Thackeray William Makepeace KSIĘGA SNOBÓW


Thackeray William Makepeace

KSIĘGA SNOBÓW

Napisana przez jednego z nich

UWAGI WSTĘPNE

Potrzeba napisania Dzieła o Snobach, wykazana na podstawie

historii i poparta szczęśliwie dobranymi przykładami ·Człowie

kiem, którego los przeznaczył do napisania lego dzieła, jestem ja ·

Powołanie moje przedstawione wymownymi słowy · Wykazuję,

iż świat przygotowywał się stopniowo na przyjęcie, DZIEŁA

i TWÓRCY · Snobów badać należy tak jak inne przed

mioty nauk przyrodniczych · Są oni ponadto częścią

składową Piękna (przez duże P) · Przenikają

wszystkie warstwy społeczeństwa · Wzru

szający przykład pułkownika

Snobley.

Wszyscy czytaliśmy zdanie (o którego prawdziwości ośmielam się całkowicie powątpiewać, chciałbym bowiem wiedzieć, na jakich obliczeniach zostało oparte), wszyscy, powiadam, mieliśmy szczęście zapoznać się ze spostrzeżeniem, że gdy świat i wymogi czasu wołają o Człowieka, mąż taki zjawia się. Tak więc podczas rewolucji francuskiej (czytelnik zapewne ucieszy się, że dowie się tak wcześnie), kiedy zaszła potrzeba zaaplikowania narodowi odtrutki, znalazł się Robespierre: odtrutka zaiste obrzydliwa w smaku i przyprawiająca o mdłości, lecz połknięta skwapliwie przez pacjenta z wielkim ostatecznie dla niego pożytkiem. Kiedy trzeba było wyrzucić Johna Bulla z Ameryki, wystąpił pan Washington i dokonał tego dzieła ku ogólnemu zadowoleniu; gdy zaś hrabia Aldborough nabawił się choroby, pojawił się profesor Holloway

ze swymi pigułkami i zgodnie z ogłoszeniem wyleczył jego lordowską mość itd., itd. Można by przytaczać nnóstwo przykładów świadczących, że ilekroć naród jest w wielkiej potrzebie, ratunek znajduje się pod ręką, właśnie tak jak w pantominie (owym mikrokosmosie), gdzie skoro tylko klownowi czegoś potrzeba: ogrzewacza do łóżka, rączki do pompy, gęsi lub damskiego boa, natychmiast spoza kulis wynurza się statysta z żądanym przedmiotem w ręku.

Z drugiej strony, kiedy ludzie podejmują jakieś przedsięwzięcie, zawsze gotowi są udowodnić, że ma ono na celu zaspokojenie najistotniejszych potrzeb świata. Powiedzmy, że jest to kolej żelazna: dyrektorzy rozpoczynają od stwierdzenia, że „ściślejsze połączenie Bathershins z Derrynane Beg jest nieodzowne dla postępu cywilizacji i odpowiada powszechnym i głośnym żądaniom wielkiego narodu irlandzkiego". Albo przypuśćmy, że chodzi o gazetę: prospekt głosi, że „w czasach, gdy kościół znajduje się w niebezpieczeństwie, zagrożony od zewnątrz przez rozpasany fanatyzm i złośliwą niewiarę, a od wewnątrz podminowany przez niebezpieczny jezuityzm i samobójczą schizmę — cierpiący lud rozgląda się dokoła, szukając z upragnieniem jakiegoś duchownego przywódcy i opiekuna. Przeto pewne grono dostojników kościelnych i szlachetnych panów wystąpiło w tej groźnej dla nas dobie z postanowieniem założenia nowej gazety «Kościelny...»" itd., itd. Przynajmniej jedno z powyższych spostrzeżeń jest zawsze prawdziwe: albo ogół potrzebuje czegoś, a więc to otrzymuje, albo też ogół otrzymuje coś, a zatem tego mu właśnie potrzeba.

Od dawna już byłem przeświadczony, że mam do spełnienia dzieło, Dzieło, jeśli wolicie, przez wielkie D; cel do osiągnięcia; otchłań, która czeka, bym się

w nią rzucił jak Kurcjusz, na koniu i w pełnym rynsztunku; wielkie zło społeczne do zbadania i zwalczenia. To przekonanie nurtowało mnie od lat. Szło za mną w trop po gwarnej ulicy, siadało przy mnie w samotnej pracowni, trącało mnie w łokieć, kiedy wznosiłem puchar przy biesiadnym stole; ścigało mnie poprzez labirynt Rotten Row, deptało po piętach w odległych krainach. Na kamienistej plaży Brighton czy na piaskach Margate głos ten brzmiał donośniej od szumu morza; gnieździ się on w moim nocnym czepku i szepce: „Zbudź się, o śpiący, Dzieło twoje czeka." Zeszłego roku w Koloseum, przy świetle księżyca, ów uporczywy głosik przybył do mnie i rzekł: „Smith lub Jones (nazwisko autora nie odgrywa żadnej roli), Smith lub Jones, mój luby, wszystko to bardzo pięknie, ale powinieneś siedzieć w domu i pisać swe wielkie dzieło o snobach."

Kiedy człowiek ma tego rodzaju powołanie, niedorzeczne są wysiłki, by uchylić się przed nim. Musi przemówić do ludów, musi „wywnętrzyć się" — jakby powiedział Jeames — lub też udławić się i umrzeć. „Zważ dobrze — mawiałem często do waszego uniżonego sługi — na sposób, w jaki zostałeś stopniowo przygotowany do podjęcia swej wielkiej pracy, aż wreszcie stała się ona dla ciebie nieodpartą koniecznością." Na początku powstał świat, potem zaś, naturalnym porządkiem rzeczy, Snoby; istnieli oni wieki całe, równie mało znani jak Ameryka. Z czasem jednak — ingens patebat tellus — ludzie zaczęli niejasno zdawać sobie sprawę, że rasa taka istnieje. Nie więcej niż w dwadzieścia pięć lat potem powstała nazwa — wyrazista, pojedyncza sylaba — i na oznaczenie owej rasy. Nazwa ta rozprzestrzeniła się w całej Anglii jak później koleje żelazne; Snoby znane są i uznawane w całym Impe

rium, nad którym — jak mnie zapewniają — słońce

nigdy nie zachodzi. „Punch" pojawia się w odpowiedniej chwili, aby na łamach swych zamieścić ich historię; pojawia się też jednostka, która w „Punchu" historię tę napisze.

Mam (i daru tego winszuję sobie z głęboką i nieustanną wdzięcznością) dobre oko na Snobów. Jeśli Prawda jest Pięknem, pięknie jest badać nawet snobizm; tropić Snobów poprzez historię, tak jak niektóre pieski w Hampshire węchem odszukują trufle; robić próbne wiercenia w społeczeństwie i natrafiać na bogate złoża snobianej rudy. Snobizm jest jak Śmierć w pewnej cytacie z Horacego, której, mam nadzieję, nigdyście nie słyszeli: „jednakową stopą wali w drzwi biedaków i kopie w bramy cesarzy". Wielkim błędem jest traktować sprawę Snobów lekko i sądzić, że istnieją oni tylko wśród klas niższych. Mniemam, że olbrzymi procent Snobów znaleźć można wśród śmiertelników wszelkiego stanu. Nie powinniście osądzać

Snobów pochopnie ani wulgarnie: czyniąc tak, dowodzicie, że sami jesteście Snobami. I mnie samemu zdarzyło się być wziętym za jednego z nich.

Pijąc kiedyś wody lecznicze w Bagnigge Wells, zatrzymałem się w. tamtejszym hotelu „Imperiał"; siadywał tam przez czas krótki naprzeciwko mnie przy śniadaniu Snob tak nieznośny, że czułem, iż póki trwa jego pobyt, nie odniosę z kuracji żadnego pożytku; Był to podpułkownik pewnego pułku dragonów nazwiskiem Snobley. Czernił buty i wąsy; seplenił, przeciągał i opuszczał „r" we wszystkich wyrazach; nosił się zawsze dziarsko i wygładzał swe lakierowane bokobrody olbrzymią, płomiennej barwy chustką, napełniając pokój tak duszącym zapachem piżma, że postanowiłem stoczyć z nim bój, w wyniku którego jeden z nas opuści gospodę. Najpierw zacząłem zagady

wac go niewinnie, czym go niezmiernie przeraziłem, bo nie wiedział, co robić wobec tego rodzaju ataków, a nigdy nie przyszło mu do głowy, by ktoś pozwolił sobie pierwszy do niego przemówić. Następnie podawałem mu gazetę, po czym widząc, że nie zwraca uwagi na wszystkie te zaczepki, patrzyłem mu uporczywie prosto w twarz i — używałem widelca w roli wykałaczki. Po dwu rankach takich poczynań nie mógł znieść tego dłużej i opuścił hotel.

Czy jeśli pułkownik to przeczyta, przypomni sobie jegomościa, który zapytałgo, co sądzi o takim pisarzu jak Publicoaler, i który wypędził go z hotelu przy pomocy widelca o czterech zębach?

ROZDZIAŁ PIERWSZY

ŻARTOBLIWE UWAGI O SNOBACH

Bywają Snoby względne i bezwzględne. Przez bezwzględne rozumiemy osoby będące Snobami wszędzie, w każdym towarzystwie, od rana do nocy, od młodości do grobu, jako że natura wyposażyła ich w snobizm; Snoby względne zaś — to ci, którzy są Snobami jedynie w pewnych okolicznościach i stosunkach życiowych.

Na przykład: znałem kiedyś człowieka, który popełnił w mej obecności czyn równie potworny jak ów opisany w poprzednim rozdziale. (Zdobyłem się nań w celu obrzydzenia swojej osoby pułkownikowi Snobley, mianowicie — użyłem widelca jako wykałaczki). Znałem kiedyś, powiadam, człowieka, który jedząc w mym towarzystwie obiad w kawiarni „Europa" (naprzeciwko Wielkiej Opery; jest to, jak wszystkim wiadomo, jedyne miejsce w Neapolu, gdzie można zjeść przyzwoity obiad), spożywał groszek posługując się nożem. Jego towarzystwo zrazu ogromnie mi się podobało. Poznaliśmy się w kraterze Wezuwiusza, a potem w Kalabrii zostaliśmy ograbieni i zatrzymani przez rozbójników, którzy żądali od nas okupu, co jednak nie ma nic do rzeczy. Był to człowiek o wielkich zdolnościach, bardzo dobrym sercu i rozległej wiedzy; nigdy jednak dotychczas nie widziałem go

przed talerzem groszku i jego postępowanie z tym ostatnim sprawiło mi najgłębszy ból.

Skoro zobaczyłem go zachowującego się w ten sposób publicznie, miałem przed sobą jedną tylko drogę: zerwanie naszej znajomości. Poprosiłem wspólnego naszego przyjaciela (czcigodnego Poly Anthusa), by w możliwie najdelikatniejszy sposób powiadomił go

o tym wyjaśniając, że zaszły przykre okoliczności — nie przynoszące bynajmniej ujmy honorowi pana Marrowfata ani nie umniejszające mojego dlań szacunku — które zmusiły mnie do zerwania z nim zażyłej znajomości. Kiedy zatem tegoż wieczoru spotkaliśmy się na balu u księżnej Monte Fiasco, obaj udaliśmy, że się wcale nie znamy.

Wszyscy w Neapolu zauważyli tę rozłąkę Damona i Pytiasza — w rzeczy samej Marrowfat parokrotnie ocalił mi był życie — ale, jako angielski gentleman, cóż miałem robić?

Mój drogi przyjaciel był w tym wypadku względnym Snobem. U wysoko postawionych osób każdej innej narodowości posługiwanie się nożem w wyżej wymieniony sposób nie jest snobizmem. Sam widziałem, jak Monte Fiasco zbierał z talerza i podnosił nożem do ust resztki sosu; podobnie czyni w towarzystwie każdy włoski principe. Widziałem też przy gościnnym stole J. C. M. arcyksiężnej Stefanii Badeńskiej (którą proszę, jeśli kiedykolwiek cesarskie jej oczy spoczną na tych skromnych wierszach, aby zechciała obdarzyć łaskawym wspomnieniem najbardziej oddanego ze swych sług), widziałem też, mówię, jak księżniczka PotztausendDonnerwetter (owa królewsko piękna kobieta) używała noża zamiast widelca lub łyżki; widziałem, na Jowisza!, jak go niemal połknęła, niczym Ramo Sami, kuglarz indyjski. I czy wtedy zbladłem? Czy zmniejszyła się cześć moja dla

księżniczki? Nie, cudna Amalio! Dama ta wzbudziła w mym sercu jedną z najszczerszych namiętności, jaką kiedykolwiek kobieta natchnęła męskie serce. O piękna! Oby nóż długo, długo jeszcze zanosił pożywienie do twych usteczek! Do najczerwieńszych i najśliczniejszych na świecie!

Przez cztery lata nie pisnąłem słówka żywej duszy o przyczynie mojej kłótni z Marrowfatem. Spotykaliśmy się w salonach arystokracji — naszych przyjaciół i krewnych. Obijaliśmy się o siebie w tańcu lub przy stole; zerwanie jednakże trwało i wydawało się nieodwołalne aż do czerwca roku ubiegłego.

Spotkaliśmy się u sir George'a Gollopera. Posadzono jego po prawej, waszego zaś uniżonego sługę po lewej ręce czcigodnej lady G. W skład menu bankietu wchodził groszek — kaczka z zielonym groszkiem. Zadrżałem widząc, jak podawano Marrowfatowi, i odwróciłem się, osłabły ze strachu, że ujrzę nóż zagłębiający się w jego ohydnych szczękach. Jakież było moje zdziwienie, jaka radość, kiedy zobaczyłem, że używa widelca jak każdy inny chrześcijanin! Ani razu nie posłużył się ostrą stalą. Dawne czasy stanęły przede mną jak żywe: wspomnienie wyrządzonych mi niegdyś przysług, ocalenie mnie z rąk zbójców, jego rycerskie zachowanie się podczas owej historii z hrabiną dei Spinachi, pożyczenie mi lirów. Omal nie rozpłakałem się z radości, głos łamał md się ze wzruszenia.

— Jerzy, mój kochany! — zawołałem. — Jerzy Marrowfat, mój kochany! Kieliszek wina!

Zarumieniony, głęboko wzruszony, niemal równie drżący jak ja sam, Jerzy odpowiedział:

— Franku, co wolisz: reńskie czy maderę? Gdyby nie obecność reszty towarzystwa, byłbym go

przycisnął do piersi. Lady Golloper nie domyślała się

nawet, jaki był powód wzruszenia, które sprawiło, że młoda kaczuszka, którą właśnie krajałem, znalazła się raptem na jej kolanach okrytych różowym atłasem. Ta najdobrotliwsza z kobiet wybaczyła mi mój błąd, a lokaj usunął ptaka.

Od tej pory byliśmy najlepszymi przyjaciółmi; nigdy też Jerzy nie powrócił do swego wstrętnego przyzwyczajenia. Nabył go w prowincjonalnej szkole, gdzie uprawiano groch i używano tylko dwuzębnych widelców. Dopiero na kontynencie, gdzie używa się powszechnie widelców o czterech zębach, wyzbył się owego okropnego nawyku.

W tym miejscu — i tylko w tym — wyznam, że sam należę do Szkoły Zwolenników Srebrnego Widelca, i jeśli niniejsza opowieść skłoniła bodaj jednego z moich czytelników do zastanowienia się, do poważnego zbadania samego siebie i zadania sobie pytania: „Czy jem, czy też nie jem groszku nożem?", do wyobrażenia sobie klęski, która może spaść na niego samego, jeśli będzie trwał w tym nawyku, lub na jego rodzinę, jeśli będzie musiała patrzeć na taki przykład — słowa te nie zostały napisane na darmo. A teraz pochlebiam sobie, że — bez względu na to, kim są inni autorzy — przyzna mi każdy, iż ja przynajmniej jestem człowiekiem moralnym.

Przy okazji, ponieważ niektórym czytelnikom może zbywać na bystrości umysłu, niech mi będzie wolno powiedzieć, jaki jest morał tej historii. Morał jest następujący: skoro społeczeństwo narzuciło nam pewne zwyczaje, powinniśmy być posłuszni prawom społeczeństwa i podporządkować się jego nieszkodliwym nakazom.

Gdybym poszedł do Brytyjskiego Instytutu Zagranicznego (a Boże mnie strzeż, bym miał się tam uda

wać pod jakimkolwiek pretekstem i w jakimkolwiek stroju), gdybym na jedną z urządzanych tam herbatek poszedł w szlafroku i rannych pantoflach, a nie w przepisowym ubiorze gentlemana, to jest w lakierkach, złocistej kamizelce, szapoklaku, gorsie z falbankami i białym halsztuku — wyrządziłbym zniewagę społeczeństwu i jadłbym groszek nożem. Niech portierzy Instytutu wyrzucą co prędzej osobnika, który dopuści się podobnego przestępstwa. Przestępca taki jest wobec społeczeństwa zdecydowanym i zatwardziałym Snobem. Społeczeństwo, podobnie jak rządy, posiada swój kodeks i policję i podporządkować im się musi każdy, kto chce odnosić korzyść z dekretów wydawanych dla wspólnego dobra.

Jestem z natury przeciwnikiem egocentryzmu i z całej mocy nienawidzę samochwalstwa; nie mogę się jednak powstrzymać od przytoczenia tutaj zdarzenia będącego ilustracją omawianej sprawy, a w którym — jak mi się zdaje — zachowałem się nader roztropnie.

Kiedy parę lat temu bawiłem w Konstantynopolu (w delikatnej misji: Rosjanie, mówiąc między nami, prowadzili podwójną grę i wysłanie specjalnego negocjatora stało się z naszej strony koniecznością), Lekkerbiss, pasza Rumelii i naonczas Główny Galeondżi Porty, wydał dla dyplomatów bankiet w swym letnim pałacu w Budżukder. Siedziałem po lewej ręce Galeondżiego, a przedstawiciel Rosji, hrabia de Diddlow, znajdował się po jego prawicy. Diddlow jest naprawdę wytwornym młodzieńcem: w trakcie rokowań trzykrotnie nasyłał na mnie zbirów, ale oczywiście wobec ludzi byliśmy przyjaciółmi i przywitaliśmy się w najserdeczniejszy i najbardziej czarujący sposób.

Galeondżi jest — lub raczej był, niestety!, gdyż skończył uduszony powrozem — zdecydowanym zwo

lennikiem starej szkoły tureckiej polityki. Jedliśmy palcami i zamiast talerzy mieliśmy kawałki chleba; jedyną innowacją, którą dopuszczał, były europejskie trunki; używał ich też z wielkim zapałem. Pochłaniał olbrzymie ilości jadła. Między innymi postawiono przed nim ogromny półmisek z jagnięciem ubranym we własną wełnę, nadzianym śliwkami, czosnkiem, asafetydą, pieprzem tureckim i innymi przyprawami: była to najwstrętniejsza mieszanina, jaką kiedykolwiek jadł lub wąchał żywy człowiek. Galeondżi objadał się tą potrawą; zwyczajem wschodnim nakładał ją swym przyjaciołom na prawo i na lewo, a natrafiwszy na szczególnie smakowity kąsek, własnoręcznie wpychał go gościom w usta.

Nigdy nie zapomnę miny biednego Diddlowa, kiedy jego ekscelencja, ukręciwszy dużą porcję potrawy w gałkę, z okrzykiem „Buk, Buk" (to bardzo dobre) wsadził Diddlowowi w gardło tę straszliwą pigułę. Zażywając ją Rosjanin łypnął okropnie oczami; połknął ją z grymasem, który zdawał się być wstępem do konwulsji, po czym schwyciwszy stojącą obok butelkę, której zawartość wziął za Sauterne'a, a która okazała się francuskim koniakiem, wypił duszkiem prawie kwartę, nim poznał swoją omyłkę. To go wykończyło: wyniesiono go z sali jadalnej ledwo żywego i położono w altance nad Bosforem, aby ochłonął.

Kiedy nadeszła moja kolej, przełknąłem swoją porcję z uśmiechem, powiedziałem Bismillah, oblizałem wargi z zadowoleniem, a gdy podano następne danie, sam ukręciłem gałkę tak zwinnie i z taką gracją wetknąłem ją w gardło starego Galeondżiego, że zdobyłem jego serce. Rosja została natychmiast odsunięta od dworu i traktat kabobanopolitański szczęśliwie podpisano. Co do Diddlowa, był on skończony: został odwołany do Petersburga, a sir Roderick Murchison

widział go pracującego w kopalniach Uralu, oznaczonego numerem .Nie potrzebuję chyba mówić, iż morałem tej opowieści jest, że w towarzystwie zdarza się wiele nieprzyjemnych rzeczy, które wypada przełknąć, i to z uśmiechem na twarzy.

ROZDZIAŁ DRUGI

SNOB KRÓLEWSKI

Już dawno, na samym początku panowania obecnej naszej najmiłościwszej królowej, zdarzyło się „pewnego pogodnego letniego wieczoru" — jakby powiedział pan James — że trzech czy czterech młodych kawalerów popijało poobiednie wino w gospodzie „Pod Godłem Królewskim" prowadzonej przez panią Anderson w królewskiej posiadłości Kensington. Wieczór był upojny i podróżni oglądali przez okno czarujący obraz. Wysokie wiązy w starych ogrodach zieleniły się bujnie, a drogą pomykały liczne powozy arystokracji angielskiej kierując się ku pobliskiemu pałacowi, gdzie książę Sussex (którego dochody pozwalały mu ostatnio jedynie na wydawanie herbatek) podejmował swą królewską siostrzenicę oficjalnym bankietem. Skoro karoce szlachty zdeponowały swych właścicieli przed pałacem, ich słudzy przyszli pociągnąć ciemnego piwa w pobliskim ogrodzie gospody „Pod Godłem Królewskim". Przez nasze okno przyglądaliśmy się tym ludziom. Na świętego Bonifacego, był to niezwykły widok!

Tulipany w ogrodach Mynheera Van Duncka nie miały świetniej szych barw niż pstrokate liberie tych sługusów. Riusze na ich piersiach przypominały kolorowe polne kwiaty, wszystkie barwy tęczy lśniły na ich pluszowych hajdawerach, a ci, którzy mieli dłu

gie laski, przechadzali się po ogrodzie z tym uroczystym wdziękiem, z tym rozkosznym podrygiwaniem łydek, które zawsze tak nieodparcie nas olśniewa. Aleja zdawała się dla nich za wąska, kiedy tak kroczyli obok siebie, dotykając się kanarkowymi, karmazynowymi i jasnoniebieskimi węzłami szamerunków na ramionach.

Nagle wśród tej dumnej parady rozległ się dźwięk dzwoneczka, otwarły się boczne drzwi i (po wysadzeniu z karocy swej królewskiej pani) weszli lokaje Jej Królewskiej Mości w szkarłatnych ubraniach ozdobionych czarnym pluszem i epoletami.

Żal było patrzeć, jak tamci biedacy rozpierzchli się przed nowoprzybyłymi. Ani jeden z zacnych prywatnych pluszowców nie mógł stawić czoła królewskim fagasom. Zeszli z alei, wpełzli do ciemnych kątów i w milczeniu pili swoje piwo. Królewscy pluszowcy panoszyli się w ogrodzie do chwili, kiedy oznajmiono, że obiad dla pluszowców królewskich podany. Wówczas wycofali się, i z pawilonu, w którym jedli, dochodziły nas tradycyjne wiwaty, mowy i skandowane oklaski. Pozostałych fagasów nie ujrzeliśmy już więcej.

Kochane moje fagasy, tak niedorzecznie pyszne w jednej chwili, a tak pokorne w następnej — są jedynie kopiami swych doczesnych panów. Kto małodusznie podziwia marne przymioty, jest Snobem — może ta definicja najlepiej określa charakter Snoba.

Dlatego to właśnie zaryzykowałem, z największym zresztą szacunkiem, umieszczenie Snoba królewskiego na czele mej listy, zmuszając wszystkich innych do ustąpienia mu pierwszeństwa, podobnie jak fagasy ustąpiły przedstawicielstwu królewskiemu w ogrodach Kensington. Powiedzieć o takim a takim dostojnym monarsze, że jest Snobem, to tylko stwier

dzić, że Jego Królewska Mość jest człowiekiem. Królowie są także ludźmi, a więc i Snobami. W kraju, w którym Snoby stanowią większość, SuperSnob jest z pewnością osobą odpowiednią do sprawowania rządów. U nas udało im się to w podziwu godny sposób.

Na przykład Jakub I był Snobem, i do tego szkockim Snobem; nie ma na świecie bardziej dokuczliwego stworzenia. Wydaje się, iż nie posiadał on ani jednej ludzkiej zalety: ani odwagi, ani wspaniałomyślności, ani uczciwości, ani rozumu, ale przeczytajcie sobie, co o nim napisali wielcy wieszczowie i uczeni Anglii! Karol II, wnuk jego, był łajdakiem, ale nie był Snobem; natomiast współczesny mu Ludwik XIV, ten nadęty czciciel ceremoniału i biurokracji, był dla mnie zawsze zupełnie niewątpliwym królewskim Snobem.

Nie będę jednakże szukał przykładów Snobów królewskich w naszym własnym kraju, ale wymienię sąsiednie królestwo Brentford i jego zmarłego monarchę, wielkiego i nieodżałowanego Gorgiusa IV. Z tą samą uniżonością, z jaką lokaje w gospodzie „Pod Godłem Królewskim" ustąpili przed królewską liberią, arystokracja narodu brentfordzkiego kłaniała się i płaszczyła przed Gorgiusem, proklamując go pierwszym gentlemanem w Europie. I doprawdy zastanawiające jest, kogo gentlemeni uważają za gentlemana, skoro nadali Gorgiusowi taki tytuł.

Co to znaczy być gentlemanem? Czy to znaczy być uczciwym, delikatnym, wspaniałomyślnym, dzielnym, mądrym i posiadając wszystkie te zalety, okazywać je na zewnątrz w najbardziej uroczy sposób? Czy gentleman powinien być lojalnym synem, wiernym mężem i uczciwym ojcem? Czy powinien wieść przyzwoite życie, płacić rachunki, mieć wykwintne i eleganckie upodobania oraz wzniosłe i szlachetne cele w życiu? Jednym słowem, czy biografia Pierwszego

Gentlemana w Europie nie powinna być taka, by mogły ją z pożytkiem czytać na pensjach dorastające panienki z dobrego domu i studiować z korzyścią w zakładach wychowawczych szlachetni młodzieńcy? Pytanie to zadaję wszystkim wychowawcom młodzieży — pani Ellis i kobietom angielskim, wszystkim nauczycielom — od doktora Hawtrey aż do pana Squeersa. Widzę przed sobą w wyobraźni straszliwy trybunał młodości i niewinności zasiadający pod opieką swych wychowawców (jak na przykład owe dziesięć tysięcy rumianych sierot, wychowanków zakładu przy katedrze św. Pawła), a przed nim — Gorgiusa broniącego swej sprawy. Precz z sali sądowej, precz z sali sądowej, tłusty, stary Floryzelu! Woźni, wyrzućcie tego opuchłego, pokrytego krostami dziada! Jeśli już Gorgius musi mieć pomnik w nowym pałacu, który buduje naród Brentfordczyków, powinien on stanąć w sali dla lokajów. Powinno się go przedstawić przy krajaniu fraka, w której to sztuce podobno celował. Uchodził on również za wynalazcę ponczu maraskinowego, klamerki do butów (było to w czasie rozkwitu jego młodości i inwencji) oraz chińskiego pawilonu, najohydniejszego budynku na świecie. Umiał powozić czwórką koni prawie tak dobrze jak woźnica brightońskiego dyliżansu, fechtował się z gracją i jak powiadają, grał dobrze na skrzypcach. Uśmiechał się też z tak nieodpartym wdziękiem, że osoby dopuszczone przed jego dostojne oblicze stawały mu się oddane duszą i ciałem i padały jego ofiarą, tak jak królik pada ofiarą wielkiego boadusiciela.

Założyłbym się, że gdyby dzięki jakiejś rewolucji posadzono na tronie brentfordzkim pana Widdicomba, ludzie byliby tak samo urzeczeni jego nieodparcie monarszym uśmiechem i drżeliby klękając do ucałowania jego ręki. Gdyby pojechał do Dublinu,

postawiono by obelisk w miejscu, gdzie wylądował, jak to uczynili Irlandczycy po wizycie Gorgiusa. Wszyscyśmy czytali z uciechą historię owej podróży króla do kraju baraniej potrawki, gdzie obecność jego wzbudziła taką furię wiernopoddańczości i gdzie najsławniejszy człowiek w kraju, baron Bradwardine, wszedłszy na pokład królewskiego jachtu i znalazłszy kieliszek nadpity przez Gorgiusa, włożył go do kieszeni jako bezcenną pamiątkę i powrócił łódką na brzeg. Ale baron usiadł na kieliszku, stłukł go i mocno pociął poły swego fraka; w ten sposób bezcenna pamiątka została po wsze czasy stracona dla świata. O szlachetny Bradwardine! Cóż za staroświecki zabobon zdołał rzucić cię na kolana przed takim bożkiem?

Jeśli macie ochotę pofilozofować nad zmiennością spraw ludzkich, pójdźcie obejrzeć figurę Gorgiusa w jego prawdziwych, autentycznych szatach, w gabinecie figur woskowych. Wstęp — jeden szyling. Dzieci i lokaje — sześć pensów. Idźcie, zapłaćcie sześć pensów.

ROZDZIAŁ TRZECI

WPŁYW ARYSTOKRACJI NA SNOBÓW

W niedzielę minął tydzień, odkąd będąc w naszym mieście w kościele, słyszałem, jak po nabożeństwie dwóch Snobów wiodło rozmowę o pastorze. Jeden z nich pytał drugiego, kim jest ten duchowny.

— Jest to pan Takiataki — odpowiedział drugi Snob. — Kapelan domowy hrabiego Jakmutam.

— Ach, doprawdy? — rzekł pierwszy Snob tonem nieopisanego zadowolenia.

W jego umyśle ortodoksyjność i charakter pastora od tej chwili przestały budzić jakiekolwiek wątpliwości. Nie wiedział o hrabim więcej niż o kapelanie, ale powziął opinię o charakterze tego ostatniego na podstawie autorytetu pierwszego i poszedł do domu zupełnie zadowolony z jego wielebności — jak prawdziwy, nędzny, uniżony Snobik.

Zdarzenie to dało mi więcej do myślenia niż samo kazanie; zadumałem się nad rozmiarami i doniosłością lordochwalstwa w naszym kraju. Cóż to mogło mieć za znaczenie dla Snoba, czy jego wielebność jest, czy nie jest kapelanem jego lordowskiej mości? Jakaż cześć dla tytułu para panoszy się w tym wolnym kraju! Jesteśmy nią wszyscy objęci i wszyscy na klęczkach oddajemy hołd tytułom. A jeśli chodzi o wielki temat, który omawiam, sądzę, że wpływ instytucji parów na snobizm przewyższył wszystkie inne wpływy.

Wzrost liczby Snobów, popieranie ich i podtrzymywanie zawdzięczamy rodom arystokratycznym, co według słów lorda Johna Russela, jest z ich strony „bezcenną usługą".

I nie może być inaczej. Człowiek zdobywa wielki majątek, pomaga skutecznie jakiemuś ministrowi, wygrywa walną bitwę, zawiera traktat albo wreszcie jest zdolnym prawnikiem, pobiera niezliczone honoraria i zostaje sędzią; w nagrodę za to kraj obdarza go na zawsze złotą koroną (o większej lub mniejszej ilości pałek lub liści), tytułem oraz godnością ustawodawcy. „Zasługi twoje są tak wielkie — mówi naród — że twoim dzieciom wolno będzie nami rządzić. To zupełnie nie szkodzi, że twój najstarszy syn jest idiotą; uważamy twoje zasługi za tak znaczne, że twoje godności przeleją się na niego z chwilą, gdy śmierć pozbawi twe szlachetne buty ich właściciela. Jeśli jesteś biedny, damy ci tyle pieniędzy, abyście mogli, ty i twój pierworodny, żyć stale w dostatku i splendorach. Życzeniem naszym jest, aby w tym szczęśliwym kraju istniała osobna rasa dzierżąca najwyższe godności, otrzymująca wszystkie pierwsze nagrody i mająca największe szanse zdobycia wszelkich rządowych posad i nominacji. Nie możemy zrobić parów z wszystkich twoich kochanych dzieci — uczyniłoby to tytuł para pospolitym i zatłoczyłoby nadmiernie Izbę Lordów — ale będą one miały wszystko, co rząd jest w stanie ofiarować: będą kapitanami i podpułkownikami mając dziewiętnaście lat, podczas gdy sędziwi porucznicy tkwić będą po trzydzieści lat przy musztrze; mając lat dwadzieścia jeden będą dowodzili statkami i weteranami, którzy bili się już wtedy, kiedy ich nie było jeszcze na świecie. A zważywszy, iż jesteśmy wybitnie wolnym narodem, tudzież aby zachęcić każdego do spełniania jego obowiązków, powia

damy wszystkim ludziom wszystkich stanów: zróbcie olbrzymi majątek, pobierajcie ogromne honoraria jako prawnicy albo wygłaszajcie wielkie przemówienia, lub wreszcie wyróżnijcie się i wygrajcie jakąś bitwę — a wówczas... nawet wy wstąpicie do uprzywilejowanej klasy, a dzieci wasze automatycznie będą nami rządzić."

Jakżeż możemy zapobiec snobizmowi, jeśli taka potężna instytucja narodowa istnieje tylko po to, aby oddawać mu cześć? Jak możemy nie płaszczyć się przed lordami? Byłoby to wbrew naturze ludzkiej. Któryż człowiek zdoła się oprzeć tak przemożnej pokusie? Natchnieni tym, co nosi nazwę szlachetnego współzawodnictwa, niektórzy uganiają się za zaszczytami i zdobywają je; inni, sami zbyt słabi i małoduszni, ślepo wielbią i korzą się przed tymi, co je zdobyli; jeszcze inni, którym się nie powiodło, wściekle nienawidzą, wymyślają i zazdroszczą. Bardzo niewielu jest tak łagodnych i zgoła nie zarozumiałych filozofów, którzy potrafią ze spokojem obserwować stan, w jakim znajduje się społeczeństwo, mianowicie: zorganizowane płaszczenie się, uświęcony ustawami, podły kult człowieka i mamony, jednym słowem — uwieczniony snobizm, i spokojnie odniosą się do tego zjawiska. I ciekaw jestem, czy wśród tych spokojnych moralistów znalazłby się choć jeden, którego serce nie zabiłoby zadowoleniem, gdyby można go było oglądać spacerującego po Pall Mall w towarzystwie dwóch książąt? Nie, w naszych warunkach społecznych niepodobieństwem jest nie być czasami Snobem.

Warunki te pchają człowieka z gminu do snobistycznej podłości, szlachcica zaś — do snobistycznej arogancji. Szlachetna markiza w opisie swych podróży ubolewa, że pasażerowie parowców zmuszeni są stykać się z „ludźmi wszelkiego rodzaju i stanu", da

jąc przez to do zrozumienia, że przestawanie ze stworzeniami boskimi przykre jest dla jej lordowskiej mości, która jest od nich wyższa. Kiedy markiza X pisze w ten sposób, musimy pamiętać, że tego rodzaju uczucie nie byłoby naturalne w sercu żadnej kobiety. Zwyczaj jednak płaszczenia się i służalczości przyjęty przez całe otoczenie tej pięknej i wspaniałej damy, właścicielki tylu a tylu czarnych i innych brylantów, istotnie doprowadził ją do przekonania, że jest wyższa ponad ogół i że ludzie nie powinni obcować z nią inaczej jak na wielki dystans. Pamiętam, że byłem kiedyś w Kairze w chwili, gdy jeden z europejskich książąt krwi przejeżdżał tamtędy w drodze do Indii. Pewnego wieczoru w gospodzie zapanowało wielkie poruszenie: jakiś człowiek utopił się w pobliskiej studni. Wszyscy mieszkańcy hotelu wybiegli na podwórze, a wśród nich wasz uniżony sługa. Zapytał on pewnego młodzieńca o powód całego tego zamieszania. Skąd miałem wiedzieć, że ten młody człowiek był księciem krwi? Nie miał korony ani berła: ubrany był w białą kurtkę i filcowy kapelusz, ale okazał zdziwienie, że ktoś zwraca się do niego. Odpowiedział jakimś niezrozumiałym mruknięciem i — skinął na adiutanta, by ten podszedł r o z m ó w i ć s i ę z e m n ą. To nasza wina, a nie możnych tego świata, że uważają się oni za stojących o tyle wyżej od nas. Jeśli będziesz uparcie rzucał się pod koła, posąg Kriszny przejedzie po tobie, możesz być tego pewny; i jeśliby przed nami, drogi mój przyjacielu, wybijano codziennie pokłony, gdybyśmy napotykali na każdym kroku ludzi płaszczących się przed nami w niewolniczym uwielbieniu — wpadlibyśmy całkiem naturalnie w ton wyższości i przyjęlibyśmy wielkość, którą by świat tak uporczywie nas obdarzał.

A oto — zaczerpnięty z podróży lorda L. przykład, jak spokojnie, pogodnie i naturalnie wielki człowiek przyjmuje hołdy niższych od siebie. Po kilku głębokich i wnikliwych uwagach o mieście Brukseli, jego lordowska mość pisze: „Bawiąc dni kilka w hotelu «Belle Vue» — zakładzie ogromnie przechwalonym, ale ani w połowie tak wygodnym jak «Hôtel de France» — poznałem doktora L., lekarza poselstwa. Pragnął on wobec mnie sprawować honory domu i zamówił dla nas u szefa restauracji un dîner en gourmand, utrzymując, że zakasuje on paryskiego Rochera. Siedziało nas sześć czy osiem osób przy stole i wszyscy zgodziliśmy się, że obiad był nieskończenie gorszy od paryskiego, a przy tym o wiele droższy. Tak to bywa z kopiami."

I tak to bywa z jegomościami w rodzaju tego, który wydał obiad. Doktor L., pragnąc „czynić honory domu" wobec jego lordowskiej mości, fetuje go najlepszymi specjałami, które można dostać za pieniądze, a lord znajduje ucztę kosztowną i marną. Kosztowną! Nie była ona kosztowna dla niego. Marną! Pan L. zrobił, co mógł, by zadowolić szlachetne podniebienie lorda, tymczasem ten przyjmuje ucztę, a amfitriona odprawia z przymówką. To tak, jakby pasza o trzech buńczukach skarżył się na nie dość hojny bakszysz.

Ale jakżeby mogło być inaczej w kraju, gdzie lordochwalstwo jest częścią składową naszego credo i gdzie dzieci nasze uczy się od małego uważać Księgę parów za drugą Biblię Anglika?

ROZDZIAŁ CZWARTY

«KRONIKA DWORSKA» I JEJ WPŁYW NA SNOBÓW

Przykład jest najlepszą nauką, zacznijmy więc od prawdziwej i autentycznej historii, która unaocznia, jak wychowuje się młodych arystokratycznych Snobów i jak wcześnie ich snobizm doprowadzany bywa do rozkwitu. Pewna piękna i modna dama (wybacz, łaskawa pani, że historia twa zostanie podana do publicznej wiadomości, jest ona jednak tak umoralniająca, że powinna być znana szerokiemu ogółowi) opowiadała mi, że w czasach swej wczesnej młodości miała znajomą, która obecnie jest zresztą również piękną i modną damą. Skoro wymienię pannę Snobky, córkę sir Snobky'ego, której prezentacja u dworu wywołała taką sensację, czyż potrzebuję jeszcze mówić coś więcej?

Kiedy panna Snobky była jeszcze tak młoda, że przebywała w pokojach dziecinnych i chodziła na spacery do St. James Park pod opieką francuskiej guwernantki oraz olbrzymiego, włochatego fagasa w kanarkowej liberii domu Snobkych, spotykała niekiedy na tych przechadzkach lorda Klaudiusza Lollipopa, młodszego syna markiza Sillabub. W samej pełni sezonu rodzina Snobky nagle, z niewyjaśnionych przyczyn, postanowiła opuścić Londyn. Panna Snobky rozmawiała ze swoją przyjaciółką i powiernicą.

— Co powie biedny Klaudiusz Lollipop, kiedy usły

szy o mojej nieobecności? — spytało czułe dziewczątko.

— Och, może się wcale nie dowie — odrzecze powiernica.

— Ależ, moja droga, przeczyta o tym w gazetach — odpowiedziała kochana siedmioletnia modnisia.

Już wtedy znała swoją ważność i wiedziała, jak cały angielski świat, wszystkie tzw. dobre rodziny, wszyscy czciciele Srebrnego Widelca, wszyscy plotkarze, wszystkie panie sklepikarzowe, krawcowe, rejentowe i kupcowe (które mają równie mało szans, by obcować towarzysko z jakimś przedstawicielem rodu Snobkych, jak mój miły czytelnik na zjedzenie kolacji w towarzystwie cesarza chińskiego), śledzi każdy krok Snobkych z zainteresowaniem i lubi wiedzieć, kiedy przyjeżdżają oni do Londynu i kiedy go opuszczają.

Oto opis sukien panny Snobky i jej matki, lady Snobky, przytoczony z gazety:

MISS SNOBKY

Habit de Cour — składający się z żółtej gazowej sukni, narzuconej na spód z jasnozielonego brokatu, skrojonej en tablier — i przybranej pęczkami brukselki; stanik i rękawy suto ozdobione sutażem, tren różowy, usiany białymi rzodkiewkami. Strój głowy: marchewki i marszczone wstążki.

LADY SNOBKY

Costume de Cour — składający się z sukni z trenem z najwspanialszych pekińskich chustek, wytwornie przybranej cekinami, dżetami i czerwoną tasiemką. Stanik i spód z jasnoniebieskiej welwetyny, wykończone falbankami i kokardami ze sznura do dzwonków. Na piersiach — rogalik. Strój głowy: ptasie gniazdo z rajskim ptakiem, osadzone na bogatej kołatce

en ferronniére. Ten wspaniały ubiór, wykonany przez Madame Caroline z Regent Street, budził powszechny podziw.

Takie rzeczy się czyta. O, pani Ellis! O matki, córki, ciotki i babki angielskie, takie to pisaniny umieszcza się dla was w gazetach! Jak możecie nie być matkami, córkami itd. Snobów, skoro podaje się wam podobne bzdury?

Różową stopkę eleganckiej chińskiej panienki wpycha się w trzewik rozmiarami zbliżony do solniczki i trzyma się w nim biedne paluszki, uwięzione i podkurczone, tak długo, aż skarleją na dobre. Później już stopa nie urośnie do naturalnej wielkości, gdyby nawet dać jej balię zamiast buta, i Chinka na całe życie ma maleńkie stopy i jest kaleką. O, droga panno Wiggins, niech pani dziękuje swemu losowi, że te piękne nóżki pani — chociaż zaklinam się, iż w chodzie są tak małe, że ich prawie nie widać — niech pani dziękuje losowi, że świat nigdy czegoś podobnego z nimi nie uczynił; ale niech pani rozejrzy się wokoło i zobaczy, ilu pani przyjaciółkom z najwyższych sfer przedwcześnie i nieuleczalnie spaczono i skrępowano mózgi.

Jak można wymagać od tych biednych stworzeń, by poruszały się naturalnie, skoro świat i właśni rodzice tak okrutnie je okaleczyli? Tak długo jak istnieje Kronika dworska, skąd, u licha, mają ludzie w niej wymieniani uważać się za równych uniżonej rasie, która codziennie czyta te wstrętne bzdury? Zdaje mi się, że nasz kraj jest obecnie jedynym krajem na świecie, gdzie kwitnie nadal w pełni Kronika dworska i gdzie czyta się: „Dzisiaj Jego Królewska Wysokość książę Pattypan został wywieziony w wózeczku na świeże powietrze", „Księżniczka Pimminy

pojechała na spacer w asyście swych dam dworu ł w towarzystwie swej lalki" itd. śmiejemy się z powagi, z jaką Saint Simon oznajmia, że „Sa Majesté se médicamente aujourd'hui". To samo szaleństwo odbywa się przecież co dnia tuż pod naszym nosem. ów cudowny a tajemniczy człowiek, autor Kroniki dworskiej, co wieczór z pełną teczką nawiedza redakcje czasopism. Kiedyś poprosiłem pewnego redaktora, aby pozwolił mi zaczaić się na niego.

Słyszałem, że w pewnym królestwie, gdzie książęmałżonek jest z pochodzenia Niemcem (musi to być Portugalia, gdyż królowa tego kraju poślubiła niemieckiego księcia, którego miejscowa ludność podziwia i bardzo szanuje), ilekroć ów książę bawi się polowaniem na króliki w Cintra lub też na bażanty w Mafra, strzelby nabija mu oczywiście gajowy, po czym podaje je szlachcicowikoniuszemu, ten zaś podaje je z kolei księciu, który strzela, oddaje wystrzeloną broń szlachcicowi, który wręcza ją gajowemu, i tak dalej. Ale książę nie przyjmie strzelby z rąk tego, który ją ładuje.

Dopóki trwać będzie ta nienaturalna i potworna etykieta, muszą istnieć Snoby. Wszystkie trzy osoby zaangażowane w tej transakcji są w owej chwili Snobami.

Pierwszy Snob, gajowy — najmniejszy ze wszystkich, gdyż sprawuje swoją codzienną służbę; tutaj jednak występuje jako Snob, to znaczy uniża się przed inną ludzką istotą (księciem), z którym wolno mu kontaktować się tylko przez osobę trzecią. Wolny portugalski gajowy, który uznaje się za niegodnego kontaktowania się z kimkolwiek bezpośrednio, daje dowód, że jest Snobem.

Drugi Snob — szlachcic pełniący służbę przy księciu. Jeśli odbiór strzelby od gajowego ma uwłaczać

księciu, spełnienie tej czynności uwłacza także szlachcicowi. Występuje on jako Snob wobec gajowego, któremu przeszkadza w kontaktowaniu się z księciem, oraz wobec księcia, któremu składa poniżający hołd.

Trzeci Snob — portugalski książęmałżonek. Znieważa on w ten sposób swych bliźnich. Nic złego by się nie stało, gdyby przyjął wprost usługę gajowego, przyjmując ją jednak pośrednio, znieważa i samą usługę, i obydwu ludzi, którzy ją spełniają, toteż twierdzę z całym należnym respektem, że jest on niewątpliwym, choć królewskim Sn—m.

A potem czytacie w „Diario do Goberno": „Wczoraj Jego Królewska Mość bawił na łowach w lasach Cintra w asyście pułkownika de Whiskerando Sombrero. Jego Królewska Mość powrócił do Necessidades na śniadanie" itd., itd.

Och, ta Kronika dworska! — wołam raz jeszcze. Precz z Kroniką dworską — tym motorem i propagatorem snobizmu! Przyrzekam zaprenumerować na na cały rok każde pismo, które ukaże się bez Kroniki dworskiej, gdyby to nawet miał być sam „Morning Herald". Kiedy czytam te bzdury, zrywam się w gniewie, czuję się człowiekiem nielojalnym, królobójcą, członkiem Klubu Cielęcej Głowy. Jedyna Kronika dworska, która mi się podobała, przyniosła opowiadanie o królu hiszpańskim, który się upiekł prawie w całości, ponieważ nie starczyło czasu na to, aby Premier wezwał Szambelana, by ten zażądał od Marszałka Dworu, by ów zlecił Szefowi Lokajów, by tenże nakazał Nadwornej Pokojówce, aby przyniosła kubeł wody dla ugaszenia Jego Królewskiej Mości.

Jestem jak ów pasza z trzema buńczukami, któremu sułtan posyła swoją Kronikę dworską — powróz.

Ta kronika mnie dławi. Oby przepadła na wieki.

ROZDZIAŁ PIĄTY

CZYM ZACHWYCAJĄ SIĘ SNOBY

A teraz zastanówmy się, jak nawet wielkim ludziom trudno nie być Snobami. Czytelnikowi, którego delikatne uczucia zostały urażone stwierdzeniem, że królowie, książęta i lordowie są Snobami, łatwo jest powiedzieć: „Ty sam jesteś Snobem. Niby to malujesz Snobów, a w rzeczywistości kopiujesz tylko swoją własną brzydką gębę z zarozumiałością i samouwielbieniem Narcyza." Wybaczę jednak memu wytrwałemu czytelnikowi ten wybuch złego humoru, zważywszy na nieszczęśliwe jego urodzenie i kraj, z którego pochodzi. Być może, iż każdy Brytyjczyk musi być w pewnym stopniu Snobem. Gdyby ludzie dali się przekonać o tym fakcie, byłoby to już z pewnością wielkim osiągnięciem. Skoro wskazałem chorobę, miejmy nadzieję, że inni uczeni potrafią odkryć lekarstwa.

Jeżeli ty, który należysz do średnich warstw społecznych, jesteś Snobem, ty, któremu specjalnie nikt nie pochlebia, który nie masz dworaków; którego żadni uniżeni lokaje ani sklepikarze nie odprowadzają do drzwi z ukłonami; któremu policjant zwraca uwagę, byś nie tamował ruchu; który przepychasz się przez ciżbę tego świata, potrącany przez bliźnich naszych, Snobów; rozważ, o ile trudniej jest uniknąć snobizmu człowiekowi pozbawionemu tych atutów, które ty po

siadasz; takiemu, który przez całe życie był przedmiotem uwielbienia i małodusznych zachwytów. Rozważ, jak trudno jest bożyszczu Snobów nie być Snobem.

Podczas gdy w tak przekonywający sposób rozprawiałem z moim przyjacielem Eugeniem, minął nas lord Buckram, syn markiza Bagwig, po czym zastukał do drzwi swej rodzinnej rezydencji przy Red Lion Square. Jego szlachetni rodzice zajmowali, jak wiadomo, wysokie stanowiska na dworach zmarłych monarchów. Markiz był lordem Kredencerzem, małżonka jego zaś — Strażniczką Puderniczki Królowej Szarloty. Buck (jak go nazywam, gdyż żyjemy z sobą bardzo blisko) kiwnął mi głową przechodząc, a ja jąłem wykazywać Eugeniowi, że niepodobieństwem było, aby ów szlachetny młody człowiek nie był jednym z nas, skoro przez całe życie wystawiony był na działanie Snobów.

Rodzice jego postanowili dać mu najlepsze wykształcenie i jak mogli najwcześniej, posłali go do szkoły. Wielebny Otto Rose, doktor św. teologii, przełożony Akademii Przygotowawczej dla młodych szlachciców i gentlemenów w Richmond Lodge, wziął małego lorda w swoje ręce, czyli upadł przed nim na twarz i oddał mu boską cześć. Przedstawiał go zawsze ojcom i matkom, którzy odwiedzali swe dzieci w szkole. Mówił z dumą i przyjemnością o najszlachetniejszym markizie Bagwig jako o jednym z łaskawych przyjaciół i opiekunów swego zakładu. Potrafił użyć lorda Buckrama jako przynęty dla tak wielu uczniów, że dobudowano do Richmond Lodge nowe skrzydło i wstawiono trzydzieści pięć nowych łóżeczek z białymi firankami. Pani Rose miała zwyczaj zabierania małego lorda do swego jednokonnego wolantu, kiedy udawała się z wizytami, czym doprowadziła do tego, że panie rektorowa i doktorowa omal nie pękły

z zazdrości. Kiedy lorda Buckrama przyłapano z synem doktora na okradaniu pewnego sadu, doktor bez litości wyłoił skórę swemu rodzonemu chłopcu za wodzenie młodego lorda na złe drogi. Rozstał się z lordem płacząc. Kiedy ktokolwiek przychodził z wizytą do doktora, na stole w jego gabinecie leżał zawsze list zaadresowany do Jaśnie Oświeconego Markiza Bagwig.

W Eton lordowi Buckramowi wybito z głowy sporą dozę snobizmu; dawano mu tam rózgi z całkowitą bezstronnością. Ale i tam uczepiła się go dobrana szajka służalczych czcicieli tytułów. Młody Krezus pożyczył mu dwadzieścia nowiutkich suwerenów z banku swego ojca. Młody Snaily odrabiał za niego ćwiczenia i usiłował „bywać u niego w domu"; natomiast młody Bull pobił go w walce trwającej pięćdziesiąt pięć minut, ponadto kilkakrotnie dostało mu się zbawienne lanie za nie dość staranne wyczyszczenie butów jego pana, Smithal. W zaraniu swego życia nie wszyscy chłopcy są służalcami.

Kiedy jednak poszedł na uniwersytet, uczepił się go cały tłum służalców. Wychowawcy płaszczyli się przed nim. Profesorowie w refektarzu mówili mu grube, niezgrabne komplementy. Dziekan nigdy nie dostrzegał jego nieobecności na nabożeństwach ani nie słyszał hałasów dochodzących z jego mieszkania. Wielu młodzieńców z zacnych domów (bo właśnie wśród nich, w środowisku z Baker Street, snobizm rozkwita bujniej niż w jakiejkolwiek innej sferze społeczeństwa angielskiego) uczepiło się go jak pijawki. Pożyczkom Krezusa nie było teraz końca i ledwo Buckram wyjechał w pole z chartami, a już Snaily (z natury nader nieśmiałe stworzenie) znajdował się u jego boku, gotów na wzięcie najtrudniej

szej przeszkody śladami swego przyjaciela. Młody Rose przybył do tego samego college, specjalnie w tym celu wstrzymany w naukach przez swego ojca. Wydał raz kwartalną pensję na jedną kolację dla Buckrama; wiedział jednak, że rozrzutność w tak dobrej sprawie będzie mu zawsze wybaczona oraz że ilekroć wymienił w liście nazwisko Buckrama, nadchodził zawsze z domu dziesięciofuntowy banknot. Nie wiem, co za szalone wizje rodziły się w mózgach pani Podge i panny Podge, żony i córki przełożonego college, do którego uczęszczał lord Buckram, ale czcigodny ten staruszek był z natury zbyt rdzennym fagasem, by choć na chwilkę przypuścić, że jego dziecko mogłoby poślubić arystokratę. Przyśpieszył przeto związek swej córki z profesorem Krabem.

Kiedy lord Buckram uzyskawszy stopień honorowego magistra (gdyż Alma Mater jest także Snobką i płaszczy się przed lordem na równi z innymi) pojechał za granicę dla uzupełnienia swej edukacji, domyślacie się wszyscy, na jakie narażony był niebezpieczeństwa i jakie zastawiano nań pułapki. Lady Leach i jej córki jeździły za nim do Paryża, do Rzymu i z Rzymu do BadenBaden; panna Leggitt rozszlochała się w jego obecności, kiedy oznajmił, że ma zamiar opuścić Neapol, po czym zemdlała w ramionach swej mamy; kapitan Macdragon z Macdragonstown w hrabstwie Tipperary wezwał go do „wyjaśnienia swych zamiarów w stosunku do jego siostry, panny Macdragon z Macdragonstown" i oznajmił, że go zastrzeli, jeśli nie poślubi owej nieskalanej i pięknej młodej istoty, która następnie poszła do ołtarza z panem Muffem w Cheltenham. Gdyby wytrwałe zabiegi oraz czterdzieści tysięcy funtów na rękę mogły były go skusić, panna Lidia Krezus byłaby niewątpliwie została lady Buckram. Hrabia Towrowski, jak ca

łemu eleganckiemu światu wiadomo, zadowolił się połową tej sumy.

A teraz czytelnik zapewne pragnie się dowiedzieć, jakim był ów człowiek, który zranił tyle serc niewieścich i tak niezmierną popularnością cieszył się u mężczyzn. Opisanie go byłoby wycieczką osobistą. A poza tym to, jakim on jest, jakie są jego osobiste zalety, nie ma doprawdy żadnego znaczenia.

