Thackeray William Makepeace WDOWIEC LOVEL


Thackeray William Makepeace

WDOWIEC LOVEL

ROZDZIAŁ PIERWSZY

KAWALER Z BEAK STREET

Kto będzie bohaterem niniejszej opowieści? Nie ja, który ją piszę. Ja pełnię tylko rolę chóru w tragedii, Robię uwagi o postępowaniu poszczególnych postaci, opowiadam ich proste dzieje. Jest w nich miłość i małżeństwo, smutki i rozczarowania; rzecz dzieje się w salonie i w regionach znajdujących się pod salonem. Nie. Być może, iż w tym wypadku salon i kuchnia mieszczą się na tej samej kondygnacji. Życia wyższych sfer towarzyskich w historii tej nie ma, chyba że wdowę po baronecie uznacie za damę z wyższej sfery, co niekiedy jest zgodne z prawdą, niekiedy zaś z całą pewnością. nie. Zdaje się, że czarnego charakteru w całym tym przedstawieniu nie ma. Jest w nim wprawdzie obrzydliwa stara egoistka; stara rozbójnica i pijawka żerująca na dobroci innych; stara bywalczyni pensjonatów w Bath i Cheltenham (o których skądżebym mógł coś wiedzieć, skoro nigdy w życiu nie byłem w pensjonacie w Bath ani w Cheltenham?); stara nabieraczka dostawców, tyran dla służby i ubogich, która mogłaby z powodzeniem grać rolę czarnego charakteru — cóż kiedy sama zalicza siebie do najcnotliwszych kobiet na świecie. Główna bohaterka nie jest pozbawiona wad (ach! będzie to dla niejednego wielką ulgą, gdyż u wielu pisarzy dodatnie, typy kobiet są — jak wiecie — tak bardzo bezbarwne). O głównym bohaterze.

pomyślicie najpewniej, że jest to po prostu półgłówek. Ale czy o wiele lepsi są liczni nasi szanowni znajomi? I czy półgłówki wiedzą, że są tym, czym są, lub jeśli wiedzą, czy są dlatego nieszczęśliwi? Czy panny odmawiają ręki półgłówkom, jeśli są bogaci? Czy nie przyjmujemy ich zaproszenia na obiad? Słuchałem jednego z nich w kościele zeszłej niedzieli, wszystkie kobiety płakały i szlochały; och, Boże mój, jakież piękne miał kazanie! Czy nie chwalimy jego mądrości i wymowy w Izbie Gmin, nie dajemy mu odpowiedzialnego stanowiska w armii? Czy nie moglibyście wskazać takiego, któremu nadano tytuł para? Czy twoja żona nie wzywa jednego z nich, skoro któreś z dzieci zachoruje? Czy nie czytujemy jego miłych wierszy lub nawet powieści? Tak; może nawet tę oto czyta i napisał... No cóż? Quid rides? Czy chcesz przez to powiedzieć, że maluję portret, który oglądam co rano w lustrze przy goleniu? Apres? Czy przypuszczasz, że ja przypuszczam, iż nie mam wad, podobnie jak moi sąsiedzi? Czy jestem słaby? Wszystkim mym znajomym wiadomo, że jest pewna potrawa, której nie mogę się oprzeć, nawet jeśli już i tak zjadłem zbyt suty obiad. A więc, drogi panie lub pani; czy i t y masz jakąś słabość — potrawę, stanowiącą dla ciebie nieodpartą pokusę? (jeśli o niej nie wiesz, przyjaciele twoi wiedzą o niej na pewno). Nie, miły druhu, wszystko przemawia za tym, że ty i ja nie stoimy na najwyższym szczeblu intelektualnym, nie możemy się poszczycić najlepszym pochodzeniem, nie mamy największego majątku, najdoskonalszych cnót ani nieskazitelnie pięknej twarzy i figury. Nie jesteśmy bohaterami ani aniołami; nie jesteśmy też nikczemnikami z piekła rodem, czarnymi zbirami, zdradzieckimi Jagonami, otrzaskanymi ze sztyletem i trucizną. Morderstwo nie jest dla nas

rozrywką, puginał — zabawką, arszenik — chlebem powszednim, kłamstwo — stałym sposobem prowadzenia rozmowy, a fałszerstwo — pismem na codzień. Nie, nie jesteśmy potwornymi zbrodniarzami ani też aniołami stąpającymi po ziemi; wiem to na pewno przynajmniej o j e d n y m z nas, co można łatwo stwierdzić w domu, gdy nóż nie chce krajać lub baraninę przynoszą na stół nie dopieczoną. Ale nie jesteśmy znów tak całkiem brutalni i niedobrzy, i parę osób nas lubi. Nasze wiersze nie dorównują poezji Alfreda Tennysona, ale potrafimy ułożyć wierszyk do sztambucha panny Fanny. Nasze dowcipy nie zawsze bywają doskonałe, lecz Mary i jej mamusia uśmiechają się bardzo mile, gdy papa opowiada dykteryjkę lub wymyśli kalambur. Mamy wiele słabostek, lecz. nie jesteśmy występnymi niegodziwcami. Nie był nim również mój przyjaciel Lovel. Gdy go poznałem, nie było odeń bardziej poczciwego i dobrodusznego jegomościa. Obecnie, wraz ze zmianą pozycji życiowej, stał się może nieco dumny (w samej rzeczy nie prosi mnie już jak niegdyś na swe najlepsze przyjęcia, na których nie widuje się prawie nieutytułowanych — ale hola! zaczynam uprzedzać fakty). W czasie, gdy rozpoczyna się niniejsza powieść, jak już powiedziałem, Lovel miał swoje wady — któż z nas ich nie ma? Pochował był żonę, u której, co powszechnie było wiadome, siedział pod pantoflem. Iluż jest mężczyzn takich jak on! Miał ładną fortunkę — obym miał podobną — choć zapewne wiele ludzi ma dziesięćkroć większą. Był całkiem przystojnym chłopem, choć zależy to, moje panie, od tego, czy wolicie blondynów, czy brunetów. Miał wiejską rezydencję, ale tylko w Putney. Zajmował się interesami w mieście, a że był gościnny i miał trzy. czy cztery zapasowe pokoje sypialne, chętnie widywał u siebie w Shrublands przyjaciół, zwłaszcza po śmierci

pani Lovel. W początkowym okresie swego małżeństwa lubiła mnie ona dosyć, ale pod koniec zapałała do mnie niechęcią i nieraz traktowała zimno. Otóż do zimnych poczęstunków nigdy jakoś nie mogłem się przekonać (choć znałem takich, którzy wytrwale pozwalają się nimi raczyć i rok po roku, przez całe lata trzymają się ich kurczowo, i za nic nie chcą się z nimi rozstać). Powiadam tedy, że gdy żona Lovela zaczęła dawać mi do zrozumienia, iż sprzykrzyło jej się moje towarzystwo, przestałem się u nich pokazywać. Udawałem, że jestem zajęty, gdy Fred niepewnie zapraszał mnie do Shrublands; przyjmowałem jego potulne usprawiedliwienia, propozycje zjedzenia obiadu era garcon w Greenwich, w klubie i tam dalej. Nigdy zaś nie wyładowywałem na nim swego gniewu i oburzenia na obojętność jego żony, gdyż ostatecznie nieraz okazywał się moim dobrym przyjacielem: u Harta i Lovegrove'a nigdy nie był sknerą i nie bacząc na cenę zawsze dbał o to, bym wypił to wino, które lubię. Co do jego żony, to istotnie nie kochaliśmy się zbytnio; ja uważałem ją za chudą, kościstą, afektowaną egoistkę, stworzenie nadęte i nudne, a co do teściowej, która gościła u Freda tak często i długo, jak tylko wytrzymywała to jej córka... Czy ktokolwiek, kto znał ową sławetną starą lady Baker w Bath, Cheltenham czy Brighton — wszędzie tam, gdzie zbierają się stare mamuty, gdzie wylęgają się plotki, gdzie zjeżdżają, by leczyć się, nadwerężone reputacje i gdzie stare matrony z wyszarzałymi tytułami depcą jedna po drugiej, przepychając się na pierwsze miejsce — któż, powiadam, miał kiedy do powiedzenia dobre słowo o tej starej babie? Psuła humor na każdym przyjęciu, na którym się pojawiła. Rujnowała każdego dostawcę, z którym weszła w stosunki handlowe. Żałuję całym sercem, że nie zabieram się do opowiadania historii,

w której występowałaby dobra teściowa, ale wie pani przecież, madame, że wszystkie dobre kobiety w powieściach są mdłe. Ta zaś kobieta z pewnością taką nie była. Nie tylko nie była mdła, ale była zdecydowanie w złym guście. Miała paskudny, głośny sposób mówienia; była głupia; była złośnicą; rozpierała ją niesłychaną duma i arogancja; a poza tym miała rozrzutnego synalka i bardzo mało pieniędzy. Czy można jeszcze więcej powiedzieć o kobiecie? Aha! zacna lady Baker! Ja za to byłem mauvais sujet,tak? Ja uczyłem Freda palić, pić i innych obskurnych kawalerskich obyczajów, tak? Ja, jego stary przyjaciel, który w ciągu dwudziestu lat tyle razy pożyczałem od niego pieniędzy, nie byłem odpowiednim towarzystwem dla pani i jej córuni? Rzeczywiście! Ja przynajmniej, jak przystało na mężczyznę, zwracałem mu pożyczone pieniądze, a bardzom ciekaw, czy pani kiedykolwiek mu zwróciła? Kiedy pani Lovel znalazła się w pierwszej rubryce „Times'a", wtedy Fred i ja jeździliśmy, jak już mówiłem, do Greenwich i Blackwall; wtedy wolno było jego poczciwemu sercu zabić żywiej dla przyjaciela; wtedy mogliśmy otworzyć drugą butelkę Bordeaux, nim Bedford pojawił się z kawą. Za czasów pani L. przysyłano nam kawę do stołu, zanim zdążyliśmy zadzwonić o drugą butelkę, choć ona i lady Baker wypiły po trzy kieliszki z pierwszej. Po trzy pełne kieliszki, daję wam słowo honoru! Nie, madame, kiedyś był czas, że pani mną pomiatała; teraz moja kolej i zamierzam z tego skorzystać. Nie, stara sekutnico, choć udajesz, że nigdy nie czytasz powieści, już któraś z twoich przeklętych miłych przyjaciółek powiadomi cię o tym, że t a powieść istnieje. Oto tu się znalazłaś, słyszysz? Tu zostaniesz zdemaskowana. I w ten sam sposób zamierzam zdemaskować inne kobiety i innych męż

czyzn, którzy mnie obrazili. Czy miałbym znosić lekceważenie i pogardę, i nie zemścić się? Uprzejmości łatwo się zapomina, ale zniewagi! — któryż człowiek z poczuciem godności osobistej o nich nie pamięta?

Zanim rozpocznę niniejsze opowiadanie, czy wolno mi powiadomić nie uprzedzoną publiczność, że choć jest ono całkiem prawdziwe, nie ma w nim ani słowa prawdy; że choć Lovel żyje i dobrze mu się powodzi i bardzo być może, że spotkaliście go, przecież jestem pewien, że nie umielibyście pokazać go palcem; żona jego (gdyż nie jest on już wdowcem Lovelem) nie jest tą damą, którą bierzecie za nią, gdy mówicie (jak to macie zwyczaj): — O, ta postać, to ma być pani Takaowaka lub też została wyraźnie wzorowana na lady Takiejatakiej. — Nie. Mylicie się najzupełniej. Przecież nawet specjaliści od reklamowania nowości wydawniczych zaniechali już przestarzałego podstępu polegającego na oznajmianiu: „Rewelacje z życia wielkiego świata. Cały beau monde dozna wstrząsu, gdy rozpozna wizerunki niektórych swych luminarzy w mającym się wkrótce ukazać roman de societe panny Wiggins." Lub też: „Przypuszczamy, że pewien książęcy dom będzie się głowił, skąd bezlitosna autorka Tajemnic z Mayfair zdobyła (i nieustraszoną ręką wydobyła na światło dzienne) pewne rodzinne sekrety, o których sądzono, że znane były tylko nielicznym spośród członków najwyższej arystokracji." Nie, powtarzam; tych niemądrych przynęt mających złowić ufną publiczność nie zaliczymy do naszych środków. Jeśli zechcecie koniecznie próbować, czy pewna czapka pasuje do jednej z wielu tysięcy głów, może uda się wam wsadzić ją na właściwą, lecz czapkarz zginie raczej, niż się przyzna; chyba, oczywiście, że chce pomścić jakąś specjalną zniewagę lub szczególnie dokuczyć komuś, kto w żaden sposób nie może oddać mu ciosu. Wtedy rzeczywiście

wystąpi śmiało naprzód i rzuci się na ofiarę (najlepszy będzie np. biskup lub kobieta nie posiadająca rubasznych, kłótliwych męskich krewnych) i nasadzi jej na głowę czapkę z takimi uszami, że cały świat będzie się śmiać z nieszczęśnika; a ten zadrży, zaczerwieni się jak burak i wylewać będzie zasłużone łzy wściekłości, że stał się pośmiewiskiem całego społeczeństwa. Poza tym ciągle jeszcze bywam na obiadach u Lovela; towarzystwo przy jego stole oraz kuchnia należą do najlepszych w Londynie. Gdyby zaczęli podejrzewać, że ich wyśmiewam, on i jego żona przestaliby mnie zapraszać. Gzy ktokolwiek o szlachetnym usposobieniu chciałby tracić tak cennego przyjaciela dla igraszki, lub był tak lekkomyślny, by wystawić go na pośmiewisko w powieści? Kto tylko ma jaką taką znajomość spraw tego świata, natychmiast oddali od siebie podobną myśl, jako nie tylko podłą, lecz i niedorzeczną. Zaproszony jestem do niego na pewien dzień w przyszłym tygodniu: vous concevez, że nie mogę wymienić ściśle, jaki to dzień, gdyż wówczas zostałbym odkryty — i oczywiście nie byłoby już zaproszeń dla starego druha. Nie podobałoby mu się, że występuje w tych wspomnieniach jako człowiek, trzeba przyznać, niezbyt tęgiego umysłu. Uważa siebie za niezwykle stanowczego, mocnego człowieka. Jest prędki w mowie, nosi dostojną bródkę, przemawia ostro do służby i tak sprytnie bierze żonę do galopu, że zdaje mi się, że jej się zdaje, że jemu się zdaje, że jest panem domu. Już słyszę, jak Lovel mówi: — Elżbieto, moja miła, on na pewno ma na myśli pana A, pana B albo pana D. — A ona na to:—Tak, och! to z pewnością D, wykapany D. — D od A do Z — powiada Lovel (dowcipniś nielada). Ona może i wie, że na niniejszych skromnych kartach zamyślam odmalować jej męża, ale nigdy . nie da mi poznać tego, że wie, chyba przez lekkie spo

tęgowanie uprzejmości, chyba (czy wolno mi zrobić to przyjemne przypuszczenie?) przez kilka dodatkowych zaproszeń; chyba przez spojrzenie owych niezgłębionych oczu (Boże wielki! pomyśleć, że nosiła tak długo okulary i jeszcze w dodatku przysłaniała oczy powiekami!). Czasem, gdy się spogląda w te oczy, zapatrzeć się można tak głęboko, głęboko, głęboko że ręczę, iż się wam nie uda zgłębić ich tajemnicy nawet w połowie.

Kiedy byłem młody, wynajmowałem mieszkanie na Beak Street, przecznicy Regent Street (nie mieszkałem nigdy w życiu na Beak Street, lecz,podoba mi się tak twierdzić i żaden gentleman nie będzie na tyle nieuprzejmy, by zaprzeczyć słowom innego); miałem tedy, powiadam, mieszkanie na Beak Street, przecznicy Regent Street. Gospodyni nazywała się pani Prior. Zaznała była kiedyś lepszej doli — jak to nieraz bywa z osobami odnajmującymi pokoje. Jej mąż — nie można go było nazwać panem domu, gdyż to pani P. rządziła wszystkim — był niegdyś, w szczęśliwszych czasach, kapitanem czy też porucznikiem milicji; potem mieszkał w Diss w hrabstwie Norfolk, bez zajęcia; potem przebywał w więzieniu Norwick Castle za długi, potem w Southampton Buildings w Londynie jako kancelista adwokacki; następnie był porucznikiempłatnikiem w pułku BomRetiro Cacadores w służbie J. Kr. Mości Królowej Portugalskiej; następnie zmienił adres na Melina Place, St. George's Fields itd. Powstrzymam się od opisywania szczegółów egzystencji; którą uprawniony do tego biograf wyśledził już krok za krokiem i która nie jeden raz była przedmiotem sądowych dochodzeń ze strony pewnych agentów Lincoln'sinn Fields. W owym więc czasie Prior, wypłynąwszy ze stu katastrof życiowych, wgramolił się niejako na tratwę i był urzędnikiem u kupca węglowego

nad brzegiem Tamizy. —Pojmujesz pan — mawiał — zajęcie moje jest tylko tymczasowe... zmienne losy wojny, zmienne losy wojny! — Znał po łebkach niemało obcych języków. Od postaci jego biła mocna woń tytoniu. Niekiedy wieczorami zjawiały się brodate indywidua człapiące po błocie na sąsiedniej Regent Street i pytały o „pana kapitana". Znano go i — wyobrażam sobie — niezbyt szanowano przy wielu bilardowych stołach w sąsiedztwie. Nie będziecie tak często widywali kapitana Priora, by się bardzo znużyć jego wulgarną, arogancką postawą, by nabrać obrzydzenia do jego częstych próśb o drobne pożyczki pieniężne, ani by opłakiwać jego zgon, który nastąpił — proszę to przyjąć do wiadomości — zanim wzniosła się kurtyna niniejszego dramatu. Sądzę, że były na świecie dwie osoby, które go żałowały: żona, gdyż wciąż jeszcze kochała wspomnienie przystojnego młodzieńca, który się o nią starał i zdobył jej rękę, i córka Elżbieta, którą przez ostatnie miesiące swego życia, aż do ostatniej śmiertelnej choroby, odprowadzał co wieczór do tak zwanej „akademii". Macie rację. Elżbieta jest główną postacią tej opowieści. Kiedy ją poznałem, była chudą, piegowatą piętnastoletnią dziewczynką w ciasnej sukience, z włosami o czerwonawym odcieniu; pożyczała ode mnie książki i grywała na pianinie „u pana z pierwszego piętra", kiedy go nie było w domu — nazywał się Slumley. Był redaktorem wychodzącej wówczas gazety „Swell", autorem wielu popularnych piosenek, przyjacielem kilku firm zajmujących się sprzedażą nut i za jego to sprawą przyjęto Elżbietę na praktykę w tym, co jej rodzina nazywała „akademią".

Kapitan Prior zwykł był wtedy odprowadzać swoją dziewczynę do „akademii", ale za to ona musiała nieraz odprowadzać go z powrotem do domu. Ponieważ zmu

szony był czekać w pobliżu tej instytucji przez dwie, trzy, a czasem i piąć godzin, podczas gdy Elżbieta odrabiała lekcje, miał niekiedy naturalnie ochotę schronić się przed zimnem w jakimś pobliskim lokalu rozrywkowym. Co piątek udzielano w tej „akademii" pannie Bellenden i innym panienkom za dobre sprawowanie i pilność nagrody w postaci złotego medalu; nie, czasami, jak mi się zdaje, było to dwadzieścia pięć medali srebrnych. Panna Bellenden oddawała swój medal matce, zatrzymując jedynie pięć szylingów, za które biedne dziecko kupowało sobie rękawiczki, buciki i skromne kapelusiki.

Jeden czy dwa razy udało się kapitanowi przejąć tę sztukę złota i uraczyć kilku ze swych bokobrodych przyjaciół, owych hałaśliwych szlifibruków z Quadrantu. Miał szczodrą rękę, gdy tylko poczuł cudze pieniądze w kieszeni. Ze swym ostatnim pracodawcą, kupcem węglowym, pokłócił się właśnie o sprawę regulowania rachunków. Bessy uległa raz czy dwa razy jego natręctwu i próbowała wierzyć uroczystym obietnicom zwrotu, potem jednak zdobyła się na tyle odwagi, by odmówić ojcu funta, którego chciał zabrać. Jej pięć szylingów — te mizerne pieniądze kieszonkowe, które miały wystarczyć na dary i upominki dla braciszków i siostrzyczek, na drobne ozdoby i niezbędne uzupełnienia stroju, na te wyreperowane rękawiczki, na często cerowane pończochy, na biedne buty, które musiały przemierzać po nocy niejedną nużącą milę, na owe drobiazgi: broszki i bransoletki, którymi biedne dziecko przyozdabiało nieładną suknię lub rękawy — te jej biedne pięć szylingów, z których kupowała czasem parę trzewików dla Mary, flanelową kurtkę dla Tomka lub wózek z konikiem dla małego Billa — tę nędzną sumę, tę odrobinę, rozdzielaną przez Bessy pomiędzy tylu ubogich — ojciec jej, bardzo się

tego obawiam, niekiedy konfiskował. Wysunąłem to oskarżenie w rozmowie z dziewczynką i nie mogła mi zaprzeczyć. Przysiągłem na wszystkie świętości, że jeżeli kiedykolwiek usłyszę, iż znów dała pieniądze Priorowi, opuszczę mieszkanie i nigdy już nie dam dzieciom ani lizaka, ani bąka, ani sześciopensówki, ani kwaśnej marmolady, ani chleba świętojańskiego, ani ilustrowanych recenzji teatralnych, ani farb do ich kolorowania, ani używanej odzieży, przekształcanej w ubranka dla Tomka i małego Billa dzięki zabiegom pani Prior, Bessy i małej służącej, które z największą pomysłowością kroiły, przycinały, przerabiały, prasowały, cerowały i maglowały. Twierdzę, że zważywszy na stosunki panujące między mną a Priorami, na owe transakcje pieniężne, owe ubrania i podarunki dla dzieci — było rzeczą dość oburzającą, że wyjadano konfitury z moich słoików i że z moich butelek z koniakiem stale ulatniała się zawartość. A potem żeby jeszcze straszyć brata opowieścią o nieubłaganym wierzycielu... O, pani Prior!... O fe, pani P!

A więc Bessy chodziła do szkoły w nędznym szaliku, przywiędłym kapeluszu i biednej, kusej sukienczynie obramowanej błotem i pyłem wszelkich pogód i niepogód, gdy tymczasem inne panienki, jej koleżanki, robiły znacznie lepszy użytek ze swoich złotych medali. Panna Delamere przy swoich osiemnastu szylingach (to tylko ja nazwałem je dowcipnie "srebrnymi medalami" miała dwadzieścia nowych kapeluszy, jedwabne, i atłasowe sukienki na wszystkie pory roku, piór do woli, łabędzie boa i zarękawki, śliczne chusteczki i błyskotki oraz dużo różnych galaretek, butelek wina, pledów i czego tam jeszcze, wartości bardzo, bardzo wielu półkoronówek, jak na ubogą koleżankęstypendystkę. Co zaś do panny Montanville, której zarób... no, której stypendium było ściśle tej samej

wysokości, tzn. ok. funtów rocznie — miała ona elegancki domek w Regent's Park, powozik i konie z ozdobną uprzężą, grooma w kapeluszu z olbrzymią szarfą ze złotej koronki, któremu zawsze straszliwie urągano na najbliższym postoju dorożek, ciotkę czy mamę, dokładnie nie wiem (mam nadzieję, że to była tylko ciotka), zawsze dostatnio odzianą, która prowadziła jej dom; ona zaś sama posiadała najbardziej luksusowe bransoletki, broszki i aksamitne pelisy. No, ale panna Montanville umiała dobrze gospodarować.

O niej nigdy nie słyszano, by pomogła przyjaciółce w ciężkiej sytuacji lub by dała omdlewającemu z głodu rodzeństwu skórkę chleba czy kieliszek wina. Wypłacała zapomogę w wysokości szylingów tygodniowo ojcu, który zwał się Boskinson i rzekomo był kancelistą przy jakiejś kaplicy w Paddington, nie chciała go jednak nigdy widzieć — nie, nawet wtedy, gdy leżał w szpitalu ciężko chory. A chociaż rzeczywiście pożyczyła pannie Wilder funtów, to jednak sprawiła, że aresztowano ją za niewykupienie weksla na funty

i że meble jej do ostatniego stołka sprzedano na licytacji, aż cała „akademia" wołała: „hańba!." Cóż, pannie Montanville zdarzył się wreszcie wypadek — kto chce, niech jej żałuje. Wieczorem dnia grudnia roku tysiąc osiemset któregoś, kiedy kierownicy „akademii" wystawiali swą wielką gwiazdkową pantom...chciałem powiedzieć: egzaminowali uczennice „akademii" w obecności licznie zgromadzonych znajomych — panna Montanville, która przypadkiem była obecna, tym razem nie w swym powoziku, lecz w przepysznym napowietrznym wozie ciągnionym przez gołębie, spadła z tęczy przez dach ruchomego przybytku Królowej Amarantyny, o mały włos nie uszkodziła panny Bellenden, która znajdowała się w przybytku, ubrana w jasnoniebieską suknię usianą błyskotkami, poruszała

różdżką i wypowiadała pewne idiotyczne wiersze, ułożone dla niej przez profesora wykładającego w „akademii" literaturę. Co do panny Montanville — niech sobie spada z wrzaskiem przez tę klapę, niech złamie nogę, niech ją odwiozą do domu i niech już nigdy więcej nie wystąpi w naszej opowieści. Mówić nie umiała nigdy. Głos miała ochrypły jak straganiarka. Czy to możliwe, by ta olbrzymiej tuszy stara portierka w teatrze, która kulejąc podchodzi do dam siedzących w pierwszym rzędzie, dyga niezdarnie i proponuje im okropny podnóżek, o który się każdy potyka, i patrzy tak uparcie i bystro, jakby rozpoznawała znajomą we wspaniałej damie wchodzącej do loży — czy. możliwe, by ta stara baba była tą ongi promienną Emilią Montanville? Podobno w angielskich teatrach nie ma kobiet — portierek. Oświadczam tedy, iż jest to dowodem wielkiej troskliwości i chytrości, z jaką ocalam przed obleśną ciekawością rzeczywiste osoby, na których wzorowałem postaci niniejszej opowieści. Panna Montanville nie jest portierką w teatrze. Możliwe, że pod innym nazwiskiem prowadzi sklep z błyskotkami na Burlington Arcade czy coś w tym rodzaju, ale tej tajemnicy nie wydrą ze mnie żadne tortury. Życie ma swoje wzloty i upadki i ty miałaś swoje, stara kuternogo. Montanville, rzeczywiście! Idź swoją drogą! Masz tu szylinga. (Pięknie dziękuję wielmożnemu panu.) Zabieraj ten przeklęty podnóżek i niech cię więcej nigdy nie widzimy!

Otóż wróżka Amaranta była podobna do pewnej miłej panienki, o której czytaliśmy w dzieciństwie. Do dwunastej godziny, olśniewająco odziana, prowadzi tany z królewiczem (Gradini, znany jako Grady za czasów swego wygnania w Teatrze Królewskim w Dublinie). Przy kolacji zasiada obok królaojca (który żyje dotąd i jeszcze od czasu do czasu panuje, tak że nie

wymienimy jego czcigodnego imienia). Udaje, że pije ze złoconej tektury i że zjada kęski potężnego puddingu. Uśmiecha się, gdy stary, łatwo wpadający w złość monarcha poszturchuje premiera i kucharki; jaśnieje wspaniałością; iskrzy się tysiącem klejnotów, w porównaniu z którymi Kohinoor jest żałosnym, matowym kamykiem; znika w kolasie, jaką nie jeździł nigdy LordMayor; a o północy — kimże jest ta młoda kobieta drepcąca do domu mokrymi ulicami w zmiętoszonym kapelusiku, bawełnianym szalu i ciasnej sukience obrzeżonej niby falbaną smutnym zimowym błotem?

Nasz kopciuszek wstaje wcześnie; odrabia niemałą porcję pracy domowej: ubiera braciszków i siostrzyczki, przygotowuje śniadanie dla papy. W dni kiedy nie ma porannych lekcji w „akademii", pomaga przy obiedzie. Boże dopomóż! Nieraz przynosiła mi obiad, gdy jadałem w domu, i sama się przyznaje do przyrządzania owego słynnego rosołu z baraniny, kiedy byłem przeziębiony. Przychodzą cudzoziemcy: koledzy po fachu w odwiedziny do Slumleya z pierwszego piętra; wygnani kapitanowie z Hiszpanii i Portugalii, towarzysze jej ojcawojaka. Zdumiewające, że nauczyła się ich gwary, i jakoś przyswoiła sobie także język włoski i francuski. Czasami też, jak już mówiłem, grywała na pianinie w pokoju pana Slumleya; lecz po jakimś czasie zarzuciła to i przestała go w ogóle odwiedzać. Podejrzewam, że nie był to człowiek z zasadami. Jego gazeta nieraz w straszliwy sposób szkalowała dobre imię rozmaitych osób, można w niej było znaleźć wielce osobliwe pochwały i napaści pod adresem ludzi z teatru i opery. Pamiętam, że spotkałem go raz w kilka lat potem w hallu opery. Był w bardzo hałaśliwym usposobieniu, a gdy usłyszał, że wzywają powóz pewnej damy, zawołał niezwykle dosadnym ję

zykiem, którego nie ma potrzeby dokładnie tu oddawać: — Patrzcie na tę kobietę! Niech ją licho! Ja zrobiłem z niej ludzi, panie! Wystarałem się dla niej o engagement, kiedy rodzina zdychała z głodu, panie! Widział ją pan, panie? Nawet na mnie nie spojrzała! — Trzeba przyznać, że pan S. nie przedstawiał w owej chwili zbyt przyjemnego widoku.

Potem przypomniałem sobie, że kiedy mieszkaliśmy razem na Beak Street, wybuchły z jego powodu jakieś kłótnie. Trudności zostały rozwiązane ambulando. Opuścił mieszkanie, zostawiając doskonałe i drogie pianino w zastaw za słony rachunek, z którym zalegał u pani Prior; a instrument wkrótce zabrali właścicielesprzedawcy nut. Ale traktujmy łagodnie szanowną biografię pana S. Bo trzeba wam wiedzieć, że twierdzenie, iż w gazetach pisują niekiedy osoby niegodne i nieuczciwe, jest „obrazą literatury".

Miły przyjacielu, nic nie zdoła się ukryć przed twą przenikliwością; jeśli usłyszysz w towarzystwie dobry kawał, rozumiesz go natychmiast i uśmiechem wynagradzasz dowcipnisia, który cię ubawił. Toteż wiedziałeś od razu, gdy mówiłem o Elżbiecie i jej „akademii", że chodziło o teatr, gdzie biedne dziecko tańczyło za gwineę lub dwadzieścia . pięć szylingów tygodniowo. No, miała zapewne niemało zręczności i zasług, skoro zaawansowała do ćwierćsetki, gdyż w tym czasie nie była ładna; był to sobie nieogładzony, płowowłosy podlotek o dużych oczach i ruchach źrebaka. Dolphin, reżyser, nie był nią zachwycony; gdy defilowała przed nim wśród całego pułku nimf, bajader, wróżek czy wieśniaczek tańczących mazura (w szkarłatnych bucikach z cholewami), nie zwracano na nią więcej uwagi niż na szeregowca Jonesa stojącego na baczność w swej kompanii, podczas gdy Jego Królewska Wysokość Feldmarszałek galopuje przed frontem. Nie

było w życiu panny Bellenden triumfów scenicznych; nie rzucano jej pod nogi bukietów; żaden przebiegły Mefistofeles, wysłannik jakiegoś rozkochanego Fausta, nie przekupywał jej duegni ani nie przynosił szkatułek z brylantami. Gdyby Bellenden miała takiego wielbiciela, Dolphin nie tylko nie gorszyłby się, lecz najprawdopodobniej podniósłby jej pensję. A tak, choć sam, obawiam się, był człowiekiem rozwiązłych obyczajów, szanował wyższe wartości. — Ta Bellenden to porządna, uczciwa dziewczyna — powiedział do piszącego te słowa — pracuje ciężko; pieniądze oddaje rodzinie; jej ojciec to taki nieśmiały starowina. Bardzo porządna rodzina, jak słyszę — po czym przeszedł do któregoś z niezliczonych tematów absorbujących umysł reżysera.

No i czemuż to biedna właścicielka pokoi do wynajęcia robiła taką niesłychaną tajemnicę z tego, że jej córka zarabiała uczciwie gwineę tygodniowo, tańcząc w teatrze? Czemu upierała się przy nazywaniu tego teatru „akademią"? Dlaczego pani Prior mówiła o tym w ten sposób do mnie, który znałem prawdę i przed którym sama Elżbieta nie taiła swego zawodu?

W życiu przyzwoitej biedoty bywają czyny i wydarzenia, na które stara się ona nieraz zarzucić welon tajemnicy, w którym zresztą jest jej nawet do twarzy; Możemy wszyscy, jeżeli chcemy, zajrzeć przez tę biedną cieniutką zasłonę, za którą bardzo często nie ma żadnej hańby — są tylko puste talerze, nędzne resztki i inne przejrzyste dowody niedostatku i zimna. I czyż należy nawoływać do pokazywania swych łachmanów ogółowi i krzyczenia o swym głodzie na Ulicy? W owym czasie (od tej pory charakter jej rozwijał się już nie tak mile) pani Prior była na pozór godna szacunku; a jednak, jak już powiedziałem, moje zapasy żywności znikały z dziwną szybkością, wino i koniak ulatniały się

stale z moich butelek, dopóki ich. nie zamknąłem na patentowy zamek; moją marmoladę malinową od Morela, za którą przepadałem, gdy tylko ją zostawiłem przez parę godzin na stole, zawsze zjadał kot albo ta nieszczęsna, nadzwyczajna „dziewczynka do wszystkiego", taka czynna, a tak cierpliwa, taka dobra, taka brudna i taka usłużna. Czy to służąca zabierała te zapasy? Widziałem Gazza Ladra i wiem, że biedne służące oskarża się czasem niesłusznie; a zresztą, w moim szczególnym wypadku, przyznaję, że wszystko mi jedno, kto był winowajcą. Ostatecznie samotny mężczyzna nie zbiednieje w ciągu roku płacąc taki podatek domowy. Jednego niedzielnego wieczoru, kiedy przeziębienie zatrzymało mnie w domu, popijałem właśnie ów rosół z baraniny, który Elżbieta tak dobrze przyrządzała; gdy mi go przyniosła, poprosiłem ją, aby wyjęła z szafy, do której jej dałem klucz, pewną butelkę koniaku. Zobaczyła moją twarz, kiedy na nią spojrzałem: rozpacz malująca się na niej była niewątpliwa. Z koniaku prawie nic nie zostało: wyciekł wszystek, a była to niedziela i żadnej możliwości kupienia przyzwoitego koniaku tego wieczora.

Elżbieta, powiadam, zauważyła moje zmartwienie. Postawiła butelkę na stole i rozpłakała się; z początku starała się powstrzymać, ale wreszcie wybuchnęła łkaniem.

— Moja kochana, kochane dziecko — rzekłem chwytając jej rękę — nie przypuszczasz chyba, że sądzę, iż to ty...

— Nie, nie! — rzecze ona zasłaniając sobie oczy dużą dłonią. — Nie, nie! Ale widziałam ją, kiedy pan i pan Warrington ostatni raz z niej pili. Och, niech pan sobie sprawi petentowy zamek!

— Patentowy zamek, moja droga — poprawiłem ją. — Jakie to dziwne, że ty, która tak dobrze nauczy

łaś się wymawiać włoskie i francuskie wyrazy, robisz takie dziwne błędy w angielszczyźnie. Przecież twoja matka zupełnie dobrze mówi.

— Ona urodziła się jako dama. Jej nie posyłali na praktykę do modystki jak mnie, nie obracała się wśród tych hałaśliwych dziewczyn w tym... och, tam! — zawołała Bessy w jakiejś desperacji, zaciskając kurczowo dłoń.

W tej chwili dzwony u św. Beaka zaczęły dzwonić całkiem wesoło na wieczorne nabożeństwo. Usłyszałem z dolnych regionów naderwany głos pani Prior wołający: „Elżbieto!" I dziewczątko poszło sobie do kościoła, którego obie z matką żadnej niedzieli nie opuszczały; zdaje mi się, że spałem wcale niegorzej, mimo że nie napiłem się koniaku z wodą sodową.

Po wyprowadzce Slumleya pani Prior przyszła do mnie któregoś dnia z miną nader błagalną i zapytała, czy miałbym coś przeciwko temu, by Madame Bentivoglio, śpiewaczka operowa, zajęła pierwsze piętro? Tego już było doprawdy za wiele! Co będzie z moją pracą, jeśli przez cały dzień ta kobieta będzie o piętro niżej ćwiczyć i drzeć się? Ale spławiwszy tak dobrą klientkę, nie. mogłem odmówić Priorom nieco większej pożyczki. Prior uparł się, by uraczyć mnie nowym znaczkiem stemplowym i wystawić. piękny, nowy weksel opiewający na sumę prawie dwa razy większą niż ostatnim razem. Świadczył się Bogiem, że mi ją zwróci bez najmniejszej wątpliwości, i dał mi na to słowo honoru oficeragentlemana. Zaraz, zaraz: ile to lat temu było? Trzynaście, czternaście, dwadzieścia? Mniejsza o to. Nadobna moja Elżbieto, sądzę, że gdybyś teraz zobaczyła podpis swego biednego starego ojca, zapłaciłabyś mi. Znalazłem ten papier niedawno w starym pudełku, którego nie otwierałem przez piętnaście lat; leżał tam razem z paczką listów napisa

nych — mniejsza przez kogo, ze starą rękawiczką, która miała niegdyś dla mnie niedorzeczną wartość, i z tą starą szmaragdowozieloną kamizelką — otrzymaną w prezencie od poczciwej starej pani Macmanus — którą miałem na sobie raz tylko, na balu u lordanamiestnika w PhnxPark w Dublinie, kiedy to tańczyłem z nią! Boże! Boże! Nie lepiej zapięłaby się dziś na mojej talii niż na Danielu Lambercie. Jak to człowiek ze wszystkiego wyrasta!

Ponieważ jednak nigdy nie przedstawiłem tego łącznego weksla na przeszło funty (część tej sumy, funty z okładem, wyłożyłem, by uratować meble od zajęcia), ponieważ równie mało liczyłem na jego spłatę jak na to, że zostanę burmistrzem Londynu — było to trochę przykre, że pani Prior napisała do swego brata (a kapitalnie pisze listy), błogosławiąc Opatrzność, która dała mu piękne dochody, i obiecując mu modlić się, by mógł przez długie lata swego życia cieszyć się dużym uposażeniem, oraz informując go, że uparty wierzyciel, którego nazwiska nie wymieni (to niby ja), który miał kapitana Priora w ręku (jak gdybym ja, będąc w posiadaniu tych nieporządnych gryzmołów, wiedział, co z nimi zrobić), który przechowywał zobowiązanie pana Priora do zwrotu sumy funtów, szylingów i pensów w terminie do dnia lipca (mój weksel) — niechybnie doprowadzi ich rodzinę do ruiny, o ile nie spłaci mu się części pieniędzy. Kiedy pojechałem odwiedzić mój dawny college i złożyłem Sargentowi wizytę w Boniface Lodge, potraktował mnie tak uprzejmie, jak gdybym był studentem; na sali, gdzie oczywiście jadłem obiad przy stole starszych studentów, prawie do mnie nie mówił i w ciągu całego mojego pobytu tylko raz jeden zaprosił mnie na jedną z przeklętych herbatek u pani Sargentowej. A przecież, za namową tego to człowieka zamieszkałem u Priora.

Któregoś dnia po obiedzie rozmawiał ze mną, mówił: „hem, hem", czerwienił się i plótł pumpatycznie po swojemu o jakiejś nieszczęśliwej siostrze w Londynie: — Fatalne, wczesne zamążpójście — mąż, kapitan Prior, kawaler portugalskiego orderu Łabędzia o Dwu Szyjach, wybitny oficer, lecz nieostrożny gracz na giełdzie — doskonałe mieszkanie w centrum Londynu, zaciszne, lecz blisko klubów — w razie choroby (stale niedomagam) pani Prior, jego siostra, będzie mnie pielęgnować jak matka. Jednym słowem, poszedłem do Priorów i mieszkanie wynająłem. Spodobała mi się gromadka dzieci: Amelia Janina (owa, wspomniana już brudna dziewczynka do wszystkiego) ciągnęła wózek, w którym siedziała umorusana parka; trzecie szło obok, dźwigając czwarte prawie tak duże jak ono samo. Cała ta gromadka, przemknąwszy się przez rwący potok Regent Street, wylądowała w zacisznej zatoce Beak Street, podczas gdy przypadkiem szedłem za nimi. Drzwi, przy których zatrzymała się mała karawana — drzwi, których ja właśnie szukałem — otworzyła Elżbieta, wówczas zaledwie wyrosła z dzieciństwa. Płowe włosy spadały jej na poważne oczy.

Widok tej dzieciarni, który wielu byłby zraził, mnie przypadkowo zachęcił. Jestem człowiekiem samotnym. Może ktoś mnie kiedyś skrzywdził, ale to nie ma nic do rzeczy. Gdybym był miał dzieci, zdaje mi się, że byłbym dla nich dobry. Prior wydał mi się okropną, wulgarną figurą, a jego żona — interesowną, chciwą kobieciną. Lecz dzieci bawiły mnie, toteż wynająłem te pokoje, bo miło mi było słyszeć rankiem nad głową tupot ich nóżek. Osoba, o której wspomniałem, ma kilkoro dzieci; jej mąż jest sędzią w Indiach Zachodnich. Allons! Teraz już wiecie, jak to się stało, że zamieszkałem u pani Prior.

Chociaż obecnie jestem zdecydowanym, zatwardzia

łym starym kawalerem (w tej opowieści będę się nazywał, jeśli łaska, panem Batchelorem; i gdzieś daleko, daleko jest ktoś, kto wie, dlaczego nigdy nie przybiorę innego miana), kiedyś przecież byłem nader wesołym młodzieńcem. Nie gardziłem uciechami młodości: uczyłem się nawet specjalnie kadryla, by z nią zatańczyć podczas owych długich wakacji, kiedy przygotowywałem się do egzaminu razem z moim młodym przyjacielem, lordemwicehrabią Poldoody w Dub... Ech! Bądź cicho, głupie serce! Może źle spędzałem czas jako student. Może czytałem zbyt wiele powieści, za wiele zajmowałem się „wytworną literaturą" (takeśmy ją nazywali) i zbyt często przemawiałem w „Union", gdzie cieszyłem się poważaniem. Piękne słowa nie zy skały mi jednak nagród uniwersyteckich: ściąłem się na egzaminie końcowym. Byłem potem za to w niełasce u rodziny, zdobyłem jednak pewną niezależność materialną udzielaniem lekcji i przygotowywaniem kilku uczniów do niższych egzaminów. Na koniec pewien krewny umierając pozostawił mi w spadku niewielki dochodzik, toteż porzuciłem uniwersytet i przeniosłem się na stałe do Londynu.

Otóż w trzecim roku mych studiów przybył do college św. Bonifacego pewien młody gentleman, jeden z niewielu gentlemanówpensjonariuszy naszego zakładu. Popularność jego szybko urosła niebywale. Jako dobroduszny i prosty chłopiec byłby zapewne lubiany, nawet gdyby nie był bogatszy od reszty kolegów, ale nie ulega wątpliwości, że schlebianie, żądza uciech światowych, kult mamony, to wady równie dobrze znane starym jak młodym, i że bogaty chłopak w szkole lub na uniwersytecie ma swoich wielbicieli, nieodłącznych lizusów, swój mały dwór, tak jak podstarzały milioner z Pall Mall, który rozgląda się po swoim klubie, kogo by tu zabrać ze sobą do domu na obiad, podczas

gdy pokorni giermkowie czekają z niepokojem, myśląc: „Ach, czy mnie dziś zabierze, czy też zaprosi znowu tego wstrętnego skarżypytę i lizusa Henchmana?" No cóż, stara to historia pasożytów i pochlebców! Mój miły panie, nie mam zamiaru twierdzić ani przez chwilę, że byłeś kiedykolwiek jednym z nich, i przyznaję, że z naszej strony było to bardzo niskie i podłe, że lubiliśmy człowieka głównie za jego pieniądze.

