Cabot Meg Pamiętnik księżniczki 03 Zakochana Ksężniczka


Książka ściągnięta z serwisu

Www.Eksiazki.Org

Meg Cabot

ZAKOCHANA KSIĘŻNICZKA

PAMIĘTNIK KSIĘŻNICZKI 3

Tytuł oryginału

THE PRINCESS DIARIES, VOLUME III, PRINCESS IN LOVE

Dla Benjamina, z miłością

- Sara lubi sobie wyobrażać, że jest księżniczką [ - powiedziała Jessie. - ] Bawi się w to przez cały czas - nawet w szkole. [...] Chce, żeby Ermengarda też została księżniczką na niby, ale Ermengarda mówi, że jest za gruba.

- Bo jest za gruba - stwierdziła Lawinia. - A Sara jest za chuda. [...]

- Sara twierdzi, że nie ma nic do rzeczy, jak się wygląda ani co się posiada. Chodzi tylko o to, co się myśli i co się robi.

Frances Hodgson Burnett Mała Księżniczka

Przekład Wacława Komarnicka

JĘZYK ANGIELSKI

DZIENNIK

Praca pisemna

(oddać do 8 grudnia)

W naszym Liceum imienia Alberta Einsteina mamy bardzo zróżnicowane grono uczniów, którzy reprezentują ponad sto sie­demdziesiąt rozmaitych narodowości, wyznań i grup etnicznych. Poniżej opisz, w jaki sposób twoja rodzina obchodzi Święto Dziękczynienia, święto o typowo amerykańskim charakterze. Pro­szę zachować odpowiednie marginesy.

Moje Święto Dziękczynienia

Mia Thermopolis

6.45

Budzi mnie odgłos wymiotów mojej matki. Obecnie mama zbliża się do końca trzeciego miesiąca ciąży. Jej ginekolog twier­dzi, że powinna przestać wymiotować na początku następnego trymestru. Nie mogę się już doczekać. Skreślam kolejne dni w ka­lendarzu 'N Sync (tak naprawdę wcale nie przepadam za 'N Sync. Przynajmniej nie za bardzo. Kalendarz dla żartu kupiła mi moja najlepsza przyjaciółka, Lilly No, owszem - jeden z tych facetów jest całkiem niezły).

7.45

Pan Gianini, od niedawna mój ojczym, puka do drzwi. Podobno teraz mam mówić do niego: Frank. Bardzo trudno mi o tym pamiętać, bo w szkole, gdzie na pierwszej godzinie lekcyjnej mam z nim algebrę, powinnam zwracać się do niego: panie profesorze. Więc po prostu w ogóle się do niego nie zwracam (przynajmniej niebezpośrednio).

Pan Gianini mówi, że czas wstawać. Mamy spędzić Święto Dziękczynienia w domu jego rodziców na Long Island. Musimy wyjechać zaraz, jeżeli chcemy zdążyć, zanim na ulicach porobią się korki.

8.45

W Święto Dziękczynienia o tak wczesnej porze na drogach w ogóle nie ma ruchu. Dojeżdżamy do domu rodziców pana G. w Sagaponic o trzy godziny za wcześnie.

Pani Gianini (matka pana Gianiniego, nie moja mama. Moja mama nadal nazywa się Helen Thermopolis, bo jako współcze­sna malarka jest nawet dosyć znana pod swoim własnym nazwi­skiem, a poza tym ona nie uznaje patriarchalnych norm kulturo­wych) ma jeszcze na głowie wałki do włosów. Ma też bardzo zdziwioną minę. Prawdopodobnie chodzi nie tylko o to, że poja­wiliśmy się tak wcześnie. Problem w tym, że przekroczywszy próg domu, moja mama z dłonią przyciśniętą do ust natychmiast rzuca się do łazienki, a to ze względu na zapach pieczonego indyka. Oby to znaczyło, że mój przyrodni brat lub siostra będzie wegeta­rianinem, bo kiedyś zapach pieczeni w piekarniku zaostrzał ma­mie apetyt, a nie przyprawiał o mdłości.

W samochodzie, w drodze z Manhattanu, mama już zdążyła mnie poinformować, że rodzice pana Gianiniego są szalenie konserwatywni i w Święto Dziękczynienia podaje się u nich tradycyj­ny świąteczny obiad. Jej zdaniem nie będą mieli ochoty wysłu­chiwać mojej tradycyjnej świątecznej przemowy o tym, że Piel­grzymi są winni popełnienia zbrodni ludobójstwa, ponieważ podarowali swoim nowym przyjaciołom - północnoamerykańskim Indianom - koce pełne zarazków ospy wietrznej, i że to karygod­ne, by nasz kraj co roku uroczyście świętował tak bezwzględne unicestwienie całej ich kultury.

Wobec tego, stwierdziła mama, powinnam poruszać tematy bardziej neutralne, na przykład mówić o pogodzie.

Zapytałam, czy to będzie w porządku, jeżeli poruszę temat niezwykle wysokiej frekwencji na spektaklach opery w Reykjaviku na Islandii (ponad 98 procent populacji tego kraju przynaj­mniej raz obejrzało Toscę).

Mama westchnęła i odparła:

- Skoro już musisz...

Odbieram to jako sygnał, że zaczęły ją męczyć rozmowy o Is­landii.

No cóż, przykro mi, ale moim zdaniem Islandia jest niezwykle fascynującym krajem i nie spocznę, póki nie zobaczę jakiegoś hotelu wykutego w lodzie.

9.45 - 11.45

Razem z panem Gianinim Seniorem w pokoju, który on nazy­wa bawialnią, oglądam paradę z okazji Święta Dziękczynienia organizowaną przez Macy's.

Na Manhattanie ludzie nie mają bawialni.

Tylko zwyczajne salony.

Pamiętając o ostrzeżeniu matki, darowuję sobie powtarzanie następnej z moich tradycyjnych świątecznych uwag, mianowicie że parada Macy's z okazji Święta Dziękczynienia dosadnie ilu­struje, w jaki amok popadł amerykański kapitalizm.

W pewnym momencie transmisji zauważam Lilly, która stoi w tłumie przed Office Max na rogu Broadwayu i Trzydziestej Siód­mej, z kamerą wideo przytkniętą do swojej lekko wklęsłej twarzy (przypominającej pyszczek mopsika), kiedy akurat przejeżdża pojazd wiozący Miss Ameryki i Williama Shatnera, gwiazdę Star Trek. Wiem już zatem, że w kolejnym odcinku swojego programu w kablówce ogólnego dostępu, Lilly mówi prosto z mostu (program jest nadawany w każdy piątek wieczorem o dziewiątej na 67 kanale manhattańskiej telewizji kablowej), moja przyjaciółka dobierze się Macy's do skóry.

12.00

Przyjeżdża siostra pana Gianiniego Juniora z mężem, dwójką dzieci i plackami z dyni. Dzieci, które są w moim wieku, to bliź­niaki, chłopak ma na imię Nathan, a dziewczyna - Claire. Wiem z miejsca, że ja i Claire nie znajdziemy wspólnego języka, bo kie­dy nas sobie przedstawiają, ogląda mnie od stóp do głów w taki sposób, jak to robią cheerleaderki na korytarzu w naszej szkole i mówi tym paskudnym tonem:

- Ach, więc to TY jesteś tą całą księżniczką?

I chociaż sama świetnie sobie zdaję sprawę z tego, że przy wzro­ście metr siedemdziesiąt pięć, bez żadnego widocznego biustu, ze stopami w rozmiarze rakiet śnieżnych i włosami sterczącymi mi na czubku głowy jestem największym dziwadłem w pierwszej klasie Męskiego Liceum imienia Alberta Einsteina (koedukacyjnego mniej więcej od 1975 roku), niespecjalnie lubię, żeby przypominały mi o tym dziewczyny, które nawet nie starają się odkryć, że pod tą fasa­dą mutanta bije serce człowieka, który po prostu stara się, tak samo jak wszyscy inni ludzie na tym świecie, osiągnąć pewien stopień samorealizacji.

Zresztą niezbyt mnie interesuje, co o mnie myśli siostrzenica pana Gianiniego, Claire. Bo ona nosi minispódniczkę ze skóry mustanga! I to wcale nie jest imitacja. Nie może nie wiedzieć, że jakiś koń musiał oddać życie, żeby ona mogła mieć taką spódni­cę, ale najwyraźniej nic jej to nie obchodzi.

Teraz Claire wyciąga swoją komórkę i idzie na taras, gdzie ma najlepszy zasięg (na zewnątrz jest chyba z minus jeden, ale jej to widać nie przeszkadza - ta spódnica ze skóry mustanga ją przecież grzeje). Co chwila spogląda na mnie przez przesuwane szklane drzwi i śmieje się, mówiąc coś do telefonu.

Nathan - który ma na sobie luźne dżinsy i nosi pager, a poza tym masę złotej biżuterii - pyta dziadka, czy może przełączyć te­lewizor na inny kanał. Zatem zamiast zwykłych programów oglą­danych w Święto Dziękczynienia, na przykład meczu futbolowe­go albo świątecznego maratonu filmów telewizyjnych na Lifetime Channel, musimy teraz oglądać MTV 2. Nathan zna na pamięć wszystkie piosenki i śpiewa razem z wykonawcami. Większość piosenek zawiera brzydkie słowa, które zostały zastąpione brzęczykiem, ale Nathan i tak je dośpiewuje.

13.00

Podano jedzenie. Siadamy do stołu.

13.15

Wstajemy od stołu.

13.20

Pomagam pani Gianini posprzątać ze stołu. Mówi mi, żebym się nie wygłupiała i że powinnam pójść i „pogawędzić sobie od sercaz Claire.

To przerażające, kiedy się zastanowić, jak nierozgarnięci by­wają czasem starsi ludzie.

Zamiast iść i gawędzić sobie od serca z Claire, zostaję tam gdzie jestem i opowiadam pani Gianini, jak miło nam się mieszka z jej synem. Pan G. bardzo chętnie pomaga nam w domu i nawet przejął mój dawny obowiązek czyszczenia toalet. Nie bez zna­czenia jest też fakt, że wprowadził się do nas razem z trzydziestosześciocalowym telewizorem, flipperem i stołem do piłkarzyków. Pani Gianini jest ogromnie zadowolona, słysząc moje słowa, widzę to zupełnie wyraźnie. Starsi ludzie bardzo lubią słuchać miłych uwag na temat swoich dzieci, nawet jeśli te dzieci, jak pan Gianini, mają lat trzydzieści dziewięć i pół.

15.00

Musimy wracać, jeżeli nie chcemy utkwić w korkach w dro­dze do domu. Żegnam się. Claire nie odpowiada na moje „do widzenia”, ale Nathan owszem. Radzi mi, żebym pozostała re­alistką. Pani Gianini daje nam mnóstwo indyka, który został z obiadu. Dziękuję jej, mimo że będąc wegetarianką, indyków nie jadam.

18.30

Wreszcie docieramy do miasta, po trzech i pól godzinie spę­dzonych w korku ciągnącym się wzdłuż całej drogi szybkiego ru­chu na Long Island. Muszę powiedzieć, że moim zdaniem ta dro­ga z szybkim ruchem nie ma nic wspólnego.

Czasu starcza mi tylko na przebranie się w jasnobłękitną, wąską, długą do ziemi suknię od Armaniego i dopasowane do niej pantofle na płaskim obcasie. Na dole trąbi limuzyna i po chwili zjawia się Lars, mój ochroniarz, żeby mnie zabrać na mój drugi tego dnia obiad z okazji Święta Dziękczynienia.

19.30

Docieram do hotelu Plaza. Wita mnie odźwierny, który anon­suje moje przybycie całemu tłumowi zgromadzonemu w Palmiarni:

- Oto Jej Wysokość, księżniczka Amelia Mignonette Grimaldi Thermopolis Renaldo.

Jakby nie można było powiedzieć zwyczajnie: przyszła Mia.

Mój ojciec, książę Genowii, i jego matka, księżna wdowa, wynajęli na wieczór Palmiarnię, żeby wydać bankiet z okazji Świę­ta Dziękczynienia dla wszystkich swoich przyjaciół. Mimo moich poważnych obiekcji tata i Grandmère odmawiają wyjazdu z No­wego Jorku, dopóki nie nauczę się wszystkiego, co powinnam wiedzieć o byciu księżniczką... Albo, jeśli wcześniej się z tym nie uporam, do czasu formalnego przedstawienia mnie obywatelom Genowii, co ma nastąpić na dzień przed Gwiazdką. Zapewnia­łam ich, że nie mam zamiaru ciskać oliwkami w damy dworu ani drapać się pod pachami. No bo przecież mam już swoje czterna­ście lat i, na litość boską, wiem co nieco o poprawnym zachowa­niu.

Ale Grandmère chyba nie bardzo w to wierzy i wciąż poddaje mnie codziennym lekcjom etykiety. Ostatnio Lilly skontaktowała się z Organizacją Narodów Zjednoczonych, chcąc sprawdzić, czy te lekcje nie stanowią czasem naruszenia praw człowieka. Ona uważa, że zmuszanie osoby nieletniej, żeby godzinami siedziała i ćwiczyła odchylanie talerza od siebie („Zawsze, ale to zawsze OD SIEBIE, Amelio”.), żeby wyskrobać z niego parę ostatnich łyżek zupy z homara, jest niezgodne z prawem. Jak na razie, ONZ nie przychyliło się do mojego wniosku.

Grandmère wpadła na pomysł, żeby podać „staroświecki obiad z okazji Święta Dziękczynienia”. Według niej na taki obiad składają się mule w sosie z białego wina, młode gołębie faszero­wane gęsimi wątróbkami, odwłoki homarów i irański kawior, któ­rego kiedyś nie sposób było dostać ze względu na embargo. Za­prosiła dwie setki swoich najbliższych przyjaciół, a na dodatek cesarza Japonii z małżonką, bo akurat i tak byli w mieście z oka­zji międzynarodowego szczytu handlowego.

To dlatego musiałam włożyć pantofle bez obcasa. Grandmère twierdzi, że niegrzecznie jest przewyższać wzrostem cesarza.

20.00 - 23.00

Podczas posiłku uprzejmie rozmawiam z cesarzową Japonii. Tak jak ja była kiedyś zwyczajnym człowiekiem, dopóki pewnego dnia nie wyszła za mąż za cesarza i nie została cesarzową. Ja, oczywiście, urodziłam się jako księżniczka. Tyle że do września nie miałam o tym zielonego pojęcia, właśnie wtedy mój tata od­krył, że chemioterapia, jaką przeszedł, lecząc się z raka jądra, przyprawiła go o bezpłodność i już nie będzie mógł mieć innych dzieci. Więc musiał się przyznać, że tak naprawdę jest księciem i tak dalej, a chociaż ja jestem „nieślubna”, ponieważ moi rodzice nigdy się nie pobrali, to i tak zostałam jedyną spadkobierczynią tronu Genowii.

I mimo że Genowia jest bardzo małym krajem (ma pięćdzie­siąt tysięcy mieszkańców) na wzgórzach u wybrzeża Morza Śród­ziemnego, wciśniętym pomiędzy Włochy i Francję, pozycja księż­niczki takiego państwa to i tak nie byle co.

Cóż, pozycja pozycją, ale tygodniówki mi nie podnieśli, dalej wynosi dziesięć dolarów. Chociaż nie zapomnieli dać mi ochro­niarza, który chodzi za mną krok w krok na wypadek, gdyby jakiś europejski terrorysta antyglobalista z kucykiem i w czarnych skó­rzanych spodniach postanowił mnie porwać.

Cesarzowa sama o tym dobrze wie - to znaczy, jakie to upier­dliwe, kiedy jednego dnia jesteś zwyczajnym człowiekiem, a na­stępnego twoja twarz trafia na okładkę magazynu „People”. Dała mi nawet pewną wskazówkę: powiedziała, że zawsze powinnam sprawdzać, czy mam dobrze zawiązane kimono, zanim podniosę rękę, żeby machać nią do tłumów.

Podziękowałam jej, chociaż na razie nie mam ani jednego kimona.

23.30

Jestem taka zmęczona przez to poranne wstawanie i jazdę na Long Island, że dwa razy ziewam prosto w twarz cesarzowej. Próbo­wałam stłumić te ziewnięcia tak, jak nauczyła mnie Grandmère, zaci­skając szczęki i nie otwierając ust. Ale to tylko sprawia, że oczy za­chodzą mi Izami i reszta twarzy wyciąga się, jakbym wpadała w czarną dziurę. Grandmère rzuca mi złe spojrzenie znad sałaty z gruszkami i orzechami włoskimi, ale to na nic. Nawet niechętne spojrzenia nie mogą mnie wytrącić z tego stanu nieopanowanej senności.

Wreszcie całą sytuację zauważa mój tata i udziela mi książęce­go zwolnienia od deseru. Lars odwozi mnie do domu. Grandmère jest wyraźnie niezadowolona, że odjeżdżam zanim podano sery. Ale albo wyjdę, albo zasnę z twarzą wtuloną w niebieski ser ple­śniowy. Wiem, że koniec końców Grandmère mi za to odpłaci. Na przykład każe mi się nauczyć na pamięć imion wszystkich człon­ków szwedzkiej rodziny królewskiej albo zemści się jeszcze jakoś inaczej, ale równie okrutnie.

Grandmère zawsze umie postawić na swoim.

24.00

Po długim i wyczerpującym dniu składania dziękczynienia oj­com narodu - tym ludobójcom i hipokrytom znanym jako Piel­grzymi - wreszcie kładę się do łóżka.

I tak kończy się Święto Dziękczynienia Mii Thermopolis.

Sobota, 6 grudnia

Skończone.

Takie właśnie jest moje życie. SKOŃ - CZO - NE.

Wiem, że już to wcześniej mówiłam, ale tym razem napraw­dę nie żartuję.

I dlaczego? TYM RAZEM dlaczego? Co ciekawe, wcale nie dlatego, że:

Trzy miesiące temu dowiedziałam się, że jestem następczy­nią tronu pewnego małego europejskiego księstwa i pod koniec grudnia będę musiała odwiedzić rzeczone małe europejskie księ­stwo i pozwolić się oficjalnie przedstawić jego obywatelom, któ­rymi pewnego dnia będę rządzić, a którzy na pewno mnie znie­nawidzą, bo moje ulubione buty to glany, a mój ulubiony serial telewizyjny to Słoneczny patrol. Ja zupełnie w niczym nie przy­pominam księżniczki krwi.

Ani dlatego, że:

Moja matka, która mniej więcej za siedem miesięcy spodzie­wa się dziecka mojego nauczyciela algebry, niedawno z owym nauczycielem algebry uciekła i potajemnie wzięła ślub.

Ani nawet dlatego, że:

W szkole zadają nam ostatnio tak dużo pracy domowej - poza tym, że po szkole Grandmère torturuje mnie bez miłosier­dzia, wpajając rozmaite zasady książęcego zachowania, które muszę opanować przed Gwiazdką - że nawet nie miałam czasu pisać dziennika na bieżąco, a co dopiero zająć się innymi spra­wami.

O, nie. To wszystko drobiazgi. Więc dlaczego moje życie się skończyło?

Bo mam chłopaka.

W wieku czternastu lat to już zapewne najwyższa pora. Wszystkie moje przyjaciółki mają chłopaków. Wszystkie, nawet Lilly, która obwinia rodzaj męski o całe (no, może prawie całe) zło współczesnego świata.

I niech będzie, chłopakiem Lilly jest Borys Pelkowski, któ­ry owszem, w wieku piętnastu lat jest może jednym z wybitnych amerykańskich wirtuozów skrzypiec, ale to nie znaczy, że nie nosi swetra wpuszczonego w spodnie ani że na ogół jedzenie nie tkwi mu w aparaciku ortodontycznym. Ja bym nie nazwala Borysa idealnym materiałem na chłopaka, ale Lilly chyba go lubi, a tylko to się liczy.

Tak mi się wydaje.

Muszę przyznać, że kiedy Lilly - prawdopodobnie najwy­bredniejsza osoba na naszej planecie (a kto ma o tym wiedzieć, jak nie ja, skoro jestem jej najlepszą przyjaciółką od przedszko­la) - zaczęła chodzić z chłopakiem, a ja nadal chłopaka nie mia­łam, naprawdę zaczynałam już myśleć, że coś jest ze mną nie tak. Pomijając mój gigantyzm i to, co rodzice Lilly, państwo doktorostwo Moscovitz, którzy oboje są psychiatrami, nazywają niezdolnością do wyrażenia wewnętrznego gniewu.

A potem, pewnego dnia, ni stąd, ni zowąd znalazł się jeden. To znaczy chłopak.

No cóż, właściwie to nie stało się tak zupełnie ni stąd, ni - zowąd. Kenny już jakiś czas temu zaczął mi przysyłać anonimo­we listy miłosne. Nie wiedziałam, że są od niego. Właściwie myślałam (no dobra - miałam nadzieję), że pisze je ktoś inny. Ale w końcu okazało się, że to Kenny. A do tej chwili zabrnęłam już naprawdę za daleko, żeby się - ot tak! - wymigać. I voilà! Miałam chłopaka.

Problem rozwiązany, tak?

Nie. Otóż wcale nie.

I nie chodzi o to, że ja Kenny'ego nie lubię. Lubię go. Na­prawdę. Mamy ze sobą mnóstwo wspólnego. Na przykład oboje uważamy, że cenne jest nie tylko ludzkie, ale w ogóle WSZEL­KIE życie i na biologii nie zgadzamy się wykonywać sekcji na embrionach świń i żabach. Zamiast tego piszemy prace seme­stralne na temat cyklu życiowego rozmaitych robaków i larw mączników.

I oboje lubimy science fiction. Kenny wie na ten temat znacznie więcej niż ja, ale bardzo mu zaimponowała rozległość mojej wiedzy na temat pisarstwa Roberta A. Heinleina i Isaaca Asimova (których i tak musieliśmy czytać w szkole, tylko Ken­ny chyba o tym zapomniał).

Nie mówiłam Kenny'emu, że tak naprawdę większość lite­ratury science fiction mnie nudzi, bo występuje w niej bardzo mało dziewczyn.

W japońskich anime, które Kenny też bardzo lubi, i których promowaniu zdecydował się poświęcić swoje życie (kiedy nie będzie zajęty wynajdywaniem lekarstwa na raka), występuje mnóstwo dziewczyn. Zauważyłam jednak, że większości dziew­czyn w japońskich anime gdzieś się zawieruszyły staniki.

Poza tym sądzę, że pilot myśliwca poważnie zaniedbuje wła­sne bezpieczeństwo, jeżeli ostrzeliwując z powietrza siły zła, nosi długą, rozpuszczoną grzywę, którą zamiata cały kokpit.

Jednak, jak już wcześniej mówiłam, nie wspominałam nic o tym Kenny'emu. I przez większość czasu dobrze nam się ra­zem układa. Bawimy się świetnie. W pewnym sensie bardzo miło jest mieć chłopaka. Na przykład nie muszę się teraz martwić, że nie zostanę zaproszona na Bezwyznaniowy Bal Zimowy Liceum imienia Alberta Einsteina (bal został tak nazwany, bo jego wcześ­niejsza nazwa, Gwiazdkowy Bal Liceum imienia Alberta Ein­steina, urażała uczucia wielu naszych uczniów nieobchodzących świąt Bożego Narodzenia).

A dlaczego nie muszę się martwić, że mnie nikt nie zaprosi na największą szkolną imprezę, pomijając bal na zakończenie roku?

Bo idę z Kennym.

No dobra, fakt - jeszcze mnie nie zaprosił, ale zrobi to. W końcu od czegoś jest moim chłopakiem?

Czy to nie wspaniałe? Czasami wydaje mi się, że jestem najszczęśliwszą dziewczyną na ziemi. No bo naprawdę. Zastanówcie się tylko: może nie jestem ładna, ale znów też nie jestem jakimś ostatnim potworem, mieszkam w Nowym Jorku, najbar­dziej luzackim mieście na całym świecie, jestem księżniczką i mam chłopaka. Czego jeszcze mogłaby pragnąć dziewczyna?

O Boże.

KOGO ja tu usiłuję OSZUKIWAĆ???

Ten mój chłopak? Mam dla was następującą rewelację:

JA GO NAWET NIE LUBIĘ.

No cóż, dobra, nie o to chodzi, że go w ogóle nie lubię. Ale to całe chodzenie ze sobą, no - sama nie wiem. Kenny to cał­kiem miły facet i tak dalej - nie zrozumcie mnie źle. Jest za­bawny i wcale się z nim nie nudzę, to na pewno. I jest dosyć fajny, no wiecie, ma taką wysoką i szczupłą sylwetkę.

Tyle tylko, że kiedy widzę Kenny'ego, jak zbliża się koryta­rzem, moje serce absolutnie nie zaczyna bić szybciej, tak jak szybciej zaczynają bić serca dziewczyn w tych wszystkich ro­mansach dla nastolatek, którymi zaczytuje się moja przyjaciół­ka, Tina Hakim Baba.

A kiedy Kenny bierze mnie za rękę, w kinie czy gdzieś in­dziej, moja dłoń wcale nie zaczyna drżeć w jego dłoni, tak jak drżą dłonie dziewczyn w tych książkach.

A kiedy mnie całuje? Te fajerwerki, o których ludzie tyle gadają? A, dajcie spokój. Jakie fajerwerki?! Nic. Nada.

To śmieszne, bo zanim zaczęłam chodzić z Kennym, mnó­stwo czasu spędzałam na rozmyślaniach, skąd wytrzasnąć chło­paka i jak go skłonić, żeby mnie pocałował.

Ale teraz, kiedy już mam chłopaka, przede wszystkim gło­wię się, jak uniknąć jego pocałunków.

Jest jeden sposób, który całkiem nieźle działa - odwrócenie głowy. Kiedy zauważam, że jego usta się do mnie zbliżają, po prostu w ostatniej sekundzie odwracam głowę i trafia najwyżej w policzek, czasem we włosy.

Chyba najgorzej jest, kiedy Kenny zagląda mi głęboko w oczy - a zdarza mu się to bardzo często - i pyta, o czym my­ślę. A ja zazwyczaj myślę o tej jednej osobie.

I ta osoba to wcale nie Kenny. To w ogóle nie jest Kenny. To starszy brat Lilly, Michael Moscovitz, którego kocham od... Och, sama nie wiem. OD ZAWSZE.

Ale to jeszcze nie wszystko. Jest coraz gorzej.

Bo teraz tak się porobiło, że wszyscy uważają mnie i Kenny'ego za stałą parę. Rozumiecie? Więc teraz jesteśmy Kennym - - i - Mią. Teraz zamiast wspólnie spędzać czas - ja i Lilly - w so­botnie wieczory spotykają się Lilly - i - Borys oraz Kenny - i - Mia. Czasami dołączają do nas jeszcze moja przyjaciółka Tina Ha­kim Baba i jej chłopak, Dave Farouq el - Abar i moja inna przy­jaciółka Shameeka Taylor i jej chłopak Daryl Gardner, a wtedy robi się z nas Lilly - i - Borys oraz Kenny - i - Mia, oraz Tina - i - Dave, oraz Shameeka - i - Daryl.

Więc jeśli Kenny i ja zerwiemy ze sobą, z kim będę spędzać sobotnie wieczory? Mówię poważnie. Lilly - i - Borys, Tina - i - Dave oraz Shameeka - i - Daryl nie będą chcieli, żeby włóczyła się z ni­mi po prostu Mia. Będę dla nich zupełnie jak to piąte koło u wozu.

Nie mówiąc już o tym, że jeśli Kenny i ja zerwiemy ze sobą, kto pójdzie ze mną na Bezwyznaniowy Zimowy Bal? To znaczy, o ile on mnie w ogóle kiedyś zamierza zaprosić.

O Boże, muszę już iść. Lilly - i - Borys, Tina - i - Dave oraz Ken­ny - i - Mia mają teraz pójść na łyżwy do Rockefeller Center.

Powiem tylko jedno: człowiek musi uważać, kiedy sobie cze­goś życzy. Bo to życzenie może się kiedyś spełnić.

Sobota, 6 grudnia, 23.00

I ja uważałam, że moje życie się skończyło, bo mam teraz chło­paka, którego wcale w taki sposób nie lubię i muszę z nim zerwać, nie urażając jego uczuć, co jest, jak sądzę, praktycznie niewykonalne...

Taa, no cóż - nie wiedziałam, jak BARDZO skończone może się jeszcze w gruncie rzeczy okazać to moje życie.

A przynajmniej - nie wiedziałam do dzisiejszego wieczoru.

Wieczorem do Lilly - i - Borysa, Tiny - i - Dave'a oraz Mii - i - Kenny'ego dołączyła nowa para, Michael - i - Judith.

Tak właśnie: brat Lilly, Michael, pokazał się na lodowisku i przyprowadził ze sobą prezeskę Klubu Komputerowego - któ­rego sam jest skarbnikiem - Judith Gershner.

Judith Gershner, tak jak brat Lilly, Michael, jest w matural­nej klasie Liceum imienia Alberta Einsteina.

Nazwisko Judith Gershner, tak jak nazwisko Michaela, wisi na tablicy na liście wyróżniających się uczniów.

Judith Gershner, tak jak Michael, prawdopodobnie dostanie się na każdą uczelnię, do jakiej złoży papiery, bo Judith Gersh­ner, tak jak Michael, jest genialna.

Co więcej, Judith Gershner, tak jak Michael, dostała w zeszłym roku nagrodę na Dorocznej Wystawie Technologii Biomedycznych Liceum imienia Alberta Einsteina za swój projekt naukowy, w ra­mach którego autentycznie sklonowała muszkę owocową.

SKLONOWAŁA MUSZKĘ OWOCOWĄ. W swojej SY­PIALNI.

Judith Gershner potrafi klonować muszki owocowe we wła­snej sypialni. A ja co? Ja nawet nie umiem mnożyć ułamków.

Hm. Jezu, sama nie wiem. Gdybyście byli na miejscu Mi­chaela Moscovitza - no wiecie, prymusa, którego przyjęto na uniwersytet Columbia jeszcze przed normalnymi zapisami - z kim byście woleli się spotykać? Z dziewczyną, która potrafi klonować muszki owocowe we własnej sypialni, czy z dziewczy­ną, która ma ledwie tróję z algebry w pierwszej licealnej, i to mimo że JEJ MATKA JEST ŻONĄ NAUCZYCIELA TEGO PRZEDMIOTU?

Sami widzicie, zero szans, żeby Michael zechciał się ze mną umawiać. Chociaż muszę przyznać, parę razy wydało mi się to możliwe. Ale najwyraźniej wpadłam po prostu w pułapkę my­ślenia życzeniowego. No bo dlaczego facet taki jak Michael, któ­ry naprawdę dobrze sobie radzi w szkole i prawdopodobnie od­niesie wielki życiowy sukces w dowolnie wybranej dziedzinie, miałby w ogóle umawiać się z taką dziewczyną jak ja, która do tej pory zawaliłaby już pewnie pierwszą klasę, gdyby nie całe to douczanie i pomoc ze strony pana Gianiniego i, co najśmiesz­niejsze, samego Michaela?

No i z drugiej strony, Michael i Judith idealnie do siebie pasują. Judith nawet trochę przypomina go z wyglądu. Oboje mają takie kręcone ciemne włosy i bladą cerę od ciągłego prze­siadywania w pomieszczeniach i wyszukiwania w Internecie in­formacji na temat genomów.

Jeżeli jednak Michael i Judith są taką dobraną parą, czemu w pierwszej chwili, kiedy zobaczyłam ich idących razem w stro­nę naszej grupki, która właśnie wiązała sznurowadła wypoży­czonych łyżew, zrobiło mi się w środku tak nieprzyjemnie?

No bo przecież nie mam absolutnie żadnego prawa do za­zdrości o to, że Michael Moscovitz zaprosił Judith Gershner na łyżwy. Absolutnie żadnego prawa.

Tyle tylko, że kiedy zobaczyłam ich razem, przeżyłam szok. Michael ledwie raczy opuszczać swój pokój, bo wiecznie tkwi przy komputerze i pracuje nad swoim webzinem Crackhead. Lodowisko przy Rockefeller Center podczas szczytu szaleństwa związanego z zapaleniem lampek na wielkiej bożonarodzenio­wej choince jest ostatnim miejscem, w którym spodziewałam się go zobaczyć. Michael z zasady unika miejsc, które stanowią mekkę dla turystów, czyli mniej więcej całego śródmieścia na północ od Bleecker Street.

Jednak teraz stał tam, a obok niego stała Judith Gershner w swoim kombinezonie, butach Rockports i kurtce narciarskiej. Byli zatopieni w rozmowie - pewnie o czymś naprawdę inteli­gentnym, na przykład o DNA.

Szturchnęłam Lilly w bok - sznurowała sobie łyżwy - i po­wiedziałam tonem, co do którego miałam nadzieję, że nie ujaw­nia moich uczuć:

- Popatrz, przyszedł twój brat.

A Lilly nawet się nie zdziwiła! Obejrzała się, popatrzyła i stwierdziła:

- No, tak. Mówił, że może tu wpadnie.

Wpadnie, i to Z DZIEWCZYNĄ? O TYM już nie wspo­mniał? I czy to byłby dla ciebie taki straszny kłopot, Lilly, gdy­byś uprzedziła mnie nieco wcześniej, żebym się mogła trochę psychicznie przygotować?

Tyle tylko, że Lilly nie wie, co ja czuję do jej brata, więc pewnie dlatego nawet nie przyszło jej do głowy, żeby jakoś tak delikatnie mnie zawiadomić.

Oto subtelny sposób, w jaki poradziłam sobie z sytuacją. Naprawdę wyjątkowo dyplomatyczny (AKURAT).

Kiedy Michael i Judith rozglądali się za miejscem, gdzie mogliby zasznurować łyżwy:

Ja: (od niechcenia, do Lilly) Nie wiedziałam, że twój brat i Judith Gershner chodzą ze sobą.

Lilly: (z jakiegoś powodu pełna niesmaku) Daj spokój. Nic z tych rzeczy. Ona po prostu siedziała u nas w domu i pracowała z Michaelem nad jakimś projektem dla tego głupiego Klubu Komputerowego. Usłyszeli, że wszyscy idziemy na łyżwy i Ju­dith powiedziała, że ona też chce pójść.

Ja: No cóż, dla mnie to wygląda tak, jakby ze sobą chodzili.

Lilly: Jak tam sobie uważasz. Borys, musisz bez przerwy na mnie CHUCHAĆ?

Ja: (do Michaela i Judith, którzy właśnie podchodzą) Och, cześć ludzie. Michael, nie wiedziałam, że umiesz jeździć na łyżwach.

Michael: (wzruszając ramionami) Kiedyś byłem w drużynie hokejowej.

Lilly: (parskając) Taa. Hokej Przedszkolny. Zanim uznał, że sporty zespołowe to strata czasu, bo na sukces drużyny skła­da się gra wszystkich członków, w przeciwieństwie do dyscy­plin, w których decydują indywidualne osiągnięcia, takich jak tenis czy golf.

Michael: Lilly, może tak raz w życiu się zamkniesz?

Judith: Uwielbiam łyżwy! Chociaż nie za dobrze umiem jeź­dzić.

I rzeczywiście, nie umie. Judith jeździ na łyżwach tak źle, że musiała się kurczowo trzymać obu rąk Michaela, który je­chał przed nią tyłem. Inaczej chyba runęłaby na twarz. Nie wiem, co mnie bardziej zaskoczyło: to, że Michael umie jeździć tyłem, czy to, że niespecjalnie mu przeszkadzało holowanie Ju­dith dokoła lodowiska. Może ja nie potrafię sklonować muszki owocowej, ale przynajmniej, mając na nogach parę łyżew, umiem ustać samodzielnie.

Kenny jednak chyba naprawdę uznał, że styl jazdy na łyż­wach uprawiany przez Michaela i Judith jest lepszy niż szkoła tradycyjna - no wiecie, solo - więc ciągle do mnie podjeżdżał i usiłował mnie namówić, żebym dała mu się poholować wkoło lodowiska.

I chociaż cały czas tłumaczyłam:

- Uch, Kenny ale ja umiem jeździć...

...mówił, że w ogóle nie o to chodzi. Wreszcie, chyba gdzieś tak po półgodzinie tych błagań poddałam się. Kenny chwycił mnie za obie ręce i zaczął jechać przede mną tyłem.

Tyle tylko, że Kenny'emu jazda tyłem aż tak dobrze nie wychodzi. Ja umiem jeździć do przodu, ale kiedy ktoś chwieje mi się tuż przed nosem, nie radzę sobie na tyle dobrze, żeby utrzymać się na nogach, jeżeli on poleci na lód.

I dokładnie coś takiego się stało. Kenny poleciał na lód, a ja nie mogłam się już zatrzymać, więc upadłam na niego i uderzy­łam podbródkiem w jego kolano. Przy okazji ugryzłam się w ję­zyk, i to tak mocno, że krew wypełniła mi usta, a ponieważ nie chciałam jej przełykać, wyplułam ją. Niestety, poleciała prosto na dżinsy Kenny'ego i na lód, co zrobiło spore wrażenie na tu­rystach, którzy stali koło lodowiska, robiąc zdjęcia swoim bli­skim przed wielką choinką przy Rockefeller Center. Tak więc wszyscy odwrócili się i zaczęli robić zdjęcia dziewczynie, która pluła krwią na lód - scena doprawdy iście nowojorska.

I wtedy z szumem nadjechał Lars - on jest mistrzem łyż­wiarskim, dzięki swojemu nordyckiemu dzieciństwu, które sta­nowi całkiem spory kontrast z jego późniejszym treningiem ochroniarstwa w sercu pustyni Gobi - podniósł mnie, obejrzał mi język, dał mi swoją chusteczkę i powiedział, żebym ucisnęła sobie ranę, a potem dodał:

- Na jeden dzień starczy już tych łyżew.

I tyle. Teraz mam krwawą dziurę na końcu języka i boli mnie przy mówieniu, doznałam totalnego upokorzenia na oczach moich przyjaciół ORAZ na oczach milionów turystów, którzy przyszli popatrzeć na głupią choinkę przed głupim Ro­ckefeller Center, a co najgorsze, Judith Gershner, która - jak się okazuje - również została przyjęta jeszcze przed ogólnymi zapisami na uniwersytet Columbia (super, ta sama uczelnia, do której Michael trafi na jesieni), gdzie będzie się uczyła w szkole przygotowawczej medycznej, więc Judith doradziła mi, żebym poszła do szpitala, bo jej zdaniem potrzebne mi będą szwy. Na JĘZYKU. Mam szczęście, powiedziała, że nie odgryzłam sobie czubka.

Szczęście!

Jasne. Zaraz wam powiem, jakie mam szczęście: mam ta­kie szczęście, że kiedy leżę tutaj w łóżku i piszę te słowa, a do­trzymuje mi towarzystwa wyłącznie mój dwunastokilogramowy kot, Gruby Louie (lubi mnie tylko dlatego, że go karmię), chłopak, którego kocham chyba od zawsze, bawi się świetnie w towarzystwie dziewczyny, która potrafi klonować muszki owocowe i umie stwierdzić, czy jakaś rana potrzebuje szycia, czy nie.

Chociaż jedno w tym wszystkim jest dobre - jeżeli Kenny miał nadzieję, że przejdziemy wkrótce do wersji francuskiej, to teraz absolutnie nie możemy, dopóki mi się język nie zagoi. A to, według słów doktora Funga - do którego moja mama zadzwoni­ła, kiedy tylko Lars przywiózł mnie do domu - może potrwać gdzieś tak od trzech do dziesięciu dni.

TAK!

DZIESIĘĆ RZECZY, KTÓRYCH NAJBARDZIEJ

NIENAWIDZĘ W CZASIE ŚWIĄT

BOŻEGO NARODZENIA W NOWYM JORKU

1. Turyści, którzy przyjeżdżają spoza miasta swoimi wielki­mi terenowymi samochodami i usiłują cię przejechać na przejściach dla pieszych, bo wydaje im się, że prowadzą jak prawdziwi agresywni nowojorczycy. Tymczasem jeżdżą jak kretyni. Poza tym, w tym mieście jest już i tak dosyć zanieczyszczeń w powietrzu. Czemu nie mogą ko­rzystać z publicznego transportu, jak normalni ludzie?

2. Głupia choinka w Rockefeller Center. Poprosili mnie, żebym to ja była osobą, która w tym roku włączy na niej światełka, ponieważ prasa uznała mnie za „naszą wła­sną, nowojorską koronowaną głowę”, ale kiedy im po­wiedziałam, że ścinanie drzew przyczynia się do niszcze­nia warstwy ozonowej, wycofali zaproszenie i zamiast mnie poprosili burmistrza.

3. Głupie kolędy, które lecą na cały regulator we wszystkich sklepach.

4. Głupie łyżwy z głupimi chłopakami, którym wydaje się, że potrafią jeździć tyłem, kiedy wcale tego nie umieją.

5. Przymus kupowania wszystkim swoim znajomym „przemyślanych” prezentów.

6. Egzaminy semestralne.

7. Głupia obrzydliwa nowojorska pogoda. Żadnego śniegu, tylko dzień w dzień zimny, mokry deszcz. Gdzie się po­działy Białe Święta? Powiem wam: to globalne ocieple­nie. A wiecie czemu? Bo wszyscy jeżdżą terenowymi sa­mochodami i ścinają drzewa!

8. Głupio manipulacyjne specjalne świąteczne wydania programów w telewizji.

9. Głupio manipulacyjne reklamy gwiazdkowe w telewizji.

10. Jemioła. Powinno się tego zakazać. W rękach dorastają­cych chłopców staje się powszechnie uznawanym pretek­stem dla żądania pocałunków. Moim zdaniem, to zwy­czajne napastowanie seksualne.

W dodatku, zazwyczaj trzymają ją nie ci chłopcy co trzeba.

Niedziela, 7 grudnia

Przed chwilą wróciłam z obiadu u Grandmère. Moje usilne próby wykręcenia się od wizyty - włącznie z podkreślaniem faktu, że cierpię obecnie na ranę języka - spełzły na niczym.

A dzisiaj było jeszcze gorzej niż zwykle. To dlatego, że Grandmère zażyczyła sobie przejrzeć razem ze mną harmono­gram mojej wizyty w Genowii, który, skoro już o tym mowa, wygląda tak:

Niedziela, 21 grudnia

15.00

Przylot do Genowii

15.30 - 17.00

Powitanie i rozmowa z personelem pałacowym

17.00 - 19.00 Zwiedzanie pałacu

19.00 - 20.00 Przebranie się do kolacji

20.00 - 23.00

Kolacja z genowiańskimi dygnitarzami

Poniedziałek, 22 grudnia

8.00 - 9.30

Śniadanie z wysokimi urzędnikami administracji publicznej Genowii

10.00 - 11.30

Wizyty w genowiańskich szkołach publicznych

12.00 - 13.00

Spotkanie z uczniami genowiańskich szkół publicz­nych

13.30 - 15.00

Lunch z przedstawicielami Genowiańskiego Związ­ku Nauczycieli

15.30 - 16.30

Zwiedzanie portu i genowiańskiego krążownika marynarki wojennej (HMS „Książę Filip”)

17.00 - 18.00

Zwiedzanie Genowiańskiego Szpitala Ogólnego

18.00 - 19.00

Wizyty u pacjentów szpitala

19.00 - 20.00 Przebranie się do kolacji

20.00 - 23.00

Kolacja z księżną wdową, księciem Filipem i do­radcami wojskowymi księstwa Genowii

Wtorek, 23 grudnia

8.00 - 10.00

Śniadanie z członkami Genowiańskiego Stowarzy­szenia Hodowców Oliwek

10.00 - 11.00

Ceremonia zapalenia lampek na drzewku bożona­rodzeniowym, dziedziniec pałacowy Genowii

11.30 - 13.00

Spotkanie z Genowiańskim Towarzystwem Histo­rycznym

13.00 - 15.00

Lunch z Genowiańską Izbą Turystyki

15.30 - 17.30

Zwiedzanie Muzeum Narodowego Genowii

18.00 - 19.00

Wizyta pod pomnikiem Bohaterów Wojennych Genowii

Złożenie kwiatów na Grobie Nieznanego Żołnie­rza

19.30 - 20.30 Przebranie się do kolacji

20.30 - 23.30

Kolacja z rodziną książęcą z Monako

I tak dalej.

Kulminacją tego wszystkiego ma być moje wystąpienie w ra­mach corocznego, puszczanego w państwowej telewizji orędzia do narodu Genowii, które wygłasza tata. Przedstawi mnie obywate­lom Genowii. I wtedy mam podobno sama wygłosić mowę o tym, jak bardzo się cieszę, że jestem następczynią tronu i obiecać rów­nie dobrze wywiązywać się ze swojej roboty jak mój tata, wprowa­dzający właśnie Genowię w dwudzieste pierwsze stulecie.

Zdenerwowana? Ja? Wystąpieniem w telewizji i obiecywa­niem pięćdziesięciu tysiącom ludzi, że nie przyniosę wstydu ich krajowi?

Eeee tam. Skąd. Ja - nigdy.

Tylko chce mi się rzygać za każdym razem, kiedy o tym po­myślę, to wszystko.

Nieważne. Nie o to chodzi, żebym sobie wcześniej wyobra­żała, że moja podróż do Genowii będzie przypominać wycieczkę do Disneylandu, ale mimo wszystko... Można by oczekiwać, że zarezerwują choć TROCHĘ czasu na rozrywki. Ja przecież na­wet nie proszę o jakieś szczególne atrakcje. Ale żeby chociaż parę godzin pływania i jazdy konnej.

Najwyraźniej jednak w Genowii nie ma czasu na zabawy.

Jak by nie wystarczało przejrzenie harmonogramu podróży, musiałam jeszcze poznać mojego kuzyna, Sebastiana. Sebastiano Grimaldi jest synem córki siostry mojego zmarłego dziadka. Co chyba znaczy, że jest moim kuzynem w drugiej czy trzeciej linii. Ale na tyle bliskim kuzynem, że gdyby nie ja, odziedzi­czyłby tron Genowii.

Poważnie. Gdyby tata umarł bezdzietnie, Sebastiano został­by następnym księciem Genowii.

Może dlatego właśnie mój tata wzrusza tak ciężko ramiona­mi, ile razy na niego spojrzy.

A może tylko dlatego, że czuje wobec Sebastiana coś takie­go, co ja odczuwam w stosunku do mojego ciotecznego brata, Hanka - teoretycznie go lubię, ale w praktyce trochę działa mi na nerwy.