Przypuśćmy, że jest to młody szlachcic o upodobaniach literackich i że wydał wiersze nie wiem jak słabe i niemądre: Snoby kupowałyby jego tomiki tysiącami, a wydawcy (którzy nie chcieli dać ani grosza za moje Kwiaty namiętności i moją wspaniałą epopeję) daliby mu, ile by tylko zażądał. Przypuśćmy, że jest to szlachcic jowialny, który lubi obrywać kołatki u drzwi wejściowych, odwiedzać szynki i obijać policjantów: publiczność będzie poglądać z sympatią na jego zabawy i nazwie go serdecznym, poczciwym chłopcem. Przypuśćmy, że lubi grę i wyścigi, że uprawia szwindle na torze, a przy kartach zniża się do szulerki: ogół wybaczy mu, a wielu porządnych ludzi będzie zabiegać o jego. łaski, tak jak zabiegaliby o łaski włamywacza, gdyby ten przypadkowo był lordem. Przypuśćmy, że jest idiotą: mimo to na mocy chwalebnej konstytucji jest dość dobry na to, by nami rządzić. Przypuśćmy wreszcie, że jest uczciwym i szlachetnie myślącym gentlemanem: tym lepiej dla niego. Ale może być osłem, a jednak cieszyć się szacunkiem; albo łajdakiem, ale popularnym; albo łotrem, a przecież ludzie znajdą wytłumaczenie dla jego występków. Snoby będą go wielbić mimo wszystko. Mężczyźni będą go honorować, a kobiety spoglądać nań łaskawym okiem, choćby był nie wiem jak szpetny.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

O NIEKTÓRYCH SNOBACH Z DOBRYCH RODZIN

Naraziwszy się na gwałtowną obmowę za wciągnięcie monarchów, książąt i powszechnie szanowanej arystokracji do kategorii Snobów, sądzę, iż wywołam ogólne zadowolenie dając wyraz w niniejszym rozdziale memu niezłomnemu przekonaniu, że największa obfitość Snobów występuje wśród tzw. dobrych domów naszego rozległego i szczęśliwego Imperium. Kroczę po mojej ukochanej Baker Street (pracuję właśnie nad życiorysem Bakera, założyciela tej sławnej ulicy); chodzę po Harley Street (gdzie co drugi dom jest ozdobiony tarczą herbową), po Wimpole Street, tym smutnym jak katakumby, zakurzonym mauzoleum dobrych rodzin; błądzę około Regenfs Park, gdzie tynk opada z murów budynków, gdzie kaznodziejemetodyści przemawiają do paru małych dzieci na trawnikach, a opasłe nieroby samotnie spacerują po błotnistych alejkach; stąpam po osobliwych zygzakach Mayfair, gdzie można ujrzeć powozik pani Kitty Lorimer obok ozdobionej rodowym herbem karety starej lady Lollipop; wędruję poprzez Belgrawię, ową bladą i elegancką dzielnicę, której wszyscy mieszkańcy wyglądają sztywno i poprawnie, a domy pomalowane są na nikły bladobrunatny kolor; gubię się w nowych placach i tarasach wzdłuż nowiuteńkiej, wspaniałej linii kolejowej Bayswater — Tyburn

i we wszystkich tych dzielnicach uderza mnie jedna i ta sama prawda. Zatrzymuję się przed pierwszym lepszym domem i mówię: „O domu, mieszkają w tobie Snoby! O kołatko, stukają w ciebie Snoby! O rozmamłany sługusie, oparty o żelazną balustradę i wygrzewający na słońcu swe leniwe łydki, jesteś opłacany przez Snobów." Jest to zaiste straszliwe spostrzeżenie; poczciwego człowieka może nieledwie do szaleństwa doprowadzić myśl, że zapewne nie ma wśród tych domów nawet jednego na dziesięć, w którym na stole w salonie nie leżałaby Księga parów. Ze względu na zło, jakie wyrządza ta głupia książka, chciałbym, by wszystkie jej egzemplarze zostały spalone, tak jak cyrulik spalił pełne rycerskich mamideł książki Don Kichota.

Spójrzcie na ten okazały dom stojący pośrodku placu. Mieszka tam hrabia Loughcorrib: intraty jego wynoszą pięćdziesiąt tysięcy rocznie. Wydane przezeń w zeszłym tygodniu déjeuner dansant kosztowało — któż wie ile? Same kwiaty do ozdoby apartamentów i na bukiety dla pań kosztowały czterysta funtów. Ten człowiek w wyszarzałych spodniach, który z płaczem schodzi ze schodów, przyszedł upomnieć się o swój dług. Hrabia Loughcorrib doprowadził go do ruiny, a teraz nie chce z nim mówić; oto stoi tam u siebie w gabinecie i zerka na niego spoza firanki. Idź swoją drogą, Loughcorrib; jesteś Snobem, oszustem bez serca, hipokrytą gościnności, łajdakiem podsuwającym społeczeństwu sfałszowane banknoty... ale staję się zbyt wymowny.

Widzicie ten piękny dom, dom nr , do którego dzwoni właśnie chłopiec od rzeźnika. Na tacy niesie trzy baranie kotlety przeznaczone na obiad dla zupełnie innej, wielce szanownej rodziny: lady Zuzanny Scraper i jej córek, panny Scraper i panny Emilii

Scraper. Służbę, na jej szczęście, zgodzono bez utrzymania: dwóch olbrzymich służących ubranych na niebiesko i kanarkowo, tłustego, ostrożnego stangreta metodystę, oraz kamerdynera, który nigdy nie pozostałby w tym domu, gdyby nie to, że był ordynansem generała Scrapera, kiedy ten okrył się sławą pod Walcheren. Wdowa po generale posłała jego portret do Klubu Zjednoczonych Wojskowych: powieszono go tam w jednej z ubieralni od podwórka. Widać na nim generała stojącego przy oknie z czerwonymi firankami; w oddali tuman, wśród którego błyska ogień armatni, generał wskazuje na mapę z napisem: „Walcheren, Tobago".

Lady Zuzanna, jak to wszyscy wiedzą z „Biblii brytyjskiej", jest córką wielkiego i zacnego hrabiego Bagwig, o którym już uprzednio była mowa. Uważa ona, że wszyscy jej bliscy są największymi i najlepszymi ludźmi na świecie. Prym wśród rodzaju ludzkiego dzierżą oczywiście Buckramowie, jej własny ród; tuż za nimi idą Scraperowie. Generał Scraper był najznakomitszym z generałów; jego najstarszy syn, Scraper Buckram Scraper, jest obecnie największym i najlepszym; drugie miejsce po nim zajmuje młodszy syn, ona zaś sama jest ideałem kobiety.

Zaiste, jest ona wielce szanowną i czcigodną damą. Chodzi do kościoła; oczywiście wyobraża sobie, iż gdyby tego zaniechała, kościół znalazłby się w niebezpieczeństwie. Wspiera wszelkie parafialne akcje charytatywne i jest kierowniczką wielu chwalebnych instytucji dobroczynnych: Szpitala Położniczego im. Królowej Szarloty, Przytułku dla Praczek, Schroniska dla Córek Doboszów Brytyjskich i wielu innych. Jest istnym wzorem matrony.

Nie ma takiego kupca, który mógłby powiedzieć, że

rachunek jego nie został przez nią zapłacony pierwszego dnia każdego kwartału. Żebracy z okolic jej domu unikają jej jak zarazy, gdyż ilekroć wychodzi pod opieką Jana, sługa ten ma zawsze w pogotowiu kilka kart żebraczych dla biedaków zasługujących na wsparcie. Wszystkie wydatki na dobroczynność opędza sumą dziesięciu gwinei rocznie. "W całym Londynie nie ma drugiej wielkiej damy, której nazwisko za tak marną sumę równie często ukazywałoby się w gazetach.

Te trzy kotleciki, które w tej chwili wnoszone są do domu przez drzwi kuchenne, zostaną podane na rodowym srebrze o siódmej wieczór, w obecności olbrzymiego służącego, kamerdynera w czerni oraz przy blasku widniejących wszędzie scraperowskich tarcz herbowych, żal mi panny Emilii Scraper: jest jeszcze bardzo młoda — młoda i głodna. Czy to prawda, że wydaje ona swe pieniądze kieszonkowe na bułki? Tak twierdzą złośliwi; niewiele jednak na te bułki może wydać biedne głodne dziewczątko! Albowiem faktem jest, że po zapłaceniu lokajów i panien służących, i tłustych cugantów (wynajętych), i sześciu proszonych obiadów w karnawale, i dwóch uroczystych przyjęć wieczorowych, i czynszu za wielki dom, i jesiennej podróży do wód krajowych lub zagranicznych — dochody szanownej lady kurczą się do maleńkiej sumy i jest ona równie biedna jak wy i ja.

Nie posądzilibyście jej o to widząc ją jadącą w wielkiej karecie, widząc pióra, wstążki i brylanty, kołyszące się na płowych włosach ponad majestatycznym, orlim nosem; słysząc o północy głośne wołanie: „kareta dla lady Zuzanny Scraper" rozlegające się po całej Belgrawii; widząc, jak wchodzi z szelestem sukien do kościoła, a za nią usłużny Jan z całą torbą książek do nabożeństwa. Czyż to możliwe — powie

dzielibyście — aby tak wielka i dostojna osoba miała trudności pieniężne? Niestety! tak jednak jest.

Założę się, że nigdy w życiu, w tym złym i ordynarnym świecie, nie słyszała nawet brzmienia wyrazu „Snob". I — o wielkie nieba! — jakżeby się przeraziła dowiadując, że ona, dostojna jak Minerwa, ona, czysta jak Diana (jednakże bez wulgarnej skłonności tej pogańskiej bogini do sportów na świeżym powietrzu), że i ona także jest Snobką!

A przecież Snobką jest niewątpliwie, dopóki przypisuje tak ogromną wartość sobie, swemu nazwisku, swemu wyglądowi; dopóki pozwala sobie na ową nieznośną pompatyczność; dopóki paraduje za granicą niczym Salomon w całej swej chwale; dopóki kładzie się do łóżka (a pewien jestem, iż to czyni) w turbanie z wetkniętym weń rajerem i w nocnej koszuli z dworskim trenem; dopóki jest tak niemożliwie cnotliwa i wyniosła, dopóki wreszcie nie zamieni przynajmniej jednego lokaja na kotlety baranie dla panienek.

Wyobrażenie o niej wyrobiłem sobie na podstawie opowiadań mego szkolnego kolegi a jej syna, Sydneya Scrapera — adwokata bez żadnej praktyki, najbardziej niewzruszonego, najgrzeczniejszego i najbardziej dystyngowanego ze Snobów, który nigdy nie wydał ani grosza ponad swą roczną stufuntową pensję i którego można ujrzeć co wieczór w klubie „Oxford i Cambridge", jak uśmiecha się głupkowato nad „Quarterly Review", popijając z błogim i niewinnym zadowoleniem półlitrowkę portweinu.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

O NIEKTÓRYCH SNOBACH Z DOBRYCH RODZIN

Przyjrzyjcie się domowi sąsiadującemu z rezydencją lady Scraper. Ten pierwszy budynek z płócienną markizą nad wejściem. Baldachim zostanie spuszczony dziś wieczór ku wygodzie znajomych sir Alureda i lady S. de Mogyns, których przyjęcia budzą tak wielki podziw zarówno u szerokiego ogółu jak i u samych gospodarzy.

Brzoskwiniowe liberie obramowane srebrem oraz seledynowe pluszowe ineksprymable czynią z lokajów rodu de Mogyns chlubę Hyde Parku, kiedy towarzyszą lady de Mogyns, która rozparta na atłasowych poduszkach, z miniaturowym spanielem w ramionach, kłania się tylko samej śmietance najwyższej sfery. Czas zmienił wiele w Marianie albo raczej — jak sama siebie nazywa — Marii Annie de Mogyns.

Była ona córką kapitana Flacka z pułku armii terytorialnej z Rathdrum, który przed wielu laty przeprawił się wraz ze swą jednostką z Irlandii do Caermarthenshire, by bronić Walii przed korsykańskim najeźdźcą. Pułk zakwaterował się w Pontydwdlm, gdzie Mariana poznała i usidliła swego de Mogynsa, młodego miejscowego bankiera. Atencje jego wobec panny Flack na pewnym balu po wyścigach były tego rodzaju, że jej ojciec orzekł, iż de Mogyns musi bądź zginąć z honorem, bądź zostać jego zięciem. Młodzie

niec wolał małżeństwo. Nazywał się wówczas Muggins, a ojciec jego, prosperujący bankier, dostawca wojskowy, szmugler i w ogóle człowiek imający się wszystkiego, omal go nie wydziedziczył z powodu tego związku. Opowiadają, że Muggins senior został baronetem za to, że swego czasu pożyczył był pewną sumę k . r . n . w. nej os . b . s. ości. Ja w to nie wierzę. Rodzina kr. . w. ka zawsze płaciła swoje długi poczynając od księcia Walii w dół.

Jakby nie było, pozostał do końca życia zwykłym sir Thomasem Muggins i reprezentował miasto Pontydwdlm w Parlamencie przez długie lata po wojnie. Z biegiem czasu, oczywiście, stary bankier umarł i — by użyć stosownego w takich okolicznościach zwrotu — zostawił po sobie bardzo dużo. Syn jego Alfred Smith Mogyns otrzymał w spadku prawie cały majątek, jak również tytuł, tradycję rodową i krwawą rękę w herbie. Po niewielu latach wypłynął jako sir Alured Mogyns Smyth de Mogyns, o genealogii wynalezionej dlań przez redaktora Księgi parów Fluke'a. W dziele owym przedstawia się ona następująco:

„de mogyns — sir Alured Mogyns Smyth, drugi baronet. Gentleman ten jest przedstawicielem jednego z najstarszych rodów walijskich, którego antenaci sięgają zamierzchłej starożytności. W posiadaniu rodziny znajduje się drzewo genealogiczne wywodzące ród od Sema, a legenda sprzed wielu tysięcy lat głosi, iż zostało ono narysowane na papirusie przez wnuka tegoż patriarchy. Jakkolwiekby rzecz się miała, niezmierna starożytność rodu Mogynsów nie może ulegać żadnej wątpliwości.

Za czasów Boadycei Hogyn Mogyn o Stu Tucznych Wołach ubiegał się o rękę tej księżniczki jako rywal Karaktakusa. Był to mąż olbrzymiej postawy; padł on zabity przez Swetoniusza w bitwie, która położyła

kres wolności Brytanii. Od niego pochodzili w prostej linii książęta z Pontydwdlm, Mogyn o Złotej Harfie (por. Mabinogion lady Szarloty Guest), BogynMerodacapMogyn (czarny niegodziwiec, syn Mogyna) oraz cały długi szereg bardów i wojowników, sławnych zarówno w Walii jak w Armoryce. Udzielni książęta z Mogyn długo bronili się przed zaborczymi królami Anglii, aż wreszcie Gam Mogyns poddał się królewiczowi Henrykowi, synowi Henryka IV, po czym jako sir Dawid Gam de Mogyns odznaczył się w bitwie pod Agincourt. Od niego to pochodzi obecny baronet. Tutaj rodowód ciągnie się dalej, aż dochodzi do Thomasa Mugginsa, pierwszego baroneta na zamku Pontydwdlm, przez lata posła z tego okręgu, który dał życie synowi imieniem Alured Mogyns Smyth, obecnemu baronetowi, który poślubił Marię Annę, córkę zmarłego generała Flacka z Ballyflack w Królestwie Irlandii, z rodu hrabiów Flack, palatynów świętego Cesarstwa Rzymskiego. Potomstwo sir Alureda: Alured Caradoc, ur. , Mariana, ur. , Blanka Adeliza, Emilia Doria, Adelaida Obleans, Katinka Rastopczyna, Patryk Flack, zm. .

Herb: złamany łuk gotycki barwy czerwonej na tle ukośnego krzyża. Szczyt: sikorka z odwróconą w tył głową.

Motto: Ung Roy ung Mogyns."

Długo trwało, nim lady de Mogyns zabłysła jak gwiazda w modnym świecie. Z początku biedny Muggins znalazł się w rękach Flacków, Clancych, Toole'ów i Shanahanów, irlandzkich krewnych swojej żony, i chociaż był wówczas jeszcze tylko dziedzicem in spe, w domu jego do gardzieli powinowatych z Zielonej Wyspy lały się strumieniami wina i nektar narodowy. Tom Tufto musiał nawet wyprowadzić się z ulicy, na której mieszkali w Londynie, ponieważ —

mówił — „rozchodził się po niej z domu tych Ihlandczyków taki przeklęty fetor whisky".

Dopiero za granicą nauczyli się dobrego tonu. Pchali się na wszystkie zagraniczne dwory i łokciami torowali sobie drogę do salonów ambasadorów. Rzucali się jak lwy na zabłąkanych arystokratów i łowili młodych lordów wojażujących pod opieką mentorów. Wydawali przyjęcia w Neapolu, Rzymie i Paryżu. W tym ostatnim mieście udało im się sprawić, że pewien książę krwi uczęszczał na ich soirées, i tamże po raz pierwszy wystąpili pod nazwiskiem de Mogyns, które z taką dumą po dziś dzień noszą.

Krążą najrozmaitsze opowiadania o tym, jak rozpaczliwe wysiłki czyniła nieposkromiona lady de Mogyns celem zdobycia tego stanowiska w świecie, które obecnie zajmuje. Ci z moich ukochanych czytelników, którzy należą do stanu średniego i nie znają gorączkowych zmagań, zawziętych walk, intryg, kabał i rozczarowań, panujących — jak słyszę — w modnym świecie, mogą błogosławić swemu losowi za to, że przynajmniej nie są modnymi Snobami. Intrygi, które knuła lady de Mogyns, by księżna Buckskin zgodziła się wziąć udział w jej przyjęciach, wzbudziłyby podziw samego Talleyranda. Nie otrzymawszy raz spodziewanego zaproszenia na herbatkę tańcującą do lady Aldermanbury, dostała zapalenia mózgu i byłaby popełniła samobójstwo, gdyby nie bal w Windsorze. Przytoczoną niżej historyjkę znam z ust samej lady Clapperclaw, z domu lady Kathleen O'Shaughnessy, córki hrabiego Turfanthunder:

„Kiedy ta wstrętna Irlandka w przebraniu, lady Muggins, walczyła o swoją pozycję towarzyską i wprowadzała w świat swoją szpetną córkę Blankę — mówiła stara lady Clapperclaw — (Mariana ma garb i nie pokazują jej, chociaż to jedyna dama w całej rodzi

nie) — kiedy ta nieszczęsna Polly Muggins «bywała» z Blanką o nosie jak rzodkiewka, loczkach jak marchewki i twarzy jak brukiew — zależało jej ogromnie na naszej protekcji, ponieważ jej ojciec był pastuchem w majątku mego ojca. Na obiedzie u hrabiego Volauvent, ambasadora francuskiego, korzystając z chwili ciszy zapytała mnie wprost, dlaczego nie posłałem jej zaproszenia na mój bal.

— Bo moje pokoje są już za pełne i zgnietliby łaskawą panią w tłoku — powiadam. I rzeczywiście, ona zajmuje tyle miejsca co słoń, a zresztą nie chciałam po prostu jej zaprosić i koniec.

Sądziłam, że moja odpowiedź ją osadzi, ale następnego dnia zjawia się u mnie z płaczem i mówi:

— Droga lady Clapperclaw, nie proszę dla siebie, tylko dla mojej najmilszej Blanki! To pierwszy karnawał tej młodej istoty i ona miałaby nie być na pani balu! Moje wrażliwe dziecko uschnie i umrze ze zmartwienia. J a wcale nie chcę przyjść. J a zostanę w domu, żeby pielęgnować sir Alureda, który ma atak podagry. Ale wiem, że pani Bolster się wybiera; zaopiekuje się Blanką.

— Nie chciała pani nic dać na Fundusz Ubogich w Rathdrum, pani, która przecież pochodzi z te] gminy — mówię jej — i której dziadek (porządny był to człowiek) pasał tam krowy.

— Czy dwadzieścia gwinei wystarczy, najdroższa lady Clapperclaw?

— Dwadzieścia gwinei wystarczy — powiadam na to, a ona zapłaciła; wobec tego powiedziałam: — Blanka może przyjść, ale pani nie, proszę to sobie zapamiętać.

Odeszła rozpływając się w podziękowaniach.

— I czy pan uwierzy? Kiedy nadszedł mój bal, ta wstrętna kobieta zjawiła się razem z córką!

— Czyż nie powiedziałam pani, że pani ma nie przychodzić — spytałam w srogim gniewie.

— Co świat byłby na to powiedział? — wola na to moja lady Muggins. — Mój powóz pojechał po sir Alureda do klubu; niech mi pani pozwoli zostać tylko przez dziesięć minut, najdroższa lady Clapperclaw.

— No, skoro pani już tu jest, Madame, może pani zostać i zjeść kolację — odpowiedziałam i przez cały wieczór nie przemówiłam już do niej ani słowa więcej.

— A teraz — wykrzyknęła stara lady Clapperclaw klaszcząc w dłonie i mówiąc silniejszym niż zwykle akcentem . irlandzkim — po wszystkich uprzejmościach, które jej wyświadczyłam, jak pan myśli, co zrobiła ta zła, ordynarna, przebrzydła parweniuszka, ta wnuczka pastucha? Nie odkłoniła mi się wczoraj w Hyde Parku i nie przysłała mi zaproszenia na swój dzisiejszy bal, choć powiadają, że ma tam być książę Jerzy."

Tak, to fakt. W wyścigu mody zawzięta i ruchliwa de Mogyns zdystansowała biedną, starą Clapperclaw. Jej postępy w towarzystwie można prześledzić po kółkach znajomych, o których względy zabiegała, których poznała, przestała znać i pozostawiła poza sobą. Tak mężnie walczyła o reputację w świecie, że ją zyskała, bezlitośnie odtrącając nogą niższe szczeble drabiny, w miarę jak stawała na wyższych.

Pierwsi padli ofiarą jej irlandzcy krewniacy; ojcu kazała jadać w jadalni dla służby, zresztą ku jego wielkiemu zadowoleniu; posłałaby tam chętnie i sir Alureda, gdyby nie był kołkiem, na którym pragnie zawiesić swe przyszłe zaszczyty, no, i — mimo wszystko — płatniczym fortun jej córek. On jest potulny i zadowolony. Tak długo był gentlemanem, że się przyzwyczaił i doskonale odgrywa rolę pana domu. W dzień jeździ od „Artura" do „Unii" i od „Unii" do „Artura".

Jest pechowcem w pikiecie, a w wista u „Podróżników" przegrywa do różnych młodzieńców sumy, które wystarczają im na bardzo przyzwoite utrzymanie.

Jego syn zajął ojcowski fotel w Parlamencie i oczywiście zapisał się do Młodej Anglii. Jest to jedyny w kraju człowiek, który wierzy w ród de Mogynsów i wzdycha do czasów, gdy rydwan de Mogynsa wiódł roty do bitwy. Napisał tomik sentymentalnych wierszydeł. Nosi na piersi pukiel włosów Lauda Wyznawcy i Męczennika i zemdlał całując pantofel papieża w Rzymie. Sypia w białych rękawiczkach z kozłowej skóry i w zastraszający sposób nadużywa chińskiej herbaty.

ROZDZIAŁ ÓSMY

O WIELKICH SNOBACH Z CITY

Nie można ukryć faktu, że niniejsza seria artykułów wywołuje niebywałą sensację we wszystkich sferach naszego Imperium. Uwagi wyrażające podziw(!), wątpliwość (?), niezadowolenie, zgorszenie, uznanie lub wściekłość wpływają masowo do skrzynki pana „Puncha". Zostaliśmy pociągnięci do odpowiedzialności za zdradzenie tajemnic trzech różnych rodów de Mogyns; odnaleziono aż cztery ladies Zuzanny Scraper; a młodzi panowie wręcz boją się zamawiać półlitrówki portweinu i uśmiechać się głupkowato nad „Quarterly Review", by ich nie wzięto omyłkowo za JWP Sydneya Scrapera.

„Za cóż pan może mieć taką złość do Baker Street?" — strofuje mnie pewna nadobna pani, która pisze najwidoczniej z tej właśnie dzielnicy. „Dlaczego atakować jedynie Snobów z arystokracji? — pisze inny szanowny korespondent. — Czy nigdy nie nadejdzie kolej na Snobów snobistycznych?" „Zabierz się pan do Snobów uniwersyteckich!" — woła pewien oburzony jegomość (który napisał „elegancki" przez dwa „"). „Niech pan zdemaskuje Snobów klerykalnych" — proponuje inny. „Bawiąc niedawno w paryskim hotelu «Meurice» — wspomina pewien spryciarz — widziałem lorda B., jak wychylał się z okna

z butami w ręku i wrzeszczał: Garçon, cirezmoi ces bottes . Czy nie powinno się zaliczyć go do Snobów?"

Nie; bynajmniej. Jeśli buty jego lordowskiej mości są brudne, to dlatego, że jest on lordem B. i chodzi pieszo. Nie ma nic snobistycznego w posiadaniu jednej tylko pary butów w ogóle czy też jednej ulubionej pary, a już z pewnością nie jest snobizmem życzyć sobie, aby była ona czysta. Postępek lorda B. był zupełnie naturalny i gentlemański. Nie, pisząc te szczere uwagi, nie pragniemy czynić aluzji osobistych. Podobnie jak Fidiasz czerpał wzór przynajmniej z dwudziestu wybranych piękności, nim wyrzeźbił jedną Wenerę, tak i my musimy zbadać z tysiąc Snobów po to, by przedstawić jednego na papierze.

Wielkie Snoby z City zajmują w hierarchii następne miejsce i jako tacy powinni być poddani rozważaniom. Ale tutaj występuje pewna trudność. Wielki Snob z City bywa przeważnie bardzo trudno dostępny. Jeśli nie jesteś kapitalistą, nie możesz dotrzeć do jego gabinetu w głębi banku na Lombard Street. Jeśli nie jesteś latoroślą arystokratycznego rodu, masz mało nadziei na ujrzenie go w domu. W wielkiej snobistycznej firmie w City bywa przeważnie jeden wspólnik, którego nazwisko figuruje na liście składek na cele dobroczynne i który uczęszcza do Exeter Hall; drugiego (Snoba bankierskiego o zamiłowaniach naukowych) ujrzeć możesz czasem przelotnie na soirées u lorda N. lub na odczytach w Instytucie Londyńskim; trzeciego (Snoba bankierskiego o gustach artystycznych) — na licytacjach dzieł sztuki, na zamkniętych pokazach wystaw czy też w Operze lub Filharmonii. Jednakże w większości wypadków wszelka zażyłość z tą poważną, nadętą i lęk budzącą istotą jest niemożliwa.

Ktoś będący zwykłym gentlemanem może mieć na

dzieję zasiadania przy każdym prawie stole; może zostać zaproszony do wiejskiej posiadłości lorda Duke; może zatańczyć kadryla w samym pałacu Buckingham (ukochana lady Wilhelmino Wagglewiggle! Czy pamięta pani sensację, którą wzbudziliśmy na balu u naszej umiłowanej zmarłej monarchini, królowej Karoliny w Brandenburg House, Hammersmith?) — ale drzwi Snoba z City są dlań na ogół zamknięte. Stąd wszystko, co się wie o tej wielkiej klasie, pochodzi przeważnie ze słyszenia.

W innych krajach europejskich Snob bankierski bywa bardziej wylewny, udziela się bardziej niż u nas i dopuszcza cały świat do swego otoczenia. Wszyscy np. znają książęcą gościnność rodziny Scharlaschild w Paryżu, Neapolu, Frankfurcie itd. Na swoich fetes przyjmują oni cały świat, nawet biedotę. Książę Polonia w Rzymie i brat jego książę Strachino znani są również ze swej gościnności. Podoba mi się szczególnie pierwszy z wymienionych szlachetnych panów. Ponieważ tytuły w Rzymie nie kosztują drogo, postarał się, by prokurent jego banku został markizem, co nie przeszkadza, że wyciągnie od ciebie bajocco równie zręcznie jak pierwszy lepszy człowiek z gminu. Miło jest móc paroma groszami sprawić zadowolenie takim personatom; w ten sposób najbiedniejszy człowiek czuje się zdolny do świadczenia dobra. Poloniowie połączyli się przez małżeństwo z największymi i najstarszymi rodami rzymskimi i w stu miejscach w mieście można zobaczyć ich heraldyczne godło (złocisty grzyb na lazurowym polu) obok herbów Colonnów i Doriów.

Nasze Snoby z City posiadają tę samą manię zawierania arystokratycznych związków małżeńskich. Lubię ten widok. Jestem z natury zawzięty i zazdrosny; lubię patrzeć, jak dwie wydymane wielkości,

które dzierżą po społu prym życia towarzyskiego w tym państwie, z natury wzajemnie się nienawidząc, zawierają rozejm i łączą się w imię przyziemnych interesów obu stron. Przyjemnie mi patrzeć, jak stary arystokrata, napęczniały dumą rodową, potomek przesławnych normandzkich rozbójników, których krew wieki całe pozostała nieskalana, spoglądający z wysoka na zwykłych Anglików niczym wolno urodzony Amerykanin na Murzyna — przyjemnie patrzeć, jak ów stary pyszałek Stiffneck zmuszony jest pochylić głowę, przełknąć swoją piekielną dumę i wypić kielich upokorzenia nalany mu przez kamerdynera firmy Pump & Aldgate.

— Pump & Aldgate — mówi on — twój dziadek był murarzem i jego cebrzyk do wapna dotąd przechowywany jest w banku. Twój rodowód rozpoczyna się w przytułku dla nędzarzy, mój wywodzi się ze wszystkich domów królewskich w Europie. Przeprawiłem się ze Zdobywcą; jestem rodzonym kuzynem Karola Młota, Orlanda Szalonego, Filipa Augusta, Piotra Okrutnego i Fryderyka Barbarossy. Na mojej tarczy herbowej widnieje obok mego królewski herb Brentfordu. Gardzę tobą, ale potrzebuję pieniędzy, toteż sprzedam ci moją ukochaną córkę, Blankę Stiffneck, za sto tysięcy funtów, aby oczyścić moją hipotekę. Niech twój syn ją poślubi, a zostanie ona lady Blanką Pump & Aldgate.

Stary Pump & Aldgate z zapałem przyjmuje ofertę. I pocieszająca to rzecz pomyśleć, że urodzenie można kupić za pieniądze. W ten sposób uczy się człowiek właściwie je oceniać. Dlaczego my, którzy go nie posiadamy, mielibyśmy cenić je wyżej niż ci, którzy je mają? Może największym pożytkiem, jaki da się odnieść z owej Księgi parów, byłoby przejrzenie całej listy celem przekonania się o ilości nabywców i sprze

dawców urodzenia oraz o tym, jak biedni synowie arystokracji potrafią jakoś sprzedać się córkom bogatych Snobów z City, a bogate Snoby z City kupują szlachetne ladies. Pozwoliłoby to nam podziwiać podwójną podłość tych transakcji.

Stary Pump & Aldgate kupuje towar i wypłaca należność. Sprzedaż dziewczyny jest pobłogosławiona przez biskupa w kościele świętego Jerzego na Hanover Square, a następnego roku czytacie: „W Roehampton, w sobotę lady Blanka Pump szczęśliwie powiła syna i dziedzica."

Po tym interesującym wydarzeniu jakiś dawny znajomy, spotkawszy młodego Pumpa w gabinecie przyjęć banku w City, powiedział doń poufale:

— Jak tam twoja żona, Pump, mój stary?

Pan Pump przybrał wyraz wielkiego zakłopotania i obrzydzenia i odczekawszy dobrą chwilę rzekł:

— Lady Blanka Pump czuje się dosyć dobrze, dziękuję.

— Ach, a ja myślałem, że to twoja żona! — powiedział poufały złośliwiec żegnając się, a w dziesięć minut potem cała Giełda trzęsła się od tej historii; opowiada się ją tam do dzisiejszego dnia za każdym razem, gdy pojawia się młody Pump.

Możemy sobie wyobrazić ciężki żywot, jaki musi prowadzić ten biedny Pump, męczennik mamony. Pomyślcie o rozkosznym życiu domowym człowieka, którym żona gardzi, który nie może przyjmować swych przyjaciół we własnym domu, który porzuciwszy średnie szczeble życia nie jest jeszcze dopuszczony na wyższe, ale który przyjmuje z rezygnacją zniewagi, zwłokę i upokorzenia pocieszając się myślą, że synowi jego będzie lepiej.

W niektórych bardzo staromodnych klubach londyńskich panował ongiś zwyczaj, że gdy któryś z gen

tlemenów poprosił o resztę z gwinei, wydawano mu ją w umytym srebrze, ponieważ monety świeżo wyszłe z rąk gminu uważane były za „zbyt ordynarne na to, by kalać palce gentlemana". Podobnie dzieje się z pieniędzmi Snoba z City: dopiero kiedy się oczyszczą przez jedno czy dwa pokolenia, kiedy „przemyją" się na majątki ziemskie, lasy, zamki i rezydencje miejskie, mogą uchodzić za prawdziwą arystokratyczną monetę. Stary Pump zamiata kantor, biega na posyłki, staje się zaufanym urzędnikiem i wspólnikiem. Pump II zostaje szefem firmy, robi coraz więcej pieniędzy i żeni syna z córką hrabiego. Pump III prowadzi dalej bank, ale głównym jego czynem w życiu jest spłodzenie Pumpa IV, który wychodzi już na całkiem wypierzonego arystokratę, zasiada w Izbie jako baron Pumpington, a jego ród panuje dziedzicznie nad naszym narodem Snobów.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

O NIEKTÓRYCH SNOBACH WOJSKOWYCH

O ile nie ma na świecie nic przyjemniejszego niż towarzystwo dobrze wychowanych i wykształconych panów wojskowych, o tyle nie ma nic nieznośniejszego niż towarzystwo Snobów wojskowych. Można ich znaleźć wśród wszystkich stopni, począwszy od generała, którego stara, wywatowana pierś błyszczy od gwiazd, klamer i orderów, a skończywszy na początkującym kornecie, który stara się goleniem przyśpieszyć porost brody i który został właśnie przydzielony do SaskoKoburskich Lansjerów.

Zawsze podziwiałem ów panujący w naszym kraju system przyznawania rang, dzięki któremu wyżej wymieniony chłopaczek (który jeszcze w zeszłym tygodniu dostawał lanie za błędy ortograficzne) otrzymuje komendę nad wielkimi, brodatymi wojakami otrzaskanymi z wszelkimi niebezpieczeństwami klimatu i bitew. Dlatego że lokuje pieniądze u bankiera, będzie przewodził ludziom posiadającym tysiąc razy więcej doświadczenia i zasług; z biegiem czasu spłyną na niego wszystkie możliwe w zawodzie wojskowym zaszczyty, podczas gdy podwładny mu żołnierzweteran jako jedyną nagrodę za swoje męstwo otrzyma łóżko w szpitalu Chelsea, a stary oficer, którego miejsce zajął, odejdzie na mizerną emeryturę i na nędznym półżołdzie dokona gorzkiego żywota.

Kiedy w „Gazecie Wojskowej" czytam wiadomości w rodzaju: „Porucznik Grig z Gwardii Bombardierów zostaje mianowany kapitanem na miejsce kapitana Grizzle, który przechodzi na emeryturę", wiem, jaki jest los Grizzle'a, starego bojownika wojen hiszpańskich. Towarzyszę mu w duchu do prowincjonalnej mieściny, w której osiedla się i rozpaczliwie usiłuje żyć jak gentleman z pensji równej połowie płacy czeladnika krawieckiego. Wyobrażam też sobie, jak mały Grig systematycznie awansuje, przeskakuje z jednego pułku do drugiego, otrzymując za każdym razem wyższy stopień i zawsze unikając nieprzyjemnej służby poza granicami kraju. Mając lat trzydzieści jest pułkownikiem. A wszystko to dlatego, że ma pieniądze i że ojcem jego jest lord Grigsby, który już przed nim miał to samo szczęście. Z początku Grig rumieni się zapewne wydając rozkazy starym ludziom, którzy pod każdym względem górują nad nim. I jak rozpieszczonemu dziecku bardzo trudno jest uniknąć sobkostwa i arogancji, tak owemu rozpieszczonemu dziecięciu Fortuny bardzo ciężko nie być Snobem.

Prostoduszny czytelnik musiał niejednokrotnie zdziwić się, że armia, ta największa z wszystkich naszych politycznych instytucji, mimo wszystko tak dobrze spisuje się w polu; musimy też przyznać, że Grig i jemu podobni zdobywają się na odwagę, gdy zajdzie tego potrzeba. Wymuskane pułki księcia biły się nie gorzej niż inne (mówią, że lepiej, ale to nonsens). Sam wielki książę był elegantem i dawał sobie radę jak przed nim Marlborough. Ale to tylko dowodzi, że eleganci są tak samo dzielni jak i inni Brytyjczycy, jak wszyscy Brytyjczycy. Zgódźmy się, że wysoko urodzony Grig szarżował na okopy w Sobraon równie dziarsko jak kapral Wallop, ekschłopak od pługa.

Czasy wojny są dla niego łaskawsze niż czasy po

koju. Pomyślcie o życiu Griga w Gwardii Bombardierów; o marszach z Windsoru do Londynu, z Londynu do Windsoru, z Knightsbridge do Regent's Park; o idiotycznej służbie polegającej na dokonywaniu inspekcji pasów żołnierskich w kompanii lub koni w stajniach, czy na wrzeszczeniu: „Na ramię broń!", do których to obowiązków wystarczyłby najmniejszy móżdżek, jaki kiedykolwiek posiadał śmiertelny człowiek. Obowiązki zawodowe posługacza są równie trudne i urozmaicone. Czerwono odziani stajenni, przytrzymujący konie gentlemenów na St. James's Street, sprostaliby tej robocie wcale nie gorzej od owych niemądrych, prostodusznych, dwornych, narwanych poruczniczków, których oglądamy obijających się po Pall Mali w bucikach na wysokich obcasach lub też zebranych wokół sztandaru pułkowego na dziedzińcu pałacu królewskiego o jedenastej, kiedy przygrywa orkiestra. Czy mój ukochany czytelnik widział kiedy jednego z tych młodzieńców defilującego krokiem paradowym przed flagą lub — nade wszystko — spełniającego skomplikowaną czynność salutowania jej? Warto przejść się do pałacu, aby być świadkiem tej wspaniałej próbki błazeństwa.

Raz czy dwa razy miałem zaszczyt spotkać pewnego starszego pana, którego uważam za okaz wojskowego wyszkolenia, a który przez całe życie służył w eleganckich pułkach lub też nimi dowodził. Mam na myśli generała sir George'a Granby Tufto, K. C. B., K. T. S., K. H., K. S. W., itd., itd. Maniery jego są pod każdym względem nienaganne; w towarzystwie jest idealnym gentlemanem — oraz najbardziej rdzennym Snobem.

Człowiek, choćby najstarszy, nic na to nie poradzi, że jest głupcem, i sir George mając lat sześćdziesiąt osiem jest większym osłem, niż kiedy wstępował do

wojska jako piętnastoletni chłopiec. Odznaczył się wszędzie; nazwisko jego jest chlubnie wymieniane w dwudziestu co najmniej „Gazetach Wojskowych"; on to właśnie jest tym, którego wywatowaną pierś, Lśniącą od niezliczonych odznaczeń, czytelnik miał już okazję poznać. Trudno powiedzieć, jakie cnoty posiada ów szczęśliwy jegomość. Nigdy w życiu nie przeczytał żadnej książki, a pismo jego sinej, zniekształconej podagrą starczej ręki jest wciąż jeszcze pismem sztubaka. Dożył sędziwego wieku, dorobił się siwych włosów, ale nie stał się ani trochę czcigodny. Ubiera się do dziś w sposób rażąco młodzieńczy, sznuruje i watuje swoją starą postać, jakby był ciągle jeszcze przystojnym George'em Tufto z roku . Jest to samolub, brutal, pasjonat i obżartuch. Ciekawe jest poobserwować go przy stole i widzieć, jak pęcznieje w talii i jak jego małe, nabiegłe krwią oczka lubują się widokiem jadła. Mówiąc używa wielu przekleństw, a po obiedzie opowiada sprośne garnizonowe anegdotki. Ze względu na rangę i lata służby ludzie otaczają tego ugwieżdżonego i utytułowanego starego brutala czymś w rodzaju czci, a on patrzy z góry na ciebie i na mnie i okazuje nam swoją pogardę z głupią i zupełną szczerością, która patrzącemu może sprawić uciechę. Może, gdyby go nauczono innego zawodu, nie byłby się stał tym wstrętnym starcem, którym jest obecnie. Ale do jakiegoż miano go skierować? Nie nadawał się do żadnego: zbyt niepoprawnie leniwy i tępy do jakiegokolwiek zajęcia poza tym jednym, w którym wyróżnił się publicznie jako dobry i dzielny oficer, a prywatnie jako zdobywca nagród na wyścigach, amator portweinu, bohater pojedynków i uwodziciel kobiet. Uważa siebie za jedną z najszanowniejszych i najbardziej zasłużonych istot na tym świecie. Możecie go zobaczyć po południu

w okolicach placu Waterloo, idącego starczym kroczkiem, w glansowanych butach i zaglądającego obleśnie pod kapelusze przechodzących kobiet. Kiedy umrze na apopleksję, „Times" poświęci ćwierć szpalty opisowi jego służby i czynów wojskowych (samo wyszczególnienie tytułów i orderów zajmie ze cztery wiersze) i ziemia przykryje jedną z najtępszych i najpaskudniejszych kreatur, które kiedykolwiek po niej stąpały.

Aby nie uznano mnie za tak upartego mizantropa, że nic już nie jest w stanie mnie zadowolić, pragnę (gwoli pociesze naszych sił zbrojnych) wyrazić przekonanie, że armia nie składa się jedynie z takich ludzi jak wyżej opisany. Został on tylko wybrany ku pouczeniu cywilów i wojskowych jako okaz dobrze prosperującego i nadętego Snoba wojskowego. Nie! Kiedy przestaniemy frymarczyć epoletami; kiedy zniesiemy kary cielesne i kapral Smith będzie miał szanse uzyskania takiej samej nagrody za męstwo jak porucznik Grig; kiedy przestanie istnieć ranga podchorążego i podporucznika (istnienie jej jest niedorzeczną anomalią i zniewagą dla całej armii), i jeśli jeszcze do tego miałoby nie być wojny — sam nie miałbym nic przeciwko temu, aby zostać generałmajorem.

Mam w teczce jeszcze cały zbiór Snobów wojskowych, ale do przyszłego tygodnia wstrzymam się od dalszego ataku na siły zbrojne.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

SNOBY WOJSKOWE

Przechadzałem się wczoraj po Parku z moim młodym przyjacielem Taggiem i rozprawiałem z nim o następnym z kolei numerze Snoba. I kogóż zobaczyliśmy w najodpowiedniejszej chwili, jak nie dwa doskonałe egzemplarze Snobów wojskowych: wojskowy Snobsportowiec, kapitan Rag, oraz wojskowy Snobhulaka, podchorąży Famish. Właściwie można zawsze liczyć z całą pewnością, że się ich spotka około godziny piątej pod drzewami rosnącymi na brzegach Serpentyny; siedzą na koniach i krytycznie przyglądają się pasażerkom szykownych powozów paradujących tam i z powrotem po „Alei Dam".

Tagg i Rag znają się bardzo dobrze, toteż pierwszy z ową szczerością, która jest nieodłączną od zażyłej przyjaźni, opowiedział mi dzieje swego kochanego druha. Kapitan Rag jest małym, schludnym człowieczkiem, rodem z północy kraju. Kiedy był jeszcze zupełnie młodziutkim chłopcem, wstąpił do modnego kawaleryjskiego pułku i nim dostał własny szwadron, zdołał tak dokumentnie ponabierać swych bracioficerów sprzedając im kulawe konie jako zdrowe i wygrywając od nich pieniądze najrozmaitszymi przemyślnymi sposobami, że pułkownik poradził mu, aby podał się do dymisji. Uczynił to bez wielkiego żalu, zdążywszy przedtem odstąpić za drogie pieniądze

młodzikowi dopiero co przybyłemu do pułku konia zarażonego nosacizną.

Od tej pory poświęca czas swój grze w bilard, konkursom hipicznym oraz wyścigom. Jego kwatera główna mieści się w klubie „Rummera" na Conduit Street, gdzie przechowuje swój jeździecki ekwipunek; jednakże sam pokazuje się coraz to gdzie indziej, idąc za swym powołaniem gentlemanadżokeja i gentlemanaoszusta wyścigowego.

Według „Bell's Life", jest on obecny na wszystkich wyścigach, a w większości bierze czynny udział. On to w Leamington jechał na zwycięzcy; w Harrow dwa tygodnie temu pozostawiono go w rowie jako nieżywego, a przecież w zeszłym tygodniu pojawił się na Croix de Berny, blady i zawzięty jak zawsze, i zadziwił paryskich badauds elegancją swej postawy jeździeckiej i szykownym strojem, trenując w galopie ową dziką bestię, „Wyrzutka", przed startem do „Francuskiej Wielkiej Gonitwy Narodowej".

Podczas sezonu często jeździ po parku na mądrym, grzecznym kucyku. Można go widzieć asystującego słynnej amazonce Fanny Highflyer lub też prowadzącego poufną rozmowę z lordem Thimblerigiem, wybitnym handicapistą.

Starannie unika przyzwoitego towarzystwa i chętniej spożywa befsztyk „Pod Antałkiem" z dżokejem Samem Snaffle, kapitanem O'Rourke i paru innymi notorycznymi oszustami wyścigowymi niż w najbardziej doborowym towarzystwie londyńskim. Lubi oznajmiać u „Rummera", że na sobotę i niedzielę wybiera się w przyjacielskie odwiedziny do Hocusa, znanego naciągacza wyścigowego, do jego domku w okolicy Epsom, gdzie — jeśli wierzyć słuchom — knuje się wiele „nieczystych sprawek".

W bilard grywa nieczęsto i nigdy publicznie; ale

kiedy już gra, to zawsze potrafi znaleźć partnera nowicjusza i nie wypuści go z rąk nie ograwszy przedtem do nitki. Ostatnio grywał sporo z Famishem.

Kiedy pojawia się w salonie — a zdarza się to czasem po jakimś polowaniu — lub na balu po wyścigach, bawi się zawsze znakomicie.

Jego młody przyjaciel to podchorąży Famish; ogromnie mu pochlebia, że go ludzie oglądają w towarzystwie takiego światowca jak Rag, który w Parku kłania się największym asom toru. Rag pozwala Famishowi towarzyszyć sobie do Tattersallu, sprzedaje mu „okazyjnie" konie i korzysta z powozu Famisha. Pułk tego młodzieńca znajduje się w Indiach, a on bawi w domu na urlopie zdrowotnym. Leczy się za pomocą conocnych pijatyk i wzmacnia swe wątłe płuca paląc przez cały dzień cygara. Policjanci z okolic Haymarket dobrze znają paniczyka, a kursujący o świcie dorożkarze witają go z daleka. Długo po zamknięciu lokali drzwi ich otwierają się raz jeszcze, by wypluć z siebie małego Famisha, który albo podpił sobie i ma ochotę się kłócić (wtedy chce się bić z dorożkarzami), albo jest pijany jak bela i bezradny, a wówczas zajmuje się nim jakaś życzliwa dusza (w żółtym atłasie). Cała okolica: dorożkarze, policja, poranni rozwoziciele ziemniaków i życzliwe dusze w żółtych atłasach znają młodziana, a najgorsze męty w Europie nazywają go małym Bobby.

Jego matka, lady Fanny Famish, wierzy święcie, że Robert bawi w Londynie li tylko dlatego, by zasięgnąć porady lekarza; stara się więc o przeniesienie syna do pułku dragonów, który nie wyjeżdża do tych przebrzydłych Indii; wyobraża sobie, że synek ma delikatne płuca i że jada co wieczór kaszkę mocząc stopy w gorącej wodzie. Lady rezyduje w Cheltenham i bierze życie bardzo serio.

Bobby uczęszcza oczywiście do klubu „Union Jack"; tam o godzinie trzeciej zjada na śniadanie smażone cynadry i pije jasne piwo; zbierają się tu, bawią i ugaszczają nawzajem obiadami podobni jemu młodzi bohaterowie; można tu zobaczyć kilku młodych hulaków czwartej i piątej kategorii, wylegujących się w fotelach lub palących na schodach cygara; widać ogoniastą, długonogą klacz Slappera, czekającą pod opieką stajennego w czerwonej kurtce, aż kapitan, wypiwszy kieliszek Curaçao, nabierze sił do przejażdżki po Parku; tam wreszcie Hobby z pułku Highlanderów i Dobby z Madraskich Fizylierów zajeżdżają na wielkiej, rozklekotanej dorożce wynajętej od Rumble'a z Bond Street.

Doprawdy, istnieje tak wielu i tak rozmaitych Snobów wojskowych, że sto numerów „Puncha" nie wystarczyłoby, aby ich wszystkich przedstawić. Oprócz starego łajdaka Snoba wojskowego, który powąchał służby, istnieje czcigodny Snob wojskowy, który nie powąchał jej wcale, a przybiera nieopisanie marsową pozę. Jest Snob wojskowy — lekarz, który przeważnie bywa w rozmowie bardziej nieznośnie „wojskowy" od największego rębacza w całej armii. Jest Snob — ciężki dragon, przedmiot zachwytu panienek, z wielką, durną, różową gębą i płowymi wąsiskami, głupkowaty, uroczysty, lekkomyślny, ale dzielny i zacny Snob. Jest Snob wojskowy — amator, który wypisuje sobie na bilecie wizytowym „kapitan", ponieważ jest porucznikiem milicji w Bungay. Jest Snob wojskowy — pożeracz serc niewieścich i wielu, wielu innych, których zbytecznie będzie wymieniać.

Niech jednak nikt — powtarzamy raz jeszcze — nie pomawia pana „Puncha" o brak szacunku dla Armii w ogóle, dla owej mężnej i roztropnej Armii, której każdy członek, od feldmarszałka ks. Wellingtona itd.

w dół (z wyjątkiem J. Kr. M. feldmarszałka księcia Alberta, którego jednakże trudno uważać za wojskowego) — czytuje „Puncha" w każdym zakątku kuli ziemskiej.

Niech ci cywile, którzy szydzą z czynów Armii, przeczytają sobie opis bitwy pod Aliwal sir Harry'ego Smitha. Nigdy szlachetny czyn nie został opisany bardziej szlachetnym językiem. A wy, którzy powątpiewacie o istnieniu rycerskości lub mniemacie, że era bohaterstwa przeminęła, pomyślcie o sir Henryku Hardinge i o jego synu, „kochanym Arturku", przejeżdżających przed frontem w Ferozeshah. Mam nadzieję, że żaden angielski malarz nie pokusi się o odtworzenie tej sceny; gdzież bowiem jest talent, który temu sprosta? Nie ma w historii świata bardziej olśniewającego i bohaterskiego obrazu. Nie, nie; ludzie, którzy spełniają takie czyny z tak wspaniałą odwagą i opisują je tak skromnie i po męsku — tacy ludzie nie są Snobami. Ojczyzna ich podziwia, monarcha nagradza, a „Punch", ten uniwersalny kpiarz, zdejmuje kapelusz i woła: „Boże, miej ich w swej opiece!"

w dół (z wyjątkiem J. Kr. M. feldmarszałka księcia Alberta, którego jednakże trudno uważać za wojskowego) — czytuje „Puncha" w każdym zakątku kuli ziemskiej.

Niech ci cywile, którzy szydzą z czynów Armii, przeczytają sobie opis bitwy pod Aliwal sir Harry'ego Smitha. Nigdy szlachetny czyn nie został opisany bardziej szlachetnym językiem. A wy, którzy powątpiewacie o istnieniu rycerskości lub mniemacie, że era bohaterstwa przeminęła, pomyślcie o sir Henryku Hardinge i o jego synu, „kochanym Arturku", przejeżdżających przed frontem w Ferozeshah. Mam nadzieję, że żaden angielski malarz nie pokusi się o odtworzenie tej sceny; gdzież bowiem jest talent, który temu sprosta? Nie ma w historii świata bardziej olśniewającego i bohaterskiego obrazu. Nie, nie; ludzie, którzy spełniają takie czyny z tak wspaniałą odwagą i opisują je tak skromnie i po męsku — tacy ludzie nie są Snobami. Ojczyzna ich podziwia, monarcha nagradza, a „Punch", ten uniwersalny kpiarz, zdejmuje kapelusz i woła: „Boże, miej ich w swej opiece!"

ROZDZIAŁ JEDENASTY

O SNOBACH DUCHOWNYCH

Po Snobach wojskowych w całkiem naturalny sposób cisną się pod pióro Snoby duchowne i jasną jest rzeczą, że mimo całego szacunku, który żywimy dla szaty duchownej, nie możemy, przez wzgląd na prawdę, ludzkość i brytyjską publiczność, pominąć w naszych sprawozdaniach z wielkiego świata Snobów tak licznej i wpływowej klasy.

Wśród owych duchownych są tacy, których snobizm nie ulega żadnej wątpliwości, a jednak nie może być tutaj omawiany, a to z tego samego powodu, dla którego „Punch" nie ustawiłby swej budy w katedrze przez uszanowanie dla odprawianego tam uroczystego nabożeństwa. Są miejsca, o których wie sam, że nie ma prawa w nich hałasować, składa swój kramik, ucisza bęben, obnaża głowę i siedzi cicho.

I to jedno wiem, że jeśli są duchowni, którzy postępują źle, natychmiast znajduje się tysiąc gazet, które wyłowią tych nieszczęśników i krzykną: „Hańba im, hańba im!", gdy tymczasem, choć prasa jest zawsze gotowa do wrzasku i rzucania klątw na tych odosobnionych złych księży, niewiele jakoś zwraca uwagi na liczne zastępy dobrych, na dziesiątki tysięcy uczciwych ludzi żyjących po chrześcijańsku, hojnie wspierających biedotę, surowych dla siebie, spełniających do śmierci swe obowiązki, choć żadne pismo nie uczci

ich nawet wzmianką. Drogi mój przyjacielu i czytelniku, chciałbym bardzo, abyśmy żyli podobnie, i powiem ci na ucho, że przekonany jestem, iż niewielu spośród owych wybitnych filozofów, którzy najgłośniej krzyczą na księży, zdobyło swoją wiedzę o kościele przez gorliwe doń uczęszczanie.

Ale wy, którzyście kiedykolwiek słuchali dzwonów wiejskiego kościółka lub szliście, dziećmi będąc, do świątyni w słoneczne niedzielne ranki, wy, którzyście widzieli żonę proboszcza u łoża chorego biedaka, lub miejskiego księdza wędrującego w swej świętej misji po brudnych schodach nędznych domów — nie krzyczcie, gdy jeden z nich zbłądzi, i nie dołączajcie się do czeredy, która rzuca na niego kamieniem.

To potrafi każdy. Kiedy stary ojciec Noe wypił o jeden łyk za wiele, tylko jeden z jego synów, i to nie najcnotliwszy, poważył się wyśmiewać z jego poniżenia. I my odwróćmy się w milczeniu, nie krzycząc „huzia" jak gromada sztubaków, dlatego że jakiś młody buntownik rzucił się z pięściami na nauczyciela.

Wyznaję jednak, że gdybym miał przy sobie nazwiska tych siedmiu czy ośmiu irlandzkich biskupów, których testamenty podawano w zeszłorocznych gazetach, a którzy zmarli pozostawiając po sobie około dwustu tysięcy funtów każdy, z przyjemnością mianowałbym ich patronami moich Snobów duchownych i dokonałbym na nich równie skutecznej operacji jak ta, którą — jak to widzę z gazet — przeprowadził ortopeda pan Eisenberg „na jego łaskawości przewielebnym lordzie biskupie z Tapioki".

I jeszcze wyznaję, że kiedy owi przewielebni prałaci zjawią się u bram raju z testamentami w rękach, mniemam, iż szanse ich będą... Ale bramy rajskie to miejsce zbyt odległe, abym aż tam odprowadzał ich

mościów; zstąpmy więc z powrotem na ziemię w obawie, by czasem tam w górze i nas nie zapytano o nasze ulubione wady.