— Wiem — mawiał Fred Lovel — wiem, że ludzie przychodzą do mnie, bo mam dużą pensję i dużo wina z piwnicy mego biednego starego, i wydaję dobre obiady. Nie łudzę się; ale przyjemniej jest jednak przyjść do mnie na dobry obiad i dobre wino, niż iść do Jacka Highsona na podłą herbatę i podły poczęstunek albo na obrzydliwy porter do Neda Ropera.

I rzeczywiście przyznaję szczerze, że przyjęcia u Lovela były przyjemniejsze niż u większości naszych kolegów. Może jakość posiłków, sprawiając przyjemność gościom, czyniła ich samych milszymi. Obiad na sali, cynowa miska — wszystko to bardzo piękne, i nad takim posiłkiem potrafię odmówić dziękczynną modlitwę, ale obiad z rybą sprowadzoną z Londynu, dziczyzną i paroma apetycznymi przystawkami jest mimo wszystko lepszy. A nie było wówczas w całym uniwersytecie lepszego kucharza niż nasz od św. Bonifacego, i ach, Boże mój, jakie to były wtedy apetyty, jakie żołądki! Dzięki nim dobry obiad wydawał się jeszcze dwakroć lepszy.

Pomiędzy mną a młodym Lovelem zawiązała się przyjaźń; której nie zmniejszy — ufam — nawet opublikowanie niniejszej opowieści. Bezpośrednio po złożeniu egzaminu końcowegoprzychodzi dla niejednego młodego człowieka kłopotliwy okres. Kupcy nader niegrzecznie upominają się o uregulowanie rachunków.

Te sztychy, któreśmy zamówili calidi iuventa; te spinki i szpilki, którymi jubilerzy uparli się przystroić nasze naiwne piersi; te piękne oprawy książek i ubrania, które koniecznie musieliśmy sobie sprawić — za wszystko to absolwent musiał teraz płacić. A ponieważ ojciec mój, który wówczas jeszcze żył, uchylił się od pokrywania tych wydatków, stojąc na słusznym, przyznaję, stanowisku, że wypłacał mi swego czasu dostateczną pensję i że moja rozrzutność nie powinna stać się powodem okrojenia i tak już szczupłych, udziałów mych sióstr przyrodnich w schedzie ojcowskiej, byłbym się znalazł w bardzo poważnym kłopocie— co mówię, może nawet straciłbym wolność osobistą — gdyby nie Lovel, który, narażając się na karne wydalenie z uczelni, pognał do Londynu do matki (miała ona wówczas specjalne powody do łaskawości wobec syna), otrzymał od niej pieniądze i przywiózł mi je do okropnego hotelu Shackella, gdzie wtedy mieszkałem. Miał łzy w poczciwych oczach; ściskał mą rękę po stokroć i jeszcze raz po stokroć, rzucając mi banknoty na kolana; i dyżurny wychowawca (Sargent był wtenczas tylko zwykłym wychowawcą), który miał zamiar zaprowadzić go do profesora za złamanie dyscypliny, sam uronił łezkę, gdy ze wzruszającą wymową opowiedziałem mu, co się stało. Oblaliśmy całą sprawę specjalnym, starym portweinem z roku , który popijaliśmy obficie w jego prywatnym mieszkaniu tegoż wieczora. Udało mi się mozolnymi ratami spłacić Lovela. Udzielałem lekcji, jak już mówiłem; oddałem się zajęciom literackim; związałem się z pewnym czasopismem literackim i — wstyd powiedzieć — przedstawiłem się publiczności jako wybitny znawca klasyków. Opinia o mnie jako o uczonym nie ucierpiała bynajmniej, gdy po śmierci krewnego znalazłem się w posiadaniu niewielkiego kapitaliku i moje Przekłady

z greckiego, Poezje Bety oraz artykuły w gazecie, której byłem przez kilka lat współwłaścicielem, odnosiły w swoim czasie pewne skromne sukcesy.

W Oxbridge, choć nie dostąpiłem zaszczytów uniwersyteckich, to przynajmniej wykazałem upodobania literackie. Jednego roku u Bonifacego zdobyłem nagrodę za essay i przyznaję się do grzechu napisania szeregu essayów, wierszy i jednej tragedii. Moi koledzy z college śmiali się ze mnie (bardzo niewiele potrzeba, by ubawić tych zbzikowanych spijaczy portweinu i dać im powód do śmiechu przez długi, długi czas) — niech się bawią na mój koszt — z powodu pewnej transakcji, której dokonałem po przybyciu do Londynu, transakcji, w której mnie nabrano nie gorzej niż Mojżesza Primrose na kupnie zielonych okularów. Moim Jenkinsonem był dawny znajomy z uczelni, którego w głupocie swojej uważałem za porządnego człowieka: chłop był wygadany i miał gładką, świątobliwą powierzchowność. Był nader popularnym kaznodzieją i zwykł ronić obfite łzy na ambonie. On i pewien dziwaczny kupiec win i specjalista od dyskonta weksli (nazwiskiem Sherrick) w jakiś sposób stali się właścicielami owej miłej gazetki literackiej, „Muzeum", którą być może pamiętacie. Do kupna tej to właśnie ponętnej gazetki namówił mnie swą gładką gadaniną mój znajomy Honeyman. Nie żywię doń urazy; chłop jest obecnie w Indiach, gdzie — mam nadzieję — nie zalega z rachunkami u piekarza i rzeźnika. Kiedy sprzedawał mi „Muzeum", straszliwie potrzebował pieniędzy. Gdy wkrótce potem powiedziałem mu, że jest oszustem, zaczął płakać i zza chusteczki wyszlochał modlitwę, abym kiedyś zmienił zdanie o nim na lepsze. Natomiast na jego wspólniku, Sherricku, moje uwagi podobnej treści wywarły wręcz przeciwny skutek: roześmiał mi się w twarz i powiedział: — Tym większy głupiec z pa

na. — Pan Sherrick miał rację. Głupcem był niewątpliwie, kto wdawał się z nim w sprawy pieniężne. I biedny Honeyman także miał rację; nie myślę już o nim tak źle jak niegdyś. Człowiek tak rozpaczliwie potrzebujący pieniędzy nie mógł się oprzeć pokusie, by nie wyłudzić ich od takiego żółtodzióba. Przyznaję się, że udawałem wielkiego redaktora tego przeklętego „Muzeum" i zamierzałem kształcić smak publiczności, rozpowszechniać zasady moralne i zdrową literaturę w całym narodzie oraz inkasować pokaźne honorarium w zamian za swoje usługi. Przyznaję się, że drukowałem własne sonety, własną tragedię, własne wiersze (do istoty, która niechaj pozostanie nie nazwaną, lecz która przez swe postępowanie sprawiła, że pewne wierne serce niemało krwawiło). Przyznaję się, że pisałem artykuły satyryczne, w których dumą napawała mnie ciętość mego dowcipu, tudzież krytyki sklecone ad hoc z encyklopedii i słowników biograficznych, tak że doprawdy byłem zdumiony własną wiedzą. Przyznaję się, że strugałem ze siebie głupca przed światem; proszę, mój przyjacielu, czyś nigdy nie postępował podobnie? Jeśliś nigdy głupcem nie był, bądź pewny, że nigdy nie będziesz mądrym człowiekiem.

Zdaje się, że to mój błyskotliwy kolega z pierwszego piętra pierwszy otworzył mi oczy na to, jak dalece dałem się oszukać na tej transakcji z gazetą (miał swego czasu finansowe stosunki z Sherrickiem i za sprawą tego gentlemana zwiedził dwa czy trzy stołeczne więzienia Jej Królewskiej Mości). Slumley pisywał do gazety, która drukowała się w naszej drukarni. Ten sam goniec nieraz przynosił nam obu korekty — mały bystrooki chłopaczyna, wyglądający zaledwie na dwanaście lat, chociaż miął już szesnaście; umysłem — mężczyzna, choć postacią — dziecko, jak wiele innych dzieci biedoty.

Ten mały Dick Bedford siadywał po wiele godzin, drzemiąc na schodach, na moim piętrze lub Slumleya, podczas gdy my pisaliśmy nasze bezcenne utwory, każdy w swoim mieszkaniu. S. był to łajdak dobroduszny, więc użyczał dzieciakowi ze swego jadła i napoju. Ja częstowałem go zwykle śniadaniem i przyglądałem się, jak zajada ze smakiem. Kiedy tak siedział z torbą na kolanach, z głową zwieszoną we śnie, w bucikach, które ledwie dotykały ziemi — Dick wyglądał wzruszająco. Cały dom go lubił. Podchmielony kapitan kiwał mu głową na powitanie, kiedy schodził zataczając się po schodach, z halsztukiem, kurtką i kamizelką w rękach, by dopełnić dostojnej toalety w kuchni. Dzieci i Dick byli dobrymi przyjaciółmi, a Elżbieta odnosiła się do niego łaskawie i rozmawiała z nim od czasu do czasu w swój poważny sposób. Znacie Clancye'go, tego kompozytora? A może znacie go lepiej jako Friedricha Donnera? Donner komponował muzykę do słów Slumleya czy też vice versa i przychodził niekiedy na Beak Street, gdzie razem z owym poetą wypróbowywali swe wspólne dzieła na fortepianie. Na dźwięk tej muzyki zapalały się oczy małego Dicka. — Och, to klasa — mówił młody entuzjasta. I muszę powiedzieć, że ten dobroduszny łapserdak Slumley nie tylko dawał dzieciakowi pensy, ale i bilety na sztuki, koncerty itp. Dick miał w domu całkiem porządne ubranko; matka zrobiła mu. bardzo ładną kamizelkę z mojej studenckiej togi; i oboje, on i ona, porządna kobiecina, kiedy ubrali się w to, co mieli najlepszego, wyglądali dość przyzwoicie, by móc zająć miejsce na każdej widowni teatralnej w Anglii.

Szukając rozrywki pan Dick uczęszczał także do „akademii", w której tańczyła panna Bellenden i z której biedna Elżbieta Prior wychodziła po północy w swej wyświechtanej sukience. I pewnego razu, kiedy kapi

tan, rodzic i opiekun Elżbiety, był w takim stanie że chodził niepewnie i gadał głośno a niezrozumiale, przez co zwrócił na siebie uwagę panów z policji, nadszedł Dick, wsadził Elżbietę i jej ojca do dorożki, sam siadł na koźle wehikułu, zapłacił taksę z własnych, pieniędzy i triumfalnie przywiózł całe towarzystwo do domu. Zdarzyło się, że właśnie wracałem do domu (z jednej z eleganckich herbatek u pani Wateringham na Dorset Square) i doszedłem do drzwi akurat w chwili, przybycia Dicka z całą karawaną.

— Tutaj, dryndziarzu! — rzecze Dick wręczając z promiennym spojrzeniem należność za przejazd. Przyjemniej popatrzeć na jego rozpromienioną buzię niż na tego tam kapitana, który zataczając się wlecze się do domu, podtrzymywany przez córkę. .Elżbieta, mówiła mi, że Dick rozpłakał się, gdy w tydzień potem chciała mu zwrócić szylinga, i powiedziała, że doprawdy dziwny z niego dzieciak.

Wracam do mego przyjaciela Lovela. Kułem z Lovelem do egzaminu końcowego (którego, mówiąc między nami, według, mnie nigdy nie byłby zdał), gdy raptem, oznajmił mi z Weymouth, gdzie spędzał właśnie wakacje, że ma zamiar rzucić uniwersytet i wyjechać w podróż za granicę. „Nastąpiły wydarzenia, drogi przyjacielu — pisał — które uczynią dom mej matki bardzo dla mnie przykrym (ani się domyślałem, jadąc do Londynu w twojej sprawie, co było powodem jej nadzwyczajnej łaskawości dla mnie). Byłaby złamała mi serce, Karolu (mam na imię Karol), lecz jego rany znalazły pocieszycielkę."

Otóż, w niniejszym rozdzialiku zawarte są pewne małe tajemnice, nad którymi — gdybym nie gardził podobnymi sztuczkami — mógłbym łatwo pozwolić czytelnikowi łamać sobie głowę przez miesiąc:

. Dlaczego pani Prior w swoim mieszkaniu tak

uporczywie nazywała teatr, w którym tańczyła jej córka, „akademią"?

. Jakie były owe szczególne przyczyny wielkiej łaskawości pani Lovel dla syna oraz tego, że dała mu funtów, gdy tylko o nie poprosił?

. Dlaczego serce Freda Lovela omalże nie doznało złamania? i

. Kto był jego pocieszycielką?

Odpowiadam natychmiast, bez jakiejkolwiek próby zwłoki czy omówień.

. Pani Prior, która nieraz otrzymywała pieniądze od swego brata, Johna Erasmusa Sargenta, doktora św. teologii, przełożonego college św. Bonifacego, wiedziała doskonale, że gdyby przełożony (któremu i tak już zatruwała życie) dowiedział się, iż posłała jego siostrzenicę na scenę, nigdy nie dałby jej więcej ani szylinga.

. Przyczyna, dla której Emma, wdowa po cukrowniku ś. p. Adolphusie Loeffelu z Whitechapel Road, była tak bardzo łaskawa dla swego syna WP. Adolphusa Fryderyka Lovela z college św. Bonifacego w Oxbridge i głównego wspólnika w wymienionej firmie Loeffel, tkwiła w tym, że onaż sama, Emma, miała właśnie zawrzeć ponowny związek małżeński z wielebnym Samuelem Bonningtonem.

. Serce Freda Lovela tak dalece zranione było tą wiadomością, że zaczął udawać Hamleta, ubierał się na czarno, nosił długie jasne włosy, które opadały mu na oczy, i. zdradzał tysiąc oznak żalu i rozpaczy, aż

. Luiza (wdowa po śp. baronecie sir Pophamie Bakerze z Bakerstown w hrabstwie Kilkenny, skłoniła pana Lovela do wycieczki po Renie w towarzystwie swym i Cecylii, czwartej i jedynej niezamężnej córki wyżej wymienionego Sir Pophama Bakera, już nie żyjącego.

Moje zdanie o Cecylii wypowiedziałem już szczerze na jednej z poprzednich stron. Me będę go powtarzał. Temat jest dla mnie niemiły, jak niemiłą mi była w życiu sama ta kobieta. Nie umiem powiedzieć, co Fred w niej znalazł godnego podziwu. Szczęście to dla nas wszystkich, że różne bywają gusty, różni mężczyźni i kobiety. Oto jej portret, namalowany przez nieboszczyka pana Gandisha. Stoi, przebierając ręką po harfie, tej, na której nieraz doprowadzała mnie do szału Pałacami Tary i Biedną Marianną. Tak bardzo tyranizowała Freda, tak bywała niegrzeczna dla jego gości, że aby ją ugłaskać, mówił małodusznie: — Zagraj nam coś, kochanie! — I już szast, prast, zrzucała rękawiczki i zaczynały się Pałace Tary. ,Harfa, która raz..." Rzeczywiście! Przeklęta struna nie znała prawie żadnej innej muzyki, a ten „ raz" powtórzył się przynajmniej ze sto razy w samej tylko mojej obecności. Potem nadszedł okres, w którym poczęstowano mnie owym zimnym przyjęciem, o którym już wspomniałem, a że tego nie lubiłem, więc przestałem bywać w Shrublands.

To samo uczyniła i lady Baker, ale trzeba wam wiedzieć, że bynajmniej nie z własnej i nieprzymuszonej woli. Ona nie opuściła tego domu z powodu zbyt zimnego przyjęcia, ale dlatego, że w domu tym zrobiło się dla niej o wiele za gorąco. Pamiętam, jak raz Fred przyszedł do mnie w świetnym usposobieniu i opisał mi, nie bez humoru, wielką batalię między Cecylią a lady Baker oraz klęskę i ucieczkę tejże lady. Uciekła ona jednakże nie dalej niż do Putney Village, gdzie sformowała na nowo szyki i obwarowała się w wynajętym mieszkaniu. Następnego dnia przypuściła rozpaczliwy i słabiutki atak, zjawiając się u bramy Shrublands i grożąc, że usiądzie przed bramą niby uosobienie żalu, by cały świat dowiedział się, jak

córka traktuje matkę. Lecz brama była zamknięta, a Barnet, ogrodnik, pojawił się za nią i rzekł: — Jak już wielmożna pani tu przyszła, to może pani zapłaci mojej pani te dwadzieścia cztery szylingi, które pani od niej pożyczyła. — I wyszczerzył zęby przez kratę, aż uciekła przed nim, skulona. Lovel zapłacił ten drobny, zapomniany rachunek; powiedział, że nigdy na lepszy cel nie wydał dwudziestu czterech, szylingów.

Minęło osiem lat; w ciągu czterech ostatnich nie widywałem prawie wcale mego starego druha, chyba tylko w klubach i knajpach, gdzie spotykaliśmy się potajemnie i odnawialiśmy — nie dawną serdeczność i wesołość, lecz dawną uprzejmość. Pewnej zimy zawiózł rodzinę za granicę; zdrowie Cecylii było wątłe, jak mi Lovel powiedział, i doktor zalecił jej spędzenie zimy na południu. On sam nie został z rodziną: miał pilne sprawy do załatwienia w domu; zaangażował się w wielu interesach poza ojcowską cukrownią; miał udziały w różnych towarzystwach, był dyrektorem banku akcyjnego, słowem człowiekiem, na którego ogniu piecze się więcej niż jedna pieczeń. Dziećmi zajmowała się oddana guwernantka; wierna para służących czuwała nad chorą; a Lovel, niewątpliwie ubóstwiający żonę, znosił jednak jej nieobecność z wielką pogodą ducha.

Na wiosnę przeraziłem się niemało, przeczytawszy wśród nekrologów w gazecie: „W Neapolu zmarła na szkarlatynę dnia ub. m. Cecylia, żona JWP. Fryderyka Lovela, córka zmarłego sir Pophama Bakera, baroneta". Wiedziałem, jak wielki będzie smutek mego przyjaciela. Na wieść o jej chorobie pośpieszył za granicę, lecz nie zdążył, do Neapolu na czas, by usłyszeć ostatnie słowa swej biednej Cecylii.

W parę miesięcy po katastrofie dostałem ze Shrublands liścik. Lovel pisał w dawnym, serdecznym to

nie. Błagał swego starego, kochanego druha, by go odwiedził i pocieszył w samotności. Czy zechcę przyjść tegoż wieczora na obiad?

Oczywiście poszedłem do niego natychmiast. Znalazłem, go w głębokiej czerni w salonie, z dziećmi, i wyznaję, że nie zdziwiłem się ujrzawszy lady Baker na powrót w tym pokoju.

— Dziwi się pan. widząc mnie tutaj, panie Batchelor!— rzecze lady z ową łaskawością i dobrym wychowaniem, które zazwyczaj objawiała; jeśli bowiem, przyjmowała przysługi, dbała o to, by obrażać tych, którzy je jej wyświadczyli.

— Wcale nie — powiedziałem spoglądając na Lovela, który żałośnie zwiesił głowę. Trzymając małą Cissy na kolanach, siedział pod portretem zmarłej muzyczki, której harfa, teraz zapakowana w skórzane pudło, rysowała się mgliście w kącie pokoju.

— Jestem tu nie z własnej zachcianki, lecz z poczucia obowiązku względem tego anioła, który odleciał! — rzecze lady Baker wskazując na obraz.

— A kiedy mama tu była, kłóciłyście się cały czas — powiada mały Popham wykrzywiając się.

— Uczy się te niewinne dzieci, by w ten sposób odnosiły się do mnie! — woła babcia.

— Cicho bądź, Pop — rzecze papa — i zachowuj się grzecznie.

—Prawda, że Pop jest niegrzeczny? — wtóruję Cissy.

— Cicho bądź, Pop — mówi dalej papa — bo będziesz musiał iść na górę do panny Prior.

ROZDZIAŁ DRUGI

W KTÓRYM PANNA PRIOR MUSI CZEKAĆ U DRZWI

Wszyscy wiemy, oczywiście, kim ona była, ta panna Prior ze Shrublands, którą papa i babcia wzywali do niesfornych dzieci. Lata minęły, odkąd strzepnąłem z nóg pył Beak Street. Mosiężną tabliczkę z napisem „Prior" zdjęto z tak dobrze kiedyś znajomych drzwi i przyśrubowano, o ile wiem, do trumny zmarłego łajdaka, jej właściciela. Kiedy w zeszłym tygodniu przechodziłem koło tych drzwi, zobaczyłem na futrynie całą kolonię mosiężnych gałek w kształcie grzybków tudzież napis „Cafe des Ambassadeurs", a w oknie trzy zapstrzone przez muchy niebieskie filiżanki do herbaty, parę dzbanków do kawy z dobrze znanego metalu oraz dwa brudne egzemplarze „Independance Belge". A ci przy drzwiach, palący cygara, byliż to ich ekscelencje ambasadorowie? „Pula" i „bilard" wypisane były na ich obliczach, ich kapeluszach i łokciach. Może to i byli ambasadorowie, którzy zeszli na psy, jak to się mówi. Niewątpliwie popadli w niełaskę u dworu jej cesarskiej mości Królowej Fortuny. Bywało już, że ludzie równie obdarci wracali do łaski. Obmywali chmurne twarze, przepasywali wstęgami swe niechlujne kamizelki i wsiadali do pięknych powozów z miejsc ani trochę bardziej wytwornych niż owo „Cafe des Ambassadeurs". Gdybym mieszkał w sąsiedztwie Leicester Square i prowadził kawiarnię, zawsze z szacun

kiem traktowałbym cudzoziemców. Teraz mogą być bilardzistami lub robić jakąś ciemną robotą policyjną, lecz czemu potem nie mieliby zostać generałami lub wielkimi dostojnikami państwowymi? Przypuśćmy, że ten tam pan jest obecnie golibrodą z rurkami i laseczką fiksatuaru do wąsów — skąd wiecie, że w tej samej torbie nie piastuje epoletów i laski marszałkowskiej? Nad dzwonkiem mego dawnego mieszkania na drugim piętrze widzę wygrawerowane nazwisko „Plugwell". Kim może być ten Plugwell, który grzeje teraz stopy przy kominku, gdzie przesiedziałem tyle długich wieczorów? A tamten pan w futrzanym kołnierzu, z nieporządną brodą, z szczerym, ujmująco obleśnym spojrzeniem i nieco ochrypłym głosem, który woła od progu: — Wchodźcie państwo i zamawiajcie: dokładna podobizna, tylko za jednego szylinga — czy to także ambasador? A, nie: to tylko charge d'affaires fotografa, który mieszka na górze; pewno tam, gdzie niegdyś przebywały maleństwa. Boże wielki! Fotografia też była dziecięciem w powijakach, kiedy m y ś m y mieszkali na Beak Street.

Czy mam wyznać, że przez sentyment do dawnych czasów poszedłem na górę i „kazałem sobie zrobić" dokładną podobiznę, cena jeden szyling? Ciekaw jestem, czy ktoś (mówiłem już, zdaje się, że osoba, 'o którą chodzi, jest od dawna mężatką na pewnej odległej wyspie) miałby ochotę ją dostać i przypomnieć sobie człowieka, którego znał w kwiecie jego wieku, z ciemnymi kędziorami — patrząc na wizerunek tego podstarzałego pana z czołem łysym jak kula bilardowa.

Gdy tak szedłem po tych ciemnawych schodach, znad poręczy zerkały na mnie duchy dzieci Priorów, małe twarzyczki uśmiechały się w półmroku: zdało mi się, jak gdyby rany (mego serca) jęły na nowo pulsować i krwawić — och, jak mocno i boleśnie! Jakże pie

kielnie cierpiałem kiedyś za tymi drzwiami w tamtym pokoju — tam, gdzie Plugwell teraz mieszka. Do diabła z Plugwellem! Ciekawym, co sobie o mnie myśli ta kobieta widząc, jak wygrażam pięścią przed drzwiami? Czy uważa mnie pani za wariata, proszę pani? Jeżeli tak — nie dbam o to. Czy sądzicie, że gdy mówiłem dopiero co o duchach dzieci Priora, chciałem przez to powiedzieć, że któreś z nich umarło? O ile wiem, wszystkie żyją. Duży, niezgrabny chłopak w błękitnym mundurku, z puszystymi baczkami, rozmawiał ze mną niedawno okropnym basem i podał swe nazwisko jako „Gus Prior". — Jak tam Elżbieta? — dodał kiwając kulistą głową.

Elżbieta, rzeczywiście, ty wielki, ordynarny chłopaku! Elżbieta — ale, ale, ile to już czasu każemy jej czekać?

Widzicie, kiedy stanęła mi przed oczami, zwalił się na mnie stos wspomnień i nie mogłem się powstrzymać od gadaniny, a jednak — oczywiście macie zupełną rację, tylko mogliście się powstrzymać od tej uwagi; wiem bardzo dobrze, coście mieli na języku — a jednak byłoby dużo lepiej, gdybym milczał. Elżbieta to dla mnie cała historia. Przyszła do mnie w krytycznym okresie mego życia. Skrwawiony i zraniony postępowaniem tamtej innej kobiety (obecnym jej nazwiskiem pani O' D. nigdy, przenigdy jej nie nazwę), zraniony śmiertelnie i nieszczęśliwy, po powrocie z jednej z sąsiednich stolic wróciłem do swego mieszkania, które odnajmowałem na Beak Street, i tam nawiązała się osobliwa zażyłość pomiędzy mną a młodą córką mej gospodyni. Opowiedziałem jej swe dzieje — doprawdy, zdaje mi się, że opowiadałem je każdemu, kto tylko chciał słuchać. Współczuła mi chyba. Wchodziła do mnie chętnie a nieśmiało, przynosząc mi kawę i inne rzeczy (prawie nie mogłem jeść przez jakiś czas po...

po tej sprawie, o której, być może, już wspomniałem), przychodziła do mnie i litowała się nade mną, a ja opowiadałem jej wszystko, opowiadałem wciąż na nowo. Ileż to dni spędziłem, krwawiąc sobie serce w tym pokoju na drugim piętrze, który dziś nosi na drzwiach nazwisko Plugwell. Popołudnie za popołudniem spędzałem tam snując przed Elżbietą opowieść o mej miłości i krzywdzie; pokazywałem jej tę kamizelkę, o której wam mówiłem, tę rękawiczkę (jej ręka nie była wcale taka bardzo maleńka), jej listy, te dwa czy trzy puste i beztreściwe listy, w których pisała: „Szanowny panie, mamusia ma nadzieję, że przyjdzie pan na podwieczorek" lub „Gdyby drogi pan Batchelor przejeżdżał konno przez Phoenix Park, niedaleko Long Milestone, około drugiej, siostra moja i ja będziemy w powozie" itd. albo „Och, jaki pan uprzejmy! Bilety sprawiły wielką radość, a bukiety były po prostu prześliczne" (jej ortografia nie była bez zarzutu, a trudniejsze wyrazy nosiły ślady drapania scyzorykiem, jednakże wtedy nie znajdowałem żadnej skazy, nawet w jej pisowni); lub jeszcze — ale mniejsza z tym. I więcej jeszcze tych przekomarzań, tego humbugu, tych błędów ortograficznych tego piekielnego igrania ze mną, oszukaństwa, hipokryzji bez serca (wszystko, przyznaję, robota jej matki; gdyż rywal mój, nim dostał stanowisko, był przyjmowany mniej przychylnie niż ja) — więcej tego śmiecia, powiadam, pokazywałem Elżbiecie, a ona litowała się nade mną!

Przychodziła do mnie codziennie, a ja opowiadałem. Ona nie mówiła wiele. Może i nie słuchała, ale o to nie dbałem. Dalej — i dalej — i dalej — mówiłem o swej namiętności, krzywdach i rozpaczy; lecz jakkolwiek niezmordowane były moje skargi, jeszcze bardziej wytrwałe było współczucie mojej małej słuchaczki. Roź

mowom naszym kładło kres przenikliwe wołanie mamy; wówczas wstawała, zniecierpliwiona: — Och, znowu — i odchodziła; ale następnego dnia poczciwa dziewczyna nie omieszkała przyjść do mnie — by raz jeszcze posłyszeć opowieść o mojej tragedii.

Zapewne zaczyna pani przypuszczać (bo ostatecznie zdarza się to bardzo często i z pewnością nie potrzeba być magikiem, by zdobyć się na taki domysł); że z całego tego płakania i sentymentalizmu starego wariata, mężczyzny o miękkim sercu, przed młodą dziewczyną— z całego tego skamlania i żalenia się mogło powstać coś, co podobno pokrewne jest litości. Ale w tym, zacna pani, mylisz się całkowicie. Niektórzy przechodzą ospę dwa razy; nie j a. W moim wypadku, jeśli serce pękło, to pękło; jeśli kwiat zwiądł, to zwiądł raz na zawsze. Jeśli podoba mi się przedstawić swą rozpacz w śmiesznym świetlej czemu nie? Dlaczego pani przypuszcza, że zechcę robić tragedię z tak starego, zużytego, wyświechtanego, wulgarnego, trywialnego, powszedniego tematu jak temat kapryśnicy, która igra z namiętnością mężczyzny, wyśmiewa go i porzuca? A to ci tragedia, doprawdy! O, tak! Trucizna, papier listowy z czarną obwódką, most Waterloo, jeszcze jedna nieszczęsna ofiara, i tak dalej. Nie: jeśli odchodzi, nie za trzymujmy jej! Si celeres quatit pennas... Lecz tragedii z tego nie zrobię, zapamiętajcie to sobie.

No cóż, przyznać trzeba, że mężczyzna rozpaczliwie zakochany (jakim, muszę niestety wyznać, byłem wówczas, a do tego zraniony ciężko postępowaniem Glorviny) jest istotą wielce samolubną, natomiast kobiety są tak delikatne i niesamolubne, że potrafią zapomnieć na jakiś czas o własnych zmartwieniach, kiedy pocieszają przyjaciela w strapieniu. Choć po powrocie z tego przeklętego Dublinu rozmawiałem z nią dzień w dzień, nie dostrzegałem, że moja Elżbietka była

blada i roztargniona, smutna i milcząca. Podczas gdy ja paplałem, ona siedziała bez słowa, z rękami zwieszonymi między kolanami lub jedną ręką zasłaniając oczy. Od czasu do czasu mówiła: — Och, tak! Biedaku, biedaku! — jak gdyby melancholijnie potwierdzając moje ponure opowieści; lecz przeważnie milczała ze zwieszoną głową, z brodą wspartą na ręku, ze stopami opartymi o kraty kominka.

Pewnego dnia uderzałem właśnie w tę samą, co zwykle, strunę. Opowiadałem Elżbiecie, jak po przyjęciu szeregu prezentów, po wymianie listów (jeśli jej bazgroły i moje pieśni nabrzmiałe namiętnością można było nazwać listami), po tym jak przez wargi nasze przeszło było już wszystko prócz ostatecznego słowa — opowiadałem Elżbiecie, jak pewnego przeklętego dnia, gdy przybyłem na Mrrn Square, matka Glorviny powitała mnie mówiąc: — Drogi, kochany panie Batchelor, uważamy pana za Członka rodziny! Niechże pan mi powinszuje! Niech pan powinszuje mojemu dziecku! Kochany Tom dostał nominację na sędziego grodzkiego w Tobago; on i jego kuzynka, Glory, mają się pobrać.

— Jego kuzynka! Co?! — wrzasnąłem śmiejąc się maniacko.

— Moja biedna Glorvina! Przecież te dzieci kochały się, odkąd tylko nauczyły się mówić. Wiedziałam, że pańskie dobre serce pierwsze ucieszy się z ich szczęścia!

Tak więc, powiadam — kończąc opowiadanie — ja, który sądziłem, że jestem kochany, zostałem porzucony bez cienia litości; ja, który mogłem przytoczyć sto powodów pozwalających mi sądzić, że Glorvina jest mi przychylna, usłyszałem teraz, że odnosiła się do mnie jak do wujaszka! Czyż jej listy były listami siostrzenicy? Kto kiedy słyszał o wujaszku, który by

w deszczową noc godzinami chodził po Merrion Square i spoglądał w okno pewnej sypialni, bo za nim była — przebóg! — jego siostrzenica? Postawiłem na jedną kartę swe serce, a oto jaka była moja wygrana! Przez cztery miesiące przymila się do mnie, wodzi za mną oczami, jej przeklęte uśmiechy witają mnie i czarują, a w pewnej chwili, na pierwsze skinienie innego — wyśmiewa mnie i porzuca!

Na to moja blada Elżbietka, wciąż pochylona, zawołała — Och, nędznik! nędznik! — i rozszlochała się tak, jakby jej miało pęknąć serduszko.

— Nie — rzekłem — kochanie pan O'Dowd nie jest żadnym nędznikiem. Jego stryj, sir Hector, był jednym z najdzielniejszych oficerów w armii. Jego ciotka była z domu Molloy z Molloy's Town, a to doskonała rodzina, choć zdaje mi się, że nieco zubożała; a młody Tom...

— Tom? — woła Elżbieta, blada, osłupiała. — On się nie nazywał Tom, kochany panie Batchelor, on się nazywał W iW iW i i a m! — i łzy zaczynają ciec na nowo.

Ach, moje dziecko! Moje dziecko! Moje biedne, młode stworzenie! Więc i ty także doznałaś tego piekielnego ciosu. Ty także przeżywałaś te niespokojne noce pełne bólu, słyszałaś, jak dzwonią posępne godziny, oglądałaś bezradosne wschody słońca oczami nieprzytomnymi z niewyspania, budziłaś się ze snów, w których być może ukochany uśmiechał się do ciebie i szeptał słowa miłosne — och, jakże słodkie i z jaką lubością przechowywane w pamięci! I twoje serce obrabowano, i twój skarbiec ograbiony i pusty! Biedna dzieweczko! A ja patrzyłem na tę smutną twarz i nie widziałem na niej rozpaczy! Umiałaś zdobyć się na słodką próbę kojenia po swojemu mego zranionego serca, a ja nie spostrzegłem wcale, że twoje krwawi? Czyś

cierpiała więcej ode mnie, biedna moja dziewczynko? Mam nadzieję, że nie. Jesteś tak młoda — czy cała uroda życia przepadła już dla ciebie? Czy w kielichu nie czujesz już smaku, a słońce nad głową wydaje ci się całkiem zaćmione lub prawie niewidoczne? Prawda spadła na mnie w jednej chwili: zawstydziłem się, że mój własny samolubny smutek uczynił mnie ślepym na jej niedolę.

— Moje biedne dziecko — rzekłem. — Czy to był...? — i pokazałem palcem w dół.

Nieszczęsna skinęła główką.

Wiedziałem już, że chodziło o lokatora, który zajął pierwsze piętro wkrótce po wyprowadzce Slumleya. Był to oficer armii bombajskiej. Zajmował mieszkanie przez trzy miesiące, po czym odpłynął do Indii niedługo przed moim powrotem z Dublinu.

Elżbieta czeka przez cały ten czas — czy ma już wejść? Nie, jeszcze nie. Chciałbym jeszcze coś powiedzieć o Priorach.

Rozumiecie, że nie była ona już panną Prior z Beak Street, a dom ten, nawet w czasie, o którym teraz piszę, od dawna już przeszedł w inne ręce. Po śmierci kapitana wdowa jego z rzewnymi łzami nalegała, bym u niej pozostał, i tak też uczyniłem, ponieważ nigdy nie byłem zdolny oprzeć się tego rodzaju prośbom. Jej twierdzenia dotyczące spraw pieniężnych nie były ściśle zgodne z prawdą. (Czyż kobiety nie bywają niekiedy niedokładne, gdy chodzi o sprawy pieniężne?) Właściciel posesji (nie bez racji oburzony) szybko oddał dom na Beak Street innym lokatorom. Podatki królewskie zwaliły się na skromne meble biednej pani Prior. Na jej? — na moje także: na moje porządnie oprawne książki uniwersyteckie, ozdobione wizerunkiem naszego patrona, św. Bonifacego, oraz biskupa Budgeona, naszego założyciela; na moje wytworne sztychy Rafaela

Morghena, zakupione za studenckich czasów (o bogowie! cóż to było, co kazało nam chłopcom wariować za piętnastofuntowej wartości odbitkami Rafaela, przedstawiającymi konające jelenie, uczty u księcia Wellingtona itp..?); na moją fisharmonię, przy której ktoś nucił pieśni przeze mnie ułożone (mam na myśli słowa misternie opisujące me namiętności, nadzieje lub rozpacz); na okazały komplet z czeskiego szkła, nabyty na Zeil we Frankfurcie nM; na portret mego ojca, nieboszczyka kapitana Batchelora (Hopnera) z Marynarki Królewskiej, w białych płóciennych spodniach, z teleskopem w ręku, wskazującego oczywiście na burzę, wśród której rozgrywała się bitwa morska; na miniaturę mej biednej matki, beż żadnego prawie wcięcia w talii, robioną ręką starego Adama Bucka ołówkiem i różową kredką, na moje dzbanuszki do herbaty i śmietanki (masywne srebro) i na sto innych ulubionych drobiazgów, zdobiących mieszkanie samotnego mężczyzny. Zastałem wszystkie te skarby domowe w posiadaniu stróżów prawa i musiałem zapłacić podatki Priorów tą oto ręką, by objąć z powrotem we władanie swoje własne rzeczy. Pani Prior mogła mnie spłacić jedynie wdowimi łzami i błogosławieństwem (Prior już przed tym opuścił świat, którego od dawna przestał być podporą i ozdobą). Łzy te i błogosławieństwa, powiadam, dawała mi szczodrze, i to było całkiem w po rządku. „ Po co jednak było w dalszym ciągu dobierać się do puszki z herbatą, moja pani? Czemu wsadzać palec — palec?. — całą łapę do słoika z konfiturą? I straszny to fakt, że moje butelki z winem i innymi alkoholami opróżniały się zupełnie tak samo po zgonie Priora jak za jego nikczemnego żywota. Jednego popołudnia zastałem moją utrapioną gospodynię na gorącym uczynku podbierania mi Xeresu. Zaśmiała się histerycznie, po czym wybuchnęła płaczem. Oświad

czyła, że od śmierci swego nieszczęsnego Priora nie bardzo wie, co robi i co mówi. Może i była niepoczytalna; była na pewno; ale tym razem niewątpliwie mówiła prawdę.

Wyrażam się lekceważąco — uszczypliwie, jeśli wolicie — o starej pani Prior, która miała zacięty, chciwy uśmiech, pomarszczoną twarz, ściągnięte brwi i okropny głos; a jednak, Bóg świadkiem, że mógłbym, gdybym chciał, być bardzo poważny w roli kaznodziei. Przecież ta kobieta miała niegdyś rumiane policzki, i wyglądała zupełnie ładnie, i mało kłamała, i nie kradła Xeresu, i doświadczała czułych namiętności serca, i zapewne bardzo tkliwie i z poczuciem winy całowała swego ojca, tego słabego, starego pastora, owej nocy, gdy go żegnała, by potem przemknąć się do furtki od ogrodu na tyłach domu i uciec z panem Priorem. Instynkt macierzyński miała na pewno, gdyż karmiła swe dzieci własną chudą piersią, jak umiała najlepiej, a sama chodziła głodna, rabując i kradnąc dla nich. W niedziele odświeżała jakoś wyświechtaną, czarną jedwabną suknię i kapelusz, prasowała kołnierzyk i desperacko garnęła się do kościoła. Miała marniutki ołówkowy rysunek owego probostwa w Dorsetshire oraz sylwetki ojca i matki, które zawieszała, gdy tylko wprowadzała się do jakiegoś mieszkania. Przenosiła się wiele razy; gdzie tylko się zjawiła, uwieszała się u poły duchownego parafii, mówiła o swym kochanym ojczulku proboszczu i o swoim bogatym i utalentowanym bracie — przełożonym zakładu św. Bonifacego; mówiła powściągliwie, jak gdyby dając do zrozumienia, że dr Sargent, gdyby chciał, mógłby zrobić więcej dla swej biednej siostry i jej rodziny. Chlubiła się (och, nędzna, wyświechtana chluba!) koneksjami z duchowieństwem; przeczytała za młodu sporo dobrych, solidnych, staroświeckich dzieł teologicznych i miała

piękne pismo, którym przepisywała ojcowskie kazania. Miewała skrupuły; składała pokorne wizyty wielebnemu panu Greenowi, prosiła o wyjaśnienie tego lub owego ustępu z jego pięknego kazania i tak manewrowała rozmową, by jej przypomniano pewne cytaty z Hookera, Beveridge'a i Jeremy Taylora. Myślę, że miała stary, zwyczajny zeszyt z paroma dziesiątkami takich wyjątków i bardzo zabawnie i zręcznie wtrącała je do rozmowy. Niekiedy Green okazywał zainteresowanie; może młoda, ładna pani Greenowa przyszła czasem z wizytą, w głębi duszy dość zgorszona chłodnym stosunkiem starego rektora dra Browna do pani Prior. Pomiędzy Greenem a panią Prior dochodziło do transakcji pieniężnych; wizyty pani Green ustawały: znajomość z panią Prior należała do kosztownych. Pamiętam, że Pye z Maudlin, nim „przeszedł do tamtych", stale przesiadywał w bawialni pani Prior z książeczkami, obrazkami, medalikami itd. itd. — sami wiecie. Biednego Jacka nazywali w Oxbridge jezuitą; ale pewnego roku spotkałem go w Rzymie (z wygoloną półkoronówką na czubku głowy i w kapeluszu wielkim jak u Don Basilia) a on rzekł mi: — Kochany Batchelorze, pamiętasz tę osobę w twoim mieszkaniu? To podstępna istota! Pożyczyła ode mnie czternaście funtów i zapomniałem już ile — siedem, zdaje mi się — od Barfoota z Corpus, przed... przed samym naszym przyjęciem. I jestem prawie pewny, że otrzymała jeszcze jedną pożyczkę od Pummela, żeby móc się wydostać z naszych jezuickich rąk. Czy będziesz słuchał kardynała? Koniecznie... koniecznie pójdź i posłuchaj go; wszyscy chodzą: to najmodniejsza rzecz w Rzymie. — Z tego wnoszę, że szczwane lisy zdarzają się i w innych kołach religijnych poza rzymskimi.

Dla mamy Prior scenki miłosne pomiędzy jej córką i zbiegłym bombajskim kapitanem nie były w swoim

czasie tajemnicą. Podobnie jak Elżbieta, nazywała ona kapitana Walkinghama nader pochopnie „nędznikiem"; lecz — jeśli wiem cokolwiek o naturze kobiecej (a nie wiem nic) — stara intrygantka aż nazbyt często nasyłała przedtem córkę na oficera, sama flirtowała z nim niemało, pozwalała biednej Bessy przyjmować ód niego prezenty i była w dużym stopniu sprawczynią i reżyserką kłopotów, które potem nastąpiły. Bo widzicie, w tym ubogim środowisku matki pozbawione skrupułów wytrwale nęcą, namawiają i głaszczą pochlebstwami panów, którzy im się wydają kandydatami do małżeństwa, po to, aby koniecznie zapewnić przyszłość swym najdroższym pociechom. To, co robiła Priorzyca, płynęło oczywiście z najlepszych pobudek. — Ten potwór nigdy, nigdy nie widywał Bessy inaczej jak tylko w mojej obecności lub któregoś z jej braciszków i siostrzyczek, a nie ma w Anglii dzieci bystrzejszych od Jacka i mojej kochanej Ellen! — zapewniała mnie oburzona pani Prior — i gdyby choć jeden z moich chłopców był dorosły, Walkingham nigdy by się nie odważył postąpić tak, jak postąpił — nędznik! Mój biedny mąż byłby mu wymierzył zasłużoną karę; ale cóż mógł zrobić w swoim zrujnowanym staniezdrowia? Och, wy mężczyźni, wy mężczyźni, panie Batchelor, jesteście bez zasad!

— Ależ, dobra pani — rzekłem — dość często przecież pozwalała pani Elżbiecie przychodzić do mnie.