Sebastiano jednak nie działa na nerwy Grandmère. Już na pierwszy rzut oka widać, że Grandmère po prostu za nim prze­pada. Strasznie to dla mnie dziwne, bo zawsze uważałam, że Grandmère jest niezdolna do kochania kogokolwiek. No cóż, z wyjątkiem Rommla, swojego miniaturowego pudla.

Ale widać, że ona totalnie uwielbia Sebastiana. Kiedy go przedstawiła, a on ukłonił mi się wielce teatralnym gestem i po­całował powietrze nad moją dłonią, twarz Grandmère wręcz promieniała pod różowym jedwabnym turbanem. Słowo daję.

Nigdy przedtem nie widziałam, żeby Grandmère promie­niała. Wiele razy widziałam, jak piorunuje ludzi wzrokiem. Ale nigdy nie promieniała.

Pewnie właśnie dlatego mój tata zaczął żuć kostkę lodu ze swojej whisky z wodą sodową w taki mocno poirytowany spo­sób. Kiedy Grandmère usłyszała to chrupanie, jej uśmiech z miejsca zniknął.

- Jeśli chcesz żuć lód, Filipie - powiedziała chłodno Grandmère - możesz iść sobie na obiad do McDonalda z całą resztą miejskiego proletariatu.

Tata przestał żuć lód.

Okazuje się, że Grandmère sprowadziła Sebastiana z Geno­wii, żeby zaprojektował suknię na moje transmitowane na cały kraj wystąpienie telewizyjne. Sebastiano jest popularnym, wy­rabiającym sobie właśnie markę projektantem mody - przynaj­mniej według Grandmère. Ona twierdzi, że bardzo ważne jest, by Genowia wspierała swoich artystów i rzemieślników, inaczej oni wszyscy uciekną do Nowego Jorku, albo, co gorsza, do Los Angeles.

Wielka szkoda, bo Sebastiano wygląda mi na osobę, która w Los Angeles naprawdę czułaby się jak u siebie w domu. Ma koło trzydziestki, długie ciemne włosy związane w kucyk, jest bardzo wysoki i trochę dandysowaty. Na przykład dzisiaj za­miast krawata Sebastiano założył białą jedwabną apaszkę. I miał na sobie niebieską aksamitną marynarkę do skórzanych spodni.

Ostatecznie mogę nawet wybaczyć mu te skórzane spodnie, jeżeli zaprojektuje mi wystarczająco ładną sukienkę. Taką su­kienkę, że jeśli mnie w niej przypadkiem zobaczy Michael Moscovitz, na śmierć zapomni o Judith Gershner i jej muszkach owocowych, i głowę będzie miał pełną myśli wyłącznie o mnie, Mii Thermopolis.

Choć oczywiście szanse, że Michael w ogóle mnie zobaczy w tej sukience, są bardzo nikłe, ponieważ moje wystąpienie do narodu Genowii ukaże się w telewizji genowiańskiej, a nie, daj­my na to, w CNN.

No cóż, Sebastiano był gotów z miejsca zmierzyć się z tym trudnym zadaniem. Po obiedzie wyjął pisak i zaczął szkicować - bezpośrednio na białym obrusie! - fason, który jego zdaniem mógłby wyeksponować to, co określił jako moją wąską talię i dłu­gie nogi.

Niestety, w przeciwieństwie do taty, który urodził się i wy­chował w Genowii, ale mówi płynnie po angielsku, Sebastiano nie opanował zbyt dobrze tego języka. Ciągle zjada ostatnie sylaby różnych słów. Na przykład: „wąska” zmieniło się na „wąs”. Zupełnie tak samo z „kichania” zrobiła się „kicha”, a kiedy opi­sywał coś jako „czarujące”, został mu sam „czar”. Nawet „butel­ka” okazała się trudnym słowem. Kiedy Sebastiano poprosił mnie, żebym z łaski swojej podała mu „but”, po prostu musiałam wsa­dzić sobie serwetkę w usta, żeby się głośno nie roześmiać.

Jednak wszystkie moje wysiłki, żeby zdusić śmiech, nie na wiele się zdały, bo Grandmère i tak mnie przyuważyła i unosząc jedną dorysowaną brew, powiedziała:

- Amelio, bądź tak dobra i nie kpij sobie ze sposobu mówie­nia innych ludzi. Twój własny jest ogromnie odległy od ideału.

Na pewno ma rację, biorąc pod uwagę, że z moim spuchnię­tym językiem nie mogę normalnie wymówić żadnego słowa, któ­re zaczyna się na „s”.

Ale Grandmère nie tylko nie miała pretensji do Sebastiana, że przy stole prosił o podanie mu „buta” - nawet rysowanie na obrusie jej nie przeszkadzało. Zerknęła na szkic i powiedziała:

- Świetne. Po prostu świetne. Jak zwykle.

Sebastiano zrobił bardzo zadowoloną minę.

- Naprawdę księżna tak uważa? - zapytał.

Tylko ja nie uważałam, że szkic jest taki świetny. Dla mnie wyglądało to po prostu jak zwyczajna sukienka. Zwyczajna, nie taka, która pozwoliłaby zapomnieć, że moje szanse na sklonowanie muszki owocowej są mniej więcej zerowe.

- Hm... - mruknęłam. - Czy ona nie mogłaby być nieco bardziej... jakby to powiedzieć... seksowna?

Grandmère i Sebastiano wymienili spojrzenia.

- Seksowna? - powtórzyła jak echo Grandmère i roześmia­ła się paskudnie. - Niby jak? Mamy powiększyć dekolt? Prze­cież ty tam nie masz nic do pokazywania!

Nie no, poważnie. Spodziewałabym się usłyszeć tego typu uwagę od cheerleaderek w szkole, bo one sobie zrobiły całkiem nową dyscyplinę olimpijską z dołowania takich ludzi jak ja. Ale od własnej babki?! Jak można mówić takie rzeczy swojej jedynej rodzonej wnuczce? Ja miałam na myśli, oczywiście, jakieś roz­cięcie z boku albo może falbankę. Nie domagałam się niczego w stylu Jennifer Lopez.

Tak to właśnie jest z Grandmère, zawsze wszystko przekrę­ci. Dlaczego zostałam obarczona babką, która goli sobie brwi i uwielbia wyśmiewać się z moich słabych punktów? Dlaczego nie mogę mieć normalnej babci, która piekłaby dla mnie cia­steczka i bez przerwy chwaliłaby się koleżankom z klubu bry­dżowego, jaka to ja jestem cudowna?

Właśnie wtedy, kiedy Grandmère i Sebastiano świetnie się bawili moim kosztem i zgodnie zaśmiewali z tego znakomitego żartu, tata nagle wstał od stołu i odszedł mówiąc, że musi gdzieś zadzwonić. Jak przypuszczam, kiedy chodzi o Grandmère, każ­dy musi radzić sobie sam, ale uważam, że mój własny ojciec powinien czasami stanąć w mojej obronie.

Nie wiem, może czułam się dziwnie przez tę gigantyczną dziu­rę w języku (która nawet nie miała w środku jakiegoś fajnego hipoalergicznego kolczyka, żebym mogła udawać, że zrobiłam to celowo, bo chcę być kontrowersyjna). Siedziałam tam, słuchając, jak Grandmère i Sebastiano szczebioczą, jaka to szkoda, że nigdy nie będę mogła włożyć sukienki bez ramiączek, chyba że jakimś cudem natura z rozmiaru 32A nadmucha mnie do 34C, a ja nie mogłam powstrzymać się od myśli, że najprawdopodobniej, przy moim pechu, Sebastiano wcale nie jest w mieście tylko po to, żeby mi zaprojektować strój na książęce orędzie do narodu, ale żeby mnie zabić i samemu zasiąść na tronie Genowii.

Czy, jak by to ujął Sebastiano, „zaś” na tronie.

Poważnie. Tego typu rzeczy w Słonecznym patrolu zdarzają się nagminnie. Nie dalibyście wiary, ilu członków różnych ro­dzin królewskich Mitch musiał ocalić przed zamachami.

Powiedzmy na przykład, że włożę sukienkę zaprojektowaną dla mnie przez Sebastiana, kiedy będą mnie przedstawiać oby­watelom Genowii, a skończy się na tym, że suknia udusi mnie na śmierć, tak jak gorset, który zakłada Śpiąca Królewna w ory­ginalnej wersji bajki braci Grimm. No wiecie, w tym fragmen­cie, który opuszczono w disneyowskiej wersji, bo jest za ponury.

A jeżeli skończy się na tym, że sukienka zadusi mnie na śmierć, a potem będę leżała w trumnie, bledziutka i książęca, a Michael przyjdzie na mój pogrzeb i spojrzy na mnie i dopiero wtedy zrozumie, że zawsze mnie kochał?

Wtedy będzie MUSIAŁ zerwać z Judith Gershner.

Hej! Przecież coś takiego mogłoby się zdarzyć.

No dobra, może to i mało prawdopodobne, ale przyjemniej było myśleć o tym, niż słuchać, jak Grandmère i Sebastiano rozmawiają o mnie, jakby mnie tam wcale nie było. Poważnie. Z mojego miłego rozmarzenia na temat Michaela, który usycha z miłości do mnie przez całą resztę swojego życia, ocknęłam się wtedy, kiedy Sebastiano nagle stwierdził:

- Ona ma świe stru kos.

Co zrozumiałam jako komplement na temat mojej struktu­ry kostnej, kiedy już skojarzyłam, że ta „ona” to ja.

Tylko że chwilę później już bez większych komplementów dodał:

- Zrobię jej makijaż i będzie wyglądała jak model. Sugerując, że bez makijażu jak modelka wcale nie wyglą­dam (wiem, wiem, to oczywiste, że nie wyglądam).

Grandmère z całą pewnością nie zamierzała stawać w mojej obronie. Karmiła Rommla kawałeczkami cielęciny w winie marsala, a on siedział jej na kolanach i jak zwykle dygotał, bo wsku­tek psiej alergii stracił jakiś czas temu całe futerko.

- Nie liczyłabym na to, że jej ojciec ci pozwoli - powiedzia­ła do Sebastiana. - Filip jest beznadziejnie staroświecki.

No proszę, idealny przykład: przyganiał kocioł garnkowi! Przecież Grandmère nadal wierzy, że koty usiłują wysysać od­dech swoim śpiącym właścicielom. Słowo. Stale chce mnie na­mówić, żebym oddała Grubego Louie w dobre ręce.

No więc, kiedy Grandmère rozwodziła się nad tym, jaki sta­roświecki jest jej syn, wstałam i dołączyłam do niego na tarasie.

Odsłuchiwał wiadomości na swojej komórce. Ma jutro grać w squasha z premierem Francji, bo premier przyjechał do mia­sta na ten sam szczyt handlowy co cesarz Japonii.

- Mia... - powiedział tata. - Co ty tu robisz? Jest zimno. Wracaj do środka.

- Wrócę, za sekundę - odparłam.

Stanęłam obok niego i spojrzałam na miasto z góry. Napraw­dę, widok Manhattanu z apartamentu na ostatnim piętrze hotelu Plaza jest niesamowity. Człowiek patrzy na te wszystkie światła w tych wszystkich oknach i myśli, że każde takie światełko to przy­najmniej jedna osoba, ale może nawet więcej, może nawet jakieś dziesięć osób, i w sumie od tego, no cóż, mózg się trochę lasuje.

Całe życie mieszkałam na Manhattanie, a i tak ten widok nie przestaje na mnie robić wrażenia.

W każdym razie, kiedy stałam na tarasie, patrząc na światła miasta, nagle zdałam sobie sprawę, że jedno z nich prawdopo­dobnie należy do Judith Gershner. Judith pewnie dokładnie w tej chwili siedziała w swojej sypialni, klonując coś nowego. Gołębia czy coś, wszystko jedno. Znów mi się przypomniało, jak ona i Michael przyglądali mi się, kiedy rozcięłam sobie język. Hm, pomyślmy: dziewczyna, która klonuje różne rzeczy, czy dziew­czyna, która nadgryzła sobie język? Sama nie wiem. A WY kogo byście wybrali?

Tata musiał zauważyć, że coś jest nie tak, bo odezwał się:

- Słuchaj, wiem, że Sebastiano jest trochę męczący, ale po prostu wytrzymaj z nim przez te parę tygodni. Zrób to dla mnie.

- Nie myślałam o Sebastianie - powiedziałam ze smutkiem.

Tata coś burknął, ale nie ruszył się, żeby wejść do środka, chociaż na zewnątrz było jakieś cztery stopnie, a mój tata jest, no cóż, kompletnie łysy. Widziałam, że czubki uszu zaczynają mu czerwienieć z zimna, ale wciąż się nie wycofywał. Nawet nie miał na sobie płaszcza, tylko kolejny z tych grafitowoszarych garniturów od Armaniego.

Wyczułam w tym burknięciu wystarczające zaproszenie, żeby znów się odezwać. Widzicie, zazwyczaj nie biegam do taty z moimi problemami. Nie o to chodzi, że nie jesteśmy sobie bliscy. Tyle tylko, że - no wiecie - to jednak facet.

Jednak z drugiej strony, ma spore doświadczenie w kwestiach romansowych, więc doszłam do wniosku, że może będzie umiał mi doradzić w tej konkretnej sprawie.

- Tato... - zagaiłam. - Co się robi, jeżeli się kogoś lubi, a ten ktoś, no wiesz, nie ma o tym pojęcia?

Tata odparł:

- Jeżeli Kenny do tej pory nie wie, że go lubisz, obawiam się, że to już nigdy do niego nie dotrze. Przecież spędziłaś z nim wszystkie weekendy od Halloween.

I taki właśnie masz problem, kiedy twój ochroniarz jest na liście płac twojego ojca - wszystkie twoje sprawy osobiste są omawiane za twoimi plecami.

- Ja nie mówię o Kennym, tato - sprostowałam. - Chodzi o kogoś innego. Tylko, jak mówiłam, ten ktoś nie wie, że mi się podoba.

- A czego brakuje Kenny'emu? - zainteresował się tata. - Ja go lubię.

Oczywiście, że mój tata lubi Kenny'ego. Bo szanse, że Ken­ny i ja kiedykolwiek dotrzemy poza tak zwaną pierwszą bazę są mniej więcej zerowe. Który facet by nie chciał, żeby jego dora­stająca córka spotykała się właśnie z kimś takim?

Ale jeśli tata żywi jakiekolwiek poważne nadzieje, że uda się zatrzymać tron Genowii w rodzinie Renaldich i nie pozwolić mu przejść w ręce Sebastiana, to jednak powinien darować so­bie sympatyzowanie z Kennym, bo jestem całkiem pewna, że Kenny i ja nie będziemy się bawić w żadną prokreację. Przynaj­mniej nie w tym życiu.

- Tato... - powiedziałam. - Zapomnij o Kennym, dobra? Kenny i ja jesteśmy po prostu przyjaciółmi. Ja mówię o kimś innym.

Tata patrzył za balustradę tarasu tak, jakby miał ochotę splunąć. Choć raczej mało prawdopodobne, żeby to kiedykol­wiek zrobił.

- Czy ja go znam? To znaczy, tego kogoś innego?

Zawahałam się. Nigdy się jeszcze nikomu głośno nie przy­znałam, że wzdycham do Michaela. Naprawdę. Ani jednej oso­bie. No bo komu niby mogłabym to powiedzieć? Lilly tylko by mnie wyśmiała albo, co gorsza, powtórzyłaby Michaelowi. A ma­ma? No cóż, ona ma swoje własne problemy.

- To brat Lilly - powiedziałam szybko, żeby mieć już spra­wę z głowy.

Tata zrobił przerażoną minę.

- To on nie jest na studiach?

- Jeszcze nie - odparłam. - Idzie na uniwersytet na jesie­ni. - A ponieważ tata wciąż miał tę przestraszoną minę, doda­łam: - Nie martw się, tato. Nie mam żadnych szans. Michael jest bardzo inteligentny. Nigdy nie polubi kogoś takiego jak ja.

I wtedy tata nagle bardzo się obruszył. Wyglądało to zupeł­nie tak, jakby nie potrafił zdecydować, czy ma się martwić, że lubię maturzystę, czy gniewać, że maturzysta nie lubi mnie.

- Co konkretnie rozumiesz przez: „on mnie nigdy nie polu­bi”? - spytał tata stanowczym tonem. - A czegóż to niby tobie brak?

- Uch, tato... - westchnęłam. - Przecież ja praktycznie za­waliłam algebrę, zapomniałeś? Michael jesienią idzie na presti­żową uczelnię, na litość boską. Czego miałby szukać u takiej dziewczyny jak ja?

Teraz mój tata NAPRAWDĘ się wkurzył:

- Może i odziedziczyłaś po swojej matce awersję do mate­matyki, ale pod każdym innym względem jesteś podobna do mnie!

Te słowa mnie zaskoczyły. Wysunęłam brodę naprzód i usi­łowałam w nie uwierzyć.

- Taa... - powiedziałam.

- A tobie i mnie, Mia, nie brak inteligencji - ciągnął tata. - Jeśli chcesz tego faceta, Michaela, musisz mu to jakoś okazać.

- Myślisz, że powinnam zwyczajnie podejść do Michaela i powiedzieć coś w rodzaju: „Cześć stary, lubię cię”?

Tata z niesmakiem pokręcił głową.

- Nie, nie, nie - powiedział. - Oczywiście, że musisz być subtełniejsza. Powiedz mu o tym, OKAZUJĄC mu, co czujesz.

- Och - westchnęłam.

Może i dziedziczę po tacie wszystkie cechy oprócz zdolności do matematyki, ale nie miałam pojęcia, o co mu właściwie chodzi.

- Lepiej wracajmy do środka - stwierdził tata. - Albo twoja babka zacznie podejrzewać, że knujemy spisek przeciwko niej.

Wielka mi nowina. Grandmère zawsze podejrzewa, że ktoś przeciw niej spiskuje. Uważa, że pralnia hotelu Plaza zmówiła się przeciwko niej. Obwinia proszek, jakiego używają do poście­li za to, że Rommel kompletnie wyliniał.

Skoro była już mowa o spiskach, zapytałam tatę:

- Jak sądzisz, czy Sebastiano planuje mnie zabić, żeby móc samemu odziedziczyć tron?

Tata wydał jakiś zduszony dźwięk, ale udało mu się nie ro­ześmiać. Księciu to chyba nie bardzo przystoi.

- Nie, Mia - odparł. - Wcale tak nie sądzę.

Ale mój tata naprawdę nie ma zbyt dużej wyobraźni. Zdecy­dowałam się nie tracić czujności co do Sebastiana, tak na wszel­ki wypadek.

Mama właśnie zajrzała do mojego pokoju i powiedziała mi, że Kenny do mnie dzwoni.

Pewnie chce mnie zaprosić na Bezwyznaniowy Bal Zimowy. Naprawdę, najwyższa pora.

Niedziela, 7 grudnia
23.00

Dobra. Jestem w szoku. Kenny WCALE nie zaprosił mnie na Bezwyznaniowy Bal Zimowy. Nasza rozmowa przebie­gła następująco:

Ja: Halo?

Kenny: Cześć, Mia. Tu Kenny

Ja: Och, cześć Kenny Co się stało?

Kenny miał dziwny głos, dlatego tak spytałam.

Kenny: No cóż, chciałem tylko sprawdzić, czy dobrze się czujesz. To znaczy, czy cię język nie boli.

Ja: Chyba już mi trochę lepiej.

Kenny: Bo wiesz, naprawdę się martwiłem. Rozumiesz, ja naprawdę, naprawdę nie chciałem...

Ja: Kenny, wiem. To był zwyczajny wypadek.

I wtedy właśnie zdałam sobie sprawę z tego, że zadałam tacie niewłaściwe pytanie. Powinnam była spytać, jaki jest naj­lepszy sposób zerwania z kimś, a nie jak okazać komuś, że się go lubi.

W każdym razie, wracając do rozmowy z Kennym:

Kenny: No cóż, chciałem tylko zadzwonić i życzyć ci dobrej nocy. I powiedzieć, że mam nadzieję, że niedługo poczujesz się lepiej. I jeszcze powiedzieć ci... No cóż, Mia... Że cię kocham.

Ja: ...

Nic mu nie odpowiedziałam tak od razu, bo byłam komplet­nie OGŁUPIAŁA!!!! Chociaż nie było to tak do końca zupełnie niespodziewane, bo przecież jednak chodzimy ze sobą.

Ale mimo wszystko, co za facet dzwoni do dziewczyny i mó­wi jej: „kocham cię”??? Poza psychopatycznymi prześladowca­mi? A Kenny nie jest przecież psychopatycznym prześladowcą. To tylko Kenny. Więc dlaczego, u licha, dzwoni do mnie i mówi mi, że mnie kocha????

Oto co zrobiłam potem, radosna idiotka. Bo on dalej wisiał na linii i czekał na odpowiedź i tak dalej. No więc powiedziałam:

Ja: Hm, okay.

HM, OKAY.

Chłopak mi mówi, że mnie kocha, a ja odpowiadam mu: „HM, OKAY”. Boże, jak to dobrze, że moja przyszła kariera jest związana ze służbą dyplomatyczną.

Biedny Kenny chyba nadal czekał na jakąś inną odpowiedź niż „HM, OKAY”, zresztą trudno mu się dziwić, prawda?

Ale ja byłam zupełnie niezdolna do udzielenia jakiejkolwiek odpowiedzi. Wobec tego odezwałam się jakby nigdy nic:

Ja: No dobra, to do zobaczenia jutro.

I ODŁOŻYŁAM SŁUCHAWKĘ!!!!!

O mój Boże! Jestem najwredniejszą, najbardziej niewdzięcz­ną dziewczyną na świecie. Kiedy już Sebastiano mnie zabije, będę się smażyć w piekle.

Poważnie.

DO ZAŁATWIENIA PRZED WYJAZDEM DO GENOWII

1. Szczegółowa lista dla mamy i pana G.: Jak opiekować się

Grubym Louie, kiedy mnie nie będzie.

2. Zapas kociego jedzenia i żwirku.

3. Prezenty z okazji Gwiazdki/Chanuki:

• dla mamy - elektryczna pompka do pokarmu? Spraw­dzić to jeszcze.

• dla pana G. - nowe pałeczki do perkusji.

• dla taty - książka o wegetarianizmie. Powinien odżywiać się lepiej, jeżeli chce utrzymać tego raka w stanie remisji.

• dla Lilly - to, co zawsze lubi dostawać - czyste kasety wideo do jej programu.

• dla Larsa - sprawdzić, czy Prada robi pokrowce na broń pod pachę, do których pasowałby jego rewolwer.

• dla Kenny'ego - rękawiczki? Coś NIEromantycznego.

• dla Grubego Louie - kulka z kocimiętki.

• dla Grandmère - co dać kobiecie, która ma wszystko, włącznie z osiemdziesięciodziewięciokaratowym szafi­rowym wisiorem, który podarował jej sułtan Brunei? Mydełko na sznurku?

4. Zerwać z Kennym... Tylko jak ja to zdołam zrobić? On mnie KOCHA.

Ale nie na tyle, żeby mnie zaprosić na Bezwyznaniowy Bal Zimowy, jak widzę.

Poniedziałek, 8 grudnia,
godzina wychowawcza

Lilly nie wierzy, że Kenny dzwonił i powiedział mi, że mnie kocha. Opowiedziałam jej o tym w samochodzie dziś rano, po drodze do szkoły. (Dzięki Bogu, że Michael miał wizytę u den­tysty i nie jechał z nami. Prędzej bym umarła, niż dyskutowała o swoim życiu uczuciowym w jego obecności. Wystarczy, że muszę to robić w obecności ochroniarza. Gdybym musiała omawiać ten temat przy człowieku, którego uwielbiam przez pół swojego życia, jak w banku dostałabym skrajnego zaburzenia osobowości).

Lilly na to:

- Kategorycznie odmawiam przyjęcia do wiadomości, że Kenny zrobił coś podobnego.

- Lilly... - odparłam, usiłując jednocześnie zniżyć głos, żeby kierowca nas nie słyszał. - Ja mówię zupełnie poważnie. Powie­dział mi, że mnie kocha. KOCHAM CIĘ, powiedział. Właśnie tak. To było kompletnie niespodziewane i nieoczekiwane.

- On pewnie wcale tego nie powiedział. Pewnie powiedział coś zupełnie innego, a ty się przesłyszałaś.

- Och tak, niby co? WĄCHAM CIĘ?

- Nie no, oczywiście, że nie - powiedziała Lilly. - Przecież to by w ogóle nie miało sensu.

- Więc co, w takim razie? Co mógł powiedzieć Kenny, żeby brzmiało to jak „kocham cię”, ale nie było „kocham cię”?

Wtedy Lilly się wściekła. Walnęła:

- Wiesz co, już od miesiąca dziwnie go traktujesz. Od cza­su, kiedy zaczęliście ze sobą chodzić, tak na dobrą sprawę. Nie wiem, co się z tobą dzieje. Przedtem bez przerwy wysłuchiwa­łam: „Dlaczego ja nie mam chłopaka? Jak to się stało, że wszyst­kie dziewczyny mają chłopaków, a ja nie? Kiedy wreszcie będę miała chłopaka?” A teraz wreszcie go masz i w ogóle tego nie doceniasz.

Miała świętą rację, ale udałam obrażoną, bo naprawdę z wiel­kim trudem usiłowałam nie wydać się z tym, że ja Kenny'ego nie kocham.

- To wszystko nieprawda - odparłam. - Ja doceniam Kenny'ego.

- Och, doprawdy? Bo moim zdaniem cały problem w tym, Mia, że ty po prostu nie dorosłaś jeszcze do tego, żeby mieć chłopaka.

Kurczę, no - TA uwaga podziałała na mnie jak płachta na byka.

- JA? Nie dorosłam, żeby mieć chłopaka?! Kpisz sobie? Ja całe życie czekałam na to, żeby mieć chłopaka!

- No cóż, jeśli to prawda. - Lilly popatrzyła na mnie z wyż­szością. - Dlaczego nie pozwalasz mu się całować w usta?

- A gdzieś ty TO usłyszała? - zapytałam, wkurzona.

- Kenny powiedział Borysowi, oczywiście, a Borys mnie.

- Och, cudownie... - westchnęłam, usiłując zachować spo­kój. - Więc teraz nasi chłopcy plotkują o nas za naszymi pleca­mi. A ty to aprobujesz?

- Oczywiście, że nie - odparła Lilly. - Ale z psychologiczne­go punktu widzenia jest to dla mnie interesujące.

I to jest ten kłopot, kiedy twoją najlepszą przyjaciółką jest osoba, której oboje rodzice to psychiatrzy. Cokolwiek zrobisz, jest to dla niej interesujące z psychologicznego punktu widze­nia.

- Gdzie się pozwalam komukolwiek całować - wybuchnęłam - to wyłącznie MOJA sprawa! A nie twoja ani Borysa.

- No cóż... - powiedziała Lilly. - Ja tylko stwierdzam, że jeśli Kenny faktycznie powiedział to, co według ciebie powie­dział, może zrobił tak dlatego, że nie ma szansy wyrazić głębi swoich uczuć do ciebie w żaden inny sposób. Rozumiesz. Ina­czej niż WERBALNIE. Skoro nie POZWALASZ mu wyrazić ich fizycznie.

Teoretycznie powinnam chyba być zadowolona, że Kenny raczył tylko WYPOWIEDZIEĆ to słowo, zamiast wyrazić stan swoich uczuć fizycznie, co nie daj Boże, mogłoby sprowokować go do jakiejś akcji z językiem.

O rany, nie chce mi się już nawet o tym myśleć.

Poniedziałek, 8 grudnia,
godzina wychowawcza

Właśnie rozdali nam harmonogram egzaminów semestralnych. Oto mój:

HARMONOGRAM EGZAMINÓW SEMESTRALNYCH

15 grudnia

Powtórka

16 grudnia

Pierwsza i druga godzina lekcyjna

Dla mnie to oznacza, że egzaminy z algebry i angielskiego będą tego samego dnia. W sumie nie ma sprawy. Z angielskim całkiem nieźle sobie radzę. No cóż, może poza rozbiorem lo­gicznym zdania. Jakbym kiedykolwiek w przyszłości miała ro­bić akurat TO, pełniąc rolę księżniczki najmniejszego państwa w Europie.

Niestety algebrę, jak słyszę, prawdopodobnie będę musiała umieć. A NIECH TO!

17 grudnia

Trzecia i czwarta godzina lekcyjna

Historia cywilizacji: łatwizna. Grandmère mi opowiedziała tyle różnych historii o Europie po drugiej wojnie światowej, że zdam każdy test. Pewnie wiem na ten temat więcej niż nauczy­cielka. A WF? Jak mogą kazać nam zdawać egzamin z WF - u? Już zdawaliśmy Prezydencki Test Sprawnościowy (zaliczyłam wszystko oprócz skłonu w siadzie rozkrocznym).

18 grudnia

Piąta, szósta i siódma godzina lekcyjna

Rozwój Zainteresowań? Z tego nie będzie egzaminu. Nie robią egzaminów z zajęć, które polegają właściwie na odrabia­niu lekcji. To będzie pestka. Na szóstej lekcji mam zawsze fran­cuski. Z mówieniem idzie mi dobrze, z pisaniem gorzej. Na szczęście Tina jest w tej samej grupie. Może mogłybyśmy po­uczyć się razem.

Ale na siódmej lekcji mam biologię. Tu już nie pójdzie mi tak łatwo. Jeśli do tej pory jeszcze nie zawaliłam biologii, to tylko dzięki pomocy Kenny'ego. Podsuwa mi większość odpo­wiedzi.

A jeśli z nim zerwę, pomoc się skończy.

19 grudnia

Bezwyznaniowy Kiermasz Zimowy i Bal

Kiermasz będzie fajny. Wszystkie szkolne kluby i kółka zain­teresowań będą miały swoje stoiska z tradycyjnym świątecznym poczęstunkiem, na przykład gorącym cydrem. Potem, wieczorem, odbędzie się bal. Mam iść z Kennym. To znaczy, o ile mnie raczy zaprosić.

Chyba że wreszcie zrobię, co należy, i zerwę z nim.

A wtedy w ogóle nie będę mogła pójść na bal, bo nie wypada pokazać się bez osoby towarzyszącej.

Chciałabym, żeby Sebastiano się pośpieszył i już mnie wy­kończył.

Poniedziałek, 8 grudnia, algebra

DLACZEGO???? DLACZEGO wiecznie zapominam zeszy­tu do algebry?????

Najpierw - pogrupować wykładniki

Potem - pomnożyć i podzielić w porządku od le­wej do prawej

Na koniec - wykonać dodawanie i odejmowanie w porządku od lewej do prawej

Przykład: 2x3 - 15:5 = 6 - 3 = 3

O Boże! Lana Weinberger właśnie przesłała mi karteczkę.

To nie może być nic dobrego. Lana wiecznie się mnie cze­pia. Nie pytajcie mnie dlaczego. Mogłabym jeszcze zrozumieć jej niechęć do mnie za to, że Josh Richter zaprosił mnie na Bal

Wielu Kultur zamiast niej. Chociaż on zaprosił mnie chyba tylko dlatego, że okazałam się księżniczką - a zaraz potem znów się pogodzili. Ale Lana nienawidziła mnie już znacznie wcześniej.

Otworzyłam karteczkę. Oto, co na niej napisała:

Słyszałam, co ci się przytrafiło w ten weekend na lodowisku. Pewnie Ukochany będzie musiał trochę poczekać, jeżeli spodzie­wa się akcji z języczkiem, co?

O mój Boże! Czy WSZYSCY ludzie z całej szkoły wiedzą, że Kenny i ja jeszcze się nie całowaliśmy po francusku?

To wszystko wina Kenny'ego, oczywiście.

Co dalej? Okładka „Post”?

Mówię wam, gdyby rodzice wiedzieli, co się tak właściwie wyrabia w typowej amerykańskiej szkole średniej, na pewno wybraliby dla swoich dzieci opcję edukacji domowej.

Poniedziałek, 8 grudnia, historia cywilizacji

Nie mam wątpliwości, co trzeba zrobić.

Oczywiście, zawsze to wiedziałam i gdyby nie, no wiecie, ten bal, już dawno bym wszystko miała za sobą.

Ale teraz jestem pewna, że nie wolno mi czekać, aż będzie po balu. Powinnam to była zrobić wczoraj wieczorem, kiedy do mnie zadzwonił, ale przecież nie można przeprowadzać czegoś takiego przez telefon. No cóż, to znaczy, że może taka dziewczy­na jak Lana Weinberger by umiała, ale nie ja.

Nie. Uważam, że nie powinnam odkładać tego do jutra. Muszę zerwać z Kennym. Po prostu nie mogę dalej żyć w takim kłamstwie.

Na szczęście mam w tym wszystkim oparcie przynajmniej w jednej osobie: w Tinie Hakim Babie.

Nie chciałam jej nic mówić. Nie zamierzałam nic mówić nikomu. Ale wszystko jakoś tak mi się dzisiaj wymknęło w ła­zience między drugą i trzecią lekcją, kiedy Tina malowała so­bie oczy. Widzicie, ojciec nie pozwala jej się malować, więc Tina może sobie robić makijaż dopiero w szkole. Zawarła układ ze swoim ochroniarzem, Wahimem. Tina nie powie rodzicom o tym, że Wahim strasznie flirtuje z mademoiselle Klein, na­szą nauczycielką francuskiego, jeżeli Wahim nie powie pań­stwu Hakim Baba o uzależnieniu Tiny od kosmetyków Maybelline.

W każdym razie, nagle po prostu poczułam, że dłużej już nie zniosę tego wszystkiego i skończyło się na tym, że powie­działam Tinie, co Kenny wyznał mi wczoraj przez telefon...

A nawet, w gruncie rzeczy, o wiele więcej.

Ale najpierw co do rozmowy z Kennym:

W przeciwieństwie do Lilly, TINA mi uwierzyła.

Ale też zareagowała totalnie nie tak. Uznała, że to świetnie.

- O mój Boże, Mia, ty to masz szczęście... - powtórzyła parę razy. - Tak bardzo bym chciała, żeby Dave mi wyznał, że mnie kocha! To znaczy, ja wiem, że on jest jak najbardziej za­angażowany w nasz związek, ale według niego uczucie okazuje się w ten sposób, że w MacDonaldzie kupuje się dziewczynie dodatkowe frytki.

Niezupełnie takiego wsparcia oczekiwałam.

- Ale widzisz, Tina... - odezwałam się. Czułam, że Tina, zagorzała czytelniczka romansów, zrozumie. - Problem w tym, że ja go nie kocham.

Tina szeroko otworzyła swoje ozdobione tuszem oczy i spoj­rzała na mnie.

- Nie kochasz go?

- Nie - odparłam żałośnie. - Ja go naprawdę lubię, ale jako przyjaciela. Po prostu nie jestem zakochana, nic z tych rzeczy. Nie w nim.

- O Boże... - powiedziała Tina, wyciągnęła rękę i złapała mnie za nadgarstek. - Jest ktoś inny, tak?

Zostało nam już tylko parę minut do dzwonka. Obie musia­łyśmy zaraz pójść na lekcje.

A jednak, z jakiegoś powodu, właśnie w tym momencie zdecy­dowałam się uczynić swoje wyznanie. Nie wiem czemu. Może, sko­ro już i tak wypaplałam wszystko tacie, nie wydawało mi się takie straszne powiedzieć o tym komuś innemu, a zwłaszcza Tinie. Poza tym, nie mogę przestać myśleć o tym, co powiedział mój tata. No wiecie, żeby pokazać facetowi, że mi na nim zależy. Tina, czułam to, była jedyną znaną mi osobą, która wiedziałaby, jak to zrobić.

No więc powiedziałam:

- Tak.

Tina omal nie upuściła kosmetyczki, tak była podekscyto­wana.

- Wiedziałam! - wrzasnęła. - Wiedziałam, że nie bez powo­du nie pozwalasz mu się całować!

Szczęka mi opadła.

- O tym TEŻ wiesz?

- No cóż... - Tina wzruszyła ramionami. - Kenny powie­dział Dave'owi, a Dave mnie.

Jezu! Dlaczego Oprah zawsze uskarża się, że mężczyźni nie są w kontakcie ze swoimi emocjami i w niewystarczającym stop­niu się nimi dzielą? W moim odczuciu Kenny ostatnio tyle się ludziom nazwierzał, że to wystarczy, by nadrobić kilka stuleci męskiej niechęci do ujawniania przeżyć.

- No więc, kto to jest? - zapytała Tina, bardzo zaciekawio­na, chowając swoją maszynkę do podkręcania rzęs i konturówkę do ust. - Ten facet, którego lubisz?

Odparłam:

- To nieważne. Poza tym, cała sprawa jest już na wstępie przegrana. On chyba ma dziewczynę.

Tina tak szybkim ruchem okręciła głowę, chcąc na mnie spojrzeć, że gruby, czarny warkocz chlasnął ją po twarzy - okrą­glutkiej, ale ładnej.

- To Michael, prawda? - zapytała, znów chwytając mnie za ramię.

Trzymała mnie tak mocno, że aż zabolało.

Instynktownie chciałam oczywiście zaprzeczyć. W gruncie rzeczy, już nawet otworzyłam usta, żeby wypuścić z nich jedno krótkie słówko: „nie”.

Ale pomyślałam: co mi tam? Czemu mam zaprzeczać? Tina nie wygada nikomu. A może nawet będzie umiała mi pomóc.

Więc zamiast powiedzieć: „nie”, wzięłam głęboki oddech i rzuciłam:

- Jeżeli komuś wygadasz, zabiję cię, rozumiesz? ZABIJĘ.

Tina zrobiła wtedy coś dziwnego. Puściła moje ramię i za­częła drobić w kółeczko.

- Wiedziałam, wiedziałam, wiedziałam! - mówiła, podska­kując.

Potem przestała podskakiwać i znów mnie złapała za rękę.

- Och, Mia, zawsze uważałam, że wy idealnie do siebie pa­sujecie. To znaczy, lubię Kenny'ego i tak dalej, ale on, no wiesz... - Zmarszczyła nos. - Nie jest Michaelem.

Jeżeli wczoraj wieczorem zrobiło mi się trochę dziwnie, kiedy opowiadałam tacie, co naprawdę czuję do Michaela, to wszystko było nic - NIC - w porównaniu z tym, co poczułam, zwierzając się komuś w moim wieku. Tina nie wybuchnęła śmiechem ani nie powiedziała: „Taa, akurat” jakimś sarkastycznym tonem, ani nic z tych rzeczy. Dla mnie to było więcej, niż mogłam się spo­dziewać.

A jej zrozumienie - a nawet aprobata - dla moich uczuć do Michaela sprawiły, że nagle zapragnęłam rzucić się jej na szyję i bardzo mocno ją uściskać.

Tylko nie było na to czasu, bo za chwilę miał dzwonić dzwonek.

Westchnęłam:

- Naprawdę? Naprawdę nie uważasz, że to głupie?

- He! - powiedziała Tina. - Michael jest SEKSOWNY. POZA TYM, to maturzysta.

A potem zrobiła zmartwioną minę.

- Ale co z Kennym? I z Judith?

- Wiem... - odparłam i opuściłam ramiona gestem, za któ­ry Grandmère jak nic stuknęłaby mnie w głowę. - Tina, ja nie mam pojęcia, co robić.

Ciemne brwi Tiny zbiegły się w wyrazie skupienia.

- Zdaje mi się, że kiedyś czytałam książkę, w której coś ta­kiego się wydarzyło - stwierdziła. - Nazywało się to chyba Wy­słuchaj mego serca. Gdybym tylko mogła sobie przypomnieć, jak oni z tego wszystkiego wybrnęli...

Jednak zanim sobie przypomniała, dzwonek zadzwonił. Obie totalnie spóźniłyśmy się na lekcje.

Ale jeśli chcecie znać moje zdanie, warto było. Bo teraz przy­najmniej nie muszę się martwić sama. Mam kogoś, kto martwi się razem ze mną.

Poniedziałek, 8 grudnia, RZ

Lunch to była istna katastrofa.

Biorąc pod uwagę, że wszyscy ludzie w szkole chyba już wiedzą w najdrobniejszych szczegółach, co ostatnio robię - albo czego właściwie nie robię - z moim językiem, pewnie nie powin­nam się dziwić. Ale było gorzej, niż można sobie wyobrazić.

To dlatego, że przy ladzie z sałatkami wpadłam na Michae­la. Tworzyłam swoją zwykłą piramidkę z ciecierzycy i fasolki pinto, kiedy zobaczyłam, że podszedł do grilla z burgerami (mimo moich usilnych starań oboje Moscovitzowie uparcie po­zostają mięsożercami).

Poważnie, ja tylko odpowiedziałam: „Dobrze” na jego pyta­nie, jak się czuję. No wiecie, to w związku z tym, że kiedy mnie widział ostatnim razem, krwawiłam z ust (To musiał być do­prawdy uroczy widok. O jakże się cieszę, że w każdych okolicz­nościach potrafiłam w obecności ukochanego mężczyzny zacho­wać pozór godności i piękna!).

W każdym razie, wtedy ja go zapytałam - rozumiecie, z czy­stej uprzejmości - jak mu poszła wizyta u dentysty. Winy za to, co się stało później, w żaden sposób nie można mi przypisywać.

A stało się to, że Michael zaczął mi opowiadać, jak mu ro­biono plombę, i że jeszcze do tej pory ma zdrętwiałe po znieczu­leniu usta. Współczułam mu, bo sama cierpię na pewien rodzaj osłabienia sensorycznego, mając nadgryziony język, więc po pro­stu jakoś tak, no wiecie, POPATRZYŁAM na usta Michaela, czego właściwie nigdy przedtem nie robiłam. To znaczy patrzy­łam na różne inne części ciała Michaela (zwłaszcza kiedy wcho­dzi do kuchni rano i nie ma na sobie koszulki, co mu się zdarza zawsze, kiedy zostaję na noc u Lilly). Ale nigdy tak naprawdę nie spoglądałam na jego usta. No wiecie. Z bliska.

Michael ma faktycznie bardzo ładne usta. Nie takie wąskie jak moje. Nie wiem, czy można tak mówić o ustach jakiegoś chłopca, ale usta Michaela wyglądają tak, jakby podczas poca­łunku mogły być bardzo miękkie.

Właśnie wtedy, kiedy przyglądałam się ustom Michaela, stała się rzecz bardzo niedobra: patrzyłam na nie i zastanawiałam się, czy byłyby delikatne w trakcie pocałunku, a kiedy tak patrzy­łam, zaczęłam sobie jakoś tak wyobrażać - rozumiecie, całkiem teoretycznie - że się całujemy. W tym samym momencie ogar­nęło mnie takie ciepło - uczucie, o którym mówi się we wszyst­kich romansach Tiny - i DOKŁADNIE WTEDY Kenny mi­nął nas, idąc po swój zwykły lunch: dietetyczną colę i lodowego sandwicza.

Wiem, że Kenny nie potrafi czytać w moich myślach - gdy­by mógł, do tej pory już dawno by ze mną zerwał - ale może telepatycznie wyczuł, o czym myślałam i dlatego nie odpowie­dział, kiedy ja i Michael rzuciliśmy mu: „cześć”.

No cóż - taki numer na dodatek do mojej reakcji, kiedy powiedziałam „Hm, okay”, po jego wyznaniu, że mnie kocha...

Jeżeli moja twarz była tak czerwona, jak mi się wydaje, Ken­ny musiał się czegoś domyślić. Może DLATEGO nie odpowie­dział na nasze „cześć”. Bo ja miałam wygląd winowajcy. Nie­wątpliwie CZUŁAM się winna. No bo stałam tam, gapiłam się na usta innego faceta i zastanawiałam się, jak by to było cało­wać się z nim, a tu obok przechodzi mój chłopak.

Kiedy umrę, pójdę do piekła dla złych dziewczynek.

Wiecie, czego bym chciała? Chciałabym, żeby WSZYSCY mogli mi czytać w myślach. Bo wtedy Kenny nigdy by się ze mną nie umówił. Wiedziałby, że nie myślę o nim w taki sposób. A Lilly nie żartowałaby sobie ze mnie i nie robiła afery, że nie pozwalam mu się całować. Wiedziałaby, że nie pozwalam, bo jestem zakochana w kimś innym.

Takie rozwiązanie ma pewną wadę - wiedziałaby też, kim jest ten ktoś inny.

A ten ktoś prawdopodobnie nigdy więcej się do mnie nie odezwie, bo to strasznie nieluzackie, żeby maturzysta spotykał się z pierwszoklasistką. Zwłaszcza z taką, która nigdzie nie może się ruszyć bez ochroniarza.

Poza tym, jestem prawie pewna, że on chodzi z Judith Ger­shner, bo kiedy odszedł od grilla, przysiadł się do niej.

I cóż, to tyle.

Szkoda, że nie mogę wyjechać do Genowii już jutro, a nie za dwa tygodnie.

Poniedziałek, 8 grudnia, francuski

Na Rozwoju Zainteresowań, mimo tego katastrofalnego zaj­ścia podczas lunchu, całkiem dobrze się bawiłam. W grun­cie rzeczy było niemal jak za dawnych czasów. To znaczy, zanim wszyscy zaczęliśmy ze sobą chodzić, a ludzie dostali jakiejś ob­sesji na punkcie wnętrza mojej jamy ustnej i tak dalej.

Pani Hill całą godzinę spędziła w pokoju nauczycielskim po drugiej stronie korytarza, wrzeszcząc przez telefon na pracow­ników American Express, a my mogliśmy robić dokładnie to, co zazwyczaj robimy w czasie RZ... Czyli co kto chciał. Na przy­kład ci, którzy (jak chłopak Lilly, Borys) mieli ochotę popraco­wać nad swoimi indywidualnymi projektami (Borys uczy się ja­kiejś nowej sonaty skrzypcowej), czemu zresztą mają służyć zajęcia z Rozwoju Zainteresowań, zajęli się właśnie tym.

Jednak ci z nas, którzy (jak Lilly i ja) nie mieli ochoty pra­cować nad indywidualnymi projektami (mój to powtarzanie al­gebry, Lilly zaś zajmuje się swoim programem dla telewizji ka­blowej), nie robili nic.

Było to bardzo przyjemne, bo Lilly kompletnie zapomniała o mnie, Kennym i pocałunkach. A to dlatego, że teraz wścieka się na panią Spears, swoją nauczycielkę od zaawansowanego angielskiego, która odrzuciła jej propozycję pracy semestralnej.

