Henning Mankell
Comédia infantil
przełożyła
Anna Topczewska
Tytuł oryginału: Comédia infantil
Copyright © 1995 by Henning Mankell
Published by agreement with Leopard Förlag, Stockholm
and Leonhardt & Høier Literary Agency A/S, København
Copyright © for the Polish edition
by Wydawnictwo W.A.B., 2008
Copyright © for the Polish translation
by Wydawnictwo W.A.B., 2008
Wydanie I
Warszawa 2008
Spis treści:
José Antonio Maria Vaz
W tę duszną, wilgotną noc, gdy tropikalne niebo połyskuje gwiazdami, na spieczonym słońcem dachu z rdzawej gliny stoję ja, José Antonio Maria Vaz, i czekam na koniec świata. Jestem brudny, gorączkuję, ubranie zwisa na mnie w strzępach, jak gdyby w popłochu chciało zsunąć się z wychudzonego ciała. W kieszeniach mam mąkę, a znaczy ona dla mnie więcej niż złoto. Jeszcze rok temu bowiem byłem kimś, byłem piekarzem, nie tak jak teraz - nikim, żebrakiem, który całymi dniami bez chwili spoczynku błąka się w słonecznym skwarze, by później bezkresne noce spędzać na zapomnianym dachu. Ale nawet żebrak ma znaki szczególne, które określają jego tożsamość i wyróżniają go spośród tylu innych, co na każdym rogu wyciągają ręce, jakby chcieli je oddać albo, jeden po drugim, sprzedać wszystkie swoje palce. José Antonio Maria Vaz to obszarpaniec znany jako Kronikarz Wiatrów. Dniem i nocą moje usta poruszają się nieprzerwanie, jakbym opowiadał historię, której nikt nigdy nie chciał wysłuchać. Jak gdybym w końcu pogodził się z myślą, że ciągnący znad morza monsun jest moim jedynym słuchaczem, zawsze skupiony, niby stary ksiądz czekający cierpliwie, aż wyznanie dobiegnie końca.
Przychodzę nocami na ten zapomniany dach ze względu na niebo, rozległy widok i przestrzeń. Gwiezdne konstelacje są nieme, nie biją mi braw, lecz ich oczy migoczą, a ja czuję, że mogę przemawiać prosto do ucha wieczności. Poza tym wystarczy, że opuszczę głowę, by zobaczyć rozciągnięte w dole miasto, nocne miasto, gdzie tańczą płomienie niespokojnych ognisk, gdzie śmieją się niewidoczne psy, i dziwię się tym wszystkim ludziom, którzy tam śpią, oddychają, śnią i kochają się, podczas gdy ja stoję na dachu i opowiadam o człowieku, którego już nie ma.
Ja, José Antonio Maria Vaz, też jestem częścią tego miasta, wczepionego w stromy stok, który opada nad szerokie ujście rzeki. Domy niczym małpy wspinają się po zboczu i z każdym dniem wydaje się, że mieszka w nich coraz więcej ludzi. Z nieznanego kraju, z sawanny i dalekich martwych lasów ściągają na wybrzeże, gdzie leży miasto. Osiedlają się tu, nie widząc chyba wszystkich wrogich spojrzeń posyłanych im na powitanie. Nikt do końca nie wie, z czego żyją ani gdzie znajdują schronienie. Wchłania ich miasto, stają się jego częścią. I codziennie przybywa obcych, wszyscy niosą tobołki i kosze, na horyzoncie smukłe czarne kobiety dźwigające na dumnych głowach ogromne pakunki owinięte w płótno wyglądają jak rzędy czarnych punktów. Rodzi się coraz więcej dzieci, nowe domy wspinają się po zboczach, by z nich spłynąć, kiedy przyjdą czarne chmury, a orkany rozpanoszą się tu niby żądni krwi bandyci. Tak było zawsze, dokąd pamięć sięga, i w bezsenną noc niejeden rozmyśla, jak się to wszystko skończy.
Kiedy miasto runie ze zbocza, by pochłonęło je morze?
Kiedy ciężar tych wszystkich ludzi stanie się zbyt wielki?
Kiedy skończy się świat?
Niegdyś również i ja, José Antonio Maria Vaz, rozmyślałem tak w bezsenne noce.
Ale teraz już nie. Od kiedy spotkałem Nelia, zaniosłem go na dach i widziałem, jak umiera - nie rozmyślam.
Niepokój, jaki odczuwałem wcześniej, zniknął. Dokładniej mówiąc, zrozumiałem, że między niepokojem a strachem jest zasadnicza różnica.
Także i to wytłumaczył mi Nelio.
- Kiedy człowiek się boi, to jakby cierpiał niezaspokojony głód - powiedział. - Kiedy zaś jest niespokojny, usiłuje odeprzeć swój niepokój.
Pamiętam jego słowa i teraz wiem, że miał rację. Mogę patrzyć tak na nocne miasto, na drgające płomienie ognisk, i powtórzyć wszystko, co powiedział w ciągu tych dziewięciu nocy, kiedy byłem przy nim i widziałem, jak umiera.
Również dach stanowi żywą część tej historii. Jest tak, jakbym znalazł się na dnie morza: zanurzyłem się i dalej już nie dotrę. Jestem na dnie swojej własnej historii; to tutaj, na tym dachu, wszystko się zaczęło i także tutaj wszystko się skończyło.
Czasem tak oto wyobrażam sobie swoją rolę: wiecznie wędrować w kółko po dachu, kierując słowa do gwiazd. Właśnie taka jest moja rola, na zawsze.
Oto moja dziwna historia - chcę wierzyć, że nie da się jej zapomnieć.
To właśnie tamtego wieczora, rok temu pod koniec listopada - była pełnia i rozpogodziło się po ulewnych deszczach - ułożyłem Nelia na brudnym materacu, gdzie dziewięć dni później miał umrzeć o świcie. Stracił dużo krwi, opatrunek, który w miarę możliwości starałem się sporządzić z pasów materiału oddzieranych ze swojego wytartego ubrania, na niewiele się zdał. Nelio znacznie wcześniej niż ja wiedział, że niedługo już go nie będzie.
Także wtedy wszystko zaczęło się od początku, jakby oto nagle nastała nowa rachuba czasu. Bardzo wyraźnie to pamiętam, chociaż od tamtego dnia upłynął ponad rok, a w moim życiu wiele się wydarzyło.
Pamiętam księżyc na ciemnym niebie.
Pamiętam go jak odblask bladej twarzy Nelia, na której skrzyły się słone krople potu, kiedy życie powoli, niemal ostrożnie, jakby nie chcąc zbudzić śpiącego, opuszczało jego ciało.
Wczesnym rankiem, kiedy Nelio umarł po dziewiątej nocy, skończyło się coś ważnego. Trudno mi to bliżej wytłumaczyć. Czasem jednak mam poczucie, że otacza mnie wielka pustka. Jakbym znajdował się w ogromnym pomieszczeniu z niewidzialnej tkaniny i nie mógł się z niego wydostać.
Tak właśnie czułem się tamtego ranka, kiedy Nelio umierał, opuszczony przez wszystkich, ze mną jedynie jako świadkiem.
Później, już po wszystkim, zrobiłem, jak prosił.
Krętymi schodami zniosłem jego ciało do piekarni, gdzie zawsze panowało gorąco, do którego nie zdołałem przywyknąć.
Na noc zostawałem tylko ja, wielki piec czekał rozgrzany, żeby upiec chleb dla głodnego jutra. Wsunąłem ciało do środka, zatrzasnąłem drzwiczki i czekałem dokładnie godzinę. Tyle potrwa, powiedział, zanim ciało zniknie. Kiedy znów otworzyłem drzwiczki, nic nie zostało. Jego duch przeleciał tuż obok mnie jak chłodny powiew z wnętrza piekielnego żaru, a potem nie było już nic.
Wszedłem z powrotem na dach. Zostałem tam aż do zapadnięcia nocy. I właśnie wtedy, pod gwiazdami i ledwo zarysowanym, cienkim sierpem księżyca, gdy łagodny powiew znad Oceanu Indyjskiego muskał moją twarz, w samym jądrze bólu pojąłem, że to ja muszę opowiedzieć historię Nelia.
Po prostu nie było nikogo, kto mógłby to zrobić.
Nikogo prócz mnie. Zupełnie nikogo.
A historia musiała zostać opowiedziana. Nie mogła tak po prostu leżeć jak porzucone, wyjęte spod prawa wspomnienie w rupieciarni, jaka mieści się w mózgu każdego człowieka.
Bo przecież Nelio nie był po prostu biednym i brudnym małym ulicznikiem. Przede wszystkim był wyjątkowym człowiekiem, niepojętym, wieloznacznym, jak rzadki ptak, o którym wszyscy mówią, choć nikt właściwie go nie widział. Mimo że w chwili śmierci miał zaledwie dziesięć lat, dźwigał takie doświadczenie i życiową mądrość, jakby przeżył sto. Nelio - jeśli rzeczywiście tak miał na imię; czasem zdarzało mu się nagle powiedzieć o sobie inaczej - otaczał się niewidzialnym polem magnetycznym, przez które nikt nie mógł się przedrzeć. Wszyscy - nawet brutalni policjanci i zawsze poirytowani hinduscy kupcy - traktowali go z szacunkiem. Wielu prosiło go o radę albo dyskretnie starało się po prostu być blisko niego, w nadziei, że coś z jego tajemnych mocy przeniesie się także na nich.
A teraz Nelio nie żył.
Pogrążony w głębokiej gorączce, mozolnie wypocił z siebie ostatnie tchnienie.
Samotna martwa fala rozeszła się po morzach świata, a potem wszystko ustało i zapadła przerażająco głucha cisza. Wpatrzony w rozgwieżdżone niebo, myślałem, że nic już nie będzie jak dawniej.
Wiedziałem, co większość o nim myśli. Sam też tak myślałem: Nelio właściwie nie był człowiekiem. Był bogiem. Jednym ze starych, zapomnianych bóstw, które z przekory czy może głupoty wróciło na ziemię, by wkraść się w wychudzone ciało Nelia. A jeśli nawet nie był bogiem, to przynajmniej był świętym. Świętym dzieckiem ulicy.
A teraz nie żył. Przepadł.
Łagodny wiatr od morza, który gładził mnie po twarzy, wydał mi się nagle zimny i złowrogi. Spojrzałem na ciemne miasto, schodzące po stromych zboczach nad wodę, zobaczyłem płonące ogniska i pojedyncze latarnie, gdzie wkoło tańczyły ćmy, i pomyślałem: To tutaj przez krótką chwilę żył Nelio, wśród nas. I tylko ja znam całą jego historię. To mnie zaufał, kiedy został ranny, a ja zaniosłem go na dach i ułożyłem na brudnym materacu, z którego nigdy już nie miał się podnieść.
- To nie dlatego, że nie chcę zostać zapomniany - powiedział. - Ważne, żebyście sami nie zapomnieli, kim jesteście.
Nelio przypominał nam, kim naprawdę jesteśmy. Ludźmi noszącymi w sobie tajemne moce, o których nawet nie mamy pojęcia. Nelio był wyjątkowym człowiekiem. Jego obecność sprawiała, że wszyscy czuliśmy się wyjątkowi.
Na tym polegała jego tajemnica.
Jest noc nad Oceanem Indyjskim.
Nelio nie żyje.
I choć może to zabrzmieć nieprawdopodobnie, miałem wrażenie, że umierał bez strachu.
Jak to możliwe, żeby dziesięciolatek umierał, nie okazując choćby cienia trwogi z tego powodu, że nie wolno mu już brać udziału w życiu?
Nie rozumiem. Nic z tego nie rozumiem.
Sam, choć jestem dorosłym człowiekiem, nie potrafię myśleć o śmierci, żeby nie poczuć na gardle lodowatego uścisku.
Ale Nelio tylko się uśmiechał. Najwyraźniej miał jeszcze jakąś tajemnicę, którą się z nami nie podzielił. To dziwne, ponieważ bardzo hojnie rozdawał swój ubogi majątek, nieważne, czy były to brudne koszule z indyjskiej bawełny, które zawsze nosił, czy jego niezmiennie zaskakujące myśli.
Fakt, że go już nie ma, uznaję za znak, że świat niedługo się skończy.
A może się mylę?
Stoję na dachu i przypominam sobie, jak zobaczyłem go po raz pierwszy: leżał na brudnej podłodze, raniony kulą pomylonego mordercy.
Miękki wiatr, który nocą wieje od morza, pomaga odtworzyć wspomnienia.
Nelio często pytał mnie:
- Czujesz, czym smakuje wiatr?
Nigdy nie wiedziałem, co powiedzieć. Czy wiatr naprawdę może mieć w ogóle smak?
Nelio twierdził, że tak.
- To nieznane przyprawy - odezwał się nagle, chyba siódmej nocy. - Opowiadają o wydarzeniach i ludziach gdzieś daleko stąd. O tym, czego nie widzimy, ale co możemy poznać, jeśli głęboko odetchniemy wiatrem, by następnie go zjeść.
Taki właśnie był Nelio. Uważał, że wiatr da się jeść.
Że wiatr może uśmierzyć głód.
Teraz, gdy usiłuję przywołać słowa, które usłyszałem w ciągu tych dziewięciu spędzonych z nim nocy, mam wrażenie, że moja pamięć nie jest ani lepsza, ani gorsza niż u innych.
A przecież wiem także, że żyję w czasach, kiedy ludzie częściej starają się zapominać niż pamiętać. Może dlatego łatwiej mi zrozumieć własne obawy, że ja naprawdę czekam na koniec świata. Człowiek żyje po to, żeby gromadzić dobre wspomnienia i dzielić się nimi. Jeśli jednak sami ze sobą będziemy szczerzy, przyznamy, że czasy są mroczne, równie mroczne jak miasto u moich stóp, gwiazdy niechętnie świecą nad naszą zaniedbaną ziemią, a wspomnienia dobrych chwil okazują się tak nieliczne, że przeznaczone na nie wielkie przestrzenie w mózgu stoją puste i zabite dechami.
Właściwie dziwi mnie, że to wszystko mówię.
Nie jestem czarnowidzem. Śmieję się znacznie częściej, niż płaczę.
Nawet jeśli zostałem obdartym żebrakiem, w moim ciele wciąż bije radosne serce piekarza.
Widzę, że trudno mi wyrazić, co mam na myśli. Komuś, kto tak jak ja od szóstego roku życia piekł chleb w gorącej, dusznej piekarni, słowa nie przychodzą z łatwością.
Nigdy nie chodziłem do szkoły. Czytać nauczyłem się ze skrawków starych gazet, czasem tak starych, że moje miasto nadal nosiło w nich swoje teraz już zmienione, kolonialne imię. Nauczyłem się czytać, kiedy czekaliśmy, aż upiecze się chleb. Moim nauczycielem był sędziwy mistrz piekarski Fernando. Do dziś dokładnie pamiętam wszystkie te noce, kiedy pieklił się i wyrzekał, że jestem taki leniwy.
- Litery i słowa same nie przychodzą do człowieka - wzdychał. - To człowiek musi do nich iść.
Ale w końcu się nauczyłem. Nauczyłem się obcować ze słowami, choć zawsze na dystans i z poczuciem, że nie jestem ich do końca wart.
Słowa nadal są dla mnie jak obce istoty. W każdym razie dzieje się tak, ilekroć próbuję wyrazić, co myślę albo czuję. Muszę jednak próbować. Nie mogę dłużej czekać. Minął już rok.
Jeszcze nie opowiedziałem o oślepiająco białym piasku, szumiących palmach i rekinach, które czasem można było zobaczyć tuż za obmywanym przez morze portowym falochronem.
Później się tym zajmę.
Teraz będę mówił o Neliu, człowieku wyjątkowym. O tym, który przyszedł do miasta znikąd. O tym, który zamieszkał we wnętrzu zapomnianego posągu na jednym z miejskich skwerów.
Właśnie tutaj mogę zacząć swoją opowieść.
Wszystko zaczyna się z wiatrem, tajemniczym, kuszącym wiatrem, który wieje przez nasze miasto znad wiecznie niespokojnego Oceanu Indyjskiego.
Ja, José Antonio Maria Vaz, samotny człowiek na dachu pod rozgwieżdżonym tropikalnym niebem, mam do opowiedzenia historię.
Pierwsza noc
Kiedy w ową brzemienną w następstwa noc padł strzał, a ja znalazłem Nelia skąpanego we krwi, od wielu już lat pracowałem w piekarni osobliwej i lekko stukniętej Dony Esmeraldy. Nikt nie wytrzymał tak długo jak ja.
Dona Esmeralda była zdumiewającą kobietą, którą każdy bez wyjątku - a znali ją wszyscy - albo w skrytości podziwiał, albo uważał za wariatkę. Kiedy Nelio bez jej wiedzy umierał na dachu piekarni, miała ponad dziewięćdziesiąt lat. Ten i ów utrzymywał, że dobiła już setki, ale nikt nie mógł tego stwierdzić z całą pewnością. Jedyne, co o Donie Esmeraldzie można było powiedzieć bez wahania, to że nic nie jest pewne. Zdawała się istnieć od zawsze, jakby stopiona z miastem od czasu jego powstania. Nikt też nie przypominał sobie, żeby w ogóle kiedyś była młoda. Zawsze miała dziewięćdziesiąt albo sto lat. Zawsze z zawrotną prędkością jeździła swoim starym kabrioletem, raz jedną, raz drugą stroną ulicy. Jej sukienki zawsze były z lejącego jedwabiu, a kapelusze przytrzymywała szerokimi wstążkami pod pomarszczoną brodą. Mimo jednak, że zawsze była bardzo stara, nietutejszym, którzy cudem zdołali uniknąć śmierci pod kołami podczas jej szalonych przejażdżek, tłumaczono, że jest najmłodszą córką osławionego gubernatora miasta, Dom Joaquima Leonarda Dos Santosa, który przez całe swoje owiane skandalem życie między innymi zapełniał miasto mnóstwem pomników konnych, rozstawianych na wszystkich placach. O Dom Joaquimie krążyło mnóstwo plotek, już choćby o gromadzie nieślubnych dzieci, jakie po sobie zostawił. Ze swoją żoną, podobną do ptaka Doną Celestiną, miał trzy córki. Esmeralda najbardziej go przypominała - wprawdzie nie z wyglądu, lecz z usposobienia. Dom Joaquim pochodził ze starego rodu kolonialnego, który wśród pierwszych osadników przybył zza morza w połowie zeszłego stulecia, by w krótkim czasie stać się jednym z najpotężniejszych w kraju. Bracia Dom Joaquima zdobyli pozycję dzięki eksploatacji złóż kamieni szlachetnych w dalekich prowincjach, jako wielcy kłusownicy, prałaci i wojskowi. Dom Joaquim z kolei w bardzo młodym wieku zapuścił się na niebezpieczny grunt polityki lokalnej. Ponieważ krajem jako prowincją zarządzano zza morza, lokalni gubernatorzy mogli w gruncie rzeczy robić, co chcieli, skoro i tak nie było sposobu, żeby ich kontrolować. Nader rzadko i tylko w szczególnie podejrzanych przypadkach wysyłano za morze urzędnika państwowego, żeby sprawdził, co właściwie dzieje się w kolonialnej administracji. Raz Dom Joaquim napuścił do gabinetu takiego wysłannika węży, innym razem zapłacił kilku bębniarzom, żeby grali w sąsiednim domu, w związku z czym urzędnicy państwowi mieli do wyboru albo oszaleć, albo nabrać wody w usta i wrócić do Europy pierwszym statkiem płynącym w tamtą stronę. Wydźwięk ich raportów zawsze był uspokajający, w kolonii wszystko w najlepszym porządku, na dowód czego Dom Joaquim wsuwał im do kieszeni niewielkie woreczki pełne szlachetnych kamieni, kiedy żegnali się w porcie. Dom Joaquim po raz pierwszy wygrał lokalne wybory na gubernatora miasta, mając niewiele ponad dwadzieścia lat. Jego przeciwnik, sympatyczny i dobrotliwy stary pułkownik, wycofał się z walki wyborczej, gdy Dom Joaquim bardzo sprytnie rozpuścił plotkę, że ten w młodości, kiedy jeszcze mieszkał po drugiej stronie morza, był karany za bliżej nieokreślone zbrodnie. Chociaż zarzuty były fałszywe, pułkownik zrozumiał, że nigdy nie zdoła zwalczyć pogłosek, i dał za wygraną. Podobnie jak w wypadku wszystkich innych wyborów, fałszowanie wyników także i tu należało do podstawowych reguł gry i Dom Joaquim został wybrany głosami większości, która znacznie przekraczała liczbę wszystkich aktualnie zarejestrowanych osób upoważnionych do głosowania. Najistotniejszy punkt jego programu wyborczego stanowiła obietnica, że znacznie zwiększy liczbę wolnych od pracy lokalnych świąt, co zresztą natychmiast wprowadził w czyn, gdy tylko się umościł na swoim nowym stanowisku i po raz pierwszy pokazał na gubernatorskich schodach, w trójkątnym kapeluszu ze strusim piórem, będącym najwyższą oznaką jego godności, świeżo zdobytej w zgodzie z zasadami demokracji. Jako nowy gubernator, Dom Joaquim kazał przede wszystkim na frontowej ścianie rezydencji wybudować duży balkon, tak by przy odpowiednich okazjach mógł zeń przemawiać do miejscowej ludności. Od kiedy objął stanowisko, pilnie baczył, by nikt nie kwestionował jego gubernatorskiej godności, i przez kolejnych sześćdziesiąt lat był ponownie wybierany coraz większą większością głosów, chociaż liczba ludności w tym czasie znacznie się zmniejszyła. Przed śmiercią od dłuższego czasu nie pokazywał się publicznie. Tak mu się w głowie pomieszało i tak bardzo pogubił się we mgle starości, że nieraz sądził, iż nie żyje, więc przeważnie sypiał w trumnie ustawionej przy swoim szerokim łożu w pałacu gubernatorskim. Nikt jednak nie miał odwagi kwestionować zasadności jego dalszych rządów, wszyscy lękali się go, a kiedy wreszcie umarł, do połowy wyczołgawszy się ze swojej trumny, jakby po raz ostatni chciał wypełznąć na balkon i spojrzeć na miasto, które za jego długich rządów zmieniło się nie do poznania, nikt nie śmiał go ruszyć, póki po kilku dniach upału nie zaczął cuchnąć.
Właśnie on był ojcem Dony Esmeraldy, a ona była do niego podobna. Pędząc przez miasto w swoim kabriolecie, na każdym placu widziała stłoczone potężne pomniki, a wszystkie one przypominały jej ojca. Dom Joaquim, zawsze wyczulony na wszelkie oznaki rewolucyjnego niezadowolenia w kraju, zorganizował za młodu sztab tajnej policji, sztab, o którym wszyscy wiedzieli, lecz który oficjalnie w ogóle nie istniał. Jedyne jego zadanie polegało na tym, by mieszać się z tłumem i nasłuchiwać najdrobniejszych odgłosów niepokoju. Ilekroć zaś w którymś z państw ościennych rewolucja wtrąciła aktualnych despotów do więzienia, wygnała z kraju albo postawiła przed szeregiem luf karabinowych, Dom Joaquim natychmiast uderzał. Błyskawicznie zgłaszał się po pomniki, które rozwścieczony tłum postrącał na bruk. Sowicie za nie płacił, po czym posągi statkami i wozami zwożono do miasta. Na miejscu zeszlifowanych wcześniejszych inskrypcji, Dom Joaquim kazał grawerować swoje nazwisko rodowe. Ponieważ jego korzenie sięgały zwykłego chłopstwa z równin południowej Europy, z czystym sumieniem wymyślił sobie nowe drzewo genealogiczne. W ten sposób miasto zapełniły pomniki dawnych bohaterów z rodu, który nigdy nie istniał. A że w sąsiednich krajach rewolucje wybuchały bez przerwy, napływ pomników był tak ogromny, że Dom Joaquim musiał zakładać nowe place, żeby pomieścić swoje nabytki. Kiedy w końcu umarł, wszelka otwarta przestrzeń w mieście była wypełniona brytyjskimi, niemieckimi, francuskimi i portugalskimi pomnikami osób należących obecnie do grona przywódców, myślicieli i odkrywców, jakimi Dom Joaquim w swej niewyczerpanej wyobraźni obdarzył własny ród.
Wszystkie te wspomnienia z szumem przelatywały przez głowę córce Dom Joaquima, wiecznie dziewięćdziesięcioletniej Esmeraldzie, gdy wciąż niespokojnie szukała sensu życia. Cztery razy była mężatką, nigdy jednak nie dłużej niż rok, ponieważ małżeństwo prawie natychmiast jej się nudziło, a mężczyźni, jakich sobie wybierała, uciekali w obawie przed jej wściekłymi humorami. Nie miała dzieci - wbrew pogłoskom, jakoby gdzieś w tajemnicy rósł jej syn, który pewnego dnia przybędzie i pozwoli się wybrać na gubernatora, idąc w ślady dziadka. Nikt taki jednak się nie pojawił, a życie Dony Esmeraldy wciąż zmieniało bieg w niespokojnym poszukiwaniu czegoś, czego ona sama nigdy chyba nie potrafiła bliżej określić.
W tym rozdziale historii miasta, który można by nazwać okresem Dony Esmeraldy, wojna o niepodległość kolonii dotarła wreszcie i do tego kraju, jako jednego z ostatnich na kontynencie afrykańskim. Młodzi ludzie, który postanowili wypełnić swój bezdyskusyjny obowiązek historyczny i wyzwolić kraj spod słabnącej władzy kolonizatorów, przez północną granicę przedostali się do sąsiedniego państwa, które już zrzuciło bagaż przeszłości, założyli tam swoje bazy i uniwersytety, a następnie, kiedy czas wyraźnie dojrzał, z powrotem przekroczyli granicę - tym razem obładowani bronią, postępując według nader skrupulatnie opracowanego planu.
Wojna wybuchła w mroczny wieczór wrześniowy, kiedy lokalny chefe de posto został postrzelony w kciuk przez dziewiętnastoletniego rewolucjonistę, który później miał zostać pierwszym wojskowym przywódcą niepodległego kraju. Przez pierwszych pięć lat wojny kraj za morzem w ogóle nie przyjmował do wiadomości jej wybuchu. Coraz bardziej kłamliwa propaganda nazywała rewolucyjną armię bandą zbłąkanych terrorystów, pomylonych criminosos, lud zaś wzywała, by porządnie wytargał powstańców za uszy zamiast słuchać ich pokrętnych opowieści o tym, że nowy czas i nowy świat są już blisko. Wreszcie jednak władza kolonialna musiała zrozumieć, że ci młodzi ludzie działają całkowicie świadomie i, co gorsza, znajdują posłuch u niewdzięcznej ludności. Pospiesznie wysłano do akcji armię kolonialną, na chybił trafił zaczęto bombardować miejsca, gdzie bojownicy o niepodległość mogli mieć swoje bazy, w efekcie nieświadomie ponosząc porażkę za porażką. Do ostatniej chwili kolonizatorzy nie chcieli zaakceptować tego, co się działo. Nawet kiedy młodzi rewolucjoniści, otoczywszy stolicę, stacjonowali zaledwie kilka kilometrów za osiedlami czarnych, biali kolonizatorzy nadal zarządzali państwem i snuli plany na przyszłość, która nigdy nie miała nadejść.
Dopiero później, kiedy przegrana stała się faktem, a kraj ogłosił niepodległość, odkryto długie szeregi białych nagrobków na cmentarzu. Spoczywali tam młodzi chłopcy, często osiemnasto-, dziewiętnastoletni, którzy przypłynęli zza morza, żeby wziąć udział w całkiem dla nich niezrozumiałej wojnie i zginąć z ręki żołnierzy, których nawet nie zdążyli zobaczyć. Miasto pogrążyło się w chaosie, wielu kolonizatorów uciekało w popłochu, zostawiając domy, samochody, ogrody, buty, czarnoskóre kochanki, depcząc po sobie nawzajem w hali odlotów na lotnisku i bijąc się o miejsce na statkach w porcie. Ci, którzy okazali się dość zapobiegliwi, wymienili pieniądze oraz materialne dobra na kamienie szlachetne i ukryli je w małych płóciennych woreczkach pod przepoconymi koszulami. Inni zostawili wszystko i wyjechali z kraju, przeklinając niesprawiedliwych rewolucjonistów, którzy odebrali im cały majątek.
Jakkolwiek Dona Esmeralda nigdy nie interesowała się polityką, a w owym czasie miała już co najmniej osiemdziesiąt lat, wcześnie zrozumiała - prawdopodobnie czysto instynktownie - że młodzi rewolucjoniści wygrają wojnę i rzeczywiście nadejdzie nowy czas, i dlatego ona musi zdecydować, po której stronie chce się znaleźć. Bez wahania uznała, że odtąd należy do obozu młodych rewolucjonistów. Rozbudowaną biurokrację - bodaj jedyne, co potęga kolonialna zaoferowała swojej dalekiej prowincji - Dona Esmeralda była gotowa zwalczać z furią i radością. Wcisnęła na głowę najciemniejszy kapelusz, jaki miała, pewnie żeby zamaskować swoje zdradzieckie zamiary, i wyjechała samochodem z miasta, kierując się na północ. Minęła liczne przydrożne posterunki wojskowe, gdzie bezskutecznie próbowano ją zawrócić, ostrzegając, że wkrótce wkroczy na obszar kontrolowany przez żądnych krwi rewolucjonistów, którzy skonfiskują jej samochód i zrzucą z głowy kapelusz, by następnie poderżnąć jej gardło. Gdy ona mimo wszystko jechała dalej, uznano ją za wariatkę, i to właśnie tam, przy wojskowych rogatkach, zrodziła się plotka o szaleństwie Dony Esmeraldy.
Rzeczywiście została zatrzymana przez młodych rewolucjonistów, ale ani nie strącili jej z głowy kapelusza, ani nie poderżnęli gardła. Przeciwnie, odnosili się do niej przyjaźnie i z szacunkiem. W pobliskiej bazie lokalny komendant wypytał ją, dlaczego swoim kabrioletem porusza się sama po okolicy. Ona wówczas zwięźle poinformowała, że chce się zaciągnąć do armii rewolucyjnej, po czym wyjęła z torebki stary, zardzewiały pistolet kawaleryjski, należący swego czasu do jej ojca. Młody komendant, który nazywał się Lorenzo i wkrótce miał popaść w niełaskę ze względu na nieokiełznane pożądanie cudzych żon, odesłał Donę Esmeraldę do bazy położonej jakieś sto kilometrów dalej w głąb buszu, gdzie stacjonował wyższy dowódca rewolucyjnej armii - niech lepiej on rozstrzygnie, co począć z Doną Esmeraldą. Ów człowiek - na imię miał Marcelino i był głównodowodzącym armii - słyszał oczywiście o dawnym gubernatorze Dom Joaquimie. Przywitał uprzejmie Donę Esmeraldę, dał jej czapkę mundurową zamiast pstrokatego kapelusza i osobiście przeszkolił ją w ideologii, na której walka rewolucyjna w całości się opierała. Następnie posłał Donę Esmeraldę do szpitala polowego, gdzie jego zdaniem, mógł być z niej największy pożytek. Pod okiem kilku kubańskich lekarzy bardzo szybko nauczyła się asystować przy skomplikowanych operacjach. Pozostała tam do końca wojny, a kiedy wreszcie nowi przywódcy odbywali swój triumfalny wjazd do stolicy, oniemiali gapie mogli zobaczyć, jak dobrze znany im kabriolet, którego od kilku lat nie widzieli na ulicach miasta, powraca z Doną Esmeraldą w roli szofera, podczas gdy na tylnym siedzeniu stoi jeden z rewolucyjnych dowódców i pozdrawia tłum, kiwając dłonią. W chaosie, jaki zapanował w ogólnym upojeniu wolnością, nowy prezydent spytał ją, jaką rolę chciałaby odegrać w rozpoczętym właśnie rewolucyjnym przeobrażaniu starego społeczeństwa.
- Chcę założyć teatr - odparła bez namysłu.
Zdumiony prezydent usiłował ją nakłonić, by podjęła się misji o większym znaczeniu dla rewolucji, lecz ona była nieugięta. W końcu prezydent zrozumiał, że nie zdoła zmienić jej decyzji. Wydał, potwierdzony następnie przez ministra kultury dekret, na mocy którego Dona Esmeralda przejmowała odpowiedzialność za jedyny budynek teatru w mieście.
I oto rozpoczęła się nowa era. Donę Esmeraldę tak dalece pochłaniało jej nowe życie, że nie zauważyła, kiedy pomniki, które jej ojciec z takim wysiłkiem posprowadzał do miasta z katafalków konających dyktatur, ponownie strącono na bruk i przewieziono tam, skąd pochodziły, gdzie wstawiano je do lamusa lub przetapiano. Stolica naznaczona dotąd tłumem jej zmyślonych krewnych zmieniała się teraz, a ona nawet nie zwróciła na to uwagi. Cały czas spędzała w ciemnym zrujnowanym budynku teatru, który od dawna stał pusty i coraz bardziej przypominał kloakę: smród panował tam nieopisany, a scenę, gdzie gniły stare dekoracje, opanowały szczury wielkości kotów.
Z nadludzką energią Dona Esmeralda w pierwszej kolejności wypowiedziała wojnę szczurom i smrodowi, po czym z furią ruszyła do boju, którego jedynym celem było odzyskanie teatru pogrążonego w cuchnącej brei niby wrak okrętu. Nikt, kto widział ją w tym czasie, nie mógł nie zauważyć, że szaleństwo Dony Esmeraldy sięgnęło zenitu. Z niesmakiem i źle skrywaną pogardą konstatowano, iż zajęła się nikomu niepotrzebną pracą, a to wszak najgorszy z grzechów. Od czasu do czasu udawało jej się nakłonić do pomocy młodych ludzi, którzy mieli równie mało roboty co pojęcia o tym, czym właściwie jest teatr. Dona Esmeralda zwykle tłumaczyła, że to coś jak film bez projektora, kiedy zaś roztaczała przed nimi zachwycającą wizję, że pewnego dnia oni także będą mogli spróbować swoich sił na tej scenie, która nadal leży do połowy zalana wszechobecną kloaką, potrafiła nieraz sprawić, że zakasywano spódnice i podwijano nogawki spodni, żeby brodząc po kolana w brei, przeganiać szczury pałkami i wywlekać zbutwiałe kulisy.
Po pół roku scena i widownia z połamanymi fotelami z czerwonego plastiku zostały odzyskane, aż wreszcie, także dzięki wysiłkom Dony Esmeraldy, zaczęła działać instalacja elektryczna. To była wielka chwila, kiedy po raz pierwszy włączyła światło. Dwa trzydziestoletnie reflektory natychmiast eksplodowały z hukiem, lecz w uszach Dony Esmeraldy brzmiało to jak salwy na cześć. Teraz wreszcie mogła zobaczyć swój teatr, a to, co zobaczyła, przekonało ją, że miała rację, choć nikt jeszcze nie wiedział, do czego zmierza.
Kolejne pół roku później, spłodziwszy dramat o halakawumie, która udziela królowi samych niewłaściwych rad, zebrała wokół siebie grupę entuzjastów. Sztuka trwała ponad siedem godzin. Dona Esmeralda przygotowała dekoracje, uszyła kostiumy, poprowadziła aktorów, na siebie biorąc te role, których nie udało jej się nikim obsadzić.
Pewnego grudniowego wieczoru teatr miał zostać na nowo uroczyście otwarty. Dona Esmeralda wysłała zaproszenie do prezydenta i ministra kultury, który nie krył swojego niezadowolenia, że jego urzędników zawsze odprawiała z kwitkiem, kiedy próbowali udzielać jej rad co do właściwego prowadzenia działalności teatralnej. Potężna ulewa odcięła prąd dokładnie w chwili, kiedy przedstawienie miało się zacząć, prezydent z żalem odwołał swoje przybycie, za to stawił się korpulentny Adelino Manjate, były szewc, a obecnie minister kultury, którym został dzięki sukcesom w roli tancerza, jakie odnosił, walcząc po stronie rewolucji. Przedstawienie opóźniło się o kilka godzin, a z dachu na odświętnie ubraną i coraz bardziej niezadowoloną publiczność nieprzerwanie lały się strumienie wody.
Po dziesiątej wieczorem Dona Esmeralda mogła znowu włączyć reflektory i na scenę wyszedł pierwszy aktor, który zresztą zapomniał swojej kwestii. Przedstawienie skończyło się dopiero o świcie następnego dnia. Nikt z obecnych, a już zwłaszcza aktorzy, kompletnie nie wiedział, o czym jest sztuka, ale też każdy miał do końca życia nie zapomnieć tej niezwykłej przygody. Kiedy o brzasku Dona Esmeralda została wreszcie sama na scenie, przepełniło ją poczucie niezwykłego szczęścia, jakie bywa udziałem tylko tych, którzy dokonali niemożliwego. Z rozrzewnieniem pomyślała o swoim ojcu, starym gubernatorze, który nie dożył tej podniosłej chwili, i nagle poczuła, że jest głodna. Od roku nie miała czasu jeść.
Wyszła na miasto, deszcz przestał padać, kwitnące akacje przy głównych ulicach pachniały rześko. Z zainteresowaniem przyglądała się przechodniom, jakby dopiero teraz dotarło do niej, że nie jest sama, i spostrzegła, że wszystkie posągi, które jej ojciec ogromnym nakładem środków kupował, aby ozdobić miejskie place, nagle gdzieś zniknęły. Przez krótką chwilę czuła się stara i zgnębiona faktem, że nadejście nowej epoki najwyraźniej oznacza, iż nic nie może zostać po staremu. Poczucie triumfu było jednak silniejsze niż żal, prędko więc przegnała czarne myśli, zatrzymała się przed kawiarnią i usiadła przy stoliku, by zamówić kieliszek koniaku i bułkę. Rozmyślając nad sposobem zdobycia pieniędzy na dalsze funkcjonowanie teatru, pogryzała bułkę. Nagle wpadła na pomysł, że w dawnej kasie i zamkniętym bufecie w teatralnym foyer można urządzić piekarnię. Ze sprzedaży pieczywa będzie miała potrzebne pieniądze! Połknęła ostatni kawałek bułki, wstała, wróciła do teatru i bezzwłocznie zaczęła przesuwać stare graty, żeby zrobić miejsce dla pieców i maszyn do mieszania ciasta. Chcąc zdobyć pieniądze na niezbędne inwestycje, pracownikowi brytyjskiej ambasady sprzedała samochód i trzy miesiące później rozwarła podwoje piekarni.
Ja, José Antonio Maria Vaz, trafiłem do Dony Esmeraldy, gdy tylko po mieście rozeszła się wieść, że otwiera piekarnię. W tamtym czasie pracowałem u mistrza Felisberta w dzielnicy portowej i bynajmniej nie miałem zamiaru odchodzić. Mimo to pewnego popołudnia nie mogłem się powstrzymać, żeby nie pójść do Dony Esmeraldy, która właśnie zatrudniała piekarzy. Przed boczną bramą przy budynku teatru wiła się długa kolejka. Ustawiłem się na końcu, chociaż wiedziałem, że to bez sensu. Nie potrafiłem jednak oprzeć się pokusie, żeby choć jeden jedyny raz w życiu zbliżyć się do tajemniczej Dony Esmeraldy. Kiedy wreszcie nadeszła moja kolej, wpuszczono mnie do środka i zaprowadzono do pomieszczenia, gdzie gotowa do pracy czekała lśniąca nierdzewną stalą maszyna do wyrabiania ciasta. Pośrodku na niskim stołku siedziała Dona Esmeralda w długiej jedwabnej sukni i kwiecistym kapeluszu z szerokim rondem. Obrzuciła mnie badawczym spojrzeniem. W jej wzroku była jakaś ciekawość, jakby nie mogła sobie przypomnieć, czy mnie już kiedyś spotkała. Nagle kiwnęła głową, niby podejmując ważną decyzję.
- Wyglądasz na piekarza - odezwała się. - Jak na ciebie mówią?
- José Antonio Maria Vaz - odparłem. - Piekę chleb od szóstego roku życia.
Powiedziałem jej, gdzie pracuję, chociaż nie miałem pewności, że słucha.
- Ile ci płaci Felisberto? - przerwała mi.
- Sto trzydzieści tysięcy - odpowiedziałem.
- Dam ci sto dwadzieścia dziewięć - oznajmiła. - Jeśli naprawdę chcesz tu pracować, zadowolisz się niższą pensją niż u Felisberta.
Kiwnąłem głową. Byłem zatrudniony. Od tamtej chwili upłynęło już ponad pięć lat, ale wciąż dokładnie wszystko pamiętam, jakby to było wczoraj. Dona Esmeralda chciała, żebym zaczął natychmiast. Miałem jej pomóc przy zamawianiu mąki, cukru, drożdży, masła i jajek. W czasie długich dni i wieczorów, które przepracowaliśmy razem, zanim piekarnia została otwarta, opowiadała o swoim życiu. Dlatego tak dużo wiem. To właśnie dzięki niej zacząłem choć trochę rozumieć miasto, w którym mieszkam, zacząłem rozumieć swój kraj.
Czy Dona Esmeralda była szalona, czy nie, nie potrafię stwierdzić. Za to bez wahania mogę powiedzieć, że miała taką energię i siłę woli, jakiej nigdy wcześniej u nikogo nie spotkałem. Wystarczyło popatrzyć, jak się zajmuje teatrem i piekarnią, żeby paść ze zmęczenia. Mimo swoich osiemdziesięciu czy dziewięćdziesięciu lat nigdy nie odpoczywała. Wiele razy nie chciało jej się wracać na noc do domu, więc zwijała się w kłębek na kilku workach mąki, wołała piekarzom „dobranoc", by pół godziny później wstać pełna nowych sił, jakby właśnie smacznie przespała długą noc. Od czasu do czasu, czekając, aż ciasto wyrośnie, dyskutowaliśmy, kiedy i co Dona Esmeralda właściwie jada. Regularnie oskubywała palcami ciasto z brzegów maszyny mieszającej. Nikt nigdy nie widział, żeby jadła cokolwiek innego, za to zawsze miała pod ręką butelkę koniaku. Podejrzewaliśmy, że to stąd czerpie niespożytą energię, ale jako ludzie prości nigdy nie mieliśmy pieniędzy ani okazji, żeby spróbować zagranicznych trunków, piliśmy zawsze tylko tontonto. Zastanawialiśmy się wspólnie, czy jej butelki zawierają coś, co zapewnia także wieczną młodość: może Dona Esmeralda miała jakiegoś curandeiro, który nadawał jej napojom magiczne właściwości?
Ja, José Antonio Maria Vaz, w chwili przyjścia do piekarni Dony Esmeraldy, którą ona nazwała „Piekarnią Chleba Świętego", skończyłem właśnie osiemnaście lat. Byłem już wyuczonym na piekarza rzemieślnikiem, choć jeszcze bez papierów mistrzowskich. Chleb piekłem przecież od szóstego roku życia.
To ojciec zabrał mnie do swojego wuja, mistrza Fernanda, który prowadził piekarnię w afrykańskim bairro położonym za lotniskiem. Ojciec, przez całe życie bujający w obłokach, pewnego dnia obejrzał moje dłonie i zdecydował, że nadają się do formowania rogalików. Miałem sobie zapewnić przyszłość i utrzymanie, zostając piekarzem. Jak prawie wszyscy Afrykańczycy, byliśmy biedni. Dorastałem w latach, kiedy nikt jeszcze nie słyszał o młodych rewolucjonistach, którzy wówczas przeszli już za północną granicę. Nikt nawet nie umiałby sobie wyobrazić, że władza białych panów naszego kraju i naszego życia zostanie kiedykolwiek zakwestionowana, a już zdecydowanie nikt by wtedy nie uwierzył, że pewnego dnia będą uciekać na łeb, na szyję, by nigdy więcej tu nie wrócić. Od wielu pokoleń zmuszano nas do poddaństwa. Chociaż teraz wiem, że do ucisku nigdy nie można się przyzwyczaić i choć już wtedy zrodził się pewien milczący opór wobec wszystkich białych, którzy rządzili naszym życiem, wszelako nikt prócz młodych rewolucjonistów nie wierzył, by cokolwiek naprawdę mogło się zmienić. Mój ojciec, który całe swoje długie życie strawił na czczej gadaninie, niejeden raz, upewniwszy się, że żaden biały nie rozumie, przeklinał tych, co przybyli zza morza, żeby zmuszać nas do pracy na swoich plantacjach herbaty i uprawach owoców. Jego protest jednak pełen był wewnętrznych sprzeczności i w efekcie sprowadzał się do wielkiej liczby pustych słów.
Przez czterdzieści lat mój ojciec przesiadywał pod drzewem na skwerku pośród baraków i chat w naszym bairro. Siedział sobie w cieniu i rozmawiał z innymi mężczyznami, którzy tak jak i on nie mieli zajęcia, czekając, aż matka przygotuje jedzenie. Przez te wszystkie lata on bez przerwy mówił, a moja matka słuchała go zrezygnowana, zawsze tylko jednym uchem, ale podejrzewam, że to właśnie ten jego piękny głos ją kiedyś urzekł. Mieli ośmioro dzieci, ja byłem ósmym z kolei, siedmioro z nas dorosło i przeżyło oboje rodziców. Mój ojciec, Zeca Antonio, przywędrował do miasta z jednej z dalekich zachodnich prowincji i zawsze powtarzał, że pewnego dnia wróci tam z całą swoją rodziną. Moja matka, Graça, urodziła się tutaj. Ojciec poznał ją tuż po przyjeździe, a ona dała się uwieść jego pięknym słówkom, po czym razem zbudowali swoją nędzną chatę w tym bairro, które wyrosło wraz z powstaniem nowego lotniska. Żadne z nich nie umiało pisać i czytać, a z dzieci w końcu tylko ja i jedna z moich sióstr nauczyliśmy się jako tako używać liter i słów.
Dopiero później, kiedy do miasta wkroczyli młodzi rewolucjoniści, a pomniki Dom Joaquima postrącano z cokołów, w ludziach coś naprawdę drgnęło. Można było odnieść wrażenie, że po raz pierwszy dostrzegli wielowiekową niesprawiedliwość, jaką cierpiał cały naród i uznali jednocześnie, że wyzwolenie, ta obiecywana przez młodych rewolucjonistów wolność, polega na tym, że nie trzeba pracować. Gdy zaś dotarło do nich, że wolność oznacza, iż muszą nie tylko pracować równie ciężko jak do tej pory, ale na dodatek także zacząć myśleć samodzielnie, planować, co jest do zrobienia - wielu zupełnie się pogubiło. Kilka lat po ucieczce białych za morze słyszałem, jak ojciec - tak samo cicho, jak niegdyś krytykował ustrój kolonialny - uskarża się na działania młodych rewolucjonistów i całkiem poważnie marzy o powrocie dawnych dobrych czasów, kiedy przynajmniej panował porządek, a biali określali, jak należy myśleć. Nastał trudny okres, kiedy nagle, zamiast mówić patrão, ludzie musieli zwracać się do siebie camarada. Wszystko miało się w tym czasie zmienić, a jednak wszystko zostało po staremu, choć na trochę innych zasadach.
Właśnie wtedy wybuchła długa wojna domowa. Młodzi rewolucjoniści, którzy już dobiegli wieku średniego i jeździli czarnymi mercedesami z wyjącą eskortą policjantów na motorach, drugą stronę w tej wojnie nazywali banditos armados. My rozumieliśmy z tego tyle, że za wszystkim stoją biali, którym marzy się powrót. Zebrali trochę czarnych i sklecili z nich bandyckie oddziały. Pewnego dnia powrócą, żeby znów poustawiać na placach pomniki Dom Joaquima, przejąć stery i jak dawniej zacząć decydować, co należy myśleć, a podstarzali rewolucjoniści po raz kolejny będą musieli zniknąć za północną granicą. W imieniu tych właśnie białych bandyci dokonywali potwornych czynów, a nas wszystkich przepełniał paniczny strach, że wygrają wojnę.
Dopiero w roku, kiedy spotkałem Nelia, wojna się skończyła, podpisano traktat pokojowy, a przywódca bandytów przyjechał do miasta, by paść w objęcia prezydenta. Biali zdążyli wrócić. Nie byli to jednak ci sami biali: pochodzili z krajów o dziwnych nazwach i nie chcieli nas z powrotem zagnać na plantacje herbaty i uprawy owoców, lecz pomóc nam odbudować wszystko, co zniszczyła wojna. Wielu z nich przychodziło po chleb do Dony Esmeraldy. Wiedzieliśmy, że nasz chleb jest dobry. Jeśli czasem coś się nie udało, Dona Esmeralda zamykała piekarnię, by otworzyć ją dopiero wtedy, kiedy chleb odzyskał swoją dotychczasową jakość.
U Dony Esmeraldy szybko poczułem się dobrze, chociaż była humorzasta i kapryśna, a pod koniec miesiąca rzadko miała pieniądze na wypłatę. Tak czy owak bliskość teatru nadawała mojemu życiu nowy smak i przepełniała je niezwykłymi doznaniami. Wkrótce po owej legendarnej premierze Dona Esmeralda zebrała trupę, której członkowie mieli się zajmować wyłącznie grą w teatrze. Sam ten fakt wiele osób uważało za oburzającą przesadę z jej strony. Czyżby naprawdę sądziła, że ludziom powinno się płacić za to, że kilka razy w tygodniu postoją na scenie? Czy teatr to cokolwiek więcej niż błaha rozrywka? Dona Esmeralda oczywiście z pasją broniła swoich przekonań i zdołała zebrać wokół siebie ludzi uważanych za najlepszych aktorów w kraju. Przez cały dzień ćwiczyli nowe sztuki, a wieczorami grali swoje przedstawienia.
Z piekarni krętymi schodami można było wejść na dach teatru i tuż pod pokrywającą go blachą wśliznąć się do środka przez szyb, którym kiedyś biegły przewody olbrzymich wentylatorów. Potem wchodziło się przez lufcik do pomieszczenia, gdzie niczym jakieś prehistoryczne zwierzę stał stary projektor filmowy. Przez szpary w ścianie dało się śledzić rozwój wydarzeń na rozświetlonej scenie. Dona Esmeralda wiedziała, że piekarze, gdy tylko znajdą chwilę, przyglądają się próbom, i sama nas do tego zachęcała, żeby później usłyszeć naszą opinię. Często też, pod warunkiem że będziemy cicho, mogliśmy siedzieć na górnym balkonie podczas prób generalnych.
Ponieważ jestem tylko piekarzem, a czytać nauczyłem się dopiero w wieku piętnastu lat, dzięki starym gazetom i upartej walce mistrza Fernanda z moim lenistwem, nie mogę, oczywiście, wypowiadać się na temat teatru tworzonego przez Donę Esmeraldę i jej aktorów. Mimo to jednak chyba udało mi się zrozumieć, że wielu młodych aktorów jest zdolnych - przynajmniej dla nas ich gesty były przekonujące, tak samo jak osoby i zwierzęta, które przedstawiali, i często się śmialiśmy. Mogę też powiedzieć, że Dona Esmeralda raczej nie należała do dobrych dramatopisarzy. Nieraz, przeczołgawszy się przez szyb, słyszeliśmy, jak kłóci się z aktorami: oni nie rozumieli, o co chodzi w jej sztuce, a ona była wściekła, że nie potrafi ani im tego wytłumaczyć, ani ich przekonać do swoich pomysłów. Dochodziło wówczas do naprawdę strasznych scen, jakby występy dramatyczne zaczynały się już na próbach. W końcu jednak zawsze i tak stawało na tym, czego chciała Dona Esmeralda - to ona wypłacała aktorom pensje i miała największą wytrwałość. My zaś, pracujący w piekarni, czuliśmy się w pewnym sensie uprzywilejowani, co było przynajmniej częściową rekompensatą pensji, która czasem pojawiała się z dużym opóźnieniem, a czasem wcale: mogliśmy zaglądać w głąb światów, jakie nieprzerwanie powstawały i ginęły na wydobytej z cuchnącej kloaki scenie teatru.
Na tej małej scenie, oświetlonej wiekowymi reflektorami, które czasem gasły z wielkim hukiem, zdarzały się naprawdę magiczne chwile. Do dziś widzę, jak nad podłogą unoszą się duchy w postaci dużych kwiatów z żółtej gazy, które Dona Esmeralda osobiście rozsypuje, ryzykując życie, zawieszona na przegniłych drabinkach sznurowych pod stropem teatru. Dreszcz przechodzi mnie, gdy sobie przypomnę, jak przez scenę okręty handlarzy niewolników przewoziły lamentujący towar: nad nimi powiewały białe żagle z pozszywanych prześcieradeł i starych worków na mąkę, przy burcie wisiały kotwice, które wyglądały, jakby ważyły tysiąc kilo, choć tak naprawdę był to tylko wilgotny papier rozpięty na rusztowaniu z siatki. Aktorzy wędrowali w czasie i przestrzeni, mając za drogowskazy niezrozumiałe sztuki Dony Esmeraldy. My, piekarze w białych fartuchach, wdrapywaliśmy się w czasie prób do szybu pod sufitem albo siadaliśmy na gazetach, żeby nie zabrudzić foteli, na górnym balkonie, a nasz śmiech był dla Dony Esmeraldy sygnałem, że przedstawienie jest gotowe i pora otwierać kasę z biletami oraz anonsować nową premierę.
Wszyscy potajemnie kochaliśmy się w wielkiej gwieździe teatru, pięknej Elizie, która wprawdzie miała dopiero szesnaście lat, każdego jednak potrafiła oczarować swoją naturalnością na scenie - nieważne, czy grała cyniczną, mocno wymalowaną putę z bardziej realistycznych sztuk Dony Esmeraldy, czy też kobietę z gracją niosącą na głowie dzban wody nad jakąś wyimaginowaną rzeką, której niewidzialne wody płynęły przez scenę. Wszyscy bez wyjątku się w niej kochaliśmy i długo odczuwaliśmy głęboki smutek, gdy odeszła z teatru. Jakiś zagraniczny urzędnik obcej ambasady pewnego wieczora przyszedł do teatru, po czym pojawiał się na kolejnych dwudziestu trzech przedstawieniach z rzędu, by w końcu oświadczyć się Elizie i zabrać ją do swojego kraju za morzem. Zastanawiałem się wtedy nieraz, co czuje Dona Esmeralda, czy jest zawiedziona i smutna, czy może tylko wściekła. Nigdy nie powiedziała o tym słowa.
Kilka miesięcy później znalazła Margueridę, która sprawiła, że wspomnienie o Elizie prędko zblakło. Wyglądało na to, że świat teatru chyba nie może się skończyć.
Dla mnie, José Antonia Marii Vaza, od kiedy stanąłem przed Doną Esmeraldą, dostąpiłem łaski i dostałem pracę, zaczęło się nowe życie. Zdarzało mi się później myśleć, że mój ojciec wprawdzie nigdy nie zajmował się niczym poza czczą gadaniną, ale co do moich rąk się nie pomylił. Rzeczywiście byłem piekarzem, rzeczywiście znalazłem swoje miejsce w życiu, miejsce, którego wszyscy szukają, lecz bardzo niewielu znajduje. Zaprzyjaźniłem się z piekarzami i przekornymi dziewczętami, które stały za ladą i sprzedawały świeży, pachnący chleb. Poznałem wszystkich ludzi zamieszkałych niedaleko teatru, przy szerokiej alei biegnącej przez całe miasto do starej twierdzy, gdzie stały zapomniane posągi konne Dom Joaquima. Zaprzyjaźniłem się też z bezdomnymi dziećmi, które sypiały w kartonach lub pordzewiałych samochodach i żyły z tego, co znalazły w śmietniku albo zdołały ukraść i sprzedać czy też sprzedać i znowu ukraść.
Wtedy także po raz pierwszy usłyszałem o Neliu.
Nie pamiętam już, kto wymienił jego imię. Może Sebastiao, stary żołnierz bez jednej nogi, który mieszkał na klatce schodowej atelier należącego do zawsze smutnego hinduskiego fotografa Abu Cassamosa, obok kawiarni wiecznie pijanego senhora Leopolda, jednego z niewielu białych, jacy nie wzięli udziału w masowej ucieczce i nie wrócili do swojej ojczyzny za morzem. Nielicznych gości, którzy trafiali do jego zapuszczonej kawiarni, zabawiał nieustannym złorzeczeniem na to, jak źle się dzieje, od kiedy młodzi rewolucjoniści weszli do miasta, by przejąć władzę.
- Każdy się śmieje - mawiał. - Ale z czego tu się śmiać? Że wszystko diabli biorą? Czarni powinni płakać. Kiedyś było inaczej, zanim...
Mógł to być któryś z nich. Niewykluczone jednak, że ktoś inny wymienił jego imię, może jakiś przypadkowy klient kupujący chleb. Jedyne, co pamiętam wyraźnie, to jak padły słowa, dzięki którym dowiedziałem się, że istnieje osobliwe bezdomne dziecko o imieniu Nelio.
- Prezydent powinien uczynić go swoim doradcą. Jest najmądrzejszym człowiekiem w naszym kraju.