— By porozmawiać z przyjacielem jej wuja, człowiekiem wykształconym, o tyle od niej starszym! Oczywiście, drogi panie! Któraż matka nie pragnie wszelkich korzyści dla swego dziecka? I komuż mogłabym ufać, jeśli nie panu, który zawsze był takim przyjacielem dla mnie i moich dzieci? — pyta pani Prior ocierając suche oczy rogiem chusteczki. Stoi właśnie przy moim kominku trzymając w ręku miesięczny rachunek

dla mnie, napisany porządnym, staromodnym pismem i obliczony z tą rozrzutną szczodrością, którą zawsze stosowała w rozrachunkach między nami.

— Doprawdy! — powiedziała moja kuzynka, maleńka pani Skinner, która przyszła raz w odwiedziny do mnie, kiedy czułem się niezdrów, i obejrzała jeden z wymienionych dokumentów — doprawdy! Karolu, wypijasz więcej herbaty niż cała moja rodzina, choć nas siedmioro zasiada do stołu, a cukru i masła konsumujesz tyle co my — no, nic dziwnego, że chorujesz na woreczek żółciowy!

— Ale widzisz, moja droga, ja lubię bardzo mocną herbatę — powiadam — a ty pijesz niezwykle lekką. Zauważyłem to u ciebie na przyjęciach.

— To wstyd, żeby człowieka tak obrabowywać — zawołała pani S.

— Jak to miło z twojej strony, że mówisz zaraz o złodziejstwie, Floro! — odparłem.

— To mój obowiązek, Karolu! — wykrzyknęła kuzynka. — I chciałabym wiedzieć, kto jest ta duża, niewydarzona, ruda dziewczyna na korytarzu!

Ach! Jedyna kobieta, która kiedykolwiek posiadła to serce, nie nosiła imienia „Elżbieta"; choć przyznaję, że w pewnym momencie rzeczywiście myślałem, iż ta mała intrygantka, moja gospodyni, nie miałaby nic przeciwko temu, gdybym zaproponował, że uczynię z panny Prior panią Batchelor. Manię ową mają zresztą nie tylko kobiety biedne i potrzebujące, lecz także bogate. Dowiaduję się z najlepszych źródeł, że to swatanie odbywa się i w najwyższych kołach. Ach, kobieto, kobieto! Ach, ślubna żono! Ach, matko nadobnych córek! Z jakąż dziwną pasją pragniesz do wszystkich swoich tytułów dodać tytuł teściowej! Wiem, że gdy go już raz posiądziesz, przynosi ci on często jedynie gorycz i rozczarowanie. Zięć pewnie jest dla cie

bie niegrzeczny, ten ordynarny niewdzięcznik! I córka się może buntuje, żmija bez serca! A jednak snujesz swe plany w dalszym ciągu i choć ze strony Luizy i jej męża spotkał cię jedynie zawód, będziesz próbowała zdobyć męża dla Jemimy i dla Marii, i nawet dla maleńkiej Tuptusi, która dopiero co w czerwonych trzewiczkach wyszła z pokoju dziecinnego. Kiedy ją widzisz w towarzystwie Tomcia, synka sąsiadów, gdy biją się o zabawkę lub wdrapują na jednego konia na biegunach, nie wątpię, że po niemądrej głowie chodzi ci myśl: „Czy tych dwoje malców zejdzie się za jakieś dwadzieścia lat?" I dajesz Tomciowi ogromny kawał ciasta, i kupujesz mu piękny podarunek na choinkę — wiesz dobrze, że tak robisz, choć jest on tylko niegrzecznym, hałaśliwym dzieciakiem, choć już pobił Tuptusię i zabrałjej lalkę, i doprowadził ją do płaczu. Pamiętam, że kiedy sam cierpiałem z powodu postępowania pewnej młodej kobiety w... w pewnej stolicy, której ozdobą jest dwór wicekrólewski, z powodu okrucieństwa jej i jej matki, o której sądziłem, że zostanie moją teściową — wrzasnąłem do przyjaciela, wygłaszającego akurat jakieś wiersze z Ulissesa Tennysona: — Na Boga! Warrington, jestem pewien, że gdy młode syreny zagięły parol na starego greckiego kapitana i jego załogę i wabiły go ruchami białych ramion i promiennymi uśmiechami, i schlebiały mu najsłodszymi głosikami — pewien jestem, mój panie, że z tyłu za skałami znajdowały się matkisyreny (z farbowanymi grzywkami i policzkami umalowanymi wodoodporną barwiczką) i wołały: „Halcjone, dziecko moje, teraz tę arię z Piraty! No, Glaukopis, kochanie, teraz popatrz ładnie na tego starego pana przy sterze! Bathykolpos, miła moja, tam na szczycie głównego masztu jest młody marynarz, który spadnie ci prosto, na kolana, jeżeli tylko na niego kiwniesz!"

I tak dalej, i tak dalej. — Zaśmiałem się dziko, z desperacją.. Ja bowiem także byłem na niebezpiecznej wyspie i odjechałem stamtąd szalony, wściekły, zasługujący na to, by nałożono mi kaftan bezpieczeństwa.

A więc, gdy białoramienna syrena imieniem Glorvina czarowała mnie swymi nadto kuszącymi spojrzeniami i śpiewem, nie dostrzegłem wówczas, lecz teraz wiem, że przebiegła matka namawiała do tego swe przebiegłe dziecię.

Opowiedziałem już na jednej z poprzednich, stron, jak to po śmierci kapitana urzędnicy i egzekutorzy zajęli jego mieszkanie; nie chcę też rozwodzić się dłużej nad tym obrzydłym tematem. Sądzę, że komornicy byli już w lokalu, nim Prior zeszedł z widowni, lecz on nie wiedział o ich obecności. Jeśli to ja musiałem okupywać się im, to nic wielkiego, tylko powiadam, że było nieładnie ze strony pani Prior przedstawiać mnie przełożonemu Bonifacego jako jakiegoś Shylocka. No — cóż! przypuszczam, że i inni panowie poza panem Karolem Batchelorem bywali w tym życiu przedmiotem oszczerstwa. Sargent i ja pogodziliśmy się później, a przyczyną naszego pojednania była panna Bessy.

— Słowo daję, mój kochany Batchelor — powiedział mi pewnego razu na Boże Narodzenie, kiedy to pojechałem w odwiedziny do swego dawnego college — nie wiedziałem, ile ci zawdzięcza moja... ahem!... moja rodzina. Moja... ahem!... siostrzenica, panna Prior, powiadomiła mnie o tym... ahem... jak wspaniałomyślnie postępowałeś wobec mojej biednej siostry i jej jeszcze bardziej nieszczęsnego męża. Umieściłeś mego drugiego... ahem!... siostrzeńca, wybacz, że nie pamiętam, jak ma na imię, w tej jakże jej tam... szkole wojskowej; udzielałeś przy różnych okazjach wydatnej pomocy pieniężnej rodzinie mej biednej siostry. Człowiek nie

musi mieć wysokich stopni uniwersyteckich, by mieć dobre... ahem... serce; i słowo ci daję, Batchelor, ja i moja... ahem... żona jesteśmy ci szczerze zobowią zani.

— Powiem panu coś, rektorze — rzekłem — jest jedna rzecz, za którą powinien pan naprawdę być mi wdzięczny i na której dzięki mnie zarobił pan sporo pieniędzy.

— Wyznaję, że nie rozumiem cię — rzecze rektor, przybierając swą najwspanialszą minę.

— Wystarałem się panu i pańskiej małżonce o bardzo dobrą guwernantkę do dzieci, pobierającą minimalne wynagrodzenie — powiedziałem.

— Czy wiesz, jakie ciężary poniosłem już na rzecz tej mojej nieszczęsnej siostry i jej rodziny? — rzecze rektor i staje się czerwony jak jego kaptur. — Stanowiły one częsty temat pańskich rozmów — odrzekłem. — Bessy była u pana guwernantką...

— Boną. Nauczyła się łaciny i jeszcze wielu innych rzeczy dopiero wtedy, gdy znalazła się w moim domu! — woła przełożony.

— Boną na pensji pokojówki — mówiłem dalej, rozzuchwalony.

— Czy moja siostrzenica, czy... ahem... guwernantka moich dzieci uskarża się na to, jak ją traktuję w moim college? — woła przełożony.

— Drogi rektorze — spytałem — nie przypuszcza pan chyba, że kiedykolwiek dawniej wysłuchiwałemi jej skarg, czy też powtarzałem je?

A dlaczegóż czynisz to teraz, Batchelor, chciał

bym wiedzieć? — rzecze przełożony w pasji, chodząc wielkimi krokami po gabinecie, pod portretami świętego Bonifacego, biskupa Budgeona i wszystkich nie żyjących, grubych ryb naszego college. — Dlaczego teraz, Batchelor, chciałbym wiedzieć?

— Dlatego, że choć po trzyletnim pobycie u pana panna Prior rozwinęła się ogromnie, jak każda kobieta w pańskim towarzystwie, drogi panie, i warta jest co najmniej o pięćdziesiąt gwinei rocznie więcej, niż pan jej płaci, nie byłbym pozwolił jej mówić, dopóki nie znalazła sobie lepszego miejsca. — To znaczy, że zamierza odejść?

— Pewien mój zamożny przyjaciel, który, nawiasem mówiąc, był kiedyś członkiem naszego college, potrzebuje bony, i poleciłem mu pannę Prior za siedemdziesiąt gwinei rocznie.

— Proszę, a któż to taki ten członek mojego college, który da mojej siostrzenicy siedemdziesiąt gwinei? — pyta przełożony groźnie.

— Pamięta pan Lovela, tego studentagentlemana?

— Ten cukrownik — co to wydostał cię z wię...?

— Dobry uczynek zasługuje na odwzajemnienie — rzekłem śpiesznie. — Zrobiłem to samo dla niektórych członków pańskiej rodziny, Sargent!

Zaczerwieniony dyrektor, który chodził tam i z powrotem po gabinecie, szumiąc rozwianą togą i szarfami, zatrzymał się w marszu, jakbym go uderzył. Spojrzał na mnie. Zaczerwienił się jeszcze bardziej. Przesunął ręką po oczach.

— Batchelor — powiedział — przepraszam cię. To ja się zapomniałem; niech mi niebo przebaczy! Zapomniałem, jaki byłeś dobry dla mojej rodziny, mojej... ahem... skromnej rodziny i... i jak bardzo powinienem ci być wdzięczny za opiekę, którą w tobie znaleźli.

Gdy mówił, głos mu się całkiem załamał i oczywiście wszelka złość, którą żywiłem do niego, stopniała wobec jego skruchy. Rozstaliśmy się jak najlepsi przyjaciele. Nie tylko uścisnął mi rękę przy drzwiach gabinetu, ale odprowadził mnie aż do drzwi wejściowych

i pożegnał się ze mną na ganku, sub Jove. Wychowawca Huckles (nazywaliśmy go za naszych czasów Highlow Huckles) i Botts (profesor języka trumperyjskiego), którzy akurat w tym czasie przechodzili przez dziedziniec, stanęli jak wryci ujrzawszy ten fenomen.

— Słuchaj no, Batchelor — pyta Huckles — nie zrobili z ciebie przypadkiem markiza?

—Dlaczego markiza, Huckles? — pytam ja z kolei.

— Sargent nigdy nie odprowadza do drzwi nikogo, kto nie mą przynajmniej tytułu markiza— rzecze Huckles przyciszonym szeptem.

— Albo kto nie jest piękną kobietą — powiada Botts (musi zawsze żartować). — Batchelor, mój podstarzały Tyrezjaszu, nie zmieniłeś ty się par hasard w śliczną panienkę?

— Idźże ty, niedorzeczny profesorze trumperyjski!— mówię na to. Ale zdarzenie to było omawiane nie tylko w jadalni tegoż wieczoru przy winie, lecz w całym college. Potem nastąpiły wypadki, z powodu których każdy spoglądał na sąsiada w zadziwieniu. Przez cały ten trymestr Sargent nie zaprosił naszego szlachetnego lorda Sackville'a (syna lorda Wigmore) do swego domu (ojciec lorda W., Duff, był, jak wiecie, piekarzem naszego college). Przez cały ów trymestr tylko dwa razy był niegrzeczny dla młodszego wykładowcy Perksa, i to tylko w bardzo umiarkowany sposób; a co więcej, swej siostrzenicy, kiedy wyjeżdżała, dał w prezencie suknię, błogosławieństwo, pocałunek oraz świetne świadectwo. Obiecał też posłać jednego z jej młodszych braci do szkoły — której to obietnicy, nie potrzebuję dodawać, święcie dotrzymał: ma bowiem dobre zasady ten Sargent. Jest niegrzeczny; jest źle wychowany; jest chyba bardziej pewny siebie niż ktokolwiek, kogo znam; jest bardzo zepsuty przez powodzenie;

ale jest wielkoduszny; potrafi przyznać, że nie miał racji; i o Boże, jakżeż ten człowiek zna grekę!

Chociaż mój zmarły przyjaciel — kapitan, nigdy, zdaje się, nic nie robił poza wydawaniem pieniędzy przeznaczonych na utrzymanie rodziny, jego obskurna obecność jakoś dobrze oddziaływała na cały dom.

— Mój drogi mąż utrzymywał jedność całej naszej rodziny — mówiła pani Prior trzęsąc chudą głową odzianą w obcisły wdowi czepiec. — Bóg jeden wie, jak nastarczę dla tych jagniątek teraz, kiedy go nie ma.

I rzeczywiście dopiero po śmierci tego podpitego pasterza, wilcy prawa rzucili się na jagnięta — łącznie ze mną, który już dawno wyszedłem z wieku jagnięctwa i sosu miętowego. Wpadli do naszej owczarni na Beak Street, powiadam, i spustoszyli ją. Cóż miałem robić? Czy mogłem opuścić tę wdowę z dziećmi w ich ciężkim położeniu? Wiedziałem, co to nieszczęście, i umiałem wspomagać nieszczęśliwych. Sądzę nawet, że podniecenie wywołane konfiskatą moich dóbr itd., bezczelne chamstwo osób, które objęły je w posiadanie — z jedną z nich o mało nie doszło do osobistej walki — i inne wypadki, które zdarzyły się w tym osieroconym domu, ożywiły mnie i rozproszyły częściowo apatię i rozpacz, dręczące mnie wskutek postępku panny Mulligan. Odprowadziłem zmarłego kapitana na jego. ostatnie mieszkanie. Moi dobrzy przyjaciele, drukarze „Muzeum", wzięli jednego z chłopców do swego kantoru. Dla Augusta znalazł się błękitny mundur, i para żółtych pończoch; a na widok dzieci przełożonego, spacerujących po ogrodach św. Bonifacego z jakąś ponurą starą boną, przyszło mi do głowy zaproponować mu, by wziął do siebie swą siostrzenicę, pannę Prior. Nigdy przy tym, broń Boże, nie pisnąłem jej wujowi ani słówka o pannie Bellenden i „akademii". Nagadałem nawet o niej sporo nacią

ganych historii. Z jej błędami gramatycznymi dałem sobie radę dość gładko, biadając, że biedna matka Elżbiety była zmuszona pozwalać córce na przebywa nie w towarzystwie ludzi niewykształconych; dodałem, że Elżbieta, na pewno poprawi swą angielszczyznę w domu jednego z najwybitniejszych uczonych w Europie, oraz jednej z najlepiej wychowanych kobiet. Uczyniłem to, daję słowo, patrząc poważnie prosto w twarz tej niedokształconej, zarozumiałej pani Sargent i ufam w pokorze, że jeśli zapisano mi w rachunku to wielkie kłamstwo, aniołrejestrator zechce łaskawie wziąć pod uwagę, że pobudka była dobra, choć twierdzenie niezgodne z prawdą. Ale nie sądzę, by ten komplement podziałał tak na madame Sargent, raczej pokusa dostania guwernantki prawie za darmo. Tak więc Bessy udała się do ciotki, poznała chleb zależności, piła z pucharu upokorzenia, jadła placek pokory i wychowywała swych wstrętnych kuzynków w miarę swych skromnych możliwości, przy czym obłudnie chyliła głowę przed wujem i pompatyczną ciotkąparweniuszką. Ona najlepiej wychowaną kobietą w Anglii, rzeczywiście! Ona, to próżne skąpiradło!

Matka Bessy bardzo niechętnie rozstawała się z owy, mi pięćdziesięcioma funtami rocznie, które córka przynosiła do domu z „akademii"; ale jej odejścia stamtąd niesposób było uniknąć. Miała tam miejsce jakaś kłótnia, o której dziewczyna nie chciała opowiadać. Ktoś wyrządził tam pannie Bellenden zniewagę, której panna Prior zdecydowała się nie ścierpieć; albo może chciała opuścić teren, na którym spotkało ją nieszczęście, i spróbować zapomnieć owego indyjskiego kapitana? Pójdź, towarzyszko w cierpieniu! Pójdź, dziecię nieszczęścia, chodź tutaj! Masz tu starego kawalera, który zapłacze z tobą po społu!

Oświadczam, że panna Prior wchodzi oto nareszcie

do pokoju. Twarz blada, płowa czupryna zaczesana do tyłu pod czarnym czepeczkiem; para niebieskich okularów, jako żywo! Obcisła, żałobna sukienka zapięta aż pod białą szyję; główka pokornie zwieszona: oto panna Prior. Ujmuje moją wyciągniętą rękę. Dyga z opanowaniem i odpowiada na moje liczne zapytania skromnymi półsłówkami. Odwołuje się wciąż do lady Baker o pouczenie lub potwierdzenie swych wypowiedzi. Cóż to! Czy te sześć lat niewolnictwa aż tak zmieniły szczerą, śmiałą dziewczynę, którą pamiętam z Beak Street? Jest wyższa i pełniejsza niż dawniej. Ma niezręczne ruchy i wysokie ramiona, ale figura jej jest z całą pewnością bardzo piękna.

— Czy panienka Cissy i panicz Popham będą jedli podwieczorek tutaj, czy w szkolnym pokoju? — pyta swego pana lokaj Bedford.

Panna Prior spogląda prosząco na lady Baker.

— W szk... — zaczyna lady Baker.

— Tutaj, tutaj! — wrzeszczą dzieci. — Tutaj o wiele przyjemniej. Tatusiu, przyślij nam owoców i innych rzeczy z obiadu! — woła Cissy.

— Czas przebierać się do obiadu — rzecze lady.

— Czy był już pierwszy dzwonek? — pyta Lovel.

— Tak, pierwszy dzwonek był i babcia musi już iść, bo przebieranie się do obiadu zabiera jej zawsze okropnie dużo czasu! — woła Pop.

I rzeczywiście, patrząc na lady Baker, znawca mógłby dostrzec, że lady jest osobą bardzo złożoną, której wdzięki wymagają wielkiej dbałości i zabiegów. Bywają takie popękane stare domy, przy których malarze, hydraulicy i inni naprawiacze stale mają coś do roboty.

— Mech pani będzie tak dobra zadzwonić! — powiedziała majestatycznym tonem do panny Prior, choć zdaje mi się, że sama stała najbliżej dzwonka.

Poskoczyłem do dzwonka i tam ręka moja spotkała się z ręką Elżbiety, posłusznej wezwaniu lady. Cofnęła się, dygnąwszy z powagą. Na dzwonek nadszedł lokaj Bedford (on też był moim dawnym przyjacielem) oraz podwładny mu pazik, młody Buttons.

Lady Baker wskazała palcem stos rzeczy leżących na stole i powiedziała do Bedforda:

—Bedford, powiedzcie, proszę, mojemu służącemu, żeby dał te rzeczy mojej pokojówce Pinhorn, która ma je zanieść do mego pokoju.

— Może ja je zaniosę na górę, droga lady Baker? rzekła panna Prior.

Ale Bedford, spoglądając na swego podkomendnego, rzekł: — Tomaszu, powiedz Bulkeleyowi, służącemu wielmożnej pani, żeby zabrał rzeczy wielmożnej pani i oddał je pokojówce wielmożnej pani. — W głosie monsieur Bedforda dźwięczała nuta sarkazmu, a nawet parodii, lecz jego zachowanie było pełne głębokiej powagi i uszanowania.

Lady Baker podniosła się z godnością i z gestem ni to uprzejmości, ni groźby wyszła, a za nią pazik niosący pudełka, szale, paczki owinięte w papier, parasolki — i nie wiem, co tam jeszcze. Kochany Popham stanął na głowie, w chwili gdy babcia opuszczała pokój.

— Jak ty się zachowujesz! — krzyknęła mała Cissy (to kochane dziecię zawsze występuje w roli mentora wobec brata).

— Tak, jak mi się podoba — rzekł Pop i zaczął stroić do niej miny.

— Wiesz, który jest twój pokój, Batch? — spytał pan domu.

— Dawny pokój pana Batchelora, zawsze mieszka w błękitnym pokoju — rzekł Bedford patrząc na mnie bardzo serdecznie.

— Daj nam — zawołał Lovel — butelkę tego Sau...

— ...terne'a, który pan Batchelor tak dawniej lubił. Chateau Yquem. Dobrze! — rzecze pan Bedford. — Jak pan sobie życzy, żeby przyrządzić tego turbota, co go pan przywiózł? W sosie holenderskim? Gzy zrobić sałatkę z homara, którą lubi pan Bonnington? — pyta Bedford.

Pop tymczasem wspina się po plecach lokaja. Widać, że pan Bedford jest w tym domu osobą uprzywilejowaną. Ponieważ wszedł doń parę lat temu z mego polecenia i od tego czasu był wiernym służącym, lokajem i majordomem Lovela, Bedford i ja byliśmy zawsze dobrymi przyjaciółmi.

— Ale, ale, Bedford, dlaczego nie przysłano po mnie powozu do mostu? — zawołał Lovel. — Musiałem iść pieszo całą drogę do domu, z kijem do krokieta i bramkami dla Popa, z rybą w koszu i z tym pudłem lady.

— Hi, hi! — wyszczerzył zęby Bedford.

— „Hi, hi"! Niech cię diabli wezmą! Czego tam stoisz i zęby szczerzysz? Dlaczego nie przyjechał po mnie powóz, pytam? — ryknął pan domu.

— Pan sam wie, sir — rzekł Bedford. — Ona wzięła powóz. — I wskazał drzwi, przez które dopiero co odeszła lady Baker.

— Więc dlaczego nie dostałem faetonu? — zapytał pan Bedforda.

— Pańska mamusia i pan Bonnington wzięli faeton.

— I dlaczegóżby nie, proszę bardzo? Pan Bonnington jest kulawy; ja jestem cały dzień zajęty interesami. Chciałbym wiedzieć, dlaczego nie mieliby wziąć faetonu? — spytał Lovel odwołując się do mnie.

Kiedyśmy siedzieli i rozmawiali przed wejściem panny Prior, lady Baker zwróciła się do Lovela:

— Naturalnie twoja matka i pan Bonnington będą na obiedzie, Fryderyku?

— Naturalnie, będą — odparł Lovel z jakąś nadąsaną brawurą, której znaczenie dopiero teraz zaczynałem rozumieć. Rzecz miała się tak, że obydwie kobiety walczyły o posiadanie tego dziecka; któż jednak był owym Salomonem mającym orzec, której miało ono przypaść w udziale? Nie ja. Nenni. Nie wtrącam się. do mie swoich rzeczy. Dajcie mi wygodne życie, o mili przyjaciele, i przewieźcie mnie spokojnie na drugi brzeg.

— Niech pan lepiej idzie się przebrać — rzekł Bedford stanowczo, spoglądając na swego pana. — Pierwszy dzwonek był już przed kwadransem. Czy chce pan mieć do stołu rocznik ?

Lovel zerwał się, spojrzał na zegar.

— Widzę, Batch, że jesteś całkiem gotów. Mam naidzieję, że zostaniesz jakiś czas, prawda? — Po czym zniknął, by włożyć czarne ubranie i sztywny gors. W ten sposób zostałem sam z panną Prior i jej młodymi wychowankami, którzy powrócili natychmiast do swych dziecinnych igraszek i kłótni.

— Moja kochana Bessy! — zawołałem wyciągając obie ręce — serdecznie jestem rad, że...

— Ne m'appelez que de mon nom paternel devant tout ce monde s'il vous plait, mon cher ami, mon bon protecteur! — rzekła pośpiesznie, bardzo dobrą francuszczyzną, składając ręce na piersi i dygając.

— Oui, oui, oui! Parlezvous francais? J'aime, tu aimes, il aimel — krzyknął kochany panicz Popham. O czym mówicie? O, jest faeton! — i mały głuptas wyskoczył przez otwarte okno na trawnik, a za nim siostra. My zaś ujrzeliśmy, jak po gładkiej dróżce zajeżdża pojazd wiozący państwa Bonnington.

Bessy podeszła do mnie. Tym razem nader chętnie podała mi dłoń, której odmówiła przed chwilą.

— Nigdy nie sądziłem, że, odmówisz mi podania ręki, Bessy — powiedziałem.

— Odmówić ręki najlepszemu przyjacielowi, jakiego kiedykolwiek miałam! — rzekła ściskając moją prawicę. — Ach, drogi panie Batchelor, cóż by ze mnie była za niewdzięcznica, gdybym tak uczyniła!

— Niechże zobaczę twoje oczy. Dlaczego nosisz okulary? Na Beak Street nigdy nie nosiłaś okularów — rzekłem. Widzicie, bardzo lubiłem to dziecko. Wkradła się w moje serce tysiącem miłych sposobów. Na skutek postępku pewnej osoby serce moje jest, być może, ruiną — jakimś Persepolis, panie, istnym Tadmor. Ale co z tego? Czyż pod jego strzaskanymi kolumnami żaden podróżny położyć się już nie może? Czy dziewczyna arabska nie może spocząć tam, aż ranek zaświta i karawana ruszy dalej? Tak, me serce jest Palmirą i niegdyś królowa mieszkała w nim. (O Zenobio! Zenobio! pomyśleć, że jakiś O'D... uprowadził cię niczym brankę!) Teraz jestem sam, sam na odludnej pustyni. Lecz mimo to, jeśli przyjdzie do mnie ktoś nieznajomy, znajdzie źródło ku ochłodzie swych znużonych stóp i schronienie w cieniu moim. Oprzyj na chwilę policzek o mój marmur, dziewczątko młode, a potem idź swoją drogą i zostaw mnie samego.

To czy coś podobnego pomyślałem sobie w chwili, gdy w odpowiedzi na moją uwagę „Niechże zobaczę twoje oczy", Bessy zdjęła okulary, a ja wziąłem je do ręki i spojrzałem na nią. Czemuż nie powiedziałem jej: „O moja kochana, dzielna Elżbieto! Kiedy patrzę w twą twarz, widzę, że sporo się nacierpiałaś. Oczy twoje są bezdennie smutne. My, którzyśmy dostąpili wtajemniczenia, rozpoznajemy członków naszego bractwa boleści. Oboje rozbiliśmy się na różnych okrętach i zostaliśmy wyrzuceni na ten oto brzeg. Pójdźmy ręka w rękę i znajdźmy gdzieś razem jakąś pieczarę i schronie

nie." Dlaczego, powtarzam, nie powiedziałem jej tego? Byłaby poszła ze mną, pewien jestem. Bylibyśmy niejako na pół związani. Zamknęlibyśmy w naszych sercach ową komnatę, w której straszyły upiory, nie wspominalibyśmy o tym, zwalilibyśmy dzielący nas mur i popijalibyśmy w ogrodzie lekką herbatkę. Obecnie mieszkam na Pump Court. Tamto byłoby lepsze niż ta nędzna samotność i zatabaczona gospodyni, która mnie terroryzuje. Ale dla Bessy? No — cóż, może i dla niej byłoby lepiej.

Pamiętam, że te myśli przemknęły mi przez głowę, kiedy trzymałem w ręku jej okulary. I co jeszcze? Pamiętam, że dwa kanarki koncertowały bardzo głośno. Pamiętam głosy dwojga dzieci kłócących się na trawniku, skrzyp kół powozu po żwirze, a potem stary, dobrze znajomy, ochrypły głos mówiący mi nad uchem:— Ha, panie Batchelor, to pan tu? — I przebiegła twarz spojrzała na mnie spod starego kapelusza.

— To mama — powiedziała Bessy.

— A ja przyszłam zjeść podwieczorek z Elżbietą i z tymi kochanymi dziećmi. Pan będzie na obiedzie, kochany panie Batchelor! Wdzięczna jestem... wdzięczna za wszystkie łaski! Ach, Boże mój! Oto pani Bonnington, jako żywo! Droga pani, jak świetnie pani wygląda, jak dwudziestolatka! I drogi pan Bonnington! O, proszę pana! Niech pan pozwoli, niech pan pozwoli, muszę uścisnąć pańską rękę. Cóż za kazanie tej niedzieli! Całe Putney płakało!

Mała kobiecina wyciągnęła przed siebie chude ramiona i chwyciła tłustą dłoń zażywnego pana Bonningtona, kiedy ten wraz z poczciwą panią Bonnington wszedł do pokoju przez otwarte na ogród drzwi. Zdawało się, że kobiecina miała zamiar sprawować honory domu.

— A czyby pani nie poszła na górę nałożyć czepe

czek? Boże mój, co za śliczna wstążka! Jak pani Bonnington dobrze jest w niebieskim! Zawsze tak mówię do Elżbiety — woła zerkając na paczuszkę, którą pani Bonnington niesie w ręce. Zamieniwszy ze mną przyjacielskie słowa przywitania, dama ta odeszła, by włożyć swój śliczny czepeczek, a za nią udała się jej mała szakalowata adiutantka. Zażywny pastor z zadowoleniem przyglądał się swej osobie w dużym lustrze.

— Pańskie rzeczy są w dawnym pańskim pokoju — szepnął mi do ucha Bedford. — Pewnie zechce pan pójść na górę oczyścić się trochę.

Musiałem tedy iść, choć właściwie sądziłem, nim Bedford się odezwał, że po przejażdżce na galerii putneyowskiego omnibusu nie potrzebuję się oporządzać, ponieważ odzież się przewietrzyła, a na moich młodocianych policzkach zakwitł świeży i przyjemny rumieniec.

Mój dawny pokój, jak go nazywa Bedford, był to ów przytulny apartament, z którego można wyjść na trawnik i który łączy się przez podwójne drzwi z salonem.

— Tu są pana książki, tu pański papier listowy — rzekł Bedford wprowadzając mnie do pokoju. — Moje oczy radują się, gdy widzę pana znowu, sir. Teraz pan może zapalić. Clarence Baker pali, kiedy przyjeżdża. Niech pan idzie i weźmie sobie do obiadu tego wina, które pan lubi. — I oczy poczciwca uśmiechają się do mnie dobrotliwie; kiwa głową i odchodzi, by dopilnować stołu. Zrozumieliście oczywiście, że ten Bedford był to mój dawny mały goniec z drukarni. Cóż za dziwny typ! Ja byłem dobry dla niego, a on był wdzięczny.

ROZDZIAŁ TRZECI

W KTÓRYM BAWIĘ SIĘ W SZPIEGA

Pokój, do którego zaprowadził mnie Bedford, uważam za najprzyjemniejszy w całym domu w Shrublands. Leżeć sobie na tym wygodnym kawalerskim łóżku,przyglądając się ptaszkom skaczącym po trawniku; wyglądać z okna wczesnym rankiem, wdychać wonne powietrze, obserwować, jak rosa wykwita na trawie, posłuchać chóralnego popisu małych śpiewaków;, wyjść na dwór w szlafroku i rannych pantoflach, zerwać truskawkę z zagonka lub morelę, gdy jest na nią pora; pociągnąć papierosa — raz, dwa, trzy, no, najwyżej pół tuzina razy; usłyszeć, jak zegary z czcigodnych wież Putney wydzwaniają godzinę szóstą (zatem jeszcze trzy godziny do śniadania) i wskoczyć z powrotem da łóżka z ulubioną powieścią lub czasopismem na ukołysanie (widzicie, że nie jestem złośliwy, gdyż mógłbym tu z łatwością umieścić nazwisko jakiegoś ględziarza, z którym mam na pieńku); wskoczyć z powrotem do łóżka, mówię, z książką, która cię ukołysze do tego; kochanego, bezcennego, wtórnego snu, tak znakomicie pokrzepiającego,zdrowie, humor i apetyt. Wszystko to uważam za najbardziej radosne i nieszkodliwe uciechy i często z wdzięcznym sercem oddawałem im się w Shrublands. Serce to miało swoje zmartwienia, lecz mimo to wrażliwe jest na radości i pociechę. Łono me było może kiedyś rozdarte, nie jest jednak odtąd nie

czułe na ukojenie. Wkrótce po pewnej historii w Dublinie, nawet bardzo prędko, bo w trzy miesiące po niej, pamiętam, że sam zrobiłem uwagę: — No, chwała Bogu, Bordeaux z rocznika jeszcze mi smakuje. — Kiedyś w Shrublands usłyszałem nad głową kroki i słaby, lecz nieprzerwany płacz niemowlęcia. Zbudziłem się ze snu zły, ale odwróciłem się na drugi bok i zasnąłem ponownie. Wiedziałem, że pokój nade mną zajmuje Biddlecombe, adwokat. Gdy zeszedł na dół następnego ranka, miał żałośnie pożółkłe policzki i podkrążone oczy. Jego ząbkujące dziecko nie dało mu oka zmrużyć przez całą noc, a do tego pani Biddlecombe, jak mi powiadają, okropnie go łaje. Zżuł kawałek grzanki i pojechał omnibusem do sądu. Ja nadtłukłem drugie jajko, może i spróbowałem jeszcze paru innych przysmaczków leżących na stole (wiem, że pasztetowi strasburskiemu nigdy się nie mogę oprzeć, a ponadto przekonany jestem, że jest bardzo zdrowy). W lustrze naprzeciwko widziałem swoją własną pogodną twarz; policzki moje były nie mniej różowe niż łosoś z rusztu. „No, no! — pomyślałem sobie w chwili, ,gdy adwokat znikał na dachu dyliżansu — ma domus i placens uxor, lecz jestli ona placens? Placetne łazić przez całą noc z wrzeszczącym dzieciakiem? Czy to miło, położywszy się do łóżka po ciężkiej całodziennej pracy, słuchać, jak ci żona wierci dziurę w brzuchu, ho nie zaproszono jej na soiree u lady kanclerzyny, lub o coś tam jeszcze? Przypuśćmy, że owa Glorvina, którą tak kochałeś, zostałaby twoją żoną? Jej brwi wydawały się skore do marszczenia, a oczy — jak gdyby umiały błyskać gniewem. Pamiętasz, jak mocno trzepnęła chłopca kredensowego za to, że upuścił maselniczkę na jej suknię? Przypuśćmy, że to małe pacholę, mały Batchelorek, twój syn, cierpiałby przez całą noc na zęby w twojej sypialni?" Myśli te przemknęły mi szybko

przez głowę, gdy nabierałem sobie smacznych potraw znajdujących się przede mną na stole.

— O jej, ile ty jesz pączków! — woła niewinny panicz Lovel.

Tymczasem żonaty, zamożny, dobrze prosperujący Biddlecombe zjadł tylko marny kawałek suchej grzanki. — Aha! — powiadacie — ten człowiek pociesza się po nieszczęściu, które go spotkało. — Q, gbury, czy żałujecie mi pociechy?

— Dziękuję pani, kochana panno Prior. Jeszcze jedną filiżankę, jeśli pani taka dobra, i dużo śmietanki.

Oczywiście lady Baker nie było przy stole, gdy powiedziałem podczas śniadania „kochana panno Prior''. W obecności lady siedziałem cicho jak mysz. Elżbieta znalazła w ciągu dnia okazję, by szepnąć mi z właściwą sobie powagą

— To bardzo rzadki wypadek. Lady B. nigdy nie daje mi zjeść śniadania samej z panem Lovelem, ale widocznie pozwoliła sobie na dodatkową drzemkę, ponieważ pan i państwo Biddlecombe są tutaj.

Być może, iż jedne z podwójnych drzwi pokoju, w którym mieszkałem, bywały od czasu do czasu otwarte, i że oczy i uszy pana Batchelora są niezwykle bystre i zwracają uwagę na różne rzeczy, których mniej spostrzegawcze osoby nigdy by nie zauważyły lub nie odkryły; w każdym razie z tego pokoju, który zajmowałem przez kilka dni, wówczas i potem, przyglądałem się jak gdyby z zasadzki temu, co działo się w owym domu i wyrobiłem sobie dziwnie wnikliwy pogląd na historię i charakter otaczających mnie osób. Obie babki dzieci Lovela rządziły tym miękkim człowiekiem, jak to kobiety — nie tylko babki, lecz siostry, żony, ciotki, córki — rządzić umieją, gdy im się sposobność nadarzy. Ach, Glorvino, jakimże tyranem mogłabyś była się stać, gdybyś była wybrała pana Batchelora na

małżonka! (Ale tę uwagę rzucam tylko tak sobie, z nawiasowym westchnieniem.) Każde z dzieci wzięło stronę jednej babci, i podczas gdy macierzysta babka uznała panicza Popa za wykapanego Bakera i uczyła go gardzić cukrownictwem i handlem, mała Cecylia była ulubienicą pani Bonnington: powtarzała hymny Watta z przedwczesną żarliwością; oświadczała, że wyjdzie tylko za duchownego; wygłaszała dziecinne kazania do brata i pokojówki na temat światowości, i prawdę rzekłszy, nużyła mnie nieco wielkim uznaniem, z którym odnosiła się do własnych cnót. Stare damy żywiły do siebie miłość, którą — jak można się domyślać — zrodzić musiały ich stanowiska. Ponad krwawiącymi i bezradnymi ciałami Lovela i jego zacnego, dobrotliwego ojczyma, pana Bonningtona, staczały one potyczki i strzelały w siebie pociskami. Lady B. czyniła więc aluzje do ponownych małżeństw, drugich rodzin itd., na które pani Bonnington oczywiście cała się wzdrygała. Pani B. natomiast górowała nad lady Baker dzięki powszechnie znanym pieniężnym tarapatom tej ostatniej. Ona nigdy dzięki Bogu, nie uciekała się do synowskiej sakiewki. Nie obawiała się spotkania z żadnym dostawcą w Putney ani w całym. Londynie; jej nigdy nie wyrzucono z domu za życia śp. Cecylii; ona mogła pojechać sobie do Boulogne i używać tam świeżego powietrza. To był ten straszliwy bicz, który miała na Bakerową. Muszę bowiem, niestety, powiedzieć, że lady B. skutkiem niewypłacalności dostała się do więzienia właśnie w czasie, gdy była gwałtownie pokłócona ze swą nieboszczką córką, i poczciwy pan Bonnington pomógł jej do uwolnienia się. Skąd o tym wiem? Bedford, totumfacki Lovela, opowiedział mi to, jak również o tym, że stare damy walczyły ze sobą niczym dwa koty. Na jednym punkcie obie damy się zgadzały. Wszyscy

wiemy, że bardzo bogaty wdowiec, młody jeszcze, przystojny, o dobrodusznym usposobieniu, może niekiedy spotkać miłą kobietę, która pocieszy go w samotności i otoczy opieką jego dzieci pozbawione matki. Z sąsiedniego Heath, z Wimbledon, Roehampton, Barnes, Mortlake, Richmond, Esher, Walton, Windsor, co mówię, nawet z Reading, Bath, Exeter i Penzance lub jakiegokolwiek innego zakątka Anglii, do którego spodoba się wam sięgnąć wyobraźnią, liczne rodziny byłyby chętnie przywiodły kochane młode dziewczęta, gotowe zapewnić przyszłe szczęście temu mężczyźnie: lecz faktem jest, że owe dwa smoki strzegły pilnie Lovela przed każdą kobietą. Nigdy prawie nie wpuszczano poza bramę Shrublands niezamężnej, jako tako przystojnej kobiety. Gdy się taka pojawiała, obie matki Lovela wyruszały w pole i miażdżyły nieszczęsną istotę. Raz czy dwa razy Lovel poważył się pójść na obiad do sąsiadów, lecz damy tak mu się potem dały we znaki, że biedak zaprzestał, oświadczając słabo, że woli dom.

— Mój kochany Batch — powiada — co mi po tych obiadach u ludzi z sąsiedztwa? Czy ktoś z nich ma lepszą kucharkę lub lepsze wino niż ja? Kiedy wracam do domu po zajęciach, wydaje mi się nieznośną udręką przebieranie się i tłuczenie się czy mil na zimne przystawki, mętne Bordeaux i słodki pórtwein. Nie mogę tego znieść. I nie będę tego robił (tu rezolutnie tupie nogą). Dla mnie ważniejsze jest mieć wygodne życie, dostawcę win, któremu mogę zaufać, i moich własnych przyjaciół przy moim własnym kominku. Napijemy się jeszcze? Chyba we trójkę damy radę jeszcze jednej butelce, panie Bonnington?

— No — rzecze pan Bonnington mrugając okiem na widok rubinowego pucharu — ja tam, Fryderyku, nie mam nic przeciwko nowej but...

— Kawa podana, sir — woła Bedford wchodząc.

— No... no to może już dosyć — rzecze zacny Bonnington.

— Stanowczo dosyć; wszyscy pijemy za wiele mówi Lovel energicznie. — Idziemy na kawę?

Idziemy tedy do salonu. Fred, ja i obie panie zasiadamy do roberka, podczas gdy panna Prior gra Beethovena przy wtórze cichej melodii pochodzącej z rasowego nosa pana Bonningtona, który zasnął nad gazetą. Podczas gdy gramy, Bessy wyślizguje się z pokoju — jak szary cień. Bonnington budzi się, gdy wnoszą tacę. Lady Baker lubi ten dobry, stary zwyczaj: uprawiano go zawsze na Zamku; poza tym sama bardzo chętnie popija grzane wino; my wszyscy również, toteż rozmowa toczy się wesoło. Fred wyraża nadzieję, że dziś będzie mi się lepiej spało, i robi złośliwe uwagi na temat biednego Biddlecombe'a i sposobu, w jaki żona dokucza temu wybitnemu radcy królowej.

Stało się tedy, że z mego kawalerskiego pokoju na parterze, z samotnych przechadzek po ogrodzie, z opowieści Bedforda, bardzo przyjacielskich, ciekawych i nieskrępowanych, lub wreszcie na skutek moich własnych obserwacji, które —zapewniam was — potrafią sięgać głęboko w życie, odkryłem wiele tajemnic Shrublands i wiedziałem, co dzieje się w całym szeregu pokojów w tym domu, tak jakbym był nowym Diable boiteux, dla którego zdjęto z nich sufity.

Na przykład owego pierwszego dnia mego pobytu, podczas gdy rodzina przebierała się do obiadu, zastałem przypadkiem otwarte dwie skrytki domowe i dowiedziałem się, co zawierają. Pinhorn, pokojówka dzieci, frywolna flirciarka z różowymi wstążkami we włosach, przyniosła parę przyborów toaletowych do apartamentu mej dostojności i wychodząc nie zamknęła drzwi za sobą. Byłbym sądził, że nad tą rezolutną główką nie zaciążyła nigdy żadna troska, lecz ach!

czarna troska siedzi na karku jeźdźcowi, jak mówi Horacy, i nie tylko jeźdźcowi, lecz służącemu, i nie tylko służącemu, lecz również na tłuściutkich ramionach panny służącej. Tak też rzecz się miała z Pinhorn. Z pewnością zauważyliście u służby domowej, że zwraca się ona do was tonem w najwyższym stopniu afektowanym i nienaturalnym, podczas gdy we własnym gronie przybiera głosy i gesty całkiem różne od tych, które widzą i słyszą chlebodawcy. Otóż ta mała Pinhorn w przypadkowych rozmowach z waszym uniżonych sługą potrząsała główką energicznym, szybkim, trzepocącym ruchem i miała bardzo żywy sposób bycia, który niewątpliwie mógł był niejednego oczarować. Co do mnie, wyznaję, że powaby służących stanowiły dla mnie zawsze minimalną pokusę. Gdyby Wenus przyniosła mi świecę i dzbanek gorącej wody — dałbym jej sześciopensówkę i nic poza tym. Skoro bowiem, widzicie, oddałem wszystko jednej kob... Ech! mniejsza o tę starą historię. No, więc to stworzonko może i było flirciarką, ale ja nie zwróciłem na nią większej uwagi, niż gdyby była szufelką do węgli.