Pani Spears postąpiła totalnie nie fair, odrzucając tę pracę, bo jest naprawdę znakomicie przemyślana i całkiem twórcza. Zrobiłam sobie kopię:

Jak przetrwać liceum

Lilly Moscovitz

Spędziwszy ostatnie dwa miesiące w skostniałych strukturach tej instytucji, którą powszechnie określa się jako liceum, czuję, że w dziedzinie szkolnictwa średniego jestem obecnie kwalifikowa­nym ekspertem. Od zbiórek kibiców przed zawodami sportowymi do porannych apeli, obserwowałam życie szkoły w jego wszyst­kich aspektach. Za cztery lata odzyskam wreszcie wolność i wy­dostanę się z tej zakazanej dziury, a wtedy opublikuję swoje sta­rannie zebrane przemyślenia w poradniku Jak przetrwać liceum.

Moi koledzy i nauczyciele nie zdawali sobie sprawy, że kiedy krzątali się wokół swoich codziennych obowiązków, ja bardzo uważ­nie studiowałam ich poczynania celem przekazania swoich spostrze­żeń przyszłym pokoleniom. Dzięki mojemu poradnikowi, los każde­go pierwszoklasisty w liceum stanie się nieco bardziej znośny. W przyszłości uczniowie będą się mogli dowiedzieć, w jaki sposób zwyciężać w konfliktach ze starszymi kolegami nie poprzez agresję, ale sprzedaż praw do naprawdę uszczypliwego scenariusza jakie­muś głównemu studio filmowemu z Hollywood - scenariusza, w któ­rym pojawią się postaci oparte na tych samych indywiduach, które przez całe lata dokuczały im w szkole. Przekonają się, że droga do prawdziwej chwały nie jest wybrukowana koktajlami Mołotowa.

Oto, dla przyjemności czytelnika, kilka przykładów tematów, które poruszę w książce Jak przetrwać liceum:

1. Licealne romanse albo dlaczego nie mogę otworzyć swo­jej szafki? - Bo para opętanych seksem nastolatków opie­ra się o nią i całuje.

2. Stołówkowe jedzenie: czy kukurydziane burgery można legalnie umieszczać na liście potraw mięsnych?

3. Jak się porozumiewać z podludźmi, którzy okupują korytarze?

4. Psycholog szkolny: kogo oni usiłują nabierać?

5. Toruj sobie drogę łokciami - sztuka przepychania się po korytarzach.

No co, nie brzmi dobrze? A teraz popatrzcie, co pani Spears miała na ten temat do powiedzenia:

Lilly, chociaż bardzo mi przykro słyszeć, że twoje dotychcza­sowe doświadczenia w naszym liceum nie były pozytywne, oba­wiam się, że będę musiała dołożyć do nich jeszcze jedno, pro­sząc cię, żebyś znalazła inny temat dla swojej pracy semestralnej. Poza tym szóstka za kreatywność, jak zwykle.

p. Spears

Uwierzylibyście? I to jest w porządku?! Lilly została ocenzu­rowana! Jej propozycja powinna była totalnie powalić ciało peda­gogiczne na kolana. Lilly mówi, że oburza ją fakt, że biorąc pod uwagę cały koszt nauki, tylko takich reakcji możemy oczekiwać od naszych nauczycieli. Zero pomocy. Zero wsparcia. Wtedy jej przypomniałam, że to nie dotyczy pana Gianiniego, który na­prawdę wykracza poza swoje podstawowe obowiązki, zostając co­dziennie po szkole, żeby prowadzić zajęcia uzupełniające dla ta­kich uczniów jak ja, którzy niespecjalnie radzą sobie z algebrą.

Lilly mówi, że pan Gianini prawdopodobnie zorganizował te całe powtórki po szkole tylko po to, żeby się móc jakoś zbliżyć do mojej matki, a teraz nie może się wycofać, bo gdyby przyszło jej do głowy, że to wszystko było tylko grą, rozwiodłaby się z nim.

Ja w to jednak nie wierzę. Moim zdaniem pan G. zostawał­by po szkole, żeby mi pomóc, niezależnie od tego, czyby się umawiał z moją mamą, czy nie. Ten typ tak ma.

W każdym razie teraz Lilly rozpoczęła kolejną ze swoich słynnych kampanii. Właściwie to nawet dobrze, bo to odwróci jej uwagę ode mnie i kwestii, czego dotykam (albo i nie doty­kam) ustami. A tak się wszystko zaczęło:

Lilly: Prawdziwym problemem tej szkoły nie są nauczycie­le. Jest nim apatia uczniów. Powiedzmy, że chcielibyśmy zorga­nizować strajk.

Ja: Strajk?

Lilly: No właśnie. Na przykład wszyscy jednocześnie wsta­niemy i wyjdziemy ze szkoły.

Ja: Tylko dlatego, że pani Spears odrzuciła twoją propozycję pracy semestralnej?

Lilly: Nie, Mia. Dlatego, że ona usiłuje ograniczać naszą indywidualność, zmuszając nas, żebyśmy się ugięli przed feudalizmem korporacyjnych instytucji. Znowu.

Ja: Aha. A jak ona to robi?

Lilly: Cenzorując nas, kiedy jesteśmy najbardziej płodni - z punktu widzenia kreatywności.

Borys: (wytykając nos z szafy na materiały biurowe, gdzie Lilly kazała mu się zamknąć, kiedy zaczął ćwiczyć swoją naj­nowszą sonatę) Płodni? Ktoś powiedział PŁODNI?

Lilly: Wracaj do szafy, Borys. Michael, czy mógłbyś dziś wieczorem rozesłać masowego maila do wszystkich uczniów i ogłosić, że jutro o jedenastej będzie strajk?

Michael: (pracując nad stoiskiem, które on, Judith Gersh­ner i cała reszta Klubu Komputerowego przygotowują na Kier­masz Zimowy) Mógłbym, ale tego nie zrobię.

Lilly: DLACZEGO NIE?

Michael: Bo wczoraj wieczorem była twoja kolej, żeby opróż­nić zmywarkę, a ciebie nie było w domu, więc musiałem zrobić to sam.

Lilly: Ależ ja UPRZEDZAŁAM mamę, że będę musiała sko­czyć do studia i zrobić parę ostatnich poprawek do przyszłotygodniowego odcinka!

Program telewizyjny Lilly, czyli Lilly mówi prosto z mostu, jest teraz jednym z najwyżej notowanych programów manhattańskiej kablówki. Oczywiście, to kanał ogólnego dostępu, więc ona nie robi na tym żadnej kasy, ale kilka głównych stacji kupi­ło i wyemitowało wywiad, który przeprowadziła ze mną pewne­go wieczoru, kiedy prawie zasypiałam. Uważam, że ten wywiad był idiotyczny, ale chyba wielu ludziom się podobał, bo teraz Lilly dostaje tony maili od widzów, podczas gdy przedtem pisał do niej tylko ten maniak seksualny, Norman.

Michael: Posłuchaj, jeżeli masz jakieś problemy z organiza­cją czasu, to nie rozwiązuj ich moim kosztem. Po prostu nie oczekuj, że będę milcząco spełniał twoje prośby, zwłaszcza że to ty jesteś mi teraz winna przysługę.

Ja: Lilly, nie obraź się, ale moim zdaniem ten tydzień to i tak nie jest dobry czas na strajk. Przecież już za moment mamy egzaminy semestralne.

Lilly: I CO???

Ja: I to, że niektórzy z nas naprawdę nie mogą urywać się z lekcji. Ja sobie nie mogę pozwolić na opuszczenie którejkol­wiek powtórki. Już i tak mam słabe stopnie.

Michael: Naprawdę? Myślałem, że się poprawiłaś z algebry.

Ja: Jeżeli uznasz, że trzy plus to sukces...

Michael: A, daj spokój. Na pewno umiesz na więcej niż trzy plus. Twoja matka wyszła za mąż za nauczyciela algebry!

Ja: I co z tego? To nic nie znaczy. Wiesz, że pan G. nikogo nie faworyzuje.

Michael: Myślałem, że własnej pasierbicy trochę odpuści.

Lilly: CZY MOGLIBYŚCIE OBOJE SKUPIĆ SIĘ NA BIEŻĄCEJ SYTUACJI, TO ZNACZY NA TYM, ŻE TA SZKO­ŁA PILNIE POTRZEBUJE GRUNTOWNEJ REFORMY?

Na szczęście w tej samej chwili odezwał się dzwonek, więc o ile wiem, jutro żadnego strajku nie będzie. I bardzo dobrze, bo ja naprawdę potrzebuję tych powtórek.

Wiecie, to zabawne, że pani Spears nie podobał się temat pracy semestralnej Lilly. Bo na mój własny, to znaczy Rozprawa przeciwko bożonarodzeniowej choince - czemu corocznie w grudniu usiłujemy kultywować pogański rytuał wycinania drzew, jeżeli jed­nocześnie pragniemy odtworzyć warstwę ozonową? - zareagowała bardzo entuzjastycznie.

A gdzie mi tam do IQ Lilly!

Poniedziałek, 8 grudnia, biologia

Kenny właśnie przesłał mi ten liścik:

Mia, mam nadzieję, że nie uraziłem Cię tym, co Ci wczoraj wieczorem powiedziałem. Chciałem tylko, żebyś wiedziała, co czuję.

Pozdrawiam

Kenny

O Boże. I co ja mam TERAZ zrobić? On tu siedzi obok mnie i czeka na odpowiedź. Chyba mu się wydaje, że właśnie w tej chwili ją piszę. Tę odpowiedź.

Co mam mu powiedzieć?

Być może trafia mi się idealna okazja, żeby z nim zerwać. „Przykro mi, Kenny, ale nie podzielam Twoich uczuć - zostań­my po prostu przyjaciółmi”. Czy tak powinnam mu odpowie­dzieć?

Chodzi wyłącznie o to, że ja nie chcę go zranić, rozumiecie? No, może jeszcze i o to, że on jest moim partnerem na biologii. Bo cokolwiek się stanie i tak będę musiała siedzieć obok niego jeszcze przez dwa tygodnie. A o wiele bardziej wolałabym mieć na biologii partnera, który mnie lubi, niż takiego, który ma mnie serdecznie dosyć.

No i co z balem? Jeżeli z nim zerwę, z kim pójdę na Bezwy­znaniowy Bal Zimowy? Wiem, nie powinny mną kierować tak niskie pobudki, ale to pierwsza okazja w całej historii mojego życia, kiedy w ogóle mam z kim iść na imprezę.

Jeżeli on się wreszcie zmobilizuje i mnie zaprosi.

A co z egzaminem, hę? To znaczy, egzaminem z biologii. W żaden sposób nie zdam bez notatek Kenny'ego. NIE MA MOWY.

Cóż, trudno, jednak muszę powiedzieć mu prawdę. Zwłasz­cza po tym, co się dzisiaj stało przy ladzie z sałatkami.

No, dobra. Zegnaj, osobo towarzysząca na Bezwyznaniowy Bal Zimowy. Witaj, telewizjo w piątkowe wieczory.

Drogi Kenny,

Wiesz, że traktuję Cię jak serdecznego przyjaciela. Problem jednak w tym, że...

Poniedziałek, 8 grudnia, 15.00
powtórka z algebry z panem Gianinim

Okay, więc faktycznie - dzwonek zadzwonił, zanim zdąży­łam skończyć swój liścik.

To nie znaczy, że nie zamierzam wyjaśnić Kenny'emu, co czuję. Słowo honoru, noszę się z tym zamiarem. I zrealizuję go, jeszcze dzisiaj wieczorem. Może to okrutne - zrywać z kimś przez telefon, ale trudno. Ja po prostu dłużej nie wytrzymam.

PRACA DOMOWA

Algebra: pytania powtórkowe na końcu rozdzia­łów 1 - 3

Angielski: praca semestralna

Historia cywilizacji: pytania powtórkowe na koń­cu rozdziałów 1 - 4

RZ: nic

Francuski: pytania powtórkowe na końcu roz­działów 1 - 3

Biologia: pytania powtórkowe na końcu rozdzia­łów 1 - 5

Wtorek, 9 grudnia,
godzina wychowawcza

No dobra. Więc jednak z nim nie zerwałam.

I nawet nie dlatego, że nie miałam serca zakończyć tego przez telefon.

Chodzi o to, co powiedziała GRANDMÈRE - no właśnie akurat ona, o ironio!

I wcale nie czuję się usprawiedliwiona. Naprawdę zamierza­łam zerwać. Tylko jakoś tak wyszło, że po powtórce z algebry musiałam pojechać do pracowni, w której Sebastiano upchnął swoje ostatnie kreacje, żeby jego podręczne mogły zdjąć ze mnie miarę na sukienkę. Grandmère dowodziła, że od tej pory powin­nam nosić ubrania szyte wyłącznie przez genowiańskich projek­tantów mody, okazując w ten sposób swój patriotyzm, czy coś. Nie będzie łatwo, bo znam tylko jednego genowiańskiego pro­jektanta, to znaczy Sebastiana. A powiedzmy sobie otwarcie, on niewiele robi w dżinsie.

Ale nieważne. Miałam naprawdę większe zmartwienia niż moja wiosenna garderoba.

Jakoś musiało to zwrócić uwagę Grandmère, bo w połowie opisu koralików, którymi Sebastiano ma zamiar wyszyć stanik sukni, przerwała mu i krzyknęła:

- Amelio, co się z tobą dzieje?!

Podskoczyłam w górę chyba na pół metra.

- Co?

- Sebastiano pytał, czy wolisz wycięcie w kształcie serca, czy karo.

Popatrzyłam na nią nieprzytomnie.

- Jakie wycięcie?

Grandmère rzuciła mi złe spojrzenie. Zdarza jej się to nader często. Dlatego mój ojciec, chociaż zajmuje sąsiedni apartament hotelowy, nigdy nie zagląda do Grandmère w trakcie moich lek­cji etykiety.

- Sebastiano... - powiedziała moja babka. - Zostaw, proszę, mnie i księżniczkę na moment same.

A Sebastiano - w kolejnej parze skórzanych spodni, tym razem w kolorze pomarańczy (to nowa szarość, poinformował mnie, a biel - może was zaskoczę tą wiadomością - jest nową czernią) - ukłonił się i wyszedł z pokoju, a za nim szczupłe pa­nie, które brały ze mnie miarę.

- A zatem... - oświadczyła Grandmère władczym tonem. - Amelio, coś cię najwyraźniej gnębi. O co chodzi?

- O nic takiego - odparłam, strasznie się czerwieniąc.

Wiem, że się zaczerwieniłam, bo: a) czułam to oraz b) wi­działam swoje odbicie w trzech sięgających podłogi lustrach sto­jących przede mną.

- To nie jest nic takiego. - Grandmère sztachnęła się moc­no gitanem, chociaż wielokrotnie ją prosiłam, żeby nie paliła przy mnie, jako że bierne palenie może tak samo uszkodzić płu­ca jak palenie czynne. - Co się dzieje? Kłopoty w domu? Pew­nie twoja matka i ten nauczyciel matematyki już się zaczęli kłó­cić. No cóż, nigdy nie oczekiwałam, że TO małżeństwo okaże się trwałe. Twoja matka jest bardzo zmienna w uczuciach.

Muszę przyznać, że trochę mnie wytrącił z równowagi jej komentarz. Grandmère zawsze była uszczypliwa w stosunku do mojej matki, mimo że mama wychowała mnie praktycznie bez pomocy, i chyba z niezłym skutkiem, skoro jeszcze nie zaszłam w niechcianą ciążę ani nikogo nie zastrzeliłam.

- Dla twojej informacji - odparłam - moja mama i pan Gia­nini są ze sobą naprawdę szczęśliwi. Wcale nie o nich myślałam.

- No więc o co chodzi? - zapytała Grandmère lekko znu­dzona.

- O nic! - niemal krzyknęłam. - Ja tylko... No cóż, myśla­łam o tym, że muszę dzisiaj wieczorem zerwać ze swoim chło­pakiem, to wszystko. Ale to nie jest twoja sprawa.

Zamiast się obrazić na takie odezwanie, które każda szanu­jąca się babcia uznałaby za przejaw arogancji, Grandmère tylko pociągnęła łyczek swojego drinka i nagle zainteresowała się znaczniej bardziej.

- Och? A który to chłopak? - powiedziała zupełnie innym tonem, tym samym, którego używa, kiedy ktoś da jej cenną wska­zówkę na temat inwestycji giełdowych.

Boże, co ja złego zrobiłam, że pokarało mnie taką babką? Po­ważnie. Babcia Lilly i Michaela zawsze pamięta imiona ich wszyst­kich przyjaciół, co i rusz piecze dla nich ciasteczka z serem i ciągle martwi się, że za mało jedzą, chociaż ich rodzice, państwo doktoro­stwo Moscovitz, regularnie zaopatrują dom w niezbędne artykuły spożywcze, a przynajmniej zamawiają je na wynos.

A ja? Mnie się dostała babcia z bezwłosym pudlem i pier­ścionkami z dziewięciokaratowymi brylantami, której najwięk­szą radość sprawia znęcanie się nade mną.

I dlaczego właściwie? To znaczy dlaczego Grandmère tak bardzo lubi się nade mną znęcać? Ja jej nigdy nic złego nie zrobiłam. W każdym razie nic poza tym, że jestem jej jedyną wnuczką. I przecież wcale nie chodzę po świecie i nie opowia­dam komu popadnie, że jej nie cierpię. No wiecie, przecież ja nawet JEJ SAMEJ nigdy nie powiedziałam, że uważam ją za okropną staruszkę, która przykłada rękę do degradacji środowi­ska naturalnego, nosząc prawdziwe futra i paląc francuskie pa­pierosy bez filtra.

- Grandmère - zaczęłam, usiłując zachować spokój. - Ja mam tylko jednego chłopaka. Na imię ma Kenny.

Mówiłam ci o nim już jakieś pięćdziesiąt tysięcy razy, doda­łam w myślach.

- Myślałam, że ten cały Kenny to twój partner na zajęciach z biologii - stwierdziła Grandmère, upiwszy jeszcze trochę sidecara, swojego ulubionego drinka.

- Bo tak jest - odparłam, trochę zdziwiona, że udało jej się coś takiego zapamiętać. - A przy okazji, to mój chłopak. Tylko że wczoraj wieczorem kompletnie mu odwaliło i powiedział, że mnie kocha.

Grandmère poklepała po łebku Rommla, który siedział u niej na kolanach z nieszczęśliwą miną (to jego normalny wy­raz pyska).

- I co w tym takiego złego - zainteresowała się - że jakiś chłopiec wyznał ci miłość?

- Nic - odparłam. - Tylko że JA się w nim nie kocham. Więc postępowałabym nie fair, gdybym go jakoś, sama rozumiesz, zachęcała.

Grandmère uniosła swoje domalowane brwi.

- Nie rozumiem czemu.

Jak ja się zdołałam zaplątać w tę całą rozmowę?

- Dlatego, Grandmère, że takich rzeczy po prostu się NIE ROBI. Nie w dzisiejszych czasach.

- Doprawdy? No cóż, moje obserwacje ludzkich charakterów wskazują na coś przeciwnego. Oczywiście, wyłączając przypadki, w których jest się zakochanym w kimś innym. Wtedy odrzucenie niechcianego konkurenta można określić jako rozsądny postę­pek, gdyż w ten sposób zwalnia się miejsce dla mężczyzny, które­go naprawdę się pragnie. - Przyjrzała mi się uważnie. - Czy ist­nieje w twoim życiu ktoś taki, Amelio? Ktoś - hm - specjalny?

- Nie - skłamałam automatycznie.

Grandmère parsknęła.

- Kłamiesz.

- Nie kłamię - skłamałam znowu.

- Kłamiesz. Nie powinnam ci nic mówić, ale uważam, że u przyszłej monarchini jest to zły nawyk, więc trzeba ci rzecz uświadomić, żebyś na przyszłość mogła temu zapobiec. Amelio, kiedy kłamiesz, rozszerzają ci się nozdrza.

Zakryłam nos dłońmi.

- Nieprawda!

- Ależ owszem - powiedziała Grandmère, najwyraźniej świetnie się bawiąc. - Jeśli mi nie wierzysz, popatrz do lustra.

Odwróciłam się i spojrzałam w najbliższe sięgające do pod­łogi lustro. Odjęłam ręce od twarzy i przyjrzałam się swojemu nosowi. Wcale nie miałam rozszerzonych nozdrzy. Ona zwario­wała.

- A teraz zapytam cię jeszcze raz, Amelio - powiedziała le­niwym tonem Grandmère ze swojego fotela. - Czy w obecnej chwili kochasz się w kimś?

- Nie - skłamałam odruchowo...

I nozdrza natychmiast mi się rozszerzyły!

O mój Boże! Kłamałam przez wszystkie te lata, a tu oka­zuje się, że ile razy to robię, moje nozdrza totalnie mnie wyda­ją! Teraz wystarczy, że ktoś spojrzy mi na nos i z miejsca bę­dzie wiedział, bez żadnych wątpliwości, czy mówię prawdę, czy nie.

Jak to się mogło stać, że nikt mi przedtem nie zwrócił na to uwagi? I że też Grandmère - akurat Grandmère - jest osobą, która to zauważyła! Nie moja matka, z którą mieszkam od czter­nastu lat. Nie moja przyjaciółka, która ma iloraz inteligencji wyższy niż Einstein.

Nie. Grandmère.

Jeśli to się rozniesie, nie mam życia.

- Proszę bardzo! - krzyknęłam dramatycznie, odwracając się od lustra i patrząc na nią wprost. - Niech ci będzie, masz rację. Tak, kocham się w kimś. Teraz jesteś zadowolona?

Grandmère znów uniosła swoje domalowane brwi.

- Nie musisz krzyczeć, Amelio - powiedziała z miną, która u każdego innego znanego mi człowieka oznaczałaby rozbawie­nie. - A kimże jest ta wyjątkowa dla ciebie osoba?

- Och, nie... - odparłam, wyciągając przed siebie obie ręce. Gdyby to nie było totalnie niegrzeczne, skrzyżowałabym przed sobą palce wskazujące obu dłoni, jak w geście obrony przed wam­pirem (widziałam w filmach). Do tego stopnia przeraża mnie moja własna babka. A jeśli się nad tym zastanowić, ze swoim wytatuowanym eyelinerem faktycznie trochę przypomina Nosferatu. - Tej informacji ode mnie nie wyciągniesz.

Grandmère zgasiła papierosa w kryształowej popielniczce i powiedziała:

- Bardzo dobrze. Rozumiem zatem, iż rzeczony dżentel­men nie odwzajemnia twoich zapałów.

Nie było powodu, żeby się do tego nie przyznać. Nie teraz. Nie z takimi nozdrzami.

Opuściłam ramiona.

- Tak. On woli inną dziewczynę. Naprawdę inteligentną dziewczynę, która umie klonować muszki owocowe.

Grandmère parsknęła.

- Co za praktyczna umiejętność. Zresztą, w tej chwili to nieważne. Amelio, jak przypuszczam, nie znałaś powiedzenia, że brudna woda do zmywania naczyń jest lepsza niż żadna?

Chyba z mojej zdumionej miny zdołała odczytać, że nigdy wcześniej tego wyrażenia nie słyszałam, bo ciągnęła:

- Nie pozbywaj się tego Kenny'ego, dopóki sobie nie zaklepiesz kogoś lepszego.

Popatrzyłam na nią, przerażona. Naprawdę, moja babka mówiła już - i robiła - wiele rzeczy wskazujących, że serce ma z kamienia, ale tym razem przegięła.

- Zaklepać kogoś innego? - Wierzyć mi się nie chciało, że ona naprawdę powiedziała to, co usłyszałam. - Uważasz, że nie powinnam zrywać z Kennym, dopóki nie będę miała kogoś in­nego?

Grandmère zapaliła kolejnego papierosa.

- Oczywiście.

- Ale, Grandmère... - Przysięgam na Boga, czasami nie wiem, czy ona jest człowiekiem, czy jakąś formą życia poza­ziemskiego zesłaną tu z innej planety na przeszpiegi. - Tak nie wolno. Nie można w ten sposób faceta oszukiwać - wiedząc, że się do niego nie czuje tego samego, co on czuje do ciebie.

Grandmère wydmuchnęła długą strużkę niebieskawego dymu.

- A czemu nie?

- Bo to kompletnie nieetyczne! - Potrząsnęłam głową. - Nie. Zrywam z Kennym. Dziś wieczorem, skoro już o tym mowa.

Grandmère pogłaskała Rommla pod bródką. Miał teraz jesz­cze bardziej nieszczęśliwą minę niż przedtem, zupełnie jakby zamiast głaskać, obdzierała go ze skóry. W życiu nie widziałam paskudniejszego psa.

- Naturalnie - stwierdziła Grandmère - masz do tego pra­wo. Ale pozwól sobie powiedzieć, że jeśli zerwiesz związek z tym młodym człowiekiem, twoje stopnie z biologii ucierpią.

Byłam w szoku, ale głównie dlatego, że już przedtem sama tak pomyślałam. Zadziwiło mnie, że ja i Grandmère myślały­śmy podobnie o czymkolwiek.

I to był naprawdę jedyny powód, dla którego wykrzyknę­łam:

- Grandmère!

- No cóż - westchnęła Grandmère, strzepując popiół z pa­pierosa do popielniczki. - Czy to nieprawda? Przecież z tego przedmiotu masz co? Czwórkę zaledwie? I to tylko dlatego, że ten młody człowiek pozwala ci odpisywać prace domowe.

- Grandmère! - pisnęłam.

Bo, niestety, znów miała rację.

Popatrzyła w sufit.

- Pomyślmy... - powiedziała. - Z tą tróją z algebry, jeżeli z biologii dostaniesz cokolwiek poniżej czwórki, twoja średnia ocen za pierwszy semestr znacząco spadnie.

- Grandmère... - W głowie mi się nie mieściło. Znała moje stopnie! I z tą biologią, no cóż, nie da się ukryć, miała rację. Ale ja i tak wiedziałam swoje. - Nie mogę odkładać zerwania z Kennym, nie mogę czekać, aż będzie po egzaminach. To by było najzwyczajniejsze w świecie świństwo.

- Jak sobie chcesz - westchnęła Grandmère. - Jednak je­stem pewna, że trochę niezręcznie będzie ci siedzieć obok niego jeszcze przez - ile zostało do końca semestru? - och tak, dwa tygodnie. Weź pod uwagę fakt, że po zerwaniu prawdopodobnie raz na zawsze przestanie się do ciebie odzywać.

Boże, co racja, to racja. I nie powiem, żebym sama o tym nie pomyślała. Jeśli zerwę z Kennym, a on się na mnie wściek­nie i nie będzie chciał ze mną gadać, siódma lekcja zrobi się naprawdę nieprzyjemna.

- A co z tym balem? - Grandmère zagrzechotała kostkami lodu w swoim sidecarze. - Tym balem gwiazdkowym?

- To nie jest bal gwiazdkowy - sprostowałam. - To Bezwy­znaniowy. ..

Grandmère machnęła ręką, aż zabrzęczała bransoletka z bre­loczkami na jej nadgarstku.

- Nieważne - powiedziała. - Jeżeli przestaniesz się widy­wać z tym młodym człowiekiem, z kim pójdziesz na bal?

- Z nikim nie pójdę - odparłam twardo, chociaż serce mi pękało na samą myśl. - Po prostu zostanę w domu.

- Kiedy wszyscy inni będą się dobrze bawić? Doprawdy, Amelio, jesteś zupełnie nierozsądna. A co z tym drugim mło­dym człowiekiem?

- Którym drugim młodym człowiekiem?

- Tym, w którym jesteś podobno taka zakochana. Czy on nie wybiera się na ten bal z dziewczyną od much domowych?

- Muszek owocowych - poprawiłam ją. - I nie wiem. Moż­liwe.

Myśl, że Michael mógł zaprosić Judith Gershner na Bezwy­znaniowy Bal Zimowy jakoś nigdy mi nie przyszła do głowy. Ale kiedy tylko Grandmère o tym wspomniała, ogarnęło mnie to samo nieprzyjemne uczucie, które dopadło mnie na lodowisku, kiedy po raz pierwszy zobaczyłam ich razem. Trochę tak, jak wtedy, kiedy Lilly i ja przechodziłyśmy przez Bleecker Street, a facet, który dowoził chińszczyznę na wynos, wpadł na nas na swoim rowerze, prawie mnie nokautując.

Tylko że tym razem oprócz klatki piersiowej rozbolał mnie także język. Czułam się już o wiele lepiej, a teraz znowu zaczął mi dokuczać.

- Wydaje mi się - odezwała się Grandmère - że jednym ze sposobów zwrócenia na siebie uwagi tego młodego człowieka byłoby pokazać się na balu u boku innego młodego człowieka, zwłaszcza w boskiej, oryginalnej kreacji stworzonej przez genowiańskiego projektanta mody, Sebastiana Grimaldiego...

Gapiłam się na nią i milczałam. Bo miała rację. Miała abso­lutną rację. Tylko ...

- Grandmère - powiedziałam. - Ten facet, ten... drugi mło­dy człowiek... Wiesz, on lubi dziewczyny, które potrafią klono­wać INSEKTY. Wątpię, czy zrobię na nim wrażenie SUKIENKĄ.

Nie wspomniałam jej, oczywiście, że zaledwie poprzedniego wieczoru sama hołubiłam nadzieję, że tak właśnie będzie.

Na zakończenie Grandmère powiedziała takim znaczącym tonem:

- Hm mmm... - A potem ciągnęła: - Jak uważasz. Jednak i tak wydaje mi się, że trochę okrutnie byłoby zrywać z tym młodym człowiekiem o tej porze roku.

- Czemu? - spytałam, zbita z tropu. Czyżby Grandmère doznała nagle przypływu ludzkich uczuć z okazji Bożego Naro­dzenia? Do tej pory nigdy nie wykazywała jakiejś szczególnej wrażliwości na świąteczny nastrój. - Bo zbliża się GWIAZD­KA?

- Ależ skąd - odparła Grandmère, nie kryjąc niesmaku. Pewnie zdenerwowało ją przypuszczenie, że mogłaby w ogóle przejmować się rocznicą narodzin czyjegoś zbawiciela. - Ze względu na wasze egzaminy. Jeżeli faktycznie chcesz zachować się przyzwoicie, uważam, że powinnaś przynajmniej poczekać, aż skończą się egzaminy semestralne, zanim złamiesz temu młodemu biedakowi serce.

Byłam gotowa odeprzeć każdy wytoczony przez Grandmère argument przeciwko zerwaniu z Kennym, ale tego zupełnie się nie spodziewałam. Stałam tam z szeroko otwartymi ustami. Wiem, że miałam otwarte usta, bo widziałam swoje odbicie w trzech sięgających do samej ziemi lustrach.

- Nie potrafię sobie wytłumaczyć - mówiła dalej Grandmère - czemu nie miałabyś po prostu pozwolić mu wierzyć, że odwzajemniasz jego uczucia, dopóki nie będzie po egzaminach. Po co dokładać stresów biednemu chłopakowi? Ale, oczywiście, postąpisz tak, jak sama uważasz za stosowne. Pewnie ten... eee... Kenny jest takim człowiekiem, który łatwo się upora z odrzuce­niem. Pewnie całkiem dobrze wypadnie na egzaminach, mimo złamanego serca.

O Boże! Gdyby wbiła mi widelec w brzuch i niczym spa­ghetti okręciła na jego ząbkach moje wnętrzności, nie poczuła­bym się gorzej...

Ale muszę przyznać, że doznałam też pewnej ulgi. Bo rze­czywiście - nie mogę teraz zerwać z Kennym. Nieważne już, co mam z biologii, nieważny bal - nie wolno zrywać z kimś tuż przed egzaminami semestralnymi. To chyba najpodlejsza rzecz, jaką można zrobić, prawda?

No cóż, może tylko poza numerami, jakie odstawia Lana i jej przyjaciółki. No wiecie, typowe żarty z szatni dziewczyn - na przykład podejść do koleżanki, która się właśnie przebiera i zapytać, czy nosi stanik, kiedy jest rzeczą oczywistą, że nie nosi, bo po prostu nie ma na czym, albo wyśmiewać się z niej tylko dlatego, że nie lubi, kiedy jej chłopak ją całuje.

Na tym właściwie stanęło. CHCĘ zerwać z Kennym, ale nie mogę.

CHCĘ powiedzieć Michaelowi, co do niego czuję, ale tego też nie mogę zrobić.

Nie mogę nawet przestać obgryzać paznokci. Wkrótce moje zakrwawione skórki przerażą do nieprzytomności cały naród pewnego europejskiego kraju.

Jestem najprawdziwszą ofiarą losu. Nic dziwnego, że dzisiaj rano w samochodzie - po tym, jak przez przypadek przytrza­snęłam Larsowi stopę drzwiami - Lilly powiedziała, że napraw­dę powinnam pójść na jakąś terapię, bo nie zna nikogo, kto bardziej ode mnie potrzebowałby odnaleźć wewnętrzną harmo­nię między swoją świadomością i podświadomością.

DO ZAŁATWIENIA PRZED WYJAZDEM DO GENOWII

1. Kupić kocie jedzenie i żwirek dla Grubego Louie.

2. Przestać obgryzać paznokcie.

3. Osiągnąć samorealizację.

4. Odnaleźć wewnętrzną harmonię między podświadomo­ścią i świadomością.

5. Zerwać z Kennym - ale dopiero po egzaminach / po Bez­wyznaniowym Balu Zimowym.

Wtorek, 9 grudnia, angielski

Co to było, ten cyrk przed chwilą na korytarzu? Czy Kenny Showalter właśnie powiedział to, co mi się wydaje?

Tak. O mój Boże, Shameeka, co ja teraz zrobię?

Tak się trzęsę, że ledwie mogę pisać.

Jak to, co masz teraz zrobić? Chłopak szaleje za tobą, Mia.

Ciesz się.

Ludzie nie powinni mówić takich rzeczy. Zwłasz­cza tak głośno. Wszyscy go chyba słyszeli. Nie wyda­je ci się, że wszyscy go słyszeli?

Słyszeli, słyszeli, nie bój bidy. Szkoda, że nie widziałaś miny Lilly. Myślałam, że dostanie jednego z tych ataków załamania połączeń synaptycznych, o których zawsze gada.

Myślisz, że WSZYSCY go słyszeli? To znaczy, ludzie wychodzący z pracowni chemicznej też? My­ślisz, że słyszeli?

Jak mieli nie słyszeć? Darł się na cały regulator.

Ale śmiali się? Ludzie, którzy wychodzili z pra­cowni chemicznej? Nie śmiali się, prawda?

Większość się śmiała.

O Boże! Po co ja się w ogóle urodziłam????

Poza Michaelem. On się nie śmiał.

NIE ŚMIAŁ SIĘ? NAPRAWDĘ? Czy tylko mi dokuczasz?

Nie. Dlaczego miałabym to robić? Ale w każdym razie, co cię obchodzi, co sobie pomyślał Michael Moscovitz?

Nic. Nie obchodzi mnie. Dlaczego myślisz, że i mnie obchodzi?

Hm. Na przykład dlatego, że ciągle do tego wracasz.

Ludzie po prostu nie powinni wyśmiewać się z cudzego nieszczęścia, to wszystko.

Nie wiem, w czym ty widzisz to wielkie nieszczęście. Że facet cię kocha? Wiele dziewczyn dużo by dało, żeby ich chłopcy wy­krzykiwali do nich takie rzeczy między pierwszą a drugą lekcją.

Taa, może. ALE NIE JA!!!

Używaj strony czynnej czasowników aby tworzyć krótkie, żywe zdanie.

Strona czynna: Wkrótce pożałował swoich słów.

Strona bierna: Niebawem został zmuszony przez okoliczności do pożałowania tego, co zostało wcześ­niej wypowiedziane.

Wtorek, 9 grudnia, biologia

Na Rozwoju Zainteresowań nie było dzisiaj zbyt fajnie. Bio­logia też zresztą nie jest lepsza, chociaż Kenny chyba się już trochę od rana uspokoił.

Uważam, że ludzie, którzy nie są zapisani na jakieś zajęcia, nie powinni się na nich pokazywać.

Na przykład Judith Gershner ma na piątej lekcji godzinę nauki własnej, ale to chyba jeszcze nie powód, żeby przez całe pięćdziesiąt minut z tej godziny miała się kręcić po sali, w któ­rej są zajęcia z Rozwoju Zainteresowań. W ogóle nie powinna wychodzić z czytelni, od tego się zaczyna. Wydaje mi się, że nawet nie miała pozwolenia na wyjście.

Nie zamierzam kablować, nic z tych rzeczy. Ale trudno popierać tak rażące łamanie zasad. Jeżeli Lilly naprawdę ma zamiar zorganizować ten cały strajk, dla którego nadal usiłu­je zdobyć poparcie, powinna do swojej listy zażaleń dodać jeszcze fakt, że nauczyciele w tej szkole faworyzują niektó­rych uczniów. Ja rozumiem, dziewczyna umie klonować róż­ne rzeczy i tak dalej, ale chyba nie powinna automatycznie dostawać pozwolenia na szwendanie się po szkole gdzie jej się żywnie podoba.

Kiedy weszłam do sali, ona siedziała w środku. Trudno mieć jakiekolwiek wątpliwości: Judith Gershner robi totalnie słodkie oczy do Michaela. Nie mam pojęcia, co on tak naprawdę do niej czuje, ale ona miała na sobie cienkie rajstopy w kolorze opalo­nym, zamiast czarnych bawełnianych, które nosi na co dzień, więc było JASNE, że coś jej chodzi po głowie. Żadna dziewczy­na nie wkłada cienkich rajstop w kolorze opalonym bez wyraź­nego powodu.

I dobra, niech będzie, że wspólnie pracują nad tym stoiskiem na Kiermasz Zimowy, ale czy to usprawiedliwia sposób, w jaki Judith oplata ramieniem oparcie jego krzesła? Kiedyś na RZ Michael pomagał mi w odrabianiu algebry, a teraz nie może, bo Judith monopolizuje cały jego czas. Poza tym wydaje mi się, że jemu chyba przeszkadza takie zawracanie głowy.

No i Judith naprawdę nie powinna wtrącać się w moje pry­watne rozmowy. Przecież prawie mnie nie zna.

Ale kiedy Lilly oficjalnie przepraszała mnie za to, że mi nie wierzyła - no wiecie, w to wszystko, co Kenny powiedział mi wtedy przez telefon, bo dzisiejszy wybuch niekontrolowanej na­miętności na korytarzu trzeciego piętra całkowicie potwierdził prawdziwość mojej relacji - więc kiedy Lilly mnie przepraszała, Judith akurat kręciła się w pobliżu i co, myślicie, że powstrzy­mała się od komentarza? Och nie, skądże.

- Biedny dzieciak - stwierdziła. - Słyszałam, co do ciebie wołał na korytarzu. Byłam w pracowni chemicznej. Jak to było? „Nie obchodzi mnie, czy ty czujesz to samo, Mia, ja cię zawsze będę kochał”, czy coś w tym stylu?

Nic nie odpowiedziałam. Byłam zajęta. Właśnie sobie wy­obrażałam, jak wyglądałaby Judith, gdyby ze środka czoła ster­czał jej ołówek.

- To naprawdę urocze - dodała Judith. - Pomyśl tylko, ten facet naprawdę dostał kota na twoim punkcie.

I to jest cały problem, widzicie. Wszyscy mówią, że postępek Kenny'ego jest taki uroczy i w ogóle. Nikt nie potrafi zrozu­mieć, że dla mnie to zupełnie nie było urocze. Wcale a wcale. To było totalnie żenujące. Nie sądzę, żebym kiedykolwiek przed­tem w całym swoim życiu bardziej się zawstydziła.

A wierzcie mi, mam za sobą aż za wiele żenujących sytuacji, zwłaszcza odkąd zostałam księżniczką.

Najwyraźniej jestem jednak w tej szkole jedyną osobą, która uważa, że Kenny postąpił niezupełnie właściwie.

- On ewidentnie jest w kontakcie ze swoimi emocjami. - Nawet Lilly brała stronę Kenny'ego w tej całej historii. - W prze­ciwieństwie do NIEKTÓRYCH osób.

Muszę powiedzieć, że strasznie się wkurzam, kiedy myślę o tej uwadze, bo mówiąc prawdę, odkąd zaczęłam zapisywać róż­ne rzeczy w pamiętnikach, naprawdę udało mi się skontakto­wać z własnymi emocjami. Zazwyczaj wiem niemal zupełnie dokładnie, co czuję.

Problem w tym, że nikomu nie mogę się z tego zwierzyć.

Nie wiem, kto był bardziej zdziwiony, kiedy nagle Michael zaczął mnie bronić przed swoją siostrą - Lilly, Judith Gershner czy ja sama.

- To, że Mia nie biega po korytarzu trzeciego piętra, wy­krzykując, co czuje - powiedział Michael - nie znaczy jeszcze, że nie jest w kontakcie z własnymi emocjami.

Jak on to robi? Jak to się dzieje, że umie idealnie ująć w sło­wa to, co sama myślę, tylko mam spore kłopoty z wyrażeniem swoich myśli? To dlatego, widzicie, kocham go. No bo jak go nie kochać?

- Właśnie! - odezwałam się triumfalnie.

- No cóż, mogłaś chociaż coś mu odpowiedzieć. - Lilly za­wsze jest nieco zbita z tropu, kiedy Michael mnie broni, zwłasz­cza kiedy broni mnie przed jej oskarżeniami o brak uczciwości w sferze emocjonalnej. - Zamiast po prostu zostawić go tam na środku korytarza.

- A co - zapytałam ostro (i zbyt pochopnie, jak teraz wi­dzę) - miałam mu niby powiedzieć?

- Na przykład - odparła Lilly - że ty też go kochasz?

DLACZEGO? Tylko tyle chciałabym wiedzieć. DLACZE­GO pokarało mnie najlepszą przyjaciółką, która nie rozumie, że są rzeczy, których po prostu nie mówi się przy WSZYSTKICH LUDZIACH SIEDZĄCYCH NA ZAJĘCIACH Z ROZWOJU ZAINTERESOWAŃ, WŁĄCZAJĄC W TO JEJ BRATA???

Problem w tym, że Lilly nigdy w życiu nie poczuła się jesz­cze niczym zażenowana. Ona po prostu nie zna słowa WSTYD.

- Posłuchaj mnie - powiedziałam, czując, że policzki za­czynają mi płonąć. Oczywiście, nie mogłam skłamać. Jak mia­łabym kłamać, wiedząc na temat własnego nosa to, co wiem obecnie? I dobra, Lilly jeszcze niczego nie odkryła, ale to tylko kwestia czasu. Skoro GRANDMÈRE się zorientowała... - Ja naprawdę bardzo sobie cenię towarzystwo Kenny'ego - dodałam ostrożnie. - Ale miłość? To znaczy MIŁOŚĆ?! To jest bardzo duże słowo. Chodzi mi o to, że ja... Że nie...

Zamilkłam bezradnie, boleśnie świadoma, że słucha mnie cała klasa, a już zwłaszcza Michael.

- Rozumiem - powiedziała Lilly, mrużąc oczy. - Obawa przed zobowiązaniami.

- Ależ ja się nie boję zobowiązań - upierałam się. - Ja tyl­ko...

Ale ciemne oczy Lilly już lśniły radosnym oczekiwaniem. Już się szykowała do wnikliwej, dogłębnej psychoanalizy, co - niestety - stanowi jedno z jej ulubionych zajęć.

- No to przypatrzmy się tej sytuacji, dobrze? - powiedzia­ła. - Zobacz, masz tutaj faceta, który chodzi po korytarzach i woła, jak strasznie cię kocha, a ty tylko gapisz się na niego jak szczur, który wlazł na tory pod pociąg metra. Jak uważasz, co to oznacza?

- Czy ty kiedykolwiek wzięłaś pod uwagę - spytałam - że może nie odpowiedziałam mu, że też go kocham dlatego, że...

Prawie to powiedziałam. Naprawdę. Prawie. Prawie powie­działam, że nie kocham Kenny'ego.

Ale nie mogłam. Bo gdybym się przyznała, w jakiś sposób to by dotarło do uszu Kenny'ego, a to byłoby jeszcze gorsze niż zerwanie z nim. Nie mogłam mu tego zrobić.

No więc dodałam tylko:

- Lilly, doskonale wiesz, że nie obawiam się zobowiązań. To znaczy, jest wielu chłopców, którzy...

- Och, doprawdy? - Wydawało mi się, że Lilly bawi się o wiele lepiej niż zwykle. Wyglądało to niemal tak, jakby grała przed jakąś widownią. Bo rzeczywiście - tak było. Grała dla widowni złożonej z własnego brata i jego dziewczyny. - Wymień chociaż jednego.

- Co jednego?

- Wymień jednego chłopaka, z którym mogłabyś związać się na całą wieczność.

- Co ty chcesz, żebym ci przedstawiła jakąś listę? - spyta­łam.

- Może być i cała lista, bardzo proszę - odparła Lilly. No to spisałam następującą listę:

FACECI, Z KTÓRYMI MIA THERMOPOLIS GOTOWA

BYŁABY ZWIĄZAĆ SIĘ NA CAŁĄ WIECZNOŚĆ

1. Wolverine z X - Men

2. Facet z Gladiatora

3. Will Smith

4. Tarzan z disneyowskiego filmu animowanego

5. Bestia z Pięknej i Bestii

6. Ten seksowny żołnierz z Księżniczki Mulan

7. Gość, którego Brendan Frazer grał w Mumii

8. Anioł

9. Tom z Darii

10. Justin Baxendale

Okazało się jednak, że ta lista jest do niczego, bo Lilly wzię­ła ją pod lupę, totalnie przeanalizowała i stwierdziła, że połowa wymienionych facetów to bohaterowie filmów animowanych, jeden to wampir, a jeden jest mutantem, któremu z kostek u rąk potrafią wyrastać stalowe szpony.

W gruncie rzeczy, poza Willem Smithem i Justinem Baxendale'em - tym naprawdę przystojnym maturzystą, który właśnie przeniósł się do nas z Trinity i w którym już zdążyło się zakochać mnóstwo dziewczyn z Liceum imienia Alberta Einsteina - wszy­scy faceci, których spisałam, to postaci fikcyjne. Najwyraźniej fakt, że nie przyszło mi do głowy nazwisko żadnego faceta, z któ­rym istotnie miałabym szansę się związać - czy już choćby ta­kiego, który żyje w trzech wymiarach - na coś wskazuje.

Oczywiście, wcale nie wskazywał na to, że facet, w którym faktycznie się kocham, był z nami w jednej sali i siedział obok swojej nowej dziewczyny, więc jego zapisać nie mogłam.

Och, nie. O TYM nikt nie pomyślał.

No cóż, brak rzeczywiście osiągalnego faceta na mojej liście najwyraźniej oznaczał, że mam nierealistyczne oczekiwania wobec mężczyzn i tym bardziej dowodził mojej niezdolności do związania się z kimś na stałe.