Kilka dni później pokazała mi go jedna z dziewcząt sprzedających chleb - chyba była to drobniutka Dinoka, która zawsze uwodzicielsko kręciła pupą, ilekroć w pobliżu znalazł się mężczyzna. Pokazała palcem bandę bezdomnych dzieci przesiadujących zwykle koło teatru. Chłopiec, który miał być Neliem, był najdrobniejszy ze wszystkich. Mógł mieć wtedy jakieś dziewięć lat.
- Nigdy nie dostał batów - powiedziała Dinoka z uznaniem w głosie. - Wyobrażasz to sobie: bezdomne dziecko, którego nikt nigdy nie pobił?
Życie tych dzieci było ciężkie. Kiedy już raz znalazły się na ulicy, najczęściej nie miały odwrotu. Żyły w brudzie, spały w kartonach i przerdzewiałych karoseriach, jedzenie zbierały, gdzie popadnie, wodę piły przy popękanych fontannach, jakie jeszcze przetrwały z czasów Dom Joaquima. Kiedy padał deszcz, ochlapywały błotem samochody zaparkowane przed bankami, żeby później ich właścicielom wychodzącym do Scali albo Continentalu na popołudniową kawę niewinnie zaproponować, że je umyją. Kradły, ile się dało, w zamian za czerstwy chleb nosiły worki z mąką u Dony Esmeraldy i wiedziały, że życie nigdy nie będzie lżejsze.
Każda banda miała swoje terytorium i funkcjonowała na zasadzie małej dyktatury, gdzie przywódca dysponował nieograniczoną władzą ferowania wyroków i egzekucji kar. Dzieci często wdawały się w bójki - między sobą, z innymi bandami, gdy naruszyły ich rewir, z policją, która wiecznie podejrzewała je o kradzież wszystkiego, czego nie udało się odnaleźć. Goniły bezdomne psy, w przemyślne pułapki łapały szczury, żeby następnie utopić je w spuszczonej z samochodów benzynie i podpalić z głośnymi okrzykami radości.
Pochodziły z różnych stron, każde miało swoją historię. Niektóre straciły rodziców w czasie długiej wojny, inne nawet nie pamiętały, że kiedykolwiek w ogóle miały jakąś rodzinę. Często uciekały od ojczymów i macoch, czasem były po prostu wyrzucane z domu, bo nie wystarczało już dla nich miejsca albo jedzenia.
Mimo to wiecznie się śmiały. Czasem, kiedy panujący w piekarni żar robił się nie do zniesienia, a chleba nie trzeba było jeszcze wyciągać z pieców, stawałem na ulicy, żeby im się poprzyglądać zawsze się śmiały, nawet jeśli były głodne, zmęczone albo chore. Śmiały się bez przerwy, śmiały się nawet z awantur pijanego Leopolda, który nierzadko wypadał z kawiarni na ulicę, kiedy uznał, że dzieci za bardzo hałasują. Rzucał w nie puszkami po piwie, chociaż wiedział, że następnego dnia rano wszystkie puszki będą równiutko ustawione pod drzwiami kawiarni, sprawiając mu niemało kłopotu z ich otwarciem.
Opowieści o Neliu krążyło wiele. O jego przebiegłości i sprycie, o sprawiedliwych sądach, ale przede wszystkim o tym, jak zawsze potrafił uniknąć lania. Słyszałem też plotki, jakoby posiadał magiczne zdolności i nosił w sobie duszę zmarłego curandeiro, który u zarania dziejów, kiedy miasta jeszcze właściwie nie było, sprawował władzę nad ludźmi wokół szerokiego ujścia rzeki.
Tak więc wiedziałem o jego istnieniu i rozumiałem, że jest wyjątkowy.
Nigdy jednak z nim nie rozmawiałem. Nigdy - aż do owej nocy, kiedy będąc sam na dachu piekarni, usłyszałem nagle suche strzały z wnętrza pustego teatru. Wbiegłem po krętych schodach na górę i wśliznąłem się na najwyższy balkon. Ku mojemu wielkiemu zdumieniu reflektory były zapalone, na scenie zaś stały dekoracje, których nigdy wcześniej nie widziałem.
Pośrodku kręgu światła leżał Nelio. Plama krwi na jego białej koszuli z indyjskiej bawełny wydawała się prawie czarna. Stałem w ciemności, usiłując zebrać myśli, serce waliło mi jak oszalałe. Kto go zastrzelił? Dlaczego w środku nocy leży na scenie, skąpany we krwi i w świetle reflektorów? Nasłuchiwałem jakiegoś szmeru, ale panowała zupełna cisza.
Raptem z dołu dobiegło mnie rzężenie. Ostrożnie zszedłem po ciemnych schodach, wciąż bojąc się, że z mroku ktoś się wyłoni i wyceluje broń także we mnie. Kiedy wreszcie dotarłem na scenę i uklęknąłem przy Neliu, pomyślałem, że nie żyje. On jednak, jakby słyszał moje myśli, otworzył oczy: nadal były przytomne, choć stracił dużo krwi.
- Sprowadzę pomoc - powiedziałem.
Lekko potrząsnął głową.
- Zanieś mnie na dach - poprosił. - Potrzebuję tylko powietrza.
Zdjąłem swój biały fartuch i otrzepawszy go z mącznego pyłu, podarłem na pasy. Następnie obandażowałem Neliowi poranioną klatkę piersiową, wziąłem go na ręce i wąskimi schodami zaniosłem na dach. Trzymałem tam materac, który pewnego ranka znalazłem na śmietniku przed piekarnią. Na nim położyłem Nelia. Zbliżyłem twarz do jego ust, żeby usłyszeć, czy jeszcze oddycha. Upewniwszy się, że żyje, pobiegłem na dół do piekarni po wodę i lampę naftową.
- Muszę sprowadzić pomoc - powtórzyłem. - Tu nie możesz leżeć.
On znów potrząsnął głową.
- Chcę tu zostać - odparł. - Nie umieram. Jeszcze nie.
Mówił tak zdecydowanym głosem, że nie odważyłem się zaprotestować, chociaż w głębi duszy wiedziałem, że przede wszystkim potrzeba mu lekarza.
Przekręcił głowę i spojrzał na mnie.
- Tu jest chłodno - powiedział. - Tutaj chcę zostać.
Usiadłem przy nim. Od czasu do czasu podawałem mu wodę do zwilżenia warg. Ponieważ był ranny w klatkę piersiową, bałem się go poić.
To było pierwszej nocy.
Siedziałem przy nim na materacu. Kiedy wydawało się, że śpi, schodziłem sprawdzić, czy chleb mi się nie przypala.
Jeszcze długo przed świtem Nelio znowu otworzył oczy. Krew zdążyła zakrzepnąć, bandaż na jego chudej piersi zesztywniał.
- Jaki tu spokój - zaczął. - Tutaj nie boję się wypuścić na wolność swoich dusz.
Nie wiedziałem, co powiedzieć. Dziwnie brzmiały takie słowa w ustach dziesięcioletniego chłopca.
Co miał na myśli?
Miałem to zrozumieć dopiero znacznie później.
Nic więcej nie powiedział.
Przez resztę nocy, pierwszej nocy, milczał.
Druga noc
Zastanawiałem się nieraz, dlaczego wschód słońca budzi w moim sercu smutek. Po długiej nocy w piekarni, gdzie żar bywa tak straszliwy, że człowiekowi wydaje się, iż jest bliski obłędu, często wychodziłem na dach. O brzasku, kiedy miasto powoli zaczynało się budzić i poranna bryza znad Oceanu Indyjskiego wiała chłodem, patrzyłem, jak słońce niby wielka kula podnosi się z morza, i moje zmęczone serce przepełniał ciężki smutek.
Może ten smutek to sygnał od duchów, które troszczą się nawet o prostego piekarza? Przypomnienie, że mnie także czeka kres?
Ale właśnie rankiem drugiego dnia, kiedy Nelio już od wielu godzin leżał na brudnym materacu, nie miałem czasu myśleć o duchach. O tej porze zazwyczaj zmywałem z siebie pył i całonocny pot przy pompie na tyłach teatru, gdzie dwaj teatralni cieśle już pracowali nad dekoracjami do przedstawień Dony Esmeraldy. Potem, kiedy miasto wciąż jeszcze pachniało rześko, szedłem do domu, w którym mieszkałem razem z moim bratem Augustinho i jego rodziną, w bairro uczepionym jednego z najwyższych stoków nad ujściem rzeki. Tego ranka jednak zostałem. Nie było w tym nic nadzwyczajnego, bo czasem zdarzało mi się zasypiać w cieniu drzewa, które wiele lat temu wypuściło korzenie między teatrem a pracownią hinduskiego fotografa.
Poza mną nikt nigdy nie wchodził na dach. Ledwo widoczne przedłużenie krętych schodów i zardzewiałe blaszane drzwi traktowałem jako swoją tajemnicę. Nie jestem nawet pewien, czy Dona Esmeralda wiedziała o ich istnieniu. Wątpię, by kiedykolwiek jej stopa postała na dachu. Jeśli istniało coś, co w ogóle nie budziło jej zainteresowania, to właśnie widok - choćby i najpiękniejszy.
Tamtego ranka, kiedy na dachu Nelio z trudem łapał oddech, nie mogłem iść do domu. Musiałem zostać. Opłukałem się szybko przy pompie i poszedłem do pani Muwulene, która mieszkała w garażu za budynkiem sądu, kilka przecznic od teatru. Była znaną feticheirą jeszcze w czasach, kiedy biali kolonizatorzy nieudolnie i z coraz większą rezygnacją próbowali zakazać tego, co pogardliwie określali jako „nasze prymitywne zabobony". Biali nigdy nie zrozumieli znaczenia duchów w życiu człowieka. Nigdy nie dotarło do nich, że z duszami przodków trzeba mieć poprawne stosunki, a ludzkie życie jest nieustannym staraniem o to, by duchy były w dobrym humorze. Prawdopodobnie właśnie dlatego biali w końcu przegrali wojnę i musieli oddać nam kraj. Wygrały ją urażone duchy, a nie młodzi rewolucjoniści.
Mimo to, ku zdumieniu pani Muwulene i nas wszystkich, młodzi rewolucjoniści okazali się jeszcze bardziej bezwzględni w tępieniu starych zwyczajów, by ze wszystkim zwracać się do duchów i całe życie układać zgodnie z ich wolą. W tamtym czasie pani Muwulene za pomocą węży odczytywała przyszłość i stan zdrowia ludzi. Mieszkała za miastem na wysepce, którą przy dobrej pogodzie widać z dachu piekarni. Tam zwołano wielki wiec, a lokalny komisarz polityczny, który nie miał chyba więcej niż siedemnaście lat, zgodnie z wydaną przez młodych rewolucjonistów dyrektywą nakazał wszystkim znachorom i czarownicom, łącznie z panią Muwulene, wyrzec się swoich nadprzyrodzonych zdolności i zamiast tego przejść podstawowy kurs opieki zdrowotnej. W przeciwnym razie groziło im więzienie. Wszyscy oprócz pani Muwulene natychmiast się podporządkowali, ponieważ komisarz polityczny oznajmił, że więzienie będzie w dawnym składzie lodu przy fabryce rybnej, którą biali w popłochu porzucili, kiedy młodzi rewolucjoniści przejęli władzę. Zanim jednak uciekli, zniszczyli maszyny produkujące lód. Smród zepsutych ryb unosił się nad wyspą jeszcze przez wiele lat. Pani Muwulene jednak nie zamierzała bynajmniej wyrzekać się swoich nadprzyrodzonych zdolności. Na wiec przybyła z mnóstwem węży w koszyku, a złowrogi pomruk tłumu, kiedy komisarz polityczny próbował ją zatrzymać, sprawił, że ten natychmiast odstąpił od swojego zamiaru.
Później pani Muwulene przeniosła się do miasta i razem ze swoimi wężami zamieszkała w garażu na tyłach budynku sądu. Czasami węże uciekały, wpełzając do sal, gdzie akurat odbywały się rozprawy. Wybuchała panika, rozprawy przerywano, a pani Muwulene na czworaka łapała węże, które przeważnie chowały się w ciemnym kącie za masywnym stołem prokuratora i adwokata, zrobionym z czarnego, twardego jak żelazo drewna, jakie można spotkać tylko w naszym kraju.
Właśnie do pani Muwulene ruszyłem tamtego ranka, a ona na mój widok uśmiechnęła się bezzębnymi ustami. Powiedziałem, o co chodzi, że potrzebuję ziół, żeby wyleczyć młodego człowieka, który został ranny w klatkę piersiową i stracił dużo krwi. Pani Muwulene nigdy nie dopytywała się o przyczynę choroby. Chciała za to wiedzieć, czy Nelio jest leworęczny, czy urodził się w niedzielę albo w dzień, kiedy wiał północny wiatr. Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że nie mam pojęcia. Kobieta westchnęła tylko i zaczęła narzekać, że przychodzę tak źle przygotowany, po czym wymieszała jakieś pokruszone liście z rzadką bezbarwną cieczą i wlała to wszystko do flakonika po męskiej wodzie toaletowej. Zapłaciłem i pobiegłem z powrotem do piekarni. Zgodnie z instrukcją pani Muwulene, rozrzedziłem płyn wodą, następnie poszedłem na dach do Nelia. Od kiedy go zostawiłem, nie poruszył się; cały czas leżał na materacu. Przez głowę przemknęło mi, że nie żyje, gdy jednak uklęknąłem przy nim, otworzył oczy i spojrzał na mnie.
Czy w chwili śmierci można człowieka zobaczyć wyraźniej niż kiedykolwiek przedtem? Czy dopiero wtedy ukazują się prawdziwe rysy twarzy? Myślałem o tym, podając mu do picia rozwodniony płyn. Nadal obawiałem się, czy w przestrzelonej piersi Nelia ciecz nie popłynie jakąś zdradliwą drogą. Rozumiałem jednak, że trzeba zaryzykować: dopóki nie pozwoli mi sprowadzić pomocy albo nie zaciągnę go na wózku do szpitala położonego na najwyższym wzgórzu nad miastem, nie ma wyboru. Kiedy Nelio wypił wszystko, położyłem jego głowę z powrotem na materacu. Zmęczony zamknął oczy, a ja mogłem mu się spokojnie przyjrzeć. Pomyślałem, że nawet zupełnie czarni ludzie, jak on czy ja, potrafią zblednąć. Dotknąłem jego czoła i poczułem, że ma gorączkę. Modliłem się w duchu, żeby to była najlepsza mikstura pani Muwulene.
Nelio miał dziesięć lat, najwyżej jedenaście, a jednak zdawało mi się, że na materacu leży naprawdę stary człowiek. Może to ciężkie życie bezdomnego dziecka sprawia, że człowiek starzeje się inaczej niż my wszyscy? Piętnastoletni pies jest już bardzo wiekowy. Może dotyczy to także Nelia? Nie umiałem odpowiedzieć sobie na te pytania i z rozpaczą myślałem, że chłopiec niedługo umrze. Wkrótce jednak zaczął oddychać spokojnie, zapadł w głęboki sen. Wyglądało na to, że zioła pani Muwulene błyskawicznie zbiły gorączkę, czoło Nelia było już o wiele chłodniejsze. Wstałem i patrzyłem na miasto, jedząc kawałek chleba, który upiekłem tej nocy.
Ponieważ było bardzo wcześnie, wiedziałem, że w teatrze jeszcze nikogo nie ma. Aktorzy rzadko przychodzili na próby przed dziesiątą. Nelio spał, oddychał spokojnie, ja tymczasem zszedłem kręconymi schodami i wróciłem na scenę, gdzie rozegrał się nocny dramat. Stara sprzątaczka Cashilda okładała fotele szmatą, wzbijając tumany kurzu. Ze starości zupełnie ogłuchła i oślepła. Kilka razy zdarzyło jej się pomylić rano z wieczorem, wejść w trakcie przedstawienia i trzepać fotele, w których siedziała publiczność. Kiedy na ciemnej widowni rozlegało się monotonne łomotanie i wściekłe protesty, aktorzy natychmiast przerywali grę i jeden z nich schodził ze sceny, żeby wytłumaczyć Cashildzie, że jest wieczór i nie można trzepać foteli, kiedy siedzą w nich ludzie, którzy zapłacili za wstęp. Potem przedstawienie toczyło się dalej. Teatr był wiecznie nieposprzątany, bo stara Cashilda nie dawała sobie rady, a Dona Esmeralda nie miała serca jej odprawić. Kiedy teraz wszedłem na widownię, sprzątaczka mnie nie zauważyła. Spojrzałem na scenę i zobaczyłem, że zniknęły z niej dekoracje. Przez chwilę wpatrywałem się podejrzliwie: czyżby coś mi się pomyliło? Nie, wiedziałem na pewno - to nie było ani przywidzenie, ani sen. Wcześniej stała tu dekoracja, która przedstawiała bezkresne błękitne niebo i pejzaż z falującą trawą słoniową. A teraz wszystko zniknęło. Na scenie stały tylko samotne drzwi, markujące scenografię do nowej sztuki, nad którą Dona Esmeralda niedawno zaczęła pracować.
Dlaczego Nelio leżał na deskach w świetle reflektorów? Co stało się w pustym teatrze nocą? Kto go zastrzelił? Wszedłem na scenę i zobaczyłem ciemną plamę krwi. Była to prawdziwa krew, a nie teatralna iluzja pozostała z jakiegoś wcześniejszego przedstawienia.
Moje rozmyślania przerwała Cashilda, której mętne oczy nagle mnie dostrzegły. Uznała, że jestem aktorem, a próba już trwa. Ponieważ była głucha, zaczęła krzyczeć, że przeprasza, ale jeszcze nie skończyła sprzątać.
- Nic nie szkodzi - zawołałem w odpowiedzi. - Nie jestem aktorem, tylko piekarzem.
Ona jednak nic nie zrozumiała. Dla niej byłem aktorem rannym ptaszkiem. Zszedłem ze sceny i wróciłem na dach. Nelio spał. Pomyślałem, że powinienem zmienić mu bandaż na piersi, ale nie chciałem go ruszać, żeby go nie obudzić. Usiadłem w cieniu pod jednym z kominów i zapatrzyłem się na miasto. Z oddali dobiegały głosy tych wszystkich ludzi, którzy kosztem nadludzkiego wysiłku starali się przeżyć kolejny dzień.
Oczami wyobraźni ujrzałem tysiące i tysiące ludzi desperacko uczepionych bezsensownej mrzonki, że rozpoczynający się dzień będzie choć trochę lepszy niż ten, który właśnie minął. Jednocześnie bardzo pragnąłem, żeby bodaj na chwilę przystanęli i pomyśleli: na dachu Dony Esmeraldy umiera teraz bezdomne dziecko.
Musiałem zasnąć w cieniu komina. Kiedy się ocknąłem, było już późne popołudnie. Poderwałem się gwałtownie, w pierwszej chwili nie mając pojęcia, gdzie jestem. Śnił mi się mój ojciec, bez przerwy coś mówił, ale nie zapamiętałem z tego ani słowa. W końcu przypomniałem sobie ostatnie wydarzenia i podszedłem do materaca. Nelio spał, był bardzo blady, ale nadal oddychał spokojnie i czoło miał chłodne. Ponieważ zgłodniałem, zszedłem do małego ogródka na tyłach piekarni, osłoniętego plecionym daszkiem z liści palmowych. Tam piekarze zwykle jadają posiłki, a kucharzowi Albano zostało jeszcze trochę gotowanego ryżu z warzywami. Dopiero kiedy zacząłem jeść, poczułem, że jestem bardzo głodny. Za kilka godzin zaczynałem pracę, czekała mnie długa noc, tymczasem nie miałem pojęcia, na ile czasu zioła pani Muwulene powstrzymają gorączkę.
Właśnie odsunąłem pusty talerz, kiedy Albano, który jest wielki i zwalisty, a poza tym zawsze zalatuje wodą po goleniu domowej produkcji, usiadł na ławce naprzeciwko mnie, brudnym fartuchem ocierając pot z twarzy.
- Była tu policja - powiedział. Wstrzymałem oddech.
- Po co?
Albano rozłożył ręce.
- A po co przychodzi policja? - odparł. - Żeby zadawać pytania, węszyć i mitrężyć czas.
Wiedziałem, co ma na myśli. Do policji nikt nie ma zaufania. Rzadko udaje im się wyjaśnić zbrodnie, ich skuteczność jest chyba naprawdę bliska zeru. Za to bardzo chętnie biorą łapówki, a ludzie niebezpodstawnie opowiadają, że policjanci często wchodzą w układ ze złodziejami, dzieląc się łupem, by później z żalem powiadamiać okradzionych, że niestety nic się nie odnalazło.
- O co pytali? - chciałem wiedzieć.
- Ktoś w nocy słyszał strzał - odrzekł Albano. - Stąd. Z piekarni albo z teatru. Ty coś słyszałeś?
Albano jest przyjacielem. Lubię go, nie tylko jego kuchnię. Mogłem mu powiedzieć prawdę. Pewnie nawet potrzebowałem kogoś, by podzielić się tajemnicą o Neliu. A jednak milczałem. Do tej pory nie bardzo rozumiem dlaczego. Może czułem, że Nelio by sobie tego nie życzył. Kiedy zaniosłem go na dach, mówił o ciszy i spokoju, a ja zrozumiałem, że chce zostać sam, sam ze swoim bólem i tylko sobie znanymi myślami.
- Nie - odparłem. - Gdyby ktoś wypalił z broni, musiałbym słyszeć.
- My też tak mówiliśmy - przytaknął Albano.
- Uwierzyli wam?
- Diabli wiedzą, w co policjanci wierzą - westchnął Albano. - Kogo to w ogóle obchodzi?
Chcąc zmienić temat, poprosiłem, żeby resztę ryżu z warzywami zapakował mi na noc w gazetę. Nie wiedziałem, czy Nelio może jeść, uznałem jednak, że ryż i warzywa to lepsze niż chleb. Albano zrobił, jak prosiłem, po czym poszedłem do piekarni, gdzie dziewczęta sprzedające chleb zamiatały podłogę i półki, a ostatni klienci kupowali, co zostało z dnia. Przebrałem się do pracy, zamieniłem parę słów z Juliem, chłopakiem, który dla mnie miesił ciasto, i wyjaśniłem, ile mąki ma przynieść ze składu. Kilka godzin później zostaliśmy sami, a tuż przed północą także Julio poszedł do domu. Przygotowałem pierwszy wypiek. Wsunąwszy blachy do pieca, prędko wspiąłem się krętymi schodami na dach. Nelio nie spał.
Drugiej nocy zaczął opowiadać swoją historię.
Gdzieś w dole, na tyłach sąsiadującej z teatrem rudery, jakaś kobieta w ciemności młóciła na rano kukurydzę. Bijąc ciężkim tłuczkiem, śpiewała. Siedziałem przy Neliu, obaj słuchaliśmy jej śpiewu i rytmicznych uderzeń kija, który walił niestrudzenie jak serce.
- Odgłos młócenia kukurydzy przypomina mi matkę - odezwał się Nelio niespodziewanie mocnym głosem. - Myślę o niej i zastanawiam się, czy jeszcze żyje.
Potem opowiedział mi o swoim dzieciństwie, o potwornych wydarzeniach, które cisnęły go w obcy świat, o tym, jak po raz pierwszy zobaczył morze i jak w końcu dotarł do miasta. Nie mówił jednym ciągiem. Co jakiś czas się męczył, wracała gorączka, a on zapadał się w mrok. Zawsze jednak powracał, jakby nurkował w morzu i znikał, żeby w końcu znów wypłynąć na powierzchnię, tyle że w zupełnie innym miejscu.
Tuż przed świtem zjadł trochę ryżu z warzywami od Albana. Ilekroć pogrążał się w gorączce, schodziłem do piekarni: jakby Nelio miał tajną umowę z ogniem, okresy jego milczenia i gorączki wypadały dokładnie wtedy, kiedy trzeba było wyjąć upieczony chleb i wsunąć do pieca nowe blachy.
Właśnie tamtej nocy zaczął opowiadać mi o swoim życiu. Wówczas jednak nie rozumiałem jeszcze, jak decydujący wpływ jego historia wywrze na moje życie.
Wychował się w wiosce położonej daleko na drugim krańcu wielkiej równiny, w dolinie u stóp wysokich gór stanowiących granicę obszaru, gdzie ludzie mówią niezrozumiałym dla nas językiem i mają inne, dziwne obyczaje. Wioska nie była duża, chaty budowano tam z gliny suszonej na słońcu, a pośrodku izby stawiano słup podtrzymujący dach pleciony z trzciny, którą zbierano nad pobliską rzeką, gdzie tuż pod powierzchnią wody czyhały krokodyle, nocami zaś porykiwały hipopotamy. Nelio miał liczne rodzeństwo, matkę o imieniu Solange i ojca Hermenegildo. Był to szczęśliwy czas, Nelio nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek czuł głód, gdy kładł się spać na macie pod jednym kocem z rodzeństwem. W domu zawsze mieli kukurydzę albo sorgo, razem z rodzeństwem nauczył się, gdzie pszczoły chowają miód.
Ojciec na długo wyjeżdżał z domu, Nelio wiedział, że Hermenegildo pracuje w kopalni w jakimś dalekim kraju, ale o kopalniach nie wiedział nic poza tym, że to głębokie dziury w ziemi. Są w nich błyszczące kamienie, a biali ludzie płacą ojcu, żeby je wydobywał. Hermenegildo przywoził wszystkim prezenty, sobie zaś zawsze nowy kapelusz. Dla Nelia kapelusz ojca był pierwszym dowodem, że istnieje gdzieś świat, w którym wszystko wygląda inaczej. Usiłował wyobrazić sobie cudowną chwilę, kiedy pewnego dnia on sam włoży na głowę kapelusz, kapelusz z szerokim rondem i skórzaną wkładką w czaku.
W najwcześniejszych wspomnieniach ojciec podnosi go wysoko ku niebu, żeby mógł się przywitać ze słońcem. Kiedy Hermenegildo był w domu, czas stawał w miejscu, a świat robił się doskonały. Kiedy zaś odchodził krętą ścieżką biegnącą wzdłuż rzeki w dal, ku wysokim górom, gdzie była droga, a może nawet i autobus, który miał zawieźć go z powrotem do kopalni, życie znów powszedniało. Swoje najwcześniejsze lata Nelio wspominał jako dwie rachuby czasu: życie, kiedy ojciec był w domu, i zupełnie inne życie, gdy on zostawał tylko z matką i rodzeństwem. W wieku pięciu lat zaczął razem z innymi dziećmi paść kozy, nauczył się strzelać z procy do ptaków i walczyć w skomplikowanych pojedynkach na kije, jak wszyscy chłopcy we wsi. Raz w pobliżu wioski pojawił się lampart, kiedy indziej w oddali zaryczał lew. Każdego ranka Nelio budził się, kiedy matka młóciła przed chatą kukurydzę tłuczkiem, który był tak ciężki, że chłopiec nawet nie dawał rady go unieść. Przy pracy matka zawsze śpiewała, jakby z płynących z gardła dźwięków czerpała siły.
Katastrofa nadeszła jak niewidzialny drapieżnik pod osłoną nocy.
Nelio spał. Była akurat najcieplejsza pora roku, więc pamięta wyraźnie, że leżał nagi na macie z łyka, zrzucił koc, ciało miał mokre od potu, a sny niespokojne od duszącego upału.
Nagle świat eksplodował, ostre białe światło wyrwało Nelia ze snu, ktoś krzyczał - może któreś z rodzeństwa, a może matka. W dramatycznym chaosie, jaki nastąpił później, Nelio został przez kogoś zdeptany i wciąż nie pojmował, co się stało. Nie mógł odszukać swoich spodni. Nagi znalazł się nagle w samym centrum katastrofy i w końcu zrozumiał, że to bandyci zakradli się w ciemności, żeby zabijać, rabować i palić. Trwało to do świtu, lecz chaty płonęły tak jasnym ogniem, że nikt nie zauważył wschodu słońca. Nagle po prostu zrobił się dzień, wioska była spalona, wszędzie leżeli martwi ludzie, zarąbani maczetami, pocięci stalowymi linkami, zmiażdżeni pałkami z drewna.
Później zapadła niezwykła cisza, Nelio wciąż nie znalazł spodni, siedział więc w kucki za koszem, w którym matka przechowywała kukurydzę zebraną kilka tygodni wcześniej. Miał nigdy nie zapomnieć ostrego smrodu spalenizny na zgliszczach. Tak pachnie świat, który skończył się w dymie, płomieniach i chaosie. Taki roznosi się smród, kiedy ludzie wyrwani ze snu mają powitać śmierć nadchodzącą wraz z bandytami odzianymi w łachmany, pijanymi tontonto i naćpanymi sorumą. Zapadła niezwykła cisza, na placu pośrodku wioski, gdzie w czasie zabaw grano na bębnach i tańczono, bandyci zebrali tych, co jeszcze żyli - mężczyzn, kobiety i dzieci, może połowę dawnej społeczności.
Nelio zamilkł, jakby słowa stały się dla niego za trudne. Po chwili spojrzał na mnie i mówił dalej.
- Miałem poczucie, jakby duchy naszych przodków też się tam zebrały, niespokojnie unosząc się wśród nas, one także brutalnie wypędzone ze swoich niewidzialnych kryjówek. Ja siedziałem w kucki za koszem. Chociaż rozumiałem, co się dzieje, nadal przede wszystkim martwiłem się, że jestem bez spodni, a jakiś bandyta może mnie nagle zobaczyć i wyciągnąć na środek placu. Próbowałem stać się niewidzialny, zasłaniając się swoim strachem jak płaszczem, i czekałem, co stanie się dalej. Bandytów było około piętnastu. Wtedy jeszcze nie umiałem liczyć, ale pamiętam, że było ich mniej więcej dwa razy tyle, co kóz w jednym ze stad, które pasałem, czyli siedem lub osiem. Bandyci byli brudni i ubrani biedniej niż my. Jedni nosili potężne wojskowe buty bez sznurowadeł, inni chodzili boso. Jedni mieli w rękach karabiny, a wokół bioder taśmy nabojów, inni trzymali długie noże, siekiery, maczety, pałki. Wszyscy wydawali się młodzi, niektórzy tylko trochę starsi ode mnie, najmłodsi chowali się z tyłu, kurczowo ściskając broń. Ale nawet oni mieli krew na ubraniach, twarzach, rękach i stopach.
Przyszedł z nimi też przywódca, mężczyzna starszy od pozostałych, jako jedyny ubrany w mundur w panterkę i podartą czapkę wojskową. Kiedy otworzył usta, zobaczyłem, że brakuje mu wielu zębów, a może w ogóle wszystkich. Chodził równie pijany jak cała reszta, lecz wydawało się, że jemu do głowy uderzyła także władza, jaką miał nad wioską, kiedy już wszystkie nasze domy zostały spalone, wielu z nas nie żyło, a tych, co zostali, przepełniał bezgraniczny strach. Co chwila machał ręką, jakby irytowały go natrętne duchy. W końcu przemówił: miał krzykliwy głos ptaków krążących nad rzeką, kiedy kobiety idą po wodę. Mówił w naszym języku, chociaż z innym akcentem, co wskazywało, że urodził się gdzieś bliżej wysokich gór. Oznajmił, że przyszli, żeby nas wyzwolić. Przyszli nas wyzwolić spod władzy partii i rządu młodych rewolucjonistów. Jeśli nie damy się wyzwolić, wszystkich pozabija. Spalili nam wieś i zabili wielu ludzi, żeby pokazać, że to nie żarty, że naprawdę chcą nas wyzwolić i pomóc nam rozpocząć lepsze życie. Teraz żądają jedzenia i potrzebują pomocy, żeby je wynieść z wioski. Z przerażeniem pomyślałem o koszu, za którym siedziałem schowany. Był pełen kukurydzy. Jeśli podniosą kosz, znajdą mnie. Usiłowałem stać się jeszcze bardziej niewidzialny. Palcami stóp zacząłem rozgrzebywać piasek, jakbym wciąż jeszcze miał czas, żeby wykopać dół i schować się w nim. Jednocześnie próbowałem odnaleźć swojego ojca wśród ludzi stłoczonych jak bydło na placu, który zwykle służył nam za miejsce zabaw, teraz zaś przypominał cmentarz, otoczony przez obdartych mężczyzn o mętnym spojrzeniu, z zakrwawioną bronią w dłoniach. Nie widziałem go nigdzie, pomyślałem, że może się schował, tak samo jak ja, na przykład za jedną ze spalonych chat. Mężczyzna, który przewodził bandytom, przemawiał dalej. Powiedział, że przyszli nie tylko po to, żeby nas wyzwolić: część z nas miała również szansę towarzyszyć im w marszu do kolejnych wsi, które też trzeba wyzwolić. Słysząc te słowa, stłoczeni ludzie zrobili się niespokojni, zaczęli lamentować i płakać.
Wtedy dostrzegłem matkę. Stała wciśnięta między inne kobiety. Na plecach miała moją kilkutygodniową siostrę. Jej zazwyczaj piękną twarz wykrzywiało teraz to samo co u wszystkich przerażenie. Przez cały czas na próżno szukała kogoś wzrokiem. Nagle zrozumiałem, że to mnie wypatruje. W tej chwili pojąłem, wyraźniej niż kiedykolwiek wcześniej, co to znaczy mieć matkę, i że ją stracę, tak samo jak już może straciłem ojca.
Nagle bandyci zrobili się niespokojni. Zaczęli poszturchiwać ludzi, starców odpędzili na bok kopniakami, kilku starszym ode mnie chłopcom wymierzyli mocne razy w kark i z krzykiem kazali im zgonić kozy. Później ustawili wszystkich w długim szeregu, co tylko wzmogło niepokój i biadolenie, ja też, sam nawet nie wiem kiedy, rozpłakałem się. Kilka młodych kobiet odciągnęli na bok, a one z rozpaczy zaczęły szarpać na sobie ubrania, bo zrozumiały, że będą musiały z bandytami opuścić wieś.
Wtedy stało się coś strasznego. Jeden z mężczyzn, widząc, że wyprowadzają jego żonę, odważył się wystąpić z szeregu i powiedział, że nie pozwala, żeby mu zabierali kobietę. To był Alfredo, kuzyn mojego ojca, świetny rybak, człowiek, który nigdy o nikim nie powiedział złego słowa. Teraz wykazał się odwagą, o jaką sam siebie nawet by nie podejrzewał, wystąpił z szeregu, jakby wstępował w nowe życie, żeby bronić honoru śmiertelnie przerażonej żony. Swoim zachowaniem niejako wytykał nam wszystkim strach. Przywódca bandytów gapił się na niego zupełnie oniemiały. Po chwili wydał rozkaz jednemu ze swoich najmłodszych żołnierzy: chłopiec, najwyżej trzynastoletni, podszedł bez wahania i siekierą odrąbał Alfredowi głowę. Głowa potoczyła się po piasku, barwiąc go na czerwono, ciało osunęło się na ziemię, a z szyi trysnęła krew. Wszystko dokonało się tak szybko, że nikt z początku nie rozumiał, co się stało.
W głuchej ciszy chłopiec wybuchnął śmiechem. Wytarł siekierę o kurtkę. I śmiał się.
Wtedy zrozumiałem, że on także się boi. Nad jego karkiem też stale wisiała niewidoczna siekiera.
Ludzie, którzy byli moimi przyjaciółmi, sąsiadami, krewnymi, wszyscy wybuchli gwałtownym, głośnym płaczem. Widziałem, jak matka chowa twarz w dłoniach, i nienawidziłem siebie za to, że jestem taki mały, że tak bardzo się boję i nie mogę jej pomóc. Bandyci zrobili się jeszcze bardziej nerwowi: krzyczeli i rozdawali razy, gdzie popadnie, pospiesznie zbierali całą znalezioną żywność, lecz jakimś dziwnym trafem nie zauważyli kosza z kukurydzą, za którym się schowałem, a potem zaczęli wlec za sobą młode kobiety. Z przerażeniem spostrzegłem, że szarpią też moją matkę: nadal była młoda, więc chcieli ją ze sobą zabrać. Krzyczała, wołała mojego ojca, bili ją, ale ona wciąż stawiała opór. Nie potrafiłem już dłużej wytrzymać w ukryciu za koszem z kukurydzą. Nadal byłem bez spodni, ale widziałem, że nie mogę dopuścić, by mi zabrali matkę. Poderwałem się na równe nogi, goły przebiegłem przez piaszczysty plac, gdzie głowę Alfreda otaczał już rój zielonych much, i z całej siły uchwyciłem się capulany swojej matki. Przywódca bandytów, który chyba był nią szczególnie zainteresowany, spojrzał na mnie pytająco. Po chwili zrozumiał, że jestem jej synem. Wszyscy mówili, że jesteśmy do siebie bardzo podobni. Nagle gwałtownym ruchem oderwał moją siostrę od pleców matki, gdzie wisiała przywiązana tak samo jak kiedyś ja. Podszedł do wielkiego moździerza, w którym kobiety zwykły młócić kukurydzę, włożył dziecko do środka, po czym podał mojej matce ciężki tłuczek.
- Jestem głodny - powiedział. - Wymłóć kukurydzę i to, co jest w moździerzu, żebyśmy mogli się najeść.
Moja matka próbowała zbliżyć się do moździerza. Krzyczała i machała rękami, ale on nie dawał jej podejść. W końcu uderzył ją tak, że upadła na ziemię, potrącając przy tym i mnie.
- Wybieraj - wrzasnął na moją matkę. Kiedy podnosił głos, zaczynał dziwnie syczeć, jak zwierzę, pewnie dlatego, że nie miał zębów. - Zarżnę tego kurczaka - ciągnął. - Zarżnę go, jeśli nie dostanę jedzenia.
Matka wiła się na ziemi i krzyczała. Próbowała podczołgać się do moździerza, w którym leżała skulona moja siostra. Dotarło do mnie, że posikałem się ze strachu. Czułem tak wielką i nieogarnioną złość, że chciałem tylko umrzeć. Chciałem sam umrzeć, chciałem, żeby umarła moja matka, ale żeby siostra przeżyła. Ktoś musi ją podnieść i przywiązać sobie na plecach. Jedna z sióstr mojej matki, które też są matkami małej, wprowadzi ją z powrotem do życia. Nikt nie będzie musiał umierać, zmiażdżony tłuczkiem do kukurydzy. Takiej ofiary śmierć nie może żądać.
Nagle bezzębny mężczyzna jakby dał za wygraną. Głośno wydał kilka krótkich rozkazów. Jego ludzie zaczęli zaganiać kozy, kobiety i nastoletnich chłopców, którzy na głowach nieśli całe jedzenie, jakie znaleźli w wiosce. Pociągnęli też mnie i moją matkę, choć ona do ostatniej chwili próbowała się wyrwać i zabrać moją siostrę, która teraz zaczęła płakać na dnie moździerza.
On musiał to słyszeć, musiał słyszeć jej słabiutki płacz, bo nagle podniósł z ziemi tłuczek leżący tuż przy głowie Alfreda. Przez krótką chwilę przyglądał mu się, jakby sam nie rozumiejąc, dlaczego go trzyma.
Potem mężczyzna bez zębów, który przyszedł ze swoimi ludźmi niby stado drapieżników nocą i w imię wyzwolenia wybił całą wieś, podniósł tłuczek i uderzał nim dopóty, dopóki moja siostra nie przestała płakać.
Moja matka usłyszała, że płacz dziecka ustał. Odwróciła się i zobaczyła, jak mężczyzna bez zębów uderza po raz ostatni. Potem wszystko ucichło.
W tym momencie jakby umarł świat. Wielu z nas jeszcze żyło, ale wszyscy byliśmy martwi. Nawet duchy, które niespokojnie krążyły w powietrzu, spadły na ziemię niby deszcz zimnych, martwych kamyczków.
Z tego, co działo się później, pamiętam bardzo niewiele. Moja matka zemdlała, ale bandyci powlekli ją ze sobą. Ja, ciągle goły, miałem całe ciało poszarpane kolczastymi krzakami, przez które się przedzieraliśmy w drodze ku dalekiemu, nikomu nieznanemu celowi. Byliśmy jak widma: przez martwy krajobraz szli martwi ludzie i martwi bandyci, wdychając martwe powietrze. Nie było już życia - skończyło się, kiedy moja siostra przestała płakać. Pobłyskująca zza krzaków rzeka była martwa, woda była martwa, palące słońce na niebie było martwe, nasze znużone kroki były martwe. Karawana martwych, którzy życie zostawili za sobą. Szliśmy ku wiecznej nicości. Szliśmy po zmroku i szliśmy wczesnym świtem. Przed nami poruszali się zwiadowcy człowieka bez zębów. Kiedy w oddali dostrzegali ludzi, obchodziliśmy ich szerokim łukiem. Za dnia czekaliśmy na zmierzch pod osłoną gęstego zagajnika.
Bandyci zaczęli dzielić między siebie kobiety, ale mojej matki nie chcieli. Bez przerwy płakała, nawet kiedy ją kopali i bili. Cały czas starałem się być blisko niej. Nadal nie miałem spodni, ale wokół bioder owinąłem sobie kawałek płótna, który jedna z kobiet oderwała ze swojej capulany. Bandyci zmuszali kobiety, żeby przyrządzały dla nich jedzenie, po czym zjadali wszystko, nie dzieląc się z nami. Kiedy napełnili brzuchy, zazwyczaj ciągnęli kobiety w krzaki, a później widziałem, jak kobiety ze wstydem poprawiają podarte ubrania. Bandyci ciągle popijali z manierek tontonto. Czasem się bili. Przeważnie jednak spali, o ile mężczyzna bez zębów nie kazał im iść na zwiady albo stać na warcie.
Wlekliśmy się przez okolicę, która zdawała się opuszczona przez wszystko, co żywe. Nie było nawet ptaków. Obserwując słońce, stwierdziłem że najpierw szliśmy na północ, aż pewnego dnia skręciliśmy na wschód. Nadal jednak nikt z nas nie wiedział, dokąd idziemy. Nie wolno nam było rozmawiać między sobą, mogliśmy tylko odpowiadać na pytania bandytów. Patrzyłem na chłopców starszych ode mnie zaledwie o kilka lat. Byli młodzi, nawet nie do końca wyrośnięci, a jednak zachowywali się jak bardzo starzy ludzie. Często ukradkiem przyglądałem się temu, który siekierą odrąbał głowę Alfreda. Wspominałem jego podszyty strachem śmiech. Zastanawiałem się, jak jego zmarli przodkowie przyjmą kiedyś jego ducha. Wyobrażałem sobie, że go ukarzą. Nie mieściło mi się w głowie, by duchy mogły nie karać siebie nawzajem za zbrodnie popełnione za życia.
W końcu pewnego dnia późnym wieczorem dotarliśmy na rozległy płaskowyż. Od wielu dni ścieżka coraz bardziej stromo pięła się w górę. Na miejscu byli już inni bandyci, kilka źle zbudowanych szałasów, płonące ogniska i bardzo dużo broni. Zrozumieliśmy, że oto jesteśmy w jednej z baz, które bandyci pozakładali w niedostępnych miejscach, a które młodym rewolucjonistom bardzo rzadko udawało się wytropić. Z tamtego wieczora pamiętam tylko ogromne zmęczenie. Moja matka przestała płakać, przestała też się w ogóle odzywać, a ja myślałem, że jej serce sparaliżował smutek po tych wszystkich, co zostali w spalonej wiosce. Bandyci zapędzili nas do jednego z szałasów. Długo leżałem w ciemności na twardym klepisku, słuchając, jak upijają się wódką palmową i, kłócąc się co chwila, śpiewają nieprzyzwoite piosenki albo przeklinają młodych rewolucjonistów. Z głodu nie mogłem zasnąć. Czułem, jakby w brzuch bez przerwy kąsały mnie wściekłe zwierzęta, robiąc w nim małe dziurki, przez które resztki moich sił wyciekają jak ostatnie krople wody z wyschłej rzeki.
W końcu jednak musiałem usnąć, bo rano, kiedy zaczęto nas wypędzać z szałasów, zostałem wyrwany z głębokiego snu. Zobaczyłem, że bandyci siedzą w kręgu, jakby szykowali się do narady. Natychmiast pojąłem, że człowiek bez zębów nie jest już najważniejszy: teraz bandytom zdawał się przewodzić inny mężczyzna - niskiego wzrostu, o małych przymrużonych oczach. Zagnali nas do środka kręgu i rozkazali usiąść na ziemi. Dzień był duszny, w oddali zbierały się wielkie czarne chmury, niosące z pewnością mnóstwo deszczu. Mężczyzna o zmrużonych oczach miał na sobie schludny i czysty mundur. Powitał nas na płaskowyżu, nazywając go terenem wyzwolonym i wyjaśnił, że od tej pory właśnie tu będziemy mieszkać. Każdy na swój sposób weźmie udział w wojnie z młodymi rewolucjonistami, wszyscy musimy być gotowi poświęcić życie, jeśli to okaże się konieczne, i słuchać rozkazów, jeśli nie chcemy umrzeć. Potem dali nam jedzenie i wodę. Chociaż byliśmy bardzo głodni, nikt prawie nic nie zjadł. Nadal paraliżował nas strach, a żołądki mieliśmy skurczone, jakby one też chciały stać się niewidzialne. Później wszyscy chłopcy, łącznie ze mną, musieli gdzieś iść z mężczyzną o zmrużonych oczach i kilkoma uzbrojonymi bandytami. Moja matka próbowała mnie zatrzymać, jej dłoń zacisnęła się na moim ramieniu jak szpony, ale spojrzałem na nią i powiedziałem, że lepiej będzie, jeśli pójdę z wszystkimi. Na pewno wrócę. Gdybym teraz został, mogliby mnie zabić. Wstałem i poszedłem za innymi.
Wtedy widziałem matkę po raz ostatni. Jej dłoń, która tak często głaskała mnie po głowie, wczepiła się w moje ramię jak szpony. Paznokcie wbiły się tak głęboko w skórę, że aż poleciała mi krew. Palce matki mówiły do mnie. Bardzo się bała, że straci także i mnie.
Wstałem, nie oglądając się za siebie.
Idąc ścieżką, dotarliśmy do parowu, który jak wąska szczelina wcinał się w płaskowyż. Tam stanęliśmy. Nas, chłopców, było tylu, ile palców u rąk, a ja byłem najmłodszy. Pozostali to moi przyjaciele, bracia, towarzysze zabaw.
Później wszystko potoczyło się bardzo szybko. Mężczyzna o zmrużonych oczach nagle do mnie podszedł i podał mi karabin, który okazał się bardzo ciężki. Potem rozkazał, żebym położył palec na cynglu i zastrzelił stojącego przede mną chłopca. Chociaż nie rozumiałem, co do mnie mówi, znów przepełnił mnie lęk.
- Jeśli sam chcesz żyć, musisz go zastrzelić - powtórzył mężczyzna o zmrużonych oczach. - Jeśli go nie zastrzelisz, nie jesteś mężczyzną i musisz umrzeć.
- Nie mogę zastrzelić swojego brata - odparłem. - Wolę nie być mężczyzną. Jestem jeszcze dzieckiem.
On jakby nie usłyszał, co powiedziałem.
- Zastrzel go, jeśli chcesz żyć - powtórzył znowu. - Zastrzel go.
Chłopiec, który stał przede mną, miał na imię Tiko. Był synem jednego z braci mojego ojca i często bawiliśmy się razem, chociaż miał o kilka lat więcej ode mnie. Teraz stał przede mną i płakał. Patrzyłem na niego i wiedziałem, że nigdy nie dam rady go zastrzelić. Nawet jeśli tak miałbym ocalić własne życie. Rozumiałem, że mężczyzna o zmrużonych oczach nie żartuje. Zabije mnie, może nawet własnoręcznie, jeśli nie zrobię, jak każe.
W tej chwili stałem się dorosły, chociaż byłem tylko dzieckiem. Podjąłem decyzję, która nieuchronnie miała pociągnąć za sobą moją śmierć. Gdybym jednak nie zrobił tego, co powinienem, moje życie straciłoby sens. Nie mogłem zastrzelić własnego brata.
Pomyślałem o swojej siostrze, która została zamordowana w moździerzu. Chciałem, aby była w moich myślach, gdy będę umierał. Wiedziałem przecież, że niedługo się spotkamy, kiedy i mnie zabiją.
Położyłem palec na spuście, błyskawicznie skierowałem lufę w stronę człowieka o zmrużonych oczach i wypaliłem. Pocisk trafił w sam środek piersi, rzucając nim o ziemię. Wciąż jeszcze pamiętam jego zdziwioną minę, zanim umarł. Natychmiast cisnąłem karabin i co sił w nogach popędziłem w stronę ścieżki, którą wcześniej szliśmy.
Cały czas czekałem, że ktoś strzeli mi w plecy, cały czas oczami duszy widziałem swoją siostrę i biegłem tak szybko, że moje bose stopy ledwo muskały kamienisty grunt. Właściwie to nie ja biegłem, tylko życie we mnie, i wiedziałem, że bandyci niedługo mnie dogonią, a wtedy umrę. Później nauczyłem się, że są takie chwile, kiedy człowiek staje się tylko tym, co robi. Tamtego dnia byłem tylko dwiema biegnącymi nogami, niczym więcej.
Dotarłem do miejsca, gdzie ścieżka się rozwidlała, i skręciłem w lewo, chociaż przyszliśmy z drugiej strony. W końcu stanąłem nad przepaścią. Dalej musiałem iść na dziko wzdłuż stromej granicy urwiska, aż zbocze zaczęło opadać nieco łagodniej i mogłem zsunąć się po nim do leżącej pode mną doliny. Jeszcze nikt mnie nie dogonił. Na dole po raz pierwszy obejrzałem się za siebie. Nigdzie nie było widać bandytów. Puściłem się biegiem przez dolinę, która okazała się całkiem płaska i jakby bez końca. O zmroku znalazłem jakieś drzewo i wspiąłem się na sam jego czubek. Bardzo chciało mi się pić, ostatkiem sił utrzymywałem się na konarach.
O świcie ruszyłem dalej. Nie wiedziałem, dokąd idę, myślałem o matce i siostrze, o ojcu i spalonej wsi. Myślałem też o bracie, którego nie zabiłem, i o mężczyźnie, który miał bardzo wąskie, zmrużone oczy. Byłem tylko dzieckiem, a już zabiłem człowieka.
Późnym popołudniem, kiedy wargi zdążyły mi popękać z pragnienia, dotarłem nad niewielką rzekę. Napiłem się do syta, po czym usiadłem w cieniu gęstych krzewów. Nadal nie było dla mnie oczywiste, że bandyci pozwolili mi uciec. Nie wiedziałem też, co robić dalej. Pamiętam dojmujące poczucie samotności, jakie ogarnęło mnie nad tą rzeką.
Jakby świat się skończył i ocalałbym tylko ja. W którąkolwiek stronę pójdę, pozostanę sam.
Myliłem się jednak: siedząc bowiem pod krzakiem, dostrzegłem na drugim brzegu człowieka. To właśnie tam spotkałem białego karła, który później przyprowadził mnie tu, do miasta.
Świtało już, kiedy Nelio zamilkł. Zaczęło mżyć, więc zrobiłem nad nim daszek z paru worków po mące. Dotknąłem jego czoła i poczułem, że gorączka wróciła. Zanim wstałem, żeby przynieść nową porcję ziół od pani Muwulene, długo myślałem o wszystkim, co mi opowiedział. Nadal nie wiedziałem, co się stało nocą na scenie teatru. Co on tam robił? Kto do niego strzelał?
Nelio spał.
Wstałem, rozprostowałem zmęczone plecy i zostawiłem go samego ze snami, o których nie miałem pojęcia.
Trzecia noc
Następnej nocy myślałem, że Nelio umrze, a ja nigdy się nie dowiem, dlaczego został ranny. Na długie godziny odpływał w wysokiej gorączce, która przetaczała się przez jego ciało niczym burza. Miał zawroty głowy i rzucał się na materacu jak człowiek w ostatnim stadium śmiertelnej malarii. Wyglądało na to, że ani ja, ani ktokolwiek inny nie będzie już w stanie mu pomóc. Nelio opuści swoje życie, nie dokończywszy opowiadania.
Przezwyciężył jednak także i ten kryzys, wciąż potrafił wygrać z gorączką, a o świcie znów miał chłodne czoło i spał spokojnie. Zanim zasnął, poprosił nawet o chleb. W dzień ja też się zdrzemnąłem. Rozwinąłem dla siebie matę z łyka, którą pożyczyłem od pani Muwulene, kupując kolejną porcję ziół. Powiedziałem, jak jest, bo wydawało mi się, że jej mogę zaufać. Nie zdradziłem jednak całej prawdy: przemilczałem fakt, że to Nelio, bezdomny chłopiec, leży na dachu teatru, a także to, że do niego strzelano. Wspomniałem tylko, że ktoś został ranny i potrzebuje mojej pomocy. Zamiast komentarza pani Muwulene wymieszała nowe zioła, między innymi drobne listki o delikatnym jasnoczerwonym połysku, jakich nigdy wcześniej nie widziałem. Choć byłem ciekawy, nie spytałem, co to za roślina. I tak by mi nie powiedziała. Potraktowałaby mnie z tą samą wyniosłą pobłażliwością, z jaką potraktowała młodego komisarza politycznego, kiedy chciał jej zabrać węże.
Dopiero późno w nocy Nelio podjął swoje opowiadanie. Chłopaka do mieszenia ciasta odesłałem do domu, wszystko było gotowe do samotnej pracy w piekarni, ale nikt chyba nie przypuszczał, że moje myśli nie są wcale przy piecach, tylko na dachu, gdzie leży Nelio.
W ciągu dnia jednak wydarzyło się coś, co, jak zrozumiałem, miało wiele wspólnego z ranami Nelia. Rosa, jedna z przekornych dziewcząt sprzedających u nas chleb, zauważyła, że zniknęła banda bezdomnych dzieciaków, które zwykle kręciły się koło teatru i piekarni. Wyszedłszy na ulicę, natychmiast spostrzegłem, że chodziło jej o bandę Nelia.
Spytałem jednego z wałęsających się tam chłopców, na którego z jakiejś przyczyny wołano Nochal, czy wie, gdzie tamci się podziali.
- Odeszli - odparł krótko. - Odeszli. Może znaleźli jakąś lepszą ulicę. Z droższymi samochodami, które bardziej się opłaca ubrudzić i umyć.
Nie potrafię szczerze powiedzieć, co było silniejsze: ciekawość czy niepokój o Nelia. Na moich przodków, mam nadzieję, że jednak niepokój. Tego wieczoru nie mogłem się powstrzymać i spytałem, co stało się w teatrze. Nelia chyba to nie zaskoczyło, bo zdecydowanym tonem wykręcił się od odpowiedzi.
- Jeszcze do tego nie doszedłem - odrzekł. - Nie doszedłem jeszcze nawet do miasta.
Potem spojrzał mi prosto w oczy i przemówił jak mądry starzec, a nie blady, wychudzony dziesięciolatek leżący na brudnym materacu, który kiedyś znalazłem pod śmietnikiem.
- Opowiadam, żeby utrzymać się przy życiu - wyjaśnił. - Dokładnie tak samo, jak kiedy uciekałem od bandytów, a biegło moje życie, tak i teraz życie leży w słowach, które opisują to, co się stało.
Wtedy zrozumiałem, iż Nelio ma świadomość, że umrze. Wiedział to od samego początku. Gdy tak leżał na dachu, nie mnie opowiadał historię swojego życia - opowiadał ją samemu sobie i duchom unoszącym się nad nim w oczekiwaniu, by powrócił do nich i do życia, które trwa przed ziemskim życiem i po nim.
Nie pytałem więcej. Wiedziałem już, że pożyje dość długo, abym zaspokoił swoją ciekawość, gdy u końca długiej wędrówki dotrze do chwili, kiedy został ranny.
Tej nocy zmieniłem mu opatrunek na klatce piersiowej. U pani Muwulene kupiłem wąskie pasy materiału. Ku swojemu zdumieniu spostrzegłem, że pochodzą z podartej flagi, choć nie umiałem określić, jakiego kraju. Mógł to równie dobrze być zapomniany sztandar kolonialny, który przeleżał schowany gdzieś na ciemnym strychu, a później nikt nie wiedział, co z nim zrobić. Pani Muwulene nasączyła taśmy wywarem z ziół i kazała poczekać ze zmianą opatrunku, aż wiatr znad morza ochłodzi powietrze. W drżącym świetle lampy naftowej zobaczyłem, że obie rany zaczęły czernieć. Kule nie przeszły na wylot, na plecach nie było śladu.
A więc do Nelia strzelano z przodu. Ponieważ na koszuli chłopca znalazłem ślady prochu, strzał musiał paść z bliska.
Nelio wiedział, kto do niego strzelił, co jednak niekoniecznie musiało oznaczać, że rozumiał też dlaczego.
A może rozumiał? Przez wszystkie te noce, kiedy leżał na dachu, czekając, aż zabiorą go duchy, ani razu nie widziałem, by spochmurniał na wspomnienie tamtego zajścia. Czyżby się go spodziewał? Zżerała mnie ciekawość, mimo to tylko jeden jedyny raz zadałem Neliowi pytanie. Zrozumiałem wówczas, że swoją historię opowiada tak, jak się przeżywa życie: nie zmieniając kolejności wydarzeń, pozwalał, by wszystko dokonywało się jeszcze raz, we właściwym porządku, poprzez jego słowa.