I nie ulegajmy wulgarnym przesądom, że duchowni to warstwa mająca nadmierne dochody i żyjąca w zbytku. Kiedy ów wybitny asceta, zmarły już Sydney Smith " (nawiasem mówiąc, jakie prawo natury sprawia, że tylu Smithów na tym świecie nosi imię Sydney?), zachwalał system wysokich cen w kościele, bez których — jak mówił — gentlemeni nie obieraliby sobie zawodu duchownego, dał tym samym wzruszające świadectwo, że na ogół dobrobyt kleru na ziemi nie jest bynajmniej do pozazdroszczenia. Na podstawie lektury dzieł niektórych głośnych pisarzy współczesnych można by sobie wyobrazić, że ksiądz przez całe życie nic innego nie robi, tylko opycha się plumpuddingiem i portweinem i że po obfitym podbródku jego wielebności kapie bez przerwy tłuszcz ze świnek składanych mu w dziesięcinie. Karykaturzyści z lubością przedstawiają go jako okrągłego, krótkoszyjego, pękającego w pasie Sylena, z pryszczami na twarzy, w płaskim kapeluszu na nastroszonej peruce. Tymczasem w rzeczywistości na ciele biedaka niewiele bywa mięsa. Pracuje on zazwyczaj za wynagrodzeniem, którym pogardziłby czeladnik krawiecki; poza tym jego mizerne dochody obciążone są wydatkami, na które sarkałaby większość filozofów. Pamiętajmy, że i on ze swej kieszeni płacić musi niejedną dziesięcinę tym, którzy wymawiają mu jego zamożność. Musi jadać obiad u dziedzica; jego żona musi być porządnie ubrana; on sam musi „wyglądać jak gentleman", jak się to mówi, i wychować na gentlemenów swoich sześciu rosłych i głodnych synów. Dodajmy do tego, że jeśli spełnia swój obowiązek, napotyka takie pokusy wydawania pieniędzy, jakim nie

zdołałby się oprzeć żaden śmiertelnik. Tak, wy, którzy nie umiecie sobie odmówić kupna skrzynki cygar, bo są takie smaczne, albo zegara z brązu od Howella i Jamesa, bo to taka „okazja", albo loży do opery, bo Lablache i Grisi tak bosko śpiewają w Purytanach, wyobraźcie sobie, jak trudno jest proboszczowi powstrzymać się od wydania pół korony, kiedy rodzina Jana Breakstone nie ma kawałka chleba, czy od „postawienia" butelki wina biednej starej Polly Rabbits, która właśnie urodziła trzynaste dziecko; czy wreszcie od sprawienia drelichowego ubranka małemu Bobowi Scarecrow, którego porteczki żałośnie przetarły sięna siedzeniu. Pomyślcie o tych pokusach, bracia moraliści i filozofowie, i nie bądźcie dla księżulka zbyt surowi.

Ale cóż to? Zamiast „demaskować" duchownych pozwalamy sobie na sentymentalne wychwalanie owej potwornej, czarno odzianej rasy? O świątobliwy Franciszku spoczywający pod darnią! O Jimmy, Johny i Willy, przyjaciele mej młodości! O szlachetny i kochany stary Eliaszu! Jakże ten, który was zna, nie ma szanować was i waszego powołania? Oby to pióro nie zarobiło nigdy ani grosza, gdyby miało rzucić cień śmieszności na którego z was!

ROZDZIAŁ DWUNASTY

O SNOBACH DUCHOWNYCH I SNOBIZMIE KLERYKALNYM

Kochany Panie Snobie — pisze pewien miły, młody korespondent podpisujący się nazwiskiem Snobling» — czy duchowny, który na żądanie pewnego szlachetnego księcia przerwał ostatnio obrzęd ślubu dwóch osób w pełni uprawnionych do zawarcia małżeństwa, powinien, czy nie powinien zostać zaliczony do duchownych Snobów?"

To, mój młody przyjacielu, nie jest uczciwe pytanie. Jedno z ilustrowanych pism tygodniowych dobrało się już do owego duchownego i oczerniło go bez miłosierdzia, przedstawiwszy go w szatach obrzędowych podczas ceremonii ślubnej. Niechaj to będzie dostateczną karą, a ty, jeśli łaska, nie pytaj zbyt natarczywie.

Bardzo możliwe, iż gdyby panna Smith zjawiła się u niego z urzędowym zezwoleniem na zawarcie ślubu z panem Jonesem, rzeczony ksiądz, nie widząc przed sobą starego Smitha, byłby posłał kościelnego dorożką, by zawiadomił starego pana, co się dzieje, i byłby zwlekał z ceremonią do chwili przybycia Smitha seniora. Bardzo możliwe, iż uważa on za swój obowiązek pytać wszystkie panienki przychodzące do ślubu bez tatusia o powód nieobecności ro

dzica i niewątpliwie zawsze wysyła kościelnego po ową nieobecną władzę.

Bardzo możliwe, z drugiej strony, że książę Coeurdelion był najbliższym przyjacielem pana Jakmutam i często doń mawiał:

— Jakcitam, mój chłopcze, moja córka za nic w świecie nie powinna wyjść za kapitana. Jeśli kiedy spróbują w twoim kościele, zaklinam cię na przyjaźń, która nas łączy, przyślij po mnie Rattana dorożką.

W obu tych wypadkach, sam widzisz, miły Snoblingu, że proboszcz, choć może nie miał prawa się wtrącać, miałby jednak coś na swoje usprawiedliwienie. Nie ma on większego prawa przeszkodzić mi w małżeństwie niż w zjedzeniu obiadu; do obu tych rzeczy bowiem, jako wolno urodzony Brytyjczyk, jestem ustawowo uprawniony, jeśli mam z czego za nie zapłacić. Miej jednakże na względzie pasterską troskliwość, głębokie poczucie obowiązku związanego z jego urzędem i wybacz mu ową niewczesną, lecz szczerą gorliwość.

Jeśli jednak duchowny zrobił dla księcia to, czego nie zrobiłby dla Smitha; jeśli pomiędzy nim a rodziną Coeurdelion istnieje nie większa zażyłość niż pomiędzy mną a najdostojniejszym królewskim domem saksońskokoburskogotajskim — wówczas, przyznaję, mój luby Snoblingu, twoje pytanie mogłoby wywołać nieprzyjemną odpowiedź, od której wszakże z szacunkiem się uchylam. Ciekaw jestem, co powiedziałby sir George Tufto, gdyby wartownik zeszedł z posterunku dlatego tylko, że jakiś szlachetny pan (nie mający nic wspólnego z wojskowością) błagał go, by zaniechał spełnienia swego obowiązku.

Jaka szkoda, że kościelny, który spuszcza lanie ma

łym chłopcom i wypędza ich, nie może przy okazji wypędzić z nich światowości; czymże bowiem jest światowość, jeśli nie snobizmem? Kiedy na przykład czytam w gazecie, że przewielebny lord Charles James udzielił konfirmacji grupie młodzieży arystokratycznej w kaplicy królewskiej, jakby kaplica królewska była czymś w rodzaju kościelnego „Almacka", a młodzież miała się sposobić na tamten świat w małych, ekskluzywnych i arystokratycznych kółkach wolnych od towarzystwa gminu; kiedy czytam podobny ustęp (a parę takich pojawia się w każdym sezonie), wydaje mi się to najbardziej ohydną, podłą i obrzydliwą cząstką tej ohydnej, podłej i obrzydliwej publikacji, jaką jest Kronika dworska; snobizm osiąga w niej swe zgoła przerażające maksimum. Cóż to, panowie, czy nawet w kościele nie możemy uznać republiki? Tam już samo Kolegium Heraldyczne mogłoby przyznać nam wszystkim jednakowy rodowód, jako bezpośrednim potomkom Adama i Ewy, których dziedzictwo jest między nas podzielone.

Wzywam niniejszym wszystkich baronetów, hrabiów, książąt i innych potentatów, by nie przykładali ręki do tego haniebnego skandalu i błędu, i błagam wszystkich biskupów czytających te słowa, by zastanowili się nad tą. sprawą i oznajmili: Nie chcemy konfirmować czy chrzcić lorda Tomnoddy czy sir Carnaby Jenksa, jeśli jednocześnie od obrzędu tego wyłączony będzie jakikolwiek inny młody chrześcijanin. I jeśli ich wielebności skłonne będą uczynić takie oświadczenie, usunięty zostanie wielki kamień obrazy i będę pewien, że artykuły o Snobach nie zostały napisane na daremno.

Krąży w tej chwili opowiadanie o pewnym osławionym nowobogackim, który miał sposobność wyrządzić przysługę owemu znamienitemu prałatowi, bi

skupowi z Bullocksmithy, po czym poprosił jego przewielebność, by w zamian za to konfirmował prywatnie jego dzieci w swojej własnej kaplicy, co też wdzięczny dostojnik uczynił. Jakaż satyra może posunąć się dalej? Czy istnieje nawet w niniejszej tak bardzo zabawnej publikacji bardziej naiwna niedorzeczność? To tak jak gdyby człowiek nie mógł się dostać do nieba inaczej niż specjalnym pociągiem lub jakby sądził (jak niektórzy o szczepieniu ospy), że konfirmacja jest skuteczniejsza, o ile się ją otrzyma z pierwszej ręki. Kiedy owa słynna osobistość, Beguma Sumru, umarła, pozostawiła podobno dziesięć tysięcy funtów papieżowi i drugie dziesięć arcybiskupowi z Canterbury — żeby nie mogło być pomyłki, żeby upewnić się ostatecznie o zjednaniu sobie władz kościelnych. Postępek ten jest tylko o odrobinę jawniej i otwarciej snobistyczny niż wypadki wymienione uprzednio. Dobrze wychowany Snob jest w głębi serca zupełnie tak samo dumny ze swych bogactw i zaszczytów jak Snobparweniusz, który w najśmieszniejszy sposób popisuje się nimi; a wysoko urodzona markiza czy księżniczka zupełnie tak samo pyszni się sobą i swymi brylantami jak królowa Kwasibu, która przyszywa sobie do kiecki parę epoletów i obnosi swój majestat w kapeluszu stosowanym z piórami.

Nie z braku szacunku dla moich „parów", których kocham i poważam (czyż nie powiedziałem w swoim czasie, że gotów byłbym wyskoczyć ze skóry, gdyby dwóch książąt przeszło się ze mną po Pall Mall?), nie z braku szacunku dla jednostek pragnąłbym, aby tych tytułów nikt nigdy nie był wymyślił. Ale pomyślcie, że gdyby nie było drzewa, nie byłoby i cienia. O ileż uczciwsze byłoby społeczeństwo, o ileż więcej byłoby pociechy z księży (a to mamy w tej chwili na uwadze), gdyby nie istniały owe pokusy wysokich

rang i przynęty światowości, które stale sprowadzają ich na manowce.

Widziałem wiele przykładów załamania się jednostek. Kiedy na przykład Tom Sniffle pierwszy raz pojechał na wieś, by objąć stanowisko zastępcy pana Fuddlestona (brata sir Huddlestona Fuddlestona), który mieszkał na jakimś innym probostwie, nie było odeń poczciwszego i zacniejszego stworzenia. Wziął z sobą ciotkę, aby prowadziła mu dom. Jego postępowanie względem ubogich było wzorowe. Wypisywał corocznie całe ryzy kazań pełnych najlepszych intencji i najzupełniej pozbawionych treści. Kiedy rodzina lorda Brandyballa sprowadziła się w tę okolicę i po raz pierwszy zaprosiła go na obiad do Brandyball Park, Sniffle był tak przejęty, że omal nie zapomniał odmówić modlitwy przed jedzeniem i wywrócił naczynie z sosem porzeczkowym na kolana lady Fanny Toffy.

Jakież były skutki jego zażyłości z tą szlachetną rodziną? Z ciotką pokłócił się, bo co dzień jadał poza domem. Nieszczęśnik, całkowicie zapomniał o swoich ubogich i zajeździł swą starą kobyłę przez ustawiczne wyprawy do Brandyball, gdzie dawał upust szalonej namiętności do lady Fanny. Zamówił sobie z Londynu najwytworniejsze nowe ubrania i księżowskie kamizelki; paradował w jedwabnych koszulach i w lakierkach, woniejąc perfumami; kupił rasowego konia od Boba Toffy; bywał na zebraniach łuczniczych, wesołych śniadaniach, a nawet polowaniach. Rumienię się, gdy wspominam, że widziałem go w Operze, a potem konno na Rotten Row u boku lady Fanny. Przybrał podwójne nazwisko (jak to czyni wielu nędznych Snobów) i zamiast jak dawniej T. Sniffle, wypisał sobie na wytwornej wizytówce „Wielebny T. D'Arcy Sniffle, Hotel Burlington".

Koniec tego wszystkiego łatwo sobie wyobrazić.

Kiedy hrabia Brandyball dowiedział się o miłości wikarego do lady Fanny, dostał owego ataku podagry, który omal go nie zabił (ku niewymownemu strapieniu jego syna, lorda Alicompayne), i wygłosił do Sniffle'a owe pamiętne słowa niweczące wszelkie jego aspiracje: — Gdybym nie szanował kościoła, mój panie — powiedział — na Jowisza, zrzuciłbym pana ze schodów.

Po czym jego lordowska mość dostała wyżej wspomnianego ataku, a lady Fanny, jak wszyscy wiemy, poślubiła generała Podagera.

Co do biednego Toma, był nie tylko zakochany, ale i zadłużony po uszy; wierzyciele jak wilki rzucili się na niego. Pan Hempt z Portugal Street nazwał go niedawno wielebnym wyrzutkiem społeczeństwa; widuje się go w różnych miejscowościach kuracyjnych za granicą; czasami pełni swe funkcje; czasami „obkuwa" jakiegoś zabłąkanego szlacheckiego syna w Karlsruhe lub Kissingen; czasami zaś — czyliż koniecznie mamy to powiedzieć? — kręci się wokół stołów z ruletką, zapuściwszy dla niepoznaki bródkę.

Gdyby przed tym nieszczęsnym chłopcem nie stanęła pokusa w postaci lorda Brandyballa, może by nadal skromnie i godnie wykonywał do dziś swój zawód. Może byłby poślubił swoją kuzynkę z czteroma tysiącami funtów, córkę kupca winnego (staruszek pokłócił się z siostrzeńcem o to, że ten nie wyjednał dla niego zamówień u lorda B.); może miałby siedmioro dzieci, brał prywatnych uczniów, wiązał jakoś koniec z końcem i dożył swych dni jako wiejski proboszcz.

Czy mógłby był zrobić coś lepszego? Kto chce się dowiedzieć, jak wielka, dobra i szlachetna może być taka postać, niech przeczyta Stanleya Żywot doktora Arnolda.

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

O SNOBACH DUCHOWNYCH

Rozpatrując odmiany Snoba duchownego nie należy za nic w świecie zapomnieć o Snobie uniwersyteckim i Snobie szkolnym: stanowią oni nader potężny batalion w czarno odzianej armii.

Mądrość naszych przodków (którą z dnia na dzień coraz bardziej podziwiam) orzekła widocznie, że wychowanie młodzieży jest sprawą tak drobną i błahą, iż niemal każdy człowiek zbrojny w rózgę, przepisową rewerendę i stopień naukowy może się go podjąć. Po dziś dzień spotkać można niejednego zacnego ziemianina, który angażując kamerdynera wielce dba o to, by tenże przedstawił dobre świadectwa, i nie kupi konia bez solidnej gwarancji i dokładnych oględzin; ale syna swego, młodego Jana Tomasza, wyśle do szkoły nie zapytawszy wcale, kim jest jej przełożony. Umieści chłopaka w Switchester College prowadzonym przez doktora Blocka, ponieważ on sam (poczciwy angielski gentleman) kończył Switchester czterdzieści lat temu, za czasów doktora Buzwiga.

Kochamy wszystkich małych chłopców chodzących do szkoły, gdyż dziesiątki tysięcy spomiędzy nich czyta i lubi „Puncha": oby nigdy nie napisał ani słowa, które nie byłoby uczciwe i którego nie mogliby przeczytać. „Punch" nie chce, by jego młodzi przyjaciele byli kiedyś Snobami, byli tyranizowani

przez Snobów czy też oddawani Snobom na wychowanie. Nasze stosunki z młodzieżą uniwersytecką są bardzo bliskie i serdeczne. Poczciwy student jest naszym przyjacielem. Pompatyczny stary wykładowca z college drży w swym gabinecie z obawy, byśmy nie przypuścili doń ataku i nie zdemaskowali go jako Snoba.

Kiedy groziło, że koleje żelazne zaleją kraj, który też istotnie potem opanowały, pamiętamy, co za krzyk i wrzawę podniosły władze Oxfordu i Etonu z obawy, by żelazne potwory nie zbliżyły się do tych siedlisk czystej nauki i nie zwiodły młodzieży angielskiej na manowce. Z zachwytem przeczytałem niedawno w gazetach bardzo szumne ogłoszenie pod tytułem: „Do Uniwersytetu i z powrotem za pięć szylingów". „Ogrody uniwersyteckie (czytałem dalej) staną przy tej okazji otworem; młodzież studencka urządzi regaty; w kaplicy królewskiego college rozbrzmiewać będzie jej słynna muzyka" — i to wszystko za pięć szylingów. Otóż i Gotowie wtargnęli do Rzymu, NapoleonStephenson zacieśnia swe republikańskie linie wokół świętych starych grodów, a duchowne osoby, które stanowią ich załogę, muszą się przysposobić do złożenia kluczy i pastorałów przed żelaznym zdobywcą.

Jeśli zważysz, miły czytelniku, jaką otchłań snobizmu spowodował nasz system uniwersytecki, przyznasz, że czas już najwyższy zaatakować niektóre z tych średniowiecznych, feudalnych przesądów. Jeśli przejedziesz się za pięć szylingów, by przyjrzeć się „młodym studentom w uniwersytetach", spostrzeżesz, że jeden z nich przemyka się po dziedzińcu bez chwosta przy czapce, drugi nosi złotą lub srebrną frędzlę przy aksamitnym birecie, trzeci zaś chłopaczek, odziany w togę i kapelusz nauczyciela, przechadza

się swobodnie po świętych trawnikach uniwersyteckich, po których nie wolno deptać zwykłemu człowiekowi.

Jemu wolno, ponieważ należy do wysokiego rodu. Dlatego że chłopak jest lordem, uniwersytet daje mu po dwóch latach stopień naukowy, który inny musi zdobywać przez lat siedem. Dlatego że jest lordem, nie potrzebuje składać egzaminów. Żaden człowiek, który nie przejechał się na uniwersytet i z powrotem za pięć szylingów, nie uwierzyłby, że takie wyróżnienia mogą istnieć na uczelni — tak wydają się one niedorzeczne i potworne.

Chłopcy ze złotą i srebrną koronką to synowie bogatych panów, zwani Fellow Commoners; przysługuje im wikt lepszy niż zwyczajnym studentom oraz wino do stołu, które tamci mogą pić tylko w swoich pokojach.

Nieszczęśliwi chłopcy bez chwostów u czapek nazywają się sizars, a w Oxfordzie servitors (zaiste, śliczny i gentlemański tytuł). Wyodrębnia się ich ubiorem, ponieważ są biedni; muszą nosić odznakę ubóstwa i spożywać posiłki w odosobnieniu od reszty kolegów.

Kiedy ustanawiano ową nieludzką i haniebną dyskryminację, była ona w zgodzie ze wszystkim innym — z całym brutalnym, niechrześcijańskim, ślepym systemem feudalnym. Różnice stanów były wówczas tak mocno zakorzenione, że powątpiewanie o ich słuszności poczytano by za bluźnierstwo, tak jak dziś w niektórych częściach Stanów Zjednoczonych bluźnierstwem jest stawiać Murzyna na równi z białym. Taki łajdak jak Henryk VIII z całą powagą rozprawiał o mieszkających w nim boskich mocach, jak gdyby był natchnionym prorokiem. Taki nędznik jak Jakub I nie tylko sam wierzył, że tkwi w nim

jakaś osobliwa świętość, ale i inni w to wierzyli. Rząd wydawał przepisy określające długość trzewików kupca i wtrącał się do jego handlu, cen, eksportu i manipulacji. Mniemał, iż wolno mu upiec żywcem człowieka za jego wiarę, Żydowi wyrwać zęby, jeśli nie zapłaci kontrybucji; kazać mu ubierać się w żółty kaftan i zamykać go w specjalnej dzielnicy.

Obecnie kupiec może nosić jakie chce buty i zdobył już poniekąd prawo kupna i sprzedaży bez wtrącania się rządu. Nie ma już stosu dla heretyków; obalono pręgierz; zdarza się nawet, że biskupi podnoszą głos przeciwko resztkom prześladowań i gotowi są znieść ostatnie ustawy ograniczające prawa katolików. Sir Robert Peel, choćby nie wiem jak chciał, nie ma władzy nad uzębieniem pana Beniamina Disraeli," i nie rozporządza żadnymi środkami, które by mu pozwoliły dobrać się siłą do jego szczęki. Od Żydów nie wymaga się noszenia odznak: przeciwnie, mogą mieszkać na Piccadilly czy w Minories, stosownie do swej chęci; mogą ubierać się jak chrześcijanie, co też czynią niekiedy z niezmiernym wdziękiem i elegancją.

Czemuż biedny uniwersytecki servitor musi wciąż jeszcze nosić owe miano i ową odznakę? Bo uniwersytety są ostatnimi miejscami, do których przenika reforma. Ale teraz, kiedy może ona dostać się do uniwersytetu i z powrotem za pięć szylingów, niechże co prędzej się tam wybierze.

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

O SNOBACH UNIWERSYTECKICH

Wszyscy, którzy uczęszczali do college św. Bonifacego, pamiętają Hugiby'ego i Crumpa. Za naszych czasów byli oni wykładowcami, a Crump awansował od tej pory na przełożonego college. Był on i jest obecnie znamienitym okazem Snoba uniwersyteckiego.

Mając lat dwadzieścia pięć Crump wymyślił trzy nowe miary wierszowe i wydał pewną wysoce nieprzyzwoitą komedię grecką przeprowadziwszy chyba ze dwadzieścia zmian w stosunku do niemieckiego tekstu Schnupfeniusa i Schnapsiusa. Te zasługi położone dla religii natychmiast przyniosły mu awans kościelny, toteż jest obecnie przełożonym u św. Bonifacego i o mały włos byłby został sędzią pokoju.

Crump uważa college św. Bonifacego za środek świata, a swoje stanowisko przełożonego za najwyższe w Anglii. Oczekuje od studentów i wykładowców takiego samego nabożeństwa, z jakim odnoszą się kardynałowie do papieża. Jestem przekonany, że Crawler nie miałby nic przeciwko temu, aby nosić za nim jego biret, a Page — by podtrzymywać rąbek jego szaty u wejścia do kaplicy. Tam tubalnym głosem wyśpiewuje odpowiedzi, jakby było dla niebios zaszczytem, iż przełożony college św. Bonifacego bierze udział

w nabożeństwie i w swym własnym college uznaje jedynie króla za zwierzchnika.

Kiedy sprzymierzeni monarchowie zjechali w odwiedziny do Oxfordu i otrzymali tytuł doktorów uniwersytetu, u św. Bonifacego wydano dla nich śniadanie. Crump puścił wtedy przed sobą cara Aleksandra, lecz sam przeszedł przed królem pruskim i księciem Blücherem." Zamierzał posadzić atamana Płatowa przy bocznym stoliku wraz z wykładowcami niższego college; odwiedziono go jednak od tego zamiaru, toteż poprzestał tylko na zabawianiu znakomitego Kozaka dyskursem na temat jego mowy ojczystej, w którym wykazał, iż ataman nie ma o niej pojęcia.

My studenci wiedzieliśmy o Crumpie nie wiele więcej niż o DalajLamie. Kilku uprzywilejowanych młodzieńców dostaje od czasu do czasu zaproszenie na podwieczorek do niego, ale nikt z nich nie odezwie się tam, nie zapytany przez doktora, a jeśli który poważy się usiąść, nieodłączny cień Crumpa, pan Toady, szepce: — Panowie, bądźcie łaskawi wstać — przełożony przechodzi. — Albo: — Panowie, przełożony woli, żeby studenci nie siadali — lub inne słowa podobnej treści.

Oddajmy Crumpowi sprawiedliwość: obecnie już nie płaszczy się on przed wielkimi ludźmi. Raczej odnosi się do nich protekcjonalnie, rozmawia całkiem łaskawie z księciem, który wychował się w jego college, lub wyciąga dwa palce do markiza. Nie kryje się ze swym pochodzeniem, lecz przechwala się nim z wyraźnym zadowoleniem: — Byłem wychowankiem zakładu dobroczynności — powiada — a patrzcie, kim jestem obecnie: najświetniejszym znawcą greki w najświetniejszym college najświetniejszego uniwersytetu największego imperium na świecie. — Z czego wynikałoby, że ten świat jest pysznym światem dla że

braków, skoro jemu, żebrakowi, udało się wgramolić na grzbiet konia.

Hugby zawdzięcza swe wybitne stanowisko cierpliwym zasługom i uprzejmej wytrwałości. Jest potulnym, łagodnym, nieszkodliwym stworzeniem, akurat na tyle wykształconym, że potrafi wygłosić odczyt lub ułożyć pytania egzaminacyjne. Wyrósł na uprzejmości dla arystokracji. Cudowny to był widok, jak ten biedaczyna łasił się do szlachcica lub siostrzeńca lorda czy nawet do jakiegoś hałaśliwego i nieznośnego mieszczanina, jeśli ten był przyjacielem lorda. Ugaszczał młodych arystokratów najwymyślniejszymi śniadaniami i przybierał ton niedbałej, wytwornej wesołości (choć był z natury zdecydowanie poważny) rozmawiając z nimi o operze lub ostatniej gonitwie z chartami. Rozkoszą było widzieć go w kręgu młodych panków z jego uniżonym uśmieszkiem i gorliwą, niezręczną familiarnością. Pisywał do ich rodziców poufne listy i poczytywał sobie za obowiązek odwiedzać ich, kiedy był w mieście, i ubolewać lub cieszyć się wraz z nimi, gdy w ich rodzinie wydarzyła się śmierć, narodziny czy wesele; ugaszczał ich również, kiedy tylko przyjeżdżali do uniwersytetu. Pamiętam, że przez cały jeden trymestr leżał w jego audytorium na biurku list rozpoczynający się od słów: „Jaśnie Oświecony Książę". Chciał nam pokazać, że koresponduje z takimi znakomitościami.

Kiedy przebywał na uniwersytecie nieodżałowany lord Glenlivat, który przedwcześnie — w wieku dwudziestu czterech lat — skręcił sobie kark na gonitwie z przeszkodami — ów miły młodzian wracając do siebie wczesnym rankiem i widząc buty Hugby'ego wystawione pod jego drzwiami na tej samej klatce schodowej, dowcipnie wysmarował je od środka klejem

szewskim, co przyprawiło wielebnego Hugby'ego o niewymowne bóle, kiedy tegoż wieczoru usiłował je zdjąć przed przebraniem się na proszony obiad u przełożonego college św. Kryspina. Wszyscy przypisywali autorstwo tego znakomitego żartu przyjacielowi lorda Glenlivata, Bobowi Tizzy, który słynął z podobnych dowcipów i miał już za sobą kradzież rączki od pompy, gruntowne spiłowanie nosa św. Bonifacego, porwanie czterech Murzynków z miejscowej trafiki, pomalowanie konia starszego proktora na seledynowo itd., itd. Bob (który z pewnością brał udział w zmowie, ale za nic na świecie by nie sypnął) już — już był zagrożony wydaleniem, a co za tym idzie, utratą czekającej go rodzinnej prebendy, gdy Glenlivat szlachetnie wystąpił naprzód, przyznał się do autorstwa cudownego jeu d'esprit, przeprosił wykładowcę i poddał się czasowemu wydaleniu.

Hugby rozpłakał się, kiedy Glenlivat go przepraszał; jestem przekonany, że byłby szczęśliwy, gdyby młody pan skopał go na dziedzińcu, byleby potem nastąpiły przeprosiny i pojednanie. — Mój lordzie — powiedział — przy tej sposobności jak i przy wszystkich innych postąpiłeś pan, jak przystoi gentlemanowi; przyniosłeś pan zaszczyt uniwersytetowi i pewien jestem, iż będziesz chlubą grona parów, gdy wyszumi się miła żywotność młodego wieku i zostaniesz pan powołany do wzięcia należnego panu udziału w rządach narodem. — A kiedy jego lordowska mość opuszczał uniwersytet, Hugby obdarzył go egzemplarzem swych Kazań do rodziny szlacheckiej (Hugby był ongiś prywatnym nauczycielem synów hrabiego Muffborough), które ten ofiarował z kolei panu Wilramowi Ramm, znanemu w eleganckim świecie pod imieniem „ulubieńca Tutbury". Kazania figurują obecnie na stoliku w buduarze pani Ramm, za barem

jej lokalu rozrywkowego „Pod Cietrzewiem i Ostrogami" w pobliżu Woodstock w hrabstwie Oxon.

Z początkiem wakacji letnich Hugby przybywa do Londynu i zatrzymuje się w porządnym mieszkaniu koło St. James's Square. Po południu jeździ konno po parku i z najwyższym zadowoleniem czyta w pismach porannych swe nazwisko w spisie gości pałacu Muffborough i na wieczornych przyjęciach markiza Farintosh. Jest członkiem tego samego klubu, do którego należy Sydney Scraper; pije tam jednak Bordeaux.

Można go widzieć niekiedy w niedzielę w porze, gdy otwierają się drzwi gospod, z których wychodzą dziewczynki dźwigające wielkie dzbany porteru; gdy wychowankowie zakładów dobroczynnych chodzą po ulicach z półmiskami dymiącej baraniny i pieczonych kartofli; kiedy Sheeny i Moses palą leniwie fajki przed swymi zasłoniętymi oknami w Seven Dials; kiedy przechadza się po ulicy tłum uśmiechniętych osób w czystych, dziwacznych ubiorach, w potwornych kapeluszach i jaskrawych deseniowych sukniach lub w pomiętych, wyświechtanych kurtkach i jedwabnych spodniach noszących ślady zagięć od szuflad, w których spoczywały przez cały tydzień; czasami, powiadam, Hugby wychodzi wtedy z kościoła św. Idziego prowadząc pod ramię tęgą damę, której stare oblicze nosi wyraz najwyższej dumy i szczęścia. Spogląda ona dokoła na wszystkich sąsiadów, patrzy prosto w twarz samemu wikaremu i kroczy do Holborn, gdzie dzwoni do drzwi domu, na którym widnieje napis: „Hugby, właściciel sklepu z norymberszczyzną". Jest to matka wielebnego F. Hugby'ego, tak dumna ze swego syna w sztywnym białym kołnierzyku jak rzymska Kornelia ze swych klejnotów." A z tyłu za nimi idzie stary Hugby niosąc książki do nabożeństwa i wio

dąc swą podstarzałą niezamężną córkę Betsy, stary Hugby, właściciel sklepu z norymberszczyzną i członek Dozoru Kościelnego.

We frontowym pokoju na górze, gdzie czeka obiad, wiszą: podobizna zamku Muffborough, portret hrabiego Muffborough, K. X., lordanamiestnika z Diddlesex, sztych z almanachu wyobrażający college św. Bonifacego w hrabstwie Oxon oraz wylizany wizerunek Hugby'ego z czasów młodości, w birecie i todze. Egzemplarz jego Kazań do rodziny szlacheckiej znajduje się na półce obok Zbioru obowiązków człowieka, sprawozdań towarzystw misyjnych oraz Kalendarza uniwersytetu oxfordzkiego. Część tego ostatniego stary Hugby umie na pamięć: każdą żywą duszę od św. Bonifacego, nazwiska wszystkich wykładowców, absolwentów i studentów pochodzących z arystokracji.

Dawniej, nim syn przywdział szaty duchowne, chodził na zebrania i sam wygłaszał kazania, ale ostatnio staruszek został oskarżony o puseyizm i stał się całkiem bezlitosny wobec dysydentów."

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

O SNOBACH UNIWERSYTECKICH

Chciałbym zapełnić kilka tomów opisami różnych Snobów uniwersyteckich — tylu ich jest i tak lube mam o nich wspomnienia. Przede wszystkim chciałbym pomówić o żonach i córkach niektórych profesorówSnobów, o ich zabawach, zwyczajach, zazdrostkach, o niewinnych podstępach mających na celu zwabienie młodych ludzi, o piknikach, koncertach i wieczorkach, które urządzają. Ciekaw jestem, co się stało z Emilią Blades, córką Bladesa, profesora języka mandingo? Do dziś dnia pamiętam jej ramiona, kiedy siedziała wśród tłumu około siedemdziesięciu młodych panów z college Bożego Ciała i św. Katarzyny, bawiąc ich słodkimi spojrzeniami i brzdąkaniem francuskich piosenek na gitarze. Czy wyszłaś za mąż, nadobna Emilio, posiadaczko owych ramion? Cóż to były za piękne loczki, które po nich spływały! Co za talia! Co za zabójcza sukienka z jedwabiu koloru morza! Co za kamea, wielkości pączka! Trzydziestu sześciu młodzieńców z uniwersytetu kochało się na raz w Emilii Blades i żadne słowa nie zdołają wyrazić żalu, zmartwienia i głębokiego współczucia — innymi słowy: gniewu, wściekłości i bezlitosnej nienawiści, z jaką spoglądały na nią panny Trumps (córki Trumpsa, profesora flebotomii), ponieważ ona n i e zezowała i n i e była pokryta śladami ospy.

Jeśli chodzi o młodych Snobów uniwersyteckich, to jestem już nieco za stary, by móc o nich mówić ze znawstwem. Moje wspomnienia o nich pochodzą z bardzo odległej przeszłości —prawie tak odległej jak czasy Pelhama.

Wtedy za Snobów uważaliśmy nieobytych chłopców, którzy nigdy nie opuszczali zbiorowych modłów w kaplicy, nosili wysokie trzewiki, nie nosili getrów, spacerowali każdego dnia dwie godziny po trakcie wiodącym do Trumpington, zdobywali wszystkie stypendia i zachowywali się hałaśliwie przy stole. Nasz osąd młodzieńczego snobizmu był jednak przedwczesny. Człowiek w wysokich butach spełnił swe przeznaczenie i swą powinność. Ulżył swemu staremu ojcu, wikaremu z Westmoreland, lub też dopomógł siostrom w założeniu pensji dla panienek. Napisał Słownik lub Rozprawę o przekrojach stożków w zależności od tego, co mu podszepnęła natura lub zdolność. Ukończył studia, po czym poszukał sobie żony i prebendy. Obecnie przewodzi całej parafii i uważa za wielki szyk należenie do klubu „Oxford i Cambridge". Parafianie kochają go i chrapią na jego kazaniach. Nie, nie, on nie jest Snobem. Nie getry czynią z człowieka gentlemana; można nim być nawet nosząc wysokie buty, choćby nie wiedzieć jak grube.

To ty jesteś Snobem, mój synu, jeśli lekkomyślnie gardzisz kimś za to, że spełnia swój obowiązek, i nie chcesz uścisnąć dłoni uczciwego człowieka dlatego, że nosi włóczkową rękawiczkę.

Nie widzieliśmy wówczas nic wulgarnego w tym, by paczka chłopaków, którzy jeszcze przed trzema miesiącami dostawali baty i którym w domu nie wolno było pić więcej niż trzy kieliszki portweinu, zapraszała się teraz wzajemnie do swych apartamentów na ana

nasa i lody i upijała się szampanem lub czerwonym winem.

Z pewnym zdumieniem wraca się teraz myślą do tego, co nazywało się „bibkami". Trzydziestu chłopaków przy stole zastawionym kiepskimi słodyczami spija kiepskie wina, opowiada kiepskie anegdoty i śpiewa w kółko te same kiepskie piosenki. Poncz mleczny — cygara — okropny ból głowy — przerażający widok stołu nazajutrz rano — dym tytoniowy — i na to wszystko wpada twój opiekun, duchowny, który spodziewa się znaleźć cię pogrążonego w algebrze, a zastaje cię na rękach służącego, który cuci cię wodą sodową.

Bywali również młodzieńcy, którzy gardzili chłopakami wydającymi ordynarne bibki; ci chlubili się wydawaniem wyszukanych francuskich obiadków. Zarówno ci od bibek jak ci od obiadków byli Snobami.

Były też tak zwane „szykowne" Snoby: Jimmy, o piątej po południu wyszukanie wystrojony, z kamelią w butonierce, w glansowanych butach, zmieniający dwa razy na dzień rękawiczki; Jessamy, znany ze swej „biżuterii", młody osioł, cały lśniący od łańcuszków, pierścionków i spinek; Jacky, co dzień uroczyście wyjeżdżający konno na drogę blenheimską, w pantoflach i białych jedwabnych pończochach, z ufryzowanymi włosami. Wszyscy trzej uważali się za uniwersyteckich arbitrów elegancji — i wszyscy trzej byli Snobami najgorszego gatunku.

Były też oczywiście i są zawsze Snobysportowcy, szczęśliwe istoty, którym natura zaszczepiła pociąg do złego wyrażania się, które wałęsały się koło stajni wyścigowych, powoziły londyńskimi dyliżansami — jedno staje za miasto — zataczały się po podwórkach w stroju myśliwskim, nocami oddawały się grze w kości i w trzy karty, nie opuściły żadnych wyścigów ani

meczu bokserskiego, brały udział w wyścigach konnych i trzymały buldogi. Jeszcze gorszymi Snobami od tych byli owi nieszczęśnicy, którzy wcale nie lubili polowania z chartami ani ich na nie stać nie było, którzy bali się śmiertelnie rowu głębokiego choćby na dwie stopy; polowali jednak, ponieważ Glenlivat i Cinqbars polowali. Snob bilardowy i Snob wioślarski byli odmianami tego samego gatunku; można ich zresztą znaleźć i poza uniwersytetami.

Były prócz tego Snoby filozoficzne, które w klubach dyskusyjnych małpowały mężów stanu i wierzyły święcie, że rząd zawsze ogląda się na uniwersytecie za mówcami do Izby Gmin. Byli i zuchwali młodzi wolnomyśliciele nie mający czci dla nikogo i niczego prócz może Robespierre'a i Koranu i wzdychali do dnia, w którym blada nazwa „ksiądz" skurczy się i sczeźnie przed oburzeniem oświeconego świata.

Najgorsi jednak ze Snobów uniwersyteckich to owi nieszczęśnicy, którzy rujnują się na małpowanie lepszych od siebie. Smith w college poznaje wysoko urodzonych ludzi i zaczyna się wstydzić ojcakupca. Jones zawiera wytworne znajomości i żyje na ich sposób jako złoty młodzieniec, skutkiem czego rujnuje ojca, ograbia siostrę z jej cząstki dziedzictwa i niweczy w zaczątku karierę młodszego brata, a wszystko to dla przyjemności zafundowania zabawy młodemu lordowi lub przejażdżki konnej z baronetem. I jakkolwiek dla Robinsona może być zabawne, że upije się podczas wakacji, tak jak to czyni w college, a policjant, którego właśnie usiłował poturbować, odprowadzi go do domu, pomyślcie, jakie to zabawne dla jego biednej matki emerytki, wdowy po kapitanie, która przez całe życie odmawiała sobie wszystkiego po to, by jej miły synalek mógł mieć uniwersyteckie wykształcenie.

ROZDZIAŁ SZESNASTY

O SNOBACH LITERACKICH

Cóż on napisze o Snobach literackich? Pytanie to, niewątpliwie, nieraz zadawano. Jak może przepuścić własnemu zawodowi? Czy ów wojowniczy, nie znający pardonu potwór, który atakuje bez różnicy szlachtę, kler, armię i damy, zawaha się, gdy wypadnie mu z kolei zabrać się do własnego rodu?

Mój miły i zacny ciekawski, a komuż to nauczyciel szkolny spuszcza lanie z równą zażartością jak własnemu synowi? Czyż Brutus nie odrąbał głowy swej latorośli? Masz w istocie bardzo złą opinię o współczesnym stanie literatury i o literatach, jeśli wyobrażasz sobie, że którykolwiek z nas zawahałby się wetknąć nóż w swego kolegę po piórze, gdyby śmierć tego ostatniego miała wyrządzić państwu przysługę.

Ale faktem jest, że w zawodzie literackim nie ma Snobów. Rozejrzyjcie się po całej plejadzie brytyjskich literatów, a ręczę, że nie znajdziecie wśród nich ani jednego przykładu wulgarności, zawiści czy zarozumialstwa.

O ile ich znam, wszyscy oni, mężczyźni czy kobiety, są skromni w sposobie bycia, mają eleganckie maniery, wiodą życie bez skazy i postępują uczciwie wobec świata i jedni wobec drugich. Od czasu do czasu zdarzy ci się co prawda posłyszeć, jak jeden literat wymyśla drugiemu, ale dlaczego to czyni? Nie

przez żadną złośliwość; bynajmniej nie z zawiści; po prostu gwoli prawdzie i z poczucia obowiązku publicznego. Powiedzmy, że ja na przykład wskażę dobrodusznie na jakąś skazę w osobie mego przyjaciela pana „Puncha" i powiem: „Pan «P.» ma garb, a jego nos i broda są bardziej zakrzywione niż u Apolla czy Antinousa, których przywykliśmy uważać za wzory piękności." Czyż to dowodzi złośliwości z mej strony w stosunku do pana „Puncha"? Ani trochę. Obowiązkiem krytyka jest wytykać wady na równi z cnotami i obowiązek ten spełnia on zawsze z największą delikatnością i prostotą.

świadectwa inteligentnego cudzoziemca o naszych manierach zawsze warto posłuchać i myślę, że dzieło wybitnego Amerykanina p. N. P. Willisa jest w tym względzie wysoce cenne i bezstronne. W jego Historii Ernesta Claya, literata piszącego do modnych czasopism, czytelnik znajdzie dokładny opis życia popularnego literata w Anglii. Jest on zawsze wielkim lwem salonowym.

Ma pierwszeństwo przed książętami i hrabiami; cała arystokracja tłoczy się, by go zobaczyć; nie pamiętam już, ile barones i księżnych kocha się w nim na zabój. Ale o tym zamilczmy. Skromność nie pozwala nam ogłosić nazwisk owych nieszczęśliwych hrabin i markiz, które wzdychają do wszystkich bez wyjątku współpracowników „Puncha".

Jeśli ktokolwiek chce się dowiedzieć, jak ścisłe związki łączą pisarzy z modnym światem, niech tylko przeczyta parę powieści traktujących o wyższych sferach towarzyskich. Jakaż subtelność i delikatność przejawia się w dziełach pani Barnaby! Jakież urocze i dobre towarzystwo spotyka się u pani Armytage! Rzadko tylko zapoznaje cię ona z kimś poniżej markiza. Nie znam nic cudowniejszego niż obrazki

z wytwornego życia zawarte w Dziesięciu tysiącach rocznie, z wyjątkiem chyba Młodego księcia i Coningsby. Jest w nich ów skromny wdzięk, ów swobodny wykwint, który dać może jedynie krew, mój drogi panie — prawdziwa błękitna krew.

A co za lingwiści z wielu naszych pisarzy! Lady Bulwer, lady Londonderry, sam sir Edward, — bogactwo i wytworność ich francuszczyzny stawia icho niebo wyżej od ich kontynentalnych rywali, z których żaden (oprócz Paul de Kocka) nie umie ani słowa po angielsku.

A któryż Brytyjczyk może czytać bez uciechy dzieła Jamesa, tak zadziwiająco zwięzłe? A żartobliwy humor i olśniewająca, niedbała lekkość Ainswortha?

Jeśli już mowa o humorystach, wspomnijmy takiego Jerrolda, rycerskiego obrońcę toryzmu, kościoła

i państwa; takiego a Becketta, który pisze lekko, lecz zdąża do celu z całą zawziętością i powagą; takiego Jeamesa, którego czysty styl i dowcip nie skażony błazeństwem stanowią źródło rozkoszy wrażliwych odbiorców.

Jeśli chodzi o krytykę, żadne chyba pismo nie zasłużyło się tak dla literatury jak podziwu godny „Quarterly Review". Ma on swe uprzedzenia, to prawda, lecz któż z nas ich nie ma? Wysila się, by zmieszać z błotem wielkiego człowieka, lub bezlitośnie uderza w takich pseudopoetów, jak Keats i Tennyson; ale z drugiej strony jest przyjacielem wszystkich młodych autorów; odkrył i wyhodował wszystkie wybijające się talenty w kraju. Kochany jest przez wszystkich. Jest jeszcze „Blackwood's Magazine" — odznaczający się skromną elegancją i dobroduszną satyrą; ów przegląd nigdy w żarcie nie przekroczy granic uprzejmości. Jest arbitrem dobrych manier i choć delikatnie wykpiwa śmiesznostki lon

dyńczyków (dla których pięknoduchy z Edynburga żywią usprawiedliwioną pogardę), nigdy w swych dowcipach nie bywa ordynarny. Płomienny entuzjazm „Athenaeum" jest wszystkim znany, jak również gorzki dowcip zbyt wybrednej „Literary Gazette". „Examiner" jest może nazbyt nieśmiały, a „Spectator" zbyt pochopny w pochwałach — ale któż by się czepiał tych drobnych usterek? Nie, nie; krytycy angielscy i pisarze angielscy jako zespół nie mają sobie równych; stąd niemożliwe jest dla nas doszukać się w nich błędu.

Przede wszystkim nie znałem nigdy literata, który by się wstydził swego zawodu. Ci, co nas znają, wiedzą, jaki panuje wśród nas wszystkich duch braterstwa i serdeczności. Czasem jeden z nas wybija się w świecie: nigdy wówczas nie atakujemy go i nie szydzimy zeń, ale cieszymy się z jego powodzenia. Jeśli Jones zje obiad w towarzystwie lorda, Smith nigdy nie mówi, że Jones jest dworakiem i lizusem. Z drugiej zaś strony Jones, który ma zwyczaj utrzymywania stosunków z wielkimi ludźmi, nie pyszni się towarzystwem, w którym się obraca, ale porzuci ramię księcia na Pall Mall, by pogadać z biednym młodym Brownem otrzymującym pensa od wiersza.

To poczucie braterstwa i równości wśród pisarzy uderzało mnie zawsze jako jedna z najmilszych cech tej klasy. Właśnie dlatego, że znamy się i szanujemy nawzajem — świat nas tak bardzo szanuje; dlatego mamy tak mocną pozycję w towarzystwie i tak nienagannie się w nim zachowujemy.

Ludzie pióra cieszą się w narodzie tak nadzwyczajnym poważaniem, że około dwóch z nich zostało wręcz zaproszonych na dwór królewski podczas panowania obecnej monarchini; możliwe też, że pod koniec se

zonu jeden lub dwaj otrzymają zaproszenie na obiad do sir Roberta Pella.

Są takimi ulubieńcami publiczności, że trzeba wciąż sporządzać i publikować ich podobizny; można by wskazać paru takich, od których naród domaga się co rok nowego portretu. Nic nie może być bardziej pochlebne od takiego dowodu serdecznego poważania, które naród żywi dla swych nauczycieli.

Literatura cieszy się w Anglii taką czcią, że co roku odkłada się sumę prawie funtów na emerytury dla zasłużonych przedstawicieli tego zawodu. Jest to wszak wielkim dla nich komplementem oraz dowodzi, że na ogół powodzi im się doskonale. Są przeważnie tak bogaci i oszczędni, że pomoc pieniężna jest im prawie niepotrzebna.

Jeśli to wszystko prawda, chciałbym wiedzieć, jak mam pisać o Snobach literackich?

ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY

TROCHĘ O SNOBACH IRLANDZKICH

Nie wyobrażacie sobie chyba, że w Irlandii nie ma innych Snobów prócz owych poczciwców, którzy chcą robić płoty z szyn kolejowych (piękny przykład irlandzkiej oszczędności) i podrzynać gardła saksońskim najeźdźcom. Należą oni do gatunku jadowitego; św. Patryk, gdyby istnieli za jego czasów, byłby wypędził ich z królestwa po społu z innymi niebezpiecznymi gadami.

Zdaje mi się, że to Czterej Mistrzowie albo może Olaus Magnus, a jeśli nie, to z pewnością O'Neill Daunt w Katechizmie historii irlandzkiej opowiada, że gdy Ryszard II przybył do Irlandii, a wodzowie irlandzcy — biedni prostaczkowie — klęcząc złożyli mu hołd, pełni czci i podziwu dla angielskiego króla i jego strojnego dworu, szlachetni panowie angielscy drwili i szydzili ze swych nieokrzesanych wielbicieli, przedrzeźniali ich mowę i ruchy, targali ich za biedne stare brody i wyśmiewali ich dziwaczne ubiory.

Snob angielski najgorszego typu robi to samo do dzisiaj. Nie ma zapewne na całym świecie Snoba, który by posiadał równie niezachwianą pewność siebie; patrzy z góry na całą resztę świata i żywi nieznośną, zadziwiającą, głupią pogardę dla wszystkich narodów oprócz własnego; co mówię, dla wszystkich klas poza własną. Boże miły! Cóż za historyjki o „tych

Ihlandczykach" musieli opowiadać owi młodzi eleganci, towarzysze króla Ryszarda, kiedy wrócili na Pall Mall i zapalili cygara na schodach „White'a".

Snobizm irlandzki przybiera postać nie tyle pychy, ile służalstwa i małostkowego podziwu oraz powierzchownego naśladowania sąsiadów. I dziwię się, że de Tocqueville i de Beaumont oraz korespondent „Timesa" nie wytłumaczyli, czym się różni faktycznie snobizm irlandzki od naszego. Nasz — to snobizm rycerzy Ryszarda Normandczyka — wyniosły, brutalny, głupi i doskonale pewny siebie; ich zaś — to snobizm owych biednych, pełnych podziwu, klęczących, naiwnych wodzów. Tkwią dotąd na klęczkach przed modą angielską — ci prostoduszni, dzicy ludzie; i doprawdy trudno się nie uśmiechnąć widząc niektóre z ich naiwnych wybryków.

Niedawno pewien znakomity mówca, który był lordemburmistrzem Dublinu, miał zwyczaj nosić czerwoną togę i stosowany kapelusz, a wspaniałość tych przedmiotów sprawiała mu tyleż rozkoszy, co królowej Kwasinabu nowe kółko od firanek w nosie lub sznurek szklanych paciorków na szyi. W tym stroju składał ludziom wizyty; na zebraniach w miejscowościach odległych o setki mil pojawiał się w czerwonej aksamitnej todze. A gdy się słyszało ludzi wołających: „Tak, lordzie burmistrzu" i „Nie, lordzie burmistrzu" i widziało się ich rozczytujących się w milowych sprawozdaniach dziennikarskich o jego lordowskiej mości, miało się wrażenie, że zarówno lud jak on sam dawali się chętnie nabieraćna te tanie splendory. Wspaniałośćza trzy grosze istnieje rzeczywiście w całej Irlandii i może byćuważana za najcharakterystyczniejszą cechę snobizmu tego kraju.

Kiedy pani Mulholligan, żona kupca korzennego,

osiedla się na starość w Kingstown, każe sobie nad furtką swej posesji wypisać „Mullholliganville" i przyjmuje cię u drzwi, które się nie domykają, lub przygląda ci się przez okno, w którym szybę zastępuje stara halka.

Nikt nigdy nie przyznaje się do posiadania sklepu, choćby był on nie wiedzieć jak mały i nędzny. Ktoś, kto handluje groszowymi bułkami czy cukierkami, nazywa swój kramik „Amerykańskim Składem Mącznym", „Składnicą Produktów Kolonialnych" lub czymś podobnym.

Gospód nie ma w tym kraju; jest za to wiele „hoteli" równie pięknie wyposażonych jak „Mulholliganville". Podobnie, nie znajdziesz gospodarzy i gospodyń: pan poluje z chartami, a pani w salonie rozmawia z panem kapitanem lub gra na fortepianie.

Jeśli jakiś gentleman zostawia swym synom w spadku sto funtów rocznie, wszyscy oni zostają gentlemenami, wszyscy trzymają wierzchowe konie, polują z chartami, paradują po „Feniksie" i zapuszczają bokobrody jak prawdziwi arystokraci.

Jeden z moich znajomych obrał sobie zawód malarza i mieszka poza Irlandią, gdyż rodacy jego uważają, że zhańbił rodzinę obierając sobie taką profesję. Ojciec jego ma handel win, a starszy brat jest aptekarzem.

W Londynie i na kontynencie spotkać można całe mnóstwo ludzi, którzy mają w Irlandii ładny mająteczek przynoszący im dwa i pół tysiąca rocznie; tych, którzy spodziewają się po czyjejś śmierci majątku ziemskiego przynoszącego dziewięć tysięcy rocznie, jest jeszcze więcej. Ja sam znam tylu potomków królów irlandzkich, że można by z nich sformować całą brygadę.

A któż z nas nie spotkał Irlandczyka, który małpuje Anglika, zapomina o swoim kraju i stara się zapomnieć swego akcentu lub przynajmniej jakoś go przytłumić? — Chodź ze mną na obiad, mój stary — powiada O'Dowdstown — znajdziesz tam nas, samych Anglików. — A mówi ci to, ciągnąc z irlandzka każdą sylabę, jak stąd do kingstońskiego molo. Albo czy nigdy nie słyszeliście, jak pani kapitanowa Macmanus rozprawia o Irlandii i o „posiadłości swego ojca"? Bardzo niewielu ludzi obracało się po świecie nie zetknąwszy się z owymi typowymi zjawiskami z Zielonego Kraju, z owymi splendorami za trzy grosze.

A co powiecie na ów wierzchołek społeczeństwa: Zamek, z jego nibykrólem, nibydworzanami, nibylojalnością i z przebranym Harunem Al Raszydem udającym pańską łaskawość i wspaniałość? Ów Zamek jest kwintesencją snobizmu. Już Kronika dworska jest dostatecznie zła ze swoimi dwiema szpaltami druku o chrzcie jakiegoś małego dziecka, ale pomyśleć, że może się komuś podobać Kronika dworska „na niby"!?

Uważam, że w Irlandii zakłamania takie są gorsze niż w jakimkolwiek innym kraju. Ktoś pokazuje ci pagórek i mówi: — To najwyższy szczyt w całej Irlandii. — Albo jakiś jegomość opowiada ci, że pochodzi od Briana Boru, mając wszystkiego swoje trzy i pół tysiąca rocznie. Albo pani Macmanus będzie opisywać „posiadłość swego ojca". Albo stary Dan wstanie i oznajmi, że Irlandki są najpiękniejsze, Irlandczycy najdzielniejsi, a irlandzka ziemia najżyźniejsza na świecie. I nikt nie wierzy nikomu, nie wierzy w to, co sam mówi, ani w to, czego słucha; ale wszyscy udają, że wierzą, i uroczyście honorują ten humbug.

O Irlandio! O kraju mój! (gdyż nie wątpię, że sam też pochodzę od Briana Boru.) Kiedyż nareszcie uznasz, że dwa a dwa jest cztery, i nazwiesz pagórek pagórkiem? Sama najlepiej na tym wyjdziesz. Snoby irlandzkie znikną i nigdy już więcej nie usłyszymy o „niewolnikach z dziada pradziada".

ROZDZIAŁ OSIEMNASTY

SNOBY WYDAJĄCE PRZYJĘCIA

Nasz dobór Snobów miał ostatnio charakter zbyt wyłącznie polityczny. „Dajcie nam Snobów prywatnych" — wołają kochane panie. (Mam przed sobą list pewnej uroczej korespondentki z osady rybackiej Brighthelmstone w Sussex; czyż rozkaz jej mógłby kiedykolwiek pozostać niespełniony?) „Powiedz nam coś więcej, drogi panie Snobie, o swoich obserwacjach nad Snobami w towarzystwie." Boże, błogosław tym zacnym duszom! Już się przyzwyczaiły do tej nazwy; to ohydne, wulgarne, wstrętne, niewymawialne słówko ślicznie i gładko przechodzi im przez usta. Nie zdziwiłbym się, gdyby używały go damy dworu królewskiego, że posługuje się nim najlepsze towarzystwo, o tym wiem dobrze. I dlaczegóżby nie? To sam snobizm jest wulgarny, nie słowo; ten, kogo nazywamy Snobem, byłby nim także pod każdą inną nazwą.

