W blasku księżyca
Anna: odwiedziła niedawno moich przyjaciół w Paryżu. Przyszła z matką. Matka chodzi z nią wszędzie, bo Anna nie potrafi zostać sama. Zbyt długo mieszkała w jednym z domów Moona. Kiedy miała kilkanaście lat, uważała, że rodzice jej nie kochają. Znalazła więc szybko towarzystwo, które okazało jej dużo zainteresowania, miłości. Zamieszkała z nimi, a oni wysyłali ją, żeby kwestowała na ulicach miasta. To była jej praca dla sekty. Była ładna i udawało się jej przynosić dużo pieniędzy. Ale po kilku latach, gdy przestała przynosić dochód, wyrzucili ją. Wróciła wtedy do matki. Dziś ma ponad trzydzieści lat, ale emocjonalnie chyba już na zawsze pozostanie kilkunastoletnią dziewczynką.
Marek: Kwestował w akademiku. Tłumaczył mi, że jest katolikiem, że tylko im pomaga. Od trzech lat. Przecież robią tyle dobrego... Na moje pytanie o Moona spojrzał na mnie zdziwiony: "A dlaczego uważasz, że to nie on jest mesjaszem?"
Klara: Kilka lat temu znalazłam ogłoszenie: "Konwersacje w językach obcych w zamian za lekcje j. polskiego". Wtedy był to jeszcze rarytas, więc oczywiście tam pojechałam. Klara była uśmiechniętą, bardzo uprzejmą dziewczyną. Tłumaczyła mi, że znalazła się w Polsce poprzez akademickie stowarzyszenie skupiające chrześcijańską młodzież. Po kilku konwersacjach zostałam zaproszona na konferencje. Ponieważ nie mogłam na nią pójść, Klara wygłosiła mi ją w ramach konwersacji. Szybko okazało się, że nie muszę uczyć Klary polskiego. Chciała tylko, żebym przychodziła. Równocześnie konwersacje prowadziło także kilka innych osób. Rok później, w Paryżu dowiedziałam się, że Klara była odpowiedzialna za rozwój sekty w Krakowie, a więc za werbowanie nowych osób.
Michasia: "Czułam się bardzo samotna. Zmieniłam kierunek studiów, więc byłam w nowej sytuacji, w której ciężko było mi się odnaleźć. Mnie, osobie z małego miasteczka, która przyjechała do Krakowa i toczyła życie kawiarniane, może nie pijackie, ale imprezowe życie. Kraków jest w ogóle takim miejscem, gdzie na człowieka naciera mnóstwo informacji, mnóstwo wartości. Spotkałam ich na przystanku autobusowym. Agitowali mnie, jakby w tym momencie wykryli moją słabość - że czuję się bardzo źle, bo mi facet nie przyszedł na egzamin. Czułam się opuszczona, zagubiona, użalającą się nad sobą i na dodatek było mi bardzo zimno, nie przyjechał autobus, to się jakoś skumulowało. Tak więc stałam w jednym miejscu i myślałam, ile nieszczęść się na mnie zwaliło, łącznie z tym autobusem. Przyjaciół miałam, oczywiście, ale w tym momencie wydawało mi się, że nie ma nikogo przy mnie. Wtedy podszedł do mnie człowiek, który zaczął mi opowiadać świetne rzeczy o tym, że jest blisko Pana Boga, że dobrze się z tym czuje, że znalazł miłość braterską innych ludzi, że pracuje dla Pana Boga. To też było dla mnie bardzo ważne: ktoś robi konkretną robotę, zarabia pieniądze i jest w stanie je dać na dobry cel. Cały czas żyłam takim pragnieniem - to było bardzo mocne w moim życiu. Bardzo chciałam znaleźć Pana Boga, bardzo chciałam Mu służyć, bo odkryłam pustkę w swoim sercu i doszłam do wniosku, że tylko Pan Bóg może ją wypełnić. Oczywiście nie przyszło mi do głowy, że mogę Go znaleźć w Kościele katolickim, tylko myślałam: <<Panie Boże, Ty mnie znajdziesz, daj mi się poznać>> i wtedy mnie to spotkało. On mi zaczął mówić o Bogu inaczej niż słyszałam z ambony. Przede wszystkim mówił, że Pan Bóg mnie kocha i że jestem Mu potrzebna i że mnie kocha, i że mnie kocha... Wtedy to było dla mnie wszystko. Poszłam do nich na te wykłady, pierwszy, drugi, trzeci raz, potem