Dziś zawsze wyprzedza jutro.
Chociaż bardzo uważałem, Nelia bolało zmienianie pozlepianego, sztywnego opatrunku na flagowe pasy, które pani Muwulene wymoczyła w naparze z czerwonych liści. Widziałem, że zaciska zęby, a raz nawet na kilka sekund stracił przytomność, kiedy musiałem oderwać kawałek bandaża przylepiony do wnętrza rany. Później długo leżał bez słowa. Kobieta, która przypominała mu o matce, gdzieś w ciemności tłukła kukurydzę w moździerzu. Przeszedł mnie dreszcz na wspomnienie tego, co Nelio opowiadał poprzedniej nocy. Wciąż próbowałem sobie odpowiedzieć na pytanie, skąd się bierze ludzkie zło. Dlaczego barbarzyństwo zawsze ma ludzką twarz? Dlaczego czyni je ona tak nieludzkim?
Tej nocy miałem dużo pracy w piekarni. Działająca w mieście sekta religijna złożyła u Dony Esmeraldy zamówienie na specjalny chleb, który trzeba piec dłużej niż zwykły. Wiele razy już to robiłem, dlatego wiedziałem, że należy szczególnie uważać. W końcu jednak uporałem się też z chlebem dla sekty. Kiedy wróciłem na dach, Nelio nie spał. Dałem mu pić. Noc była bardzo jasna, gwiazdy wydawały się być blisko. Gdzieś w ciemności rozległo się rytmiczne bębnienie. Kobieta od kukurydzy zamilkła. Inna kobieta śmiała się głośno i zapamiętale. Później ona też ucichła. Wyły psy i łączyły się w pary w ciemności, jakaś ciężarówka z kaszlącym silnikiem przejechała ulicą przed teatrem.
Wtedy Nelio wrócił nad rzekę, na której brzegu się wyciągnął, żeby odpocząć po długotrwałej ucieczce. Kiedy podjął opowiadanie, jego głos brzmiał inaczej niż poprzedniej nocy. Wcześniej pełen namysłu, chwilami smutny i twardy, teraz przepełniony był radością, że bandyci już nie depczą mu po piętach.
Na drugim brzegu rzeki zobaczył człowieka. Z początku myślał, że to zwierzę, może jeden z rzadkich białych lwów, o których starsi we wsi opowiadali, że są zapowiedzią wielkich wydarzeń, choć nikt nie wie, czy dobrych, czy złych. Po chwili zauważył, że to człowiek: niski i całkiem biały, xidjana. Nelio przykucnął, bo nie wiedział, czy bandyci przypadkiem też nie bywają niscy i biali, ale karzeł na drugim brzegu już go dostrzegł i zawołał do niego w języku prawie identycznym z jego własnym.
- Co takie małe dziecko robi samo nad rzeką? - Miał ostry, piskliwy głos. - Co takie małe dziecko robi samo nad rzeką, skoro w pobliżu nie ma ani pół wioski? Zgubiłeś się?
- Tak - odparł Nelio. - Zgubiłem się.
- To teraz zobaczysz rzeczy, o jakich ci się nie śniło - oznajmił karzeł. - Chodź tu. Poniżej tego zwalonego drzewa jest bród.
Nelio przeszedł przez rzekę w miejscu, gdzie na pół przegniły pień ugrzązł na mieliźnie. Kiedy zbliżył się do karła, ten usiadł na ziemi po turecku i zaczynał właśnie żuć pieczołowicie umyty w rzece korzeń. Przy nim leżała opatrzona wymyślnymi okuciami duża torba podróżna ze skóry. Nelio nigdy wcześniej nie widział torby. Pomyślał, że gdyby była większa, mogłaby służyć karłowi za przenośny dom.
Karzeł rozwinął leżący przy nim kawałek płótna, wyjął z niego drugi korzeń i wyciągnął w stronę Nelia. Ten wziął go, bo od bardzo dawna nic nie jadł, i zaczął żuć. Korzeń był gorzki, Nelio nigdy takiego nie jadł i pomyślał, że już jest w krainie, gdzie to, co rośnie w ziemi, ma inny smak niż wszystko, co było w spalonej wsi.
- Nie jedz tak szybko! - krzyknął karzeł, a Nelio przeraził się, że jednak naprawdę trafił na bandytę, który przebrał się za karła i albinosa.
Natychmiast zaczął przeżuwać powoli. Jedli w milczeniu. Wprawdzie karzeł, który wciąż się nie przedstawił, siedział dobrych kilka metrów dalej, Nelio i tak zauważył, że ma słodkawy, kwiatowy zapach, prawie jak kobieta, która się wyszykowała dla mężczyzny.
Dużo czasu zajęło im zjedzenie korzeni. Karzeł wciąż milczał. W końcu jednak, kiedy została mu tylko nać, którą do czysta wytarł zęby, znowu się odezwał.
- Masz jakieś imię? - zawołał, jakby nie umiał mówić inaczej niż tak, żeby go było słychać na całym świecie.
- Nelio.
Karzeł przyjrzał mu się uważnie.
- Nigdy nie słyszałem takiego imienia - powiedział. - To nie jest imię dla czarnego człowieka. To krótkie i nic nieznaczące imię białych ludzi.
- Dostałem je od najstarszego brata mojego ojca.
- To imię cię nie uszczęśliwi - stwierdził karzeł po dłuższym milczeniu, nie tłumacząc, co przez to rozumie. Chwilę później wstał, żeby ruszyć w drogę.
Nelio też wstał. Wtedy spostrzegł, że jest wyższy od karła.
- Gdzie się wybierasz? - krzyknął karzeł.
- Nigdzie - odparł Nelio i zauważył, że on także zaraził się piskliwym głosem karła. - Nigdzie! - zawołał.
- Nie krzycz! - wrzasnął karzeł. - Przecież stoję tuż obok ciebie. Słyszę. Mam krótkie ręce i nogi, ale uszy duże i głębokie.
Zamyślił się.
- Człowiek, który sam dokądś idzie, właściwie nie może mieć za towarzysza kogoś, kto nigdzie się nie wybiera - powiedział. - Ale możemy spróbować. Wolno ci pójść ze mną pod warunkiem, że będziesz niósł moją torbę.
- A ty dokąd idziesz? - chciał wiedzieć Nelio.
- Ty też masz jakieś imię?
- Yabu Bata - odparł karzeł i położył Neliowi torbę na głowie. Nelio z ulgą poczuł, że nie jest ciężka.
- Co masz w torbie? - spytał.
- Zadajesz za dużo pytań - zawołał karzeł.
- Moja torba jest pusta. Noszę ją na wypadek, gdybym znalazł coś, co powinienem z sobą zabrać.
Ruszyli. Karzeł szedł szybko, pałąkowatymi nogami bębniąc w suchą ziemię. Posuwali się wzdłuż rzeki na południe.
Maszerowali tak wiele godzin, słońce zaczęło już chylić się nad horyzontem, gdy karzeł nagle stanął, jakby sobie coś przypomniał.
- Teraz odpowiem na pytanie, dokąd idę. Śniło mi się, że udam się w podróż, żeby poszukać ścieżki, która mnie właściwie poprowadzi.
Nelio postawił torbę na ziemi i otarł pot z twarzy.
- Jakiej ścieżki? - spytał.
- Jakiej ścieżki - powtórzył karzeł kąśliwie. - Ścieżki, która mi się przyśniła. Która mnie właściwie poprowadzi. Nie zadawaj tylu pytań. Daleka droga przed nami.
- Skąd wiesz? - dopytywał się Nelio.
Yabu Bata spojrzał na niego ze zdziwieniem, zanim odpowiedział.
- Ścieżka, która mi się przyśniła i która ma człowieka właściwie poprowadzić, nie może być blisko - odparł w końcu. - Wszystko, co ważne, jest trudno znaleźć.
Kiedy nad horyzontem zapłonęło wieczorne słońce, rozbili obóz. Zatrzymali się przy opuszczonym kopcu termitów, dokładnie pośrodku rozległej równiny. Nieopodal, na samotnym drzewie, siedział orzeł i przyglądał im się bacznie.
- Zostaniemy tutaj? - odezwał się Nelio. - Może wdrapiemy się na drzewo, na wypadek gdyby przyszły dzikie zwierzęta?
- Ty o niczym nie masz pojęcia - burknął Yabu Bata ze złością. - Niczego się nie nauczyłeś. Zgubiłeś się i powinieneś być szczęśliwy, że ci pozwalam nieść swoją torbę. Będziemy spać w kopcu termitów, ma się rozumieć. Rusz się i pomóż mi. Nie zadawaj tylu pytań.
Masywnym nożem, który miał przyczepiony u pasa, Yabu Bata z wielką energią zaatakował twardą powierzchnię kopca. Nelio uznał, że karzeł musi być bardzo silny, i odłupane przez niego kawałki twardej gliny odkładał na bok. W końcu Yabu Bata wyrąbał otwór prowadzący do pustego wnętrza kopca.
- Wrzuć do środka trochę trawy - powiedział.
- Po co?
- Zadajesz o wiele za dużo pytań. Rób, jak ci mówię.
Nelio zrywał trawę, póki Yabu Bata nie uznał, że wystarczy, wyjął z kieszeni krzemień i podłożył ogień. Trawa wewnątrz kopca błyskawicznie się zapaliła. Nagle Nelio gwałtownie odskoczył do tyłu, potykając się o torbę Yabu Baty. Z termitowiska wypełzły dwa węże i natychmiast znikły w trawie.
- Teraz jesteśmy sami - zarechotał Yabu Bata. - Możemy wczołgać się do środka i zasnąć.
Kiedy Yabu Bata zasłonił otwór torbą, we wnętrzu kopca zrobiło się ciasno. Od ostrej woni perfum karła wierciło w nosie, ale Nelio nie chciał pytać, dlaczego Yabu Bata pachnie jak kobieta. Karzeł i w dodatku albinos może posiadać wiele tajemnych mocy, których lepiej bez potrzeby nie budzić. Wiedział, że powinien być wdzięczny, że w ogóle wolno mu iść z Yabu Batą i nosić na głowie jego pustą torbę.
- Uciekłeś bandytom - w ciemności rozległ się nagle głos Yabu Baty. - Wcale się nie zgubiłeś. Dlaczego mnie okłamałeś?
Nelio uznał, że Yabu Bata umie czytać w myślach. Przed albinosem, który nigdy nie umrze, nie można mieć tajemnic. Każdy wie, że albinosy żyją wiecznie. Nie mają duszy, nie muszą przechodzić do innego życia, na zawsze zostają na ziemi - białe i widzialne. Jak mógł o tym zapomnieć?
- Przyszli w nocy i spalili wieś - odparł Nelio.
- Zabili wielu ludzi. Zabili też nasze psy. Chcieli, żebym zabił swojego brata, i wtedy uciekłem.
Yabu Bata westchnął w ciemności.
- Tylu zabijają - powiedział ze smutkiem. - W końcu zabiją wszystkich. Węże opanują ziemię. Duchy będą w popłochu szukać zmarłych, nie mogąc ich znaleźć.
- Czy oni istnieją od zawsze? - spytał Nelio.
- Ci bandyci? Kim są ich matki?
- Idziemy spać - uciął Yabu Bata ze złością. - Pytania trzeba zadawać wtedy, kiedy słońce może się śmiać z ludzkiej głupoty. Teraz śpimy. Jutro pewnie znów daleka droga przed nami. Nigdy nie wiadomo.
Leżeli ściśnięci w zupełnej ciemności. Nelio czuł na karku oddech Yabu Baty. Jego spokojny rytm sprawił, że cały strach zniknął, jakby i on musiał iść na spoczynek. Przed snem Nelio zdążył jeszcze tylko pomyśleć, że może Yabu Bata pomógłby mu zdobyć spodnie.
Przez wiele dni szli w palącym słońcu, a Yabu Bata wciąż nie mógł znaleźć ścieżki, która mu się przyśniła. Często nie mieli co jeść i chociaż Yabu Bata obiecał skombinować dla Nelia spodnie, ten wciąż nosił na biodrach podartą capulanę. Wysokie góry zostawały coraz dalej za nimi, czego jednak nie można było powiedzieć o bandytach. Mijali spalone wioski, w których siedziały samotne zjawy ze wzrokiem nieruchomo utkwionym przed siebie. Kiedy Yabu Bata widział z daleka ludzi, często przystawał. Jeśli istniało choćby podejrzenie, że to mogą być bandyci, kładli się obaj na ziemi i leżeli bez ruchu dopóty, dopóki znów nie zostali sami. Przeważnie szli w milczeniu, Nelio nauczył się, że Yabu Bata niezwykle rzadko jest skłonny udzielać jakichkolwiek odpowiedzi. Ponieważ chłopiec obawiał się, że karłowi nagle sprzykrzy się jego towarzystwo i przepędzi go, odzywał się tylko wtedy, kiedy Yabu Bata z całą pewnością miał dla niego czas. Nelio zauważył, że humor Yabu Baty zależy od tego, czy mają co jeść, czy nie. Raz, kiedy nie tylko zdobyli kukurydzę, ale też nałowili trochę ryb w rzece i najedli się naprawdę do syta, Yabu Bata zaczął śpiewać swoim piskliwym głosem. Śpiewał tak głośno, aż Nelio przestraszył się, że usłyszą go bandyci i podkradną się do nich. Żadni bandyci jednak nie przyszli, a Yabu Bata, głośno chrapiąc, przespał się chwilę, żeby strawić obiad. Potem usiadł nagle i spojrzał na Nelia.
- Pochodzę z Gór Garbatych - powiedział. - Jeśli mój ojciec jeszcze żyje, z pewnością ma teraz więcej zwierząt, niż kiedy wyruszyłem w drogę. Moja matka tkała maty, brat mojego ojca wycinał rzeźby z czarnego drewna. Ja wyuczyłem się na kowala, chociaż mam takie krótkie ręce. Gdyby mi się nie przyśnił tamten sen, nadal byłbym kowalem. Kto wie, może moja żona jeszcze na mnie czeka razem z czwórką naszych dzieci... Wszystkie takie czarne i wysokie jak ty.
Nelio pomyślał, że Yabu Bata pewnie szuka swojej ścieżki już od kilku miesięcy, a może nawet od końca pory deszczowej. Kiedy jednak spytał o to, otrzymał odpowiedź, jakiej się nie spodziewał.
- Jesteś jeszcze bardzo młody, więc ci się wydaje, że miesiąc to długo - odparł Yabu Bata. - Szukam swojej ścieżki od dziewiętnastu lat, ośmiu miesięcy i czterech dni. Jeśli będę miał szczęście, znajdę ją, zanim minie kolejnych dziewiętnaście lat. Jeśli będę miał pecha albo za wcześnie umrę, nigdy jej nie znajdę. Wtedy zacznę jej szukać od początku, żyjąc już z moimi przodkami.
Nelio długo siedział w milczeniu i zastanawiał się nad tym, co powiedział Yabu Bata. Nagle poczuł niepokój, czy przypadkiem tamten nie chce, żeby on niósł za nim torbę do chwili, kiedy odnajdzie swoją ścieżkę ze snu, czyli może jeszcze całe dziewiętnaście lat. Długo się wahał, czy powiedzieć o tym Yabu Bacie, który łatwo wpadał we wściekłość. W końcu jednak uznał, że musi.
- Nie mogę iść z tobą przez dziewiętnaście lat - zaczął ostrożnie.
- Wcale na to nie liczę - odparł Yabu Bata ze złością. - Już zaczęło mnie męczyć codzienne oglądanie twojej twarzy. Rozstaniemy się nad morzem. Dalej będziesz musiał radzić sobie sam.
- Nad morzem? - powtórzył Nelio. - Co to takiego?
Ojciec chyba opowiadał mu kiedyś o pewnej rzece tak szerokiej, że nie widać drugiego brzegu. Mgliście przypominał sobie jakieś historie o wielkiej wodzie, która potrafi ryczeć, zalewać ląd, porywać ludzi i zwierzęta. Wtedy myślał, że to jedna z bajek, jakie ojciec lubił opowiadać. Czyżby morze naprawdę istniało?
- Chętnie pójdę z tobą nad morze - powiedział.
- To już niedaleko - odparł Yabu Bata. - W każdym razie nie dziewiętnaście lat.
Nad morze dotarli tydzień później. Zbliżał się wieczór, weszli właśnie na wzniesienie, gdy Yabu Bata zatrzymał się nagle i wskazał coś ręką. Nelio był kilka kroków z tyłu, ale na widok rozlewającej się w dole niebieskiej wody stanął jak wryty i nawet nie przyszło mu do głowy, żeby postawić torbę na ziemi. Sam nie rozumiejąc dlaczego, poczuł natychmiast, że oto jest z powrotem u siebie.
A przecież nigdy nie był do końca pewien, czy morze naprawdę istnieje, podejrzewał, że to tylko jeden z wymysłów ojca. Teraz patrzył na nie i czuł, że jest u siebie.
Najwidoczniej człowiek może czuć się u siebie w miejscu, w którym nigdy wcześniej nie był. A może wszyscy od chwili narodzin mamy wpisane w podświadomość, że nad morzem jesteśmy u siebie. Nelio stał obok Yabu Baty, patrzył na morze, które jakby rosło bez końca, i zastanawiał się nad tym. Refleksje same przychodziły mu do głowy, bez trudu, zdumiewając go, bo nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek coś podobnego pomyślał.
Nie zdążył jednak dojść do żadnego wniosku, bo Yabu Bata przerwał milczenie.
- Jeśli się nie umie pływać, morze jest niebezpieczne - oznajmił.
- Pływać? - zdziwił się Nelio. - Co to znaczy?
Yabu Bata westchnął.
- Cieszę się, że niedługo się rozstaniemy - powiedział. - Ty o niczym nie masz pojęcia. O wszystko pytasz. Bardzo szybko bym się zestarzał, gdybym musiał odpowiadać na wszystkie twoje pytania. Pływać to znaczy unosić się na wodzie i jednocześnie przesuwać do przodu.
Nelio wychował się nad rzeką pełną krokodyli i nigdy nie przyszło mu do głowy, że człowiek mógłby poruszać się w wodzie. Woda służy do picia, do prania oraz do podlewania kukurydzy i cassavy. Ale żeby się w niej ruszać?
Zeszli na brzeg, nad morze, które bez ustanku przetaczało się w tę i z powrotem.
- Nie stawiaj tu torby, bo się zamoczy - odezwał się Yabu Bata. - Nie chcę nieść mokrej torby, jak stąd odejdę. - Podwinął nogawki spodni, odsłaniając swoje krótkie, pałąkowate nogi, po czym wszedł do wody. Nelio pilnował torby, żeby ją prędko podnieść, gdyby morze wtoczyło się dalej. Biały piasek był gorący. Yabu Bata brodził w tę i z powrotem, ochlapując sobie twarz. Kiedy wyszedł, polecił Neliowi zrobić to samo.
- Ochłodzisz się - wyjaśnił. - Serce od tego bije spokojniej, krew zaczyna płynąć powoli.
Nelio wszedł do wody. Pochylił się i napił, ale woda miała wstrętny smak. Gdy zaczął pluć, Yabu Bata śmiał się ubawiony na piasku.
- Bóg stworzył morze z wielką mądrością - zawołał Yabu Bata. - Ponieważ nie chciał, żeby ludzie wypili całą jego niebieską wodę, uczynił ją słoną.
Nelio wyszedł na brzeg i usiadł na piasku koło Yabu Baty. Wiele godzin siedzieli w milczeniu, wpatrzeni w wodę, która stale była w ruchu, wiecznie zmienna. Od przechodzących tamtędy rybaków kupili ryby, a następnie upiekli je w ognisku, osłonięci od wiatru za wydmą. Nocą wyciągnęli się na piasku i patrzyli w gwiazdy. W oddali woda uderzała o brzeg.
- Jutro cię zostawię - Yabu Bata przerwał nagle ciszę. - Zgodnie z obietnicą, przyprowadziłem cię nad morze.
- Obiecałeś mi też parę spodni - powiedział Nelio.
- Jesteś bezczelnym szczeniakiem - odparł Yabu Bata ze złością. - Ludzie obiecują tyle, ile bardzo by chcieli spełnić, ale nie zawsze wszystko, czego człowiek chce, jest możliwe. Człowiek chce żyć wiecznie. Ale to niemożliwe. Człowiek chce, żeby jego wrogowie cierpieli jego własne nieszczęścia. To też nie zawsze jest możliwe. Człowiek chce mieć parę spodni. Czasem jest to możliwe. Zrozumiesz, kiedy dorośniesz.
- Niby co zrozumiem? - spytał Nelio, nie próbując nawet ukryć niezadowolenia i rozczarowania.
- Zrozumiesz, że trzeba się nauczyć zapominać o cudzych obietnicach.
- Nie wydaje mi się - nadąsał się Nelio.
- Cieszę się, że jutro się rozstaniemy - burknął Yabu Bata ze złością. - Nie dość, że ciągle się o coś dopytujesz, to w dodatku stajesz okoniem, kiedy starsi, mądrzy ludzie opowiadają ci o życiu.
Dłuższą chwilę leżeli bez słowa. Gwiazdy czekały.
- Czy jutro, kiedy się obudzę - odezwał się Nelio - Yabu Baty już tu nie będzie?
- To oczywiście zależy od tego, jak wcześnie się obudzisz - odparł Yabu Bata. - Ale mam nadzieję, że zdążę już wyruszyć, kiedy ty otworzysz oczy. Nie lubię pożegnań. Nawet z ciekawskimi dzieciakami.
Nelio długo leżał na piasku, nie mogąc zasnąć, jego towarzysz dawno już oddychał spokojnie, nawet zdążył zacząć chrapać. Nelio jakby dopiero teraz zrozumiał, że następnego dnia zostanie sam. Po pierwsze, musi przestać się spodziewać, że zawsze będzie kogoś miał przy sobie. Jego ojciec, Hermenegildo, nieraz opowiadał, że najgorsze, co może spotkać człowieka, to samotność. Człowiek bez rodziny jest niczym. To zupełnie jakby nie istniał. Można stracić wszystko - cały majątek, a nawet rozum, jeśli się pije za dużo tontonto. Wszystko to da się przeżyć. Ale nie da się przeżyć bez drugiego człowieka, bez rodziny, bez wszystkich matek, sióstr i braci. Może właśnie to jest największa krzywda, jaką mu wyrządzili bandyci? Odebrali mu rodzinę.
Gdy Nelio leżał tak na chłodnym piasku obok chrapiącego Yabu Baty, poczuł się nagle bardzo smutny. Właściwie najchętniej przysunąłby się do karła tak blisko, żeby słyszeć bicie jego serca. Nie miał jednak odwagi. Yabu Bata na pewno by się zezłościł. Leżał więc bez ruchu, wspominając, co się wydarzyło od tej nocy, kiedy ciemność eksplodowała białym ogniem z broni bandytów. Myślał o swojej martwej siostrze, o mężczyźnie o zmrużonych oczach, którego zabił, i o swoim bracie, który nadal żyje. Jutro on zostanie sam: nie ma nawet spodni i nie wie, dokąd iść. Uznał, że to będzie ostatnie pytanie, jakie zada Yabu Bacie, najważniejsze pytanie w jego dotychczasowym życiu.
W którą stronę ma iść? Gdzie jest jego przyszłość? Czy w ogóle ma jakąś przyszłość, czy też zniknęła ona tamtej nocy, kiedy przyszli bandyci i zabili nawet psy? A może ona jest tutaj, nad morzem, po którym nie można iść. Czy właśnie tu kończy się jego podróż, tutaj ma zostać?
Nelio spał niespokojnie. Całą noc śniło mu się, że Yabu Bata już wstał i szykuje się do drogi. Kiedy jednak obudził się bladym świtem, torba nadal leżała na piasku. Yabu Bata zdjął sari i stał teraz nagi w wodzie. Mył się, a jego krępe ciało połyskiwało na tle wody. Nelio pomyślał, że goły człowiek w morzu to bardzo wyraźny człowiek. Na tle morskiej wody widać, jak kto naprawdę wygląda.
Wróciwszy na brzeg, Yabu Bata wydawał się niezadowolony, że Nelio już nie śpi. Włożył sari i otrząsnął wodę z bladożółtych kędzierzawych włosów.
- Wiem, że uważasz, że zadaję zbyt wiele pytań - odezwał się Nelio. - Dlatego zanim odejdziesz, spytam cię tylko o jedną rzecz.
Yabu Bata wydał się nagle zasmucony, że muszą się rozstać. Usiadł na piasku obok torby i oparł głowę na dłoniach.
- Czasem zastanawiam się, czy znajdę ścieżkę, która mi się przyśniła - powiedział. - Co noc mi się śni, że znowu jestem w swojej wiosce w Górach Garbatych, że stoję w swojej kuźni. A po przebudzeniu zawsze jestem gdzie indziej. Zastanawiam się, dlaczego Bóg obdarzył ludzi zdolnością śnienia. Dlaczego we śnie można zobaczyć ścieżkę, której później być może wcale się nie znajdzie? Dlaczego człowiek we śnie wraca do swojej kuźni, skoro później budzi się nad morzem?
Yabu Bata długo tak siedział, zastanawiając się, dlaczego ludzie śnią. Nagle gwałtownie podniósł głowę i spojrzał na Nelia.
- O co chciałeś zapytać?
- W którą stronę mam iść.
Yabu Bata z namysłem pokiwał głową.
- To najlepsze pytanie, jakie mi do tej pory zadałeś - stwierdził. - Chciałbym umieć na nie odpowiedzieć. Ale tylko ty sam możesz to zrobić.
- Chcę iść tam, gdzie mają dla mnie parę spodni - odparł Nelio bez wahania.
- Spodnie mają wszędzie - powiedział Yabu Bata. - Wydaje mi się, że najlepiej zrobisz, idąc brzegiem morza prosto na południe. Tam są ludzie, tam są miasta. Tam masz iść.
- Czy to daleko? - spytał Nelio.
- Miałeś tylko tamto pytanie - uciął Yabu Bata.
- Wystarczy, że ci na jedno odpowiem, a ty już zadajesz następne. Ta sama droga może być i długa, i krótka. Zależy, skąd i dokąd idziesz.
Nagle Yabu Bata wybuchnął śmiechem. Wziął garść piasku i posypał sobie nim głowę, jakby w jednej chwili postradał zmysły.
- Naprawdę będzie mi cię brakować - powiedział, uspokoiwszy się w końcu.
Potem wyjął z torby małą skórzaną sakiewkę i wysupłał z niej kilka banknotów, które podał Neliowi.
- Masz tu na spodnie - oznajmił. - Ilekroć będziesz je zdejmował lub wkładał, przed oczami stanę ci ja, Yabu Bata.
- Ja nie mam ci co dać - odparł Nelio.
- Daj coś komuś innemu, kiedy będziesz mógł - rzekł Yabu Bata, chowając sakiewkę do torby.
Potem wstał i podniósł torbę.
- W życiu człowieka są tylko dwie drogi - powiedział. - Pierwsza to droga szaleństwa, która wiedzie prosto ku zgubie. Idzie nią ten, kto działa wbrew własnemu rozumowi. Trzeba wybierać tę drugą. To właściwa droga.
Potem Yabu Bata ruszył plażą. Nie odwrócił się ani razu. Nelio prowadził go wzrokiem, aż od ostrego słońca błyskającego na białym piasku zaczęły go boleć oczy. W końcu widział tylko niewyraźny punkcik, który rozpłynął się w upale jak lekki dym.
Nelio poszedł brzegiem morza na południe. Starał się nie myśleć o osaczającej go samotności. Torby, którą tak długo niósł na głowie, brakowało mu równie mocno jak Yabu Baty. Już wtedy jednak czuł, że oni dwaj więcej się nie zobaczą. Nigdy się nie dowie, czy karzeł znalazł swoją ścieżkę.
Po dwóch dniach Nelio dotarł do małego miasteczka złożonego z kilku niskich domów stojących wzdłuż ulicy. Zatrzymał się przed jednym z nich, gdzie na chybotliwym drewnianym stojaku wisiały ubrania. Z ciemnego wnętrza wyszedł Hindus - był tak wychudzony, że wydawał się zupełnie nie mieć ciała, jakby od bardzo dawna głodował. U niego Nelio kupił spodnie z ciemnoczerwonej bawełny. Zapłaciwszy, schował się za domem, zdjął podartą capulanę i włożył spodnie. Capulaną zręcznie owinął sobie głowę dla ochrony przed palącym słońcem. Kiedy wrócił na ulicę, Hindus wieszał na stojaku nową parę spodni.
- Dokąd idziesz? - spytał Nelia.
- Na południe.
- Spodnie wystarczą na długą wędrówkę - powiedział Hindus marzycielsko.
Nelio szedł dalej brzegiem morza. Co noc sypiał za wydmą. O świcie zdejmował spodnie, wchodził do morza i mył się, jak nauczył go Yabu Bata. Kiedy był głodny, pomagał rybakom wyciągać na brzeg łodzie i czyścić sieci. Dawali mu jeść, a on ruszał dalej, najadłszy się do syta. Pejzaż się zmieniał, ale morze wciąż trwało jednakowe. W oddali widział góry i równiny, szare połamane drzewa w lasach, mokradła i pustynie. Szedł, nie zastanawiając się dokąd. Wciąż od czegoś uciekał, wypatrując znaku, który mu jasno wskaże, dokąd idzie. Nocami obserwował, jak księżyc powoli przechodzi od cienkiego sierpa do pełni, by później znów zacząć znikać. Czuł, że maszeruje już długo, a morze wydawało się nieskończone. Czasem spotykał ludzi i przyłączał się do nich na trochę, ale najczęściej szedł sam. Wszyscy pytali, dokąd zmierza. Opowiadał o bandytach, o spalonej wiosce, zawsze jednak pomijał dzień, kiedy zamiast zastrzelić brata, zabił mężczyznę o wąskich, zmrużonych oczach. Kiedy powtarzali pytanie - dokąd zmierza - odpowiadał, że nie wie. W tamtym czasie zrozumiał, że ludzie zawsze chcą wiedzieć, dokąd inni zmierzają. To pytanie zbliża ich do wędrowca.
Pewnego dnia wczesnym przedpołudniem Nelio dotarł do ujścia rzeki. Opodal zobaczył zerwany most i uznał, że musi poszukać kogoś, kto ma łódź i pomoże mu się przeprawić przez rzekę. Nagle ujrzał starą kobietę siedzącą na kamieniu nad wodą. Podszedłszy bliżej, poczuł się nagle niepewnie: kobieta skórę miała pokrytą łuską i bardziej przypominała zwierzę niż człowieka. Ona jednak zdążyła już go usłyszeć, odwróciła ku niemu głowę i patrzyła nieruchomo. Wtedy zrozumiał, że to halakawuma, która przybrała postać kobiety. A może było odwrotnie: może to stara kobieta przebrała się za mądrą jaszczurkę? Podszedł jeszcze trochę, ale cały czas uważał, żeby nie zbliżyć się do jej języka. Wiedział, że ma szczęście. Kto spotka halakawumę, może ją prosić o radę. Nawet królowie słuchali podszeptów halakawumy w sprawie rządzenia państwem. Nelio słyszał opowieści o tym, że przywódca młodych rewolucjonistów miał cały ogród pełen jaszczurek, które regularnie zwoływał na narady. Gdy usiadł na ziemi, jaszczurka wodziła za nim nieobecnym wzrokiem.
- Nie chcę przeszkadzać - zaczął - ale potrzebuję porady. Od wielu dni idę, nie wiedząc dokąd. Cały czas czekam na znak, który się nie objawił.
- Kiedy człowiek jest tak młody jak ty, może iść tylko jedną drogą - odparła jaszczurka głosem dźwięczącym jak dzwonki. - Twoja droga powinna zaprowadzić cię do domu.
Wtedy Nelio pokrótce opowiedział, co się stało. Cały czas obawiał się, że jaszczurka się zniecierpliwi i z sykiem popełznie w wysoką trawę porastającą ujście rzeki.
Kiedy zamilkł, jaszczurka z leżącego obok tobołka wyjęła butelkę i pociągnęła kilka zdrowych łyków. Ku swemu wielkiemu zdumieniu Nelio poczuł zapach palmowej wódki. Jaszczurka krzywiła się przy piciu. Wtedy pomyślał, że świat pełen jest niespodziewanych wydarzeń. Nigdy nikt mu nie mówił, że halakawuma też może mieć skłonność do napojów, które ludzie wlewają w siebie, kiedy chcą się upić.
- Jestem stara - powiedziała. - Sama już nie wiem, czy moje rady są dobre. Ludzie mają coraz mniej szacunku dla mądrości. Wszyscy jakby podążali drogą szaleństwa, niezależnie od tego, czego byśmy im nie próbowały przekazać, my, które jeszcze posiadamy resztki starej wiedzy.
Jaszczurka znowu sobie łyknęła, po czym zaczęła się kiwać do przodu i w tył na swoim kamieniu. Nelio bał się, że zaśnie, zanim udzieli mu odpowiedzi.
- Przejdź przez rzekę - odezwała się w końcu lekko nieobecna, jakby jej umysł zajmowały już inne myśli. - Przejdź przez rzekę i idź jeszcze przez jakiś czas. Dojdziesz do dużego miasta, gdzie ze stromych zboczy domy jak małpy schodzą ku morzu. Tam ludzi jest już tak dużo, że nie ma znaczenia, czy dołączy jeszcze jeden. Tam możesz zniknąć i ponownie wyłonić się jako człowiek, którym chciałbyś być.
Zanim Nelio zadał kolejne pytanie, jaszczurka zdążyła już niezgrabnie popełznąć w trawę. Myślał o wszystkim, co usłyszał, i uznał, że to właśnie jest znak, na który czekał.
Wtedy zobaczył, że jakiś mężczyzna spycha czółno na wodę. Nelio poderwał się i pobiegł do niego, gdy ten stał już z wiosłem w dłoni.
Godzinę później Nelio wysiadł na drugim brzegu i tam podjął swoją wędrówkę.
Któregoś dnia po południu dotarł do miasta. Gdy wdrapał się na wzgórze, był już bardzo zmęczony. Nie umiał powiedzieć, od jak dawna idzie, lecz stopy miał całe w ranach, a kupione od Hindusa spodnie były już wytarte i bardzo brudne. Teraz jednak widział zarys miasta, które wspinało się po nadmorskich zboczach.
A więc w końcu dotarł do celu.
Chociaż nigdy wcześniej tam nie był, natychmiast przepełniło go to samo uczucie, jakiego doznał, kiedy z Yabu Batą po raz pierwszy ujrzał morze. Sam zarys wielkiego miasta, obraz miejsca całkowicie mu nieznanego, miejsca, którego nawet nie umiał sobie wyobrazić, sprawił, że Nelio natychmiast poczuł się u siebie. Oto po raz drugi doznał niespodziewanego poczucia przynależności. Przyszło mu do głowy, że na wszystkich ludzi, którzy muszą uciekać przed wojną, zarazą albo katastrofą naturalną, czeka gdzieś drugi dom. Trzeba tylko iść tak długo, aż się całkiem opadnie z sił. Właśnie tam, gdzie wycieńczenie niby żelazna obręcz zaciska się wokół ostatnich resztek woli, czeka twój dom, choć dotąd nie wiedziałeś, że go masz.
Do miasta przyszedł późnym popołudniem, kiedy krótki zmierzch zabarwił niebo na czerwono. Usiadł na miękkim piasku i z daleka obserwował nieskończone mnóstwo domów, ludzi, hałaśliwych samochodów i zardzewiałych autobusów.
Nigdzie nie widział bodaj jednej lepianki, w żadnej części miasta nie mógł dostrzec wsi.
Czuł, że strach go nie opuścił. Może miasto jest w rękach bandytów? Nie wiedział. Wciąż nie miał odwagi wejść do miasta. Poczeka do rana. Niech się ono na odległość oswoi z jego przybyciem. Wiedział, że teraz jego najważniejsze zadanie to przeżyć. Najważniejsze zadanie, jakie może przypaść człowiekowi.
Tak oto Nelio znalazł swój dom nad morzem.
Następnego ranka dał się wchłonąć masie ludzi, ulic i podupadłych domów.
Pewnego dnia po prostu tam był.
O świcie, pod koniec opowiadania, był już bardzo zmęczony. Mówił tak cicho, że musiałem nachylać się nisko, żeby w ogóle cokolwiek słyszeć. Później, kiedy zamilkł, prawie natychmiast zasnął.
Długo siedziałem przy nim, pełen lęku, że więcej się nie obudzi. Myślałem o tym, że wtedy nigdy się nie dowiem, co wydarzyło się tamtej nocy w teatrze, tamtej jakże już odległej nocy, kiedy Nelio został ranny.
Na rozpalonym czole położyłem mu mokry ręcznik i zszedłem do piekarni. Z daleka słyszałem Donę Esmeraldę. Zdarzało jej się pojawiać wcześniej, żeby sprawdzić, czy wszyscy przyszli na czas.
Przystanąłem w mroku na schodach. Czy widać po mnie, że na jej dachu leży Nelio? Czy widać po mnie, że przez całą noc słuchałem opowieści, bardzo pragnąc, by nigdy nie dobiegła końca?
Nie miałem pojęcia, więc po prostu ruszyłem w dół.
Czwarta noc
Dona Esmeralda nie zauważyła, kiedy wszedłem.
Na ulicy przed piekarnią i teatrem panował tego dnia wielki niepokój. Piekarze, chłopaki do mieszenia ciasta, przekorne dziewczęta, które sprzedawały chleb, strażnicy - wszyscy razem z Doną Esmeraldą zebrali się w drzwiach i wyglądali na ulicę. Ponieważ jestem nie mniej ciekawski od innych, na chwilę zapomniałem o Neliu, który leżał na dachu w gorączce. Czasem myślę, że nic nie ma nad człowiekiem większej władzy niż ciekawość. Dlatego częściowo mogę sobie wybaczyć, że na krótką chwilę o nim zapomniałem. Stojącego obok piekarza - chyba to był Alberto - spytałem, co się stało. Jednocześnie spostrzegłem, że po ulicy w tę i z powrotem niespokojnie biegają bandy bezdomnych dzieci. Blokowały ruch, wywracały kubły na śmieci, krzyczały i hałasowały.
- Nelio zniknął - odparł Alberto. Poczułem, jak na moim sercu coś się zaciska.
- Nelio? - powtórzyłem. - Jaki Nelio?
Dona Esmeralda, która ma niezwykłą zdolność słyszenia wszystkiego, co się przy niej mówi, odwróciła się do mnie z pytającym spojrzeniem.
- Każdy wie, kto to Nelio - powiedziała ostro. - Ten boski Nelio, któremu nikt nigdy nie zdołał przyłożyć.
- Ależ oczywiście, wiem, kto to Nelio - poprawiłem się przepraszająco. - To on zniknął? - wypytywałem dalej Alberta, kiedy Dona Esmeralda znów spojrzała na ulicę.
- Zniknął - odparł Alberto. - Dzieciaki podejrzewają, że jest w więzieniu.
- Kto by dał radę go złapać?
- Dzieciaki twierdzą, że to spisek. Spisek wszystkich tych, którzy nigdy nie zdołali mu przyłożyć.
- To nie brzmi wiarygodnie - powiedziałem niepewnie. - Gdzie mieliby go uwięzić?
- A skąd niby ja mam to wiedzieć? - burknął Alberto.
Niepokój nie zelżał przez cały dzień. Dzieciaki z ulicy - zdawało się, że są ich tysiące - nadal wprowadzały chaos. Wezwani policjanci obserwowali to wszystko z chodników. Ich zwierzchnicy jednak, zlani potem pod ciężkimi czapkami, nie pozwalali im wkroczyć do akcji. Ktoś twierdził nawet, że widział, jak minister spraw wewnętrznych, budzący grozę Metys Dimande, przejechał swoim opancerzonym wozem, żeby mieć ogląd sytuacji. Dopiero pod wieczór dzieciaki trochę przycichły. Zbiły się w gromady, żeby następnie w małych grupkach rozproszyć się po mieście. Chociaż byłem bardzo zmęczony, przez cały dzień nie dałem rady zasnąć. Mój brat przysłał jednego z sąsiadów, żeby się dowiedzieć, czy zachorowałem, bo od kilku dni nie pokazuję się w domu. Na papierowej torbie na chleb napisałem, że jest teraz dużo pracy i nie wystarcza mi czasu na chodzenie do domu, ale wszystko w porządku, nie ma powodu do obaw. Na tyłach piekarni, gdzie pordzewiałe blachy wydzielają niewielką zasłoniętą przestrzeń, rozebrałem się do naga i porządnie umyłem pod pompą. Następnie poszedłem do pani Muwulene po taśmy maczane w jej tajemnym naparze ziołowym. Czułem, że ona się domyśla, iż to właśnie Nelio jest pod moją opieką i że stała mu się jakaś krzywda. Stojąc w jej ciemnym garażu przesiąkniętym ostrą wonią amoniaku i nieznanych przypraw, poważnie zastanawiałem się, czyby jej nie wtajemniczyć w całą historię. Może mógłbym ją prosić, żeby poszła obejrzeć Nelia? Widząc tysiące bezdomnych dzieciaków, uświadomiłem sobie, jak wielką biorę na siebie odpowiedzialność. Co by było, gdyby Nelio umarł i wydałoby się, że pielęgnowałem go sam na dachu, nie sprowadziwszy lekarza? Nelio nie mógłby już nic wytłumaczyć i kto by uwierzył, że sam sobie życzył pozostać na dachu? Nikt. Prawdopodobnie wyciągnęliby mnie na ulicę, a policja odwracałaby wzrok, gdy oni by mnie bili, kamienowali, oblewali benzyną, by na koniec podpalić.
Mimo to nic nie powiedziałem pani Muwulene. Czułem, że już za późno. Wziąłem na siebie odpowiedzialność za Nelia i musiałem ją znosić w samotności dopóty, dopóki on sam nie poprosi, żeby go zabrać z dachu. Od pani Muwulene poszedłem na targ po coś do jedzenia. Kupiłem gotowaną kurę i warzywa, na nic innego nie starczyło mi pieniędzy. Na targu dało się wyczuć jakiś niepokój. Wprawdzie bezdomne dzieciaki nie biegały tam w poszukiwaniu Nelia, ale żebrzących było więcej niż zwykle. Wiedziałem, że do miasta stale napływają nowi ludzie. Bandyci rozbijali się po całym kraju, plotki głosiły, że wojsko młodych rewolucjonistów ucieka, gdy tylko bandyci się zbliżą, i coraz więcej ludzi musi w popłochu opuszczać swoje domy. Myślałem o tym, co opowiadał Nelio, i chyba dotarło do mnie coś z potwornego losu mojego kraju. Nieprzerwana wojna rozbijała rodziny, brat mógł stać przeciw bratu, a za tym wszystkim, gdzieś daleko, w innych krajach niewidzialne ręce pociągały za sznurki u ramion bandytów. Biali, którzy kiedyś musieli opuścić kraj, szykowali teraz swój powrót. Oczami duszy widziałem, jak posągi Dom Joaquima znów stają na wszystkich placach, i poczułem nagły przypływ wściekłości na całą tę sytuację. Nie tylko Nelio trafił w pustkę bezdomności, ale cały naród był zmuszony do ucieczki: niewinni, prości ludzie, którzy nie chcieli niczego więcej niż żyć ze sobą w pokoju, ludzie, od których żaden obcy nigdy nie wyszedł głodny. Wróciwszy na dach, patrzyłem na miasto innymi oczami. Jak na ostatni szaniec, którego trzeba bronić przed bandytami i grożącą nam inwazją posągów.
Ciekaw byłem, jak to się wszystko dalej potoczy. Choć sam nie umiałem tego wyjaśnić, czułem, że dla wszystkich jest ważne, iż Nelio wciąż leży żywy na dachu piekarni. Historia, którą mi opowiadał, dotyczyła nas wszystkich.
Za resztę pieniędzy kupiłem od jakiegoś bezdomnego dzieciaka koszulę. Kosztowała mało i domyślałem się, że jest kiepskiej jakości, nie chciałem jednak, żeby Nelio leżał cały czas w tej samej. Była brudna i przepocona, a pranie zajęłoby trochę czasu. Wróciwszy do piekarni, natychmiast przemknąłem na dach, żeby sprawdzić, czy Nelio nadal śpi. Ku swojemu zdumieniu zobaczyłem, że w nogach materaca leży zwinięty w kłębek szary kot. W pierwszej chwili pomyślałem wprawdzie, że powinienem go przepędzić, bo na pewno ma mnóstwo pcheł, ale w końcu pozwoliłem mu zostać. Nelio spał głęboko, czoło miał chłodniejsze niż o świcie. Usiadłem przy kominie i zacząłem mu się przyglądać: wciąż trudno mi było ustalić, czy przede mną leży dziesięciolatek, czy bardzo stary człowiek.
O zmierzchu kot nagle wstał i bezszelestnie zniknął w ciemności nad dachami. Nelio wciąż spał. Zjadłem połowę kupionej na targu kury, po czym zszedłem do piekarni, żeby zabrać się do pracy. Nadzorując chłopaka do mieszenia ciasta - był nowy i jeszcze się nie nauczył, w jakiej kolejności trzeba dodawać mąkę, jajka, cukier, wodę i tłuszcz - zastanawiałem się, czy opowiedzieć Neliowi, co się działo przez cały dzień. Nie byłem pewny, jak zareaguje. Ucieszy się, że go szukają? A może go to przygnębi? Szczerze mówiąc, przede wszystkim chyba miałem nadzieję, że słysząc to, Nelio opowie mi, co się stało, kto próbował go zabić.
Przez cały czas byłem pewien, że nie był to przypadkowy strzał. Według mnie, w Nelia wycelował swoją broń jakiś tajemniczy sługa zła. Pomyślałem, że może mężczyzna o zmrużonych oczach od dawna podążał wiodącymi do miasta śladami Nelia, by w końcu go znaleźć. Trudno jednak było mi w to uwierzyć. Taka hipoteza nie tłumaczyła też, dlaczego wszystko wydarzyło się w środku nocy na rozświetlonej scenie teatru.
Kłóciłem się z chłopakiem od wyrabiania ciasta, bo był leniwy i wszystko miał kompletnie w nosie. Zagroziłem, że naskarżę Donie Esmeraldzie, ale on tylko się ze mnie śmiał i, nucąc wymyślane na poczekaniu monotonne melodie, dalej rozsypywał mąkę i rozlewał wodę gdzie popadnie. W końcu tuż po północy mimo wszystko mogłem go odesłać do domu. Uformowałem pierwsze chleby i ułożyłem je na blachach. Kiedy siedziały już w piecu, pobiegłem z powrotem na dach. Od morza wiał łagodny wiatr. W oddali widziałem błyskawice przechodzącej bokiem burzy.
Nelio nie spał. Uśmiechnął się na mój widok. Dałem mu jeść i napoiłem go wodą wymieszaną z ziołami pani Muwulene.
- Długo spałem - odezwał się. - Dużo mi się śniło, przeszedłem wszystko od początku. Śniło mi się, że znowu spotykam Yabu Batę.
- Znalazł swoją ścieżkę? - spytałem ostrożnie.
Nelio spojrzał na mnie ze zdziwieniem.
- Dlaczego miałbym go o to pytać? - odparł. - Yabu Bata szukał ścieżki w rzeczywistości, dlaczego więc miałbym go o to pytać, kiedy spotykamy się we śnie?
Od tamtych spędzonych na dachu nocy przed śmiercią Nelia i od kiedy otrzymałem dziwne wyjaśnienie wydarzeń na scenie teatru, minął już rok, a ja wciąż chyba nie mogę powiedzieć, że rozumiem odpowiedź Nelia na moje pytanie o ścieżkę Yabu Baty. Podejrzewam, że chciał mi wyznać coś ważnego, ale mój umysł nie dojrzał jeszcze na tyle, żeby pojąć wszystkie jego słowa. Czasem wątpię, czy będę żył dostatecznie długo, żeby doczekać tej chwili.
Zmieniłem opatrunek. Kiedy zobaczyłem, że rany jeszcze bardziej poczerniały, nie mogłem ukryć przerażenia. Wydawało mi się też, że czuję lekki zapach śmierci, która już czai się w zakażonych ranach.
- Muszę cię zabrać do szpitala - oznajmiłem.
- Jeszcze nie - uciął Nelio. - Powiem, kiedy będzie trzeba.
Mówił to z takim przekonaniem w głosie, że nie miałem odwagi zaprotestować. Osobliwe światło całkowitej pewności, jakie otaczało Nelia, od kiedy wypełzł z wnętrza posągu konnego i pokazał się światu, wciąż go nie opuściło, chociaż teraz był bardzo chory.
Właśnie tej nocy, czwartej nocy, opowiadał dużo o posągu, który stał się jego domem, i o tajnym miejscu, dokąd zawsze mógł powracać myślami.
Nelio wszedł do miasta wczesnym świtem następnego dnia. Noc spędził na plaży pod przewróconą do góry dnem łodzią rybacką. Włączył się w długi sznur ciągnących do miasta ludzi, przeładowanych ciężarówek, pordzewiałych autobusów, wozów i samochodów. Patrzył osłupiały na wysokie domy i ciągle się bał, że zza powybijanych szyb powypadają ludzie i wylądują mu prosto na głowie. Szedł w tłumie, nie stając się jego częścią, dryfował razem z innymi, zastanawiając się, dokąd właściwie zmierza. Swoje pierwsze dni w mieście wspominał jako nieprzerwaną wędrówkę, dniem i nocą, zrazu otumaniającą i straszną, z czasem jednak coraz bardziej zabawną, aż w końcu nabrał poczucia, że oto trafił do swoistego centrum, gdzie wszystko dokonuje się naraz, wszystkie wydarzenia i wszyscy ludzie są skupieni w jednym punkcie. Tak poznał miasto. Z kubłów na śmieci wyciągał resztki jedzenia, żyć nauczył się, naśladując inne dzieci, które tak samo jak on mieszkały na ulicy.
Przez pierwsze noce spał na cmentarzu na obrzeżach miasta. Tam również wydawało mu się, że zdobył przyjaciela, lecz czekało go wielkie rozczarowanie. Pierwszego dnia - który był też najdłuższy - na jego bosych stopach pootwierały się rany, bo skóra nie nawykła jeszcze do asfaltu i chropowatego bruku. W dodatku Nelio często się potykał i wpadał w dziury, jakich pełno na miejskich ulicach i trotuarach. Nauczył się, że bez przerwy musi decydować, czy chce oglądać sklepowe witryny, czy iść dalej. Gdyby na przykład chciał śledzić zajadłą kłótnię jakiegoś mężczyzny z kobietą, nie mógłby jednocześnie posuwać się naprzód.
Kiedy zaczęło się ściemniać, był akurat na skraju miasta. Za wiszącą na jednym zawiasie furtką w murze zobaczył drzewa. Pomyślał, że mógłby się na jedno z nich wdrapać, niepewny, czy miasto także ma swoje drapieżniki, które nocami polują na bezdomnych. Kiedy jednak ostrożnie wśliznął się przez furtkę, spostrzegł, że jest na cmentarzu. W niczym nie przypominał on miejsca, gdzie w spalonej wsi chowano zmarłych: nie było tu ziemnych kopców, czasem tylko oznaczonych związanymi na krzyż gałązkami. Tutaj w murowane nagrobki wtapiano fotografie na porcelanie, które teraz w większości były często już spękane i na pół wyblakłe. Wiele grobów się zapadło. Nelio czuł się jak na cmentarzysku zmarłych pomników nagrobnych, a nie ludzi, którzy na powrót połączyli się ze swoimi duchami. Niektóre grobowce były tak duże, że przypominały małe domy, wszystkie miały gipsowe krzyże, czasem zaś otwór przysłaniała żelazna krata. Nelio czuł się bardzo zmęczony, między grobami zobaczył innych ludzi, którzy układali się do snu przykryci kocami albo kawałkami kartonu. Gdzieniegdzie przed większymi grobowcami kobiety przyrządzały na ogniu jedzenie, podczas gdy ich rodziny czekały w środku. Nelio zauważył, że drzewa, które widział z ulicy, nie są dość wysokie, by się na nie wdrapać, za to jeden z grobowców, prawie całkiem zrujnowany, wydawał się pusty. Wpełzł do środka i skulił się w ciemności. Zasnął prawie natychmiast, w bezpiecznym poczuciu, że otaczają go ludzie i duchy, którzy nie chcą mu zrobić nic złego.
Obudziwszy się o świcie, zobaczył, że w brudnym wnętrzu grobu nie jest sam. Po przeciwnej stronie leżał jakiś mężczyzna. Miał materac i koc, którym przykrył się po szyję. Na wieszaku powiesił swoje ubranie: garnitur, białą koszulę i krawat. W ścianę grobowca, w miejscu, gdzie brakowało cegły, wstawione było nawet lusterko do golenia. Nelio po cichu usiadł i już miał się wymknąć na dwór, gdy nagle spostrzegł, że spod koca wystaje jedna stopa mężczyzny. W pierwszej chwili pomyślał, że mężczyzna śpi w butach, potem jednak, kiedy ostrożnie się nachylił, żeby przyjrzeć się z bliska, zobaczył, że to nie jest prawdziwy but. Mężczyzna namalował sobie na stopach białe buty z czerwoną lamówką i niebieskimi sznurowadłami. Nelio wpatrywał się oniemiały w wystającą spod koca butostopę. Nagle mężczyzna usiadł gwałtownie na materacu. Był bardzo chudy i miał ostre, przenikliwe spojrzenie. Nelio pomyślał, że tamten wyrwał się ze snu, jak zapaśnik wyrywa się z uścisku przeciwnika.
- Coś ty za jeden? - spytał mężczyzna. - Leżałeś tu, kiedy nocą wróciłem do domu. Nie chciałem cię budzić, chociaż to mój dom. Jestem miłym człowiekiem.
- Nie wiedziałem, że tu ktoś mieszka - odparł Nelio.
- W każdym domu w tym mieście ktoś mieszka - oznajmił mężczyzna. - Tu jest bardzo dużo ludzi i bardzo mało domów.
- To ja już pójdę - powiedział Nelio.
- Dlaczego się gapisz na moje buty? - spytał mężczyzna.
- Myślałem, że to stopy - wyjaśnił Nelio. - Ale teraz widzę, że się pomyliłem.
- Zawsze śpię w butach - odparł mężczyzna.
- Inaczej istnieje duże ryzyko, że ktoś mi je podwędzi. A tak, żeby podwędzić buty, złodziej musiałby też, niestety, odrąbać mi stopy. Byłoby to duże nieszczęście.
Potem pokazał Neliowi, że na palcu wskazującym ma zawiązany sznurek, który biegnie do wieszaka z garniturem. Gdyby ktoś próbował nocą ukraść garnitur, on by się obudził.
- Możesz na mnie mówić senhor Castigo - powiedział mężczyzna, wstając, po czym zaczął się ubierać. - A ty masz jakieś imię? Potrafisz coś? Czy też jesteś równie gnuśny i do niczego niezdatny jak wszyscy inni ludzie?
- Mam na imię Nelio. - Przez chwilę zastanawiał się, co właściwie potrafi. - Umiem nosić na głowie torby - stwierdził w końcu.
Senhor Castigo popatrzył na niego rozbawiony.
- Wspaniały zawód - uznał. - Świat potrzebuje ludzi, którzy na swoim baranim łbie potrafią utrzymać torbę. Umiesz przytrzymać lusterko tak, żeby go nie upuścić?
Nelio przytrzymał lusterko, a senhor Castigo zręcznie zawiązał krawat.
Kiedy skończył, z zadowoleniem kiwnął głową do lusterka, odstawił je z powrotem do wnęki w ścianie i zwinął koc. Następnie dał Neliowi znak, żeby ruszył za nim. Właśnie mieli przejść przez krzywą furtkę, kiedy mężczyzna w namalowanych butach niespodziewanie stanął i badawczo przyjrzał się chłopcu.
- Jesteś zbyt czysty - orzekł, po czym się nachylił, wziął dwie garście ziemi i wtarł ją Neliowi w twarz. Nelio próbował się bronić, ale senhor Castigo mocno uderzył go w ramię.
- Chcesz żyć, chcesz przeżyć czy czego chcesz? - zapytał. - Widać po tobie, że jesteś w mieście od niedawna. Daję ci szansę na przeżycie, pod warunkiem że będziesz robił, co każę. Zrozumiano?
Nelio kiwnął głową.
- Trzymaj się kilka kroków za mną - ciągnął senhor Castigo. - Nie znamy się. Stawaj, kiedy staję, idź, kiedy idę. Na razie tyle zapamiętaj. Reszty nauczę cię później.
