Włodzimierz Kowalewski
Światło i lęk
Archipelagi
Opowiadania zebrane w tym tomie powstały nie po to, aby budzić namiętności czy
prowokować dyskusje. Wychodzą naprzeciw tkwiącej w każdym człowieku ukrytej tęsknocie
za przeszłym czasem, która często zamienia się w przekonanie, że to, co było, było piękne.
W bohaterach opowiadań Włodzimierza Kowalewskiego czytelnik rozpozna wielkie
postacie minionego czasu - lub dopatrzy się, i słusznie, pewnych wyrazistych typów:
modernistycznego poety młodo zmarłego na gruźlicę, zniechęconego do świata
admiratora jego wierszy czy zdziwaczałego docenta prowincjonalnego uniwersytetu.
-Jest tak, jak się państwu zdaje - mówi autor, dyskretnie biorąc stronę tego, co może
być zaledwie zarysem, szkicem lub hipotezą.
On umie opowiadać. Cokolwiek weźmie na warsztat, zamienia w spójną, ciekawą,
wciągającą, dobrze napisaną i dającą do myślenia fabułę.
Przemysław Czapliński, "Polityka"
Włodzimierz Kowalewski (ur. 1956) debiutował tomikiem poezji Idę do Ciebie
spod sklepionego łuku bramy (1981). W 1993 roku ukazały się Cztery opowiadania
o śmierci. Opublikowany w roku 1998 Powrót do Breitenheide oraz powieść Bóg zapłacz!
(2000) uzyskały nominacje do Nagrody Literackiej NIKE. W 2003 roku pisarz został
laureatem polsko-niemieckiej nagrody im. S.B. Lindego. Jego książki były przekładane
na język węgierski i niemiecki. W 2004 roku nakładem W.A.B. ukaże się najnowsza
powieść Włodzimierza Kowalewskiego, Ekscentrycy.
ISBN 83-89291-41-X
9 788389 2 91417
cena 29,90 zł
Włodzimierz Kowalewski
Światło i lęk
Opowiadania starej daty
Copyright (c) by Wydawnictwo WAB., 2003
Wydanie I
Warszawa 2003
Światło i lęk
(opowiadanie romantyczne)
Nie znosił światła. ,-,
Kochał światło.
Pisał kiedyś: "Światło jest dla ciał słowem
Bożym. Powiadają, że w tłumaczeniu dosłownym pa-
cierza powinno by stać: "Ojcze, któryś jest w świetle*, zamiast w "niebiesiech"". Ale kiedy przedwczoraj
zdążał do rodzinnego gniazda, przemierzając nud-
ną równinę, znaczoną sznurkami wierzb i skąpaną
w upale, kazał szczelnie zasłonić okna powozu.
Teraz płonące języki poranka bezkarnie
wdzierały się do gabinetu, iskrzyły na złoceniach
sprzętów, pełzały po grzbietach starych wydań Raci-
ne'a i Marivaux.
Nie można było otworzyć oczu. Patrząc w różową mgłę pod powiekami, zrzucił z siebie pled,
obrócił się tyłem do światła na twardej, wąskiej
kanapie i dopiero wtedy z trudem wstał, czepiając
się oparcia. Odetchnął powietrzem gęstym od
kwaśnych wyziewów tytoniu i słodkawego zaduchu stopionego wosku. Długo trwało, zanim postanowił
zdecydowanie pożegnać się z nocą. Pierwsza jasność
spowodowała jednak taki ból, że natychmiast ukrył
twarz w dłoniach. Musiał przyzwyczajać oczy do
patrzenia, lękliwie rozchylając palce.
Na biurku ślady nocy. Ogryzki cygar, zielone
sukno powalane popiołem, sterta piór, pusty ka-
łamarz na podstawce w kształcie źródła Hipokreny, listy, zapisane ćwiartki papieru. Dalej szklanka
z resztką cuchnącej wody Kissingen i angielski sztucer, którego lufę w chwilach załamania myśli przykładał do oka jak astronom lunetę i mierzył w płomyki
świec.
Stał tak bezradnie jeszcze dobry kwadrans,
mrużąc powieki i chwiejąc się na nogach. Czuł się
chory i osaczony, zatruty potokami gorącego przejrzystego złota. Każdy nowy dzień tutaj zaczynał z coraz większym oporem i niechęcią; najlepiej wcale
nie wychodziłby z tego pokoju. Kiedy ustępowały
ciemności, piały koguty w nieodległym folwarku,
trzeba było porzucać Dialy, trzeba było być mężem,
ordynatem, administratorem, sąsiadem, być uprzejmym albo nieuprzejmym, wyrozumiałym albo bezwzględnym, cierpliwym albo cholerycznym-wciskać
siłą na twarz wszystkie te maski, które nie pasują,
zdzierają skórę do krwi, tłumią to, co naprawdę
chciałyby powiedzieć usta.
Ruszył się wreszcie ociężale, podszedł do
kominka, starannie otulił chustą stojącą tam minia-
turę w plecionej ramce, zadzwonił po służącego.
Krusio, swoim zwyczajem, przydreptał nie za prędko,
skrzywił się i z brzękiem postawił dzbanek kawy
na palisandrowym stoliku do szachów.
- Pójdziesz mi, kochany, za stajnie koło dużego domu - nakazywał kamerdynerowi pomiędzy jednym a drugim parzącym, zbawczym łykiem - i sprowadzisz mularza, z tych, co naprawiają ogrodzenie.
Dawno po jutrzni, pewno zaczęli robotę.
Nie dokończył drugiej filiżanki, kiedy na
schodach do ogrodu stał już człowiek w parcianym
fartuchu. Wyszedł do niego, przysłaniając oczy i odwracając się od słonecznych plam na żwirze alejki.
- Popatrz no tutaj - wskazał ostre, gotyckie
okno, którego szyby zdawały się płonąć oślepiającym, białym ogniem. - Widzisz?
-Ano...
- Trzeba zamurować.
Rzemieślnik cofnął się o krok i spojrzał na
niego jak na wariata.