Zaczynajmy zatem. Sezon londyński zbliża się ku końcowi. Wiele setek zacnych dusz, Snobów i nieSnobów opuściło już Londyn; gościnne dywany zwinięto, a okiennice obkleja się bezlitośnie „Morning Heraldem"; rezydencje, ongiś zamieszkałe przez bawiących się właścicieli, powierza się obecnie ponurej osobie pełniącej zastępczo obowiązki gospodyni, jakiejś strupieszałej babce, która w odpowiedzi na beznadziejny głos dzwonka zerka na ciebie chwilę przez szparkę, a po

tem zwolna odsuwając rygle wielkich drzwi wejściowych informuje cię, że „lady wyjechała", że „państwa na wsi" lub „za granicą" czy coś podobnego. Skoro sezon i przyjęcia skończyły się, czemuż nie poświęcić chwili uwagi Snobom wydającym je i nie zastanowić się nad postępowaniem tego i owego spośród tych osobników, którzy opuścili teraz miasto na sześć miesięcy?

Niektórzy z tych zacnych Snobów udają, że jadą w podróż jachtem, i odziani w strój żeglarski, z teleskopami w ręku spędzają czas między Cherbourgiem a Cowes. Inni mieszkają byle jak w nędznych szałasach w Szkocji, zaopatrzeni w pudełka zupy w proszku i cielęcinę w hermetycznych puszkach, i spędzają dni na wybijaniu cietrzewi na wrzosowiskach. Inni jeszcze odpoczywają po trudach karnawału śpiąc i kąpiąc się w Kissingen lub przyglądając się w Hombourg czy Ems inteligentnej grze w trenteetquarante. Teraz, kiedy ich nie ma, możemy sobie pozwolić na zjadliwość w stosunku do nich. Skoro przyjęcia się skończyły, użyjmy sobie na Snobach, którzy je wydają. Na tych od obiadów, tych od bali, tych od déjeuners, tych od jour fixe'ów — Boże! Boże! Cóż to byłby za popłoch, gdybyśmy się byli do nich zabrali w środku sezonu! Byłbym musiał mieć straż dla obrony przed grajkami i cukiernikami oburzonymi za napaść na ich klientów. Już i tak dowiaduję się, że wskutek pewnych uszczypliwych a niebacznych wypowiedzi, rzekomo uwłaczających Baker Street i Harley Street, musiano w tych szanownych stronach obniżyć komorne; wydano też rozkazy, by przynajmniej nie zapraszać tam już pana Snoba na przyjęcia. No, ale ponieważ teraz wszyscy wyjechali, brykajmy sobie do woli i uderzajmy we wszystko jak słoń w sklepie z porcelaną. Może nie dowiedzą się, co działo się w ich.

nieobecności, a jeśli się i dowiedzą, nie zdołają chować urazy przez sześć miesięcy. Mniej więcej w lutym zaczniemy dążyć do pojednania, a zresztą w przyszłym sezonie niech będzie co będzie! Nie otrzymamy więcej zaproszeń na obiady od Snobów wydających proszone obiady ani na bale od wydających bale, ani na jour'y od Snobówjour'owiczów; lecz cóż nas powstrzyma od mówienia prawdy?

Ze snobizmem Snobówjour'owiczów rozprawimy się szybko: równie szybko, jak przełykamy tę filiżankę wodnistej lury, którą nam podają w salonie, lub porcyjkę błotka z lodów, które chwytamy przelotem w zatłoczonych pokojach na piętrze.

Dobry Boże! Co ludzie mają na celu chodząc na te przyjęcia? Cóż tam się takiego dzieje, że wszyscy tłoczą się do tych trzech pokoików? Czyżby areszt wojskowy uważany był za tak przyjemne miejsce zebrań towarzyskich, że Brytyjczycy w czasie kanikuły usiłują go tutaj imitować? Najpierw gniotą cię na miazgę w drzwiach (czujesz, że noga ci się plącze w koronkowych falbanach lady Barbary Macbeth, na co ta koścista i wymalowana stara harpia rzuca ci spojrzenie, przy którym wzrok Ugolina wydawałby się pogodny); potem usiłujesz wydostać swój łokieć wtłoczony w białą kamizelkę Boba Guttletona, z której to poduszki nie mogłeś go dotąd w żaden sposób wyciągnąć, mimo iż wiedziałeś, że biednemu chłopcu grozi to apopleksją; wreszcie znajdujesz się w pokoju przyjęć i starasz się napotkać wzrok pani Botibol, gospodyni domu. Gdy ci się to uda, powinieneś wyszczerzyć zęby w uśmiechu; ona uśmiecha się także, po raz czterechsetny dzisiejszego wieczoru, a jeśli jest ci bardzo rada, trzepocze sobie rączką przed nosem, jak gdyby chciała — jak się to mówi — przesłać ci od ust całusa.

Dlaczego, u diabła, miałaby pani Botibol przysyłać mi pocałunki? Ja nie pocałowałbym jej za nic na świecie. Czemu wyszczerzam zęby na jej widok, jakbym był zachwycony? Czy jestem zachwycony? Nie dbam nic a nic o panią Botibol. Wiem, co ona o mnie myśli. Wiem, co powiedziała o ostatnim tomie moich wierszy (dowiedziałem się tego od kochanego wspólnego przyjaciela). Czemu, jednym słowem, mamy rzucać sobie czułe spojrzenia i telegrafować do siebie w ten idiotyczny sposób? Ponieważ oboje odprawiamy ceremonie obowiązujące w snobistycznym wielkim świecie, którego przepisów wszyscy słuchamy.

No, moment powitania minął, szczęki moje wróciły do swego stałego, angielskiego wyrazu tłumionej męki i niesłychanej ponurości, a pani Botibol uśmiecha się i posyła całusy komuś innemu, kto przeciska się przez szparę, którą niedawno my przedostaliśmy się do środka. To lady Anna Clutterbuck, która przyjmuje u siebie w piątki, tak jak pani Botibol (Botty, jak ją nazywamy) — w środy. A to panna Klementyna Clutterbuck, ta truposzowata młoda kobieta w zielonej sukni, z mocno rudymi włosami, która wydała tom poezji (Krzyk śmiertelny, Damiens, Stos Joanny d'Arc i oczywiście Przekłady z niemieckiego). Panie wydające jour'y witają się, mówią do siebie „droga lady Anno" i „moja dobra, kochana Elizo", a nienawidzą się nawzajem tak, jak potrafią nienawidzić się tylko kobiety wydające przyjęcia w środy i w piątki. Z niewymownym bólem dobra, kochana Eliza widzi, jak Anna podchodzi do Abu Gosha, który właśnie przyjechał z Syrii, uwodzi go i czaruje, i błaga, by przychodził na jej piątki.

Przez cały ten czas wśród ścisku i zamieszania, wśród ustawicznego gwaru i paplaniny, w blasku woskowych świec i w nieznośnej woni piżma (biedne

Snoby piszące modne romanse nazywają to „blaskiem klejnotów, odurzającym zapachem perfum i światłością niezliczonych lamp") — zarośnięty, śniady cudzoziemiec w spranych rękawiczkach wyśpiewuje w kącie pokoju coś, czego nikt nie słyszy. Akompaniuje mu drugi cudzoziemiec. — Wielki Cacafogo — szepce ci pani Botibol w przelocie. — Przy fortepianie genialny Thumpenstrumpff, wie pan, nadworny pianista atamana Płatowa.

Po to, by usłyszeć tego Cacafoga i Thumpenstrumpffa, zbiegło się ze sto osób — cała gromada starszych pań, otyłych lub kościstych, nieliczne grono panien, sześciu znudzonych lordów, potulnych i uroczystych, cudowni zagraniczni hrabiowie z krzaczastymi faworytami i oliwkowymi cerami oraz mnóstwem wątpliwej biżuterii, zadowoleni z siebie młodzi dandysi o cienkich taliach, z rozchylonymi kołnierzami i kwiatami w butonierkach; starzy bywalcy jour'ów, sztywni, tędzy i łysi, których spotyka się wszędzie i którzy za nic nie opuszczą ani godziny tej cudownej rozrywki; trzy ostatnie gwiazdy sezonu: podróżnik Higgs, powieściopisarz Biggs oraz Toffey, ten, który tak dosadnie wypowiedział się na temat handlu cukrem; kapitan Flash, którego się zaprasza dlatego, że ma ładną żonę; wreszcie lord Ogleby, który chodzi wszędzie tam, gdzie i ona. Q u e s ç a i s j e? Kim są posiadacze wszystkich tych eleganckich szalów i białych halsztuków? Spytajcie małego Toma Priga, który kręci się tu w całej okazałości, zna wszystkich i o każdym umie opowiedzieć dykteryjkę. Kiedy w szapoklaku i lakierkach wraca do swego mieszkania na Jermyn Street, wyobraża sobie, że jest najmodniejszym młodzieńcem w stolicy i że spędził doprawdy wieczór na najcudowniejszej zabawie.

Podchodzisz teraz (ze zwykłą swą elegancją i wdzię

kiem) do panny Smith, aby porozmawiać z nią w kąciku. — Och, panie Snob, obawiam się, że pan jest okropnie złośliwy.

Tyle potrafi powiedzieć. Jeśli powiesz, że jest ładna pogoda, wybucha śmiechem; jeśli wspomnisz, że jest bardzo gorąco, oświadcza, że jesteś doprawdy niemożliwy. A tymczasem pani Botibol uśmiecha się do nowoprzybyłych; osobnik stojący przy drzwiach na cały głos wykrzykuje ich nazwiska; biedny Cacafogo wywodzi swe trele w pokoju muzycznym i łudzi się, że jego niedosłyszalny występ na tym przyjęciu otworzy mu drogę do niebywałych sukcesów. Cóż za ulga wymknąć się wreszcie przez zatłoczone drzwi na ulicę, gdzie czeka z pół setki pojazdów i gdzie chłopiecposłaniec z tą swoją niepotrzebną latarnią w dłoni rzuca się na wszystkich wychodzących, by koniecznie sprowadzić im ich powóz.

I pomyśleć, że są ludzie, którzy po bytności u pani Botibol we środę — pójdą w piątek do pani Clutterbuck!

ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY

SNOBY WYDAJĄCE OBIADY

Snoby wydające proszone obiady zajmują w towarzystwie angielskim bardzo wysokie stanowisko, a opisanie ich jest zadaniem bardzo trudnym. Był czas w moim życiu, że świadomość, iż jadłem czyjś chleb, pozbawiała mnie możności mówienia o wadach gospodarza, a złe wyrażanie się o nim uważałem za czyn podły i urągający zasadom gościnności.

Czemuż jednak comber barani miałby cię czynić ślepym, a turbot z sosem homarowym zamykać ci usta na zawsze? Z wiekiem ludzie zaczynają lepiej poznawać swe obowiązki. Nie dam się dłużej omamiać kawałkiem dziczyzny, choćby nie wiem jak tłustym; a co do tego, by turbot z sosem homarowym odbierał mi mowę, to oczywiście zaniemówię (tak bowiem każe dobre wychowanie), dopóki nie połknę tej mieszaniny, ale nie dłużej. Gdy tylko wiktuały znikną, a Jan uprzątnie talerze, od razu zaczynam mleć językiem. Czy i ty nie czynisz podobnie, gdy masz przyjemną sąsiadkę — śliczną istotę lat, powiedzmy, trzydziestu pięciu, której córki jeszcze nie całkiem weszły w świat? Z takimi rozmawia się najprzyjemniej. Co do młodych panienek, to sadza się je do stołu tylko po to, by cieszyły oczy — tak jak umieszcza się kwiaty wśród zastawy. Ich młodzieńcza wstydliwość i przyrodzona skromność nie pozwalają im oddawać się tej

swobodnej, poufnej rozmowie, która czyni tak zachwycającym towarzystwo ich kochanych mamuś. Do tych ostatnich właśnie powinien zwracać się Snob bywający na proszonych obiadach, jeśli chce prosperować w swoim zawodzie. Przypuśćmy, że siedzisz przy jednej z takich dam. Jakże przyjemnie w przerwach między jedzeniem poobmawiać samą ucztę i jej gospodarza! Podwójnie pikantnie jest wyśmiewać się z kogoś pod samym jego nosem.

„Czymże jest Snob wydający proszone obiady?" — zapyta, być może, jakiś nie obyty w świecie młodzieniaszek lub prostoduszny czytelnik, który niewiele bywał w Londynie.

Drogi panie, pokażę ci zaraz — nie wszystkie, bo to niemożliwe, ale kilka gatunków Snobówobiadowiczów. Przypuśćmy, na przykład, że ty, człowiek średniego stanu, przyzwyczajony do tego, by jadać baraninę pieczoną we wtorek, na zimno we środę, siekaną we czwartek itd., mający skromne środki i niewielki dom, zapragniesz nagle trwonić pierwsze i przewrócić do góry nogami drugi, wydając nienaturalnie kosztowne przyjęcia: natychmiast podpadasz pod kategorię Snobówobiadowiczów. Przypuśćmy, że sprowadzisz od pasztetnika gotowe dania i najmiesz jako lokajów dwóch zieleniarzy lub chłopca do posług, odprawiwszy poczciwą Molly, która usługuje w zwykłe dni, i upstrzysz stół (zwykle zastawiony porcelaną w rzucik) birminghamskimi platerami za dwa i pół pensa; przypuśćmy, że sadzisz się na bogactwo i splendor większe, niż powinieneś — jesteś Snobemobiadowiczem. Ach! drżę cały na myśl, ilu ich przeczyta te słowa!

Kto w ten sposób przyjmuje gości — a niestety! jakże wielu tak czyni! — podobny jest do człowieka,

który by pożyczył od sąsiada kurtkę, by nią imponować, lub do damy, która pyszni się pożyczonymi brylantami, jednym słowem, musi być zaliczony do Snobów.

Kto wyłamuje się ze swego naturalnego kółka towarzyskiego, by zapraszać do siebie lordów, generałów, radnych miejskich i inne modne osobistości, skąpiąc jednocześnie na przyjęcia dla równych sobie, jest Snobemobiadowiczem. Mój drogi przyjaciel Jack Tufthunt, na przykład, zna jednego lorda, którego poznał w jakiejś miejscowości kuracyjnej: starego lorda Mumble, bezzębnego jak trzymiesięczne niemowlę, małomównego jak przedsiębiorca pogrzebowy, a nudnego jak — no, mniejsza o szczegóły. Tufthunt nie wyda teraz żadnego obiadu, żeby po prawej ręce pani Tufthunt nie zasiadał ten uroczysty, bezzębny stary patrycjusz. Tufthunt jest Snobemobiadowiczem.

Stary Livermore, stary Soy, stary Chutney, dyrektor Kompanii WschodnioIndyjskiej, stary doktor Cutler itd. — jednym słowem cała ta gromada starych pryków, którzy bez końca zapraszają się na obiady po prostu, by się obżerać — to Snobyobiadowicze.

Innym rodzajem Snobaobiadowicza jest moja znajoma, lady Mac Screw, u której kręci się przy stole trzech fagasów w koronkach, która podaje ochłapy baranie na srebrze i odmierza naparstkami podły Xeres; przyznam się, że chętniej poszedłbym na obiad do starego Livermore'a czy Soya niż do jejmości.

Skąpstwo jest snobizmem. Przepych na pokaz jest snobizmem. Nadmierna obfitość jest snobizmem. Przyznaję jednak, że istnieją ludzie jeszcze bardziej snobistyczni od tych, których wady wymieniłem powyżej: ci mianowicie, którzy mogą wydawać proszone obiady, ale wcale tego nie robią. Człowiek niegościnny

nie zasiądzie nigdy ze mną sub iisdem trabibus. Niechże sobie obgryza swoją kość w samotności.

Czymże jest z drugiej strony prawdziwa gościnność? Niestety! drodzy moi przyjaciele i bracia Snoby! Jakże rzadko w gruncie rzeczy mamy z nią do czynienia! Czy znajomi wasi, którzy zapraszają was na obiady, czynią to z czystych pobudek? Pytanie to często przychodziło mi do głowy. Czy ten, kto was ugaszcza, chce od was czegoś? Nie jestem z natury podejrzliwy, ale przecież prawdą jest, że na przykład kiedy Hookey wydaje nową książkę, zaprasza na obiad wszystkich krytyków; kiedy obraz Walkera ma iść na wystawę, Walker staje się jakoś niezwykle gościnny i zaprasza swych przyjaciół z prasy na kotlet i kieliszek szampana. Stary skąpiec Hunks, który umarł niedawno (zapisawszy cały majątek swej gospodyni), przez szereg lat żył jak król na cudzy koszt, tylko dzięki temu, że u wszystkich przyjaciół zapisywał imiona i nazwiska wszystkich dzieci. Ale choćbyście żywili pewne domysły co do powodów gościnności waszych znajomych i choć ludzie zapraszający was z niskich pobudek są z całą pewnością Snobamiobiadowiczami, najlepiej jest nie badać zbyt dokładnie, czym się kierowali. Nie zaglądajcie zbyt ciekawie w zęby darowanemu koniowi. W końcu przecież człowiek zapraszający was na obiad nie zamierza was tym znieważyć.

Chociaż, jeśli już o to chodzi, znam pewnych miejskich bywalców, którzy rzeczywiście uważają, że ich obrażono i znieważono, jeśli obiad lub towarzystwo nie przypadnie im do smaku. Jest na przykład taki Guttleton, który w domu żywi się porcją wołowiny przyniesioną z garkuchni za szylinga, ale jeśli zostanie zaproszony na obiad do domu, gdzie nie podadzą mu zielonego groszku w końcu maja albo ogórków

w marcu, uważa zaprosiny za obelgę. — Dobry Boże! — powiada — cóż, u diabła, myślą sobie Forkerowie, prosząc mnie na domowy obiad? Baraninę mogę mieć i w domu... — Albo: — Cóż za niesłychana bezczelność ze strony Spoonerów, żeby sprowadzać przystawki od pasztetnika i wyobrażać sobie, że j a dam się oszukać historyjkami o ich francuskiej kucharce. — Jest znów taki Jack Puddington: któregoś dnia widziałem poczciwca w furii, ponieważ zdarzyło się, że sir John Carver zaprosił go przypadkiem z tymi samymi osobami, które spotkał poprzedniego dnia u pułkownika Cramleya, a nie miał w głowie świeżego zapasu anegdotek, aby ich zabawić. Biedne Snobyobiadowicze! Nie wiecie, jak małą dostajecie podziękę za cały wasz trud i pieniądze! My, Snoby chodzące na proszone obiady, wyśmiewamy się z waszej kuchni, wyrażamy się z lekceważeniem o waszym starym burgundzie, nie dowierzamy waszemu szampanowi za cztery i pół szylinga, wiemy dobrze, że wasze dzisiejsze przystawki są odgrzewanymi resztkami wczorajszego obiadu, i widzimy, jak niektóre dania sprząta się ze stołu nie napoczęte, by mogły figurować na jutrzejszej uczcie. Co do mnie, gdy tylko spostrzegam, że lokaj szczególnie gorliwie stara się usunąć jakieś frykando lub leguminę, zawsze dopominam się na głos i nie ustąpię, póki nie zmasakruję ich łyżką. Przez tego rodzaju zachowanie się staje się człowiek popularny u Snobówobiadowiczów. Wiem, że jeden z moich przyjaciół zrobił wielką furorę w dobrym towarzystwie, oznajmiając d propos pewnych podanych mu potraw, że auszpik jada tylko u lorda Tittupa i że francuski chef u lady Jiminy jest jedynym człowiekiem w Londynie, który potrafi przyrządzić filet en serpenteau lub supreme de volaille aux truffes.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY

DALSZE UWAGI O SNOBACHOBIADOWJCZACH

Gdyby moi przyjaciele zechcieli tylko pójść za dzisiejszą modą, powinniby obdarzyć mnie jakimś dowodem uznania za artykuł o Snobachobiadowiczach, który obecnie piszę. Mógłby to być na przykład ładny srebrny serwis obiadowy (bez talerzy, gdyż srebrne talerze uważam za zwykłą ekstrawagancję, tak jakby ktoś używał srebrnych filiżanek do herbaty), para porządnych imbryków, dzbanek do kawy, taca itd. z wygrawerowaną dedykacją dla mojej żony, pani Snobowej, oraz jaki dziesiątek srebrnych kufelków dla małych Snobiątek, ku ozdobie rodzinnego stołu przy spożywaniu powszedniej baraniny!

Gdyby stało się zadość mojej woli i plany moje mogły się urzeczywistnić, wydawano by więcej proszonych obiadów, a jednocześnie zanikłby snobizm obiadowy. Według mnie najmilszą częścią dzieła wydanego ostatnio przez mego cenionego przyjaciela (jeśli pomimo bardzo krótkiej znajomości pozwoli, bym go tak nazywał) Aleksego Soyera, owego znakomitego odnowiciela kuchni narodowej — są fragmenty, które, mówiąc jego szlachetnym stylem, należałoby nazwać najsoczystszymi, najtreściwszymi i najwytworniejszymi, a które opowiadają nie o wspaniałych ucztach i ceremonialnych przyjęciach, lecz o jego „obiadach domowych".

„Obiad domowy" powinien być ośrodkiem całego systemu wydawania obiadów. Powinniśmy zapraszać naszych przyjaciół na posiłki podawane w zwykłym naszym stylu, to jest obfite, zdrowe i jak najsmaczniej przyrządzone, ponieważ sami takie jadamy.

Dla jakiej bowiem kobiety na świecie żywię większy szacunek niż dla pani Snobowej, ukochanej towarzyszki mego żywota? Któż zasługuje na więcej miejsca w mym sercu niż jej sześciu braci (z których trzej lub czterej prawie na pewno zaszczycą nas swym towarzystwem o godzinie siódmej) lub jej anielska matka a moja czcigodna teściowa? Komuż wreszcie chciałbym bardziej dogodzić niż waszemu wielce uniżonemu słudze, autorowi tych słów? No, a przecież nikt nie przypuszcza, że wydobywa się dla nich birminghamskie platery, że wprowadza się przebranych zieleniarzy na miejsce schludnej pokojówki, że zamawia się u pasztetnika mizerne przystawki, że wyprawia się dzieci rzekomo do pokoju dziecinnego, a w rzeczywistości po prostu na schody, gdzie przez cały czas obiadu zjeżdżają po poręczy, rzucają się na wynoszone półmiski i wyławiają palcami owoce z galaretek i pulpety z zupy. Nikt — powiadam — nie sądzi chyba, że obiad domowy jest nacechowany tą obrzydłą ceremonią, głupimi sztuczkami, małostkową pompą i ostentacją, którą odznaczają się nasze uczty od wielkiego święta.

Sama myśl o tym jest wprost potworna. Równie dobrze mógłbym wyobrazić sobie, że moja najdroższa Bessie siada naprzeciw mnie w turbanie z rajerami i wysuwa swe pulchne, piegowate rączki z koronkowych rękawów swej sławetnej, czerwonej atłasowej sukni albo że pan Toole, w białej kamizelce, wykrzykuje codziennie za moim krzesłem: „Cisza! Pan domu przemawia!"

A więc jeśli tak jest, jeśli cała ta pompa i procesje uroczyście przebranych lokajów są wstrętne i głupie w życiu codziennym, czemuż nie są takimi zawsze? Czemu Jones i ja, ludzie średniego stanu, mielibyśmy, przyjmując naszych przyjaciół, zmieniać swój sposób bycia, otaczając się blaskiem, który nam nie przynależy? Przyjaciele ci są również (o ile jesteśmy coś warci i w gruncie rzeczy zacni) ludźmi średniego stanu i bynajmniej nie dają się oszukać naszym chwilowym przepychem, gdyż i oni sami chwytają się tej samej niedorzecznej sztuczki, kiedy zapraszają nas na obiad.

Jeśli przyjemnie jest obiadować z przyjaciółmi (a sądzę, że wszyscy, którzy mają dobre żołądki i życzliwe serca, tak uważają), to lepiej jest zjeść z nimi dwa obiady niż jeden. Niesposób, by ludzie o skromnych środkach wydawali stale po dwadzieścia lub trzydzieści szylingów na każdego przyjaciela, który zasiada przy ich stole. Wiele osób jada taniej. Sam widziałem w mym ulubionym klubie (Klub Zjednoczonych Wojskowych), jak jego wysokość książę Wellington kontentował się w zupełności sztuką mięsa za szylinga i trzy pensy i półlitrówką Xeresu za dziewięć pensów. A jeśli jego wysokość — czemu nie ty i nie ja?

Zrobiłem sobie z tego zasadę i zawsze byłem z niej zadowolony. Kiedy tylko zapraszam na obiad paru książąt lub markiza, sadzam ich do kawałka wołowiny lub do udka baraniego z garniturkiem. Personaci owi wdzięczni są za tę prostotę i w pełni ją doceniają. Luby Jonesie, zapytaj tych, z którymi sam masz zaszczyt się przyjaźnić, czy nieprawdą jest to, co mówię?

Ale bynajmniej sobie tego nie życzę, by ich wysokości traktowały mnie w podobny sposób. Splendor jest przywiązany do ich stanowiska, tak jak przyzwoity

dostatek (miejmy nadzieję) do mego i twego. Los przydzielił jednym złotą zastawę, podczas gdy innym nakazuje pogodnie kontentować się porcelaną w rzucik. A skoro umiemy nosić bez szemrania (a nawet z wdzięcznością — obejrzyj się bowiem, o Jonesie, na miliony tych, którzy nie są na tyle szczęśliwi) zwyczajną bieliznę, podczas gdy możni tego świata stroją się w cienki muślin i koronki, powinniśmy chyba uważać za nędznych, zawistnych głupców owych światowych modnisiów, którzy zakładają sobie na pokaz koronkowe gorsy — biedne, niemądre sójki wlokące za sobą pawie pióra i łudzące się, że są podobne do wspaniałego ptaka, który przechadza się dumnie po pałacowych tarasach i roztacza w blasku słońca swój pyszny ogon.

Takimi sójkami ubranymi w pawie piórka są Snoby tego świata. I nigdy od czasów Ezopa nie mnożyły się one obficiej w żadnym kraju niż obecnie w naszej wolnej ojczyźnie.

Jakże znakomicie ta prastara bajka stosuje się do omawianego przez nas tematu: Snobaobiadowicza. Imitowanie wielkości jest w tym mieście zjawiskiem powszechnym — od pałaców Kensingtonii i Belgrawii aż po najbardziej zapadły zakątek Brunswick Square. Pawie pióra wetknięte są w ogony większości rodzin. Wśród nas — domowych ptaków — nie ma zapewne ani jednego, który by nie naśladował dumnego pawiego chodu i przenikliwego, dystyngowanego wrzasku. O wy, otumanione Snobyobiadowicze, pomyślcie, ileż przyjemności tracicie i ile robicie złego swoją niedorzeczną nadętością i hipokryzją! Napychacie jedni drugich nienaturalnymi frykasami, ugaszczacie się nawzajem ze szkodą dla przyjaźni, gościnności i koleżeństwa (nie mówiąc już o zdrowiu) — wy, którzy

gdyby nie pawi ogon, moglibyście tak swobodnie się nagadać i zażyć tyle radości i szczęścia!

Jeśli ktoś dostanie się w duże i ustalone grono Snobówobiadowiczów, pomyśli sobie (o ile ma skłonności do filozofowania), że wszystko to — wielki humbug: te potrawy, te trunki, i służba, i zastawa, i gospodarze, i rozmowa, i goście — nie wyłączając samego filozofa.

Gospodarz uśmiecha się, wysila się na grzeczności, prowadzi rozmowy z całym stołem, ale w tajemnicy przeżywa lęki i niepokoje, że może nie wystarczyć wina, które przyniósł z piwnicy, że jedna za mocno zakorkowana butelka zniweczy jego wyliczenia lub że nasz przyjaciel zieleniarz może przez jakąś gaffę ujawnić swą tożsamość i zdradzić, że nie jest stałym domowym kamerdynerem.

Pani domu uśmiecha się wytrwale przez cały obiad, uśmiecha się mimo udręki; sercem jest w kuchni i myśli z przerażeniem, czy nie wydarzyła się tam jakaś katastrofa. A nuż suflet oklapnie, a nuż Wiggins nie poda na czas lodów; czuje, że wówczas popełniłaby samobójstwo — ta uśmiechnięta, wesoła kobieta!

Dzieci na górze drą się, podczas gdy bona fryzuje żelazkami ich nieszczęsne loczki, wyrywa z korzeniami włosy panienki Emci lub szoruje ordynarnym mydłem krótki nosek panienki Polci, aż biedactwo omal nie udusi się od krzyku. Młodzi panicze, jak już, powiedzieliśmy, zajęci są dzikimi popisami na schodach.

Służba nie jest służbą, lecz wyżej wymienionymi handlarzami detalicznymi.

Srebra nie są srebrami, lecz zwykłą, błyszczącą, posrebrzaną blachą. To samo z gościnnością, to samo ze wszystkim innym.

Rozmowa jest także oszustwem. Główny dowcipniś opowiada dobre anegdotki z goryczą w sercu, gdyż

dopiero co rozstał się z praczką, która nagabuje go

o zapłacenie rachunku; drugi rywalizujący z nim dowcipniś jest wściekły, że nie może dorwać się do głosu. Jawkins, wielki causeur, patrzy na obu z pogardą

i oburzeniem, ponieważ przez nich. nikt nie zwraca na niego uwagi. Młody Muscadel, ów tani elegant, plecie

o modnym klubie „Almack" to, co wyczytał w gazecie, czym doprowadza do szału swoją sąsiadkę, panią Fox, która martwi się, że tam nigdy nie była. Wdowa złości się, że jej córkę, Marię, posadzono obok młodego Cambrica, biednego jak mysz kościelna pastora, a nie obok pułkownika Goldmore, bogatego wdowca z Indii. Żona doktora dąsa się, ponieważ nie poprowadzono jej do stołu przed adwokatową; stary doktor Cork zrzędzi na wino, a Gutleton wyśmiewa się z kuchni.

A pomyśleć, że wszyscy ci ludzie mogliby być tak szczęśliwi, swobodni i przyjacielscy, gdyby zgromadzili się w sposób naturalny i bezpretensjonalny

i gdyby nie nieszczęsna angielska pasja do pawich piór. Blade cienie Marata i Robespierre'a! Kiedy widzę, jak nędzny kult mody wypacza u nas i psuje wszystko, co dobre w towarzystwie, czuję się równie wściekły jak wymieniona przed chwilą pani Fox i byłbym gotów zarządzić ogólną rzeź pawi.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY

O NIEKTÓRYCH SNOBACH KONTYNENTALNYCH

Teraz, gdy nadszedł wrzesień i wszystkie nasze obowiązki parlamentarne zakończyły się, żadna chyba kategoria Snobów nie znajduje się w takim rozkwicie jak Snoby kontynentalne. Przyglądam im się co dzień z plaży w Folkestone, jak rozpoczynają swoje migracje. Widzę odpływające ławice (może nie bez pewnej wrodzonej tęsknoty za tym, by samemu też opuścić Wyspę po społu z tymi szczęśliwymi Snobami) i mówię: — Żegnajcie, najmilsi! Nie domyślacie się, że osobnik patrzący na was z plaży jest waszym przyjacielem, historiografem i bratem.

Poszedłem dziś odwiedzić naszego zacnego przyjaciela Snooksa na pokładzie „Królowej Francuzów"; było tam na tym pięknym statku pewnie z kilkudziesięciu Snobów, dumnie i mężnie wyruszających w drogę. Za cztery godziny będą oni w Ostendzie; w przyszłym tygodniu zaleją cały kontynent i poniosą w odległe kraje słynny wizerunek brytyjskiego Snoba. Nie będę ich widział, ale duchem jestem z nimi; w samej rzeczy w całym znanym i cywilizowanym świecie nie ma bodaj kraju, w którym by moje oczy ich nie oglądały.

Widywałem Snobów w myśliwskich kurtkach i butach do polowania, wędrujących po całej Kampanii Rzymskiej, słyszałem ich przekleństwa i dobrze znany

żargon w galeriach Watykanu i pod cienistymi łukami Koloseum. Spotkałem Snoba jadącego w pustyni na dromaderze i obozującego pod piramidą Cheopsa. Z lubością myślę, ilu dziarskich brytyjskich Snobów, w chwili kiedy piszę te słowa, wytyka głowy przez wszystkie okna wychodzące na podwórze hotelu „Meurice" na Rue de Rivoli lub krzyczy: „Garsong, du pang", „Garsong, du v a n g"; albo paraduje po Toledo w Neapolu; albo nawet ilu ich wypatruje Snooksa na ostendzkim molo — Snooksa i całej reszty Snobów znajdujących się na pokładzie „Królowej Francuzów".

Spójrzcie na markiza Carabasa i jego dwa pojazdy. Dostojna markiza wchodzi na statek, rozgląda się wokoło z właściwą sobie osobliwą mieszaniną przerażenia i impertynencji, po czym rzuca się do swej karocy, gdyż niemożliwe jest, by zadawała się z innymi Snobami na pokładzie. Siedzi więc sobie i będzie chorowała na osobności. Liście truskawek zdobiące ściany jej karocy wyryte są w sercu jejmości. Gdyby udawała się do nieba zamiast do Ostendy, jeszcze by chyba spodziewała się dla siebie des places réservées i posłałaby kogoś przodem celem zamówienia najlepszych pokoi. Posłaniec ze służbową sakiewką zawieszoną na ramieniu; wielki, patrzący spode łba lokaj, którego ciemna, wzorzysta liberia lśni od heraldycznych insygniów rodu Carabasów; pretensjonalna, o bezwstydnym wyglądzie francuska femme de chambre (tylko kobiece pióro mogłoby sprostać opisowi owego cudownie pretensjonalnego stroju panny służącej en voyage); wreszcie zahukana dame de compagnie — wszyscy oni gotowi są na usługi czcigodnej lady i jej spanielka. Biegają tam i sam z wodą kolońską i chusteczkami do nosa (składającymi się z samej tylko cyfry i koronek), obkładają ją z tyłu i z przodu ta

jemniczymi poduszkami wtykając je we wszelkie możliwe kąty karety.

Mały markiz, jej małżonek, chodzi nieco ogłupiały po pokładzie, mając z każdego boku po jednej chudej córeczce; rudowłosa nadzieja rodu pali już papierosy na przednim pokładzie, ubrana w kraciasty strój podróżny, płócienne buciki z lakierowanymi czubkami oraz koszulę haftowaną w różowe boadusiciele. Cóż to takiego powoduje u podróżujących Snobów taką skwapliwość do przebierania się? Dlaczegóż człowiek nie może podróżować w zwykłej kurtce itd., tylko uważa za stosowne wyglądać jak arlekin w żałobie? Spójrzcie, nawet młody Aldermanbury, handlarz łojem, który właśnie wkroczył na pokład, nosi ubiór podróżny cały upstrzony kieszeniami, a mały Tom Tapeworm, adwokacki kancelista z City, który ma ledwie trzy tygodnie urlopu, występuje w kamaszach i nowiutkiej kurtce myśliwskiej i zapuszcza wąsiki na górnej wardze, jak mi Bóg miły!

Pompey Hicks wydaje służącemu skomplikowane polecenia i pyta na cały głos: — Davis, gdzie jest neseser? — i — Davis, zanieś lepiej pudło z pistoletami do kabiny. — Mały Pompey podróżuje z neseserem, choć nie ma brody; któż potrafi odgadnąć, do kogo będzie strzelał ze swych pistoletów? Nie umiem też wyobrazić sobie, co będzie robił ze swoim służącym, chyba że zamierza go obsługiwać.

Spójrzcie na zacnego Natana Houndsditcha, jego małżonkę i ich małego synka. Cóż za pyszny wyraz zadowolenia z siebie rozjaśnia oblicza tych Snobów rasy wschodniej! Jaki ten Houndsditch wystrojony! Jakie pierścienie i łańcuszki, co za laski ze złotymi gałkami, co za brylanty! A jaka zabójcza bródka! (ten łajdak nie poskąpi sobie nigdy żadnej łatwej

uciechy). Mały Houndsditch nosi małą laseczkę ze złoconą gałką i mozaikowymi ornamentami — w ogóle ma minę całkiem wymuskanego kawalera. Co do jejmości — lśni ona wszystkimi barwami tęczy: ma różową parasolkę na białym spodzie, żółty kapelusz, szmaragdowozielony szal, płaszcz z jedwabiu mieniącego się czerwienią i złotem, jasnobrązowe buciki i rękawiczki koloru rabarbaru; różnokolorowe szklane guziki różnych wielkości, od czteropensówki do korony, ozdabiają cały przód jej wspaniałej toalety. Jak już wyżej powiedziałem, ogromnie lubię przypatrywać się ludziom w dni galowe; są wtedy tak malowniczo, tak rażąco wspaniali i szczęśliwi.

A oto tam idzie kapitan Bull: czyściutki, opięty i elegancki. Przez całe życie cztery do sześciu miesięcy rocznie spędza w podróżach. Nie rzuca się w oczy przepychem ubioru ani arogancją w zachowaniu się — mam go jednak za jednego z największych Snobów na pokładzie. Bull spędza sezon karnawałowy w Londynie, zapraszając się, gdzie może, na obiady, a sypiając w pokoiku mansardowym w pobliżu swego klubu. Za granicą był wszędzie, wie, jakie jest najlepsze wino w każdej gospodzie we wszystkich stolicach europejskich, zadaje się tam z najlepszym towarzystwem angielskim; zwiedził wszystkie pałace i galerie obrazów od Madrytu po Sztokholm; mówi obrzydliwym żargonem skleconym z pół tuzina języków — i nie umie nic, nic zupełnie. Bull podlizuje się arystokracji na kontynencie i jest czymś w rodzaju posłańcaamatora. Postara się jakoś zawrzeć znajomość ze starym Carabasem, zanim dojadą do Ostendy, i przypomni jego lordowskiej mości, że poznał go w Wiedniu przed dwudziestu laty lub postawił mu na Righi kieliszek sznapsa. Powiedzieliśmy, że Bull nic nie wie i nic nie umie. Owszem: zna pochodzenie, herby i rodowody

wszystkich parów, zapuścił oko do wszystkich karet znajdujących się na pokładzie, zauważył zdobiące je herby i tarcze; zna wszystkie skandaliczne anegdotki o Anglikach na kontynencie: wie, jak to hrabia Towrowski uciekł w Neapolu z panną Baggs, jakie to bardzo bliskie stosunki łączyły lady Smigsmag we Florencji z młodym Cornichonem z poselstwa francuskiego; zna dokładną sumę, jaką wygrał w Baden Jack Deuceace od Boba Greengoose; wie, co zmusiło Staggów do osiedlenia się na stałe na kontynencie; zna wysokość obciążenia hipotecznego majątku O'Goggartych itd. Jeśli nie uda mu się złapać lorda, przyczepi się do baroneta lub też złowi jakiegoś modnego gołowąsa i będzie pokazywał mu „życie" w różnych miłych a niedostępnych lokalach. Tfu! Stary łajdak! Jeśli posiada wszystkie złe skłonności, właściwe najbardziej nieposkromionym młodzieńcom, to na pociechę nie ma przynajmniej sumienia. Jest głupi jak but, lecz ma jowialne usposobienie. Sam siebie uważa za zupełnie szanownego członka społeczeństwa, ale zapewne jedyną jego cnotą — i to nieświadomą — jest to, że daje odstraszający przykład i unaocznia, jak ohydnym elementem w społeczeństwie jest taki rozwiązły starzec. Przechodzi on przez życie niczym jakiś układny Sylen, a któregoś dnia zdechnie na swym poddaszu, samotny, nie żałując za grzechy; śmierć jego przejdzie nie zauważona przez nikogo oprócz spadkobierców, którzy przekonają się ze zdumieniem, że rozpustny stary skąpiec pozostawił po sobie grube pieniądze. Patrzcie! Właśnie podszedł do starego Carabasa. A nie mówiłem!

Tam oto widzicie lady Marię Mac Screw i jej córki, starzejące się panny; będą się wykłócać i targować po całej Belgii i Nadrenii, aż znajdą pensjonat, w którym będą mogły zamieszkać płacąc za swe utrzymanie

mniej niż lady płaci swym służącym. Jako córka hrabiego Haggistoun, będzie ona jednak wymagać — i istotnie dozna — wielkiego respektu ze strony brytyjskich Snobów bawiących w uzdrowisku, które obierze sobie za letnią siedzibę. Ów barczysty kawaler z wielkimi faworytami i spranymi rękawiczkami z kozłowej skóry to pan Phelim Clancy z Poldoodystown; sam siebie nazywa panem de Clancy i stara się zamaskować swój rodzimy akcent warstwą najpoprawniejszej angielszczyzny. Jeśli zagracie z nim w bilard lub écarté, najprawdopodobniej wygracie pierwszą partię, a on siedem czy osiem następnych.

Ta bardzo wysoka dama z czterema córkami i synem, eleganckim studentem, to pani Kewsy, żona wybitnego adwokata, która wolałaby umrzeć, niż uchybić w czymkolwiek modzie. Możecie być pewni, że piastuje ona Księgę parów w swej torbie podróżnej; ignoruje ją jednakże całkowicie pani Quod, prokuratorowa, której karoca, z całym przyborem bagażników, siedzeń dla lokaja z tyłu oraz galeryjek na dachu, niewiele ustępuje we wspaniałości pojazdowi samego markiza Carabasa. Jej posłaniec ma nawet dłuższe bokobrody i większą sakwę z marokańskiej skóry niż służący markiza. Przypatrzcie się jej dobrze: rozmawia właśnie z panem Spoutem, nowym posłem z okręgu Jawborough, który zamierza zbadać działalność Zollvereinu i w czasie następnej sesji parlamentu zada lordowi Palmerstonowi szereg bardzo ostrych pytań w sprawie stosunku Anglii do handlu pruskim błękitem, mydłem neapolitańskim, niemiecką hubką itd. Spout będzie w Brukseli gorącym zwolennikiem króla Leopolda; będzie pisał listy z zagranicy do gazety „Jawborough Independent"; a jako Member du Parliamong Britannique będzie oczekiwał zaproszenia na familijny obiad od

każdego monarchy, którego włości raczy nawiedzić w czasie swej podróży.

Następną osobą jest — ale uwaga! — oto dzwonek wzywający do powrotu na brzeg. Toteż potrząsnąwszy serdecznie dłoń Snooksa biegniemy na molo i machamy mu ręką na pożegnanie, podczas gdy szlachetny czarny statek rączo przecina lazurowe, oblane słońcem wody unosząc ze sobą ładunek opuszczających ojczyznę Snobów.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI

O SNOBIZMIE KONTYNENTALNYM CIĄG DALSZY

Przywykliśmy wyśmiewać skłonność Francuzów do przechwałek, nieznośną dumę z la France, la gloire, l'Empereur itp., a jednak w głębi serca sądzę, że Snob brytyjski nie posiada sobie równych, jeżeli chodzi o zarozumiałość, zadowolenie z siebie i swoiste samochwalstwo. W zarozumiałości Francuza tkwi zawsze jakaś niepewność. Przechwala się z taką furią, wrzaskiem i gestykulacją, tak głośno wykrzykuje, że le Français stoi na czele cywilizacji, jest pochodnią myśli ludzkiej itd., że trudno nie spostrzec, iż na dnie umysłu biedaka tłucze się podejrzenie, że nie jest on tym cudem, za który się podaje.

Snoba brytyjskiego, przeciwnie, nie cechuje zazwyczaj hałaśliwość ani burzliwość, lecz spokój płynący z głębokiego przekonania. Jesteśmy lepsi od całego świata. Nie kwestionujemy nigdy tego osądu: jest to aksjomat. A kiedy jakiś Francuz ryczy: „La France, Monsieur, la France est a la tete du monde civilisé!", śmiejemy się dobrodusznie z miotającego się biedaka. To my jesteśmy śmietanką świata; wiemy o tym tak dobrze w głębi serc naszych, że wszelkie pretensje wnoszone przez inne narody są po prostu śmiechu warte. Drogi mój bracieczytelniku, powiedz, z ręką na sercu, czy nie podzielasz tego poglądu? Czy uważasz Francuza za równego sobie? Nie, ty, dziarski

Snobie brytyjski, wiesz dobrze, że nie; tak samo zresztą, być może, sądzi twój uniżony sługa Snob, mój bracie.

I skłonny jestem przypuszczać, że właśnie to przekonanie i wypływająca z niego postawa Anglika wobec cudzoziemca, u którego raczy gościć, ta wiara w swą wyższość, która — od Sycylii po Petersburg — zadziera do góry głowy wszystkich właścicieli angielskich pudełek do kapeluszy, sprawia, że nas tak gruntownie nienawidzą w całej Europie. Źródłem tej nienawiści są nie tyle wszystkie nasze drobne zwycięstwa, o których wielu Francuzów i Hiszpanów nigdy nawet nie słyszało, ile owa zdumiewająca i nieposkromiona wyspiarska pycha, która ożywia zarówno jego lordowską mość w podróżnej karocy jak Jana na koźle.

Jeśli przeczytacie sobie stare kroniki wojen francuskich, natraficie na ten sam charakter Anglika; ludzie Henryka V zachowywali się z tą samą chłodną władczością, co nasi dzielni weterani z Francji i Półwyspu Iberyjskiego. Czyście nigdy nie słyszeli, jak pułkownik Cutler i major Slasher rozmawiają po obiedzie o wojnie albo jak kapitan Boarder opowiada o swej akcji z „Indomptable"? — Niech ich diabli wezmą, tych Francuzów! — powiada Boarder. — Bardzo dobrze brali się do rzeczy. Odepchnęli mnie trzy razy, nim zdobyłem okręt. — Do licha z tymi karabinierami Milhauda! — mówi Slasher. — Cóż oni sprawili za jatki naszej lekkiej kawalerii! — Daje w ten sposób wyraz zdziwieniu, że Francuz mógł w ogóle stawić czoło Brytyjczykom; dobrodusznemu zdumieniu, że ślepi, szaleni, pyszałkowaci, dzielni biedacy zdobyli się na odwagę oporu wobec Anglika. Całe legie podobnych Anglików zachowują się w tej chwili protekcyjnie wobec Europy, są grzeczni dla papieża,

dobroduszni względem króla holenderskiego lub raczą łaskawie przyglądać się pruskim rewiom wojskowym. Gdy bawił tu car Mikołaj, który co rano przed śniadaniem dokonuje przeglądu ćwierci miliona wąsaczy, zawieźliśmy go do Windsoru i pokazaliśmy mu aż dwa pułki, po sześciuset czy ośmiuset Brytyjczyków każdy, z taką miną, jakbyśmy chcieli mu powiedzieć: „Masz, chłopcze, popatrzże się. To są Anglicy, widzisz?" Snob brytyjski dawno już wyszedł poza sceptycyzm i może sobie pozwolić na dobroduszne wyśmiewanie tych zarozumiałych Jankesów lub niemądrych Francuzików, którzy uważają się za wzór ludzkości. Oni, żal się Boże!

Uwagi te nasunęły mi się w „Hôtel du Nord" w Boulogne, gdy słuchałem pewnego staruszka, który najwidoczniej należy do gatunku Slasherów. Zeszedł na dół i zasiadł do śniadania z ponurym dąsem na różowej, krwią nabiegłej twarzy, dusząc się niemal w ciasnym, na krzyż założonym krawacie. Jego bielizna i ubranie były tak idealnie sztywne i bez skazy, że od razu wszyscy rozpoznali w nim kochanego rodaka. Tylko nasz portwein i inne podziwu godne instytucje mogły wyprodukować figurę tak bezczelną, tak głupią i tak gentlemańską. Po chwili zwrócił na siebie naszą uwagę, wykrzykując głosem, w którym dźwięczała krewka pasja: „O!"

Wszyscy odwrócili się na to „O" w mniemaniu, że pułkownik, jak na to wskazywał jego wygląd, cierpi na atak niezwykle silnego bólu; kelnerzy jednak znali go lepiej i zamiast wykazać zaniepokojenie, przynieśli pułkownikowi imbryk. „O", jak się okazuje, oznacza po francusku gorącą wodę. Pułkownik sądzi, że zna ten język doskonale (choć serdecznie nim gardzi). Podczas gdy zapijał dymiącą herbatę, która bulgocąc spływała do jego gardzieli, dołączył się do niego

przyjaciel o pomarszczonej twarzy i bardzo czarnej peruce, najwidoczniej również pułkownik.

Obaj wojownicy, skłoniwszy się sobie starymi głowami, natychmiast zabrali się do śniadania i rozpoczęli rozmowę, a my mieliśmy okazję usłyszeć wspomnienia o dawnej wojnie i nieco przyjemnych przewidywań tyczących się przyszłej, którą obaj uważali za bardzo bliską. Wyrażali się lekceważąco o francuskiej flocie wojennej, a z politowaniem — o francuskiej marynarce handlowej; dowodzili, że w razie wojny stworzony zostanie wzdłuż naszego wybrzeża kordon parowców gotowych w każdej chwili do wylądowania w dowolnym miejscu na przeciwnym brzegu i sprawienia Francuzom tęgiego lania, jak w czasie ostatniej wojny. Uwagi swoje przetykali gęsto klątwami; doprawdy, obaj weterani w ciągu swej rozmowy wystrzelali istną kanonadę przekleństw.

Na sali znajdował się jeden Francuz, ale ponieważ spędził w Londynie nie więcej niż dziesięć lat, nie znał oczywiście języka, i wątek rozmowy był mu niedostępny. „O kraju mój! — rzekłem do siebie — nic dziwnego, że tak ciebie kochają! Gdybym był Francuzem, jakżebym cię nienawidził!"

Ten brutalny, ignorancki, nadęty typ Anglika pojawia się we wszystkich miastach Europy. Będąc jedną z najnudniejszych istot pod słońcem, przemierza Europę, przepycha się do galeryj i katedr i pakuje się do pałaców, odziany w sztywny sukienny mundur. W kościele czy teatrze, na defiladzie czy w galerii obrazów mina jego nigdy się nie zmienia. Tysiące cudownych widoków przesuwa się przed jego przekrwionymi oczami nie sprawiając na nim najmniejszego wrażenia. Niezliczone, ciekawe obrazy życia i obyczajów roztaczają się przed nim, lecz nie wzruszają go nigdy. Chodzi do kościoła, a praktyki tam oglądane

nazywa poniżającymi i zabobonnymi, jak gdyby jedynie jego ołtarze były do przyjęcia. Odwiedza galerie obrazów, a mniej wie o sztuce niż francuski pucybut. Sztuka, przyroda roztaczają się przed jego głupimi oczyma nie budząc w nich ani iskierki zachwytu. Nic go nie poruszy, chyba tylko spotkanie jakiegoś bardzo wielkiego człowieka. A wtedy ten sztywny, dumny, zadufany w sobie, nieugięty Snob brytyjski potrafi być pokorny jak sługus i giętki jak pajac.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI

SNOBY ANGIELSKIE NA KONTYNENCIE

Jakiż jest pożytek z teleskopu lorda Rossego? — wykrzyknął któregoś dnia mój przyjaciel Panwiski. — Pozwala ci on tylko widzieć na paręset tysięcy mil dalej. To, co brałeś za zwykłe mgławice, są to dające się wyraźnie dostrzec systemy gwiezdne, a za nimi widać inne mgławice, które po wynalezieniu jeszcze potężniejszego szkła okażą się znów gwiazdami, i tak coraz to dalej i dalej w głąb nieskończoności. — Po czym mój przyjaciel westchnął głęboko, jakby przyznawał się, że nie jest zdolny spojrzeć Nieskończoności w twarz, z rezygnacją przechylił się w tył na fotelu i wychylił sporą szklankę czerwonego wina.

Ja zaś (który jak inni wielcy ludzie, opanowany jestem jedną tylko myślą) pomyślałem sobie, że tak jak z owymi gwiazdami, dzieje się ze Snobami: im dłużej wpatrujesz się w nich, tym więcej ich widzisz. Zrazu zlani są razem jak mgławice, potem zaczynasz z lekka ich rozróżniać, potem widzisz ostro ich zarysy, wreszcie dostrzegasz znów tylko świetlne smugi bez końca, niknące w niezmierzonej ciemności. Czuję się jak dziecko bawiące się nad brzegiem morza. Któregoś dnia powstanie jakiś filozof zbrojny w teleskop, jakiś wielki Snobonom, i odkryje prawa wielkiej nauki, z którą dziś zaledwie igramy. Zdefiniuje on, ustali

i poklasyfikuje to, co jest obecnie jedynie mglistą teorią i luźnym, choć zgrabnym stwierdzeniem.

Tak: gołe oko zdolne jest postrzegać tylko bardzo nieliczne i proste okazy wielkiej rasy Snobów. Czasami przychodzi mi na myśl, czyby nie odwołać się do ogółu i nie zwołać kongresu mędrców (podobnego do tego, który odbył się w Southampton), a każdy z nich wniósłby jakiś wkład i odczytał referat na ów wielki temat. Cóż bowiem zdziałać może uboga garstka ludzi, choćby z tym tematem, którym obecnie się zajmujemy? Snoby angielskie na kontynencie! Choć jest ich tam ze sto tysięcy razy mniej niż na ojczystej wyspie, przecież i tych jest za dużo. Można najwyżej tu i ówdzie złowić jednego zabłąkańca. Łapiemy jednostki, a tysiące się wymykają. Zanotowałem zaledwie trzech spotkanych dziś na spacerze po tym miłym morskim mieście, Boulogne.

Jest więc angielski Snoblump, który uczęszcza do estaminets i cdbarets. Słychać go, jak wrzeszczy: „Nie pójdziemy do domu aż rano!" i budzi nocne echa spokojnych kontynentalnych miast wrzaskliwym angielskim żargonem. Widać go, jak podpity i zarośnięty, błąka się koło nadbrzeży w chwili przybycia statków i jak łyka kolejki w barach, w których jeszcze udzielają mu kredytu. Biegle włada potoczną francuszczyzną. On i jemu podobni zaludniają kontynentalne więzienia dla niewypłacalnych dłużników. Grywa w bilard, a przed południem widuje się go często przy kartach i dominie. Podpis jego widnieje na niezliczonych wekslach: bardzo być może, iż kiedyś było to szanowne nazwisko, gdyż angielski Lump zaczął najpewniej od tego, że był gentlemanem; na tamtym brzegu posiada ojca, który wstydzi się, kiedy słyszy jego imię. Za lepszych czasów oszukał niejednokrotnie swego „starego", wycyganił od sióstr ich posagi i ob

rabował młodszych braci. Teraz żyje z wiana żony, podczas gdy ona kryje się w jakiejś nędznej izdebce, łata znoszone, a tak niegdyś piękne stroje, sztukuje ze starych łachów ubranka dla dzieci — najnieszczęśliwsza i najbardziej opuszczona ze wszystkich kobiet.

Czasami znów ta biedna kobieta i jej córki nieśmiało starają się zdobyć środki na życie, dają lekcje angielskiego i muzyki, biorą do domu hafty i szycie, podczas gdy Lump wałęsa się po nadbrzeżach lub wypija w kawiarni kieliszki koniaku. Nieszczęsna istota wciąż jeszcze co rok rodzi dziecko, z uporczywą hipokryzją stara się wmówić swoim dziewczętom, że ich Ojciec jest człowiekiem godnym szacunku, i szybko usuwa go sprzed ich oczu, kiedy, łajdak, wraca do domu pijany.

Biedne te podupadłe istoty zbierają się razem i mają swe własne towarzystwo, którego widok godny jest pożałowania: te pretensjonalne pozory dystynkcji, te kruche próby wesołości, te żałosne przechadzki, ten rozklekotany, stary fortepian — serce się kraje, gdy się patrzy na to wszystko. Kiedy pani Lumpowa z całą trzódką bladych córek podejmuje groszowym podwieczorkiem panią Diddler, rozmawiają o minionych czasach i o wykwintnym towarzystwie, w którym się obracały. Śpiewają anemiczne piosenki ze starych, postrzępionych nut; a kiedy tak się zabawiają, zjawia się kapitan Lump w zatłuszczonym kapeluszu na bakier i od razu nędzny pokój zapełnia się zapachem dymu i alkoholu.

Czy każdy, kto przebywał za granicą, nie spotykał kapitana Lumpa? Nazwisko jego bywa od czasu do czasu ogłaszane przez pana szeryfa Hempa. W Boulogne, Paryżu i Brukseli jest tylu przedstawicieli tego gatunku, iż założę się, że będę oskarżony o gruby nie

takt za to, że go zdemaskowałem. Wielu mniej nieuleczalnych złoczyńców wysyła się na zesłanie; wielu lepszych od niego ludzi odbywa w tej chwili ciężkie kary więzienne; a choć jesteśmy najszlachetniejszym, największym, najbardziej religijnym i najmoralniejszym narodem na świecie, jednakże chciałbym wiedzieć, gdzie, poza Zjednoczonym Królestwem, niepłacenie długów uważa się za dobry żart, a naciąganie sklepikarzy — za sport gentlemana? We Francji niespłacanie długów uważa się za nieuczciwość. W innych częściach Europy nigdy nie usłyszysz, by ludzie chełpili się swymi szwindlami. Nie zobaczysz też w większych miastach kontynentu ani jednego więzienia, które by nie było w mniejszym lub większym stopniu zapchane angielskimi łotrzykami.