Poszli w stronę miasta. Na którymś rogu senhor Castigo zatrzymał się, żeby kupić cebulę. Nelio zrobił, jak mu kazano, stanął kilka metrów z tyłu, po czym znów ruszył za mężczyzną w namalowanych butach. Schodzili stromymi zboczami, aż doszli do jednej z głównych ulic, którą Nelio rozpoznał z poprzedniego dnia. Minęli kawiarnię, gdzie wielu białych sączyło napoje z kieliszków i filiżanek. Kiedy kawiarnia została za nimi, senhor Castigo znienacka wciągnął Nelia w ciemną, cuchnącą moczem bramę.
- Nosić na głowie torby to uczciwa praca, która przystoi człowiekowi - powiedział senhor Castigo z uśmiechem. - Teraz jednak nauczę cię podstaw wszelkiej pracy, najzacniejszego zawodu na świecie.
- Bardzo chętnie - odparł Nelio.
- Nauczę cię żebrać - ciągnął senhor Castigo. - Wzbudzać współczucie własnym brudem, nieszczęściem i głodem. Pomagać swoim bliźnim okazywać hojność. Teraz wyjdziesz na ulicę. Kiedy mijają cię biali, wyciągasz rękę, płaczesz, prosisz o pieniądze. Na jedzenie dla rodzeństwa, które sam utrzymujesz. Twój ojciec nie żyje, twoja matka nie żyje, jesteś całkiem sam na świecie. Rozumiesz?
- Moja matka żyje - zaprotestował Nelio. - Mój ojciec może też.
Senhor Castigo nieoczekiwanie wpadł w furię. Płonęły mu oczy.
- Chcesz żyć, chcesz przeżyć czy czego chcesz? - zaryczał, potrząsając Neliem, a jego dłoń na ramieniu chłopca zacisnęła się jak szpony. - Jeśli mówię, że nie żyją, to nie żyją. Teraz, w tej chwili, kiedy żebrzesz.
- Nie umiem płakać bez powodu - powiedział Nelio.
Na to senhor Castigo wyciągnął z kieszeni cebulę, rozłupał ją zębami na dwoje, po czym mocno chwycił Nelia za kark. Wcierał mu cebulę w oczy tak długo, aż zaczęły swędzieć i piec, a wzrok zamgliły łzy. Potem senhor Castigo wypchnął Nelia na ulicę. Chłopiec próbował robić, jak mu kazano, wyciągał rękę, kiedy mijali go biali ludzie, bełkotał niewyraźnie, że nic nie miał w ustach od wielu dni, od tygodnia, od miesiąca. Jedna kobieta zatrzymała się gwałtownie, była bardzo gruba i miała zupełnie różową skórę.
- Teraz to kłamiesz - powiedziała. - Gdybyś nic nie jadł od miesiąca, dawno byś już nie żył.
Odeszła, nic mu nie dając.
Senhor Castigo trzymał się na uboczu. Ilekroć ktoś przystawał i zaczynał grzebać w kieszeniach, żeby dać Neliowi banknot, zbliżał się, jakby po prostu akurat tamtędy przechodził, po czym szybko wracał do swojej kryjówki.
Dopiero o wiele później Nelio zrozumiał, co się właściwie działo. W samo południe, kiedy upał zrobił się nieznośny, a Nelio zataczał się już ze zmęczenia i braku wody, senhor Castigo zarządził, że idą odpocząć. Poszli do dzielnicy portowej, którą Nelio poprzedniego dnia widział z daleka. W drzwiach jednego z domów wisiała zasłona z białych plastikowych tasiemek, którą senhor Castigo odsunął na bok. We wnętrzu panował mrok. Nelio prawie nic nie widział, bo nadal piekły go oczy. Jakaś bezzębna i brudna kobieta cuchnąca skwaśniałym winem wyniosła skądś butelkę piwa i talerz dla senhora Castigo. Dla Nelia senhor Castigo zamówił kawałek chleba i wodę. Kiedy przyszła pora płacenia, z uśmiechem wyjął z kieszeni portfel.
- Pamiętasz mężczyznę w niebieskim kapeluszu, który nic ci nie dał? - spytał.
Nelio skinął głową. Na widok portfela zaczął się czegoś domyślać, chociaż z początku sam nie bardzo rozumiał czego. Senhor Castigo wypił do posiłku tak dużo, że był już zupełnie pijany. Nelio czuł się coraz bardziej nieswojo w jego towarzystwie. Nawet jeśli nie umiałby powiedzieć, co będzie robić, z całą pewnością wiedział, że nie chce już więcej żebrać. Nie mógł zrozumieć, dlaczego to niby miało być najzacniejsze zajęcie na świecie.
Dlaczego w spalonej wsi o żebrakach wszyscy wyrażali się z pogardą albo litością? Często trudno było rozróżnić te uczucia.
Senhor Castigo wyjął z kieszeni portfel, a potem jeszcze jeden - tym razem była to czerwona kobieca portmonetka. Nelio zrozumiał wtedy, nie bardzo wiedząc wprawdzie, jak zachowują się jego palce, że mężczyzna w namalowanych butach jest kieszonkowcem. To dlatego podchodził do ludzi, którzy chcieli dać Neliowi pieniądze, a później natychmiast znów znikał. W jednej chwili Nelio postanowił uciec od senhora Castigo. Musi istnieć inny sposób, żeby przeżyć w mieście. Ale mężczyzna po drugiej stronie stołu najwyraźniej umiał wniknąć w jego myśli. Przechylił się przez blat, chwycił Nelia pod brodę i spojrzał na niego błyszczącymi oczami.
- Nawet o tym nie myśl - powiedział. - Nawet nie myśl o ucieczce. Cokolwiek zrobisz, i tak cię znajdę. Każdy policjant w mieście się ze mną przyjaźni. Jeśli im powiem, że mają cię szukać, zrobią to, więc nawet o tym nie myśl.
Puścił Nelia, po czym wrócił do picia piwa i opróżniania portfeli. Bezzębna kobieta przyglądała się temu wszystkiemu, stojąc niedaleko. Co jakiś czas próbowała złowić dla siebie jakiś banknot, ale senhor Castigo cały czas uważał i bił ją po ręce. Wyglądało to jak jakaś brutalna zabawa. Nelio odsunął się ze swoim krzesłem jak najdalej w kąt. Nie potrafił zrozumieć, że złodziej miałby się przyjaźnić z policjantami. Może w mieście po prostu wszystko jest odwrotnie niż zazwyczaj - próbował sobie tłumaczyć. A jednak był pewien, że senhor Castigo chciał go tylko zastraszyć. Jeśli nie ucieknie teraz, będzie jeszcze gorzej. Wkrótce zupełnie oślepnie od wcieranej w oczy cebuli.
Okazja się nadarzyła, kiedy senhor Castigo zasnął za stołem. Głowa bezwładnie opadła mu na ścianę, chrapał z otwartymi ustami. Bezzębna kobieta zniknęła na zapleczu, skąd dolatywał zapach spalonego tłuszczu. Nelio ostrożnie wstał z krzesła i tyłem podszedł do drzwi. Powoli odsunął plastikową zasłonę. Promień słońca przez sekundę zatrzymał się na twarzy senhora Castigo, ale go nie obudził. Na ulicy Nelio natychmiast puścił się biegiem. Cały czas spodziewał się, że ręka senhora Castigo uderzy go w kark. Albo że mężczyzna o zmrużonych oczach wróci z królestwa zmarłych, żeby się zemścić. Albo mężczyzna bez zębów. Nelio biegł co sił w nogach. Dopiero daleko stamtąd, zgubiony w tłumie skłębionym na targu, przystanął, żeby złapać oddech. Przy pękniętej fontannie napił się wody, prosto w usta łapiąc strugę tryskającą z pyska ozdobnej ryby, i zmył pot z twarzy. Wciąż starał się być niewidzialny. Rozglądał się na wszystkie strony, pewien, że senhor Castigo przyjdzie tu za nim. Przed targowiskiem było też mnóstwo policjantów.
Nelio zauważył, że mają broń tego samego rodzaju co bandyci. Taki karabin sam trzymał w dłoniach, kiedy miał zastrzelić Tika. Jak to możliwe, żeby policjanci i bandyci nosili taką samą broń? Czyżby naprawdę policjanci przyjaźnili się z kieszonkowcem? Kiedy policjanci podeszli za blisko fontanny, Nelio się stamtąd ulotnił. W kieszeniach miał wyżebrane banknoty. Policzył je i okazało się, że jest ich cztery razy mniej, niż Yabu Bata dał mu na spodnie. Wystarczy na dwa dni, jeśli będzie jadł mało. Przez dwa dni będzie żył jak żebrak. Potem musi zdecydować, czym się zajmie, żeby przeżyć.
Jedną z głównych ulic biegnących wzdłuż nabrzeża wyszedł za miasto. Po obu stronach jezdni w długim szeregu stały palmy i wyblakłe ławki. Od morza wiało chłodem, a palmy rzucały cień. Nelio zobaczył schodki wiodące nad samą wodę, usiadł na najniższym i zanurzył poranione stopy w morzu. Nie miał jednak odwagi zostać tu dłużej: gdyby senhor Castigo go teraz znalazł, byłoby po nim. Mógłby tylko rzucić się do morza.
Noc spędził w zardzewiałym samochodzie na obrzeżach miasta. Upewniwszy się, że w środku nie ma nikogo, wśliznął się na coś, co kiedyś było tylnym siedzeniem, i umościł możliwie najwygodniej. Wokół przemykały szczury. Spał niespokojnie, sny macały go jak czyjeś natrętne palce. We śnie zobaczył swojego ojca w niespalonej wsi. Gdzieś w pobliżu stała też matka, ale on jej nie widział. Był jasny, bezchmurny dzień, coś jednak się nie zgadzało, jakby wewnątrz snu wiał zimny wiatr. Z początku Nelio nie wiedział, o co chodzi. Po chwili spostrzegł, że brakuje słońca. Spojrzał w niebo: wprawdzie biło z niego bardzo ostre światło, lecz nie miało źródła. Ktoś wyciął słońce i zabrał z nieba. Ale skąd to światło? Nagle dotarło do niego, że właściwie jest noc, otoczyli go bandyci, a on próbuje uciekać.
Obudził się, uderzając kolanem w jakiś ostry kant. Zobaczył bezdomnego psa, który przyglądał mu się z zewnątrz. Z oddali dobiegł go czyjś śmiech, gdzieś grało radio. Musiał być środek nocy. Sen przepełnił go smutkiem. Pomyślał, że najtrudniejsza jest samotność. Coś do jedzenia jakoś zdobędzie, lecz jak zdoła się pozbyć samotności? O świcie opuścił samochód, znikąd nie otrzymawszy odpowiedzi.
Tego samego dnia znalazł posąg, który miał zostać jego domem na cały ten czas, kiedy mieszkał w mieście. Wędrując bez celu, byle dalej od złowrogiego cienia senhora Castigo, w poszukiwaniu lekarstwa na samotność, trafił do nieodwiedzanej wcześniej części centrum miasta. Znalazł tam niemal idealnie okrągły skwer wciśnięty między dwa wysokie budynki. Pośrodku placyku stał wysoki posąg konny. Nelio nigdy wcześniej nie widział ani posągu, ani konia i w pierwszej chwili myślał, że to osioł, ale kiedy odważył się podejść do odpoczywających w cieniu potężnego zwierza mężczyzn i spytać, czy naprawdę istnieją takie wielkie osły, został wyśmiany.
- Największym osłem jest ten, kto zadaje takie pytanie - odparł jeden z mężczyzn i zarechotał zadowolony ze swojej ciętej repliki. Nelio zrozumiał, że zadał głupie pytanie. Już wcześniej się nauczył, że starsi ludzie bardzo lubią udowadniać młodym ich głupotę. Siedzący pod pomnikiem mężczyzna z laską i donośnym kaszlem wyjaśnił mu jednak, że to jest koń, arabski cavalo, a człowiek, który na nim siedzi, to słynny dowódca, jeden z przodków osławionego gubernatora Dom Joaquima. Nelio dowiedział się też, że coś nie powiodło się w prowadzonej przez młodych rewolucjonistów akcji obalania i usuwania pomników, które w nieprzyjemny sposób przypominały minioną epokę.
- Posągów nie wytępią - powiedział starzec filozoficznie. - Posągu nie da się wytępić, jakby rozdeptać robaka. Można go usunąć, przetopić, ale wytępić się nie da.
Nelio dowiedział się, że akurat o tym pomniku zapomniano. Potem wybuchła wielka kłótnia o to, kto właściwie jest za to odpowiedzialny, i ta kłótnia trwa do dziś. Tymczasem posąg zostawiono w spokoju. Nelio obszedł go kilka razy dookoła.
Człowiek, który siedział na koniu, na głowie miał hełm, a w dłoni miecz wymierzony w hinduski sklep bławatny po drugiej stronie skweru. Nelio usiadł na postumencie, w rozsądnej odległości od starców, i pomyślał, że właśnie tu, przy tym zapomnianym posągu, chciałby zostać. Na tym małym placyku, gdzie ludzie nagle przestają biec, by z godnością pójść spokojnym krokiem, gdzie ruch jest niewielki, a odgłosy miasta stłumione przez wysokie budynki; tutaj chciał zostać. Panował tam taki spokój jak pod osłoną piaszczystych wydm nad morzem, gdzie sypiał w czasie długiej wędrówki do miasta. Albo jak na polance w zagajniku czarnych drzew nieopodal jego wsi. Całe popołudnie spędził pod posągiem, przesiadając się razem ze starcami za przesuwającym się cieniem, zajęty obserwacją życia na placyku. Widział hinduskich kupców i ich żony w chustach zakrywających głowy i ramiona, jak w drzwiach swoich mrocznych sklepów nieruchomo oczekują klientów. W cieniu wysokich akacji na matach z łyka siedziały handlarki, a przed nimi wznosiły się małe piramidy z owoców, warzyw i korzeni cassava. Wokół pełzały ich dzieci. Jeśli któraś z kobiet przysnęła z upału, natychmiast pozostałe przejmowały baczenie na dziecko. Przeważnie siedziały w milczeniu, czasem śpiewały, czasem zaś wybuchały między nimi głośne sprzeczki, które cichły równie niespodziewanie, jak się zaczynały. Nelio nic nie rozumiał, bo przekupki mówiły w obcym języku, ale z pogardliwych komentarzy starców mógł wywnioskować, że kobiety pozostają wierne swojej naturze i kłócą się o błahostki. Przy tej okazji starcy zaczęli się sprzeczać o to, co w życiu można uznać za błahe.
Po przeciwnej stronie placu stał kościół, z którego co pewien czas wyglądał ubrany na czarno ksiądz, jakby się spodziewał, że świątynię nagle odwiedzą niespokojne dusze potrzebujące pociechy. Nikt jednak nie przychodził, więc ksiądz zatrzaskiwał drzwi, żeby już po chwili znowu przez nie wyglądać. Ksiądz był białym człowiekiem z brodą, za to bez ani jednego włosa na głowie.
W pozostałych domach wokół placyku mieszkali ludzie. Wielu ludzi. Wszędzie wisiało pranie, na chodnikach bawiły się rozwrzeszczane dzieci. Kiedy były za głośno, starcy grozili im pięściami, ale dzieci nie bardzo zwracały na nich uwagę. Nelio miał ochotę pobiec i przyłączyć się do zabawy, wiedział jednak, że już nie może: przychodząc do miasta, zostawił za sobą dzieciństwo, zostawił własny wiek, niby niewidzialną skorupę na plaży, gdzie spał ostatniej nocy, nim pochłonęły go ulice. Fakt, że razem ze starcami siedział teraz w cieniu posągu, był oznaką wielkiej zmiany, jaka zaszła owej nocy, kiedy bandyci spalili wieś. Tu, na placyku, po raz pierwszy poczuł, że przejmuje kontrolę nad przepełniającym go niepokojem. Jakby w samym środku miasta odnalazł wioskę.
Również tego wieczoru znalazł swój dom. Starcy kolejno podnosili się i znikali w ciemności, zmierzając do swoich nor na nocny spoczynek. Słońce zaszło, hinduscy kupcy musieli wbrew woli, niemal ze smutkiem stwierdzić, że ostatni klient już poszedł, pozamykali więc drzwi i pozaciągali ciężkie kraty. Ich miejsce zajęli czarni stróże nocni w długich podartych płaszczach, którzy z tobołków powyjmowali koce i tłuste udka kurczaka. Rozpalili ogniska, zaczęli parzyć herbatę. Dopiero kiedy hinduscy kupcy zniknęli w swoich samochodach, oni zabrali się do jedzenia, by później ułożyć się do snu. Dzieci przerwały zabawę, zawołane do domów przez matki, pranie zostało zebrane, zapach curry i piri-piri zmieszał się z zapachem wiatru znad Oceanu Indyjskiego. W końcu Nelio został sam przy postumencie posągu konnego. Zjadł kawałek kurczaka kupiony od człowieka, który ze starej beczki po oliwie zrobił sobie kuchnię węglową. Nelio nie chciał opuszczać miejsca, jakie znalazł, uciekając przed senhorem Castigo, i pomyślał sobie, że tylko uciekając, można odkryć tajemnice świata, które inaczej pozostałyby nieznane.
O zmierzchu dostrzegł nagle ukrytą pod brzuchem konia klapę, tuż przy podniesionym przednim kopycie. Gdy pociągnął za zardzewiały uchwyt, a klapa ustąpiła, zrozumiał, że w środku nie ma wnętrzności, tylko pusta przestrzeń. Wczołgał się tam. Podobne do gwiazd słabe promyki światła wpadały przez otwory w nozdrzach konia i źrenicach jeźdźca w hełmie. Nelio natychmiast poczuł, że oto znalazł dom. Posąg był tak ogromny, że w jego wnętrzu chłopiec mógł swobodnie stanąć. Nie posiadał się z radości. Odtąd już zawsze nad jego głową będzie czuwał mężczyzna z obnażonym mieczem. W brzuchu konia jego sny będą mogły bezpiecznie podróżować. Tu wydorośleje, znajdzie żonę i będzie patrzył, jak rosną jego dzieci. Tej nocy Nelio dużo myślał. Niepokój stopniowo go opuszczał. W końcu chłopiec zasnął z głową opartą - niby na poduszce - na kolanie lewej tylnej nogi konia.
O świcie obudził go czyjś opętańczy śmiech. Nelio wysunął się z otworu pod brzuchem konia i zobaczył, że przed kościołem w tę i z powrotem niespokojnie chodzi ubrany na czarno ksiądz. Duchowny wymachiwał rękami i bez przerwy coś mamrotał, jakby miał niewidzialnego rozmówcę. Wściekał się, z furią młócił powietrze, czasem zaś wybuchał swoim opętańczym śmiechem. Nelio pomyślał, że pewnie kłóci się ze złymi albo niespokojnymi duchami, jakie nocą zgromadziły się pod jego kościołem. Później jednak, kiedy starcy ponownie zajęli swoje miejsca w cieniu na cokole pomnika, dowiedział się, że stary ksiądz, Manuel Oliveira, wiele lat temu postradał zmysły. Gdy młodzi rewolucjoniści wkroczyli do miasta, aby przejąć władzę, on momentalnie zwariował - lecz czy zwariował ze strachu, czy ze złości, nie udało się ustalić. Z taką wściekłością w swoim kościele przeklinał młodych rewolucjonistów, że w końcu nikt z jego dawnej parafii nie miał odwagi przychodzić na msze z obawy przed posiadającą szerokie uprawnienia służbą bezpieczeństwa, którą rewolucjoniści bezzwłocznie powołali, by mogła śledzić i zatrzymywać wszelkich dysydentów, a zwłaszcza takich, którzy o czasach kolonialnych mieli dobre zdanie.
Manuel Oliveira nie zaprzestał jednak swoich kazań, choć teraz musiał wygłaszać je do pustych ławek. Czasem jakiś funkcjonariusz służby bezpieczeństwa zajrzał na jego przeraźliwie długą mszę, wobec czego Manuel, przejęty, że ma słuchacza, dodatkowo zaostrzał swoje wściekłe tyrady. Początkowo wobec starego księdza, który zwariował, okazywano pewną tolerancję. Poprzestano na powszechnym zakazie uczęszczania do jego kościoła i pozwolono, by głosił kazania w pustkę. Kiedy jednak zaczął przemawiać z ustawionej przed kościołem skrzyni, miarka się przebrała. Manuela Oliveirę wysłano na daleką północ do obozu poprawczego dla wywrotowców. Przez jakiś czas grożono mu także, że zostanie zastrzelony na schodach kościoła, jeśli nie zaprzestanie bezrozumnych napaści na nowy porządek. Nic nie pomagało. Wreszcie wolno mu było wrócić do kościoła. Uznano, że prędzej czy później samo mu się znudzi, co zresztą nastąpiło. Teraz całe dnie spędzał bez słowa w kościele, na próżno czekając, by jego Bóg wyjaśnił mu, dlaczego świątynia jest pusta i co właściwie się stało. Tylko o świcie powracały resztki jego dawnego szaleństwa. Dla nocnych stróżów był to nieomylny znak, że pora wstawać i wyglądać już hinduskich kupców. Zaraz będą mogli zaświadczyć, że wszystko w porządku, a oni pilnie czuwali przez całą noc. Później, mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Manuel Oliveira znikał w ciszy pustego kościoła, nocni stróże zwijali koce, by udać się do pracy, jaką wykonywali za dnia. Wszystko to Nelio usłyszał od starców, z których żaden nie podejrzewał nawet, że w rzucającym miły cień posągu chłopiec znalazł mieszkanie. Z jednego z domów najbliżej kościoła wyszła kobieta, by przed drzwiami świątyni postawić talerz z jedzeniem, i Nelio znowu pomyślał, że to dokładnie tak samo jak u niego w domu, we wsi, którą spalili bandyci.
Z czasem, mając oczy szeroko otwarte, Nelio nauczył się, jak przeżyć w mieście. Raz zobaczył senhora Castigo: był kompletnie pijany, garnitur miał podarty i cały w plamach. Nelio już się go nie bał.
Wiele czasu Nelio spędzał na obserwacji swoich rówieśników żyjących na ulicy. Z daleka przyglądał się, jak mozolnie myją samochody, żebrzą i kradną, by później sprzedać, co im się udało zdobyć. Zauważył, że starsi chłopcy dowodzą młodszymi, i poczuł, iż właśnie wśród nich jest jego miejsce. W czasie swoich wędrówek po mieście trafił też do dzielnic, w których panował spokój, a na ulicach nie było śmieci i dziur. Duże białe domy o niespękanych ścianach stały w rozległych ogrodach za wysokimi prętami ogrodzenia. Tam też spotykał dzieci w swoim wieku, prędko jednak zauważył, że go nie dostrzegają, ich wzrok przebija go jak powietrze. Jego miejsce było pośród dzieci, które, tak jak on, żyły tylko po to, żeby przeżyć.
Zrozumiał też, że maluchom, które nagle trafiły na ulicę, bardzo trudno jest przyłączyć się do grupy i zdobyć akceptację rówieśników żyjących tak od dawna i mających już swoje rewiry. Wiele odpychanych i bitych dzieci odchodziło, aby później mimo wszystko wrócić, nie mając dokąd iść. W końcu część z nich po prostu znikała i nikt o nie nie pytał. Leżąc czasem w brzuchu konia z głową opartą o jego lewe tylne kolano, Nelio zastanawiał się, czy istnieje specjalne niebo dla bezdomnych dzieci, które zniknęły bez śladu, osobny świat małych uliczników, gdzie dalej toczy się ich ciężkie, roztańczone, głodne i roześmiane życie.
Nelio urwał w pół zdania. Zbliżał się świt, niebo na wschodzie zaczęło już jaśnieć żółto-czerwonym światłem, zapowiadając dzień. Widziałem po twarzy, że jest bardzo zmęczony, i już myślałem, że zasnął, kiedy nagle znów się odezwał.
- Okazja przyszła niespodziewanie. Pewnego dnia wolno mi było przyłączyć się do grupy bezdomnych dzieci, tych, które już znasz sprzed teatru. Nagle zdarzyło się coś, co zmieniło wszystko. Trafiłem tam zupełnie przypadkiem, ale czyż życie nie jest tylko długim łańcuchem zbiegów okoliczności?
Czekałem na dalszy ciąg, ale Nelio nie dokończył myśli. Zamknął oczy. Wkrótce już spał. Oddychał ciężko. Już zawczasu się bałem, co zobaczę, gdy znowu będę zmieniał mu opatrunek. Mimo to miałem pewność, że życie jeszcze go nie opuszcza. Nigdy by mnie nie zostawił bez wyjaśnienia okoliczności, w jakich został przyjęty do grupy dzieci, które żyją i bez przerwy wyczyniają swoje sztuki na ulicy przed teatrem i piekarnią.
Wiedziałem, że będzie jeszcze dalszy ciąg.
Wstałem, podszedłem na skraj dachu i spojrzałem na miasto. Poczułem się bardzo zmęczony.
Później, po rutynowej wizycie u pani Muwulene, zajrzałem na placyk z posągiem konnym. Starcy siedzieli w cieniu i wszystko było tak, jak Nelio opisywał. Usiadłem pod przednimi nogami konia i znalazłem wejście do tajnego mieszkania Nelia. Przez krótką chwilę walczyłem z pokusą, żeby się wdrapać do środka. Powstrzymałem się jednak. Naruszyłbym wtedy jego tajemnicę. Pospiesznie opuściłem skwer. Od jednej z przekornych dziewcząt pożyczyłem pieniądze na jedzenie. Jeszcze całe dziesięć dni, zanim Dona Esmeralda wypłaci moją małą pensję - jeśli akurat będzie miała gotówkę, co nie zawsze było takie oczywiste.
Dzień był bardzo gorący. Na horyzoncie zbierało się na burzę. Szybko wróciłem na dach, gdzie Nelio spał głębokim snem, i skleciłem nowy daszek przeciwdeszczowy ze starych worków na mąkę.
Uporałem się z tym dokładnie w chwili, kiedy lunęło.
Nelio nic nie zauważył. Spał.
Piąta noc
Deszcz przeszedł i nad miastem zapadła rześka jasna noc. Przespałem parę godzin na rozłożonych przy kominie starych gazetach, bo po ulewie dach wciąż był wilgotny. Zbliżała się północ i właśnie miałem zejść krętymi schodami do rozgrzanej piekarni, żeby skontrolować pracę niechlujnego pomocnika, kiedy nagle Nelio powiedział, że musi iść do toalety. Ponieważ przez te wszystkie dni i noce, kiedy leżał na materacu, bardzo mało jadł, zupełnie o tym nie pomyślałem. Zszedłem na tylne podwórko, gdzie jedna z przekornych dziewcząt ze sklepu zamarudziła z piekarzem z dziennej zmiany. Zastałem ich w sytuacji, którą trudno było niewłaściwie zinterpretować, i poczułem, że się czerwienię.
Błyskawicznie złapałem jedno z wiader na śmieci, po czym pobiegłem na dach. Za plecami słyszałem przekleństwa piekarza, wściekłego, że mu przeszkodzono, i zażenowany chichot dziewczyny. Przy wiadrze położyłem kawałek gazety. Potem pomogłem Neliowi wstać i zostawiłem go samego. Kiedy wróciłem, leżał już na materacu. Z wysiłku cały się spocił, a mnie zrobiło się wstyd, że nie zapewniłem mu lepszych warunków.
- Twoja praca czeka - powiedział.
- Zaraz wracam - odparłem. - Chłopak od ciasta nie wie, ile trzeba wziąć mąki i soli, żeby chleb wyszedł taki, jak chce Dona Esmeralda.
Zabrałem wiadro i poszedłem. Zwykła praca zajęła mi dwie godziny. Pomocnikowi dziwnie lśniły oczy. Kiedy dotarło do mnie, że palił sorumę i teraz przebywa w jakiejś dalekiej krainie, nie mogłem się opanować i przyłożyłem mu w twarz. Ryknąłem na niego, że mam tego dosyć, a Dona Esmeralda natychmiast go wyrzuci, kiedy jej opowiem, jaki jest nieodpowiedzialny. Później wszystko szło jeszcze wolniej. Chłopak ledwo mógł ustać na nogach, więc ja musiałem targać ciężkie worki z mąką, bo nie miałem odwagi puścić go samego do magazynu. W dodatku akurat tej nocy drewno na rozpałkę było bardzo kiepskie, więc długo trwało, nim zdołałem rozgrzać piece i wsadzić pierwszą blachę. Rozwałkowałem ciasto i uformowałem chleby najszybciej, jak się da, ale i tak zrobiło się już bardzo późno, zanim wreszcie mogłem wykopać pomocnika i wrócić na dach. Nelio nie spał, kiedy przyszedłem. Ku mojej radości zjadł owoce i kawałek chleba grubo posmarowany masłem, jakie zostawiłem mu przy materacu. Włożył też wypraną przeze mnie koszulę. Pomyślałem, że chyba właśnie dokonuje się cud. Fakt, że Nelio się załatwił, oznaczał, że jego żołądek nie jest poważnie uszkodzony. Je, a więc wraca do niego życie. Może zioła pani Muwulene rzeczywiście leczą jego rany.
Mimo to, zmieniając opatrunek, znowu straciłem nadzieję. Rany jeszcze bardziej poczerniały, wypełniły się ropą i zaczęły cuchnąć. Czułem, że muszę mu powiedzieć, jak jest: umrze, jeśli natychmiast nie pójdzie do szpitala, żeby lekarze wycięli kule, które zatruwają jego ciało. Ale on tylko z uśmiechem potrząsnął głową.
- Powiem, kiedy czas dojrzeje - odparł.
Próbowałem możliwie najdokładniej oczyścić rany, tak by go za bardzo nie urazić. Widziałem, że ze wszystkich sił stara się nie okazywać bólu. Założyłem świeże bandaże i dałem mu pić. Nelio opadł na materac. W świetle lampy naftowej widziałem, jak bardzo twarz mu wychudła przez te cztery doby, kiedy był ze mną. Czarna skóra ciasno opinała kości policzkowe, oczy jakby zapadły się w głąb, usta miał spękane i zaczął nawet tracić włosy. Pomyślałem, że powinien odpoczywać, zamiast po nocach opowiadać mi swoją historię. Nie mogłem, oczywiście, wyprzeć się własnej ciekawości, w napięciu czekałem jego słów, jednego po drugim, ponieważ czułem, że ta historia w pewien sposób dotyczy także i mnie. Pojąłem, że muszę uzbroić się w cierpliwość. Jeśli w milczeniu pozwoli opowieści odpocząć, będzie miał większe szanse na wyzdrowienie.
Kiedy jednak poprosił, żebym usiadł przy nim na materacu, i podjął opowiadanie, nie umiałem mu przerwać i przekonać go, że to bardzo ważne, żeby pomyślał o sobie i się nie przemęczał. Jak w ciągu poprzednich nocy, tak i teraz wędrował dalej przez miasto, przez swoje życie. Tuż przed świtem spadło kilka kropli deszczu, ale na tym koniec. Otulała nas łagodna cisza, czasem tylko zaszczekały psy, nawołując się w ciemności.
Nelio często rozmyślał nad wielką rolą przypadku w życiu człowieka. Ze wszystkich słów najważniejsze są gdyby i gdyby nie. Ich nikt nie może zlekceważyć, nikt nie może zaprzeczyć, że zawsze towarzyszą człowiekowi jako symbol nieobliczalnej siły kształtującej nasze życie. Pewnego ranka Nelio wybrał się na codzienną wędrówkę po mieście, bez celu, bo tak jest najciekawiej. Nagle w okolicy teatru i piekarni zobaczył, jak grupa policjantów czarnymi pałkami okłada bezdomnego chłopca. Nelio już wcześniej zwrócił na niego uwagę: był przywódcą dziecięcej bandy i miał na imię Cosmos. Jak wszyscy przywódcy pilnujący swojego rewiru, miał trochę więcej lat niż pozostali - trzynaście, może czternaście. Nelio zwrócił na niego uwagę, bo Cosmos bardzo rzadko bił młodszych chłopców, nawet na nich nie krzyczał ani nie wysyłał bez powodu z różnymi zadaniami.
Kiedy Nelio zobaczył, że biją go policjanci, nie miał pojęcia, co się stało - wiedział tylko, że musi mu pomóc. W popłochu próbował coś wymyślić i znów z pomocą przyszedł mu przypadek. Nelio stał na rogu przy światłach, a ruch akurat był bardzo duży. Kilka tygodni wcześniej widział, jak naprawiają tu sygnalizację: dwaj mężczyźni w kombinezonach otworzyli wtedy pordzewiałą skrzynkę przy jednym ze słupów i ustawili światła, kilka razy przełączając włącznik. Już wtedy zamek do skrzynki był zepsuty, ale jeśli ktoś nie wiedział, nie mógł tego zauważyć. Nie zastanawiając się wiele, Nelio ukląkł przy słupie, niby po prostu, jak każde bezdomne dziecko, które siada sobie albo kładzie się zwyczajnie na ulicy, kiedy jest zmęczone. Ostrożnie otworzył skrzynkę, wsunął do środka chude ramię, wymacał włączniki i zaczął nimi pstrykać, cały czas udając, że śpi. Na jezdni natychmiast zapanował chaos, czerwone i zielone światło toczyły ze sobą pojedynek, samochody ugrzęzły w skomplikowanej gmatwaninie na środku szerokiego skrzyżowania, wszyscy trąbili, błyskawicznie powstały długie korki, a ci, co nie widzieli, co się dzieje, powysiadali z samochodów, by natychmiast wszcząć dziką awanturę z każdym, kto akurat był pod ręką. Policjanci zrozumieli, że coś się stało, zobaczyli niesamowity bałagan na skrzyżowaniu, puścili Cosmosa i pobiegli ratować sytuację. Wtedy Nelio czmychnął spod żelaznej skrzynki, światła znów zaczęły działać, jak trzeba, i nikt nie był w stanie wyjaśnić, co się stało. Cosmos, cały spuchnięty i wściekły, siedział ze łzami w oczach na krawężniku, kiedy Nelio podszedł i usiadł obok niego. Wytłumaczył, co właśnie zrobił. Tym razem Nelio ani przez chwilę nie wątpił, że Cosmos mu uwierzy. Nie pomylił się. Chłopak wybuchnął śmiechem, a kiedy wokół nich zebrali się pozostali obszarpani chłopcy z przerzedzonej paczki, wszystko im opowiedział.
- Z kim jesteś? - spytał Nelia. - Z nikim.
- To od teraz jesteś z nami.
W tej samej chwili Nelio zostawił za sobą swoją wielką samotność. Zaczął życie z Cosmosem, Tristezą, Mandiocą, Pecadem, Nascimentem i Alfredem Bombą. Dzielił z nimi prawie wszystko. Dla siebie zachował tylko posąg konny. Cosmos z początku zastanawiał się, dlaczego Nelio nie śpi w kartonach na schodach ministerstwa sprawiedliwości, jak wszyscy. On wyjaśnił wtedy, że cierpi na pewną chorobę, która sprawia, że każdej nocy musi spać gdzie indziej. Powiedział to tak przekonująco, że Cosmos od razu mu uwierzył. Zaproponował też, że spróbują zebrać dosyć pieniędzy, żeby pójść do jakiegoś curandeiro, który uleczy go z tej dziwnej choroby. Nelio bez namysłu odparł, że o niczym bardziej nie marzy, ponieważ wiedział, że nigdy nie uda im się uciułać takiej sumy.
Nelio znalazł sobie miejsce w bandzie, nie wypierając nikogo. Każdy miał tu swoją pozycję, której musiał strzec; mogła ona osłabnąć albo się wzmocnić, ale i tak zawsze o wszystkim decydował Cosmos - czasem chimerycznie, czasem zaś mądrze i sprawiedliwie. Nelio jednak od samego początku chadzał własnymi drogami. Cosmos pierwszy, za nim pozostali, a w końcu nawet Tristeza, który trochę wolno myślał, zrozumieli, że Nelio jest inny niż wszyscy. Był zupełnie niepowtarzalny. Zachowywał się jak inni, prędko nauczył się ich języka i obyczajów, a wciąż pozostawał obcy - lecz ta jego obcość miała tak szczególny charakter, że nikomu nawet nie przyszło do głowy zastanawiać się, dlaczego tak jest.
Pewnej nocy Cosmos miał sen, który Neliowi opowiedział dopiero znacznie później, a pozostałym wcale. Śniło mu się, że Nelio jest człowiekiem wysuszonym na słońcu, jak owoc albo ryba, które smakują najlepiej i starczają dopóty, dopóki człowiek jest głodny. Cosmos był ciekaw, czy Nelio umie mu ten sen wytłumaczyć, ale spytał o to dopiero, kiedy byli sami, bo jako przywódcy grupy nie wypadało mu zadawać pytań. To on powinien znać wszystkie odpowiedzi. Nelio jednak powiedział, że sen musiał być boską wskazówką, którą tylko Cosmos może odczytać. On sam nie posiada tej zdolności, bo pochodzi z dalekich okolic, gdzie ludziom bardzo rzadko zdarzają się boskie objawienia w snach. Cosmosa tak bardzo poruszyła ta odpowiedź, że następnej niedzieli kazał całej bandzie umyć się i iść z nim do wielkiej katedry na wieczorną mszę. Kiedy jednak Tristeza nie mógł już dłużej powstrzymać się od śmiechu, a Alfredo Bomba zasnął na kamiennej posadzce, wyrzucono ich z kościoła i więcej tam nie wrócili.
- Bóg jest nawet w kubłach na śmieci - zawołał Cosmos z pogardą, kiedy rozsierdzony kościelny wyrzucał ich za drzwi. Co sił w nogach rozbiegli się każdy w inną stronę, żeby utrudnić pościg, a później spotkali się znowu przed teatrem. Cosmos był tak wściekły, że nie tylko nie sprał Mandioki, ale wręcz wybaczył mu, że ten w czasie ucieczki zgubił książeczkę do nabożeństwa, którą Cosmos gwizdnął z przepastnej kieszeni burego płaszcza jednego z duchownych i szybko przekazał do Mandioki, bo ten miał najgłębsze kieszenie. Potem Cosmos jeszcze długo rozważał możliwość założenia własnego ruchu religijnego wyłącznie na użytek bezdomnych dzieci. Poprzez niego odrodziłby się bóg obdartych uliczników, który przecież musi gdzieś być. Ponieważ jednak zbliżała się najgorętsza pora roku, uznał całe przedsięwzięcie za zbyt męczące i dał temu spokój.
Cosmos prędko zrozumiał, że Nelio chciał przystać do grupy nie po to, żeby osłabić jego pozycję i samemu przejąć władzę, gdy tylko nadarzy się okazja. Z początku czuł się trochę niepewnie, ponieważ z podobną postawą nigdy wcześniej się nie spotkał, nawet w opowieściach. Przez jakiś czas podejrzewał, że nowy go oszukuje, więc poprosił Pecada i Mandiocę, żeby sprytnie wybadali, czy aby przypadkiem Nelio nie jest kimś zupełnie innym niż ta łagodna i wycofana postać, za jaką chce uchodzić. W końcu jednak się przekonał, że rzeczywiście ma do czynienia z kimś niezwykłym. Nelio był wyłącznie sobą. Takiego człowieka Cosmos nigdy jeszcze nie spotkał. Jak można być dokładnie tym, kim się jest? Poza tą dziwną chorobą Nelio nie miał chyba żadnych większych tajemnic. O swoich rozterkach Cosmos opowiedział Neliowi dopiero znacznie później, kiedy w największej tajemnicy planował opuścić bandę, żeby wyruszyć w długą podróż do innego świata. Nelia zdumiało to, co usłyszał. Nigdy by się nie spodziewał, że jego przyjście do grupy wzbudzi w Cosmosie tak silne emocje; przez dłuższy czas, owszem, czuł, że pozostali, zwłaszcza Nascimento i Pecado, a później też Deolinda, kiedy już się wepchnęła do bandy, mają poważne problemy, żeby zaakceptować jego obecność. To właśnie wtedy narodziła się plotka, że Nelio posiada nadzwyczajną zdolność unikania batów.
Przede wszystkim prowokował go Nascimento, agresywny Nascimento, który prawie nie umiał mówić, za to świat, w którym przyszło mu żyć, opisywał i komentował językiem pięści, skoków i kopnięć. Jego imię oznaczało narodziny. Każdy z nich nosił w sobie szczególną historię, każdy, choć był dopiero dzieckiem, miał już uformowaną osobowość. Banda Cosmosa uchodziła za najbrudniejszą, ale też za najbardziej honorową w całym mieście. Dopiero długo później Nelio zrozumiał, że właśnie ta godność w zestawieniu z brudem i podartymi łachami tak strasznie drażniła policjantów, że postanowili wtedy pałkami nauczyć Cosmosa moresu, żeby on z kolei nauczył go resztę swojej bandy. To jednak nigdy im się nie udało i Nelio czuł się, jakby żył w ruchomej, skaczącej, roztańczonej i roześmianej twierdzy, w obrębie której był nietykalny jak wszyscy pozostali. Stopniowo poznał ich po kolei i zrozumiał, że wszyscy oni, chociaż to jeszcze dzieci, są dorośli, są starymi ludźmi, mimo że jeszcze nawet nie dojrzeli płciowo, bo ich losy przecięły prawdziwe głębiny doświadczenia, i każdy był bohaterem, łajdakiem i ofiarą w swoim własnym dramacie. Ich imiona i ich czarne ciała nieustannie śpiewały. Mandioca, dryblas o wielkich stopach i wygiętym małym palcu lewej ręki, miał największe kieszenie i hodował w nich cebule i pomidory. Nasypaną do kieszeni ziemię co rano podlewał, ciągle z niego kapała woda, i to było jego zaklęcie, jego pragnienie, żeby kiedyś wrócić do wioski, która, chociaż jej nie pamiętał, nadal istniała na dnie jego świadomości, do wioski, z której jego rodzina uciekła na wieść o zbliżających się bandytach. Zabrali się autobusem, było ich bardzo dużo, a kiedy wydawało się, że są bezpieczni, niespodziewanie przyszedł atak. Autobus stanął w płomieniach, jego rzuciło w krzaki, gdzie później, półżywego, odwodnionego, znalazły go zagraniczne zakonnice i po odklepaniu długich litanii zabrały do domu dziecka w mieście. Kiedy nauczył się chodzić - twierdził, że nauką chodzenia zawracał sobie głowę wyłącznie z myślą o ucieczce - wyruszył do swojej ziemi, ale zaszedł tylko do centrum miasta, gdzie mieszka na ulicach od czwartego roku życia. Często zagraniczne organizacje dobroczynne oraz różni dobrzy ludzie zabierali go do kolejnych domów dziecka, ale on zawsze uciekał z powrotem na ulicę, bo wiedział, że pewnego dnia właśnie tam rozpocznie się jego podróż do domu. Nie chciał się myć, sypiać w łóżku i nosić czystych ubrań. Chciał mieć duże kieszenie, które pomieszczą ziemię, bo ona była dla niego równie ważna jak krew. W każdym przechodniu próbował rozpoznać ojca albo matkę, chociaż nie wiedział, jak wyglądają. Szukał swojego rodzeństwa, swoich braci i sióstr, wujów i ciotek, kuzynów i sąsiadów, których nigdy nie widział i nawet nie mógł być pewny, czy w ogóle istnieją. Często pogrążał się w bezgranicznym smutku, lecz równie często balansował na rzeźbionej w lwy kamiennej balustradzie przed ministerstwem sprawiedliwości i tańczył do muzyki słyszanej tylko przez siebie.
O ile Mandioca był wysoki i nosił ziemię w kieszeniach, o tyle Nascimento stanowił jego absolutne przeciwieństwo: niski i krępy, we włosy i frędzle obszarpanego ubrania miał wplątane kamyki i ostre kawałki żelaza. Każdej nocy budził się z krzykiem, bo widział, jak z ciemności wychodzą do niego powykrzywiane potwory. Dzieci śpiące na sąsiednich kartonach przywykły do conocnych pobudek. Na zmianę wszystkie po kolei tłumaczyły Nascimento, że potwory nie istnieją i nie ma bandytów, są tylko opustoszałe ulice, kartony i podarte koce. Ale również za dnia, gdy było jasno, Nascimento wciąż polował na swoje potwory. Wcielały się w jego strach przed nieubłaganie nadchodzącą nocą, przed nieskończonym szeregiem nocy i potworów, z jakimi będzie się bił do końca życia.
Nigdy nie odzywał się bez potrzeby, nosił zsunięty głęboko na oczy różowy czepek kąpielowy i zawsze się spodziewał, że każdy chce mu zrobić krzywdę. Dlatego w obronie własnej atakował, bił wszystko i wszystkich: pordzewiałe, zepsute samochody, kubły na śmieci, szczury, koty i psy, pozostałe dzieci z bandy. Zdarzało się nawet, że tracił rozeznanie i rzucał się na Cosmosa, który, oczywiście, był o wiele silniejszy i musiał w takich przypadkach zanurzać mu głowę w pękniętej kloace na tyłach warsztatu, gdzie podmiejscy złodzieje zamawiali nowe tablice rejestracyjne do samochodów, które ukradli nocą. Nascimento miał tajemnicę, której nie znał nikt, właściwie nawet i on sam. Jeden jedyny raz, kiedy znalazł i wypił duszkiem pół butelki wina i porządnie się wstawił, wydawało się, że zdradzi przynajmniej jakąś część prawdy: z urywanych, niespójnych i źle sformułowanych zdań Nelio - bo to właśnie on z nim wtedy rozmawiał - wkrótce zrozumiał, że Nascimento musiał kiedyś zrobić to, czego on uniknął: zabić człowieka, żeby samemu przeżyć. Nelio domyślił się, że Nascimento drewnianą pałką albo siekierą zatłukł własnego ojca, po czym został jednym z tych przerażających nieletnich żołnierzy, których bandyci wysyłają na zwiady, kiedy planują napad na wieś, autobus czy ludzi pracujących w polu. Nikt nie wiedział, jak trafił do miasta, lecz było pewne, że nie przyszedł sam: od pierwszego dnia miał swój czepek kąpielowy i niewidzialnych prześladowców, potwory, które ani na chwilę nie przestawały go dręczyć.
Pecado nie miał potworów w głowie - miał je w rzeczywistości, gdzieś na przedmieściach. Ojciec Pecada zniknął bez śladu; chłopiec pamiętał chyba tylko jego śmiech w chwili, kiedy opuszczał ich nędzną szopę, żeby więcej nie wrócić. Ojciec stał się dla niego samym śmiechem bez twarzy. Było ich siedmioro rodzeństwa, matka sprzedawała na targu warzywa, wstawała codziennie o czwartej rano i szła na dawną, zrujnowaną arenę do korridy, gdzie wszystko kupowała taniej. Następnie zanosiła kosze na targ i wracała do domu dopiero po zmroku. Pecado nigdy nie widział, jak się śmieje, ale też nie zapamiętał jej smutnej, tylko zapracowaną, zmęczoną, przegraną. O ile ojciec był dla niego śmiechem bez twarzy, o tyle matka była twarzą o zatartych rysach, jej nos się rozmył, tak samo oczy, zęby i uśmiech, który kiedyś musiał pojawiać się na ustach.
Pewnego dnia do domu przyszedł nowy mężczyzna, wszystko odtąd miało być dobrze: nowy mężczyzna, nowy ojciec, który siedzi w cieniu i woła o jedzenie. Pecado znienawidził go już w chwili, kiedy tamten przekroczył próg ich domu, nie chciał żadnego padrastro, a mężczyzna musiał chyba odczytać jego myśli, bo swoje panowanie zaznaczył, przewracając Pecada na podłogę i wykręcając mu ramię ze stawu. Potem zbił także resztę rodzeństwa: całe dnie spędzał na biciu, podczas gdy matka odbywała swoje wieczne wędrówki z koszami warzyw, dzięki którym mogli przeżyć. W końcu Pecado miał dość, postanowił zasłużyć na własne imię i cegłą rozbił głowę mężczyźnie, który zadomowił się na materacu jego matki. Gdy zadawał ten jeden cios, siły całego rodzeństwa zebrały się w jego rękach. Miał wtedy sześć lat i uciekł na ulicę, bo i tak nic nie mogło być gorsze niż pozostanie w domu. Przez pierwsze lata miał nadzieję, że matka będzie go szukać. Ale nigdy nie przyszła. Widział ją tylko z daleka przy jej stoisku z alface, a czasem z pomidorami. Sam też nigdy nie wrócił do domu i w końcu obraz matki stał się dla niego równie niewyraźny jak wspomnienie śmiechu ojca bez twarzy.
W grupie był też Alfredo Bomba, najmłodszy, jednoręki. Urodził się w innym mieście jako parias kaleka i razem ze starszym bratem przyszedł do dużego miasta, żeby szukać - jeśli nie szczęścia, to przynajmniej mniejszego nieszczęścia. Wszystko pokrywał wiecznie dobrym humorem - poza chwilami, kiedy żebrał, wtedy bowiem płakał i wyczyniał wszelkie możliwe sztuki. Brakowało mu jednej ręki, ale patrząc na niego, odnosiło się wrażenie, że brakuje mu wszystkiego: widać było tylko wyciągniętą dłoń, w którą każdy dla własnego zbawienia wkładał pieniądze. To Alfredo Bomba codziennie przynosił Cosmosowi najwięcej pieniędzy, traktując to jako swoją życiową misję, którą wypełniał z radością i słuszną dumą. Z nim trzymał się spowolniały umysłowo Tristeza. Był niekochanym dzieckiem skrajnego ubóstwa, jego mózg nie dostał wystarczającego pożywienia, równie niezbędnego jak tlen, i dlatego Tristeza umiał myśleć jedynie bardzo powoli. Jego matka, rodząc go, po raz dwunasty boleśnie sobie przypomniała, że jeszcze żyje, a nazwawszy swoje jedenaste dziecko Miseria, miała w zanadrzu już tylko jedno imię - Tristeza. Umarła tego samego dnia, kiedy chłopiec się urodził, przedtem zdążyła szeptem przekazać wymizerowanej i głodnej akuszerce, że dziecko ma się nazywać tak samo jak jedyne, co jej pozostało: Tristeza.
Nelio ze zdumieniem słuchał tych opowieści, pojął, że jest jednym z nich, ma to samo pochodzenie i ten sam los. W ich historiach rozpoznawał samego siebie, tak samo jak każde z nich nosiło w sobie spaloną wieś. W brzuchu konia często myślał przed snem, że to trochę tak, jakby wszyscy mieli jedną matkę - młodą kobietę pełną sił, którą złamali bandyci, potwory i ubóstwo, czyniąc z niej bezzębny, pokurczony cień. Wiedział, że właśnie to ich naprawdę łączy: niczego nie mieć, przyjść na świat wbrew własnej woli albo cierpieć nędzę przez bandytów i potwory.
Mieli w życiu tylko jeden cel: przeżyć.
Każdego dnia widział, jak na szerokich alejach w centrum miasta bogaci ludzie wsiadają i wysiadają ze swoich lśniących samochodów - biali, czarni, Hindusi. Cosmos powiedział mu, ile kosztuje jeden taki samochód. Suma była tak zawrotna, jakby chodziło o odległość dzielącą Ziemię od gwiazd, a nie o cenę pojazdu. Obserwując bogaczy, Nelio dostrzegał własną biedę. Na jego oczach między tymi, którzy wciąż jakby gdzieś pędzili w bardzo pilnych sprawach, a grupą bezdomnych dzieci każdego dnia otwierała się przepaść. Dzieci przekraczały ją, wyrastając jak spod ziemi, żeby popilnować albo umyć samochód, z którego czarny, biały albo hinduski pan wysiadał z teczką i spieszył załatwić swoje niezwykle ważne interesy. Kiedyś Nelio spytał Cosmosa, kim są ci ludzie, co mają w teczkach i dlaczego zawsze wydają się tacy zajęci. Cosmos nie umiał mu odpowiedzieć, ale przyznał, że warto by to sprawdzić. Wkrótce przy stosownej okazji poinstruował Mandiocę i Tristezę, żeby włamali się do jakiegoś samochodu i ukradli z niego teczkę. Potem, schowani na tyłach stacji benzynowej, wspólnie ją otworzyli. Mandioca marzył, że będzie pełna pieniędzy. Kiedy jednak rozbroili zamki i podnieśli wieko, zobaczyli tylko wysuszoną jaszczurkę. Była to magiczna chwila, ponieważ nigdy w życiu nie przyszłoby im do głowy, że tajemnicą wielkiego bogactwa może być zdechła jaszczurka.
- Noszą przy sobie martwe zwierzęta w trumnach - zamyślił się Cosmos. - Może to specjalne jaszczurki, co chronią przed złymi duchami?
- To zwykła jaszczurka - powiedział Mandioca, który wziął jaszczurkę do ręki, dokładnie ją obejrzał, a na koniec powąchał.
- Coś to jednak musi znaczyć - upierał się Cosmos.
- W każdym razie możemy im teraz powiedzieć, że wiemy, co noszą w swoich teczkach - zaproponował Nelio.
Sam nie wiedział, skąd mu to przyszło do głowy - ani to, ani wiele innych rzeczy, nad którymi się zastanawiał. Wyobrażał sobie, że ma w głowie tajemniczy pokój, gdzie zaskakujące myśli czekają na odpowiednią chwilę, żeby się wydostać na wolność.
- Jak mielibyśmy to zrobić, żeby przy tym nie wpaść? - spytał Cosmos.
Nelio zamyślił się. Nagle przyszło mu do głowy rozwiązanie.
- Złapiemy żywą jaszczurkę i wsadzimy do teczki - powiedział. - Potem teczkę włożymy z powrotem do samochodu. Mandioca i Tristeza włamują się tak, że nie ma śladu. Człowiek będzie miał się nad czym głowić do końca swoich dni. Zdobyliśmy nad nim władzę. Wiemy, na czym to polega. Ale on nie ma o tym pojęcia.
Cosmos pokiwał głową, zawołał Alfreda Bombę i kazał mu natychmiast złapać jedną z jaszczurek, których mnóstwo śmigało po pniach drzew albo kryło się w popękanych murach domów. Alfredo Bomba zastygł w bezruchu przy drzewie, położył rękę na pniu i czekał, aż zbliży się jakaś jaszczurka. Wtedy błyskawicznie zgiął nadgarstek i jaszczurka już tkwiła między jego kciukiem a palcem wskazującym.
Nelio był ciekaw, jak nauczył się tej sztuki.
Alfreda Bombę zdziwiło to pytanie.
- Po prostu patrzyłem, jak jaszczurki polują na owady - odparł.
Ponieważ samochodu pilnował Tristeza, bez trudu ponownie otworzyli z Mandiocą drzwiczki i odłożyli teczkę na miejsce. Kiedy wrócił właściciel, dał Tristezie całe 5000 w nagrodę za to, że tak dobrze pilnował.
Od tej chwili Cosmos i Nelio w kółko myśleli tylko o swoim odkryciu. Mogli teraz opanować świat, wkradając się niepostrzeżenie, gdzie chcą, żeby zostawić zagadkowe ślady, które każdemu wydadzą się niewyjaśnione, a może nawet straszne. Rozejrzeli się po mieście: jaszczurka w teczce dała im przewagę, postanowili więc rzucić wyzwanie swojemu ubóstwu. Cosmos podejmował wszystkie decyzje, ale to Nelio mu je podszeptywał. Pozostałym przydzielali zadania, a później wspólnie podziwiali trofea.
Pewnej nocy, przeszedłszy przez kręte kanały ściekowe pod stopami uzbrojonych strażników, wkradli się do największego domu handlowego w mieście. Cosmos musiał sprać Nascimenta i Alfreda, bo zaczęli wypychać sobie kieszenie znalezionymi tam kosztownościami. Przyszli nie po to, żeby kraść, lecz żeby zostawić po sobie ślad i zabrać trofeum. Pod przywództwem Cosmosa i Nelia pomieszali towary w sklepie, radioodbiorniki powkładali do wielkich zamrażarek, puste kosze na pieczywo napełnili butami, a na wieszakach w dziale odzieży damskiej pozaczepiali mrożone kurczaki. Na koniec odkręcili wiszącą przy głównym wejściu mosiężną tablicę pamiątkową z dnia uroczystego otwarcia domu handlowego przez prezydenta. W jej miejsce Pecado przybił zdechłą jaszczurkę, którą dostarczył Alfredo Bomba, po czym opuścili sklep równie bezszelestnie jak do niego weszli. Następnego dnia Cosmos i Nelio czekali przed wejściem w porze otwarcia. Widzieli pełne niedowierzania miny strażników, a potem zdumienie zaalarmowanych przełożonych, kiedy stwierdzili, że nic nie zginęło oprócz mosiężnej tablicy. Gdy po chwili przyjechała policja, zdechła jaszczurka Alfreda leżała na srebrnej tacy i nikt nie miał odwagi jej tknąć.
Innej nocy odwiedzili duży biały hotel na wzgórzu nad morzem. Wkradli się przez szyb wentylacyjny, który wychodził na stromy brzeg opadający ku morzu. Wspięli się po sobie nawzajem jak małpki, w ten sposób dosięgli wylotu wentylatora i wreszcie znaleźli się w ogromnych salach z marmurową posadzką i donicami metrowej wysokości. Poruszali się z największą ostrożnością, ponieważ w salach o przyćmionym świetle czuwali recepcjoniści, stróże i goście cierpiący na bezsenność. W kawiarni z miękkimi fotelami zjedli ciastka, które zostały w pozłacanej witrynce. Również stąd zabrali błyszczącą tabliczkę zawieszoną między dwoma filarami w dużym foyer na pamiątkę dnia, kiedy przed wielu laty Dom Joaquim uroczyście otwierał nowo wybudowany hotel. Alfredo Bomba wcisnął swoją zdechłą jaszczurkę we wgłębienie po tabliczce, a Nelio ostrożnie położył obok jej pyszczka ciastko, po czym z powrotem zniknęli w przewodzie wentylacyjnym.