- Jak to, jasny panie, zamurować? Fenster
trza tak durch zamurować?... Czemu?
- Zwyczajnie, na trochę więcej niż ćwierć
wysokości.
- Panie, a okiennica od słońca nie starczy?
- popatrzył w górę, w dół, wydrapał odrobinę tynku,polizał, mlasnął niezadowolony. - Cynkreta nie strzyma, cygiel wyleci, nowy puc przecie by trza, szprycung fest dać... Diabla robota, jasny panie!
- Okiennica to okiennica, mur to mur. Dam
dziesięć złotych, a zaraz trzy.
- A jak pan jenerał zobaczy? A pan Koch?
Ostatnie zębiska mi wygrzmoci...
- O to nie dbaj. Pan jenerał w Warszawie,
a Kochowi powiesz, że to ja rozkazałem.
Trezor, wielki chart odłączony od sfory,
łagodny i przymilny, wylazł nie wiadomo skąd, otarł
się bokiem o cholewy, ułożył łeb na butach.
Odpędził psa. Wzdychając głośno i powłócząc nogami, jakby szedł na własny pogrzeb, pokonał
błyszczące posadzki salonu mauretańskiego i stanął
na progu sypialni, gdzie w wielkim łożu pod tureckim baldachimem czekało jego nietknięte miejsce.
Bolał tył głowy, piekły powieki, rósł zimny kamień
w brzuchu.
Ona siedziała już przed gotowalnią. W prostej błękitnej sukni, z gładko zaczesanymi włosami,
owiana zapachem migdałów i werbeny z paryskich
flakonów od Houbiganta. Żona! Cała, od stóp do głowy, w świeżym świetle bijącym z otwartych okien.
Jakby ulepiona z jasności. Czysta, mleczna, zawsze
dosłowna, zawsze rozumna, zawsze o zdrowym,
trzeźwym spojrzeniu. Już gotowa do guwernantek,
do kuchni, do praczek, do dostawców z Ciechanowa,
do chorej ciotki, do wieczornej herbaty i francuskiego bajdurzenia o niczym.
- Znowu nie spałeś dzisiaj, mój dobry.
-Przeciwnie. Ja tutaj cały czas śpię...-wycedził i nagle boleśnie zatęsknił do Dialy, już nawet nie
do samej cudownej postaci, dotyku piersi i rąk,
ale choćby do miniatury zostawionej na kominku
w gabinecie. Wybiec, unieść chustę, łapczywie spojrzeć w oczy tak namiętnie odmalowane przez Ary
Scheffera, błogosławionego artystę!
Z daleka, przez amfiladę pomieszczeń,
słychać było najpierw, jak murarz ordynarnie łaje
chłopca pomocnika, a potem zgodny stukot dwóch
młotków, odkuwających tynk pod oknem.
- Czy coś się stało, mój dobry? - uniosła brwi
zaniepokojona.
- Bronię się, jak umiem.
Gorące i duszne godziny starał się przetrwać,
nie opuszczając cienia. Przyjmował, musiał rozmawiać, odgrywać rzeczowość i dystynkcję. Buchalter
z rachunkami, koncypient adwokacki w sprawie procesu granicznego, stary Mysior, dostawca świń dla
wojska. Wczesnym popołudniem objazd pól z Sowińskim, w piekielnej spiekocie, tumanach piachu.
Okręcony pudermantlem, w czarnych okularach
i słomkowym kapeluszu leżał bezwładnie na kanapie
pod podniesioną budą małego kocza i udawał, że
słucha tyrad o nawozie saletrowym, o pszenicy angielskiej i perskiej, o owsie bizantyjskim. Przerwał tę
gehennę w połowie i skarżąc się na ból w skroniach,
kazał wracać.
Nie zasiadł ze wszystkimi do obiadu. Nic nie
jadł. Samotny w wielkim salonie, pod portretem pradziada Stanisława, szambelana królewskiego, sączył
swoją kwaśną wodę i palił cygaro za cygarem. Z ulgą
patrzył, jak słoneczne smugi na meblach i obiciach
dojrzewają do coraz mocniejszej czerwieni.
Cóż to za straszliwy los: bogacz, pan, właściciel! Z jednej strony święte powinności stanu, walka
o utrzymanie dochodów i zasobów rodziny, ojciec
jenerał, przed którego marsową surowością drżał
wciąż jak mały chłopiec, z drugiej - nieustający głód,
żądza zerwania nici i łańcuchów, splugawienia konwenansów, rozbicia w pył odwiecznej nudy. Wystrzelić, wystrzelić wysoko! Płynąć jak kometa po olbrzymim czarnym niebie, nie oglądać się na nic. Na co taki
świat, w którym nie można być tym, kim jest się
naprawdę, nie można kochać, kogo naprawdę się
kocha!
Jakże zazdrościł Juliuszowi. Wspominał
rzymskie noce, cygarowanie przy mrożonym winie
i rozmowy w ogrodzie, na ruinach pałacu cezarów.
Ileż swobody brzmiało w jego słowach, cichych, ale
wypowiadanych mocno, wysokim głosem! Juliusz
przeklinał wprawdzie ciągle dolę tułacza, ale
przecież zawsze robił, co chciał. Tak w życiu, jak
i w poematach. Nie można być poetą bez poczucia wolności, przynajmniej wewnętrznej. Samo
pragnienie nigdy jej nie zastąpi.
A on? Juliusz szukał w Palestynie prawdziwego oblicza Boga, pan Adam też wędrował ongiś
w poszukiwaniu wzniosłości i piękna. On - był tylko
smutnym pielgrzymem Dialy.
Tam wielkie duchowe wzruszenia, tu - wymyślanie pretekstu wyjazdów, przemykanie z zakrytą twarzą po paryskiej ulicy, spotkania po wynajętych domach i zwierzęca żądza ciał. Tam poetycka
sława, pomruk podziwu na salonach, nieśmiertelność tłoczona złotem w skórze ozdobnych wydań,
tu - wieczny strach przed skandalem i nędzne,
bezimienne broszury, o których nie wiadomo, czy
niebawem nie trafią do zawijania śledzi.