Lilly twierdzi, że jeśli trochę nie obniżę wymagań, moje ży­cie miłosne będzie pełne rozczarowań.

Jak bym kiedykolwiek, biorąc pod uwagę wszystko, co dzia­ło się do tej pory, spodziewała się czegoś innego.

Kenny właśnie przesłał mi ten liścik:

Mia, przepraszam Cię za to, co zaszło dzisiaj na korytarzu. Rozu­miem już, że poczułaś się trochę zażenowana. Czasami zapominam, że chociaż jesteś księżniczką, bywasz przy tym dosyć introwertyczna. Obiecuję, że nigdy więcej to się nie powtórzy. Czy mogę Ci to wyna­grodzić, zabierając Cię we czwartek na lunch do Big Wonga?

Kenny

Zgodziłam się, oczywiście. I nie dlatego, że przepadam za wegetariańskimi pierożkami gotowanymi na parze, które dają u Big Wonga, ani dlatego, że nie chcę, żeby ludzie myśleli, że boję się zobowiązań. Powiedziałam „tak” nawet nie dlatego, że podejrzewam, że przy pierożkach i gorącej herbacie Kenny wreszcie mnie zaprosi na Bezwyznaniowy Bal Zimowy.

Zgodziłam się, bo pomijając wszystko inne, ja naprawdę lu­bię Kenny'ego i nie chcę urażać jego uczuć.

I odbierałabym to w ten sam sposób, nawet gdybym nie była księżniczką i nie musiała zawsze postępować właściwie.

PRACA DOMOWA

Algebra: pytania powtórkowe na końcu rozdzia­łów 4 - 7

Angielski: praca semestralna

Historia cywilizacji: pytania powtórkowe na koń­cu rozdziałów 5 - 9

RZ: nic

Francuski: pytania powtórkowe na końcu roz­działów 4 - 6

Biologia: pytania powtórkowe na końcu rozdzia­łów 6 - 8

Wtorek, 9 grudnia, 16.00
w limuzynie po drodze do hotelu Plaza

Dzisiaj po powtórce z algebry między mną a panem Gianinim odbyła się następująca rozmowa:

Pan G.: Mia, czy wszystko u ciebie w porządku?

Ja: (zdziwiona) Tak. A dlaczego?

Pan G.: No cóż, po prostu myślałem, że już całkiem nieźle opanowałaś prawo rozdzielności mnożenia, ale na dzisiejszej kartkówce wszystkie pięć zadań zrobiłaś źle.

Ja: Pewnie chodzi o to, że po prostu mam teraz tak dużo na głowie.

Pan G.: Podróż do Genowii?

Ja: Taa, to też, ale są jeszcze... inne rzeczy.

Pan G.: Słuchaj, jeśli będziesz chciała porozmawiać o tych - hm - innych rzeczach, wiesz, że zawsze możesz na mnie liczyć. I na swoją matkę też. Ja wiem, że teraz, z dzieckiem w drodze, może się wydawać, że jesteśmy zajęci innymi sprawami i tak dalej, ale na naszej liście priorytetów zawsze będziesz numerem jeden. Zdajesz sobie z tego sprawę, prawda?

Ja: (zażenowana do bólu) Tak. Ale nic złego się nie dzieje. Naprawdę.

Dzięki Bogu, że on nic nie wie o moich nozdrzach.

I naprawdę, co innego MOGŁAM mu powiedzieć? „Panie G., mój chłopak zwariował, ale nie mogę z nim zerwać, bo są egzaminy, a poza tym kocham się w bracie swojej najlepszej przy­jaciółki”?

Bardzo wątpię, żeby potrafił mi udzielić sensownej rady w którejś z tych dwóch powyższych spraw.

Wtorek, 9 grudnia, 19.00

Coś podobnego! Zdążyłam do domu przed początkiem Sło­necznego patrolu po raz pierwszy od paru dobrych miesięcy. Grandmère chyba źle się czuje. Chociaż w czasie naszej lekcji etykiety wydawała się całkiem normalna. Jak na nią. Tyle tylko, że przerwała mi recytację genowiańskiej przysięgi uczniowskiej (której muszę się nauczyć na pamięć, oczywiście, ze względu na odwiedziny w genowiańskich szkołach. Nie chcę przecież wy­paść jak idiotka na tle gromadki pięciolatków, nie wiedząc pod­stawowych rzeczy) i zapytała, co zdecydowałam się zrobić w sprawie Kenny'ego.

Trochę to zabawne, że tak się przejmuje moim życiem oso­bistym, ponieważ nigdy przedtem jej nie obchodziło. No cóż, przynajmniej nie bardzo.

I bez przerwy powtarzała, że Kenny wykazał się sporą po­mysłowością, przesyłając mi te wszystkie anonimowe listy mi­łosne w październiku - te, które brałam za listy od Michaela (no dobra - może nie tyle brałam, ile MIAŁAM NADZIEJĘ, że są od Michaela).

Powiedziałam od razu:

- Co w TYM niby takiego pomysłowego?

A Grandmère odparła:

- No cóż, jesteś teraz jego dziewczyną, nieprawdaż?

Właściwie nigdy wcześniej nie spojrzałam na to od takiej strony, ale ona chyba rzeczywiście ma rację.

Mama tak się zdziwiła moim wczesnym powrotem do domu, że aż pozwoliła mi zdecydować, co zamówimy do jedzenia (Dla mnie pizza margherita. Jej pozwoliłam wziąć rigatoni bolognese, chociaż prawdopodobnie kiełbasa w tym sosie pełna jest azo­tanów, które mogą szkodliwie wpływać na rozwój płodu. Ale co tam, to w końcu specjalna okazja, skoro raz w życiu znalazłam się w domu w porze obiadu. Nawet pan Gianini trochę zaszalał i zamówił sobie coś z grzybkami porcini).

Jestem naprawdę zdecydowana teraz wcześnie wracać do domu, bo nie uwierzylibyście, ile mam nauki, poza tym, że po­winnam chyba wreszcie zacząć pisać pracę semestralną. Muszę też zastanowić się, co dać ludziom z okazji Świąt/Chanuki, nie wspominając już o przejrzeniu mojej mowy dziękczynnej do obywateli Genowii, którą mam wygłosić w trakcie pokazywane­go w państwowej telewizji (no cóż, przynajmniej w samej Geno­wii) orędzia do narodu, którym pewnego dnia będę rządzić.

Naprawdę lepiej będzie, jeśli się zmobilizuję i wezmę do roboty!

Wtorek, 9 grudnia, 19.30

Dobra, zrobiłam sobie przerwę w nauce i dokonałam nieby­wałego odkrycia. Oglądając Słoneczny patrol, można się MNÓSTWO dowiedzieć. Poważnie. Sporządziłam następującą listę:

CZEGO NAUCZYŁAM SIĘ, OGLĄDAJĄC

SŁONECZNY PATROL

1. Jeżeli jesteś sparaliżowana od pasa w dół, wystarczy, że zobaczysz dziecko atakowane przez mordercę, a z miej­sca odzyskasz władzę w nogach i uratujesz bezbronne maleństwo.

2. Jeżeli cierpisz na bulimię, to prawdopodobnie dlatego, że kocha się w tobie dwóch mężczyzn naraz. Powiedz im po prostu, że chcesz być dla nich wyłącznie przyjaciółką, a bulimia od razu ci przejdzie.

3. Blisko plaży nigdy nie ma kłopotów z miejscem do par­kowania.

4. Ratownicy płci męskiej zawsze wkładają koszulkę, kiedy schodzą z plaży. Ratowniczki - nie.

5. Jeżeli poznasz piękną, ale mocno skłopotaną dziewczynę, prawdopodobnie albo jest przemytniczką diamentów, albo cierpi na rozszczepienie osobowości - nie przyjmuj jej zaproszenia na obiad.

6. Dick van Patten, chociaż jest starszym panem, może się okazać zadziwiająco twardym przeciwnikiem w walce na pięści.

7. Jeżeli ludzie w tajemniczych okolicznościach toną w morzu, prawdopodobnie jest to skutek ucieczki gigantycz­nego elektrycznego węgorza z pobliskiego akwarium.

8. Dziewczyny, które rozważają porzucenie swoich dzieci, powinny po prostu zostawiać je na plaży. Są spore szan­se, że jakiś miły ratownik weźmie takie dziecko do domu, zaadoptuje je i wychowa jak własne.

9. Bardzo łatwo jest wyprzedzić w wodzie rekina.

10. Dzikie foki są przemiłymi i łatwymi do oswojenia zwie­rzątkami domowymi.

Wtorek, 9 grudnia, 20.30

Przed chwilą dostałam maila od Lilly. I nie ja jedna. Widać zdołała wykombinować, jak przesłać maila do wszystkich ludzi ze szkoły naraz.

No cóż, chyba nie powinnam się dziwić. W końcu JEST ge­nialna. Jednak najwyraźniej mózg jej się skurczył od nadmiaru nauki, bo popatrzcie, co napisała:

UWAGA WSZYSCY UCZNIOWIE

LICEUM IMIENIA ALBERTA EINSTEINA!

Zestresowani zbyt dużą liczbą egzaminów, prac i projektów semestralnych? Nie ograniczajcie się do biernego akceptowania przytłaczającej ilości nauki, jaką zwalają na nas tyrani ze szkoły! Na jutro został zaplanowany strajk protestacyjny. Dokładnie o dziesiątej dołączcie do swoich kolegów i pokażcie nauczycie­lom, co sądzimy o nieelastycznym programie egzaminów, repre­sjach, cenzurze i wyznaczeniu nam tylko jednego dnia na powtór­kę do egzaminów. Zostawcie swoje ołówki, zostawcie książki i zbierzcie się na Wschodniej Siedemdziesiątej Piątej ulicy po­między Madison i Park (jeśli to będzie możliwe, skorzystajcie z drzwi obok gabinetów administracji) na manifestację przeciw­ko dyrektor Gupcie i władzom szkolnym! Niech usłyszą nasz głos!

Aha, już lecę, akurat. Nie mogę jutro o dziesiątej zastrajkować. Właśnie wtedy mam algebrę. Jeżeli wszyscy po prostu wsta­niemy i wyjdziemy, strasznie urazimy uczucia pana Gianiniego.

Ale jeśli powiem, że nie zamierzam brać w tym udziału, Lilly będzie wściekła.

Ale jeśli wezmę w tym udział, tata mnie zabije. O mamie nie wspominając. Przecież mogą nas wszystkich zawiesić, czy coś. Albo można wpaść pod jakąś ciężarówkę dostawczą. Na Sie­demdziesiątej Piątej o tej porze dnia jest ich mnóstwo.

Dlaczego? Dlaczego muszę mieć na karku najlepszą przyja­ciółkę, która jest tak ewidentną socjopatką?

Wtorek, 9 grudnia, 20.45

Właśnie przyszła następująca wiadomość od Michaela na ICQ:

CracKing: DOSTAŁAŚ JUŻ TEGO DURNEGO MASOWEGO MAILA OD MOJEJ SIOSTRY?

Odpowiedziałam natychmiast:

GrLouie : TAK.

CracKing: CHYBA NIE WEŹMIESZ UDZIAŁU W TYM JEJ GŁUPIM STRAJKU, PRAWDA?

GrLouie: OCH, JASNE. PRZECIEŻ WCALE SIĘ NA MNIE NIE WKURZY, ANI NIC.

CracKing: WIESZ, ŻE NIE MUSISZ ROBIĆ WSZYST­KIEGO, CO ONA CI KAŻE, MIA. PRZECIEŻ JUŻ SIĘ JEJ KIEDYŚ POSTAWIŁAŚ. CZEMU NIE TYM RAZEM?

Hm... Może dlatego, że i tak mam teraz dosyć zmartwień - na przykład egzaminy, moją zbliżającą się podróż do Genowii - ach i jeszcze to, że cię kocham - i naprawdę nie potrzebuję do­dawać do tej listy kłótni z najlepszą przyjaciółką.

Ale tego, naturalnie, nie napisałam.

GrLouie: MOIM ZDANIEM PORUSZANIE SIĘ PO LINII NAJMNIEJSZEGO OPORU JEST CZASEM NAJBEZPIECZNIEJ­SZYM SPOSOBEM POSTĘPOWANIA Z TWOJĄ SIOSTRĄ.

CracKing: NO CÓŻ, JA W TO NIE WCHODZĘ. TO ZNA­CZY, W TEN STRAJK.

GrLouie: TY TO ZUPEŁNIE CO INNEGO. JESTEŚ JEJ BRATEM. MUSI Z TOBĄ ZACHOWAĆ CYWILIZOWANE UKŁADY. MIESZKACIE POD JEDNYM DACHEM.

CracKing: DZIĘKI BOGU, JUŻ NIEDŁUGO.

Fakt. Przecież on wkrótce wybiera się na studia.

No cóż, niedaleko stąd. Ale i tak ze sto przecznic dalej.

GrLouie: NO WŁAŚNIE. PRZYJĘLI CIĘ NA COLUMBIĘ. I TO PRZED NORMALNĄ REKRUTACJĄ. NIE ZDĄŻYŁAM CI JESZCZE POGRATULOWAĆ. NO WIĘC - GRATULUJĘ.

CracKing: DZIĘKI.

GrLouie: NA PEWNO SIĘ CIESZYSZ, ŻE PRZYNAJ­MNIEJ JEDNĄ OSOBĘ JUŻ TAM ZNASZ. TO ZNACZY JU­DITH GERSHNER.

CracKing: TAA, CHYBA TAK. SŁUCHAJ, TY JESZCZE BĘDZIESZ W MIEŚCIE NA NASZ KIERMASZ ZIMOWY, PRAW­DA? TO ZNACZY, NIE WYJEŻDŻASZ DO GENOWII PRZED DZIEWIĘTNASTYM, TAK?

Mogłam pomyśleć tylko: A czemu on mnie o to pyta? Chy­ba nie zamierza zaprosić mnie na bal. Musi wiedzieć, że idę z Kennym. Jeżeli Kenny kiedykolwiek uzna za stosowne mnie zaprosić. Zresztą Michael sam nie jest przecież wolny, prawda? Nie idzie z Judith? No jak? NIE IDZIE Z NIĄ?!

GrLouie: DO GENOWII JADĘ DWUDZIESTEGO.

CracKing: A, TO ŚWIETNIE. BO NAPRAWDĘ POWINNAŚ ZAJRZEĆ DO STOISKA KLUBU KOMPUTEROWEGO NA KIERMASZU I ZOBACZYĆ PROGRAM, KTÓRY OPRACOWAŁEM. MYŚLĘ, ŻE CI SIĘ SPODOBA.

Powinnam była się domyślić. Michael nie zaprosi mnie na żaden bal. W każdym razie, nie w tym wcieleniu. Powinnam była wiedzieć, że chodzi tylko o jakąś głupią grę komputerową, którą mi chce pokazać. A kogo to obchodzi? Pewnie jakaś durna armia kolesi rzuci się na mnie, a ja ich będę musiała po kolei wystrzelać, czy coś podobnego. Pomysł Judith, nie wątpię.

Chciałam mu odpisać: „Czy ty nie masz bladego pojęcia, przez co ja tu przechodzę? Że jedyna osoba, z którą mogłabym się zwią­zać na dobre i złe to TY SAM? Jeszcze tego NIE WIESZ???”

Ale odpisałam tylko:

GrLouie: NIE MOGĘ SIĘ DOCZEKAĆ. NO DOBRA, MUSZĘ SPADAĆ. PA.

Czasem strasznie samej siebie nienawidzę.

Środa, 10 grudnia, 3.00 rano

Nigdy mi nie uwierzycie. Nie daje mi spać coś, co powie­działa GRANDMÈRE.

Poważnie. Spałam jak kamień - no cóż, o tyle, o ile da się spać jak kamień z dwunastokilowym kotem mruczącym czło­wiekowi na brzuchu - kiedy nagle ocknęłam się z tą oderwaną frazą, która tłukła mi się po głowie:

„No cóż, jesteś teraz jego dziewczyną, nieprawdaż?”

To właśnie powiedziała Grandmère, kiedy zapytałam ją, co takiego pomysłowego było w tym, że Kenny przesyłał mi anoni­mowe listy miłosne.

I wiecie co?

ONA MA RACJĘ.

Czuję się strasznie dziwnie, musząc przyznać, że Grandmère mogła w czymś mieć rację, ale uważam, że to prawda. Anonimowe listy miłosne Kenny'ego ODNIOSŁY skutek. Faktycznie JE­STEM teraz jego dziewczyną.

Więc co mnie powstrzymuje przed wysłaniem jakiegoś ano­nimowego listu miłosnego do chłopaka, którego JA kocham? No właśnie, co? Poza tym, że sama już mam chłopaka, a chło­pak, który mi się podoba, ma dziewczynę?

Myślę, że ten plan ma pewne zalety. Oczywiście, trzeba nad nim jeszcze popracować, ale hej! Niezwykłe okoliczności doma­gają się zastosowania niezwykłych środków. Czy coś takiego. Za bardzo jestem zaspana, żeby to pamiętać dokładnie.

Środa, 10 grudnia, godzina wychowawcza

Dobra, całą noc nie spałam i zastanawiałam się nad tym, i jestem całkiem pewna, że nieźle to wymyśliłam. Wła­śnie teraz, kiedy tu siedzę i piszę, mój plan jest w trakcie reali­zacji, dzięki Tinie Hakim Babie i krótkiej wizycie w delikate­sach Ho przed lekcjami.

W gruncie rzeczy w Ho nie mieli dokładnie tego, czego po­trzebowałam. Chciałam znaleźć kartkę, która będzie czysta w środku, a na wierzchu będzie miała ciekawy, ale nie za bardzo wyzywający obrazek. Niestety, jedyne czyste pocztówki, jakie mieli w Ho (pomijając te, które były pokryte rysunkami kociąt), to kartki ze zdjęciami owoców zanurzonych w sosie czekoladowym.

Usiłowałam znaleźć chociaż jedną kartkę bez owoców o fallicznych kształtach, ale nawet truskawka wybrana przez mnie wyglądała jakoś tak bardziej seksownie, niżbym chciała. Sama nie wiem, co jest seksownego w owocach maczanych w sosie cze­koladowym, rzeczywiście coś jest, Tina też to przyznała.

Niemniej, chętnie zgodziła się przepisać mój wierszyk na kartce, żeby Michael nie rozpoznał mojego charakteru pisma. Nawet podobał jej się ten, który wymyśliłam dziś o piątej rano:

Róże są czerwone,

A fiołki nie.

Może tego nie wiesz,

Lecz ktoś kocha Cię.

Przyznaję, że to nie jest mój najlepszy utwór, ale trudno mi było wymyślić coś sensowniejszego po trzech godzinach snu.

Zastanawiałam się trochę nad tym wersem. Wahałam się, czy nie napisać „lubię” zamiast „kocham”. Nie chcę, żeby sobie pomy­ślał, że go prześladuje maniaczka seksualna czy coś w tym rodzaju.

Ale Tina twierdzi, że KOCHAM jest tu absolutnie na miej­scu. Poza tym, jak to ujęła:

- Przecież to prawda, nie?

A skoro kartka jest anonimowa, to chyba bez znaczenia, że tak obnażam swoje serce.

W każdym razie, Tina będzie przechodziła koło szafki Mi­chaela tuż przed WF - em, więc wtedy mu ją wsunie.

Nie chce mi się wierzyć, że aż tak nisko upadłam. Ale jak raz powiedział mi tata: do odważnych świat należy.

Środa, 10 grudnia, godzina wychowawcza

Lars właśnie zwrócił mi uwagę, że w gruncie rzeczy niczym nie ryzykuję, skoro nie podpisałam kartki i nawet zadałam sobie ten trud i poprosiłam kogoś innego, żeby przepisał za mnie wierszyk (Lars wie o wszystkim, bo musiałam mu jakoś wyjaśnić, czemu jedziemy do Delikatesów Ho o ósmej piętnaście rano). Po­mógł mi wybrać kartkę, ale wolałabym, żeby jego współudział w tym konkretnym projekcie do tego się ograniczył. Bo jest face­tem i jakoś sobie nie wyobrażam, żeby mógł tu wnieść coś cennego.

Poza tym, on był żonaty chyba ze cztery razy, więc wątpię, żeby w kwestiach uczuciowych miał odpowiednie doświadczenie.

Zresztą do tej pory powinien już załapać, że nie wolno nam rozmawiać w czasie lekcji.

Środa, 10 grudnia, algebra, 9.30

Właśnie minęłam się z Lilly na korytarzu. Szepnęła:

- Pamiętaj! O dziesiątej! Nie zawiedź mnie!

No cóż, prawdę mówiąc na śmierć zapomniałam. Strajk! Ten głupi strajk!

A biedny pan Gianini stoi przy tablicy i przerabia rozdział pią­ty, niczego nie podejrzewając. To nie jego wina, że pani Spears nie podobał się temat pracy semestralnej Lilly. Lilly nie może karać wszystkich nauczycieli w całej szkole za coś, co zrobił jeden z nich.

Już jest pięć po wpół do dziesiątej. Co robić?

Środa, 10 grudnia, algebra, 9.45

Lana właśnie przechyliła się do mnie i syknęła:

- Masz zamiar strajkować ze swoją grubą przyjaciółką?

To mnie naprawdę drażni. Ta nasza pokręcona kultura. Nie podoba mi się, że ideałem piękna stają się dziewczyny w typie Christiny Aguilery, choć przecież wyraźnie widać, że cierpią na jakąś formę niedożywienia (szkorbut?). I nie podoba mi się, że ktoś uważa Lilly za tłuściocha. Bo Lilly nie jest gruba. Ona jest tylko zwyczajnie okrągła, jak szczeniaczek.

Jak ja nienawidzę tego miejsca.

Środa, 10 grudnia, algebra, 9.50

Dziesięć minut do strajku. Nie zniosę tego. Wychodzę.

Środa, 10 grudnia, algebra, 9.55

Okay. Stoję na korytarzu drugiego piętra, obok alarmu prze­ciwpożarowego i wodotrysku z wodą do picia. Pan Gianini wypuścił mnie z lekcji. Powiedziałam mu, że muszę iść do ła­zienki.

Lars jest ze mną, oczywiście. Chciałabym, żeby przestał się śmiać. On chyba nie zdaje sobie sprawy z powagi sytuacji. Ju­stin Baxendale przed chwilą przeszedł korytarzem - on też wy­szedł z lekcji - i spojrzał na mnie tak jakoś niepewnie.

No dobra, może rzeczywiście trochę podejrzanie wyglądam, kręcąc się po korytarzu w towarzystwie ochroniarza, który pra­wie tarza się śmiechu, ale i tak nie mam ochoty, żeby Justin Baxendale dziwnie na mnie patrzył.

On ma naprawdę długie i ciemne rzęsy i przez to jego oczy wyglądają tak, jakby były trochę zamglone...

O MÓJ BOŻE! WIERZYĆ MI SIĘ NIE CHCE, ŻE PI­SZĘ O RZĘSACH JUSTINA BAXENDALE'A W TAKIEJ CHWILI!

To znaczy, ja tu naprawdę tkwię w potrzasku:

Jeżeli nie zastrajkuję z Lilly, stracę najlepszą przyjaciółkę.

Ale jeżeli zastrajkuję ze wszystkimi, okażę totalne lekcewa­żenie własnemu ojczymowi.

Więc tak naprawdę zostało mi tylko jedno wyjście.

Lars przed chwilą zaproponował, że zrobi to za mnie. Ale nie mogę mu pozwolić. Nie mogę mu pozwolić, żeby to on odpo­wiadał przed sądem, w razie gdyby nas złapali. Jestem księż­niczką. Muszę to wziąć na siebie.

Właśnie mu kazałam szykować się do ucieczki. Chociaż raz przyda mi się wysoki wzrost. Mam całkiem długi krok.

No dobra, do dzieła.

Środa, 10 grudnia, 10.00
Wschodnia Siedemdziesiąta Piąta ulica,
pod jakąś markizą

Nie rozumiem, czemu ona się tak wścieka. To znaczy, ow­szem, przymusowa ewakuacja z budynku po usłyszeniu alarmu przeciwpożarowego to niezupełnie to samo, co samowol­ne opuszczenie szkoły w ramach protestu przeciwko represyjnym metodom nauczania stosowanym przez niektórych nauczycieli.

Ale efekt jest zawsze ten sam: stoimy wszyscy na środku ulicy, na deszczu, bez kurtek, bo nie pozwolili nam zatrzymać się przy szafkach w obawie, że spłoniemy w gwałtownej pożo­dze - więc pewnie wszyscy z zimna dostaniemy hipotermii i umrzemy.

Przecież czegoś takiego właśnie chciała, prawda?

Ale nie. Jej nic nigdy nie uszczęśliwi.

- Ktoś nas wydał! - woła co chwila. - Ktoś doniósł! No bo niby czemu mieliby zaplanować szkolenie przeciwpożarowe aku­rat na tę godzinę, na którą wyznaczyłam strajk? Mówię wam, ci biurokraci nie cofną się przed niczym, żeby nas powstrzymać od wyrażenia sprzeciwu. Przed niczym! I specjalnie każą nam ster­czeć na marznącej mżawce, myślą, że to osłabi nasze systemy immunologiczne i nie starczy nam już sił, by znów wystąpić przeciwko nim. No cóż, jeżeli chodzi o mnie - odmawiam. Nie zaziębię się! Odmawiam poddawania się tym ich żałosnym re­presjom!

Zasugerowałam Lilly, żeby napisała swoją pracę semestral­ną na temat sufrażystek, bo one także, tak jak my, musiały sta­wiać czoło licznym przeciwnościom i doznały wielu upokorzeń w czasie swojej walki o równouprawnienie.

Lilly jednak powiedziała mi, że nie będzie szła na łatwiznę.

Boże, ciężko jest mieć najlepszą przyjaciółkę - geniusza.

Środa, 10 grudnia, RZ

Nie wiem, czy Michael dostał moją kartkę!!!!

Co gorsza, ta głupia Judith Gershner ZNOWU tu jest. Czemu nie może siedzieć w swojej własnej klasie? A tak nam było razem dobrze, zanim ONA się tu nie zwaliła.

Beznadziejne jest to życie.

Myślałam, czy nie pójść na drugą stronę korytarza do po­koju nauczycielskiego i nie zadać pani Hill jakiegoś pytania - na przykład, dlaczego kazała dozorcom usunąć drzwi do szafy na materiały biurowe, bo teraz nie możemy już zamykać w niej Borysa. Może wtedy zerknęłaby do klasy i ZAUWAŻYŁA, że w środku jest dziewczyna, której wcale NIE POWINNO tam być.

Ale nie mogłam się na to zdobyć ze względu na Michaela. No bo Michael najwyraźniej CHCE, żeby Judith siedziała z na­mi, inaczej kazałby jej sobie pójść.

RACJA?????

W każdym razie, skoro Michael jest tak strasznie zajęty pan­ną Gershner, ja pewnie na razie sama będę musiała się uporać z całą powtórką z algebry.

I nie ma sprawy. Nie mam nic przeciwko temu. Potrafię uczyć się bez cudzej pomocy. Tylko popatrzcie:

A, B, C = rozłączne podzbiory uniwersalnego zbioru

Zbiór niepustych podzbiorów zbioru U, które są wzajemnie rozłączne, a których suma równa się zbio­rowi U.

Rozumiem. Oczywiście, że rozumiem, o co tu chodzi. Komu potrzebna jest pomoc Michaela? Mnie - nie. Ja sobie totalnie poradzę z tym zbiorem podzbiorów niepustych.

WCALE MNIE TO NIE RUSZA.

Och, Michael...

Sprawiłeś, że me serce

Stało się podzbiorem rozłącznym.

Dlaczego nie dostrzegasz,

Że jest nam przeznaczone

Stworzyć zbiór uniwersalny?

Przecież sam zmieniłeś moją duszę

W zbiór

Podzbiorów niepustych.

Nie chce mi się wierzyć,

Że nasza miłość ma stać się zbiorem

Elementów rozłącznych.

Już raczej

Jednością -

Równą połączeniu

Ciebie i mnie.

Środa, 10 grudnia, francuski

Wiecie, z czego jeszcze zdałam sobie sprawę przed chwilą? Że gdyby nawet - to znaczy, gdyby udało mi się w jakiś sposób odciągnąć Michaela od Judith Gershner i zerwać z Ken­nym, i gdybym znalazła się z bratem Lilly w sytuacji potencjal­nie romantycznej - po prostu w żaden sposób nie będę wiedzia­ła, co robić.

Poważnie.

Weźmy, na przykład, całowanie się. Ja się do tej pory cało­wałam tylko z jedną osobą, to znaczy z Kennym. Nie chce mi się wierzyć, że to, co działo się między mną a Kennym, obejmuje pełnię możliwości zawartych w doświadczeniu całowania, bo nie była to wcale taka frajda, jaką ludzie zawsze mają z pocałunków na filmach.

Ta bardzo niepokojąca myśl doprowadziła mnie do równie niepokojącego wniosku: bardzo mało wiem o całowaniu.

Wobec tego wydaje mi się, że jeżeli mam się kiedyś w ogóle z kimś całować, to powinnam wcześniej dostać jakieś wska­zówki. To znaczy zasięgnąć porady u jakiegoś eksperta w cało­waniu.

Dlatego postanowiłam skonsultować się z Tiną Hakim Babą. Może nie wolno jej nosić do szkoły makijażu, ale całuje się z Dave'em Farouq el - Abarem - który chodzi do Trinity - już ze trzy miesiące i PODOBA jej się to, więc uważam ją za eksperta w tej dziedzinie.

Załączam całość tego wysoce naukowego dokumentu, żeby móc się do niego odwoływać w przyszłości.

Tina, potrzebuję informacji na temat całowania się. Bardzo Cię proszę, czy możesz odpowiedzieć mi SZCZEGÓŁOWO na każde z postawionych tu pytań???

I NIE POKAZUJ tego nikomu!!! NIE ZGUB tej kartki!!! - Mia

1. Czy chłopak może się zorientować, że dziewczyna jest niedoświadczona? Jak się całuje niedoświadczona osoba (bo wolałabym uniknąć kompromitacji)?

Facet może wyczuć twoje zdenerwowanie albo to, że jest ci nieswojo, ale każdy się denerwuje, całując się z kimś po raz pierwszy. To normalne! Jednak całowanie się łatwo jest zała­pać - wierz mi! Ktoś niedoświadczony może za wcześnie prze­rwać pocałunek, bo się przelęknie, czy coś. Ale to też jest nor­malne. To POWINNO być dziwne uczucie. Właśnie dlatego jest fajne.

2. Czy istnieją ludzie, którzy świetnie się całują? Jeśli tak, to jakimi cechami się wyróżniają (żebym wiedziała, nad czym popracować)?

Tak, istnieje ktoś taki, jak człowiek, który świetnie całuje. Taki ktoś jest zawsze delikatny, czuły, cierpliwy i nie wywiera żadnej presji.

3. Jak duży nacisk na jego usta trzeba stosować podczas po­całunku? To znaczy, sama napierasz na jego usta, czy tak jak pod­czas uścisku dłoni wystarczy, że odwzajemniasz nacisk? Czy masz po prostu stać i pozwolić mu wykonać całą robotę samemu?

Jeżeli masz ochotę na delikatny pocałunek (czuły pocału­nek), nie naciskaj zbyt mocno (to także istotne, jeżeli on nosi aparacik ortodontyczny - nie chcesz przecież, żeby sobie poka­leczył usta). Jeśli dasz facetowi „mocny” pocałunek (ze zbyt dużym naciskiem), może sobie pomyśleć, że jesteś zdesperowa­na albo że chcesz posunąć się dalej, niż naprawdę zamierzasz.

Oczywiście, że nie powinnaś po prostu stać i czekać, aż on zrobi całą robotę - ty też go całuj! Ale zawsze całuj go tak, jak SAMA chciałabyś być całowana. Oni w ten sposób się uczą. Je­śli mu nie pokażesz, jak wszystko zrobić, sam na nic nowego nie wpadnie!

4. Skąd będę wiedziała, że już starczy?

Przestań wtedy, kiedy on przestanie, albo wtedy, kiedy po­czujesz, że już masz dość czy że nie chcesz posuwać się dalej. Po prostu delikatnie (żeby się nie spłoszył) odsuń głowę albo - jeżeli chwila jest właściwa - możesz przejść od pocałunku do uścisku, a potem się odsunąć.

5. Jeżeli go kochasz, to czy całowanie się nadal jest obrzy­dliwe?

Ależ skąd! Całowanie się nigdy nie jest obrzydliwe!

No dobra, może z Kennym było obrzydliwe. To zawsze jest przyjemniejsze z kimś, kogo faktycznie lubisz.

Oczywiście, nawet z kimś kogo naprawdę lubisz czasami ca­łowanie się bywa... niemiłe. Kiedyś Dave polizał mi brodę, a ja mu na to z miejsca: „Odwal się”. Ale to chyba zdarzyło się przy­padkowo (to znaczy lizanie).

6. Jeżeli on się w tobie kocha, czy będzie się w ogóle przej­mował tym, że źle się całujesz? (Zdefiniuj kogoś, kto się źle całuje. Patrz wyżej).

Jeżeli facet cię lubi/kocha, będzie mu wszystko jedno, czy umiesz się dobrze całować. W gruncie rzeczy, nawet jeśli cału­jesz fatalnie, on pewnie będzie przekonany, że robisz to świet­nie. I vice versa. Powinien cię lubić za to, kim jesteś - a nie za to, jak się całujesz.

DEFINICJA NIEUDANEGO POCAŁUNKU:

Ktoś, kto źle całuje, moczy ci całą twarz, obślinia cię i wsa­dza ci język w usta, kiedy nie jesteś na to jeszcze gotowa, poza tym brzydko mu pachnie z ust ALBO czasami zdarza się, że ma język suchy i szorstki jak kaktus, chociaż ja osobiście nie spo­tkałam się z czymś takim, a jedynie słyszałam o podobnych przy­padkach.

7. Skąd będę wiedziała, kiedy mam otworzyć usta (i w ten sposób przejść do wersji francuskiej)?

Pewnie poczujesz, że jego język dotyka twoich warg. Jeżeli chcesz posunąć się dalej, lekko rozchyl usta. Jeżeli nie, trzymaj je zamknięte.

Wkrótce Rozdział II: Pocałunek Francuski!!! au demain

PRACA DOMOWA

Algebra: pytania powtórkowe na końcu rozdzia­łów 8 - 10

Angielski: dziennik na język angielski - Książki, które przeczytałam

Historia cywilizacji: pytania powtórkowe na koń­cu rozdziałów 10 - 12

RZ: nic

Francuski: pytania powtórkowe na końcu roz­działów 7 - 9

Biologia: pytania powtórkowe na końcu rozdzia­łów 9 - 12

Środa, 10 grudnia, 21.00
w limuzynie w drodze powrotnej do domu od Grandmère

Jestem tak zmęczona, że ledwie mogę pisać. Grandmère zmu­siła mnie, żebym przymierzyła wszystkie sukienki, które znalazły się w pracowni Sebastiana. Nie uwierzylibyście, ile sukienek miałam dzisiaj na sobie. Krótkie, długie, z wąskimi spódnicami, z szerokimi spódnicami, białe, różowe, niebie­skie... Znalazła się nawet jedna zielona w odcieniu limonki (która, zdaniem Sebastiana, podkreślała „rum” moich policz­ków).

Całe to przymierzanie sukienek miało na celu wybór tej jednej, którą założę na Wigilię, w czasie mojego pierwszego oficjalnego, transmitowanego w telewizji przemówienia do oby­wateli Genowii. Mam wyglądać po królewsku, ale nie zanadto po królewsku. Pięknie, ale nie za pięknie. Elegancko, ale nie za bardzo elegancko.

Mówię wam, to był koszmar. Ubrane na biało (to nowa czerń) panie o wklęsłych policzkach zasuwały na mnie suwaki, zapina­ły guziki i zatrzaskiwały zatrzaski kolejnych sukienek. Teraz wiem, jak się muszą czuć te wszystkie supermodelki. Nic dziw­nego, że tyle wśród nich narkomanek.

W gruncie rzeczy FAKTYCZNIE niełatwo było wybrać su­kienkę na ten mój pierwszy ważny występ telewizyjny, bo - co zadziwiające - Sebastiano okazał się całkiem niezłym projek­tantem. Znalazło się kilka sukienek, które włożyłabym nawet nie po moim trupie.

Ups. Odpukać. Zastanawiam się jednak, czy Sebastiano na­prawdę nie chce mnie zabić. Wydaje mi się, że odpowiada mu zawód projektanta, a nie mógłby się tym zajmować, będąc jed­nocześnie księciem Genowii. Byłby zbyt zajęty zatwierdzaniem ustaw i podobnymi sprawami.

Z drugiej strony widać, że nawet by mu pasowało noszenie korony. Chociaż tak naprawdę panujący książę Genowii raczej nie miewa po temu okazji. Mojego taty w koronie nie uświad­czysz. Tylko w garniturach. I w szortach, kiedy gra w squasha z innymi światowymi przywódcami.

Zastanawiam się, czy ja też będę się musiała nauczyć grać w squasha.

Ale gdyby Sebastiano został księciem Genowii, na pewno przez cały czas chodziłby w koronie. Powiedział mi, że nic tak nie podkreśla błysku w czyichś oczach jak brylanty w kształcie łezek. On sam najbardziej lubi te od Tiffany'ego. Czy, jak on to mówi, od Tiffa.

Skoro już się tak zgadaliśmy, opowiedziałam Sebastianowi o Bezwyznaniowym Balu Zimowym i o tym, że nie mam się w co ubrać na ten bal. Sebastiano był trochę rozczarowany, kiedy dowiedział się, że na szkolny bal nie włożę tiary, ale jakoś się z tym uporał i zaczął zadawać mi te wszystkie pytania na temat imprezy. Na przykład: „A z kim pójdziesz?”, „Jak on wygląda?” i tym podobne.

Nie wiem jak to się stało, ale ni stąd, ni zowąd opowiedzia­łam Sebastianowi wszystko o moim życiu uczuciowym. Dziw­ne. Totalnie nie miałam ochoty tego robić, ale to wszystko po prostu zaczęło się ze mnie wylewać. Dzięki Bogu, że Grandmère tam nie było... Poszła szukać papierosów, bo jej się skończyły, i napełnić sobie szklaneczkę sidecarem.

Opowiedziałam Sebastianowi wszystko o Kennym i o tym, że Kenny mnie kocha, ale ja nie kocham jego, i o tym, że tak naprawdę kocham się w kimś innym, ale ten ktoś z kolei nie ma pojęcia o stanie moich uczuć.

Sebastiano jest w gruncie rzeczy całkiem dobrym słucha­czem. Nie wiem, ile zrozumiał, jeżeli w ogóle cokolwiek, z tego co mu powiedziałam, ale nie odrywał oczu od mojego odbicia w lustrze, kiedy mówiłam, a kiedy skończyłam, obejrzał mnie dokładnie w tym lustrze jeszcze raz i powiedział tylko jedno zdanie:

- Ten chłopiec, którego ty lu. Skąd wiesz, że on ciebie nie lu?

- Bo on woli tę drugą dziewczynę - odparłam.

Wykonał rękoma jakiś taki niecierpliwy ruch. Gest wyglą­dał dramatycznie, bo Sebastiano miał rękawy z takimi szeroki­mi koronkowymi mankietami.

- Nie, nie, nie, nie, nie - powiedział. - On ci poma odra al. On cię lu, inaczej by tego nie ro. Po co on to ro, jeżeli cię nie lu?

Zrozumiałam, że „On ci poma odra al” znaczy: „On ci po­maga odrabiać algebrę”. Przez chwilkę zastanawiałam się, cze­mu Michael zawsze tak chętnie to robi. Chyba tylko dlatego, że jestem najlepszą przyjaciółką jego siostry, a on nie jest tego typu osobą, która będzie spokojnie patrzeć, jak najlepsza przyjaciółka jego siostry wylatuje z liceum. No wiecie, nie mógłby tak sie­dzieć bezczynnie i nawet palcem nie kiwnąć, żeby temu zapo­biec.

Kiedy się nad tym zastanawiałam, nie mogłam nie przypo­mnieć sobie, jak kolana Michaela pod naszymi stolikami czasem dotykały moich, kiedy mi opowiadał o wykładnikach. Albo jak cza­sami pochylał się tak blisko, poprawiając coś, co źle napisałam, że czułam ten miły, czysty zapach jego mydła. Albo jak czasami, na przykład wtedy, kiedy przedrzeźniałam Lanę Weinberger czy coś takiego, Michael odrzucał głowę do tyłu i wybuchał śmiechem.

Usta Michaela wyglądają wyjątkowo ładnie, kiedy się uśmiecha.

- No powiedz - nalegał Sebastiano. - Powiedz Sebastian, dlaczego ten chłopak ci poma, jeśli cię nie lu.

Westchnęłam.

- Bo jestem najlepszą przyjaciółką jego młodszej siostry - powiedziałam ze smutkiem.

Naprawdę czy MOGŁOBY być coś jeszcze bardziej upoka­rzającego? Michael nigdy nie był pod wrażeniem mojego inte­lektu czy porażającej urody; biorąc pod uwagę moje słabe stop­nie i, oczywiście, mój gigantyzm, jest to po prostu totalnie niemożliwe.

Sebastiano pociągnął mnie za rękaw i powiedział:

- Nie martw się. Zrobię ci na bal taką sukie, że ten chło, on przesta myśleć, że ty jesteś najle przy jego siostrzy.

Taa. Na pewno. Nieważne. Czemu wszyscy moi krewni muszą być tacy zakręceni?

W każdym razie wybraliśmy, co włożę na moje wystąpienie w genowiańskiej państwowej telewizji - białą sukienkę z tafty, z bardzo szeroką spódnicą i jasnoniebieską szarfą (biel i błękit to kolory królewskie). Ale Sebastiano kazał jednej z asystentek zrobić mi zdjęcia we wszystkich pozostałych sukienkach, więc sama będę mogła zobaczyć, jak wyglądałam i zadecydować później. Pomyślałam, że to całkiem profesjonalne, jak na faceta, który na kolację mówi: „kola”.

Ale ja wcale nie o tym chciałam pisać. Jestem taka zmęczo­na, że sama już nie wiem, co robię. Chciałam napisać o tym, co się stało dzisiaj po powtórce z algebry.

A stało się to, że kiedy wszyscy poza mną już wyszli, pan Gianini powiedział do mnie:

- Mia, słyszałem plotki, że podobno dzisiaj miał się odbyć jakiś uczniowski strajk. Czy ty coś o tym wiesz?

Ja: (zastygając w bezruchu na krześle) Hm, nie.

Pan Gianini: Och, więc zapewne nie będziesz wiedziała, czy ktoś - może w proteście wobec protestu - nie włączył czasem alarmu przeciwpożarowego na drugim piętrze? Tego przy wodo­trysku z wodą do picia?

Ja: (marząc, żeby Lars przestał wreszcie znacząco kasłać) Hm, nie.

Pan Gianini: Tak właśnie myślałem. Bo widzisz, karą za włączenie alarmu przeciwpożarowego - kiedy nie ma żadnego śladu ognia - jest wydalenie ze szkoły.

Ja: Och, tak. Wiem o tym.

Pan Gianini: Pomyślałem sobie tylko, że może widziałaś, kto to zrobił, bo o ile pamiętam, dałem ci pozwolenie na wyjście z klasy, tuż zanim alarm się odezwał.

Ja: Och, nie. Nikogo nie widziałam.

Pomijając Justina Baxendale'a z tymi jego ciemnymi rzęsa­mi. Ale tego nie powiedziałam.

Pan Gianini: Tak sądziłem. Och, no cóż. Jeśli kiedyś usły­szysz czyja to sprawka, może mogłabyś powtórzyć tej osobie, żeby nigdy więcej tego nie robiła.

Ja: Hm. Okay.

Pan Gianini: I nie zapomnij jej ode mnie podziękować. Ostatnia rzecz, jakiej potrzebujemy akurat teraz, kiedy napię­cie związane z egzaminami sięga zenitu, to strajk uczniowski (pan Gianini zabrał swoją teczkę i marynarkę). Do zobaczenia w domu.

A potem mrugnął do mnie okiem. MRUGNĄŁ do mnie okiem, jakby wiedział, że ja to zrobiłam. Ale przecież nie mógł wiedzieć. To znaczy, on nie ma pojęcia o moich nozdrzach (któ­re przez cały czas latały jak wściekłe - ja je wręcz CZUŁAM!). Prawda? PRAWDA????

Czwartek, 11 grudnia, godzina wychowawcza

Ja przez tę Lilly kiedyś oszaleję.

Poważnie. Jakby nie wystarczyło, że mam na głowie egzami­ny, wystąpienie do narodu Genowii, skomplikowane życie uczu­ciowe i wszystko inne. Muszę wysłuchiwać, jak Lilly się uskar­ża, że administracja Liceum imienia Alberta Einsteina usiłuje ją stłamsić. Dzisiaj rano przez calutką drogę do szkoły gadała i gadała, że to wszystko spisek, żeby ją uciszyć, bo kiedyś się poskarżyła, że przed salą gimnastyczną stoi automat z colą. Naj­wyraźniej ten automat do coli wskazuje, że administracja szkol­na usiłuje nas zamienić w bezmyślny, opijający się napojami chłodzącymi, ubrany w ciuchy od Gap tłum klonów, przynaj­mniej według Lilly.

Jeśli chcecie znać moje zdanie, wcale jej nie chodzi o tę colę ani o wysiłki administracji w celu przemienienia nas w bandę automatów. Naprawdę chodzi o to, że Lilly jest wciąż wściekła, że nie może jako pracy semestralnej wykorzystać rozdziału książ­ki, w której opisuje swoje szkolne doświadczenia.

Przypomniałam jej, że jeśli nie przedstawi nowego tema­tu, dostanie jedynkę jako podsumowujący stopień z angielskie­go. Z szóstką za pozostałe dziewięć tygodni to da razem zaled­wie jakąś czwórczynę, co zdecydowanie obniży jej ogólną średnią i zmniejszy szanse dostania się do Berkeley, gdzie prze­cież najbardziej chciałaby studiować. Kto wie, może musiała­by obniżyć loty i iść na swoją „uczelnię bezpieczeństwa”, to znaczy Brown, co byłoby dla niej sporym ciosem, jestem pew­na.