Na kontynencie spotyka się często innego jeszcze Snoba, plugawego i bardziej niebezpiecznego niż wyżej opisany, oczywisty, lecz bierny hultaj. Muszę przed nim specjalnie ostrzec moich młodych przyjaciółSnobów, którzy tam się udają. Kapitan Legg, podobnie jak Lump, jest gentlemanem, i to nawet wyższego stopnia. On także ograbił rodzinę, ale na znacznie więcej, i śmiało uchylał się od honorowania weksli opiewających na tysiące, podczas gdy Lump trząsł się ze strachu przy przekazywaniu podejrzanego czeku na dziesięć funtów. Legg zawsze staje w najlepszej gospodzie, nosi najpiękniejsze kamizelki i wąsiki lub jeździ najszybszymi bryczkami, podczas gdy Lump odurza się alkoholem i pali tanie tytonie. Zdumiewające jest, że Leggowi, choć tak często demaskowanemu i znanemu wszędzie, wciąż jeszcze dobrze się powodzi. Byłby już od dawna zupełnie zrujnowany, gdyby nie wytrwała i żarliwa miłość dla ludzi z dobrych rodzin, która cechuje angielskiego Snoba. Niejeden młodzian pochodzący z warstwy średniej musi

wszak wiedzieć, że Legg jest łajdakiem i oszustem, a jednak, ponieważ chce być modny, ponieważ admiruje wytwornych elegantów i jest ambitny, co każe mu zażywać przechadzki u boku lordowskiego syna, zgodzi się służyć Leggowi za źródło dochodu; zgodzi się płacić, byle cieszyć się jego towarzystwem. Niejeden zacny ojciec rodziny słysząc, że syn jego jeździ konno z kapitanem Leggiem, synem lorda Levanta, ucieszy się wielce, że jego pociecha obraca się w tak dobrym towarzystwie.

Legg i jego przyjaciel major Macer odbywają zawodowe tournées po Europie i zawsze znajdują się we właściwym czasie na właściwym miejscu. Zeszłego roku słyszałem, jak mego młodego znajomego z Oxfordu, pana Muffa, który poszedł się trochę rozerwać na bal karnawałowy w Paryżu, zaczepił pewien Anglik, który sam nie umiał ani słowa tej przeklętej francuszczyzny, a słysząc, że Muff tak doskonale nią włada, ubłagał go, by wystąpił w roli tłumacza w dyspucie z kelnerem na temat trunków. To doprawdy pociecha, mówił nieznajomy, zobaczyć uczciwą angielską twarz; i czy Muff nie wie, gdzie można by dostać dobrą kolację? Więc tych dwóch poszło razem na kolację, aż tu nagle kto się zjawia, jak nie major Macer? Więc Legg przedstawił Macera i tak doszło do pewnej zażyłości, gry w trzy karty itd., itd. Rokrocznie dziesiątki Muffów w różnych zakątkach świata padają ofiarą Legga i Macera. Cała historia jest tak oklepana, uwodzicielskie sztuczki tak stare i niezdarne, iż cud to prawdziwy, że ludzie dają się jeszcze na nie nabrać: ale pokusy występku połączonego z towarzystwem ludzi wysoko urodzonych okazują się za silne dla młodych Snobów angielskich i te naiwne młode ofiary co dzień dają się łapać na nowo. Prawdziwy Snob brytyjski zawsze pogoni za zaszczytem

przestawania z ludźmi będącymi w modzie, choćby tylko po to, by dać się skopać i oszukać.

Nie potrzebuję tutaj wspominać o owym bardzo pospolitym Snobie brytyjskim, który czyni rozpaczliwe wysiłki, by zbliżyć się z wielką arystokracją kontynentalną. A więc stary piekarz Rolls, który rozbił kwaterę na Faubourg Saint Germain, przyjmuje tylko Karlistów i nie zadaje się z Francuzami poniżej markiza. Łatwo nam przychodzi wyśmiewać pretensje tego człowieka, nam, którzy drżymy przed wielkościami naszego własnego narodu. Ale jak sam powiadasz, mój miły zacny SnobieJohnie Bullu, między francuskim markizem o dwudziestu pokoleniach arystokratycznych przodków a angielskim parem istnieje wielka różnica, a banda dziadowskich niemieckich i włoskich Fürsten i principi budzi wzgardę u każdego dobrze myślącego Brytyjczyka. Nasza arystokracja — a, to zupełnie co innego! To są prawdziwi przywódcy świata, prawdziwa, stara, oryginalna, niefałszowana szlachta. Zdejmij czapkę, Snobie. Na kolana, Snobie, padnij w proch i płaszcz się przed nimi.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY

O PEWNYCH SNOBACH WIEJSKICH

Zmęczony miastem, gdzie widok zamkniętych okiennic w domach moich przyjaciółszlachty napawa moje serce smutkiem, bojąc się nieledwie przesiadywać w przestronnych a pustych klubach na Pall Mall i naprzykrzać się kelnerom (miałem bowiem wrażenie, że gdyby nie ja, pojechaliby gdzieś na wieś na polowanie), postanowiłem wybrać się w krótki objazd po prowincji i złożyć tam pewne wizyty, z którymi od dawna zalegałem.

Pierwszym, którego odwiedziłem, był przyjaciel mój major Ponto (z Marynarki Konnej), zamieszkały w Mangelwurzelshire. Major oczekiwał mnie na stacji w swoim faetoniku. Pojazd nie był zgoła wspaniały. Był za to wygodny w użyciu dla prostego człowieka (za jakiego Ponto się podawał) posiadającego liczną rodzinę. Wzdłuż naszej drogi ciągnęły się piękne, bujne pola, zielone żywopłoty, pogodny angielski krajobraz; na trakcie, gładkim i dobrze utrzymanym jak aleja w parku magnata, kładły się na przemian plamy chłodnego cienia i złocistego słońca. Wieśniacy w śnieżnych marszczonych koszulach z uśmiechem uchylali przed nami kapeluszy. Od drzwi chat dygały nam dzieci o buziach rumianych jak jabłka w sadzie. W oddali widniały tu i ówdzie sine wieżyce kościołów. Kiedy więc zażywna żona

ogrodnika otworzyła nam białą bramę wjazdową do posiadłości majora i podjeżdżaliśmy pod dom wśród długich rzędów jodeł i zielonych krzewów, czułem w łonie radość i uniesienie, których — jak mi się zdawało — niesposób było doznać w zadymionej atmosferze miasta. „Tutaj — zawołałem w duchu — wszystko tchnie spokojem, dostatkiem i szczęściem. Tutaj pozbędę się Snobów. Nie może ich być w tym uroczym arkadyjskim ustroniu."

Stripes, służący majora (ongi kapral w jego chwackim korpusie), odebrał moją torbę podróżną tudzież zgrabny prezencik, jaki przywiozłem z miasta w darze dla pani Pontowej, mianowicie sztokfisza i ostrygi zapakowane w koszu, wielkością mniej więcej zbliżonym do trumny.

Dom Ponta („Zielone Ustronie", jak ochrzciła go pani P.) jest istnie rajskim zakątkiem, pełnym pnączy, wykuszów i werand. Otoczony jest dokoła falistym trawnikiem z klombami o cudownych kształtach, zygzakowatymi, wysypanymi żwirem ścieżkami i ślicznymi, wilgotnymi kępami mirtów i lśniących, zimozielonych krzewów, którym zawdzięcza swą nową nazwę. Za czasów starego doktora Ponto nazywał się „Little Bullock's Pound". Z okna sypialni, do której zaprowadził mnie Ponto, roztaczał się widok na ładne obejście i stajnie, na pobliską wioskę, kościół i ciągnący się za nim rozległy park. Była to tak zwana żółta sypialnia, pokój świeżutki i bardzo przyjemny; pełen był woni wielkiego bukietu umieszczonego na biurku; pościel pachniała lawendą, którą musiała być przesypana, a kretonowe firanki, łóżko i kanapa, jeżeli nie pachniały kwiatami, to w każdym razie całe upstrzone były w kwieciste wzory. Przycisk na stole naśladował pełnokwiatową georginię, a na kominku stało pudełko na zegarek w kształcie słonecznika.

Szkarłatne liście jakiegoś pnącza zaglądały do okna, przez które zachodzące słońce wlewało się do pokoju złocistą smugą. Wszystko pachniało kwiatami i świeżością. Ach, jakie to niepodobne do tych zakopconych kominów na placu St. Alban's w Londynie, na które przywykły patrzeć moje znużone oczy!

— To musi być szczęście mieszkać tutaj, Ponto — rzekłem rzucając się na wygodną berżerkę i wciągając w płuca rozkoszny wiew wiejskiego powietrza, z którym żadne millefleurs ze składu pana Atkinsona, wylane na najkosztowniejszą chusteczkę, nie mogą się zgoła porównać.

— Przyjemnie tu, prawda? — rzekł Ponto. — Spokojnie i bezpretensjonalnie. Lubię spokój. Nie wziąłeś ze sobą służącego? Stripes przygotuje ci wszystko do ubrania.

Funkcjonariusz ten wszedł właśnie do pokoju i jął wypatroszać moją torbę wykładając z niej z wielką powagą i wprawą czarny garnitur, „bogatą" aksamitną genueńską kamizelkę, biały halsztuk i inne wykwintne składniki wieczorowego stroju. „Wielkie przyjęcie" — pomyślałem w duchu, widząc te przygotowania (nie bez pewnego zadowolenia na myśl, że część najlepszego towarzysza z okolicy przybywa, by mnie obejrzeć).

— Ha, oto słychać pierwszy dzwonek! — rzekł Ponto ruszając ku wyjściu.

I w rzeczy samej, głośny zwiastun posiłku dzwonił. z wieżyczki nad stajnią, głosząc przyjemną wieść, że obiad pojawi się za pół godziny. „Jeśli obiad będzie równie okazały jak dzwon obiadowy — pomyślałem — dobra nasza!" W ciągu owej pół godziny miałem dość czasu nie tylko na to, by doprowadzić swą osobę do największej elegancji, do jakiej jest zdolna, nie tylko by podziwiać rodowód Pontów wiszący nad komin

kiem oraz pontowski herb wyryty na miednicy i dzbanku, lecz także by podumać z tysiąc razy o szczęśliwości wiejskiego życia, o niewinnej przyjacielskości i serdeczności stosunków na wsi i westchnąć tęsknie do chwili, kiedy będę mógł osiąść jak Ponto wśród własnych pól, własnej winorośli i figowych drzew, kiedy w mym domu gospodarzyć będzie placens uxor, a dziesiątek słodkich dowodów przywiązania igrać będzie wokół mych rodzicielskich kolan.

Dyń! Po trzydziestu minutach dzwonek obiadowy numer dwa rozległ się z pobliskiej wieżyczki. Pośpieszyłem na dół spodziewając się zastać w jadalni ze dwadzieścioro krzepkich obywateli ziemskich. Była tam jednak tylko jedna osoba: wysoka dama o rzymskim profilu, lśniąca od błyskotek, odziana w głęboką żałobę. Powstała, postąpiła dwa kroki naprzód, złożyła mi głęboki, majestatyczny ukłon, podczas którego wszystkie cekiny na jej okropnym diademie zaczęły przekręcać się i drgać, po czym powiedziała:

— Panie Snobie, jesteśmy bardzo radzi, że możemy powitać pana w Zielonym Ustroniu — i westchnęła głęboko.

To więc była pani majorowa Ponto. Odkłoniwszy się jej jak umiałem najpiękniej, odparłem, że dumny jestem z poznania jej i tak uroczej miejscowości jak Zielone Ustronie.

Nowe westchnienie.

— Jesteśmy dalekimi krewnymi, panie Snobie — rzekła kiwając melancholijnie głową. — Biedny, kochany lord Rubadub.

— A! — rzekłem nie mając zielonego pojęcia, o co pani majorowej Ponto chodzi.

— Major Ponto mówił mi, że pan pochodzi ze Snobów z Leicestershire; to bardzo stara rodzina, spokrewniona z lordem Snobbingtonem, za którego wy

szła Laura Rubadub, moja kuzynka. Kuzynem moim był również jej biedny, kochany ojciec, po którym nosimy żałobę. Co za cios! Zaledwie sześćdziesiąt trzy lata, a apopleksji w naszej rodzinie dotąd zupełnie nie bywało! Za życia już tkwimy w śmierci, panie Snobie. Czy lady Snobbington dobrze znosi tę stratę?

— Doprawdy, pani, ja... ja nie wiem — odrzekłem, coraz to bardziej zakłopotany.

Podczas gdy mówiła, usłyszałem coś w rodzaju chlupnięcia, z którego to dobrze znanego dźwięku wywnioskowałem, że ktoś otwiera butelkę wina. Wszedł Ponto w ogromnym białym halsztuku i nader znoszonym czarnym garniturze.

— Mój drogi — rzekła pani majorowa Ponto do męża — mówimy właśnie o naszym kuzynie, biednym kochanym lordzie Rubadubie. Jego zgon pogrążył w żałobie wiele spośród najpierwszych rodzin w Anglii. Czy lady Rubadub zatrzymuje swój dom na Hill Street, nie wie pan?

Nie wiedziałem, ale odrzekłem na chybił trafił: —

O ile wiem, to tak — i zerknąwszy na stół ujrzałem na nim nieuniknioną, wstrętną, maniacką, niedorzeczną i obrzydliwą Księgę parów pełną zakładek

i adnotacji, otwartą na artykule „Snobbington".

— Obiad podany — oznajmił Stripes otwierając szeroko drzwi, a ja ofiarowałem ramię pani majorowej.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY

ODWIEDZINY U PEWNYCH SNOBÓW WIEJSKICH

Obiadu, do którego teraz zasiedliśmy, nie zamierzam surowo krytykować. O stole mówić nie będę, ale to powiem, że wolę Xeres od Marsali, a ta ostatnia była niewątpliwie właśnie tym winem, którego chlupnięcie słyszałem tuż przed obiadem. Nie było też specjalnie dobre nawet jak na Marsalę; jednakże pani majorowa Ponto najwidoczniej się na tym nie poznała, gdyż nazywała je przez cały czas obiadu Amontillado i wypiła tylko pół kieliszka, pozostawiając resztę majorowi i jego gościowi.

Stripes nosił liberię rodu Pontów, odrobinę wyświechtaną, ale nad wyraz okazałą: mnóstwo wspaniałych nicianych koronek i guziki bardzo znacznych rozmiarów. Zauważyłem, że ręce poczciwca były bardzo duże i czarne, a podczas gdy kręcił się wykonując swe czynności, snuł się za nim po pokoju silny zapach stajni. Osobiście byłbym wolał schludną pokojówkę, ale być może, iż londyńczycy są pod tym względem zbyt wrażliwi, no i ostatecznie wierny Jan jest rzeczywiście w lepszym tonie.

Fakt, że obiad składał się z zupy z głowizny imitującej żółwiową, smażonej wieprzowiny i opiekanych żeberek, każe mi przypuszczać, że tuż przed moim przyjazdem zarżnięto jedną z czarnych hampshirskich świń stanowiących własność mego przyjaciela.

Posiłek był doskonały i obfity, tylko przyznać trzeba, że była w nim pewna monotonia. To samo zauważyłem następnego dnia. Podczas obiadu pani Pontowa wypytywała mnie

o moich arystokratycznych krewnych. Kiedy zacznie bywać w świecie lady Angelina Skeggs? A czy hrabina, jej mamusia (tu nastąpiła dowcipna minka

i śmieszek), wciąż jeszcze używa tej niezwykłej fioletowej farby do włosów? Czy lord Guttlebury, oprócz francuskiego kuchmistrza i angielskiej kucharki do pieczystego, trzyma też włoskiego cukiernika? Kto bywa na jour'ach u lady Clapperclaw? A czy „śniadanka czwartkowe" u sir Johna Champignona są przyjemne? Czy prawda, że lady Carabas chcąc zastawić swe brylanty przekonała się, że to imitacja i że prawdziwymi już przedtem rozporządził jej małżonek? Jak to się stało, że Snuffin, wielki kupiec tytoniowy, zerwał zamierzone małżeństwo z ich drugą z rzędu córką? I czy to prawda, że z Hawanny przybyła ciemnoskóra dama, by zapobiec temu związkowi?

— Doprawdy, pani — zacząłem i miałem właśnie odpowiedzieć, iż nie wiem ani słowa o tych wszystkich sprawach, które zdawały się tak bardzo interesować panią majorową Ponto, kiedy major nadepnął mi mocno stopę pod stołem i rzekł:

— No, no, Snobie, mój chłopcze, trzeba ci wiedzieć, że jesteśmy dobrze poinformowani. Wiemy, że należysz do modnych światowców, widzieliśmy twoje nazwisko w opisie soirées u lady Clapperclaw i śniadań u Champignonów; a co do Rubadubów, to oczywiście, jako krewni...

— Ach, oczywiście, jadam tam obiad dwa razy w tygodniu — powiedziałem; po czym przypomniałem sobie, że mój kuzyn Onufry Snob z Middle Tempie jest w istocie zagorzałym bywalcem dystyngowa

nych kół i że widziałem jego nazwisko w „Morning Post" na szarym końcu paru spisów gości na przyjęciach. Toteż przyznaję ze wstydem, że skorzystałem z okazji, by udzielić pani majorowej Ponto szeregu informacji o pierwszych rodach angielskich. Wiadomości te wzbudziłyby zdumienie owych dostojnych osobistości, gdyby doszły do ich uszu. Opisałem jej z największą dokładnością trzy piękności królujące w ostatnim sezonie u „Almacka"; powiedziałem jej w zaufaniu, że jaśnie oświecony książę W... wstąpi w związki małżeńskie nazajutrz po odsłonięciu jego pomnika, że jaśnie oświecony książę D... ma również w najbliższym czasie poprowadzić do ołtarza czwartą z rzędu córkę arcyksięcia Stefana. Rozmawiałem z nią, jednym słowem, zupełnie w stylu najnowszej modnej powieści pani Gore.

Pani majorowa była całkiem oczarowana tą błyskotliwą konwersacją. Zaczęła wtrącać do rozmowy strzępki francuszczyzny, zupełnie tak jak to robią w powieściach; z wielkim wdziękiem przesłała mi dłonią całusa polecając, abym przyszedł wkrótce na kafe i em pe de miusik o salong — po czym jak podstarzały elf wyszła na paluszkach z pokoju.

— Czy mam otworzyć butelkę portweinu, czy też pijasz czasami coś takiego jak holenderska wódka z wodą? — rzecze Ponto patrząc na mnie z żałosnym wyrazem twarzy.

Przyznam szczerze, że spodziewałem się po nim zgoła innego stylu na podstawie naszej znajomości z palarni londyńskiego klubu, gdzie przechwala się swoimi końmi i piwnicą i klepiąc mnie po ramieniu, mawia: — Przyjedź kiedy do Mangelwurzelshire, Snobie, mój kochany, a uraczę cię najlepszym polowaniem i najlepszym winem w całym hrabstwie.

— Naturalnie — rzekłem — że wolę holenderską wódkę od portweinu, a jeszcze bardziej lubię gin.

Powiedzenie okazało się szczęśliwe, bo to był właśnie gin, a Stripes wniósł gorącą wodę na wspaniałej posrebrzanej tacy.

Wkrótce brzdąkanie harfy i pianina dało nam znać, że em pe de miusik pani Pontowej już się rozpoczęło, po czym wtargnął znów do jadalni zapach stajni w osobie Stripesa, by wezwać nas na k a f e i mały koncercik. Pani domu z ujmującym uśmiechem skinęła na mnie, bym usiadł na kanapie, gdzie zrobiła mi miejsce obok siebie. Mieliśmy stamtąd doskonały widok na tyły panienek bawiących nas muzyką. A szerokie to były tyły, zgodnie z najnowszą modą, gdyż krynoliny nie są kosztownym zbytkiem i wiejskie młode osóbki mogą sobie pozwolić, by być modne bardzo tanim kosztem. Panna Emilia Ponto przy fortepianie i jej siostra Maria przy owym nieco zdyskredytowanym instrumencie, jakim jest harfa, miały na sobie jasnoniebieskie sukienki, które wyglądały jak całe z falbanek i przypominały balon pana Greena po nadęciu.

— Emilka ma doskonałe uderzenie! Jakaż biegłość w ręce tej Marii! — mówiła dobrodusznie pani Pontowa zwracając uwagę na zalety córek i gestykulując własną ręką tak, by pokazać, że i piękność tej kończyny sprawia jej niemałe zadowolenie. Zauważyłem, że miała chyba z dziewięć bransolet w postaci łańcuszków i kłódek, miniatury majora i szeregu miedzianych węży o ognistych rubinowych lub czułych turkusowych oczkach, które wiły się jej prawie do łokcia w najbardziej wymyślnych skrętach.

— Poznaje pan te polki? Były grane w Devonshire House lipca w dzień wielkiej fete. — Więc powiedziałem, że tak — znam je doskonale, i zacząłem kiwać

głową, jakby rozpoznając każdą nutę tych moich starych znajomych.

Gdy popis się skończył, dostąpiłem szczęścia prezentacji i rozmowy z obiema wysokimi i chudymi pannami Ponto, a panna Wirt, guwernantka, zasiadła do fortepianu i uraczyła nas wariacjami na temat piosenki Wchodzenie po schodach. Miały one rzekomo być ostatnim krzykiem mody.

O wykonaniu Wchodzenia po schodach mogę tylko powiedzieć, że było oszałamiające. Najpierw panna Wirt z wielkim rozmysłem zagrała podstawową piękną melodię, jak gdyby wydzierając ją z instrumentu i wystukując każdą nutę tak głośno, pewnie i ostro, że przekonany jestem, iż Stripes w stajni musiał ją słyszeć. — Cóż za palce! — rzekła pani Pontowa. I rzeczywiście palce to były nie byle jakie: kościste jak indycze pałki i rozczapierzone po całej klawiaturze. Kiedy skończyła powolne wyrąbywanie melodii, zaczęła „wchodzić po schodach" w inny sposób, z zupełnie niewiarygodną furią i szybkością. Mknęła, furczała i galopowała po schodach, tłukła się po nich, aż wreszcie, wydobywszy melodię na najwyższe — rzec można — piętro, zwaliła ją z powrotem na sam parter, gdzie urwała z trzaskiem, jak gdyby wyczerpana zawrotną szybkością spadku. Następnie panna Wirt zagrała Wchodzenie po schodach z wielce patetyczną i uroczystą powagą; z klawiszów odezwały się żałosne jęki i łkania; wchodząc po schodach płakało się i drżało. Ręce panny Wirt zdawały się omdlewać i zamierać nad wariacjami; potem pojechała znowu do góry z dzikim brzękiem i wrzaskiem trąb, jakby szturmowała wyłom w szeregach. I chociaż nic nie znam się na muzyce, siedziałem i słuchałem z otwartymi ustami owego nadzwyczajnego popisu nie bacząc na stygnące k a f e i dziwiłem się, że szyby nie

pękały i kandelabr nie oderwał się od belki na suficie na dźwięk tej muzyki przypominającej trzęsienie ziemi.

— Wspaniała istota! Nieprawdaż? — powiedziała pani Ponto. — Ulubiona uczennica Squirtza; to skarb mieć w domu taką osobę. Lady Carabas nie wiem co by za nią dała! Tyle talentów! Dziękujemy pani, panno Wirt!

A panienki westchnęły i zachłysnęły się z podziwu. Był to dźwięk, jaki się słyszy w kościele po zakończeniu kazania.

Panna Wirt objęła swymi wielkimi, kościstymi rękami talie swoich uczennic i rzekła:

— Moje drogie dzieci, mam nadzieję, że wkrótce będziecie umiały zagrać to równie dobrze jak wasza biedna mała guwernantka. Kiedy byłam u Dunsinane'ów, był to ulubiony kawałek księżnej, a lady Barbara i lady Jane Macbeth nauczyły się go na pamięć. Pamiętam, że kochany lord Castletoddy zakochał się w Jane właśnie przysłuchując się jej grze, a chociaż jest tylko irlandzkim parem i ma zaledwie piętnaście tysięcy rocznie, namówiłam Jane, żeby go przyjęła. Czy zna pan Castletoddy, panie Snobie? Okrągłe baszty, śliczna miejscowość w hrabstwie Mayo. Stary lord Castletoddy (obecny lord nazywał się wtedy lord Inishowan) był nadzwyczaj ekscentrycznym staruszkiem, uważano go za wariata. Słyszałam, jak jego książęca wysokość, kochany, biedny książę Sussex (co za człowiek, moje drogie, ale niestety! nałogowy palacz!), słyszałam, jak jego książęca wysokość mówił do markiza Anglesey: — Jestem przekonany, że Castletoddy to wariat! — Ale Inishowan nim nie był poślubiając moją słodką Jane, choć to kochane dziecko miało zaledwie dziesięć tysięcy funtów pour tout potage!

— Nieoceniona osoba — szepnęła do mnie pani majorowa Ponto. — Przebywała w najlepszym towarzystwie. — Ja zaś, przyzwyczajony w wielkim świecie do widoku terroryzowanych guwernantek, z radością konstatowałem, że ta oto wychodzi obronną ręką z sytuacji i że nawet majestatyczna pani Ponto chyli przed nią czoła.

Co do mojej osoby, to poszła ona, rzec można, natychmiast w kąt. Cóż mogłem powiedzieć wobec kobiety, którą łączyły zażyłe stosunki ze wszystkimi księżnymi z Czerwonej Książki? Nie była sama słońcem, ale przebywała blisko niego. Ocierała się o wielkich tego świata, o nich też rozmawialiśmy przez cały wieczór bez przerwy, jak również o modzie i o dworze, dopóki nie nadeszła pora spoczynku.

— Czy aby doprawdy nie ma Snobów w tym elizjum? — wykrzyknąłem wskakując do pachnącego lawendą łóżka. Odpowiedziało mi z sąsiedniej sypialni donośne chrapanie Ponta.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY

O PEWNYCH SNOBACH WIEJSKICH

Coś w rodzaju dziennika wydarzeń w Zielonym Ustroniu może być ciekawe dla tych zagranicznych czytelników „Puncha", którzy pragną poznać zwyczaje panujące w rodzinie i domu angielskiego ziemianina. Na pisanie dziennika czasu jest sporo. Brzdąkanie na fortepianie rozpoczyna się o szóstej rano i trwa do śniadania z jednominutową zaledwie przerwą, kiedy to instrument przechodzi w inne ręce i panna Emilia zaczyna ćwiczyć na miejsce swej siostry, panny Marii.

Właściwie powiedziawszy, przeklęty instrument nie milknie nigdy: gdy panienki zabierają się do lekcji, panna Wirt wystukuje swoje oszałamiające wariacje, by utrzymać w formie swe niezrównane palce.

Zapytałem tę wspaniałą istotę, w jakich innych gałęziach wiedzy kształci swe uczennice.

— Języki nowożytne — odrzecze ona skromnie — francuski, niemiecki, hiszpański i włoski; łacina oraz — na żądanie — podstawy greki. Angielski, naturalnie; poza tym: dykcja, geografia, astronomia, posługiwanie się globusami, algebra, ale tylko do równań kwadratowych, bo sam pan rozumie, panie Snobie, że biedna nieuczona niewiasta nie może przecież umieć wszystkiego. Bez historii starożytnej żadna młoda kobieta oczywiście obejść się nie może, toteż

staram się, by moje ukochane uczennice opanowały ją gruntownie i doskonale. Botanikę, geologię i mineralogię uważam raczej za rozrywkę. Z tym wszystkim zapewniam pana, że udaje się nam spędzać czas w Zielonym Ustroniu w całkiem przyjemny sposób.

„Tylko tyle — pomyślałem — cóż za edukacja!" Ale kiedyś zajrzałem do jednego z ręcznie pisanych śpiewników panny Ponto i znalazłem w czterech francuskich wyrazach pięć błędów. A kiedy raz w psotnym nastroju zapytałem pannę Wirt, czy Dante Algeri nazywa się tak dlatego, że urodził się w Algerze, otrzymałem w odpowiedzi uśmiech i potwierdzenie, co natchnęło mnie pewnym powątpiewaniem w ścisłość wiadomości posiadanych przez pannę Wirt.

Gdy powyższe miłe zajęcia się kończą, nieszczęsne panienki oddają się w ogrodzie tak zwanym przez nich ćwiczeniom kalistenicznym. Widziałem je dzisiaj, jak bez krynolin ciągnęły wałek po trawniku.

Kochana pani Pontowa była także w ogrodzie, równie oklapnięta jak jej córki; miała włosy ulizane, stary, zgnieciony kapelusz, perkalowy kitel i patynki i stała na nadłamanym stołku przycinając winorośl. Wieczorem pani Pontowa mierzy w obwodzie wiele jardów. Ale, o nieba! jakże ona wygląda w tym szkieletowatym porannym stroju!

Prócz Stripesa Pontowie zatrudniają chłopca imieniem Tomasz względnie Tumek. Tumek pracuje w ogrodzie lub przy chlewach i stajni; Tomasz nosi strój pazia tak opięty, że guziki pękają.

Kiedy ktoś przyjeżdża z wizytą, a Stripesa nie ma pod ręką, Tumek biegnie jak szalony, by przywdziać strój Tomasza, po czym wychodzi przeobrażony jak arlekin w pantominie. Dziś właśnie, kiedy pani Pontowa przycinała winorośl, a panienki zajęte były

walcowaniem trawnika, przylatuje Tumek niczym huragan.

— Pani, pani, goście walą!

Panienki rzucają walec i uciekają, pani złazi ze starego stołka, Tumek leci się przebrać i w niewiarygodnie krótkim czasie z bezczelną pewnością siebie Tomasz wprowadza do ogrodu sir Johna Hawbucka, lady Hawbuck i małego Hugona Hawbucka i mówi:

— Proszę państwa tędy, ja wiem, że moja pani jest w różance.

I rzeczywiście tam była!

W ładnym ogrodowym kapelusiku, z ślicznie poskręcanymi loczkami, w świeżutkim fartuszku i świeżutkich perłowych rękawiczkach ta zdumiewająca kobieta rzuciła się w ramiona swej najdroższej lady Hawbuck.

— Najdroższa lady Hawbuck, jak to miło z pani strony! A ja zawsze wśród moich kwiatów! Żyć bez nich nie mogę!

— Słodycz ciągnie do słodyczy! Hem — aha—aho! — rzecze sir John Hawbuck, który chlubi się swą galanterią i nie mówi nic bez „a hem — aha — aho!"

— Gdzie pani kitel? — woła panicz Hugo. — Myśmy panią w nim widzieli przez mur, nie, tato?

— Hem — aha — aho! — wybuchnął sir John okropnie przerażony. — Gdzie Ponto? Dlaczego nie był na sesji kwartalnej? Jak tam ptaszki w tym roku, pani Ponto? Czy bażanty Carabasów narobiły szkody w państwa pszenicy? — ahem — aha — aho!

Mówiąc to wszystko, dawał swemu młodocianemu dziedzicowi dzikie i rozpaczliwe znaki.

— No przecież była w kitlu, nie, mama? — mówi Hugo całkiem nie speszony.

Powiedzenie to lady Hawbuck zbyła nagłym zapy

taniem o kochane, miłe córeczki państwa Pontów, a tymczasem ojciec prędko usunął enfant terrible z widowni.

— Mam nadzieję, że ci muzyka nie przeszkadzała? — pyta Ponto. — Moje dziewczęta, rozumiesz, ćwiczą cztery godziny dziennie, rozumiesz — muszą, rozumiesz — to absolutnie konieczne. A co do mnie, uważasz, jestem z tych, co wcześnie wstają, od piątej rano jestem już przy gospodarstwie — nie, nie, leniuchowanie, to nie dla mnie.

Rzeczywistość zaś wygląda tak: Ponto zasypia natychmiast po obiedzie, gdy tylko wejdzie do salonu, i budzi się dopiero, jak panie zaprzestaną ćwiczyć, to znaczy o godzinie dziesiątej. Od siódmej do dziesiątej i od dziesiątej do piątej — to spora porcja snu jak na człowieka, który twierdzi, że nie jest leniwy. Po cichu sądzę, że kiedy Ponto wycofuje się do tego, co nazywa swym „gabinetem", śpi także. Zamyka się tam z gazetą na dwie godziny dziennie.

Scenę z Hawbuckami oglądałem z okna „gabinetu", które wychodzi na ogród. Osobliwy pokój, ten „gabinet". Biblioteka Ponta składa się przeważnie z butów. On i Stripes wiodą tam rankiem ważne rozmowy, w czasie których omawia się urodzaj kartofli, rozstrzyga los cielaka, wydaje wyrok na świnię itd. Wszystkie rachunki przysłane majorowi do zapłacenia rozłożone są na stole w „gabinecie", wystawione na pokaz niczym akta prawnicze. Leżą tu też porozkładane jego haki, noże i inne żelazne narzędzia ogrodnicze, gwizdki i zapasowe guziki nanizane na sznurki. W szufladzie ma niewyczerpany zapas szarego papieru do owijania paczek, podczas gdy druga zawiera olbrzymi i nigdy nie zmniejszający się zapas sznurków. Na co człowiekowi może być potrzebna taka ilość biczyków, nie zdołam nigdy pojąć. Biczyki

te oraz wędki, siatki, ostrogi, prawidła i narzędzia chirurgiczne dla koni, ulubione puszki z lśniącym czernidłem, którym pięknie sam smaruje swoje buty, giemzowe rękawiczki rozciągnięte na drewnianych rękach, wyłogi, pas i szablisko z czasów służby w Marynarce Konnej, haki do butów w gablotce, obok apteczka domowa, a w rogu ta sama trzcinka, którą kiedyś spuszczał lanie swemu synowi, Wellesleyowi, jeszcze jako małemu chłopcu (Wellesley nigdy nie wchodził do „gabinetu" po nic innego) — wszystko to, łącznie z Przewodnikiem po drogach Anglii Mogga, Kroniką ogrodniczą i warcabnicą, składa się na bibliotekę majora. Nad gablotką wisi portret pani Pontowej w jasnoniebieskiej sukni princesse z trenem, namalowany bezpośrednio po ślubie; przez ramę przewieszony jest lisi ogon, który służy do okurzania tego dzieła sztuki.

— Biblioteka moja jest nieduża — mówi Ponto z całkiem zdumiewającą bezczelnością — ale doborowa, mój chłopcze, doborowa. Czytałem właśnie Historię Anglii przez cały ranek.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY

ODWIEDZINY U PEWNYCH SNOBÓW WIEJSKICH

Pewne urozmaicenie do posiłku dnia następnego wniosła ryba, którą — jak miły czytelnik zapewne sobie przypomina — przywiozłem w delikatnym upominku dla pani Pontowej; po czym sztokfisz z sosem ostrygowym oraz solony sztokfisz i przysmażane ostrygi wchodziły w skład menu tak długo, aż zacząłem przypuszczać, że ród Pontów, jak nasz czcigodny zmarły monarcha Jerzy II, żywił upodobanie do nieświeżej ryby. Mniej więcej w tym samym czasie skończywszy ze świnią zabraliśmy się do barana.

Ale jakżebym miał nie pamiętać o uroczystym przepychu drugiego dania podanego z wielkim namaszczeniem na srebrnym półmisku z pokrywą przez Stripesa, którego brudne kciuki owinięte były serwetą. Danie to stanowił kwiczoł, niewiele większy od korpulentnego wróbla.

— Kochanie, czy pozwolisz dziczyzny? — spytał Ponto z wielką powagą, po czym wbił widelec w ów kąsek, który wyglądał jak wysepka na srebrnym morzu. W pewnych odstępach czasu Stripes dolewał po troszku Marsali z dostojeństwem, które przyniosłoby zaszczyt kamerdynerowi księcia.

Ponieważ w pobliżu znajdowało się sporo ładnych wiejskich siedzib, zamożne prowincjonalne miasteczko

pełne dobrych szlacheckich domów, śliczna stara plebania koło kościoła, do którego chodziliśmy (i w którym rodzina Carabasów posiada własną, odziedziczoną po przodkach ławę gotycką zdobną w rzeźby i posągi), słowem, sąsiedztwo zdawało się obfitować w dobre towarzystwo — dziwiłem się nieco, że nikt z sąsiadów jakoś się u nas nie pokazywał, aż wreszcie zapytałem o to.

— Na naszym stanowisku nie możemy przecież zadawać się z rodziną adwokata, jak łatwo może się pan domyślić — rzekła pani Ponto tonem zwierzania.

— Oczywiście — odparłem, choć nie bardzo wiedziałem, dlaczego. — A doktor? — spytałem.

— Przezacne i godne stworzenie — rzecze pani Ponto. — Uratował Marii życie, doprawdy uczony człowiek, ale cóż można począć na naszym stanowisku? Swego lekarza można oczywiście posadzić z sobą przy stole, ale jego rodzinę, drogi panie Snobie?!

— Pół tuzina małych konowałków — wtrąciła panna Wirt, guwernantka — hi, hi, hi — a panienki zawtórowały jej chórem.

— Utrzymujemy stosunki tylko z ziemiańskimi domami — ciągnęła dalej panna Wirt dumnie wzno

sząc głowę. — Książę jest za granicą; z Carabasami jesteśmy powaśnieni; Ringwoodowie nie przyjadą aż na Boże Narodzenie; właściwie aż do sezonu polowań nie ma tu nikogo — absolutnie nikogo.

— A czyj jest ten wielki czerwony dom tuż za miasteczkiem?

— Co! Ten châteaucalicot? Hi, hi, hi! Ten nowobogacki ekskupiec bławatny, pan Yardley z żółtymi liberiami i żoną w czerwonych aksamitach? Jak pan może, drogi panie Snobie, aż tak daleko posuwać się w satyrze? Bezczelność tych ludzi jest czymś zupełnie oszałamiającym.

— No, w takim razie jest jeszcze pastor, dr Chryzostom. On przynajmniej jest gentlemanem.

Na to pani Pontowa spojrzała na pannę Wirt. Spojrzenia ich spotkały się, obie damy pokiwały do siebie głowami, po czym wzniosły oczy ku sufitowi. To samo uczyniły panienki. Zadrżały. Widoczne było, że powiedziałem coś bardzo strasznego. „Jeszcze jedna czarna owca w kościele?" — pomyślałem z pewnym żalem, gdyż bez wstydu wyznaję, że żywię szacunek dla szaty duchownej.

— Mam nadzieję, że nie zrobił nic złego?

— Złego? — zawołała pani Ponto składając ręce z tragiczną miną. — Och! — jęknęła panna Wirt, a za nią obie panienki chórem.

— No — rzekłem — w takim razie bardzo mi przykro. Nigdy nie widziałem milej wyglądającego staruszka ani lepszej szkoły, ani też nie słyszałem lepszego kazania.

— Dawniej wygłaszał kazania w albie — syknęła pani Pontowa. — To puseyista, panie Snobie.

— Wielki Boże! — powiedziałem, pełen podziwu dla czystej gorliwości tych teologów w spódnicach, po

czym Stripes pojawił się z herbatą. Jest tak słaba, iż nic dziwnego, że nie przeszkadza Pontowi zasypiać. Rano jeździliśmy na polowanie. Mieliśmy do dyspozycji własne pola Ponta (gdzie ustrzeliliśmy owego kwiczoła) i nie strzeżoną część majątku Hawbucków, a jednego wieczoru na ściernisku Ponta graniczącym z lasem Carabasów zdybaliśmy stado bażantów i naprawdę użyliśmy sportu łowieckiego. Pamiętam, że ku mojej wielkiej radości zastrzeliłem jedną kurę.

— Schowaj ją do torby — rzekł Ponto pośpiesznie — ktoś nadchodzi.

Wobec tego wsadziłem ptaka do kieszeni.

— Wy przeklęci kłusownicy, złodzieje! — ryknął zza żywopłotu jakiś człowiek ubrany w strój gajowego. — żebym was tak złapał po tej stronie płotu, grzmotnąłbym w was z obu luf, jak mi życie miłe.

— Do licha z tym Snapperem — rzekł Ponto oddalając się. — Pilnuje mnie zawsze jak jaki szpieg.

— Zabierzcie z sobą ptaki, łobuzy, i sprzedajcie je w Londynie — wrzeszczało indywiduum, które, jak się zdaje, pełniło funkcje gajowego u lorda Carabasa. — Dostaniecie po sześć szylingów za parę.

— Ty już wiesz dobrze, ile one kosztują, i twój pan także, ty łotrze — powiada Ponto rejterując dalej.

— My zabijamy je na naszym — woła pan Snapper. — My nie zastawiamy wnyków na cudze ptaki. My nie używamy żadnych przynęt. Nie jesteśmy podstępnymi kłusownikami. Nie strzelamy kur, jak ten tu londyniak, któremu ogon kury wystaje z kieszeni. Tylko przejdźcie przez płot, to zobaczycie.

— Powiem ci coś — rzecze Stripes, który był z nami tego dnia jako strzelec (w istocie rzeczy jest on gajowym, stangretem, ogrodnikiem, służącym i ekonomem w jednej osobie, mając pod sobą jedynie Tunika) — przejdź no ty, Janie Snapper, i zdejm kurtkę,

a sprawię ci takie lanie, jakiegoś nie dostał od tego czasu, jakeśmy się bili na jarmarku w Guttlesbury.

— Sprawiaj lanie takiemu, który tyle waży co ty — rzekł pan Snapper i gwizdnąwszy na psy zniknął w głębi lasu.

W ten sposób wyszliśmy z tej kłótni raczej zwycięsko; ale ja zacząłem po trochu zmieniać swoje uprzednie wyobrażenie o sielskiej szczęśliwości.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY

O PEWNYCH SNOBACH WIEJSKICH

Niech licho porwie tych arystokratów! — rzekł Ponto w czasie pewnej naszej rozmowy o rodzinie z zamku Carabas, która żyła na wojennej stopie z Zielonym Ustroniem. — Skoro tylko osiedliłem się w okolicy — było to na rok przedtem, nim sir John Buff przystąpił do „błękitnych" — markiz, podówczas jeszcze lord St. Michaels, który oczywiście był „pomarańczowy" do szpiku kości, otoczył mnie i panią Pontowa takimi atencjami, że przyznam szczerze, iż dałem się podejść staremu krętaczowi i sądziłem, że trafiłem na niezwykłego sąsiada. Wierz mi, dostawaliśmy ananasy z Carabas, bażanty z Carabas i wciąż było tylko: „Ponto, kiedy przyjedziesz na polowanie?" i „Ponto, nasze bażanty trzeba przetrzebić", a lady upierała się, by jej najdroższa pani Pontowa przyjeżdżała do Carabas na noc i narażała mnie na nie wiem jakie wydatki na turbany i aksamitne suknie dla żony. No cóż, przyszły wybory i chociaż byłem zawsze liberałem, przyjaźń osobista skłoniła mnie do głosowania na St. Michaelsa, który też istotnie dostał najwięcej głosów. Następnego roku pani Pontowa upiera się, żeby pojechać do Londynu, wziąć mieszkanie na Clarges Street za dziesięć funtów tygodniowo, nająć karetę i kupić nowe suknie dla niej i dla

dziewcząt. Diabelnie dużo mnie to wszystko kosztowało. Pierwsze bilety wizytowe rzuciliśmy w pałacu Carabas; lady odwzajemniła się za pośrednictwem grubego fagasa i możesz się domyślić, jakiego rozczarowania doznała moja biedna Betsy, kiedy pokojówka wniosła bilety, a lady St. Michaels odjechała, choć na pewno widziała nas w oknie salonu. Czy uwierzysz, że choć potem cztery razy byliśmy z wizytą, ci piekielni arystokraci nigdy nas nie rewizytowali; że chociaż lady St. Michaels wydała w owym karnawale dziewięć przyjęć wieczorowych i cztery déjeuners, nie poprosiła nas ani razu; że wreszcie w Operze udała, iż nas nie zna, choć Betsy kiwała do niej przez cały wieczór? Pisaliśmy do niej z prośbą o bilety do „Almacka"; odpisała, że wszystkie, które miała, już komuś obiecała, i wyraziła się w obecności swej pokojówki, która powtórzyła to służącej mojej żony, że nie może pojąć, jak ludzie naszego pokroju mogą zapomnieć się na tyle, by chcieć pokazać się w podobnym miejscu! Jechać do zamku Carabas! Wolałbym umrzeć, niż żeby stopa moja stanęła w domu tego bezczelnego, niewypłacalnego, impertynenckiego hultaja — gardzę nim! Następnie Ponto podał mi szereg poufnych informacji o sprawach pieniężnych lorda Carabasa: jak to winien był pieniądze po całym kraju; jak stolarz Jukes został przezeń doprowadzony do całkowitej ruiny i nie mógł zeń wydusić ani grosza na poczet rachunku; jak rzeźnik Biggs powiesił się z tego samego powodu; jak sześciu dryblasówsłużących nie dostaje nigdy ani gwinei pensji, a Snaffle, paradny stangret, zerwał sobie nawet kiedyś z głowy ceremonialną białą perukę i cisnął ją pod nogi lady Carabas na tarasie zamkowym. Wszystkich tych historii, jako poufnych, nie uważam za stosowne dalej rozpowiadać. Szczegóły te jednak nie stłumiły we mnie chęci obejrzenia sław

nego zamku Carabas, przeciwnie, jeszcze raczej podsyciły moje pragnienie dowiedzenia się czegoś więcej o tej pańskiej siedzibie i jej właścicielach.

Przy wjeździe do parku stoi para dużych, posępnych, opleśniałych stróżówek — omszałych doryckich świątyń z czarnymi kominami, w najlepszym klasycznym stylu. Nad bramą oczywiście widnieją koty w butach, znane podpory rodu Carabasów.

— Daj stróżce szylinga — powiedział Ponto, który podwiózł mnie tam swoją bryczką. — Ręczę, że od dłuższego czasu nie oglądała gotówki.

Nie wiem, czy drwiny te były uzasadnione, ale dar przyjęto z wdzięcznym dygiem i brama otwarła się przede mną. „Biedna starowinko! — powiedziałem w duchu. — Ani się domyślasz, że ten, kogo wpuszczasz, jest historykiem Snobów!" Przeszedłem bramę. Na prawo i lewo ciągnął się wilgotny, zielony park, zamknięty chłodnym, szarym murem, a do zamku prowadziła prosta i długa, błotnista aleja między dwoma rzędami wielkich, posępnych lip. W środku parku znajduje się duży, czarny staw czy jezioro szeleszczące sitowiem i pokryte tu i ówdzie plamami rzęsy. Z wyspy pośrodku tego rozkosznego jeziora wyrasta obdrapana świątynia, do której podjeżdża się przegniłą łódką drzemiącą zazwyczaj w zmurszałej przystani. Olbrzymia zielona płaszczyzna upstrzona jest kępami grabów i dębów, które dawno padłyby pod siekierą, gdyby nie to, że zabroniono markizowi wycinania drzew.

Snobograf samotnie kroczył długą aleją. Na siedemdziesiątym dziewiątym drzewie po lewej stronie powiesił się był ów rzeźnik, któremu nie zapłacono. Miejsce to sprawiało tak żałosne i smutne wrażenie, że nie bardzo nawet dziwiłem się temu ponuremu czy

nowi. Szedłem tak półtorej mili —samotny i myślący o śmierci.

Zapomniałem powiedzieć, że przez całą drogę miałem przed oczami dom: olbrzymi gmach z czerwonej cegły, kwadratowy, masywny i brudny; na rogach cztery kamienne baszty uwieńczone kurkami. W pośrodku okazałej fasady mieści się ogromny portyk, do którego idzie się po szerokich, pustych, niesamowitych schodach. Szeregi czarnych okien w kamiennych framugach ciągną się po obu stronach, na prawo i na lewo — trzy piętra po osiemnaście okien w każdym rzędzie. Obrazek przedstawiający pałac i schody oglądać możecie w Widokach Anglii i Walii: na wysypanym żwirem podjeździe czekają cztery rzeźbione i pozłacane karety, a na nużącej pochyłości schodów stoją miejscami grupki pań i panów w perukach i robronach.

Schody takie przy wielkich domach robione są jednak nie po to, aby po nich wchodzić. Pierwsza lady Carabas (zaliczają się oni do parów zaledwie od osiemdziesięciu lat), gdyby przyszło jej wysiąść z pozłacanej karocy w czasie deszczu, byłaby przemokła do nitki w połowie drogi do jońskiego portyku, gdzie jedynymi wartownikami są cztery posępne figury wyobrażające Pokój, Obfitość, Pobożność i Miłość Ojczyzny. Do takich pałaców wchodzi się tylnymi drzwiami. „Tak też Carabasowie dostali się do grona parów" — powiedział po obiedzie mizantrop Ponto.

No, więc pociągnąłem za sznur od dzwonka przymałych bocznych drzwiczkach. Dzwonek zadźwięczał i zbrzęczał, i rozlegał się echem długo, długo, aż wreszcie jakaś twarz, zapewne gospodyni, wyjrzała przez drzwi i widząc moją rękę zapuszczoną do kieszeni kamizelki, otworzyła je. „Nieszczęśliwa, opuszczona go

spodyni — pomyślałem sobie. — Czy panna Kruzoe na swej wyspie może być bardziej osamotniona?" Drzwi zatrzasnęły się za mną i znalazłem się na zamku Carabas.

— Boczne wejście i hall — rzecze gospodyni. — Aligatora nad kominkiem przywiózł do domu admirał St. Michaels, jeszcze kiedy służył za kapitana pod lordem Hansonem. Herby na krzesłach są herbami rodziny Carabasów.

Hall ten był raczej przytulny. Poczłapaliśmy na górę po czystych, kamiennych służbowych schodach, a potem służbowym korytarzem, wesoło ozdobionym nieco zniszczonymi kolorowymi chodnikami, aż wreszcie stanęła przed naszymi oczami

WIELKA SALA

— Wielka sala mierzy siedemdziesiąt dwie stopy długości, pięćdziesiąt sześć stóp szerokości i trzydzieści osiem stóp wysokości. Rzeźby na kominku przedstawiają narodziny Wenus oraz Herkulesa i są dłuta Van Chisluma, najsławniejszego rzeźbiarza swojej epoki i swego kraju. Sufit, dzieło Calimanca, wyobraża Malarstwo, Architekturę i Muzykę (ta goła kobieta z katarynką), które wprowadzają Jerzego, pierwszego lorda Carabasa, do świątyni Muz. Ozdoby u okien dłuta Vanderputty. Posadzka z patagońskiego marmuru; świecznik na środku otrzymał Lionel, drugi markiz, w podarunku od Ludwika XVI, który był

ścięty w czasie rewelacj i francuskiej. Teraz wchodzimy do

GALERII POŁUDNIOWEJ

— Sto czterdzieści osiem stóp długości na trzydzieści dwie szerokości; jest ona obficie przyozdobiona najlepszymi dziełami sztuki. Sir Andrew Katz, założyciel rodu Carabasów i bankier księcia Orańskiego, pędzla Knellera. Obecna lady, pędzla Lawrence. Lord St. Michaels, pędzla tego samego — przedstawiony siedząco na skale, w aksamitnych spodniach. Mojżesz w trzcinach — bardzo pięknie namalowany przez Pawła Pottera." Toaleta Wenus, Fantaski. Pijący chłopi flamandzcy, Van Ginnums. Jupiter i E u r op i a, De Horn. Kanał Granda, Wenecja, malował Candliti; bandyci włoscy, malowała Slavata Rosa.

I tak dalej i dalej mówiła ta zacna kobieta przechodząc z jednego pokoju do drugiego, z komnaty błękitnej do zielonej, z zielonej do wielkiego salonu, z wielkiego salonu do buduarku gobelinowego. Odklepywała swą listę malowideł i cudów i nieśmiało unosiła rąbki kotar, by pokazać barwę starych, zblakłych i zbutwiałych tkanin.

Na koniec doszliśmy do sypialni lady Carabas, W samym środku tej ponurej komnaty stoi łoże wielkością przypominające jedną z owych świątyń, w których ukazuje się geniusz w pantominie. Do tego olbrzymiego złoconego gmachu wchodzi się po stopniach. Jest tak wysoki, że można by go podzielić na piętra, w których zmieściłyby się sypialnie dla całej rodziny Carabasów. Okropne łoże! W jednym jego końcu można by popełnić morderstwo, a ludzie śpiący w drugim końcu nic by o tym nie wiedzieli. Miłosierne nieba! Wyobraźcie sobie małego lorda Carabasa, jak

zgasiwszy świecę wchodzi po owych stopniach w czepku nocnym na głowie.

Miałem już zupełnie dosyć widoku owego podniszczonego i posępnego splendoru. Oszalałbym na miejscu tej samotnej gospodyni wśród tych olbrzymich galerii, w tej opuszczonej bibliotece pełnej przerażających foliałów, których nikt nie poważy się czytać, z kałamarzem, jak trumna dziecka, na stole w środku pokoju, i smutnymi portretami, które patrzą na ciebie z ponurych ścian poważnymi, wypełzłymi oczyma. Nic dziwnego, że Carabas nie przyjeżdża tu często. Na ożywienie tego miejsca trzeba by było chyba dwóch tysięcy lokajów. Nic dziwnego, że stangret zrezygnował z peruki, że właściciele są niewypłacalni, a służba marnieje w tym wielkim, ponurym, obdrapanym domu.

Pojedyncza rodzina ma niewiększe prawo wznieść dla siebie tego rodzaju świątynię, jak zbudować wieżę Babel. Takie mieszkanie dla zwykłego śmiertelnika jest nieprzyzwoitością. Przypuszczam zresztą, że biedny Carabas nie miał wyboru. Los umieścił go tam tak, jak posłał Nepoleona na św. Helenę. A gdyby tak natura zawyrokowała, że ty i ja mamy być markizami? Sądzę, że nie odmówilibyśmy i przyjęlibyśmy wszystko, razem z zamkiem Carabas, długami, wierzycielami, nędznymi namiastkami, wyszarzałą dumą i oszukańczą wspaniałością.

W przyszłym karnawale, kiedy przeczytam w „Morning Post" o wspaniałych przyjęciach u lady Carabas i zobaczę biednego starego bankruta kłusującego po parku — losy tych wielkich ludzi będą mnie obchodziły daleko bliżej niż dotychczas. Biedny, stary, obdarty Snobie! Kłusuj dalej i wyobrażaj sobie, że cały świat klęczy nadal w podziwie przed domem Carabasów! Przybieraj dumne miny, stary zbankrutowany personacie, który jesteś dłużnikiem własnych

lokajów i musisz się zniżać do oszukiwania biednych handlarzy. A my, o moi bracia Snoby, powinniśmy chyba czuć się szczęśliwi, że nasza droga przez życie jest gładsza i że jesteśmy poza zasięgiem owej zadziwiającej arogancji i zdumiewającej podłości, do których ta nieszczęsna stara ofiara zmuszona jest wznosić się i zniżać.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY

ODWIEDZINY U PEWNYCH SNOBÓW WIEJSKICH

Chociaż przyjęcie, którego doznałem w domu Pontów, było nader uroczyste (dzięki błędnemu przekonaniu pani Pontowej, że jestem spokrewniony z lordem Snobbingtonem, której to niefortunnej omyłki nie dano mi sprostować), było ono niczym w porównaniu do owych pokłonów i padania twarzą w proch, uniesienia i popłochu, które poprzedziły i powitały przybycie prawdziwego, żywego lorda i lordowskiego syna, kolegi kometa Wellesleya Ponto z pułku huzarów. Oficer ów wraz z tymże kornetem przyjechał z Guttlebury, gdzie stacjonował ich sławny pułk. Był to lord Gules, wnuk i spadkobierca lorda Saltire'a: bardzo młody, niski, płowowłosy arystokrata, namiętny palacz, który z pewnością niedawno opuścił pokój dziecinny. Mimo iż list, w którym przyjmował zaproszenie zacnego majora do Zielonego Ustronia, napisany był sztubackim pismem i roiło się w nim od błędów ortograficznych, młodzieniec ten mógł być skądinąd świetnym znawcą przedmiotów humanistycznych, gdyż, jak wiem, odebrał wykształcenie w Eton, gdzie on i młody Ponto byli zgoła nierozłączni.