Wieczór zapadał powoli, stojące nieruchomo
powietrze nasiąkało coraz głębszą szarością. W dużym domu zapalono już lampy, nad parkowymi zaroślami niósł się dźwięk fortepianu. To ona grała. Przeróbki Cherubiniego czy duetów Mozarta; dokładne,
schludne tony, wymierzone w sam środek, akurat
do trawienia, do bawialni po kolacji.
Kazał wnieść świece. Gabinet wypełniała
jeszcze przaśna woń wapna i świeżych cegieł, ale
mur piętrzący się za szybami prawie do połowy
wysokości okna dawał złudne poczucie spokoju,
ciepła, oddzielenia. Czule zdjął chustę z miniatury,
pogładził bielejący w półmroku płaski owal twarzy,
tak jakby odgarniał jej niesforne włosy z czoła.
- Nie znajduję słów modlitwy do ciebie... -
wyszeptał.
Sięgnął po jedno z piór, mistrzowsko zaostrzonych przez Krusia, i po ostatnią kartę, zapisaną
minionej nocy:
Śmierć ciała niczym - takiej śmierci chwila
Wabi myśl moją, sercu się przymila;
Lecz śmierć jest inna, co przepuszcza ciału,
A duszę tylko zabija pomału...
Ręka zawisła w pustce. Każdego dnia bał się
właśnie tej chwili. I znowu nie mógł pisać dalej. Nie
można pisać, jeśli w piersiach ma się kawał suchego
drewna, w głowie "rozbujałe flukty", a żyje się tylko
jednym wielkim czekaniem, które rozdziera jak
najwymyślniejsza tortura.
Patrzył na Dialy. "Twarz piękna jako Przemienienie Pańskie...", tylko ta myśl z wiersza pana
Adama, choć przeznaczona dla innej kobiety, mogła
ją opisać. Niestety - nie potrafił wydobyć własnej.
Te usta złożone zmysłowo i z nutką pogardy,
jakby znały tajemnicę wszechrzeczy, rys czoła szlachetny jak bezchmurne niebo, wygięcie brwi, zdradzające przenikliwość i moc. No i oczy, ciemne,
skupione, gorejące...
Przypomniał sobie dziwną zimę w Neapolu, kiedy mimo wzburzonego morza i lodowatych
wichrów na każdym rogu sprzedawano kwitnące róże, a potem wybuch Wezuwiusza, pierwszą odsłonę
natury, którą oglądali razem, po kilku dniach salonowej znajomości. Czyżby dymy z krateru rozwleczone
nad miastem, dantejski spektakl rozżarzonej lawy
zmieszanej z najczarniejszym mrokiem nocy miały
być znakami danymi na przyszłość tej miłości? Rzucił
pióro, odsunął krzesło i bezmyślnie biegał od ściany
do ściany. Chciał krzyczeć, powstrzymywał się resztką woli, gryzł palce, czuł na wargach i języku słodkawy smak krwi. Potem opadł bez sił i trwał tak długo,
bezczynnie, słuchając jedynie tykania zegara, nieustępliwie mielącego sekundy, minuty i kwadranse.
Dopiero nad ranem wrócił do biurka. Przy
dogasających już świecach napisał jednym tchem
żarliwe i gwałtowne listy do Orcia, do Cieszkowskiego, do Sołtana w Baden, takie, jakich zawsze się
wstydził, kiedy już zostały wyekspediowane na
pocztę.
Ranek zastał go jak zwykle skulonego na kanapie. Tym razem mógł unieść powieki bez obawy.
Mur odegrał swoją rolę. Gabinet jakby podzielił się na
strefy cienia i jasności. Wyżej wirował w słońcu kurz
i wszystko płonęło jak dawniej, ale tuż nad kanapą,
stołem, zagłówkami zepchniętych na bok foteli leżała gruba warstwa łagodnej, bezpiecznej szarzyzny.
Nie chciał wstawać, cały dzień przespałby nużącym,
lepkim snem. Był obolały, zmęczony.
Kiedy jednak po długiej walce podniósł się,
poruszył językiem twardym jak kołek i wyprostował
nogi, natychmiast zawirowały mu przed oczami
krwawe plamy, poczuł potężne ukłucie przewiercające na wylot czaszkę i mózg. Opadł z powrotem na
sofę. Zasłaniając twarz i nie mogąc wstrzymać łez,
zaciskał zęby z bólu.
- Idź jeszcze raz po mularzy - jęknął do
Krusia, kiedy ten jak zwykle zjawił się z kawą.
Służący zamachał rękami z obrzydzeniem,
jakby chciał odegnać od siebie niewidzialną falę
zsiadłego tytoniowego odoru.
- Znowu płacz, znowu fanaberia... Patrzę tak
na jaśnie pana i samemu mi się chce płakać, bo mi się
przypomina pan Danielewicz, jakeśmy go oba ubierali do trumny w Monachium. Już prawie jaśnie pan
podobny, jeszcze miesiąc, dwa... Wczoraj cała kuchnia pękała ze śmiechu, dzisiaj to pewnie już po
stajniach i chlewach rozpowiadają, że pan każe murować okna i siedzi po ciemku jak nietoperz w piwnicy. Nie lepiej dobrze zapuścić firanki, kazać nawet
nanieść lodu, jeżeli tak męczy?
- Zamknij gębę, głupcze! Czy ty nie widzisz,
że zabija mnie to, co kocha każdy normalny człowiek!
Z murarzami nawet nie rozmawiał- Pokazał
im tylko, że mur ma wypełnić całe okno wraz z wieńczącym je ostrym łukiem. Nie słuchał też lamentów i pomstowań, które rozległy się w odpowiedzi.
Zaklął szpetnie, rzucił na ziemię garść pieniędzy
i zakrywszy oczy, po omacku pobiegł do dużego
domu.
Zamknął się w zacienionym pokoju ojca - Zatykał uszy, bo przez drugie drzwi słychać było jej
głos - jak komenderuje dziewczynami. Jak każe
czyścić zastawę, trzepać kapy. I szorować- • ścierać,
i skrobać, i woskować, i mydlić!...