pojechałam na takie jakby trzydniowe rekolekcje i oczywiście później to już poszło szybko. Znalazłam u nich tyle miłości, tyle akceptacji, tyle zainteresowania moją osobą, że stwierdziłam: <<Panie Boże, ja Ciebie szukałam, Ty mnie znalazłeś i to jest to>>. Znalazłam prawdziwego Pana Boga, który mnie kocha i to było najważniejsze. A moje wyjście stamtąd... Pojechałam na Wielkanoc na siedmiodniowe rekolekcje. U nich jest gradacja: najpierw są trzydniowe rekolekcje, potem siedmiodniowe, potem czternastodniowe, potem chyba jest 21 dni, potem 30 itd. Ciągle mówią to samo, to jest taka ostra indoktrynacja, takie pranie mózgu. W te święta wielkanocne, podczas których brałam udział w rekolekcjach, oczywiście nie byłam w kościele, bo uważałam, że przecież służę Panu Bogu, ale pojechałam na ślub mojej koleżanki i ich błędem było to, że nie dali mi obstawy. Oczywiście oni wiedzieli, gdzie jadę, ale mieli jakąś robotę w domu i nie mieli nikogo. Tego zaś, którego wybrałam, nie puścili, bo powiedzieli, że jest za młody i mógłby się we mnie zakochać. Byłam dla niego za bardzo pociągająca. Więc pojechałam na ten ślub. Ja uważałam, że jestem bez grzechu, no bo przecież jestem przy Panu Bogu, służę Mu, więc przyjęłam podczas ślubnej Mszy Komunie Święta i to mną wstrząsnęło. Wracając stamtąd, bo już mieszkałam z nimi, w ogóle się nie zastanawiałam, tylko poszłam po taksówkę i bez rozmowy, bez tłumaczenia wzięłam moje rzeczy i się wyprowadziłam. Nie próbowali mnie zatrzymać, powiedzieli, że mam się zastanowić, że to jest moja sprawa, moje życie, że oni właściwie żałują, ale... każdy sobie. To było w te wakacje, w które miałam pojechać do Włoch na pranie mózgu, tym razem już zagraniczne. Każdy człowiek który wstępuje do nich, ma swojego <<ojca duchowego>>, to przeważnie ten, który cię do nich zwerbował i on cię cały czas otacza modlitwą. Mój był z Rybnika, nazywa się Leszek Dziubal. I kiedy od nich odeszłam, to w grudniu mój <<ojciec>> umówił się ze mną na spotkanie. Miał pokiereszowana twarz. Powiedział mi, że jeśli ktoś od nich wystąpi, to ktoś z nich musi za to w jakiś sposób zapłacić. Wiec to, że on spadł ze skały i pokaleczył się, jest zaplatą za to, że ja od nich odstąpiłam i ta wina u nich jest odkupiona."
Ola: (cd. opowieści Michasi) "Była u nich wcześniej ode mnie, była bardzo cicha, spokojna, miała trudną sytuację rodzinną. O niej się już później nie mówiło. Wyjechała kiedyś i już nie wróciła. Potem dowiedziałam się, że jest w szpitalu psychiatrycznym..."
Beata: Zapukała do naszego mieszkania w kamienicy, w centrum Krakowa. Sprzedawała pocztówki na pomoc biednym dzieciom, organizowaną przez Stowarzyszenie. Oczywiście uważała się za katoliczkę. Chwaliła się swoim ścisłym umysłem. Właśnie ze względu na logikę i konsekwencje Moona była przy nich. Miała przy sobie książeczkę pełną cytatów z Pisma Świętego. Mąż, porównując cytaty z książeczki z Biblia, wykazał jej brak logiki i udowodnił, że to, co mówi Moon mija się z prawda. Stwierdziła: "W sumie jeszcze tak bardzo nie znam doktryny. Gdyby był tu ktoś bardziej doświadczony, umiałby ci odpowiedzieć ". I poszła zapukać do następnych drzwi.
Duszpasterz akademicki: "Przyszli do mnie w czasie rekolekcji, do zakrystii. Prosili, żeby ogłosić z ambony informacje o spotkaniu organizowanym przez nich. Gdy spytałem, kim są, zaczęli dość mętnie tłumaczyć, że propagują "wartości" - chrześcijańskie i uniwersalne. Więcej już ich nie widziałem".
Opowieści zebrała Agnieszka Homan
Copyright by Dominikański Ośrodek Informacji o Nowych Ruchach Religijnych i Sektach
1