Nawet nie chciała mnie słuchać. Mówi, że w sobotę ma wstępne spotkanie nowej organizacji (której jest prezeską) - Stowarzyszenia Studentów Przeciwko Postępującej Makdonaldyzacji Liceum imienia Alberta Einsteina (SSPPMLIAE) i że ja muszę iść z nią, bo jestem tej organizacji sekretarką. Nie pytajcie mnie jak do TEGO doszło. Lilly mówi, że i tak wszyst­ko zawsze zapisuję, więc nie powinno mi to sprawić kłopotu.

Szkoda, że Michaela tam nie było. W tym tygodniu jeździ do szkoły metrem, trochę wcześniej, żeby popracować nad swo­im projektem na Kiermasz Zimowy. Więc nie miał mnie kto bronić przed jego siostrą

Nie wątpię, że Judith Gershner też się pojawia w szkole wcześniej w tym tygodniu.

A skoro już o tym mowa, wczoraj wieczorem wybrałam ko­lejną kartkę, tym razem w sklepie z pamiątkami w hotelu Plaza po drodze do pracowni Sebastiana. Jest o wiele lepsza niż ta głupia kartka z truskawką. Jest na niej dama, która trzyma pa­lec przy ustach. A wewnątrz napis: „Cśśśś...”

Pod spodem każę Tinie napisać:

Maliny są słodkie,

Czerwone są róże.

Ktoś muchy klonuje

- Ja Cię lubię dłużej.

To znaczy, chodziło mi o to, że ja go lubię bardziej, niż lubi go Judith Gershner, chociaż nie jestem całkiem pewna, czy to jest w tym wierszu jasne. Tina twierdzi, że tak, ale Tina uważa też, że powinnam napisać „kocham” zamiast „lubię”, więc kto wie, ile warte są jej opinie... Ten wiersz zdecydowanie prosi się o użycie „lubię”, a nie „kocham”.

Znam się na tym. Wystarczająco dużo piszę.

Wierszy.

JĘZYK ANGIELSKI

DZIENNIK

W tym semestrze przeczytaliśmy kilka ciekawych powieści, w tym: Zabić drozda, Przygody Hucka Finna i Szkarłatną literę. W dzienniku na język angielski proszę zanotować swoje odczu­cia na temat przeczytanych lektur i ogólne przemyślenia zwią­zane z czytaniem książek. Jakie były wasze najważniejsze prze­życia podczas lektury? Wasze ulubione książki? Najmniej ulubione?

Proszę unikać strony biernej.

Książki, które przeczytałam

i co one dla mnie znaczą

Napisała Mia Thermopolis

Dobre książki:

1. Szczęki

Założę się, że pani profesor nie wiedziała, ale w książkowej wersji Richard Dreyfuss i żona Roya Scheidera uprawiają seks. Naprawdę.

2. Buszujący w zbożu

To jest totalnie znakomita książka. Jest w niej mnóstwo prze­kleństw.

3. Zabić drozda

Świetna rzecz. Powinni to sfilmować z Melem Gibsonem jako Atticusem, a on powinien na końcu załatwić pana Ewella miota­czem płomieni.

4. Fałdka czasu

Nie dowiadujemy się z niej jednej najważniejszej rzeczy - czy Meg ma biust? Uważam, że chyba tak, biorąc pod uwagę, że już i tak nosi okulary i aparacik ortodontyczny. No bo to wszystko i na dodatek jeszcze płaska klatka piersiowa? Bóg nie mógłby być aż tak okrutny.

5. Emanuelle

Kiedy byłam w ósmej klasie, moja przyjaciółka i ja znalazłyśmy tę książkę w koszu na śmieci przy Wschodniej Trzeciej ulicy. Czyta­łyśmy ją sobie na głos na zmianę. Była bardzo, bardzo dobra. Przy­najmniej te fragmenty, które pamiętam. Moja mama złapała nas na czytaniu i zabrała nam ją, zanim zdążyłyśmy dobrnąć do końca.

Książki, które zostały schrzanione*:

1. Szkarłatna litera

Wie pani, co by było luzackie? Gdyby w kontinuum czaso­przestrzeni zdarzyło się jakieś zawirowanie i jeden z terrorystów antyglobalistów, za którymi się ugania Bruce Willis w filmach z se­rii Szklana pułapka, zrzuciłby bombę nuklearną na miasteczko, w którym mieszkał Arthur Dimmesdale i wszyscy ci nieudaczni­cy, i wysłał je w kosmos. Tylko to, moim zdaniem, mogłoby tę książkę uczynić choć w przybliżeniu interesującą lekturą.

2. Nasze miasto

Dobrze, to jest sztuka, a nie powieść, ale i tak kazano nam ją przeczytać i na jej temat mam do powiedzenia tylko tyle, że za­sadniczo, kiedy człowiek umiera, przekonuje się, że tak napraw­dę nikt go nie kochał, i wszyscy jesteśmy sami aż do śmierci, kropka. Super! Wielkie dzięki! Czuję się teraz naprawdę podnie­siona na duchu!

3. Młyn nad Flossą

Nie chciałabym tutaj zdradzać pani zakończenia, ale kiedy byłam w połowie książki, właśnie wtedy, kiedy wszystko toczyło się świetnie i rozgrywały się te gorące romanse (nie tak gorące jak w Emanuelle, niestety, więc proszę sobie nie robić zbytnich nadziei), ktoś bardzo ważny dla akcji książki UMARŁ, co moim zdaniem było tylko podłym chwytem ze strony autora, który spóź­niał się z oddaniem maszynopisu do wydawnictwa.

4. Ania z Zielonego Wzgórza

Całe to bla - bla - bla na temat wyobraźni. Usiłowałam sobie wyobrazić jakieś pościgi samochodowe albo eksplozje, które by mogły nieco ożywić tę książkę, ale chyba jestem podobna do pozbawionych wyobraźni przyjaciółek Ani, bo nie mogłam.

5. Mały domek na prerii

Wielkie ziewanie i głośne chrapanie. Mam wszystkie dzie­więćdziesiąt siedem tysięcy książeczek z tej serii, bo ludzie ciągle mi je dawali, kiedy byłam mała, i do powiedzenia pozostaje mi tylko jedno: gdyby jej wydawca mieszkał na Manhattanie, skopa­no by mu, wie pani co, stąd aż do Avenue D.

* Pani profesor, wiem, że to strona bierna, ale inaczej się tych książek nie da określić.

Czwartek, 11 grudnia, czwarta lekcja

Dzisiaj nie będzie WF - u!

Zamiast tego mamy apel.

I nie o to chodzi, że zbliżają się jakieś zawody sportowe a oni chcą, żebyśmy wszyscy wykazali swoje poparcie. Nie! To nie jest żadne spotkanie kibiców przed meczem. Nie widać tu ani jednej cheerleaderki. No dobra, może i dałoby się zobaczyć parę cheerleaderek, ale nie są w stroju służbowym, ani nic. Siedzą na ław­kach razem z całą resztą. No cóż, niezupełnie razem z całą resz­tą, bo zajęły najlepsze miejsca, te na środku, i wszystkie się przepychają, żeby zobaczyć, której się uda usiąść najbliżej Ju­stina Baxendale'a. Najwyraźniej zdystansował Josha Richtera jako najseksowniejszy facet w szkole. Ale co mnie to obchodzi.

Więc ten apel. Otóż okazuje się, że w Liceum imienia Alber­ta Einsteina doszło do rażącego naruszenia dyscypliny szkol­nej. Aktu bezmyślnego wandalizmu, który zachwiał wiarą władz szkolnych w grono uczniowskie. Zebrano nas na apel właśnie po to, żeby dyrekcja mogła tym pełniej wyrazić swoje - jak Lilly właśnie szepnęła mi na ucho - rozczarowanie i poczucie zdrady.

A cóż to za czyn, który tak oburzył dyrektor Guptę i radę pedagogiczną?

No jak to, ktoś przecież uruchomił wczoraj alarm przeciw­pożarowy.

Ups.

Muszę przyznać, że nigdy przedtem nie zrobiłam niczego naprawdę złego - poza tym, że parę miesięcy temu zrzuciłam bakłażan z okna szesnastego piętra, ale nie było ofiar ani nic a jednak jest w takich postępkach coś naprawdę podniecające­go. To znaczy, nigdy nie miałabym ochoty zrobić czegoś BAR­DZO złego, na przykład czegokolwiek, co mogłoby skrzywdzić innego człowieka.

Ale muszę przyznać, że to wielka satysfakcja, słuchać jak kolejne osoby podchodzą do mikrofonu i potępiają mój czyn.

Pewnie jednak nie bawiłabym się tak dobrze, gdybym się dała złapać.

Dokładnie w chwili, kiedy to piszę, nalega się, żebym wy­stąpiła i oddała się w ręce sprawiedliwości. Według nich, poczu­cie winy będzie mnie dręczyć jeszcze długo po tym, jak wyrosnę ze szkolnych lat - może nawet wtedy, kiedy już przekroczę dwu­dziestkę.

Już to widzę, jak kończę dwadzieścia lat i nic tylko myślę o szkole, targana wyrzutami sumienia z powodu niegodnego czy­nu popełnionego w pierwszej licealnej. O nie! Otóż kiedy skoń­czę dwadzieścia lat, poświęcę się pracy dla Greenpeace na rzecz ratowania wielorybów i naprawdę nie będę zawracać sobie gło­wy takimi bzdetami.

Dyrekcja szkoły oferuje nagrodę za informacje, które dopro­wadzą do ujęcia sprawcy tej całej potwornej zbrodni. Nagrodę! A wiecie, co jest tą nagrodą? Bezpłatna wejściówka na seans do kina Sony Imax. Tyle jestem dla nich warta! Wejściówkę do kina!

Jedyna osoba, która mogłaby mnie ewentualnie wkopać, na­wet nie słucha, co się mówi na apelu. Widzę, że Justin Baxendale wyciągnął swojego Gameboya i gra w najlepsze, wyłączywszy dźwięk, a Lana i jej świta zaglądają mu przez te szerokie ramio­na, dysząc namiętnie. Na pewno mu wyświetlacz zaparował.

Justin chyba jeszcze nie połączył jednego z drugim. No wie­cie - tego, że mnie widział na korytarzu, z tym, że zaraz potem odezwał się alarm przeciwpożarowy. Jeśli będę miała szczęście, nigdy sobie tego nie skojarzy.

Pozostaje jednak jeszcze pan Gianini. A to już inna sprawa. Widzę, że stoi z boku i rozmawia z panią Hill. Najwyraźniej nikomu nie powiedział, że mnie podejrzewa.

Może on mnie nie podejrzewa. Może myśli, że Lilly to zro­biła, a ja ją kryję. To przecież prawdopodobne. Lilly już teraz zaczyna żałować, że sama tego nie zrobiła, bo co i rusz mruczy pod nosem, że kiedy się wreszcie dowie, kto jest sprawcą, zabije go jak psa.

Oczywiście, jest po prostu zazdrosna. To dlatego, że teraz cała sprawa wygląda na jakąś manifestację polityczną, a nie na to, czym była w istocie. A była sposobem na zapobiegnięcie manifestacji politycznej.

Dyrektor Gupta przygląda nam się bardzo surowo. Mówi, że to rzecz naturalna, mieć ochotę upuścić sobie trochę pary tuż przed egzaminami, ale ona ma nadzieję, że będziemy wybierać w tym celu nieco pozytywniejsze sposoby działania, na przy­kład przyłączymy się do akcji charytatywnej Klubu Pomocy Po­trzebującym, zorganizowanej w celu zebrania środków dla ofiar tropikalnego sztormu Fred, który w zeszłym roku w listopadzie zatopił część przedmieść w okolicach New Jersey.

Ha! Jakby wzięcie udziału w tej głupiej składce mogło ko­muś dać satysfakcję choć trochę porównywalną z popełnieniem zupełnie spontanicznego aktu obywatelskiego nieposłuszeń­stwa.

Lista dziesięciu najlepszych filmów wszech czasów

Zebrała Lilly Moscovitz

(Z komentarzami Mii Thermopolis)

Nic nie mów

Kick bokser i obrazoburca, Lloyd Dobler, grany przez Joh­na Cusacka (Kiedy on zdecyduje się startować na prezydenta, żeby w Owalnym Gabinecie mógł wreszcie zasiąść jakiś przy­stojniak?), ugania się za klasową prymuską (lone Skye), która wkrótce przekonuje się o tym, o czym my wszyscy wiemy od samego początku: że Lloyd jest chłopakiem, o jakim marzy każ­da dziewczyna. On nas rozumie. Pragnie nas ochraniać przed szkłem tłuczonym przed lokalnym sklepem 7 Eleven. Czy mu­szę mówić jeszcze coś więcej? (Film zawiera też kultową pio­senkę: Joe kłamie.)

Reckless

Buntownik o fatalnym pochodzeniu społecznym (Aidan Quinn) ugania się za poczciwą cheerleaderką (Daryl Hannah). Klasycz­ny przykład tego, jak nastolatki usiłują się wyzwolić od niereali­stycznych oczekiwań rodziców. (Poza tym można sobie obejrzeć sami - wiecie - co Aidana Quinna!)

Rozpaczliwie szukam Susan

Znudzona życiem na przedmieściu gospodyni domowa od­najduje mężczyznę swoich marzeń w East Village. Manifest lat osiemdziesiątych na temat umocnienia pozycji kobiet. Występuje tam w roli głównej Madonna i ta pani, która grała siostrę Roseanne, Jackie. (Aidan Quinn też tam gra, jako ten seksowny facet z East Village, tylko że akurat w tym filmie nie można sobie obejrzeć jego sami - wiecie - czego. Ale za to pokazuje tyłek!).

Zaklęta w sokoła

Urodzeni pod nieszczęśliwą gwiazdą kochankowie padają ofiarą złego zaklęcia, z którego tylko Matthew Broderick może ich wyzwolić. Rutger Hauer gra dzielnego Navarre, rycerza, któ­ry żyje tylko zemstą na człowieku, który skrzywdził jego piękną ukochaną, Isabeau, graną przez Michelle Pfeiffer. Elegancka i po­ruszająca historia miłosna. (Ale co się stało z włosami Matthew Broderickal).

Wirujący seks

Rozpuszczona nastolatka, Baby, uczy się o wiele więcej, niż tylko tańczyć cza - czę od długowłosego instruktora tańca, Johnniego, w letnim ośrodku wypoczynkowym. Klasyczna opowieść o dojrzewaniu, ulokowana w Catskills, z istotnym przesłaniem na temat amerykańskiego systemu klasowego. (Jedyny minus - nikt w tym filmie nie pokazał tyłka).

Flashdance

Alex, spawaczka za dnia i tancerka egzotyczna nocą, grana przez Jennifer Beals, jest feministką w stringach, prawdziwą Eli­zabeth Cady Stanton tańca erotycznego, która marzy o przesłu­chaniu do zespołu baletowego z Pittsburga. (Ale najpierw decy­duje się przespać ze swoim absolutnie seksownym szefem, Michaelem Nourim, i wrzucić mu przez okno wielki kamień!).

The Cutting Edge

Byty zawodnik hokejowy, ogierowaty D.B. Sweeney, tworzy parę z łyżwiarką figurową i bogatą zepsutą dziewczyną, Moirą Kelly, w mało realistycznej próbie zdobycia złotego medalu olim­pijskiego. Interesujący ze względu na strategiczne spiętrzenie seksualnego napięcia w scenach tańca na lodzie. (Na ząbkach. Na ZĄBKACH).

Some Kind of Wonderful

Zwycięstwo chłopczycy, Mary Stuart Masterson, nad pańciowatą Leą Thompson w rywalizacji o serce Erica Stolza. Jak zwykle, głębokie wejrzenie Johna Hughesa w psychikę i społecz­ne środowisko nastolatków. (Ostatni film, w którym Eric Stolz jeszcze wygląda seksownie).

Orbitowanie bez cukru

Kogo wybierze niezależna producentka filmowa, Winona Ry­der - przemądrzałego obiboka Ethana Hawke'a czy schludnego i przebojowego Bena Stillera? (A to nie jest oczywiste?).

Footloose

Przybysz spoza miasta neguje małomiasteczkowe prawa zaka­zujące tańca. W roli głównej Kevin Bacon, który ratuje Lori Singer przed jej agresywnym i prostackim chłopakiem. Film najbardziej zna­ny ze względu na scenę zebrania Komitetu Rodzicielskiego, pod­czas którego bohater grany przez Kevina Bacona udowadnia, że solidnie przygotował się do dyskusji, którą wzbogaca licznymi cyta­tami z Biblii pochwalającymi taniec. (W filmach Dzikie żądze i Czło­wiek widmo też można zobaczyć sami - wiecie - co Kevina Bacona).

Czwartek, 11 grudnia, RZ

Dzisiaj byłam z Kennym na lunchu u Big Wonga.

Właściwie nie mam na ten temat nic do powiedzenia, poza tym, że nie zaprosił mnie na Bezwyznaniowy Bal Zimowy. Co więcej, wydaje mi się, że namiętność Kenny'ego do mnie zdecy­dowanie przygasła, odkąd we wtorek sięgnęła zenitu.

Oczywiście, zaczynałam to już podejrzewać, ponieważ prze­stał dzwonić do mnie po szkole i nie miałam od niego ani jednej wiadomości na ICQ od czasu Wielkiego Wypadku na Lodowi­sku. Mówi, że to dlatego, że jest bardzo zajęty nauką do egzami­nów i tak dalej, ale ja podejrzewam coś innego:

On wie. Wie o Michaelu.

No bo tak, na dobrą sprawę, czy mógłby nie wiedzieć?

Może nie wie KONKRETNIE o Michaelu, ale musi prze­cież OGÓLNIE się domyślać, że to nie on jest światłem mojego życia.

To jest, gdybym w ogóle miała takie światło.

Nie, Kenny jest wyłącznie miły.

Doceniam to, i tak dalej, ale chciałabym, żeby zdobył się na odwagę i wreszcie coś powiedział. Cała ta uprzejmość, cała jego troskliwość sprawia, że czuję się jeszcze gorzej. To znaczy, jak ja mogłam?! Naprawdę... Jak ja mogłam kiedykolwiek się zgodzić zostać dziewczyną Kenny'ego, doskonale wiedząc, że na zabój się kocham w kimś innym? Doprawdy, Kenny powinien pójść do magazynu „Majesty” i wszystko im opowiedzieć. „Książęca zdrada”, tak mogliby zatytułować artykuł. Zrozumiałabym, gdyby tak postąpił.

Ale on tego nie zrobi. Bo jest porządnym człowiekiem.

Zamiast tego zamówił wegetariańskie pierożki na parze dla mnie, a dla siebie bułeczki z wieprzowiną (jeden pocieszający znak, który mówi mi, że Kenny nie kocha mnie już tak jak dawniej: znów zaczął jeść mięso) i rozmawiał ze mną o biologii i o tym, co się działo w czasie apelu (nie powiedziałam mu, że to ja uruchomiłam alarm, a on mnie nie pytał, więc nie musia­łam nawet zasłaniać sobie nosa). Znów wspomniał, jak bardzo mu przykro, że zraniłam się w język i zapytał, jak sobie radzę z algebrą, i zaproponował, że przyjdzie do mnie i mi pomoże, jeśli tylko chcę (Kenny zdał test zwalniający go z podstawowego kursu algebry), choć, jak wiadomo, mieszkam pod jednym da­chem z nauczycielem tego przedmiotu. Widać było wyraźnie, że on po prostu starał się być miły.

I przez to czuję się paskudnie. Ze względu na to, co będę musiała mu zrobić po egzaminach i tak dalej.

Ale na bal mnie nie zaprosił.

Nie wiem, czy to znaczy, że nie idziemy, czy też Kenny uwa­ża fakt, że idziemy razem, za coś oczywistego.

Przysięgam, ja zupełnie nie rozumiem chłopaków.

Jakby lunch nie był wystarczająco okropny, na RZ też jest fatalnie. Nie, Judith Gershner tu nie ma... Ale nie ma też Mi­chaela. Facet zniknął bez żadnych wyjaśnień. Nikt nie wie, gdzie jest. Lilly musiała powiedzieć pani Hill, kiedy ta sprawdzała obecność, że jej brat wyszedł do łazienki.

Ciekawa jestem, dokąd on naprawdę poszedł. Lilly mówi, że odkąd zaczął pisać ten swój nowy program, który Klub Kompu­terowy pokaże na Kiermaszu Zimowym, prawie go nie widuje.

Niby to żadne rewelacje, bo Michael i tak prawie nie wycho­dził ze swojego pokoju, ale w sumie... Ciekawe, czy czasami wraca do domu pouczyć się trochę.

Pewnie jednak, skoro i tak się dostał na swoją wybraną uczel­nię, nie musi się już niczym przejmować.

Poza tym, tak jak Lilly, Michael jest geniuszem. Nie musi zakuwać.

W przeciwieństwie do całej naszej reszty.

Wolałabym, żeby znów założyli drzwi do szafy z materiała­mi piśmiennymi, bo okropnie trudno jest się skoncentrować, kiedy Borys rzępoli tam na swoich skrzypcach. Lilly mówi, że to tylko jeszcze jedna próba osłabienia naszego oporu przez wła­dze szkolne, pragnące, żebyśmy w efekcie tych wysiłków stali się bezmózgimi klonami, ale ja uważam, że zrobili to tylko dla­tego, że kiedyś zapomnieliśmy wypuścić Borysa, który tkwił w szafie, dopóki nocny dozorca nie usłyszał jego żałosnych bła­gań o uwolnienie.

I na dobrą sprawę, to wina Lilly. No bo ona jest w końcu jego dziewczyną. Naprawdę powinna lepiej się nim opiekować.

PRACA DOMOWA

Algebra: test sprawdzający Angielski: praca semestralna Historia cywilizacji: test sprawdzający RZ: nic

Francuski: l'examen practique Biologia: test sprawdzający

Czwartek, 11 grudnia, 21.00

Grandmère poważnie pogięło. Dzisiaj wieczorem zaczęła mnie przepytywać z nazwisk i zakresu obowiązków wszyst­kich ministrów w rządzie taty. Nie tylko muszę dokładnie wie­dzieć, czym się zajmują, ale również jaki jest ich stan cywilny oraz pamiętać imiona i wiek ich dzieci, jeśli jakieś mają. To z tymi dziećmi mam się podobno zadawać, kiedy będę spędzała Gwiazdkę w pałacu. Pewnie wszyscy mnie znienawidzą tak samo albo jeszcze gorzej niż siostrzenica i siostrzeniec pana Gianiniego, których poznałam w czasie Święta Dziękczynienia.

Najwyraźniej od teraz wszystkie wakacje mam spędzać w to­warzystwie ludzi, którzy mnie nienawidzą.

Wiecie, chciałabym tylko powiedzieć, że to zupełnie nie moja wina, że jestem księżniczką. Nie mają prawa tak mnie nienawidzić. Zrobiłam wszystko, co w mojej mocy, żeby nadal żyć normalnie, mimo swojej książęcej pozycji. Odrzuciłam propozycje pojawie­nia się na okładce „CosmoGirl”, „Teen People”, „Seventeen”, „YM” i „Girl's Life”. Nie zgodziłam się wystąpić na TRL, żeby zademonstrować najpopularniejszy film wideo w kraju, a kiedy burmistrz pytał, czy chcę być osobą, która przyciśnie guzik, który opuszcza balon na Times Square w noc sylwestrową, powiedziałam: nie, dziękuję (Pomijając już, że Nowy Rok spędzę w Genowii, jestem przeciwna kampanii burmistrza prze­ciwko komarom, jako że pozostałości pestycydów używanych do zabijania komarów, które mogą przenosić wirus gorączki Za­chodniego Nilu, zatruły miejscową populację krabów skrzypłoczy. Tymczasem jakiś związek znajdujący się we krwi skrzypłoczy, które żyją wzdłuż całego wschodniego wybrzeża, jest używany do testowania czystości wszystkich leków i szczepio­nek stosowanych w Stanach Zjednoczonych. Kraby się regular­nie odławia, pobiera od nich jedną trzecią krwi, a potem z po­wrotem wypuszcza je do morza... Morza, które teraz je zabija. Morza, które zabija też całe mnóstwo innych skorupiaków, na przykład homary. Tak wysoki jest poziom zawartych w wodzie pestycydów).

W każdym razie, ja po prostu twierdzę, że dzieciaki, które mnie nienawidzą, powinny się trochę wyluzować, bo ja nigdy w życiu nie uganiałam się za światłami reflektorów, przed które mnie wypchnięto. Nigdy jeszcze nawet nie zwołałam własnej konferencji prasowej.

Ale odbiegam od tematu.

Sebastiano był tam, popijał aperitif i słuchał, kiedy wymie­niałam nazwisko po nazwisku (Grandmère zrobiła karty ze zdję­ciami ministrów rządu - całkiem jak te karty sprzedawane ra­zem z gumą do żucia, z których możesz uskładać sobie cały zespół Backstreet Boys, tyle że ministrowie rządowi nie noszą tylu skórzanych ciuchów). Zaczynałam już myśleć, że się pomy­liłam co do fascynacji Sebastiana modą i że może on faktycznie jest tam po to, żeby się czegoś nauczyć na późniejsze czasy, kie­dy już mnie wepchnie pod nadjeżdżającą limuzynę, czy coś.

Ale kiedy Grandmère przerwała, żeby odebrać telefon od swojego starego przyjaciela, generała Pinocheta, Sebastiano za­czął mi zadawać te wszystkie pytania o modę, to znaczy jakie ubrania lubimy nosić, ja i moi przyjaciele. Jaka jest moja opi­nia, chciał wiedzieć, na temat spodni z aksamitnego streczu? Obcisłych topów ze spandeksu? Cekinów?

Powiedziałam mu, że to wszystko jest okay, no wiecie, na przykład jako stroje na Halloween albo w Jersey City, ale że tak ogólnie, w codziennych sytuacjach, wolę bawełnę. Jakby trochę przygasł, więc powiedziałam mu, że moim zdaniem pomarań­czowy będzie naprawdę nowym różem, co go z miejsca roz­chmurzyło, i zrobił parę zapisków w notesie, z którym się nigdy nie rozstaje. Pomyślałam sobie teraz, że to zupełnie tak jak ja.

Kiedy Grandmère wróciła od telefonu, poinformowałam ją - całkiem dyplomatycznie, chciałabym dodać - że biorąc pod uwa­gę, jakie postępy zrobiłyśmy przez ostatnie trzy miesiące, czuję, że jestem już doskonale przygotowana do zbliżającego się wy­stąpienia przed narodem Genowii i że moim zdaniem w przy­szłym tygodniu nie musimy mieć lekcji, bo czeka mnie PIĘĆ egzaminów semestralnych, do których muszę się jeszcze przy­gotować.

Ale Grandmère totalnie się tym wkurzyła! Zaczęła mówić:

- A skąd ty sobie wytrzasnęłaś pomysł, że twoja szkolna edukacja jest ważniejsza niż przygotowanie do roli głowy pań­stwa? Od ojca, jak przypuszczam. Dla niego zawsze tylko: wy­kształcenie, wykształcenie, wykształcenie. Nie zdaje sobie spra­wy, że wykształcenie nie jest ani w przybliżeniu tak ważne jak maniery.

- Grandmère - odparłam - jeżeli mam rządzić Genowią jak należy, potrzebuję wykształcenia.

Tym bardziej, że zamierzam urządzić w pałacu wielkie schroni­sko dla zwierząt. Ale i tak nie będę mogła tego zrobić, dopóki Grandmère żyje, więc nie widzę powodu, żeby jej o tym teraz wspo­minać. .. To znaczy, ja w ogóle nie zamierzam jej o tym wspominać.

Grandmère wypowiedziała parę francuskich przekleństw, co nie było z jej strony zachowaniem w stylu księżnej wdowy, jeśli chcecie znać moją opinię. Na szczęście właśnie wtedy tata wszedł do środka, szukając swojego medalu powietrznych sił zbrojnych Genowii, bo wybierał się do ambasady na jakiś obiad na szczy­cie. Opowiedziałam mu o swoich egzaminach i o tym, że na­prawdę potrzebuję przerwy od lekcji etykiety, żeby się przygoto­wać, a on stwierdził:

- Tak, naturalnie.

A kiedy Grandmère zaprotestowała, dodał tylko:

- Na litość boską, jeżeli do tej pory nie załapała o co chodzi, nigdy się nie połapie.

Grandmère zacisnęła usta i nie dodała już nic więcej. Seba­stiano wykorzystał ten moment i zapytał mnie, co sądzę na te­mat sztucznego jedwabiu. Powiedziałam mu, że nic nie sądzę.

Chociaż raz mówiłam prawdę.

Piątek, 12 grudnia, godzina wychowawcza

LISTA RZECZY DO ZROBIENIA:

1. Przestać tyle myśleć o Michaelu, zwłaszcza wtedy, kiedy powinnam się uczyć.

2. Przestać mówić Grandmère cokolwiek o moim życiu oso­bistym.

3. Zacząć się zachowywać bardziej:

a. dojrzale,

b. odpowiedzialnie,

c. jak księżniczka.

4. Przestać obgryzać paznokcie.

5. Spisać wszystko, co mama i pan G. powinni wiedzieć o opiece nad Grubym Louie, kiedy ja wyjadę.

6. PREZENTY Z OKAZJI GWIAZDKI/CHANUKI!

7. Przestać oglądać Słoneczny patrol, zamiast się uczyć.

8. Przestać grać w Pod - Racera, zamiast się uczyć.

9. Przestać słuchać muzyki, zamiast się uczyć.

10. Zerwać z Kennym.

Piątek, 12 grudnia, gabinet dyrektor Gupty

No cóż, to już potwierdzone oficjalnie:

Ja, Mia Thermopolis, jestem młodocianą przestępczynią.

Poważnie. Okazuje się, że włączenie tego alarmu przeciwpo­żarowego to był zaledwie początek.

Naprawdę nie wiem, co we mnie ostatnio wstąpiło. To zu­pełnie tak, że im bliżej jestem wyjazdu do Genowii i wypełnie­nia po raz pierwszy swoich oficjalnych obowiązków księżniczki, tym mniej się zachowuję jak księżniczka.

Ciekawe, czy mnie wyrzucą ze szkoły.

Jeśli tak się stanie, będzie to straszna niesprawiedliwość. To Lana zaczęła. Siedziałam sobie na algebrze, słuchając jak pan Gianini opowiadał o płaszczyźnie współrzędnych, kiedy nagle Lana odwróciła się na swoim krześle i podłożyła mi pod. sam nos egzemplarz „USA Today”. A tam krzyczał nagłówek:

OSTATNIE BADANIE OPINII PUBLICZNEJ

Najbardziej popularni młodzi przedstawiciele

rodzin królewskich

Pięćdziesiąt siedem procent czytelników twierdzi, że książę William jest ich ulubionym młodym przedstawicielem brytyjskiej rodziny królewskiej, podczas gdy młodszy brat Willa, Harry, otrzymał 28 procent głosów. Nasza własna, amerykańska księż­niczka, Mia Renaldo z Genowii, zajęła trzecie miejsce, uzy­skując 13 procent głosów, a córki księcia Andrzeja i Sarah Fergusson, Beatrice i Eugenie, zamykają listę, każda otrzymując 1 procent głosów.

Powody uzasadniające trzecie miejsce księżniczki Mii? „Nie­zbyt komunikatywna” - to najczęstsza odpowiedź. Co ciekawe, uważa się, że księżniczka Mia jest równie nieśmiała, jak księżna Diana - matka Williama i Harry'ego - w czasach, kiedy po raz pierwszy znalazła się w ostrym świetle reflektorów mediów.

Księżniczka Mia, która dopiero niedawno dowiedziała się, że jest następczynią tronu Genowii, niewielkiego księstwa po­łożonego na Lazurowym Wybrzeżu, ma w przyszłym tygodniu odbyć swoją pierwszą oficjalną podróż do tego kraju. Przedsta­wiciel księżniczki stwierdził, że Mia oczekuje tej wizyty „z ogrom­ną niecierpliwością”. Księżniczka będzie kontynuowała swoją edukację w Ameryce, a w Genowii spędzać będzie jedynie let­nie miesiące.

Przeczytałam ten głupi artykuł, a potem oddałam gazetę Lanie.

- I co z tego? - szepnęłam do niej.

- A to - odszepnęła Lana - że zastanawiam się, ile zyskasz na popularności - zwłaszcza wśród obywateli Genowii - kiedy odkryją, że ich przyszła władczyni zabawia się włączaniem alar­mów przeciwpożarowych, kiedy nic się nie pali.

Oczywiście, tylko zgadywała. Nie mogła mnie widzieć. Chy­ba że...

Chyba że Justin Baxendale się zorientował! No wiecie, sko­ro widział mnie na korytarzu tuż przed uruchomieniem alar­mu - i jeśli wspomniał o tym Lanie...

Nie. To niemożliwe. Leżę tak daleko poza sferą zaintereso­wań Justina Baxendale'a, że chyba dla niego nie istnieję. Nic Lanie nie powiedział. Lana, tak jak pan G., najwyraźniej do­strzegła podejrzany zbieg okoliczności w tym, że tej fatalnej śro­dy alarm przeciwpożarowy odezwał się dwie minuty po tym, jak zostałam wypuszczona z klasy do łazienki.

Nieważne. Chociaż mogła tylko zgadywać, wydało mi się, że wszystko wie i że nigdy już nie da mi spokoju.

Naprawdę nie wiem, co mi odwaliło. Nie umiem stwierdzić, czy to:

A. stres związany z egzaminami,

B. moja zbliżająca się podróż do Genowii,

C. ta sprawa z Kennym,

D. fakt, że kocham się w facecie, który chodzi z muszką owocową w ludzkiej skórze,

E. fakt, że moja matka wkrótce urodzi dziecko mojemu nauczycielowi algebry,

F. fakt, że Lana dręczyła mnie praktycznie przez całe życie i w zasadzie uchodziło jej to na sucho, czy też

G. wszystko razem.

Cokolwiek było powodem, straciłam panowanie nad sobą. Zwyczajnie mnie poniosło. Sięgnęłam po telefon komórkowy Lany, który leżał na jej stoliku tuż obok kalkulatora.

I zanim się zorientowałam, co robię, położyłam ten maleńki różowy gadżecik na podłodze i zgniotłam go na proch swoim butem wojskowym w rozmiarze czterdzieści jeden.

Trudno chyba mieć pretensje do pana G., że wysłał mnie do gabinetu dyrektorki.

Mimo to - od własnego ojczyma oczekiwałabym odrobiny współczucia.

O kurczę. Idzie dyrektor Gupta.

Piątek, 12 grudnia, 17.00, poddasze

No dobra, stało się. Jestem zawieszona.

Zawieszona. Wierzyć mi się nie chce. JA! Mia Thermopolis! Co się ze mną dzieje? Byłam kiedyś takim dobrym dziec­kiem!

Wprawdzie to tylko jeden dzień, ale zawsze. Przecież to już na stałe trafi do moich akt! Co powiedzą ministrowie rządu Genowii?

Zamieniam się w Courtney Love.

No dobrze, ja wiem, dostanę się na studia, mimo że w pierw­szym semestrze pierwszej klasy liceum zostałam na jeden dzień zawieszona w prawach ucznia, ale to jest takie totalnie żenują­ce! Dyrektor Gupta potraktowała mnie, jakbym była jakąś KRYMINALISTKĄ, czy kimś takim.

A wiecie, co się mówi: potraktuj kogoś jak kryminalistę, a wkrótce skończy jako kryminalista. Przynajmniej wydaje mi się, że tak mówią. Jak tak dalej pójdzie, nie zdziwcie się, jeżeli niedługo zacznę nosić podarte kabaretki i farbować włosy na czarno. Może nawet nauczę się palić i przekłuję sobie każde ucho dwoma kolczykami. A potem zrobią o mnie film telewizyjny i za­tytułują go Księżniczka skandalistka. Pokażą w nim, jak podcho­dzę do księcia Williama i mówię: „No i kto jest teraz najpopu­larniejszą koronowaną głową, dupku?”, a potem walę go z byka w brzuch, albo coś.

Tyle że za pierwszym razem, kiedy mi przekłuwano uszy, omal nie zemdlałam, a palenie jest naprawdę szkodliwe dla zdro­wia, i zawsze uważałam, że to musi boleć, kiedy się kogoś wali z byka. Boleć walącego.

Chyba mimo wszystko nie stanowię obiecującego materiału na młodocianego przestępcę.

Mój tata też tak uważa. Jest absolutnie zdecydowany napu­ścić na dyrektor Guptę genowiańskich prawników. Jedyny pro­blem, oczywiście, leży w tym, że ja mu nie chcę powiedzieć - ani nikomu innemu, skoro już o tym mowa - co takiego zrobiła mi Lana, że w efekcie zaatakowałam jej telefon. Trochę ciężko jest udowodnić, że atak został sprowokowany, kiedy atakujący nie chce wyjawić, na czym polegała prowokacja. Tata męczył mnie przez dość długą chwilę, kiedy przyjechał odebrać mnie ze szkoły, po tym jak dostał Pilny Telefon Od Dyrektor Gupty. Nie chciałam mu powiedzieć, a Lars zrobił fatalnie obojętną minę, więc tata stwierdził w końcu: „Jak chcesz” i zacisnął usta w ta­ki charakterystyczny sposób. Zawsze tak robi, kiedy Grandmère wypije trochę za dużo sidecara i zaczyna go nazywać Papą Kulą Bilardową.

Ale jak mogłabym mu wyznać, co powiedziała mi Lana? Gdybym to zrobiła, wszyscy wiedzieliby, że jestem winna nie jednego przestępstwa, ale dwóch!

W każdym razie, teraz jestem już w domu i oglądam z mamą Lifetime Channel. Odkąd zaszła w ciążę, nie maluje już tyle w swojej pracowni. To dlatego, że czuje się ciągle wyczerpana, a odkryła, że dość trudno jest malować na leżąco. Szkicuje więc sporo w łóżku, głównie robi rysunki ołówkiem Grubemu Louie, który chyba jest zadowolony, że ktoś z nim siedzi przez cały dzień w domu. Godzinami wyleguje się u niej na łóżku i obserwuje przez okno jej pokoju gołębie na drabince przeciwpożarowej.

Ale skoro dzisiaj jestem w domu, mama na odmianę mnie zrobiła parę szkiców. Uważam, że rysuje mi za szerokie usta, ale nic jej nie mówię, bo pan Gianini i ja odkryliśmy, że lepiej jest nie sprawiać mamie przykrości w jej obecnym stanie rozchwiania hor­monalnego. Najlżejsza uwaga - choćby niewinne pytanie, czemu zostawiła rachunek za telefon w pojemniku na warzywa w lodów­ce - może ją doprowadzić do godzinnego ataku płaczu.

Kiedy mnie rysowała, oglądałam świetny film pod tytułem Mamo, czy mogę z nim sypiać? Tori Spelling, znana z Beverly Hills 90 210 gra dziewczynę, która ma chłopaka ze skłonno­ściami do przemocy. Naprawdę nie rozumiem, czemu jakakol­wiek dziewczyna miałaby chodzić z chłopakiem, który ją bije, ale mama twierdzi, że to kwestia szacunku dla samej siebie i związku, jaki się miało z własnym ojcem. Tyle że moja mama sama nie ma aż tak rewelacyjnego związku z dziadkiem, a prze­cież gdyby jakikolwiek facet próbował ją kiedyś źle potrakto­wać, można się założyć, że trafiłby dzięki niej do szpitala, więc sami widzicie.

Mama rysowała i próbowała ze mnie wyciągnąć, jak doszło do tego, że brutalnie zaatakowałam komórkę Lany. Łatwo było się domyślić, że usiłuje odegrać taką idealną telewizyjną mamusię.

Chyba jednak podziałało, bo w pewnej chwili ni stąd, ni zo­wąd zorientowałam się, że opowiadam jej wszystko: całą prawdę o Kennym, o tym, że nie lubię się z nim całować, i o tym, że on to powiedział kolegom, i o tym, jak planuję z nim zerwać, kiedy tylko skończą się egzaminy.

A gdzieś po drodze wspomniałam o Michaelu i Judith Ger­shner, i o Tinie, i o kartkach pocztowych, i o Kiermaszu Zimo­wym, i o Lilly i jej nowej organizacji, i o tym, że zostałam se­kretarką tej organizacji, i właściwie o wszystkim, tylko nie o tym, że włączyłam alarm przeciwpożarowy.

W pewnej chwili mama przestała rysować i już tylko patrzy­ła na mnie.

A wreszcie, kiedy skończyłam, stwierdziła:

- Wiesz, czego moim zdaniem potrzebujesz?

A ja spytałam:

- Czego?

A ona odpowiedziała:

- Wakacji.

I zrobiłyśmy sobie wakacje, tam u niej na łóżku. Nie pozwo­liła mi wrócić do nauki. Kazała mi za to zamówić pizzę i razem obejrzałyśmy przyjemną, chociaż zupełnie nieprawdopodobną końcówkę Mamo, czy mogę z nim sypiać?, a po tym filmie puścili, ku naszej wspólnej radości, Zemstę Piękności. Courtney Thorne - Smith gra tam małomiasteczkową lalę ze Środkowego Zacho­du, która rozbija się po okolicy różowym cadillakiem, nosi kol­czyki w kształcie wielkich kółek i zabija takie dziewczyny jak Tracey Gold (mocno posunięta w anoreksji od czasów serialu Dzieciaki, kłopoty i my) za podrywanie jej chłopaka.

Przez chwilę na łóżku mamy czułam się zupełnie jak za dobrych starych czasów. No wiecie, zanim mama poznała pana Gianiniego, a ja odkryłam, że jestem księżniczką.

Ale tylko przez chwile, bo przecież nie jest jak za dawnych czasów. Bo teraz ona jest w ciąży, a ja zostałam zawieszona w pra­wach ucznia.

Ale po co narzekać?

Piątek, 12 grudnia, 20.00, poddasze

O mój Boże. Właśnie sprawdziłam pocztę elektroniczną. Za­sypują mnie wspierające maile od przyjaciół!

Wszyscy chcą mi pogratulować zdecydowanej postawy wo­bec Lany Weinberger. Współczują mi zawieszenia w prawach ucznia i zachęcają mnie, żebym dzielnie trwała w swojej deter­minacji i nie uginała się pod presją dyrekcji (Jakiej determina­cji? Jakiej presji? Ja przecież tylko zniszczyłam czyjś telefon. To nie miało nic wspólnego z dyrekcją szkoły). Lilly posunęła się tak daleko, że porównała mnie do Marii Stuart, królowej szkockiej, która została uwięziona a potem ścięta przez Elżbie­tę.

Zastanawiam się, co by Lilly pomyślała, gdyby wiedziała, dlaczego rozwaliłam ten telefon. To znaczy, gdyby wiedziała, że to ja włączyłam alarm przeciwpożarowy, który zrujnował zorga­nizowany przez nią strajk.

Lilly mówi, że to kwestia zasad i że zostałam zawieszona za to, że nie zgodziłam się odstąpić od swoich przekonań. Ale tak naprawdę zostałam zawieszona za zniszczenie czyjejś prywatnej własności - a zrobiłam to tylko po to, by odwrócić uwagę od innego przestępstwa, które popełniłam.

Jednak nikt poza mną tego nie wie. No cóż, poza mną i La­ną. A przecież nawet ona nie wie na pewno, dlaczego rozdepta­łam jej telefon. Przecież to mógł być jeden z tych niczym nie­uzasadnionych aktów przemocy, które zdarzają się codziennie.

Jednak wszyscy inni upatrują w tym aktu wielkiej politycz­nej odwagi. Jutro, na pierwszym spotkaniu Uczniów Przeciwko Makdonaldyzacji Liceum imienia Alberta Einsteina moja spra­wa zostanie przedstawiona jako przykład jednej z wielu niespra­wiedliwych decyzji dyrektor Gupty.

Jutro chyba zachoruję na typową „dwudniową chrypkę”.

W każdym razie odpisałam wszystkim, dziękując im bar­dzo za poparcie i prosząc, żeby zanadto nie rozdmuchiwali tej sprawy. Bo prawdę mówiąc, nie jestem dumna z tego, co zrobi­łam. O wiele bardziej wolałabym NIE zrobić tego i zostać w szkole.

Jedna jaśniejsza nuta: Michael najwyraźniej dostaje kartki, które mu wysyłam. Tina dzisiaj przechodziła obok jego szafki po WF - ie i widziała, jak wyjmował ostatnią z nich i chował ją do plecaka! Niestety, według Tiny, nie miał na twarzy wyrazu namiętnego zachwytu i wrzucając kartkę do torby, wcale nie spo­glądał na nią czule. Nawet nie chował jej specjalnie ostrożnie - Tina z przykrością mnie poinformowała, że potem wsadził do plecaka swojego laptopa, niewątpliwie gniotąc przy tym kartkę.

Ale potem Tina pośpieszyła z zapewnieniem, że nie zrobił­by tego, gdyby wiedział, że to jest kartka ode mnie, Mii! Może gdybym ją podpisała...

Przecież gdybym ją podpisała, Michael dowiedziałby się, że go lubię! Więcej nawet, wiedziałby, że go kocham, bo o ile pa­miętam, to słowo zostało wymienione w przynajmniej jednej z nich. A jeśli on nie czuje tego samego co ja? Co za wstyd! O wiele gorszy, niż zostać zawieszonym w prawach ucznia.

Och nie! Kiedy pisałam te słowa, dostałam wiadomość na ICQ od samego Michaela - niesamowite prawda? Tak bardzo się wystraszyłam, że wrzasnęłam i przeraziłam Grubego Louie, który spał mi właśnie na kolanach. Kot wbił mi wszystkie pazu­ry w nogę i teraz całe udo mam głęboko podrapane.

Michael napisał:

CracKing: HEJ, THERMOPOLIS, CO JA TU SŁYSZĘ? PODOBNO JESTEŚ ZAWIESZONA?

Odpowiedziałam:

GrLouie: TYLKO NA JEDEN DZIEŃ.

CracKing: A CO ZROBIŁAŚ?

GrLouie: ROZWALIŁAM KOMÓRKĘ PEWNEJ CHEERLEADERKI.

CracKing: RODZICE MUSZĄ BYĆ Z CIEBIE DUMNI.

GrLouie: NAWET JEŚLI TAK, CAŁKIEM NIEŹLE TO UKRYWAJĄ.

CracKing: MASZ SZLABAN?

GrLouie: DZIWNE, ALE NIE. ATAK NA KOMÓRKĘ ZO­STAŁ SPROWOKOWANY.

CracKing: NO WIĘC NADAL WYBIERASZ SIĘ NA ZIMOWY KIERMASZ W PRZYSZŁYM TYGODNIU?