Włożył czarne okulary, patrzył na zalany upałem gazon i bramę, przez którą powinien wjechać
chłopak z pocztą. Już trzeci dzień nie było listu od
Dialy. Tęsknota często powodowała dolegliwości
typowo fizyczne. Teraz dławiła gardło i odbierała
oddech, powodowała nieznośne rwanie w kościach
i szczękach, tępy ucisk pod żebrami. Cielesny brak
wzbudzał cielesny ból.
Półżywy widział, jak odchodzą odprawieni
z kwitkiem przypisani na dziś interesanci- Posłaniec
wrócił dopiero wieczorem, przywiózł jedynie warszawskie gazety i nic więcej.
Noc jednak dodała mu nieco sił. Poczuł nawet głód, kazał przynieść sobie kawałek indyka
i szklaneczkę reńskiego. Potem, wysoko unosząc
stajenną latarnię, obejrzał zamurowane całkowicie
okno i ruszył na przełaj przez park. Trawa zdążyła już
zwilgotnieć, czuł na nogach jej zimne muśnięcia. Białe płaty księżycowego światła kleiły się do gałęzi buków i platanów, rzucając niewyraźne cienie. Spojrzał
za siebie, na ciemną bryłę swojego domu udręki, pałacyku o zębatej pseudoangielskiej wieży, drażniącej
rozgwieżdżone niebo. Było cicho, bezwietrznie.
W tej samej chwili daleko stąd zapada zmrok
rzadszy i weselszy, przepojony wonią jaśminu i morskiej soli, wkradający się przez otwarte okiennice
willi "Rey", otulający alejki znajomego, cyprysowego ogrodu, który spływa ku plaży. A Dialy? Pewnie
w górnym salonie, przy lampie, w fotelu pod ulubioną Moniką SchefFera, odkłada książkę albo kończy
list, albo odstawia filiżankę tym samym, zgrabnym
i zdecydowanym ruchem.
Przymknął oczy i obraz ten wydał mu się tak
realny, że wystarczyło zrobić jeden krok, aby być tam,
przy niej. Być i przeżywać, przeżywać wciąż tę samą
baśń. Niecierpliwie czekać pory, kiedy wyjdą ostatni
goście, kiedy służąca dyskretnie zamknie za sobą
drzwi. A potem stać obok niej na tarasie, liczyć światełka unoszące się po olbrzymiej wodzie i rozmawiać
o przyszłości świata tak samo niedorzecznej jak
mętlik gwiazd nad głowami. A potem wślizgiwać się
do chłodnej pościeli, szukać ustami ust, wydzierać
koronkom gładkość i żar jej skóry, karmić najdziksze
głody i krzyczeć z rozkoszy! Gdzie jest prawdziwy
Bóg? Czy w tym świętym ogniu, czy w mroku bez-
dusznych praw, nakładanych sobie przez ludzkość
jak kajdany?
Nie spostrzegł, kiedy stanął przed cmentarną furtką. Pchnął ją bez lęku. Mogiły wyglądały
w księżycowej poświacie jak uśpione miasto z arabskiej legendy. Nigdy nie bał się tu przychodzić, nawet
nocą. Kogo miał się bać? Niania, stary Sochoń, który
uczył go strzelać, krewne rezydentki, wiekowi loka-
je, wreszcie na środku grobowiec Matki. Odpoczywał tu, skarżył się i szlochał, czasem toczył długie
dysputy.
Usłyszał z boku szmer i szybki, dychawiczny
oddech. To Trezor przemknął między grobami i za-
czął mu lizać rękę. Głaskał psa, patrzył w niebo.
-Jakiś ty szczęśliwy. Jakie to szczęście, gdy
ma się przed sobą taki prosty, łatwy świat.
Zamarzył o tym, by być kamiennym postumentem, któremu raz na zawsze dany jest kamienny
spokój i budząca szacunek rola strażnika granic
państwa śmierci. Westchnął ironicznie i zaśmiał się
półgłosem:
- Ile we mnie egzaltacji, tyle mnie samego.
Ile cierpienia, tyle życia.
Tej nocy również nie mógł pisać. Słowa,
które na cmentarzu zdawały się jedno przez drugie
wyrywać do szeregu, teraz bladły, traciły moc. Zniechęcony, ćmił cygara, leżąc na kanapie i strącając
popiół byle gdzie. Wreszcie popadł w płytki półsen,
z którego nagle zbudziło go przeczucie czyjejś obecności. Podniósł się przerażony.
Stała nad nim z lichtarzem w ręku. Podświetlona chybotliwym płomykiem była podobna do
zjawy z ilustracji fantastycznego romansu Hoffmanna. Nie płakała, nie była zdolna do płaczu, tak jak
do wzruszeń. Wskazywała na okno.
- Ten mur to jest mój wyrzut, mój strach, moja klęska. Powinieneś być przy mnie. Przysięgałeś!
Ale gdzie ty jesteś? Gdzie ty jesteś, mój dobry?
Stanął na równe nogi.
Kobieto z błota i krwi! - chciał krzyknąć.
Otworzył jednak tylko usta i wstrząsnął się jak
zadławiony. Milczał, odwrócił wzrok ku miniaturze
na kominku, czekał, aż odejdzie.
Obudził się w zupełnej ciemności. Mur stanowił już szczelną zaporę, nie przepuszczał ani promyka. Nie wiedział, która godzina, nie mógł dostrzec
zegara. Leżał skulony, z szumem w głowie, bez najmniejszej chęci ruchu. Naokoło, za murem, trwał
dzień. Słychać było czyjeś nawoływania, daleki turkot wozów, miarowy odgłos z kuźni. Przymknął ciężkie, piekące powieki, naciągnął po brodę cuchnący
od potu pled i wracał do Dialy.
Widział ten sam górny salon i jej profil na jasnym tle poranka. Czytała, podnosząc co jakiś czas
oczy i patrząc w dal, w okno otwarte na morze.