Co działo się następnego dnia, nie dowiedzieli się nigdy, bo w życiu nie udałoby im się przejść obok strażników pilnujących obrotowych drzwi do hotelu. Ale mimo wszystko chyba potrafili to sobie wyobrazić.
Nelio i Cosmos robili się coraz bardziej zuchwali. Wkradli się do parlamentu, odkręcili trzonek leżącego na mównicy młotka, by na jego miejsce wsunąć zdechłą jaszczurkę. Dopingowali się nawzajem, demonstrując światu własną wyższość. Rzucili wyzwanie nadętemu samozadowoleniu bogactwa, sprawiając, że dokładnie przed budynkiem teatru dwaj policjanci z motocyklowej eskorty ministra wywrócili się na asfalt. Zauważyli, że motocykle na przedzie każdego konwoju zawsze skręcają na środek szerokiej alei tuż przed dużym skrzyżowaniem. Kiedy z daleka dobiegło wycie syren i samochody zjechały na bok, Tristeza i Nascimento błyskawicznie rozsypali na jezdni pokruszone okopcone na czarno szkło, po czym ukryli się za parkującym w pobliżu samochodem. Motocykliści się poprzewracali, konwój musiał stanąć, a między okruchami czarnego szkła leżała zdechła jaszczurka.
Cosmos i Nelio długo się zastanawiali, jakie mogłoby być najtrudniejsze wyzwanie. Rozważali możliwość wypuszczenia wszystkich więźniów z miejskiego więzienia, każdego ze zdechłą jaszczurką w dłoni. Przez jakiś czas kombinowali, żeby zacząć zakłócać fale miejskiej radiostacji. W końcu się zgodzili, że którejś nocy wejdą do pałacu prezydenckiego, do sypialni prezydenta, i na szafce nocnej położą mu zdechłą jaszczurkę. To będzie ich ostatni wyczyn. Później jaszczurki przestaną się pokazywać, chociaż nikt nie będzie miał całkowitej pewności, czy pewnego dnia nie wrócą.
Ponad rok zajęło im przygotowanie wizyty w prezydenckiej sypialni, tymczasem ich rozbiegane, niespokojne życie na ulicach toczyło się dalej. Walczyli z innymi bandami o terytorium, trwali w ustawicznej niezgodzie z hinduskimi kupcami, z policją i między sobą. Pilnowali samochodów i myli je, szukali jedzenia w śmietnikach i udoskonalali Alfredową sztukę żebrania. Od czasu do czasu nagabywał ich świat, przeważnie pod postacią białych ludzi, którzy bardzo źle mówili w ich języku. Zwykle chcieli zabrać całą bandę do czegoś, co opisywali jako duży dom, gdzie jest jedzenie, wanna i bóg. Cosmos zazwyczaj wysyłał Mandiocę, żeby z nimi poszedł i sprawdził, o co chodzi. Ale on najczęściej już następnego dnia wracał z wiadomością, że to znowu kolejny zakład, gdzie chcą ich zmienić i odebrać im prawo do życia na ulicy.
Czasem przychodzili ludzie w czapkach z daszkiem, z ciężkimi aparatami fotograficznymi i chcieli, żeby im pozowali. Cosmos natychmiast żądał zapłaty, na co mężczyźni z aparatami i chude kobiety z ołówkiem w dłoni najczęściej odchodzili z niezadowoloną miną. Jeśli zaś byli gotowi płacić, dzieci pozowały chętnie. Popisywały się, demonstrowały swój głód, ból, tęsknotę, brud, nieokrzesanie, swoje złodziejskie zdolności i niewinną radość. Cosmos każdemu przydzielał inne zadanie. Za zarobione pieniądze kupowali jedzenie, najczęściej kurczaki, które piekli na zrujnowanym nabrzeżu. Dni mężczyzn z aparatami i kobiet mających ołówki w dłoniach były syte. Później gawędzili sobie, wyciągnięci w cieniu palm. Cosmos pozwalał Neliowi leżeć koło siebie, podczas gdy reszta musiała z respektem trzymać się na dystans. Cosmos pogryzał ostatnią kostkę kurczaka, spoglądał na morze i opowiadał o wszystkim, tylko nie o sobie. Nelia zastanawiało pochodzenie Cosmosa, wiedział jednak, że on nigdy w życiu nie odpowie na żadne pytanie. Czasami Nelio myślał, że Cosmos od samego początku był całkowicie uformowanym człowiekiem, urodził się jako ten, którym jest, i już się nie zmieni. Tłumaczyłoby to, dlaczego nigdy nie opowiadał o swojej przeszłości. Nie opowiadał o niej, bo nie istniała.
Zdarzało się, że syte dni wprowadzały Cosmosa w filozoficzną, rozmarzoną zadumę.
- Jak myślisz, co odpowiedziałby Tristeza albo Alfredo, albo ktokolwiek z pozostałych, gdybyś spytał, jakie jest ich największe pragnienie?
Nelio chwilę się zastanawiał.
- Każdy powiedziałby co innego.
- Nie jestem tego pewien - odparł Cosmos. - Czy jest coś cenniejszego niż wszystko inne? Mamy i pełne brzuchy, i dalekie wioski, i ubrania, i samochody, i pieniądze?
Leżeli w milczeniu, Nelio myślał.
- Dowód tożsamości - powiedział w końcu. - Papier ze zdjęciem, który potwierdza, że jesteś właśnie tym, kim jesteś, i nikim innym.
- Wiedziałem, że na to wpadniesz - ucieszył się Cosmos. - O tym właśnie wszyscy marzymy. Dowód tożsamości. I to nie po to, żeby się dowiedzieć, kim jesteśmy, bo to już sami wiemy, ale po to, żeby mieć papier dający nam prawo bycia, kim jesteśmy.
- Ja nigdy nie miałem dowodu tożsamości - rzekł Nelio powoli.
- Powinniśmy go sobie sprawić - stwierdził Cosmos. - Kiedy już wejdziemy do sypialni prezydenta, sprawimy sobie dowody.
- A jeśli nas złapią? - spytał Nelio. - A jeśli prezydent się obudzi?
- Najprawdopodobniej zawoła kogoś na pomoc - odparł Cosmos. - Zachowa się jak Nascimento, uzna, że przyśniły mu się potwory.
- A gdybym ja był prezydentem - zaczął Nelio - co bym robił?
- Codziennie najadałbyś się do syta.
- Codziennie najadałbym się do syta. A później?
- Odbudowałbyś wieś spaloną przez bandytów. Odszukał matkę, ojca i rodzeństwo. Spróbował odnaleźć Yabu Batę. Wsadził mężczyznę bez zębów do więzienia. Miałbyś dużo roboty.
Cosmos ziewnął.
- A gdybym ja był prezydentem, podałbym się do dymisji - powiedział i położył się na boku, żeby się przespać. - Jak przywódca bandy bezdomnych dzieci miałby znaleźć czas na bycie prezydentem?
Swoje syte dni zwykle kończyli w miasteczku rozrywki, które leżało na ogrodzonym terenie między portem a wąskimi uliczkami, gdzie bary zamykano dopiero po wschodzie słońca. Nawet jeśli akurat mieli pieniądze, pomysł, żeby płacić za wstęp, wydawał im się absurdalny. Postarali się o własne wejście na tyłach jednej z cuchnących kuchni, gdzie na nigdy nieczyszczonych płytach pieca przypalał się tłuszcz. Wkradali się przez dziurę w murze, którą sami sobie wydłubali i zasłonili darniną. Znali grubą Adelajdę: stała tam z łopatką do smażenia, pot ściekał jej po twarzy. Była Mulatką i ważyła prawie sto pięćdziesiąt kilo. Kiedy dziesięć lat wcześniej dostała pracę w restauracji, właściciel musiał powiększyć kuchnię, żeby się w niej zmieściła. Przy gotowaniu tańczyła i śpiewała. Jej potrawy nie były jakieś nadzwyczajne w smaku, ale plotka głosiła, że mają magiczne działanie; rozbudzają ochotę i wzmacniają siły miłosne zarówno u mężczyzn, jak i u kobiet. Dzięki temu w restauracji zawsze było pełno. Adelajda dostawała wysoką pensję, bo miała świadomość, ile jest warta, i chętnie pilnowała tajnego wejścia używanego przez małych uliczników.
Miasteczko rozrywki składało się z labiryntu restauracji i barów, ciasnych boksów, w których można było wysłuchać wróżby albo zamówić tatuaż u tajemniczych krępych Mulatów z dalekich wysp na Oceanie Indyjskim. Pośrodku miasteczka stał diabelski młyn, ale od dwudziestu lat nikt nie miał odwagi do niego wsiąść, bo łańcuchy przy koszach przerdzewiały. Mimo to właściciel, senhor Rodrigues, który ponad sześćdziesiąt lat temu, jeszcze za czasów Dom Joaquima, sprowadził z zagranicy to ogromne koło, był codziennie na posterunku. Niby los przy studni życzeń, kupowało się od niego bilet na przejażdżkę, która nie miała się odbyć, życząc sobie długiego życia. Senhor Rodrigues, który jadał wyłącznie rodzynki, siedział w swojej małej budce i grał ze sobą w szachy, zanosząc się strasznym kaszlem palacza. Przez lata spędzone w miasteczku rozrywki doszedł do wielkiej wprawy w przegrywaniu. Wiedział, że jest kiepskim graczem, a jednak nosił w sobie ukrytego geniusza, który okazywał się mistrzem nie do pobicia. Opodal diabelskiego młyna było kilka budek z loterią i tor elektrycznych samochodów wyścigowych. Duża karuzela, której silnik stanął jeszcze kilka lat przed tym, jak młodzi rewolucjoniści przejęli władzę, działała teraz na napęd ręczny. Jej właściciele uciekli w popłochu, przekonani, że nowy rząd wszystkich białych skróci o głowę. Żeby zepsuć karuzelę, spuścili z silnika cały olej napędowy. Stało się to pewnej nocy, kiedy byli sami w miasteczku: wypili mnóstwo wina i kręcili się na swojej karuzeli dopóty, dopóki silnik nie stanął. Następnego dnia zniknęli, lecz w ramach zemsty za to, że nadejście nowych czasów oznacza koniec wygodnego życia kolonialistów, poutrącali łby drewnianym koniom. Nikt nigdy nie odnalazł brakujących głów, nikomu też nie udało się ich dosztukować, dlatego na karuzeli wciąż jeździły niepełne konie. Cosmos kazał wszystkim napędzać karuzelę, żeby Alfredo, sam w swoim królestwie bezgłowych koni, mógł na największym z nich raz za razem objeżdżać ziemię dookoła. W zamian za tę chwilę szczęścia był gotów do końca życia żebrać na rzecz pozostałych. Włóczyli się leniwie po wesołym miasteczku, przypatrując się wszystkiemu: stanowili zapaloną publiczność dla przygodnych bijatyk, które zamierały równie gwałtownie, jak wybuchały, z zaciekawieniem przyglądali się półnagim kobietom szukającym klientów, które tak głośno zachwalały swoje walory, że najczęściej je przepędzano. W syte dni czas stawał w miejscu, a żyć znaczyło coś więcej niż tylko przeżyć.
Na początku drugiego roku, który Nelio spędził z bandą Cosmosa, złożyli nocną wizytę u prezydenta. Do pilnie strzeżonego pałacu za murem dostali się schowani w wielkich koszach na bieliznę, które raz w miesiącu dowożono tam z ministerialnej pralni. W jednym z pomieszczeń piwnicznych doczekali nocy, po czym przekradli się w głąb uśpionego domu. Nim nadeszła ta noc, przez długi czas zadawali niewinne pytania ludziom pracującym w pałacu prezydenckim, żeby się dowiedzieć, jak budynek wygląda od środka, gdzie są schody i strażnicy, i w którym pokoju śpi prezydent. Okazało się, że prezydent czasem odwiedza sypialnię żony, lecz zawsze później wraca do swojego łóżka. Byli już prawie na najwyższym piętrze pałacu, kiedy nagle gwałtownie przywarli do ciemnych schodów. Gdzieś nad nimi otworzyły się i zamknęły drzwi i w świetle księżyca ujrzeli prezydenta: był zupełnie nagi. Ponad ich głowami przeszedł bezszelestnie do swojej sypialni. Tego obrazu żaden z nich miał nie zapomnieć do końca życia. Cosmos zagroził im potężnym laniem codziennie przez trzy miesiące, jeśli wygadają komukolwiek, co widzieli. Nikt nie musi wiedzieć, że prezydent nago pokazał się kilku swoim poddanym.
Poczekali na schodach, aż Cosmos uznał, że prezydent musiał już zasnąć. Ostrożnie przemknęli dalej i otworzyli drzwi do jego pokoju. We wpadającym przez okno świetle zobaczyli zarys ciemnoskórego mężczyzny, który oddychał spokojnie. Z zapartym tchem stanęli wokół łóżka. W końcu Alfredo Bomba położył zdechłą jaszczurkę na nocnej szafce i wyszli z pokoju.
Nigdy się nie dowiedzieli, że kilka sekund później prezydent otworzył oczy. Śniło mu się, że coś śmierdzi, że czuje wstrętny zapach nędzy. Kiedy po ciemku otworzył oczy, zapach nie zniknął, jakby przyszedł za nim z głębi snu. Później prezydent długo nie mógł zasnąć, zastanawiając się, jakie też było przesłanie tego snu. Że za mało zrobił, żeby zaradzić biedzie szerzącej się w kraju jak choroba zakaźna? Na próżno szukał odpowiedzi, aż w końcu tuż przed świtem zapadł w niespokojną drzemkę.
Nigdy jednak nie zobaczył jaszczurki na nocnej szafce przy swoim łóżku. Rano, zupełnie nieprzytomny, prezydent wykąpał się i ubrał z zaspanymi oczami, więc jej nie widział.
Przerażony służący wezwał szefa ochrony, który z kolei w największej tajemnicy kazał sprowadzić dowódcę służb bezpieczeństwa. W wyniku supertajnych obrad zdecydowano, że prezydent o niczym się nie dowie. Za to, również w tajemnicy, potrojono ochronę pałacu prezydenckiego.
Niedługo po tym ostatecznym triumfie, ku wielkiemu zaskoczeniu wszystkich i samego Cosmosa, dopadła go melancholia. Pewnego wieczoru, kiedy Nelio właśnie wybierał się na noc do swojego posągu, Cosmos odciągnął go na bok i powiedział, że od tej chwili on ma przejąć dowództwo nad bandą. Sam planował odejść na jakiś czas i do chwili swojego powrotu powierzał Neliowi odpowiedzialność za grupę. W porcie stał statek handlowy, który następnego dnia wcześnie rano miał pożeglować na wschód, w stronę słońca. Cosmos chciał się zakraść na pokład, żeby wyruszyć w podróż, którą uważał za jedyną rzecz zdolną przywrócić mu dobry humor.
- Oni nigdy nie uznają mnie za swojego przywódcę - odparł Nelio. - Powiedzą, że cię zabiłem.
- Będzie im mnie brakowało - rzekł Cosmos. - Dlatego właśnie ty jesteś jedynym możliwym przywódcą. Bo ty jesteś ze mną najbliżej.
Nelio próbował oponować.
- Nic już nie mów - przerwał mu Cosmos. - Uważam, że czasem trzeba umieć coś zakończyć. Dam sobie radę.
Potem wyjął z kieszeni martwą jaszczurkę i uśmiechnął się.
Następnego dnia już go nie było. Nikt później już o nim nie słyszał. Zniknął wraz ze statkiem, który pożeglował prosto w stronę słońca.
Dokładnie w chwili, kiedy Nelio opowiedział o odejściu Cosmosa, słońce wyłoniło się zza horyzontu. Afrykańskie słońce, czerwone jak jedwab, strzelało promieniami w miasto, które właśnie budziło się ze snu. Widziałem, że Nelio jest zmęczony. Właśnie miałem go zostawić samego, kiedy zaczął kaszleć. Odwróciłem się i zobaczyłem, że z ust leci mu krew. Zdążyłem pomyśleć, że to koniec. Nelio teraz umrze. Wtedy on pokiwał ręką uspokajająco.
- To wygląda gorzej, niż tak naprawdę jest - powiedział z wysiłkiem. - Nie umrę bez uprzedzenia.
Chwilę później krwotok ustał. Spytałem, czy coś mu przynieść.
- Tylko trochę wody - odparł. - Potem zasnę.
Zostałem na dachu, dopóki nie zasnął. Później zszedłem do piekarni. Ponieważ Dona Esmeralda już się pojawiła, opowiedziałem o beznadziejnym pomocniku, z którym pracuję na nocną zmianę.
Słyszałem własny głos, wypowiadane słowa. Brzmiały obco i nierealnie, jakby całkowicie pochłonęła mnie opowieść umierającego Nelia. Dona Esmeralda chyba jednak nic nie zauważyła. Wstała ze stołka, zawiązała pod brodą wstążki kapelusza i powiedziała, że bezzwłocznie zastąpi tego darmozjada kimś lepszym.
Później wyszedłem na miasto. Kawałek dalej odwróciłem się, żeby spojrzeć na dach teatru.
Wieczór i noc były jeszcze daleko.
Szósta noc
Tego dnia wpadł do miasta gwałtowny powiew zimnego wiatru. W najcieplejszej porze roku nie było to szczególnie niezwykłe, ale chociaż każdy o tym wiedział, wszyscy zawsze byli tak samo zaskoczeni. Legenda głosi, że dawno temu, kiedy miasto składało się z kilku niskich domów nad dzikim ujściem rzeki, mniej więcej tam, gdzie teraz nad wodą można zobaczyć płetwy krążących rekinów, pokazały się góry lodowe. Na kilka dni ujście rzeki pokrył lód i dało się przejść po wodzie na drugi brzeg. Nawet jeśli to wszystko najprawdopodobniej nigdy się nie wydarzyło, w takie dni jak ten, kiedy z południa wiały zimne wiatry, na miejskim nabrzeżu zbierali się ludzie - przede wszystkim starzy - żeby wypatrywać na horyzoncie nowych gór lodowych. Prawda powinna wyjść na jaw, a dawne dzieje mogły się okazać czymś więcej niż miejscową legendą.
Zasnąłem w cieniu drzewa przy nabrzeżu, gdzie przybija zardzewiały prom kursujący po rzece. Nagle obudził mnie chłód. Było już późne popołudnie, więc pospiesznie wróciłem do piekarni. Właśnie miałem wejść na dach i sprawdzić, czy Nelio śpi, kiedy ktoś mnie zawołał. Jedna z dziewcząt sprzedających chleb powiedziała, że Dona Esmeralda pytała o mnie. Miałem iść do niej natychmiast, mimo że akurat ćwiczyła z aktorami nową sztukę.
Bardzo się zaniepokoiłem. Dona Esmeralda nadzwyczaj rzadko chciała, żeby jej przeszkadzać, kiedy pracowała w teatrze. Spytałem dziewczyny - pamiętam, że to była Rosa, wielka, gruba Rosa, co namiętnie kochała krawca, który porzucił ją przeszło piętnaście lat temu - czego chciała Dona Esmeralda.
- A kto ją tam wie? - odparła Rosa. - Tak czy siak chyba musisz się pospieszyć. Czeka na ciebie od dawna.
Pewnie dowiedziała się, że Nelio leży na dachu - uznałem - i że to ja go tam zaniosłem. Teraz mnie wyrzuci, bo coś przed nią zataiłem.
Do ciemnej sali wszedłem pełen najczarniejszych obaw. Na scenie, w świetle tych samych reflektorów, które oświetlały rannego Nelia, odbywała się próba. Aktorzy mieli na sobie dziwne szare kostiumy, jakby nadmuchane, a z twarzy zwisało im coś na kształt długich rur czy może grubych lin, co bardzo utrudniało chodzenie. Stanąłem przy drzwiach, zafascynowany baloniastymi stworzeniami, które wciąż potykały się o własne nosy.
Dopiero po chwili zrozumiałem, że mają przedstawiać słonie. Widziałem plecy Dony Esmeraldy: w czasie prób siedziała zawsze na tym samym fotelu, mniej więcej pośrodku widowni. Ponieważ na scenie coś się działo, nie chciałem przeszkadzać. Nie bardzo mogłem się połapać, o czym jest sztuka, bo słowa aktorów więzły za długimi trąbami, ale wydało mi się, że w ich głosach słyszę irytację. Z wściekłością kopali trąby, ciężko i niezdarnie poruszali się w baloniastych kostiumach, które na domiar złego z pewnością były bardzo ciepłe.
Próba trwała bez przerwy. Uznałem, że nie mogę dłużej czekać, więc ruszyłem środkowym przejściem w stronę pleców Dony Esmeraldy. Kapelusz zdjęła z głowy i położyła na podłodze przy fotelu. Ani drgnęła. Podszedłszy bliżej, zobaczyłem, że śpi. Mimo to siedziała wyprostowana, broda nie opadła jej na piersi. Aktorzy na scenie chyba nic nie zauważyli. Właśnie chciałem się wycofać, kiedy się ocknęła i spojrzała na mnie. Skinieniem ręki pokazała, żebym usiadł. Ostrożnie przesunąłem stojącą pod fotelem butelkę koniaku i usiadłem. Na scenie słonie cały czas wołały coś do siebie niezrozumiale. Dona Esmeralda nachyliła się i szepnęła mi do ucha:
- Co myślisz o naszym nowym przedstawieniu?
- Wydaje się bardzo dobre - odparłem szeptem.
- To opowieść o stadzie słoni, które przeżywają kryzys religijny - ciągnęła. - Takie przypomnienie złych czasów, kiedy mój ojciec jeszcze rządził tym krajem. Pod koniec sztuki on sam wyjdzie na scenę z obnażonym mieczem. To znaczy: jeśli znajdę kogoś, kto mógłby go zagrać. Słonie to tak naprawdę żołnierze rewolucji.
Muszę przyznać, że ni w ząb nie rozumiałem, o co jej chodzi. Ponieważ aktorzy wyglądali na wściekłych, domyśliłem się, że też nic nie rozumieją. Mimo wszystko nie miałem odwagi powiedzieć nic innego niż tyle, że to wszystko wydaje się bardzo dobre. Dona Esmeralda z zadowoleniem kiwnęła głową, po czym jakby całkiem o mnie zapomniała. Śledziła wydarzenia na scenie z niekłamanym dziecięcym zachwytem. Przyjrzałem jej się z ukosa i pomyślałem, że to ta niemal dziecięca radość utrzymuje ją przy życiu, bo przecież Dona Esmeralda miała już przynajmniej dziewięćdziesiąt lat, a może nawet i sto.
Byłem pewien, że całkiem o mnie zapomniała, ale ona nagle znowu odwróciła się w moją stronę.
- Odprawiłam tego pomocnika - oznajmiła. - Jak on miał na imię?
- Julio.
- Powiedziałam mu, żeby kupił sobie jakiś instrument i spróbował zostać muzykiem. Myślę, że mógłby się do tego nadawać.
Dona Esmeralda wprawdzie bardzo starała się nigdy nikogo nie wyrzucać, ale czasem nie dało się tego uniknąć. Nikt jednak nie mógł odejść, dopóki mu nie poradziła, jakiej pracy powinien poszukać. Wiedziałem, że prawie zawsze ma rację. Próbowałem sobie wyobrazić, jaki instrument pasowałby Juliowi, ale nic nie wymyśliłem.
- Dziś wieczorem przyjdzie ktoś nowy do pomocy - Dona Esmeralda przerwała moje rozmyślania. - Dlatego cię wezwałam. Zatrudniłam kobietę.
- Kobietę? Ależ worki z mąką są ciężkie!
- Maria jest bardzo silna. Jest równie silna jak piękna.
Rozmowa była zakończona. Dona Esmeralda odprawiła mnie skinieniem ręki. Opuściłem ciemną salę, szczęśliwy, że nie wezwała mnie, żeby rozmawiać o Neliu.
Powiedziała, że Maria jest równie silna jak piękna. I na Boga, miała rację! Kiedy bowiem późnym wieczorem zszedłem do piekarni, żeby zacząć pracę, stała tam najpiękniejsza kobieta, jaką w życiu miałem okazję spotkać. Natychmiast się w niej zakochałem. W jednej chwili cały świat poza nią przestał dla mnie istnieć. Podaliśmy sobie ręce.
- Mam na imię Maria - odezwała się.
- Kocham cię - chciałem powiedzieć, ale oczywiście tego nie zrobiłem. Przedstawiłem się tylko. - Ja też mam na imię Maria - rzekłem. - José Antonio Maria. Worki z mąką są bardzo ciężkie.
Obok jej stóp leżał worek, jeden z tych białych z niebieskimi i czerwonymi brzegami. Pochyliła się, zginając kolana, i podniosła go wysoko nad głowę.
Jakim cudem kobieta mogła być taka silna? Jakim cudem kobieta mogła być taka silna i jednocześnie taka piękna?
- Pracowałaś kiedyś w piekarni? - spytałem.
- Tak - odparła. - Wiem, jak się robi ciasto.
Rzeczywiście wiedziała. Musiałem jej tylko powiedzieć, ile chlebów pieczemy każdej nocy i jakie są specjalne życzenia Dony Esmeraldy. Skinęła głową i nigdy potem nie potrzebowałem jej poprawiać.
Była tak piękna, że zapomniałem o Neliu. Koło północy, kiedy puściłem ją do domu, Nelio ponownie pojawił się w mojej świadomości, ale to też dopiero wtedy, gdy wyszedłem za Marią na ulicę, żeby sprawdzić, czy nie czeka na nią jakiś mężczyzna. Ona jednak samotnie zniknęła w ciemności. W tej chwili ożeniłem się z nią w myślach.
Dopiero gdy znalazłem się na krętych schodach, uświadomiłem sobie, dokąd i po co idę. Natychmiast odezwały się wyrzuty sumienia. Na dachu leżał umierający człowiek, a mnie w głowie była tylko nowa pomocnica. Wzbudziłem w sobie wstyd, chociaż nie przyszło mi to łatwo, i pobiegłem na dach.
Nelio nie spał. Wcześniej, zanim pojawiła się Maria, od nocnego stróża sprzed zakładu hinduskiego fotografa pożyczyłem stary podarty koc. W zamian dałem mu bochenek chleba i pudełko po zapałkach pełne liści herbaty. Tym kocem przykryłem Nelia dla osłony przed chłodnymi wiatrami. Podałem mu zioła od pani Muwulene i siedziałem przy nim podczas kolejnego ataku gorączki. Chłodne powietrze chyba mu służyło. Uśmiechnął się na mój widok.
W tej chwili był dziesięcioletnim chłopcem. Kilka sekund później znów mógłby uchodzić za starca. Zmieniało się to bez przerwy i nigdy nie wiedziałem, co zobaczę. Pewne było tylko to, że już pięć dni i nocy przeleżał na dachu, trwała szósta noc, a rany na jego piersi coraz bardziej czerniały.
Może to spotkanie z Marią tak na mnie podziałało, nie wiem, ale kiedy przy zmianie opatrunku zobaczyłem wyraźne oznaki zakażenia krwi, nie mogłem się powstrzymać i powiedziałem wprost, co myślę.
- Umrzesz, jeśli zostaniesz na dachu.
- Nie boję się śmierci - odparł.
- Nie musisz umierać - przekonywałem go. - Jeśli pozwolisz się zabrać do szpitala. Z ciała trzeba wyjąć kule.
- Powiem, kiedy będzie trzeba - powtórzył, jak wiele razy wcześniej.
- Teraz ja mówię, że trzeba - uciąłem. - Ciebie trzeba stąd zabrać natychmiast. Inaczej umrzesz.
- Nie - odparł. - Nie umrę.
Dlaczego mu wierzyłem? Jakim cudem potrafił mnie przekonać do czegoś, co ewidentnie nie było prawdą?
Nie wiem. Nelio miał tak wielką moc, że przed jego słowem każdy ustępował.
Tej nocy opowiedział, co się działo, kiedy Cosmos wkradł się na statek, by wyruszyć w podróż prosto ku wschodzącemu słońcu. Tuż przed świtem Nelio był już zmęczony, a ja poczułem, że chłodny powiew ustał. Wstałem, żeby go zostawić samego, spojrzałem na ocean i też nie zobaczyłem żadnych gór lodowych.
Tamtego ranka, kiedy Cosmos wyruszył w drogę, a Nelio oznajmił wszystkim, że od tej pory on jest przywódcą, obyło się bez niepokojów. Zmiana przywódcy często wiązała się z ponurą atmosferą i sprzeciwem ze strony bandy, ale Nelio po prostu powiedział prawdę: pewnego dnia Cosmos wróci i wszystko znów będzie po staremu. Nie zamierzał niczego zmieniać, bo jego wiedza na temat funkcjonowania bandy pochodziła od Cosmosa.
Nie do końca była to prawda. Przez całą bezsenną noc, czekając w brzuchu konia na świt i poranną modlitwę księdza o opętańczym śmiechu, Nelio utwierdzał się w postanowieniu, że będzie dokładnie taki sam jak Cosmos. Wiedział jednak, że pójdzie o krok dalej. Okaże trochę więcej cierpliwości w stosunku do Tristezy, trochę głośniej będzie się śmiał z nieskończonych historyjek Alfreda Bomby. Miał nadzieję, że w ten sposób zdoła przejąć autorytet, jaki Cosmos sobie wypracował.
Jedynie Nascimento na początku ciągle go prowokował.
- Dobrze wiesz, gdzie jest Cosmos - potrafił na przykład powiedzieć znienacka, kiedy Nelio wieczorem rozdzielał pieniądze zarobione w ciągu dnia na myciu i pilnowaniu samochodów.
Wśród pozostałych natychmiast dało się wyczuć napięcie. Nelio wiedział, że musi podjąć wyzwanie i raz na zawsze wyjaśnić Nascimentowi, dlaczego Cosmos właśnie jego wyznaczył na swojego następcę.
- Wyznaczył mnie na swojego następcę, bo wiedział, że tylko ja nikomu nie powiem, dokąd się wybrał - odparł Nelio i wrócił do rozdzielania pieniędzy.
Nascimento zastanawiał się, co ta odpowiedź właściwie znaczy. Tego wieczoru więcej się nie odezwał.
- Nie możemy mieć przywódcy, który z nami - nie nocuje - powiedział drugiego wieczoru.
Nelio był na to przygotowany. Spodziewał się, że Nascimento będzie wyciągał różnice między nim a Cosmosem. Uznał, że są między nimi dwie podstawowe: po pierwsze, Nelio śpi osobno, a po drugie, nie jest starszy od pozostałych.
- Przywódca musi być starszy - rzekł Nascimento.
- O tym musisz porozmawiać z Cosmosem - uciął Nelio. - Jestem pewien, że będzie umiał udzielić ci zadowalającej odpowiedzi.
Wkrótce Nascimento przestał prowokować Nelia, bo zobaczył, że to donikąd nie prowadzi. Cała grupa odetchnęła z ulgą, że zmiana przywódcy nie grozi rozbiciem bandy. Niedługo wszystkie bezdomne dzieci w mieście wiedziały, że Nelio, chociaż taki młody, przejął dowództwo po Cosmosie, który wyruszył w tajemniczą podróż.
Mniej więcej właśnie w tym czasie Nelio zaczął się coraz częściej zastanawiać, dlaczego właściwie świat wygląda tak, jak wygląda. Przed sobą widział ciągnące się w nieskończoność życie na ulicach miasta. Kiedy jako starzec zechce zjeść swój ostatni posiłek, będzie musiał go sobie wygrzebać ze śmietnika, dokładnie tak samo jak teraz. Czy życie to naprawdę tylko tyle? Nic innego? Przypomniał sobie, co biały karzeł, Yabu Bata, powiedział mu na pożegnanie. Są dwie drogi. Jedna jest właściwa, druga zaś to droga szaleństwa i prowadzi prosto do zguby. Którą właściwie drogę wybrał, wchodząc tamtego ranka do miasta? Może powinien był dalej iść bezkresnym brzegiem morza?
W życiu miał tylko jeden cel: przeżyć. Kiedy to do niego dotarło, ogarnął go niepokój.
Muszę zrobić coś więcej, pomyślał. Muszę zrobić coś więcej, niż po prostu przeżyć.
Również w tamtym czasie nabrał pewnych przyzwyczajeń, które sprawiły, że uważano go za dziwaka. On sam jednak nie miał pojęcia, jakie plotki o nim krążą.
Każdego ranka po przebudzeniu zastanawiał się, czy ma siłę przeżyć kolejny dzień jako Nelio. Jeśli to imię akurat ciążyło mu nieznośnie, wybierał sobie inne. Pytał któregoś z bawiących się pod pomnikiem chłopców, jak go wołają, i przez cały dzień nosił jego imię. Wciąż nikt nie zauważył, że mieszka w posągu. Słysząc spod pustego kościoła krzyki Manuela Oliveiry, bardzo ostrożnie otwierał klapę i jak najszybciej wyślizgiwał się na zewnątrz. Później biegł przez miasto pod schody ministerstwa sprawiedliwości, gdzie pozostali też mniej więcej w tym czasie zaczynali się budzić. Nie chcieli, żeby strażnik ich tam znalazł, kiedy przyjdzie otworzyć. Zostaliby brutalnie wyrzuceni, a wtedy ich kartony mogłyby się podrzeć.
W życiu bezdomnych dzieci wszystkie dni były jednakowe, choć nic się nie powtarzało. Zawsze działo się coś, czego nikt nie byłby w stanie przewidzieć. Nelio jednak coraz częściej szukał samotności i potrafił się nawet zdenerwować, jeśli nie dawano mu spokoju. Rozmyślania zwykle przerywał mu Nascimento, który bił się z Pecadem albo z dziećmi z innej bandy. Nelio musiał wtedy interweniować, żeby nie było z tego prawdziwej rozróby.
Kiedy rozdzielał walczących, momentalnie robiło się cicho. Na niego nikt nigdy nie podniósł ręki, nawet Nascimento. Nikt też nie potrafił zrozumieć, dlaczego Nelio nie daje się wciągnąć w bójkę, a nawet narodziła się plotka, że ojciec Nelia był nieznanym feticheiro o niezwykłej mocy, którą z kolei przekazał synowi. Źródeł tej pogłoski nie sposób było dojść. Pewnego dnia Nelio siedział pod drzewem tuż za piekarnią Dony Esmeraldy, studiując podartą i brudną mapę Afryki, którą poprzedniego dnia Alfredo Bomba znalazł w śmietniku, gdy nagle padł na niego cień. Podniósł wzrok: przed nim stała młoda kobieta z dzieckiem.
- Moja córka jest chora - poskarżyła się.
- To powinna dostać lekarstwo - odparł Nelio. - Ale ja nie mam lekarstw.
Nelio z powrotem pochylił się nad mapą. Kobieta jednak nie odchodziła. Czas płynął. Ponad godzinę później Nelio znów na nią spojrzał.
- Ja nie mam lekarstw - powtórzył. - Jeśli twoje dziecko godzinę temu było chore, to teraz musi czuć się jeszcze gorzej.
Kobieta trzymała dziecko przywiązane na piersi. Teraz je odwiązała i na klęczkach podała Neliowi. Wokół nich zebrało się sporo ludzi. Nelio poczuł się głupio. Wielkim szacunkiem darzył feticheiros i curandeiros, którzy posiadali tajemne moce, umieli rozmawiać z niespokojnie szybującymi duchami, wypędzać zło i budzić wewnętrzne dobro, jakie każdy w sobie nosi. Teraz dotarło do niego, że kobieta bierze go za feticheiro. Przestraszył się. Zmarli feticheiros ukaraliby go surowo, gdyby się pod nich podszywał.
- Pomyliłaś się - powiedział do niej. - Idź do curandeiro. Dam ci pieniądze, tylko odejdź stąd.
Kobieta ani drgnęła. Nelio zauważył, że Nascimento i pozostali z ciekawością obserwują, co się będzie działo. Zaczął się pocić.
- Odejdź stąd - powtórzył. - Nie potrafię ci pomóc. Jestem zwykłym dzieckiem.
Nagle kobieta zaczęła szukać wsparcia wśród ludzi, których wokół nich stale przybywało.
- Moja córeczka jest chora - skarżyła się. - On nie chce jej pomóc.
Przez tłum przeszedł pomruk niezadowolenia, wszyscy stanęli po stronie kobiety. Nelio pojął, że nie pozostało mu nic innego, jak wziąć dziecko na ręce. Zobaczył, że dziewczynka ma suche, spękane wargi.
- Daj jej wody z solą - poradził kobiecie, bo przypomniał sobie, jak robiła jego matka.
Kobieta wzięła od niego dziecko, uśmiechnęła się i położyła przed nim kilka wymiętych banknotów. Ludzie się rozeszli.
- Nawet Cosmos nie był curandeiro - powiedział Pecado z podziwem. - Potrafisz sprawić, żeby pchły przestały ze mnie wysysać krew?
Kilka dni później kobieta znowu przyszła. Dziecko było zdrowe. Nelio uznał, że gotowana woda z solą podziałała, ale całe miasto obiegła plotka, że posiada święte, uzdrawiające zdolności. Wtedy zrozumiał, że jeśli nie chce zostać przyłapany jako fałszywy curandeiro, może tylko rozpuścić jeszcze jedną plotkę. Zebrał wokół siebie całą bandę.
- Jeśli za dużo ludzi zacznie do mnie przychodzić, żebym ich uleczył, nie dam rady być przywódcą. Dlatego musicie rozpuścić plotkę, że chorymi zajmuję się tylko w tym miejscu, gdzie zastała mnie ta kobieta. Tylko tam. Nigdzie indziej.
Odtąd Nelio bardzo się pilnował, żeby nie siadać w cieniu drzewa, pod którym wcześniej lubił roztrząsać różne nierozwikłane kwestie. Wprawdzie nigdy więcej nie wziął na ręce chorego dziecka, lecz na ramionach pojawił mu się jakby niewidzialny płaszcz i nikt nie potrafił go od niego uwolnić: Nelio, ten, co mimo młodego wieku przejął dowództwo po Cosmosie, posiada nadprzyrodzone, magiczne zdolności. Nelio stał się znaną osobą. Ludzie zaczęli przychodzić do niego po poradę, a on nigdy nie szukał bardzo mądrych odpowiedzi - mówił po prostu, co uważa. Jeśli nie rozumiał pytania, dopytywał, jeśli nie miał nic do powiedzenia, milczał. W mieście zaczęto gadać, że Nelio pewnego dnia dokona wielkiego cudu. Nikt nie wiedział, co to ma być za cud, ale wszyscy oczekiwali, że będzie to coś naprawdę wielkiego, w związku z czym ich miasto zasłynie w całym świecie.
Nelio jednak nie zamierzał dokonywać żadnych cudownych czy magicznych czynów. Chciał po prostu zrobić coś, co by oznaczało, że żyje nie tylko po to, by przeżyć. Jednocześnie bardzo poważnie traktował swoją rolę zastępcy Cosmosa. Cały czas pilnował, żeby dzieci się myły i nie chorowały, często rozbijał do połowy opróżnione butelki wina, które Nascimento gdzieś sobie zdobywał z niezłomnym postanowieniem, że się upije. W krótkich chwilach, kiedy nie byli akurat zajęci walką o przeżycie i wylegiwali się na chodniku, gdzie udało im się znaleźć trochę cienia, Nelio wysłuchiwał ich marzeń. Zauważył, że dla innych marzenia są równie ważne jak dla niego i trwają, choćby życie było najcięższe. Każdy nosił w sobie nasionko twarde i cenne jak diament - marzenie o jakimś odległym dniu, o ponownym spotkaniu kogoś bliskiego, o własnym łóżku, dachu nad głową, dowodzie tożsamości.
Nelio uznał, że mądrość polega na umiejętności łączenia różnych spraw. Gdyby ktoś go spytał, jakie są podstawowe potrzeby człowieka, bez zastanowienia podałby właściwą odpowiedź: dach nad głową i dowód tożsamości. To właśnie jest dla człowieka niezbędne, oprócz jedzenia, wody, pary spodni i koca. Człowiek od zwierzęcia różni się tym, że ma dach nad głową i dowód w kieszeni, i to one stanowią pierwszy krok na drodze do porządnego życia. Wyjść z ubóstwa oznacza zbudować sobie dach i wyrobić dowód. Kiedy przyjdzie pora, już on się postara, żeby ci, za których Cosmos uczynił go odpowiedzialnym, zaczęli opuszczać ulicę.
Nelio wysłuchiwał ich marzeń i często złościło go, że są całkiem nierealne i od rzeczy. Wprawdzie starał się nie okazywać irytacji, czasem jednak nie mógł się powstrzymać i dość ostro sprowadzał ich na ziemię. Tristeza na przykład przez dobrych kilka dni zakłócał ich popołudniową sjestę niekończącymi się wywodami o tym, jak to pewnego dnia założy własny bank. Wreszcie Nelio zareagował. Obudził wszystkich, którym udało się zasnąć, i zaczął przemówienie.
- Wszystkim wolno opowiadać o swoich marzeniach. Człowiek marzy, kiedy marzy, marzy też, kiedy opowiada o swoich marzeniach. To dobrze. Ale niedobrze jest robić tak jak Tristeza. To nie jest dobre marzenie: żeby pewnego dnia otworzyć własny bank, jeśli nawet nie umie się liczyć. To głupota. Dlatego od tej pory Tristeza ma nie gadać tyle o swoim banku. Zwłaszcza kiedy reszta chce się przespać.
Zapadła cisza. Wszyscy się ucieszyli, że będą mogli spać w spokoju. Jedynie Tristeza, który nie bardzo zrozumiał i w ogóle myślał opornie, poprosił, żeby Nelio powtórzył, tylko tym razem wolniej. Neliowi zrobiło się przykro, kiedy zobaczył, jak Tristeza posmutniał, że zabroniono mu jego marzenia, i zrozumiał, że musi natychmiast dać mu w zamian nowe marzenie, żeby ten całkiem nie stracił ochoty do życia.
- Musisz się ćwiczyć w szybszym myśleniu - powiedział Nelio. - O tym masz teraz marzyć: że pewnego dnia będziesz myślał tak samo jak wszyscy. Kiedy już się nauczysz, zbierzemy dla ciebie pieniądze i kupisz sobie tenisówki.
Tristeza spojrzał na niego z niedowierzaniem.
- Mówię poważnie - uśmiechnął się Nelio. - Czy zdarza mi się nie dotrzymać słowa?
Tristeza pokręcił głową.
- Będziesz mógł sam wejść do sklepu i pokazać, które buty chcesz - ciągnął Nelio. - Potem wyjmiesz z kieszeni pieniądze i zapłacisz.
- Nigdy nie nauczę się tak szybko myśleć - posmutniał Tristeza.
- Dostaniesz swoje tenisówki, kiedy nauczysz się myśleć tylko trochę szybciej niż teraz.
- Ale nie wiem, jak to się robi.
- Myślisz o zbyt wielu rzeczach naraz. To dlatego zawsze masz taki bałagan w głowie. Po prostu naucz się myśleć o jednej rzeczy.
- To o czym mam myśleć?
- Myśl o tym, że jest straszny upał - zaproponował Nelio. - Myśl o tym, jak dobrze nam się będzie spało i jak mało będziemy się na ciebie złościć, jeśli nie będziesz w kółko gadał o swoim banku. Myśl o tym, aż sam zaśniesz. Później dam ci coś innego do myślenia.
- Tenisówki! - wykrzyknął Tristeza.
- Tak - powiedział Nelio. - Tenisówki. A teraz cicho! Myśl. I śpij.
Później, kiedy Tristeza zasnął, Nelio leżał w cieniu pod drzewem i próbował wyobrazić sobie Tristezę za dziesięć lat, za dwadzieścia, jako dorosłego człowieka. Znów zrobiło mu się smutno na myśl, że Tristeza na pewno tak długo nie pożyje. Świat nie jest miejscem dla bezdomnych dzieci, które wolno myślą.
Pewnego ranka, kiedy Nelio siedział jakby nieobecny i złamanym, tępym nożem bezmyślnie zdrapywał brud ze stóp, podszedł do niego Alfredo Bomba. Oznajmił, że śniło mu się, iż następnego dnia są jego urodziny.
- Przecież nie wiesz, kiedy są twoje urodziny - powiedział Nelio.
- Śniło mi się, że wiem - odparł Alfredo Bomba. - Dlaczego miałoby mi się przyśnić coś, co jest nieprawdą?
Nelio przez chwilę przyglądał mu się zamyślony. Potem klasnął w dłonie i wstał.
- Masz rację - przyznał. - Oczywiście, że jutro są twoje urodziny. Uczcimy to. A teraz zostaw mnie samego, żebym mógł spokojnie obmyślić twoje urodziny.
Kiedy Nelio miał rozwiązać jakiś problem albo pozastanawiać się nad czymś tak długo, aż całkiem wyczerpie temat, zawsze chciał być sam. Nie potrafił myśleć, jeśli ktoś mu hałasował nad głową. Siadywał na spalonej słońcem brązowej trawie na tyłach stacji benzynowej, gdzie za całe towarzystwo miał kilka wychudzonych kóz. Tam właśnie poszedł, żeby pomyśleć o urodzinach Alfreda Bomby. Po godzinie wiedział dokładnie, co będą robić. Zwołał wszystkich na naradę. Nascimento przyniósł skrzynkę podgniłych pomidorów, która zsunęła się z dachu przeładowanego autobusu. Szybko i sprawnie oddzielając zgniłe części pomidorów, zabrali się do jedzenia. Nelio poczekał, aż skrzynka będzie prawie pusta, i zaczął mówić.
- Jutro jest wielki dzień. Alfredo Bomba ma urodziny. Tak mu się śniło, więc to musi być prawda. Kończy najprawdopodobniej dziewięć, dziesięć albo jedenaście lat, ale to nie ma wielkiego znaczenia. Alfredo Bomba ma prawo kończyć tyle lat, ile mu się podoba. Tak więc jutro obchodzimy jego urodziny.
Nelio wskazał na dom stojący niedaleko stacji benzynowej. Za czasów Dom Joaquima należał on do zamożnego właściciela ogromnych plantacji herbaty w dalekich prowincjach zachodnich. Po najeździe młodych rewolucjonistów budynek przez długi czas stał pusty i tylko niszczał, ale w ostatnich latach mieszkali tam różni biali ludzie, którzy przyjeżdżali tu, żeby pomagać - zwykle nazywano ich cooperantes. Teraz akurat był to mężczyzna o bardzo jasnych włosach, pochodzący z kraju, którego nikt nie umiałby umiejscowić na mapie. Nelio słyszał kiedyś, że mężczyzna jest markes, ale nie wiedział, co to znaczy.
Nelio często zastanawiał się nad tymi cooperantes. Chodzili w sandałach i krótkich spodniach, a przy pasku nosili przypięty mały woreczek z pieniędzmi. Nelio myślał, że to może jest ich ubranie służbowe. Mieli duże samochody i prawie zawsze byli bardzo mili dla bezdomnych dzieci, a za pilnowanie samochodu płacili zbyt dużo. Lubili spalić sobie od słońca twarz na czerwono i zawsze starali się pokazać, że się nie boją wszystkich czarnych ludzi, którzy bez przerwy proszą ich o pieniądze; ale Nelio naturalnie przejrzał ich na wylot i wiedział, że tak naprawdę to się boją.
Nelio wskazał na dom.
- Jutro jest sobota. To znaczy, że markes załaduje swój samochód materacami, krzesłami i skrzynkami z jedzeniem. Wróci do domu dopiero następnego dnia, czyli w niedzielę. Jego empregada ma wolne, a nocny stróż zawsze bardzo mocno śpi. Nascimento może dodatkowo skołować dla niego butelkę wina, żeby tym razem zasnął jeszcze mocniej. Człowiek, który mieszka w tym domu, jest markes i cooperante, czyli przyjechał tutaj, żeby pomagać biednym. My jesteśmy biedni, a on może nam pomóc urządzić urodziny Alfreda Bomby. Czyli wyprawimy urodziny w jego domu.
Te słowa wywołały wielką falę protestów. Nelio wiedział, że wszyscy uważają jego pomysł za znakomity, a teraz starają się pomóc, zawczasu wskazując wszystkie możliwe trudności.
- Nie możemy się tam włamać - powiedział Mandioca. - Przyjedzie policja i będziemy musieli wyprawiać urodziny w więzieniu. Strasznie nas pobiją, a zwłaszcza Alfreda Bombę, bo to wszystko przez jego urodziny.
- Nie będziemy się włamywać - uspokoił go Nelio. - Później wam wytłumaczę.
- To nie nasz dom, więc musimy być cicho - zauważył Nascimento. - Ale my nie potrafimy być cicho. Nigdy nie potrafiliśmy. Jak mamy obchodzić czyjeś urodziny, nie robiąc przy tym hałasu?
- Nie będziemy otwierać okien - odparł Nelio. - I niczego nie zniszczymy.
- Nie możemy zapalać światła - odezwał się Pecado. - Będziemy po ciemku łazić po cudzym domu? Furę rzeczy porozbijamy, czy tego chcemy, czy nie.
- Wyjeżdżając, markes zawsze zostawia zapalone światło, żeby nie kusić złodziei.
Nelio odpowiedział na wszystkie zastrzeżenia, po czym wyjaśnił, jak się dostaną do domu.
- W dwóch rzeczach Mandioca jest od nas wszystkich lepszy. Po pierwsze, najlepiej potrafi wzbudzać litość i wyglądać na wygłodzonego. Po drugie umie bardzo długo być cicho i się w ogóle nie ruszać. Dlatego Mandioca pójdzie i zadzwoni do drzwi. Cooperante otworzy. Wtedy zemdlejesz, Mandioca, i osuniesz się na podłogę przez próg. Cooperante bardzo się przejmie, przyniesie ci wody, a ty ją wypijesz. Po chwili poczujesz się lepiej. Spytasz, czy mógłbyś skorzystać z toalety. Kiedy zostawi cię tam samego, uchylisz okno tak, żeby nie było widać. Potem podziękujesz cooperante za wszystko, co dla ciebie zrobił. Na pewno da ci też jakieś drobne na jedzenie. Później wrócisz do nas.
- Jeśli mam udawać głodnego, muszę być najedzony - powiedział Mandioca. - Kiedy naprawdę jestem głodny i mam na takiego wyglądać, wydaję się tylko wściekły.
Nelio wskazał skrzynkę pomidorów.
- Reszta pomidorów jest dla Mandioki - oznajmił. - Musisz o jednym pamiętać, kiedy będziesz w domu. Jeśli naprawdę będziesz musiał zrobić siusiu, masz siusiać na tronie z klapą. Nie rób tego do miski, gdzie są krany. Rozumiesz?
- Nie będę sikał - odparł Mandioca. - Do jakiej miski?
- Zobaczysz na miejscu - powiedział Nelio. - Teraz czekamy, aż cooperante wróci do domu.
- A jeśli jutro nigdzie nie pojedzie? - spytał Nascimento.
- W sobotę i niedzielę każdy cooperante leży plackiem na plaży i czerwienieje - stwierdził Mandioca. - Nelio ma rację.
- Nigdy nie obchodziłem urodzin - odezwał się Alfredo Bomba. - Jak to się robi?
- Je się, tańczy i śpiewa - odparł Nelio. - I my dokładnie tak zrobimy. W dodatku umyjemy się, położymy się spać w łóżkach i pod dachem. Możemy też popatrzeć na obrazki w jego telewizorze.
- Ale on może nie mieć telewizora - powiedział Nascimento.
- Każdy cooperante ma telewizor - wytłumaczył Nelio. - Każdy ma jasne włosy i telewizor. Musicie się wreszcie tego nauczyć, raz na zawsze.
Mandioca zemdlał na progu domu markesa, uchylił okno w ubikacji i dostał dwadzieścia tysięcy, kiedy poczuł się lepiej i mógł już wyjść na ulicę. Następnego dnia stali w szeregu i machali jasnowłosemu mężczyźnie, kiedy odjeżdżał swoim samochodem. Później, po południu, Nascimento skołował pół butelki wina. Około ósmej nocny stróż zasnął, a oni wkradli się do ogrodu za domem. Tristeza wspiął się na plecy Mandioki, po czym jak węgorz wśliznął się przez okno do środka. Chwilę później, zgodnie z instrukcjami Nelia, otworzył drzwi. W mroku poczekali, aż przejdzie dwóch policjantów patrolujących ulice, a potem szybko przebiegli do domu. Nelio surowo zabronił im się ruszać, póki on nie sprawdzi, czy wszystkie zasłony są zaciągnięte. Następnie zebrał ich w przedpokoju.
- Teraz wszyscy idą się myć. Najważniejsze są stopy.
Jako że Nelio wątpił w ich potrzebę czystości, zamknął ich na klucz w łazience i wypuszczał po jednym, sprawdzając, czy się porządnie umyli. Następnie obszedł cały dom, otworzył obie lodówki, zdecydował, gdzie kto będzie spać, włączył telewizor, a na koniec odstawił w bezpieczne miejsce kilka porcelanowych wazonów, które mogły spaść na podłogę i się potłuc.
Nascimento musiał dwa razy myć nogi, zanim zadowolił Nelia. Później przywódca zwołał wszystkich do kuchni.
- Cooperantes zawsze mają w lodówce pełno jedzenia - zaczął. - Jestem pewien, że człowiek, który tu mieszka, tylko się ucieszy, jeśli z okazji urodzin Alfreda Bomby porządnie się najemy. Teraz chodźmy coś sobie ugotować.
Nelio zabrał się do dzieła, jakby planował wyprawę wojenną: Mandioca miał się zająć warzywami, podczas gdy Pecado i Nascimento gotowali ryż. Alfredo Bomba i Tristeza musieli pomagać pozostałym, on sam zaś wziął się do krojenia dużej sztuki mięsa na małe kawałki, które później smażył. Kiedy wszystko było gotowe, ze spiżarni przynieśli sok, usiedli przy dużym stole i czekali tylko na znak Nelia, że mogą zacząć jeść.
- Niewykluczone, że dzisiaj są urodziny Alfreda Bomby - powiedział Nelio. - Przynajmniej tak mu się śniło. Teraz możemy zaczynać.
Podczas kolacji musiał interweniować kilka razy, gdy groziła bójka o kawałki mięsa. Kiedy Nascimento zrobił się hałaśliwy, Nelio powąchał jego szklankę i zrozumiał, że ten wymieszał sobie sok z alkoholem. Szybko zamienił ich szklanki, tak że Nascimento nic nie zauważył, po czym wylał alkohol do zlewu. Później w ogromnej zamrażarce znaleźli dwa spore pudełka lodów i zaczęli tańczyć, a Nelio włączył duże radio przyniesione z salonu. Uznał, że najlepiej będzie, jeśli zostaną w kuchni. Tam nie ma dywanów, a kafelki na podłodze łatwo się myje. Z początku siedział z boku i przyglądał się tańcom. W głowie cicho brzmiały mu dźwięki timbili i bębnów ze spalonej wsi. Nagle wokół niego, w kuchni markesa, pojawili się wszyscy - wszystkie duchy, które go szukały, wszyscy zmarli i ci, którzy nie wiadomo, czy umarli, czy może jeszcze żyli. Poczuł, że za chwilę zrobi mu się tak smutno, że swoją ponurą miną gotów zepsuć urodziny Alfreda Bomby. Wstał z krzesła i przyłączył się do tańca. Ruszał się jak we mgle i pot zaczął płynąć mu z czoła. Tańczyli do późnej nocy, tańczyli, aż w nogach i biodrach zabrakło im kroków tanecznych.
Alfredo Bomba zasnął już wcześniej pod stołem. Nelio pokazał wszystkim, gdzie będą spać - kilku w łóżku markesa, reszta na kanapach. Kiedy w domu zrobiło się cicho, poszedł posprzątać kuchnię. O świcie, gdyby nie otwierać lodówki i zamrażarki, nikt by nie zauważył, że byli tu jacyś goście. Nelio szedł przez uśpione pokoje i patrzył na swoją bandę.
Nagle wydało mu się, że wędruje jednocześnie przez kilka światów i różne czasy. Poczuł się tak jak w niewielkim zagajniku za spaloną przez bandytów wsią, w której dorastał.
Drzew nie spalili, pomyślał. Las rósł przez setki lat i kiedy rodziło się dziecko, sadzono w nim drzewo. Patrząc na drzewo, można było określić wiek człowieka. Naprawdę wysokie i grube pnie, dające najwięcej cienia, należały do ludzi, którzy powrócili już do świata duchów. Drzewa żywych i drzewa umarłych rosły w jednym zagajniku i czerpały soki z tej samej ziemi i z tego samego deszczu. Stały tam, czekając na jeszcze nienarodzone dzieci, na jeszcze nieposadzone drzewa. Las będzie rósł wiecznie, a wiek wsi na zawsze pozostanie zapisany. Patrząc na drzewo, nie można powiedzieć, czy człowiek żyje, lecz wiadomo na pewno, że się urodził.