GrLouie: JAKO SEKRETARKA UCZNIÓW PRZECIWKO MAKDONALDYZACJI LICEUM IMIENIA ALBERTA EINSTEINA CHYBA BĘDĘ MUSIAŁA. TWOJA SIOSTRA CHCE, ŻEBYŚMY ZROBILI TAM WŁASNE STOISKO.

CracKing: CAŁA LILLY. WIECZNIE WALCZY Z WIATRAKAMI.

GrLouie: MOŻNA TO I TAK UJĄĆ.

Pewnie rozmawialibyśmy dłużej, ale dokładnie wtedy moja mama wydarła się z kuchni, żebym zwolniła linię, bo ona czeka na telefon od pana Gianiniego, który - co dziwne - jeszcze nie wrócił do domu ze szkoły, chociaż już dawno minęła pora obia­du. Więc się wylogowałam.

Michael już drugi raz pytał, czy przyjdę na ten Kiermasz Zimowy. O co mu chodzi?

Piątek, 12 grudnia, 21.00, poddasze

Teraz już wiemy, czemu pan G. tak się spóźniał z powrotem do domu:

W drodze ze szkoły poszedł kupić choinkę.

I to nie byle jaką choinkę, ale czterometrowe drzewko, które u podstawy ma chyba ze dwa metry średnicy.

Oczywiście, nie powiedziałam niczego niemiłego, bo mama była taka szczęśliwa i podekscytowana tą choinką, i natychmiast wyciągnęła wszystkie swoje choinkowe ozdoby ze Zmarłymi Sła­wami (mama nie wiesza na choince ślicznych okrągłych bombek ani łańcuchów, jak normalni ludzie. Zamiast tego maluje na kawałkach blachy portrety sławnych ludzi, którzy umarli w da­nym roku, i wiesza je na drzewku. To dlatego mamy chyba jedy­ną choinkę w Ameryce Północnej, na której wiszą podobizny Richarda i Pat Nixonów, Elvisa, Audrey Hepburn, Kurta Cobaina, Jima Hensona, Johna Belushiego, Rocka Hudsona, Aleca Guinnessa, Divine, Johna Lennona i wielu, wielu innych).

A pan Gianini co chwila zerkał w moją stronę, żeby się prze­konać, czy i ja jestem uszczęśliwiona. Powiedział, że kupił cho­inkę, bo uznał, że miałam fatalny dzień i nie chciał, żeby był do końca całkiem zepsuty.

Pan G., oczywiście, nie ma zielonego pojęcia o temacie mo­jej pracy semestralnej z angielskiego.

Co ja miałam powiedzieć? Przecież on już zadał sobie trud i kupił to drzewko, a wiecie, że choinka takich rozmiarów musiała kosztować majątek. I chciał nam zrobić przyjemność. Naprawdę.

Jednak wolałabym, żeby ludzie w tym domu konsultowali się czasem ze mną, zanim po prostu pójdą i coś zrobią. Naj­pierw ten cały numer z ciążą, teraz znów choinka. Gdyby pan G. zapytał mnie o zdanie, powiedziałabym mu: „Chodźmy do Big Kmart albo do Astor Place i kupmy ładną sztuczną choinkę, żeby nie przykładać ręki do zniszczenia naturalnego środowiska życiowego misiów polarnych”, jasne?

Tylko że on mnie nie zapytał.

A prawda jest taka, że nawet gdyby spytał, moja mama ni­gdy by się na to nie zgodziła. Jej ulubione zajęcie podczas Boże­go Narodzenia to położyć się na podłodze z głową pod choinką, patrzeć w górę przez gałęzie i wdychać zapach żywicy. Mówi, że to jej przypomina dzieciństwo spędzone w Indianie i że to jest jedyne wspomnienie, które lubi.

Trudno myśleć o misiach polarnych, kiedy twoja matka mówi ci coś takiego.

Sobota, 13 grudnia, 14.00
mieszkanie Lilly

No cóż, pierwsze spotkanie Uczniów Przeciwko Makdonaldyzacji Liceum imienia Alberta Einsteina okazało się kompletną klapą.

Po prostu nikt się nie pojawił, oprócz mnie i Borysa Pelkowskiego. Trochę mi przykro, że Kenny nie przyszedł. Bo jeśli naprawdę mnie tak kocha, jak twierdzi, to chyba powinien wy­korzystać każdą okazję, żeby przebywać w moim towarzystwie, nawet takie nudne spotkanie Uczniów Przeciwko Makdonaldyzacji Liceum imienia Alberta Einsteina.

Ale widocznie nawet miłość Kenny'ego ma swoje granice. Powinnam była dawno zrozumieć, skoro do Bezwyznaniowego Balu Zimowego zostało dokładnie sześć dni, a Kenny NADAL NIE ZAPYTAŁ MNIE, CZY CHCĘ Z NIM PÓJŚĆ.

Oczywiście, nie martwię się tym, skąd. W końcu dziewczy­na, która włącza alarm przeciwpożarowy ORAZ unicestwia te­lefon komórkowy Lany Weinberger, nie będzie się martwiła, że nie ma partnera na jakiś głupi bal.

No dobra, martwię się.

Ale nie na tyle, żeby zabawić się w Sadie Hawkins i pierw­sza go zaprosić.

Lilly zupełnie nie jest w stanie się pogodzić z tym, że nikt poza mną i Borysem nie pojawił się na zebraniu. Próbowałam jej tłumaczyć, że wszyscy są za bardzo zajęci nauką do egzami­nów, żeby przejmować się teraz innymi sprawami, ale ona tego nie przyjmuje do wiadomości. W tej właśnie chwili siedzi na tapczanie, a Borys coś do niej mówi uspokajającym tonem. Bo­rys jest dosyć obrzydliwy - z tymi swoimi swetrami, które za­wsze wsadza w spodnie i z tym dziwacznym aparacikiem, który mu każe nosić ortodonta - ale łatwo się zorientować, że on Lilly kocha. No bo wystarczy popatrzeć na czułe spojrzenie, jakim ją obrzuca, kiedy ona odgraża się, że zadzwoni do swojego lokalne­go kongresmana.

Serce mnie boli, kiedy patrzę, jak Borys patrzy na Lilly.

Chyba jestem zazdrosna. Chcę, żeby jakiś chłopak w ten sposób patrzył na MNIE. I wcale nie myślę tu o Kennym. My­ślę o chłopaku, którego ja też bym lubiła, bardziej niż przyja­ciela.

Mam tego dosyć. Pójdę do kuchni zobaczyć, co robi Maya, gosposia Moscovitzów. Nawet pomaganie w zmywaniu naczyń jest lepsze niż to.

Sobota, 13 grudnia, 14.30,
mieszkanie Lilly

Mai nie znalazłam w kuchni. Była tutaj, w pokoju Michae­la, i odkładała na miejsce jego szkolny mundurek, który właśnie skończyła prasować. Maya chodzi po pokoju, zbiera rze­czy Michaela i opowiada mi o swoim synu, Manuelu. Dzięki pomocy doktorostwa Moscovitz Manuela ostatnio zwolniono z więzienia w Republice Dominikany, gdzie niesłusznie go zamk­nięto jako podejrzanego o popełnienie zbrodni stanu. Teraz Ma­nuel organizuje swoją własną partię polityczną, a Maya wprost pęka z dumy, choć oczywiście martwi się, że on może znów skoń­czyć w więzieniu, jeżeli trochę nie stonuje swoich antyrządo­wych wypowiedzi.

Manuel i Lilly mają chyba ze sobą wiele wspólnego.

Historie Mai o Manuelu są zawsze interesujące, ale o wiele bardziej ciekawie jest po prostu być w pokoju Michaela. Wcho­dziłam tu już wcześniej, oczywiście, ale nigdy pod jego nieobec­ność. (Siedzi w szkole, mimo że jest sobota, i pracuje w pracowni komputerowej nad swoim projektem na kiermasz - najwyraźniej szkolne łącze jest szybsze niż jego własne. Poza tym, jak przy­puszczam - chociaż niechętnie o tym myślę - on i Judith Gersh­ner mogą wtedy do woli zabawiać się w ściąganie... plików, bez obawy interwencji rodzicielskiej).

No więc leżę na łóżku Michaela, a Maya kręci się wkoło, składa koszule i mruczy coś na temat cukru, jednego z głów­nych produktów eksportowych w jej ojczyźnie, który najwyraź­niej stanowi źródło pewnych nieporozumień w partii politycz­nej jej syna, gdy tymczasem pies Michaela, Pawłów, siedzi obok mnie i dyszy mi w twarz. Nie mogę się powstrzymać od myśli: TAK WŁAŚNIE JEST BYĆ MICHAELEM. TO WIDZI MICHAEL, KIEDY W NOCY SPOGLĄDA NA SUFIT (poprzylepiał na nim fosforyzujące gwiazdki w kształcie spiralnej ga­laktyki Andromedy), A TAK PACHNIE POŚCIEL MICHA­ELA (zapachem wiosennej świeżości, dzięki płynowi do płukania używanemu przez Mayę) i TAK WŁAŚNIE WYGLĄDA BIUR­KO MICHAELA, KIEDY PATRZY SIĘ NA NIE Z ŁÓŻKA.

O, patrząc na jego biurko, właśnie coś zauważyłam. To jed­na z moich kartek! Ta z truskawką!

Nie znajduje się na żadnym eksponowanym miejscu, nie, nie. Po prostu leży na jego biurku. Ale hej! To o wiele lepiej, niż gdyby leżała zmięta na dnie plecaka. Widać jednak te kartki coś dla niego znaczą, skoro nie zakopał ich pod stosami innego śmiecia na swoim biurku - podręcznikami DOS - a i literatury antymicrosoftowej - albo, co gorsza, nie powyrzucał ich.

To mnie trochę podnosi na duchu.

Oho, właśnie słyszałam, jak stuknęły drzwi wejściowe. Mi­chael??? Czy państwo doktorostwo Moscovitz??? Lepiej się stąd wyniosę. Nie na darmo Michael wywiesił na drzwiach tabliczkę z napisem: Wchodzisz na własną odpowiedzialność.

Sobota, 13 grudnia, 15.00, u Grandmère

Chcielibyście wiedzieć, jakim cudem znalazłam się nagle w apartamencie Grandmère w hotelu Plaza?

No cóż, powiem wam.

Zdarzyła się katastrofa, a jej sprawcą jest Sebastiano.

Oczywiście, zawsze podejrzewałam, że Sebastiano nie jest niewiniątkiem o słodkim usposobieniu, za jakie usiłuje ucho­dzić. Teraz jednak wygląda na to, że jedyna zbrodnia, z którą Sebastiano może mieć jakiś bliższy związek, to mord popełniony na jego osobie. Bo jeśli mój tata kiedykolwiek dostanie go w swoje ręce, Sebastiano jest po prostu martwym projektantem mody.

Staram się patrzeć obiektywnie, ale naprawdę wydaje mi się, że wolałabym już sama zostać zamordowana. To znaczy, była­bym wtedy nieżywa i tak dalej - trochę smutne - zwłaszcza że wciąż nie zdążyłam spisać tych instrukcji co do opieki nad Gru - i bym Louie w czasie mojej nieobecności - ale przynajmniej nie musiałabym w poniedziałek pokazywać się w szkole.

A jak ja mam się pokazać w szkole w poniedziałek, wiedząc, że każdy z moich kolegów z klasy widział dodatek, który załą­czono do „Sunday Timesa”? Dodatek, w którym jest ze dwa­dzieścia MOICH zdjęć, jak stoję przed trzema wysokimi lustra­mi w sukienkach od Sebastiana, a nad całością biegnie tytuł: Moda godna księżniczki. Wielki tytuł. Daje po oczach.

Och tak, ja nie żartuję. Moda godna księżniczki.

Chyba go właściwie nie winię. To znaczy Sebastiana. Przy­puszczam, że trudno mu się było oprzeć podobnej pokusie. Przede wszystkim jest przecież biznesmenem, a kiedy ma się księżniczkę za modelkę swoich sukienek... No cóż, niezła rekla­ma, prawda?

Bo wiadomo, że inne gazety odkupią tę historię. No wiecie: „Księżniczka Genowii Debiutuje Jako Modelka”. Tego typu nu­mery.

Więc za pomocą pojedynczej serii zdjęć Sebastiano zyska międzynarodowy rozgłos dla swojej nowej linii ubrań.

I to wygląda tak, jakbym ja tę linię ubrań promowała.

Grandmère nie rozumie, czemu tata i ja jesteśmy tak poru­szeni. No cóż, chyba rozumie, czemu tata jest poruszony. Zna­cie to całe: „Moja córka została wykorzystana!” Ona tylko nie może pojąć, czemu JA jestem taka przygnębiona.

- Wyglądałaś prześlicznie - powtarza mi co chwila.

Tak. Jakby to coś zmieniało.

Grandmère uważa, że przesadzam. Ludzie kochani! Czy ja kiedykolwiek aspirowałam do pójścia w ślady Claudii Schiffer? Nie przypominam sobie. Moda akurat nie jest tym, co mnie pasjonuje. Mnie obchodzi ochrona środowiska! Prawa zwierząt! KRABY!!!!!!!

Ludzie mi nie uwierzą, że nie pozowałam dobrowolnie do tych zdjęć. Ludzie pomyślą, że się sprzedałam. Ludzie uznają mnie za bezmyślną snobkę i do tego modelkę.

Wolałabym już raczej, żeby mnie uważali za młodocianą przestępczynię, mówię wam.

Kiedy usłyszałam, jak otworzyły się frontowe drzwi do mieszkania Moscovitzów i uciekłam z pokoju Michaela, nie miałam zielonego pojęcia, że przywitają mnie takie katastrofal­ne wieści. Przecież to tylko rodzicie Lilly wrócili z siłowni, gdzie spotkali się ze swoimi prywatnymi trenerami. Potem wstąpili gdzieś na kawę i poczytali sobie niedzielną edycję „Timesa”, której spore fragmenty, nie wiedzieć czemu, dostarczane są w so­botę, jeżeli ma się prenumeratę.

No więc otworzyli gazetę, a tu proszę - księżniczka Genowii prezentująca świetną wiosenną kolekcję jakiegoś nowego pro­jektanta. Co za niespodzianka.

Totalnie zgłupiałam, kiedy pogratulowali mi startu do ka­riery w charakterze modelki.

- Co takiego?! - spytałam.

Więc Lilly i Borys przyglądali mi się ciekawie, a państwo doktorostwo Moscovitz pokazali mi gazetę.

W środku, w całej swojej kolorowej okazałości, był ten do­datek.

Nie mam zamiaru kłamać i twierdzić, że źle wyglądałam. Wiecie, wzięli wszystkie te fotki, które pstryknęły mi asystentki Sebastiana, kiedy usiłowałam się zdecydować, co włożę na moje wystąpienie do obywateli Genowii, i umieścili je na purpuro­wym tle. Nie uśmiecham się na tych zdjęciach, nic takiego. Po prostu oglądam samą siebie w lustrze, najwyraźniej zastanawia­jąc się w myślach: „Hm, czy mogłabym jeszcze bardziej przypo­minać chodzącą wykałaczkę?”

Ale oczywiście, jeżeli ktoś mnie nie zna i nie wie DLACZE­GO przymierzałam te wszystkie sukienki, wydam mu się ja­kimś dziwadłem, które o wiele ZA BARDZO przejmuje się swo­im wyglądem i odświętnymi strojami.

I dokładnie jako taka osoba zawsze chciałam być postrzega­na, tak?

OTÓŻ NIE!!!

Muszę przyznać, jestem nieco urażona. Kiedy zadawał mi te wszystkie pytania na temat Michaela, myślałam, że się jakoś dogadaliśmy, ale teraz widzę, że jednak nie. Nie, jeżeli mógł mi zrobić coś takiego, to znaczy, że nie.

Mój tata już zadzwonił do „Timesa” i zażądał, żeby wycofali dodatek ze wszystkich egzemplarzy, które nie zostały jeszcze sprzedane. Zadzwonił do recepcji w Plaza i kazał im wpisać Sebastiana na czarną listę jako persona non grata, co oznacza, że kuzyn księcia Genowii nie będzie mógł wejść na teren będący własnością hotelu.

Pomyślałam, że to dość okrutne, ale i tak mniej okrutne niż to, co tata zamierzał zrobić najpierw, to znaczy zadzwonić do nowojorskiej policji i złożyć skargę na Sebastiana za wykorzy­stanie podobizny osoby nieletniej bez zgody jej rodziców. Na szczęście Grandmère go powstrzymała. Powiedziała, że dość już udziału mediów w tej sprawie i nie trzeba do tego dodawać jesz­cze upokorzenia członka rodziny książęcej aresztowaniem.

Tata wciąż jest tak wściekły, że nie może usiedzieć w jed­nym miejscu. Spaceruje tam i z powrotem po apartamencie. Rommel obserwuje go bardzo niespokojnie z kolan Grandmère, a łebek chodzi mu to w jedną, to w drugą stronę. Ten pudel podąża oczyma za tatą, zupełnie jakby oglądał US Open albo inny turniej.

Założę się, że gdyby Sebastiano tu BYŁ, tata rozwaliłby mu o wiele więcej niż tylko komórkę.

Sobota, 13 grudnia, 17.00, poddasze

No cóż.

Mogę powiedzieć tylko jedno - tym razem Grandmère przegięła.

Mówię poważnie. Wydaje mi się, że tata już nigdy w życiu się do niej nie odezwie.

A wiem, że JA się do niej na pewno nie odezwę.

I niech będzie, to jest starsza pani, która nie wiedziała, że robi coś złego, a ja naprawdę powinnam być bardziej wyrozu­miała.

Ale że zrobiła COŚ TAKIEGO - że nawet nie wzięła pod uwagę moich uczuć - szczerze mówiąc, tego jej chyba nigdy nie zdołam wybaczyć.

Oto, co się zdarzyło: Tuż przed moim wyjściem z hotelu zadzwonił Sebastiano. Totalnie zaskoczony tym, że tata jest na niego wściekły. Usiłował wejść na górę, żeby się z nami zoba­czyć, powiedział, ale ochroniarze hotelowi go zatrzymali.

Wtedy mój tata, który odebrał ten telefon, poinformował Sebastiana, że ochroniarze nie wpuścili go do hotelu, ponieważ został uznany za persona non grata, a potem wyjaśnił dlaczego i Sebastiano jeszcze bardziej się zdziwił. Powtarzał co chwila:

- Ależ ja miałem twoje poz! Ja miałem twoje poz, Filipie!

- Moje pozwolenie na wykorzystanie zdjęć mojej córki do promowania tych twoich obrzydliwych łachmanów?! - Tata skrzywił się z niesmakiem. - Z całą pewnością nie!

Ale Sebastiano upierał się, że pozwolenie miał.

Po troszeczku wyszło na jaw, że owszem, miał. W pewnym sensie. Tyle że nie moje. Ani mojego ojca. Zgadnijcie, kto mu tego pozwolenia udzielił?

Grandmère powiedziała z wielką godnością:

- Zrobiłam to, Filipie, tylko dlatego, że jak wiesz, Amelia ma okropnie wypaczony obraz swojej osoby i trzeba jej było do­dać nieco pewności siebie.

Ale tata był tak rozwścieczony, że w ogóle nie chciał jej słu­chać. Zagrzmiał tylko:

- I żeby poczuła się lepiej we własnej skórze, za jej plecami pozwoliłaś wykorzystać te zdjęcia do reklamowania DAMSKIEJ MODY?

Cóż, po tych słowach Grandmère nie miała już zbyt wiele do dodania. Stała tam tylko i mruczała:

- Hm... uhm... hm...

Zupełnie jak ktoś w horrorze, właśnie przyszpilony do ściany maczetą, ale jeszcze nie całkiem martwy (zawsze zamykam oczy podczas takich scen, więc doskonale wiem, jak to brzmi).

Było oczywiste, że nawet jeśli Grandmère ma jakąś sensowną wymówkę dla swojego postępku, tata nie miał zamiaru tego słu­chać - ani pozwolić, żebym ja słuchała. Podszedł do mnie, złapał mnie za ramię i natychmiast wyprowadził z apartamentu.

Myślałam, że ta chwila jakoś nas do siebie zbliży, jak to się zawsze zdarza ojcom i córkom w filmach telewizyjnych. Mógł­by na przykład powiedzieć, że Grandmère to bardzo chora ko­bieta, więc wyśle się ją gdzieś, gdzie będzie sobie mogła długo i porządnie odpocząć. Ale tata powiedział mi tylko:

- Wracaj do domu.

Potem przekazał mnie w ręce Larsa. Na koniec jeszcze BAR­DZO MOCNO trzasnął drzwiami apartamentu Grandmère, a wreszcie sam odmaszerował w stronę własnych pokoi.

Jezu.

Co udowadnia, że nawet książęca rodzina może być toksycz­na.

Nie umiecie sobie nas wyobrazić w programie Ricky Lake?

Ricky: Clarisso, powiedz nam, czemu pozwoliłaś Sebastiano­wi umieścić zdjęcia twojej wnuczki w tym dodatku do „Timesa”?

Grandmère: Proszę się do mnie zwracać Wasza Wysokość, panno Lake. Zrobiłam to, żeby dodać jej pewności siebie.

Ja wiem tylko, że kiedy pójdę do szkoły w poniedziałek, wszyscy zaczną powtarzać:

- O patrzcie, idzie Mia, ta wielka OSZUSTKA, z całym tym swoim wegetarianizmem i działalnością na rzecz praw zwie­rząt, i z tym: „Nieważne jak wyglądasz, liczy się to, co masz w środku”. Ale najwyraźniej nie ma nic złego w SESJACH MODY, no nie, Mia?

Jakby nie wystarczało, że zostałam zawieszona. Teraz jesz­cze moi koledzy zmieszają mnie z błotem.

Siedzę w domu i usiłuję udawać, że nic takiego nigdy się nie zdarzyło. To trudne, oczywiście, bo kiedy weszłam na pod­dasze, zobaczyłam, że mama już wyciągnęła ten dodatek z na­szego egzemplarza gazety i na każdym zdjęciu dorysowała mi na głowie różki, a potem przyczepiła do drzwi lodówki.

Chociaż w pełni doceniam jej poczucie humoru, wcale nie będzie mi dzięki temu łatwiej pokazać się w poniedziałek rano w szkole - z twarzą, która teraz wypełnia dodatki reklamowe w gazetach w trzech sąsiadujących stanach.

Co dziwne, jedna rzecz w tym wszystkim wyszła mi na dobre - wiem już na pewno, że najlepiej wyglądałam w białej taf­cie z błękitną szarfą. Tata mówi, że chyba po jego trupie założę tę suknię, czy jakąkolwiek inną uszytą przez Sebastiana. Ale w Genowii nie ma żadnego innego projektanta, który potrafiłby zaprojektować taką ładną sukienkę, a co dopiero zrobić ją na czas. Więc wygląda mi na to, że jednak padnie na sukienkę od Sebastiana, którą dziś rano dostarczono mi do domu.

I w ten sposób przynajmniej jedną rzecz mam z głowy.

Chyba.

Sobota, 13 grudnia, 20.00, poddasze

Miałam już siedemnaście maili, sześć telefonów i jedną wi­zytę (Lilly) w związku z tą aferą ubraniową. Lilly twier­dzi, że nie jest tak źle, jak mi się wydaje, i że większość ludzi wyrzuca takie dodatki, nawet do nich nie zaglądając.

Jeżeli to prawda, powiedziałam, dlaczego ci wszyscy ludzie piszą do mnie maile lub dzwonią?

Usiłowała mi wmówić, że to wszystko członkowie Uczniów Prze­ciwko Makdonaldyzacji Liceum imienia Alberta Einsteina, którzy dzwonią i piszą, żeby okazać mi swoją solidarność w kwestii tego zawieszenia w prawach ucznia, ale ja sądzę, że obie wiemy lepiej:

To ludzie, którzy chcą wiedzieć, co mi odbiło i dlaczego się sprzedałam.

Jak ja im kiedykolwiek zdołam wytłumaczyć, że nie miałam z tym nic wspólnego i że nic o tym NIE WIEDZIAŁAM? Nikt mi nie uwierzy. No bo są dowody. JA MAM NA SOBIE te dowo­dy. Widać je na zdjęciach.

Ja tu sobie siedzę, a tymczasem szlag trafia całą moją repu­tację. Jutro rano miliony prenumeratorów „New York Timesa” sięgną po gazetę i powiedzą: „O, proszę bardzo. Księżniczka Mia. Już się sprzedała. Ciekawe, ile jej zapłacili? A można by pomy­śleć, że należąc do książęcej rodziny, nie będzie potrzebowała pieniędzy...”.

Wreszcie musiałam poprosić Lilly, żeby sobie poszła do domu, bo dostałam okropnego bólu głowy. Usiłowała wyleczyć mnie, stosując shiatsu, które jej rodzice bardzo często wykorzy­stują podczas sesji ze swoimi pacjentami, ale nie podziałało. Skończyło się na tym, że mi chyba naruszyła jakieś naczynko krwionośne między kciukiem i palcem wskazującym, bo strasz­nie mnie boli.

Postanowiłam usiąść teraz do nauki, mimo że jest sobotni wieczór i wszyscy inni ludzie w moim wieku gdzieś się bawią.

Ale wiecie co? Księżniczki zawsze omija najlepsza zabawa. Jeszcze wam tego nie mówili?

LISTA RZECZY DO ZROBIENIA

Algebra: powtórzyć rozdziały 1 - 10 Angielski: praca semestralna, 10 stron, podwój­ny odstęp, pamiętać o stosownych marginesach, poza tym powtórzyć rozdziały 1 - 7

Historia cywilizacji: powtórzyć rozdziały 1 - 12

RZ: nic

Francuski: Revue Chapitres 1 - 9

Biologia: powtórzyć rozdziały 1 - 12

Spisać instrukcję: jak dbać o Grubego Louie

Zakupy z okazji Gwiazdki/Chanuki:

• Mama - bluza ciążowa ze zdjęciem Bon Jovi

• Tata - książka na temat radzenia sobie z gnie­wem

• Pan G. - szwajcarski scyzoryk

• Lilly - czyste kasety wideo

• Tina Hakim Baba - Emanuelle

• Kenny - połączenie telewizora i wideo (nie my­ślcie sobie, że to zbyt drogi prezent. I nie, wcale nie kieruję się poczuciem winy. On naprawdę chce do­stać coś takiego)

• Grandmère - NIC!!!!!!

Pomalować paznokcie (może obecność paskud­nego w smaku lakieru powstrzyma mnie od ich ob­gryzania)

Zerwać z Kennym

Zrobić porządek w szufladzie ze skarpetami.

Zacznę od szuflady ze skarpetami, bo to jest ewidentnie najpilniejsze. Człowiek nie może się na niczym skoncentrować, jeżeli ma bałagan w skarpetach.

Potem zajmę się algebrą, bo to mój najgorszy przedmiot i również pierwszy egzamin. Zdam, choćbym miała przypłacić to życiem. NIC mnie nie oderwie. Ani sprawa z Grandmère, ani to, że cztery z tych siedemnastu maili są od Michaela, ani to, że dwa z nich są od Kenny'ego, ani to, że pod koniec przyszłego tygodnia wyjeżdżam do Europy, ani fakt, że moja mama i pan G. w pokoju obok razem oglądają Szklaną pułapkę, mój ulubio­ny film gwiazdkowy. NIC.

ZDAM ALGEBRĘ W TYM SEMESTRZE I NIC MNIE NIE ODERWIE OD NAUKI DO EGZAMINÓW!!!!!!!!!!!!!

Sobota, 13 grudnia, 21.00, poddasze

Musiałam wyjść na moment i zobaczyć ten fragment, w którym Bruce Willis wrzuca granat do szybu windy, ale już się z powrotem zabieram do roboty.

Sobota, 13 grudnia, 21.30, poddasze

No cóż, naprawdę byłam ciekawa, czego mógł chcieć Mi­chael, więc przeczytałam jego maile - tylko jego. Jeden dotyczył dodatku (Lilly mu powiedziała, a on chciał wiedzieć, czy podjęłam już decyzję o abdykacji, cha, cha), a pozostałe trzy zawierały dowcipy, dzięki którym pewnie miałam poczuć się le­piej. Nie były szczególnie zabawne, ale i tak się uśmiałam.

Założę się, że Judith Gershner nie śmieje się z dowcipów Michaela. Jest za bardzo zajęta klonowaniem różnych rzeczy.

Sobota, 13 grudnia, 22.00, poddasze

JAK DBAĆ O GRUBEGO LOUIE,

KIEDY MNIE NIE BĘDZIE

RANO:

Z samego rana proszę napełnić miseczkę Grubego Louie SUCHĄ KARMĄ. Nawet jeśli w miseczce jest jeszcze jedzenie, on lubi, żeby na wierzch dosypać mu trochę świeżego, bo wtedy ma poczucie, że dostał śniadanie razem z całą resztą rodziny.

W mojej łazience jest NIEBIESKI PLASTIKOWY KU­BEK, stoi obok wanny. Proszę napełniać go co rano wodą z umy­walki. Koniecznie trzeba używać wody z umywalki, bo woda w zlewie kuchennym nie jest wystarczająco zimna. I trzeba ją nalewać do NIEBIESKIEGO KUBKA, bo Gruby Louie przy­zwyczaił się pić z niego, kiedy ja myję zęby.

W korytarzu za drzwiami do mojego pokoju stoi miseczka. Proszę ją wypłukać i napełnić FILTROWANĄ WODĄ z pojemni­ka w lodówce. To musi być FILTROWANA WODA, bo chociaż mówi się, że kranówka w Nowym Jorku jest pozbawiona zanie­czyszczeń, zdrowiej jest dla Grubego Louie dostawać choć trochę wody, która na pewno jest czysta. Koty muszą dużo pić, żeby prze­płukiwać sobie organizm - to zapobiega infekcjom nerek i układu moczowego - więc zawsze trzeba wystawiać mu dużo wody i nie tylko przy miseczkach z jedzeniem, ale w innych miejscach też.

Proszę nie pomylić miseczki na korytarzu z MISECZKĄ PRZY CHOINCE. Tamta miseczka jest po to, żeby Louie nie podpijał wody z wiaderka, w którym stoi drzewko. Zbyt duża ilość żywicy przyprawia go o zaparcia.

Rano Gruby Louie lubi sobie posiedzieć na parapecie okna w moim pokoju i poobserwować gołębie na drabince przeciwpo­żarowej. PROSZĘ NIGDY NIE OTWIERAĆ TEGO OKNA! Trzeba się upewnić, czy zasłony są rozsunięte, żeby mógł wyglą­dać bez przeszkód.

Czasami lubi też wyglądać przez okno obok telewizora. Jeśli płacze, kiedy tam siedzi, to znaczy, że trzeba go popieścić.

PO POŁUDNIU:

W porze obiadu proszę dawać Grubemu Louie JEDZENIE Z PUSZKI. Gruby Louie lubi wyłącznie trzy smaki: UCZTĘ KURCZAKOWO - TUNCZYKOWĄ (W KAWAŁKACH), UCZTĘ KREWETKOWO - RYBNĄ (W KAWAŁKACH) oraz UCZTĘ Z RYB MORSKICH (W KAWAŁKACH). Nie tknie niczego z WOŁOWINĄ ani z WIEPRZOWINĄ. Zawartość puszki trze­ba mu wyłożyć na nowy, CZYSTY talerzyk, inaczej nie ruszy je­dzenia. Poza tym nie będzie chciał jeść, jeżeli obiad nie zachowa na talerzyku kształtu, JAKI MIAŁ W PUSZCE, więc proszę nie rozgniatać mu jedzenia widelcem.

Po zjedzeniu jedzenia z puszki Gruby Louie lubi wyciągnąć się na dywanie przed frontowymi drzwiami. To dobry moment, żeby zmusić go do ćwiczeń. Kiedy się wyciągnie, wystarczy wsu­nąć rękę pod jego grzbiet i rozciągnąć go (bardzo to lubi), aż się zwinie w przecinek. Wtedy trzeba położyć mu kciuki pod łopat­kami i zrobić koci masaż. Jeśli robi się to dobrze, będzie mru­czał. Jeśli robi się to źle, można się szybko zorientować, bo gry­zie.

Gruby Louie bardzo łatwo się nudzi, a kiedy się nudzi, wte­dy chodzi w kółko i płacze, wiec oto parę gier, w które lubi się bawić:

• Proszę wziąć parę kawałków KOCIEGO PRZYSMAKU i ułożyć je rządkiem na sprzęcie grającym. Louie będzie je sobie po kolei strącał i ganiał.

• Proszę posadzić Grubego Louie na KRZEŚLE PRZY MOIM KOMPUTERZE i schować się za regałem na książki, a potem przerzucić przez oparcie krzesła koniec sznurowadła, żeby nie widział, skąd się tam wzięło.

• Z poduszek na moim łóżku proszę zbudować FORT i wsadzić Grubego Louie do środka, a potem wsuwać dłoń przez którąś ze szczelin między poduszkami (zalecam zakładanie na czas tej zabawy rękawicy kuchennej).

• Proszę do BRUDNEJ SKARPETKI włożyć trochę kocimiętki i rzucić ją Grubemu Louie. Dobrze jest potem dać mu cztery do pięciu godzin spokoju, bo po kocimiętce traci umiar, jeśli chodzi o używanie pazurów.

KUWETA ZE ŻWIRKIEM:

Panie Gianini, to głównie do pana. Mama nie powinna czy­ścić kuwety ani dotykać niczego, co miało z nią jakiś kontakt, bo może dostać toksoplazmozy i dziecko może zachorować. Po zmianie żwirku w kuwecie Grubego Louie zawsze proszę myć ręce ciepłą wodą z mydłem, nawet jeżeli wydaje się panu, że nic nie zostało na rękach.

Kuwetę Grubego Louie należy czyścić CODZIENNIE. Pro­szę zawsze używać absorbentnego żwirku, a potem wyrzucać zawartość kuwety do plastikowej torby na śmieci i wynosić ją do zsypu. Nic prostszego. Grubsza sprawa przydarza mu się na ogół jakieś dwie godziny po wieczornym posiłku. Zorientuje się pan po zapaszku, który będzie dochodził z kuwety w mojej ła­zience.

NAJWAŻNIEJSZE:

Proszę pamiętać, żeby nie zaglądać do SPECJALNEJ SKRYTKI ZA TOALETĄ, którą Gruby Louie urządził sobie w mojej łazience. Tam trzyma swoją kolekcję błyszczących dro­biazgów. Jeżeli wam coś zabierze i tam to znajdziecie, upewnij­cie się, czy nie zabieracie tego na jego oczach, inaczej całymi tygodniami będzie was usiłował pogryźć za każdym razem, kie­dy was zobaczy. Rozmawiałam o tym z weterynarzem, ale on powiedział, że oprócz skierowania do specjalisty od psychologii zwierząt (jakieś siedemdziesiąt dolarów za godzinę terapii), nic innego nie można zrobić. Po prostu musimy to jakoś znosić.

PRZEDE WSZYSTKIM, PROSZĘ PAMIĘTAĆ O TYM, ŻEBY KILKA RAZY DZIENNIE BRAĆ GRUBEGO LOUIE NA RĘCE, PRZYTULAĆ GO I GŁASKAĆ!!!!! (ON TO LUBI).

Sobota, 13 grudnia, północ, poddasze

Wierzyć mi się nie chce, że już jest dwunasta, a ja dalej przerabiam dopiero pierwszy rozdział Wstępu do algebry!

Ta książka nie nadaje się do czytania. Mam wielką nadzieję, że autor nie zarobił na niej zbyt wiele.

Powinnam po prostu pójść do pana G, i zapytać go, co bę­dzie na egzaminie.

Nie, to by było oszustwo.

Prawda?

Niedziela, 14 grudnia, 10.00, poddasze

Zostało tylko czterdzieści osiem godzin do egzaminu z alge­bry, a ja wciąż nie skończyłam jeszcze pierwszego rozdzia­łu.

Niedziela, 14 grudnia, 10.30, poddasze

Znów przyszła Lilly. Chce się razem ze mną uczyć historii cywilizacji. Powiedziałam jej, że nie mogę zawracać sobie głowy historią cywilizacji, skoro jestem dopiero w pierwszym rozdziale powtórki z algebry, ale ona stwierdziła, że będziemy się uczyć na zmianę: ona przez godzinę będzie mnie przepyty­wała z algebry, a potem ja ją przepytam z historii cywilizacji. Zgodziłam się, chociaż to nie jest tak całkiem w porządku - ona z algebry ma szóstkę, więc przepytywanie mnie wcale jej nie pomoże, za to mnie się przyda powtórka z historii cywilizacji przy przepytywaniu jej.

Ale w końcu od czego są przyjaciele.

Niedziela, 14 grudnia, 11.00, poddasze

Właśnie dzwoniła Tina. Młodsze rodzeństwo doprowadza ją do szału. Spytała, czy może przyjść i pouczyć się tutaj. Powiedziałam, że tak, oczywiście.

Co innego miałam jej powiedzieć? Poza tym obiecała, że przy­niesie nam bajgle i wegetariański serek kremowy. Powiedziała też, że oglądała zdjęcia w dodatku i że jej zdaniem są piękne, i że nie powinnam się przejmować tym, co mówią ludzie o mojej sprzedajności, bo wyglądałam naprawdę seksownie.

Niedziela, 14 grudnia, południe, poddasze

Michael powiedział Borysowi, gdzie jest Lilly, więc teraz Borys też tu jest.

Lilly ma rację. Borys naprawdę za głośno oddycha. To bar­dzo rozprasza.

I wolałabym, żeby nie kładł nóg na moje łóżko. Mógłby przy­najmniej zdjąć buty. Ale Lilly powiedziała, że to nie jest dobry pomysł.

Nie wiem naprawdę, czemu Lilly wytrzymuje z chłopakiem, który nie tylko oddycha przez usta, ale jeszcze śmierdzą mu stopy.

Może i Borys jest muzycznym geniuszem, ale moim zda­niem musi się jeszcze wiele nauczyć na temat higieny.

Niedziela, 14 grudnia, 12.30, poddasze

A teraz Kenny też tu przyszedł. Nie wiem, jak ja się mam w ogóle uczyć w tym tłumie ludzi. O, pan Gianini właśnie uznał, że to idealny moment, żeby poćwiczyć grę na perkusji.

Niedziela, 14 grudnia, 20.00, poddasze

Powiedziałam Lilly, a ona się ze mną zgodziła, że skoro przy­szli Borys i Kenny, całą naukę jakby diabli wzięli. No i bęb­nienie pana G. wcale nie pomagało. Zdecydowaliśmy więc, że najlepiej będzie zrobić sobie przerwę w nauce i pójść do China­town na dim sum.

Bawiliśmy się świetnie w Wielkim Szanghaju, jedząc wege­tariańskie pierożki i fasolkę szparagową duszoną w sosie czosn­kowym. Skończyło się na tym, że siedziałam obok Borysa, a on naprawdę mnie rozśmieszał, tak wszystko ustawiając, że ile razy kelnerzy przynosili nam coś nowego, jedyne wolne miejsce na stole było przed nim i oni tam to stawiali, a potem Borys i ja mogliśmy sobie wybrać pierwsze kąski.

Dzięki temu zdałam sobie sprawę, że mimo tych swetrów i oddychania przez usta, Borys naprawdę jest zabawnym i mi­łym gościem. Lilly ma wielkie szczęście. To znaczy - ma szczę­ście, że chłopak, którego kocha, też ją kocha. Gdybym tylko mogła kochać Kenny'ego tak jak Lilly Borysa!

Ale zdaje się, nie mam żadnej władzy nad tym, w kim się zakochuję. Wierzcie mi, gdyby tak było, NIE zakochałabym się w Michaelu. Przede wszystkim on jest starszym bratem mojej najlepszej przyjaciółki, a gdyby Lilly kiedykolwiek odkryła, że ja go lubię, NIE zrozumiałaby. No i oczywiście on jest przecież maturzystą i wkrótce skończy szkołę.

I och, no tak - ma już przecież dziewczynę.

Ale co ja mam zrobić? Przecież nie mogę NA SIŁĘ zako­chać się w Kennym ani tym bardziej nie mogę go ZMUSIĆ, żeby przestał lubić mnie - to znaczy, no wiecie, żeby przestał się we mnie kochać.

Chociaż nadal nie zaprosił mnie na bal. Ani razu w ogóle o tym nie wspomniał. Lilly mówi, że powinnam do niego po prostu zadzwonić i powiedzieć: „No to jak, idziemy razem?” Cały czas mi wytyka, że przecież miałam dość odwagi, żeby roz­walić komórkę Lany. Więc czemu, pyta Lilly, czemu brak mi odwagi, żeby zadzwonić do własnego faceta i zapytać go, czy zabierze mnie na szkolny bal?

No tak, ale komórkę Lany rozwaliłam w ataku szału. Nie mogę zebrać się na coś choć trochę przypominającego atak sza­łu, kiedy w grę wchodzi Kenny. Jest taka część mnie samej, któ­ra wcale nie ma ochoty iść z nim i ta część mnie odczuwa ulgę, że on nic jeszcze o tym nie wspomniał.

Och, to bardzo mała część mnie, ale jednak ISTNIEJE.

No więc w rezultacie, mimo że bawiłam się dobrze, siedząc koło Borysa w tej restauracji i tak dalej, było to też trochę przy­gnębiające ze względu na całą moją sytuację z Kennym.

A potem wszystko zrobiło się jeszcze bardziej przygnębiają­ce. To dlatego, że parę małych dziewczynek, Chinek z pocho­dzenia, podeszło do mnie, kiedy otwierałam ciasteczko z wróż­bą i spytało, czy dam im autograf. A potem podsunęły mi długopisy i dodatek reklamowy, który ukazał się w ostatnim wy­daniu „Timesa”.

Naprawdę chciałam się zabić, tylko nie bardzo wiedziałam jak. Miałam dźgnąć się prosto w serce pałeczką do ryżu, czy co?

Podpisałam im tę głupią gazetę i usiłowałam się uśmiech­nąć. Ale w środku, oczywiście, AŻ MNIE SKRĘCAŁO, zwłasz­cza kiedy zobaczyłam, jak uszczęśliwione były te dziewczynki spotkaniem ze mną. I dlaczego zrobiłam na nich takie wraże­nie? Nie, nie ze względu na moją niezmordowaną działalność na rzecz misiów polarnych, wielorybów czy głodujących dzieci. Której jeszcze nie podjęłam, ale absolutnie zamierzam to zro­bić.

Nie, to dlatego, że trafiłam do kolorowego pisma w paru ład­nych sukienkach, a poza tym jestem wysoka i chuda jak modelka.

Co wcale nie jest żadnym komplementem!

Potem ból głowy znów mi wrócił i powiedziałam, że muszę iść do domu.

Nikt za bardzo nie protestował. Myślę, że wszyscy nagle zdali sobie sprawę, ile czasu już zmarnowaliśmy i ile nauki jesz­cze nam wszystkim zostało. No więc rozeszliśmy się, a teraz znów siedzę w domu, a mama mówi, że kiedy mnie nie było, cztery razy dzwonił Sebastiano ORAZ że dostarczył mi kolejną sukienkę.

I to nie byle jaką sukienkę. To sukienka, którą zaprojekto­wał specjalnie dla mnie na Bezwyznaniowy Bal Zimowy. Nie jest seksowna. Wcale nie jest seksowna. Jest uszyta z ciemnozie­lonego aksamitu, ma długie rękawy i szeroki, kwadratowy de­kolt.

Ale kiedy ją włożyłam i przejrzałam się w lustrze w swoim pokoju, zdarzyło się coś dziwnego:

Wyglądałam dobrze. NAPRAWDĘ dobrze. Do sukienki dołączony był liścik:

Proszę, wybacz mi.

Obiecuję, że dzięki tej sukience przestanie o tobie myśleć, jak o przyjaciółce swojej małej siostrzyczki.

S.

To naprawdę słodkie. Smutne, ale słodkie. Sebastiano, oczy­wiście, nie ma pojęcia, że sytuacja z Michaelem jest beznadziej­na i że ŻADNA sukienka nic tu nie pomoże.

Ale hej! Sebastiano przynajmniej PRZEPROSIŁ. Jak za­uważyłam, to więcej, niż można powiedzieć o Grandmère.

Oczywiście, że wybaczę Sebastianowi. No bo w końcu to wszystko nie jego wina.

I pewnie któregoś dnia wybaczę także Grandmère, ponie­waż, jak rozumiem, jest stara i nie bardzo wie, co robi.

Ale nigdy, przenigdy nie wybaczę samej sobie tego, że w ogóle znalazłam się w podobnej sytuacji. Powinnam była to przewidzieć. Powinnam była powiedzieć Sebastianowi: bardzo proszę, tylko bez zdjęć. Niestety, gapiłam się. Patrzyłam, jak wyglądam w tych wszystkich sukienkach i zapomniałam, że rola księżniczki to coś więcej niż noszenie ładnych sukienek - to oznacza, że musisz być wzorem dla wielu ludzi... Ludzi, których nawet nie znasz i których możesz nigdy nawet nie spotkać.

I dlatego, jeżeli nie zdam tego testu z algebry, przepadłam.

Poniedziałek, 15 grudnia, godzina wychowawcza

Liczba uczniów Liceum imienia Alberta Einsteina, którzy (na razie) poczuli się w obowiązku zrobić mi jakąś uwagę na temat zniszczenia w zeszły piątek komórki Lany Weinber­ger: 37.

Liczba uczniów Liceum imienia Alberta Einsteina, którzy (na razie) poczuli się w obowiązku wspomnieć o moim zawie­szeniu w prawach ucznia w zeszły piątek: 59.

Liczba uczniów Liceum imienia Alberta Einsteina, którzy (na razie) poczuli się w obowiązku zrobić mi jakąś uwagę na temat zdjęć w weekendowym reklamowym dodatku do „New York Timesa”: 74.

Ogólna liczba uwag zrobionych mi, jak na razie, dzisiaj przez uczniów Liceum imienia Alberta Einsteina: 170.

Co dziwne, kiedy przebrnęłam przez to wszystko i dotarłam do swojej szafki, znalazłam tam coś zupełnie niespodziewane­go: pojedynczą żółtą różę, która tkwiła w drzwiczkach.

Co to może znaczyć? Czyżby był w tej szkole ktoś, kto mną nie pogardza?

Najwyraźniej tak. Ale kiedy rozejrzałam się wkoło, zacho­dząc w głowę, kim może być ten mój jedyny sojusznik, zobaczy­łam tylko Justina Baxendale'a, którego (jak zwykle) napastowa­ła horda wielbicielek.

Podejrzewam, że anonimowym ofiarodawcą mojej róży musi być Kenny, który usiłuje poprawić mi humor. Nie przyzna się, ale niby kto inny miałby to zrobić?