No, więc przypuśćmy, że była flirciarką. Przypuśćmy, że pod maską lekkości kryła głębokie zmartwienie. Czy myślicie, że byłaby pierwszą kobietą, która tak czyni? Czy myślicie, że skoro ma piętnaście funtów rocznie, herbatę, cukier i piwo i okłamuje swoich państwa, to już nie ma serca? Wyszła z pokoju z wielką kapą przewieszoną przez ramię i wychodząc przymilała się, i robiła do mnie oko, lecz w sąsiednim pokoju usłyszałem jej głos zupełnie zmieniony i jeszcze jeden głos zmieniony także, choć nie tak bardzo, który ją wypytywał. Głos mego przyjaciela Dicka Bedforda, gdy zwracał się do tych, których podobało się Fortunie uczynić jego zwierzchnikami, był ochrypły i szorstki. Zdawało się, jakby chciał koniecznie jak najszybciej

pozbyć się tego, co ci miał do powiedzenia, i ton jego zawsze zdawał się mówić: „Macie, oto co miałem wam rzec; wypowiedziałem to, ale wiecie doskonale, że nie jestem gorszy od was." I rzeczywiście nie był; zawsze to przyznawałem; przyznawała to nawet sama drżąca, łatwowierna, spłoszona, podejrzliwa lady Baker, kiedy stykała się z tym człowiekiem. Myślałem o tym małym Dicku jak o Swifcie, kiedy był sekretarzem sir Williama Tempie w Sheen, lub o Spartakusie , gdy jeszcze był niewolnikiem zamożnego patrycjusza rzymskiego. Otóż jeśli wobec ludzi wyżej postawionych od siebie Dick był inteligentny, posłuszny, usłużny, bynajmniej nie buntowniczy, to wyobrażałem sobie, że względem równych sobie był z pewnością nieprzyjemny i że większość ich musiała go nienawidzić za jego arogancję, uczciwość i pogardę, jaką dla nich wszystkich żywił.

Ale kobiety nie zawsze nienawidzą mężczyzny za to, że nimi gardzi i pomiata. Kobiety nie buntują się przeciw niegrzeczności i arogancji nas, mężczyzn — swych naturalnych zwierzchników. Kobiety, jeśli otrzymały należytą szkołę, przychodzą do nogi na rozkaz pana i liżą dłoń, która nieraz wznosiła się, by je uderzyć. Nie twierdzę, by dzielny, mały Dick Bedford kiedykolwiek istotnie podniósł rękę na tę biedną służącą, lecz jego język smagał ją jak biczem, jego zachowanie się deptało ją, a ona płakała i szła do niego, ilekroć kiwnął na nią palcem. Ech! Mnie tego mówić nie potrzeba. Jeśli pragniesz mieć spokojny, zadowolony i uporządkowany dom i wygodne życie, tak właśnie musisz postępować ze swoimi kobietami.

No, więc Bedford przypadkiem znalazł się w sąsiednim pokoju. Jest to salonik. Wchodzi się z niego do jadalni i w Shrublands mają zwyczaj ustawiać tam deser, zanim wniesie się go do obiadu. Bedford usta

wiał więc deser, gdy Pinhorn wyszła z mego pokoju, i zaraz zaatakował ją sarkastycznym chrząknięciem i słowami:

— Ho! Pewnieś się zalecała do B., nieprawda?

— O, panie Bedford, przecie pan dobrze wie, na kim mi zależy! — rzecze ona z westchnieniem.

— Tam do licha! — pan B. na to.

— No to, Ryszardzie, w takim razie! (Tu załkała.)

— Puść moją rękę! Puszczaj moją rękę, mówię! (Co ona takiego mogła robić, by spowodować ten okrzyk?)

—Och! Ryszardzie, niepotrzebna mi twoja ręka, tylko twoje serce! Ryszardzie!

— Mary Pinhorn — wykrzyknął tamten — na co prowadzić dalej tę zabawę? Wiesz, że nie moglibyśmy być szczęśliwi ze sobą, wiesz, że nie masz dobrze w głowie, Mary. To nie twoja wina. Ja ciebie za to nie obwiniam, moja kochana. Jedni się rodzą mądrzy, drudzy wysocy: ja wysoki nie jestem.

— Och, dla mnie jesteś dosyć wysoki, Ryszardzie!

Tu Ryszard znalazł nową okazję do okrzyku: — Przestań, mówię! A żeby tak weszła Bakerowa i zastała cię, jak ściskasz moją rękę? Powiadam, że niektórzy mają wielki rozum, moja panno Pinhorn, a inni wielką postać. Spójrz na tego osła Bulkeleya, służącego lady B. Jest wielki jak przyboczny gwardzista, a ma akurat tyle wykształcenia i pomyślunku, ile ten wół, którego zjada.

— Ej, Ryszard, co też ty mówisz?

— Phi! Skądbyś ty miała rozumieć, co ja mówię? Uporządkuj te książki. Złóż razem tomy, głupia! I te papiery i naszykuj stół do podwieczorku dla dzieci, i przestańże wycierać sobie oczy i robić z siebie wariatkę, Mary Pinhorn!

Och, twoje serce to kamień! kamień! kamień! — woła Mary, cała we łzach. — I chciałabym, żeby mi

ono wisiało u szyi, i żebym była na dnie studni i... oj, dzwonek z góry! — po czym Mary, jak sądzę, zniknęła, gdyż posłyszałem tylko coś w rodzaju chrząknięcia Bedforda, następnie brzęk paru talerzy, przesuwanie krzeseł i innych mebli, a potem zaległa krótka cisza, trwająca aż do wejścia podwładnego Dicka, Buttonsa, który nakrył do podwieczorku dla dzieci i panny Prior.

Tak więc była to nowa wersja odwiecznej historii. Oto była nieodwzajemniona miłość i namiętne serduszka zranione i nieszczęśliwe. Biedna moja mała Maryl Jakem grzesznik, dam ci koronę na odjezdnym, a nie dwa szylingi, jak miałem zamiar. Te pięć szylingów nie pocieszą cię wiele, ale zawsze trochę. Nie posądzisz mnie chyba, że cię przekupuję z jakąś uboczną złą myślą? Precz! Ich habe genossen das irdische Gluck — ich habe geliebt! Przypuszczam, iż w tym momencie pani Prior musiała wejść do pokoju, gdyż choć nie dosłyszałem jej bezszelestnych kroków, doleciał mnie zupełnie wyraźnie jej naderwany głos, mówiący:

— Dobry wieczór, panie Bedford! O mój Boże! Ileż to lat już się znamy. I pomyśleć sobie, że ten ładny chłopczyk z drukarni, co to przychodził do pana Batchelora, to pan, Bedford! Jaki piękny mężczyzna wyrósł z pana!

Bedford. Jak to? Mani tylko pięć stóp i cztery cale.

Pani P. Ale taką piękną figurę, Bedfordzie! Naprawdę! naprawdę! No cóż, pan jest mocny, a ja bez sił. Pan jest zdrów, a ja zmęczona i słaba. Bedford. Zaraz będzie podwieczorek, pani Prior.

Pani P. Czy mógłby mi pan dać najpierw szklankę wody... i może do niej odrobinę Xeresu, proszę bardzo. O dziękuję. Jakie to dobre! Jak to stawia na nogi biedną starowinę! A pański kaszel, Bedfordzie? Jak tam pański kaszel? Przyniosłam, panu pastylek — z rece

pty samego sir Henry Halforda dla mojego kochanego męża i...

Bedford (szorstko). Muszę iść. Mniejsza teraz o ten kaszel, pani Prior.

Pani P. A tu co? Migdały i rodzynki, makaroniki, konfitura z moreli, biszkopty na deser i... Oj, człowieku, jak mnie pan przeestraszył!

Bedford. Nie! Pani Prior, błagam panią i zaklinam, niech pani nie dotyka deseru. Nie zniosę tego. Będę musiał powiedzieć staremu, jeżeli tak dalej pójdzie.

Pani P. Ach, panie Bedford, to dla mego biednego, biednego dziecka w domu: doktor zalecił jej morele. Tak, doprawdy, kochany Bedfordzie, na jej biedne piersi!

Bedford. I niech mnie licho, jeśli się pani znów nie dobrała do tej butelki Xeresu. Oj, pani P., pani mnie doprowadza do szału, naprawdę. Nie mogę patrzeć, jak się Lovela w ten sposób nabiera. Wie pani, dopiero tydzień, jak wyłoiłem chłopcu skórę za kradzież Xeresu, a to była pani sprawka.

Pani P. (namiętnie). Dla chorego dziecka, Bedford, Czegóż matka nie zrobi dla swojego chorego dziecka?

Bedford. Panine dzieci to zawsze chore. Zawsze pani coś dla nich wynosi. Mówię pani, jakem żyw, nie powinienem i nie będę znosił tego, pani Prior.

Pani P. (z wielkim animuszem). Bedford, idź pan i powiedz swemu panu! Idź i skarż na mnie, mój panie. Idź pan i niech mnie wyrzucą z tego domu. Idź i niech moją córkę wyrzucą z tego domu, a jej biedną matkę narażą na hańbę.

Bedford. Pani Prior, pani Prior! Przecież pani naprawdę brała Xeres. O jeden kieliszek mi nie chodzi, ale pani znów przyniosła ze sobą pustą butelkę.

Pani P, (popłakując). To dla Szarloty, Bedfordzie?

Mój biedny, delikatny aniołek, moja Shatty! Przepisali jej to, naprawdę przepisali!

Bedford. Do diabła z paniną Shatty! Nie mogę, nie powinienem tego ścierpieć i nie ścierpię, moja pani P.!

W tym miejscu hałas i tupot towarzyszące wejściu nowych osób przerwały rozmowę między majordomem Lovela a matką guwernantki. Po chwili usłyszałem głos panicza Popa:

— Idzie pani z nami na podwieczorek, pani Prior?

Pani P. Twoje dobre, kochane babcie zaprosiły mnie, kochany paniczu Popham.

Pop. Ale najwięcej toby pani chciała być na obiedzie, prawda? Pewno pani ma w domu cholernie niedobre obiady. Prawda, pani Prior?

Cissy. Nie mów „cholernie". To brzydkie słowo, Popham.

Pop. Będę mówił „cholernie". Choleeernie! Masz! I powiem też gorsze słowa, jak mi się będzie podobało, a ty zamknij buzię. Co tam jest na podwieczorek? Marmolada na podwieczorek? Truskawki na podwieczorek? Pączki na podwieczorek? O! truskawki i pączki na podwieczorek? A oprócz tego pójdziemy do starszych na deser. To pycha. Proszę pani, panno Prior!

Panna Prior. Co powiesz, Popham?

Pop. Nie miałaby pani ochoty pójść do starszych na deser? — tam jest tyle dobrych rzeczy — i napić się wina? Tylko kiedy babcia opowiada swoją historię o.... o moim dziadku i królu Jerzym jakmutambyło... o królu Jerzym Czwartym —

Cis. Wstąpił na tron w r. , zmarł w Windsor w r. .

Pop. Co tam Windsor! No, więc kiedy opowiada tę historię, to, mówię wam, nie jest bardzo zabawne.

Cis. Niegrzecznie tak mówić, o swojej babci, Pop!

Pop. A ty trzymaj język za zębami, moja panno! Bę

dę mówił, jak mi się będzie podobało. Jestem mężczyzną i nie życzę sobie twojego głupiego gadania. Słuchaj no, Mary, podaj nam tę marmoladę!

Cis. Już się najadłeś. Chłopcy nie powinni tyle jeść.

Pop. Chłopcy mogą jeść, co im się podoba. Chłopcy mogą jeść dwa razy tyle co kobiety. Dosyć, już więcej nie chcę. Wszystko mi jedno, kto zje resztę.

Pani Prior. Jaka dobra marmolada! Znam takie dzieci, moi drodzy, które...

Panna P. (błagalnie). Mamo, błagam cię na wszystko.

Pani P. Znam troje kochanych dzieci, które bardzo, bardzo rzadko jedzą dobrą marmoladę i pyszne ciasto.

Pop. Wiem, o kim pani mówi: mówi pani o Auguście, Fryderyku i Fanny — o swoich dzieciach? No, to będą miały marmoladę i ciasto.

Cis. O, tak, dam im wszystko, co dostałam.

Pop. (który mówi, jakby miał pełne usta). Ja im nie dam tego, co dostałem; ale mogą dostać drugi słoik, wie pani. Pani zawsze ma ze sobą koszyk, prawda, pani Prior? Miała go pani tego dnia, kiedy pani wzięła zimną kurę.

Pani P. Dla tego biednego, ślepego czarnego człowieka! Och, jakiż on był wdzięczny swoim kochanym małym dobrodziejom! To jest człowiek i brat i ładnie to było z twojej strony, żeś mu pomógł, paniczu Popham!

Pop. Ten czarny obdartus moim bratem? To nie mój brat.

Pani P. Nie, moje kochaneczki, wy oboje macie najśliczniejszą cerę na świecie.

Pop. Co tam cera! Słuchaj no, Mary, daj jeszcze jeden słoik marmolady.

Mary. Me wiem, paniczu, czy...

Pop. Ja chcę marmolady, mówię ci. Jeżeli mi nie dasz, potłukę wszystko, naprawdę potłukę.

Cis. O ty, niedobry, niegrzeczny chłopaku!

Pop. Cicho bądź, głupia. Chcę marmolady, mówię. Pani P. Doprawdy, ustąp mu, Mary, bardzo proszę, I pewna jestem, że moim kochanym dzieciom wyjdzie to na dobre.

Pop. Tu jest pani koszyk. Teraz niech pani do niego włoży to ciasto i ten kawałek masła, i ten cukier na wierzch, na masło. Hura! Hura! Co za pyszna zabawa! Tu jest placek — nie, ten chyba zatrzymam dla siebie. Pani Prior, niech pani powie Gusowi i Fanny, i Fredowi, że to ja im posyłam i że nigdy nie będzie im na niczym zbywać, dopóki Fryderyk Popham Baker Loveł będzie mógł im to dawać. Czy Gusowi podobało się moje palto, które mi było niepotrzebne?

Panna P. Nie dałeś mu chyba swego nowego płaszcza? .

Pop. Był strasznie brzydki i dałem mu go, owszem, i dam mu jeszcze i ten, jeżeli mi się będzie podobało. I niech pani nic mi nie mówi; będę chodził do szkoły i niedługo już nie będę miał żadnych guwernantek.

Pani P. Ach, kochane dziecko! Cóż to za ładny płaszczyk i jak mój biedny chłopiec dobrze w nim wygląda!

Panna P. Mamo, mamo! Błagam cię, mamo!

Pan Lovel (wchodzi). Więc dzieci przy wielkim podwieczorku? Jak się pani ma, pani Prior? Zdaje mi się, że uda nam się załatwić tę małą sprawę dla pani młodszego chłopca.

Pani Prior. Niech pana Bóg błogosławi, niech błogosławi,' mój kochany, najlepszy dobrodzieju! Nie broń mi, Elżbieto: ja muszę ucałować jego. dłoń. O, tak!

W tej chwili rozlega się drugi dzwonek. Wchodzę do saloniku i widzę wielki koszyk pani Prior chytrze wetknięty pod zwisający obrus. Jej koszyk? — jej portemanteau, jej portebouteille, jej portegateau, jej portepantalon, jej portebutin w ogólności. W ten sposób przekonałem się, że ilekroć pani Prior odwiedzała

Shrublands, łapczywie zbierała obfite żniwo. No cóż, Boaz był bogaty, a ta zawzięta Rut — głodna i biedna.

Na miłe wezwanie drugiego dzwonka ukazali się również państwo Bonnington; ona w nowym czepeczku, który przedtem tak podziwiała pani Prior i który teraz pozdrowiła kiwając głową z uśmiechem: — Droga pani, jest doprawdy śliczny, mówiłam pani! — szepce pani P., nosicielka zaś niebieskich wstążek zwróciła swą pogodną, dobroduszną twarz do lustra, gdzie — mam nadzieję — nie dostrzegła niczego, co by jej kazało powątpiewać o szczerości pani Prior. Co do Bonningtona, to zauważyłem, że uciął sobie małą drzemkę przed obiadem, które to przyzwyczajenie zaostrza apetyt, jak sądzę, oraz przygotowuje intelekt do grzecznej konwersacji przy biesiadzie.

— Czy dzieci były grzeczne? — pyta papa guwernantki.

—— Bywają gorsze dzieci, proszę pana — odrzecze panną Prior potulnie.

—Spieszcie się i jedzcie obiad; przyjdziemy na deser! — woła Pop.

— Nie chciałbyś przecież, żebyśmy zasiedli do obiadu bez twojej babki? — pyta papa. Rzeczywiście! Zasiąść do obiadu bez lady Baker! Chciałbym go widzieć, jak zasiada do obiadu bez lady Baker.

W oczekiwaniu na przybycie lady, papa i pan Bonnington podchodzą do otwartego okna i spoglądają na. trawnik i na wieże Putney, widoczne znad muru.

— Ach, moja poczciwa pani Prior — woła pani Bonnington — strasznie rozpieszczone są te moje wnuki.

— Nie przez panią, droga, łaskawa pani — rzecze pani Prior, spoglądając na nią ze współczuciem. — Pani własne kochane dziateczki są najpewniej idealnymi wzorami grzeczności. Czy panicz Edward jest

zdrów, łaskawa pani? A panicz Robert, a panicz Ryszard, a ten kochany, pocieszny paniczyk William? Ach, jakim błogosławieństwem te dzieci są dla pani! Gdyby tylko pewien samowolny mały bratanek chciał się do nich upodobnić!

— Ten niegrzeczny mały utrapieniec! — zawołała pani Bonnington. — Czy pani wie, moja Prior, że mój wnuk Fryderyk (nie wiem, dlaczego w tym domu nazywają go Popham ani dlaczego miałby się wstydzić ojcowskiego imienia) — czy pani wie, że Popham wylał atrament na szarfy mego kochanego męża, które trzyma w swoim wielkim słowniku i bił się z moim Ryszardem, który jest trzy lata starszy od niego, i niech pani sobie wyobrazi, pobił rodzonego stryja!

— Wielki Boże! — zawołałem — nie chce pani chyba powiedzieć, szanowna pani, że Pop użył gwałtu na swoim czcigodnym krewnym? — Tu poczułem, że ktoś bardzo delikatnie ciągnie mnie za surdut. Czy to panna Prior ostrzega mnie, bym nie pozwalał sobie na tę sarkastyczną metodę w stosunku do poczciwej pani Bonnington?

— Nie wiem, czemu nazywa pan moje biedne dziecko czcigodnym krewnym — mówi pani B. — Wiem tylko, że Popham był dla niego bardzo niegrzeczny; potem Robert przyszedł do brata, a ten bezwstydny mały Popham wziął kija, a gdy wtedy właśnie wszedł mój mąż, czy pan wie, że Popham Lovel po prostu kopnął pana Bonningtona w kostkę i pobódł go głową jak niegrzeczny mały baran; i jeżeli pan uważa, że takie postępowanie jest tematem do kpin — ja tak nie uważam, panie Batchelor!

— Moja droga, droga pani! — zawołałem chwytając jej rękę (zbierało jej się bowiem na płacz, a łza w oku kobiety, łza, na którą nie ma odpowiedzi, zawsze wywołuje we mnie straszliwe wzburzenie). — Za nic na

świecie nie chciałbym rozmyślnie powiedzieć słowa, które by mogło panią urazić, a co do Pophama, to dają pani słowo honoru, że uważam, iż nic by temu dziecku tak dobrze nie zrobiło jak tęgie baty.

— Jest rozpieszczony, łaskawa pani, wiemy dobrze przez kogo — rzecze pani Prior. — Kochana lady Baker! Jakże pani do twarzy w tym czerwonym kolorze!

Rzeczywiście, w tym momencie wpłynęła do pokoju lady B. przyodziana w szkarłatne wstążki; jej korpulentną postać zdobiły ponadto liczne broszki, bransoletki i inne błyskotki. Teraz, skoro lady już przybyła, Bedford oznajmił, że obiad na stole, i Lovel podał ramię teściowej, a ja ofiarowałem swoje pani Bonnington, by zaprowadzić ją do przyległej jadalni. Ta zgodna, poczciwa dusza szybko się ze mną pogodziła. Potem jedliśmy i pili najlepsze rzeczy, którymi raczył nas Lovel. Lady Baker opowiedziała nam swą słynną anegdotę

O komplemencie, którym Jerzy IV obdarzył jej kochanego śp. męża podczas swej wizyty w Irlandii. Gdyśmy przeszli do salonu, pani Prior i jej koszyka już nie było; napolowawszy się przez dzień cały chciwa matka powróciła ze zdobyczą do swych piskląt czekających na nią z rozdziawionymi dzióbkami. Elżbieta, która czytała przy lampie, była bardzo blada i ładna. Wist oraz zwykła tacka zakończyły mój drugi dzień pobytu w Shrublands.

Po odejściu rodziny na spoczynek samotnie przechadzałem się po oblanych światłem księżyca ścieżkach

i paliłem cygaro, patrząc na spokojne, gwiaździste niebo. Zaledwie jakieś trzydzieści godzin bawiłem w tym domu, a jakiż dziwny dramacik rozwijał się przede mną! Co' tu były za walki i namiętności, jakie certamina i jaki motus animorum! Oto Lovel, potulne konisko ; co za tłum krewnych, jaki olbrzymi bagaż musiał dźwigać ten zacny chłop! Jak ta mała pani Prior trudziła

się, planowała, politykowała, pochlebiała, łasiła się, a przy tym rabowała! A ta spokojna Elżbieta, z jakąż doskonałą zręcznością, przebiegłością i roztropnością musiała postępować, by utrzymać swe miejsce przy takich dwóch rywalkach, które nią rządziły. I Elżbieta nie tylko utrzymywała się na posadzie, ale te dwie kobiety wręcz lubiły ją! Doprawdy, Elżbieto Prior, mój podziw i szacunek dla ciebie wzrastają z każdą godziną, w której przyglądam się twemu charakterowi! Jak to się dzieje, że przebywasz z tymi lwicami i nie jesteś rozdarta na strzępy? Jakież kęsy pochlebstwa im ciskasz, by je ugłaskać? Nie uważam, co prawda, by moja Elżbieta bardzo dobrze wychowywała swoją parkę; w istocie rzadko zdarzyło mi się poznać bardziej nieznośnych malców. Ale czy to jej wina, czy też raczej złośliwość Fortuny? Wobec tych dwu babek psujących dzieci na zmianę, jakaż guwernantka mogłaby dać sobie radę lepiej niż ona? Jakim sposobem udało jej się uśpić ich naturalną zazdrość? Niewiele dni przeminie, a rozwiążę ten zawikłany problem, rozwiążę z pewnością. Dostrzegam jeszcze inne tajemnice. Oto biedna Mary, której lokaj łamie serduszko. A ów lokaj, czemuż on patrzy przez palce na łotrostwa pani Prior? Ha! I w tym także tkwi tajemnica i ślubuję, iż przeniknę ją w niedługim czasie. Z tymi słowy odrzucam niedopałek wonnego towarzysza mej samotności i wchodzę do pokoju przez otwarte drzwi od ogrodu właśnie w chwili, gdy Bedford wchodzi doń przez drzwi wewnętrzne. Kiedy spacerowałem po trawniku, słyszałem z okna służbowego pokoiku głos tego zacnego sługi, nucący jakąś poważną melodię. Gdy państwo udają się na spoczynek, Bedford spędza dwie godziny w swym pokoiku studiując gazety i nowe dzieła i kształtując swe opinie o książkach i polityce. Doprawdy, mam powody, by sądzić, że listy

w „Putney Herald" i „Mortlake Monitor" podpisane „Głos z sutereny" pochodzą spod pióra pana Bedforda. — Przyszedłem sprawdzić, czy wszystko w porządku przed nocą, sir — mówi pan Dick — i czy okna zamknięte, nim się pan położy. Najlepiej nie zostawiać ich otwartych, nawet jeśli pan jest w pokoju i śpi; można się przeziębić i sporo złych ludzi się kręci. Niech pan sobie przypomni morderstwo w Bromley. Włazi taki przez taras, pan krzyczy, on podrzyna panu gardło — i na drugi dzień jest ładny artykuł w gazetach! — Jaki ty masz dobry głos, Bedfordzie — rzekłem.— Słyszałem, jak nuciłeś przed chwilą, znakomity bas, daję słowo!

— Zawszem lubił muzykę; śpiewam, kiedy czyszczę srebra; nauczyłem się" na starej Beak Street. Ona mnie uczyła — i wskazał palcem na górne piętro.

— Byłeś wtedy małym chłopcem, kiedyś przychodził do mnie po korekty dla „Muzeum" — powiedziałem.

— I teraz nie jestem taki bardzo duży, proszę pana, ale nie ci najwięksi są najzdatniejsi.

— Pamiętam, jak panna Prior mówiła, że jesteście w jednym wieku. — Hm! A ja ledwo sięgałem jej do łokcia.

— I to panna Prior nauczyła cię śpiewać? —powiedziałem spoglądając mu prosto w twarz.

Spuścił oczy — nie mógł znieść mojego bacznego wzroku. Już teraz wiedziałem wszystko.

— Kiedy pani Lovel umarła w Neapolu, panną Prior przywiozła dzieci do domu, a tyś im towarzyszył?

— Tak, proszę pana — rzecze Bedford. — Mieliśmy karetę. Naturalnie biedną panią L. odesłali morzem, a ja przywiozłem do domu malców i... i resztę rodziny. Umiałem mówić „Avanti! Avanti!" do włoskich pocztylionów i prosić o des chevaux, kiedyśmy przejechali Alpy.

—I odprowadzałeś całe towarzystwo do pokojów w zajazdach, i budziłeś ich rano, i wiozłeś pod kozłem parabellum, żeby strzelać do rozbójników?

— Tak — rzecze Bedford.

— I przyjemna była ta podróż?

— Tak — rzecze Bedford z jękiem, spuszczając nieszczęsną głowę. — O tak, przyjemna była ta podróż.

Odwrócił się; tupnął nogą; wyrzekł coś w rodzaju przekleństwa; udał, że przygląda się jakimś książkom i otarł je z kurzu ściereczką, którą miał w ręce. Od razu zrozumiałem, jak się rzeczy mają.

— Biedny Dicku! — rzekłem.

— To ta sama historia, co zawsze — rzekł Dick. — To samo, co z panem i z tą irlandzką panną. Jestem tylko służącym, wiem, ale jestem też... Niech to diabli wezmą! — I kułakiem pocierał sobie oczy.

— I to dlatego pozwalasz pani Prior kraść Xeres i cukier? — spytałem.

— Skąd pan to wie? Pamięta pan, jak kradła na Beak Street? — spytał Bedford gwałtownie.

— Podsłuchałem waszą rozmowę tuż przed obiadem — powiedziałem.

— Niech pan lepiej idzie i powie Lovelowi! Niech mnie wyrzucą z domu. Tak będzie najlepiej! — zawołał znowu Bedford ze złością, tupiąc nogami.

— Zawsze mam zwyczaj robić tyle zła, ile tylko mogę, Dicku Bedford — rzekłem z delikatną ironią.

Chwycił moją rękę.

— Nie, z pana jest morowy chłop: wszyscy to wiedzą. Przepraszam pana, sir, ale widzi pan, jestem taki... taki... a niech to diabli!... taki nieszczęśliwy, że już dobrze nie wiem, czy chodzę na głowie, czy na piętach.

— Więc nie udało ci się wzruszyć jej serca, mój biedny Dicku? — powiedziałem.

Dick potrząsnął głową. —Ona nie ma serca — powiedział. — Jeśli je kiedy miała, tamten łobuz z Indii zabrał je z sobą. Nie zależy jej na nikim w świecie. Mnie lubi tyle samo, co każdego innego. Zdaje mi się, że ona mnie, widzi pan, ceni; nie może inaczej, naprawdę nie może. Wie, że jestem lepszy od większości tych, co tu przychodzą — gdybym nie był sługą. Gdybym był choć aptekarzem, jak ten wyszczerzony gawron, co tu przyjeżdża bryczką z, Barnes i chce się z nią żenić, to by mnie przyjęła. Jego trzyma na pasku i zachęca go — już ona to umie sprytnie robić. A ten stary smok wyobraża sobie, że ona go kocha. Ech! Czemu robię z siebie osła? Jestem, tylko służącym. Mary jest dla mnie w sam raz; ona mnie tam zechce, i to od razu. Przepraszam pana bardzo, sir, wygłupiałem się. Nie ja pierwszy, sir. Dobranoc panu, życzę dobrego snu.

I Dick odchodzi do swego pokoiku służbowego i swoich osobistych trosk, a ja myślę sobie: „Oto jeszcze jedna ofiara, która skręca się z bólu pod strzałami skrzydlatego okrutnika".

— To bardzo dziwny człowiek — zauważyła panna Prior następnego dnia, kiedy przypadkiem znalazłem się u jej boku na spacerze na Putney Heath, podczas gdy jej mali wychowankowie dreptali, kłócąc się, w pewnej odległości. — Ciekawam, na czym się świat zatrzyma, panie Batchelor, i jak daleko zajdzie postęp intelektu. Kogoś tak bezceremonialnego i sprytnego jak ten pan Bedford nie widziałam nigdy w życiu. Kiedyśmy byli za granicą z biedną panią Ldvel, on z zadziwiającą łatwością chwytał francuski i włoski. I teraz bierze książki z biblioteki: najtrudniejsze dzieła — takie, których j a bym z pewnością nie potrafiła czytać. Pan Bonnington mówi, że Bedford sam nauczył się historii i Horacego po łacinie, i algebry, i nie wiem

czego tam jeszcze. W Neapolu dogadywał się ze służbą i handlarzami o wiele lepiej niż j a, zapewniam pana.

I Elżbieta odrzuca głowę w tył, jakby chciała zapytać niebios tam w górze, jak to się dzieje, że taki człowiek jej dorównuje.

Kroczyła po Heath — smukła, stateczna, zdrowa, wysoka — a jej mocne, kształtne stopy raźnie deptały po trawie. Nosiła niebieskie okulary, ale myślę, że mogła była spojrzeć na słońce bez szkieł i bez zmrużenia oczu. Słońce igrało z jej płowymi, wijącymi się loczkami i rozsiewało po nich złocisty pył.

— To zdumiewające — powiedziałem przyglądając się jej z podziwem — jak ci ludzie przybierają pozy i starają się naśladować lepszych od siebie!

— Zupełnie niezwykłe! — rzecze Bessy. W całym jej jestestwie nie było ani krzty humoru. Sądzę, że Dick Bedford miał słuszność: rzeczywiście nie miała serca. Cóż, miała za to świetne płuca, zdrowie, apetyt, a z tym wszystkim można zupełnie wygodnie, przejść przez życie.

— Ty i święta Cecylia byłyście w dobrej komitywie, Bessy? — spytałem.

— Jaka święta?

— Nieboszczka pani L.

— Ach, pani Lovel, tak. Co z pana za dziwny człowiek! Nie mogłam zrozumieć, o kim pan mówi — rzecze prawdomówna Elżbieta.

— Niezbyt miłe miała usposobienie, zdaje mi się? Ona i Fred kłócili się?

— On się nigdy nie kłócił.

— Coś mi się zdaje, że jakiś mały ptaszek mi mówił, iż nie była nieczuła na hołdy ze strony naszej płci?

— Nie mam zwyczaju źle mówić o moich przyjaciołach, panie Batchelor! —odrzecze roztropna Elżbieta.

— Musisz mieć,trudne zadanie z tymi dwoma starymi damami w Shrublands?

Bessy wzruszyła ramionami. — Odrobinę umiejętności w postępowaniu z ludźmi trzeba mieć w każdym domu — rzekła. — Partie są naturalnie trochę zazdrosne jedna o drugą, ale obie, na ogół biorąc, nie są dla mnie złe i nie muszę znosić więcej niż inne kobiety w moim położeniu. U św. Bonifacego, u wujostwa, panie Batchelor, też nie wszystko było rajem. Przypuszczam, że wszystkie guwernantki mają swoje kłopoty, i ja muszę sobie radzić ze swoimi, jak umiem najlepiej, i żywić wdzięczność za szczodrą pensję, którą zawdzięczam pańskiej dobroci i która pozwala mi dopomagać mojej biednej matce i rodzeństwu.

— Domyślam się, że dajesz jej wszystkie swoje pieniądze?

— Prawie wszystkie. Potrzebne jej są; biedna mama ma tyle gąb do wyżywienia. .

— A notre petit coeur, Bessy? — pytam patrząc w jej hożą twarzyczkę. — Czy mamy kogo na miejsce indyjskiego oficera?

Nowe wzruszenie ramion. — Przypuszczam, że nam wszystkim z czasem wietrzeją z głowy te szaleństwa, panie Batchelor. Pamiętam, że i ktoś inny był kiedyś w opłakanym stanie — i spogląda pytająco na ofiarę Glorviny. — Moje szaleństwo umarło i zostało pogrzebane już dawno. Muszę tak ciężko pracować dla mamy i rodzeństwa, że nie mam czasu na takie głupstwa.

W tej chwili nadjechał ku nam pewien jegomość w zgrabnej dwukółce zaprzężonej w kłusaka; ja zaś, dzięki swej głębokiej znajomości natury ludzkiej wraz spostrzegłem, że służący, który siedział przy woźnicy, był małym gońcem lekarskim, a sam pan był schludnym i eleganckim lekarzemomnibusem.

Przyjrzał mi się przenikliwie i groźnie, kłaniając się równocześnie pannie Bessy. Dostrzegłem w jego wzroku zazdrość i podejrzliwość.

— Dziękują panu, drogi panie Drencher — rzekła Bessy — za pańską dobroć dla mamy i naszych dziatek. Jedzie pan z wizytą do Shrublands? Lady Baker była dziś rano niezdrowa. Mówi, że kiedy nie może przywołać doktora Pipera, nikt lepiej jej nie dogodzi od pana. — I ta chytra istota uśmiecha się grzecznie do pana Drenchera.

— Muszę być w przytułku i u jednego pacjenta w Roehampton, więc będę w Shrublands około drugiej, panno Prior — rzekł młody doktor, którego Bedford nazwał wyszczerzonym gawronem. Znacząco położył nacisk na drugiej. Idźże, idź! Wiem nie gorzej od innych, ile jest dwa i dwa, panie Drencher! Ze swej dwukółki ciskał mi spojrzenia pełne wściekłości. Węże nieszczęsnego eskulapa odkręciły się z różdżki i wżerały się w jego nabrzmiałe serce!,

— Dobrą ma praktykę, ten pan Drencher? — spytałem chytrze.

— Jest bardzo dobry dla mamy i naszych dzieci. Jego praktyka u nich nie przynosi mu wiele zysku — rzekła Bessy.

— Przypuszczam, że nasz spacer zakończy się przed godziną drugą? — rzecze ów szczwany lis spacerujący z panną Prior.

Mam nadzieję. Przecież to pora obiadowa, a na takim spacerze po Heath człowiek czuje się bardzo głodny! — woła guwernantka.

— Bessy Prior — rzekłem — jestem przekonany, że okulary są ci równie mało potrzebne jak kotu o zmierzchu.

Na co odparła, że ze mnie taki dziwny, osobliwy człowiek, iż doprawdy nie może mnie zrozumieć.

Wróciliśmy do Shrublands na drugą. Oczywiście nie można pozwolić, by dzieci jadły obiad z opóźnieniem, i oczywiście pięć minut po drugiej zajechał pan Drencher; koń był pokryty pianą. Ja, który znałem tajemnice domu, bawiłem się widząc wściekłe spojrzenia, które Bedford ciskał doktorowi stojąc przy bufecie lub podając mu kotlety. Drencher ze swej strony patrzył wilkiem na mnie. Ja zaś byłem swobodny, dowcipny, grzeczny i — mam nadzieję — głęboko złośliwy. Opowiadałem lady Baker szeroko o swoich arystokratycznych przyjaciołach. Zakasowałem jej staroświeckie historyjki o Jerzym IV w Dublinie najnowszymi wiadomościami ze świata dandysów, które usłyszałem w klubie. Było, wyznaję, moim życzeniem olśnić i rozwścieklić młodego doktora i radowałem się jego złością, widząc, jak dusi, się z zazdrości nad swym talerzem.

Ale czemu dąsała się na mnie lady Baker? Jak to się stało, że moje modne opowiadania nie robiły wrażenia na tej uprzejmej matronie? Wczoraj przy obiedzie była przecież nader łaskawa i obróciwszy się plecami do tych biednych, prostodusznych Bonningtonów, którzy nic a nic nie wiedzieli o beau monde, raczyła zwrócić się kilkakrotnie specjalnie do mnie z powiedzeniami w rodzaju: „Panu nie potrzebuję mówić, panie Batchelor, że nazwisko panieńskie księżny Dorsetshire było de Bobus" — lub: „Pan wie bardzo dobrze, że według etykiety panującej u lordanamiestnika na zamku w Dublinie, żony baronetów powinny..." itd., itd.

Czemu tedy, powiadam, lady Baker, która w niedzielę była wobec mnie uprzejma i poufała, w poniedziałek obdarzyła mnie obojętnością tak zimną jak pozostała z wczorajszej ćwiartki jagnięcina, którą zaofiarowałem się pokrajać. Zamierzałem pozostać w Shrublands tylko dwa dni. Pobyt w posiadłościach wiejskich prze

ważnie mnie nudzi. Miałem wyjechać w poniedziałek rano, lecz Lovel podczas śniadania, które on i ja jedli" śmy wraz z dziećmi i panną Prior przed jego odjazdem do pracy, tak serdecznie i szczerze namawiał mnie do pozostania, że nader chętnie się zgodziłem. Mogłem tu spokojnie wykończyć scenę czy dwie z mojej tragedii, a nadto w domu tym rozgrywało się parę komedyjek, które wzbudzały we mnie niemałe zaciekawienie.

Więc lady Baker warczała na mnie przez cały lunch. Zwracała się do pana Drenchera ż szeptami i aluzjami. Kazała przywołać Bulkeleya, swego osobistego służącego, i znęcała się nad nim. Chciała się dowiedzieć, czy dostanie powóz, czy nie, a gdy jej powiedziano, że jest do jej dyspozycji, orzekła, że jest za zimno na otwarty pojazd i że weźmie lando. Gdy jej oznajmiono, że państwo Bonnington zarekwirowali lando, powiedziała, że nigdy nie słyszała, by ktoś zabierał cudze wehikuły, a kiedy pan Bedford zauważył, że wielmożna pani miała swobodę wyboru tego ranka i wybrała powóz, rzekła:

— Nie mówiłam do was, mój panie, i proszę bardzo, nie zwracajcie się do mnie niepytany. — Zrobiło się tak gorąco, że zaczynałem żałować, iż nie opuściłem tego domu. — I proszę, panno Prior, gdzież to ma spać kapitan Baker — spytała — teraz, kiedy pokój na parterze jest zajęty?

Panna Prior powiedziała potulnie:

— Kapitan Baker mógłby dostać różowy pokój.

— Pokój sąsiadujący z moim, bez podwójnych drzwi? Niemożliwe! Clarence stale pali, napełni dymem cały dom. On nie będzie spał w różowym pokoju. Sądziłam, że dostanie parterową sypialnię, której... e... ten pan uporczywie nie zwalnia. — I kochana istota spojrzała mi prosto w twarz.

— Ten pan także pali i jest mu tak wygodnie tam, gdzie jest, że zamierza tam pozostać — powiadam z uprzejmym uśmiechem

— Auszpik z czajczych jajek, sir — rzecze Bedford podając mi przez ramię półmisek. I nawet szturchnął mnie lekko, mrucząc:

— Dalej, huzia na nią!

— Na Heath jest znakomita gospoda— mówię dalej, obierając jeden z opalizujących przysmaków.—Jeżeli kapitan Baker musi palić, może tam wziąć sobie pokój.

— Panie! Mój syn nie mieszka po gospodach! — woła lady Baker.

— O, babciu! Nie mieszka? A czy nie było awantury pod „Gwiazdą i podwiązką" i czy tata nie zapłacił tam rachunku za wuja Clarence'a?

—Cicho, Popham! Małych chłopców powinno się widzieć, ale nie słyszeć — rzecze Cissy. — Prawda, panno Prior, że małych chłopczyków powinno się widzieć, ale nie słyszeć?

— Nie powinni znieważać swych babek. O moja Cecylio, moja Cecylio! — woła lady Baker podnosząc rękę.

—Nie wolno ci uderzyć mnie! Mówię ci, nie wolno ci uderzyć mnie — ryczy Pop odchylając się w tył i zaczyna zamierzać się na swą rozwścieczoną antenatkę. Scena staje się przykra. A ten łotr Bedford dusił się przy bufecie od powstrzymywanego śmiechu. Bulkeley, służący lady, stał niewzruszony jak fatum, ale młody Buttons wybuchnął chichotem, na co, zapewniam was, lady Baker przybrała wygląd równie dziki jak lady Macbeth.

— Czy mam doznawać zniewag ze strony sług mojej córki? — woła lady Baker. — Opuszczę ten dom w tej chwili.

— O której godzinie wielmożna pani życzy sobie mieć powóz? — pyta Bedford z doskonałą powagą.

Gdyby pan Drencher wydobył lancet i na miejscu puścił krew lady B., byłby jej się przysłużył. Zapuszczę kurtynę na tę smutną, upokarzającą scenę. Spadaj, kurtynko, na ten niedorzeczny akcik!

ROZDZIAŁ CZWARTY

CZARNA OWCA

Istotą, dla której mój przyjaciel, Dick Bedford, zdawał się żywić szczególną pogardę i odrazę, był pan Bulkeley, wysoki służący kochanej teściowej Lovela. Zacny Bedford wyjaśnił mi jedną z przyczyn swego gniewu. W jadalni dla służby Bulkeley miał zwyczaj wyrażać się bez uszanowania i w sposób satyryczny o swej pani, rozwodząc się nad licznymi jej słabostkami i opisując jej kłopoty pieniężne licznym habitues owego drugiego koła towarzyskiego w Shrublands. Atutem, który pan Bulkeley miał w ręku wobec swej lady, był długi, nieuregulowany rachunek jego zasług, których jejmość bynajmniej nie była skłonna mu wypłacić. A jednak, mimo tej niewypłacalności, służący ciągnął chyba jakieś zyski ze swego miejsca, gdyż pozostawał na nim z roku na rok i tył ze swych zarobków, jakiekolwiek one były. Godność lady Baker nie pozwalała jej podróżować bez eskorty tego olbrzyma i wielką pociechą była dla niej zapewne myśl, że we wszystkich rezydencjach wiejskich, które odwiedzała (a jeździła wszędzie, gdzie udało się jej wymusić zaprószenie), jej sługa bez skrępowania wyrażał swoje poglądy na jej dziwactwa i uświadamiał swych kolegów po fachu co do trudnego położenia finansowego swej pani. A jednak kobieta ta, której, jak sądzę, nie szanowała żadna żywa dusza,

(chyba, że po jej własnej głowie tłukło się może złudzenie, iż jest szanowną niewiastą), uważała, że jej stanowisko życiowe nie pozwala jej wyruszyć za granicę bez panny służącej i tego niezdarnego zawalidrogi w pluszach; nigdzie też: u wód, w wiejskiej posiadłości czy w hotelu nie oglądano jej inaczej jak tylko w takiej asyście.