Ale cóż to? Ta męska ręka na ramieniu! Kto?
Epuzerzy! Może znów książę orleański albo ten stary
syfilityk de Flahaut? Czy Botelho, markiz z nosem jak
siekiera i rozbieganymi oczkami właściciela lombardu! To dlatego nie ma listów, to dlatego całą duszą
czuje, że dzieje się coś niedobrego!
Dźwignął się i drżąc na całym ciele, nerwowo
chodził po gabinecie. W ciemnościach zderzył się
z szezlongiem, przewrócił parawan i potrącił nocnik,
zrzucił z biurka jakieś szkło.
Kobiety! Jaką karę Bóg nałożył na świat, tworząc je takimi, jakimi są? Czym sobie zasłużyłem na
tę mękę? Skoro ona jest kobietą, to ja muszę być silny
i stanowczy. Muszę powiedzieć "nie" ojcu i wszystkim tutaj, rąbnąć pięścią w stół! I jechać, jechać!
Natychmiast stąd jechać! Nigdy nie wrócić!
Nie mogąc znaleźć dzwonka, głośno krzyczał, wzywał Krusia, wołał o konie do Warszawy. Tam
jeszcze tylko kilka spraw, kilka dyspozycji dla bankiera, i można w drogę, na południe, żyć, myśleć,
kochać, układać poematy! I nawet ojciec nie stanie
na przeszkodzie!
Służący nie nadchodził, więc rzucił się w stronę drzwi, zawadził ramieniem o futrynę. Z głębi
ciemności, boso, w rozchełstanej koszuli wybiegł
prosto w światło. Jakby rozwarła się przed nim
otchłań piekielna.
Uderzenie było tak straszliwe, że zatoczył
się, potknął i upadł na podjazd. Wciskał pięści do
oczu, zagryzał wargi. Czuł świdrujący ból w łokciach
i kolanach, nie mógł się podnieść, nie mógł iść dalej,
mając naprzeciw wymierzone w siebie, rozpalone do
białości ostrze. I nie wiedział, w który bezpieczny
mrok się schronić - ten, co pozostał za uchylonymi
drzwiami domu, czy ten skłębiony w nim samym.
Kiedy leżąc na żwirze, dumał tak nad swoim
losem, z chłodnej jamy pod schodami wypełzł Trezor. Ziewając, zbliżył się ostrożnie. Obwąchał pana
ze wszystkich stron, zjeżył się, zaskomlał i uciekł,
kuląc ogon.
Olsztyn, 18 grudnia 2000
Śmierć Ostrogskiego
Zamieszkały od lat na Sycylii Aleksander
Michał Ostrogski, ostatni potomek wielkiej rodziny
książęcej, spoczywał właśnie na wysokim szezlongu
i z przyjemnością chłonął przedostające się przez
otwarte okna wonie z ogrodu otaczającego dom.
Ogród ożywał, gdy nadchodził zmierzch, ulubiona pora, oczekiwana niecierpliwie w ciągu piekielnych dni tego lata. Starannie dobierane odmiany
róż, kamelii i hibiskusów przesycały powietrze rozkoszą i wypełniały nią krótkie sycylijskie noce.
Stary de Heredia, jedna z wielu goszczących
tu znakomitości, spacerując wśród tych kwiatów, wyrzekł z namaszczeniem:
"O, jakże niski w istocie jest
człowiek, nie umiejąc dać światu nic w zamian za to,
czym ten darzy go na każdym kroku".
Brązowozłocisty gabinet szarzał sennie
i miękko, traciły powoli kontury sprzęty o wyszukanych kształtach, ciemniały ramy obrazów, bibeloty na
konsolach. Ostrogski sięgnął do wiaderka z lodem.
Ochłodzone moscato, choć może zbyt cierpkie
w smaku, było jedynym ratunkiem przed upałem,
który jakoś wyjątkowo nie miał zamiaru ustępować
wraz ze słońcem. Nawet morze ucichło, jego po-
wierzchnia stała się teraz gładka, jakby stężała
w świetliste tafle szkła.
Przesunął palcami po lekko szeleszczącej karcie książki, która spoczywała na pulpicie urządzonym
tak wymyślnie, aby leżąc, mógł umieszczać czytane
dzieło zawsze przed oczami i w odpowiedniej odległości. Musnął jeszcze raz wzrokiem szyk liter,
odcinający się na bladoseledynowym tle:
Znów się pod moje okno milczenie podkrada
I bzy rozszalałe w liściach zwiędłych kręci
Niepewność lub Nieczułość- co zgarnie zagląda
W służbę twardą, bo wieczną, odda Niepamięci...
Osobliwa była historia tego zbioru wierszy.
Pewnej zimowej nocy, prawie dwadzieścia lat temu,
znudziwszy się kartami w jednym z podejrzanych
monachijskich "klubów", trafił do ponurej knajpy na
przedmieściu Schwanthalerhohe.
Tam wśród pijackich bełkotów i jazgotu
dziwek poznał wychudłego, kaszlącego młodzieńca
z rozpaloną twarzą i gorączką w oczach. Był Polakiem, nazywał się bardzo zwyczajnie - Mielczarek,
pochodził z Kujaw, gdzieś z okolic Radziejowa czy Nieszawy, mniejsza o to. Pili szklankami ohydną ziołową wódkę, a nowy kompan opowiadał nieco zdegustowanemu i milczącemu Ostrogskiemu o sobie.
Mówił, że jeszcze niedawno chodził na uniwersytet
w Berlinie, że jest poetą i znajduje się w beznadziejnym położeniu, rzekomo z powodu owego szatańskiego, dobrze później znanego Stacha, któremu pożyczył ostatnie pieniądze i który czmychnął parę tygodni temu z Niemiec. Nie może zatem nawet wrócić
do Berlina ani w ogóle ruszyć się gdziekolwiek.
Musiał także z klamotami uciekać z zajmowanego
przez siebie pokoju, bo nie miał na komorne. Całe
szczęście, że cudem trafił na litościwą Frau Jeschonnek, właścicielkę tego tutaj szynku; pozwala mu
siedzieć w kącie i od czasu do czasu przespać się
na stole, inaczej dawno byłby już w rynsztoku.