Dzisiaj mamy powtórkę, co oznacza, że cały dzień - oprócz lunchu - powinniśmy spędzić w sali, gdzie zwykle mamy godzi­nę wychowawczą, i uczyć się do egzaminów, które zaczynają się jutro. Jak dla mnie, nie ma sprawy, bo przynajmniej w ten sposób nie grozi mi, że natknę się na Lanę. Ona ma godzinę wycho­wawczą na zupełnie innym piętrze.

Jedyny problem to to, że Kenny jest w tej samej klasie. Musimy siedzieć zgodnie z porządkiem alfabetycznym, więc znalazł się na początku rzędu przede mną, ale ciągle przesyła mi jakieś liściki. Liściki, w których pisze takie rzeczy, jak: „Nie trać uśmiechu!” albo: „Trzymaj się, słoneczko!”

Ale do róży nie chce się przyznać.

Przy okazji, chcecie wiedzieć, ile razy odezwał się dzisiaj do mnie Michael Moscovitz?

RAZ.

I trudno to nawet nazwać odezwaniem się. Powiedział mi na korytarzu, że glan mi się rozwiązał.

Bo się rozwiązał.

Moje życie się skończyło.

Zostały cztery dni do Bezwyznaniowego Balu Zimowego, a ja nadal nie mam partnera.

Równanie odległości:

d - 10xrt

r = 10

t = 2

d = 10 + 10 x 2

= 10 + 20 = 30

Zmienne zastępują liczby (litery)

Prawo rozdzielności

5x + 5y - 5

5(x + y - 1)

2a - 2b + 2c

2( - l) - 2( - 2) + 2(5)

- 2 + 4 + 10 = 12

Czterokrotność jakiejś liczby jest dodana do trzech. Wynik jest pięciokrotnością tej samej liczby.

Znajdź tę liczbę.

x = szukana liczba

4x + 3 = 5x

- 4x - 4x

3 = x

Regardes ks oiseaux stupides.

System kartezjanskiego podziału płaszczyzny dzieli płasz­czyznę na cztery części, nazywane ćwiartkami.

Ćwiartka 1 (dodatni, dodatni)

Ćwiartka 2 (ujemny, dodatni)

Ćwiartka 3 (ujemny, ujemny)

Ćwiartka 4 (dodatni, ujemny)

Nachylenie: nachylenie linii oznaczamy m.

Znaleźć nachylenie linii

Nachylenie ujemne

Nachylenie dodatnie

Zerowe nachylenie

Linia pionowa nie ma nachylenia.

Linia pozioma ma nachylenie równe zero.

Współrzędne - punkty, które leżą na tej samej linii.

Linie równoległe mają to samo nachylenie.

4x + 2y = 6

2y = - 4x + 6

y = - 2x + 3

Strona czynna informuje, że podmiot wykonuje jakaś czynność.

Strona bierna informuje, że jakaś czynność jest wykonywa­na na podmiocie.

Wtorek, 16 grudnia

Algebra i angielski już poza mną.

Zostały jeszcze tylko trzy, no i praca semestralna.

Dzisiaj 76 uwag, z czego 53 niepochlebne

„Sprzedajna” = 29 razy

„Pewnie mi się wydaje, że jestem taka świetna” = 14 razy

„Proszę, idzie Miss Thang” = 6 razy

Lilly mówi:

- A co cię obchodzi, co mówią inni ludzie? Znasz prawdę, tak? I tylko to się liczy.

Łatwo jej mówić. To nie Lilly jest osobą, o której bez prze­rwy się mówi. To JA nią jestem.

Ktoś zostawił w mojej szafce następną żółtą różę. Co jest? Znów pytałam Kenny'ego, czy to nie on, ale się wyparł. Dziwne, strasznie się przy tym zaczerwienił. Ale to może dlatego, że Ju­stin Baxendale, który właśnie koło nas przechodził, nastąpił mu na nogę. Kenny ma bardzo duże stopy, jeszcze większe niż moje.

Zostały trzy dni do Bezwyznaniowego Balu Zimowego, i nada na froncie partnera na bal.

Środa, 17 grudnia

Egzamin z historii cywilizacji finis.

Jeszcze tylko dwa i praca semestralna.

62 uwagi, 34 niepochlebne

„Sprzedajna” = 5 razy

„Gdybym tak jak ty, Mia, nie miała biustu, też mogłabym być modelką” = 6 razy

Jedna żółta róża, ale dalej ani śladu ofiarodawcy. Może ko­muś pomyliły się szafki i wziął moją za Lany. Ona się w końcu zawsze kręci w pobliżu i czeka na Josha Richtera, który ma szaf­kę tuż obok mojej, żeby potem całować się z nim do upadłego. Możliwe, że ktoś myśli, że zostawia te róże dla niej.

Bóg świadkiem, że w Liceum imienia Alberta Einsteina nie ma takiej osoby, która chciałaby dawać mi kwiaty. No, chyba że umrę, a oni będą mogli rzucać je na mój grób ze słowami: „Nie­wielka strata, Miss Thang”.

Zostały dwa dni do balu. Dalej nic.

Czwartek, 18 grudnia, 1.00 w nocy

Właśnie coś mi przyszło do głowy:

Może Kenny kłamie w sprawie tych róż. Może one NA­PRAWDĘ są od niego. Może zostawia je jako wstęp do zapro­szenia mnie na jutrzejszy bal.

Co jest naprawdę trochę obraźliwe. To znaczy to, że tak dłu­go zwlekał z zaproszeniem. Niby skąd ta pewność, że do tej pory nie zgodziłam się już pójść z kimś innym?

Jakby ktokolwiek inny mógł chcieć mnie zaprosić.

HA!

Czwartek, 18 grudnia, 16.00
w limuzynie po drodze do hotelu Plaza

NARESZCIE!!!!!!

JUŻ PO!!!!!

PO EGZAMINACH SEMESTRALNYCH!!!!!!!!

I wiecie co?

Jestem całkiem pewna, że wszystkie zdałam. Nawet algebrę. Stopnie wywieszą dopiero jutro, podczas kiermaszu, ale tak dłu­go męczyłam pana G., że w końcu mi powiedział:

- Mia, poradziłaś sobie. A teraz odczep się ode mnie, dobra?

Jasne????? Powiedział, że SOBIE PORADZIŁAM!!!!!!!!!! Wiecie, co znaczy: PORADZIŁAŚ SOBIE, prawda?

TO ZNACZY, ŻE ZDAŁAM!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

Dzięki Bogu, już po wszystkim. Teraz mogę się skoncentro­wać na rzeczach ważnych:

Na swoim życiu towarzyskim.

Mówię poważnie. Moje życie towarzyskie jest w stanie kom­pletnej ruiny. Wszyscy ludzie w szkole - z wyjątkiem moich przyjaciół - uważają, że się totalnie sprzedałam. Powtarzają mi ciągle:

- Ty różne rzeczy mówisz, Mia, ale ich nie robisz.

No cóż, ja im pokażę. Zaraz po egzaminie z historii cywili­zacji, jeszcze wczoraj, uderzyło mnie to jak tona cegieł. Wie­działam DOKŁADNIE, co powinnam zrobić. Coś takiego zrobiłaby na moim miejscu Grandmère. No cóż, może Grandmère nie zrobiłaby DOKŁADNIE tego samego, ale mniejsza z tym. Sebastiano na pewno nie będzie uszczęśliwiony, ale z drugiej strony powinien był zapytać MNIE, a nie Grandmère, czy może wykorzystać te zdjęcia do reklamy swoich ubrań. Racja?

Muszę powiedzieć, że jak do tej pory to najbardziej „książę­ca” rzecz, jaką wymyśliłam. Ja mówię bardzo, bardzo poważnie. Serio. Nie uwierzylibyście, jak mi się spociły dłonie.

Ale nie mogę siedzieć dalej bezczynnie. Nie będę z pokorą przyjmować tych obelg. Coś z tym trzeba zrobić i wydaje mi się, że wiem co.

Najlepsze jest to, że zrobię to zupełnie sama, bez żadnej pomocy od nikogo.

No cóż, dobra, recepcjonista w hotelu Plaza pomógł mi, bo udostępnił pokój, a Lars pomógł, pozwalając mi wszystkie tele­fony załatwić ze swojej komórki.

Lilly pomogła mi spisać to, co mam do powiedzenia, a Tina dopiero co umalowała mnie i ułożyła mi włosy.

Ale całą resztą zajęłam się sama.

No dobra, już czas.

Jedziemy z tym koksem.

Czwartek, 18 grudnia, 19.00

Właśnie obejrzałam siebie we wszystkich czterech głównych stacjach telewizyjnych, a poza tym w New York 1, CNN, Headline News, MSNBC i Fox News Channel. Ewidentnie mają też zamiar pokazać to w Entertainment Tonight, Access Holly­wood i E! Entertainment News.

I muszę przyznać, że jak na dziewczynę, która podobno ma kłopoty z obrazem samej siebie, poradziłam sobie śpiewająco. Nie pomyliłam się ani razu. Może troszkę za szybko mówiłam, ale bez przesady można mnie było ZROZUMIEĆ. Chyba że nie mówi się dobrze po angielsku i tak dalej.

I wyglądałam nieźle. Pewnie mogłam włożyć coś innego niż szkolny mundurek, ale wiecie co? Granatowy kolor całkiem do­brze wychodzi w telewizji.

Telefon nie przestaje dzwonić od chwili, kiedy pierwszy raz nadano konferencję. Za pierwszym razem odebrała mama. Dzwonił Sebastiano, który wrzeszczał coś niezrozumiale o tym, jakoby go zrujnowałam.

Chociaż on nie umie powiedzieć „zrujnowany”. Wychodzi mu „zruj”.

Poczułam się naprawdę paskudnie. Bo przecież, ja nie chcia­łam go rujnować. Zwłaszcza że wyświadczył mi sporą uprzej­mość, projektując sukienkę na bal.

Ale co ja miałam zrobić? Spróbowałam ukazać mu dobre strony całej sprawy.

- Sebastiano... - powiedziałam, kiedy podeszłam do telefo­nu - ja ciebie nie zrujnowałam. Naprawdę. Przecież na Green­peace pójdzie dochód ze sprzedaży tylko tych sukienek, które miałam na sobie w dodatku reklamowym.

Ale Sebastiano zupełnie nie dostrzegał szerszej perspekty­wy. Wrzeszczał dalej:

- Zruj! Jestem zruj!

Wyjaśniłam mu, że wręcz przeciwnie, przekazanie Green­peace całego dochodu ze sprzedaży sukienek, które pokazałam, zostanie uznane w branży za błyskotliwe posunięcie marketin­gowego geniuszu i nie zdziwię się, jeśli te sukienki w mgnieniu oka znikną z wieszaków, bo takie dziewczyny jak ja, dla których są przeznaczone projektowane przez niego stroje, naprawdę przejmują się kwestiami ochrony środowiska.

Musiałam się paru rzeczy nauczyć w czasie tych moich lekcji etykiety z Grandmère, bo na koniec totalnie przeciągnęłam go na swoją stronę. Zanim odłożyłam słuchawkę, Sebastiano zdołał chyba uwierzyć, że sam był autorem tego całego pomysłu.

W następnej kolejności zadzwonił tata. Będę chyba musiała jeszcze przemyśleć pomysł kupienia mu na gwiazdkę książki o radzeniu sobie z gniewem, bo śmiał się do rozpuku. Chciał wiedzieć, czy to był pomysł mojej mamy, a kiedy powiedziałam:

- Nie, sama na to wpadłam...

Odparł:

- NAPRAWDĘ masz w sobie coś z księżniczki, wiesz?

Wiecie, mam takie dziwne wrażenie, że zdałam właśnie jesz­cze jeden egzamin.

Tyle że, oczywiście, nadal nie odzywam się do Grandmère. Ani jeden z telefonów, które dzisiaj dostałam - od Lilly i Tiny, i babci, i dziadka z Indiany, którzy widzieli moją wypowiedź w jednym z lokalnych programów - nie był od niej.

Naprawdę, moim zdaniem to ona powinna mnie przeprosić, bo to co zrobiła, było ciosem poniżej pasa.

Prawie tak samo, zauważyła moja mama znad obiadu zamó­wionego w Number One Noodle Son, jak to co JA DZIŚ zrobi­łam.

Trochę mnie wcięło. Jeszcze nie zdążyłam się nad tym za­stanowić, ale rzeczywiście: to, co zrobiłam dzisiaj wieczorem, było równie żmijowate, jak wszystko, co kiedykolwiek zrobiła Grandmère.

Ale to chyba nie powinno nikogo tak strasznie dziwić. JE­STEŚMY w końcu spokrewnione.

No ale z drugiej strony - Luke Skywalker i Darth Vader też byli.

Muszę lecieć. Zaczyna się Słoneczny patrol. Po raz pierwszy od tygodni obejrzę go sobie spokojnie w domu.

Czwartek, 18 grudnia, 21.00

Właśnie dzwoniła Tina. W ogóle nie chciała rozmawiać o konferencji prasowej. Chciała się dowiedzieć, co dosta­łam od swojej Tajemniczej Śnieżynki. A ja na to:

- Tajemniczej Śnieżynki? Co ty wygadujesz?

- No wiesz... - odparła Tina. - Mówię o twojej Tajemni­czej Śnieżynce. Pamiętasz, Mia. Zapisywałyśmy się miesiąc temu. Wkładasz swoje imię i nazwisko do słoika, a potem ktoś cię losuje i przez ostatni tydzień szkoły przed zimowymi feria­mi musi być twoją Tajemniczą Śnieżynką. Ma cię zaskakiwać drobnymi upominkami i tak dalej. Rozumiesz, mamy sobie na­wzajem trochę ulżyć w tym stresie. Cały tydzień egzaminów i tak dalej.

Pamiętałam jak przez mgłę, że na tydzień przed Świętem Dziękczynienia Tina zaciągnęła mnie do jakiegoś składanego stolika, gdzie geniuszkowato wyglądający ludzie z samorządu szkolnego siedzieli w kącie stołówki z tym wielkim słojem peł­nym małych karteczek papieru. Tina zmusiła mnie, żebym za­pisała swoje nazwisko na karteczce, a potem wylosowała czyjeś nazwisko ze słoja.

- O mój Boże! - zawołałam.

Przy tym całym stresie egzaminacyjnym zupełnie o tym za­pomniałam!

Co gorsza - zapomniałam, że wylosowałam Tinę. Zresztą trudno to nazwać zbiegiem okoliczności, bo wrzuciła swoją kar­teczkę z nazwiskiem do słoja tuż przedtem, nim sięgnęłam po los. Boże, ale ze mnie beznadziejna przyjaciółka!

A potem zrozumiałam jeszcze coś. Żółte róże. Nie trafiały do mojej szafki przez pomyłkę! I wcale nie były prezentem od Kenny'ego! Musiałam je dostawać od Tajemniczej Śnieżynki.

Cóż, trochę mnie przybiło. Bo zaczyna wyglądać na to, że Kenny naprawdę nie ma zamiaru mnie zaprosić na jutrzejszy bal.

- W głowie mi się nie mieści, że zapomniałaś - powiedziała Tina, trochę rozbawiona. - Przecież ty DOSTAWAŁAŚ różne rzeczy od swojej Tajemniczej Śnieżynki, prawda, Mia?

Poczułam, jak ogarnia mnie poczucie winy. Totalnie skrewi­łam. Biedna Tina!

- Hm, no tak... - powiedziałam, zastanawiając się, gdzie ja teraz znajdę jakiś prezent dla niej, bo jutro jest ostatni dzień, kiedy ma działać Tajemnicza Śnieżynka. - Dostawałam, fakt.

Tina westchnęła.

- Mnie chyba nikt nie wylosował - powiedziała. - Bo nic nie dostałam.

- Och, nie martw się - pocieszyłam ją z nadzieją, że poczu­cie winy, które mnie zalewało, nie rzuca się w oczy. To znaczy w uszy. - Jeszcze dostaniesz. Pewnie twoja Tajemnicza Śnieżyn­ka czeka do ostatniej chwili, bo chce cię zaskoczyć czymś na­prawdę miłym.

- Tak uważasz? - spytała Tina z powątpiewaniem.

- Och, na pewno! - Wręcz tryskałam entuzjazmem.

Nieco podniesiona na duchu, Tina przeszła do spraw prak­tycznych.

- Teraz - powiedziała - skoro jest już po egzaminach...

- Hm, tak?

- .. .kiedy masz zamiar powiedzieć Michaelowi, że to ty wy­syłałaś mu te kartki?

Zaszokowana, odparłam:

- Chyba nigdy!

Na co Tina stwierdziła rześko:

- Mia, jeżeli mu nie powiesz, to po co w ogóle te kartki wysyłałaś?

- Żeby wiedział, że oprócz Judith Gershner są jeszcze inne dziewczyny, które go mogą lubić.

Tina odparła poważnie:

- Mia, to nie wystarczy. Musisz mu wyznać, że to byłaś ty. Jak inaczej masz go kiedykolwiek zdobyć, jeżeli on nie będzie wiedział, co czujesz?

Tina Hakim Baba ma zadziwiająco wiele wspólnego z moim tatą.

- Pamiętasz Kenny'ego? Tak właśnie cię zdobył. Przesyłał ci anonimowe listy, ale na koniec się ujawnił.

- Taa - odparłam sarkastycznie. - I sama popatrz, co z TE­GO wyszło.

- Z tobą i Michaelem będzie inaczej - upierała się Tina. - Bo wy dwoje jesteście sobie przeznaczeni. Ja to po prostu CZU­JĘ. Musisz mu powiedzieć i musisz to zrobić jutro, bo pojutrze wyjeżdżasz do Genowii.

Och, Boże. No tak, ja tu się pławię w samozadowoleniu, dumna z mojej pierwszej sensownie przeprowadzonej konferen­cji prasowej, a Genowia czeka! O tym też zapomniałam. Prze­cież ja pojutrze wyjeżdżam do Genowii! Z Grandmère! Z którą już nawet nie rozmawiam!

Powiedziałam Tinie, że jutro wyznam prawdę Michaelowi. Skończyła rozmowę, wyraźnie zadowolona.

Dobrze, że nie mogła widzieć mojego nosa. Nozdrza mi la­tały jak głupie, bo przecież totalnie ją okłamałam.

Za żadne skarby nic nie powiem Michaelowi Moscovitzowi o tym, co do niego czuję. Nieważne, co mówi mój tata. NIE MOGĘ.

Nie prosto w oczy.

Nigdy.

Piątek, 19 grudnia, godzina wychowawcza

Trzymają nas tu na godzinie wychowawczej niczym zakład­ników, dopóki nie rozdadzą nam ostatecznych wyników egzaminów. Potem mamy wolne i resztę dnia możemy sobie spę­dzić na Kiermaszu Zimowym w sali gimnastycznej, a jeszcze potem, wieczorem, odbędzie się bal.

Naprawdę. Po tej lekcji nie mamy już dzisiaj żadnych in­nych. Mamy się tylko dobrze bawić.

Akurat. Już widzę, jak się bawię do upadłego.

To dlatego, że oprócz moich licznych innych problemów, włączając w to fakt, że nie kocham swojego chłopaka, który naj­wyraźniej też już nie kocha mnie, a przynajmniej nie na tyle, żeby mnie zaprosić na szkolny bal, ale za to kocham się w bracie swojej najlepszej przyjaciółki, który nawet w przybliżeniu nie ma pojęcia o moich uczuciach - chyba wiem, kto jest moją Ta­jemniczą Śnieżynką.

Doprawdy, innego wyjaśnienia nie widzę. Z jakiego innego powodu Justin Baxendale - który, chociaż jest nowy, jest też totalnie popularny, już nie mówiąc o tym, że przystojny - miał­by się ciągle kręcić koło mojej szafki? Nie no, naprawdę. Już trzeci raz w tym tygodniu przyłapałam go na tym, że wystaje gdzieś niedaleko. Po co miałby się tu kręcić, jeśli nie zostawia mi róż?

Chyba że planuje zaszantażować mnie w sprawie alarmu przeciwpożarowego.

Ale Justin Baxendale raczej nie sprawia na mnie wrażenia szantażysty. To znaczy, wygląda dla mnie jak ktoś, kto ma coś lepszego do roboty niż szantażowanie księżniczek.

Więc pozostaje tylko jedno wyjaśnienie powodów, dla któ­rych tak często kręci się koło mojej szafki:

To on jest moją Tajemniczą Śnieżynką...

I jakież to będzie totalnie żenujące, kiedy wyjdę stąd po dzwonku, a Justin podejdzie, żeby mi powiedzieć, że to był on - bo taka jest zasada, jak się okazuje: dzisiaj Tajemnicze Śnieżyn­ki się ujawniają - i będę musiała spojrzeć w te jego zamglone oczy o długich rzęsach i uśmiechnąć się szeroko a nieszczerze, i powiedzieć:

- Och, dzięki, Justin. Nie miałam pojęcia, że to ty!

Nieważne. To w gruncie rzeczy najmniejszy z moich proble­mów, prawda? No bo, biorąc pod uwagę, że jestem jedyną dziew­czyną w całej szkole, która nie ma partnera na dzisiejszy wie­czorny bal... I że jutro muszę wyjechać do kraju, którego jestem księżniczką, z moją szaloną babką, która nie odzywa się do mojego ojca i która, co wiem z doświadczenia, nie powstrzyma się od zapalenia papierosa w samolotowej toalecie, jeżeli dopad­nie ją głód nikotynowy.

Naprawdę, Grandmère to najgorszy koszmar, jaki może się przyśnić stewardesie.

Ale to nie jest jeszcze nawet połowa tego wszystkiego. A co z moją mamą i panem Gianinim? Jasne, oboje zachowują się tak, jakby nie mieli nic przeciwko spędzeniu przeze mnie świąt za granicą, i twierdzą, że kiedy mnie nie będzie, urządzą sobie kameralne, prywatne święta we dwójkę, ale naprawdę założę się, że tak w gruncie rzeczy mają mi to za złe. Na pewno.

A co z moim stopniem z algebry? Och, pan Gianini mówi, że poszło mi dobrze, ale co znaczy to „dobrze”? Trójka? Trójka to nie jest dobry stopień. Nie jest, biorąc pod uwagę liczbę go­dzin, jakie poświęciłam poprawieniu się z tej pały. Trójka jest NIE DO PRZYJĘCIA.

I co - o Boże, CO - ja mam zrobić z Kennym?

Przynajmniej załatwiłam sprawę prezentu dla Tiny. Wczo­raj wieczorem weszłam na sieć i wpisałam ją do klubu książki miesiąca romansów dla nastolatek. Wydrukowałam certyfikat potwierdzający jej przynależność do klubu i wręczę go jej teraz po dzwonku.

Kiedy będzie po dzwonku, czyli wtedy, kiedy będę musiała również wyjść i stanąć twarzą w twarz z Justinem Baxendale'em.

I nie byłoby to takie złe, gdyby nie te jego oczy. Dlaczego on musi być taki przystojny? I dlaczego taki przystojny facet mu­siał wylosować akurat mnie? Piękni ludzie, tacy jak Lana i Ju­stin, nic nie mogą na to poradzić, że ogarnia ich obrzydzenie na widok zwyczajnie wyglądających ludzi, takich jak ja.

Prawdopodobnie on nawet wcale nie wyciągnął mojego na­zwiska z tego słoja. Prawdopodobnie wyciągnął nazwisko Lany i wkładał te wszystkie róże do mojej szafki, sądząc, że to szafka Lany, bo Bóg mi świadkiem, że ona wiecznie wystaje przed cu­dzymi szafkami.

I to jest jeszcze gorsze. Tina powiedziała mi, że żółte róże oznaczają WIECZNĄ MIŁOŚĆ.

Właśnie dlatego podejrzewałam, że może mimo wszystko daje mi je Kenny.

Och, świetnie. Rozdają wydruki z naszymi stopniami. Ja nie będę czytać. Nawet mnie to nie obchodzi. NIE OBCHO­DZĄ MNIE MOJE WŁASNE STOPNIE.

Dzięki Bogu, zadzwonił dzwonek. Po prostu wymknę się stąd - nie patrząc na stopnie, w ogóle nie zerkając na stopnie - i zajmę się swoimi sprawami, jakby nie działo się nic nadzwy­czajnego.

Chociaż, oczywiście, kiedy dostaję się do swojej szafki, tkwi obok niej Justin i rozgląda się za kimś. Lana też tam stoi i cze­ka na Josha.

Wiecie co? Mnie to wszystko naprawdę nie jest potrzebne. To znaczy, żeby Justin przy Lanie wyjawiał, że jest moją Tajem­niczą Śnieżynką. Bóg raczy wiedzieć, jak ona to skomentuje, ta dziewczyna, która niemal codziennie od czasu, kiedy wkroczyłyśmy w wiek dojrzewania, doradzała mi zakładanie plastrów z opatrunkiem zamiast stanika. Odkąd rozwaliłam jej komór­kę, lubi mnie jeszcze mniej. Założę się, że ma w rękawie coś wyjątkowo paskudnego, zarezerwowanego na taką właśnie oka­zję...

- Koleś...

Koleś? Nie jestem kolesiem. Do kogo ten Justin mówi?

Odwróciłam się. Josh stał za Laną.

- Koleś, szukam ciebie już cały tydzień - mówi Justin do Josha. - Przyniosłeś mi te notatki z trygonometrii? Muszę się w godzinę przygotować do poprawki.

Josh coś mówi, ale ja go nie słyszę. Nie słyszę go, bo w ustach bardzo głośno mi szumi. A w uszach szumi mi bardzo głośno, bo za Justinem stoi Michael. MICHAEL MOSCOVITZ.

A w ręku trzyma ŻÓŁTĄ RÓŻĘ.

Piątek, 19 grudnia, Kiermasz Zimowy

O Boże.

Znów tkwię po uszy w tarapatach.

Znowu.

I tym razem nawet nie jest to moja wina. To znaczy, nie mogłam się powstrzymać. To się po prostu STAŁO, rozumie­cie? I to wcale nic nie znaczy. To było tylko, no wiecie, takie zwyczajne coś.

A poza tym wcale nie jest tak, jak myśli Kenny. Zupełnie nie. To znaczy, jak się nad tym zastanowić, jest to totalna i kom­pletna porażka. Przynajmniej dla mnie.

Bo oczywiście pierwsza rzecz, jaką powiedział Michael, kie­dy zobaczył, że stoję tam i gapię się na niego, gdy on trzyma w ręku ten kwiat, to:

- Proszę. Właśnie wypadła z twojej szafki.

Wzięłam ją od niego, zupełnie oszołomiona. Przysięgam Bogu - serce mi biło tak mocno, że omal nie zemdlałam.

Bo ja myślałam, że one są od niego. To znaczy, te róże. Przez minutę naprawdę myślałam, że to Michael Moscovitz zostawiał dla mnie róże.

Ale oczywiście tym razem do róży dołączona była karteczka. A na niej:

Powodzenia w Genowii! Do zobaczenia po Twoim powro­cie!

Twoja Tajemnicza Śnieżynka

Borys Pelkowski

Borys Pelkowski. Borys Pelkowski zostawiał dla mnie te wszystkie róże. Borys Pelkowski jest moją Tajemniczą Śnieżyn­ką.

Oczywiście. Borys nie ma pojęcia, że żółte róże oznaczają wieczną miłość. Borys nawet nie wie, że nie wsadza się swetra w spodnie. Skąd miałby znać sekretną mowę kwiatów?

Nie wiem, co było naprawdę silniejsze, moja ulga, że to nie Justin Baxendale zostawiał dla mnie róże...

...czy rozczarowanie, że nie zostawiał ich Michael.

A potem Michael zapytał:

- No i? Jaki werdykt?

Za całą odpowiedź popatrzyłam na niego głupio. Wciąż jesz­cze nie do końca do mnie docierało. No wiecie, po tych kilku krótkich sekundach, kiedy wydawało mi się - naprawdę tak mi się wydawało, idiotce jednej - że on mnie kocha.

- Co dostałaś z algebry? - spytał powoli, jakbym była nie­dorozwinięta.

Bo faktycznie, jestem niedorozwinięta. Tak niedorozwinię­ta, że nawet nie wiedziałam, jak bardzo kocham Michaela Moscovitza, dopóki nie pojawiła się na scenie Judith Gershner i nie sprzątnęła mi go sprzed nosa.

Otworzyłam wreszcie wydruk komputerowy zawierający moje oceny i - uwierzylibyście? - z algebry poprawiłam się z je­dynki aż na pięć minus!

Co pokazuje, że jeżeli poświęcisz każdą wolną chwilę ucze­niu się czegoś, istnieje spore prawdopodobieństwo, że jednak coś ci w głowie zostanie.

Przynajmniej tyle, żeby dostać pięć z minusem z egzaminu.

Naprawdę próbuję nie pękać z dumy, ale to trudne. Jestem taka szczęśliwa.

No cóż, poza tym, że nie mam partnera na bal.

Niemniej i tak trudno było mi się nie cieszyć. W żaden spo­sób nie mogłam dostać tego stopnia tylko dlatego, że nauczyciel jest przy okazji moim ojczymem. W algebrze albo podajesz do­brą odpowiedź, albo nie. Nie ma w tym nic subiektywnego, w przeciwieństwie do angielskiego. Nie ma tu żadnej interpre­tacji faktów. Albo masz rację, albo się mylisz.

A ja miałam rację. W jakichś osiemdziesięciu procentach.

Oczywiście, pomogło mi to, że znałam odpowiedź na nad­programowe pytanie egzaminacyjne: na jakim instrumencie grał Ringo z The Beatles.

Ale to mi dawało zaledwie dwa punkty.

W każdym razie, w tym miejscu zaczynają się moje kolejne kłopoty. Chociaż to nie moja wina.

Tak się ucieszyłam z tej piątki z minusem, że na chwilkę zupełnie zapomniałam, że jestem zakochana w Michaelu. Na odmianę zapomniałam nawet, że zwykle bywam przy nim nieśmiała. I zrobiłam coś, co było do mnie zupełnie niepodob­ne.

Poważnie. Zarzuciłam mu ramiona na szyję i wrzasnęłam:

- Uiiiiiiiiiiiiiiiiiiiii!

Jakoś tak samo wyszło. Byłam taka szczęśliwa. No dobra, cała sprawa z różami trochę mną wstrząsnęła, ale piątka z mi­nusem niemal mi to wyrównała. No cóż, niemal.

To był tylko niewinny uścisk. I to WSZYSTKO. Michael przecież mnie douczał przez prawie cały semestr. On też miał swój udział w tej piątce z minusem.

Ale jak przypuszczam, Kenny, który - jak mówi mi teraz Tina - wyszedł zza rogu dokładnie w chwili, kiedy to robiłam - to znaczy, ściskałam Michaela - nie patrzył na to w ten sposób. Według Tiny Kenny uważa, że coś jest między mną i Michaelem.

Na co mogę powiedzieć tylko jedno: CHCIAŁABYM!

Ale tego nie mogę powiedzieć. Muszę iść teraz znaleźć Kenny'ego i wyjaśnić mu, że to był tylko taki przyjacielski uścisk.

Tina na to:

- Dlaczego? Dlaczego nie powiesz mu prawdy - że nie czu­jesz do niego tego samego, co on czuje do ciebie? To twoja wiel­ka okazja!

Ale nie można z kimś zrywać na Kiermaszu Zimowym. No, naprawdę. To by było wredne.

Dlaczego moje życie musi być tak pełne napięcia?

Piątek, 19 grudnia, ciągle jeszcze Kiermasz Zimowy

No cóż, nadal nie znalazłam Kenny'ego, ale jedno muszę przyznać szkolnej administracji - może są apodyktyczni, niemniej wiedzą, jak urządzić imprezę. Nawet Lilly jest pod wrażeniem.

Oczywiście, wszędzie widać ślady makdonaldyzacji. Na każ­dym piętrze jest dystrybutor napoju pomarańczowego z MacDonalda i wygląda to tak, jakby obrabowali Entenmann's, wszę­dzie stoi tyle stołów pełnych ciast i czekoladek.

Ale i tak widać, że chcą nam urządzić dobrą zabawę. Wszyst­kie kluby oferują jakieś atrakcje i mają swoje stoiska. Sala gim­nastyczna została przygotowana do tańców dzięki Klubowi Ta­necznemu, w audytorium są lekcje fechtunku, dzięki Klubowi Dramatycznemu w holu na pierwszym piętrze są nawet ćwicze­nia układów dla cheerleaderek, przygotowane przez - któż by zgadł - cheerleaderki naszej drogiej drużyny.

Nigdzie nie mogłam znaleźć Kenny'ego, ale przy stoisku Uczniów Przeciwko Makdonaldyzacji Liceum imienia Alberta Ein­steina wpadłam na Lilly (Uczniowie Przeciwko Makdonaldyzacji Liceum imienia Alberta Einsteina nie złożyli na czas podania o przydzielenie im stoiska, więc Lilly pozostało tylko zorganizowa­nie prowizorycznego stanowiska w stylu Amnesty International). I wiecie co? Zgadnijcie, kto dostał z czegoś jedynkę?

Tak właśnie.

Lilly. Kompletnie mnie zatkało.

- Pani Spears dała ci jedynkę z angielskiego? TY dostałaś jedynkę?

Ale ona niespecjalnie się tym przejmuje.

- Musiałam zająć jakieś stanowisko, Mia - powiedziała. - A czasami, kiedy w coś wierzysz, musisz zdobyć się na poświę­cenie.

- Jasne - odparłam - ale JEDYNKA? Twoi rodzice cię za­biją.

- Nie, nie zabiją - powiedziała Lilly. - Spróbują mnie tylko przeanalizować.

No i ma rację.

O Boże. Idzie Tina.

Mam nadzieję, że zapomniała...

Niestety, nie.

Idziemy zaraz do stoiska Klubu Komputerowego.

Nie chcę iść do stoiska Klubu Komputerowego. Już tam na chwilę zajrzałam i wiem, co się dzieje, wystarczy. Michael i Ju­dith, i cała reszta komputerowych geniuszków siedzi tam przed kolorowymi monitorami. Kiedy ktoś podchodzi, musi usiąść przed jednym z monitorów i zagrać w grę komputerową, zapro­jektowaną przez Klub, w której przechodzi się przez szkołę, a wszyscy nauczyciele noszą dziwne kostiumy. Na przykład dy­rektor Gupta nosi strój ze skóry odpowiedni dla przełożonej domu publicznego i trzyma w ręku bicz, a pan Gianini ma na sobie kolorową piżamkę i trzyma pluszowego misia, który wy­gląda dokładnie jak on sam.

Kiedy Klub starał się o stoisko na kiermasz, przedstawili inny program, oczywiście, więc nikt z nauczycieli ani dyrekcji nie ma pojęcia, co wszyscy siedzący tam ludzie oglądają. Ale może zainteresuje ich, z czego ci ludzie się tak strasznie zaśmie­wają.

Nieważne. Nie chcę brać w tym udziału. Nie chcę się nawet zbliżać do tego miejsca.

Ale Tina mówi, że muszę.

- Teraz jest najlepsza chwila, żeby mu to powiedzieć - twier­dzi. - Nigdzie nie widać Kenny'ego.

O Boże. I tyle człowiekowi przychodzi ze zwierzania się przyjaciołom.

Jeszcze później, piątek, 19 grudnia,
nadal Kiermasz Zimowy

No cóż, znów siedzę w łazience dla dziewczyn. I z całkowi­tą pewnością mogę stwierdzić, że już stąd nigdy nie wyjdę.

Nie, chyba tu zostanę, dopóki wszyscy nie wyjdą do domu. Tylko wtedy będzie bezpiecznie. Dzięki Bogu, jutro wyjeżdżam z tego kraju. Może do czasu mojego powrotu wszyscy zaangażo­wani w ten drobny incydent zapomną o sprawie.

Ale wątpię. Nie z moim szczęściem, w każdym razie.

Dlaczego mnie zawsze muszą się przytrafiać tego typu rze­czy? Nie no, poważnie? Co ja takiego robię, że bogowie wiecznie zwracają się przeciwko mnie? Dlaczego to się nigdy nie przytra­fia Lanie Weinberger? Dlaczego to spotyka mnie? Zawsze MNIE?

No dobra, już piszę, co się stało.

Nie miałam najmniejszego zamiaru mówić Michaelowi. To znaczy, pozwólcie mi to zaznaczyć od razu. Ja poszłam z Tiną tylko dlatego, że - no cóż - wyglądałoby to dziwnie, gdybym jakoś specjalnie unikała stoiska Klubu Komputerowego, a poza tym Michael tyle razy prosił mnie, żebym zajrzała. Więc w ża­den sposób nie mogłam się wykręcić.

Ale nie miałam zamiaru ani słowem wspominać o Wiecie Czym. To znaczy stwierdziłam, że Tina po prostu będzie musiała pogo­dzić się z tym rozczarowaniem. Nie kocha się kogoś tak długo, jak ja kocham Michaela po to, żeby potem podejść do niego znienacka i powiedzieć: „Och, a tak przy okazji, stary, wiesz - ja cię kocham”.

Jasne? TEGO się tak nie mówi.

Ale nieważne. No więc podeszłam do tego głupiego stoiska razem z Tiną. Wszyscy tam chichotali i byli mocno nakręceni, bo ten ich program okazał się takim hitem, że do obejrzenia go ustawiła się cała, naprawdę długa kolejka. Ale Michael nas za­uważył i powiedział:

- Chodźcie tutaj!

Jakbyśmy miały przepchać się przed tych wszystkich ludzi stojących w kolejce. To znaczy, zrobiłyśmy to, oczywiście, ale wszyscy za naszymi plecami narzekali. Trudno im się dziwić. Czekali już dość długo.

Ale chyba ze względu na to, co zrobiłam wczoraj wieczorem - no wiecie, wyjaśniłam na łamach ogólnokrajowej telewizji, że wzię­łam udział w tej reklamie ubrań wyłącznie dlatego, że ich projek­tant cały dochód postanowił przeznaczyć na Greenpeace - chyba zyskałam trochę na popularności. (Jak do tej pory, pozytywne ko­mentarze: 243. Negatywne: 1. Oczywiście, ze strony Lany). Więc to marudzenie nie było tak głośne, jak można było oczekiwać.

W każdym razie Michael powiedział:

- Chodź, Mia, i siadaj na tym krześle.

I przed tym jednym monitorem komputerowym ustawił krzesło.

No więc usiadłam i czekałam, aż ta głupia rzecz zastartuje, a wkoło mnie inni ludzie zaśmiewali się, jakby na swoich moni­torach widzieli coś bardzo zabawnego. A ja tylko siedziałam so­bie i myślałam: Do odważnych świat należy.

Co było głupie, bo po pierwsze NIE ZAMIERZAŁAM mu powiedzieć, że go lubię, a po drugie, Michael nie jest całym światem. No i, oczywiście, do nikogo nie NALEŻY.

A potem usłyszałam, jak Judith mówi:

- Czekaj, co ty robisz?

I usłyszałam, jak Michael odpowiada:

- Nie, w porządku. Mam dla niej coś specjalnego.

I wtedy ekran przed moimi oczami zamigotał. Westchnę­łam. Pomyślałam: Dobra, zaczyna się ta głupia gra. Trzeba się będzie pośmiać, żeby myślał, że mi się podobała.

No i siedziałam tam i byłam w gruncie rzeczy trochę przy­gnębiona, bo naprawdę, jeśli się nad tym zastanowić, nie mia­łam powodów do radości. To znaczy, wszyscy inni byli podeks­cytowani, bo potem mieli iść na bal, ale mnie na bal nikt nie zaprosił - nawet mój rzekomy chłopak - więc tego też nie mia­łam co wyczekiwać. A na ferie zimowe wszyscy znajomi wybie­rali się na narty albo na Wyspy Bahama, a co mnie się dostało? Och tak, impreza z paroma członkami Genowiańskiego Stowa­rzyszenia Hodowców Oliwek. To na pewno bardzo mili ludzie, ale dajcie spokój...

I zanim jeszcze wyjadę w swoją nudną podróż do Genowii, muszę zerwać z Kennym, coś, na co wcale nie mam ochoty, bo ja go naprawdę lubię i nie chcę urażać jego uczuć, ale chyba będę musiała to zrobić.

Chociaż muszę przyznać, że fakt, iż on do tej pory nawet nie wspomniał słowa „bal” sprawia, że pomysł zerwania z nim staje się coraz mniej przygnębiający.

Zatem jutro, pomyślałam. Wyjadę do Europy. Polecę samo­lotem z tatą i Grandmère, którzy nadal się do siebie nie odzy­wają (a ponieważ ja też nie rozmawiam z Grandmère, ten lot będzie naprawdę szalenie zabawny), a kiedy wrócę, znając moje szczęście, Michael i Judith będą już zaręczeni.

To wszystko zdążyłam sobie pomyśleć w ułamku sekundy, kiedy siedziałam, a ekran przede mną migotał. To, i jeszcze: Wiesz, naprawdę nie mam ochoty oglądać swoich nauczycieli w idiotycznych przebraniach.

Ale właśnie wtedy ekran przestał migotać i zobaczyłam coś zupełnie innego. Zobaczyłam zamek.

Poważnie. To był zamek, jak w Rycerzach Okrągłego Stołu albo w Pięknej i Bestii, czy czymś takim. Obraz się zbliżył i zna­leźliśmy się za murami zamku, na środku dziedzińca, a tam był ogród. A w ogrodzie kwitły wielkie, ogromne czerwone róże. Niektóre zrzucały już płatki i widać było, że te płatki spadają na posadzkę dziedzińca. Pomyślałam sobie: Hej, to wygląda naprawdę czadowo.

A potem zapomniałam, że siedzę przed monitorem kompu­tera na Kiermaszu Zimowym, jak jeszcze ze dwadzieścia innych osób dokoła. Zaczęłam mieć wrażenie, że naprawdę znalazłam się w tym ogrodzie.

A potem na ekranie rozwinęła się chorągiew, jakby porusza­na wiatrem. Na chorągwi złotymi czcionkami wypisane były jakieś słowa. Kiedy przestała powiewać, udało mi się je przeczy­tać:

Róże są czerwone,

A fiołki nie.

Pewnie nie wiesz, ale

Ja też kocham Cię.

Wrzasnęłam i poderwałam się z krzesła, przewracając je na ziemię.

Wszyscy się zaczęli śmiać. Pewnie myśleli, że zobaczyłam dyrektor Guptę w skórzanym obcisłym kombinezonie.

Tylko Michael wiedział, że nie.

I Michael się nie śmiał.

Ale ja nie miałam odwagi na niego spojrzeć. Nie mogłam patrzeć gdzie indziej niż na swoje stopy. Bo nie wierzyłam, że to się właśnie stało. To znaczy, nie mogłam tego pojąć. Co to ZNA­CZYŁO? Czy to znaczyło, że Michael wiedział, że to ja wysyła­łam mu te wszystkie kartki i że on czuł to samo?

A może to znaczyło, że wiedział, że to ja mu wysyłałam te wszystkie kartki i chciał w ten sposób zakpić sobie ze mnie?

Nie wiedziałam. Wiedziałam tylko, że jeśli natychmiast się stamtąd nie wydostanę, zacznę płakać...

...i to na oczach wszystkich ludzi w całej szkole.

Złapałam Tinę za ramię i pociągnęłam ją, naprawdę MOC­NO za sobą. Chyba miałam zamiar powiedzieć jej, co zobaczy­łam, bo może ONA mogłaby zdecydować, co to znaczyło, skoro ja ewidentnie nie byłam w stanie.

Tina krzyknęła - chyba złapałam ją mocniej, niż zamierza­łam - i usłyszałam, że Michael woła za mną:

- Mia!

Ale ja już biegłam, wlokąc za sobą Tinę i przepychając się przez tłum w stronę drzwi, myśląc tylko o jednym: Że muszę się dostać do łazienki dla dziewczyn. Muszę się dostać do ła­zienki dla dziewczyn, zanim zacznę głośno szlochać.

Ktoś z taką samą siłą, z jaką ja chwyciłam Tinę, chwycił mnie. Myślałam, że to Michael. Wiedziałam, że jeśli chociaż na niego spojrzę, rozpłaczę się głośno jak dziecko.

- Spadaj! - powiedziałam i wyrwałam rękę.

Ale odpowiedział mi głos Kenny'ego:

- Ależ, Mia, muszę z tobą porozmawiać.

- Nie TERAZ Kenny - odezwała się Tina.

Jednak Kenny nie chciał ustąpić. Powiedział:

- Owszem, TERAZ.

I widać było po jego minie, że nie ustąpi.

Tina przewróciła oczyma i wycofała się. A ja tam stałam, zwrócona plecami do stoiska Klubu Komputerowego i modli­łam się: PROSZĘ. PROSZĘ, MICHAEL, NIE PODCHODŹ TUTAJ. PROSZĘ, ZOSTAŃ TAM, GDZIE STOISZ. PRO­SZĘ, PROSZĘ, PROSZĘ, NIE PODCHODŹ.

- Mia... - odezwał się Kenny.

Miał bardziej zakłopotany wyraz twarzy niż kiedykolwiek przedtem, a widziałam już nieraz, jak Kenny bywał zakłopota­ny. Jest takim niezręcznym typem faceta.

- Ja tylko chcę... To znaczy, chciałem, żebyś wiedziała. No cóż. Że ja wiem.

Patrzyłam na niego w milczeniu. Nie miałam pojęcia, o czym on gada. Poważnie. Zupełnie zapomniałam o tym uści­sku w holu, którego był świadkiem. Kiedy uściskałam Michae­la. Myślałam tylko przez cały czas: PROSZĘ, NIE POD­CHODŹ DO MNIE, MICHAEL. PROSZĘ CIĘ, MICHAEL, NIE PODCHODŹ...

- Posłuchaj, Kenny - usłyszałam swój głos. Nie wiem, jak mi się udało zmusić język do tego, żeby przemówić, przysię­gam. Czułam się jak jakiś niesprawny robot. - To naprawdę nie jest dobry moment. Może porozmawiamy później...

- Mia - przerwał mi Kenny. Miał dziwną minę. - Ja WIEM. Widziałem go.

Zamrugałam oczyma.

I wtedy sobie przypomniałam. Michael i pięć mniej z algebry.

- Och, Kenny - powiedziałam. - Naprawdę. To było tylko... To znaczy, nie ma nic...

- Nie musisz się martwić - powiedział Kenny. I wtedy zro­zumiałam, czemu jego twarz wyglądała tak dziwnie. To dlatego, że nosiła wyraz, jakiego na niej nigdy wcześniej nie widziałam. Przynajmniej nie u Kenny'ego. Wyraz rezygnacji. - Nic nie powiem Lilly.