W każdym razie, jeśli nawet nie umie pisać, to opanował szereg innych umiejętności uderzających u osobnika jego wieku i wzrostu. Jest jednym z naj

lepszych strzelców i jeźdźców w Anglii. Na swym wierzchowcu Abrakadabrze wygrał sławną guttleburską steeplechase. Konie jego są zapisane do połowy wyścigów w kraju (pod cudzymi nazwiskami, bo stary lord ma twardą rękę i nie chce słyszeć o hazardach i zakładach). Przegrywał i wygrywał sumy pieniędzy, z których sam lord George mógłby być dumny. Zna wszystkie stajnie, wszystkich dżokejów, posiada wszelkie „informacje" i może stanąć w zawody z największym naciągaczem wyścigowym w Newmarket. Nikt nigdy nie okazał się „za dobry" dla niego przy grze czy na torze.

Choć dziadek wypłaca mu tylko mierną pensyjkę — dzięki pożyczkom, które zobowiązuje się spłacić po jego śmierci, oraz dzięki pomocy usłużnych przyjaciół — młodzieniec potrafi żyć w splendorze odpowiadającym jego pozycji w świecie. Nie wyróżnił się specjalnie w turbowaniu policjantów: jest na to za mały. Jednakże jako zapaśnik w wadze lekkiej odznacza się niezwykłą zręcznością. W bilard gra podobno pierwszorzędnie. Pije i pali tyle, co dwóch najtęższych oficerów z jego pułku. Przy takich talentach któż odgadnie, jak daleko zajdzie? Być może, iż dla odprężenia zajmie się polityką i zostanie premierem po lordzie Jerzym Bentincku.

Mój młody przyjaciel Wellesley Ponto jest młodzianem chudym i kościstym. Blada jego twarz pokryta jest gęsto plamami. Ponieważ ustawicznie skubie sobie coś na podbródku, skłonny jestem przypuszczać, iż wyobraża sobie, że rośnie mu tam bródka zwana „imperiałką". Broda nie jest zresztą jedyną rzeczą, na którą się snobuje. Nie może on oczywiście oddawać się owym kosztownym rozrywkom, które jego arystokratycznemu koledze zyskują tyle szacunku; gra jed

nak na wyścigach, gdy tylko jest przy gotówce, i jeździ, o ile ktoś dostarczy mu wierzchowca (sam bowiem nie może sobie pozwolić na inne konie poza tymi, które musi mieć przepisowo w wojsku). Przy kieliszku nie jest bynajmniej gorszy od innych; i jak myślicie, dlaczego sprowadził swego szlachetnego przyjaciela, lorda Gules, do Zielonego Ustronia? — Dlaczego? — Dlatego że zamierza prosić matkę, by kazała ojcu spłacić jego długi, czemu nie będzie mogła odmówić w obecności tak wysoko postawionej osoby. Młody Ponto udzielił mi wszystkich tych informacji z najbardziej ujmującą otwartością. Jesteśmy starymi przyjaciółmi. Dawałem mu czasem w podarunku drobne sumy pieniędzy, kiedy był jeszcze w szkole.

— Do licha — powiada — nasz pułk diabelnie drogo kosztuje. Trzeba jeździć na polowania, uważasz. Inaczej człowiek nie mógłby być w pułku. W messie wydatki olbrzymie. Obiady trzeba koniecznie jadać w messie. Trzeba mieć na szampana i na Bordeaux. Nasza messa to nie to, co w lekkiej piechocie: portwein i Xeres. A mundur — coś okropnego. Fitzstultz, nasz pułkownik, lubi takie. Trzeba się wyróżniać, uważasz. Fitzstultz na własny koszt zmienił pióropusze na naszych czapkach (nazwałeś je pędzlami do golenia, Snobie, mój chłopcze; nawiasem mówiąc, zaatakowałeś je całkiem niedorzecznie i niesprawiedliwie); sama ta zmiana kosztowała go pięćset funtów. Dwa lata temu ogromnym sumptem sprawił całemu pułkowi nowe konie: od tej pory nazywamy się Pułkiem Jabłkowitych Huzarów Królowej. Widziałeś nas kiedy na paradzie? Cesarz Mikołaj wybuchnął płaczem z zazdrości, kiedy nas widział w Windsor. I widzisz — ciągnął dalej mój młody przyjaciel — sprowadziłem tu Gulesa, bo stary bardzo się dąsa, kiedy mu wypadnie beknąć, i trzeba nakręcić mamę, która robi z nim

wszystko, co chce. Gules opowiedział jej, że Fitzstultz z całego pułku mnie lubi najbardziej. Pomyśl, mama wyobraża sobie, że gwardia konna da mi szwdron za darmo, a on nabujał starego, że ja jestem największy dusigrosz w całej armii. Dobre, co?

Z tymi słowy Wellesley opuścił mnie, by z lordem Gulesem wypalić cygaro w stajni i pod okiem Stripesa pośmiać się z obecnych tam bydlątek. Młody Ponto razem ze swym przyjacielem wyśmiewał czcigodną familijną landarę, wydawał się jednak zdumiony, że przyjaciel jeszcze bardziej natrząsał się z odwiecznej karocy, modelu z r. , bogato ozdobionej tarczami herbowymi Pontów i Snaileyów — z tego bowiem znamienitego rodu wywodziła się pani Pontowa.

Biednego Ponta zastałem w jego gabinecie wśród butów w tak żałosnym i przygnębionym stanie ducha, że nie mogłem się powstrzymać od zrobienia uwagi na ten temat.

— Spójrz na to! — rzecze biedaczysko podając mi jakiś dokument. — To już druga zmiana umundurowania, odkąd chłopak jest w armii, a przecież on wcale nie należy do rozrzutnych. Lord Gules powiada mi, że on jest najoszczędniejszy z całego pułku, niech go Bóg błogosławi! Ale spójrz tylko na to! Na Boga, Snobie, popatrz i powiedz, jak człowiek mający dziewięćset funtów rocznego dochodu ma ustrzec się przed kryminałem?

Zaszlochał podając mi papier przez stół, a jego stara twarz, stare robocze portki, przyciasna kurtka myśliwska i chude łydki w chwili, gdy mówił, nadały mu jeszcze bardziej mizerny, nędzny i zbankrutowany wy

Dla POR. WELLESLEYA PONTO z Pułku

Jabłkowi tych Huzarów Królowej

Rachunek

Fmy KNOPF I STECKNADEL

Londyn, Conduit Street

Ł. s. d. Ł. s. d.

Galowy mundur bogato

szamerowany złotem................ .. Z,,,,,,, przeniesienia ....

Ditto pelisa ditto, ponadto Zlotem przetykana szarfa .........

bramowana sobolami............... .. Szabla .. ..

Codzienny mundur bramo Ditto pas i pochwa .

wany złotem........................... ..

Torba i pas .. ..

Ditto pelisa................................ .

Chwost do szabli ..

Galowe spodnie.......................... .

Peleryna ..

Ditto spodnie ochronne,

złote lampasy po bokach........... . Walizka . .

Codzienne ditto ditto.................. .. Przepisowe siodło

Niebieski płaszcz szamero Ditto uzda, całość ...

wany.............................................. . Galowy czaprak, całość ....

Furażerka...................................... ... Para pistoletów....................... .

Czapka galowa, złote wy Czarna baranica z obramo

pustki, pióropusz i łańcuch .... waniem

Do przeniesienia Ł ................. ............................Razem Ł........................... .

Tegoż wieczoru pani Pontowa i jej córeczki skłoniły swego ukochanego Wellesleya do złożenia pełnego, prawdziwego i szczegółowego sprawozdania ze wszystkiego, co działo się u lorda Fitzstultza: ilu służących usługiwało przy obiedzie, jak ubierały się ladies Schneider, co mówił jego królewska wysokość, gdy przyjechał na polowanie, i kto tam wtedy był obecny.

— Z tego chłopca mam prawdziwą pociechę! — rzekła matka, gdy mój okrościały młody przyjaciel oddalił się z Gulesem, by palić cygara w opustoszałej już obecnie kuchni.

A czy zdołam kiedykolwiek zapomnieć zgaszoną i zrozpaczoną minę biednego Ponta?

O wy, rodzice i opiekunowie!, o rozsądni mężczyźni i kobiety Anglii! O prawodawcy mający właśnie zebrać się w Parlamencie! Przeczytajcie wydrukowany powyżej rachunek krawiecki — przeczytajcie ów niedorzeczny spis wariackich rekwizytów i zabawek, wymyślonych przez szaleńca — i powiedzcie, jakże macie wyplenić snobizm, kiedy społeczeństwo tak wytrwale go hoduje?

Trzysta czterdzieści funtów za siodło i portki dla młodego chłopaka! Doprawdy, już wolałbym być Hotentotem lub szkockim góralem. Śmiejemy się z biednego Dżoko, małpki, kiedy tańczy przed nami w mundurze, lub z biednego Jakuba, lokaja, z jego podrygujących łydek i pluszowych hajdawerów, lub wreszcie z Murzyna, markiza Marmolady, kiedy paraduje ze szpadą i epoletami, strojąc miny feldmarszałka. Przebóg! A czyż Jabłkowity Huzar Królowej w pełnym rynsztunku nie jest tak samo potworną i głupią figurą?

Rozdział trzydziesty

O PEWNYCH SNOBACH WIEJSKICH

Nadszedł wreszcie w Zielonym Ustroniu ów szczęśliwy dzień, kiedy miałem poznać te spośród rodzin ziemiańskich, z którymi ludzie pokroju Ponta raczyli się zadawać. Chociaż biedny Ponto musiał dopiero co tak okrutnie wykrwawić się z okazji nowego umundurowania swego synalka, choć był w najbardziej ponurym i morderczym humorze, choć wyczerpał konto w banku i bieda zaglądała mu w oczy, choć przy stole jego panowała na ogół straszna oszczędność, a jako jedyny napój figurowała butelka Marsali za dziesięć pensów — przecież teraz biedny człowiek musiał przybrać pozory szczerej i wesołej serdeczności. Pozdejmowano pokrowce z mebli, panienkom sprawiono nowe suknie, wydobyto z kufrów i wyłożono na pokaz srebra rodzinne, a dom i wszystko, co w nim się znajdowało, przybrało wygląd pogodny i świąteczny. W kuchni zapłonęły ogniska, z piwnicy wyniesiono dobre wina, przybył nawet z Guttlebury sławny kuchmistrz, by przyrządzić jakieś kulinarne paskudztwa. Stripes włożył nowe ubranie; to samo — o dziwo! — uczynił Ponto, a Tumek nie rozstawał się ze swym ubiorem pazia.

„A wszystko to, aby pochwalić się lordziątkiem — pomyślałem sobie. — Wszystko na cześć głupiego, zatabaczonego kornecika dragonów, który ledwie umie się podpisać, podczas gdy takiego wybitnego i głębokiego moralistę, jak — mniejsza z tym, kto — zbywa się zimną baraniną i odgrzewaną wieprzowiną. No cóż: męczeństwo zimnej baraniny nie zabiło mnie. Wybaczam pani Pontowej, wybaczam z całego serca, tym bardziej że mimo licznych jej napomknień nie chciałem się wyprowadzić z najlepszej gościnnej sypialni i dzielnie obroniłem swą pozycję pod kretonowym baldachimem, wychodząc z założenia, że lord Gules, jako człowiek młody, drobny i zahartowany, może zupełnie wygodnie urządzić się gdzie indziej."

Wielkie przyjęcie u Pontów było niezmiernie dostojne. Przybyli Hawbuckowie w swym rodzinnym koczu, całym pomalowanym w godła rodowe: krwawoczerwone dłonie; służący w żółtej liberii według wiejskiej mody usługiwał im przy stole. Wspaniałością górował nad nimi jedynie Hipsley, opozycyjny baronet, którego lokaj występował w kolorze jasnobłękitnym. Sędziwe ladies Fitzague zajechały w starej landarze zaprzężonej w parę tłustych karoszów z tłustym stangretem i tłustym służącym na koźle (czemu to konie i służba starych dam z arystokracji zawsze bywają tłuste?). Wkrótce po przybyciu owych dostojnych matron z rudymi loczkami przypiętymi nad czołem, czerwonymi, haczykowatymi nosami i turbanami — nadjechał czcigodny i wielebny Lionel Pettipois, który wraz z generałem i generałową Sago zamykał poczet gości.

— Lord i lady Fryderykowie Howlet zostali zaproszeni, ale mają u siebie gości w Ivybush — powiedziała pani Pontowa.

Tegoż ranka wytłumaczyli się również Castlehag

gardowie, ponieważ jejmość cierpiała na nawrót zapalenia migdałków. Między nami mówiąc, zapalenie migdałków lady Castlehaggard powraca zawsze, ilekroć wydaje się obiad proszony w Zielonym Ustroniu.

Jeśli przyjmowanie grzecznego towarzystwa może uszczęśliwić kobietę, z pewnością moja miła gospodyni, pani Pontowa, była tego dnia szczęśliwa. Wszystkie obecne osoby (prócz niefortunnego oszusta, który podszywał się pod pokrewieństwo z rodem Snobbingtonów, oraz generała Sago, który z Indii przywiózł do domu nie wiedzieć ile setek tysięcy rupii) były spokrewnione z parami lub baronetami. Pani Pontowa miała to, czego serce jej pragnęło. Gdyby sama była hrabiowską córką, czy mogłaby oczekiwać lepszych gości? A przecież jej rodzice handlowali naftą w Bristolu, o czym wszyscy jej znajomi aż nazbyt dobrze wiedzą.

Uskarżałem się w głębi serca nie na jedzenie — tym razem było ono obfite i nader smaczne — ale na straszliwą nudę, jaką odznaczała się rozmowa na tym przyjęciu. O ukochani bracia moi, Snoby miejskie! Jeśli nie bardziej kochamy się między sobą niż nasi pobratymcy ze wsi, to przynajmniej lepiej się bawimy, a jeśli się nawet nudzimy, to nie potrzebujemy w tym celu tłuc się całe dziesięć mil!

Na przykład Hipsleyowie i Hawbuckowie przebyli dziesięć mil (jeden z południa, a drugi z północy), aby dostać się do Zielonego Ustronia; byli to magnaci z dwu różnych okręgów hrabstwa Mangelwurzelshire. Hipsley, stary baronet o zadłużonym majątku, nie ukrywał swej pogardy dla Hawbucka, nowokreowanego i bogatego. Hawbuck ze swej strony przybiera protekcjonalne miny wobec generała Sago, który znów uważa Pontów za coś niewiele lepszego od hołoty. — Stara lady Blanka — mówi Ponto — zostawi coś nie

coś, mam nadzieję, swojej chrześniaczce — mojej młodszej córce. Wszyscyśmy się na pół otruli zażywając leki jej pomysłu.

Lady Blanka i lady Róża Fitzague mają każda swego konika: jedna medycynę, druga literaturę. Skłonny jestem mniemać, że pierwsza miała na ciele mokry kompres wówczas, gdy miałem szczęście ją poznać. Leczy ona wszystkich w okolicy, której jest ozdobą; wszystkiego wypróbowała na swej własnej osobie. Poszła do sądu i dała publiczne świadectwo swej wierze w St. Johna Longa; ufała ślepo doktorowi Buchanowi, zażyła mnóstwo uniwersalnego leku Gambouge'a i całe pudła życiodajnych pigułek Parra. Wyleczyła się z niezliczonych migren tabaczką do oczu Squinistone'a; nosi w bransoletce miniaturę Hahnemanna, a w broszce pukiel włosów Priessnitza. Z każdą damą po kolei, począwszy od pani domu, a skończywszy na pannie Wirt, rozmawiała o dolegliwościach swoich i swojej każdorazowej powiernicy. Zaciągała je do kątów szepcąc o bronchitach, chorobach wątroby, tańcu św. Wita, newralgii, cefalalgii itd. Widziałem, jak biedna gruba lady Hawbuck wystraszyła się okropnie usłyszawszy coś o stanie zdrowia swej córki, panny Łucji Hawbuck, pani Sagowa zaś zżółkła zupełnie i odstawiła trzeci kieliszek madery na jedno ostrzegawcze spojrzenie rzucone jej przez lady Blankę.

Lady Róża gadała o literaturze, o klubie czytelniczym w Guttlebury; jej mocną stroną są również podróże morskie i lądowe. Interesuje się niezwykle wyspą Borneo i wykazała przynoszącą chlubę jej pamięci znajomość historii Pendżabu i kraju Kafrów. Stary, apoplektyczny generał Sago, który siedział zupełnie cicho, ocknął się z letargu na dźwięk nazwy pierwszego z tych krajów i uraczył towarzystwo opowiadaniem

o polowaniu na dziki w Ramjugger. Zauważyłem, że lady nieledwie z pogardą traktuje swego sąsiada, wielebnego Lionela Pettipois. Ślady bytności tego młodego duchownego odnaleźć można w całym kraju w postaci książeczek o odrodzeniu duszy, po pół korony za setkę, które sączą się z jego kieszeni, gdziekolwiek się znajduje. Widziałem, jak obdarzył pannę Wirt plikiem Małej praczki z Putney Common, a pannę Hawbuck — dwoma tuzinami książeczki Mięso na tacy, czyli nawrócenie młodego chłopca od rzeźnika. Kiedy zaś odwiedziłem więzienie w Guttlebury, zobaczyłem tam dwóch notorycznych łotrzyków oczekujących na rozprawę (a chwilowo zajętych grą w karty), których jego wielebność poczęstował pewnym traktacikiem w czasie przechadzki po Crackshins Common, a którzy obrabowali go z sakiewki, parasola

i perkalowej chustki do nosa. Pozostawili mu jednak traktaciki, by mógł je rozdawać gdzie indziej.

Rozdział trzydziesty pierwszy

ODWIEDZINY U PEWNYCH SNOBÓW WIEJSKICH

Ależ drogi panie Snobie — rzekła mi pewna modna i wysoko postawiona młoda dama (którą niniejszym uprzejmie pozdrawiam) — jeśli w Zielonym Ustroniu wszystko wydawało się panu takie snobistyczne, jeśli znudziła się panu wieprzowina, a baranina nie przypadła panu do smaku, jeśli pani Pontowa była nadętą wielkością, a panna Wirt uprzykrzała się swoją okropną grą na fortepianie — czemuż pozostał pan tam tak długo?

Ach, panienko, co za pytanie! Czy nigdy nie słyszała pani o dzielnych brytyjskich żołnierzach szturmujących baterie dział nieprzyjacielskich, o lekarzach spędzających noce w zapowietrzonych lazaretach w czasie zarazy tudzież o innych przykładach męczeństwa? Cóż, zdaniem pani, skłoniło pewnych panów do dwumilowego marszu na baterie Sobraonu, podczas gdy pięćdziesiąt grzmiących dział kładło ich trupem całymi setkami? — Z pewnością nie pogoń za przyjemnością. Co sprawia, że szanowny ojciec pani porzuca po obiedzie swe miłe ognisko domowe i udaje się do siebie, by do późnej nocy studiować nudne akta prawne? Obowiązek, Mademoiselle, obowiązek, który spełniać muszą jednakowo wojskowi, prawnicy czy literaci! Nasz zawód zdolny jest do wielkich poświęceń.

Nie wierzy pani? Na twych różanych usteczkach igra uśmiech niedowierzania — wyraz bardzo niegrzeczny i przykry na twarzy młodej panienki. Wobec tego faktem jest, że w moim mieszkaniu pod numerem na Pumps Court w dzielnicy Temple właśnie grasowali członkowie szanownego cechu malarzy pokojowych, a że pani Slamkin, moja gospodyni, pojechała do Durham w odwiedziny do zamężnej córki, która obdarzyła ją rozkosznym wnusiem — nie mogłem lepiej spędzić tych paru tygodni niż zażywając uciech sielskiego żywota. Lecz och! jak cudowne zdało mi się Pump Court, gdy ujrzałem znów jego dobrze znane kominy! Cari luoghi. Witajcie, witajcie, mgły i sadze Londynu!

Jeśli jednak sądzisz, że w powyższym opisie rodziny Pontów nie tkwi żaden morał, to jesteś, o pani, w grubym błędzie. Właśnie w tym rozdziale ukaże się morał — co mówię! — wszystkie te felietony są jednym wielkim morałem, ponieważ wykazują szaleństwo snobizmu.

Powie pani, że w mojej snobografii wiejskiej oczom ogółu przedstawiony został niemal wyłącznie mój biedny przyjaciel Ponto — i czemuż to? Dlatego, że nie pojechaliśmy nigdzie indziej? Dlatego, że żadne inne rodziny nie zaprosiły nas do swego stołu? Nie, nie. Ani sir John Hawbuck z Haws, ani sir John Hipsley z Briary Hall nie zamykają przed gośćmi swych podwoi, a o gościnności generała Sago mogę mówić z własnego doświadczenia. A obie stare damy z Guttlebury, czyż one się nie liczą? Czy sądzi pani, że przyjemny młody człowiek, którego nazwiska nie wymienię, nie byłby u nich mile przyjęty? Czy nie wie pani, że na wsi ludzie chętnie przyjmują każdego gościa, byłe był?

Jednakże owe dostojne osobistości nie mieszczą się w planie niniejszego dzieła i są jedynie drugorzędnymi postaciami naszego dramatu Snobów, podobnie jak w teatrze królowie i cesarze nie bywają ani w połowie tak ważni jak różne osoby skromnej kondycji. Doża wenecki na przykład ustępuje pierwszeństwa Otellowi, który jest tylko Negrem, a król Francji — panu Falconbridge, osobnikowi bez żadnej zgoła parenteli. Tak samo rzecz się ma z wyżej wymienionymi dostojnymi postaciami. Przypominam sobie doskonale, że czerwone wino u Hawbucka było znacznie gorsze niż u Hipsleya, podczas gdy na odwrót: pewien gatunek białego w Haws (nawiasem mówiąc, lokaj nalewał mi za każdym razem tylko po pół kieliszka) był niezrównany. Pamiętam także rozmowy. O pani, pani, jakże one były głupie! Orka; bażanty i kłusownictwo; awantura o przedstawicielstwo hrabstwa w Parlamencie; różnice zdań między hrabią Mangelwurzelshire a jego krewniakiem i kandydatem, czcigodnym Marmadukiem Tomnoddy (wszystko to mógłbym spisać, gdybym chciał pogwałcić tajemnice poufnych zwierzeń), jak również wyczerpujące rozmowy o pogodzie, wielkich łowach z chartami, nowych nawozach, no i oczywiście o jedzeniu i piciu.

Ale cui bono? U tych doskonale głupich i szanownych rodzin nie ma tego snobizmu, którego demaskowanie postawiliśmy sobie za cel. Wół jest wołem — wielkim, spasionym, ryczącym i przeżuwającym kawałem mięsa. Zgodnie ze swą naturą przeżuwa i spożywa przeznaczoną mu porcję brukwi lub makuchu, dopóki nie przyjdzie mu pora zniknąć z pastwiska, by ustąpić miejsca innym, głośno ryczącym i wypasionym bydlętom. Może nie szanujemy wołu, ale godzimy się chętnie z jego obecnością. Snob zaś, moja droga pani, jest żabą, która stara się nadąć do wielkości

wołu. Dokuczajmy mu, by głupiemu stworzeniu odechciało się szaleństwa.

Proszę przyjrzeć się wypadkowi mego nieszczęsnego przyjaciela Ponta; jest to dobroduszny i zacny angielski gentleman — niezbyt mądry, ale jeszcze zupełnie znośny — który jest przywiązany do portweinu, swojej rodziny, wiejskich rozrywek i gospodarstwa, ma gościnne usposobienie, śliczny dworek i tysiąc funtów rocznego dochodu. Nie jest to wiele, lecz między nami mówiąc, sporo ludzi żyje za mniej, i to wcale nie najgorzej.

Jest na przykład doktor, którego pani Pontowa nie raczy zaszczycać wizytami: człowiek ten kształci liczne potomstwo, jest kochany przez biedotę w promieniu kilku mil i daje im gratis portwein na lekarstwo. A jak ci ludzie dają sobie radę z pieniędzmi, to — mówi pani Pontowa — jest dla niej zupełną tajemnicą.

Jest też i pastor, doktor Chryzostom; pani P. twierdzi, że pokłócili się o puseyizm, lecz, o ile wiem, chodziło o to, że w Haws traktowano panią C. grzeczniej niż ją. O tym, ile mu przynosi jego prebenda, może się pani w każdej chwili dowiedzieć z „Przewodnika Kościelnego"; nie wie pani jednak, ile rozdaje.

Przyznaje to nawet Pettipois, w którego oczach komża pastora jest czymś w najwyższym stopniu wstrętnym. I Pettipois zresztą także na swój sposób spełnia swój obowiązek, obdarowując swe owieczki nie tylko traktacikami i gadaniną, ale i pieniędzmi. Nawiasem mówiąc, ponieważ jest synem lorda, pani Pontowej leży bardzo na sercu, by poślubił tę z córek, której nie wybierze lord Gules.

Chociaż dochód Ponta wynosi prawie tyle, co dochody tamtych trzech razem wziętych — o droga pani! spójrz, w jakim ten biedak żyje beznadziejnym nie

dostatku! Jakiż dzierżawca może liczyć na jego pobłażliwość? Któryż biedak od niego spodziewać się może wsparcia?

— Mój pan to najlepszy człowiek na świecie — powiada zacny Stripes — i kiedyśmy byli obaj w pułku, nie było nikogo, kto by miał hojniejszą rękę. Ale tak jak nasza pani dusi z niego grosze, to dziwię się, że panienki w ogóle jeszcze żyją.

Mają świetną guwernantkę i świetnych nauczycieli; sukienki szyje im modystka samej lady Carabas; braciszek ich poluje na lisy w towarzystwie hrabiów, najlepsze towarzystwo z całego hrabstwa bywa w Zielonym Ustroniu, a pani Pontowa uważa się za wzór żony i matki i za cud świata, ponieważ całą tę nędzę i snobistyczną maskaradę potrafi uprawiać za tysiąc funtów rocznego dochodu.

Cóż to była za niewymowna ulga, droga pani, gdy Stripes wsadził moją torbę do wolantu i zawiózł mnie (gdyż biedak Ponto miał atak lumbago) do gospody „Pod Herbem Carabasów" w Guttlebury, gdzie rozstaliśmy się ze sobą. Było tam w izbie kilku komiwojażerów. Jeden mówił o firmie, której jest przedstawicielem, inny o swoim obiedzie, jeszcze inny o gospodach, które zwiedzał po drodze, i tak dalej. Gadanina ta nie była bardzo mądra, ale poczciwa i rzeczowa, nie gorsza od konwersacji wiejskich gentlemenów i ach, o ileż przyjemniejsza niż wysłuchiwanie popisów fortepianowych panny Wirt i dystyngowanego ględzenia pani Pontowej o modzie i najlepszych rodach w okolicy.

Rozdział trzydziesty drugi

O SNOBACH W OGÓLNOŚCI

Kiedy widzę, jak wielkie wrażenie wywierają te felietony na rozumnej publiczności, mam niepłonną nadzieję, że niebawem będziemy mieli w gazetach stały dział o Snobach, tak jak mamy kronikę policyjną i sądową. Gdy przytrafi się niezwykły wypadek nadużycia siły przez policję czy też naruszenia Prawa

o Ubogich, któż piętnuje go wymowniej od „Timesa"? Gdy więc zdarzy się jakiś niezwykle jaskrawy przykład snobizmu, czemuż oburzony dziennikarz nie miałby zwrócić uwagi ogółu również i na to przestępstwo?

Jak na przykład z punktu widzenia snobizmu należałoby oświetlić sprawę hrabiego Mangelwurzelshire

i jego brata? Pomińmy już całą brutalność, okrucieństwo, nieprzytomną gadaninę, błędy gramatyczne, wzajemne obelgi, wzajemne zadawanie kłamstwa, groźby i odwołania, w które ów spór braterski obfituje — pomińmy je, jako dotyczące wyłącznie tego indywidualnego arystokraty i jego krewnego, których sprawy nic nas nie obchodzą — i zastanówmy się, jak dogłębnie zepsute, jak przyzwyczajone do podłości i płaszczenia się, słowem, jak gruntownie snobistyczne musi być całe hrabstwo, które nie może sobie znaleźć lepszych przywódców czy przedstawicieli niż ci dwaj

panowie. „Nie chcemy — powiada najwidoczniej sławne hrabstwo Mangelwurzelshire — by człowiek, który ma reprezentować nas w Parlamencie, umiał pisać gramatycznie, by wyrażał się po chrześcijańsku, by umiał zachować zwyczajną przyzwoitość w postępowaniu, ani nawet, by minimalna porcja zdrowego rozsądku była jego udziałem. Wszystko, czego nam trzeba, to żeby nam go polecił hrabia Mangelwurzelshire. Wszystko zaś, czego wymagamy od hrabiego Mangelwurzelshire, to aby posiadał pięćdziesiąt tysięcy rocznie i polował z chartami po okolicy." O wy, dumo krainy Snobów! O płaszczące się, uniżone i bezwstydne fagasy i pasożyty!

Ale stajemy się nazbyt gwałtowni; nie porzucajmy naszej zwykłej pogody i nutki żartobliwości i sentymentu, z jaką zarówno miły czytelnik jak piszący te słowa wiedli dotychczas swe rozważania. Cóż, snobizm przenika zarówno farsę towarzyską jak wielką komedię państwa i ten sam morał da się zastosować do obu.

Czytaliśmy na przykład w gazetach o pewnej młodej damie, która zwiedziona przez wróżkę, odbyła część drogi do Indii (zajechała, zdaje mi się, aż do Bagnigge Wells) w poszukiwaniu męża, którego jej tam wywróżono. Czy myślicie, że to zbłąkane, oszukane biedactwo porzuciłoby swój sklepik dla człowieka niższego od niej stanem, dla kogokolwiek innego niż cudnego kapitana w epoletach i czerwonej kurtce? To snobizm wywiódł ją w pole, to próżność uczyniła z niej ofiarę nieuczciwej wróżki.

Drugi wypadek to Mademoiselle de Saugrenue, „interesująca Francuzeczka o obfitych czarnych kędziorach", która mieszkała za darmo w pewnym pensjonacie w Gosport, a następnie gratis przerzuciła się do Fareham, tam zaś wylegując się na łóżku poczciwej staruszki, która udzieliła jej gościny, miła pa

nienka skorzystała z okazji, by rozpruć materac i ukraść kasetkę z pieniędzmi, z którą uciekła do Londynu. Jakbyście wytłumaczyli niezwykłą życzliwość, okazywaną interesującej Francuzeczce? Czy wywołały ją jej czarne kędziorki, jej urocza buzia? Ba! Czyż panie tak kochają inne panie za ładną twarz i czarne włosy? Powiedziała, że jest krewną lorda de Saugrenue; opowiadała o lady, swej ciotce, i podawała swe nazwisko jako de Saugrenue. Zacni właściciele pensjonatów natychmiast znaleźli się u jej stóp. Zacne, poczciwe, prostoduszne, miłujące lordów dzieci krainy Snobów!

Był na koniec wypadek „wielce czcigodnego pana Vernon" w York. „Wielce czcigodny" był synem arystokraty i ześrodkował swoje zabiegi na pewnej staruszce. Wyłudzał od niej obiady, pieniądze, ubranie, łyżeczki, bieliznę i nieograniczone zaufanie. Potem zarzucił sieci na rodzinę złożoną z ojca, matki i córek, z których jedną zamierzał rzekomo poślubić. Ojciec pożyczał mu pieniądze, matka robiła dlań konfitury i marynaty, córki rywalizowały z sobą w przyrządzaniu obiadków dla „wielce czcigodnego" — a jak się to skończyło? Pewnego dnia zdrajca zbiegł z imbryczkiem do herbaty i koszem pełnym zimnego mięsiwa. To tytuł „wielce czcigodnego" był przynętą na haczyku, który połknęły te wszystkie żarłoczne a prostoduszne Snoby. Czy dałyby się oszukać przez człowieka z gminu? Gdzież jest taka staruszka, mój drogi panie, która przyjęłaby nas w swój dom, choćbyśmy byli nie wiedzieć jak biedni, nakarmiła, przyodziała, dała nam swoje pieniądze i srebrne widelce? Niestety, ach, niestety! Któryż prawdomówny śmiertelnik może liczyć na taką gospodynię? A jednak o wszystkich tych przykładach oddanych a łatwowiernych Snobów przeczytaliśmy w gazetach z jednego tylko tygodnia,

a któż wie, ile jeszcze podobnych w tym czasie się zdarzyło?

Właśnie skończyliśmy pisać powyższe uwagi, kiedy dotarł do rąk naszych ładny liścik zapieczętowany motylkiem i opatrzony stemplem pocztowym pewnej miejscowości na północy kraju. List był treści następującej:

listopada

„Panie «Punch»!

Ponieważ interesujemy się ogromnie pańskimi felietonami o Snobach, chciałybyśmy bardzo wiedzieć, do której z klas owego szanownego bractwa Pan by nas zaliczył.

Jest nas trzy siostry, lat od siedemnastu do dwudziestu dwóch. Nasz ojciec pochodzi naprawdę z bardzo dobrej rodziny (powie Pan, że to snobizm wspominać o tym, ale chcę po prostu stwierdzić fakt); nasz dziadek macierzysty był hrabią.

Stać nas na to, by sprowadzać sobie luksusowe wydanie dzieł Pana, jak również Dickensa, gdy tylko się ukazują, ale nie mamy w domu takich rzeczy jak Księga parów ani nawet baronetów.

żyjemy wygodnie, mamy doskonale zaopatrzoną piwnicę itd., ale ponieważ nie bardzo możemy pozwolić sobie na lokaja, usługuje nam do stołu schludna pokojówka (choć nasz ojciec był wojskowym, wiele podróżował, bywał w najlepszym towarzystwie itd.). Mamy co prawda stangreta i chłopca do pomocy, ale nie pakujemy tego ostatniego w strój pazia z guzikami ani nie każemy żadnemu z nich usługiwać przy stole, jak Stripes i Tumek.

Zachowujemy się zupełnie jednakowo wobec osób z przydomkiem przy nazwisku jak i takich, które go nie mają. Nosimy w miarę szerokie krynoliny, a rano nigdy nie jesteśmy oklapnięte. Jadamy smaczne i obfite obiady na porcelanie (chociaż mamy srebrną zastawę) i równie dobre, kiedy jesteśmy sami, jak wówczas, gdy mamy gości.

Więc prosimy Pana bardzo, drogi Panie «Punch», niech nam Pan krótko odpowie w następnym numerze, a będę Panu strasznie wdzięczna. Nikt nie wie, że piszemy do Pana, nawet nasz ojciec; nie będziemy też Pana nigdy więcej zaczepiać, jeżeli nam Pan tylko odpowie; niechże Pan to koniecznie uczyni, ot tak dla zabawy!

Jeśli doczyta Pan do tego miejsca, co jest wątpliwe, prawdopodobnie wrzuci Pan ten list do ognia. Jeśli tak będzie, nic na to nie poradzę; ale jestem optymistką z usposobienia, toteż zachowuję cień nadziei. W każdym razie będę oczekiwać niecierpliwie najbliższej niedzieli, gdyż w tym dniu dociera Pan do nas, i ze wstydem wyznaję, że nie umiemy powstrzymać się od przeczytania artykułu Pana w powozie w powrotnej drodze z kościoła.

Pozostaję itd. itd. wraz z siostrami.

Proszę wybaczyć mi tę bazgraninę, ale zawsze piszę bez namysłu.

P. S. W zeszłym tygodniu był Pan dosyć niemądry, nie uważa Pan? Nie trzymamy gajowego, ale jednak mamy zawsze dużo zwierzyny, kiedy polujemy razem z przyjaciółmi, nawet pomimo kłusowników. Nigdy nie piszemy listów na perfumowanym papierze, jednym słowem, jestem przekonana, że gdyby Pan nas znał, nie uważałby nas Pan za Snobów."

Na co odpowiadam w te słowa:

„Moje miłe panienki, znam miejscowość, w której rzuciłyście list na pocztę, i będę tam na nabożeństwie od najbliższej niedzieli za tydzień. Proszę Was, przypnijcie dnia tego do kapeluszy po tulipanie lub innym jakimś drobiazgu, abym mógł Was rozpoznać. Mnie i mój ubiór poznacie na pewno: młody człowiek, wyglądający na spokojnego, w białym cylindrze, czerwonym jedwabnym halsztuku, jasnoniebieskich spodniach, w butach z lakierowanymi czubkami, ze szmaragdową szpilką w gorsie. Będę miał czarną wstążkę wokół kapelusza i moją zwykłą bambusową laseczkę z bogato pozłacaną gałką. Przykro mi, że do przyszłego tygodnia nie starczy mi czasu na zapuszczenie wąsika.

Od siedemnastu do dwudziestu dwóch lat! O bogowie! Co za wiek! Kochane młode istoty, wyobrażam Was sobie wszystkie trzy. Siedemnaście odpowiada mi, gdyż to wiek najbliższy mojego; jednakże, pamiętajcie, nie twierdzę, że dwadzieścia dwa to za dużo. Nie, nie. A ta ładna, szelmowska, pewna siebie średniaczka! Uspokój się, uspokój, głupie, roztrzepotane serce!

Wy Snobkami, drogie panienki?! Każdemu, kto by tak twierdził, natrę uszu. Nic złego w tym nie ma, że się jest z dobrej rodziny. Nic na to, biedactwa, nie możecie poradzić. A cóż to jest nazwisko? Albo arystokra

tyczny dodatek przed nazwiskiem? Wyznaję otwarcie, że sam nie miałbym nic przeciwko temu, aby być księciem, i między nami mówiąc, moja noga wcale nie najgorzej nadawałaby się do noszenia podwiązki.

Wy Snobkami, kochane, poczciwe istotki... nie!... to znaczy mam nadzieję, że nie... sądzę, że nie... nie będę zbyt pewny... nikt z nas bowiem nie powinien być zbyt pewny, że nie jest Snobem. Sama ta pewność trąci arogancją, a być aroganckim znaczy być Snobem. Na wszystkich szczeblach społecznych i towarzyskich, od marnego tchórza do tyrana, natura umieściła niezwykłą i urozmaiconą rzeszę Snobów. Czy jednak nie ma dobrotliwych natur, czułych serc, ludzi skromnych, prostych i miłujących prawdę? Zastanówcie się dobrze nad tym pytaniem, śliczne panienki. I jeśli potraficie na nie odpowiedzieć — a niewątpliwie tak będzie — macie szczęście; szczęśliwy jest Wasz szanowny papa i szczęśliwi owi trzej przystojni młodzi panowie, którzy mają niezadługo stać się wzajem dla siebie szwagrami."

Rozdział trzydziesty trzeci

SNOBY I MAŁŻEŃSTWO

Każdy człowiek średniego stanu, który idąc przez życie darzy sympatią swych współtowarzyszy podróży, a w każdym razie ten, kto tłukł się po świecie już ze dwa lub trzy dziesiątki lat — musi snuć nieskończone, melancholijne refleksje nad losem tych ofiar, które codziennie pochłania kodeks towarzyski (czytaj: snobizm). Z miłością, prostotą i naturalną dobrocią snobizm pozostaje w wieczystej wojnie. Ludzie nie śmią być szczęśliwi ze strachu przed Snobami. Nie śmią kochać w obawie przed Snobami. Usychają w samotności pod działaniem tyranii Snobów. Poczciwe, zacne serca schną i zamierają. Dzielni chłopcy, kwitnący młodością, stają się nadętymi starymi kawalerami, puchną, pękają i giną. Czułe dziewczęta więdną, kurczą się i marnieją samotnie, gdyż snobizm pozbawił je możności zaspokojenia zwyczajnej tęsknoty do szczęścia i uczucia, którą natura wszystkim nam zaszczepiła. Smutno mi się robi na sercu, kiedy oglądam dzieło owego obłąkanego tyrana. Widząc je nadymam się pospolitą furią, goreję wściekłością na Snoba. Precz, wołam, wstrętna tępoto! Precz, głupi tyranie, oddaj brutalnego ducha! Po czym uzbrajam się w miecz i lancę, żegnam się z rodziną i idę walczyć z tym ohydnym mocarzem i ludojadem, z brutalnym

władcą twierdzy snobizmu, który tyle łagodnych serc trzyma w męce i niewoli.

Kiedy „Punch" zostanie królem, oświadczam, iż nie będzie więcej starych panien i starych kawalerów. Zamiast Guy Fawkesa palić się będzie corocznie wielebnego pana Maltbusa. Ci, którzy nie będą chcieli wstąpić w związki małżeńskie, pójdą na roboty przymusowe. Za grzech poczytane będzie nawet najbiedniejszemu, jeśli nie będzie miał ładnej, kochającej go dzieweczki.

Powyższe refleksje przyszły mi do głowy po spacerze odbytym z moim dawnym kolegą, nazwiskiem Jack Spiggot, który właśnie przechodzi w stan starokawalerstwa, a którego ongi znalem jako męskiego, kwitnącego młodziana. Jack był jednym z najprzystojniejszych chłopców w Anglii, kiedy razem wstępowaliśmy do szkockiego pułku Highlanderów, jednakże ja wcześniej wystąpiłem z wojska i straciłem go z oczu na długie lata.

Ach, jakże zmienił się od tego czasu! Nosi obecnie gorset i zaczyna farbować faworyty. Policzki jego, niegdyś rumiane, dziś są całe pokryte plamami; oczy, ongiś błyszczące i śmiałe, dziś są barwy jajka mewy obranego ze skorupki.

— Czy jesteś żonaty, Jacku? — spytałem pamiętając, jak bardzo był zakochany w swej kuzynce Letty Lovelace, kiedy nasz pułk kwaterował w Strathbungo jakieś dwadzieścia lat temu.

— Żonaty? Nie — powiada. — Za mało pieniędzy. Dość trudno mi było utrzymać się samemu za pięćset rocznie, a cóż dopiero rodzinę. Chodź do Dickinsona; jest tam najlepsza madera w Londynie, mój kochany!

Poszliśmy więc i gadaliśmy o dawnych czasach. Rachunek za obiad i wina był olbrzymi, a ilość wypitego

przez Jacka koniaku z wodą sodową świadczyła o tym, że był wytrawnym moczymordą.

— Gwinea czy dwie... Cóż, u licha, zależy mi na tym, ile wydam na obiad! — mówi.

— A Letty Lovelace? — pytam.

Jackowi twarz się wydłużyła. Jednakże po chwili wybuchnął głośnym śmiechem.

— Letty Lovelace! — wykrzyknął. — Jeszcze ciągle nazywa się Letty Lovelace, ale o Boże! taka pomarszczona z niej staruszka! Jest cienka jak nóż do przecinania książek, a pamiętasz, jaką miała figurę; nos jej poczerwieniał, a zęby posiniały. Wciąż choruje; ciągle kłóci się z resztą rodziny; ciągle śpiewa psalmy i zażywa pigułki. Boże, udało mi się jak rzadko, że nic z tego nie wyszło. Przysuń no mi grog, mój stary.

Pamięć przeniosła mnie od razu w te czasy, kiedy Letty była najśliczniejszą z młodych istot, kiedy na dźwięk jej śpiewu serce skakało człowiekowi do gardła; kiedy większą przyjemność sprawiało oglądanie jej w tańcu niż widok Montessu czy Noblet (ówczesnych królowych baletu); kiedy Jack nosił na sercu medalion z jej włosami zawieszony na złotym łańcuszku, a rozmarzony whisky z wodą, po dłuższym posiedzeniu w messie pułkowej, wyciągał tę pamiątkę, całował ją i płakał nad nią ku wielkiej uciesze starego majora z nosem jak butelka oraz całego towarzystwa przy stole..

— Mój ojciec i jej ojciec nie mogli dojść do porozumienia — rzekł Jack. — Generał nie chciał dać więcej niż sześć tysięcy. Mój stary powiedział, że niżej ośmiu nic z tego. Lovelace na to kazał mu się wypchać, więc rozstaliśmy się. Mówili mi, że miała suchoty. Do diaska! Ma czterdziestkę i jest twarda i kwaśna jak ten oto kawałek skórki cytrynowej. Nie wlewaj w sie

bie za dużo ponczu, Snobie. Nikt nie może wytrzymać ponczu po winie.

— A czym ty się zajmujesz, Jacku? — spytałem.

— Sprzedałem wszystko po śmierci starego. Matka mieszka w Bath. Jeżdżę tam raz w roku na tydzień. Straszne nudy. Wist po szylingu punkt. Cztery siostry, wszystkie niezamężne prócz najmłodszej, okropność. W sierpniu Szkocja. W zimie Włochy. Diabelny reumatyzm. W marcu przyjeżdżam do Londynu i obijam się po klubie, mój stary, i „nie wrócim do domu aż raaano, aż dzień zaświta znów!"

„Tak to złamane zostało życie dwojga ludzi — dumał obecny tu snobograf pożegnawszy się z Jackiem Spiggotem. — Ładna, wesoła Letty Lovelace puszczona na fale bez steru, a przystojny Jack Spiggot samotnie porzucony na brzegu wałęsa się jak pijany Trinculo."

Cóż było powodem takiego znieważenia Natury (by nie użyć wyższego imienia) i spaczenia jej dobrotliwych zamiarów wobec tej pary? Co za przeklęty mróz zwarzył miłość, którą oboje w sercu nosili, i skazał dziewczynę na jałowe kiśnięcie, a chłopca na samolubne starokawalerstwo? To piekielny Snob, tyran rządzący nami wszystkimi, który powiada: „Nie będziesz kochała bez panny służącej, nie wstąpisz w związki małżeńskie bez powozu i koni; nie będziesz miał żony przy sercu ani dzieci na kolanach bez pazia w liberii z guzikami i francuskiej bony; pójdziesz do diabła, jeśli nie będziesz miał karety; ożeń się ubogo, a świat odwróci się od ciebie; krewni będą cię unikać jak zbrodniarza; ciotki i wujowie wznosić będą oczy do nieba i opłakiwać przesmutny sposób, w jaki Tom czy Harry zawiązał sobie życie. Ty, panienko, możesz bez hańby sprzedać się i wyjść za starego Krezusa; ty, młodzieńcze, możesz dla posagu przepoić

kłamstwem twe serce i życie całe. Jeśli jednak jesteście biedni, biada wam! Wielki świat, brutalny Snobautokrata, skazuje was na opuszczenie i zatratę. Więdnij na swym poddaszu, biedna dziewczyno; gnij, biedny kawalerze, w swoim klubie."

Kiedy widzę tych pustelników bez wdzięku, tych nienaturalnych mnichów i mniszki reguły św. Belzebuba, moja nienawiść do Snobów, ich kultu i ich bożyszcz przechodzi wszelkie granice. Obalmyż tego bożkaludożercę, tego ohydnego potwora, powiadam. I płonę cały bohaterską odwagą Tomcia Palucha stając do walki ze Snobemolbrzymem.

Rozdział trzydziesty czwarty

SNOBY I MAŁŻEŃSTWO

W szlachetnym romansie Dziesięć tysięcy rocznie przypominam sobie głęboko wzruszający opis, jak to bohater, pan Aubrey, po chrześcijańsku znosił swoje niedole. Najpierw w kwiecistych i górnolotnych słowach dał wyraz uczuciu rezygnacji, po czym opuścił swą wiejską siedzibę i przybył do stolicy dyliżansem zaprzężonym w parę koni, wciśnięty między żonę a siostrę. Jest koło siódmej, koła pojazdów grzechoczą o bruk, u wszystkich drzwi rozlega się dźwięk kołatek, a łzy zaćmiewają piękne oczy Katarzyny i pani Aubrey na myśl, że w dawnych, szczęśliwszych czasach ich Aubrey wychodził o tej godzinie na obiad do swych arystokratycznych przyjaciół. Taki jest sens owego ustępu, wykwintnych bowiem słów, w które został ujęty, już zapomniałem. Zawsze jednak będę pamiętał i nosił w sercu wspomnienie zawartego w nim szlachetnego sentymentu. Cóż może być bardziej wzniosłego niż łzy rodziny wielkiego człowieka wylane nad... jego obiadem? Któryż pisarz w niewielu słowach lepiej opisał Snoba?

Czytaliśmy niedawno ten ustęp w domu mego przyjaciela Raymonda Gray, adwokata, szczerego młodzieńca bez żadnej praktyki, lecz szczęśliwie wyposażonego w dużą dozę dobrego humoru, który pozwala

mu czekać cierpliwie i znosić z pogodą swe skromne stanowisko w świecie. Tymczasem, nim ono się zmieni, nieubłagane prawo konieczności oraz koszty związane x utrzymaniem kancelarii na Northern Circuit zmuszają pana Graya do mieszkania w bardzo maleńkim domku na bardzo dziwacznym skwerku w okolicy Gray's Inn Lane.

Rzeczą jeszcze dziwniejszą jest to, że Gray ma tam e sobą żonę. Pani Gray była z domu panną Harley Baker; chyba nie potrzebuję mówić, że to szanowna rodzina. Spokrewnieni z Cavendishami, Oxfordami, Marrybone'ami, trzymają głowy wysoko, choć już nieco stracili z pierwotnych splendorów. Wiem, że pani Harley Baker nigdy nie chodzi do kościoła inaczej niż pod eskortą Jana, który niesie za nią książkę do nabożeństwa. Także jej siostra, panna Welbeck, nie przejdzie dwudziestu jardów po sprawunki bez asysty swojego pazia Figby, choć stara dama jest najbrzydszą kobietą w parafii: wysoka i wąsata jak grenadier. Dziwne zaiste, jak Emilka Harley Baker mogła zniżyć się do małżeństwa z Raymondem Gray — ona, najładniejsza i najdumniejsza z całej rodziny, ona, która odpaliła sir Cockle Bylesa z armii bengalskiej, która kręciła noskiem na radcę królowej, Essexa Tempie, spokrewnionego ze szlachetnym domem Albyn. Mając wszystkiego zaledwie funtów, wyszła za człowieka, który miał ledwo tyle co ona. Wrzask gniewu i oburzenia podniósł się w całej rodzinie na wieść o takim mezaliansie. Pani Harley Baker nigdy teraz nie mówi o córce inaczej niż ze łzami w oczach jako o istocie, której życie zostało złamane. Panna Welbeck mówi: — Uważam tego człowieka za łotra — i nazywa biedną, dobroduszną panią Perkins oszustką, ponieważ u niej na balu młoda para spotkała się po raz pierwszy.

Tymczasem państwo Gray mieszkają, jak się rzekło, na Gray's Inn Lane, trzymają służącą i niańkę, która ma ręce pełne roboty, i są wyzywająco, nienaturalnie szczęśliwi. Nie pomyśleli ani razu o tym, by zapłakać nad swym obiadem, jak owe nieznośnie płaczliwe i snobistyczne kobiety z otoczenia mego ulubionego Snoba: Aubreya z Dziesięciu tysięcy rocznie. Przeciwnie, wesoło i z wdzięcznością przyjmują te skromne wiktuały, które im los nadarzy — co więcej — mają nawet kęsek i dla głodnego przyjaciela, co piszący te słowa może wdzięcznie poświadczyć.

Wspomniałem o tych obiadkach i o pewnym znakomitym puddingu cytrynowym, który przyrządza pani Gray, naszemu wspólnemu przyjacielowi, wielkiemu panu Goldmore, dyrektorowi Kompanii WschodnioIndyjskiej, na co twarz tego ostatniego przybrała wyraz niemal apoplektycznego przerażenia: — Co! — wybuchnął. — To oni wydają obiady? — Sądził widocznie, że to zbrodnia i cud, by tacy ludzie w ogóle jadali obiady, i że zwykle, skuleni nad piecem kuchennym, obgryzają kość i skórkę chleba. Ilekroć spotyka ich w towarzystwie, dziwi się (i zawsze bardzo głośno wyraża swe zdziwienie), że ona ukazuje się przyzwoicie ubrana, a on ma na grzbiecie nie łatany surdut. Słyszałem raz, jak rozwodził się nad ich biedą przed pełną salą klubu „Conflagrative", do którego i on, i Gray, i ja mamy zaszczyt należeć.

Spotykamy się w klubie prawie codziennie. O wpół do piątej Goldmore przyjeżdża z City na St. James's Street i można go zobaczyć, jak czyta wieczorne gazety przy weneckim oknie wychodzącym na Pall Mall. Jest to duży, krewki człowiek noszący pęk pieczątek przy obszernej kamizelce z głębokim wycięciem. Wielkie poły jego surduta wypchane są listami agentów

i papierami dotyczącymi licznych kompanii, których jest dyrektorem. Pieczątki brzęczą przy każdym jego kroku. Chciałbym mieć takiego człowieka za wuja, ale pod warunkiem, że byłby on bezdzietny. Kochałbym go i pieścił, i otaczał serdecznością.

W pełni sezonu o szóstej, kiedy cały świat bawi na St. James's Street, prywatne powozy stoją na postojach na przemian z dorożkami, ufryzowani dandysi pokazują swe pozbawione wyrazu twarze przez okna „White'a"; przez szyby u „Arthura" widać, jak szanowni siwowłosi panowie kiwają do siebie głowami, a cudowny, czerwono odziany królewski odźwierny grzeje się na słońcu przed Marlborough House. W samo południe londyńskiego dnia przed bramę klubu „Conflagrative" zajeżdża jasnożółta kareta zaprzężona w karę konie. Na koźle siedzi stangret w przylegającej peruce z jedwabiu i dwóch upudrowanych służących w białożółtych liberiach. Wewnątrz karocy spoczywa tęga kobieta z pudlem i różową parasolką. Pazik wchodzi do klubu i mówi: — Pańska kareta zajechała, sir — do pana Goldmore'a (który doskonale o tym wie, ponieważ wygląda przez okno razem z czterdziestoma innymi bywalcami „Conflagrative"). Goldmore kręci głową. — A więc pamiętaj pan, punkt o ósmej — powiada do pana Mulligatawney, drugiego dyrektora Kompanii WschodnioIndyjskiej, po czym wchodzi do karety, opada na poduszki obok pani Goldmore, by przejechać się po parku, a potem wrócić do siebie na Portland Place. Kiedy kareta odjeżdża, wszyscy młodzi bywalcy klubu czują tajone uniesienie. To stanowi jak gdyby cząstkę składową ich życia. Ta kareta należy do klubu, a klub należy do nich. Z zainteresowaniem śledzą wzrokiem oddalający się pojazd, a spotkawszy go w parku patrzą nań z uznaniem. Ale stop! nie doszliśmy jeszcze do Snobów klubowych. O dzielne

moje Snoby, cóż to będzie wśród was za popłoch, kiedy te felietony się ukażą!

Możecie zatem sądzić z powyższego opisu, jakiego rodzaju człowiekiem jest Goldmore. Nudny i pompatyczny Krezus z ulicy Leadenhall, a ponadto dobroduszny i uprzejmy, okrutnie uprzejmy. — Pan Goldmore nigdy nie zapomni — zwykła mówić jego małżonka — że to dziadek pani Gray wysłał go do Indii, i choć ta młoda osoba wyszła za mąż najniebaczniej w świecie i porzuciła swą pozycję towarzyską, jej mąż zdaje się być zdolnym i pracowitym młodym człowiekiem; zrobimy zatem wszystko, co w naszej mocy, aby mu dopomóc. — Toteż zapraszali Grayów na obiad dwa lub trzy razy w każdym karnawale; aby zaś większą jeszcze okazać dobroć, za każdym razem polecali lokajowi wynająć dwukonny powozik, który przewoził ich na Portland Place i z powrotem do domu.

Jestem oczywiście zbyt życzliwym przyjacielem obu stron, by nie powtórzyć Grayowi, co Goldmore o nim myśli i jakie było zdumienie Nababa na wieść, że adwokat bez praktyki może w ogóle jadać jakieś obiady. Powiedzenie Goldmore'a stało się nawet wśród nas, dowcipnisiów klubowych, ulubionym docinkiem wobec Graya; pytaliśmy go stale, kiedy ostatni raz miał w ustach mięso? Może mu przynieść z domu jakieś resztki na obiad? i tysiące podobnych facecji.