Nelio spoglądał na śpiących chłopców i myślał, że krąży po świecie, który może właściwie jeszcze nie istnieje. Gdzieś w przyszłości będą spali w łóżkach, na kanapach i będą im się śniły sny, jakie mają tylko ludzie syci. Kto wie, może przyszłość będzie wyglądała jak dom markesa.
Przez ułamek sekundy wydało mu się, że widzi coś, o czym opowiadali starsi, największy cud, na jaki człowiek może zasłużyć: w jednej chwili zobaczyć przeszłość i przyszłość.
Wiedział, że nigdy nie zapomni tej nocy w domu markesa. Alfredo Bomba będzie wspominał swoje urodziny, Nelio zaś uczucie, że swobodnie dryfuje w czasie.
Można latać, nie mając widzialnych skrzydeł, pomyślał. Skrzydła nosimy w sobie, oby tylko było nam dane je dostrzec.
Pierwszy obudził się Tristeza.
- O czym mam dzisiaj myśleć? - spytał.
- Myśl, jakie to uczucie mieć czyste nogi - odparł Nelio.
Chłopcy budzili się po kolei, wycierając sen z powiek. W pierwszej chwili rozglądali się zdumieni dookoła, ale zaraz wszystko im się przypominało. Był wczesny świt. Przez szparę w zasłonach Nelio widział, że stróż nocny jeszcze śpi.
- Pora się zbierać - zarządził. - Idziemy tą samą drogą, którą przyszliśmy.
- Skąd wiedziałeś, że w zimnych szafkach jest tak dużo jedzenia? - spytał nagle Nascimento.
- Jeśli ktoś codziennie znosi do domu wielkie kosze jedzenia, nie da rady wszystkiego połknąć - wyjaśnił Nelio. - Widzisz? Na to pytanie mogłeś sobie odpowiedzieć bez mojej pomocy.
Z domu markesa wymknęli się równie niepostrzeżenie, jak do niego weszli.
- Co on powie - zaczął Alfredo Bomba z niepokojem - kiedy zobaczy, że zniknęło całe jedzenie?
- Nie wiem - powiedział Nelio. - Może to samo, co wszyscy biali, którzy żyją w naszym świecie: że Afryki i jej czarnych mieszkańców nie da się zrozumieć.
- A nie da się? - pytał dalej Alfredo Bomba.
- Nie da się nas zrozumieć?
- Nas się da - wyjaśnił Nelio. - Tylko w świecie, w którym żyjemy, trudno się czasem połapać.
Wyszli na ulicę w przeświadczeniu, że łączy ich wielka tajemnica. Nelio zauważył, że z większą energią niż zwykle o tak wczesnej porze zaczęli grzebać w śmietnikach i obstawiać samochody.
Uznał, że zrobili coś dobrego. Dlatego nigdy więcej tego nie powtórzą.
Tamtego ranka Nelio był bardzo zmęczony. Oznajmił, że usiądzie w cieniu swojego drzewa i nie chce, by mu przeszkadzano. Mają też spróbować się nie bić i nie robić w pobliżu za dużo hałasu.
Kiedy jednak przyszedł pod drzewo, stanął jak wryty. Ktoś już tam siedział. Nelio zezłościł się, że ktoś, kogo nigdy wcześniej nie widział, nie szanuje jego miejsca pod drzewem. Tylko jemu wolno było tam siadać.
Podszedł bliżej i zobaczył, że to dziewczynka. Miała białą skórę i białe włosy, była albinosem jak Yabu Bata.
Czekałem na dalszy ciąg, który nie nastąpił. Nelio przerwał opowiadanie i pogrążył się w myślach. Po chwili spojrzał na mnie.
- Pamiętam, że uznałem, że to musi znaczyć coś ważnego - powiedział słabym głosem, a ja pomyślałem o czerniejących, cuchnących ranach pod bandażem. - Uznałem, że to musi znaczyć coś ważnego - ciągnął. - Najpierw Yabu Bata pokazał mi drogę do miasta, a teraz pod moim drzewem siedzi dziewczynka w łachmanach. Uznałem, że to musi coś znaczyć. I miałem rację.
Nagle pomyślałem o swojej kobiecie. O nowej pomocnicy, której nocą nikt nie odprowadza do domu. Natychmiast poczułem niepokój i radość na myśl, że wieczorem znowu ją zobaczę.
- Widzę, że myślisz o czymś miłym - zauważył Nelio. - Gdybym nie był taki zmęczony, chętnie bym posłuchał.
- Musisz odpocząć - rzekłem. - Później zawiozę cię do szpitala.
Nelio nie odpowiedział. Zamknął oczy. Wstałem i zszedłem z dachu. Szósta noc dobiegła końca.
Siódma noc
Czy po krokach słychać, kiedy ktoś jest zakochany? Jeśli tak - w co wierzę - to gdy drugiego wieczora przyszedłem do piekarni, żeby wspólnie piec chleb, Maria musiała wyczuć, że dla niej bije moje serce. Było bardzo gorąco, a ona miała na sobie lekką sukienkę, pod którą bardzo wyraźnie rysował się kontur jej ciała. Pracowała już, kiedy zszedłem z dachu, i uśmiechnęła się na mój widok.
Teraz, ponad rok od tamtej nocy, myślę, że wszystko mogłoby potoczyć się inaczej: gdyby Nelio nie umarł, a ja nie odszedłbym z pracy u Dony Esmeraldy, by przedzierzgnąć się w Kronikarza Wiatrów, może bylibyśmy teraz parą. Nigdy jednak do tego nie doszło, a dziś jest to już zupełnie niemożliwe, ponieważ Maria związała się z innym. Widziałem ją kiedyś w mieście, szła mocno przytulona do jakiegoś mężczyzny - wydaje mi się, że to sprzedawca ptaków z jednego z miejskich targowisk - i miała ogromny brzuch. Wprawdzie znaliśmy się bardzo krótko i nigdy nie dowiedziałem się, czy moje uczucia były odwzajemnione, ale wspomnienie o niej do dziś stanowi dla mnie największą radość życia. Radość, która nosi w sobie ziarno najgłębszego smutku.
Miałem wrażenie, jakby w ciągu tych niewielu dni i nocy, kiedy na dachu Nelio nikł w oczach od trujących czarnych ran, które w końcu miały odebrać mu życie, dla mnie nastąpił przełom. Chyba naprawdę należy powiedzieć, że Neliowi życie zostało odebrane. Śmierć zawsze przychodzi niewzywana, szkodzi i wprowadza zamęt. W przypadku Nelia jednak śmierć miała ze sobą łom i wdarła się do jego ciała, żeby wykraść duszę.
Później, kiedy zdjąłem biały czepek i odwiesiłem fartuch, żeby już więcej nie wrócić do piekarni Dony Esmeraldy, zaczęło się dla mnie nowe życie. Nie mogłem w nie zabrać ze sobą Marii, choćbym nawet bardzo chciał. Jakże miałbym ją prosić, by poszła w świat jako żona człowieka, który dobrowolnie decyduje się zostać żebrakiem? Jak zdołałbym jej wytłumaczyć, że to dla mnie konieczne?
Widuję ją czasem na ulicy. Nadal jest bardzo piękna. Nigdy jej nie zapomnę. Kiedy pewnego dnia poczuję, że nadszedł mój czas, kiedy duchy wezwą także i mnie, zamknę oczy i ujrzę ją przed sobą, by odejść z tego świata wpatrzony w jej obraz.
Śmierć pewnie stanie się przez to lżejsza. Przynajmniej mam taką nadzieję. Jestem zwykłym, prostym człowiekiem i to, co nieznane, napawa mnie równie wielkim strachem jak wszystkich. Nie sądzę, by mój strach wypływał z faktu, że życie jest krótkie. Mam dreszcze na myśl o ciemności, która mnie wchłonie, bo czuję, że niewyobrażalnie długo pozostanę zmarły.
Mam nadzieję, że mój duch będzie miał skrzydła. Przez cały ten czas, jaki mam spędzić w nieznanej krainie wieczności, nie mogę przecież siedzieć nieruchomo pod drzewem.
Uważam, że po krokach słychać, kiedy ktoś jest zakochany. Stopy ledwo muskają powierzchnię ziemi, cały strach znika, a czas rozpływa się jak mgła wczesnym brzaskiem.
Maria była najlepszym pomocnikiem, jakiego w życiu miałem. Spytałem, gdzie wcześniej pracowała i jak Dona Esmeralda na nią trafiła. Ona jednak tylko się zaśmiała i nie otrzymałem żadnej odpowiedzi.
Patrzeć na nią przy pracy to jakby słuchać śpiewu.
Widząc, że ktoś pracuje tak jak ona, człowiek sam zaczyna śpiewać.
Wydaje mi się, że najlepszy chleb w całym swoim życiu piekłem wtedy, kiedy Maria miesiła ciasto, a ja tuż po północy odprowadzałem ją na ulicę, żeby patrzeć, jak znika w ciemności. Już wyglądałem wieczora, kiedy wróci. Czasem nachodziły mnie dziecinne i może trochę niedojrzałe obawy, że rozpłynęła się w mroku i więcej się nie pojawi. Ale ona zawsze wracała w zwiewnej sukience i kiedy schodziłem z dachu, witała mnie pięknym uśmiechem.
Bardzo pragnąłem opowiedzieć jej o Neliu. Myślałem, że pewnie lepiej niż ja potrafiłaby zmienić mu opatrunek, a może nawet zdołałaby go przekonać, żeby dał się znieść z dachu i zawieźć do szpitala, jeśli chce jeszcze trochę pożyć.
Mimo to nic jej nie powiedziałem. Nigdy też przy Neliu nie wspomniałem o niej.
Na górze, pod gwiazdami, byliśmy tylko my dwaj - on i ja.
Kiedy wsadziłem do gorącego pieca pierwsze blachy i przyszedłem na dach, odniosłem wrażenie, że Nelio na mnie czeka. Czyżby naprawdę mu się polepszyło? Rany poczerniały jeszcze bardziej, a zmieniając opatrunek, musiałem wstrzymywać oddech, bo smród był nieznośny. Czy może jednak zachodził jakiś niewidoczny dla mnie proces zdrowienia? Dotknąłem jego czoła i otrzymałem odpowiedź przeczącą. Znów był rozpalony. Zioła od pani Muwulene wymieszałem z wodą, Nelio wypił je z trudem. Wtedy dotarło do mnie, że nigdy nie spytał, co mu podaję. Od kiedy wniosłem go na dach, ani razu nie wątpił, że umiem go pielęgnować.
A może już od samego początku, od kiedy padł strzał, wiedział, że nie ma dla niego ratunku?
Wolałbym nie dźwigać tej odpowiedzialności całkiem sam. Była dla mnie zbyt wielka, ale nie miałem z kim się nią podzielić. Po prostu było już za późno.
Zmieniłem mu bandaż i pomogłem włożyć czystą koszulę. Noc nadeszła gorąca, więc go odkryłem, a koc wsunąłem mu pod głowę jako dodatkową poduszkę. Nelio był bardzo słaby, lecz oczy dziwnie mu jaśniały. Znowu poczułem, że potrafi mnie przejrzeć na wylot.
Kiedy patrzył tak na mnie, był dziesięcioletnim chłopcem z dwiema kulami w ciele. Gdy jednak wracała gorączka, znów stawał się bardzo starym człowiekiem. Pomyślałem, że chyba nie tylko jego świadomość potrafi bez trudu wędrować między przeszłością a przyszłością, między światem duchów a tym, w którym żyjemy. Jego ciało też umiało zmieniać wiek - z chłopięcego, w którym jest, przechodzić w starczy, którego nigdy nie dożyje.
- Czy duchy przodków mają twarze? - spytałem nagle. Sam nie wiem, skąd mi się wzięło to pytanie, bo właściwie dopiero po chwili zdałem sobie sprawę z własnych słów.
- Ludzie mają twarze - odparł Nelio. - Duchy nie. A mimo to możemy je rozpoznać. Wiadomo, kto jest kto. Duchy nie mają też oczu, ust ani uszu, a mimo to widzą, mówią i słyszą.
- Skąd wiesz? - dopytywałem się.
- Duchy są tu, wokół nas - powiedział. - Są tutaj, tyle że ich nie widzimy. Liczy się, żebyśmy wiedzieli, że one nas widzą.
Nie pytałem już więcej. Nie byłem pewien, czy dobrze zrozumiałem, co miał na myśli, ale nie chciałem go niepotrzebnie męczyć.
Tej nocy opowiedział o przyjściu xidjany.
To ona siedziała pod drzewem rankiem po urodzinach Alfreda Bomby w domu markesa. Ubranie miała w strzępach, twarz poparzoną słońcem, no i była albinosem. Kiedy usłyszała kroki Nelia, gwałtownie się odwróciła.
- Co robisz na moim miejscu pod drzewem? - spytał.
- Cień drzewa to nie jest dom, który można sobie przywłaszczyć - odparła xidjana. - Nie zamierzam się stąd ruszać.
Od kiedy Nelio był na ulicy, nikt nigdy nie napyskował mu tak jak teraz xidjana. Jednocześnie odniósł wrażenie, że dziewczynka jest niepewna i delikatna. Kucnął dość blisko niej i zaczęli rozmawiać.
- Jak się nazywasz?
- Deolinda.
- Skąd jesteś?
- Tak samo jak ty. Znikąd.
- Co tu robisz?
- Chcę tu zostać.
W tym momencie przerwał im Nascimento, który ze swojego miejsca na platformie pilnowanej ciężarówki dostrzegł pod drzewem xidjanę. Przybiegł ze strasznym wrzaskiem.
- Co ona tu robi? Nie wiesz, że xidjana oznacza nieszczęście?
- Nie oznaczam nieszczęścia - powiedziała dziewczynka i wstała.
- Wynoś się stąd - wrzasnął Nascimento i rzucił się na nią z pięściami. Nelio nie zdążył mu przeszkodzić, ale okazało się, że nie było trzeba. Xidjana błyskawicznie się odwinęła i Nascimento upadł jak długi. Leżał przez chwilę na ziemi i zdumiony gapił się na pochyloną nad nim Deolindę.
- Nie oznaczam nieszczęścia - powtórzyła dziewczynka. - Każdego dam radę pobić. Chcę tu zostać.
- Ale my nie możemy mieć tu xidjany - zaoponował Nascimento i wstał.
- Ona ma na imię Deolinda - powiedział Nelio. - Wracaj do pilnowania ciężarówki. Jest od ciebie silniejsza.
Nascimento odszedł. Nelio zobaczył, jak na platformie ciężarówki zbiera resztę chłopców. Nikt nie chciałby mieć w bandzie albinosa. Nelio też uważał, że lepiej, żeby Deolinda zniknęła. Banda nie może być za duża, bo wtedy nie tylko on straciłby nad nią kontrolę, ale i ona sama straciłaby kontrolę nad sobą.
- Usiadłaś na moim miejscu - odezwał się. - To jest zabronione. Idź stąd! Nie możemy mieć u siebie dziewczyny. Nie umiesz nic, czego my byśmy nie potrafili.
- Umiem czytać - odparła Deolinda. - Umiem dużo rzeczy.
Nelio był pewien, że kłamie. Podszedł do najbliższego budynku i wskazał na słowo wyryte w murze.
- Co tu jest napisane? - spytał.
Deolinda łypnęła oczami, które bolały ją od ostrego słońca.
- Terrorista.
- Nelio sam nie umiał czytać i zrozumiał, że nie jest w stanie ocenić, czy to prawda.
- Dajesz radę przeczytać litery tylko dlatego, że są bardzo duże - stwierdził wymijająco.
Podniósł z ziemi kawałek podartej gazety.
- Przeczytaj to - rozkazał, podając Deolindzie papier.
Ona przysunęła go do oczu i zaczęła czytać.
- „Pewna grupa dzieci będzie miała możliwość zamieszkać w dużym domu. Niczyje dzieci staną się dziećmi Wszystkich".
- Co to znaczy: „niczyje dzieci"? Które to?
Deolinda zmarszczyła czoło. Po chwili twarz jej się rozjaśniła.
- Może to my!
Sylabizowała dalej.
- „Pewna europejska organizacja sfinansuje projekt..."
- Projekt?
- Będziemy projektowani. Ja już raz byłam projektowana. Dostałam ubranie i miałam zamieszkać w domu z innymi dziećmi. Chodziło o to, żebym nie mieszkała na ulicy, ale się z tego wyprojektowałam najszybciej, jak się dało.
Nelio niechętnie musiał przyznać, że Deolinda faktycznie potrafi czytać. Pojął, że ma niezłą głowę, chociaż białą i pełną rozjątrzonych oparzeń. Mimo to nadal wahał się, czy będzie mogła zostać w bandzie. Może to prawda, że albinosi przynoszą nieszczęście? Przypomniało mu się, że od ojca słyszał rzecz dokładnie przeciwną: xidjana nigdy nie umiera, xidjana posiada wiele cudownych mocy.
Największy problem tkwił jednak w czymś innym. Była dziewczyną. Na ulicach żyło bardzo mało dziewczynek. Zwykle gorzej sobie radziły niż chłopcy.
Poczuł, że musi pomyśleć w samotności.
- Idź stąd - powiedział. - Skołuj dwa pieczone kurczaki. Pokaż, co potrafisz. Później zdecyduję.
I Deolinda poszła. Na ramieniu miała niedużą torbę plecioną z łyka. Sukienka zwisała na niej w strzępach, ale dziewczynka poruszała się tak, jakby w każdej chwili mogła ruszyć w pląsy. Nelio usiadł na swoim miejscu pod drzewem. Co by zrobił Cosmos? - zastanawiał się. Spróbował wyobrazić go sobie na pokładzie statku, daleko stąd, bardzo blisko słońca. Próbował usłyszeć jego głos.
- Zwariowałeś, jeśli chcesz ją przyjąć do bandy - mówił mu głos Cosmosa.
- Ale ona potrafi czytać - argumentował Nelio.
- Nigdy nie słyszałem, żeby jakieś bezdomne dziecko umiało czytać. A już na pewno nie dziewczyna.
- Widziałeś jej oczy - powiedział Cosmos, a Neliowi wydało się, że jest poirytowany. - Widziałeś, jakie są czerwone i chore? Takie oczy ma się od czytania, a później człowiek ślepnie.
- Każdy xidjana ma czerwone oczy - odparł Nelio. - Nawet jeśli nie potrafi czytać.
Usłyszał, że Cosmos wzdycha.
- No to pozwól jej zostać - powiedział Cosmos. - Ale przegoń ją, jak tylko pojawią się kłopoty.
Nelio kiwnął głową. Pozwoli jej zostać. Ale wyłącznie pod warunkiem, że przyniesie pieczone kurczaki.
Nadszedł wieczór, a Deolinda nie wracała. Nelio uznał, że pewnie dotarło do niej, że nie będzie mogła zostać, i dlatego nawet się nie starała zdobyć kurczaków. Nascimento chodził bardzo zadowolony i oznajmił, że ją zabije, jeśli jeszcze kiedyś pokaże się na ulicy. Na to Mandioca przypomniał mu, że xidjana przewróciła go na ziemię, i wybuchła gwałtowna bójka, którą Nelio z trudem przerwał. Najpierw Nascimento rzucił się na Mandiocę, ale kiedy wmieszał się Alfredo Bomba, ich wściekłość obróciła się przeciwko niemu. Nelio nauczył się, że bójki bezdomnych dzieci mają swoje własne reguły i potrafią się potoczyć w najmniej spodziewanym kierunku.
- Deolinda odeszła - powiedział, kiedy przestali się bić. - Może wróci, a może nie. Na razie możemy zapomnieć, że w ogóle tu była.
Zaczęli się szykować do snu.
- O czym mam teraz myśleć? - spytał Tristeza.
- Myśl o nocy w domu markesa - odparł Nelio.
- Przestałem myśleć o swoim banku - oznajmił Tristeza z dumą.
- Raz w tygodniu wolno ci o nim myśleć - uznał Nelio. - Tylko nie po południu, kiedy mamy swoją sjestę.
Rankiem następnego dnia Deolinda wróciła. Nelio zobaczył ją znowu pod swoim drzewem. Kiedy podszedł, wyjęła z torby dwa kurczaki.
- Gdzie je zdobyłaś? - spytał.
- Jeden ambasador wydawał w swoim ogrodzie uroczyste przyjęcie. Wdrapałam się przez płot i weszłam do kuchni, tak żeby nikt mnie nie widział.
Nelio nie miał pojęcia, co to jest ambasador. Przez chwilę się wahał, czy pokazać jej, że nie wie. Ale ciekawość zwyciężyła.
- Ambasador? - spytał.
- Ambasador dalekiego kraju.
- Jakiego kraju?
- Europy.
Nelio słyszał o Europie. To stamtąd pochodzą markesi, wszyscy cooperantes z sakiewkami pełnymi pieniędzy.
Spróbował kawałek kurczaka.
- Za mało piri-piri - stwierdził.
Deolinda otworzyła torbę i wyjęła nieduży słoiczek.
- Piri-piri - powiedziała.
Dzieciaki podeszły do nich ostrożnie. Nelio rozdzielił między wszystkich kurczaki. Nascimento z początku nie chciał przyjąć swojego kawałka, ale po chwili porwał go i usiadł trochę dalej. Od tego momentu Deolinda należała do bandy. Nelio przypomniał sobie pytanie Cosmosa o to, do kogo przynależy, i decyzję, że będzie jednym z nich. Teraz przyjęli do siebie Deolindę i Nelio wiedział, że skład bandy już się nie zmieni. Nikt nie dojdzie, dopóki kogoś nie ubędzie.
Kiedy kurczaki zostały zjedzone, przywołał z powrotem Nascimenta.
- Od tej chwili Deolinda jest z nami. To oznacza, że nikomu nie wolno jej bić bez mojego pozwolenia. Ponieważ jest nowa, będzie dostawać tylko połowę zwykłego przydziału pieniędzy. Kiedy uznamy, że na to zasłużyła, zacznie dostawać tyle samo, co wszyscy. Nikomu nie wolno mówić na nią xidjana, jeśli ona sama się na to nie zgodzi. Deolindzie nie wolno z kolei wykorzystywać faktu, że jest dziewczyną. Ma dokładnie te same prawa, co wszyscy.
Nelio zastanowił się, czy o czymś nie zapomniał. Po chwili wahania dodał:
- Jeśli Deolinda chce być sama, kiedy siusia, ma do tego prawo. Poza tym przysługuje jej osobny koc, jeżeli w nocy będzie zimno, ale musi go sobie sama zdobyć.
Rozejrzał się, czy ktoś chce coś powiedzieć.
- Po co nam ona? - odezwał się Nascimento. - Nie jest ani czarna, ani biała i przynosi nieszczęście.
Ku zdumieniu wszystkich wypowiedź Nascimenta skomentował Tristeza.
- Może to dobrze. U nas jest xidjana, u białych jest biała. Potrafi być i nimi, i nami.
- Dobra odpowiedź - pochwalił Nelio. - Niedługo zasłużysz na swoje tenisówki.
Nelio szybko zrozumiał, że dobrze zrobił, przyjmując do bandy Deolindę. Świetnie żebrała, potrafiła sprytnie wykorzystać każdą niespodziewaną sytuację na ulicy. W dodatku umiała się bić i bronić. Wkrótce nikt nie miał odwagi podnieść na nią ręki, nie ryzykując przy tym, że to ona okaże się silniejsza. Tylko Nascimento nadal otwarcie okazywał niezadowolenie z jej obecności. Nelio zaczął podejrzewać, że pewnego dnia przejdzie on do innej bandy. Wziął go za stację benzynową i wprost spytał, czy zamierza ich zostawić.
- Nie - odparł Nascimento.
Nelio słyszał, że kłamie, rozumiał jednak, że nic nie może zrobić, jeśli tamten już podjął decyzję.
Dużo czasu upłynęło, zanim Nelio zaczął rozumieć, co zagnało Deolindę na ulicę. Ilekroć o to pytał, syczała tylko, że to nie jego sprawa. Dopiero pewnego dnia, kiedy spała, a on otworzył jej torbę i znalazł fotografię mężczyzny i kobiety, zaczął coś podejrzewać. Mężczyzna na zdjęciu nie miał twarzy: została wydrapana paznokciem albo kamieniem. Nelio odłożył zdjęcie, zawstydzony, że w ogóle otwierał torbę. Nigdy nie powinno się nikogo zmuszać do odsłonięcia tajemnicy; nikt nie ma też prawa kraść wiadomości, żeby zaspokoić własną ciekawość.
Przypomniał sobie, co kiedyś powiedziała jego matka: nikt nie ma prawa włamywać się jak złodziej nocą do cudzego serca.
Nelio zauważył, że Deolinda zaprzyjaźniła się z Mandiocą. Często siedzieli w kucki na ulicy, coś sobie szepcząc i parskając śmiechem. Jeśli w pobliżu był Nascimento, zgrzytał tylko zębami, nie mając odwagi wedrzeć się między nich. Oni nie zwracali na niego uwagi.
Jednego wieczoru, kiedy Nelio szedł już do swojego posągu, zauważył, że Deolinda idzie za nim. W pierwszym odruchu chciał się zatrzymać i odesłać ją do pozostałych, ale zrozumiał, że oto nadarza się sposobność, aby dowiedzieć się, co ją wygnało na ulicę. Na placyku - o tej porze było tam całkiem pusto, jeśli nie liczyć śpiących stróżów i człowieka, który sprzedawał kurczaki ze swojej opalanej węglem beczki - Nelio usiadł pod posągiem. Deolinda stanęła na rogu ulicy, próbując ukryć się w mroku, ale Nelio zawołał, że ją widzi. Myślał, że poczuje się speszona, bo ją przyłapał.
- Kto ci pozwolił mnie śledzić? - odezwał się.
- Chciałam zobaczyć, gdzie mieszkasz - odparła, patrząc mu odważnie w oczy.
- Możesz chodzić za mną do śmierci, ale i tak nigdy się nie dowiesz, gdzie mieszkam.
- Dlaczego?
- Dlatego że ja po prostu nagle znikam.
- Chcę zobaczyć.
Nelio kiwnął głową.
- A jeśli zniknę i nic nie zauważysz, co dostanę w zamian?
Deolinda cofnęła się gwałtownie o krok.
- Nie chcę xogo-xogo.
Nelio poczuł się zażenowany. Wiedział, co to xogo-xogo, ale nigdy tego nie robił. Wiedział, że jeszcze nawet nie dorósł, żeby mieć na to ochotę.
- Chcę tylko wiedzieć, skąd jesteś. Nic więcej.
- Dlaczego chcesz wiedzieć?
- Nie możesz zostać w bandzie, jeśli ja się nie dowiem, skąd jesteś. Co robiłaś, zanim cię zastałem na swoim miejscu pod drzewem? Dlaczego tam siedziałaś? Mam wiele pytań.
Widział, że się namyśla. W końcu skinęła głową.
- Nie potrafisz zniknąć tak, żebym nie zauważyła. Dlatego zgadzam się odpowiedzieć na twoje pytania.
- Odwróć się i zamknij oczy. Zatkaj uszy. Licz do dziesięciu. Umiesz liczyć?
- Wszystko umiem. Umiem liczyć, czytać i pisać.
- Jak się tego nauczyłaś? Nie odpowiedziała.
- Odwróć się - powtórzył. - Zamknij oczy i licz głośno do dziesięciu. No i zatkaj uszy. Jeśli będziesz podglądać, oślepniesz.
Nelio zauważył, że przeszedł ją dreszcz. Domyślił się, że ona też słyszała o jego nadprzyrodzonych zdolnościach.
Odwróciła się, zamknęła oczy i zaczęła liczyć. Nelio błyskawicznie otworzył klapę i wśliznął się do wnętrza posągu. Widział Deolindę przez dziurkę w grzywie konia. Doliczyła do dziesięciu i obejrzała się. Placyk był pusty, Nelio nie miał gdzie się schować, nie zdążyłby też dobiec do rogu ulicy i zniknąć.
Próbował z twarzy Deolindy odczytać jej myśli. Czuł, że czegoś takiego się nie spodziewała.
Po chwili odeszła. Nelio poczekał, aż zniknie z placyku, wyszedł przez klapę i co sił w nogach popędził najkrótszą drogą przez puste ulice z powrotem pod budynek ministerstwa sprawiedliwości, gdzie reszta bandy od dawna już spała. Usiadł pod swoim drzewem i czekał. Kiedy zobaczył, że Deolinda nadchodzi, wstał szybko i ruszył w jej stronę. Na jego widok, aż podskoczyła.
- Zniknąłem i wróciłem - powiedział.
Wyciągnął do niej rękę.
- Dotknij. Moja ręka jest ciepła. Nie stoi przed tobą żaden cień ani upiór.
Musnęła go ostrożnie opuszkami palców.
- Ludzie o wiele za dużo śpią - stwierdził Nelio. - Poświęćmy tę noc na rozmowę.
Wziął ją ze sobą do ogrodu botanicznego, który leżał na zboczu pod szpitalem. Furtki były pozamykane na grube łańcuchy i kłódki, ale on wiedział, gdzie w ogrodzeniu jest dziura. Wślizgnęli się do środka i skierowali w stronę ławki, na której jeszcze się dało siedzieć. Po drugiej stronie parkanu stał hotel, jego neonowy szyld rzucał światło na ich ławkę.
Deolinda była bardzo blada.
Nelio spojrzał na jej podartą sukienkę i pomyślał, że niedługo będzie trzeba zebrać pieniądze na nową.
Nie musiał zadawać pytań. Ona sama zaczęła opowiadać o swoim życiu, a on słuchał uważnie i czuł, że to przynosi jej ulgę.
Urodziła się na jednym z najbiedniejszych przedmieść, wśród gratów i rupieci, które otaczają bagnisty śmietnik miasta. Urodziła się albinosem. Ojciec nie chciał jej w ogóle oglądać i oskarżył matkę, że spłodziła dziecko z nieboszczykiem w czasie tajnych schadzek na cmentarzu. Potem przegnał ją z domu. Matka opowiadała później Deolindzie, że był to dla niej czas największej rozpaczy. Ale nie zabiła dziecka, nie udusiła i nie zakopała w śmieciach, żeby móc wrócić do męża. Razem z córką poszła do wsi leżącej wiele dni drogi od miasta. Tam miała siostrę i mogła u niej zamieszkać. Pozostałych troje dzieci zostało z ojcem, matka tak za nimi tęskniła, że przez długi czas dosłownie umierała z rozpaczy. Po wielu miesiącach dostała wiadomość od męża, żeby nie wracała, bo znalazł sobie nową kobietę, która nigdy nie urodzi mu albinosa. Dzieci zostaną z nim, a on przeklina hańbę, jaką na niego ściągnęła, zdradzając go z upiorem na cmentarzu.
- Urodziłam się, mając upiora za ojca - powiedziała Deolinda i brzmiało to tak, jakby przy każdym słowie pluła. - Teraz, kiedy jestem dorosła i mądra, rozumiem, że to prawda. Mój ojciec jest upiorem, nawet jeśli jeszcze żyje.
- Ile masz lat? - spytał Nelio.
Wzruszyła ramionami.
- Jedenaście. Albo piętnaście. Albo dziewięćdziesiąt.
- Mnie się wydaje, że dwanaście - powiedział.
- Jeśli mam dwanaście lat, będę miała tyle samo do końca życia - oznajmiła. - Dlaczego ciągle trzeba swój wiek zamieniać na jakiś inny?
- Niedawno pomyślałem dokładnie to samo - rzekł Nelio. - Sądzę, że tak długo będę miał dziesięć lat, aż mi się w końcu znudzi. Wtedy będę miał dziewięćdziesiąt trzy.
W sadzawce rechotały żaby. Deolinda miała w torbie kilka podgniłych bananów, którymi się podzielili.
Gdy przeżyła cztery pory deszczowe i nauczyła się chodzić, dotarło do niej, że jest inna. Wtedy jednak, kiedy pewnie bardziej niż kiedykolwiek potrzebowała matki, matka postradała zmysły i nawet sprowadzony z innej wsi słynny curandeiro nie potrafił jej wyleczyć. Przestała jeść, nie zaplatała już włosów i chodziła po wsi bez ubrania. W końcu siostra zamknęła ją w komórce, a drzwi zabiła gwoździami. Przez szpary w ścianach podawano jej wodę. Właśnie tam, w środku, umarła, bo wykłuła sobie oczy ostrą drzazgą z jednej z bambusowych tyk, na których opierał się dach. Ostatnie, co Deolinda pamięta, to dłonie matki wysunięte przez szpary w ścianie komórki. Miała wrażenie, że tylko tyle zostało z jej matki. Dwie puste, kurczowo splatające się dłonie.
Potem siostra matki zmieniła się w stosunku do Deolindy, oskarżała ją o to, co się stało. Dziewczynka często była bita, a czasem nawet nie dostawała jeść. Próbowała zrozumieć, dlaczego wszystko jest teraz inaczej, ale nikt nie potrafił jej tego wyjaśnić. Dlatego zaczęła się poczuwać do winy, którą ją obarczano. To właśnie ją przodkowie wybrali, żeby nosiła w sobie ich złe uczynki. Zrozumiała, że nie może zostać we wsi, a jedyną deską ratunku wydał jej się ojciec. Pewnej nocy, kiedy wszyscy spali, odeszła i nigdy już nie wróciła. Dotarła do miasta i przy cuchnącym wysypisku śmieci odnalazła dom swojego ojca, ale on przegnał ją kosturem i zakazał jej się tam więcej pokazywać. Teraz zostały jej już tylko ulice. Nieraz siostry zakonne zabierały ją do domu dziecka, ona jednak nigdy nie zostawała tam dłużej niż dwa dni. Na ulicach było więcej takich białych ludzi jak ona. Niektórzy mieli nawet samochody i stanowiska, mieszkali w porządnych domach. Przede wszystkim zauważyła, że mają czarne dzieci. Na ulicach miasta nie ona jedna była inna.
- Chcę żyć tak długo, aż będę mogła rodzić dzieci - oznajmiła. - Urodzę tysiąc dzieci i wszystkie będą czarne. Kiedy już nie dam rady więcej rodzić, zatłukę na śmierć swojego ojca.
- To chyba nie jest dobry pomysł - powiedział Nelio w zamyśleniu. - Jeśli koniecznie trzeba go zatłuc, lepiej poproś o to kogoś innego. Chyba nie jest tak fajnie siedzieć w więzieniu.
- Chcę, żebyś mnie nauczył, jak się znika - przerwała mu Deolinda.
- Nie umiem - odparł Nelio. - Sam nie wiem, jak to się robi. Powiedz lepiej, dlaczego chciałaś być z nami.
Deolinda długo siedziała bez słowa. Nelio widział, że się waha. Zamknął oczy, żeby się chwilę przespać na ławce, zanim ona się zdecyduje.
Podskoczył gwałtownie, kiedy dotknęła jego ramienia.
- Spałeś - stwierdziła.
- Nie lubię czekać - wyjaśnił. - Zamiast czekać, robię coś innego. Teraz akurat spałem.
- Cosmos jest moim bratem.
Nelia zamurowało. Długo myślał nad tym, co usłyszał. Czyżby to rzeczywiście była prawda?
- Widział, jak ojciec przepędza mnie kosturem. Wtedy Cosmos mieszkał jeszcze w domu. Jego też ojciec zaczął okładać. Uciekł więc do miasta i został przywódcą tych, co tam teraz śpią na schodach. Czasem spotykaliśmy się po kryjomu. Powiedział, że będę mogła dołączyć do bandy, kiedy on wyjedzie w podróż. To on nauczył mnie czytać, pisać i liczyć.
- Ale przecież nie mógł wiedzieć, że cię przyjmę.
- Podejrzewał, że to zrobisz.
Nelio nie mógł przestać myśleć o tej dziwnej wiadomości.
- Czy to dlatego Cosmos wyruszył w podróż? - spytał po chwili. - Żebyś mogła do nas dołączyć?
- Może.
- Cosmos powinien wisieć na ścianie jakiegoś kościoła - stwierdził Nelio nieobecnym głosem.
- Nie on sam, ale jego portret. Jego twarz wyrzeźbiona w drewnie. Jak święty.
Wyszli z ogrodu botanicznego przez tę samą dziurę, przez którą się tam dostali.
- Jak będę duża, będę śpiewać dla całego świata - odezwała się nagle Deolinda, kiedy szli przez puste miasto.
- Umiesz śpiewać?
- Tak - odparła. - Umiem śpiewać. I mam bardzo czarny głos.
- Wszyscy ludzie mają czerwone języki - zauważył Nelio. - Tak samo krew. Dużo jest dziwnych rzeczy, nad którymi można się zastanawiać.
Deolinda zawinęła się w koc obok Mandioki. Tristeza i Mandioca leżeli po obu stronach Nascimenta, który wpełzł do swojego kartonu i zamknął wieko. Leżeli tam jak dwaj strażnicy, przygotowani na to, że Nascimenta zaatakują potwory wiecznie czyhające na niego w snach. Nelio zamyślił się, patrząc na bandę obdartych dzieci. W końcu ruszył w stronę swojego posągu. Cały czas myślał o historii Deolindy. Po drodze minął duży hotel, przed którym wystrojeni ludzie wsiadali do swoich samochodów. Przystanął na chwilę, żeby przyjrzeć się bogactwu. Potem poszedł dalej.
Wspiął się do brzucha konia i ułożył głowę na jego tylnym kolanie, ale nie mógł zasnąć, chociaż było późno. Wracał myślami do swojego dawnego życia, jeszcze sprzed owej nocy, kiedy bandyci wychynęli nagle z ciemności, żeby spalić wieś. Czuł się, jakby jakiś niewidzialny wiatr ciągnął go w przeszłość. Nagle w brzuchu konia zaroiło się od duchów, które obsypały go wspomnieniami. Przytłoczył go wielki smutek, tak wielki, że wychudzone ciało chłopca z trudem mogło go udźwignąć.
Jest świt. Z suchej ziemi przed lepiankę podnoszą się wirujące tumany kurzu. Matka młóci kukurydzę. Śpiewa. On budzi się na macie z łyka w mroku lepianki. Przez otwór w ścianie do środka wciska się zapach palonego drewna. Zapach palonego drewna, który każdego ranka przypomina mu, że ma przeżyć jeszcze jeden dzień. Wychodzi na palące słońce i widzi, że to wszystko prawda: matka tłukąca ciężkim drągiem kukurydzę, jego malutka siostrzyczka na jej plecach...
Nelio stanął wyprostowany z głową w klatce piersiowej jeźdźca. Czuł się, jakby koń ożył. Pomyślał, że musi jak najprędzej wracać do domu. Musi się dowiedzieć, co się stało, kto przeżył, a kto nie żyje.
Krążące wokół niego duchy nie miały twarzy. Nelio cały czas się bał, że wyczuje obecność ojca albo matki, albo któregoś z rodzeństwa. To by znaczyło, że umarli, a wtedy jemu byłoby jeszcze ciężej żyć - żyć tym swoim obecnym życiem, które polega tylko na tym, aby przeżyć.
Okres, który nastąpił później, Nelio miał wspominać jako czas, kiedy ani razu nie zatańczył, nie zaśpiewał ani się nie uśmiechnął. Nie umiał ukryć, że coś mu leży na sercu, i nawet nie próbował. Często denerwował się, że mu przeszkadzają - Nascimento wiecznie między jedną bójką a drugą, Tristeza, który codziennie przychodził z pytaniem, o czym ma dzisiaj myśleć i kiedy dostanie swoje tenisówki. Nelio potrafił się gorączkować i wściekać, a później jeszcze bardziej markotniał, bo zrobił coś, na co Cosmos nigdy by sobie nie pozwolił. Deolinda, widząc, że chce być sam, próbowała go chronić. Odganiała bandę, kiedy się dało, i zawsze dbała o to, żeby miał co jeść i nie musiał sam łazić po śmietnikach w poszukiwaniu resztek.
W cieniu swojego drzewa Nelio często myślał o Cosmosie. Zastanawiał się, czy jeszcze żyje, czy utonął w morzu, czy może dopłynął tak blisko słońca, że się zapalił i spłonął. Zastanawiał się, czy Yabu Bata znalazł ścieżkę, której szukał przez ponad dziewiętnaście lat.
Kiedy myśli stawały się za ciężkie, wyruszał na długie samotne wędrówki, a oni zawsze kogoś za nim wysyłali, żeby przypadkiem nie wszedł prosto w morze i nie przepadł. Nelio oczywiście widział, że za każdym razem ktoś go śledzi. Normalnie stanąłby, odwrócił się i powiedział, że chce być sam. Teraz jednak nawet na to nie miał siły. Szedł i szedł, czasem aż do miejsca, w którym się zatrzymał, zanim po raz pierwszy znalazł się w mieście. Nierzadko wracał dopiero po zmroku.
To Mandioca wpadł na pomysł, żeby pocieszyć Nelia, dając mu psa. Często siedzieli wszyscy i zmartwieni rozmawiali o smutku Nelia i jego dziwnym stanie ducha.
- On za dużo myśli - stwierdził Nascimento.
- Cosmos nigdy aż tyle nie myślał. Nelio zachorował na głowę. Spuchła mu od tego wszystkiego, nad czym się w kółko zastanawia.
- Potrzeba mu psa - zawyrokował Mandioca.
- Kiedy ma się psa, nie ma się czasu myśleć.
- Co ty wiesz o psach? - spytała Deolinda.
- Miałem kiedyś psa - odparł Mandioca ze smutkiem.
- Co się z nim stało? - dopytywała się Deolinda.
- Uciekł - powiedział Mandioca. - Codziennie go szukam. Może próbuje mnie znaleźć.
- Dawno nie żyje - wtrącił Nascimento złośliwie. - Psy umierają wcześniej niż ludzie.
Nascimento i Mandioca już się zaczynali tłuc, ale Pecado ich rozdzielił, mówiąc, że zamiast tego powinni się martwić o Nelia.
Przedyskutowali za i przeciw i uznali, że mimo wszystko warto spróbować. Następnego dnia złapali w porcie brązowego psa. Ugryzł Nascimenta w rękę, ale w końcu udało im się założyć mu smycz, po czym triumfalnie zawlekli go na swoją ulicę. Kiedy przyszli, Nelio siedział pod drzewem.
- Mamy dla ciebie psa, żeby ci się poprawił humor - oznajmił Pecado. - Na razie nie ma imienia. Musisz go też oswoić. Poza tym ugryzł Nascimenta w rękę, ale dla ciebie na pewno może być dobrym towarzyszem.
Nelio gapił się na psa, który szczekał i skamlał. Pomyślał o psach, jakie bandyci pozabijali, paląc jego wieś.
Wziął smycz od Alfreda Bomby.
- Dziękuję, że złapaliście dla mnie psa. Daję mu na imię Rico. Bezdomny pies jest jeszcze biedniejszy niż my, ale mogę mu przynajmniej dać dobre imię. Zatrzymam go do jutra, a później wypuszczę na wolność, ale on i tak pozostanie moim psem. Jutro już będę w lepszym humorze. A teraz zostawcie mnie samego.
Przez całą noc pies stał przywiązany pod posągiem i szczekał. Wczesnym świtem Nelio go wypuścił. Rico natychmiast uciekł i Nelio więcej go nie zobaczył. Nie mogąc zasnąć przez psi skowyt, rozmyślał nad tym, że powinien coś zrobić ze swoim złym humorem. Nie może być przywódcą bandy, jeśli ciągle się niecierpliwi i złości. Z drugiej strony, nie wolno mu odejść, bo obiecał Cosmosowi. Zresztą nikt z pozostałych nie mógłby przejąć dowództwa.
Jedyną osobą, która mu przychodziła do głowy, była Deolinda, ale w praktyce to by nigdy nie przeszło. Bandzie dzikich bezdomnych dzieci nie mógł przewodzić albinos, i to w dodatku dziewczyna.
Następnego dnia zwołał wszystkich na tyłach stacji benzynowej.
- Miałem ostatnio sporo do przemyślenia. Szło mi to opornie, bo cały czas hałasujecie. Od dzisiaj jednak wszystko będzie inaczej. Nie będę już tak często siedział sam w cieniu pod drzewem.
Jego słowa podziałały tak, jak sobie zaplanował. Widział, że wszyscy odetchnęli z ulgą. Żeby jeszcze wyraźniej podkreślić, że znów wszystko jest po staremu, zarządził, że odtąd będą więcej pracować i przestaną bez sensu przesypiać sjesty. Za uzbierane pieniądze Tristeza będzie mógł iść do sklepu i wybrać sobie tenisówki. Poza tym od tej pory Deolinda będzie dostawać tyle samo pieniędzy, co pozostali. I kupią jej nową sukienkę.
- To, że my chodzimy w podartych ubraniach, to jedno - powiedział Nelio. - Ale Deolinda jest dziewczynką. Nie może być byle jak ubrana. Musisz się tylko porządnie umyć, zanim włożysz nową sukienkę. Starej masz nie wyrzucać, bo w niej będziesz grzebać w śmietnikach w poszukiwaniu jedzenia.
Kilka dni później Tristeza z wysoko podniesioną głową wszedł do sklepu obuwniczego, a kiedy z niego wyszedł, miał na nogach białe tenisówki. Tego samego popołudnia Deolinda kupiła też nową sukienkę - czerwoną z białymi lamówkami na rękawkach.
- Myślałem, że wszystkie ponure myśli można odegnać - powiedział Nelio w końcu, kiedy świt był już blisko, rankiem ósmego dnia. - Ale się myliłem. Kilka dni później bowiem zdarzyło się coś, co sprawiło, że Deolinda zniknęła, żeby nigdy więcej nie wrócić. Poza tym Alfredo Bomba zaczął się dziwnie zachowywać.
Nelio urwał, jakby poczuł, że powiedział za dużo.
- Alfredo Bomba - powtórzyłem, próbując mu pomóc podjąć wątek.
Nelio długo się we mnie wpatrywał, nim otworzył usta. W blasku jutrzenki widziałem, że ma spocone czoło. Znów zbliżał się atak gorączki.
W końcu, kiedy już zaczynałem się niepokoić, że zasnął, on znów się odezwał.
- Alfredo Bomba zaczął się dziwnie zachowywać. I stało się to wszystko, w wyniku czego znalazłeś mnie i zaniosłeś na dach.
Zrozumiałem, że dotarliśmy do końca historii. Teraz miałem się dowiedzieć, co się wydarzyło tamtej nocy w pustym teatrze. Może będę musiał poczekać jeszcze jedną noc, żeby zaspokoić swoją ciekawość.
Nelio leżał z zamkniętymi oczami. Przy materacu postawiłem kubek wody. Ostrożnie wstałem, żeby zejść na podwórko i się umyć. Chciałem też wyprać ubranie, bo zaczynało śmierdzieć.
Wtedy Nelio znowu się odezwał. Mówił, nie otwierając oczu.
- Nie jest łatwo umierać - rzekł. - To jedyne, czego nikt nie może nas nauczyć zawczasu.
Nic więcej nie powiedział. Schodząc krętymi schodami, czułem strach. Nie mogłem dłużej odsuwać od siebie tej myśli, nie mogłem dłużej sam siebie zwodzić fałszywą nadzieją.
Nelio umrze na dachu. Wiedział o tym od początku.
Usiadłem na ciemnych schodach i się rozpłakałem. Nieczęsto mi się to zdarza. Nie pamiętam, kiedy ostatnio płakałem. Jestem człowiekiem, który się śmieje, ale tamtego ranka siedziałem na ciemnych schodach i płakałem, czułem, że już na wszystko za późno, a dziesięcioletni chłopiec, chociaż jest starym człowiekiem, to mimo wszystko tylko dziecko.
Dziecko powinno żyć, nie umierać.
Od jednej z dziewcząt sprzedających chleb pożyczyłem pieniądze, poszedłem do miejskich barraccas i zacząłem pić tontonto. Szybko się upiłem i zasnąłem na ziemi.
Obudziłem się dobrych kilka godzin później, ktoś tymczasem ukradł mi buty i musiałem wracać do piekarni boso.
Pamiętam, że dzień był bardzo gorący. Morze zupełnie gładkie.
Długo myłem się pod pompą na podwórku za piekarnią.
Czekałem na Marię na ulicy. Nie mogłem się nacieszyć jej uśmiechem, ale moje myśli cały czas wracały do Nelia. Nikt go nie nauczył, jak się zachowywać, kiedy trzeba umierać.
Czy można być bardziej samotnym, niż kiedy człowiek rozumie, że musi umrzeć, i nie ma nikogo, kto by nauczył go, jak to się robi?
Myślałem o wielkiej samotności, a to, co wtedy czułem, nigdy już nie dało mi spokoju.
Koło północy jak zwykle odprowadziłem Marię na ulicę. Po kilku krokach odwróciła się i pomachała mi ręką.
Potem poszedłem na dach.
Zaczęła się ósma noc.
Ósma noc
Kiedy przyszedłem na dach, Nelio już nie żył.
Stałem nieruchomo i czułem, jak coś twardego zaciska mi się wokół serca.
Nie pamiętam już, co myślałem w tamtej chwili. Wydaje mi się jednak, że kiedy umiera człowiek, życie, które mamy w sobie, broni się, zbierając wszystkie siły, żeby nicość utrzymać na dystans.
W bliskości śmierci życie zawsze staje się o wiele bardziej wyraziste.
Jakie dokładnie myśli przychodziły mi wtedy do głowy, nie potrafię sobie jednak przypomnieć.
Po chwili dotarło do mnie, że się pomyliłem. Nelio żył, jeszcze nie umarł. A jeśli na jedno mgnienie oka umarł, to wezwany przeze mnie, wrócił teraz do życia. Wyszeptałem jego imię, Nelio, a on nagle drgnął, bardzo delikatnie, ja jednak wyraźnie widziałem ruch na materacu. Uklęknąłem przy nim, zbliżyłem twarz do jego ust i poczułem, że oddycha.
Ale czy jeszcze tu jest, czy też powoli się oddala? Musiałem wpaść w panikę, bo zacząłem nim potrząsać i szarpać, głośno wołając jego imię. Jeśli sen i brak przytomności to jedyne doświadczenia, które uczą nas czegoś o śmierci, to Nelio zabrnął bardzo daleko. Potrząsałem ciałem, które wydawało się już całkiem gdzie indziej. Nelio ważył tak mało, że miałem wrażenie, jakbym potrząsał pękiem piór albo pustą skorupą, z której uleciała dusza.
W końcu Nelio niechętnie wrócił do życia i otworzył oczy. Był bardzo zmęczony, wydawał się też całkiem zdezorientowany, nie miałem nawet pewności, że mnie poznaje. Dużo czasu upłynęło, zanim wrócił do siebie. Dałem mu wody z ziołami pani Muwulene.
- Śniło mi się, że umieram - odezwał się. - Próbowałem wypłynąć na powierzchnię, ale coś trzymało mnie za nogę. W końcu udało mi się wyrwać, zrobiłem to jednak tylko dlatego, że jeszcze nie dokończyłem opowiadać swojej historii.
Zmieniłem mu opatrunek. Zakażenie objęło już całą klatkę piersiową, ciemne pręgi sięgały pachwin i ramion. Smród był nie do zniesienia. Pomyślałem, że to wszystko bez sensu, pociski coraz szybciej zatruwały organizm, a system odporności się poddał.
- Muszę cię zawieźć do szpitala - powiedziałem.
- Jeszcze nie skończyłem opowiadać - odparł.
Nie odezwałem się więcej. Wiedziałem, że nigdy nie będzie mi wolno zabrać go do szpitala. Zostanie na dachu do śmierci.
Nie miałem od kogo pożyczyć pieniędzy. W tym miesiącu Dona Esmeralda bardzo zalegała z wypłatą. Żeby dać mu jeść, ugotowałem kilka jajek z piekarni i rozdrobniłem je w kubku. Musiałem go karmić, ale i tak łykał bardzo powoli. Potem poprawiłem mu koc pod głową. Noc była bezwietrzna i duszna. Nelio leżał wpatrzony w jasne niebo, na którym skrzyły się gwiazdy.
- Opixa murima oréra. Mweri wahòkhwa ori mutokwéne, etjeneri ehala yàraka - odezwał się nagle.
Zdziwiły mnie jego słowa. Przypomniałem sobie, że kiedyś w mojej wsi jedna stara kobieta powiedziała to samo:
Księżyc znika, chociaż jest duży, gwiazdy świecą dalej, chociaż są małe.
Spojrzałem w niebo.
- Księżyc wróci - powiedziałem.
- Gwiazdy nie mają pamięci - odparł Nelio. - Dla nich księżyc zawsze jest obcym, który przychodzi z wizytą, żeby wkrótce znów wyruszyć w drogę. Pośród gwiazd księżyc jest wiecznie obcy.
Gdzieś w głębi dusznej nocy niespokojnie szczekały psy. Z drugiego brzegu rzeki dobiegł odgłos bębnów. Płonęły ogniska i wydało mi się, że widzę małe, karłowate cienie poruszające się w takt rytmicznego bębnienia.
Nelio myślał, że Deolinda zostanie z nimi na zawsze. Mylił się jednak. Ponieważ sypiał w swoim posągu, z początku nie bardzo rozumiał, co się dzieje. Dopiero kiedy pewnego dnia Mandioca usiadł koło niego pod drzewem, pojął, że nie wszystko jest tak, jak być powinno. Mandioca wydawał się niepewny i bardzo przejęty, cały czas międlił w dłoniach cebulę. Nelio uznał, że to dziwne, że on sam do niego przychodzi, domyślił się, że musi go gnębić coś ważnego.
- Co chcesz? - spytał po wystarczająco długiej chwili ciszy.
- Nic - odparł Mandioca.
Nelio zrozumiał, że musi upłynąć jeszcze więcej czasu, zanim Mandioca będzie gotowy do rozmowy.
- Cień jest jeszcze długi - zauważył Nelio. - Zostanę tu, aż zniknie. Do tego czasu musisz powiedzieć, o co ci chodzi.
Mandioca grzebał w kieszeniach, w których rosły jego roślinki. Wywrócił je na lewą stronę, żeby słońce poświeciło na listki. Nelio już wcześniej z wielkim zdumieniem stwierdził, że w kieszeniach Mandioki rośliny naprawdę rosną. Zupełnie tak, jakby on sam był rośliną, sadzonką drzewa o ramionach wciąż jeszcze cienkich jak bezlistne gałęzie.
- Coś jest niedobrze - odezwał się w końcu Mandioca, kiedy cień już zaczął maleć.
- To nic nie znaczy - odparł Nelio. - Wyrażaj się jasno, jeśli chcesz ze mną rozmawiać. Nie bełkocz.
- Chodzi o Nascimenta - powiedział.
Nelio miał wrażenie, jakby Mandioca siłował się ze słowami.
- Co z nim?
Znów zapadła cisza. Nelio westchnął i dalej przypatrywał się malejącemu cieniowi. Między stopami prześliznęła mu się jaszczurka i zniknęła w szparze w bruku.
- Co jest z Nascimentem? - powtórzył Nelio.
Po tym długim i wyjątkowo opornym wstępie odpowiedź Mandioki przyszła zaskakująco szybko.
- Nascimento chce xogo-xogo z xidjaną - powiedział. - Ale xidjana chyba nie chce.
Nelio przez chwilę zastanawiał się, co właściwie usłyszał, po czym spytał:
- Powiedział tak?
- Już próbował.
- I co się wtedy stało?
- Xidjana nie chciała.
- Nie nazywaj jej xidjana. Mieliśmy nazywać ją jej prawdziwym imieniem.
- Deolinda nie chciała.
- Kiedy to się stało?
- Dzisiaj w nocy.
- Co się stało?
- Nascimento myślał, że wszyscy śpią, ale ja nie spałem. Nascimento odkrył xidjanę.
- Ona ma na imię Deolinda.
- Nascimento odkrył Deolindę.
- I co się stało później?
- Podniósł jej spódnicę, żeby zobaczyć, co ona ma pod spodem.
- Zobaczył? Czy Deolinda nic nie nosi pod spódnicą?
- Nie wiem, Deolinda się obudziła.
- I co wtedy?
- Nascimento chciał, żeby podciągnęła spódnicę i pokazała, co ma pod spodem.
- Zgodziła się?
- Zezłościła się i poszła dalej spać.
- Co powiedział Nascimento?
- Powiedział, że następnej nocy zrobi z nią xogo-xogo, czy ona tego chce, czy nie. Inaczej ją pobije.
- A ta następna noc to właśnie dzisiaj, tak?
Mandioca kiwnął głowa. Długa rozmowa go bardzo zmęczyła. Nelio przesunął się do cienia, który teraz już był bardzo wąski, i zastanawiał się nad tym, co usłyszał.
- Jeśli Deolinda nie chce xogo-xogo z Nascimentem, będzie umiała się obronić. Już raz mu utarła nosa.
Nelio uznał rozmowę za zakończoną, ale Mandioca nie ruszał się z miejsca.
- Coś jeszcze chcesz?
- Może Nascimento nie wie, że niebezpiecznie jest robić xogo-xogo z albinosem.