Pomiędzy Bedfordem a Bulkeleyem trwała tedy walka i wzajemna nienawiść. Bedford dokuczał wielkiemu chłopu ciągłymi szyderstwami i sarkastycznymi uwagami, które przenikały tępotę tamtego; nieraz zapowiadał Dickowi, że mu rozwali paskudny łeb. Gospoddyni często musiała się w to wdawać i macierzyńskimi ramiony rozdzielać walczących mężów; i być może, iż niekiedy Bedford musiał siedzieć cicho, gdyż Bulkeley był o dziewięć cali wyższy od niego i przechwalał się wiecznie swą zręcznością i zapaśniczymi wyczynami. Może też ów sułtan pragnął rzucić swą chusteczkę da nosa pannie Mary Pinhorn, która, choć kochała dowcip i spryt Bedforda, przecież mogła, nie być nieczuła na wspaniałą pierś, łydki i bokobrody pana Bulkeleya. Wszakże na ten delikatny temat mówić nie mogę. Obaj mężczyźni nienawidzili się wzajemnie. Wiecie zapewne z własnego doświadczenia życiowego, że gdy mężczyźni prawdziwie się nienawidzą z powodu kobiety czy z jakiejś innej racji, o prawdziwym powodzie nigdy otwarcie się nie mówi. Powiadacie: „Postępowanie tego a tego człowieka wobec jego babki, sposób, w jaki sprzedał konia Bensonowi, jego uczesanie z rozdziałkiem pośrodku" — czy co chcecie — „czyni mi go tak obmierzłym, że znieść go nie mogę". Jego wiersze są miernotą; jego przemówienia w parlamencie zupełnie nieudane; jego praktyka adwokacka zamiera z roku na rok; jego władze umysłowe (i dawniej nietęgie) całkowicie go zawodzą; powtarza w kółko swe przeklęte

kawały, aż zbiera się na mdłości. Przecież choćby o samym sobie, i to nie dalej jak trzy dni temu, przeczytałem miły artykulik, napisany w żalu, rozumiecie, a nie w złości, przez naszego wybitnego confrere Wigginsa, opłakujący upadek itd., itd. A artykulik Wigginsa, który uznano za nieodpowiedni dla łamów pewnego czasopisma?'Allons done! Pijak powiada, że to od łososia w marynacie boli go głowa; człowiek, który nas nienawidzi, podaje powód, ale nie jest to powód właściwy. Bedford był zły na Bulkeleya za to, że wymyślał na swoją panią przy stole dla służby? Tak. Ale za co jeszcze? Nie dbam ani trochę o te niskie, wulgarne kłótnie kuchenne— i niemożliwe, by dbał o nie jego wysokość, mój dostojny czytelnik.

Nie chciałem więc ruszyć się z owego parterowego pokoju pomimo największych wysiłków lady Baker, która swym potężnym ramieniem usiłowała mnie zeń wypchnąć; tegoż wieczora Bedford, uśmiechając się, powinszował mi męstwa, z jakim przy lunchu zmusiłem wroga do wycofania się w rozsypce. Myślę, że może powiedział o tym swemu panu, bo Lovel. był bardzo przestraszony i zażenowany, kiedyśmy się przywitali po jego powrocie z miasta. Uspokoił się jednak nieco gdy lady. Baker pojawiła się na drugi dzwonek, a jej wspaniałe oblicze nie nosiło żadnych śladów owej burzy, która w południe tak gwałtownie wzburzyła wszystkie jego fale. Nawiasem mówiąc, niektórzy ludzie umieją pięknie zawieszać kłótnie na kołku lub wrzucać je do szuflady jak robótkę, gdy słyszą, że obiad podany, by potem w sposobnej porze wyjmować je na nowo! Bakerowa była łagodna, delikatna, odrobinę smutna i sentymentalna, czule zainteresowana swoimi kochanymi dziećmi w Irlandii, synem i córką, do których musi pojechać w odwiedziny. Słowem, była miękka jak wosk, ku wielkiej uldze nas wszystkich.

Odchodząc do siebie, pocałowała Lovela i wzywała błogosławieństwa bożego na swego Fryderyka. Wskazała na obraz gestem wdzięcznym i melancholijnym.

— Ona by tam odjechała! — rzekł do mnie Bedford wieczorem — to do niej niepodobne. Ona wie, gdzie jej dobrze; musiała wynieść się z Bakerstown, zanim tu zjechała, tak mi mówił ten zbój Bulkeley. Wciąż się kłóci z synem i jego żoną. Aniołowie nie rodzą się wszędzie, tak jak w Putney, panie B! Ale jej pan dogodził dzisiaj przy obiedzie! — W czasie mego pobytu w Shrublands pan Bedford składał mi regularnie wieczorne wizyty w moim pokoju, rozkładał przede mną Za carte du pays i w swój dosadny sposób zapoznawał mnie z charakterami domowników i z tym, co się w domu działo. .

Kapitan Clarence Baker nie przyjechał do Shrublands w tym dniu, w którym jego troskliwa matka chciała uprzątnąć moje gniazdko (i wyrzucić zamieszkałego w nim miłego ptaszka) gwoli wygodzie syna. Zdaje mi się, że powodem lub w każdym razie pretekstem do odwleczenia przyjazdu kapitana była jakaś ważna walka, która miała się odbyć w Essex, a którą odłożono wskutek interwencji sędziów tego hrabstwa.

— Woli oglądać, jak inni się biją, niż samemu iść do bitwy, ten kapitan — zauważył mój majordomo — Jak jego pułk dostał rozkaz wyjazdu do Indii, to on wystąpił z wojska: klimat tamtejszy szkodzi mu na cenne zdróweczko. Nie było go u nas już nie wiem jak dawno; ostatnio siedział tu za życia biednej pani L., jeszcze zanim przyjechała panna P. Kapitan Clarence i jego siostra pokłócili się z sobą okrutnie. Pozwalał sobie na różne figle, ten kapitan. To wielkie nic dobrego, powiadam panu, panie Batchelor. — Tu Bedford zaczął się śmiać. — Czytał pan kiedy, proszę pana, farsę pod tytułem Wiatr się zrywa? Dużo jest teraz

Jeremiaszów Diddlerów; jest kapitan Diddler i jest także lady Diddler. Ma pan przy sobie coś takiego jak pół korony? Jeżeli tak, niech jej pan nie inwestuje w kieszenie niektórych ludzi. To wszystko. Przepraszam pana bardzo, sir, jeżeli zawróciłem panu głowę gadaniną.

Przez cały czas kiedy bawiłem w Shrublands i rad spożywałem śniadanie z mym uprzejmym gospodarzem, jego dziećmi i ich guwernantką, lady Baker kazała sobie przynosić śniadanie do pokoju. Lecz kiedy w domu nie było gości, wychodziła z jękiem z sypialni, by być obecną przy porannym posiłku. Nierzadko wówczas raczyła małą gromadkę anegdotami o zmarłej świętej, pod której wezwaniem, rzec można, byliśmy zgromadzeni i której ckliwa podobizna spoglądała na nas ze ściany, sponad harfy. Portret ten wodził za tobą oczyma, jak to potrafią malowane w pewien sposób portrety, i zdawało mi się, że spojrzenia te wciąż jeszcze miały władzę nad Lovelem i przyprawiały go o drżenie jak niegdyś za życia Cecylii. Tam oto, w kącie stała jej harfa w skórzanym pokrowcu. Przyrównywałem tę powłokę do owego bębna, który konający Żiżka kazał zrobić ze swej skóry, aby weń bito przed zastępami ludu i wzbudzano w nim grozę. Vous concevez, że nie powiedziałem Lovelowi przy śniadaniu, siedząc naprzeciwko tego upiornego instrumentu muzycznego: „Mój kochany, ten pokrowiec z kordobańskiej skóry na harfie twej nieboszczki Cecylii jest jak bęben, który" itd.; lecz wyznaję, że na początku przechodziło mnie coś w rodzaju mrowia, jak gdyby jakiś chorowity a dystyngowany duch trzepotał się w pokoju, w niezmiernie kwaśnym humorze, i starał się łajać i rozkazywać, a świadom tego że umarły jego głos już nie mógł być usłyszany, próbował rozpalać na nowo swe zgasłe spojrzenia i uśmiechy, których nikt już nie spostrzegał i nie podzi

wiał. O szarym zmierzchu w na pół ciemnym kącie, gdzie stoi spowita w całun towarzyszka śpiewu — cóż to za biała postać kręci się koło milczącej harfy? Raz, gdyśmy byli wszyscy w tym pokoju przy podwieczorku, wleciał przez otwarte okno ptak i usiadł na instrumencie. Popham rzucił się na niego. Lovel był pogrążony w rozmowie o cłach na wino z jakimś posłem do parlamentu, którego przywiózł ze sobą na obiad. Lady Baker, która — jeśli wolno mi użyć tego wyrażenia — „gardłowała" jak zwykle i opowiadała panu Bonningtoriowi jedną ze swych niebywałych historii o lordzienamiestniku, nie zwróciła na ten incydent uwagi. Zdawało się, że i Elżbieta go nie zauważyła: czymże był dla niej ptak na harfie jak nie wróblem siedzącym na kawałku skórzanego futerału. Łoskot kości wszystkich upiorów z cmentarza Putney nie przestraszyłby tego mocnego ducha!

Ubawiła mnie pewna ostrożność Bedforda, a nieco przeraziła nieufność, którą objawił wobec lady Baker, gdy pewnego dnia po powrocie z miasta — dokąd zrobiłem cztero czy pięciogodzinny wypad — zastałem drzwi do mej sypialni zamknięte, a Dick pojawił się z kluczem.

— Napisał, że przyjeżdża dziś wieczorem, a gdyby przyjechał, kiedy pana nie było, lady B. gotowa była wyrzucić pańskie rzeczy i wstawić jego, a potem zakląć się, że myślała, że pan wyjeżdża. Coś okropnego, co ta lady B. potrafi wyprawiać za kawały, panie B! Więc trzeba było samemu wziąć się na sposób, panie Batchelof, toteż powiedziałem, że pan zabrał klucz do kieszeni, ponieważ pan nie chciał, żeby przewracano pańskie papiery. Próbowała otworzyć okno od strony trawnika, ale ja je przedtem zaryglowałem i kapitan dostanie mimo wszystko różowy pokój, i będzie musiał puszczać dym do komina. Chciałbym widzieć, jak on

by to robił, albo pan, albo ktokolwiek inny, za czasów biednej pani L. — oj, chciałbym!

W czasie moich odwiedzin w Londynie spotkałem przypadkiem mego przyjaciela kapitana Fitzb...dle, który jest członkiem tuzina klubów i wie coś o każdym człowieku w Londynie.

— Czy wiesz cokolwiek o Clarence Bakerze?

— Oczywiście, że wiem — rzecze Fitz — i jeśli ci potrzebne jakiekolwiek renseignement, mój drogi, mam zaszczyt poinformować cię, że nigdy czarniejsza owca nie dreptała po londyńskim pave . Gdziekolwiek wymieni się nazwisko tego sprytnego oficera: w Tattersallu, w jego klubach, w jego dawnych pułkach, w towarzystwie mężczyzn, w towarzystwie pań czy wreszcie w owym rozszerzającym się i najmilszym kole, którego nie można nazwać żadnym w ogóle towarzystwem — na wzmiankę o Bakerze podnosi się chór złorzeczeń. Czy wiem cokolwiek o Clarence Bakerze! Mój drogi, tego, co wiem, wystarczy, aby włos ci zbielał, chyba że (jak sobie niekiedy z czułością myślę natura dokonała już tego procesu, w którym to. wypadku oczywiście nie mogę wpływać na kolor farby do włosów. (Faworyty jego, gdy zwracał się do mnie niewinnie, miałem tuż przed oczyma, ufarbowane na nąjbezwstydniejszy fiolet.) — Clarence Baker, panie, to młodzieniec, który w Sparcie byłby nieoceniony jako ostrzeżenie przeciwko pijaństwu i typowy jego przykład. Dopomógł lekarzowi pułkowemu w przeprowadzeniu pewnych bardzo interesujących doświadczeń nad delirium tremens. Znają go dobrze we wszystkich salach bilardowych w Brighton, Canterbury, York i Sheffield, na każdym bruku, który rozbrzmiewał kiedykolwiek brzękiem dragońskich obcasów, i nie ufają mu ani trochę. Dzięki mądremu systemowi nie oddawania do koloru w wiście przegrał gry, z powodu których podzi

wiali go i stracili do niego zaufanie nie tylko partnerzy, ale przeciwnicy i cały klub; zanim doszedł do pełnoletności i potem jeszcze, podpisywał swym głośnym nazwiskiem rachunki, których następnie nie honorował, podając swą niepełnoletność jako powód niepłacenia. Z miast garnizonowych, gdzie przebywał na kwaterze, powywoził z sobą nie tylko serca modystek, ale ich rękawiczki, drobiazgi toaletowe i perfumy. Miał zatargi z kornetem Greenem w sprawie sprzedaży i kupna koni, porachunki wyścigowe z porucznikiem Brownem i spory o zakłady i grę w backgammon z kapitanem Blackiem. Sądząc z tego, co słyszałem, jest on godnym synalkiem swej szanownej mamusi. I założę się z tobą, nie wiem o co, że jeśli pobędziesz trzy dni z nim razem w tym samym wiejskim dworze — a o ile wiem, właśnie teraz wpadłeś na ten szczęśliwy pomysł — pokłóci się z tobą, obrazi cię, a potem przeprosi; że upije się niejeden raz, że zaproponuje ci grę w karty i nie zapłaci przegranej (jeśli wygra, sądzę, że nie potrzebuję mówić, jak postąpi), i że zanim wyjedzie, będzie próbował pożyczyć od ciebie pieniędzy, a najprawdopodobniej także od twego służącego.

To rzekłszy, sentencjonalny Fitz wszedł dumnie na schody jednego ze swych licznych ulubionych klubów na Pall Mall i pozostawił mnie uświadomionego i — mam nadzieję — należycie przygotowanego do obrony przed kapitanem Clarence i wszystkimi jego machinacjami.

Przeciwnik mój, kiedy nareszcie go ujrzałem, nie wydał mi się bardzo groźny. Zobaczyłem małego człowieczka o oczach Chińczyka, z ładnymi, drobnymi stopami i dłońmi, i bladą cerą, która świadczyła o częstych pobytach w kasynach i na zabawach. Jego wątłą pierś oraz palce zdobiły liczne klejnoty. Snuł się wokół niego zapach tytoniu. Maleńki wąsik podkręcony był w mi

sterny nagumowany kędziorek. Spostrzegłem, że rączka podkręcająca wąsik trzęsła się żałośnie, a z chudej piersi Wydobywał się kaszel dziwnie głośny i posępny.

Gdy wszedłem, leżał na kanapie, a dzieci domu bawiły się koło niego.

— Jeżeli jesteś naszym wujem, dlaczego częściej do nas nie przyjeżdżałeś?— pyta Popham.

— A skąd miałem wiedzieć, że jesteście tak niezwykle miłymi dziećmi? — pyta kapitan;

— Nie jesteśmy mili dla ciebie — rzecze Popham — Dlaczego ty tak kaszlesz? Mama ciągle kaszlała. I dlaczego ręka ci się tak trzęsie?

— Ręka mi się trzęsie, bo jestem chory, i kaszlę, bo jestem chory. Wasza matka umarła od tego i ja pewno też umrę.

— Mam nadzieję, że będziesz grzeczny i będziesz żałował za winy przed śmiercią, wujaszku, a ja ci dam ładne książki do czytania — rzecze Cecylia,

— O, zawracanie głowy z książkami! — woła Pop. . — Mam nadzieję, że będziesz grzeczny, Popham.

— Bądź cicho, moja panno — Właśnie, że będę — Właśnie, że nie będę. — Jesteś wstrętny — Powiem pannie Prior — Idź, powiedz, skarżypyto — BuuuuBuuBuu — te i nie wiem jakie jeszcze okrzyki wyrywały się burzliwie i szybko z ust tych miłych dziatek, podczas gdy wujaszek leżał przed nimi z chustką przyciśniętą do ust, położywszy małe stopy wysoko na poduszkach kanapy.

Kapitan Baker zerknął na mnie jednym okiem, gdy wszedłem do pokoju, lecz nie zmienił swej swobodnej i eleganckiej pozy. Kiedy zbliżałem się do kanapy, na której spoczywał, raczył zawołać:

— Kieliszek Xeresu!

— To pan Batchelor, to nie Bedford, wujaszku — rzecze Cissy.

— Pan Batchelor nie ma Xeresu w kieszeni, prawda, panie Batchelor? Pan nie jest taki jak stara pani Prior, która wtyka wszystko do kieszeni, prawda? — woła Pop i pokłada się ze śmiechu na nadzwyczajnie śmieszną myśl, że wzięto mnie za Bedforda.

— Przepraszam bardzo. Skąd mogłem wiedzieć, wie pan? — mówi przeciągle chory z kanapy. — Widzi pan, teraz wszyscy są jednakowi.

— Panie! — rzekłem i poza tym „panie" nie umiałem nic powiedzieć. Faktem jest, że mogłem odrzec coś nad wyraz zgrabnego i ciętego, co byłoby zdruzgotało tego leniwego hultaja, który ośmielił się wziąć mnie za służącego; ale, widzicie, ta odpowiedź przyszła mi do głowy w jakieś osiem godzin później, kiedy leżałem już w łóżku, i wyznaję ze smutkiem, że wielka ilość moich najlepszych bonmots powstała w ten właśnie sposób. A więc skoro nie miałem tej zjadliwej uwagi na języku, kiedy była potrzebna, nie mogę rzec, że wypowiedziałem ją do kapitana Bakera, lecz zdaje mi się, że zrobiłem się bardzo czerwony, powiedziałem „Panie!" i... i właściwie to było wszystko.

— Pan chciał coś powiedzieć? — zapytał kapitan uprzejmie.

— Pan, zdaje mi się, zna mego przyjaciela pana Fitzboodle? — odrzekłem; w istocie rzeczy bowiem nie wiedziałem, co powiedzieć.

— Nie. To chyba jakaś omyłka.

— Jest członkiem Flag Clubu — zauważyłem patrząc mojemu młodzianowi bystro w oczy.

— Ja nie. W tym klubie jest paczka podleców, którzy gadają nie wiedzieć co.

— Może pan go nie zna, ale on, zdaje się, zna pana doskonale. Czy dostaniemy podwieczorek, dzieci? — rzekłem rzucając się na fotel, biorąc gazetę i przybie

rając swobodną pozę, choć zdaje się, że twarz miałem czerwoną jak indyk i kipiałem z wściekłości.

Ponieważ w Shrublands jadaliśmy bardzo dobre śniadanie i obfity lunch, nie mogliśmy oczywiście przeciwstawiać się naturze i wytrwać aż do obiadu bez podwieczorku; udałem zatem, że o ten posiłek pytam. Wkrótce też zjawił się Bedford ze srebrnym imbrykierri i swym upstrzonym guzikami satelitą. Oczywiście dzieci wrzasnęły do niego:

Bedford, Bedford! Wujaszek wziął pana Batche

lora za ciebie.

— Nie można mnie było wziąć za porządniejszego człowieka, Pop — rzekłem. A ten, który niósł imbryk z herbatą, rzucił mi spojrzenie wdzięczne i dobre, które, wyznaję, przyczyniło się wielce do przywrócenia mi zakłóconej równowagi ducha.

— Skoro to wy jesteście lokajem, może przyniesiecie mi kieliszek Xeresu i biszkopt? — rzecze kapitan. Bedford wyszedł i wrócił po chwili z winem.

Ręka młodego pana drżała do tego stopnia, że by wypić wino, musiał niejako zastosować wobec niego zaskoczenie i chwycić je ustami, gdy jeden ze wstrząsów zbliżył kieliszek do jego warg. Wychylił go i wyciągnął rękę po drugi. Teraz ręka była już pewniejsza.

— To wy jesteście tym samym człowiekiem, który tu był dawniej? — pyta kapitan.

— Sześć lat temu, kiedy pan tu był, sir — rzecze lokaj.

— Co! Nie zmieniłem się, sądzę?

— Owszem, zmienił się pan, sir.

— No to skąd, u diabła, mnie pamiętacie?

— Zapomniał pan zapłacić mi pewną sumę pieniędzy, którą pan ode mnie pożyczył: funt i pięć szylingów, sir — rzecze Bedford rzucając chytre spojrzenie w moim kierunku.

W tej właśnie chwili, zgodnie ze swym zwyczajem w porze tego posiłku, weszła do pokoju ciemno odziana panna Prior. Szła naprzód pewnym krokiem, wyprostowana jak zwykle, lecz na mgnienie oka zatrzymała się, i gdy do nas podchodziła, była, jak mi się zdawało, bardzo blada. Dygnęła nieznacznie i trzeba przyznać, że kapitan Baker podniósł się na chwilę z kanapy, kiedy się pojawiła.

Następnie usiadła, zwrócona do niego plecami, i przysunęła do siebie stolik z przyborami do herbaty.

Lady Baker po powrocie z popołudniowej przejażdżki zastała nas zgromadzonych przy tymże stoliku. Pomknęła do swego ukochanego synalkahulaki. Ujęła jego dłoń, odgarnęła mu włosy z wilgotnego czoła.

— Moje najmilsze dziecko! — zawołała ta kochająca matka. — Jaki masz przyspieszony puls!

— Spodziewam się, bo piłem — rzecze marnotrawny syn.

— Dlaczego nie pojechałeś ze mną? Popołudnie było cudowne!

— Żeby składać wizyty w Richmond? Ani mi się. śni, madame — powiada chory. — Rozmowa ze starszymi paniami o pudlach, stowarzyszeniach biblijnych i tym podobnych rzeczach? To by musiało być cholernie cudne popołudnie, żebym się dał nabrać na tego rodzaju zabawę.

Tu łapie go atak kaszlu, a mamusia głośno objawia swoje współczucie.

— Zab...zab...zabijam się! — jąka chory — wiem, że się zabijam. Żaden człowiek nie zniesie życia, jakie ja prowadzę. Umieram cal po calu. Umieram całymi jardami, na Johohohowisza, umieram! — Doprawdy, zdrowie tego bezwstydnego kapitana było równie marne jak jego moralność.

— Ten służący Lovela to, zdaje się, jakiś diablo bezczelny hultaj — zauważył po chwili niewinnie.

— Och, wujaszku, nie używaj takich słów! — woła siostrzenica Cissy.

— On jest mężczyzną i może mówić, co mu się podoba, i ja też tak będę mówił, jak będę mężczyzną. Tak, i teraz też tak powiem, jeżeli mi się będzie podobało! — woła panicz Popham.

— Żeby mi zrobić przykrość, Popham, prawda? pyta guwernantka.

Na co chłopak:

—E, kto by tam chciał pani robić przykrość?

Nasza rozmowa zakończyła się przybyciem pana domu z miasta.

Co zawsze budziło mój podziw dla niektórych kochanych pań, to ich zdolność do kłótni i pojednania. Widząc lady Baker uwieszoną u szyi syna i gładzącą jego skąpe kędziorki, przypomniałem sobie okropne historie, którymi w dawniejszych czasach raczyła nas na temat owego nicponia. Serce jej przebite było tysiącznymi szpilkami jego synowskich wykroczeń. Pod kasztanowatą peruką prawdziwe włosy lady były siwe na skutek krzywd, które jej wyrządził. Ofiarą jego wilczego apetytu padła większa część jej dożywocia. Do jej licznych a niebezpiecznych chorób odnosił się z obojętnością i był najgorszym synem, najgorszym bratem, najgorzej się sprawującym uczniem, najniemoralniejszym młodzieńcem — postrachem ognisk domowych, Don Juanem miast garnizonowych, demoralizatorem młodych oficerów. Właściwie lady Baker sama nie wiedziała, jak w ogóle znieść mogła życie wśród udręki, jaką sprawiały jej jego występki, i tylko dzięki niezwykle żarliwej religijności była w stanie dźwigać swe. brzemię.

Sam kapitan z właściwą sobie łatwością tłumaczył te kolejne matczyne pieszczoty i kłótnie.

— Widziałeś, jak starsza pani całowała mnie i pieściła? — rzekł do szwagra. — Uroczy widok, prawda? Niech mnie diabli, myślałem, że mi przyśle jakiś przysmaczek z własnego talerza. Przyszła wczoraj wieczór do mego pokoju, chciała mnie opatulić kołdrą przed snem i wymyślała przede mną na mego brata przez całą godzinę. Widzisz, kiedy ja jestem w łaskach, zawsze wymyśla na niego, a kiedy on jest w łaskach, wymyśla przed nim na mnie. A moja bratowa — ależ użyła sobie na mojej bratowej! Qj, mówię ci! A biedna Cecylia... niech mnie diabli, panie Batchelor, jak to ona potrafiła — ta butelka jest zapchana, niech mnie diabli, jeżeli tak nie jest — jak to ona potrafiła gadać na Cecylię i nazywać ją... Halo!

Tu przerwał mu nasz gospodarz, który powiedział surowo:

— Czy zechcesz, proszę, zapomnieć o tych kłótniach lub przynajmniej nie wspominać o nich tutaj? Napijesz się jeszcze wina, Batchelor?

Lovel wstaje i wyniośle wychodzi z pokoju. Trzeba oddać Lovelowi sprawiedliwość, że żywił wielką pogardę i niechęć dla swego młodego szwagra, i mimo swej wielkoduszności czasami nie był w stanie tego ukryć.

A więc gospodarz nasz wielkimi krokami kieruje się ku salonowi, gdy tymczasem kapitan Clarence małymi łyczkami popija dalej wino.

— Niech pan czasem też nie odchodzi — rzecze kapitan. — Przeklęty dziwak z tego mego szwagierka. I okropnie nieobyty. Wie pan, ci wszyscy handlarze, ludzie niewychowani, zawsze są tacy. Mówiłem siostrze, ale uparła się wyjść za niego, bo miał taką kupę pieniędzy, wie pan. Odpaliła przy tym jednego jego

mościa, którego bardzo kochała; mówiłem jej, że pożałuje tego. Mówiłem ,lady B., że pożałuje tego. Wszystko to była robota lady B. Ona kazała Cissy odpalić tamtego jegomościa. Kiepska to była partia, rzeczywiście, ten Tom Mountain; mądry też nie był, ani nic w tym rodzaju, ale w każdym razie to był gentleman i lepszy od tego przeklętego cukrownika z Ratcliff Highway.

— Panu, zdaje się, to Bordeaux bardzo smakuje? — zauważyłem, zwracając się, można powiedzieć, metodą sokratyczną do mego młodego przyjaciela, który wychylał jeden kieliszek po drugim.

— Bordeaux smakuje? Tak, smaczne jak diabli!

— No, widzi pan, że nasz przeklęty cukrownik daje panu, co ma najlepszego.

— A dlaczegoby nie miał dawać, niech go diabli? Przecież ten człowiek dławi się pieniędzmi. Co go, to obchodzi, ile wydaje? Pan jest zapewne biednym człowiekiem. Nie wygląda pan, jakby się u pana przelewało. No, więc jeżeliby pan postawił dobry obiad, to byłoby w porządku... tzn. dowodziłoby to... no, rozumie mnie pan. Ale taki cukrownik z dziesięcioma tysiącami rocznie, cóż mu na tym zależy, jedna butelka Bordeaux więcej — mniej?

— Chodźmy do pań — rzekłem.

— Iść do matki! J a nie mam ochoty iść do matki! — wykrzyknął szczery młodzian. — I do tego cukrownika też nie chcę iść, niech go diabli! I do tych dzieciaków nie chcę iść; wolę wypić z panem kieliszek koniaku z wodą sodową, mój stary. Hej, wy! Jak się tam nazywacie? Bedford! Winien wam jestem dwadzieścia pięć szylingów, prawda, Bedford? Dajcie nam po kieliszku wódki, a zapłacę wam! Słuchaj no pan, Batchelor, nie znoszę tego cukrownika. Dwa lata temu wystawiłem rachunek na jego konto, a on nie chciał zapłacić. Może

byłby zapłacił, ale moja siostra mu nie pozwoliła. Słuchaj no pan, może pójdziemy na cygaro do pańskiego pokoju? Moja matka wymyślała na pana dziś rano, aż miło. Wymyśla na wszystkich. Dawniej wymyślała na Cissy. Cissy wymyślała na nią... biły się jak dwa koty...

Jeżeli opowiadam tę rozmowę, kochany młodzieńcze spartański, jeśli pokazuję ci tego helotę bredzącego po pijanemu, to w tym celu, abyś pod wpływem jego przykładu sam nauczył się umiarkowania w piciu. Czy wróg, który wszedł do twych ust, pozbawił cię już kiedykolwiek mózgu? Czyś kiedy po winie paplał sekrety, czyś gadał zarozumiale i głupio? Strzeż się tego. Czy było ci ono kiedy przyjacielem po ciężkim dniu pracy, wesołym towarzyszem twych towarzyszy, sprawcą harmonii, uprzejmości, nieszkodliwej towarzyskiej rozrywki? Ciesz się z tego. Trzy lata temu, gdy kometa paliła się na jesiennym niebie, stałem na schodach pałacu wielkiego właściciela winnic. — Boiraije de ton vin, o comete? — rzekłem, zwracając się do owego zjawiska o płonącym ogonie. — Czy te bujne grona, które dojrzewają przy twym blasku, dadzą mi swe soki, mnie morituro? — Była to poważna myśl. Ach, drodzy bliźni moi, któż zna wyroki przeznaczenia? Kiedy przejdziemy przez owe mroczne bramy? Kto z nas odejdzie, a kto zaczeka, by wypić owe sławne wina z rocznika pięćdziesiątego ósmego? Istne kazanie, daję słowo. I proszę, czemu miałbym sobie odmówić jesienną nocą małej homilii nad fioletowym gronem...? Gdyby ten chwiejący się na nogach chłopak był pił tylko Bordeaux, ręczę, że język by mu się nie plątał, nie trzęsłaby mu się ręka a gorączka nie trawiłaby jego utrapionego móżdżku i ciała.

— Ojej — rzekł do mnie nazajutrz — znów wczoraj wieczór byłem zalany. Coś mi się zdaje, że nawymyślałem na Lovela. Wiesz pań, kiedy łyknę sobie wina,

zawsze mówię, co myślą. Ostatnim razem kiedy tu byłem za czasów mojej biednej siostry, coś jej powiedziałem, dobrze nie wiem, co, zapewne coś cholernie prawdziwego i nieprzyjemnego. Zdaje się, że coś o jednym jegomościu, w którym się kochała, zanim wyszła za tego cukrownika. I kazała mi pakować manatki, na Jowisza, panie — fora ze dwora, jako żywo! I dopierośmy sobie nagadali na schodach. Ojojoj, dopierośmy sobie użyli! I to był ostatni raz, kiedy widziałem Cecylię, daję panu słowo. Moja siostra była diablo zawziętą kobietą i mówiąc między nami, Batchelor, straszną flirciarką. Każdego wywiodła w pole. Powinieneś pan był tylko słyszeć, jak ona i lady B. kłóciły się ze sobą. — No, mamusiu, jedziesz na przejażdżkę powozikiem? Nie, ja nie, dziękuję bardzo, jak już przedtem miąłem zaszczyt zauważyć, pan Batchelor i ja zagramy sobie małą partyjkę bilarda.

Tak też uczyniliśmy, i ja wygrałem, lecz do dziś dnia nie zapłacono mi mojej drobnej wygranej.

Na drugi dzień po przyjeździe dziarskiego kapitana panna Prior, na której twarzy zauważyłem wyraz wielkiego zasępienia i troski, nie pokazała się ani przy śniadaniu, ani przy obiedzie dzieci.

— Panna Prior trochę źle się czuje — rzekła lady Baker z bardzo zadowoloną miną. — Pan Drencher przyjedzie do niej po południu i zapewne przepisze jej lek

arstwo — dodała kiwając głową i robiąc do mnie szelmowskie oko.

Nie rozumiałem, co tak bawiło lady B, aż wytłumaczyła mi to sama.

— Panie drogi — powiedziała — myślę, że panna Prior nie ma nic przeciwko chorowaniu. — I kiwanie głową rozpoczęło się na nowo.

— Jak to? — zapytałem.

— Przeciwko chorowaniu albo przynajmniej przeciwko wzywaniu lekarza.

— Romans pomiędzy guwernantką a pigularzem, ośmielam się domyślać? — rzecze kapitan.

— Właśnie, Clarence, bardzo dobrana para. Zobaczyłam, co się święci, nawet zanim panna Prior przyznała się, to jest — w każdym razie nie przeczyła. Powiada, że nie stać ją na wyjście za mąż, że ma w domu dosyć dzieci w osobach swych braci i sióstr. To jest młoda kobieta z dobrymi zasadami i przynosi chlubę pańskiej rekomendacji, panie Batchelor, oraz wykształceniu, które odebrała od wuja, przełożonego zakładu św. Bonifacego.

— Rozumiem. Cissy na pensję, Pop do Eton, a panna Jaksiętamnazywa — do moździerza w pokoiku za gabinetem przyjęć pigularza — rzecze kapitan Clarence. — On wygląda na paskudnego, ordynarnego szubrawca, ten pigularz.

— Oczywiście, mój luby. Czegóż można się spodziewać po tego rodzaju osobie? — pyta mamusia, której własny ojciec był adwokaciną w małym irlandzkim miasteczku.

— Chciałbym mieć jego cholerne zdrowie — woła Clarence kaszląc.

— Moje biedactwo kochane! — rzecze mamusia.

Ja nie powiedziałem nic. A zatem Elżbieta była zaręczona z owym wielkim, barczystym młodym lekarzem o rudych faworytach, olbrzymim apetycie i niezbyt poprawnej wymowie! No, i dlaczegożby nie? Cóż to mnie obchodziło? Dlaczego nie miałaby wyjść za niego? Czyż nie był to uczciwy człowiek i stosowna dla niej partia? Tak. Bardzo dobrze. Czemu jeśli pokocham ptaka czy kwiat, który raduje mnie swym ciemnobłękitnym okiem, więdnie on tak prędko? Jeśli już powezmę upodobanie do młodej gazeli, musi ona być pierwszą, któ

ra... ech! po cóż się bawić w takie ckliwości? Czy serce, które kochało prawdziwie, zdolne jest kiedykolwiek zapomnieć i czy nie kocha równie mocno aż do... głupstwo! Wyrosłem już z wieku podobnych szaleństw. Mógłbym był dać kobiecie szczęście: sądzę, że byłoby mi się to udało. Lecz przeminęły rącze lata, mój Posthumie! Mierzę teraz nieco więcej w talii niż w piersi i napisano jest, że mam pozostać sam.

Kiedy zatem ujrzałem wreszcie Elżbietę, w tonie moim był żal — nie gniew. Drencher, młody doktor, przybył oczywista punktualnie, by zająć się pacjentką. Mała Pinhorn, pokojówka dzieci, z uśmiechem zaprowadziła młodego lekarza do pokoju szkolnego. Jego skrzypiące buty żwawo pomknęły po schodach. Przypadkiem znalazłem się wówczas w hallu i przyglądałem mu się z ponurą satysfakcją. „Teraz wszedł do pokoju — pomyślałem. — Teraz ujmuje jej dłoń (jest bardzo biała) i bada jej puls. I tak dalej, i tak dalej. Ale przecież na pewno, na pewno Pinhorn została w pokoju?" Siedzę na stole w hallu, rozmyślając żałośnie

o tych rzeczach i patrzę na schody, którymi Hakim (ten wielki drań z bokobrodami koloru marchwi) udał się do świętych przybytków haremu. Kiedy tak wpatruję się w te schody, otwierają się inne drzwi do hallu, wygląda przez nie twarz wykrzywiona grymasem gniewu

i także spoziera na schody. To Bedford, który wyśliznął się ze swego służbowego pokoiku i pilnuje doktora. Ty także, mój biedny Bedfordzie! O, świat cały tętni od daremnych skurczów serca, miota się i faluje od tęsknych, nie zaspokojonych pożądań! Przez całą noc na całym świecie gorzkie łzy padają regularnie jak rosa, a okrutne wspomnienia straszą koło poduszek. Zamknij mi piekące oczy, dobrotliwy śnie! Nie mąćcie go, kochane, złudne obrazy przeszłości! Nieraz, Glorvino, twa postać majaczy mi w snach. Nie taka, jaką teraz

jesteś, otyła matka gromadki dzieci — zawsze byłaś zastraszająco podobna do swojej własnej matki, Glorvino — ale taka, jaką byłaś: smukła, czarnowłosa, błękitnooka, gdy twe czerwone usta nuciły Doliną Avoca lub Szept aniołów. „Co takiego! — rzekłem wtedy, patrząc na schody — czyżbym naprawdę stawał się zazdrosny o tego tam aptekarza? O głupcze!" W tej chwili twarz Bedforda wygląda ze służbowego pokoiku i widzę, że on także jest zazdrosny. Zaczynam zawiązywać sobie sznurowadło siedząc na stole, udaję, że nie spostrzegam bynajmniej Bedforda (który nota bene chowa swoją głowę, skoro tylko dojrzał moją). Zdejmuję z kołka swój szerokoskrzydły kapelusz, kładę go na bakier i pogwizdując wychodzę dziarsko z hallu na dwór. Łażę po Putney Heath i duch mój odzyskuje spokój.

Prowadzę niekiedy dziennik wydarzeń zachodzących w mym życiu i gdy sięgnę do jego kartek, scena, do której odnoszą się krótkie zapiski, staje mi nader wyraźnie przed oczami. Pod ową datą czytam: „Piątek, lipca. — B. zeszła dziś na dół. Wymaga, zdaje się, troskliwej opieki ze strony Dr. Po obiedzie awantura między starszymi paniami." Nie potrzebuję wyjaśniać, że „B" to Bessy. Kim jest „Dr" — wiecie oczywiście. „Awantura między starszymi paniami" oznacza walną batalię pomiędzy panią Bonnington a lady Baker, jedną z tych, które nierzadko szalały pod dachem poczciwego Lovela. .

Gigantyczny sługa lady Baker, Bulkeley, raczył usługiwać przy rodzinnym obiedzie w Shrublands, przez co siłą rzeczy musiał podporządkować się rozkazom pana Bedforda. Bedford chętnie byłby się obszedł bez londyńskiego służącego, o którego łydki, jak twierdził, on i jego chłopiec do pomocy wiecznie się potykali, lecz godność lady Baker nie pozwalała jej rozstać się

ze swym osobistym sługą, a dobroduszny zięć pozwalał jej, jak zresztą prawie wszystkim innym, robić, co jej się podobało. Mam powody mniemać, że obyczaje pana Bulkeleya były rozwiązłe. Pani Bonnington czuła do niego szczególny wstręt; jego zachowanie się w gospodach wiejskich gdzie ustawicznie można było oglądać jego upudrowaną głowę i pluszowe hajdawery, bezceremonialność, z jaką zachowywał się i wyrażał wobec niańki i pokojówek zacnej damy — wzbudzały w niej gniew i podejrzliwość. Niejeden raz zwierzała mi się szeptem ze swej abominacji do tego umączonego potwora i o tyle, o ile mogła to uczynić równie łagodna istota,"okazywała mu niechęć swym zachowaniem się. Te słabe oznaki niezadowolenia nie mogły jednak naruszyć uroczystego spokoju ducha fagasa. Spoglądał na panią Bonnington ze swych upudrowanych wyżyn i jej szacunek czy niechęć nie dosięgały go zupełnie.

Otóż owego piątkowego wieczoru, lipca, kapitan Clarence pojechał na cały dzień do miasta, a nasza Bessy pojawiła się znowu; widocznie pomogły jej leki przepisane przez doktora. Panu Bulkeleyowi, który podawał paniom kawę, spodobało się pominąć całkowicie pannę Prior i ubawiłem się setnie widząc, jak Bedford przejeżdża obcasem po prawej stopie fagasa, wskazując mu jednocześnie ręką guwernantkę. Przekleństwa, które Bulkeley połknął w milczeniu, musiały być straszne. Muszę oddać temu dziarskiemu chłopu sprawiedliwość i stwierdzić, że wolałby zapewne umrzeć niż przemówić w towarzystwie zebranym w salonie. Podszedł kulejąc i podał kawę młodej damie, która jednakże odmówiła ruchem głowy.

— Fryderyku — zaczęła pani Bonnington po zakończeniu obrzędu kawowego — teraz, gdy służba odeszła, muszę cię wyłajać za marnotrawstwo, które widzę przy twoim stole, mój kochany. Gzy trzeba było otwie

rać tę wielką butlę szampana? Lady Baker wypija tylko dwa kieliszki. Pan Batchelor nie bierze go do ust. (Nie, dziękuję, kochana pani, za stary ze mnie wyga). Czemu nie wziąć małej butelki zamiast tej dużej, wielkiej, ogromnej? Bedford jest abstynentem. Pewnie ten londyński służący to lubi,

— Kochana matko, doprawdy nie wiem, jakie ma gusty — odrzekł Lovel.

— Więc czemu nie powiesz Bedfordowi, żeby otwierał litrówkę, kochanie?

— Och, Bedford, Bedford, o nim nie wolno nam, mówić, pani Bonnington! — woła lady Baker. — Bedford jest bez skazy. Bedford ma klucze od wszystkiego. Bedforda nikt nie ma prawa kontrolować. Bedfordowi wolno być niegrzecznym dla mojego służącego.

— Bedford z niezwykłą życzliwością służył córce pani, lady Baker — rzecze Lovel chmurząc brew — a co do służącego pani, sądziłbym, że jest dość duży na to, by obronić się przed jakąkolwiek niegrzecznością ze strony biednego Dicka! — Zacny chłop był przez chwilę zły, lecz już w następnej całą duszą dążył do spokoju i pojednania.

Lady Baker przybiera swą najbardziej wyniosłą minę. Miną tą często napędzała strachu dobrej, prostodusznej pani Bonnington i namiętnie lubiła się nią posługiwać w obecności gości z miasta i ludzi skromnej kondycji. Bo widzicie, uważała się ona za coś lepszego od was i ode mnie: na świecie jest wiele takich ladies Baker, które w prostocie ducha tak uważają.

— Mój kochany Fryderyku! — rzecze tedy lady B., przybierając swe najlepsze maniery z ulicy Mayfair — wybacz, że ci to mówię, ale ty nie znasz tej... tej klasy służących, do których należy Bulkeley. Odstąpił mi go lord Toddleby, czyniąc mi tym wielką uprzejmość.

Ten... ten rodzaj służącego nie jest na ogół przyzwyczajony występować, pojedynczo.

Przypuszczam, że usychają z tęsknoty, jeśli ich dwóch nie siedzi z tyłu za karetą — powiada pan Lovel — jak papużkinierozłączki.

— Niewątpliwie, niewątpliwie — rzecze lady B., która nie zrozumiała go wcale. — Powiadam tylko, że nie jesteście tutaj przyzwyczajeni, w tego rodzaju domu jak ten, rozumiesz, do tej klasy słu...

Tu jednak pani Bonnington nie umiała dłużej pohamować swego gniewu.

— Lady Baker! — woła ta znieważona matka — czy dom mego syna nie jest dostatecznie dobry dla jakiegokolwiek upudrowanego łajdaka w Anglii? Czy dom brytyjskiego kupca...

— Ależ droga moja, droga moja! — wtrąca lady. — To jest dom brytyjskiego kupca, i do tego bardzo wygodny.

— Tak, pani o tym dobrze wie — mówi mamusia.

— Tak, wiem o tym, gdyż przybywam zaopiekować się dziećmi tego zmarłego anioła, pani Bonnington! (Tu lady B. wskazuje na wizerunek Cecylii), sierotami po tym kochanym serafinie, pani Bonnington! Pani nie może, pani ma inne obowiązki, inne dzieci, męża, którego pozostawiła pani w domu w złym stanie zdrowia i który... .

— Lady Baker! — wykrzykuje pani Bonnington — nikt nie powie, że nie zajmuję się moim kochanym mężem! — Droga lady Baker! Moja droga, droga matko! — woła zrozpaczony Lovel i na stronie płaczliwie żali się do mnie:

— Czubią się w ten sposób co wieczór, kiedy jesteśmy sami. Okropne, prawda, Batch?

— Powiadam właśnie, że pani zajmuje się panem Bonningtonem — podejmuje spokojnie pani Baker (uderzyła panią Bonnington w czułe miejsce i z uśmiechem zabiera się do nowych ciosów). — Mówię właśnie, że pani zajmuje się mężem, moja droga, i dlatego nie może pani troszczyć się o Fryderyka. A ponieważ on ma bardzo łagodne usposobienie — czasem tylko bywa inny względem matki swojej biednej Cecylii — pozwala na to, by go wszyscy dostawcy oszukiwali, by go cała służba oszukiwała, by Bedford był niegrzeczny dla wszystkich, a jeśli dla mnie, to czemu nie dla mego służącego Bulkeleya, o którym pierwszy groom lorda Toddleby wydał jak najlepsze świadectwo?

Pani Bonnington z wielkim ożywieniem wtrąciła, iż dziwi ją, że arystokracja ma groomów na pokojach; sądziła, że ich miejsce jest raczej w stajni; — i kiedy jedliśmy obiad u kapitana Huffa, wiesz, Fryderyku, jego służący zawsze wnosił ze sobą taki okropny zapach stajni, że... — Tu zamilkła, spoczęło na niej oko Bakerowej; dama ta szczerzyła zęby w okrutnym triumfie.