Lilly! O Boże! Ostatnia osoba na świecie, której chciałabym powiedzieć, co czuję do Michaela!

Może jeszcze nie było za późno. Może jeszcze istniała jakaś szansa, że uda mi się...

Ale nie. Nie mogłam go okłamywać. Po raz pierwszy w ży­ciu nie umiałam się zdobyć na kłamstwo.

- Kenny - powiedziałam. - Tak mi przykro.

Dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, że już za późno biec do łazienki dla dziewczyn: właśnie się rozpłakałam. Głos mi się załamał, a kiedy podniosłam ręce do twarzy, zrobiły się mokre od łez.

Świetnie. Płakałam na oczach wszystkich uczniów Liceum imienia Alberta Einsteina.

- Kenny - powtórzyłam, pociągając nosem. - Ja uczciwie zamierzałam ci powiedzieć. I naprawdę cię lubię. Ja tylko cie­bie... nie kocham.

Kenny miał bardzo bladą twarz, ale się nie rozpłakał - w przeciwieństwie do mnie. Dzięki Bogu. W gruncie rzeczy udało mu się nawet lekko uśmiechnąć tym dziwnym, zrezygno­wanym uśmiechem i powiedział, potrząsając głową:

- No, no. Ale jazda. To znaczy, kiedy pierwszy raz o tym pomyślałem, powiedziałem sobie: niemożliwe. Nie Mia. Ona nie zrobiłaby tego najbliższej osobie. Ale... No cóż, to chyba wiele wyjaśnia. To znaczy, jeśli chodzi o nas.

Nie mogłam mu już dłużej patrzeć w oczy. Czułam się jak robak. Gorzej niż robak, bo robaki z punktu widzenia środowi­ska naturalnego są szalenie potrzebne. Czułam się jak... Jak...

Jak muszka owocowa.

- Ja już od dłuższego czasu podejrzewałem, że jest ktoś jesz­cze - ciągnął Kenny. - Nigdy... No cóż, nigdy nie odwzajemnia­łaś moich uczuć w taki sam sposób, kiedy... No wiesz, kiedy...

No wiem. Kiedy się całowaliśmy. Miło z jego strony, że po­ruszył tę kwestię właśnie tu, w sali gimnastycznej, przy całej szkole.

- Wiedziałem, że nic nie mówisz, bo nie chcesz zranić mo­ich uczuć - dodał Kenny. - Taką jesteś właśnie dziewczyną. I dlatego odkładałem zaproszenie cię na bal - przyznał. - Bo stwierdziłem, że mi odmówisz. Z tego powodu, że - no wiesz - lubisz kogoś innego. To znaczy, wiem, że nigdy byś mnie nie okłamała, Mia. Jesteś najbardziej uczciwą osobą, jaką w życiu spotkałem.

HA! Żartował sobie ze mnie? JA? Uczciwa? Najwyraźniej nie miał zielonego pojęcia o moich nozdrzach.

- Dlatego wiedziałem, jak bardzo musisz być w środku roz­darta. Uważam tylko, że powinnaś jak najszybciej powiedzieć o tym Lilly - stwierdził Kenny bardzo poważnie. - Zacząłem podejrzewać, no wiesz, już w restauracji. A jeśli ja się domyśli­łem, inni też się w końcu domyśla. A przecież nie chciałabyś, żeby się o tym dowiedziała od kogoś trzeciego.

Podniosłam rękę, chcąc sobie otrzeć łzy rękawem, ale za­trzymałam się w pół gestu i wgapiłam się w niego.

- W restauracji? W jakiej restauracji?

- No wiesz - odparł Kenny ze zmieszaną miną. - Tego dnia, kiedy poszliśmy do Chinatown. Ty i on siedzieliście obok sie­bie. Śmialiście się bez przerwy... Wyglądało na to, że jesteście bardzo zaprzyjaźnieni...

Chinatown? Ależ Michael nie poszedł wtedy z nami do Chi­natown...

- I wiesz - powiedział Kenny. - Nie ja jeden zauważyłem, że on ci zostawiał te róże przez cały zeszły tydzień.

Zamrugałam oczami. Prawie go nie widziałam przez łzy.

- C - co?

- No wiesz. - Rozejrzał się i zniżył glos. - Borys. Zostawiał dla ciebie te róże. Mia, daj spokój. Jeśli chcesz ciągnąć to za plecami Lilly, to jedna sprawa, ale...

Wrócił mi szum w uszach, którego dostałam tuż po prze­czytaniu wiersza Michaela. BORYS. BORYS PELKOWSKI. Mój chłopak właśnie ze mną zrywa, bo wydaje mu się, że mam romans z BORYSEM PELKOWSKIM.

BORYSEM PELKOWSKIM, któremu jedzenie zawsze zo­staje w aparaciku ortodontycznym.

BORYSEM PELKOWSKIM, który nosi swetry wetknięte do spodni.

BORYSEM PELKOWSKIM, chłopakiem mojej najlepszej przyjaciółki.

O Boże. Po co ja się w ogóle urodziłam?

Usiłowałam mu wyjaśnić. No wiecie, powiedzieć prawdę. Że Borys nie jest moją skrywaną miłością, tylko moją Tajemniczą Śnieżynką.

Ale Tina rzuciła się naprzód, złapała mnie za rękę i powie­działa:

- Wybacz, Kenny. Mia musi teraz na chwilę odejść.

A potem zaciągnęła mnie do łazienki.

- Muszę mu wyjaśnić - powtarzałam co chwila jak wariat­ka i usiłowałam wyrwać się z jej uścisku. - Muszę mu powie­dzieć. Muszę mu powiedzieć prawdę.

- Nie, nie musisz - powiedziała Tina, wpychając mnie do łazienki. - Zerwaliście ze sobą. Nieważne, dlaczego. Masz to za sobą, reszta się nie liczy.

Mrugając oczami, patrzyłam na swoje zapłakane odbicie w lustrze nad umywalką. Wyglądałam okropnie. Nigdy w życiu nie widzieliście kogoś, kto mniej przypominał księżniczkę niż ja w tamtej chwili. Wystarczyło, że na siebie popatrzyłam, a już zalałam się łzami w kolejnym ataku płaczu.

Oczywiście Tina twierdzi, że jej zdaniem Michael na pewno nie zamierzał ze mnie zakpić. Oczywiście twierdzi, że musiał się domyślić, kto mu wysyła te kartki, i usiłował dać mi znać, że czuje wobec mnie to samo.

Ale ja, oczywiście, nie mogę w to uwierzyć. Bo gdyby to była prawda - GDYBY TO BYŁA PRAWDA - to dlaczego pozwolił mi odejść? Dlaczego nie próbował mnie zatrzymać?

Tina zwróciła mi uwagę, że próbował. Ale mój dziki wrzask po przeczytaniu jego wierszyka i paniczna ucieczka do łazienki mogły do niego przemówić jako mało zachęcające sygnały. W gruncie rzeczy, miał prawo sobie pomyśleć, że mi się nie spodobało. Co więcej, zaznaczyła Tina, nawet jeśli Michael usi­łował mnie zatrzymać, Kenny go ubiegł i dopadł mnie na kory­tarzu. I z całą pewnością wyglądało to tak, jakbyśmy oboje prze­żywali Ważną Chwilę - co niewątpliwie miało miejsce - i nie życzyli sobie, żeby nam przeszkadzano.

I to wszystko jest oczywiście prawdą.

Ale może być prawdą i to, że Michael po prostu sobie zażar­tował. To był bardzo paskudny żart, biorąc pod uwagę okoliczno­ści, ale Michael nie zdaje sobie sprawy z tego, że uwielbiam go każdym włókienkiem duszy. Michael nie wie, że kochałam się w nim przez całe życie. Michael nie wie, że bez niego nigdy, ale to nigdy nie osiągnę samorealizacji. To znaczy, dla Michaela jestem po prostu najlepszą przyjaciółką jego młodszej siostry. Pewnie nie zamierzał być okrutny. Pewnie myślał, że to będzie zabawne.

To nie jego wina, że moje życie się skończyło, a ja nigdy, nigdy już nie wyjdę z tej łazienki.

Poczekam tylko, aż wszyscy sobie pójdą, a potem wymknę się stąd i nikt mnie tu nie zobaczy aż do początku następnego semestru, a do tego czasu, miejmy nadzieję, wszystko to już trochę przycichnie.

A może jeszcze inaczej, może po prostu zostanę już w Geno­wii...

Hej, właśnie. Dlaczego nie?

Piątek, 19 grudnia, 17.00, poddasze

Nie wiem, czemu ludzie nie chcą mi dać spokoju.

Poważnie. Dobra, egzaminy mam już za sobą, ale wciąż jeszcze masę rzeczy do zrobienia. Przecież muszę się spakować, prawda? Czy ludzie nie wiedzą, że kiedy jedziesz przedstawić się obywatelom narodu, którym będziesz kiedyś rządzić, masz wtedy sporo pakowania przed wyjazdem?

Ale nie. Bez przerwy ktoś do mnie wydzwania i mailuje albo przychodzi.

No cóż. Ja z nikim nie będę rozmawiać. Chyba dość jasno dałam to do zrozumienia. Nie rozmawiam z Lilly ani z Tiną, ani z ojcem, ani z panem Gianinim, ani z mamą, ani ZWŁASZ­CZA z Michaelem, chociaż zdążył już zadzwonić cztery razy.

Jestem za BARDZO zajęta i nie mam czasu na rozmowy.

A ze słuchawkami na uszach nawet nie słyszę, jak walą do drzwi. Muszę powiedzieć, że to całkiem miłe uczucie.

Piątek, 19 grudnia, 17.30,
schodki przeciwpożarowe

Ludzie mają prawo do prywatności. Jeśli mam ochotę posie­dzieć w swoim pokoju i zamknąć drzwi na klucz i nie wy­chodzić ani z nikim nie rozmawiać, to powinnam mieć do tego prawo. I na pewno nie jest w porządku zdejmowanie drzwi do mojego pokoju z zawiasów i zabieranie ich. Absolutnie nie w po­rządku.

Ale znalazłam sposób, żeby się od nich wszystkich uwolnić. Wyszłam na schodki przeciwpożarowe. Jest jakieś minus jeden i pada śnieg, tak przy okazji, ale wiecie co? Jak na razie, nikt tu jeszcze za mną nie przyszedł.

Na szczęście kupiłam sobie kiedyś taki pisak z latarką, więc widzę, co piszę. Jakiś czas temu zaszło słońce i muszę przyznać, zimno mi w tyłek. Ale tu na zewnątrz jest całkiem przyjemnie. Słychać tylko szmer śniegu, który spada na metal schodków przeciwpożarowych i czasem jakąś syrenę albo autoalarm. W pe­wien sposób, tu jest nawet zacisznie.

I wiecie, co mi właśnie przyszło do głowy? Potrzebuję wypo­czynku. Porządnych wakacji.

Naprawdę. Potrzebny mi chyba jakiś wyjazd i odpoczynek na plaży, czy coś takiego.

W Genowii jest ładna plaża. Naprawdę. Z jasnym piaskiem, drzewami palmowymi, ze wszystkim.

Szkoda, że kiedy tam będę, nie znajdę ani chwili czasu, żeby na nią pójść, bo będę zbyt zajęta chrzczeniem okrętów bojo­wych, czy czymś podobnym.

Ale gdybym MIESZKAŁA w Genowii... No wiecie, prze­prowadziła się tam i zamieszkała na stałe...

Och, oczywiście, będę tęsknić za mamą. Już się nad tym zastanawiałam. Już jakieś dwadzieścia razy wychylała się przez okno i błagała mnie, żebym weszła do środka albo chociaż zało­żyła kurtkę.

Moja mama jest przemiłą kobietą. Będzie mi jej brakowało.

Ale przecież może przyjeżdżać i odwiedzać mnie w Geno­wii. Przynajmniej do ósmego miesiąca. Potem latanie samolo­tem może być dla niej trochę niebezpieczne. Ale może znów przyjechać, kiedy urodzi się mój przyrodni brat albo siostra. Byłoby miło.

A pan G. też jest w porządku. Właśnie się wychylił i zapy­tał, czy chcę trochę diabelskiego chilli, które właśnie przygoto­wał. Powiedział, że ze względu na mnie nie dodał mięsa.

To bardzo ładnie z jego strony. On też może przyjeżdżać i odwiedzać mnie w Genowii.

Miło się tam będzie mieszkało. Będę mogła więcej czasu spędzać z tatą. On też wcale nie jest takim złym facetem, kiedy się go już lepiej pozna. Też chce, żebym zeszła ze schodków przeciwpożarowych. Chyba mama musiała do niego zadzwonić. Mówi, że jest ze mnie naprawdę dumny, ze względu na tę konfe­rencję prasową i piątkę z minusem z algebry, i wszystko. Chce mnie zabrać na obiad i to uczcić. Mówi, że możemy iść do Zen Palate. Absolutnie wegetariańska restauracja. Czy to nie jest ładnie z jego strony?

Szkoda tylko, że kazał Larsowi zdjąć z zawiasów drzwi do mojego pokoju, inaczej chybabym z nim nawet poszła.

Ronnie, nasza sąsiadka z mieszkania obok, właśnie wyjrza­ła oknem i mnie zobaczyła. Teraz chce wiedzieć, co ja wypra­wiam, siedząc na schodkach przeciwpożarowych w grudniu.

Powiedziałam jej, że potrzebuję trochę prywatności i że wy­gląda na to, że tylko w taki sposób mogę ją sobie wywalczyć.

Ronnie stwierdziła:

- Kotku, sama dobrze wiem, jak to wygląda.

Powiedziała jednak, że bez płaszcza tam zamarznę i zapro­ponowała mi swoje norki. Grzecznie odmówiłam, bo nie mogę wkładać na siebie skór zabitych zwierząt.

No więc pożyczyła mi koc elektryczny, który podłączyła do gniazdka pod swoim klimatyzatorem. Muszę przyznać, że teraz jest lepiej.

Ronnie szykuje się do wyjścia. Przyjemnie jest ją oglądać, kiedy się maluje. Robiąc sobie makijaż, jednocześnie cały czas rozmawia ze mną przez otwarte okno. Spytała mnie, czy mam problemy w szkole i czy to dlatego siedzę na schodkach prze­ciwpożarowych, a ja powiedziałam, że tak. Spytała, jakie to pro­blemy, więc jej opowiedziałam. Mówiłam jej, że jestem prześla­dowana, że kocham się w bracie mojej najlepszej przyjaciółki, ale że dla niego to raczej tylko świetny żart. Och, i że wszyscy najwyraźniej sądzą, że mam romans ze skrzypkiem, któremu brzydko pachnie z ust i który, tak się składa, jest chłopakiem mojej najlepszej przyjaciółki.

Ronnie pokręciła głową i powiedziała, że widać nic się nie zmieniło od czasów, kiedy ona była w liceum. Stwierdziła, że wie, co znaczy prześladowanie, bo przecież sama była kiedyś mężczyzną.

Powiedziałam jej, że tak naprawdę to wszystko jest i tak bez znaczenia, bo przenoszę się do Genowii. Ronnie bardzo zmar­twiła ta wiadomość. Będzie jej mnie brakowało. Mówi, że to dzięki mnie poprawiły się warunki w zsypie na śmieci w na­szym budynku, bo nalegałam, żeby zainstalowano osobne po­jemniki na gazety, puszki i butelki.

A potem Ronnie powiedziała, że musi już iść, bo umówiła się ze swoim chłopakiem na drinka w Carlyle. Dodała, że mogę sobie zatrzymać koc elektryczny, tylko żebym pamiętała go od­dać, kiedy już mi przejdzie.

Boże. Nawet moja najbliższa sąsiadka, która była kiedyś mężczyzną, ma chłopaka. CO JEST ZE MNĄ NIE TAK????

Oho! Słyszę jakieś kroki w moim pokoju. A teraz kogo zno­wu przyniosło?

Piątek, 19 grudnia, 19.30

No cóż. O mało nie padłam z wrażenia.

Zgadnijcie, kto do mnie przyszedł na schodki przeciwpo­żarowe i siedział tam ze mną przez pół godziny?

Grandmère.

Ja wcale nie żartuję.

Tkwiłam tam sobie, pogrążona w depresyjnych myślach, kiedy nagle z mojego okna wychylił się szeroki futrzany rękaw, a potem stopa w bucie na wysokim obcasie i wreszcie duża blond głowa, i zanim się zorientowałam, Grandmère siedziała obok mnie, przyglądając mi się zmrużonymi oczyma z głębi swoich długich do ziemi szynszyli.

- Amelio... - powiedziała tym tonem, którym daje do zro­zumienia, że nie przyjmie żadnych wykrętów. - Co ty tutaj ro­bisz? Pada śnieg. Wracaj do środka.

Byłam w szoku. Zaszokowało mnie, że Grandmère w ogóle wzięła pod uwagę wyjście na schodki przeciwpożarowe (to nie­delikatne, żeby księżniczka o tym wspominała, ale tutaj jest naprawdę sporo gołębiego łajna), ale jeszcze bardziej to, że mia­ła odwagę odezwać się do mnie, po tym, co zrobiła.

Ale ona od razu przeszła do rzeczy.

- Rozumiem, że się na mnie gniewasz - powiedziała. - I masz do tego prawo. Chcę jednak, żebyś wiedziała, że to co zrobiłam, zrobiłam dla ciebie.

- Och, jasne! - Przyrzekałam, że nigdy się już do niej nie odezwę, ale nie zdołałam się powstrzymać. - Grandmère, jak ty w ogóle możesz mówić coś takiego? Kompletnie mnie upoko­rzyłaś!

- Naprawdę nie miałam zamiaru - powiedziała Grandmère. - Chciałam ci pokazać, że jesteś tak samo ładna jak te dziewczyny w magazynach, do których zawsze chciałaś być podobna. To waż­ne, żebyś wiedziała, że nie jesteś okropną kreaturą, za jaką sama siebie uważasz.

- Grandmère - powiedziałam. - To bardzo miło z twojej strony, ale nie musiałaś tego robić w taki sposób.

- A jak inaczej miałam to osiągnąć? - spytała Grandmère. - Nie chciałaś pozować żadnym pismom, które przysyłały foto­grafów. Ani dla „Vogue”, ani dla „Harper's Bazaar”. Nie rozu­miesz, że to, co powiedział Sebastiano o twojej strukturze kost­nej, to prawda? Amelio, jesteś naprawdę piękną dziewczyną. Gdybyś tylko trochę bardziej w siebie wierzyła, raz na jakiś czas gdzieś się pokazała... Pomyśl, jak szybko ten chłopak, którego lubisz, zostawiłby dla ciebie dziewuchę od much domowych!

- Muszek owocowych - poprawiłam. - I Grandmère, ja ci już tłumaczyłam. Michael ją lubi, bo jest naprawdę błyskotli­wa. Łączy ich mnóstwo wspólnych zainteresowań, choćby kom­putery. Jej wygląd nie ma nic do rzeczy.

- Och, Mia - powiedziała Grandmère. - Nie bądź naiwna.

Biedna Grandmère. Naprawdę trudno ją winić, bo przecież pochodzi z tak odmiennego świata. W świecie Grandmère ko­biety się docenia ze względu na ich wielką urodę - albo, jeżeli nie są pięknościami, ceni się je za to, że ubierają się bez zarzu­tu. A co robią, na przykład jak zarabiają na życie, nie ma zna­czenia, bo większość z nich nie robi nic. Och, może trochę się zajmują dobroczynnością, ale to wszystko.

Grandmère nie rozumie, oczywiście, że w dzisiejszych cza­sach wielka uroda nie liczy się za bardzo. Och, liczy się w Holly­wood, oczywiście, i na wybiegach mody w Mediolanie. Ale w obec­nych czasach ludzie rozumieją, że idealny wygląd jest rezultatem DNA, czymś, co nie jest żadną zasługą człowieka. To nie żadne wielkie osiągnięcie, że ktoś jest piękny. To tylko geny.

Nie, dzisiaj liczy się to, co robisz i co myślisz (i JAK my­ślisz), to, co się kryje POZA tymi pięknymi niebieskimi czy brązowymi oczyma, czy zielonymi, czy jakimikolwiek innymi. W czasach Grandmère dziewczyna taka jak Judith, która umie klonować muszki owocowe, byłaby postrzegana jak jakiś wy­bryk natury, chyba że umiałaby klonować muszki ORAZ wyglą­dałaby zabójczo w ciuchach od Diora.

No cóż, trzeba przyznać, że choć mamy już imponująco świa­tłe czasy, dziewczyny takie jak Judith nadal nie przyciągają aż takiej uwagi jak Lana - a to nie fair, bo klonowanie muszek owocowych jest prawdopodobnie o wiele ważniejsze niż perfek­cyjne uczesanie.

Naprawdę żałośni są tacy ludzie jak ja: nie umiem klonować muszek owocowych I DO TEGO mam fatalne włosy.

Ale nie ma sprawy. Już się przyzwyczaiłam.

Grandmère jest osobą, która musi przyjąć do wiadomości, że stanowię zupełnie beznadziejny przypadek.

- Posłuchaj - powiedziałam do niej - ja ci już mówiłam. Michael to nie jest taki facet, któremu zaimponuję tym, że zna­lazłam się w dodatku do „Sunday Timesa” w sukience balowej bez ramiączek. TO ZUPEŁNIE NIE W JEGO STYLU. Gdyby był facetem, któremu imponują takie rzeczy, nie chciałabym mieć z nim do czynienia.

Grandmère nadal nie wyglądała na osobę przekonaną.

- No cóż - powiedziała. - Może ty i ja musimy się pogodzić z tą różnicą w naszych poglądach. W każdym razie, Amelio, przyszłam tu, żeby cię przeprosić. Nigdy nie chciałam sprawić ci przykrości. Chciałam ci tylko pokazać, co możesz osiągnąć, jeśli tylko spróbu­jesz. - Szeroko rozpostarła dłonie w rękawiczkach. - I popatrz, jak mi się udało. Przecież ty samodzielnie zaplanowałaś i przeprowadzi­łaś świetną konferencję prasową, bez niczyjej pomocy!

Przy tych słowach musiałam się trochę uśmiechnąć.

- Tak - powiedziałam. - Faktycznie.

- Poza tym - dodała Grandmère - jak rozumiem, zdałaś algebrę.

Uśmiechnęłam się nieco szerzej.

- Tak, zdałam.

- No to - stwierdziła Grandmère - została ci do zrobienia już tylko jedna rzecz.

Pokiwałam głową.

- Wiem. Dużo się nad tym zastanawiałam i doszłam do wniosku, że może będzie lepiej, jeżeli przedłużę swój pobyt w Ge­nowii. Może po prostu mogłabym tam już zamieszkać na stałe. Co o tym sądzisz?

Mina Grandmère, widziałam to w świetle dochodzącym z mojego pokoju, wyrażała niedowierzanie.

- Mieszkać... Mieszkać w Genowii? - Chociaż raz udało mi się ją wyprowadzić z równowagi. - O czym ty mówisz?

- No wiesz... - odparłam. - Są tam przecież szkoły. Mogę po prostu tam skończyć pierwszą klasę. A potem może mogła­bym pojechać do jednego z tych szwajcarskich internatów, o któ­rych zawsze tyle mówisz.

Grandmère patrzyła na mnie.

- Nie podobałoby ci się tam.

- Wręcz przeciwnie - odparłam. - To mogłoby być fajne. Żadnych chłopców, tak? Byłoby cudownie. To znaczy, w tej chwi­li chłopców mam trochę jakby dosyć.

Grandmère potrząsnęła głową.

- Ale twoje przyjaciółki... Twoja matka...

- No cóż, mogłyby przyjeżdżać z wizytą - odparłam rozsądnie.

Grandmère nagle spochmurniała. Spojrzała na mnie zza mocno utuszowanych szparek, w które zamieniły się jej oczy.

- Amelio Mignonette Grimaldi Renaldo - powiedziała. - Ty przed czymś uciekasz, prawda?

Pokręciłam głową niewinnie.

- Ależ skąd, Grandmère. Nic podobnego. Chciałabym za­mieszkać w Genowii. Byłoby czadowo.

- CZADOWO?!

Grandmère wstała. Wysokie obcasy jej butów wpadły w szpa­ry między metalowymi kratkami schodków przeciwpożarowych, ale nie zwróciła na to uwagi. Władczym gestem wskazała na moje okno.

- Natychmiast właź do środka - rozkazała głosem, jakiego jeszcze nigdy u niej nie słyszałam.

Muszę przyznać, byłam tak zaskoczona, że zrobiłam dokładnie to, co mi kazała. Wyłączyłam elektryczny koc Ronnie i wślizgnęłam się z powrotem do mojego pokoju. A potem stanęłam i poczeka­łam, aż Grandmère też się wgramoli do środka.

- Jesteś - powiedziała, kiedy już wygładziła spódnicę - księżniczką z książęcego rodu Renaldich. Księżniczka - ciągnę­ła, podchodząc do mojej szafy i przeszukując jej zawartość - nie uchyla się od swoich zobowiązań. Ani nie ugina się przy pierw­szej przeciwności losu.

- Hm, Grandmère... - powiedziałam. - To, co się dzisiaj stało, trudno nazwać pierwszą przeciwnością losu, dobra? To co się dzisiaj stało, to ostatnia kropla goryczy. Ja już tego dłużej nie zniosę, Grandmère. Wyjeżdżam stąd.

Grandmère wyciągnęła z szafy sukienkę, którą zaprojekto­wał dla mnie na bal Sebastiano. No wiecie, tę - która podobno miała sprawić, że Michael zapomni, że jestem przyjaciółką jego małej siostrzyczki.

- Nonsens - powiedziała Grandmère.

Tylko.

Po prostu: nonsens.

A potem wyprostowała się, tupiąc nogą i spojrzała na mnie.

- Grandmère - powiedziałam. Może to tylko cały ten czas spędzony na zewnątrz. A może to, że byłam całkiem pewna, że w pokoju obok mama, pan G. i tata siedzą razem i podsłuchują. Czy mogło być inaczej? Nie było żadnych DRZWI, które od­dzielałyby mój pokój od salonu. - Ty nic nie rozumiesz - doda­łam. - Ja nie mogę tam wrócić.

- Więc tym bardziej - odparła Grandmère - musisz tam pójść.

- Nie - powiedziałam. - Po pierwsze, nawet nie mam part­nera na bal, okay? A po drugie, tylko nieudacznicy chodzą na bale bez osoby towarzyszącej.

- Nie jesteś nieudacznikiem, Amelio - powiedziała Grandmère. - Jesteś księżniczką. A księżniczki nie uciekają, kiedy sprawy zaczynają się komplikować. Księżniczki prostują plecy i z podniesioną głową wychodzą naprzeciw katastrofie, która je czeka. Dzielnie i bez skarg.

Odparłam:

- Halo, my tu nie rozmawiajmy o najazdach Wizygotów, dobrze, Grandmère? Mówimy o całym liceum, które jest prze­konane, że kocham się w Borysie Pelkowskim.

- I właśnie dlatego - powiedziała Grandmère - musisz po­kazać im, że nie przejmujesz się tym, co myślą.

- Dlaczego nie mogę im tego okazać, nie idąc?

- Bo to - odparła Grandmère - byłoby tchórzostwo. A ty, Mia, w ciągu ostatniego tygodnia w wystarczającym stopniu dowiodłaś, że tchórzem nie jesteś. A teraz ubieraj się.

Nie wiem, czemu zrobiłam, co mi kazała. Może dlatego, że gdzieś głęboko w środku wiedziałam, że raz w życiu Grandmère ma rację.

Albo może dlatego, że w głębi ducha byłam chyba trochę ciekawa i chciałam zobaczyć, co się zdarzy.

Ale myślę, że zrobiłam tak głównie dlatego, że po raz pierw­szy w całym moim życiu Grandmère nie nazwała mnie Amelią.

Nie. Nazwała mnie Mią.

A ponieważ jestem głupio sentymentalna, siedzę teraz w sa­mochodzie i jadę z powrotem do tego głupiego, beznadziejnego Liceum imienia Alberta Einsteina, chociaż zaledwie cztery go­dziny temu uważałam, że raz na zawsze udało mi się otrząsnąć jego pył ze swoich stóp.

Ale nie. Och, nie. Wracam, w tej głupiej aksamitnej sukience, którą zaprojektował dla mnie Sebastiano. Wracam, bez osoby to­warzyszącej. Wracam, i pewnie mnie wyśmieją jako ten idiotyczny, pozbawiony partnera wybryk natury, którym przecież jestem.

Jednakże jestem też księżniczką, a to najwyraźniej oznacza, że muszę przyjmować to, co mi los zgotuje, choćby było nie wiem jak okrutne, nieludzkie i niezasłużone.

I niezależnie od tego, co się stanie, cały czas będę się mogła pocieszać jedną myślą:

Jutro będę już o tysiące kilometrów od tego wszystkiego.

O Boże. Jesteśmy na miejscu.

Chyba zaraz zwymiotuję.

Sobota, 20 grudnia, genowiański książęcy odrzutowiec
6000 metrów nad Oceanem Atlantyckim

Kiedy zbliżały się moje szóste urodziny, miałam tylko jedno jedyne życzenie. Chciałam dostać w prezencie kota.

Wszystko jedno jakiego. Byle to był kot. Chciałam mieć kota na własność. Odwiedziłyśmy wtedy rodziców mojej mamy na ich farmie w Indianie i oni tam mieli mnóstwo kotów. Jedna kotka miała małe - puchate rudo - białe kociaki, które głośno mruczały, kiedy trzymałam je sobie pod brodą i lubiły zwijać się w kłębek w przedniej kieszeni mojego kombinezonu i tam sobie drzemać. Niczego na świecie tak nie pragnęłam, jak móc zatrzy­mać jedno z tych kociąt.

Powinnam tu wspomnieć, że w tym czasie miałam też pro­blem ze ssaniem kciuka. Mama wypróbowała już wszelkie spo­soby, żeby mnie od tego odzwyczaić, włącznie z kupieniem mi lalki Barbie, mimo swojego fundamentalnego sprzeciwu wobec Barbie i tego wszystkiego, co ona uosabia. Taka łapówka. Nic nie pomogło.

Więc kiedy zaczęłam jej jęczeć, że chcę dostać kotka, mama wpadła na pewien pomysł. Powiedziała mi, że dostanę na uro­dziny kotka, jeżeli przestanę ssać kciuk.

I przestałam z miejsca. TAK BARDZO chciałam mieć kotka.

Jednak kiedy zbliżały się moje urodziny, nabrałam wątpli­wości, czy mama dotrzyma swojej części umowy. Po pierwsze, w wieku sześciu lat wiedziałam już, że moja mama nie należy do najbardziej odpowiedzialnych osób na świecie. No bo niby dlaczego bez przerwy wyłączano nam prąd? A przez połowę roku chodziłam do szkoły, nosząc JEDNOCZEŚNIE spódniczkę i spodnie, bo mama pozwalała mi samej decydować, co na siebie włożę. Więc nie byłam pewna, czy będzie pamiętała o kociaku - a jeśli będzie pamiętała, to czy będzie wiedziała, skąd kociaka wziąć.

Jak sobie zatem możecie wyobrazić, kiedy nadszedł poranek w dniu moich szóstych urodzin, nie żywiłam zbyt wielkich nadziei.

Ale kiedy moja mama weszła do sypialni, niosąc tę małą kulkę żółto - białego futerka i postawiła mi ją na brzuchu, a ja popatrzy­łam w wielkie błękitne (zielone zrobiły się dopiero potem) ślepka Louie (Grubym Louie został dopiero jakieś dziesięć kilo później), zaznałam takiej radości, jakiej nigdy przedtem jeszcze w życiu nie doznałam, i nigdy nie spodziewałam się znów przeżyć.

Aż do wczorajszego wieczoru.

Mówię absolutnie poważnie.

Wczoraj przeżyłam najpiękniejszy wieczór CAŁEGO moje­go życia. Po tym całym numerze z Sebastianem i jego zdjęcia­mi, myślałam, że już NIGDY WIĘCEJ nie poczuję wobec Grandmère czegokolwiek choćby zbliżonego do wdzięczności.

Ale ona miała ABSOLUTNĄ RACJĘ, że mnie zmusiła do pójścia na bal. TAK SIĘ CIESZĘ, że jednak wróciłam wtedy do Alberta Einsteina, najlepszej, najukochańszej szkoły w ca­łym kraju, jeśli nie na całym świecie!!!!!!!

Dobra, już przechodzę do rzeczy:

Lars i ja podjechaliśmy pod frontowe drzwi szkoły. W oknach paliły się białe migoczące światełka, które chyba miały udawać sople lodu.

Byłam pewna, że zaraz zwymiotuję, i powiedziałam o tym Larsowi. Stwierdził, że nie zwymiotuję, bo o ile on się dobrze orientuje, nie jadłam nic oprócz kawałka tortu Entemann's na lunch, a ten tort na pewno już zdążyłam strawić. Udzieliwszy mi w ten sposób wsparcia, Lars wprowadził mnie po schodkach do środka budynku.

Przy frontowym wejściu, koło szatni, kłębił się tłum ludzi. Lars oddał nasze płaszcze, podczas gdy ja stałam i czekałam, kiedy ktoś do mnie podejdzie i spyta, czemu jestem bez osoby towarzyszącej. Jednak podeszli do mnie tylko Lilly - i - Borys oraz Tina - i - Dave i zaczęli zachowywać się bardzo miło i mówić mi, jak się cieszą, że jednak przyszłam. (Tina mi później powiedzia­ła, że już wszystkim wyjaśniła, że Kenny i ja zerwaliśmy ze sobą, chociaż nie tłumaczyła im dlaczego, DZIĘKI BOGU).

Tak podniesiona na duchu przez przyjaciół, weszłam z nimi na salę gimnastyczną, całą udekorowaną w zimowym stylu płat­kami śniegu wyciętymi z papieru, jedną z lamp dyskotekowych i sztucznym śniegiem, który, muszę to przyznać, wyglądał dużo ładniej i czyściej niż śnieg, który zaczynał się piętrzyć na ziemi na dworze.

Było tam mnóstwo ludzi. Widziałam Lanę z Joshem (uh), Justina Baxendale'a otoczonego zwykłym wianuszkiem wielbi­cielek, Shameekę, Ling Su i paru innych znajomych. Nawet Kenny tam był, ale kiedy mnie zobaczył, mocno się zaczerwie­nił, odwrócił i zaczął rozmawiać z jakąś dziewczyną z naszych zajęć z biologii. No proszę.

Wszyscy tam byli oprócz jednej osoby, której obecności naj­bardziej się obawiałam. Albo pragnęłam. Sama nie wiedziałam, co bardziej.

A potem zobaczyłam Judith Gershner. Zdjęła wreszcie swój kombinezon i wyglądała całkiem ładnie w czerwonej sukience w stylu Laury Ashley.

Ale nie tańczyła z Michaelem. Tańczyła z jakimś chłopa­kiem, którego nigdy wcześniej nie widziałam.

No więc rozejrzałam się za Lilly i wreszcie zauważyłam ją przy jednym z automatów telefonicznych - właśnie dzwoniła. Podeszłam do niej i powiedziałam:

- A gdzie twój brat?

Lilly odwiesiła słuchawkę.

- A skąd ja mam wiedzieć? - spytała. - Nie jestem jego niańką.

Dziwnie pokrzepiona jej zachowaniem - które po prostu dowodziło, że choćby nie wiem co, Lilly zawsze pozostaje sobą - powiedziałam:

- No cóż, Judith Gershner tu jest, więc pomyślałam sobie, że...

- Na litość boską - przerwała mi Lilly - ile razy mam ci to jeszcze powtarzać? MICHAEL I JUDITH NIE CHODZĄ ZE SOBĄ.

Odparłam:

- Taa, jasne. To czemu przez ostatnie dwa tygodnie spędza­li ze sobą każdą chwilę?

- Bo pracowali nad tym głupim programem komputerowym na kiermasz - powiedziała. - Poza tym, Judith Gershner już ma chłopaka. - Lilly złapała mnie za ramię i odwróciła, żebym mogła się przyjrzeć Judith. - On chodzi do Trinity.

Popatrzyłam na Judith. Tańczyła jakiś wolny numer z chło­pakiem, który dosyć przypominał Kenny'ego, tyle że ruchy miał nieco bardziej skoordynowane.

- Och - westchnęłam.

- Rzeczywiście: „och” - powiedziała Lilly. - Nie wiem, co się z tobą dzisiaj dzieje, ale naprawdę nie wyrabiam, jak tak dziwaczysz. Usiądź tutaj... - Lilly sięgnęła po krzesło. - I nie waż mi się stąd ruszać. Chcę wiedzieć, gdzie jesteś, kiedy będę potrzebowała cię znaleźć.

Nawet nie zapytałam Lilly, po co miałaby mnie szukać. Po prostu usiadłam. Czułam, że mam już dosyć. Byłam TAKA zmęczona.

I nawet nie chodziło o to, że czułam się rozczarowana. No bo przecież nie chciałam widzieć Michaela. W każdym razie, jakaś część mnie nie chciała.

Ale inna część mnie NAPRAWDĘ chciała go zobaczyć i za­pytać, co tak dokładnie chciał powiedzieć w swoim wierszyku.

Ale chyba trochę się bałam odpowiedzi.

Bo mogła być inna niż ta, na którą miałam nadzieję.

Po chwili Lars i Wahim podeszli i usiedli obok mnie. Czu­łam się jak kompletna idiotka. Siedziałam, na tym głupim balu, z dwoma ochroniarzami pogrążonymi w dyskusji na temat zalet i wad kul gumowych. Nikt nie poprosił mnie do tańca. No i nic dziwnego. W końcu jestem wielką nieudacznicą. Wielką nie­udacznicą, która nawet nie miała partnera na bal.

I która, przy okazji, podobno kocha się w Borysie Pelkowskim.

Dlaczego ja stamtąd nie wyszłam? Zrobiłam już to, co mi zaleciła Grandmère. Pokazałam się. Udowodniłam wszystkim, że nie jestem tchórzem. Dlaczego nie miałabym wyjść?

Wstałam. Powiedziałam do Larsa:

- Dosyć tego. Już dość długo tu siedzimy. Mam jeszcze mnóstwo pakowania. Wracajmy już.

Lars powiedział, że nie ma sprawy i zaczął wstawać z miej­sca. A potem się nagle zatrzymał. Zobaczyłam, że patrzy gdzieś za mnie. Odwróciłam się.

A tam stał Michael.

Widać było, że dopiero co przyszedł. Brakowało mu tchu. Muszkę miał rozwiązaną. A we włosach miał jeszcze śnieg.

- Nie wiedziałem, że przyjdziesz - powiedział.

Czułam, że moja twarz robi się czerwona jak sukienka Ju­dith Gershner. Ale nic na to nie mogłam poradzić. Odparłam:

- No cóż, niewiele brakowało, a bym nie przyszła.

- Dzwoniłem do ciebie parę razy - dodał. - Ale nie chciałaś podejść do telefonu.

- Wiem.

Chciałam, żeby podłoga sali gimnastycznej otwarła się, jak w Cudownym życiu, i żebym wpadła do znajdującego się pod nią basenu i utonęła, i nie musiała dłużej ciągnąć tej rozmowy.

- Mia... - powiedział. - Ta sprawa dzisiaj. Ja nie chciałem, żebyś się popłakała.

Albo ta podłoga mogłaby się rozstąpić, a ja bym tak spadała i spadała, i spadała bez końca. To też byłoby niezłe. Popatrzy­łam na ziemię, marząc, żeby się otworzyła i wreszcie mnie po­chłonęła.

- Nie płakałam - powiedziałam. - To znaczy nie przez to. Chodziło o coś, co powiedział Kenny.

- Taa - odezwał się Michael. - No cóż, słyszałem, że ze sobą zerwaliście.

Taa. Pewnie do tej pory już cała szkoła słyszała. Wiedzia­łam, że teraz moja twarz jest jeszcze czerwieńsza niż sukienka Judith.

- Chodzi o to - ciągnął Michael - że ja wiedziałem, że to ty, że zostawiałaś mi te kartki.

Gdyby sięgnął do mojej klatki piersiowej, wyrwał mi serce, cisnął je na podłogę i kopnął w drugi koniec sali, chyba nie za­bolałoby mnie to tak bardzo, jak to, co właśnie od niego usły­szałam. Czułam, że oczy znów mi się wypełniają łzami.

- Wiedziałeś?

Wiecie, mieć złamane serce, to jedna sprawa. Ale kiedy ktoś wam to robi w czasie szkolnego balu, na oczach wszystkich... Wtedy naprawdę nie ma lekko.

- Oczywiście, że tak - odparł, trochę jakby zniecierpliwio­ny. - Lilly mi powiedziała.

Po raz pierwszy spojrzałam mu w twarz.

- LILLY ci powiedziała?! - zawołałam. - A skąd ONA wie­działa?

Machnął ręką.

- A tego nie wiem. Pewnie twoja przyjaciółka Tina jej powiedziała. Ale to nieważne.

Rozejrzałam się po sali gimnastycznej i dostrzegłam Lilly i Tinę na drugim jej końcu, obie spoglądały w moim kierunku. Kiedy zobaczyły, że na nie patrzę, odwróciły się naprawdę szyb­ko i udawały, że są pochłonięte rozmową ze swoimi partnerami.

- Ja je chyba pozabijam - mruknęłam.

Michael złapał mnie za ramiona.

- Mia - powiedział, lekko mną potrząsając. - To nie ma ZNACZENIA. Liczy się to, że ja naprawdę myślę tak, jak napi­sałem. I sądziłem, że ty też.

Wydawało mi się, że musiałam się przesłyszeć. Powiedzia­łam:

- Oczywiście, że naprawdę myślę, jak napisałam.

Pokręcił głową.

- To czemu dziś uciekłaś z Kiermaszu Zimowego?

- Bo ja... bo... myślałam... myślałam, że ty się ze mnie nabijasz - wyjąkałam.

- W życiu - powiedział.

I wtedy to właśnie zrobił.

Żadnego zamieszania. Żadnego pytania mnie o zgodę. Ab­solutnie żadnego wahania. Po prostu pochylił się i pocałował mnie prosto w usta.

I wtedy z miejsca się przekonałam, że Tina miała rację.

Całowanie się NIE JEST OBRZYDLIWE, jeżeli kochasz się w facecie.

W gruncie rzeczy, to najprzyjemniejsza rzecz pod słońcem.

A wiecie co w tym jest najlepsze?

To znaczy, pomijając to, że Michael się we mnie kocha i mu­siał to ukrywać niemal tak długo jak ja sama, jeśli nie dłużej?

I to, że Lilly wiedziała przez cały czas, ale nic nie mówiła aż do ostatnich paru dni, bo uważała, że to ciekawy psychologicz­nie eksperyment: poczekać i zobaczyć, ile czasu zajmie nam sa­modzielne odkrycie prawdy (zajęło dość dużo, jak się okazało).

I to, że Michael w przyszłym roku idzie na Columbię, która mieści się zaledwie parę przystanków stąd, więc nadal będę się z nim mogła widywać tak często, jak zechcę.

Och, i to, że Lana przeszła obok nas, kiedy się całowaliśmy, i powiedziała zdegustowanym tonem:

- O Boże, wynajmijcie gdzieś sobie pokój, bardzo was pro­szę.

I tańczenie z nim wolnych tańców przez całą noc, póki Lilly wreszcie do nas nie podeszła i nie powiedziała:

- Chodźcie ludzie, pada taki śnieg, że jeśli teraz nie wyj­dziemy, nigdy się nie dostaniemy do domu.

I całowanie się na dobranoc przed wejściem do mojego domu, kiedy śnieg padał wszędzie wkoło (a poirytowany Lars maru­dził, że marznie).

Nie, najlepsze było, że od razu przeszliśmy do wersji fran­cuskiej i to bez żadnego kłopotu. Tina miała rację - to się wy­dawało po prostu zupełnie naturalne.

A teraz stewardesa książęcego genowiańskiego odrzutowca mówi, że musimy opuścić stoliki na czas startu samolotu, więc na chwilę będę musiała przerwać pisanie.

Tata mówi, że jeśli nie przestanę paplać o Michaelu, pójdzie do kokpitu i będzie siedział z pilotami.

Grandmère mówi, że nie może się nadziwić zmianie, jaka we mnie zaszła. Twierdzi, że wydaję się wyższa. I wiecie, chyba to prawda. Ona przypisuje zasługę kolejnej z kreacji Sebastiana projektowanych wyłącznie dla mnie, tak jak sukienka, dzięki której Michael miał dostrzec we mnie kogoś więcej niż tylko przyjaciółkę swojej małej siostrzyczki... Chociaż okazało się, że i tak dostrzegał. Ale ja wiem, że to nie kwestia sukienki.

I nawet nie miłość. No cóż, w każdym razie, niezupełnie.

I powiem wam, co to jest: samorealizacja.

No cóż - samorealizacja oraz fakt, że jak się okazuje, na­prawdę jestem księżniczką. Muszę nią być. A wiecie, czemu?

Bo od tej pory będę żyła sobie długo i szczęśliwie.

PODZIĘKOWANIA

Serdecznie dziękuję Beth Ader, Jennifer Brown, Barbarze Cabot, Sarah Davies, Laurze Langlie, Abby McAden i Da­vidowi Waltonowi.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Cabot Meg Pamiętnik księżniczki 03 Zakochana Księżniczka(1)
Cabot Meg Pamiętnik księżniczki 03 Zakochana Księżniczka
Cabot Meg Pamiętnik księżniczki 03 Zakochana Księżniczka
Cabot Meg Pamiętnik księżniczki 03 Zakochana Księżniczka
Cabot Meg Pamiętnik Księżniczki 03 Zakochana Księżniczka
Cabot Meg Pamiętnik księżniczki 03 Zakochana Księżniczka
Cabot Meg Pamiętnik Księżniczki tom 3 Zakochana Księżniczka
3 Cabot Meg Pamiętnik Księżniczki tom 3 Zakochana Księżniczka
Cabot Meg Pamiętnik Księżniczki tom 3 Zakochana Księżniczka
Meg Cabot Pamiętnik księżniczki 03 Zakochana księżniczka
Cabot Meg Pamiętnik księżniczki 07 i pół Urodziny Ksężniczki
Cabot Meg Pamiętnik Księżniczki tom 5 Księżniczka na różowo
Cabot Meg Pamiętnik Księżniczki tom 7 i 1I2 Urodziny Księżniczki
Cabot Meg Pamiętnik księżniczki Księżniczka na różowo
Cabot Meg Pamiętnik Księżniczki i pół Gwiazdkowy prezent

więcej podobnych podstron