Pili tak do trzeciej rano, wykrzykując na koniec napuszone dyrdymały o sztuce i poprzekręcane
strzępy wierszy młodego Brzozowskiego pomieszane z Rimbaudem, a potem Ostrogski zabrał go do
swojego apartamentu w hotelu "Luisenhof".
Wspomniane przez Mielczarka "klamoty"
składały się ze znoszonego płaszcza i niedomkniętego sakwojaża, wypełnionego po brzegi zapisanymi
papierzyskami. Zaspany portier ze źle skrywaną
wściekłością dźwigał ten sakwojaż na górę i zbierał
wypadające wciąż kartki, a z tyłu Ostrogski przy pomocy dorożkarza wlókł nieprzytomnego i bezwładnego poetę. Kiedy gościa zwalono bez czucia na
kanapę w salonie, Ostrogski, tknięty nagłą pijacką
ciekawością, zajrzał do wnętrza bagażu. Gdy wygrzebywał pierwszy arkusz, nie przypuszczał, że spędzi
nad tą podróżną torbą resztę nocy, czytając zachłannie najpierw przy lampie zestawionej na dywan,
potem na tarasie, w coraz jaśniejszej szarości świtu,
przy akompaniamencie pierwszych kopyt uderzających o bruk.
Pamiętał, jakiego olśnienia wtedy doznał!
Gdzież tam do tych wierszy takiemu Nowickiemu,
Langemu czy nawet Tetmajerowi! Słowa kreślone
pośpiesznie i nerwowo brzydkim, haczykowatym
pismem wypowiadał z pewnością artysta, i to artysta
olbrzymiego formatu, kto wie, czy nie wybitniejszy
od tych wszystkich wielkich i mniejszych, dobijających się o sławę, trwoniących życie na mrzonkach
O rozpisaniu w poematy przekleństwa kończącego
się stulecia.
Rano okazało się, że poeta - przerażony
i niezdający sobie sprawy, gdzie jest - nie może
wstać o własnych siłach, a jego poduszkę pokrywają
drobne plamki krwi.
Tego samego dnia Ostrogski bez zastanowienia wywiózł go, całego obłożonego lodem, prosto
do Szwajcarii i umieścił w najlepszym sanatorium
w Davos. Powiedziano tam, że o kilka lat za późno,
że choroba poczyniła nieodwracalne postępy, że
obydwa płuca są zajęte.
Z nikczemną, nietłumioną niczym fascynacją
przyglądał się artyście naznaczonemu przez najprawdziwszą śmierć. Mielczarek nie odczuwał lęku, nie
wymagał litości, nie był pokorny, nawet nie dziękował za wyłożone na niego środki. Powiedział, że
przecież spodziewał się takiego końca i nic tego
nie zmieni. Pisał, ciągle tylko pisał w pośpiechu, jakby chcąc wyrzucić z siebie to wszystko, co jeszcze
szarpało się na dnie, wypluć na podobieństwo tych
czerwonych kłaczków, które zostawały na ręcznikach po każdym ataku kaszlu. Porywające, bo rozgrywane naprawdę misterium zmagań geniuszu i zmarnienia, porywająca, ostra twarz wiecznie głodnego
człowieka, z nieobecnym wzrokiem, wbitym w białe
czapy Alp na tle mroźnego nieba. Trwało to kilkanaście tygodni. Śmierć Mielczarka była też taka, jak
wyznaczył jego mecenas. Poeta odchodził bez żalu,
pogodzony z losem, zaciskając palce na pokrytym
chłodnym osadem kielichu Ruinarta najlepszego
rocznika. Nie modlił się ani z nikim nie żegnał, nie
podyktował żadnego listu, nie wypowiedział niczego, co powinno zostać zapamiętane. Prosił tylko
o jedno - o wydanie drukiem jego nieznanych dotąd nikomu poematów. Ostrogski przyrzekł mu to z całą
powagą.
Po wykupieniu miejsca na kamienistym cmentarzyku i obstalowaniu nagrobka zebrał wszystkie
papiery i wyjechał do Bazylei. Nie chcąc napotkać nikogo ze znajomych, wynajął pokój w skromnym hoteliku i tam przez kilka dni - rozmemłany, nieogolony, w brudnym szlafroku i z kwaśnym tytoniowym
osadem w ustach - przeżywał najwspanialsze chwile
swojego nudnego życia. Wypalając tuziny egipskich
papierosów, porządkował rękopisy, układał, dzielił,
przepisywał. Raz dziennie zbiegał na dół do piwiarni,
dławiąc się, zjadał naprędce byle co i pędził z powrotem, aby z idących w dziesiątki wersji tych samych
liryków, z gąszczów skreśleń i poprawek wyprowadzać przyprawiającą go o drżenie esencję poezji.
Ukończywszy pracę, udał się do typografii sióstr
Vanderbourg. Wiele czasu poświęcił doborowi najodpowiedniejszego gatunku papieru, najsubtelniejszego kroju czcionki. Sam zaprojektował wygląd
stronic, każdą z nich kazał zaopatrzyć inicjałem
zmarłego poety. Wreszcie po miesiącu dane mu było
ujrzeć i trzymać w dłoniach dwa okazałe tomy.
Jeden zawierał poezje oryginalne, drugi znajdujące
się również w podróżnej torbie przekłady z Otylii
von Kirsch, Maxa Dauthendeya, Petera Hille i Hugo von Hofmannsthala. Okładki zamówił później w Wenecji. Tłoczone w safianie koloru ciemnej
ochry, opatrzone profilem Mielczarka, wykonanym
według pośmiertnej maski, świeciły na półce cieniutką, srebrną inkrustacją.
Solennie wypełnił dane przyrzeczenie. Wydał
dzieła wielkiego i nieznanego artysty - w jednym
egzemplarzu, dla siebie.