— Hi, hi! Pomyliło się pani, moja droga pani Bonnington! — rzecze lady. — Pomyliło się twojej biednej matce, mój kochany Fryderyku. Pani żyła w spokojnej i bardzo porządnej sferze, lecz nie... rozumie pamV nie...

— Co n i e, proszę bardzo, lady Baker? Mieszkaliśmy w tej okolicy przez dwadzieścia lat, za czasów mego nieboszczyka męża, kiedy to przyjmowaliśmy dużo gości, a ten oto kochany Fryderyk był małym chłopcem w szkole Westminster. I zawsze, przez dwadzieścia lat płaciliśmy za wszystko, cośmy kupowali, i nie byliśmy nigdy winni ani grosza żadnemu dostawcy. I nie mieliśmy upudrowanych pokojowców wysokich na sześć stóp, bezczelnych bestii, niegrzecznych dla wszy

stkich pokojówek w całym domu — nie przerywaj, będę mówić, Fryderyku! — ale służbę, która nas kochała i której płaciliśmy zasługi, i która... ohohoho!

Otrzyjcie oczy, przyjaciele! Wyciągnijcie chustki do nosa, ile ich macie. Stanowczo twierdzę, że nie mogę znieść widoku kobiety w rozpaczy. Oczywiście Fred Lovel biegnie pocieszyć swoją biedną, starą matkę i zaklina się, że lady Baker nie miała na myśli nic złego.

— Złego! Mój drogi Fryderyku, cóż ja bym mogła złego mieć na myśli? Powiedziałam tylko, że twoja biedna matka widocznie nie wie, co to jest pierwszy groom dużego domu!. Skądby miała wiedzieć?

— No, no — rzecze Fryderyk — dosyć już tego. Panno Prior, czy byłaby pani tak dobra zagrać nam coś?

Panna Prior grała na fortepianie Beethovena bardzo uroczyście i pięknie, gdy nasza Czarna Owca powróciła do tej spokojnej owczarni, muszę niestety stwierdzić, w bardzo podochoconym stanie. Błysk jego oka, fioletowe zabarwienie nosa, chwiejny chód i niepewny głos mówiły, co trzeba, o kapitanie Clarence, który potknął się o niejedno krzesło, nim znalazł sobie miejsce obok mnie.

— Racja, mój stary — rzekł mrugając do mnie. — Znów zalany — diablo wesołe towarzystwo. Lepsze to, niż siedzieć tu z wami, starymi, głupimi mamutami.— I zaczął wyśpiewywać dzikie „trallallala", niby jakiś wariacki akompaniament do gry fortepianowej.

— Na Boga, tego już nadto! — burczy Lovel. — Lady Baker, niech pani każe swemu wielkiemu służącemu zanieść pani syna do łóżka. Dziękuję pani, panno Prior!

Na końcowy wrzask pochodzący z ust nieszczęsnego młodego hultaja Elżbieta przestała grać i wstała od fortepianu, bardzo blada. Dygnęła i miała odejść, gdy utra

piony kapitan zerwał się, spojrzał na nią i runął z powrotem na kanapę z nowym dzikim wybuchem śmiechu. Bessy uciekła przerażona, biała jak płótno.

— Zabierzcie tę bestię do łóżka! — ryczy pan domu. w wielkim gniewie. I hultaja odprowadzono do jego apartamentów. Szedł śmiejąc się dziko i wołając: — Chodź no tu, ty sztary czczczukrowniku!

Następnego ranka po tym pięknym występie mamusia kapitana Clarence Bakera oznajmiła nam, że jej biedny, kochany, cierpiący chłopiec jest zbyt chory, by zejść na śniadanie; zdaje mi się, że zadysponował sobie pieczone indycze pałki z wodą sodową, które spożył w swoim pokoju. Lovel, który rzadko wpadał w złość, pałał gwałtownym gniewem na szwagra i — choć prawie zawsze uprzejmy — był przy śniadaniu zaledwie poprawny wobec lady Baker. Muszę powiedzieć, że niewiasta ta nadużywała swego stanowiska. W czasie śniadania zbyt często odwoływała się do portretu Cecylii. Robiła aluzje, wzdychała, kręciła głową w moją stronę i mówiła o „tym aniele" w niezmiernie tragiczny sposób. Anioł, to bardzo pięknie, lecz wyjeżdżanie z aniołem a tout propos, wywoływanie z grobu zmarłej pociechy nie wiedzieć ile razy dziennie: kiedy babcia chce przeforsować swoją rację, kiedy dzieci są niegrzeczne lub hałasują, kiedy papa przejawia najlżejszą skłonność do zjedzenia obiadu w klubie lub do sprowadzenia z sobą do Shrublands jednego czy dwóch nieżonatych przyjaciół — anioł ustawicznie wciągany za skrzydła do rozmowy przestaje robić wrażenie. Nigdy serce mężczyzny nie okryło się grubszą żałobą, niż serce Lovela po stracie Cecylii. Zważywszy na okoliczności należy stwierdzić, że jego boleść bardzo dobrze o nim świadczyła, ale słyszeć „Deus intersit" przy śniadaniu, przy lunchu, a propos służącego Bulkeleya, landa i faetonu czy jakiego

kolwiek błahego kłopotu domowego — tego już było za wiele. Zauważyłem też z pewną wewnętrzną satysfakcją, że gdy pani Baker wygłaszała swe pompatyczne pogrzebowe sentencje, przewracała oczy do sufitu i apelowała do owych górnych stref, dzieci zajadały konfitury, kłóciły się i kopały w kostki pod stołem, Lovel czytał gazetę i spoglądał na zegarek, by przekonać się, czy już nie nadchodzi czas odejścia omnibusu, a Bessy przyrządzała herbatę, zupełnie nie zwracając uwagi na tragiczny trajkot starej damy.

Gdy Bakerowa opisała straszliwy kaszel i okropne rozgorączkowanie swego syna, rzekłem:

— Chyba należałoby posłać po pana Drenchera, lady Baker.

Zdaje mi się, że wymówiłem ten obrzydliwy dwuzgłoskowy wyraz „Drencher" pięknym, sarkastycznym akcentem; raz przecie, choć raz jeden, szare oczy Bessy podniosły się spoza okularów i spotkały z moimi z wyrazem niewymownego smutku, po czym spokojnie spoczęły znów na miseczce do płukania filiżanek lub na imbryku, który oczywiście ohydnie zniekształcał odbicie jej bladych rysów.

— Nie sprowadzisz chyba nikogo z sobą na obiad, Fryderyku, kiedy mój biedny chłopiec jest w takim stanie? — pyta lady B.

— Przecież może zostać w swoim pokoju — odrzecze Lovel.

— To brat Cecylii, Fryderyku! — woła lady.

— Niech dia... — zaczął Lovel. Cóż on takiego miał zamiar powiedzieć?

— Jeśli będziesz posyłał do diabła swego anioła w niebie, nie mam już nic do powiedzenia, mój panie! — woła matka kapitana.

— Parbleu, madame! — woła Lovel po francusku.—

Gdyby nie był bratem mojej żony, czy sądzi pani, że pozwoliłbym mu tu siedzieć?

— Parły Francais? Oui, oui, oui! — woła Pop. — Ja wiem, co tatuś mówi!

— I ja też wiem! I pożyczę wujowi Clarence książki, które mi dał pan Bonnington, i...

— Cicho bądźcie wszyscy! — krzyczy Lovel tupiąc nogą.

— Może będzie pan tak uprzejmy zezwolić mi na skorzystanie ze swego powozu lub przynajmniej na poczekanie tutaj do chwili, gdy mego biednego, cierpiącego chłopca będzie można przewieźć, panie Lovel? — rzecze lady B. z miną męczennicy.

Lovel zadzwonił. — Powóz dla lady Baker, o godzinie, którą lady naznaczy, Bedford, i wózek pod rzeczy. Lady i kapitan Baker wyjeżdżają.

— Straciłam już jedno dziecko, panie Lovel, o czym niektórzy ludzie najwidoczniej zapominają. Nie myślę teraz zamordować drugiego. Nie opuszczę tego domu, mój panie — chyba że wygnasz mnie z niego siłą, zanim lekarz nie obejrzy mego chłopca! — Po czym usiadła z powrotem, istne uosobienie boleści. Stale zapowiadała swój odjazd. Stale zaprzęgała konia do wózka, ta lady Baker, lecz nigdy jakoś nie chciała machnąć chustką i raz z tym wszystkim skończyć. Zauważyłem, że Bessy lekko wzruszyła ramionami i zrozumiałem, co o tym sądzi guwernantka; słowem, lady nie wyjechała i tego dnia, podobnie jak nie wyjechała czterdziestu poprzednich dni, w których obwieszczała swój zamiar opuszczenia tego domu. Miała bowiem, widzicie, zwyczaj przyjmować dobrodziejstwa, a potem znieważać swych dobrodziejów i w ten sposób wyrównywać rachunki.

Ten wielki, zdrowy, kwitnący, utrapiony doktor z czerwonymi faworytami przybył około dwunastej, obejrzał pana Bakera i przepisał mu kurację; oczywiście

musiał zamienić parę słów z panną Prior i zapytać o stan jej zdrowia. Tak jak poprzednim razem, byłem przypadkiem w hallu, gdy Drencher wchodził na górę; Bedford przypadkiem wyglądał przez drzwi swego pokoiku. Ryknąłem śmiechem, ujrzawszy jego pobladłą twarz — ten widok jakoś dziwnie odpowiadał memu dzikiemu nastrojowi.

Gdy tylko medicus sobie poszedł, Bessy, poważna i blada, w kapeluszu i okularach, spłynęła po schodach. Tzn. nie po poręczy — co było ulubioną metodą schodzenia Popa — lecz spłynęła po stopniach, smukła, wysoka, cicha, spokojna jak mniszka. Oczywiście poszedłem za nią. A gdyśmy wychodzili wraz z dziećmi, z drzwi służbowego pokoiku wyzierał nos szanownego Bedforda. Proszę, cóż o n miał w tym za interes, by wiecznie śledzić każdego, kto towarzyszył pannie Prior?

— A więc, Bessy — rzekłem — co mówi pan... hem... pan Drencher o naszym interesującym chorym?

— Och, okropność! Mówi, że kapitan Baker parokrotnie zapadał na straszliwą chorobę wywołaną pijaństwem i że miewa napady. Kiedy jest w tym stanie, ma przywidzenia, widzi demony — trzeba go pilnować.

— Drencher opowiada ci wszystko? Ona zaś rzecze potulnie:

— Dogląda nas, kiedy jesteśmy chorzy. Ja na to z subtelną ironią:

— Dogląda całej rodziny: stale przyjeżdża do Shrublands!

— Przyjeżdża bardzo często — rzecze panna Prior poważnie.

— I chcesz mi wmówić, Bessy — wołam, z wściekłością ścinając laską kilka żółtych kwiatków — chcesz mi wmówić, że taki człowiek, z taką paskudną wymową, jest mile widzianym gościem?

— Byłabym bardzo niewdzięczna, gdyby nie był dla

mnie pożądanym gościem, panie Batchelor — rzecze panna Prior. — Proszę mi mówić po nazwisku... on opiekował się całą moją rodziną... i... — Oczywiście, oczywiście, oczywiście, panno Prior! — rzekłem brutalnie. — I w taki to sposób świat się kręci; i w taki to sposób chorujemy, a potem zostajemy wyleczeni i wdzięczni jesteśmy doktorowi, który nas wyleczył!

Skinęła poważnie głową. — Kiedyś był pan lepszy dla mnie, panie Batchelor, za dawnych dni, ciężkich... dla pana... i dla mnie! Tak, kochanie, to śliczny kwiatek! O, co za piękny motyl! (Cecylia ugania się po trawniku za motylkiem.) Kiedyś pan był dla mnie lepszy — kiedyśmy byli oboje nieszczęśliwi.

— Byłem nieszczęśliwy — rzekłem — ale przebolałem. Byłem chory, ale teraz jestem całkiem zdrów, dziękuję pani. Wzgardziła mną fałszywa kobieta, kobieta bez serca. Czy sądzi pani, że nie ma na świecie innych kobiet bez serca?

Pewien jestem, że gdyby pierś Bessy nie była ze stali, sztylety, które oczy moje miotały, byłyby zadały jej straszliwe rany.

Lecz ona potrząsnęła głową i spojrzała na mnie tak smutnie, że sztylety moich oczu natychmiast fiknęły na ziemię; bo widzicie, chociaż ze mnie jest zazdrosny Turek, ale taki zazdrosny Turek, który bardzo łatwo się uspokaja, i gdybym był Sinobrodym, a żona moja w momencie, gdy miałbym jej uciąć głowę, podniosłaby ją znad pieńka i zapłakała, upuściłbym mój wschodni miecz i rzekł: „No, no, Fatimo, mniejsza na razie o tę całą sprawę z kluczykiem i szafą, odrąbię ci głowę któregoś innego dnia". Mówię tedy, że Bessy mnie rozbroiła. Ech, powiadam. Kobiety zawsze będą robić ze mnie wariata. Ach, łaskawe Parki! Przetnijcie nić mego życia, nim stanie się zbyt długa. Gdybym tak dożył do

siedemdziesiątki i jakaś utrapiona kobietka uwzięłaby się na mnie? Złowiłaby mnie, wiem, że złowiłaby. Wszyscy mężczyźni w naszej rodzinie bywali sentymentalni i miękcy w stopniu wprost śmiesznym i obrzydliwym Bessy Prior wyciągnęła tedy rękę, spojrzała na mnie i rzekła: — Pan jest najdawniejszym i najlepszym przyjacielem, jakiego kiedykolwiek miałam, panie Batchelor, jedynym przyjacielem.

— Naprawdę, Elżbieto? — rzekłem bez tchu, z bijącym sercem.

Cissy wraca z motylkiem. (Ręce nasze rozłączają się).

— Czy pan nie rozumie trudności mego położenia? Czy pan nie wie, że panie bywają nieraz zazdrosne o guwernantki i że gdyby... gdyby nie wyobrażały sobie, iż sprzyjam panu Drencherowi, który jest bardzodobry i uprzejmy, paniom ze Shrublands mogłoby się nie podobać, że pozostaję sama w domu z... z... rozumie, pan? — Przez mgnienie oczy patrzą ponad okularami; zaraz potem rondo kapelusza opuszcza się ku ziemi.

Ciekaw jestem, czy słyszała, jak waliło mi serce? O, serce! O, zranione serce! Czy myślałem kiedy, że będziesz znowu tak biło?

—ElElżbieto — rzekłem dławiąc się ze wzruszenia — czyczyczymówisz, że nieniekokochasz tego pigularza?

Wzruszyła ramionami — swoimi uroczymi ramionami.

— A gdyby — ciągnę z żarem — gdyby pewien pan... gdyby mężczyzna w dojrzałym wieku, który ma zacne serce i czterysta funtów rocznie, powiedział ci: „Elżbieto! Gzy zechcesz sprawić, by kwiaty zmarnowanego życia zakwitły na nowo? Elżbieto! Czy zechcesz ukoić zranione serce...?"

— O, panie Batchelor! — westchnęła, po czym dodała szybko: — Proszę nie ujmować mojej ręki. Oto Pop.

Miłe dziecko (niech je Pan Bóg kocha) rzeczywiście podbiegło w tej chwili, mówiąc:

— O, panno Prior, niech pani popatrzy! Mam takiego ładnego, dużego muchomora! — Następnie przybiegła Cissy z jakimś przeklętym motylem. O, Ryszardzie III! Czy cię czasem nie oczerniono dlatego tylko, że zgładziłeś dwoje nieznośnych dzieciaków w pewnej wieży? Jakiż mam dowód, że im się to nie należało? I że nie byłeś całkiem porządnym człowiekiem? Kochana Cissy podchodzi tedy po swojemu, milutko i wdzięcznie, i rzecze: — Pani nie będzie trzymać ręki pana Batchelora, pani będzie trzymać moją rączkę! — I odrzuca główkę, i zaczyna spacerować z opiekunką swych młodych lat.

— Ces enfants ne comprennent guere le francais — rzekła panna Prior bardzo szybko.

— Apres lonche?— szepnąłem. Byłem tak poruszony, iż nie bardzo wiedziałem, jak jest „lunch" po francusku. Na tym rozmowa nasza się urwała, i słyszałem już tylko bicie własnego serca.

Nadszedł lunch. Nie mogłem nic jeść: dławiło mnie w gardle. Bessy jadła obficie i wypiła szklankę piwa. Rzeczywiście, to przecież był jej obiad. Czarna Owca nie pokazała się. Nie tęskniliśmy za nim. Kiedy lady Baker zaczęła opowiadać swoją historię o Jerzym TV na zamku Siane, poszedłem do swojego pokoju. Wziąłem książkę. Książkę? Ech! Wyszedłem do ogrodu. Wyjąłem cygaro. Ale nie, nie będę go palił. Może ona... dużo ludzi nie lubi dymu.

Poszedłem do ogrodu. „Wyjdź do ogrodu, Maud." Usiadłem przy wielkim krzewie bzu. Czekałem. Może przyjdzie. Okna od bawialni były szeroko otwarte na trawnik. Czy nigdy nie nadejdzie? Ach! Cóż to za wy

soka postać wchodzi do pokoju? I sunie — sunie jak cudownie piękny duch? A jeśli ktoś podobny jest do anioła, to ona. Zbliża się do lustra. Kładzie okulary na parapecie nad kominkiem. Przykłada smukłą białą dłoń do złocistych włosów i spogląda w lustro. Elżbieto, Elżbieto! Idę!

Podchodząc ujrzałem wstrętną, wyszczerzoną, rozpustną twarz, wznoszącą się znad poręczy głębokiego fotela i spozierającą ku Elżbiecie. Oczywiście był to kapitan Czarna Owca. Oparł łokcie o fotel. Spojrzał na nieświadomą tego dziewczynę przenikliwie i z diabelskim uśmiechem i właśnie kiedy zbliżałem się do okna. wykrzyknął: — Bessy Bellenden, na Jowisza!

Elżbieta odwróciła się, krzyknęła lekko i... lecz o tym, co się stało, opowiem w następnym rozdziale.

ROZDZIAŁ PIĄTY

W KTÓRYM WCIĄŻ KĄSA MNIE W SERCE

Gdyby Baker, kiedy zawołał „Bessy Bellenden" i wezwał Jowisza, podbiegł i schwycił Elżbietą w pół lub wyrządził jej inną osobistą zniewagę, byłbym i ja ze swej strony podbiegł i odciągnął go od niej. Choć jestem, otyłym, starszym mężczyzną, niedużego wzrostu i łatwo wpadającym w zadyszkę, wiem, że dałbym radę temu ledwo trzymającemu się na nogach oficerkowi na wysokich obcasach. Dałbym mu radę? Myślę, że panna Bessy byłaby dała radę nam obu. Jej białe ramię było twarde i gładkie jak kość słoniowa. Gdyby się nim była zamierzyła na tego smoka, upadłby powalony przez tę, która miała być jego zdobyczą: nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Kura w tym wypadku silniejsza była od lisaprzechery i au besoin byłaby wydziobała oczy uprzykrzonemu łupieżcy. Gdyby, powiadam, Partlet była słaba, a Reynard mocny, byłbym wystąpił: wystąpiłbym na pewno. Gdyby zaś był wilkiem, nielisem, pewien jestem, że byłbym rzucił się na niego, stoczył z nim bój, wydarł mu serce i język z czarnej gardzieli i zadeptał bezwstydną bestię na śmierć.

Cóż, nie zrobiłem jednak nic podobnego. Miałem właśnie wbiec — i nie wbiegłem. Miałem właśnie skoczyć do boku Bessy i przycisnąć ją (nie wątpię o tym) do serca, schwycić za brodę stojącego przed nią rycerza i być może, powiedzieć: „Rozwesel się, rozwesel, moja

prześladowana dzieweczko, moja cudną miłości, moja Rebeko! A ty, sir Brianie de Bois Guilbert, wystąp, podły templariuszu! To ja, sir Wilfred Ivanhoe" (nawiasem mówiąc, choć drań, templariuszem nie był, ale był związany z Lincoln's Inn, ponieważ tamże dwukrotnie stawał przed sądem dla niewypłacalnych dłużników, z niezmierną dla siebie ujmą). Nie wygłosiłem jednak żadnej heroicznej przemowy. Rebeka nie musiała wyskakiwać przez okno i ryzykować swego ślicznego karku. Jakże to mogła zresztą zrobić, skoro drzwi wychodzące na ogród były na jednym poziomie z ziemią? Daję wam słowo honoru, że w chwili gdy miałem właśnie wydać swój okrzyk bojowy, gdy składałem się lancą i rzucałem się a la recousse na sir Bakera, nagła myśl przyszła mi do głowy i sprawiła, że upuściłem (urojone) ostrze, wstrzymałem galopującego (metaforycznego) rumaka i na razie oszczędziłem Bakera.

A gdybym był wszedł?. Gdyby nie owa nagła ostrożność, istniałaby pani Batchelorowa. Może byłbym sterroryzowanym ojcem dziesięciorga dzieci (Elżbieta też ma niezły humorek). Cóż to jest czterysta dwadzieścia funtów rocznie, gdy się ma żonę i może z. pół tuzina dzieci? Czy byłbym choć o włos szczęśliwszy? A Elżbieta? Ach, nie. A jednak teraz jeszcze odczuwam pewien rodzaj wstydu na myśl, że wtedy nie wszedłem. Nie żebym był w strachu, jak niektórym ludziom podoba się przypuszczać. Przysięgam, że nie. Powód, dla którego wstrzymałem się od ataku, był następujący:

Owszem, zacząłem nawet atak, lecz w drodze, wyznaję, zatrzymałem się. Był to błąd w myśleniu, nie brak odwagi. Lord George Sackville był człowiekiem odważnym, pod kulami — zimny jak ogórek. No, i on także nie szarżował w czasie bitwy pod Minden, a książę Ferdynand, jak wiemy, narobił najokropniejszego bigosu. Byng był dzielnym człowiekiem — i zapy

tuję, czy to nie hańba, że go stracono? Tak samo. rzecz się miała ze mną. Oto me zeznanie. Czynię je publicznie. Wszystko mi jedno. Oskarżony jestem, że widząc kobietę znieważaną, nie pospieszyłem na jej ratunek. Nie jestem winien, mówię. Tzn. istniały powody, dla których nie ruszyłem do ataku. Pomijając nawet przewagę sił samej Elżbiety nad wrogiem — zaklinam się, że istniały przekonywające i uczciwe powody, dla których nie przedsięwziąłem szarży.

Tak się zdarzyło, widzicie, że stałem za krzakiem niebieskiego bzu (i układałem wiersz — pożal się Boże! — w którym „tylko śmierć niestety «miała» oddalić mnie od Elżbiety"), gdy ujrzałem, jak twarz Bakera wznosi się spoza oparcia fotela. Rzucam się naprzód w chwili, gdy on woła „na Jowisza". Gdyby panna Prior była także krzyknęła, wiem, że w to oto ramię byłaby wstąpiła siła dwudziestu mocarzy; lecz ona tylko pobladła i rzekła: — Och, litości, kapitanie Baker! Proszę ulitować się nade mną!

— Co, więc pamiętasz mnie, Bessy Bellenden? — pyta kapitan postępując naprzód.

— Och, nie to nazwisko! Proszę, nie to nazwisko! — woła Bessy.

— Zdawało mi się wczoraj, że cię znam — rzecze Baker. — Tylko widzisz, do licha, wypiłem tyle wina, że nie bardzo wiedziałem, co jest co. I och! Bessy; jakże mnie okropnie boli głowa.

— O, proszę, proszę, nazywam się panna Prior. Proszę, proszę pana, niech pan nie...

— Wyładniałaś, diabelnie wyładniałaś. Teraz, kiedy zdjęłaś okulary, poznaję cię dobrze. Przyjeżdżasz tutaj, uczysz moich siostrzeńców, nabijasz w butelkę moją siostrę, zalecasz się do cuk... Och, ty jesteś nie byle jaką spryciarką!

— Kapitanie Baker! Błagam, zaklinani pana — rzecze Bess, czy coś w tym rodzaju: gdyż białe ręce wykonały gest błagalny.

— Ech, mnie nie nabieraj! — lub coś podobnego odpowiada chwiejący się kapitan i chwyta te dwie krzepkie białe dłonie w swe wilgotne, drżące ręce.

Czy pojmujecie teraz, dlaczego się zatrzymałem? Gdy elegancik wystąpił z uśmiechem, a z miny i gestu widać było, że poznał dawną znajomą, gdy Elżbieta zaklęła go, by ją oszczędził — bolesna strzała zazdrości ze świstem przeszyła me serce i sprawiła, że biegnąc naprzód omal nie rzuciłem się do tyłu. Obiłem się o grupę z brązu stojącą w ogrodzie. Grupa wyobrażała lwa ukąszonego przez węża. Mnie również wąż ukąsił. Nawet Baker byłby mnie obezwładnił. Wielki Boże! Więc on ją znał dawniej? „Akademia", życie, które wiodła, ten jej nieszczęsny, stary, zapijaczony ojciec, który nie był żadnym opiekunem — wszystkie te fakty z przeszłości biednej Bessy przemknęły mi przez głowę. I ja tej kobiecie ofiarowałem serce i wiarę! A teraz, mój drogi panie, apeluję do ciebie. Co byś ty był zrobił? Czy byłbyś rad, gdyby takie nagłe podejrzenie dotknęło przedmiotu twych uczuć? „Och, oszczędź mnie, oszczędź!" — słyszałem jej słowa, wypowiedziane wyraźnie, nazbyt wyraźnie, żałosnym tonem. Potem rozległo się dość przenikliwe „Ach" i wówczas lew na nowo wstąpił w me serce i daję słowo, że miałem właśnie postąpić naprzód — postąpić? — rzucić się naprzód zza urny, przy której na chwilę z bijącym sercem przystanąłem, gdy po lekkim okrzyku Bessy nastąpił odgłos uderzenia, który usłyszałem wyraźniej niż cokolwiek w życiu i ujrzałem, jak mały kapitan pada w tył, przewraca się o krzesło nogami do góry i w tej pozycji zaczyna wrzeszczeć i kląć przeraźliwym głosem...

Nie na długo, gdyż w chwili gdy kapitan i krzesło przewracają się, drzwi otwierają się na oścież; wbiega mężczyzna, który rzuca się. jak pantera na leżącego kapitana, wali go po nosie, po oczach i zagłusza jego klątwy wpychając pięść w jego nikczemne gardło.

— Och, dziękuję, Bedford! Proszę, zostaw go już, Bedford, dosyć! No, już go więcej nie turbuj! — rzecze Bessy ze śmiechem. Ze śmiechem, daję słowo.

—A, chcesz jeszcze?! — rzecze Bedford — leż spokojnie, ty nędzniku, bo ci łeb strącę z karku. Niech pani posłucha, panno Prior! Elżbieto... kochana... kochana Elżbieto! Kocham cię z całego serca, z całej duszy, z całych sił — naprawdę.

— O, Bedford! Bedford! — śpiewnie zawodzi Elżbieta.

— Kocham! Nic na to nie poradzę! Muszę to powiedzieć! Od czasu Rzymu, kocham cię. Leż spokojnie, ty pijana bestio! Tona nic. Ale ja cię uwielbiam. O. Elżbieto! Elżbieto!

I oto Dick, który zawsze łaził za panną Prior i przykładał oko do dziurek od klucza, by ją śledzić, zaleca się teraz do niej ponad nieruchomym ciałem kapitana.

Cóż miałem więc począć? Czy nie byłem w diabelnie niezręcznej sytuacji? Zaatakowano pewną damę — pewną? — tę jedyną, a ja jej nie ocaliłem. Jej bezczelny wróg leżał powalony, lecz nie ja to sprawiłem. Inny rycerz, o trzy cale niższy ode mnie, wszedł i wymierzył cios. Byłem tak wściekły i zawstydzony, że byłbym chętnie obił i kapitana, i Bedforda również. Co do pierwszego wiem, że dałbym mu radę, lecz drugi był tęgim zuchem. I to on uratował dziewoję, podczas gdy ja stałem bezczynnie. W tak ohydnych, niespodzianych i upokarzających opałach cóż powinienem był, cóż mogłem uczynić?. Cóż wreszcie uczyniłem?

Za lwem i wężem znajduje się ceglany murek z mar

murową balustradą, zbudowany bez szczególnego celu wzdłuż trzech stopni i zarosłego trawą tarasu, który następnie podnosi się do poziomu okien domu. Za balustradą rośnie więcej krzaków bzu, przez które można się przedostać na inną ścieżkę, również wiodącą do domu. Ponieważ zatem nie przeprowadziłem ataku... ach, biada mi!... a było już po bitwie, więc... więc po prostu przeszedłem koło krzaków na tamtą drugą ścieżkę i tak wszedłem do domu, niczym Fortynbras w Hamlecie, gdy wszyscy leżą na ziemi pozabijani i wszystko się właściwie skończyło.

Czyż jednak miało nie być końca mej hańbie ani wawrzynom Bedforda? W tym krótkim czasie, który zużyłem na okólną drogę (po prostu, by zyskać pretekst do spokojnego wejścia do domu) szczęśliwiec ów ni mniej ni więcej tylko stoczył bój z innym, większym rycerzem. Był nim nie kto inny, jeno Bulkeley, ów wysokiej klasy przyboczny sługa lady Baker. Kiedy kapitan padał wśród wrzasków i przekleństw, wezwał Bulkeleya i osobnik ten pojawił się w szkockiej cza peczce nasadzonej na upudrowaną głowę.

— Ej! Co tu za gwałt? — rzecze Goliat wchodząc.

— Zabijcie tego łotra! Powieście go, zabijcie! — wrzeszczy kapitan Czarna Owca podnosząc się i brocząc krwią z nosa.

— Ale co tu za gwałt? — pyta grenadier.

— Zdejm czapkę, panie, w obecności damy! — woła Bedford.

— Ja czapkę? Ty się wyp...

Lecz nic więcej nie rzekł, gdyż mały Bedford podskoczył na jakieś dwie stopy nad podłogę i zrzucił mu czapkę z głowy, aż obłok boskiego pyłu napełnił pokój fiołkową wonią. Olbrzymia postać wielkoluda zatrzęsła się na tę zniewagę.

— Zatłukę cię na śmierć, ty mały bydlaku! — war

knął i ruszył naprzód, by unicestwić Dicka właśnie w chwili, gdy wstępowałem w obłok, który uniósł się z jego głowy.

— Wybiję ci nie tylko puder, ale i mózg z paskudnego łba! — rzecze. Bedford rzucając się po pogrzebacz. Na to właśnie nadszedłem.

— Co, co to za zamieszanie? — powiedziałem z wyrazem zdziwienia połączonego z determinacją.

— Pan się wynoś z drogi, póki mu łba nie rozwalę! — ryczy Bulkeley.

— Podnieście czapkę, człowieku, i opuśćcie pokój — rzekłem z tą samą, wciąż wytworną stanowczością.

— Odłóż ten tam pogrzebacz, ty tchórzu — ryczy najemny potwór.

— Panno Prior! — rzekłem z godnością (jak prawdziwy hipokryta, którym, przyznaję, byłem w tej chwili). — Mam nadzieję, że nikt nie był wobec pani nieuprzejmy? — I oglądam się złowrogo, najpierw na rycerza z krwawiącym nosem, a następnie na jego giermka.

Twarz panny Prior, kiedy mi udzielała odpowiedzi, przybrała wyraz okropnej pogardy.

— Dziękuję panu — rzekła odwracając głowę i patrząc na mnie przez ramię swymi szarymi oczyma. — Dziękuję ci, Ryszardzie Bedford! Niech ci Bóg błogosławi! Będę ci zawsze wdzięczna, gdziekolwiek się znajdę. — I wyniosła postać majestatycznie wyszła z pokoju.

A więc widziała mnie za tym przeklętym posągiem, a ja nie pospieszyłem do niej! O tortury i kaźnie! O skorpiony, zbiry i widły! Również i twarz Bedforda (przed chwilą promieniejąca rycerską wdzięcznością, gdy ona wychodząc wyrzekła doń łaskawe słowa) nosiła wyraz pogardy, kiedy zwrócił się do mnie. Potem

stanął z rozdętymi nozdrzami, dysząc ciężko, patrząc z nienawiścią na wrogów i wciąż jeszcze ściskając w dłoni swoją maczugę bojową.

Po odejściu Elżbiety nastąpiła chwila ciszy, po czym Czarna Owca odejmując od nosa skrwawioną chustkę wrzasnął:

— Zabijcie go, mówię! Łobuza, który śmie uderzyć człowieka w moim stanie, i to leżącego na ziemi! Bulkeley, ty wielki gawronie! Zabij go, mówię!

— Niech no tylko położy ten pogrzebacz! — mruczy Bulkeley.

— Boisz się, ty tchórzliwa bestio! A ty pójdziesz precz, panie jak ci tam, panie Bedford, wyleją cię, mój panie, bądź tego tak pewny, jak swego własnego nazwiska! Powiem wszystko mojemu szwagrowi, a co do tej kobiety...

— Jeżeli powiesz pan o niej złe słowo, obiję pana laską na miejscu, kapitanie Baker! — zawołałem.

— A kto się do pana zwracał? — rzecze kapitan cofając się i patrząc na mnie z grymasem złości.

— Kto kazał, panu pakować w to swój nos? — rzecze giermek.

Byłem tak wściekły i tak bardzo pragnąłem znaleźć jakiś obiekt, na którym mógłbym wściekłość swą wyładować, że przyznaję, iż rzuciłem się na Bulkeleya, Zadałem mu dwa bardzo gwałtowne ciosy w kamizelkę, dzięki którym zgiął się we dwoje, krzywiąc się tak okropnie, że Bedford wybuchnął śmiechem i nawet kapitan z uszkodzonym okiem i nosem zaczął się także śmiać. Wówczas, biorąc przykład z Dicka, schwyciłem leżący na stole cienki, błyszczący sztylecik, używany do rozcinania książek i czasopism, wzniosłem ten oręż i zapewne byłbym zagłębił go w bezkształtnym korpusie olbrzyma, gdyby ten uczynił jakikolwiek ruch

w moją stronę. Ale on tylko krzyknął: — Ja was urządzę, tchórze, ja was obydwóch urządzę! — I porwawszy czapkę z dywanu, wyszedł z pokoju.

— Cieszę się jednak, że pan to zrobił — rzecze Baker kiwając głową. — Myślę, że pójdę pakować manatki.

W tej chwili wzbierający we mnie demon wściekłości ustąpił miejsca innemu demonowi — demonowi zazdrości i zwróciłem się gwałtownie do kapitana, który miał właśnie wychodzić z pokoju.

— Stój! — zawołałem, a raczej, można powiedzieć, wrzasnąłem.

— A kto się do pana zwracał, ciekaw jestem? I kto, u diabła, ośmiela się mówić do mnie w ten sposób? — rzecze kapitan Baker z dodatkiem obfitych przekleństw, których nie ma potrzeby tu przytaczać. Zatrzymał się jednak i skulony, obrócił się ku mnie.

— Pan mówił przed chwilą o pannie Prior? — rzekłem. — Czy ma pan coś przeciwko niej?

— A co to pana obchodzi? — zapytał.

— Jestem jej najstarszym przyjacielem. Ja wprowadziłem ją do tej rodziny. Czy ośmiela się pan powiedzieć słowo przeciwko niej?

— Czy kto co powiedział, u diabła? — Pan znał ją dawniej?

— Tak, znałem.

— Kiedy używała nazwiska Bellenden?

— Oczywiście, znałem ją. A co panu do tego? — wrzasnął.

— Dzisiaj poprosiłem ją, aby została rnoją żoną, panie. Tyle mam do tego! — odparłem surowo i z godnością.

Pan Clarence gwizdnął. — O, jeżeli tak, oczywiście, że nie.

Zazdrosny demon jął miotać się we mnie, aż wybuchnął.

— Chce pan powiedzieć, że jest coś, w takim razie? — spytałem spoglądając dziko na młodego hulakę.

— Nie, nic podobnego — odrzekł z miną bardzo przestraszoną. — Nie, nic nie ma. Na mój honor, nic nie ma, o niczym nie wiem (wyglądałem w owej chwili niezwykle groźnie i muszę wyznać, że chętniej byłbym wszczął z kimś kłótnię, niż z niej zrezygnował). — Nie, naprawdę nie wiem o niczym. Wiele, wiele lat temu, wie pan, chodziłem do tego teatru z Tomem Papillionem, Turkingtonem i dwoma czy trzema innymi. Właścicielem był Dolphin. Chodziliśmy za kulisy i... i przyznaję, że miałem z nią awanturę. I to ja nie miałem racji. Widzi pan, przyznaję to. A ona zachowała się całkiem jak należy. Ja bardzo żałowałem. I uważam, że jest najporządniejszą kobietą na świecie. A ten ojciec — to był stary nicdobrego, ale bardzo porządny, wiem o tym. I był taki jeden ze służby bombajskiej — chłop nazwiskiem Walker czy Walkingham — tak, Walkingham; spotykałem go w „Jaskini Harmonii", wie pan; on mi mówił, że ona była porządna, jak nie wiem co. I on był cholernie zmartwiony, że musi ją opuścić. I zdaje mi się, że byłby się z nią ożenił, gdyby nie jego ojciec, generał, który nie chciał o tym słyszeć. Kiedy odjeżdżał, miał ochotę się powiesić. Pił strasznie i ciągle ją wspominał; a my dokuczaliśmy mu, wie pan. Nieprzyjemny, dosyć wulgarny był z niego człowiek i bardzo namiętny. I jeżeli pan ma się z nią żenić — przepraszam pana, oczywiście, i tam dalej; i na honor gentlemana przysięgam, że nic nie wiem o niej złego. I życzę panu szczęścia i tak dalej. Naprawdę, naprawdę. — To rzekłszy, ten nędzny, złośliwy małpiszon wyszedł chyłkiem z pokoju i poszedł do siebie, by tam wdrapać się na swój drążek.

W tej chwili zjawiła się zacna pani Bonnington w towarzystwie swoich malców. Posiadała ona klucz, który pozwalał jej swobodnie wchodzić przez furtkę od ogrodu. Przyprowadziła swe dzieci na popołudniową zabawę i bijatykę z małym siostrzeńcem i siostrzeniczką. Doprawdy Bessy źle wychowywała te dzieci. Czy też może babki je psuły i niweczyły robotę guwernantki? Czy ci malcy byli wstrętni z natury (jak to nieraz bywa), czy też wyrośli na takich wskutek niedbalstwa swych opiekunów? Gdyby Bessy bardziej kochała swych wychowanków, czy nie byliby lepsi? Czy miała ona dobre, kochające, macierzyńskie serce? Ha! Ta myśl, ta zazdrosna wątpliwość, ugodziła w me łono: a gdyby była moją, gdyby była matką licznych ewentualnych małych Batchelorków, czy byłaby dla nich dobra? Czy byliby samowolnymi, samolubnymi, wstrętnymi utrapieńcami, jak te oto dzieci? Nie, nie! Powiedzmy, że serce Elżbiety jest zimne; nie możemy wszyscy być doskonali. Lecz per contra przyznać musicie, że choć zimna, spełnia swój obowiązek. Jakaż dobra była dla własnego rodzeństwa; z jakąż pogodą oddawała im swe oszczędności; jak ładnie zachowywała się wobec matki kryjąc niegodziwości, popełniane przez tę niepoczytalną, starą intrygantkę, i osłaniając jej postępki, jak na córkę przystało, parawanikami i pretekstami przyzwoitości? Jej matka? Ach! grands dieux! Chcesz się żenić, Karolu Batchelorze, i będziesz miał tę chciwą nędzarkę za teściową, za szwagrów — tych ordynarnych graczy w guziki i pożeraczy cukierków, tego głupiego chłopaka w niebieskim mundurze, za szwagierki te niewychowane dziewczęta! Przyczepią się do ciebie. Jesteś tak niedorzecznie słaby i miękkiego serca — wiesz o tym dobrze — że nigdy nie zdołasz się im przeciwstawić. Ci chłopcy podrosną; pójdą w życie jako kanceliści lub subiekci; wpadną w długi i będą

oczekiwali od ciebie, byś płacił ich rachunki; będą. chcieli praktykować u adwokatów i zwrócą się do ciebie o wniesienie potrzebnych opłat. Ich matka nie ruszy się na krok z twojego domu. Będzie myszkować w twych szufladach i szafach, podkradać ci drobiazgi z ubrania, patrzeć łakomym wzrokiem na koszule i surduty, które nosisz na grzbiecie, i obliczać, kiedy je dostanie dla swoich chłopaków. Ci wulgarni młodzi nicponie nigdy nie omieszkają przyjść do ciebie na obiad w niedzielę. Sprowadzą ze sobą swych przyjaciółsukienników i praktykantów. Będą wystawiać na twoje nazwisko weksle lub dadzą własne lichwiarzom i jeśli ich nie wykupisz, będą cię uważali za skąpca bez serca i bezlitosnego sprawcę ich ruiny. Dziewczęta przyjdą ćwiczyć na fortepianie twej żony. One będą przychodziły nie tylko w niedziele; będą w domu przez cały czas. Nigdy nie pozwolą ci zostać z żoną sam na sam. Gdy dorosną, będą chciały, by chodziła z nimi na herbatki i sama wydawała podobne przyjęcia, na które wprowadzą swych ohydnych młodych znajomych. Będą uważały, że powinieneś popełniać różne podłostki, by dostać dla nich bilety teatralne od znajomych redaktorów. Będziesz musiał siedzieć w tyle loży, płacić za dorożkę do teatru i z powrotem, patrzeć na powitalne spojrzenia i ukłony, które wymieniać będą w foyer z podejrzanymi kawalerami; pożyczać dziewczętom rękawiczek twej żony, szarf, ozdób, flakoników perfum i chusteczek, których oczywiście nigdy nie zwrócą. Jeśli Elżbieta kiedyś zachoruje, zdobędą pozycję w twym domu, a ona będzie o nie zazdrosna. Kobiety z twej własnej rodziny pokłócą się z nimi, rzecz jasna, i bardzo możliwe, że twoja teściowa im nawymyśla. I ściągasz na siebie ten ponury a nieuchronny los, ponieważ — przebóg! — zakochałeś się w pięknej figurze, parze szarych oczu i aureoli złotych (by nie powiedzieć

rudych) włosów! O, Karolu Batchelor, na jakąże to wsiadłeś galerę i cóż za rodzinka tłoczy się w twej łodzi!

Wszystkie te myśli przechodzą mi przez głowę, podczas gdy poczciwa pani Bonnington paple — doprawdy sam nie wiem o czym. Zdaje mi się, że złowiłem parę mglistych zdań o misjach w Patagonii, o szkołach narodowych i o lumbago pana Bonningtona, lecz na pe wno twierdzić tego nie mogę. Zajęty byłem własnymi myślami. Zadałem straszliwe pytanie — lecz odpowiedzi nie miałem. Bessy odeszła w gniewie z powodu mego braku rycerskości, lecz na tym punkcie byłem spokojny. Co do pana Drenchera, opowiedziała mi o swych uczuciach do niego, i choć jestem znacznie starszy, jednakże — myślałem sobie — tego rywala nie muszę się obawiać. Ale jeśli powie tak? O Boże! O Boże! Tak oznacza samą Elżbietę, to prawda: dzielną, młodą kobietę — ale oznacza też panią Prior, Gusa, Amelię Janinę i całą tę ponurą rodzinę. Nic dziwnego, że wobec natłoku tych ciemnych myśli pani Bonnington znalazła mnie roztargnionym i jako komentarz do jakiejś mojej bezsensownej odpowiedzi rzekła:

— Oj, panie Batchelor, chyba pan się nieszczęśliwie kocha.