Pewnego dnia, wróciwszy z klubu do domu, pan Gray zakomunikował żonie zdumiewającą wieść, że zaprosił Goldmore'a na obiad.

— Ależ, kochanie — rzecze pani Gray przerażona — jak mogłeś być tak okrutny? Przecież nasza jadalnia nie pomieści pani Goldmore!

— Uspokój się, pani Gray; jejmość bawi w Paryżu. Przychodzi tylko Krezus, a potem jedziemy na przed

stawienie do Sadler's Wells. Goldmore powiedział w klubie, że jego zdaniem Szekspir jest wielkim poetą dramatycznym i że powinno się go popierać. Wobec tego, uniesiony zapałem, zaprosiłem go do nas na bankiet.

— Boże miłosierny! Cóż my możemy dać mu na obiad? Ma dwóch francuskich kucharzy, wiesz — pani Goldmore zawsze nam o nich opowiada — i codziennie jada obiad z radnymi miejskimi.

— Zwykłą baraninkę, żoneczko złocista, Przygotuj, o proszę, co żywo. Niechaj będzie miękka, tłusta i soczysta, Czyż może być lepsze mięsiwo?

— rzekł Gray cytując mego ulubionego poetę.

— Ale kucharka chora, a wiesz, że u tego okropnego pasztetnika Pattypana...

— Milcz, kobieto! — powiedział głębokim głosem tragika. — Ja zadysponuję tę ucztę. Rób wszystko tak, jak ci każę. Zaproś tu obecnego naszego przyjaciela Snoba, by wziął udział w biesiadzie. Ja podejmuję się ją sprokurowiać.

— Nie wydawaj za dużo pieniędzy, Raymondzie — rzekła jego żona.

— Spokój, małoduszna towarzyszko życia adwokata bez praktyki. Obiad Goldmore'a będzie dostosowany do naszych skromnych środków. Tylko we wszystkim słuchaj moich rozkazów.

Ja zaś, widząc po osobliwym wyrazie twarzy mego przyjaciela, że zanosi się na jakiś żart, z niepokojem oczekiwałem jutra.

Rozdział trzydziesty piąty

SNOBY I MAŁŻEŃSTWO

Punktualnie o oznaczonej godzinie (przy okazji nie mogę się powstrzymać od zaznaczenia mej nienawiści i oburzenia względem tych nędznych Snobów, którzy przychodzą na obiad o dziewiątej, gdy są proszeni na ósmą, po to by wzbudzać sensację w towarzystwie. Oburzenie porządnych ludzi, obmowa ze strony innych i przekleństwa kucharzy niechaj ścigają tych nędzników i pomszczą towarzystwo, z którego oni nic sobie nie robią) — punktualnie tedy o godzinie piątej, którą wyznaczyli państwo Raymondostwo Grayowie, ulicą Bittlestone w Gray's Inn kroczył młodzian eleganckiej powierzchowności, w schludnym wieczorowym stroju; jego faworyty były starannie przystrzyżone, lekki krok zdradzał pośpiech (gdyż zaprawdę był głodny, jak zawsze zresztą w porze obiadowej, o którejkolwiek wypadłaby godzinie), a gęste złociste włosy, wijące się aż do ramion, pięknie odbijały od nowiuteńkiego jedwabnego cylindra za cztery szylingi i dziewięć pensów. Osobą tą, nie potrzebuję chyba dodawać, był pan Snob. On bowiem nigdy się nie spóźnia na proszony obiad. Ale do rzeczy.

Chociaż pan Snob pochlebiał sobie może, iż wzbudzał sensację krocząc po ulicy Bittlestone ze swą laseczką o bogato złoconej gałce (i doprawdy przysięgnę, że widziałem głowy przypatrujące mi się przez

okno zakładu panny Squilsby, modystki, której mosiężna wywieszka widnieje naprzeciwko domu Raymonda Graya i która wystawia w oknie trzy kapelusze zrobione ze srebrnego papieru oraz dwa zapstrzone francuskie żurnale mód), czymże była emocja spowodowana moim przybyciem w porównaniu z tą, którą przeżyła mała uliczka, gdy pięć minut po piątej przemknęły po niej: stangret w jedwabistej peruce, lokaje w żółtych ubiorach, kare rumaki i lśniąca srebrem uprząż pana Goldmore'a? Uliczka jest malutka, złożona z malutkich domków, na których widać prawie wszędzie mosiężne wywieszki jak u panny Squilsby. Handlarze węglem, architekci i mierniczowie, dwóch lekarzy, doradca prawny, nauczyciel tańca i oczywiście paru pośredników sprzedaży nieruchomości: oto, kto mieszka w tych domkach, małych piętrowych budyneczkach ze stiukowymi portykami. Kareta Goldmore'a nieomal przerastała ich dachy; z wysokości pierwszego piętra można było podać ręce rozpartemu w niej Krezusowi. Wszystkie okna owych pięter zaludniły się w mgnieniu oka ciżbą dzieci i kobiet. Pokazała się pani Hammerly w papilotach; pani Saxby z przekrzywioną sztuczną grzywką na czole; pan Wriggles zerkał przez muślinowe firanki, trzymając jednocześnie w dłoni szklankę gorącej wody z rumem. Jednym słowem, na ulicy Bittlestone zapanowało wielkie poruszenie, gdy kareta pana Goldmore'a zajeżdżała przed drzwi pana Raymonda Graya.

— Jak to miło z jego strony, że wziął ze sobą obu lokajów — zawołała maleńka pani Gray, która również wyglądała zza firanki. Wielki służący zlazł z kozła i zastukał do drzwi tak mocno, że cały dom omal się nie rozleciał. Wszystkie głowy były w oknach; słońce świeciło; nawet kataryniarz przestał grać na

chwilę; służący, kareta, czerwona twarz Goldmore'a i jego biała kamizelka — wszystko jaśniało wspaniałością. W plusze odziany Herkules cofnął się, by otworzyć drzwi od karety.

Raymond Gray otworzył swoje — bez surduta. Podbiegł do karety.

— Wchodź pan, Goldmore — powiedział. — Akurat w samą porę, mój chłopcze. Otwierajcie drzwi, Jakwamtam, i wypuśćcie swego pana.

I Jakmutam usłuchał machinalnie, z twarzą wyrażającą zadziwienie i grozę, którym dorównywała jedynie skamieniała ze zdumienia mina zdobiąca purpurowe oblicze jego pana.

— O której godzinie mamy zajechać, sir? — spytał Jakmutam posługując się tą osobliwą, niemożliwą do zarejestrowania ani naśladowania wymową fagasów, która stanowi jeden z głównych uroków egzystencji na tym świecie.

— Najlepiej niech zajadą wieczorem pod teatr — zawołał Gray — stąd jest dwa kroki do Sadler's Wells i możemy śmiało przejść piechotą. Mam bilety dla wszystkich. Bądźcie więc pod Sadler's Wells o jedenastej.

— Tak, o jedenastej — wykrzyknął zatroskany Goldmore, po czym wszedł do domu niepewnym krokiem, jak gdyby na egzekucję (i tak rzeczywiście było; ten złośliwy Gray pilnował go jak kat). Kareta odjechała, odprowadzona niezliczonymi spojrzeniami z progów i balkonów; jej pojawienie się dotąd uważane jest na ulicy Bittlestone za coś nadzwyczajnego.

— Wejdź pan tutaj i zabaw się ze Snobem — rzecze Gray otwierając drzwi wiodące do małego saloniku. — Zawołam was, jak tylko kotlety będą gotowe. Fanny jest na dole, pilnuje puddingu.

— Boże litościwy — rzekł do mnie Goldmore tonem

zwierzenia. — Jak on mógł nas zaprosić? Doprawdy nie miałem pojęcia, że to... że to taka zupełna nędza,

— Obiad, obiad! — wrzeszczy Gray ze stołowego pokoju, skąd wydobywała się intensywna woń dymu i smażonego mięsa. Wszedłszy zastaliśmy panią Gray gotową na nasze przyjęcie; wyglądała zupełnie jak królewna przez jakiś przypadek trzymająca w dłoni miskę kartofli, którą następnie postawiła na stole. Mąż jej tymczasem smażył kotlety baranie na ruszcie nad kominkiem.

— Fanny przyrządziła zawijany pudding — powiada — kotlety to moja rzecz. Ten jest ładny, spróbuj go pan, Goldmore.

I wrzucił syczący kotlet na talerz owego gentlemana. Jakież słowa, jakie wykrzykniki zdołają oddać zdumienie Nababa?

Obrus był bardzo stary, pocerowany w dwudziestu miejscach. Było trochę musztardy w filiżance, srebrny widelec dla Goldmore'a, a dla nas pozostałych — żelazne.

— Nie urodziłem się ze srebrną łyżką w ustach — powiedział Gray z powagą. — Ten widelec to jedyny, jaki mamy. Na ogół używa go Fanny.

— Raymondzie! — krzyknęła pani Gray z błagalną miną.

— Przyzwyczajona była do lepszego życia, uważasz pan, i mam nadzieję, że kiedyś będę mógł jej kupić komplet obiadowy. Słyszę, że platery są niezwykle praktyczne. Gdzież, u licha, podział się ten chłopak z piwem? A teraz — rzekł zrywając się z miejsca — będę gentlemanem. — To powiedziawszy włożył surdut i usiadł stawiając z całą powagą na stole jeszcze cztery kotlety baranie, które się tymczasem dosmażyły.

— Nie jadamy mięsa codziennie, panie Goldmore —

ciągnął dalej — taki obiad to dla mnie wielka uczta. Wy, gentlemeni angielscy żyjący w dostatku, nie wiecie, jakie braki odczuwa adwokat bez klienteli.

— Boże litościwy — rzecze pan Goldmore.

— Gdzież jest to piwo? Fanny, idź do gospody „Pod Kluczami" i przynieś piwa. Masz tu sześć pensów.

I jakież było nasze zdumienie, gdy Fanny podniosła się, jakby istotnie się wybierała.

— Boże litościwy! Może ja pójdę? — zawołał Goldmore.

— Za nic na świecie, mój drogi panie. Ona jest przyzwyczajona. Nie obsłużyliby pana tak dobrze jak ją. Da sobie radę — rzekł Raymond z zadziwiającym spokojem.

A pani Gray opuściła pokój i rzeczywiście wróciła z tacą, na której stał cynowy dzban z piwem. Mała Polcia (której na chrzciny miałem zaszczyt ofiarować ex officio srebrny kubek) postępowała za nią z parą fajek i dziwnie szelmowskim wyrazem na swej pucołowatej buzi.

— Czy mówiłaś z Taplingiem o ginie, droga Fanny? — spytał Gray kazawszy przedtem Polci położyć fajki na kominku, do którego ta mała osóbka wspięła się z pewnym trudem. — Ostatnim razem gin był czystą terpentyną i mimo twego przyrządzania nie wyszedł z niego dobry poncz.

— Nie przypuszczałbyś pan, Goldmore, że moja żona, z domu Harley Baker, będzie kiedykolwiek przyrządzać poncz z ginu? Sądzę, że moja teściowa popełniłaby samobójstwo, gdyby to ujrzała.

— Nie śmiej się tak ciągle z mamy, Raymondzie — rzekła pani Gray.

— No, no, nie umarłaby od tego; wcale jej zresztą tego nie życzę. A ty, czy nie przyrządzasz ponczu z gi

nem, czy go nie lubisz? Goldmore, pijesz pan piwo ze szklanki czy z dzbana?

— Boże litościwy! — wykrzyknął Krezus raz jeszcze, widząc, że Polcia bierze dzban w obie pulchne łapki i częstuje nim z uśmiechem zdziwionego dyrektora.

Tak, jednym słowem, zaczął się proszony obiad i w podobny sposób wkrótce się zakończył. Gray dręczył swego nieszczęśliwego gościa wielce dziwacznymi i nieprawdopodobnymi opowiadaniami o swoich zmaganiach z losem, niedolach i biedzie, opisał, jak wkrótce po ślubie czyścił noże; jak woził swe dzieci w małym wózeczku; jak żona jego smażyła naleśniki i które części jego garderoby sama szyła. Po obiedzie kazał swemu kanceliście Tibbitsowi (był on właśnie tym funkcjonariuszem, który przyniósł piwo z gospody, a pani Fanny wniosła je tylko z drugiego pokoju) przynieść „tę jedyną butelkę portweinu" i opowiedział Goldmore'owi nie gorszą od poprzednich historię o tym, w jaki sposób owa butelka dostała się w jego ręce. Po skończonym posiłku, gdy była już prawie pora wyruszyć na przedstawienie, pani Gray poszła do siebie, a my siedzieliśmy w ponurym milczeniu nad ostatnimi kieliszkami portweinu; Gray nagle przerwał ciszę i uderzywszy Goldmore'a po ramieniu powiedział: — No, Goldmore, a teraz niech mi pan coś powie.

— Co takiego? — pyta Krezus.

— Czy obiad nie był dobry?

Goldmore drgnął, jak gdyby nagle olśniła go prawda. Rzeczywiście zjadł dobry obiad i nie wiedział o tym aż do tej pory. Wszystkie trzy kotlety baranie, które skonsumował, były z najlepszego gatunku mięsa; ziemniaki były doskonałe; co zaś do puddingu, był po prostu za dobry. Porter był pienisty i chłodny,

a portwein godny podniebienia biskupa. Nie mówię tego całkiem bezinteresownie: wiem, że Gray ma go więcej w piwnicy.

— No — rzecze Goldmore po chwili, w czasie której zdążył rozważyć nagłe pytanie Graya — słowo daję, teraz, kiedyś o to spytał — ja — ja — ja naprawdę zjadłem doskonały obiad — doskonały, daję słowo. Twoje zdrowie, Gray, mój chłopcze, i twojej miłej pani; a kiedy pani Goldmore wróci, mam nadzieję, że będziemy was częściej widywali na Portland Place.

Wtem nadeszła pora na przedstawienie i poszliśmy oglądać pana Phelpsa w Sadler's Wells.

Najlepsze zaś w tej całej historii (za której bezwzględną prawdziwość ręczę honorem) jest to, że po owym bankiecie, który Goldmore'owi tak smakował, ów zacny człek zapłonął wielką sympatią i szacunkiem dla przymierającego z głodu i nędzy gospodarza i postanowił pomóc mu w jego pracy zawodowej. A że był dyrektorem nowoutworzonego towarzystwa ubezpieczeń pod nazwą „Precz z żółcią", sprawił, że Gray został mianowany jego stałym radcą prawnym z ładną pensyjką roczną. Nie dalej jak wczoraj, odczytując na Tajnej Radzie Stanu skargę apelacyjną z Bombaju (Bukmukdżi Bobbaczi contra RamchowderBahawder), lord Brougham powinszował panu Grayowi, który brał udział w rozprawie, niezwykłej i dokładnej znajomości języka sanskryckiego.

Czy zna on sanskryt, czy nie, tego powiedzieć nie umiem, ale faktem jest, że Goldmore wyrobił mu stanowisko. Mimo woli więc żywię w głębi ducha pewien szacunek dla tego pompatycznego starego dygnitarza.

Rozdział trzydziesty szósty

SNOBY I MAŁŻEŃSTWO

My, kawalerowiebywalcy klubów, jesteśmy ci ogromnie wdzięczni — powiada mój stary kolega szkolny i uniwersytecki, Essex Tempie — za opinię, jaką masz

o nas. Mówisz, że jesteśmy sobkami, mówisz, że mamy fioletowe, plamiste gęby i przypisujesz nam inne ładne cechy. Stwierdzasz najprostszymi słowy, że wszyscy zejdziemy na psy. Każesz nam gnić w samotności

i odsądzasz nas od uczciwości, dobrego prowadzenia, przyzwoitego chrześcijańskiego życia. Kim jesteś, panie Snobie, byś mógł tak nas sądzić? Kim jesteś ty, ze swoim piekielnym, dobrodusznym uśmieszkiem, byś mógł wyśmiewać się z całego naszego rodu?

— Opiszę ci mój wypadek — ciągnie Essex Tempie — mój i mojej siostry Polci; możesz sobie o nim myśleć, co ci się podoba, drwić ze starych panien i wymyślać starym kawalerom, ile tylko zechcesz.

Powiem ci na ucho, że moja siostra Polcia była zaręczona z Serjeantem Shirkerem, człowiekiem, któremu nie można odmówić zdolności, niech go licho, ale którego uważałem zawsze za podłego samoluba i zarozumialca. Kobiety jednak nie spostrzegają tych wad u mężczyzn, których miłość stawia na ich drodze. Shirker, który ma w sobie mniej więcej tyle ognia co węgorz, zalecał się przed laty do Polci, która

była całkiem niezłą partią dla pozbawionego praktyki adwokata, jakim był on wtedy.

Czytałeś kiedy życiorys lorda Eldona? Pamiętasz, jak ów obskurny stary Snob opowiada, że wyszedł kupić szprotek za dwa pensy, po to, by usmażyć je na spółkę z panią Scott? I jak on lubuje się opisem swego ubóstwa, jak wystawia na pokaz swą straszną nędzę — on, który w owym czasie zarabiał chyba tysiąc funtów rocznie? No więc Shirker był tak samo dumny ze swej roztropności i małoduszności i oczywiście nie chciał się żenić nie mając dostatecznych środków. Któż mógłby godniej się zachować? Polcia czekała z biciem serca, czekała rok za rokiem. Jego tam serce nie bolało, namiętność nigdy nie zakłóciła mu sześciogodzinnego snu ani nie zwyciężyła w nim ambicji. W każdej chwili byłby wolał uściskać jakiegoś prokuratora niż pocałować Polcię, choć była ona wtedy jedną z najładniejszych dziewczyn na świecie. I podczas gdy ona tęskniła samotnie w swoim pokoiku na górze, odczytując raz po raz te marne pół tuzina oziębłych listów, które obrzydliwy zarozumialec raczył był do niej napisać, on — bądź pewny — niczym innym się nie zajmował, jak tylko wertowaniem teczek z aktami spraw — zawsze zimny, sztywny, zadowolony z siebie i zajęty swymi obowiązkami. Małżeństwo odwlekało się z roku na rok, a przez ten czas pan Serjeant Shirker stał się słynnym adwokatem, którym jest obecnie.

Tymczasem mój młodszy brat, Pump Tempie, który służył w pułku huzarów i miał po ojcu taką samą cząstkę skromnej schedy, jaka przypadła mnie i Polci, musiał zakochać się w naszej kuzynce Fanny Figtree i ożenić się z nią natychmiast. Powinieneś był widzieć to wesele! Sześć druhen na różowo, po jednej do trzymania wachlarza, bukietu, rękawiczek, flakonika

z perfumami oraz chusteczki do nosa panny młodej. W zakrystii stały całe kosze białych kokard, które miało się przypinać lokajom i koniom; w ławkach zasiadło dystyngowane grono ciekawych znajomych, a na stopniach drugie, biedniejsze. Przed kościołem stały wszystkie pojazdy wszystkich naszych znajomych, których ciotka Figtree skrzyknęła na tę okazję, no i oczywiście ślubna kareta pana Pumpa zaprzężona w cztery konie.

Potem odbyło się śniadanie lufo raczej déjeuner, jeśli łaska; na ulicy grała orkiestra dęta, a policjanci utrzymywali porządek. Szczęśliwy oblubieniec wydał prawie cały roczny dochód na suknie dla druhen i ładne upominki, a panna młoda musiała koniecznie mieć wyprawę z koronek, atłasów, biżuterii i różnych głupstw, bez których nile byłaby godna stać się żoną pana porucznika. Pump nie wahał się. Rzucał pieniędzmi jak śmieciem, a pani P. Tempie na koniu imieniem Tom Tiddler, darowanym jej przez męża, była najbardziej zabójczą panią oficerową w Brighton i w Dublinie. Jak ta stara pani Figtree zanudzała mnie i Polcię opowiadaniami o wspaniałości Pumpa di świetnym towarzystwie, w którym się obraca! Połcia mieszka z państwem Figtree, ponieważ nie jestem dość bogaty, aby stworzyć jej własny dom.

Pump i ja nigdy nie żyliśmy z sobą zbyt blisko. żywi dla mnie naturalną pogardę, ponieważ nic a nic nie znam się na koniach; a za życia naszej matki, kiedy poczciwa staruszka wciąż płaciła za niego długi i rozpieszczała go, dzieliło nas, przyznaję, niemało zazdrości. Polcia zwykle była tą, która starała się utrzymywać jaką taką zgodę między nami.

Pojechała do Dublina odwiedzić Pumpa i wróciła opowiadając cuda o jego życiu. Najweselszy bywalec — adiutant lordanamiestnika — Fanny podzi

wiana na każdym kroku — jej ekscelencja trzyma do chrztu drugiego z rzędu chłopaka, podczas gdy starszy nosi długi łańcuch arystokratycznych imion, na których dźwięk babka szalała z zachwytu. Niebawem Fanny i Pump rewanżując się zjechali do Londynu, gdzie urodziło się trzecie dziecko.

Tym razem Polly była chrzestną matką i nigdy dwoje istot nie kochało się bardziej niż ona i Pump. — O, Essex — mówi ona do mnie — on jest taka dobry, taki wspaniałomyślny, taki przywiązany do rodziny, taki przystojny; któż potrafi go nie kochać i nie wybaczać mu jego drobnych błędów? — Jednego dnia, kiedy pani Pumpowa przebywała jeszcze w swoim pokoju na górze, a powóz doktora Fingerfee jak co dzień stał przed bramą, idąc w jakimś interesie do ratusza, kogóż spotkałem na Cheapside, jak nie Pumpa z Polcią? Od dwunastu lat nie widziałem biednej dziewczyny tak szczęśliwej i rozpromienionej. Pump, przeciwnie, był jakiś speszony i często się rumienił.

Nie mogłem się pomylić widząc jej wyraz psotny i triumfalny. Musiała świeżo spełnić jaki akt poświęcenia. Poszedłem do naszego maklera giełdowego i dowiedziałem się, że tego ranka sprzedała za dwa tysiące funtów akcji i oddała pieniądze Pumpowi. Nie było co się kłócić — Pump już trzymał w ręku pieniądze; wyjechał do Dublina, zanim doszedłem do mieszkania jego teściowej, a Polcia nadal promieniała. Był na drodze do zrobienia majątku; miał zamiar ulokować pieniądze w mokradłach Allenu czy sam już nie wiem w czym. W istocie rzeczy miał spłacić swoje przegrane z ostatniej manchesterskiej steeplechase i możesz się łatwo domyślić, że biedna Polcia nie zobaczyła już nigdy więcej ani odsetek, ani kapitału.

Była to więcej niż połowa jej majątku, a od tej pory

wyciągnął od niej jeszcze jedną tysiączkę. Następnie przyszły próby odwleczenia ruiny i zatajenia stanu rzeczy; wysiłki ze strony nas wszystkich i ofiary (tu pan Essex Tempie zawahał się), o których zbyteczne mówić; nie przydały się one zresztą na nic, jak zwykle tego rodzaju ofiary. Pump i jego żona są za granicą — nie chcę się pytać, gdzie; Polcia ma u siebie wszystkie troje dzieci, a pan Serjeant Shirker napisał formalny list zrywający zaręczyny, których zakończenia panna Tempie najwidoczniej sama sobie życzyła, skoro wyzbyła się większej części swego majątku.

— I oto masz swoją słynną teorię biednych małżeństw! — zawołał Essex Tempie kończąc powyższe opowiadanie. — Skąd wiesz, że ja sam nie chcę się żenić? Jak śmiesz szydzić z mojej biednej siostry? Czymże jesteśmy, jeżeli nie męczennikami owego bezmyślnego zawierania małżeństw, które pan Snob tak łaskawie zachwala? — I wydawało mu się, że ma ostatnie słowo w sporze, w czym jednak, o dziwo, nie zgadzałem się z jego opinią.

Gdyby nie ów piekielny kult Snoba, czy wszyscy ci ludzie nie mogliby być szczęśliwi? Jeśli nawet szczęście biednej Polci polegało na kochaniu takiego zarozumialca bez serca jak ten, który ją oszukał, mogłaby teraz być szczęśliwa — tak jak ów Raymond Raymond z ballady, z kamiennym posągiem u boku. Jest nieszczęśliwa, ponieważ pan Serjeant Shirker czci pieniądz i ambicję, jest Snobem i tchórzem.

Jeśli nieszczęsny Pump Tempie i jego zwariowana lafirynda doprowadzili się do ruiny i pociągnęli za sobą innych, to dlatego, że kochali pozycję towarzyską, konie, srebra, powozy, Przewodniki dworskie, elegancką konfekcję i poświęciliby wszystko, byle osiągnąć te upragnione cele.

A kto sprowadził ich na manowce? Gdyby świat był prostszy, czy owi lekkomyślni ludzie nie poszliby za ogólną modą? Czyż to nie świat kocha Przewodniki dworskie, konfekcje, srebra i powozy? Pożal się, Boże! Przeczytajcie sobie modne pisma, przeczytajcie Kronikę dworską i powieści z życia wyższych sfer; przyjrzyjcie się ludziom od Pimlico do Red Lion Square i zobaczcie, jak biedny Snob małpuje bogatego Snoba; jak małoduszny Snob korzy się u stóp pysznego Snoba, a potężny Snob rządzi swoim ubożuchnym bratem. Czy idea równości kiedykolwiek zaświtała w głowie Divesa? Czy kiedykolwiek w niej zagości? Czy księżna Fitzbattleaxe (lubię piękne nazwiska) uwierzy kiedykolwiek, że jej sąsiadka z Belgrave Square, lady Croesus, jest równie dobrą lady jak ona sama? Czy lady Croesus przestanie kiedy tęsknić do przyjęć u księżnej i odnosić się protekcjonalnie do pani Broadcloth, której mąż nie doczekał się jeszcze tytułu? Czy pani Broadcloth uściśnie kiedy serdecznie dłoń pani Seedy i porzuci swe obrzydłe kalkulacje tyczące się dochodu tej biednej, poczciwej kobiety? Czy pani Seedy, która przymiera głodem w swoim wielkim domu, opuści go, by żyć wygodnie w małym domku lub wynajętym mieszkaniu? Czy jej gospodyni, panna Letsam, przestanie kiedykolwiek wydziwiać nad niestosowną poufałością kupców i gromić swą pokojówkę Suky za to, że bezczelnie nosi kwiaty na kapeluszu, jak dama?

Ale czemu oczekiwać, czemu życzyć sobie takich czasów? Czy chcę, by wszystkie Snoby zginęły? Czy pragnę, by te felietony o Snobach osiągnęły swój cel? Samobójczy wariacie, czyż i ty także nie jesteś bratnią duszą — Snobem?

Rozdział trzydziesty siódmy

SNOBY KLUBOWE

I

Ponieważ pragnę być szczególnie uprzejmy dla dam (którym składam przy tej okazji najgłębszy ukłon), zaczniemy teraz, jeśli łaska, oczerniać pewną klasę Snobów, do której, jak sądzę, większość kobiet żywi gorzki żal. Mam na myśli Snobów klubowych. Bardzo rzadko zdarzało mi się słyszeć, by nawet najłagodniejsza, najbardziej wyrozumiała kobieta mówiła bez przymieszki goryczy o tych instytucjach społecznych, tych pałacach panoszących się na St. James's Street, do których wstęp mają mężczyźni, podczas gdy kobiety muszą poprzestawać na swych smutnych, murowanych, trzyokiennych klatkach w Belgrawii, Paddingtonii lub w rejonie między ulicą Edgware a Gray's Inn.

Za czasów mego dziadka kobiety sarkały na wolnomularstwo. Nie kto inny jak moja prapraciotka (której portret dotąd znajduje się w posiadaniu rodziny) schowała się do szafki zegara w królewskiej Loży Różokrzyżowców w Bumgay w hrabstwie Suffolk, aby podpatrzyć, co się dzieje na zebraniu Towarzystwa, którego jej mąż był członkiem. Przeraziwszy się nagłym warkotem i biciem zegara, który wydzwaniał jedenastą (właśnie w chwili gdy zastępca Wielkiego Mistrza wznosił mistyczne kraty na przyjęcie neofity), wybiegła na środek pokoju wobec całej zgroma

dzonej Loży, po czym została jednomyślnie obrana dożywotnią zastępczynią wielkiego mistrza. Chociaż ta podziwu godna, odważna niewiasta nigdy potem nie pisnęła słowa o sekretach wtajemniczenia, jednakże natchnęła całą naszą rodzinę takim lękiem przed tajemnicami Jachina i Boaza, że nikt z nas odtąd nie wstąpił do Towarzystwa ani nie nosił straszliwych insygniów masońskich.

Wiadomo, że Orfeusz został rozszarpany na kawałki przez pewne damy z Tracji, słusznie nań oburzone za to, że należał do Loży Czcicieli Harmonii. — Niech wraca do swojej Eurydyki: — mówiły — skoro twierdzi, że tak jej żałuje. — Ale historia ta podana jest w zgrabnym dykcjonarzu doktora Lempriere'a w sposób tak przekonywający, że moje nieudolne pióro mierzyć się z nim nie może. A zatem od razu, bez zbędnych słów, zabierajmy się do klubów.

Kluby, moim zdaniem, nie powinny być dozwolone dla kawalerów. Gdyby mój przyjaciel z szkockiego pułku Highlanderów nie miał dostępu do naszego klubu (należę bowiem do klubu „Union Jack" i dziewięciu innych podobnych instytucji), kto wie — może dziś nie byłby wcale kawalerem? Moim zdaniem, zamiast otaczać kawalerów, jak to się dzieje w klubach, komfortem i wszelkimi postaciami luksusu, powinno się uczynić ich życie głęboko dokuczliwym. Należałoby użyć wszelkich środków, by zatruwać im wszystkie wolne chwile. Według mnie, nie może być nic wstrętniejszego niż młody Smith, w pełni sił i zdrowia, zamawiający sobie obiad z trzech dań; lub Jones, pan w średnim wieku, rozwalony w wyściełanym fotelu, delektujący się ostatnio wydaną, świetną powieścią lub błyskotliwym czasopismem; lub też Brown, ten samolubny stary grzesznik, dla którego zwykła literatura nie ma uroku. Leży on, wyciągnięty, na najlepszej ka

mapie, z drugim wydaniem „Timesa" pod siedzeniem, „Morning Chronicie" między kolanami, „Heraldem" wepchniętym pomiędzy surdut a kamizelkę, „Standardem" pod lewą pachą, „Globusem" pod prawą, zagłębiony w lekturze „Daily News". — Poproszę pana o „Puncha", panie Wiggins — powiada zachłanny stary żarłok przerywając naszemu przyjacielowi, który właśnie zaśmiewa się przy lekturze wymienionego czasopisma.

Podobne samolubstwo nie powinno istnieć. Nie, nie. Młody Smith, zamiast przy obiedzie i winie, powinien być — gdzie? — przy gościnnym stole podwieczorkowym, oczywiście u boku panny Higgs; powinien popijać kiepską herbatkę przegryzając nieszkodliwym ciasteczkiem pod okiem starej pani Higgsowej, zadowolonej z ich niewinnych zalotów, podczas gdy przy fortepianie moja dobra znajoma panna Wirt, guwernantka, wykonuje — całkowicie niezauważona — ostatnią sonatę Thalberga.

Gdzie powinien się znajdować Jones, pan w średnim wieku? W swoich latach powinien być ojcem rodziny. O tej porze — powiedzmy o dziewiątej wieczór — powinno już być po dzwonku wzywającym dzieci do snu. On i pani Jones powinni siedzieć, jak należy, po obu stronach kominka przy jadalnym stole, a pomiędzy nimi winna stać butelka portweinu, już nie tak pełna jak przed godziną. Pani Jones wypiła dwa kieliszki; pani Grumble (teściowa Jonesa) — trzy; sam Jones wykończył resztę i drzemie smacznie aa do chwili udania się na spoczynek.

A Brown, ten stary nicdobrego i pożeracz gazet, jakież on ma prawo do przebywania w klubie o tej porze? Powinien siedzieć nad roberkiem w towarzystwie swojej żony, z domu Mac Whirter, i domowego

aptekarza. O dziesiątej powinno mu się podać świecę, by mógł udać się na spoczynek; wtedy młodzież zabierze się do tańca. O ileż lepsze, prostsze, szlachetniejsze są zajęcia, które proponuję dla tych panów, niż ich obecne orgie nocne w tym szkaradnym klubie.

A teraz, moje panie, pomyślcie o tych mężczyznach, którzy nie poprzestają na uczęszczaniu do jadalni i biblioteki, lecz korzystają z innych apartamentów w owych okropnych jaskiniach, które mara zamiar zburzyć. Pomyślcie o tym nieszczęśniku Cannonie, który w swoim wieku i przy swojej tuszy, bez kurtki, przez całą noc stuka w kule na bilardowym stole i zakłada się z tym wstrętnym kapitanem Spotem. Wyobraźcie sobie Parna w przyciemnionym pokoju z Bobem Trumperem, Jackiem Deuceace i Charlesem Vole; nieszczęsny opętaniec gra w wista po gwinei punkt i pięć funtów robrowe. A nade wszystko pomyślcie, ach! pomyślcie o tej jaskini okropności, którą, jak słyszę, założono w niektórych klubach, zwanej „Palarnią". Pomyślcie o wykolejeńcach, którzy się tam zbierają, o ilościach cuchnącej whisky, ponczu lub jeszcze bardziej niebezpiecznego sherrycobler, które tam spijają. Wystawcie sobie, jak oni wracają do domu o świcie, gdy koguty pieją, i otwierają sobie kluczem systemu Chubba drzwi do uśpionego domostwa; pomyślcie o nich, o tych hipokrytach, jak zdejmują zdradzieckie buty, nim chyłkiem udadzą się na górę, gdy tymczasem dzieci śpią cicho, a rodzona żona leży sama przy gasnącej świecy we frontowej małżeńskiej sypialni, która wkrótce napełni się ohydnym zapachem nie dopalonego cygara! Nie jestem zwolennikiem gwałtu, nie jestem też z natury podpalaczem, jeśli jednak, drogie panie, macie ochotę zamordować pana Chubba i podłożyć ogień pod lokale klubowe na St.

James's Street, istnieje przynajmniej jeden Snob na świecie, który was za to nie zgani.

Jedyni mężczyźni, którym według mego zdania należałoby pozwolić na korzystanie z klubów, to żonaci ludzie bez zajęcia. Nawet najbardziej kochające żony nie uważają, żeby stała obecność mężów w domu była pożądana. Przypuśćmy, że dziewczęta zaczynają ćwiczyć na fortepianie, co w zacnym angielskim domu powinno zajmować każdej dobrze urodzonej panience trzy godzimy dziennie: byłoby dosyć okrutne wymagać od biednego papy, by przez cały ten czas siedział w salonie i wysłuchiwał nie kończących się fałszów i zgrzytów, wydobywanych z nieszczęsnego fortepianu podczas wyżej wymienionej czynności. Szczególnie człowiek obdarzony dobrym słuchem oszalałby, gdyby musiał codziennie poddawać się takiej okropności.

Albo znów przypuśćmy, że spodoba się pani wybrać do modystki lub do Howella i Jamesa. Jasne jest, droga pani, że wówczas mężowi pani znacznie lepiej będzie w klubie niż u pani boku w karecie lub na stołku u Shawla i Gimcracka, gdzie musiałby przyglądać się w zadziwieniu, jak wymuskani subiekci rozkładają przed panią swoje towary.

Tego rodzaju mężów należy wysyłać z domu po śniadaniu i jeśli nie są posłami do Parlamentu, dyrektorami kolei żelaznej lub towarzystwa ubezpieczeń, powinno się umieszczać ich w klubach przykazując im pozostać tam aż do obiadu. Według mego prawdziwie światłego zadania, nic nie może sprawiać większej przyjemności niż widok tych szlachetnych osobistości zatrudnionych w tak godny sposób. Ilekroć przechodzę przez St. James's Street i korzystam, podobnie jak reszta świata, z przywileju spoglądania w okna „Blighta", „Foodle'a", „Snooka" czy „Klubu Kontemplacyjnego" — oglądam z szacunkiem i zadowoleniem znaj

dujące się wewnątrz postacie zacnych, rumianych starych bzików i spleśniałych starych dandysów; podziwiam lśniące peruki i ciasno związane krawaty tych wielce niemądrych a szanownych ludzi. Tym ludziom w ciągu dnia jest przecież chyba tutaj najlepiej. Gdy rozstajecie się z nimi, drogie panie, myślcie o radosnym uniesieniu, które towarzyszyć będzie ich powrotowi do domu. Załatwiłyście wasze domowe sprawy, poczyniłyście zakupy, złożyłyście wizyty, przewietrzyłyście w parku waszego pudelka, francuska pokojówka uporała się z waszą toaletą, która czyni was przy świetle świec tak olśniewająco pięknymi — i jesteście oto gotowe uprzyjemnić życie domowe temu, którego przez cały dzień nie było w domu.

Tacy mężczyźni z pewnością powinni mieć swoje kluby, przeto nie zaliczymy ich do Snobów klubowych, których z nowymi siłami zaatakujemy w następnym rozdziale.

Rozdział trzydziesty ósmy

SNOBY KLUBOWE II

Pojawienie się ostatniego felietonu o Snobach klubowych wywołało w klubach wielką sensację, wysoce dla mnie pochlebną — dla mnie, który wszak sam się do nich zaliczam.

Należę do wielu klubów: „Union Jack", „Szarfa i Giwer" — kluby wojskowe; „Błękitni", „Nieustępliwi", „Błękitnożółci", „Guy Fawkes", „Cato Street" — kluby polityczne; „Brummel" i „Regent" — kluby dandysów; „Akropolis", „Palladium", „Areopag", „Pnyks", „Pentelicus", „Ilissus" i „Poluphloisboio Thalasses" — kluby literackie. Nigdy nie umiałem dojść, skąd ta ostatnia grupa klubów wzięła swoje nazwy; j a bo nie znam greki i ciekaw jestem, ilu innych członków tych instytucji nią włada.

Od chwili gdy ukazała się zapowiedź felietonów o Snobach klubowych, widzę, że moje pojawienie się w każdej z tych instytucji wywołuje sensację. Członkowie wstają i zbijają się w gromadki; kiwają głowami; krzywią się niechętnie, rzucają spojrzenia na obecnego tu Snoba.

— Piekielny, bezczelny nicpoń! — mówi pułkownik Bludyer. — Jeśli o mnie napisze, połamię mu wszystkie kości.

— A mówiłem ci, co będzie, jeżeli dopuścimy litera

tów do klubu — powiada Ranville Ranville do swego kolegi, urzędnika nazwiskiem Spooney.

— Ci ludzie są dobrzy na właściwym miejscu i jako obywatel dbam o to, by zawsze podawać im rękę itd.. Ale żeby tacy wdzierali się człowiekowi do jego prywatnego życia, to już doprawdy za wiele. Chodźmy, Spooney — i obaj pyszałkowie wynoszą się ostentacyjnie.

Kiedy wszedłem do salonu kawiarnianego u „Nieustępliwych", stary Jawkins właśnie wygłaszał tyradę przed grupką mężczyzn, którzy, jak zwykle, ziewali. Stał w dumnej pozie przed kominkiem, wywijając „Standardem".

— A cóż to ja mówiłem Peelowi w zeszłym roku? — powiada. — Jeśli ruszysz pan ustawy zbożowe, ruszysz kwestię cukru; ruszając cukier zahaczasz o herbatę.. Monopolistą nie jestem. Jestem człowiekiem liberalnym, ale nie mogę zapomnieć, że stoję nad brzegiem przepaści i jeśli mamy mieć wolny handel, proszę o równe szanse dla obu stron. A co odpowiedział mi na to sir Robert Peel? — Panie Jawkins — powiada...

Tu oko Jawkinsa spoczęło nagle na waszym uniżonym słudze, po czym z miną winowajcy urwał w pół zdania, owego nudnego, oklepanego zdania, które każdy z nas w klubie słyszał setki razy.

Jawkins jest niezwykle uporczywym Snobem klubowym. Codziennie tkwi przy tym kominku, trzyma przed sobą owego „Standarda", czyta artykuł wstępny i z zadziwiającym spokojem referuje go ore rotundo prosto w twarz sąsiadowi, który właśnie od deski do deski przeczytał to samo w gazecie. Jawkins ma pieniądze, co widać po sposobie, w jaki wiąże swój krawat. Spędza ranki łażąc po City, po gabinetach przyjęć bankierów i maklerów i mówi: — Wczoraj rozmawiałem z Peelem, zamiary jego są takie a takie. Graham i ja omawialiśmy razem tę sprawę i daję

wam słowo honoru, że jego opinia zgadza się z moją: toato jest jedynym środkiem, na który rząd winien się zdecydować. — Gdy ukazują się wieczorne wydania gazet, jest już w klubie. — Mogę panu podać opinię City, panie szanowny — powiada. — Jones Loyd patrzy na to mniej więcej w ten sposób: sami Rotszyldowie mi o tym powiedzieli. Na Mark Lane wszyscy są zupełnie zdecydowani. — Uważany jest za nader dobrze poinformowanego człowieka.

Mieszka oczywiście w Belgrawii, w dystyngowanym domu, pomalowanym na nieokreślony kolor. Wszystko, co go otacza, jest należycie uroczyste, posępne i wygodne. Jego proszone obiady figurują w „Morning Herald" wśród przyjęć na najbliższy tydzień, a jego żona i córki prezentują się bardzo dobrze w salonie klubowym na dorocznym przyjęciu; on sam przychodzi wtedy do klubu w mundurze podporucznika.

Lubi zaczynać swe oracje od słów: „Kiedy zasiadałem w Izbie" itd. itd. Rzeczywiście w pierwszym Zreformowanym Parlamencie reprezentował przez trzy tygodnie okręg Skittlebury, po czym został pozbawiony mandatu za przekupstwo; od tej pory trzykrotnie bez powodzenia próbował szczęścia w tymże czcigodnym grodzie.

W większości klubów widuję inny jeszcze rodzaj politycznego Snoba: jest to człowiek, który niewiele dba o politykę krajową, ale za to jest specjalistą od spraw zagranicznych. Uważam, że takich ludzi spotyka się prawie wyłącznie właśnie w klubach. Dla niego to gazety zamieszczają swoje zagraniczne korespondencje, co kosztuje każdą z nich po kilkadziesiąt tysięcy rocznie. To on jest tym, który naprawdę poważnie niepokoi się zamierzeniami Rosji i martwi straszliwą zdradliwością Ludwika Filipa. To on oczekuje floty francuskiej na Tamizie; stale ma oko na prezydenta

amerykańskiego i czyta (Boże, zmiłuj się nad nim) każde słowo jego przemówień. Zna nazwiska rywalizujących mężów stanu w Portugalii i wie, o co walczą; on też powiada, że lorda Aberdeena należy postawić pod sąd, a lorda Palmerstona powiesić, albo vice versa.

Ulubionym tematem dla tego rodzaju Snoba jest fakt, że lord Palmerston zaprzedał się Rosji; zna on dokładną sumę rubli, którą mu zapłacono, oraz nazwę domu bankowego w City, za którego pośrednictwem to się stało. Podsłuchałem go kiedyś — był to kapitan Spitfire z Marynarki Królewskiej (nawiasem mówiąc, whigowie odmówili mu okrętu) — jak po obiedzie zabawiał pana Minnsa następującą rozmową:

— Dlaczego księżny Skragamowskiej nie było na przyjęciu u lady Palmerston, Minns? Ponieważ nie może się pokazywać — a dlaczego nie może się pokazywać? Czy mam panu powiedzieć, Minns, dlaczego ona nie może się pokazywać? Plecy księżniczki Skragamowskiej są zbite do żywego mięsa. Minns, mówię panu, cała skóra zdarta, panie. W zeszły wtorek o dwunastej trzech doboszów z Pułku Prieobrażeńskiego zajechało pod pałac Ashburnham, a o wpół do pierwszej, w żółtym salonie ambasady rosyjskiej, w obecności ambasadorowej i czterech panien służących, greckiego popa oraz sekretarza ambasady, Madame de Skragamowsky otrzymała trzynaście tuzinów batów. Chłostano ją knutem, panie, knutem, w samym sercu Anglii, na Berkeley Square, za to, że powiedziała, iż włosy wielkiej księżny Olgi są rude. A teraz, mój panie, niech mi pan powie, czy lord Palmerston powinien pozostać na stanowisku ministra?

Minns: — Boże wielki!

Minns łazi wszędzie za Spitfire'em i uważa go za największego i najmędrszego z ludzi.

Rozdział trzydziesty dziewiąty

SNOBY KLUBOWE III

Dlaczego jakiś wielki pisarz nie napisze książki Tajemnice klubów, czyli zasłona zdarta z St. James's Street? Byłby to piękny temat dla pisarza obdarzonego wyobraźnią. Wszyscy na pewno pamiętamy, jak chłopcami będąc chodziliśmy na kiermasz; pamiętamy tę trwogę i niepokój, gdy po wydaniu wszystkich pieniędzy kręciliśmy się koło namiotów, snując domysły na temat widowiska, które się wewnątrz odbywa.

Człowiek — jest to dramat, dramat Cudu i Namiętności, Tajemnicy i Podłości, Piękna, Prawdy etc. Każde wnętrze ludzkie jest kramem na Jarmarku Próżności. Ale porzućmy ten styl naszpikowany dużymi literami — umarłbym, gdybym miał utrzymać się w nim przez całą szpaltę (nawiasem mówiąc, ładna by to była szpalta, składająca się tylko z dużych liter). W klubie, choćby w pokoju nie było znajomej duszy, zawsze masz okazję obserwować nieznajomych i snuć domysły, co dzieje się wewnątrz namiotów i za zasłonami ich dusz, surdutów i kamizelek. Jest to sport, który nigdy nie zawodzi. Słyszę nawet, że w Londynie są takie kluby, w których nikt nigdy z nikim nie rozmawia. Siedzą sobie w sali kawiarnianej w zupełnym milczeniu i obserwują jedni drugich.

A jednak jakże mało wywnioskować możesz z ze

wnętrznego zachowania się człowieka! W naszym klubie jest jeden mężczyzna — duży, ciężki, w średnim wieku, okazale ubrany, łysawy, nosi lakierowane buty i nakłada futrzaną szubę, kiedy wychodzi; zachowuje się spokojnie, zawsze zamawia i zjada wyszukane obiadki. Od pięciu lat biorę go za sir Johna Pocklingtona i szanuję jako człowieka z pięciuset funtami per diem; tymczasem dowiaduję się, że jest to urzędnik biurowy z City; nie ma nawet dwustu funtów dochodu i nazywa się Jubber. Natomiast sir John Pocklington był to ów brudny, zatabaczony człowieczek, który tak głośno narzekał na zły gatunek piwa i zrzędził, że policzono mu za śledzie o trzy i pół pensa za dużo. Siedział przy stoliku obok Jubbera tego dnia, kiedy ktoś pokazał mi baroneta.

Albo weźmy inną tajemnicę. Widzę na przykład starego Fawneya, jak przekrada się przez wszystkie pokoje klubu ze szklistymi, pozbawionymi wyrazu oczami i przyklejonym do twarzy tłustym uśmieszkiem. Wita wylewnie każdego napotkanego człowieka, ściska ci ręce, błogosławi ci i zdradza najtkliwsze i najbardziej zdumiewające zainteresowanie twoim losem. Wiesz, że jest kabotynem i szelmą, i on wie, że ty wiesz o tym. Jednakże przemyka się dalej swoją drogą i zostawia za sobą, gdziekolwiek jest, smugę lepkiego pochlebstwa. Któż zdoła przeniknąć tajemnicę tego człowieka? Cóż on może wydostać z ciebie czy ze mnie? Nie wiesz, co tam się dzieje pod tą wyszczerzoną, spokojną maską. Tylko jakaś niejasna, instynktowna odraza ostrzega cię, że masz przed sobą łotra — poza tym jednym faktem cała dusza Fawneya jest dla ciebie tajemnicą.

Sądzę, że najchętniej snuję domysły o młodych ludziach. Ich gra jest szczera. Wiesz niejako, co za karty mają w ręce. Weź na przykład panów Spavina i Cockspura.

Zdaje mi się, że w większości klubów spotkać można parę egzemplarzy tego gatunku. Nie znają nikogo. Wnoszą ze sobą do pokoju delikatny zapach cygar i w kącie mamroczą coś razem na tematy sportowe. Wspominają podług imion zwycięskich koni historię Owego krótkotrwałego okresu, w którym byli ozdobami świata. Jak politycy mówią o „roku, w którym była reforma", „roku, w którym whigowie przepadli", tak ci młodzi sportowcy mówią o roku Tarnationa, roku Opodeldoka lub roku, w którym Catawampus przyszedł drugi w gonitwie o puchar Chesteru. Rankiem grają w bilard, na śniadanie pochłaniają jasne piwo, a „na deser" — kilka kieliszków mocnych wódek. Czytują ,,Bell's Life" (bardzo przyjemne pismo wykazujące wiele erudycji w rubryce „Odpowiedzi na listy czytelników"). Uczęszczają do Tattersallu i paradują po parku z rękami zagłębionymi w kieszeniach swych paltotów.

Co najbardziej mnie uderza w zachowaniu owej sportowej młodzieży, to jej zdumiewająca powaga, zwięzłość wypowiedzi oraz frasobliwe i przygnębione miny. W palarni u „Regenta" usłyszysz, jak młodzi panowie Spavin i Cockspur szepczą w kącie w chwili, gdy Joe Millerson przyprawia całą salę o ryki śmiechu. — Przyjmuję zakład, dwadzieścia pięć do jednego, że Brat zwycięży Sinonosego — szepce Spavin.

— Na taką stawkę nie idę — mówi Cockspur kręcąc złowieszczo głową. — Książka zakładów jest zawsze obecna w myśli tych nieszczęsnych młodzieńców. Zdaje mi się, że nienawidzę tego dzieła bardziej jeszcze niż Księgi parów. W tej ostatniej jest przynajmniej jedna dobra rzecz — choć, na ogół mówiąc, jest to niepotrzebne dzieło, choć de Mogyns nie pochodzi od olbrzyma Hogyna Mogyna, choć połowa pozostałych rodowodów jest równie fałszywa i głupia —

niektóre motta stanowią dobrą lekturę; poza tym sama książka jest czymś w rodzaju złociście szamerowanego i ufraczonego lokaja Historii i jako taka oddaje pewne usługi. Cóż jednak dobrego wyszło biedy z księgi zakładów albo do niej weszło? Gdybym mógł przez tydzień być kalifem Omarem, cisnąłbym w płomienie wszystkie te przebrzydłe manuskrypty, począwszy od książeczki lorda jegomości, który ma konszachty ze stajnią Jacka Snaffle i ograbia gorzej poinformowanych nicponiów i nowicjuszy szwindlu, aż do kajetu Sama, chłopca od rzeźnika, który podczas szorowania „stawia" osiemnaście pensów i „potrafi wygrać dwadzieścia pięć szylingów".

W transakcji wyścigowej i Spavitn, i Cockspur byliby gotowi oszukać własnych ojców i okpić najlepszych przyjaciół. Doczekamy się kiedyś, że jeden lub drugi ucieknie nie spłaciwszy długów; ponieważ nie jesteśmy sportowcami, nie złamie to naszych serc. Spójrzcie — pan Spavin poprawia toaletę przed wyjściem: stojąc przed lustrem podkręca kosmyczki faworytów. Patrzcie na niego! Tylko w więzieniu lub wśród wyścigowców można zobaczyć twarz tak podłą, tak chytrą i tak ponurą.

Znacznie bardziej ludzkim egzemplarzem młodego klubowca jest Snobzdobywca serc. Właśnie przed chwilą w szatni słyszałem, jak Wiggle rozmawia z Wagglem, swym nieodłącznym druhem.

Waggle: Słowo honoru, Wiggle, naprawdę tak zrobiła.

Wiggle: No, Waggle, skoro tak mówisz — przyznaję, że rzeczywiście spojrzała na mnie dość łaskawie. Zobaczymy wieczorem, na francuskiej sztuce.

I ogarnąwszy się ci dwaj nieszkodliwi fircykowie idą na górę na obiad.

Rozdział czterdziesty

SNOBY KLUBOWE

IV

Oba gatunki młodych ludzi wymienionych w poprzednim rozdziale pod nazwiskami Wiggle i Waggle spotkać można w klubach nader często. Wiggle i Waggle niczym się nie zajmują. Pochodzą z klasy średniej. Być może, iż jeden z nich udaje adwokata, a drugi posiada eleganckie mieszkanie w okolicy Piccadilly. Są czymś w rodzaju drugorzędnych dandysów, nie umieją naśladować tej wspaniałej flegmy w zachowaniu się ani tej podziwu godnej szaleńczej głupoty, która cechuje szlachetnych a wysoko urodzonych wodzów owej rasy; wiodą jednali prawie równie zły tryb życia i są osobiście równie nieużyteczni. Nie będę uzbrajał ramienia w gromy i raził nimi głowy owych motylków z Pall Mall. Nie czynią wielkiej szkody ogółowi, nie popełniają też prywatnych ekstrawagancji. Nie wydają tysiąca funtów na brylantowe kolczyki dla jakiejś śpiewaczki operowej, jak to robi lord Tarquin; żaden z nich nie otworzył nigdy knajpy ani nie rozbił banku w domu gry, jak młody hrabia Martingale. Mają swoje dobre strony, swoje poczciwe sentymenty i wywiązują się uczciwie z transakcji pieniężnych — tylko że w swym charakterze drugorzędnych światowców oni i im podobni są tak doszczętnie małoduszni,

zadowoleni z siebie i niedorzeczni, iż niesposób ich pominąć w dziele traktującym o Snobach.

Wiggle bywał za granicą i daje ci do zrozumienia, że jego sukcesy wśród niemieckich hrabin i włoskich księżniczek, które spotykał przy table d'hóte, były wprost niesłychane. Jego mieszkanie jest zawieszone wizerunkami aktorek i baletnic. Ranki spędza ubrany w elegancki szlafrok, spalając wonne pastylki i czytając Don Juana oraz francuskie powieści (nawiasem mówiąc, żywot autora Don Juana przez niego samego spisany był wzorem żywota Snoba). Ma kolekcje francuskich sztychów za dwa i pół pensa, wyobrażających kobiety o tęsknych oczach, odziane w domina, z gitarami, gondolami itp. — i opowiada ci o nich długie historie.

— To kiepski sztych — powiada — wiem o tym, ale mam powód, aby go lubić. Przypomina mi kogoś — kogoś, kogo znałem pod innym niebem. Słyszałeś o principessie di Monte Pulciano? Poznałem ją w Rimini. Kochana, kochana Francesca! Ta bystrooka blondyneczka w rajerach i tureckiej simarze, z papużką na palcu, jest na pewno wzorowana na — na kimś, kogo ty może nie znasz, ale w Monachium znają ją wszyscy, Waggle, mój chłopcze — wszyscy znają hrabiankę Otylię de Eulenschreckenstein. Przebóg, cóż to z niej była za przepiękna istota, gdy tańczyłem z nią na urodzinach księcia Attyli Bawarskiego w roku czterdziestym czwartym! Naszym visavis był książę Carloman, a książę Pepin tańczył w tym samym kontredansie. Miała prymulkę w swoim bukiecie. Waggle, mam ją do tej pory.

Oblicze jego przybiera umęczony i tajemniczy wyraz, po czym zagrzebuje twarz w poduszkach kanapy, jak gdyby nurzał się w wirze namiętnych wspomnień.

Zeszłego roku wzbudził nie byle jaką sensację sta

wiając sobie na stole skórzaną miniaturową kasetkę zamykaną na złoty kluczyk, który nosił stale zawieszony na szyi i na którym wyryty był wąż — symbol wieczności — z literą M pośrodku. Czasami kładł kasetkę na swym biureczku jakby na ołtarzu; przeważnie miewał tam kwiaty. Wśród rozmowy nagle zrywał się i całował ją. Z sypialni wołał na służącego: — Hicks, przynieś mi moją kasetkę!