Czyn ten stanowił wprawdzie szczyt wyrafinowanego egotyzmu i próżności, ale z drugiej strony
Ostrogskiego rozpierała duma posiadania na własność geniusza, czerpania z niego, kiedy tylko zapragnie, niedających się opisać przeżyć, niedostępnych
nigdzie i dla nikogo. Niezwykłe jest poczucie wyższości z tego powodu, ocierające się nieomal o fizyczną rozkosz, równe prawie jakiemuś mistycznemu wyniesieniu. I tak nie można przecież wyobrazić
sobie kruchego jak najczystsze szkło talentu Mielczarka, wydanego na pastwę redaktorów galicyjskich gazet czy na języki tych, nie daj Panie Boże,
pisarzy i poetów, zdolnych do największych podłości
w obronie swojego miejsca na polskim parnasiku.
A Mielczarek rozbierany na kawałki w gimnazjalnej
klasie albo na uniwersytecie? Jak w szlachtuzie - najpierw wypito by z niego całą krew, toporem wyrąbywano myśli i obrazy, rzeźnickimi nożami rozrywano
szlachetną tkankę metafor, żeby wreszcie sponiewierany, budzący odrazę zewłok jako kolejną papierową
wielkość zostawić pokoleniom maturzystów. Nie
zasłużył na taki los. Opatrzność była nad wyraz łaskawa, że zabrała go tak wcześnie, i wiedziała, co robi,
zbliżając przedtem ich obu do siebie.
Pełnymi namaszczenia, kapłańskimi nieomal
ruchami odwracał dobrze sobie znane stronice, sczytywał płynące jeden za drugim takty brązowych słów:
Te okna dawno wybite i krzesła przy ścianach chore
I rozstrojone pianino z zapomnianym już walcem,
Gdzie podarte zasłony na wietrze płyną wieczorem,
Gdzie z wściekłej bezsilności do krwi zagryzam palce...
Potem zamknął tom na srebrną klamrę i potrząsnął dzwonkiem, wydającym głos łagodny jak
plusk wody. Gdy Armand wszedł bezszelestnie
i zatrzymał się przy kotarze, nakazał mu zaprzęgać
do powozu oraz oznajmił, że wieczór spędzi u pani
Lamaire.
Jadąc już ulicą, postanowił jednak wysiąść.
Polecił Grzegorzowi, stangretowi i zarazem drugiemu kamerdynerowi, aby jechał z wolna za nim, a sam
kroczył trotuarem w ciepłym powietrzu, wypełnionym aromatem drzewek pomarańczowych, które tarasami rosły nad miastem. Szedł tak bocznymi, cichymi uliczkami, gdzie nie docierał zgiełk ożywających
wieczorem głównych arterii. Przystanął na chwilę,
usłyszawszy dźwięki mandoliny dochodzące zza
żywopłotu i w tym samym momencie zacisnął zęby
z obrzydzeniem, gdy rzężąc i zgrzytając przejechał
obok automobil. Pomyślał o nihilizmie nowego świata, gardzącym na każdym kroku resztkami tego, co
subtelne i piękne, a następnie pełnym rezygnacji
ruchem przyłożył do twarzy chustkę dla ochrony
przed chmurą benzynowego dymu.
Pani Lamaire powitała go radośnie. Podobnie
jak Ostrogski była "sycylijskim pustelnikiem", jedną
z nielicznych osób, u których bywał, do których nie
czuł odrazy i nie mógł sobie odmówić od czasu do
czasu chwili rozmowy. Mimo że nie widział jej zaledwie dwa miesiące, skonstatował nagle, że bardzo posunęła się w latach. Tak niedawno jeszcze dostrzegał
w niej damę z powodzeniem walczącą z nieubłaganym prawem przemijania, a teraz wyszła mu na spotkanie staruszka w prostej sukni i w białym czepcu
na głowie. Tylko ogłada nie pozwoliła na wyrażenie
zaskoczenia! Aż trudno uwierzyć, że ta nieukrywająca już zmarszczek, filigranowa, życzliwie uśmiechnięta pani była przed laty heroiną salonów, a historia
jej życia jest żywcem wyjęta z Balzaca czy Zoli, łącznie ze sposobami zdobycia pokaźnego majątku poprzez intrygi i małżeństwa, których nawet ona sama
nie potrafiła chyba dokładnie zliczyć. Ostrogski bywał kiedyś w jej paryskim domu przy ulicy Matignon,
gdzie poznał najważniejsze persony ówczesnego
monde'u. Później nie widział jej lat kilkanaście, aż
wreszcie odnowił znajomość, gdy po śmierci ostatniego męża osiedliła się na Sycylii, przypadkowo
w tej samej miejscowości, zajmując okazałą, lecz
niezbyt gustowną Villa Eucalipti.
-Ten strój to rodzaj demonstracji. Niech pan
bez skrępowania patrzy na mnie i nie udaje, że nie
jest zdziwiony.
Ten głos jest skrzekliwy i starczy - pomyślał.
- Ale ten sam ton, ta sama pewność siebie... Mówi
do mnie tak jak dawno temu do kolejnego kochanka,
rozpoczynając nową grę. To jej zostało. Wyborne.
Fenomenalne!
- Nie rozumiem, droga przyjaciółko. Demonstracji czego?
- Pogodzenia ze światem - odpowiedziała
z uśmiechem. - Cieszę się, że nie zapomina pan
o mnie, i cieszę się także, że inni zaczęli zapominać.
Dzisiaj z pewnością nikt więcej nie przyjdzie.
Środa była tradycyjnym dniem przyjęć starej
pani, ale towarzystwo naturalną koleją rzeczy omijało już jej dom. Jednak tym razem przewidywania
gospodyni nie spełniły się i zaanonsowano osobliwą
parę gości. Był to pewien węgierski hrabia z równie
utytułowaną małżonką. On - o regularnej twarzy
Anglika, kontrastującej z pałąkowatymi nogami i niskim wzrostem, ona - nalana Hiszpanka, chrypliwym falsetem kalecząca wyuczoną francuszczyznę. Oto
dzisiejsza arystokracja. Niby wybrańcy Boga, ale
gdzież boskie podobieństwo! - pomyślał rozbawiony.