Nieszczęśliwie się kocham! Dla niektórych ludzi byłoby całkiem dobrze, gdyby kochali się nieszczęśliwie. W moim wieku, przeżywszy już miłość tak szaloną jak moja do tamtej osoby w Dublinie, mężczyzna nie przeżywa już tak mocno ponownego ataku. No, cóż! Kości były rzucone i musiałem poddać się losowi. — Co mi jest? Wyglądam blady i niezdrów i powinienem poradzić się pana D.? Dziękuję, droga pani Bonnington. Tej nocy miałem gwałtowny... gwałtowny ból zęba, tak , ból zęba i nie mogłem spać, dziękuję pani. Nie ma nic lepszego niż wyrwanie? i pan D. rwie cudo

wnie, i wyrwał już sześć sztuk pani dzieciom? Już mi lepiej, a zapewne wkrótce będzie jeszcze lepiej. — Odchodzę do swego pokoju, biorę książkę — nie mogę przeczytać ani słowa. Wracam do mojej tragedii. Tragedii? Bzdura! .

Przypuszczam, że pan Drencher pomyślał sobie, iż wczorajszemu pacjentowi dobrze zrobi druga porada i dalsze leki, gdyż dnia tego uznał za stosowne złożyć ponowną wizytę w Shrublands. Przybył tuż po awanturze z kapitanem i stosownie do swego zwyczaju udał się do górnych regionów. Prawdopodobnie zastał tam pana Clarence'a przykładającego okłady do nosa i przepisał coś na ten uszkodzony organ. Z całą pewnością zastukał do drzwi szkolnego pokoju, gdzie znajdowała się panna Prior (człowiek ów zawsze znajdował pretekst, by wejść do tego apartamentu), bo pan Bedford przychodzi do mnie ze strapionym, bladym obliczem i rzecze:

— Ha, ha, młody pigularz jest u niej na górze!

— A więc, mój biedny Dicku — rzekłem — słyszałem twoje wyznanie, kiedy sam biegłem ratować pannę P. przed tym nikczemnikiem.

— Krew się we mnie wzburzyła — jęczy Dick. — Kiedy zobaczyłem, jak ją ten łajdak dotyka, nie mogłem się powstrzymać, żeby nie skoczyć na niego. Byłbym go zdzielił, nawet gdyby był moim rodzonym ojcem. Nie mogłem się też powstrzymać, by nie powiedzieć, co czuję. To musiało kiedyś wyjść na jaw; wiedziałem, że kiedyś wyjdzie. Na to, że ją dostanę, mam akurat tyle nadziei, co na gwiazdkę z nieba. Uważa się za coś lepszego ode mnie; może nawet się myli. Ale nic z tego; nie dba o mnie; nie dba o nikogo. Teraz, kiedy się to powiedziało, nie mogę tu dłużej zostać.

— Możesz dostać inną posadę ż całą łatwością, Bedfordzie, z twoimi świadectwami!

On jednak potrząsnął głową.

— Nie mam ochoty nikomu więcej czyścić butów. Znalazłem inne miejsce. Zaoszczędziłem trochę grosza. Moja biedna, stara matka, dla której pan bywał taki dobry, panie B., umarła. Jestem teraz sam. Niech licho porwie tego pigularza, czy on nigdy sobie nie pójdzie? Opowiem panu o swoich zamiarach innym razem, sir, i wiem, że pan będzie tak dobry i pomoże mi.

I Dick, odchodzi niczym uosobienie żalu i rozpaczy.

Wkrótce potem pigularz schodzi z góry. Przypadkiem, widzicie, stałem właśnie w hallu i rozmawiałem z Dickiem. Pan Drencher spogląda na mnie ze złością i ja zapewne odwzajemniam mu się wyniosłym spojrzeniem. Nienawidził mnie, a ja jego; cieszyłem się, że mnie nienawidzi.

— Jak tam chora osoba, panie... e... Drencher? — pytam.

— Lekka kontuzja nosa — synapizm i ocet — rzecze doktor.

— Wielkie nieba! Czy ten łajdak uderzył ją w nos? — wołam, przerażony.

— Ją — kogo?.

— O... a... tak... rzeczywiście; to nic — ja na to z uśmiechem. Istotnie, w naturalnym niepokoju o Elżbietę zapomniałem o Bakerze.

— Nie wiem, co znaczy ten uśmiech, panie? — rzecze rudowłosy lekarz. — Ale jeśli to mają być kpiny,

.. panie Batchelor, pozwól pan sobie powiedzieć, że nie lubię kpinek i wypraszam je sobie! — Po czym pigularz wychodzi rzucając mi spojrzenie jak trucizna.

„Zazdrosny o mnie" — myślę sobie zanurzając się w fotelu w saloniku, który był widownią niedawnej walki. A więc i ty także padłeś ofiarą gorączki, biedny mój lekarzu! Cóż za urok wywiera ta dziewczyna! Oto lokaj; oto lekarz; oto ja; oto i kapitan został rażony —

rażony w nos. Czy i ogrodnik również? Czy pazik obgryza sobie guziki z zazdrości i czy monsieur Bulkeley także się w niej kocha? Biorę jakieś czasopismo i rozmyślam nad tym, przeglądając jego kartki.

Gdy tak siedzę i czytam, zjawia się monsieur Bulkeley we własnej osobie i wnosi okrycia i paczki należące do jego pani.

— Bądźcie łaskawi zdjąć tę czapkę — powiadam chłodno.

— P a n niech będzie łaskaw zapamiętać sobie, że jak kiedy pana zobaczę poza tym domem, przetrącę panu ten wstrętny łeb — rzecze potworny sługus. Lecz ja uzbrajam się w swój nóż do przecinania papieru, a wówczas on odchodzi mrucząc gniewnie.

Od zniechęcenia przechodzę do nadziei i perspektywa małżeństwa, która przedtem zdawała mi się tak ponura zaczyna nabierać weselszych barw. Mam czterysta funtów rocznie i ów dom na Devonshire Street, Bloomsbury Square, którego górna część będzie dla nas wystarczająco obszerna. Jeśli będziemy mieć dzieci, mogą spacerować i bawić się na pobliskim Queen Square. Wiem, że kilka dobrych rodzin, które jeszcze mieszkają w tej okolicy, złoży wizytę mej żonie, toteż będziemy mieli przyjemne, swojskie, niewielkie kółko towarzyskie, dostosowane do naszych skromnych środków. Sklepy na Lamb's Conduit Street są doskonałe, a muzyka w Foundling zawsze czarująca. Wystąpię z jednego z mych klubów, a drugi jest blisko i można tam chodzić piechotą.

Nie, krewni mej żony nie będą mi się naprzykrzać. Bessy jest bardzo rozsądną kobietą o mocnym charakterze i zimnej krwi. Będzie się widywała z panią Prior jedynie w odpowiednich (i odległych, mam nadzieję) odstępach czasu. Wyznaczy właściwe miejsce swym braciom i siostrom; nie będą się narzucać ani mnie, ani

towarzystwu, w którym się obracam. Moi przyjaciele, ludzie wykształceni i gentlemeni, nie będą stronili ode mnie dlatego, że mieszkam nad sklepem (parter i obszerne pomieszczenia od podwórka mego domu na Devonshire Street dzierżawi niemiecki sklep z zabawkami). Do mego dochodu przysporzę co najmniej sto lub dwieście funtów pracą literacką, a Bessy, która całe życie przyzwyczajona była do oszczędności i była dobrą córką i siostrą, okaże się na pewno dobrą żoną i — daj Boże! — dobrą matką. Przecież czterysta rocznie plus dwieście to całkiem ładny dochodzik. A mój stary kolega uniwersytecki Wigmore, który właśnie został sędzią? Zdobędzie, musi zdobyć dla mnie posadę — powiedzmy za trzysta Mrocznie. Mając rocznie dziewięćset funtów możemy żyć zupełnie dostatnio.

Miłość pełna jest uniesień i zwątpień. Przyszłość, nad którą dopiero co wisiała taka czarna chmura zwątpienia, nabrała teraz ślicznych, różowych rumieńców. Widziałem się szczęśliwym, kochanym, majętnym i wyobrażałem sobie, jak wypoczywam któregoś wieczoru w rozkosznym ogrodzie przy Red Lion Square, a pół tuzina małych Batchelorków igra na usianej kwiatami murawie.

Po krótkiej rozmowie, nie znalazłszy we mnie zbyt przyjemnego towarzysza, pani Bonnington udała się wraz z dziećmi do pokoju panny Prior, a ponieważ drzwi do saloniku otwierały się od czasu do czasu, słyszałem, jak kochane maleństwa biegały po korytarzach, bawiąc się w koniki, bijąc się i tak dalej. Po jakimś czasie pani Bonnington zeszła, na dół ze szkolnego pokoju.

— Co to takiego się stało, panie Batchelor? — rzekła do mnie przechodząc przez salonik, — Panna Prior jest bardzo blada i roztargniona. Pan jest bardzo blady i roztargniony. Czy pan zalecał się do niej, nie

dobry człowieku, i próbował zająć miejsce pana Drenchera? Widzi pan, czerwieni się pan jak moja wstążka! A! Bessy to dobra dziewczyna i taka przywiązana do moich kochanych dziateczek. „Ach, kochana pani Bonnington" — mówi do mnie, ale oczywiście nie powie pan o tym lady B., byłaby okropnie wściekła. „Ach — mówi do mnie panna P. — chciałabym, proszę pani, aby moi wychowankowie byli tacy, jak ich kochani mali stryjaszkowie i ciocie, tak doskonale wychowani!" Pop znów chciał pobić swego stryja. Chciałabym... chciałabym, żeby Fryderyk posłał to dziecko do szkoły! Panna P. przyznaje się, że kierowanie nim przekracza jej siły. Chodźcie, dzieci, czas na obiad.

I gawędząc dalej w ten sposób, zacna dama przyzywa swoich malców, którzy schodzą na dół w towarzystwie bratanka i bratanicy. Za bratankiem i bratanicą nadchodzi opanowana panna Prior, której rzucam porozumiewawcze spojrzenie, mówiące jasno, jak tylko oczy mówić umieją: „Chodźże, Elżbieto, pogawędzić trochę ze swoim wiernym Batchelorem!" Ona rzuca mi ukosem znaczące wejrzenie, pozostawia na stole parasolkę i rękawiczki, odprowadza panią Bonnington i dzieci do ogrodu; widzi, jak żona i dzieci pastora znikają za bramą, a jej młodociani wychowankowie zabierają się do zagonków z truskawkami, i oczywiście wraca do saloniku po zapomnianą parasolkę i rękawiczki. Jest w tej kobiecie jakiś spokój i jakaś swoboda, nieustraszona zręczność, która mnie przeraża — ma parole d'honneur. Czy w tej białej piersi tkwi kawał marmuru zamiast zwykłego mechanizmu sercowego? Czy pęd białą aksamitną rękawiczką tej chłodnej ręki znajdują się kości z zimnej stali?

— Więc Drencher znów tu był, Elżbieto? — spytałem.

Wzruszyła ramionami: — Był u tego nieszczęsnego

kapitana Bakera. Ten okropny człowiek umrze! Nie był całkiem trzeźwy przed chwilą, kiedy on... kiedy ja... kiedy pan go widział. Jaka szkoda, że pan nie nadszedł wcześniej i nie zapobiegł tej okropnej, pijackiej, niegodnej kłótni. Daje mi to dużo, dużo do myślenia, panie Batchelor. On powie swojej matce, panu Lovelowi. Będę musiała stąd odejść. Czuję to.

— A czy nie wiesz, gdzie możesz znaleźć dom, Elżbieto? Czy słowa, które wypowiedziałem dziś rano, tak szybko uleciały ci z pamięci?

— O, panie Batchelor! Mówił pan w podnieceniu. Nie może pan myśleć poważnie o biednej dziewczynie jak ja, bez przyjaciół, ubogiej, obarczonej tyloma obowiązkami rodzinnymi. Pop patrzy w tę stronę, proszę pana. Dla człowieka wychowanego tak jak pan czymże ja być mogę?

— Możesz mnie uszczęśliwić na resztę mego życia, Elżbieto! — wołam. — Jesteśmy tak bardzo, bardzo starymi przyjaciółmi, że chyba znasz moje usposobienie.

— Och, istotnie! — rzecze ona. — To pewne, że nie było nigdy na świecie milszego usposobienia ani bardziej łagodnej istoty. (Zdawało mi się czegoś, że powiedziała słowa „łagodnej istoty" nieco sarkastycznym tonem.) Lecz niechże pan pomyśli o swych przyzwyczajeniach, drogi panie. Pamiętam, że na Beak Street wiecznie pan coś komuś dawał i przy swoich dochodach zawsze był pan biedny. Lubi pan dostatek i wykwint. Nie mając za wiele dla siebie, miałby się pan obarczać mną i kosztami utrzymywania domu? Ja zawsze będę pana szanować, cenić, kochać jako najlepszego przyjaciela, jakiego kiedykolwiek miałam, i voici venir la mere du vaurien.

Wchodzi lady Baker.

— Czy przerywam tetea tete? — pyta.

— Mój dobroczyńca zna mnie od dziecka i od tego

czasu darzy mnie swą przyjaźnią — rzecze Elżbieta, a prostota i uprzejmość jaśnieją w jej wzroku. — Mówiliśmy właśnie... ja właśnie... a... opowiadałam panu, że mój wuj był łaskaw zaprosić mnie do siebie, do college św. Bonifacego, jeśli będę miała wolny czas; i jeśli, państwo całą rodziną pojadą na wyspę Wight tej jesieni, może pani wstawi się u. pana Lovela i wyjedna mi krótki urlop. Mary zajmie się dziećmi, a ja tak bardzo pragnę zobaczyć moją drogą ciotkę i kuzynów! I właśnie prosiłam pana Batchelora, by użył swych, wpływów u pani i skłonił panią do użycia swego wpływu, by wyjednać mi urlop. O tym właśnie mówiliśmy.

O tym, u diabła! Nie mogłem oczywiście zaprzeczyć,, lecz twierdzę, iż do tej chwili nie miałem pojęcia, że rozmawialiśmy o wuju i cioci od św. Bonifacego. I znów pojawiło się okropne podejrzenie, straszliwa wątpliwość — chłód, jak gdyby lodowaty wąż pełzał mi po plecach: to samo, co kazało mi się zatrzymać, wciągnąć oddech i zblednąć, gdy niedawno temu Bessy i kapitan Clarence wiedli ze sobą rozmowę. Co się zdarzyło w życiu tej kobiety? Czy ja naprawdę wiem o niej wszystko, czy nic, czy też tylko tyle, ile jej się podoba? O, Batch, Batch! Podejrzewam, że jesteś po prostu starym głupcem!

— Właśnie był tu pan Drencher i odwiedził pani syna — ciągnęła Bessy delikatnie. — Prosi on, błaga szanowną panią, by zaleciła kapitanowi Bakerowi więcej ostrożności. Pan D. mówi, że kapitan Baker doprawdy skraca sobie życie swoją lekkomyślnością. .

A oto pan Lovel nadchodzi z miasta i dzieci biegną powitać tatusia. A panna Prior potulnie dyga przed swoją chlebodawczynią i spokojnie wymyka się z pokoju. Z rozterką w sercu rzekłem do siebie: „Przecież ona nabierała — tak, właśnie —. nabierała lady B.

Elżbieto! Elżbieta! Czy to możliwe, byś i mnie także nabierała?"

Nim Lovel wszedł, Bedford szybko przemknął się przez pokój. Był blady i ponury jak upiór.

— Stary przyszedł — szepce mi Dick do ucha. — Teraz to wszystko musi wyjść na jaw. Więc ona i p a n a złapała, co? Myślałem sobie, że tak będzie. — I szczerzy zęby w upiornym uśmiechu.

— Co chcesz przez to powiedzieć? — spytałem i zdaje mi się, że zaczerwieniłem się mocno.

— Wiem wszystko. Pomówię z panem dziś wieczór. Niech ją licho. Niech ją licho! — Wpycha sobie kułaki do oczu i wybiega z pokoju, potykając się o Buttonsa, który właśnie wchodzi z podwieczorkiem.

— Cóż to się dzieje i czemu wszystko leci ci z rąk? — pyta przy obiedzie Lovel swego lokaja, który rzeczywiście zachowuje się jak nieprzytomny: Na melancholijnym zazwyczaj obliczu Bedforda malowała się ponura złość, a błędy, które popełniał w obsłudze, były bardzo liczne. Ze" szwagrem Lovel niewiele zamienił słów. A gdy lady Baker zawołała: — Na miłość boską, dziecko, coś ty sobie zrobił ? — a kapitan odrzekł: — Uderzyłem po ciemku twarzą o drzwi i rozbiłem sobie nos — Lovel nie spojrzał nawet i nie okazał ani słowem , współczucia.

— Nie żałowałbym, gdyby sobie rozbił ze szczętem tę swoją pustą głowę — mruknął wdowiec do mnie. Doprawdy, dźwięk głosu kapitana, jego ton i cały sposób bycia były szczególnie nieznośne dla Lovela, który umiał się pogodzić z tyranią kobiet, lecz buntował się przeciw wulgarności i bezczelności niektórych mężczyzn.

Do tej pory nikt nie powiedział słowa na temat porannej kłótni. Siedzieliśmy wszyscy z mieczem zawieszonym nad głowami, lecz uśmiechaliśmy się, gawędzi

liśmy o kuchni, polityce, pogodzie i czymś tam jeszcze. Bessy była przy podwieczorku całkiem opanowana i pełna godności. Niebezpieczeństwo i zwątpienie zdawały się jej nie imać. Gdyby ją tego wieczoru czekała egzekucja, naparzyłaby herbatę, zagrała Beethovena, odpowiadała na pytania swoim, zwykłym głosem, przechodząc od jednego zajęcia do drugiego z właściwym sobie dostojnym spokojem, aż nadeszłaby godzina ścięcia. Wtedy dygnęłaby, wyszła i cała operacja odbyłaby się spokojnie i porządnie. Podziwiałem ją, bałem się jej. Zimny wąż bardziej niż kiedykolwiek pełzał mi po plecach, gdy rozmyślałem o niej. Przy wiście robiłem takie okropne błędy, że nawet poczciwa pani Bonnington straciła panowanie nad sobą oraz czternaście szylingów. Panna Prior byłaby rozegrała partię bez najmniejszej omyłki, możecie być tego pewni. Oddaliła się o zwykłej porze. Pani Bonnington wypiła swój kieliszek grzanego wina i także odeszła do siebie. Ponieważ Lovel nie spuszczał groźnego wzroku z kapitana, oficer ten, zdobył jedynie trochę Xeresu z wodą selcerską i poszedł do łóżka trzeźwy. Lady Baker utuliła Lovela w objęciach, której to czynności mój biedny przyjaciel poddał się bardzo pokornie. Wszyscy poszli spać i ani słowo nie padło o przedpołudniowych wydarzeniach. Nastąpiła chwilowa ulga i w każdym razie przed jutrzejszym rankiem żadna egzekucja odbyć się nie mogła. Włóż nocny czepek, Damoklesie, i zaśnij na tę noc przynajmniej. Snu twego nie przerwie straszliwy topór losu.

Spytacie może, jaki powód miałem j a, aby się bać? Mnie nic się stać nie mogło. Ja nie miałem stracić posady guwernantki. Cóż, jeśli mam rzec prawdę, wówczas chcąc znaleźć Bessy posadę nie postąpiłem całkiem rzetelnie. Polecając ją Lovelowi i nieboszczce pani L. przyjąłem pełną odpowiedzialność za jej uczci

wość i tak dalej. Opisałem jej rodzinę jako godną szacunku, opowiedziałem o kampaniach jej ojca i słynnych kazaniach jej dziadka (starego dra Sargenta); rozwiodłem się szeroko i z wielką elokwencją nad uczonością i wzniosłym charakterem jej wuja, przełożonego college św. Bonifacego i nad zasłużonym poważaniem, jakie żywił dla swej siostrzenicy. Przyznaję jednak, że nie wspomniałem o tej części biografii Bessy, która wiązała się z „akademią". Aquoi bon? Czy każdy gentleman i każda lady chcieliby, ażeby wszystko o nich było ludziom wiadome? Wówczas przemilczałem „akademię"; to samo uczynił dzielny lokaj Dick Bedford. Zdawałem sobie sprawę, że gdyby niegodny kapitan wyjawił tajemnicę, w domu wybuchłoby straszliwe oburzenie. Byłbym narażony na uzasadnione wyrzuty Lovela za suppressio veri oraz na gniew owych dwóch viragines, babek dzieci Lovela. Bałem się więcej tych kobiet niż jego, choć sumienie szeptało mi, że nie postąpiłem zupełnie dobrze wobec mego przyjaciela.

Kiedy zatem zapalono świece, które mieliśmy zabrać do naszych pokojów, i wszyscy powiedzieli dobranoc: — A, kapitanie Baker — rzekłem wesoło, wywołując na twarz diabelnie obłudny uśmiech — jeżeli pan wstąpi do mego pokoju, dam panu tę książkę.

— Jaką książkę? — pyta Baker.

— Tę, o której mówiliśmy dziś rano.

— Niech mnie diabli wezmą, jeśli wiem, o co panu chodzi — odrzekł.

Na moje szczęście Lovel wzruszył ramionami z obrzydzeniem, powiedział mi dobranoc i wyszedł z pokoju ze świecą w ręku. Sądził na pewno, że jego utrapiony szwagier nie pamiętał wieczorem, co robił i mówił przed południem.

Pozostawszy teraz sam na sam z Czarną Owcą, powiedziałem spokojnie:

—Ma pan zupełną rację. Nie było mowy o żadnej książce, kapitanie Baker. Ale chciałem widzieć się z pa nem w cztery oczy i wyrazić panu z całą mocą moje usilne życzenie, by wszystko, co zdarzyło się dziś rano — wszystko, uważa pan — uznane było za ściśle poufne i nie zostało powtórzone nikomu, rozumie pan? — nikomu.

— Niech mnie licho porwie — wykrzyknął Baker — jeśli rozumiem, o co panu chodzi z pańskimi książkami i „ścisłą poufnością". Będę mówił, co mi się będzie podobało, niech mnie diabli!

— W takim razie, mój panie — rzekłem — czy będzie pan łaskaw przysłać kogoś z pańskich przyjaciół do . niego przyjaciela kapitana Fitzboodle? Muszę uważać tę sprawę za osobistą sprawę między nami dwoma. Znie ważył pan, i to — jak teraz widzę — po raz wtóry, damę, której stosunek do mnie jest panu wiadomy. Nie przeprosił pan ani jej, ani mnie, co nam się obojgu należy. Nie chcesz pan nawet przyrzec, że będziesz milczał o przykrej scenie spowodowanej pańskim brutalnym i tchórzliwym zachowaniem się; toteż musi pan ponieść konsekwencje, mój panie, musi pan ponieść konsekwencje! — I ponad płaskim lichtarzem, który trzymałem w ręce wlepiłem w niego przenikliwy wzrok.

— Niech mnie diabli! Niech mnie licho! itd., itd., itd.— rzecze on — jeśli wiem, o co w ogóle chodzi. Czego

u diabła gada pan do mnie o jakichś książkach, o milczeniu, o przeprosinach i o przysłaniu mi kapitana Fitzboodle? Ja wcale nie chcę widzieć kapitana Fitzboodle, wstrętnego tłuściocha. Znam go doskonale.

— Cicho! — rzekłem — idzie Bedford. Rzeczywiście Dick zjawił się w tej chwili, by zamknąć dom i pogasić światła.

Lecz kapitan Clarence tym głośniej mówił lub raczej krzyczał. — Co mnie tam obchodzi, kto słucha! Ten

chłop już mnie dziś obraził i byłbym go zabił, tylko że leżałem na podłodze i jestem tak cholernie osłabiony i nerwowy, i dopiero co po gorączce i... i niech to wszystko diabli wezmą! Czego pan właściwie chce, panie Jaksiępannazywa? — I mówiąc to, nieszczęsna kreatura prawie płacze.

— No, czy pan zgadza się w końcu, by sprawa, o której mówiliśmy, nie rozeszła się dalej? — spytałem z drakońską surowością.

— Nic o tym nie będę mówił. Chciałbym, żebyście mnie wszyscy zostawili w spokoju i nie zawracali mi głowy. Chciałbym dostać do pokoju szklankę koniaku z wodą sodową. Mówię wam przecież, że bez tego nie mogę spać — skomle nieszczęśnik.

— Żałuję, że pana tknąłem — rzecze Bedford. — Me było warto. Niech pan idzie do łóżka, a ja przyniosę panu coś ciepłego.

— Naprawdę, przyniesiecie? Bez tego nie mógłbym zasnąć. Przynieście, przynieście, a ja nie powiem nic, naprawdę nie powiem, na honor gentlemana, nie powiem! Dobranoc, panie Jaksiępannazywa. — I Bedford odprowadza helotę do jego komnaty.

— Położyłem go do łóżka, dałem mu coś do wypicia i wlałem do tego trochę laudanum. Nie wychodził z domu i dzisiaj wiele nie wypił — rzecze Bedford wróciwszy do mego pokoju ze złowieszczo bladą twarzą.

— Dolałeś mu laudanum? — spytałem. — Pigularz dał mu wczoraj trochę i powiedział mi, żebym mu zaaplikował niewielką dawkę: czterdzieści kropli — mruknął Bedford.

Po czym ponury majordomo włożył ręce do kieszeni kamizelki i spojrzał na mnie. — Pan chce bić się o nią, tak, proszę pana? Wyzwania i tym podobne zabawy? Fi! — i zaśmiał się pogardliwie.

— Ten niegodziwiec jest zbyt marną figurą, przyznaję — rzekłem — i niedorzeczne jest, gdy spokojny człowiek, jak ja, gada o prochu i kuli w tych okolicznościach. Cóż jednak miałem robić?

— Ja mówię, że ona tego nie warta — rzekł Bedford wyjmując zaciśnięte pięści z kieszeni kamizelki.

— Co chcesz przez to powiedzieć, Dicku? — spytałem.

— Ona pana nabiera, nabiera mnie, nabiera wszystkich — ryczy Dick. — Niech pan tu spojrzy, panie! — i z jednej z zaciśniętych pięści wyrzuca na stół jakiś papier.

— Co to jest? — zapytałem. — To jej pismo. — Zobaczyłem na papierze znajome, porządne i staranne litery.

— To nie do pana ani do mnie — rzekł Bedford.

— Więc jak śmiałeś to czytać, mój panie? — spytałem, cały drżący.

— To do niego. Do pigularza— syknął Bedford. — Pigularz to upuścił wsiadając do dwukółki i ja to przeczytałem. J a tam nie robiłem ceregieli, czy to napisane do mnie, czy nie do mnie. Ona mu opowiada, jak pan jej się oświadczył (Ha!). Stąd się o tym dowiedziałem. A wie pan, jak ona pana nazywa i jak on. pana nazywa — ten niegodziwiec, pojący ludzi rycyną? I wie pan, co ona o panu mówi? Ze nie miał pan odwagi stanąć dzisiaj w jej obronie. Ma pan — wszystko stoi tu czarno na białym. Może pan przeczytać albo nie, jak pan chce. I jeżeli potem mak albo mandragora potrafią pana uśpić, radzę panu je zażyć. J a tam pójdę nalać sobie kropelkę z butli kapitana — tak zrobię!

I pozostawił mnie samego, a fatalny papier na stole. A teraz przypuśćmy, że jesteście na moim miejscu.

Czy przeczytalibyście ten papier, czy nie? Przypuśćmy, że zawiera on wiadomość o kobiecie, którą kochacie — niedobrą wiadomość; zechcecie czy nie zechcecie dowiedzieć się jej? Czy Otello był łajdakiem, dlatego że wysłuchał Jagona? Papier leżał przede mną bielejąc w świetle, a cały dom pogrążony był w ciszy.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

NASTĘPCZYNI CECYLII

Monsieur et honore Lecteur! Widzę tak wyraźnie, jak gdybyś siedział przede mną, pogardą malującą się na twym szlachetnym obliczu, kiedy czytasz me wyznanie, że ja, Karol Batchelor, po złodziejsku wtargnąłem do domeny WP. Edwarda Drenchera, członka Królewskiego Stowarzyszenia Lekarzy (tfu, ohydny konował, nigdy go nie znosiłem!) i otworzyłem, tudzież przeczytałem, pewien list stanowiący jego własność. Może zbłądziłem, lecz jestem szczery. Opowiadam o moich, przewinieniach; niektórzy ludzie siedzą cicho. Poza tym, dobry człowieku, zważ pokusę i straszliwą wiadomość, o tym piśmie, której dostarczyło mi już sprawozdanie Bedforda. Czy t o b i e byłoby miło, gdyby powiedziano ci, że wybranka twego serca bawi się nim, jak kot myszką, a sama nie ma serca lub oddała je innemu? Nie chcę przedstawiać żadnej kobiety jako jakiejś Robin Gray, i to tylko dlatego, że jej matka nalega, by wyszła za mąż wbrew woli. „Jeśli panna Prior — myślałem—woli tego skubacza szarpi ode mnie, czy powinienem jej przeszkadzać? Jest z całą pewnością młodszy i silniejszy ode mnie. Niektórzy uważają go za przystojnego. (Nawiasem mówiąc, zadziwiająca to rzecz u wielu kobiet, że w sprawach sercowych i nie umieją odróżnić, czy mężczyzna jest gentlemanem, czy nie,

i najwidoczniej nie dbają o to). Być może, iż to właśnie wyższość mej fortuny i stanowiska społecznego każe Elżbiecie wahać się w wyborze pomiędzy mną a tym puszczającym krew, aplikującym pigułki i wyrywającym zęby rywalem. Jeśli tak jest i mam być wybrany jedynie ze względów pieniężnych, jakąż piękną mamy oboje perspektywę szczęścia w późniejszym życiu! Bierz szczepiciela ospy, dziewczyno, jeśli go wolisz! Wiem już, co znaczy nieszczęśliwa miłość. Ciężkie to, ale znieść to potrafię! Powinienem wiedzieć, muszę wiedzieć i będę wiedział, co jest w tym liście! „Myśląc tak, chodzę wielkimi krokami dookoła stołu, na którym leży list, oświetlony płomieniem świecy; wyciągam rękę, chwytam list... i — no tak, przyznaję się, tak — wziąłem go i przeczytałem.

Lub raczej, można powiedzieć, przeczytałem tę jego część, którą zgubił specjalista od puszczania krwi i wycinania odcisków. Był to tylko kawałek listu, ale, och, jakże trudny do przełknięcia! Grudka soli karlsbadzkiej nie mogłaby być bardziej obrzydliwa. Wyglądało (ze słów Bedforda), że eskulap, wsiadając do dwukółki, pozwolił temu skrawkowi papieru wyfrunąć z kieszeni; resztę przeczytał zapewne w obecności autorki. Bardzo być może, że podczas lektury trzymał i ściskał fałszywą dłoń, która skreśliła to pismo. Bardzo być może, iż pierwsza część cennego dokumentu zawierała komplementy pod jego adresem — z okropnego kontekstu sądzę, że tak było — komplementy dla tego sprzedawcy pijawek i bandaży, którego serce pragnąłem widzieć przekłute dziesięcioma tysiącami lancetów, czytając przymilny list zwodnicy do niego. Dokument brzmiał następująco: (Jakże głęboko każde jego słowo wryło się w me udręczone serce! Jeśli strona , będąca mniej więcej tym urywkiem listu, który miałem w ręku, była taka, jaka była — jakież musiały być strony nr

i ?). Straszliwy dokument zaczynał się zatem jak następuje:

„...drogi pukiel włosów w medalionie, który wiecznie nosić będę na pamiątkę tego, który mi go darował" (Drogi pukiel włosów! Rzeczywiście! Obrzydliwa marchew! Powinna była się wstydzić nazywać to „drogim puklem włosów") „i któremu przebaczę wybuch złości, ponieważ myślę, że mimo swych wad lubi troszkę swoją biedną Lizzy. Ach, Edwardzie! jak mogłeś ostatnim razem tak się złościć na temat biednego pana B! Czy możesz sobie wyobrażać, że mogłam kiedykolwiek żywić coś poza szacunkiem córki dla tego poczciwego staruszka?" (Il etait question de moi, ma parole d'honneur. To j a byłem tym poczciwym staruszkiem!) „Znam go od czasów mego dzieciństwa. Był. w bliskich stosunkach z moją rodziną w dawnych, szczęśliwych latach; dom nasz był jego domem; muszę, powiedzieć, że był bardzo dobry dla nas wszystkich. Jeśli ma swoje próżnostki, ty niegrzeczny chłopcze, to czy on jest jedynym próżnym mężczyzną na świecie? Czy wyobrażasz sobie, że taki stary człowiek (stary półgłówek, jak go nazywasz, ty niedobry satyryku!) mógłby kiedykolwiek wywrzeć wrażenie na moim sercu? Nie, mój panie!" (Aha, więc jestem starym półgłówkiem, tak?) „Choć nie chcę i ciebie wbijać w próżność, ani żeby inni śmieli się z ciebie, jak ty śmiejesz się z biednego, starego pana B., sądzę, mój panie, że wystarczy ci popatrzeć w lustro, by stwierdzić, że nie powinieneś się obawiać takiego rywala. Myślisz, że on mi nadskakuje? Gdybyś tylko spojrzał na niego trochę gniewnie, uciekłby z powrotem do Londynu. Dziś, kiedy twój wstrętny pacjent ośmielił się usiłować schwycić mnie za rękę i kiedy natarłam mu uszu i odepchnęłam go na drugi koniec po

koju — biedny pan Batch tak się wystraszył, że nie odważył się wejść do pokoju; widziałam, jak zerkał spoza posągu na trawniku i nie pokazał się aż do nadejścia służby. Biedak! Nie możemy wszyscy być tak odważni jak niejaki Edward, o którym wiem, że jest śmiały jak lew. Teraz, mój panie, proszę cię, abyś się nie kłócił z tym nieszczęsnym kapitanem o to, że był dla mnie niegrzeczny. Dowiodłam mu, że doskonale potrafię dać sobie radę. Poznałam tego obrzydliwca od pierwszej chwili, gdy go zobaczyłam, choć on nie przypomniał mnie sobie. Znałam go przed laty i pamiętam, że był tak samo niegrzeczny i wciąż pij..."

Na tym kończył się urywek listu. Po owym „pij" nic już nie było. Ale tego wystarczy, nie uważacie? Tej to kobiecie ofiarowałem serce łagodne a męskie, rzec mogę: dobre i czułe, ofiarowałem jej czterysta funtów rocznego dochodu z kapitału, a prócz tego dom na Devonshire Street, Bloomsbury — a ona wolała Edwarda, przebóg! i niech dziesięć tysięcy tłuczków od aptekarskich moździerzy roztrzaska mą nieszczęsną głowę! Możecie sobie wyobrazić, jaką noc spędziłem po przeczytaniu tego świstka. Przysięgam wam, że niewiele spałem. Czuwając słyszałem bijące godziny. Leżałem wśród strzaskanych głowic i połamanych wiązań zwalonego pałacu, och, jakże pięknego i okazałego! — który zbudowałem sobie w wyobraźni. Siedziałem wśród gruzów własnego szczęścia, otoczony pomordowanymi zwłokami uciech domowych, wyśnionych w naiwności ducha. Tiktak! Chwila za chwilą słyszałem na zegarze dzwoniące kroki bezsennego żalu. Nad ranem zapadłem w drzemkę i śniłem, że tańczę z Glorviną; obudziłem się raptownie, gdy Bedford zjawił się z wodą do golenia i zaczął otwierać okiennice. Kiedy ujrzał mą wymizerowaną twarz, pokiwał głową.

— A więc przeczytał pan, jak widzę, sir — powiedział.

— Tak, Dicku — jęknąłem wstawszy z łóżka. — Przełknąłem to. — I zaśmiałem się, mogę powiedzieć, szatańskim śmiechem. — I teraz, kiedy to się stało, żaden mak ani mandragora, ani wszystkie nasenne mikstury z jego apteki (niech go licho porwie!) nie będą mogły mnie uśpić przez dłuższy czas! — Ona nie ma serca, proszę pana. Nie zdaje mi się, żeby bardzo kochała tamtego — jęknął posępny lokaj.— To niemożliwe, skoro zna nas. — I mój towarzysz niedoli odchodzi postawiwszy, dzbanek z gorącą wodą. Nie pokrajałem brzytwą żadnej części swojej" osoby. Ogoliłem się z zupełnym spokojem. Zeszedłem zjeść śniadanie ze wszystkimi. Osobiście mam wrażenie, że byłem sarkastyczny i dowcipny. Uśmiechnąłem się bardzo uprzejmie do panny Prior, gdy weszła do pokoju. Nikt nie mógł wywnioskować z mego zachowania, że wewnątrz mnie coś było nie w porządku. Byłem jak jabłko. Czy można oglądać robaka żrącego rdzeń mego jestestwa? Nie, nie. Ktoś, zdaje się, stara Bakerowa, powinszowała mi dobrego wyglądu. Byłem jak uśmiechnięte jezioro. Czy można było sądzić, że pod niewzruszoną taflą, wśród jasnych nenufarów, gdzieś w chłodnej toni leży trup? —Kawałeczek kurczęcia z rusztu?

—Niej dziękuję. Ale wiesz co, Lovel, zdaje mi się że będę musiał dziś pojechać do miasta.

—Wrócisz na obiad, oczywiście?

—Wiesz — chyba nie.

—Ależ zawracanie głowy! Obiecałeś mi dzień dzisiejszy i jutrzejszy. Robinson, Brown i Jones przyjeżdżają jutro i musisz tu być, by ich poznać. — W ten sposób gawędzimy dalej.

Odpowiadam, uśmiecham się, mówię: „Owszem, pro

szę bardzo, jeszcze filiżankę", albo: „Czy mogę prosić

o pączek?" czy coś tam jeszcze. Lecz jestem umarły. Czuję się, jakbym leżał pod ziemią, pogrzebany. Życie, herbata, brzęk porcelany i pączki istnieją dalej, oczywiście; stokrotki rozwijają się i promienie słońca padają na trawę, pod którą leżę. Ach, Boże! to straszne. Czuję się tak bardzo, bardzo samotny. Jakie to wszystko dziwne! Nie należę już do świata. Skończyłem z nim. Jestem usunięty na bok. Duch mój jednak powraca i trzepoce się po świecie, z którym nie ma już nic wspólnego, a upiór mój przychodzi niejako

i uśmiecha się nad mym własnym nagrobkiem. Tu leży Karol Batchelor, niekochany człowiek. Och, sam, sam, sam! Czemuś, o Przeznaczenie, zawyrokowało, że mam być bez towarzyszki? Powiedzcie mi, gdzie jest Żyd wieczny tułacz, bym mógł pójść i usiąść obok niego. Czy wakuje gdzie miejsce na jakiejś latarni morskiej? Kto wie, gdzie leży wyspa Juan Fernandez? Najmijcie okręt i zawieźcie mnie tam natychmiast. Pan R. Cruzoe, jeśli się nie mylę? Mój kochany Robinsonie, bądź łaskaw przekazać mi swą czapkę z koźlej skóry, spodnie i parasolkę. Jedź do domu, a mnie tu pozostaw. Czy wiecie, kto jest najsamotniejszym człowiekiem na ziemi? Ja! Ten kotlet, który właśnie zjadłem na śniadanie, to jagnię, które w zeszłym tygodniu brykało po łące (za murem, na którym wygrzewał się w słońcu nieświadomy swego losu ogórek, który miał pójść na sos do niego) — czy jagnię to, powiadam, było już z natury tak miękkie, bym mógł je spożyć? A serce moje? Biedne serce! Czy narodziło się tak miękkie po to tylko, by kobiety mogły je ranić? Więc jestem półgłówkiem, doprawdy? A ona zawsze nosić będzie „drogi pukiel" jego włosów, tak? Cha! cha! Ludzie w omnibusie spojrzeli podejrzliwie, gdy usłyszeli mój śmiech. Sądzili, że uciekłem

nie z Putney, lecz z Hanwell. Uciekłem? Któż potrafi uciec? Pojechałem do Londynu. Poszedłem do klubów. Był tam oczywiście Jawkins i mam wrażenie, że perorował jak zwykle. Wsiadłem do drugiego omnibusu i wróciłem do Putney. „Wracam odwiedzić swój grób" — pomyślałem. Mówią, że zaraz po śmierci duchy bardzo lubią włóczyć się koło miejsc, które nawiedzały za życia; polatują tęsknie wśród dawnych przyjaciół i towarzyszy i zapewne spodziewają się usłyszeć rozmowy i łzawe wspomnienia o sobie. Ale przypuśćmy, że wrócą i przekonają się, że nikt o nich nie mówi? Albo przypuśćmy, że Hamlet (ojciec, król duński) wróci i zastanie Klaudiusza i Gertrudę siedzących wygodnie nad kawałkiem zimnego mięsiwa czy czymś w tym rodzaju? Czy sytuacja zmarłego pana jako ducha jest w tej chwili bardzo przyjemna? Piejcie, koguty! Wschodź, słońce! Otwórz się, zapadnio! Allons: najlepiej z powrotem wskoczyć pod ziemię. Więc jestem półgłówkiem, tak? Jakże ciekawy był ten spacer pod górę, w kierunku domu. Jakże różne było wczorajsze Shrublands od tego, czym było dziś! Czy słońce straciło blask, kwiaty —krasę, żart — ostrze, a potrawa — smak? Przecież na Boga, czymże jest sama Lizzy: zwykłą sobie kobietą, z całą pewnością piegowatą, niepoprawnie tępą, bez najmniejszej iskierki humoru; a ty mówisz, Karolu Batchelor, że twoje serce biło kiedyś dla t e j kobiety? Pod ciosem, którym stał się przejęty list tej zimnej morderczyni, serce moje umarło, umarło bezpowrotnie. Pamiętam, po mej pierwszej śmierci, tej, której sprawczynią była Glorvina — za moją powtórną bytnością w Dublinie — z jakim dziwnym uczuciem przechadzałem się pod pewnymi drzewami w parku Feniksa, pod którymi miałem zwyczaj spotykać się z moją zwodnicą numer . Oto te same drzewa, oto ptaki śpiewają, oto

ławka, na której siadywaliśmy; wszystko to samo, ale jakże odmienione! Listowie drzew było wówczas inne,

o cudownie żywych barwach; ptaki wiodły rajskie pienia, ławka była usłana różami i świeżym kwieciem, które młoda miłość splatała w wonne girlandy wokół posągu Glorviny. Róże i świeże kwiecie? Reumatyzm i flanelowe kamizelki, niemądry staruszku! Listowie i pienia? O sentymentalny, głupcze! Posąg? Lalka, ty bajdurzący stary idioto! Lalka z różowymi policzkami i sercem wypchanym plewą. Powiadam więc, że w ów wieczór poprzedzający moją jazdę do Londynu

i z powrotem do Putney zadano mi śmierć, a ów omnibus przewiózł mnie na drugi brzeg Styksu. Powracałem jako beznamiętny duch, pamiętający dni swego życia, lecz nie czujący już nic. Miłość umarła, Elżbieto! Przecież nawet gdy doktor przyszedł i zjadł obfity lunch, ja nie czułem gniewu. Wczoraj wymyślałem mu, nienawidziłem, byłem zazdrosny. Dziś nie czułem się rywalem, nie zazdrościłem mu powodzenia, nie pragnąłem zająć jego miejsca. Nie — przysięgam — ani cienia chęci zdobycia Elżbiety, gdyby nawet tego chciała. Wczoraj kochałem ją może, wczoraj miałem serce. Ech, mój miły panie czy pani! Siedzisz obok mnie przy obiedzie. Może jesteś ładna i robisz do mnie słodkie oczy. Rób sobie, rób. Nie krępuj się, proszę. Ale jeśli wyobrażasz sobie, że dbam choć krzynę o ciebie, o twoje oczy, o twoje śliczne włosy, o twoje sentymentalne słówka, rzucane śpiewnym głosem z ukosa, albo o twe

. pochwały wypowiadane mi w oczy (nie o nich), czy też o złośliwości, które mówisz za mymi plecami — ach, jakże się mylisz! Peine perdue, ma chere dame. Narządy trawienia są nadal w doskonałym porządku — ale serce? Caret.