— Nie wiem, kto to taki może być — mawiał Waggle. — Któż zna wszystkie intrygi tego chłopca! Desborough Wiggle, panie drogi, jest niewolnikiem namiętności. Słyszał pan chyba historię o włoskiej księżniczce zamkniętej w klasztorze świętej Barbary w Rimini? Nie opowiadał panu o tym? W takim razie i mnie nie wolno mówić. Ani o hrabinie, o którą omal się nie pojedynkował z księciem Witikindem Bawarskim? Może nie słyszał pan nawet o tej cudnej dziewczynie z Pentonville, córce bardzo szanowanego duchownego? Serce miała złamane, gdy dowiedziała się, że jest zaręczony (ze śliczną istotą wysokiego rodu, która później okazała się niewierną); obecnie przebywa w Hanwell.

Wiara Waggle'a w przyjaciela przybiera postać nieprzytomnej adoracji.

— Jaki z niego geniusz, gdy tylko bierze się do czegokolwiek! — szepce mi do ucha. — Mógłby być, czym by tylko chciał, panie, gdyby nie te namiętności. Nie czytał pan z pewnością piękniejszych wierszy niż jego. Napisał dalszy ciąg Don Juana na tle własnych przygód. Czytał pan kiedy jego strofy do Marii? Są lepsze od Byrona, panie — lepsze od Byrona.

Rad byłem usłyszeć to od tak wytrawnego krytyka jak Waggle; faktem jest bowiem, że wiersze te swego czasu sam ułożyłem dla zacnego Wiggle'a znalazłszy go w mieszkaniu pogrążonego w zadumie nad bardzo

brudnym staromodnym sztambuchem, w którym nie napisał był dotąd ani jednego słowa.

— Nie mogę — rzekł. — Czasem udaje mi się napisać cały poemat, a dziś ani jednej linijki. Och, Snobie, taka okazja! Taka boska istota! Prosiła mnie, abym jej wpisał wiersz do albumu, a ja nie mogę.

— Czy bogata? — spytałem. — Zdawało mi się, że nigdy nie ożenisz się inaczej jak tylko z dziedziczką.

— Och, Snobie! Ona jest najbardziej utalentowaną, najlepiej skoligaconą istotą! — a ja nie mogę wydobyć z siebie ani wiersza.

— Co zamawiasz? — rzekłem. — Na gorąco, z cukrem?

— Przestań, przestań! Depcesz po najświętszych uczuciach, Snobie. Chcę czegoś dzikiego i czułego zarazem — jak Byron. Chcę jej powiedzieć, że wśród balowych sal i tak dalej, rozumiesz, myślę tylko o niej, rozumiesz, że gardzę światem i mam go dosyć, rozumiesz i — i coś o gazeli, i o słowiku, sam wiesz.

— I o jataganie na zakończenie — dorzucił autor tych słów, po czym zaczęliśmy:

O MARII

Szaleję wśród tłumu i gwaru

Od wszystkich weselszy,

I śmiech mój rozbrzmiewa wokoło

Na uczcie i balu.

Dla ludzi me usta się śmieją

I szydzą wesoło,

Lecz łzy me i prawda mej duszy

Dla ciebie, dla ciebie.

— Ładne, Wiggle, co? — powiadam. — Zaręczam ci, że mnie samemu chce się płakać.

— A teraz, przypuśćmy — rzecze Wiggle — powiemy, że cały świat jest u moich stóp, to wzbudzi w niej zazdrość, rozumiesz, i tak dalej — i że — że

wybieram się w podróż, rozumiesz? Może to na nią podziała.

Na to my (jak wyrażał się ten utrapiony zarozumialec) zaczęliśmy znowu:

Dokoła mnie młode i stare

Pochlebnie się wdzięczą

I każda mi oddać gotowa

Swe serce — za złoto.

Ze wzgardą i śmiechem odtrącam

Od stóp — niewolnice.

Z miłością się zwracam i wiarą

Do ciebie, do ciebie.

— A teraz dalejże o podróży, Wiggle, mój kochany! — Zacząłem głosem łamiącym się ze wzruszenia:

Odchodzę! Gdyż, bijąc dla ciebie, Nie spocznie me serce;

Tajemnic, co w piersi mej płoną, Wyjawić nie zdołam, Niech zginą wraz ze mną...

— Słuchaj, Snobie! — Wiggle przerwał podnieconemu bardowi (w chwili gdy właśnie miałem wybuchnąć czterowierszem tak patetycznym, że przyprawiłby was o spazmy). — Słuchaj — e — a nie mógłbyś powiedzieć, że jestem — e — wojskowym i że życiu memu grozi pewne niebezpieczeństwo?

— Ty wojskowym? Twoje życie w niebezpieczeństwie? Co, u diabła, masz na myśli?

— Widzisz — rzekł Wiggle czerwieniąc się mocno — powiedziałem jej, że jadę na — na wyprawę do Ekwadoru.

— Ty przebrzydły oszuście! — wykrzyknąłem. — Sam sobie skończ swój wiersz.

Tak też uczynił wypadając zresztą całkiem z rytmu, i w klubie przechwalał się całym utworem jako swoim dziełem.

Biedny Waggle wierzył święcie w geniusz przyjaciela, aż jednego dnia w zeszłym tygodniu przyszedł do klubu z uśmiechem na twarzy i rzekł:

— Och, Snobie, jakie zrobiłem odkrycie! Idąc dziś na ślizgawkę kogóż widzę jak nie Wiggle'a z ową wspaniałą kobietą — z ową damą sławnego rodu i olbrzymiej fortuny, z tą Marią, pamiętasz, do której pisał te śliczne wiersze. Ma czterdzieści pięć lat. Jest ruda. Ma nos jak rączka od pompy. Jej ojciec dorobił się majątku na sklepie z mięsem i wędlinami i Wiggle żeni się z nią w przyszłym tygodniu.

— Tym lepiej, Waggle, mój młody przyjacielu — zawołałem — lepiej dla rodzaju niewieściego, że ten niebezpieczny ptaszek przestanie pożerać serca kobiece, że ten Sinobrody porzuci swe praktyki. Albo raczej lepiej dla niego samego. Nie ma bowiem ani słowa prawdy w tych wszystkich nadzwyczajnych historiach miłosnych, w które tak wierzyłeś; nikt na nich nie ucierpiał poza samym Wigglem, którego uczucia skupią się obecnie na sklepie z mięsem i wędlinami. Są jednak ludzie, panie Waggle, którzy robią te rzeczy poważnie i mimo to cieszą się w świecie wysokim stanowiskiem. Ci jednak nie nadają się do ośmieszenia, gdyż będąc niewątpliwie Snobami, są jednocześnie łajdakami. Ich wypadki idą przed wyższy trybunał.

Rozdział czterdziesty pierwszy

SNOBY KLUBOWE

v

Bachus jest tym bóstwem, któremu Waggle oddaje specjalną cześć. — Daj mi wina, mój kochany — powiada do swego przyjaciela Wiggle'a, gdy ten plecie o pięknych kobietach; po czym wznosi kieliszek pełen różowego płynu, mruga doń znacząco, popija, oblizuje wargi i medytuje nad nim, jak gdyby był najwytrawniejszym znawcą.

To przesadne zamiłowanie do wina obserwowałem szczególnie u młodzieży. Snobiątka z uniwersytetu, pisklątka z armii i gąsiątka z public schools stanowiące ozdobę naszych klubów, często wypowiadają się bardzo śmiało na temat win.

— To wino przesiąkło korkiem — powiada Snobiątko, a kelner, pan Sly, zabiera je i powraca po chwili z tym samym winem przelanym do innej flaszy, po czym młody amator orzeka, iż jest doskonałe.

— Do diabła z szampanem — mówi Pisklę — nadaje się tylko dla bab i dzieci. Mnie przy obiedzie smakuje tylko biały Xeres, a po obiedzie Bordeaux z dwudziestego trzeciego roku.

— Co teraz wart jest portwein? — rzecze Gąsiątko. — Gęste, słodkie paskudztwo. Gdzież te stare, wytrawne wina, które się kiedyś pijało? — Do zeszłego roku Pisklę piło cienkie piwko w zakładzie dok

tora Swishtaila, a Gąsiątko nabywało swój stary wytrawny portwein w karczmie w Westminster, dopóki nie opuściło tej szkoły w r. .

Ktokolwiek oglądał stare karykatury sprzed trzydziestu lat, pamięta zapewne, jak często rysownicy przedstawiają butelkowate nosy, okrościałe twarze i inne pijackie rysy. Dziś są one znacznie rzadsze (w życiu, a zatem i na obrazkach) niż za owych dawnych dobrych czasów, ale i teraz wśród naszej młodzi klubowej znaleźć można chłopców, którzy lubują się w pijatykach i których twarze, chorowite i żółte, ozdobione są owymi znamionami, jakie rzekomo usuwa Kalydor Rowlanda. — Ależ byłem spity wczorajszego wieczoru, mój stary! — rzecze Hopkins do Tomkinsa (z konfidencjonalnym wylaniem). — Powiem ci, cośmy robili. Zjedliśmy śniadanie u Jacka Herrimga o dwunastej i siedzieliśmy nad koniakiem z wodą sodową i nad gorzką do czwartej; potem z godzinkę przeszliśmy się po parku; następnie zjedliśmy obiad i popijaliśmy grzany portwein z korzeniami aż do wpół do dziewiątej; potem zajrzeliśmy na godzinę na Haymarket; na koniec wróciliśmy do klubu, jedliśmy różne frykasy z rusztu, popijając whisky ponczem aż do zupełnego zamroczenia. Halo, kelner! Proszę mi przynieść kieliszek cherrybrandy. — Kelnerzy klubowi, ci najgrzeczniejsi, najlepsi i najcierpliwsi z ludzi, zadręczani są na śmierć przez owych okrutnych młodych biboszów. Jeśli jednak czytelnik chce zobaczyć na scenie znakomity obraz tego rodzaju młodzieńców, zaleciłbym mu obejrzenie zgrabnej komedii Ubezpieczenia londyńskie. Jej mili bohaterowie nie tylko przedstawieni są jako opoje i ludzie nie chodzący spać przed piątą rano, ale również wykazują sto innych uroczych rysów, jak szwindel, kłamstwo i ogólne wykolejenie. Widok ten jest wysoce budujący.

Jakże różni się zachowanie owych okropnych młodzieńców od przyzwoitego postępowania mego przyjaciela pana Papworthy, który rzecze do klubowego oberkelnera, Poppinsa:

P a p w o r t n y: poppins, myślę dziś wcześnie zjeść obiad; macie może jaką zimną dziczyznę?

P o p p i n s: Jest pasztet z dziczyzny, proszę pana; jest cietrzew na zimno, proszę pana; bażant na zimno, proszę pana; paw na zimno, proszę pana; łabędź na zimno, proszę pana; struś na zimno, proszę pana itd. itd. (zależnie od okoliczności).

Papworthy: Hm! A jakie jest teraz u was najlepsze francuskie wino, Poppins? — myślę o litrówkach.

Poppins: Jest Lafitte od Coopera i Magnuma, proszę pana; jest St. Julien od Latha i Sawdusta, proszę pana; Leoville od Bunga uważany jest za znakomity; sądzę też, że smakowałby panu ChâteauMargaux od Juggera.

Papworthy: Hm! — ha! — no — to proszę mi dać skórkę chleba i szklankę piwa. Namyśliłem się, że zjem na razie tylko lunch.

Innym gatunkiem klubowego nudziarza jest kapitan Shindy. Znany jest z tego, że przewraca cały klub do góry nogami z powodu baraniego kotleta.

— Patrz pan na niego, panie! Czy jest dosmażony, panie? Powąchaj pan go, panie. Czy to jest mięso dla gentlemana? — wrzeszczy na kelnera, który stoi przed nim drżący i daremnie mu tłumaczy, że biskup z Bullocksmithy właśnie przed chwilą zjadł trzy z tej samej ćwiartki. Wszyscy kelnerzy z klubu zbili się w gromadę nad kotletem kapitana. Wykrzykuje najstraszliwsze wymysły pod adresem Jana, ponieważ nie przyniósł mu grzybków marynowanych; wygłasza przeraźliwe przekleństwa, bo Tomasz nie nadszedł

w porę z sosem; Piotr niosący karafkę z wodą potyka się o Jakuba, który dźwiga srebrny kosz z pieczywem. Gdy tylko Shindy wchodzi na salę (takie bywa działanie siły charakteru), wszystkie stoliki pozostają bez obsługi, wszyscy obiadują, jak umieją, bo cała czereda tych rosłych służących drży ze strachu.

On zaś na tym korzysta. Złości się i przez to lepiej jest obsłużony. W klubie dziesięć osób ze służby uwija się na jego skinienie.

Tymczasem biedna pani Shindy i dzieci tkwią gdzieś w jakimś obskurnym mieszkanku, a usługuje im dziewczynka z przytułku, w drewnianych chodakach.

Rozdział czterdziesty drugi

SNOBY KLUBOWE

VI

Każda dobrze wychowana Angielka ze współczuciem przeczyta smutną historię, którą mam zamiar opowiedzieć: historię Sackville'a Maine. Przyjemności związane z klubami już omówiliśmy; spójrzmy teraz przez chwilę na niebezpieczeństwa czyhające w tych instytucjach. W tym celu muszę przedstawić wam mego młodego znajomego Sackville'a Maine.

Pana tego oraz jego czarującą małżonkę poznałem na balu u mej szanownej przyjaciółki, pani Perkins. Zobaczyłem przed sobą młodą istotę w białej sukience i białych atłasowych pantofelkach; różowa szarfa, mniej więcej jardowej szerokości, migała jak płomień, podczas gdy jej właścicielka tańczyła polkę w ramionach Monsieur de Springbocka, niemieckiego dyplomaty. Miała zielony wieniec na najczarniejszych włosach, jakie kiedykolwiek zdarzyło mi się oglądać. Widząc tedy przed sobą uroczą młodą kobietę, wirującą prześlicznie w pięknym tańcu i ukazującą na przemian — to en face, to en trois quarts, to z profilu — twarzyczkę, która, skądby na nią nie spojrzeć, kwitła urodą, rumieńcem i szczęściem, odczułem bynajmniej niezdrożną (jak mi się zdaje) ciekawość co do właścicielki owej przyjemnej powierzchowności i spyta

łem Wagleya (który stał obok, rozmawiając ze znajomym) , kim jest owa dama.

— Która? — powiada Wagley.

— Ta z oczami jak węgle — odrzekłem.

— Sza! — mówi on na to, a pan, z którym rozmawiał, oddalił się z dziwnie speszoną miną.

Po jego odejściu Wagley wybuchnął śmiechem.

— Oczy jak węgle — rzecze — utrafiłeś w sam raz. Jest to pani Sackville Maine, a ten, który właśnie odszedł, to jej mąż. Jest kupcem węglowym, mój kochany Snobie, i nie wątpię, że opał pana Perkinsa pochodzi z jego przystani. Płonie cały, gdy ktoś mówi

o węglu. On, jego żona i teściowa są ogromnie dumni z rodziny pani Sackville; jest ona z domu Chuff, córka kapitana Chuffa z Marynarki Królewskiej. Tam widzisz wdowę po nim: ta tęga kobieta w szkarłatnej salopie, która przy stoliku karcianym bije się o lewę ze starym panem Dumpsem.

I tak rzeczywiście było. Los obdarzył Sackville'a Maine (którego nazwisko brzmi przecież sto razy bardziej elegancko niż nazwisko Chuff) ładną żoną i dystyngowaną teściową; obu tych rzeczy wielu ludzi mogłoby mu pozazdrościć.

Wkrótce po jego ślubie stara dama była łaskawa przybyć w odwiedziny — tylko na dwa tygodnie — do jego ładnego i miłego domku na Kennington Oval

i tak się do tego miejsca przywiązała, że nie opuszcza go od czterech lat. Sprowadziła też swego syna, Nelsona Collingwooda Chuffa, by z nią zamieszkał; jednakże nie przebywa on w domu tyle co mamusia, ponieważ chodzi do szkoły Merchant Taylors, gdzie zdobywa gruntowne wykształcenie klasyczne.

Jeśli nawet istoty te, tak bliskie jego żonie i tak słusznie jej drogie, uważać można za cienie na szczęściu Maine'a, to czyż jest człowiek, który by nie miał

w swym życiu żadnego powodu do skargi? I z początku, kiedy tylko poznałem pana Maine'a, nie było człowieka, któremu by się lepiej powodziło niż jemu. Jego domek był wzorem elegancji i wygody; jego stół i piwnica były doskonale i obficie zaopatrzone. Był tam wszelki dostatek, ale bez ostentacji. Rano omnibus zawoził go do biura, po południu statek przywoził go z powrotem do najszczęśliwszego z domów, gdzie w długie wieczory czytywał modne powieści paniom siedzącym nad robótką, 'akompaniował żonie na flecie (na którym grał biegle) lub też oddawał się którejkolwiek innej ze stu przyjemnych a niewinnych rozrywek domowego ogniska. Pani Chuff pokrywała salony dziełami swych rąk w postaci olbrzymich gobelinów. Pani Sackville miała szczególny talent do robienia wierzchów z tasiemki lub siatki do gobelinowych poduszek. Umiała też robić wina domowe. Umiała przyrządzać konfitury i marynaty. Miała album, w którym podczas konkurów Sackville Maine wpisywał swym starannym, kupieckim pismem wybrane urywki z poezji Byrona i Moore'a zawierające analogie do jego własnych uczuć. Miała też wielki, ręcznie pisany zbiór przepisów kulinarnych, słowem — wszystkie przymioty cechujące cnotliwą i dobrze wychowaną niewiastę angielską.

— A co do Nelsona Collingwooda — mawiał Sackville ze śmiechem — nie potrafilibyśmy w domu obejść się bez niego. Gdyby nie psuł gobelinów, w parę miesięcy utonęlibyśmy w poduszkach, i kogóż jak mnie jego zdołalibyśmy skłonić do picia domowych win Laury?

W samej rzeczy panowie z City, którzy bywali tam na obiadach, nie mogli się zmusić do picia owych win — i przyznać muszę, iż ja sam, gdy zawarłem z tą rodziną bliższą znajomość, wstrzemięźliwość tę podzielałem.

— A jednak, proszę pana, to zielone imbirowe pijali niektórzy najwięksi bohaterowie Anglii — wołała niekiedy pani Chuff. — Admirał lord Exmouth kosztował je i chwalił, proszę pana, na pokładzie okrętu kapitana Chuffa, „Nabuchodonozor ", w Algerze. Miał ze sobą trzy tuziny butelek na fregacie „Pitchfork"; część tego wydano załodze, zanim przystąpił do swej wiekopomnej bitwy z „Furibonde" (pod kapitanem Choufleur) w Zatoce Panamskiej.

Wszystko to, jakkolwiek powtarzane przez starszą panią, ilekroć wino ukazywało się na stole, nie pomagało wypić nawet kropelki: zielone imbirowe, choć zagrzewało niegdyś brytyjskich wilków morskich do zwycięskich bojów, nie smakowało nam — pokojowo usposobionym i zdegenerowanym paniczykom współczesnym.

Jeszcze dziś widzę Sackville'a takim, jakim był podczas pierwszej mojej wizyty, po tym, jak Wagley nas z sobą zapoznał. Było to w lipcu — w niedzielne popołudnie. Sackville wracał z kościoła, z żoną uwieszoną u jednego ramienia, z teściową (jak zwykle w szkarłatnej salopie) u drugiego. Za nimi szedł niewyrośnięty i niezdarny nibylokaj, niosąc lśniące złocone modlitewniki, panie zaś miały w rękach wspaniałe parasolki z rączkami i frędzlami. Wielki złoty zegarek pani Chuff, przymocowany na jej żołądku, lśnił niby kula ognista. Nelson Collingwood kręcił się w pewnej odległości, ciskając kamieniami w jakąś starą szkapę na Kennington Common. Tamże, wśród zieleni, nastąpiło poznanie; nigdy nie zapomnę majestatycznej łaskawości pani Chuff, gdy przypomniała sobie, że miała przyjemność widzieć mnie u pani Perkins, ani też wzgardliwego spojrzenia, jakie rzuciła nieszczęsnemu jegomościowi, który stojąc na balii wygłaszał niezmiernie urozmaiconą orację wobec scep

tycznego audytorium złożonego z różnych podejrzanych osobistości oraz nianiek.

— Nic na to nie poradzę, proszę pana — powiedziała. — Jestem wdową po oficerze marynarki brytyjskiej: nauczono mnie czcić mój Kościół i mego Króla i nie mogę po prostu znieść żadnego radykała ani dysydenta.

Zauważyłem, że te piękne zasady wywarły wrażenie na Sackville'u Maine. — Wagley — rzekł do naszego wspólnego znajomego — jeśli panowie nie mają lepszych projektów, czemu pan i jego przyjaciel nie mielibyście zjeść u nas obiadu? Laura i pani Chuff będą panom bardzo rade; możecie liczyć na serdeczne przyjęcie i kieliszek najlepszego portweinu, jaki można dostać w Anglii.

„To lepsze, niż iść na obiad do «Sarkofagu»" — rzekłem sobie w duchu, w tym bowiem klubie mieliśmy zamiar z Wagleyem spożyć posiłek; toteż przyjęliśmy uprzejme zaprosiny, z czego wywiązała się następnie dość znaczna zażyłość.

Wszystko w tej rodzinie i w tym domu było takie miłe, wygodne i dobrze utrzymane, że nawet cynik musiałby tam przestać zrzędzić. Pani Laura, cała w uśmiechach, była uosobieniem wdzięku i wyglądała równie korzystnie w swej ładnej porannej sukience jak w balowym stroju u pani Perkkis. Pani Chuff rozpoczęła swoje historie o „Nabuchodonozorze ", o akcji bojowej między fregatą „Pitchfork" a „Furibonde", o bohaterskim oporze kapitana Choufleur, o gatunku zażywanej przezeń tabaki itd. itd. Słyszane po raz pierwszy, wydawały mi się przyjemniejsze niż w późniejszych czasach. Sackville Maine był najmilszym z gospodarzy. Zgadzał się we wszystkim ze wszystkimi, zmieniając swe poglądy bez żadnych zastrzeżeń, gdy tylko ktoś okazał mu najlżejszy sprzeciw. Nie był

on jednym z tych ludzi, którzy mogliby rywalizować z jakimś Schönbeinem czy bratem Baconem lub odgrywać rolę podpalacza pobliskiej Tamizy — lecz dobrym, uprzejmym, prostym, uczciwym i poczciwym chłopcem, zakochanym w żonie, życzliwie usposobionym do całego świata, zadowolonym z siebie, zadowolonym nawet z teściowej. Przypominam sobie, że Nelson Collingwood, gdy w trakcie wieczoru z jakiegoś powodu podano whisky z wodą sodową, nieco sobie podchmielił. To jednak bynajmniej nie rozzłościło Sackville'a. — Zabierz go na górę, Józefie — rzekł do służącegoniezdary — i słuchaj, Józefie, nie mów o tym jego mamie.

Cóż mogłoby unieszczęśliwić człowieka o tak szczęśliwym usposobieniu? Co mogłoby wywołać zgrzyt, swary i oziębienie stosunków w tak przyjacielskiej i zgodnej rodzinie? Moje panie, nie moja była to wina, lecz robota pani Chuff — ale reszty opowieści dowiecie się następnym razem.

Rozdział czterdziesty trzeci

SNOBY KLUBOWE

VII

Przyczyną nieszczęść, które spotkały prostego i dobrodusznego młodego Sackville'a, był tylko i wyłącznie ów obrzydliwy klub „Sarkofag", a to, że się tam dostał, było po części winą piszącego te słowa.

Widząc bowiem, że pani Chuff, jego teściowa, lgnęła do wszystkiego, co dystyngowane (w samej rzeczy tematem jej rozmów był ciągle lord Collingwood, lord Gambier, sir Jahaleel Brenton oraz bale w Plymouth i Gosport), Wagley i ja zapałaliśmy chęcią przelicytowania jej i gadaliśmy o lordach, książętach, markizach i baronetach, jak gdybyśmy zaliczali owych dygnitarzy do naszych najbliższych przyjaciół.

— Lord Sextonbury — mówiłem — przebolał już najwidoczniej stratę swej małżonki. On i książę bardzo wesoło się bawili, popijając wino w „Sarkofagu" wczoraj wieczorem, prawda, Wagley?

— Dobry chłop, ten książę — odparł Wagley. — Proszę pani — rzekł zwracając się do pani Chuff — pani, która zna świat i etykietę, powie mi może, co ma zrobić człowiek w moim wypadku? W czerwcu zeszłego roku jego książęca wysokość, syn jego lord Castlerampant, Tom Smith i ja byliśmy w klubie na obiedzie, kiedy zaproponowałem zakład, że Daddylonglegs

przegra Derby — czterdzieści do jednego, płatne samymi suwerenami. Jego wysokość przyjął zakład i ja oczywiście wygrałem. Nigdy jednak mi nie zapłacił. Jak pani sądzi, czy mogę upomnieć się u tak wielkiej osobistości o suwerena? Dla mnie jeszcze jeden tylko kawałeczek cukru, jeśli łaska, droga pani.

Całe szczęście, że Wagley dał jej tę sposobność uchylenia się od odpowiedzi, gdyż pytanie wtrąciło w zupełną konsternację całą rodzinę naszych gospodarzy. Telegrafowali do siebie oszołomionymi oczyma. Opowiadania pani Chuff o arystokracji morskiej zupełnie przygasły, milutka zaś pani Sackville zaczęła kręcić się na miejscu i poszła na górę zajrzeć do dzieci — nie do tego potwora, Nelsona Collingwooda, który odsypiał wypitą whisky z wodą sodową, lecz do pary maleństw, które pojawiły się były przy deserze i których ona i Sackville byli szczęśliwymi rodzicami.

Wynikiem tego i następnych spotkań z panem Maine było, że zaproponowaliśmy go na członka klubu „Sarkofag" i przeforsowaliśmy jego wybór.

Nie poszło nam to łatwo — rozniosła się bowiem szeptana wieść, że kandydat był kupcem węglowym. Możecie być pewni, że niektórzy dumni ludzie i większość parweniuszów w klubie gotowi byli rzucić przeciw niemu czarne gałki. Udało nam się jednak zwalczyć tę opozycję. Parweniuszom wytłumaczyliśmy, że Lambtonowie i Stuartowie też sprzedawali węgiel; dumnych zaś przebłagaliśmy opowieściami o jego dobrym pochodzeniu, miłym charakterze i nienagannym sprawowaniu. W dniu wyborów Wagley z wielką elokwencją zaczął na prawo i lewo opisywać bitwę między fregatą „Pitchfork" a „Furibondeg oraz męstwo kapitana Maine, ojca naszego przyjaciela. W opowiadaniu tkwił nieznaczny błąd; jednakże nasz kandydat przeszedł z niewielką tylko przymieszką czarnych fa

solek w puszkach: Bylesa, oczywiście, który rzuca czarne gałki na każdego, i Bunga, który patrzy z góry na kupca węglowego, ponieważ sam dopiero co wycofał się z handlu winami.

Jakieś dwa tygodnie potem ujrzałem Sackville'a Maine w następujących okolicznościach:

Oprowadzał po klubie swoją rodzinę. Przywiózł ich tu jasnoniebieskim powozikiem, który czekał pod bramą klubu z niezdarnym służącym pani Chuff na koźle obok forysia odzianego w pseudoliberię. Nelson Collingwood, ładniutka pani Sackville i pani kapitanowa Chuff (nazywamy ją teraz panią komandorową Chuff) przybyli w komplecie; ta ostatnia oczywiście w szkarłatnej salopie, która aczkolwiek wspaniała, jest niczym w porównaniu ze wspaniałością „Sarkofagu". Uradowany Sackville Maine pokazywał im wszystkie cuda lokalu. W oczach tej gromadki był on piękny niczym raj.

„Sarkofag" chlubi się wszystkimi znanymi odmianami stylów i dekoracji. Wielka biblioteka jest w stylu elżbietańskim; mała biblioteka reprezentuje płomienisty gotyk; jadalnia jest surowo dorycka; salony — Louis Quatorze (tak się je nazywa, ponieważ wystawione tam ohydne ornamenty używane były w czasach Ludwika Piętnastego), a cortile, czyli hall, jest w stylu mauretańskowłoskim. Wszystko tonie w marmurach, klonowych fornirach, lustrach, arabeskach, brązach i gipsach. Zwoje wstęg, monogramy, smoki, kupidynki, prymulki i inne odmiany kwiecia wiją się po ścianach w oszałamiającej obfitości. Wyobraźcie sobie, że każdy pan z orkiestry Juliena gra, ile sił starczy, inną melodię: ornamenty w naszym klubie „Sarkofagu" sprawiają na mnie podobne wrażenie. Opanowana wzruszeniem, którego nie jestem w stanie opisać, a którego ona sama nie śmiała wypowie

dzieć, pani Chuff spacerowała w zadziwieniu wśród owych poronionych splendorów, a za nią jej dzieci i zięć.

Jedynym człowiekiem, którego pani Chuff ujrzała w wielkiej bibliotece ( stóp na ), był Tiggs. Leżał na otomanie obitej karmazynowym aksamitem i czytał francuską powieść Paul de Kocka. Książeczka była maleńka i on także jest małym człowieczkiem. W tej olbrzymiej sali wyglądał zaledwie jak punkcik. Gdy damy, drżące i bez tchu, przemierzały ogrom tej wspaniałej pustki, rzucił nadobnym nieznajomym zabójcze spojrzenie znawcy, jakby chciał rzec: „Czy nie nadzwyczajny ze mnie człowiek?" Pewien jestem, że i one tak myślały.

— Kto to taki? — syknęła pani Chuff, gdy znaleźliśmy się w odległości około pięćdziesięciu jardów od niego na drugim końcu pokoju.

— Tiggs! — rzekłem takim samym szeptem.

— Dosyć tu wygodnie, prawda, moja droga? — rzecze Maine swobodnym tonem do pani Sackville. — Wszystkie te pisma, widzisz, przybory piśmienne, nowe książki, doborowa biblioteka obejmująca wszystkie znakomitsze dzieła — cóż tutaj mamy? — a! Monasticon Dugdale'a, bardzo cenna i, jak sądzę, interesująca książka.

Po czym chcąc zdjąć jedną z książek, by dać ją do obejrzenia pani Maine, wybrał tom VII, który przyciągnął jego uwagę tym osobliwym faktem, że z grzbietu wyrastała mu mosiężna klamka. Zamiast jednak wyciągnąć książkę otworzył szafkę, zawierającą jedynie szczotkę do zamiatania i ścierkę, własność leniwej pokojówki. Patrzył na nie ogromnie speszony, podczas gdy Nelson Collingwood, zbywszy wszelkiego respektu, ryknął śmiechem.

— To najdziwniejsza książka, jaką na oczy widzia

łem — rzecze Nelson — chciałbym, żebyśmy nie mieli innych w szkole Merchant Taylors.

— Cicho, Nelson! — zawołała pani Chuff, po czym przeszliśmy do innych wspaniałych apartamentów.

Jakże oni podziwiali salonowe kotary (brokat różowy ze srebrem — najtrwalsze w całym Londynie), jak obliczali, ile może kosztować jard, jak się rozkoszowali miękkimi, głębokimi kanapami i wpatrywali w olbrzymie zwierciadła!

— Wygodnie byłoby się przy tym golić, co? — rzekł Maine do teściowej. (Z każdą minutą stawał się coraz obrzydliwiej zarozumiały).

— Idź sobie, Sackville — rzekła zachwycona, po czym obejrzała się przez ramię, rozpostarła skrzydła czerwonej salopy i przyjrzała się sobie przez długą chwilę. To samo uczyniła pani Sackville przez krótką chwilkę; pomyślałem sobie, że w lustrze odbija się obraz bardzo ładnej, uśmiechniętej istoty.

Ale czymże jest kobieta przy lustrze? To ich miejsce, tych kochanych ślicznotek. Z natury rzeczy lecą do niego. Lubią je i są jego ozdobą. Co naprawdę mi się podoba, co oglądam z coraz to większą radością i adoracją, to mężczyzn klubowych przy tych wielkich zwierciadłach. Stary Gills podciągający kołnierze i szczerzący zęby do własnej plamistej gęby. Hulker oglądający z powagą swą ogromną postać, ściągający kurtkę, by nadać sobie wcięcie w talii. Fred Minchin, który przemyka się na obiad i z zadowolonym, ckliwym uśmieszkiem rzuca okiem na odbicie swego białego halsztuka. Zaprawdę, ileż próżności odbiło się już w tym klubowym lustrze!

Panie obeszły więc cały lokal z prawdziwą przyjemnością. Obejrzały saloniki do czarnej kawy i stoliki nakryte do obiadu, i panów siedzących przy lunchu, i starego Jawkinsa, który perorował jak zwykle; zo

baczyły czytelnie, w których rozchwytano gazety wieczorne; widziały kuchnie, te cuda sztuki, gdzie chef króluje nad dwudziestoma ładnymi podkuchennymi i dziesięcioma tysiącami błyszczących rondli; wreszcie wsiadły do jasnoniebieskiego powoziku, całkiem odurzone zachwytem.

Sackville jednakże nie wsiadł, choć śliczna Laura umyślnie usiadła na przednim siedzeniu, pozostawiając mu honorowe miejsce obok czerwonej salopy pani Chuff.

— Mamy twoje ulubione dania na obiad — rzekła nieśmiałym tonem — nie przyjdziesz, Sackville?

— Dzisiaj zjem sobie tutaj kotlecik, moja droga — odrzekł Sackville. — Do domu, Jakubie.

Po czym wszedł po stopniach do „Sarkofagu", a ładna twarzyczka wyglądała jakoś bardzo smutnie z odjeżdżającego powoziku.

Rozdział czterdziesty czwarty

SNOBY KLUBOWE

VIII

Czemu — czemuśmy z Wagleyem popełnili tak okrutny czyn, że wprowadziliśmy młodego Sackville'a Maine do tego wstrętnego „Sarkofagu"? Niech nasza nieostrożność i jego przykład będzie ostrzeżeniem dla innych panów; niech los jego i jego biednej żony wyryje się w pamięci każdej brytyjskiej kobiety. Skutki tego wstąpienia do klubu były następujące:

Jednym z pierwszych zgubnych nawyków, jakimi zaraził się ów nieszczęśnik w tym przybytku swawoli, było palenie. Niektórzy dandysi klubowi, jak markiz Macabaw, lord Doodeen i ich wysoko postawieni koledzy mają zwyczaj folgować tej skłonności na górze, w salach bilardowych „Sarkofagu". Częściowo tedy, by zawrzeć z nimi znajomość, częściowo zaś z wrodzonej skłonności do złego, Sackville Maine poszedł w ich ślady i stał się adeptem owego wstrętnego przyzwyczajenia. Gdy przenosi się ono do domu, nie potrzebuję chyba mówić, jak smutne są jego konsekwencje, zarówno dla mebli jak dla moralności. Sackville palił w domu w jadalni, narażając żonę i teściową na mękę, której nie usiłuję opisywać.

Następnie stał się zawołanym graczem w bilard tracąc przy tej rozrywce niezliczone godziny;

zakładał się często, grał znośnie i przegrywał potężnie do kapitana Spota i pułkownika Cannona. Rozgrywał z tymi panami turnieje po sto gier każdy i nie tylko trwał przy tej robocie do czwartej lub piątej rano, lecz nieraz przebywał w klubie i przed południem dogadzając swej słabości ze szkodą dla firmy, zdrowia i żony.

Od bilardu do wista jest już tylko jeden krok, a gdy mężczyzna dorwie się do wista po pięć funtów za robra, według mnie, jest już po nim. Jakże miał iść handel węglem, jak mogły się utrzymać stosunki handlowe firmy, gdy główny wspólnik siedział ustawicznie przy stoliku karcianym?

Przestając obecnie z dobrze urodzonymi osobami i elegantami z Pall Mall, Sackville zaczął się wstydzić swej przytulnej siedziby na Kennington Oval i przeniósł rodzinę do Pimlico, gdzie wprawdzie pani Chuff z początku dobrze się czuła, gdyż dzielnica była elegancka i jej luby monarcha był blisko, lecz biedna mała Laura i dzieci żałośnie wyszły na tej zmianie. Gdzież były przyjaciółki przychodzące rankiem z robótką? W Kennington i w okolicy Clapham. Gdzie mali towarzysze zabaw jej dzieci? Na zieleńcu kenningtońskim. Wielkie hałaśliwe pojazdy turkoczące tam i z powrotem po szarych ulicach nowej dzielnicy nie wiozły przyjaciółek towarzyskiej małej Laury. Dzieci, które kroczyły po skwerach w asyście bony lub sztywnej guwernantki, nie były podobne do owych wesołych urwisów puszczających latawce lub bawiących się w skakankę na tamtym ukochanym, dawnym zieleńcu. I ach! w kościele także, co za różnica! — Pomiędzy św. Benedyktem w Pimlico, z otwartymi ławkami, nabożeństwem odśpiewywanym monotonnie, świecami, albami, komżami, wieńcami i procesjami — a zacnymi dawnymi obyczajami z Kennington! Także i lokaje uczęszczający do św. Benedykta byli tak wielcy

i okazali, że Jakub, chłopiec do posług pani Chuff, drżał wśród nich ze strachu i oznajmił, że raczej podziękuje za służbę, niżby miał nosić dłużej modlitewniki do tego kościoła.

Umeblowanie domu nie obyło się bez kosztów. I, o bogowie! Jakże różniły się posępne francuskie bankiety Sackville'a w Pimlico od miłych obiadków na Ovalu! Skończyły się udka baranie, skończył „najlepszy portwein w Anglii"; na ich miejsce pojawiły się entrées na srebrze i kiepski szampan za dwa pensy; i kelnerzy w rękawiczkach, i klubowi eleganci jako goście, wśród których pani Chuff czuła się niepewnie, a parni Sackville zgoła nie otwierała ust.

Nie znaczy to, żeby Sackville często jadał obiad w domu. Nieszczęśnik stał się zupełnym sybarytą i jadał zazwyczaj w klubie z tamtejszą kliką smakoszów: starym doktorem Maw, pułkownikiem Cramley (który jest chudy jak chart, a szczęki ma jak szakal) i całą gromadą innych. Można go było oglądać, jak popijał szampana i opychał się francuskimi mięsiwami; często ze smutkiem spoglądałem nań od mego stolika (na którym zimne mięso, klubowe małe piwo i półlitrówka Marsali składały się na skromną ucztę) i wzdychałem na myśl, że to moje dzieło.

Inne jeszcze rzeczy przychodziły mi do głowy i dręczyły moje sumienie. Gdzie jego żona? Gdzie biedna, dobra, poczciwa mała Laura? W tej właśnie chwili jest pora snu dla dzieci i podczas gdy ten oto nicpoń opija się winem, maleństwa u kolan Laury seplenią paciorki, a ona uczy je mówić: „Boziu, daj zdrowie tatusiowi."

Skoro położyła je do łóżek, jej dzienne zajęcia są skończone i zostaje na całą noc sama jak palec, smutna, wiecznie czekająca na niego.

O, wstydzie! O, wstydzie! Idźże do domu, ty leniwy opoju!

Mógłbym teraz opowiedzieć, jak Sackville stracił zdrowie, jak stracił majątek, jak zabrnął w tarapaty i długi, jak stał się dyrektorem kolei żelaznej, jak zwinął dom na Pimlico i jak pojechał do Boulogne — tylko że nazbyt się wstydzę mego udziału w tej całej sprawie. Wrócili następnie do Anglii, gdyż ku powszechnemu zdziwieniu, pani Chuff wystąpiła z pokaźną sumą pieniędzy (które nie wiadomo jak zaoszczędziła) i spłaciła jego zobowiązania. Sackville bawi obecnie w Anglii, ale mieszka w Kennigton. Jego nazwisko dawno już wymazane zostało z ksiąg „Sarkofagu". Kiedy się spotykamy, przechodzi na drugą stronę ulicy, a ja nie wybieram się z wizytą, gdyż byłoby mi przykro ujrzeć wyraz wyrzutu lub smutku na słodkiej twarzyczce Laury.

Jednakże myślę sobie z dumą, że niezupełnie zły był wpływ Snoba Anglii na kluby w ogólności: kapitan Shindy boi się teraz tyranizować kelnerów i zjada swój kotlet barani bez poruszania głębin Acherontu. Gobemouche nie zabiera więcej niż dwie gazety na raz na swój osobisty użytek. Tiggs nie wzywa posługacza bibliotecznego z ćwierćmilowej odległości po to, aby podał mu tom II, który leży na sąsiednim stole. Growler przestał chodzić od stolika do stolika w sali jadalnej, aby dokonywać inspekcji, co kto ma na talerzu. Trotty Veck zabiera z hallu własny parasol — ten bawełniany, a jedwabiem podszyty paltot Sydneya Scrapera znalazł się z powrotem na miejscu, odniesiony przez Jobbkisa, który zupełnie omyłkowo zabrał go był zamiast swego. Wiggle przestał opowiadać historie o damach, których serca zdobył. Snook już nie sądzi, że do obowiązków gentlemana należy rzucanie czarnych gałek, gdy chodzi o przyjęcie adwo

kata do klubu. Snuffler nie wystawia więcej publicznie przed kominkiem swej wielkiej, czerwonej chustki do nosa na podziw oczu dwustu panów, a jeśli choć jednemu Janowi zaoszczędzona została fatyga lub bura, osądźcie sami, o bracia i przyjaciele, czy te portrety Snobów klubowych nakreślone zostały na próżno.

Zakończenie

UWAGI KOŃCOWE O SNOBACH

Sam dobrze nie wiem, drodzy moi przyjaciele i bracia Snoby, jak to się stało, że znaleźliśmy się oto przy nrze XLV niniejszej serii felietonów. Przez cały rok byliśmy razem, gawędząc i wyrzekając na rodzaj ludzki, i gdybyśmy żyli jeszcze całe sto lat, wystarczyłoby nam, jak sądzę, tematów do rozmowy o Snobach. Świadomość narodowa w tej dziedzinie została rozbudzona. Listy sypią się co dnia, przekazując wyrazy zrozumienia i zwracając uwagę Snoba Anglii na jeszcze nie opisane gatunki Snobów. „Gdzież są pańskie Snoby teatralne; Snoby handlowe, Snoby medyczne i chirurgiczne, Snoby urzędnicze; Snoby prawnicze; Snoby artystyczne; Snoby muzyczne; Snoby sportowe?", piszą moi szanowni korespondenci. „Chyba nie zamierza pan przeoczyć wyborów na kanclerza Cambridge i pominąć tej okazji do zdemaskowania Snobów profesorskich, którzy z czapkami w ręku przychodzą do młodego dwudziestosześcioletniego księcia i błagają go, by został głową ich sławnego uniwersytetu?" — pisze pewien przyjaciel pieczętujący się sygnetem klubu „Oxford i Cambridge". „Proszę, proszę — woła inny — teraz, gdy rozpoczyna się sezon operowy, daj nam pan rozprawę na temat Snobów wszechstronnych." Doprawdy, bardzo chciałbym napisać rozdział o snobistycznych profesorach i, drugi, o snobistycznych dandy

sach. Serce ściska mi tęsknota na myśl o Snobach teatralnych i ledwo mogę się oderwać od niektórych snobistycznych artystów, z którymi dawno, dawno już zamierzałem pogawędzić.

Ale na cóż zda się zwlekać? Gdyby się z tymi skończyło, byłyby nowe Snoby do portretowania. Trud ten nie ma końca i żaden pojedynczy człowiek nie zdoła się z nim uporać. Zaledwie pięćdziesiąt dwie cegiełki — a trzeba zbudować piramidę. Najlepiej przestać. Jak Jones wychodzi zawsze z pokoju, skoro tylko wypowiedział dobry dowcip, jak Cincinnatus i generał Washington wycofali się z życia publicznego u szczytu swej popularności, jak książę Albert, położywszy kamień węgielny pod gmach Giełdy, pozostawił murarzom dokończenie budowy i poszedł do domu zjeść swój królewski obiad, jak poeta Bunn występuje na scenę pod koniec sezonu i pełen uczuć zbyt burzliwych, by można je było opisać, ponad kinkietami błogosławi swych „kochanych przyjaciół": tak samo, o mili, wśród palm zwycięstwa i sukcesu, wśród okrzyków i poklasku całego ludu — triumfujący, lecz. skromny — Snob Anglii żegna się z wami.

Lecz tylko na jeden sezon. Nie na zawsze. Nie, nie. Jest pewien słynny pisarz, którego wielce podziwiam, a który przez ostatnich dziesięć lat coraz to żegnał się z publicznością w swych przedmowach, a kiedy wraca, wszyscy cieszą się witając go na nowo. Skąd bierze siłę na tak częste pożegnania? Myślę, że Bunn jest naprawdę wzruszony, gdy błogosławi ludowi. Rozstanie jest zawsze bolesne. Nawet dobrze znajomy nudziarz jest ci drogi. Przykro by mi było nawet z Jawkinsem zamienić ostatni uścisk dłoni. Sądzę, że normalnemu galernikowi wracającemu z zesłania musi być dosyć smutno żegnać się z krajem, w którym odbywał karę. Gdy kurtyna zapada po

ostatnim przedstawieniu pantominy, możecie być pewni, że biednemu staremu klownowi jest bardzo ciężko na duszy. Ha! :z jakąż radością wyskakuje on, gdy nadejdzie następny wieczór grudnia, i mówi: — Jak się macie? Otóż i jesteśmy znowu z wami! — Ale staję się nazbyt sentymentalny, wracajmy do tematu.

Pokazałem narodowi Snobów. Wyraz „Snob" zajął miejsce w naszym zacnym słowniku angielskim. Być może, iż nie umiemy go zdefiniować. Nie umiemy powiedzieć, czym on jest, tak jak nie możemy zdefiniować dowcipu, humoru czy humburgu, ale wiemy, na czym on polega. Parę tygodni temu miałem szczęście siedzieć przy pewnym gościnnym stole obok młodej damy, podczas gdy biedny stary Jawkins perorował po swojemu ogromnie niedorzecznie i pompatycznie. Napisałem na niepokalanym adamaszku „SB" i zwróciłem uwagę mojej sąsiadki na to słówko.

Panienka uśmiechnęła się. Poznała je od razu. Umysł jej natychmiast wypełnił obie litery ukrywające się dyskretnie poza kreskami i i z jej aprobujących oczu wyczytałem, iż wie, że Jawkins jest Snobem. Prawda, że panie jeszcze rzadko zdobywają się na używanie tego wyrazu, ale ich uśmiechnięte usteczka, skoro go już wymawiają, przybierają nieopisanie śliczny wyraz. Jeśli jakakolwiek młoda osoba o tym wątpi, niechże tylko pójdzie na górę do swego pokoju, popatrzy na siebie w lustrze i powie: „Snob". Jeśli spróbuje zrobić to proste doświadczenie, głowę dam, że się uśmiechnie i przyzna, iż słówko to zdumiewająco pasuje do jej usteczek. Ładne, okrąglutkie słówko, całe złożone z miękkich liter, z sykiem na początku, jakby dla dodania mu pikanterii.

Jawkins tymczasem brnął dalej, przechwalał się i nudził, zupełnie nieświadomy wrażenia, które sprawiał. Zresztą niewątpliwie będzie i nadal wrzeszczał

i zachłystywał się aż do końca świata lub przynajmniej dopóty, dopóki ludzie zechcą go słuchać. Nie można zmienić natury człowieka i Snoba za pomocą najciętszej nawet satyry, tak samo jak nie można zmienić osła w zebrę, choćby mu się namalowało nie wiedzieć ile pręgów na grzbiecie.

Możemy jednak ostrzec otoczenie, że osobnik, którego ono i Jawkins podziwiają, jest oszustem. Możemy zastosować doń próbę snobizmu, przekonać się, czy jest zarozumialcem i kabotynem, czy jest pompatyczny i wyzbyty pokory, czy niemiłosierny i dumny ze swej nędznej duszy. Jak traktuje wielkiego człowieka, a jak odnosi się do prostaczka? Jak zachowuje się w obecności jego książęcej wysokości? A jak wobec kupca Smitha?

Wydaje mi się też, że całe społeczeństwo angielskie nosi na sobie klątwę owego diabelskiego przesądu; ze wszyscy, od najniższego do najwyższego, z jednej strony płaszczymy się, kłaniamy i korzymy, z drugiej zaś tyranizujemy i gardzimy. Żona moja rozmawia z wielką rezerwą — ona to nazywa „należytą dumą" — z naszą sąsiadką kupcową. Z drugiej strony onaż sama, to znaczy pani Eliza Snobowa, dałaby sobie wyłupić oko, byle być przedstawioną u dworu jak jej kuzynka kapitanowa. Ta zacna dusza cierpi męki, gdy zmuszona jest przyznać się, że mieszkamy na Thompson Street w Somers Town. I choć mniemam w głębi serca, że pani Whiskerington woli nas od swych kuzynów Smigsmagów, przecież powinniście jej posłuchać, jak bez przerwy plecie o lady Smigsmag — i „powiedziałam do sir Johna, mój drogi Janie" — i o domu Smigsmagów, i o ich przyjęciach na Hyde Park Terrace.

Kiedy lady Smigsmag spotyka Elizę, która jest

czymś w rodzaju dalekiej krewnej, wysuwa jeden palec; żona moja może uścisnąć go z największą serdecznością, na jaką potrafi się zdobyć. Och! Ale powinniście widzieć zachowanie się tejże lady w czasie wydawanych przez nią obiadów, gdy wśród gości znajdują się lord i lady Longears!

Nie mogę znieść tego dłużej — tego diabelskiego wynalazku dobrego tonu, który zabija naturalną życzliwość i uczciwą przyjaźń. Należyta duma, rzeczywiście! Stopnie i hierarchia towarzyska, doprawdy! Tabela rang i stopni jest kłamstwem i powinno się ją wrzucić do ognia. Zorganizować rangi i hierarchię towarzyską — to było dobre dla mistrzów ceremonii ubiegłych epok. Niech wystąpi jakiś wielki marszałek i zorganizuje równość w społeczeństwie, a laska jego niech połamie i zniszczy wszystkie stare złocone kije dworskie. Jeśli to nie jest święta prawda, jeśli świat nie zmierza w tym kierunku, jeśli kult dziedzicznych wielkości nie jest humbugiem i bałwochwalstwem — sprowadźmy z powrotem Stuartów i obetnijmy pod pręgierzem uszy Wolnej Prasie.

Jeżeli kiedykolwiek nasi kuzyni Smigsmagowie zaprosiliby mnie razem z lordem Longearsem, chciałbym mieć okazję, po obiedzie, powiedzieć mu w najbardziej dobroduszny sposób na świecie:

— Panie, Fortuna daje ci w prezencie co roku pewną liczbę tysięcy funtów. Niezgłębiona mądrość naszych przodków umieściła cię nade mną jako wodza i dziedzicznego ustawodawcę. Nasza podziwu godna Konstytucja (przedmiot dumy Brytyjczyków i zazdrości okolicznych narodów) każe mi przyjąć cię za mego senatora, zwierzchnika i opiekuna. Twój najstarszy syn, FitzHeehaw, ma zapewniony fotel w Parlamencie; twoi młodsi synowie, de Brayowie, raczą łaska

wie zostać od razu kapitanami i pułkownikami i reprezentować nas na zagranicznych dworach lub przyjąć tłuste prebendy, gdy im tak będzie wygodniej. Nasza podziwu godna Konstytucja (przedmiot dumy i zazdrości itd.) uważa, że nagrody te należą ci się bez względu na twą tępotę, twoje występki i sobkostwo czy twoją całkowitą nieudolność i szaleństwo. Choćbyś był nie wiedzieć jak tępy (a mamy równe prawo wyjść z założenia, że jego lordowska mość jest ostem, jak z przeciwnego, że jest światłym patriotą), choćbyś — powiadam — był nie wiedzieć jak tępy, nikt nie posądzi cię o tak niesłychaną lekkomyślność, byś miał odnosić się obojętnie do swego szczęśliwego losu lub był skłonny z niego zrezygnować. Nie — choć jesteśmy patriotami, Smith i ja — nie mam żadnych wątpliwości, że gdybyśmy w szczęśliwszych okolicznościach sami byli książętami, trwalibyśmy przy swoich przywilejach.

Poddalibyśmy się potulnie konieczności zasiadania wysoko. Zgodzilibyśmy się z ową podziwu godną Konstytucją (dumą i zazdrością itd.), która czyni nas przywódcami wyższymi od reszty świata; nie bylibyśmy zbyt skłonni dopatrywać się usterek w owym pojęciu dziedzicznej wyższości, która rzuca tylu prostych ludzi do naszych kolan. Zapewne upieralibyśmy się przy Ustawach Zbożowych; protestowalibyśmy przeciw projektowi Ustawy o Reformie; umarlibyśmy raczej, niż mielibyśmy uchylić Ustawy przeciw Katolikom i Dysydentom, a Irlandię — przez nasz wzniosły system klasowego ustawodawstwa — doprowadzilibyśmy do jej obecnego podziwu godnego stanu.

Ale Smith i ja nie jesteśmy jeszcze hrabiami. Nie uważamy, by w interesie armii Smitha leżało kreowanie młodego de Braya na pułkownika w wieku dwudziestu pięciu lat ani w interesie stosunków zagra

nicznych Smitha — wysłanie lorda Longearsa jako ambasadora do Konstantynopola, ani w interesie naszej polityki — by Longears maczał w niej swoje dziedziczne palce.

To kłanianie się i płaszczenie Smith uważa za akty snobizmu; zrobi też wszystko, co w jego mocy, by nie być już dłużej Snobem i nie dać się Snobom za nos wodzić. Do Longearsa powiada: — Chcąc nie chcąc widzimy, Longears, że nie jesteśmy gorsi od ciebie., Piszemy nawet bardziej ortograficznie; umiemy myśleć równie dobrze; nie chcemy mieć cię za pana i dłużej czyścić ci butów. Robi to twoja służba, ale jej za to płacisz, a jegomość, który przychodzi spisać listę gości na twych bankietach lub śniadaniach tańcujących w. pałacu Longueoreille, dostaje od gazet pieniądze za spełnienie tej funkcji. Co do nas jednak, to pięknie ci dziękujemy, Longears, mój chłopcze, ale nie chcemy ci świadczyć więcej, niż ci się od nas należy. Zdejmiemy kapelusz przed Wellingtonem, bo to Wellingtan, ale przed tobą — a kimże ty jesteś?

Dość mam Kronik dworskich. Nienawidzę wiadomości z wielkiego świata. Słowa takie, jak Modny, Ekskluzywny, Arystokratyczny itp. uważam za niegodne, niechrześcijańskie epitety, które powinno się usunąć z uczciwych słowników. Protokół dworski, który ludzi utalentowanych każe sadzać przy drugim stole, uważam za protokół snobistyczny. Społeczeństwo, które uważa się za ogładzone, a ignoruje Sztukę i Literaturę, mam za społeczeństwo snobistyczne. Ty, który gardzisz sąsiadem, jesteś Snobem; ty, który zapominasz własnych przyjaciół, by gonić małodusznie za ludźmi wyższego stanu, jesteś Snobem; ty, który wstydzisz się ubóstwa i swojego zawodu, jesteś Snobem; tak samo jak ty, który chwalisz się pochodzeniem lub dumny jesteś ze swych bogactw.

Rzeczą pana „Puncha" jest wyśmiewać się z takich ludzi. Oby śmiał się uczciwie, nie chybiał celu i mówił prawdę nawet wtedy, kiedy śmieje się najgłośniej — nie zapominając nigdy, że jeżeli śmiech jest dobry, to Prawda jest lepsza, a najlepsza — Miłość.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Thackeray William Makepeace WDOWIEC LOVEL
Thackeray William Makepeace Pierscien i roza
Thackeray William Makepeace Historia Henryka Esmonda Ebook
Thackeray William Makepeace PIERŚCIEŃ I RÓŻA
Thackeray William Makepeace Pierscień i róża
Ebook William Makepeace Thackeray Dzieje Pendennisa T1
!William Makepeace Thackeray Pierścień i róża
William Makepeace Thackeray Dzieje Pendennisa T2 Ebook
William Makepeace Thackeray Pierścień i róża, czyli histor
William Makepeace Thackeray Pierścień i róża
Thackeray William Pierścień i Róża
THACKERAY WILLIAM pierscien i roza czyli
Thackeray Willian M Pierścień i róża 2
William Blake Ksiega Urizena
Al Williams MFC Czarna ksiega
20 Księga Przypowieści Salomona
31 Księga Abdiasza (2)

więcej podobnych podstron