- Dlaczego miałoby to być niebezpieczne?
- Każdy wie, że człowiek może się zaklinować.
- Zaklinować się?
- Nascimento się zaklinuje. Nigdy nie będzie mógł się oderwać. To będzie bardzo dziwnie wyglądało.
- Bzdura. To nieprawda.
- Może Deolinda o tym nie wie.
Teraz Nelio zrozumiał, że Mandioca tak naprawdę się martwi, czy Nascimento się zaklinuje, czy nie.
- Nic się nie stanie - powiedział. - Cień już zniknął. Nie musimy o tym więcej rozmawiać.
A jednak tej nocy w brzuchu konia obudziły Nelia złe sny. Widział twarz Deolindy wykrzywioną strachem albo wściekłością; dziewczynka mówiła do niego coś, czego nie mógł zrozumieć. Pełen niedobrych przeczuć, wciągnął spodnie i wyśliznął się przez klapę. Co sił w nogach popędził przez miasto, ale kiedy dobiegł do schodów, gdzie jego banda spała zagrzebana w kartonach i kocach, Deolindy nie było.
Mandioca nie spał.
- Gdzie jest Deolinda? - spytał Nelio cicho, żeby nie budzić pozostałych.
- Zniknęła - odparł Mandioca.
- Śniła mi się. Co się stało?
- Nascimento zrobił z nią xogo-xogo. Chociaż ona nie chciała. Ale się nie zaklinował.
Nelio poczuł, że wzbiera w nim wściekłość.
- Gdzie jest Nascimento?
- Śpi w swoim kartonie.
Nelio kopnął karton, w którym Nascimento całe noce walczył z potworami. Podniósł pokrywę, żeby tamten wyszedł. Tymczasem inni zaczęli się też budzić. Kiedy Nascimento wyczołgał się z kartonu, Nelio natychmiast zauważył, że całą twarz ma podrapaną. Tak go to rozwścieczyło, że o mały włos, a zupełnie straciłby panowanie nad sobą. Ślady na jego twarzy oznaczały, że Deolinda próbowała się bronić. Złapał Nascimenta za kołnierz i wyciągnął go z kartonu. Pozostali siedzieli nieruchomo dookoła. Nigdy nie widzieli, żeby Nelio był aż tak wściekły.
- Gdzie jest Deolinda? - spytał Nelio drżącym głosem.
- Nie wiem - odparł Nascimento. - Spałem.
- Spałeś, zanim zrobiłeś z nią xogo-xogo! - wrzasnął Nelio. - A ona nie chciała. Nie było mnie tutaj, ale przyszła do mnie we śnie i powiedziała, co się stało.
- Chciała - burknął Nascimento.
- To dlaczego podrapała ci twarz? Kłamiesz!
Nelio puścił go i zaczął zdzierać koce z pozostałych, którzy kulili się ze strachu przed jego furią.
- Dzisiaj nikt już nie zaśnie! - wrzeszczał. - Wszyscy wynocha i macie ją znaleźć. Bez niej nie wracajcie. Jest jednym z nas. Nascimento zrobił jej coś bardzo złego. Czy ktoś widział, w którą stronę uciekła?
Pecado pokazał na port.
- Już was tu nie ma! - wrzeszczał Nelio. - Macie ją znaleźć. Ale nie ty, Nascimento. Ty tu zostaniesz pilnować koców. Siadaj w swoim kartonie i nie wyłaź, dopóki ci nie pozwolę. No, na co czekacie? Bez niej macie się nie pokazywać!
Przez całą noc szukali Deolindy. Szukali jej jeszcze następnego dnia, ale zniknęła. Pytali innych bezdomnych dzieci, czy ją widziały, lecz ona przepadła jak kamień w wodę.
Po czterech dniach Nelio zrozumiał, że to nie ma sensu. Bandę opanował wielki niepokój i Nelio postanowił przerwać poszukiwania. Nascimento przez cały ten czas siedział jak w więzieniu zamknięty w swoim kartonie na tyłach stacji benzynowej. Nelio długo się zastanawiał, jak go ukarać, ale bez skutku. Nic nie potrafił wymyślić. W końcu dał za wygraną. Zwołał wszystkich i oznajmił, że już nie będą szukać Deolindy.
- Odeszła i na pewno nie wróci. Nie wiemy, gdzie jest. Kiedy już nie wiadomo, gdzie szukać, trzeba dać spokój. Odeszła, bo Nascimento zrobił jej coś, czego nie powinien był robić. Właściwie powinniśmy codziennie go bić przez wiele tygodni i trzymać w kartonie przez cały rok. Ale wydaje mi się, że to właściwie wcale nie Nascimento jest winny, że Deolinda odeszła. Myślę, że zawiniły potwory, które on ma w głowie. Dlatego nie będziemy go bić. Nie musi też siedzieć w kartonie. Ale to, co się stało, nie było dobre.
Nelio zamilkł i rozejrzał się dookoła. Zastanawiał się, czy zrozumieli, co powiedział. Tylko Nascimento wyglądał na zadowolonego. Nelio pomyślał, że kiedy następnym razem ktoś rzuci się na niego z pięściami, on nie będzie interweniował. Nawet jeśli Nascimento ma w głowie potwory, nie można na nie wszystkiego zrzucać.
Nelio potajemnie dalej szukał Deolindy. Zauważył, że mu jej brakuje, i niepokoił się, co mogła sobie zrobić. Czasem wydawało mu się, że ona idzie tuż przy nim ze swoją plecioną torbą na ramieniu. Wiedział, że albinos może być jednocześnie żywy i martwy. Może wolała opuścić ten świat i przejść do innego, gdzie nikt jej nie widzi, lecz ona sama może zobaczyć, co tylko zechce.
Pewnego dnia Nascimento wywrócił się na ulicy i głęboko rozciął sobie czoło. Później Nelio poszedł dokładnie obejrzeć miejsce, gdzie to się stało. Nie znalazł tam nic, o co można by się potknąć. Jedyne wyjaśnienie było takie, że to Deolinda podstawiła mu swoją niewidzialną nogę.
Była blisko.
Ale już nie wróci.
W tamtym czasie Nelio dużo przesiadywał w cieniu swojego drzewa, studiując brudną i podartą mapę świata, którą Tristeza znalazł w śmietniku i dał mu w prezencie. Hinduski fotograf Abu Cassamo, który miał swój mroczny zakładzik naprzeciwko teatru i piekarni, wyjaśnił mu, jak się nazywają poszczególne morza i lądy. Opowiedział, jak wyglądają wielkie łańcuchy górskie, gdzie rozciągają się pustynie, gdzie jest królestwo grubego na kilometr lodu. Abu Cassamo, do którego pracowni prawie nikt nie zaglądał, miał posępną twarz i nigdy nie odzywał się pierwszy. Był nadzwyczaj uprzejmy i kłaniał się nawet Neliowi, kiedy ten wsuwał głowę do mrocznego sklepiku, gdzie lampy stały pogaszone, aparaty fotograficzne pozakrywane czarną tkaniną, a nad wszystkim unosił się ostry zapach curry. Neliowi świat objawił się poprzez Abu Cassamę, mówiącego niskim, śpiewnym głosem.
Nelio przewracał brudne płachty mapy i myślał, że żyje w złym świecie. Skąd brać radość i siły, żeby się nie poddać? Żyje w świecie, gdzie bandyci palą wsie i ludzie wciąż muszą uciekać, gdzie na poboczach dróg zalegają trupy albo zwęglone wraki wysadzonych w powietrze autobusów, samochodów i wozów. Żyje w świecie, gdzie zmarli nie mogą być zmarli. Przepędzani z grobów i drzew, muszą wciąż uciekać dokładnie tak samo jak ci, którzy jeszcze żyją. A żyjący są tak biedni, że muszą swoje dzieci wysyłać na ulicę, żeby żyły tam jak szczury. Tylko że szczurom powodzi się lepiej, bo mają chociaż swoje futerka, kiedy przychodzi zimna noc.
Czasem Nelio podnosił wzrok znad swoich map i przyglądał się ludziom, którzy mijali go w pośpiechu, nawet go nie dostrzegając. Żyją jeszcze czy już są martwi? Zdarzało się, że schodził na portowy falochron, żeby wypatrywać rekinów, które czasem pokazywały się tuż za ujściem rzeki. Czy martwe fale uderzające o brzeg też są naprawdę martwe? Czy w tym złym świecie jest w ogóle jakieś życie? Skąd czerpać radość i siły, żeby się nie poddać?
Nelio pochylał się nad swoimi mapami, całe noce leżał bezsennie w brzuchu konia, przedpołudnia zaś spędzał w zadumie, wpatrując się w morze. Miał poczucie, że gdziekolwiek się znajdzie, będzie dokładnie w samym centrum świata i zła. Było tak najprawdopodobniej dlatego, że w kółko towarzyszyły mu wszędzie te same myśli. Gdyby Deolinda nie odeszła, może z nią mógłby porozmawiać o swoich przemyśleniach. Pozostali nic by z tego nie zrozumieli. Natychmiast z przerażeniem popędziliby złapać dla niego nowego psa.
Deolinda jednak przychodziła do niego w snach, czasem razem z Cosmosem. Nelio pytał ją, dokąd poszła tamtej nocy, kiedy napadły na nią potwory Nascimenta, ale ona odpowiadała niejasno i Nelio zrozumiał, że nie chce, żeby jej szukać.
- Nie potrzebuję domu - mówiła w snach. - Zbudowałam sobie kryjówkę. Czuję się tam całkiem wolna.
Taki jest świat, myślał Nelio, kiedy Manuel Oliveira witając ranek, budził go swoim opętańczym śmiechem. Ludzie nie budują już domów, lecz kryjówki.
Deolinda odeszła. Nad miastem przewaliły się potężne burze, padało nieprzerwanie przez jedenaście dni i nocy, byle jak sklecone domy spłynęły po stromych zboczach do morza, a rekiny darły i targały ludzkie ciała aż pod sam brzeg. Czegoś podobnego nikt wcześniej nie przeżył, nawet najstarsi, którzy byli tak starzy, że właściwie nie było pewności, czy jeszcze żyją. Widziano w tym znak. Bandyci podeszli już tak blisko miasta, że czasem wdzierali się na przedmieścia, żeby palić i zabijać. Nelio nieraz myślał, że gdyby umarł w brzuchu konia, całe jego życie byłoby niezrozumiałe. Jak zdołałby wyjaśnić swoim przodkom, kiedy ich spotka, że wprawdzie urodził się we wsi w rodzinie dobrych ludzi, nie w kryjówce, lecz w domu, ale ostatnie tchnienie wydał we wnętrzu posągu konnego na jednym z wielkomiejskich skwerów? Pomyśleliby, że kłamie, próbuje ich oszukać, i przepędziliby go; przepędziliby go z powrotem na stronę życia, gdzie czekaliby na niego bandyci z nożami, strzelbami i z tą niepojętą żądzą mordowania wszystkiego, co żyje, żądzą pustoszenia ziemi.
Często patrzył na swoje dłonie albo przeglądał się w kawałku lusterka, którego Pecado używał do rozpalania ognia. Szukał oznak starzenia. Wydawało mu się oczywiste, że dziesięciolatek, któremu do głowy przychodzi tyle myśli, musi się bardzo szybko zestarzeć. Dopatrywał się zmarszczek na twarzy, pierwszych siwych włosów, wyczekiwał nagłej słabości i drżenia nóg. Często ogarniał go lęk, że pewnego ranka obudzi się jako niedołężny staruszek bez zębów, który mimo usilnych prób nie zdoła sobie przypomnieć nawet własnego imienia. Jego myśli były jak ciężka choroba, która może dać o sobie znać w najmniej oczekiwanym momencie.
Przez cały ten czas tylko banda trzymała go przy życiu. W ich wspólnym wysiłku, żeby przeżyć kolejny dzień, znajdował chwile, kiedy myśli przestawały go prześladować.
Wciąż jednak towarzyszyło mu niejasne przeczucie, że coś właśnie się kończy. Codziennie rano budził się w przeświadczeniu, że stanie się coś, czego już teraz powinien się obawiać.
Burze przeszły. Deszcz ustał, a zabłocone ulice zaczęły schnąć. Znowu zrobiło się bardzo gorąco. Codziennie szukali cienia, żeby przespać sjestę.
To właśnie wtedy Nelio zauważył, że coś jest nie tak z Alfredem Bombą. Kiedy sjesta dobiegała końca, on chciał tylko spać dalej. Nelio pytał, czy źle się czuje, a on żalił się, że ciągle jest taki zmęczony, jakby sen upuszczał z niego wszystkie siły.
- Boli cię coś? - spytał Nelio.
- Nie bardzo - odparł Alfredo Bomba.
- Gdzie?
Alfredo dotknął brzucha z jednej strony.
- Kolka żołądkowa - powiedział Nelio pocieszająco. - Przejdzie.
Alfredo Bomba pokiwał głową.
- Boli tylko trochę.
Kilka dni później Nelio zrozumiał, że Alfredo Bomba nie ma kolki żołądkowej. Dostał gorączki, nie chciał nic jeść i zrobił się bardzo blady.
- Musimy zdobyć wózek - powiedział Nelio do pozostałych. - Albo taczki. Alfredo Bomba jest chory. Musimy zawieźć go do szpitala.
- Za targowiskiem można pożyczyć xuva shita duma - powiedział Pecado. - Tylko że trzeba będzie zapłacić.
- Zapłacimy - uciął Nelio. - Dajcie tu wszystko, co mamy.
Pod nogami Nelia urosła kupka pogniecionych banknotów.
- Musi wystarczyć - zdecydował. - Mandioca i Pecado przyprowadzą wózek. Tylko nie gadajcie po drodze ze wszystkimi, których znacie.
Do szpitala odprowadziła Alfreda Bombę cała obdarta procesja. Większość przechodniów myślała, że blady chłopiec na wózku jest martwy. Klękali, żegnali się albo odwracali głowy. W szpitalu zanieśli Alfreda Bombę na ostry dyżur, gdzie było pełno chorych albo rannych ludzi.
- Najlepiej, jeśli zostaniesz na zewnątrz i popilnujesz wózka - powiedział Nelio do Nascimenta. - Inaczej istnieje duże ryzyko, że go ktoś ukradnie.
- Ale tu śmierdzi - zauważył Nascimento.
- Chorzy ludzie nie pachną ładnie - odparł Nelio. - Idź już. Tylko tam nie zaśnij!
Blady i obolały Alfredo Bomba usiadł w kącie na podłodze. Jakaś zirytowana pielęgniarka podeszła i spytała, co z nim jest nie tak.
- Jest chory - odparł Nelio. - Ale to wy macie wiedzieć, co z nim jest nie tak.
Upłynęło wiele godzin, zanim ponownie ktoś zainteresował się Alfredem Bombą. Nelio zatrzymał Pecada do pomocy, resztę zaś wysłał na poszukiwanie jedzenia.
Nadszedł już wieczór, kiedy dwóch pielęgniarzy położyło Alfreda Bombę na łóżku na kółkach.
- Czy on nie ma żadnych krewnych? - spytał jeden z nich.
- Ma mnie - wyjaśnił Nelio. - Nie potrzeba mu nikogo innego.
- Jesteś jego bratem?
- Jestem jego bratem i ojcem, i stryjem, i kuzynem - odparł Nelio.
- Jak on się nazywa?
- Alfredo Bomba.
- Bomba to chyba nie jest nazwisko?
- W takim razie najwyraźniej ma nazwisko, które nie istnieje. Ale boli go brzuch, a to jest ból, który istnieje.
Wtoczyli łóżko do gabinetu lekarskiego, który już był przepełniony jęczącymi i postękującymi ludźmi. W pomieszczeniu panował bardzo silny zapach potu i brudu. Nelio przepłoszył karalucha, który zaczął czułkami badać spoconą twarz Alfreda Bomby.
Do pokoju wszedł wysoki, gruby lekarz. Stanął przy noszach i popatrzył na Alfreda.
- Boli cię brzuch? - spytał opryskliwie.
- Jest bardzo chory - odparł Nelio.
Lekarz wymamrotał coś pod nosem, po czym podciągnął brudną koszulkę Alfreda Bomby i zaczął uciskać mu brzuch. Przy łóżku stanął jeszcze jeden lekarz, który akurat przechodził. Chwilę ze sobą rozmawiali, ale Nelio nic z tego nie zrozumiał. Drugi lekarz też zaczął uciskać brzuch Alfreda Bomby.
- Dlaczego tak mocno naciskają? - jęknął Alfredo Bomba.
- Lekarze naciskają ci brzuch, żeby ich palce mogły porozmawiać z tym, co jest w tobie chorego.
- Lepiej było pójść do jakiegoś curandeiro - powiedział Alfredo Bomba. - Strasznie boli.
Lekarze przestali macać brzuch chłopca.
- Musi tu zostać - oznajmił gruby lekarz. Teraz jego głos był zdecydowanie mniej opryskliwy.
- Co mu jest? - spytał Nelio.
- Właśnie tego chcemy się dowiedzieć - odparł lekarz.
- Może ma robaki - podsunął Nelio.
- To na pewno - zgodził się lekarz. - Ale ten ból to co innego.
Tej nocy Alfredo Bomba dzielił szpitalne łóżko z innym pacjentem. Nelio odesłał pozostałych z wózkiem, sam zaś zwinął się na podłodze pod łóżkiem Alfreda. Rano pobrano Alfredowi krew. Miał tak chude ręce, że pielęgniarki z trudem zdołały się wkłuć. Następnego dnia zrobiono kolejne badania.
Później nic się nie działo. Po trzech dniach Nelio zaczął podejrzewać, że lekarze zapomnieli o Alfredzie Bombie. Czwartego ranka jednak po Nelia przyszła pielęgniarka. Ruszył za nią korytarzem, przez który prawie nie można się było przedrzeć, bo wszędzie na podłodze leżeli chorzy Pielęgniarka kazała Neliowi wejść do pokoju, gdzie na miejscu zbitej szyby przylepiono kawałek kartonu. Za biurkiem siedział ten sam gruby lekarz, który jako pierwszy uciskał brzuch Alfreda Bomby.
- Czy ten chłopiec nie ma rodziców? - spytał, a Nelio zauważył, że jest bardzo zmęczony.
- Ma tylko mnie - odparł Nelio. - Mieszka na ulicy.
Lekarz wolno pokiwał głową.
- W takim razie będę rozmawiał z tobą - oświadczył, po czym wyciągnął rękę i powiedział, że ma na imię Anselmo.
- Alfredo Bomba jest bardzo chory - zaczął Anselmo. - Niedługo umrze.
- Ale ja nie chcę - zaprotestował Nelio. - Zdobędę pieniądze na wszystkie potrzebne lekarstwa.
- Nie chodzi o pieniądze ani o lekarstwa - wyjaśnił Anselmo. - Chodzi o to, że Alfredo Bomba jest nieuleczalnie chory. Ma raka wątroby. Ponieważ ani ty, ani on nie wiecie, co to wątroba, nie będę się teraz starał tego wytłumaczyć. Rak rozprzestrzenił się już w jego ciele. Nie da się nic zrobić, żeby uratować mu życie. Możemy tylko zmniejszyć jego cierpienie. Nic więcej.
Nelio siedział cicho.
Czuł się tak, jakby słowa doktora Anselma przeniosły część bólu Alfreda Bomby do jego własnego brzucha. Nie potrafił sobie wyobrazić, że Alfredo Bomba niedługo umrze. A przecież wiedział, że to prawda.
- Czy on naprawdę nie ma rodziców? - spytał znów Anselmo. - Nie ma żadnej tii, żadnego avô?
- Ma mnie i pozostałych - odparł Nelio. - Jak długo musi zostać w szpitalu?
- Może tu zostać, aż umrze. Albo może iść już teraz z tobą. Dzięki lekarstwom prawie nie będzie czuł bólu.
Nelio wstał. Zrozumiał, że mężczyzna za biurkiem uważa, że rozmawia z dziesięciolatkiem. On jednak czuł się, jakby miał sto lat.
- Pójdzie z nami - zdecydował Nelio. - Ostatnie dni będą najlepsze w jego życiu.
Wyszli ze szpitala. Nelio dostał papierowy rożek z tabletkami, które miał dawać Alfredowi, kiedy go będzie bolał brzuch. Nelio spytał, czy chce wracać wózkiem, ale Alfredo Bomba nie chciał. Ze stromego zbocza schodzili zacienioną stroną ulicy.
- Wiem, że niedługo umrę - odezwał się nagle Alfredo Bomba.
- Nie umrzesz - sprzeciwił się Nelio. - W kieszeni mam lekarstwo.
- Ja i tak wiem, że umrę - powtórzył Alfredo Bomba po chwili.
- Nie słyszałeś, co powiedziałem? - zirytował się Nelio.
Dalej szli w milczeniu.
Tego samego dnia, kiedy Alfredo Bomba spał, Nelio zebrał wokół siebie pozostałych chłopców i powiedział, co orzekli lekarze.
- Alfredo będzie mógł sobie zażyczyć, czego będzie chciał - postanowił Nelio. - A my mu to damy, cokolwiek by to było.
- Już teraz może dostać moje tenisówki - odezwał się Tristeza.
- Alfredo Bomba nigdy nie lubił nosić butów - zauważył Nelio. - A poza tym ma mniejsze stopy niż ty. Tylko on sam może powiedzieć, czego sobie życzy.
Tego wieczoru Nelio nie poszedł spać w brzuchu swojego posągowego konia. Na tyłach stacji benzynowej rozpalili ognisko. Wszyscy w ciągu dnia uwijali się, jak mogli, żeby zdobyć dosyć pieniędzy na uroczystą kolację. Alfredo Bomba siedział najbliżej ognia opatulony kocem, bo cały dygotał. Nelio dał mu tabletkę. Bóle minęły, ale Alfredo ledwie spróbował jedzenia, jakie dla niego zrobili.
- Na pewno wyzdrowiejesz - powiedział Nelio. - Ale zanim to nastąpi, chcę, żebyś powiedział, czego najbardziej byś sobie życzył.
Alfredo Bomba wyglądał, jakby nie rozumiał, co Nelio do niego mówi.
- Czego sobie życzę? - powtórzył powoli.
- Czego sobie życzysz.
- Nigdy nie słyszałem, żeby ktoś zażyczył sobie czegokolwiek, a później to dostał.
- No to ty będziesz pierwszy - powiedział Nelio.
Alfredo Bomba długo siedział w milczeniu, zgłębiając słowa Nelia. Nascimento i Mandioca co chwilę znikali po drewno do podtrzymania ognia. Miasto powoli cichło, a bandzie dzieci przy ognisku udzielił się spokój.
W końcu Alfredo Bomba przemówił.
- Pamiętam, że kiedy byłem mały, mama opowiadała mi coś bardzo dziwnego. Mówiła, że to prawda, ale ja zawsze uważałem, że to jeszcze jedna bajka, jakich mnóstwo opowiada się dzieciom. Mimo to nigdy nie zapomniałem, co powiedziała. Może teraz powinienem sprawdzić, czy to prawda, czy nie.
- Żadna matka nie okłamuje swoich dzieci - wtrącił się Mandioca.
- Cicho - skarcił go Nelio. - Nie przerywaj. Daj mu skończyć.
- Podobno istnieje miejsce, gdzie zmarli spotykają się z żywymi - ciągnął Alfredo Bomba. - Miał to być jakby duży ogród, przez który płynie rzeka. Na środku rzeki jest piaszczysta wyspa. Jeśli ktoś choć raz odwiedzi tę wyspę, do końca życia nie musi się niczego bać. Jeśli rzeczywiście mam sobie czegoś zażyczyć, to chcę tam pojechać.
- Tak - odezwał się Nelio, kiedy Alfredo Bomba zamilkł. - Słyszałem o tej rzece i podłużnej wyspie z piasku. Słyszałem też, że są tam specjalne śpiewające jaszczurki. Możliwe jednak, że się mylę. Wydaje mi się, że masz rację i powinieneś odwiedzić to miejsce.
- Ale ja nie wiem, gdzie to jest - powiedział Alfredo Bomba. - Jak można gdzieś jechać, kiedy się nie wie gdzie?
- Dowiemy się tego - obiecał Nelio. - Mam mapę świata, którą Tristeza znalazł w śmietniku. Jutro z samego rana pogadam z fotografem Abu Cassamą. Może on nam pomoże.
- Naprawdę myślisz, że to możliwe? - spytał Alfredo Bomba.
- Tak - zapewnił go Nelio. - Myślę, że to możliwe.
Alfredo Bomba skulił się pod kocem tuż przy ogniu i zasnął.
- A więc wyruszamy w podróż - oznajmił Nelio później. - Będzie nam potrzeba dużo pieniędzy i musimy się dowiedzieć, gdzie jest to miejsce. Poza tym nie mamy dużo czasu, jeśli nie chcemy, żeby Alfredo Bomba tak się rozchorował, że nie da rady w ogóle pojechać.
- Nie ma żadnej rzeki i nie ma żadnej wyspy - odezwał się Nascimento. - Ja nie chcę go oszukiwać. Lepiej, jeśli co wieczór wyślemy go do kina. Myślę, że Alfredo Bomba nigdy nie był w kinie.
- Ani razu go nie wpuścili - powiedział Mandioca. - Nie ma butów. Żeby wejść do kina, trzeba mieć buty i bilet. Bez biletu nie można.
- Czasem o wiele za dużo gadacie - przerwał im Nelio, nie starając się ukryć irytacji. - Znajdziemy to miejsce i zdobędziemy dość pieniędzy, żeby tam pojechać. Teraz lepiej chodźmy spać. Jutro mamy mnóstwo pracy. Żeby wam pokazać, że nie żartuję, ja też będę tu dzisiaj spał.
- To niedobrze, jeśli ty też się rozchorujesz - powiedział Tristeza zatroskanym głosem.
- Alfredo Bomba jest bardziej chory niż ja - odparł Nelio. - Teraz tylko to ma znaczenie.
Ułożyli się do snu. Nascimento wśliznął się do swojego kartonu i zamknął za sobą wieko. Nelio zwinął się koło Alfreda Bomby. Poczuł, że wziął na siebie wielką odpowiedzialność. Alfredo Bomba naprawdę się spodziewa, że Nelio da mu to, czego sobie zażyczył. Nikt nie ma prawa zawieść umierającego człowieka.
Tej nocy Nelio źle spał, nękany koszmarami. Męczące go sny miały twarze i przypominały młodych bandytów kurczowo ściskających zakrwawioną broń. Odebrały mu spodnie i zdolność zarówno myślenia, jak i odczuwania. Stojąc nad rzeką, na powierzchni wody zobaczył swoje odbicie. Zobaczył upiora, starego człowieka z zapadniętymi oczami i niechlujnym kilkudniowym zarostem. Z drugiego brzegu rzeki Yabu Bata wołał coś do niego, ale Nelio nie rozumiał co. Obudził się jeszcze przed świtem. Obok niego spał Alfredo Bomba, jak niemowlę, na wznak, z otwartymi ustami. Nelio uznał, że mądrze będzie zacząć ten dzień od zrozumienia tych snów.
Ojciec nauczył go, że sny zawsze niosą ze sobą jakieś przesłanie. Może ono być zagadkowe, ale człowiek powinien je zinterpretować i wypełnić.
- Człowiek śpi, żeby śnić - mówił ojciec. - Budzimy się, żeby interpretować swoje sny.
Nelio pomyślał, że łatwiej by mu było, gdyby leżał w brzuchu konia. Tam potrafił odczytywać swoje sny. Potrzebował samotności, żeby słuchać głosów, jakie nocą do niego przemawiają. Tutaj, otoczony bandą uśpionych chłopców, nie mógł się skupić.
Kiedy na niebie rozbłysły pierwsze promienie porannego słońca, wstał ostrożnie, żeby nie pobudzić pozostałych, i przez pustą ulicę poszedł do zakładu Abu Cassama. Chwilę nasłuchiwał pod drzwiami, aż ze środka dobiegł go odgłos człapania. Delikatnie zapukał. Abu Cassamo pootwierał wszystkie zamki i łańcuchy, stanowiące jego ochronę przed światem, któremu nie ufał, po czym ostrożnie uchylił drzwi. Jego wiecznie melancholijne oczy wpatrywały się w stojącego na zewnątrz Nelia.
- Jeszcze raz przychodzę ze swoimi mapami - zaczął Nelio. - Poza tym mam pytanie.
Abu Cassamo wpuścił go do ciemnego atelier, sam zaś kucnął przy spirytusowej kuchence, na której według skomplikowanego rytuału parzył właśnie kawę. Nelio usiadł na stołku i czekał. Na ścianach wisiały sfatygowane plakaty turystyczne w krzykliwych i nierealnych kolorach, przedstawiające, jak się Nelio domyślał, motywy z kontynentu indyjskiego, którego Abu Cassamo nigdy już nie odwiedzi.
Abu Cassamo opróżnił małą filiżankę, przetarł dłonią usta i usiadł naprzeciwko Nelia, który trzymał w dłoniach swoją podartą mapę. Wytłumaczył, co go sprowadza, ale o marzeniu Alfreda Bomby opowiadał, jakby było jego własne.
- Kiedyś przysiągłem ojcu, że odwiedzę tę wyspę - powiedział Nelio. - Dziś w nocy śniło mi się, że nadszedł czas, żeby tę podróż odbyć. Mój ojciec będzie wściekły, jeśli nie zrobię, jak się umawialiśmy.
- Rozumiem, że twój ojciec nie żyje - zamyślił się Abu Cassamo.
- O, złościć to on się potrafił nawet za życia - odparł Nelio. - Nie sądzę, żeby złagodniał po tym, jak zamroczony malarią utopił się w zalanym rowie.
Abu Cassamo wziął od niego mapę i zapalił ostatnią działającą lampę do zdjęć. Nelio poczuł, że powoli cofa się w czasie, na długo przed tamtą noc, jak bandyci przyszli, żeby spalić wieś. Dopiero wiele godzin później, kiedy Abu Cassamo odłożył ostatnią kartę mapy, Nelio wrócił do rzeczywistości.
- Nie mogę ci pomóc - powiedział Abu Cassamo. - Wyspa, na której czeka na ciebie ojciec, nie została naniesiona. To bardzo zła mapa.
- Znalazłem ją w śmietniku - odparł Nelio. - Teraz rozumiem, dlaczego ktoś ją wyrzucił.
- Świat da się przedstawić tylko na złych mapach - wyjaśnił Abu Cassamo. - Jak można by sporządzić doskonałą mapę czegoś, co jest tak zaniedbane jak nasz świat?
Siedzieli w milczeniu.
- To jak można znaleźć wyspę, której nie ma na mapie? - spytał w końcu Nelio.
- Nie można - odrzekł Abu Cassamo. - Myślę, że najlepiej zrobisz, jeśli wypijesz trochę upusto, potańczysz i porozmawiasz z ojcem. Czasem także zmarli umieją wskazać drogę, która nam wydawała się nieznana.
Nelio nie mógł nie usłyszeć lekkiej pogardy w głosie Abu Cassamo. Wiedział, że hindusi przypominają białych w tym sensie, że nie potrafią zrozumieć, dlaczego czarni ludzie często tańczą i rozmawiają ze swoimi przodkami. Tak samo jak biali, hindusi się boją, a swój strach skrywają, okazując pogardę - choć robią to znacznie dyskretniej niż biali, ponieważ jako kupcy nie chcą zadzierać z kimś, kto pewnego dnia niespodziewanie może stać się ich klientem.
- Posłucham twojej rady - oznajmił Nelio. - Mam jednak jeszcze jedno pytanie. Kto może dać mi pieniądze potrzebne na podróż i nowy garnitur, który muszę kupić dla ojca?
- Nie wiedziałem, że duchy noszą garnitury - zdziwił się Abu Cassamo.
- Mój ojciec twierdzi, że tak. Zawsze śni mi się ubrany w ten sam garnitur, który mocno już mu się powycierał.
- Znam tylko jedną osobę, która mogłaby dać ci pieniądze - powiedział Abu Cassamo. - Nazywa się Suleman i jest bogaty jak wielki Khan, chociaż nikt o tym nie wie, bo Suleman nie daje pieniędzy na budowę nowych meczetów.
- Dlaczego mnie miałby dać pieniądze?
- Jest hindusem tak jak ja - odparł Abu Cassamo - ale z jego duszą zdecydowanie nie najlepiej, bo za długo przebywa już wśród czarnych ludzi. Obecnie Suleman tak bardzo boi się złych duchów i znaków, że nie ma nawet odwagi ubijać interesów. Zamknął się w swoim domu i nigdy nie wychodzi. Jeśli go pozdrowisz ode mnie, możliwe, że cię wpuści.
- Skąd go znasz? - spytał Nelio.
- Był moim ostatnim klientem - wyjaśnił Abu Cassamo smutno. - Na ostatniej fotografii, jaką zrobiłem, widać strach czający się w jego oczach.
- Może powinien pojechać ze mną na tę wyspę - zastanawiał się Nelio. - Gdzie mieszka ten człowiek zwany Sulemanem?
- Tuż przy dawnym więzieniu stoi dom, który wygląda, jakby miał obciętą głowę - powiedział Abu Cassamo. - Suleman własnymi rękami zburzył całe piętro, kiedy pewnego razu ktoś go oszukał na duże pieniądze. Sam siebie ukarał za łatwowierność. Działo się to wiele lat temu, kiedy jeszcze nie twierdził, że złe duchy i znaki mogą mu zaszkodzić.
Nelio wstał i zaczął zbierać się do wyjścia. Było już późne popołudnie i zdążył porządnie zgłodnieć.
- Ty nigdy nic nie jesz? - spytał Nelio.
- Tylko kiedy jestem głodny - odparł Abu Cassamo. - Dzisiaj tak się nie składa.
- Zamówię u ciebie swoje zdjęcie - powiedział Nelio - kiedy już wrócę z podróży. Sfotografujesz też wszystkich, z którymi mieszkam tu, na ulicy. Wywołasz zdjęcia, a my wybierzemy i oprawimy najlepsze. Potem zapłacimy ci za twoją pracę.
- Na której ścianie powiesicie zdjęcia? - spytał Abu Cassamo, wypuściwszy Nelia na ulicę.
- Na tyłach stacji benzynowej - zdecydował Nelio. - Jest tam bardzo piękny mur. Kiedy będzie padało, przykryjemy je oczywiście workami.
Następnego dnia Nelio pomaszerował przez miasto do skróconego o głowę domu Sulemana. Otworzył furtkę i wszedł do ogrodu, który wyglądał jak zarośnięty cmentarz. Pośród suchych źdźbeł trawy leżały pordzewiałe łańcuchy niby pamiątka po wściekłym ujadaniu psów. Nelio zastukał w ciężkie drzwi. Nagle tuż nad progiem otworzyła się bardzo wąska klapka. Wysunął się z niej gruby, brązowy palec i kiwnął na Nelia, żeby ten położył się na ziemi, twarzą na wysokości otworu. Palec zniknął, Nelio wyciągnął się i zajrzał do środka prosto w czyjeś oko.
- Przyszedłem rozmawiać z Sulemanem o wyspie, na której znika strach - odezwał się Nelio. - Przysyła mnie Abu Cassamo.
Oko zniknęło, a ciężkie drzwi się uchyliły. Nelio pomyślał, że wszyscy hindusi otwierają drzwi tylko do połowy - może ze strachu, a może przez oszczędność. Nelio wszedł do bezgłowego domu. Zasłony były zaciągnięte, wewnątrz panował dziwny, obcy zapach i zupełny mrok. Kiedy oczy Nelia nawykły do ciemności, zobaczył, że w środku w ogóle nie ma mebli. Całe pomieszczenie wypełniały pieniądze. Wszędzie poukładane były piramidy i stosy powiązanych w pliki banknotów, wszystkie okręcone sznurkiem. To te góry pieniędzy wydzielały zapach, którego Nelio w pierwszej chwili nie poznał. Pośrodku, niby otoczony banknotowym murem, stał Suleman. Był niski i bardzo gruby. Stracił wszystkie włosy, brodę miał rzadką, na nosie zaś okulary z jednej strony sklejone brudnym plastrem. Suleman z zamkniętymi oczami wysłuchał, jak Nelio wyłuszcza swoją sprawę. Później rozłożył ręce w geście znużenia i rezygnacji.
- Nie mam na zbyciu pieniędzy - powiedział. - Te znikome resztki, które tu widzisz, są już zapisane. Nie mogę też udać się z tobą w podróż, bo za tymi drzwiami czekają ci, co chcą mi zaszkodzić. Nocami słyszę, jak w mur wbijają pazury i drapią ściany domu. Moje psy stróżujące zwabili zatrutymi kawałkami mięsa.
- Moglibyśmy poczekać, aż się ściemni - zaproponował Nelio.
- To jeszcze gorzej - odparł Suleman. - Może ewentualnie mógłbym wyjść w dzień, w ostrym słońcu, ale nie mam odwagi. Zresztą jestem za gruby i źle widzę. Muszę tu zostać, żeby pilnować reszty pieniędzy. Dawniej byłem zamożnym człowiekiem, równie bogatym jak Khan. Teraz bogactwo mnie zubożyło, malejąc w sposób dla mnie niepojęty. Wszystko jest już zapisane.
- Wydaje mi się, że wystarczyłby jeden z tych małych plików - odezwał się Nelio, ostrożnie ściszając głos tak, żeby jego prośba wydała się mniejsza, bo przedstawiona prawie szeptem.
- Nie mam na zbyciu pieniędzy - uciął Suleman, a Nelio zauważył, że gospodarz zaczyna się irytować. - Wszyscy chcą pieniędzy. Nie mogę wyjść z domu, żeby mnie zaraz nie opadli żebracy. Łatwiej jest liczyć coś, czego nikt nie chce. Żebracy żebrzą nawet od siebie nawzajem. Zmarli pod ziemią wołają o pieniądze. Rozdałem wszystko, co kiedyś miałem. To, co tu leży, ma po śmierci pokryć moje długi. Pieniądze w kącie pod oknem są na mój pogrzeb, pieniądze z drugiej strony wejścia na śluby moich krewnych i nieślubne dzieci moich wiarołomnych synów, bo nikt oprócz mnie nie chce nawet słyszeć o ich istnieniu. Przygotowałem jałmużny, mandaty, łapówki i wszystko jest zapisane. Nie ma pieniędzy na garnitur dla twojego ojca i podróż na wyspę, o której mówisz. Nawet jeśli wyspa nie istnieje, nawet jeśli jesteś zwykłym naciągaczem, a ja mam ochotę dać się oszukać, i tak nie mam dla ciebie pieniędzy.
- Niedługo umrze mały chłopiec - powiedział Nelio. - Jego dusza mogłaby cię później chronić.
- W moim domu pełno jest dusz zmarłych, którzy prosili mnie o pieniądze, obiecując te dusze jako rękojmię do realizacji po ich śmierci. Ale co mi z tego przyszło?
Nelio wyszedł z domu Sulemana. Zrozumiał, że ścieżki, którymi podążał przez ostatnie dni, ani o krok nie zbliżyły go do celu.
Wieczorem Nelio zebrał wszystkich wokół siebie. Poczekał, aż Alfredo Bomba zaśnie, i zaczął mówić.
- Abu Cassamo nie umiał znaleźć miejsca, o którym opowiadała matka Alfreda Bomby. Do Abu Cassama nikt nigdy nie przychodzi się fotografować, więc przez cały dzień mógł studiować mapy i dlatego nie warto pytać kogoś innego. Nie wystarczy nam też czasu, żeby odszukać matkę Alfreda Bomby. Nie mamy nawet pewności, że jeszcze żyje. Nie udało nam się również zdobyć pieniędzy.
Rozejrzał się. Wszyscy odwracali wzrok, bo nikt nie wiedział, co powiedzieć.
W końcu Tristeza przerwał milczenie.
- Może mimo wszystko jednak lepiej, żeby dostał moje tenisówki? Teraz, kiedy jest chory, może stopy mu urosły...
- Dlaczego by tak miało być? - spytał Nelio.
- Chorzy ludzie puchną - wybełkotał Tristeza. - Krew chowa się przed śmiercią na samym dole, w stopach.
Nelio przez chwilę zastanawiał się nad dziwną wypowiedzią Tristezy. Nauczył się, że chociaż on rozumuje bardzo powoli, czasem mówi rzeczy, które warto głębiej przemyśleć.
- Alfredo Bomba nie chce tenisówek - stwierdził w końcu. - On chce znaleźć się na wyspie, gdzie strach opuszcza człowieka. Pierwszy problem polega na tym, że nie umiemy tam trafić. Drugi - że nawet gdybyśmy umieli, nie mamy pieniędzy na podróż.
- Nie ma żadnej wyspy - odezwał się Nascimento.
- Może i nie ma - zgodził się Nelio nieobecnym głosem. - To jednak mniejszy szkopuł.
Zauważył, że spojrzeli na niego zaintrygowani. Co chce przez to powiedzieć? Nelio zdecydowanym ruchem podniósł rękę: koniec z pytaniami. Gdzieś w jego głowie zaczynał powstawać plan. Odkrył nieznaną ścieżkę i ruszył nią teraz, bo miała podpowiedzieć mu, jak spełnić marzenie Alfreda Bomby. Wstał, minął stację benzynową i wyszedł na ulicę. Tam stanął i zaczął obserwować chodnik przed zakładem Abu Cassama, obok piekarni i teatru. Jedno z przedstawień Dony Esmeraldy właśnie dobiegło końca. Widzowie wylewali się z budynku, żeby natychmiast rozpierzchnąć się w ciemności na różne strony. Stróże powoli zamykali drzwi, kolejno gaszono lampy przed wejściem. Nelio przyglądał się temu, w swojej głowie wciąż podążając krętą ścieżką przez kolczaste zarośla. Patrzył swoim wewnętrznym okiem i oto już wiedział, jak dotrą na wyspę leżącą w nieznanej części świata - a może nawet w świecie, który właściwie nie istnieje.
Wrócił do niecierpliwej bandy. Alfredo Bomba spał.
- Znalazłem tę wyspę - oznajmił. - Nie ma jej na mapach, które Abu Cassamo bezskutecznie próbował odczytać. W dodatku jest tak blisko, że nie potrzeba nam pieniędzy na podróż.
- Gdzie? - spytał Nascimento.
- Po drugiej stronie ulicy - odparł Nelio. - Tam, gdzie Dona Esmeralda ma swój teatr. Nocą teatr jest pusty, na scenie nic się nie dzieje, bo aktorzy śpią. To, czego nie ma, trzeba samemu stworzyć. Nawet wyspę, której nikt nie umie wskazać, da się stworzyć. Nawet marzenie można wyjąć sobie z głowy i uformować jak przedmiot. Dzisiaj w nocy, kiedy stróże zasną, wdrapiemy się przez zbite okno na tyłach budynku, gdzie Dona Esmeralda trzyma kostiumy. Zapalimy światło i zaczniemy ćwiczyć sztukę o podróży Alfreda Bomby na wyspę, o której opowiadała mu matka.
- Nikt z nas nie wie, jak to się robi - odezwał się Mandioca.
- No to się nauczymy - odparł Nelio.
- Czasem jakiś stróż przed teatrem ma broń - zauważył Nascimento.
- Będziemy cicho - powiedział Nelio.
Tej samej nocy, tuż po dwunastej, kiedy stróże zasnęli przed wejściem do teatru, chłopcy przemknęli na tył budynku i wspięli się przez zbite okno do garderoby. Tristezę wyznaczyli, żeby został z Alfredem Bombą, bo on i tak nigdy nie zdołałby nauczyć się swojego tekstu i właściwie poruszać po scenie. W świetle zapałek udało im się uruchomić mocne reflektory wiszące nad sceną.
Scena była zupełnie naga.
Stanęli na widowni. Nelio pomyślał, że scena przypomina usta, otwarte usta czekające na pokarm, który oni mogli przynieść.
Potem zaczęli robić wyspę.
O brzasku Nelio uśmiechnął się zmęczony. W oddali, po drugiej stronie rzeki, szykowała się burza. Zrozumiałem, że doszliśmy już prawie do końca - końca opowieści i jego życia.
Nie odezwałem się. Patrzyłem tylko na niego z uśmiechem. Co właściwie było do powiedzenia?
Po chwili wstałem i zszedłem do piekarni.
Ostatnia noc
Ostatniego dnia za życia Nelia słońce wisiało bardzo blisko mojej duszy. Wydychane powietrze stawało w płomieniach i zwęglone na popiół opadało na uliczny bruk. Nigdy, ani wcześniej, ani później, nie doświadczyłem takiego upału jak wtedy. Znikąd ochłody - nawet wiatr wpadający do miasta znad morza zdawał się dyszeć z wyczerpania. Nie mogąc sobie znaleźć miejsca, wędrowałem po ulicach, wpychałem się do cienia, gdzie ludzie na próżno szukali ulgi, cały czas próbując zwalczyć coraz większe zawroty głowy, które prawie powalały mnie na ziemię. Miałem poczucie, jakbym stracił rozeznanie, gdzie jestem, jakby wszystko, co mnie spotyka, działo się przez pomyłkę, za którą nikt właściwie nie ponosi odpowiedzialności i o którą nikt nie dba. Po raz pierwszy zobaczyłem świat takim, jakim jest, świat, który Nelio przejrzał na wylot, będąc przecież tylko dzieckiem.
Co widziałem? Pordzewiały silnik starego traktora, niby recytując szyderczy poemat, opowiadał mi o świecie, który rozpada się na moich oczach. Widziałem chłopca, bezdomne dziecko, który z wściekłością łoił piasek, jakby za swój los chciał ukarać ziemię. Nad moją głową bezszelestnie przeleciał samotny sęp. Szybował wysoko, niesiony wirującym wiatrem, nieczuły na promienie słońca, które przewiercały jego pierzasty strój. Cień ptaka niby żelazny odważnik padał czasami na moją głowę, przygniatając mnie do ziemi. Widziałem, jak przy pompie nago myje się czarnoskóry starzec. Mimo upału gwałtownie szorował całe ciało, jakby chciał z niego zedrzeć starą, znoszoną skórę. Tego dnia w bezlitosnym słońcu odkryłem prawdziwe oblicze miasta. Widziałem, jak biedacy muszą zjadać swoje życie na surowo: nie mają czasu, żeby swoje życie przygotować, nieustannie zmuszeni walczyć na granicy przetrwania. Widziałem tę świątynię absurdu, jaką jest miasto, a może wręcz cały świat wyglądała ona jak to, co mnie otaczało. Stałem pośrodku mrocznej katedry bezsilności. Mury powoli waliły się na ziemię, wzbijając gęste chmury pyłu, barwne witraże dawno już przepadły. Rozglądałem się, a wokół mnie wszyscy byli biedni. Cała reszta, bogaci, trzymała się od ulicy z daleka, ukryta za murami w swoich bunkrach, gdzie powietrze zawsze jest chłodne dzięki wyjącym maszynom. Ziemia przestała być okrągła, znów była płaska, a miasto leżało na jej najdalszym skraju. Gdyby któregoś dnia ulewne deszcze ponownie zdarły domy ze stromych zboczy, nie zsunęłyby się one do rzeki, lecz runęłyby dalej, ciśnięte za najdalszy kraniec, gdzie nie ma dna.
Tego dnia miasto wyglądało jak dotknięte nagłą plagą - nie plagą szarańczy, lecz głosicieli przebudzenia religijnego. Wszędzie, na murach, skrzyniach, wózkach z towarem i kubłach na śmieci, stali tacy, wabili do siebie tłum płaczliwym głosem pełnym skargi, spoconą twarzą i dłońmi złożonymi w modlitwie. Ludzie zbierali się wokół nich i kołysząc się, zamykali oczy, przekonani, że kiedy znów je otworzą, wszystko będzie inaczej. Widziałem, jak jedni padają na ziemię w skurczach, inni czołgają się na bok jak zbite psy, niektórzy zaś szaleją z radości, choć nikt nie rozumiał dlaczego. Zawsze wyobrażałem sobie, że koniec świata dokona się na tle deszczu, pędzących czarnych chmur, trzęsienia ziemi i tysięcy piorunów, teraz jednak zacząłem podejrzewać, że byłem w błędzie. Świat skończy się w palącym słońcu. Pomyślałem, że nasi przodkowie zebrali się - musiały ich być miliony - bo mieli już dość cierpienia, jakie żywi bezustannie zadają sobie nawzajem. Wspólna zagłada połączy nas na tamtym świecie. Ulice, którymi chodziłem, staną się w końcu wyłącznie wspomnieniem dla tych, co nigdy nie nauczą się całkiem zapomnieć.
Minąłem dom, z którego jakiś oszalały mężczyzna zaczął nagle wyrzucać przez okno meble. Cały czas wzywał swojego brata Fernanda, choć go nie widział od początku wojny, jaką rozpętali w naszym kraju bandyci. Znalazłem się tam w chwili, kiedy wyrzucał łóżko: uderzyło o chodnik, materac się rozdarł, deski popękały w drzazgi. Dlaczego nie krzyknąłem, żeby przestał? Dlaczego po prostu poszedłem dalej?
Nadal tego nie wiem. Ostatni dzień życia Nelia jest dla mnie jak długie i monotonne przedstawienie snu, który pamiętam we fragmentach. W moim życiu coś się kończyło. Nagle zaczynałem rozumieć prawdziwe znaczenie wszystkiego, co Nelio mi opowiedział. A może też bałem się tego, co nieuniknione? Może bałem się, że kiedy jego opowiadanie dobiegnie końca i wszystko się wyjaśni, on umrze od strasznych ran w klatce piersiowej? Myślałem, że dla tych biedaków, dla ludzi takich jak Nelio i ja sam, śmierć to jedyne, co dostają od życia za darmo.
Mówiłem sobie, że musimy zjadać swoje życie na surowo. Dalej czeka śmierć.
Nigdy nie mamy szansy przyszykować sobie radości, polerować wspomnień tak, żeby zabłysły, uniknąć strachu przed jutrem.
Do piekarni wróciłem dopiero, kiedy zaczęło się ściemniać. Dona Esmeralda stała przed sklepem i zapalczywie wykłócała się z dostawcą mąki. Ich kłótnia trwała już od tysiąca lat i miała trwać jeszcze kolejny tysiąc. Poczekałem, aż mężczyzna odejdzie zbity z pantałyku, a Dona Esmeralda zniknie we wnętrzu teatru i zacznie zmuszać aktorów, żeby mimo nieznośnego upału powkładali trąby i ćwiczyli przedstawienie. Dokładnie w chwili, gdy przekroczyłem próg piekarni, przypomniałem sobie, że zapomniałem kupić zioła u pani Muwulene. Machnąłem ręką. Wiedziałem, że i tak jest już za późno.
Piekłem chleb i niewidzącym wzrokiem spoglądałem na piękne ciało Marii zarysowane pod jej lekką sukienką. Wieczór przyniósł znad morza ochłodzenie. Wokół nas miasto spało głębokim snem, żeby wytrzymać następny dzień pod równie bezlitosnym słońcem.
Myślałem o chłopcu, który z wściekłością chłostał ziemię. Ciekaw byłem, czy nadal tam stoi i walczy z własną niedolą. Czy ma gdzie spać.
Tuż po północy Maria poszła do domu. Ukradkiem stanąłem w ciemności i patrzyłem, jak myje się pod tym samym kranem, którego ja zwykle używałem. Jej nagie ciało połyskiwało w świetle ciekawskich gwiazd, mnie zaś nagle poruszyła świadomość, że potrafię oprzeć się impulsowi, by podejść i przyciągnąć ją do siebie. Jej uroda, tak samo jak wszystko, co piękne, była tajemnicza. Chciałem, żeby Nelio stał koło mnie i widział ją, żeby dzielił ze mną tajemnicę Marii. Chciałbym, żeby to wspomnienie zabrał ze sobą do innego świata. Nie potrafię powiedzieć dlaczego, ale wyobrażam sobie, że duchy nigdy nie są nagie. Może jednak się mylę. Nie wiem.
Kiedy wszedłem na dach, zobaczyłem, że kot wrócił. Wdrapał się na materac i ułożył przy twarzy Nelia. Stanąłem w ciemnym otworze drzwi wiodących na kręte schody i przyglądałem się temu, co wyglądało jak rozmowa kota z Neliem. Twarz musnął mi zimny powiew, zadrżałem. Zmarli zaczęli się zbierać, czekając, aż Nelio do nich dołączy. Nie umiałem powiedzieć, kim jest kot. Musiał jednak wyczuć moją obecność, bo nagle odwrócił głowę i spojrzał na mnie zimnymi oczami. Kiedy mrugał, myślałem, że musi to być mężczyzna o wąskich oczach, którego Nelio zabił, a który teraz go odnalazł. Podniosłem z dachu nieduży kamyk i cisnąłem nim niedaleko materaca. Kot odskoczył w bok i uciekł po dachach. Podszedłszy do materaca, zobaczyłem, że Nelio jest bardzo blady. Dotknąłem jego czoła: miał gorączkę, a w szklistych oczach pojawił się ten sam nieobecny wyraz, jaki już wcześniej u niego widziałem. Mimo to uśmiechnął się do mnie.
- Dzień był bardzo gorący - powiedział cicho łamiącym się głosem.
Dałem mu wody. Do kubka wrzuciłem resztkę ziół pani Muwulene.
Znów rozległ się śpiew kobiety, jakby noc szykowała dzień jutrzejszy.
Tłuczek kruszył kukurydzę. Śpiewała.
- Wszystko się kończy - odezwał się Nelio. - Wszystko się kończy i wszystko zaczyna się od początku.
Podniósł wychudzoną rękę i wskazał na gwiazdy, które tej nocy były bardzo jasne i bliskie. Niebo pochyliło się nad dachem, żeby Nelio mógł leżeć w mniejszym pokoju.
- Mój ojciec był bardzo mądrym człowiekiem - powiedział Nelio. - Nauczył mnie patrzyć w gwiazdy, kiedy życie jest ciężkie. Kiedy później opuszczam wzrok na ziemię, wszystko, co przed chwilą wydawało się przytłaczające, okazuje się małe i znikome.
Dałem mu jeszcze trochę wody. Później zbadałem mu puls - był szybki i nieregularny. Odmierzony czas zbliżał się do końca.
Nelio patrzył na mnie w milczeniu. Zaczął już swoją opowieść, choć na razie paliła się ona tylko błyskiem w jego oczach. Nelio jednak nadal nie wydawał się przerażony tym, co go czeka. Był zupełnie spokojny.
Czy można kochać śmierć?
Nelio za życia nie udzielił mi odpowiedzi na to pytanie, lecz ja nadal czekam na samotną ćmę, która przyleci do mnie z długo wyczekiwaną wiadomością od niego. Dlatego właśnie w swojej samotności tańczę nieraz na dachu i upijam się tontonto.
Czekam i zawsze będę czekać.
W końcu Nelio po raz ostatni podjął swoje opowiadanie, a ja wiedziałem, że tym razem, tej nocy, dobiegnie ono końca. Mówił, jak w świetle reflektorów weszli na pustą scenę. Ukryte w kulisach mamroczące cienie komentowały ich obecność. Scena oddychała, jakby wszystko, co odgrywano na niej przez lata, teraz nagle ożyło. Znaleźli się w samym centrum wielobarwnego uniwersum gry aktorskiej z jej replikami, wchodzeniem i schodzeniem ze sceny. Była to magiczna chwila. Nelio zebrał wszystkich dokładnie pośrodku sceny. Zauważył, że się boją, że wyczuwają obecność wydarzeń, które wcześniej się tam rozgrywały, by teraz znowu powrócić. Pomyślał, że nie przyszli tu wyłącznie jako grupa bezdomnych dzieci, żeby odegrać przedstawienie dla umierającego Alfreda Bomby. Przyszli też jako publiczność, budząc do życia stare dramaty i zakłócając ich długą noc.
Najpierw obeszli cały teatr, żeby zobaczyć, jakich użyją rekwizytów: nieprzydatnych elementów starych dekoracji, kostiumów i peruk. Nelio surowo zabronił im ruszać cokolwiek bez pozwolenia i pouczył, że wszystko, czego użyją, trzeba później odłożyć na miejsce. Owej pierwszej nocy bawili się długo, a Nelio ze swojego miejsca pośrodku sceny patrzył, jak pozostali wyłaniają się zza kulis przebrani nie do poznania. Czasem musiał ich uciszać, bo zapominali, że w teatrze przebywają bezprawnie. Przypominał sobie ostrzeżenie Nascimenta przed uzbrojonymi stróżami czuwającymi na ulicy.
Widział, jak chłopcy przebierają się z niehamowanym dziecinnym zachwytem. Za każdym razem, kiedy któryś wchodził na deski w nowym kostiumie, dokonywała się natychmiastowa zmiana całej sceny. Samoistnie narodził się dramat bez słów, bez akcji, bez innego przesłania niż to, że wolno im było stworzyć świat odmienny od tego, w którym żyją na co dzień. Pecado wkroczył w krąg światła ubrany w lśniący frak z czerwonego jedwabiu. Na nogach miał białe buty i poruszał się po scenie tak, jakby już ukryty za kulisami był w stanie przezwyciężyć grawitację. Tuż po nim w blasku reflektorów pojawił się Nascimento, przemieniony w jakiegoś boga czy też może dotychczas nieznany kwiat. Zaczął odklepywać zupełnie niespójny tekst, z godnością chodząc dookoła Nelia. Mandioca przebierał się za różne zwierzęta, samemu też tworząc nowe, jakich nikt wcześniej nie widział. Ogon krokodyla, łapki szczura, pancerz owada i głowa zebry - wypełzł na scenę, wydając z siebie odgłosy jakie Nelio słyszał po raz pierwszy w życiu.