Byłem bardzo uprzejmy dla pana Drenchera i doprawdy dziwię się, że w irytacji pozwoliłem sobie za

stosować (w duchu) jakieś nieprzyjemne zwroty do tego najporządniejszego w świecie, solidnego i przystojnego młodego człowieka, którego kochają biedacy i który zdobył sobie uzasadnione zaufanie w szerokim kręgu pacjentów. Do panny Prior nie mówiłem nic oprócz uwag ó pogodzie i o kwiatach. Byłem grzeczny, swobodny, nader miły, lecz nie nazbyt wesoły, rozumiecie sami. Nie, przysięgam, że nie zauważylibyście ani drgnienia nerwu, ani najmniejszej zmiany w mym sposobie bycia. Byłem uważny dla obu starszych pań, słuchałem ich paplania; z uśmiechem wytarłem serwetką trzy ćwierci kieliszka Xęresu, który Popham wylał mi na spodnie. Ręczę, że nie domyślilibyście się, iż przed paroma godzinami przeszedłem ciężką operację wycięcia serca. Serca — ech! Widziałem, jak wargi panny Prior zadrżały. Choć żadne słowo nie padło, wiedziała doskonale, że jeśli chodzi o jej niedawnego uniżonego sługę, wszystko było skończone. Ona natomiast skrzywiła się boleśnie raz czy dwa razy. Gdy Drencher zajął się tym, co miał na talerzu, szare oczy rzucały mi przelotne spojrzenia, zdezorientowanej zachęty. Ona, mówię, skrzywiła się boleśnie; i daję wam słowo, że nic mnie nie obchodziło, czy była zasmucona, czy zadowolona, czy szczęśliwa, czy miała zawisnąć na szubienicy, I nie mogę dać lepszego, dowodu mej całkowitej obojętności w tym względzie jak ten, że napisałem dwa czy trzy wiersze malujące mą rozpacz. Ukazały się one, pamiętacie może, w jednym z ówczesnych roczników i przypisano je powszechnie jednemu z naszych najbardziej sentymentalnych młodych poetów. Pamiętam, że krytyki orzekły, iż były „nabrzmiałe wzruszeniem", „pełne namiętnego i poważnego uczucia" i tak dalej. Uczucia, rzeczywiście! Cha, cha! „Namiętne wybuchy zbolałego serca!" Namiętne trzypotrzy, mój zacny przyjacielu.

„Łzy" oczywiście rymują się z „bzy", „dziewczyna" z „jedyna", „włosy" z „rozpaczliwe ciosy" i tak dalej. Rozpacz doskonale może iść w parze z dobrym obiadem, zapewniam was. Włosy są fałszywe; serca także. Winogrona mogą być kwaśne, ale czerwone wino jest dobre, moi panowie. Czy sądzicie, że zamierzam wypłakać sobie oczy, ponieważ Chloe zwróciła swoje ku Strefonowi? Jeśli zauważycie w moich jakąś skłonność do płaksiwości, oby nigdy więcej nie mrugnęły do kieliszka dobrego wina.

Gdy doktor podniósł się mówiąc, że pójdzie zajrzeć do chorego dziecka ogrodnika, i rzucił tęskne spojrzenie na pannę Prior, zapewniam was, że nie poczułem ani drgnienia zazdrości, choć panna Bessy w samej rzeczy odprowadziła pana Drenchera aż na trawnik pod pretekstem przywołania Cissy, która wybiegła na dwór bez kapelusza.

—I cóż, lady Baker, kto miał rację, pani czy ja? — pyta dobroduszna pani Bonnington, kręcąc głową w stronę trawnika, gdzie zabawiała się ta para niewiniątek.

— Pani sądziła, że coś łączy pannę Prior z tym lekarzem — powiadam z uśmiechem. — To przecież nie był sekret, proszę pani?

— Tak, ale byli i inni, którzy uderzali do tej samej osoby — rzecze lady Baker i ona z kolei kręci głową w moją stronę.

— Pani ma na myśli mnie? — odpowiadam niewinnie jak nowonarodzone dziecię. — Jestem uodporniony, lady Baker, byłem już w ogniu i oparzyłem się dostatecznie, dziękuję bardzo. Jedna z przedstawicielek waszej uroczej płci zabawiła się przed laty moim kosztem; raz jeden zupełnie wystarczy, uprzejmie pani dziękuję. Powiedziałem to nie dlatego, by to miała być prawda; w istocie rzeczy było to przeciwieństwo prawdy;

ale jeśli podoba mi się kłamać o moich własnych sprawach, proszę, dlaczegóżbym nie miał tego robić? A choć na ogół jestem bardzo prawdomównym człowiekiem, przecież gdy już kłamię, zapewniam was czynię to śmiało i dobrze.

— Jeśli, jak słyszę od pani Bonnington, pan Drencher i panna Prior mają się ku sobie, życzę szczęścia mojej starej znajomej. I panu Drencherowi życzę szczęścia z całego serca. Para wydaje mi się doskonale dobrana. On jest porządnym, zdolnym, przystojnym młodym człowiekiem, a pewien jestem, że wy, łaskawe panie, możecie zaświadczyć o jej szlachetności na podstawie tego, co o niej wiecie.

— Mój drogi Batchelor — rzecze pani Bonnington, mrugając i uśmiechając się ciągle — nie wierzę ani słowu z tego, co pan mówi, ani jednemu słowu!— I mówiąc to, ma minę niesłychanie zadowoloną.

— Och! — woła lady Baker — moja dobra pani Bonnington, pani stale bawi się w swatkę. Niech mi pani nie zaprzecza, wiem, że myślała pani...

— Och, proszę przestać! — woła pani B.

— Nie przestanę. Ona myślała, panie Batchelor, naprawdę myślała, że nasz syn, że mąż mojej Cecylii zakochał się w guwernantce. Niechby tylko spróbował! — I zwraca groźnie błyskające oczy ku portretowi nieboszczki pani Lovel, uśmiechającej się blado i żałośnie sponad harfy. — Co za pomysł, by jakakolwiek kobieta mogła zjawić się na miejsce tego anioła, rzeczywiście!

— Doprawdy, nie zazdrościłbym jej — rzekłem.

— Batchelor, czy chce pan przez to powiedzieć, że mój Fryderyk nie potrafiłby uszczęśliwić każdej kobiety? — krzyczy Bonningtonowa.— Ma dopiero trzydzieści siedem lat, wygląda bardzo młodo na swój wiek;

jest przemiłym człowiekiem. Dziwię się, i to bardzo okrutnie, bardzo złośliwie z pańskiej strony, że pan nie zazdrości kobiecie, która by wyszła za mego chłopca!

— Moja droga, dobra pani Bonnington, zupełnie źle mnie pani zrozumiała — powiadam.

— Przecież kiedy żyła jego nieboszczka żona — ciągnie dalej pani Bonnington ze szlochem — wie pan, z jaką podziwu godną słodyczą znosił jej... jej... złe humory... niech mi pani daruje, lady Baker!

— O, proszę, niech pani znieważa mego zmarłego anioła! — woła Bakerowa — niech pani mówi, że syn pani powinien się ożenić i zapomnieć o niej, że tym drogim dziatkom powinno się kazać zapomnieć o matce. To była kobieta dobrze urodzona, kobieta z wychowaniem, kobieta z dobrego domu, i Bakerowie przybyli ze Zdobywcą, pani Bonnington...

— Słyszałem, zdaje mi się, że jeden z nich był na dworze faraona — wtrąciłem.

— I powiedzieć, że Bakerówna nie warta Lovela, to rzeczywiście ładna historia! Słyszysz, Clarence?

— Słyszę co, madame? — rzecze Clarence, który właśnie wchodzi. — Mówisz doszyć głoszno, ale niech mnie diabli, jeśli słyszę choć jedno szszłowo.

— Nieszczęsny chłopcze, znów paliłeś!

— Paliłem, oczywiście! — odpowiada Clarence ze śmiechem. — I byłem pod „Pięcioma Dzwonkami", i grałem partyjkę bilarda z jednym starym znajomym. — I zatacza się w stronę karafki.

— Ach, nie pij już więcej, moje dziecko! — woła matka.

— Trzeźwy jestem jak sędzia, mówię ci. Tak mało zostawiacie w butelce przy obiedzie, że muszę nalać sobie, póki mogę, prawda, Batchelor, stary chłopie? Mieliśmy wczoraj awanturę, co? Nie, to było z cukro

wnikiem. Nie gniewam się, ty się nie gniewasz. Nikt nie ma urazy. Twoje zdrowie, stary!

Nieszczęsny jegomość wychylił swój kielich Xeresu i odrzucając włosy z czoła, rzekł:

— Gdzie guwernantka? Gdzie Bessy Bellenden? Kto to mnie kopie pod stołem, pytam się?

— Gdzie jest kto? — pyta jego matka.

— Guwernantka — Bessy Bellenden; to jej prawdziwe nazwisko. Znam ją od dziesięciu lat. Tańczyła w Teatrze Książęcym. Pamiętam ją w balecie. Chodziłem za kulisy. Diabelnie ładna dziewczyna! — bredzi podchmielony młodzian i gdy nieświadomy przedmiot jego złośliwej gadaniny wchodzi do pokoju, wykrzykuje znowu:

— Chodź tu i usiądź przy mnie, Bessy Bellenden! Matrony, wstały z wyrazem grozy na twarzach. .

— Baletnica! — woła pani Bonnington.

— Baletnica! — wtóruje lady Baker. — Czy to prawda, moja panno?'

— Słowik i Róża, he? — śmieje się kapitan. — Nie pamiętasz, ty i Fosbery w niebieskich sukienkach z czekinami? Ale zawsze była w porządku, ta Bellenden. Fosbery nie, ale Bellenden owszem. Zawsze ci to przyznam, Bellenden. Natarłaś mi uszu. Nie mam uraży, nie, nie, żadnej urazy! Przynieś jeszcze Xeresu, ty — jak ci tam — Bedford, lokaju, a zapłacę, co ci jestem winien.

I śmieje się dzikim śmiechem, całkiem nieświadomy efektu, który wywołał. Bedford stoi i wpatruje się w niego, blady jak śmierć. Biedna panna Prior jest biała jak marmur. Gniew, przestrach i zdumienie malują się na obliczach starszych pań. Okropna scena!

— Pan Batchelor wie, że robiłam to, aby pomóc rodzinie — mówi biedna guwernantka.

— Tak, na Boga! I nikt nie może powiedzieć o niej

złego słowa — wtrąca Dick Bedford ze szlochem — ona nie ustępuje w uczciwości żadnej obecnej tu kobiecie.

— Proszę, a któż to pozwolił tobie się w to wtrącać? — woła pijany kapitan.

— A pan wiedział, że ta osoba była na scenie i wprowadził ją pan do domu mego syna? O, panie Batchelor, panie Batchelor, nie posądzałam pana o to! Proszę nie mówić do mnie, moja panno! — krzyczy wzburzona Bonningtonowa.

— Pan sprowadził tę kobietę do dzieci mojej umiłowanej Cecylii? — wykrzykuje druga matrona. — Wężu, opuść ten pokój! Pakuj manatki, żmijo! Wynoś się z domu w tej chwili. Nie dotykaj jej, Cissy. Chodź do mnie, mój promyczku. Odejdź, wstrętna nieszczęśnico!

— Ona nie jest żadna wstrętna nieszczęśnica. A kiedy chorowaliśmy, była dla nas bardzo dobra — wybucha Pop zanosząc się płaczem. — Pani nie odejdzie, panno Prior, moja kochana, śliczna panno Prior! Pani nie odejdzie! — I dziecko biegnie do guwernantki, zrasza jej szyję łzami i okrywa pocałunkami.

— Zostaw ją, Popham, mój ukochany promyczku! Zostaw tę kobietę! — woła lady Baker.

— Nie zostawię, ty stary potworze! I ona nie odeeejdzie. I chciałbym, żebyście poumierały. O pani, moja kochana, pani nie odejdzie, tatuś' pani nie da! — krzyczy chłopiec.

— Och, Popham, jeżeli panna Prior była niegrzeczna, panna Prior musi odejść! — rzecze Cissy potrząsając główką.

— Mówi jak prawdziwe dziecko mojej córki! — woła lady Baker, a mała Cissy, rzuciwszy swój kamyk, przybiera minę, jak gdyby dokonała wielce cnotliwego czynu.

—Niech cię Pan Bóg błogosławi, paniczu Pop, zuch z ciebie, doprawdy! — rzecze pan Bedford. — Tak, jestem zuch, Bedford, i ona nie odejdzie, prawda? — woła chłopiec.

Ale Bessy pochyliła się ze smutkiem i ucałowała go.

— Owszem, muszę odejść, kochanie — rzekła.

— Nie ruszaj go! Odejdź stamtąd, chłopcze! Odejdź od niej w tej chwili! — wrzasnęły obie matki.

— Pielęgnowałam go, gdy chorował na szkarlatynę, a własna matka nie chciała zbliżyć się do niego — mówi Elżbieta łagodnie. — Niech mnie powieszą, jeśli tak nie było — łka Bedford — i niech cię Bóg bobobłogosławi, paniczu Pop!

— To dziecko jest już i tak dość niedobre, samowolne i niegrzeczne! — wykrzykuje lady Baker. —Życzę sobie, moja pani, abyś nie kalała go jeszcze więcej!

— To okrutnie tak mówić do uczciwej kobiety, wielmożna pani — rzecze Bedford.

— Proszę, moja panno, czy i z lokajem jesteś zaręczona? — syczy matrona.

—U dziecka Maxwella nic poważnego: po prostu ząbki... Co się stało, na Boga? Kochana Lizzy, kochana panno Prior, co się stało?— woła doktor, który właśnie nadszedł z ogrodu.

— Nic się nie stało, tylko ta młoda kobieta ukazała nam się w nowym świetle — rzecze lady Baker. — Mój syn właśnie zakomunikował nam, że panna Prior tańczyła na scenie, panie Drencher; jeśli pan uważa, że taka osoba jest odpowiednim towarzystwem dla pańskiej matki i sióstr, które, jak mi się zdaje, uczęszczają do przybytku chrześcijańskiego kultu — życzę panu szczęścia.

— Czy to... czy to... prawda? — pyta doktor z miną osłupiałą.

— Tak, to prawda — odpowiada dziewczyna z westchnieniem.

— I nigdy mi o tym nie mówiłaś, Elżbieto? — jęczy doktor.

— Jest równie uczciwa jak wszystkie tu obecne kobiety — wola Bedford. — Oddawała wszystkie pieniądze rodzinie.

— To niesłuszne, żeś mi o tym nie powiedziała. To niesłuszne — szlocha doktor. I rzuciwszy jej straszne pożegnalne spojrzenie, odwraca się plecami.

— Słuchaj no, panie. Hej! Jak on się tam nazywa? Pigularzu! — wrzeszczy kapitan Clarence. — Wracaj, powiadam. Na honor, mówię ci, to porządna dziewczyna.

— Panna P. nie powinna była ukrywać tego przede mną. Moja matka i siostry są dysydentkami i mają bardzo surowe zasady. Nie mogę wprowadzać do swojej rodziny kogoś, kto... kogoś, kto... Do widzenia państwu — rzecze doktor i odchodzi wielkimi krokami.

— A teraz może pani spakuje rzeczy i również odejdzie? — ciągnie lady Baker. — Moja droga pani Bonnington, sądzi pani...

— Oczywiście, oczywiście, musi odejść! — woła pani Bonnington.

— Niech pani nie odchodzi, aż wróci Lovel, panienko. To nie są pani chlebodawczynie. Lady Baker nie płaci pani pensji. Jeśli pani odejdzie, ja także odchodzę. Macie! — woła Bedford i mamrocze jej coś do ucha o końcu świata.

— Odchodzicie także, to chwała Bogu, bezczelny człowieku! — wykrzykuje matrona.

— O, kapitanie Clarence, narobił pan ładnego bigosu! — powiadam ja.

— Nie wiem, o co, u diabła, ta cała awantura — rzecze kapitan bawiąc się pustą karafką. — To przecież do

bra dziewczyna, ładna dziewczyna. Jeżeli chce tańczyć, żeby utrzymać rodzinę, czemu, u diabła, nie ma tańczyć, żeby utrzymać rodzinę?

— Właśnie polecam tej osobie, aby to nadal robiła— rzecze lady Baker odrzucając w tył głowę. — A teraz będę pani wdzięczna za opuszczenie tego pokoju. Słyszy pani?

Gdy biedną Elżbieta usłuchała tego rozkazu, Bedford rzucił się w jej ślady i wiem, że nie uszła pięciu kroków, a już ofiarował jej swoje oszczędności i wszystko, co posiadał. Wczoraj mogła była mieć moje. Ale oszukała mnie. Igrała ze mną. Wprowadziła mnie w błąd co do tego doktora Nie mogłem jej już ufać. Moja wczorajsza miłość umarła, powtarzam. Naczynie pękło i nigdy już nie będzie całe. Ona wiedziała, że wszystko między nami skończone. Wychodząc z pokoju, nie spojrzała na mnie ani razu.

Obie starsze panie — jedna, zdaje się, odrobinę przerażona swoim zwycięstwem — opuściły dom, i na ten raz wyjechały tym samym powozem. Młody maniak, przyczyna całego nieszczęścia, oddalił się chwiejnie, sam nie wiem dokąd.

Około czwartej biedna mała Pinhorn, pokojówka dzieci, przyszła do mnie, dusząc się nieomal od łez, i podała mi list.

— Ona odchodzi, a uratowała tym dzieciakom życie, naprawdę. I napisała tu do pana. I Bedford odchodzi. I ja też wymówię, żeby pan wiedział! — I zapłakana służąca oddala się, zostawiając mnie z listem w ręce, trochę przestraszonego.

„Drogi Panie", pisała Betty. „Niech mi będzie wolno skreślić parę słów podzięki i pożegnania. Udaję się do matki. Pewnie wkrótce znajdę nową posadę. Biedny Bedford, który ma zacne serce, powiedział mi, że oddał panu mój list do pana Drenchera. Spostrzegłam dziś

rano, że pan wie wszystko. Mogę teraz powiedzieć tylko, że za pańską długotrwałą dobroć i przychylność dla mojej rodziny jestem na zawsze pańską oddaną i wdzięczną — E. P."

Tak: to było wszystko. Sądzę, że rzeczywiście była wdzięczna. Ale nie była szczera ani wobec mnie, ani wobec tego biednego lekarza. Gniewu nie odczuwałem, daleki byłem od tego. Miałem sporo szacunku, życzliwości, owszem, podziwu dla nieustraszonego dziewczęcia, które bardzo pogodnie i odważnie tak długo grało trudną rolę. Ale mój niemądry płomyczek miłości zapłonął i zgasł w ciągu jednego dnia; wiedziałem, że ona nigdy mnie nie pokocha. Przez tę posępną, bezsenną noc po przeczytaniu owego listu przemyślałem jej charakter i jej dzieje i zdałem sobie sprawę, że do tego życia pełnego podstępów i obłudy zmusiły ją okoliczności. Nie obwiniałem jej. W takich warunkach, z taką rodziną, jakże mogła być szczera i otwarta? Biedactwo! Biedactwo! Czy znamy kogokolwiek na wylot? Ach, Boże, jesteśmy prawie wszyscy bardzo samotni na świecie. Wy, którzy macie koło siebie kochających ludzi, trzymajcie się ich i dziękujcie Bogu. Pod wieczór udałem się do hallu. Stały tam jej biedne kuferki i tobołki, a nad nimi płakała mała pokojóweczka. Widok ten wzruszył mnie bardzo; zdaje mi się, że sam zapłakałem. Biedna Elżbieto! Z tymi oto skrzynkami zaczynasz na nowo samotną podróż swego życia! Dałem dziewczynie dwa suwereny. Wyjąkała wśród szlochów „Ojej" i wybuchnęła jeszcze rozpaczliwszym łkaniem. Dobre masz serduszko, mała Pinhorn!

— „Podjechać po pannę Prior?" Czyje to kufry tu stoją? — rzecze Lovel, wracający, z miasta. W tejże chwili nadjechały obie starsze panie.

— Czy nie widziałeś nas z omnibusu, Fryderyku?—

woła lady przymilnie. — Całą drogę jechałyśmy tuż. za tobą.

—Jechałyśmy powozem, mój kochany — mówi pani Bonnington, nieco zdenerwowana.

— Czyje to kufry?. Co się stało? I czego ta dziewczyna płacze? — pyta Łovel.

— Panna Prior odchodzi — szlocha Pinhorn.

— Panna Prior odchodzi? Czy to pani robota, moja lady Baker? Czy twoja, matko? — rzecze pań domu groźnie.

— Odchodzi, mój miły, ponieważ nie może pozostać w tym domu — rzecze mamusia.

—Ta kobieta nie jest odpowiednim towarzystwem dla dzieciątek mego anioła, Fryderyku! — woła lady B.

— Ta osoba oszukała nas wszystkich, mój miły! — rzecze mamusia.

— Oszukała? Jak? Kogo oszukała? — mówi dalej pan Lovel, coraz to bardziej zapalczywie.

— Clarence, kochanie! Chodź tu, mój drogi! Opowiedz wszystko panu Lovelowi. Zejdź i opowiedz mu w tej chwili — woła lady Baker do syna, który właśnie pojawia się na korytarzu obiegającym hali.

— O co teraz znowu gwałt, proszę państwa? — I kapitan Clarence schodzi, obijając sobie kostki o kufry biednej Elżbiety i klnąc, jak to miał w zwyczaju.

— Powiedz panu Lovelowi, gdzie widziałeś tę... tę osobę, Clarence! A ty, mój panie, posłuchaj brata mojej Cecylii!

— Widziałem ją... widziałem ją w niebieskiej sukni z cekinami w Słowiku i Róży w Teatrze Książęcym. Diablo ładna z niej była dziewczyna! — rzecze kapitan.

— Oto masz, mój panie!

— Oto masz, Fryderyku! — wołają matrony jednym, tchem.

— I co z tego? — pyta Lovel.

— Litości! Pytasz, co z tego, Fryderyku? Czy wiesz, co to jest teatr? Powiedz pan Fryderykowi, co to jest teatr, panie Batchelor, i że moje wnuki nie mogą być wychowywane przez...

— Moje wnuki, dzieci mojej Cecylii wrzeszczy druga — nie mogą być kalane przez...

— Cicho! — ja na to. — Czy możesz pan o niej powiedzieć choć jedno złe słowo, Baker?

— Nie. Tam do licha! Nigdy nie powiedziałem o niej złego słowa — rzecze kapitan. — Nie, niech mnie diabli, wiecie, ale...

— Ale przypuśćmy, że ja wiedziałem o tym przez cały czas? — pyta Lovel zaczerwieniwszy się. — Przypuśćmy, iż wiedziałem, że tańczyła, by zarobić na chleb dla rodziny? Że harowała i męczyła się, by utrzymać rodziców i rodzeństwo? Że i teraz ze swej pensji dalej im pomaga? Że strzegła moich dzieci w chorobie i niebezpieczeństwie? I dlatego mam ją wyrzucić za drzwi, tak? Nie, na Boga! Nie! Elżbieto! Panno Prior! Niech pani zejdzie! Niech pani tu zejdzie, błagam panią!

Guwernantka ubrana do wyjazdu pojawiła się w tej chwili na korytarzu obiegającym hall. Podczas gdy Lovel mówił dalej bardzo głośno i rezolutnie, ona zeszła, śmiertelnie blada.

Wdowiec podszedł do niej ogromnie podniecony i ujął jej rękę.

— Kochana panno Prior! — rzekł. — Kochana Elżbieto! Była pani najlepszą przyjaciółką moją i moich dzieci. Pielęgnowała pani żonę moją w chorobie, opiekowała się pani moimi dziećmi w gorączce i niebezpieczeństwie. Była pani podziwu godną siostrą i córką we własnym domu. I za to, za te wyświadczone nam dobrodziejstwa, moi krewni, moja teściowa, chciałaby

wypędzić panią z mego domu! Tak nie będzie, na Boga, tak nie będzie!

Powinniście byli widzieć małego Bedforda, jak siedząc na kufrze guwernantki potrząsał kułakiem i krzyczał „hura" w chwili, gdy pan jego przemawiał. Donośne głosy i sprzeczka w hallu sprowadziły doń pół tuzina służby.

— Wynoście się wszyscy! — krzyczy Lovel i cała domowa ciżba oddala się, a na samym końcu Bedford, kiwając swemu panu głową z uznaniem, wycofuje się z pokoju.

— Pan jest bardzo dobry, uprzejmy i wspaniałomyślny, proszę pana — rzecze Elżbieta, blada, przykładając sobie chusteczkę do oczu. — Ale nie ciesząc się zaufaniem tych pań, nie mogę zostać, panie Lovel. Niech pana Bóg błogosławi za pańską dobroć dla mnie. Muszę jednak, proszę pana, wrócić do mojej matki.

Zacny człowiek obejrzał się groźnie na obie starsze kobiety i chwytając ponownie dłoń guwernantki rzekł:

— Elżbieto! Droga Elżbieto! Błagam. panią, niech pani nie odchodzi! Jeśli pani kocha moje dzieci...

— O, proszę pana! (po tym wykrzykniku muślinowa; zasłona zakrywa wzruszenie panny Prior i wyraz jej twarzy).

— Jeśli pani kocha moje dzieci — mówi wdowiec bez tchu — niech pani z nimi zostanie. Jeśli pani żywi pewne względy dla... dla ich ojca... (o Timantesie, gdzie twa chusteczka do nosa?) zostań pani w tym domu, nosząc miano, którego nikt nie będzie mógł kwestionować. Bądź jego panią.

— Jego kochanką — i to w mojej obecności! — wrzeszczy lady Baker. — Pani Bonnington, ta rozwiązłość jest potworna!

— Bądź moją żoną, kochana Elżbieto — ciągnie da

lej wdowiec. — Czuwaj dalej nad dziećmi, które już nie będą sierotami bez matki.

— Fryderyku! Fryderyku! Czyż nie mają nas? — wrzeszczy jedna ze starych dam.

— Och, moja biedna, kochana lady Baker! — rzecze pani Bonnington.

— Och, moja biedna, kochana pani Bonnington! — rzecze lady Baker.

— Fryderyku, posłuchaj swojej matki! — błaga pani Bonnington.

— Swoich matek! — szlocha lady Baker.

I obie rzucają się na kolana, a ja słyszę głośne parsknięcie za drzwiami wiodącymi do pomieszczeń dla służby, gdzie niewątpliwie trwał na posterunku Bedford.

— Ach, Batchelor, kochany panie Batchelor, przemów pan do niego! — woła zacna pani Bonny. — Zaklinamy to dziecko, Batchelor, to dziecko, które pan znałeś już na uniwersytecie, kiedy był dobrym, łagodnym, posłusznym chłopcem. Pan ma wpływ na mego biednego Fryderyka. Użyj go na prośbę jego matki, która ma złamane serce, a będziesz miał moje bbbłogosławieństwo.

— Moja dobra, kochana pani! — wołam, bo przykro mi widzieć zacną duszę w takim strapieniu.

— Poślijcie po doktora Straightwaista! Niech pan wpłynie na Fryderyka, by pohamował swój szał! — woła Bakerowa — inaczej ja oszaleję, ja, matka Cecylii, matka tego zamordowanego anioła.

— Anioła! Allons — mówię. — Od czasu gdy owdowiał, nie dała pani temu biedakowi ani chwili spokoju. Kłóciła się pani z nim bez przerwy. Wzięła pani w posiadanie jego dom, tyranizowała pani jego służbę, psuła pani jego dzieci. Naprawdę, lady Baker!

— Panie — woła lady — pan jest podłym, ordynar

nym człowiekiem, pozwalającym sobie za wiele! Clarence, obij tego gbura!

— Nie — rzekłem. — Dziś niech nie będzie już więcej kłótni. I pewien jestem, że kapitan Baker nie zechce mi się naprzykrzać. Panno Prior, cieszę się ogromnie, że mój stary przyjaciel znalazł kobietę rozsądną, dobrego prowadzenia, zrównoważoną; kobietę, która przeszła wiele prób i znosiła je z wielką cierpliwością, która się nim zajmie i uczyni go szczęśliwym. Winszuję wam obojgu. Panna Prior tak dobrze znosiła niełaskę Fortuny,' że pewien jestem, że i łaskę znieść potrafi, gdyż to prawdziwa łaska Fortuny zostać żoną tak lojalnego, uczciwego, dobrotliwego gentlemana jak Fryderyk Lovel.

Po takiej przemowie, mogę to chyba powiedzieć, liberavi animam. Ani słowa skargi, jak widzicie, żadnej aluzji do Edwarda, ani jednej uszczypliwości, choć mogłem był wystrzelić niejeden straszliwy grot ze swego kołczanu i sprawić, że Lovel i jego wybranka wiliby się przede mną. Ale po co psuć zabawę? Czy będę mruczał i dąsał się nad pustą miską dlatego, ze mój towarzysz dostał kawałek mięsa? Zjedz go, szczęśliwcze, i dziękuj losowi! Czy nie byłbym się tą kością udławił, gdybym jej był spróbował? A poza tym przyzwyczaiłem się już do zawodów. Inni zdobywają nagrody, o które ja się ubiegam. Przywykłem dobiegać jako drugi w nużącym wyścigu miłości. Drugi? Ech! Trzeci, czwarty. Que scaisje? Najpierw, za młodych lat Bessy był kapitan z Bombaju. Był Edward. Jest Fryderyk. Dalej, Karolu Batchelor, nie wyrzekaj na los: bądź rad, że nadal pozostałeś Batchelorem. Moja siostra ma dzieci. Będę dla nich wujem, drugim ojcem. Czyż Edward o szkarłatnych faworytach nie został zdystansowany? Czyż biedny Dick Bedford nie przegrał wyścigu — biedny Dick, który nigdy nie miał szansy,

a jest najlepszy z nas wszystkich? A poza tym, jak to zabawnie widzieć lady Baker zdetronizowaną: pomyśleć, że pani Prior będzie królować nad nią. Ta stara furia o fioletowej twarzy, Bakerzyca, nigdy już więcej nie będzie rządzić, wściekać się i deptać po ludziach. Musi spakować tobołki i pójść precz. Wiem, że musi. Toteż mogę naprawdę szczerze powinszować Lovelowi.

W tej samej chwili, jak gdyby po to, by spotęgować komizm tej sceny, któż to się zjawia, jak nie teściowa Nr , pani Prior, wraz ze swym chłopcem w błękitnym mundurku i dwojgiem czy trojgiem, pozostałych dzieci, które były zaproszone lub też same się zaprosiły, jak to miały we zwyczaju, na podwieczorek u dzieci Lovela. Młody Priorek trzymał pod pachą piękne wypracowanie, które przyniósł pokazać swemu protektorowi Lovelowi. Jego mama, całkiem nieświadoma tego, co zaszło, weszła ugrzeczniona, w starym spiczastym kapeluszu, z torbą, ową obszerną składnicą wszelkich zapasów, ze starym parasolem i zwykłym nudnym uśmieszkiem. Złożyła ukłon obu matronom, podprowadziła swego niebiesko umundurowanego chłopca do pana Lovela, w którego biurze spodziewała się dla syna posady kancelisty i na którego surdut i kamizelkę miała zakusy, choć były jeszcze na jego grzbiecie, po czym od razu zabrała się do starszych pań.

— Łaskawa pani! Mam nadzieję, że pani zupełnie dobrze się czuje? (tu dyg) Kochana, dobra pani Bonnington! Przyszłam złożyć pani moje uszanowanie. To jest Luiza, łaskawa pani, ta duża dziewczyna, której pani tak łaskawie obiecała sukienkę. A to jest moja maleńka, pani Bonnington, do usług, a to mój wielki niebieski chłopak. Idź, porozmawiaj z kochanym, dobrym panem Lovelem, Gus, naszym kochanym, dobrym przyjacielem i opiekunem, synem i zięciem tych ko

chanych pań. Niech pan popatrzy, proszę pana, oto jego wypracowanie; przynosi ono chlubę chłopcu w jego wieku, prawda, panie Batchelor? Pan to może powiedzieć, pan, który tak dobrze wie, co to jest pisanie. Moje uszanowanie panu... Elżbieto, Lizzy, moje kochanie! Gdzie twoje okulary?...

Tu urwała i spoglądając w przestrachu na całą grupę, na kufry, na zarumienionego Lovela, na bladą twarz guwernantki: — Boże litościwy! — rzekła. — Co się stało? Powiedz mi, Lizzy, co się tu dzieje?

— Czy to zmowa, proszę? — rzecze wzburzona pani Bonnington.

— Zmowa, kochana pani Bonnington?

— Czy bezczelność? — drze się szanowna lady Baker.

— Bezczelność, łaskawa pani? Co... co się dzieje? Co znaczą te kufry, kufry Lizzy? Ach! — matka podniosła krzyk. — Nie wyrzuciliście tej biednej dziewczyny? O, moje biedne dziecko, moje biedne dzieci!

— Teatr Książęcy wyszedł na jaw, pani Prior — powiedziałem w tym miejscu.

Matka załamuje chude dłonie. —Ta biedaczka nie była winna. Chciała pomóc biednemu ojcu w nędzy. To ja zmusiłam ją do tego. O panie, moje panie. Nie odejmujcie chleba od ust tym biednym sierotom! — I niefałszowane łzy leją się strumieniem po jej pożółkłych policzkach.

— Dosyć tego — rzecze pan Lovel wyniośle — pani Prior, córka pani nie odchodzi. Elżbieta obiecała zostać ze mną i nigdy mnie nie opuszczać, już nie jako guwernantka, lecz jako... — i tu ujmuje pannę Prior za rękę.

— Jego żona! Czy to... czy to prawda, Lizzy? —. pyta matka bez tchu.

— Tak, mamo — rzekła potulnie panna Elżbieta Prior.

Na to stara kobieta rzuca na ziemię parasol i wydając przenikliwy okrzyk zamyka Elżbietę w objęciach, po czym podbiega do Lovela.

— Synu mój! Synu! — rzecze (niezła była mina Lovela na to powitanie, upewniam was). — Chodźcie tu, dzieci, chodźcie! Auguście, Fanny, Luizo, ucałujcie waszego kochanego brata, dzieci! A gdzie są twoje, Lizzy? Gdzie Pop i Cissy? Idźcie poszukać swoich małych siostrzeńców, moi kochani: Popa i Cissy, w szkolnym pokoju albo w ogrodzie. Oni teraz będą waszymi siostrzeńcami. Idźcie po nich, mówię.

Gdy młodzi Priorowie wyszli, pani Prior zwróciła się do dwu pozostałych matron i przemówiła do nich z niemałą godnością:

— Bardzo ciepło dziś na dworze, łaskawa pani. Panu Bonningtonowi musi być gorąco na kazalnicy, pani Bonnington. Ojej! Ten mały utrapieniec bije mojego Johnny na schodach. Przestańże, Pop! Jak my to zrobimy, żeby te dzieci nie kłóciły się ze sobą, Elżbieto?

Prędko, chodź do mnie, o zręczny rysowniku brytyjskich matron i wyrysuj mi miny lady Baker i pani Bonnington!

— Ładna heca, prawda, mój stary? — rzecze kapitan do mnie. — Lady Baker, moja miła, zdaje mi się, że ci nos wypadł z zawiasów.

— O Cecylio, Cecylio! Czy nie wzdrygasz się w swym grobie? — woła lady Baker. — Zawołaj moich ludzi, Clarence, zawołaj Bulkeleya, zawołaj moją pokojówkę! Dajcie mi odejść, mówię, z tego domu zgrozy!

I stara dama wybiegła do salonu, gdzie jęła wydawać z siebie nie wiem już jakie niezrozumiałe okrzyki i jęki przed owym spokojnym, nieruchomym, sztucznie uśmiechniętym portretem zmarłej Cecylii.

Teraz opowiem rzecz prawdziwą, którą poświadczyć mogą Lovel, jego wybranka, pani Bonnington i kapitan Clarence Baker. Otóż tedy, podczas gdy lady B. przemawiała do portretu Cecylii, jedna ze strun w harfie spowitej w całun z kordobańskiej skóry i stojącej zawsze w kącie pokoju p kła z głośnym „bong", które napełniło wszystkich obecnych przerażeniem. Wzburzenie lady Baker po tym wypadku było straszne; nie mam ochoty go opisywać, ponieważ nie chcę mówić

o niczym tragicznym w niniejszym opowiadaniu, chociaż umiem pisać tragedie, jak tego dowiodą — sądzę — pewne moje sztuki (których zalet zazdrośni reżyserzy nigdy nie potrafili się dopatrzyć), gdy się ukażą w pośmiertnym zbiorze mych dzieł.

Bakerowa twierdziła zawsze, że w chwili gdy pękła struna harfy, serce jej pękło również. Ponieważ jednak żyła potem długie lata i być może jeszcze żyje,

i ponieważ wielokrotnie pożyczała pieniędzy od Lovela, należy go oczyścić z oskarżenia, które ona stale przeciwko niemu wnosi: że przyśpieszył jej śmierć oraz zamordował swą pierwszą żonę Cecylię. „Harfę, co raz w pałacach Tary" tak żałośnie i nieudolnie brzdąkała, wyniesiono sam nie wiem dokąd, a portret Cecylii, choć usunięto go z honorowego miejsca (gdzie, jak możecie sobie wyobrazić, byłby w obecnych okolicznościach niezbyt a' propos), zajmuje bardzo poczesną pozycję w różowym pokoju na górze, w którym mieszkał podczas mego pobytu w Shrublands ów nieszczęsny młodzian Clarence.

Cały dom uległ przemianie. W hallu stoi piękna fisharmonia, na której Elżbieta bardzo pięknie grywa muzykę kościelną. Co do mego dawnego pokoju, spróbowalibyście przy obecnych rządach zapalić tam papierosa! Jest on teraz biblioteką; wisi w nim wiele pięknych i autentycznych portretów rodu Lovelów, jego

angielskiej gałęzi z godłem w postaci wilczycy i mottem „Gare a la louve" oraz wspaniała pośmiertna podobizna portugalskiego oficera, nieżyjącego ojca Elżbiety (pędzla Gandisha).

Co do kochanej starej pani Bonnington, to możecie być pewni, że łatwo jej jest pogodzić, się z każdą żywą duszą, która okazuje jej uprzejmość, i z każdym układem stosunków, który przynosi szczęście jej synowi. Toteż Elżbieta zupełnie ją przekabaciła. Pani Prior niewątpliwie spodziewała się królować w Shrublands po detronizacji tamtych starszych pań. Ale bez wielkiej przykrości stwierdzam, że w tym względzie doznała zawodu. Doprawdy, ubawiłem się niemało, gdy już pierwszego dnia jej zamierzonych rządów — owego dnia, którego wydarzenia dopiero opisaliśmy — zobaczyłem, jak spokojnie i z jakim wdziękiem Bessy usunęła spod niej tron, na który stara pani właśnie się wdrapywała.

Pani Prior znała doskonale dom i wszystko, co się w nim mieściło; toteż gdy lady Baker odjechała z synem i orszakiem służby, Priorowa przetrząsnęła opustoszałe apartamenty, zbierając wszystko, co w pośpiechu pozostawiono: czerwone piórko z pokoju starszej pani, spinkę i butlę olejku do włosów — własność kapitana.

— Teraz, kiedy oni odjechali, a sama z nim zostać nie możesz, kochanie, muszę być z tobą — rzekła, zszedłszy na dół do córki.

— Oczywiście, mamusiu, muszę być z tobą — rzecze posłusznie Elżbieta.

— A różowy pokój i niebieski, i żółty będą dla chłopców, a kretonikiem obity buduarek dla mnie; mogę ich wszystkich poumieszczać, ach, jak wygodnie!

— Ja mogę zamieszkać w pokoju Luizy, mamusiu — rzecze Bessy. — Nie wypada, abym tu w ogóle mie

szkała — aż dopiero po wszystkim, wiesz. Albo też mogę pojechać do wujaszka, do college św. Bonifacego. Czy nie sądzisz, że tak będzie najlepiej, Fryderyku?

— Co tylko zechcesz, kochana moja Lizzy! — rzecze Lovel.

— I chyba trzeba będzie dokonać w domu pewnych przeróbek. Mówił pan coś o przemalowaniu, panie Lovel. Dzieci mogą pojechać do babci Bonnington. A kiedy wrócimy, zawsze z radością powitamy pana, panie Batchelor, naszego najlepszego, starego przyjaciela. Prawda... e... Fryderyku?

— Zawsze, zawsze — rzecze Fryderyk.

— Chodźcie, dzieci, chodźcie na podwieczorek — woła pani P. rezolutnym głosem.

— Drogi Pop, nie odchodzę, to znaczy, tylko na parę dni, kochanie — rzecze Bessy całując chłopca — i będziesz mnie kochał, prawda?

— Dobra! — rzecze chłopak. A Cissy; gdy i do niej zwrócono się z tym samym apelem, powiedziała: — Będę kochała swoją drogą mamusię! — i zrobiła swej nowej macosze bardzo grzeczny dyg.

— Fred, sądzę, że lepiej, abyś odwołał jutrzejszy proszony obiad i zawiadomił tych panów — powiedziałem do Lovela.

— Chyba tak, Batch — rzecze ów.

— Albo może pan zje z nimi obiad w klubie? — mówi Elżbieta.

— Dobrze, Bessy.

— A kiedy dzieci skończą podwieczorek, odjadę z mamusią. Moje kufry są przecież gotowe — rzecze złośliwa Bessy. — A pan zostanie i zje obiad z panem Lovelem, prawda, panie Batchelor? — pyta dama.

Był to najbardziej ponury obiad w moim życiu. Żaden właściciel zakładu pogrzebowego nie mógłby mieć bardziej grobowej miny niż Bedford, kiedy nam usłu

giwał. Próbowaliśmy rozmawiać o polityce i literaturze. Umyślnie piliśmy zbyt wiele. Nic nie pomagało.

—Niech mnie diabli wezmą, jeśli potrafię znieść to dłużej, Lovel — rzekłem, gdyśmy siedzieli bez słowa nad trzecią butelką. — Wrócą do miasta i prześpię się w swoim mieszkaniu. Byłem nią także niemało zajęty, to prawda. Za jej zdrowie i za szczęście was obojga — z całego serca.

Wychyliliśmy po kieliszku, po czym pożegnałem go. Był bardzo rad, że już odjeżdżam.

Bedford stał przy bramie, gdy mały powozik, zaprzęgnięty w kuca, podjechał po mnie.

— Niech pana Bóg błogosławi, sir — rzekł. — Nie mogę tego znieść. Odejdę także. — I potarł oczy rękami.

Ożenił się z Mary Pinhorn i oboje wyemigrowali do Melbourne, skąd trzy lata temu przysłał mi serdeczny list i elegancką złotą szpilkę ze swego dorobku.

W miesiąc później można było zobaczyć dorożkę przejeżdżającą z Tempie na Hanover Square, a w miesiąc i dzień po tym, można było przeczytać w „Post" i „Times" ogłoszenie: „We czwartek dn. w kościele św. Jerzego na Hanover Square odbył się ślub WP. Fryderyka Lovela ze Shrublands w Roehampton i Elżbiety, najstarszej córki zmarłego kapitana Montagu Priora, K. S. F. Celebrował wielebny przełożony college św. Bonifacego, wuj oblubienicy".

Może kiedyś usłyszymy o LoveluMężu, lecz tu następuje koniec LovelaWdowca. Valete et plaudite, dobrzy ludzie, którzyście byli świadkami tej komedyjki. Zapuśćcie kurtynę, zamknijcie loże, pogaście światła. Hej, dorożka! Jazda do domu, napijmy się herbaty i połóżmy do łóżka. Dobranoc, mili aktorzy. Wesoło nam było razem. Rozstajemy się ze wzruszeniem i odrobiną żalu w sercu, nieprawdaż?



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Thackeray William Makepeace KSIĘGA SNOBÓW
Thackeray William Makepeace Pierscien i roza
Thackeray William Makepeace Historia Henryka Esmonda Ebook
Thackeray William Makepeace PIERŚCIEŃ I RÓŻA
Thackeray William Makepeace Pierscień i róża
Ebook William Makepeace Thackeray Dzieje Pendennisa T1
!William Makepeace Thackeray Pierścień i róża
William Makepeace Thackeray Dzieje Pendennisa T2 Ebook
William Makepeace Thackeray Pierścień i róża, czyli histor
William Makepeace Thackeray Pierścień i róża
Thackeray William Pierścień i Róża
THACKERAY WILLIAM pierscien i roza czyli
Thackeray Willian M Pierścień i róża 2

więcej podobnych podstron