Gdy tak Nelio przyglądał się tej pstrokatej paradzie ze snu, pełnej coraz to nowych, zaskakujących elementów, w jego głowie sztuka zaczęła przybierać wyraźny kształt. Wyobrażał sobie podróż, chwilę, gdy stają nad rzeką, we mgle dostrzegając wyspę, potem widział przeprawę i w końcu przybycie do celu. Zrozumiał, że muszą przedstawić ni mniej, ni więcej, tylko raj. Ponieważ raj nie istnieje, trzeba wyobrazić sobie, jak on wygląda w świecie Alfreda Bomby. Trzeba stworzyć raj, w którym Alfredo Bomba poczuje się jak u siebie. W ciągu tej pierwszej nocy Nelio niewiele się odzywał. Zamyślony, niemal całkiem pochłonięty sennym marzeniem, przyglądał się kostiumom i rekwizytom, jakie wnoszono i wynoszono ze sceny. Zapamiętywał każdy szczegół. Kiedy poczuł, że świt już blisko, zebrał chłopców i kazał wszystko ustawić tak, jak to zastali, zatrzeć po sobie ślady, a później opuścić teatr równie niezauważalnie, jak do niego weszli.
- Jutro rozpoczynamy próby - zakończył. - Będziemy się przygotowywać przez trzy noce. Czwartej nocy udamy się w podróż z Alfredem Bombą.
Kiedy o brzasku wrócili na miejsce, gdzie Tristeza czekał z Alfredem Bombą, Nelio natychmiast zauważył, że jest z nim coraz gorzej. Przez chwilę czuł strach, że Alfredo Bomba nie dożyje ich przedstawienia. Kazał pozostałym być cicho i nie robić hałasów, które by przeszkadzały choremu, sam zaś usiadł przy nim i długo z nim rozmawiał.
- Pojedziemy w podróż - powiedział. - Całą drogę będziemy cię nieśli. Podróż nie będzie długa.
- Boję się - wymamrotał Alfredo Bomba.
- Nie musisz się bać - pocieszył go Nelio.
- Boję się, że będzie mnie niósł Nascimento - odparł Alfredo Bomba. - Upadnę mu albo specjalnie mnie upuści.
- Powiem mu, że go zbijemy kijami, jeśli cię upuści - zapewnił go Nelio. - Nascimento nie lubi być bity kijami.
Alfredo Bomba nie wydawał się do końca przekonany, ale był zbyt słaby, żeby dyskutować. Nelio dał mu kolejną pastylkę z papierowego rożka, po czym zawołał Pecado, żeby pomasował choremu stopy.
- A to niby na co ma pomóc? - spytał Pecado podejrzliwie. - Przecież mu nie jest zimno.
- Krew nie może mu się chować w stopach - odparł Nelio zdecydowanym głosem. - Rób, jak mówię.
Pecado międlił stopy Alfreda Bomby, Nelio tymczasem pilnował, żeby pozostali na zmianę wycierali mu spocone czoło i dbali, żeby miał zimną wodę do picia. Wszystkich, którzy się nie przydali do pomocy, wysłał na ulice, żeby myli samochody, a za zarobione pieniądze kupowali lód i chleb. Upał nie ustępował, więc przy głowie Alfreda Bomby zawsze ktoś siedział, wachlując go kawałkiem starego parasola. Tuż po północy, kiedy stróże usiedli na schodach teatru, żeby zagrać w karty, chłopcy znów wkradli się przez zbite okno na tyłach budynku.
Tej nocy zaczęli ćwiczyć swoją sztukę. Nelio zebrał ich na scenie.
- Nikt z nas nie ma pojęcia o teatrze - zaczął.
- Ale musimy sobie poradzić bez niczyjej pomocy: w tym akurat jesteśmy lepsi niż ktokolwiek inny.
- Ja chcę grać potwora - oznajmił Nascimento.
- Dobrze, zagrasz potwora - zgodził się Nelio. - Ale tylko pod warunkiem, że nie będziesz mi przerywał, póki nie skończę. Najważniejsze, żeby Alfredo Bomba zapomniał, że jest chory i gdzie się znajduje. Wtedy będziemy mogli go zabrać, dokąd chcemy. Poczekamy, aż zaśnie, żeby dopiero wtedy przynieść go tutaj. Kiedy otworzy oczy, będzie myślał, że to wszystko mu się śni.
- Trudno będzie go przenieść przez zbite okno, tak żeby się nie obudził - powiedział Pecado z przejęciem.
- Są tylne drzwi - uspokoił go Nelio. - Ostatniej nocy przed naszym przedstawieniem otworzymy zamek.
Potem zaczęli ćwiczyć podróż na wyspę, o której Alfredowi Bombie kiedyś opowiadała matka. Próbowali stworzyć sen, który miałby taką samą moc, co rzeczywistość. Nelio przez cały czas był niepewny, jakby wchodził coraz dalej do ciemnego pokoju. Często musiał się złościć, bo chłopcy nie robili, jak kazał, albo strasznie hałasowali. Prędko stało się dla niego jasne, że Nascimento i Mandioca kompletnie nie nadają się na aktorów. Nascimento znalazł głowę potwora, której za nic nie chciał zdjąć, ale absolutnie nie potrafił się nauczyć, kiedy ma wchodzić na scenę, co ma robić i mówić. W końcu Nelio stracił cierpliwość i kazał mu się owinąć kawałkiem niebieskiego materiału i przedstawiać morze.
- Co mam mówić? - spytał Nascimento.
- Morze nic nie mówi - odparł Nelio. - Morze jest bezkresne, kołysze się albo leży nieruchomo. Nie możesz nic mówić, bo morze nie mówi.
- Wygląda mi to na bardzo nudną rolę - zaprotestował Nascimento.
- Ale to ważna rola - wyjaśnił Nelio. - Jeśli dalej będziesz się stawiał, w ogóle nie zagrasz.
Po scenie z zupełną swobodą poruszał się natomiast Pecado. W dodatku błyskawicznie zapamiętywał wszystkie wskazówki Nelia, wchodził na scenę, kiedy była jego kolej, i mówił to, co Nelio chciał usłyszeć. Sam Nelio miał zająć się reflektorami, gasić je i w odpowiednim momencie zmieniać kolor światła. Chociaż wszyscy byli zmęczeni, próby posuwały się naprzód. Co rano, kiedy bladzi jak śmierć na chorągwi wychodzili z teatru, widzieli, że Alfredo Bomba coraz głębiej zapada się w swoją chorobę i coraz szybciej zbliża się do końca. Nie mieli dużo czasu.
Trzeciej nocy stworzone przez siebie przedstawienie przećwiczyli w całości. Poza tym, że Nascimento zasnął za kulisami, chrapiąc wewnątrz głowy potwora, wszystko poszło prawie całkiem zgodnie z wizją Nelia. Kiedy tak siedział na balkonie i, wpatrzony w wydarzenia na scenie, podnosił i opuszczał snop światła z reflektora, zapominał chwilami, gdzie jest. Podróż na wyspę straciła zewnętrzną powłokę snu, stając się prawdziwą podróżą, która odbywała się na jego oczach.
Kiedy po próbie zebrali się na scenie, Nelio zabronił Nascimentowi zasypiać za kulisami i oznajmił, że są gotowi. Nie mogliby lepiej przygotować przedstawienia.
- Zanim stąd wyjdziemy, zablokujemy zamek w drzwiach od tyłu. To oznacza, że już jutro przyniesiemy tu Alfreda Bombę, żeby się do nas przyłączył.
- To on nie ma oglądać? - zdziwił się Mandioca.
- Właśnie oglądając przedstawienie, przyłączy się do nas - wyjaśnił Nelio. - Po to właśnie to wszystko robimy.
- Może nic z tego nie zrozumieć - odezwał się Pecado. - Może będzie taki rozczarowany, że nawet nie doczeka końca. Może zaśnie.
Nelio poczuł, że nie ma siły odpowiadać. I tak nic by to nie zmieniło. Teraz musieli tylko czekać nadejścia nocy. Kazał im posprzątać, żeby mogli wyjść z teatru przed świtem.
Tego ranka Nelio zrozumiał, że Alfredo nie pożyje długo. Przestał jeść, skóra opinała mu czaszkę, oczy zapadały się coraz głębiej. Siedzieli wokół niego milczący, zmęczeni, pełni lęku. Bliskość śmierci we wszystkich budziła tę samą trwogę.
Tuż przed zmierzchem na miasto spadł gęsty deszcz. Zakryli Alfreda Bombę kawałkiem starego brezentu, który ktoś wyrzucił niedaleko stacji benzynowej. On jednak zdawał się niczego nie zauważać, głęboko pogrążony w swoich niespokojnych snach.
- Umierają starcy - odezwał się nagle Nascimento, wycierając dłonią krople deszczu z twarzy.
- Umierają starcy. Nie dzieci. Nawet jeśli żyją na ulicy jak Alfredo Bomba.
- Masz zupełną rację - powiedział Nelio. - To coś, czego świat powinien się prędko nauczyć.
Nascimento siedział milczący w deszczu i obserwował Alfreda Bombę.
- Czy duchy mogą umrzeć? - spytał po chwili.
- Tak samo jak ludzie?
Nelio pokręcił głową.
- Nie - stwierdził. - Duchy nie rodzą się i nie umierają. Po prostu są.
- Myślę, że Alfredowi Bombie będzie o wiele lepiej niż nam jest teraz - orzekł Nascimento.
- Umierają starcy - powtórzył Nelio. - Nie dzieci.
- Myślę, że on wróci jako pies - odezwał się Nascimento niepewnie. - Alfredo Bomba lubi psy. Psy go też lubią.
- Na pewno masz rację - zgodził się Nelio.
- Ale już nie mów więcej.
Wieczorem przestało padać. Alfredo Bomba spał. Wszyscy czekali w napięciu. Pecado często wybiegał na ulicę, żeby obserwować uzbrojonych stróżów przed teatrem.
- Dzisiaj jest Armandio i Julio - powiedział. - Gruby Armandio już śpi. Julio za to jak zwykle czuwa.
- Nic nie usłyszą - uspokoił go Nelio. - Niedługo idziemy.
Tego dnia Nelio poszedł na targ i od znajomego szczotkarza pożyczył dwa grube kije. W drodze powrotnej zobaczył nagle senhora Castigo: ulicą wlokło go dwóch policjantów, był pobity i zakrwawiony, ubranie zwisało na nim w strzępach, jakby rozwścieczony tłum próbował rozerwać go na kawałki. On też zauważył Nelia. Przez mgnienie oka próbował sobie przypomnieć, kim jest chłopiec z dwoma kijami od szczotki, ale Nelio wątpił, żeby mu się to udało.
Senhor Castigo to znak, pomyślał. Został złapany i pobity. W ciemnej celi policjanci wymęczą go jeszcze bardziej. Niedługo zostaną po nim najwyżej resztki czegoś, co kiedyś może było człowiekiem. Gdybym od niego nie uciekł, mógłbym teraz wyglądać tak samo.
Zrobili nosze, nawlekając na kije od szczotki dwie stare podkoszulki. Kiedy minęła północ, wzięli majaczącego Alfreda Bombę i przenieśli przez pustą ulicę. Chwilę nasłuchiwali w ciemności, zanim otworzyli tylne drzwi i zniknęli we wnętrzu teatru. Podczas gdy Nelio po omacku przedostawał się do stanowiska operatora światła, pozostali czekali za sceną. Nelio sprawił, że czarne deski sceny otuliło delikatne światło świtu, różowy poblask na wciąż jeszcze uśpionym morzu. Potem wrócił do chłopców i razem ułożyli nosze tuż przy rampie. Nelio usiadł przy Alfredzie Bombie, pozostali poszli się szykować. Jeszcze nie chciał go budzić. Dotknął jego czoła: było rozpalone.
Po chwili zza kulis Nascimento wytknął łeb potwora i szepnął, że są gotowi. Nelio skinął głową. Zaraz zerwał się wiatr. Wiał zza kulis, z ust Pecada, Mandioki i reszty. Nelio ostrożnie obudził Alfreda Bombę. Delikatnie wyprowadzał go z głębokiego odrętwienia. Kiedy chory otworzył oczy, Nelio nachylił się nad nim.
- Słyszysz wiatr? - spytał.
Alfredo Bomba chwilę nasłuchiwał, po czym lekko kiwnął głową.
- To wiatr od morza - wyjaśnił Nelio. - Jedziemy na wyspę, o której opowiadała ci matka.
- Musiałem zasnąć - powiedział Alfredo Bomba. - Spałem? Gdzie jesteśmy?
- Na statku - odparł Nelio, delikatnie się kołysząc. - Czujesz fale?
Alfredo Bomba znowu pokiwał głową. Nelio pomógł mu usiąść, opierając go plecami o kant proscenium.
Później zostawił go samego, żeby wrócić do świateł.
W późnej starości, kiedy śmierć zdążyła już zapuścić korzenie w jego ciele, stary Alfredo Bomba wybrał się w podróż, o której marzył i do której się szykował przez całe życie. Pewnej nocy, gdy minął odpływ i woda się podniosła, poszedł w bród do małej łodzi rybackiej o trójkątnym żaglu, mającej go zawieźć wzdłuż wybrzeża do ujścia rzeki, które potrafią znaleźć tylko ci, którym tajemnicę przekazały matki. Na pokładzie znajdował się niewidzialny wioślarz, pies, człowiek z workiem ryżu i okrętowy potwór, który od czasu do czasu pokazywał się za burtą. Płynęli według gwiazd, trzymając kurs na drugą gwiazdę w konstelacji Pegaza. Tuż przed świtem z północnego wschodu nadciągnął straszliwy sztorm, wiatr targał żaglem, huczała burza, a na niebie krzyżowały się błyskawice. Później morze zupełnie się uspokoiło. Zdawało się, że okrętowy potwór zginął w falach. Człowiek z workiem ryżu stał na dziobie, niespokojnie wypatrując ujścia rzeki. Pies położył się u boku Alfreda Bomby. Zamiast łap miał ręce, lecz Alfredo Bomba dzięki mądrości swojego wieku rozumiał, że podróże wzdłuż nieznanych wybrzeży można czasem odbywać w towarzystwie dziwnych stworzeń, jakich się nigdy w życiu nie widziało. Wczesnym świtem zbliżyli się do lądu. Brzeg najeżony był ostrymi skałami. Człowiek na dziobie ofiarował morzu garść ryżu i spośród skał wytrysnęła rzeka. Pożeglowali pod prąd. Rzeka z początku była bardzo szeroka. Potwór wrócił teraz pod postacią krokodyla, lecz Alfredo Bomba cały czas czuł się bezpieczny w towarzystwie niewidzialnego wioślarza, psa i człowieka z workiem ryżu. Na brzegach rzeki pojawiali się ludzie, wszyscy do niego machali. Alfredo Bomba przez cały czas miał wrażenie, że ich poznaje, tak samo jak wydawało mu się, że psa leżącego u jego boku już kiedyś spotkał. Uznał jednak, że mogło to się zdarzyć, kiedy był jeszcze bardzo młody, kiedy był jeszcze dzieckiem. Płynęli już dosyć długo, gdy nagle dno łodzi zaczęło szorować o niewidoczną piaszczystą łachę na środku rzeki. Pies wstał na swoich człekokształtnych tylnych łapach, wziął worek ryżu i ruszył w bród ku wyspie leżącej tuż obok miejsca, gdzie utkwiła łódź. Człowiek, który od początku podróży stał na dziobie i wypatrywał lądu, teraz po raz pierwszy odwrócił głowę. Alfredo Bomba miał wrażenie, że jego też poznaje, jego twarz przypłynęła teraz z przeszłości. Nagle przypomniał sobie kto to.
- Pecado - powiedział. - Czy to naprawdę ty?
- Pecado był moim ojcem. Ja jestem jego synem.
- Pamiętam go - zamyślił się Alfredo Bomba. - Jesteś do niego bardzo podobny, tyle że on nie miał rosnących ukośnie wąsów.
- Jesteśmy na miejscu. Pomogę ci wysiąść na ląd.
Syn Pecada pomógł słabemu Alfredowi Bombie wysiąść z łodzi. Na chwilę oblało ich morze podobne do niebieskiego jedwabiu. Musieli kawałek przejść po wodzie, zanim dotarli na brzeg. Słońce świeciło teraz ostrym światłem, jakby już wstało i mnóstwem oczu wpatrywało się w głowę Alfreda Bomby. Syn Pecada posadził go na leżaku, a nad głową rozstawił mu parasol przeciwsłoneczny. Pies znowu leżał przy jego stopach, krokodyl zaś i łódź zniknęły. Panował wielki spokój.
- Co się stało z twoim ojcem? - spytał Alfredo Bomba, bo poczuł, jak spokój tej piaszczystej wysepki z zawrotną prędkością cofa go w czasie.
- To mój syn cię tu przywiózł - odparł Pecado. - Ja jestem jego ojcem.
Alfredo Bomba przyglądał mu się zdziwiony. Po chwili zauważył, że wąsy zniknęły. Naprawdę stał przed nim Pecado.
- To wszystko wydarzyło się już tak dawno temu - powiedział Alfredo Bomba i spostrzegł, że morze powoli przeciska się do wnętrza jego ciała. Pod skórą zaczynała kołysać się łagodna fala.
- Ty też się postarzałeś - dodał i dalej zdumiony przyglądał się Pecadowi.
Ten uśmiechnął się, po czym wskazał na rzekę. Alfredo Bomba przez zmrużone powieki spojrzał pod słońce. Zobaczył, że brodząc po kolana w wodzie, zbliża się Nelio w podwiniętych spodniach, a razem z nim Nascimento, Mandioca i Tristeza. Po chwili wszyscy stali wokół niego. Zauważył, że są równie starzy jak on.
- Myślałem, że już nigdy się nie spotkamy - odezwał się Alfredo Bomba. - Zupełnie nie rozumiem, dlaczego przez całe życie wciąż tylko się bałem.
- Jesteśmy tu - powiedział Nelio. - Gdzie są przyjaciele, nie ma miejsca na strach.
Alfredo Bomba czuł, że fala w jego wnętrzu przybiera na sile. Unosiła go powoli ku czemuś nieznanemu, co jednak nie napawało go lękiem. Woda była ciepła, a on czuł się przyjemnie ociężały. W ostrym świetle słońca twarze wokół niego zaczęły się powoli zacierać.
- Kto mnie tu przywiózł? - spytał. - Powinienem podziękować człowiekowi, który stał przy sterze.
- To była twoja matka - usłyszał głos Nelia, choć już nie widział jego twarzy.
- Gdzie ona jest? - dopytywał się Alfredo Bomba. - Nie widzę jej.
- Za tobą - powiedział ktoś, a tym razem był to pies leżący przy jego stopach.
Alfredo Bomba nie miał siły odwrócić głowy, ale na karku czuł ciepły oddech matki. Fala kołysała się w jego ciele, ogarnęła go wielka senność i pomyślał, że od dawna nie spał. Zamknął oczy, matka siedziała tuż za nim na piasku, on zaś poczuł, że cały jego strach był zupełnie niepotrzebny. To, co się stało, już się nie zmieni, przyjaciele na zawsze pozostaną przy nim.
Później, jedno za drugim, pogasły nad nim wszystkie słońca. Uśmiechał się na myśl o dziwnym psie, który zamiast łap ma ludzkie ręce. Musi pamiętać, żeby wszystko opowiedzieć Neliowi, kiedy się obudzi. Pies, który zamiast łap ma ludzkie ręce...
Stali wokół niego i patrzyli, jak śpi.
- Uśmiecha się - zauważył Nascimento. - Ale nie bił brawa. Myślę, że bał się potwora.
- Cicho bądź - skarcił go Nelio. - Za dużo mówisz, Nascimento.
Nelio wpatrywał się w twarz Alfreda Bomby. Malował się na niej jakiś dotąd zupełnie nieznany wyraz.
Zrozumiał, że Alfredo Bomba nie żyje. Cofnął się o krok.
- Nie żyje - powiedział Nelio.
W pierwszej chwili nie rozumieli, co mówi, prędko jednak sami spostrzegli, że Alfredo Bomba nie oddycha, i aż dreszcz ich przeszedł.
- Byliśmy tacy kiepscy? - spytał Mandioca.
- Wydaje mi się, że zrobiliśmy to najlepiej, jak się dało - odparł Nelio, a jego głos nabrzmiał smutkiem.
Nikt nic nie powiedział. Nascimento odwrócił się tyłem i schował się w głowie potwora.
Po deskach sceny przemknął szczur.
Później wszystko potoczyło się bardzo szybko.
W głębi sali gwałtownie otworzyły się drzwi. Ktoś krzyknął. W ostrym świetle reflektorów nie widzieli kto to. Wszyscy oprócz Nelia uciekli za kulisy. Ktoś dalej krzyczał, a Nelio zrozumiał, że musi podnieść ręce do góry i poddać się. Stał nad martwym Alfredem Bombą i myślał, że nawet martwe bezdomne dziecko zasługuje na to, żeby go bronić. Następnie ruszył w stronę rampy, chcąc wyjaśnić, że nic się nie stało. Jeden za drugim padły dwa strzały. Nelia cisnęło do tyłu i upadł na deski sceny dokładnie pod stopy Alfreda Bomby. Czuł, jak mętnieje mu wzrok, a on sam się gdzieś zapada. Niejasno zgadywał, że ktoś nad nim stoi i przygląda mu się. Może to Julio, jeden ze strażników sprzed teatru, jego twarz jednak była niewyraźna, a Nelio nie miał pewności, czy rozpoznaje głos. Mogła to równie dobrze być przezroczysta twarz śmierci. Przyszła po Alfreda Bombę, ale uznała, że przy okazji zabierze także i mnie, pomyślał Nelio. Pochylona nad nim twarz zniknęła. Usłyszał szybko oddalający się tupot stóp. Potem znów zapadła cisza. Reflektory rzucały bardzo mocne światło. Zamknął oczy. Przy każdym oddechu czuł przeszywający ból, jakby ciało miał przedziurawione na wylot. Mimo bólu próbował zrozumieć, co się stało. To na pewno przez burzę, pomyślał. Powinienem się domyślić, że odgłos wyginania burzowej blachy będzie słychać na ulicy. Stróże zaczną nasłuchiwać, pomyślą, że do środka wdarli się złodzieje. No i strzelają, bo się boją, że ktoś do nich strzeli pierwszy. Gdybym się nie ruszał, może by zobaczyli, że jestem tylko dzieckiem.
Znowu usłyszał kroki. Tym razem nie były obce. Chude stopy ostrożnie muskały deski sceny. Banda wróciła. Otworzył oczy i zobaczył ich przerażone twarze. Z całej siły starał się nie pokazać, jak bardzo go boli.
- Musicie wynieść Alfreda Bombę - powiedział. - Nie wolno wam położyć go na ulicy albo w rowie. Musicie zadbać, żeby miał porządny pogrzeb. Zanieście go do kostnicy i dajcie nocnemu stróżowi wszystkie pieniądze, jakie nam zostały. Wtedy zaniosą go na cmentarz jutro rano, jak zrobi się jasno. Ale zanim pójdziecie, musicie wszystko zostawić tak, jak było, kiedy przyszliśmy.
- A ty tu będziesz leżał? - spytał Nascimento.
- Tylko trochę odpocznę - odparł Nelio. - Dojdę do was. A teraz róbcie, jak powiedziałem. Nawet jeśli bardzo krwawię, nie jest tak źle, jak wygląda. Pospieszcie się. Już zaraz świt.
Zrobili, jak kazał, odwiesili kostiumy, wzięli Alfreda Bombę i wynieśli.
Wokół Nelia zrobiło się zupełnie cicho. Usiłował wyczuć, czy umrze za chwilę, czy to raczej potrwa. Rana chyba się nie powiększała. Nadal bardzo go bolało przy oddychaniu, ale zrozumiał, że nie umrze tak od razu. Jeszcze nie teraz pójdzie za Alfredem Bombą.
Nelio cały czas opowiadał z zamkniętymi oczami. Chwilami jego głos robił się tak słaby, że prawie nie rozumiałem, co mówi. Teraz jednak otworzył oczy i spojrzał na mnie.
- Resztę możesz opowiedzieć ty - zakończył.
- Leżałem na scenie, przyszedłeś i zabrałeś mnie na dach. Nawet nie wiem, jak długo tu jestem.
- Teraz mija dziewiąta noc - odparłem.
- Dziewiąta i ostatnia noc - stwierdził Nelio.
- Czuję, że długo już nie dam rady. Sam już siebie opuszczam.
- Muszę cię zabrać do szpitala - powiedziałem. - Tam są lekarze, którzy mogą cię wyleczyć.
Nelio długo na mnie patrzył, zanim się odezwał.
- Nikt już mnie nie może wyleczyć, wiesz o tym.
Dałem mu pić. Tylko tyle mogłem dla niego zrobić.
Gdzieś w ciemności kłócili się dwaj pijacy. Położyłem rękę na czole Nelia: było bardzo gorące.
- Nie mam już co ci opowiedzieć - szepnął.
- Czuję się, jakby moje życie było bardzo długie. Cieszę się, że to właśnie ty mnie znalazłeś i zaniosłeś na ten dach. Chcę cię też prosić, żebyś spalił moje ciało, kiedy mnie już nie będzie.
Zobaczył, że na samą myśl o tym się wzdrygnąłem.
- Jak inaczej chcesz mnie stąd wynieść? - spytał. - Jak wytłumaczysz, że leżałem tu na dachu, aż w końcu umarłem? Musisz spalić moje ciało, żeby się mnie pozbyć.
Zrozumiałem, że ma rację.
- Potrzebuję godziny, żeby zupełnie zniknąć - ciągnął. - Moje ciało jest bardzo małe.
Później wszystko stało się bardzo szybko.
Kiedy poprosił mnie o ostatnią posługę i zrozumiał, że spełnię jego życzenie, chciał jeszcze trochę wody. Potem zamknął oczy i odwrócił się od świata. Na jego twarzy malował się wielki spokój.
Jakie było jego ostatnie słowo? Czy coś jeszcze powiedział? Od tamtej pory minął już rok i nie jestem pewien. Ale myślę, że nie powiedział już nic więcej. Moje ciało jest bardzo małe. To jego ostatnie słowa.
Noc była cicha. Siedząc, wpatrywałem się w jego bladą twarz w trzepoczącym płomieniu lampy.
Pamiętam, że twarz Nelia z jakiejś niewyjaśnionej przyczyny przypominała mi morze. Było na niej wypisane doświadczenie bezkresu.
Zabłąkany powiew wiatru pogładził dach, przynosząc z sobą chłód. Kiedy ustał, Nelio już nie żył.
Zbliżał się świt dziewiątego dnia.
Świt
Nigdy nie zapomnę tamtego ranka.
Po opuszczeniu piekarni wkroczyłem prosto w świt, jakiego nigdy wcześniej nie widziałem. A może to moje oczy zostały odmienione, by teraz wreszcie pochwycić tajemnicę światła, różaną jutrzenkę, którą zabarwił niewidzialny duch Nelia, dryfujący swobodnie w swojej własnej przestrzeni? Stałem nieruchomo na ulicy, a to, czego Nelio nauczył mnie na dachu - że człowiek, gdziekolwiek się znajduje, zawsze jest w centrum wszechświata - jawiło mi się teraz jako oczywistość.
Na skraju pękniętej studzienki kanalizacyjnej siedział szczur i wpatrywał się we mnie nieruchomymi oczami.
Wtedy ziemia lekko się zatrzęsła. Nigdy wcześniej tego nie doświadczyłem, ale wiedziałem, co się dzieje. Najstarsi ludzie, którzy przeżyli coś podobnego w pierwszym roku urzędowania Dom Joaquima, opowiadali, że ziemia zaczęła drżeć i pękać, waliły się domy. Ci, co żyli dość długo, by to jeszcze pamiętać, od tamtej pory zawsze czekali, że pewnego dnia wstrząsy się powtórzą, a ziemia ponownie popęka. Wiedziałem, że to właśnie dlatego wiele starszych osób odmawia chodzenia po schodach i nie pozwala stawiać swojego łóżka na pierwszym czy drugim piętrze w kamiennym mieście. Wszyscy chcą mieszkać na dole, blisko ziemi, choć szczelina mogłaby przecież otworzyć się akurat dokładnie pod nimi. Wolą jednak zostać pochłonięci przez gorącą ziemię, niż zginąć pod gruzami.
Wstrząsy trwały bardzo krótko, nie dłużej niż dziesięć sekund. Ze ściany piekarni osypał się tynk, pękła jedna szyba. Szczur zniknął pod ziemią. To wszystko. Potem znowu zapanował spokój. Poranni przechodnie, wyrwane ze snu bezdomne dzieci, robotnicy i empregados spieszący do swoich różnych zajęć - wszyscy przystanęli w pół kroku. Samych wstrząsów właściwie się nie odczuwało, raczej tylko towarzyszący im jakby dziwny odgłos, wrażenie, że dzieje się coś niezwykłego. Potem zrobiło się zupełnie cicho. Miasto wstrzymało oddech, po chwili zaś podniósł się gwałtowny tumult. Ludzie wybiegali z domów, wielu jeszcze w nocnej bieliźnie. Jedni nieśli szkatułki z kosztownościami, inni chyba odruchowo chwycili, co było pod ręką. Widziałem ludzi niosących lusterka, wachlarze, patelnie. Panika wisiała w powietrzu, rozdygotani mieszkańcy zbili się w grupki na środku ulicy, żeby nie ryzykować, że dom zawali im się na głowę.
Zwróciłem wtedy uwagę na pewien bardzo dziwny szczegół: wszyscy patrzyli w górę, w niebo i w słońce, chociaż wstrząsy pochodziły z dołu, z niewidzialnego ruchu wewnątrz ziemi. Nadal tego nie rozumiem, choć przez ostatni rok wiele o tym myślałem.
Nie bałem się chyba tylko ja.
Nie dlatego, że jestem odważny czy nieustraszony, lecz dlatego, że tylko ja wiedziałem, co się stało. Wstrząs, który usłyszeliśmy czy też odczuliśmy jako osobliwy znak, powstał, kiedy duch Nelia zerwał ostatnie więzy łączące go z tym światem, by z wielką mocą przedrzeć się przez przezroczystą granicę tamtego świata, gdzie czekali na niego przodkowie i wszyscy dawni mieszkańcy spalonej wsi. Będzie tam także Alfredo Bomba, a życie stanie się zaledwie odległym wspomnieniem, niby zagadkowy sen, którego nie sposób do końca sobie przypomnieć. Obserwując stłoczonych ludzi, myślałem, że właściwie powinienem wejść na dach samochodu i wyjaśnić, co się stało. A jednak nie zrobiłem tego.
Poszedłem tylko w dół, nad brzeg morza, tam zaś usiadłem w cieniu drzewa, którego korzenie niemal całkowicie obnażył ruch sypkiego piasku. Patrzyłem na morze, na małe łodzie rybackie o trójkątnych żaglach, płynące prosto w szeroki pas słońca na wodzie.
Ciążył mi smutek. Godność, z jaką Nelio opuścił ten świat, mogła tylko częściowo złagodzić ból osamotnienia. Jednocześnie nie wiedziałem, czy mogę całkowicie polegać na własnym odbiorze rzeczywistości: byłem zmęczony tymi długimi nocami, nigdy wcześniej nie czułem się tak wyczerpany.
Zasnąłem, jak siedziałem, pod drzewem na piasku. Miałem niespokojne sny: Nelio żył, zamienił się w psa, który biegał w kółko po mieście i czegoś szukał. Obudziłem się zlany potem i bardzo spragniony. Sądząc po położeniu słońca, przespałem wiele godzin. Zszedłem nad wodę i opłukałem twarz. Kiedy wróciłem później do miasta, zauważyłem, że poranny niepokój minął. Tu i ówdzie stali ludzie i rozmawiali o dziwnych wstrząsach, lecz można było odnieść wrażenie, że wspominają jakieś bardzo odległe wydarzenie. Już czekali na następny raz, może za sto lat, kiedy zdarzy się to ponownie.
Przyszedłem do piekarni, gdzie piekarze już zaczęli wyciągać blachy z pieców. Na podłodze spostrzegłem strzępek bandaża, którym Nelio ostatniej nocy miał owiniętą klatkę piersiową - musiał się urwać, kiedy wkładałem ciało do ognia. Rozejrzałem się, podniosłem tkaninę i szybko wrzuciłem do pieca. Następnie wyszedłem na tylny dziedziniec i dokładnie umyłem całe ciało. Pomyślałem, że teraz powinienem pójść do domu, który dzielę z bratem i jego rodziną. Moje życie znów wróci do stanu sprzed nocy, kiedy usłyszałem strzały w pustym teatrze. Nelia nie było. Za to była Maria, jej uśmiech i wszystkie chleby, które mieliśmy razem upiec w ciągu niezliczonych nocy, jakie nas czekały.
Było jeszcze wcześnie, więc poszedłem na dach, prawie jakbym się spodziewał, że zobaczę tam pobladłą twarzyczkę Nelia. Na pustym materacu jednak zostało tylko lekkie wgłębienie po jego chudym ciele. Strzepnąłem materac i oparłem o komin, żeby się wywietrzył. Zwinąłem koc, bo musiał wrócić do nocnego stróża. I tyle. Kubek po ziołach od pani Muwulene wsadziłem do kieszeni. Właśnie miałem iść, kiedy zobaczyłem kota, który przez kilka ostatnich nocy zwijał się w kłębek przy nogach Nelia. Próbowałem go zwabić, ale bezskutecznie. Kot trzymał się w bezpiecznej odległości. Kiedy wreszcie dałem za wygraną, on nadal siedział, wpatrując się we mnie. Wtedy widziałem go po raz ostatni. W ciągu wszystkich nocy, jakie później spędziłem na dachu, ani razu się nie pojawił.
Czasem myślę, że może Nelio zwabił go za sobą na tamten świat. Może koty potrafią żywe wejść do świata zmarłych?
Kiedy zszedłem, Dona Esmeralda już była na dole. Miała przy sobie worek pieniędzy - Bóg jeden wie, skąd je wzięła - i siedząc na stołku, swoimi chudymi, pomarszczonymi palcami wypłacała pensje. Wprawdzie nie była skąpa, lecz zawsze sprawiała wrażenie, jakby trudno jej było rozstawać się z pieniędzmi. Chyba rozumiałem dlaczego: miała bardzo dużo do zrobienia w teatrze, całe mnóstwo rzeczy, na które wolałaby je wydać. Nie chciała ich dla siebie. Dona Esmeralda nigdy nic sobie nie kupowała. Kapelusz na jej głowie miał z pewnością pięćdziesiąt lat, tak samo sukienki i znoszone buty.
- Zauważyłeś trzęsienie ziemi? - spytała nagle.
- Tak - odparłem. - Ziemia zadrżała dwa razy, zupełnie tak jak we śnie człowiek wzdraga się czymś zaskoczony.
- Pamiętam, kiedy stało się to poprzednim razem - powiedziała. - Było to za czasów mojego ojca. Księża twierdzili, że to znak, iż rychło nadejdzie koniec świata.
Nic więcej nie powiedzieliśmy na ten temat. Oddałem pożyczone pieniądze dziewczętom sprzedającym chleb i wyszedłem na miasto. Bezdomne dzieci szukały jedzenia w śmietnikach, hinduscy kupcy podnosili ciężkie żaluzje w oknach i drzwiach, wszędzie pachniało gotującą się kaszą kukurydzianą i nikt, absolutnie nikt nie miał pojęcia, że Nelio nie żyje.
Sam nie wiem dlaczego, zatrzymałem się nagle przed jednym z hinduskich sklepików i wszedłem do mrocznego wnętrza. Wszystko było jak zwykle. Siedząca za kasą gruba hinduska kobieta nadzorowała swoich czarnych ekspedientów. Bardzo stary mężczyzna skłonił się i spytał, czego sobie życzę.
Czego sobie życzę?
- Życzę sobie, żeby Nelio wrócił - odparłem. - Życzę sobie, żeby znowu żył.
Stary człowiek przyjrzał mi się z namysłem.
- U nas tego nie ma - powiedział powoli. - Może senhor spróbuje w sklepie po drugiej stronie ulicy. Tam bywają niecodzienne towary. Importują je prosto z krajów, gdzie ludzie mają skośne oczy.
Podziękowałem, po czym kupiłem kapelusz. Zobaczyłem, że na ścianie za plecami ekspedienta wisi ich kilka, i wskazałem środkowy.
- Kapelusz jest dobry na upał - stwierdził starzec i długim hakiem zdjął go ze ściany.
Kapelusz był biały z czarną lamówką wokół ronda. Mężczyzna wypisał rachunek, który zapłaciłem u kobiety w kasie. Wyjmując pieniądze, zdałem sobie sprawę, że kapelusz kosztuje ponad połowę mojej miesięcznej pensji. Włożyłem go i ponownie wyszedłem na słońce.
Poszedłem coś zjeść do kawiarni. W głowie miałem pustkę.
Wieczorem wróciłem do piekarni. Maria już czekała.
Jej sukienka była zwiewna i cienka, a uśmiech bardzo słodki.
- Zauważyłaś trzęsienie ziemi? - spytałem.
- Nie - odparła wesoło. - Spałam.
Później zabraliśmy się do pracy. Tuż po północy odprowadziłem ją na ulicę. Kiedy się żegnaliśmy, lekko musnąłem jej ramię. Uśmiechnęła się.
Tej nocy nie zajrzałem na dach. Kiedy chciałem zaczerpnąć powietrza, wychodziłem na ulicę i siadałem na schodach.
Następnego dnia poszedłem do brata i jego rodziny. Bardzo się ucieszyli na mój widok. Szwagierka zastanawiała się, czy nie jestem chory.
- Ktoś, kto kupuje sobie nowy kapelusz, nie może być chory - stwierdził mój brat. - Mężczyzna robi, co chce. Wraca do domu, jak chce, nie wraca, jak nie chce.
Długo leżałem w łóżku, nasłuchując odgłosów, które wciskały się przez cienkie ściany.
Poczułem, że w mojej duszy coś się dzieje, jednak nie wiedziałem co.
Jeszcze nie.
Minęło kilka tygodni. Piekłem chleb, muskałem ramię Marii i wieszałem kapelusz na haczyku w piekarni. Kilka razy, kiedy nie miałem siły wracać do domu, przeciskałem się przez szyb wentylacyjny, żeby oglądać próby do sztuki Dony Esmeraldy o rewolucyjnych słoniach. Różni aktorzy przymierzali się do roli Dom Joaquima, ale żaden nie znalazł uznania w jej oczach. Aktorzy jakby coraz bardziej gubili się w treści sztuki. Próbowali odegrać ją na różne sposoby - jako tragedię albo komedię, jako farsę lub wodewil, lecz mimo wszelkich starań, w paradę zawsze wchodziły im trąby. Jednego dnia piękna i rozkapryszona młodziutka Elena wybuchła na scenie płaczem. Bardzo dziwnie to wyglądało, kiedy próbowała za trąbą otrzeć sobie łzy. Wtedy jeden, jedyny raz po śmierci Nelia wybuchnąłem śmiechem. Jeden, jedyny raz, gdy nieważki śmiech uniósł się we wszechświecie, w którym nie czułem się już u siebie.
Stało się to pewnej nocy, kiedy właśnie odprowadziłem Marię na ulicę i widziałem, jak odchodzi z uśmiechem. Wróciłem do piekarni, wsunąłem blachę do pieca i zamknąłem drzwiczki.
Poczułem, że to moja ostatnia noc u Dony Esmeraldy.
Musiałem tylko wszystko przygotować. Rano umyję się na tyłach piekarni, wezmę kapelusz i odejdę, żeby już nigdy nie wrócić.
Dotarło do mnie, że nie mogę dłużej być piekarzem. Czas, jaki pozostał mi do końca życia, trzeba przeznaczyć na coś innego. Muszę opowiedzieć historię Nelia. Bez niej świat nie da sobie rady. Nie może zostać zapomniana.
Dziś, ponad rok później, nadal bardzo wyraźnie pamiętam tamtą chwilę. Właściwie nie podejmowałem żadnej decyzji. Decyzję już od dawna nosiłem w sobie, lecz dopiero teraz dotarło do mnie, co należy zrobić. Wiedziałem, że będzie mi brakowało zapachu świeżego chleba. Będzie mi brakowało Marii i jej zwiewnych sukienek. Może nawet będzie mi brakowało Dony Esmeraldy i jej teatru?
A jednak nie była to dla mnie trudna chwila. Chyba bliższe prawdy będzie, jeśli powiem, że poczułem ulgę.
Rano umyłem się, wziąłem kapelusz i czekałem na Donę Esmeraldę, żeby jej zakomunikować swoją decyzję. Ona jednak długo nie przychodziła. W końcu poszedłem do jednej z przekornych dziewcząt za ladą.
- Odchodzę z pracy - oznajmiłem, uchylając kapelusza. - Powiedz Donie Esmeraldzie, że José Antonio Maria Vaz już tu nie pracuje. Przekaż jej, że czas spędzony tutaj dał mi dużo radości. Przekaż jej poza tym, że nigdy, póki żyję, nie będę piekł chleba dla innej piekarni.
Czy to z Rosą rozmawiałem? Pamiętam tylko czyjś zdumiony wyraz twarzy. Kto jest na tyle głupi, żeby z własnej woli rzucać posadę u Dony Esmeraldy, kiedy na świecie tysiące ludzi nie ma pracy, pieniędzy i jedzenia?
- Nie przesłyszałaś się - powiedziałem i jeszcze raz uchyliłem kapelusza. - Nie przesłyszałaś się. Odchodzę i już nie wrócę.
Nie do końca jednak była to prawda. Postanowiłem poczekać wieczorem na Marię. Chciałem wyjść jej na spotkanie, żeby się z nią pożegnać i życzyć jej powodzenia w przyszłości. Może gdzieś w głębi duszy miałem nadzieję, że pójdzie ze mną? Nie wiem. Dokądże mogłaby ze mną pójść? Dokąd ja sam właściwie zmierzałem?
Po prostu nie wiedziałem. W duszy nosiłem swoją jedyną misję, lecz nie wiedziałem, w którą stronę iść.
Opuściwszy piekarnię ostatniego ranka, poczułem się wolny. Nawet nie wiedziałem, dlaczego miałbym opłakiwać Nelia.
Może raczej powinienem żałować Alfreda Bomby, który z pewnością nie czuje się dobrze tam, gdzie teraz jest. Na pewno jeszcze przez długi czas będzie tęsknił do swojego życia na ulicy, do bandy, do śmietników i kartonów przed budynkiem ministerstwa sprawiedliwości.
Tak to już jest. Człowiek może tęsknić do śmietnika albo do życia wiecznego. Wszystko zależy.
Ruszyłem w stronę skweru z posągiem konnym Nelia. Na miejscu z wielkim zdumieniem spostrzegłem, że posąg się przewrócił. Wokół zebrało się mnóstwo ludzi, hinduscy kupcy nie pootwierali sklepów, za to Manuel Oliveira rozwarł na oścież wrota kościoła.
Posąg konny się przewrócił.
Domyśliłem się, że poranne wstrząsy mogły być na tyle silne, że popękał fundament masywnego pomnika. Brązowy koń leżał na boku, hełm jeźdźca był roztrzaskany. Ostatnia pozostałość innych czasów padła właśnie na bruk. Dziennikarze z miejskich gazet pisali, fotograf robił zdjęcia, dzieci już zaczęły się bawić i skakać po ostatnim posągu Dom Joaquima.
Kościół Manuela napełnił się ludźmi. Odklepywali swoje błagalne modlitwy niby zaklęcie, żeby wstrząsy się nie powtórzyły. Stary Manuel spod wysokiego czarnego krzyża w głębi świątyni podziwiał cud, jaki się oto dokonał. Niewykluczone, że płakał, ale ja stałem za daleko, żeby w tej kwestii orzec coś pewnego. Odszedłem stamtąd w poczuciu, że duch Nelia unosi się nad moją głową. Jego cierpienia się skończyły, kule przestały już sączyć w jego ciało truciznę. Jakby na pożegnanie sprawił, że koń, w którego brzuchu mieszkał, runął na ziemię. Usiadłem później na ławce pod szpitalem, skąd rozciąga się widok na całe miasto. W oddali, jeśli zmrużyć oczy, można zobaczyć dach, na którym Nelio przez dziewięć nocy opowiadał swoją historię.
Musiałem niejedno przemyśleć. Gdzie będę mieszkał? Z czego będę żył? Kto nakarmi człowieka, który ma tylko historię do opowiedzenia? Gdy tak siedziałem na ławce w cieniu, ogarniał mnie coraz większy niepokój.
Nagle jednak pomyślałem o bezdomnych dzieciach, o Neliu, Alfredzie Bombie, Pecadzie i całej reszcie. Znajdują jedzenie w śmietnikach, darmowej jadłodajni ubogich. Ja też mam do tego prawo. Mogę mieszkać gdziekolwiek: jak jaszczurka poszukać sobie dość szerokiej szczeliny w murze. Są kartony, pordzewiałe wraki samochodów. Miasto jest pełne mieszkań, które nic nie kosztują.
Wiedziałem, że nie mogę dłużej zostać u swojego brata i jego rodziny. Ten dom należy do życia, które właśnie porzuciłem. Wstałem z ławki osobliwie podekscytowany. Niepotrzebnie się martwiłem. Byłem bogatym człowiekiem. Miałem historię Nelia. Nic więcej nie było mi trzeba.
Wieczorem w ciemności przed piekarnią poczekałem na Marię. Kiedy zobaczyłem, że się zbliża, nagle zabrakło mi odwagi, żeby do niej podejść. Próbowałem ukryć się w mroku, ale ona już zdążyła mnie zauważyć, miała na sobie zwiewną sukienkę i uśmiechała się. Robiąc krok do przodu, poczułem się prawie jak aktor, który wychodzi zza kulis na oświetloną scenę. Szybkim ruchem przetarłem twarz, żeby się upewnić, czy z nosa nie zwisa mi niewidzialna trąba. Uchyliłem kapelusza.
- Mario - zacząłem. - Jak ja kiedykolwiek zdołam zapomnieć kobietę, która śpi tak mocno, że nie budzi jej nawet trzęsienie ziemi? O czym śniłaś?
Roześmiała się, zarzucając swoimi długimi, czarnymi trança.
- Moje sny to wyłącznie moja sprawa - odparła. - Ale podoba mi się twój kapelusz. Dobrze ci w nim.
- Kupiłem go, żeby móc się tobie kłaniać - powiedziałem.
Natychmiast spoważniała.
- Dlaczego tu stoisz?
Zdjąłem kapelusz i przycisnąłem go do piersi, jakbym był na pogrzebie.
Powiedziałem jej całą prawdę: że wszystko skończone, że odszedłem z pracy.
- Dlaczego? - spytała, kiedy zamilkłem.
- Muszę opowiadać pewną historię - wyjaśniłem.
Ku mojemu zdumieniu wydawało się, że rozumie. Nie miała tak zdziwionej miny jak panienka za ladą.
- Człowiek powinien robić to, co musi - powiedziała.
Potem rozstaliśmy się. Spieszyła się do piekarni. Nie chciała się spóźnić. Nie zdążyłem nawet musnąć jej ramienia. Tamtego wieczora po raz ostatni stała tak blisko mnie.
Później widziałem ją na ulicach miasta z innym mężczyzną i dużym brzuchem, ale zawsze tylko z daleka.
Maria, kobieta, której nigdy nie zapomnę, jest tuż przy mnie. Maria, którą czasem widuję na ulicy, jest inna.
Widziałem, jak odchodzi: odwróciła się i pomachała mi z uśmiechem. Uchyliłem kapelusza, po czym trzymałem go w dłoni, póki nie zniknęła. Nigdy więcej nie włożyłem kapelusza. Nie był mi już potrzebny. Położyłem go na najbliższym kuble na śmieci. Później jego resztki widziałem chyba na głowie jakiegoś bezdomnego dziecka. Miałem wrażenie, że dobrze się tam czuje.
Od śmierci Nelia minął rok. Zobaczyłem, jak Maria znika, i wszedłem w nowe życie. Zacząłem żyć jak żebrak, szukałem jedzenia w śmietnikach, sypiałem w popękanych ścianach domów i murach, zacząłem opowiadać historię.
Banda Nelia się rozpadła. Widziałem, że Nascimento trafił do najdzikszej grupy, która urzęduje przed głównym targowiskiem. Chyba się nie zmienił. Wszędzie chodził ze swoim kartonem. Zastanawiałem się, czy kiedykolwiek zdoła zgładzić potwory, które w sobie nosi. Nawet jeśli teraz ma nóż i często go ostrzy.
Na Pecada trafiłem kiedyś, wędrując przez bogatą dzielnicę. Sprzedawał na rogu kwiaty. Ciekaw byłem, czy uprawia je w kieszeniach, tak samo jak Mandioca. Myślę, że interes szedł mu dobrze, bo miał na sobie czyste i niezniszczone ubranie.
Na Tristezę wpadłem raz przed jedną z dużych kawiarni, gdzie zbierają się turyści i cooperantes. Zasnął na środku chodnika, a tenisówki zniknęły. Znowu był bosy. To najbrudniejsze bezdomne dziecko, jakie kiedykolwiek widziałem. Strasznie cuchnął. Na całym ciele miał rozjątrzone rany po ugryzieniach pcheł i wciąż przez sen je rozdrapywał. Był skrajnie wychudzony, a ja pomyślałem, że Nelio miał rację: nie pożyje długo w tym świecie, gdzie nie potrzeba ludzi, co wolno myślą. Odszedłem, nie budząc go, i więcej go nie zobaczyłem.
Mandioca zniknął. Długo zastanawiałem się, czy przytrafiło mu się jakieś nieszczęście, czy może i on umarł. Znacznie później przypadkiem dowiedziałem się, że sam zgłosił się do jednego z wielkich domów, gdzie zakonnice w białych habitach dają dzieciom ubranie i strawę. Postanowił tam zostać. Nie sądzę, żeby wrócił na ulicę.
Widziałem też Deolindę.
Jest to chyba najczarniejsze wspomnienie, od kiedy Nelio umarł na dachu.
Był późny wieczór na jednej z głównych ulic obstawionych ogródkami restauracji, wiodących do bogatych dzielnic, gdzie mieszka wielu cooperantes. Nie pamiętam, dokąd szedłem, bo rzadko zmierzam gdzie indziej niż tam, gdzie mnie nogi poniosą. Na rogach zwykle stoją panienki. Przechodząc koło nich, zawsze czułem się zażenowany, więc patrzyłem pod nogi albo odwracałem wzrok. Ale tamtego wieczora zobaczyłem na rogu Deolindę. Była mocno umalowana, prawie nie do poznania, miała na sobie wyzywające ubranie i niecierpliwie stukała nogą w bruk. Minąwszy ją, stanąłem i odwróciłem się. Miałem nadzieję, że Cosmos kiedyś wróci ze swojej długiej podróży i odszuka siostrę.
Miałem nadzieję, że nie będzie za późno.
Wieczorami, kiedy wracam na swój dach, zdarza mi się przystanąć pod oknami restauracji, żeby posłuchać muzyki. Monotonne, lecz piękne dźwięki timbili sprawiają, że we wspomnieniach wracam do nocy spędzonych z Neliem. Mogę tak stać godzinami. Z głębi wyłaniają się głosy dawno zapomniane przez wszystkich - ale nie przeze mnie.
Jeden jedyny raz zapuściłem się na rozległy cmentarz, gdzie Nelio spędził noc w grobowcu senhora Castigo. Odnalazłem groby biedoty. Tam spoczywały szczątki Alfreda Bomby. W ziemi jego kości pomieszały się z kośćmi innych ludzi, leżały w ścisku, czyjaś szczęka przy cudzej dłoni, jak chór w najgłębszej rozpaczy lamentujący nad swoim losem. Zdawało mi się, że wyczuwam taniec duchów, które nie zaznały spokoju, a póki duchy nie będą spokojne, póty wojna nadal będzie się toczyć w tym kraju.
Moja historia zbliża się do końca. Wszystko już opowiedziałem i zaczynam od nowa.
Wiem, że nazywają mnie Kronikarzem Wiatrów, ponieważ nikt jeszcze nie ma siły wysłuchać tego, co mam do powiedzenia.
Ja wiem jednak, że ten dzień nadejdzie.
Nadejdzie, bo musi nadejść.
Minął rok, od kiedy padły strzały.
Noce spędzam na dachu teatru.
Mimo wszystko jestem tam u siebie.
Piekarz, który przyszedł za mnie na nocną zmianę, nigdy nie komentuje mojej obecności. Czasem nawet dzieli się ze mną jedzeniem.
Po długich dniach w piekącym słońcu potrzebuję spokoju. Nadal mam swój materac. Mogę tam leżeć i patrzeć w gwiazdy, zanim zasnę. Mogę myśleć o wszystkim, co Nelio powiedział mi przed śmiercią, i wiem, że muszę dalej opowiadać jego historię, nawet jeśli słuchają mnie tylko wiejące od morza wiatry. Muszę dalej opowiadać o tej ziemi, coraz bardziej pogrążonej w marazmie, gdzie ludzie muszą żyć, żeby zapominać, a nie żeby pamiętać. Muszę dalej mówić, żeby marzenia nie zapłonęły w gorączce i nie zrobiły się zimne i martwe. To jakby Nelio kładł rękę na czole ziemi, a do wszystkich rzek i mórz wrzucał zioła pani Muwulene. Ziemia pogrąża się coraz bardziej, bandy bezdomnych dzieci stają się coraz liczniejsze i większe, bandy bezdomnych dzieci, które żyją w najbiedniejszych krajach świata, w krajach bezdomnych dzieci.
Moja historia się skończyła i wciąż zaczyna się od nowa. W końcu wplecie się jak niewidzialny ton w wieczny szum wiejącego od morza wiatru. Będzie w kroplach deszczu spadających na suchą ziemię, będzie wreszcie w powietrzu, którym oddychamy. Wiem, że to prawda, jak powiedział Nelio, że nasza ostatnia nadzieja to nie zapominać, kim jesteśmy - że jesteśmy ludźmi, którzy nigdy nie zdołają pokierować chłodnymi wiatrami od morza, ale może pewnego dnia zrozumieją, że wiatry zawsze muszą wiać.
Ja, José Antonio Maria Vaz, samotny człowiek na dachu pod rozgwieżdżonym tropikalnym niebem, mam do opowiedzenia historię...
Wyjaśnienie słów
alface - sałata
avô - dziadek
bairro - dzielnica
barracca - szopa, w której sprzedaje się piwo i mocny alkohol
bomba - pompa
camarada - towarzysz
capulana - sztuka płótna, tradycyjny ubiór kobiecy w Afryce
cassava - maniok, warzywo, podstawa pożywienia w niektórych częściach Afryki
castigo - kara
cavalo - koń
chefe de posto - portugalski lokalny zarządca w czasach kolonialnych
cooperante - współpracownik
criminosos - kryminaliści, terroryści
curandeiro - znachor
empregada - pomoc domowa
feticheiro, feticheira - czarownik, wróż, wiedźma
halakawuma - Shangaan: jaszczurka. Według tradycji doradza ona królom i prezydentom
mandioca - maniok
markes - od dinamarqués, Duńczyk
nascimiento - narodzenie
padrastro - ojczym
patrão - szef, pan
pecado - grzech
puta - właśc.: prostituta, prostytutka
soruma - afrykański haszysz
kamienne miasto - w dawnych miastach centralna część z kolonialną zabudową murowaną
terrorista - terrorysta
tia - ciotka
timbila - tradycyjny instrument afrykański podobny do ksylofonu
tontonto - Shangaan: samogon
trança - warkoczyki
tristeza - smutek
uputso - samogon z orzechów kaju
xidjana - Shangaan: albinos
xogo-xogo - Shangaan: stosunek seksualny
xuva shita duma - Shangaan: ciągnięty wózek
Redakcja: Elżbieta Sadowska
Korekta: Jadwiga Piller, Alicja Chylińska
Redakcja techniczna: Urszula Ziętek
Projekt okładki i stron tytułowych: Przemysław Dębowski
www.octavo.pl
Fotografia wykorzystana na 1 stronie okładki:
© Gideon Mendel / CORBIS
Fotografia autora: © Bernard Osser
Wydawnictwo W.A.B.
02-502 Warszawa, ul. Łowicka 31
tel./fax (22) 646 01 74, 646 01 75, 646 05 10, 646 05 11
wab@wab.com.pl
www.wab.com.pl
Skład i łamanie: Komputerowe Usługi Poligraficzne
Piaseczno, Żółkiewskiego 7A
Druk i oprawa: ABEDIK SA, Poznań
ISBN 978-83-7414-408-7