Kolację podano na tarasie oświetlonym miedzianymi lampami, pod festonami kwiatów, nabierających w ich poświacie zielonkawego odcienia.
Małżeństwo paplało bezustannie o rodzinie i znajomych w Paryżu, Rzymie i Wiedniu, na co pani Lamaire
uprzejmie kiwała głową, a Ostrogski był, jak zwykle
w takich sytuacjach, nonszalancki i złośliwy. Gdy
hrabia zaczął tonem politycznego wykładu rozwodzić się nad rosnącym napięciem na Bałkanach
i twierdzić, że może ono spowodować światowy
kataklizm, odrzekł, iż gazet nie czytuje, a w wojny
nie wierzy, ponieważ ludzkość, pomimo ogólnie panującego złego smaku, wydobywa się jednak powoli
z najgłębszych pokładów zdziczenia. Natomiast
małżonka wystąpiła z kwestią następującą:
- Czy pani nie irytuje fakt, że Paryż, ta mekka
arystokracji, jest stolicą republiki? Że też nikt tego
nie spostrzegł!
Po godzinie goście pożegnali się wreszcie.
Gospodyni, wróciwszy na górę, zastała Ostrogskiego
wychylonego przez poręcz i wdychającego z rozkoszą trochę rzeźwiejsze o tej porze powietrze.
- Dziwię się panu, mon Michel, że tak zraża
pan do siebie ludzi. Tyle lat jeszcze przed panem,
a czyniąc tak jak dzisiaj, zamknie pan przed sobą
wiele drzwi - pogroziła mu palcem.
- Oby to nie były tylko drzwi pani, droga
przyjaciółko. Bo na resztę to ja po prostu gwiżdżę
- roześmiał się, całując wiotką, pomarszczoną dłoń.
- Proszę wybaczyć, nie panuję nad sobą, kiedy muszę obcować z taką wysoko urodzoną hołotą - dodał
cicho.
Służący wniósł na tacy omszałą butelkę.
- Pospolite usta niegodne są tego trunku,
mon ami, zatem proszę skosztować. Stuletnie amontillado. Podobno wrócił pan z Paryża?
- Być może była to ostatnia moja wizyta
w tym mieście. Nikogo właściwie nie odwiedzałem
i nie potrafię opowiedzieć niczego, co mogłoby panią zainteresować. Tegoroczny salon sztuki zupełnie
nieciekawy, może poza rzeźbami niejakiego Ivandića, zdaje się, Bośniaka albo Kroata, do tej pory zupełnie nieznanego. Tak, umiejętność utrwalania w kamieniu kontrastów i sprzecznych uczuć rzeczywiście
robi wrażenie, chociaż naprawdę jest to artysta bardzo klasyczny... Paryż odwiedziłem dla ostatecznego
załatwienia moich spraw, sprzedaży domu, rozliczenia ze służbą. Paliło mnie to przez wiele lat i teraz
nareszcie mam wszystko za sobą.
- - Czyli podjął pan decyzję. A więc za pańskie
ostateczne rozstanie z siedliskiem zepsucia!
-To nie jest, niestety, takie proste. Przeżyłem
już pół wieku i nadal nie wiem, co zrobić ze sobą, ze
swoim życiem. Nawiedzają mnie ataki melancholii,
nagłe tęsknoty do miejsc, do ludzi, których zaledwie
w chwilę później jestem gotów znienawidzić. Nic
po sobie nie zostawiam, moje życie było głupie
i nudne, nie potrafiłem wykrzesać z siebie niczego,
co zaświadczałoby choć nieznacznie o mojej wartości. Jestem chory na samego siebie i bardzo mi
z sobą samym niedobrze. Pragnąłbym umrzeć,
gdybym tylko miał pewność, że to coś warte.
- Obawiam się, że przemawia teraz przez
pana literatura. Pański język to język Laforgue'a
i Dujardina. Pisali wysmakowaną poezję, ale czyż
można tak żyć? Samym smakiem?
- Człowiek boi się mówić głośno o takich
myślach, boi się właśnie pretensjonalności, egzaltacji. Nie można jednak o tym mówić w inny sposób
i musi to być, jak pani określiła, język Dujardina,
droga przyjaciółko.
-Ale na przykład cóż to jest tęsknota, o któ-
rej pan mówił? Tęsknota do kogo, do czego? Tęskni
pan może do Paryża, a może do tej swojej Polski,
której nie ma? Dlaczego? Przecież wszędzie jest
tak samo! Ludzi pańskiego położenia materialnego i duchowego cały dzisiejszy świat nie powinien
przyprawiać o rozterki i kompleksy. Kiedyś, bardzo
dawno temu, miałam wtedy dziewiętnaście lat i byłam słodką przyjaciółką Lamartine'a, przedstawiono
mnie jakiemuś waszemu poecie. Podobno był to
wielki poeta, ale nie pamiętam, jak się nazywał.
Kilku pańskich rodaków całowało go w rękę. Wyglądał bardzo pospolicie: stary, zwalisty, taki nieporadny
w ruchach, źle ubrany, a ponadto bez zębów i mówiący bardzo śmiesznie, jeszcze śmieszniej niż ta
Hiszpanka. Jego poematy miały podobno zrodzić się
z wielkiej tęsknoty za czymś, co nie wróci. Kazałam
je sobie później przysłać i niczego nie mogłam zrozumieć. Plątanina słów, nic więcej. Tak wygląda konsekwencja uwikłania w obsesje, nakładania na siebie
ciężaru niemożliwości, a później rozpaczy nad tym,
że przygniata on do ziemi. Martwię się o pana! Pół
wieku! Cóż to jest pół wieku? Nic pan jeszcze nie wie.
Całe życie chciałabym mieć pięćdziesiąt lat!
Ostrogski, nie czekając na lokaja, nalał jeszcze jeden kieliszek trunku.
- Poddać się czystemu pięknu, rozpłynąć
w sztuce, może to jest jakieś wyjście? Ale i prawdziwe znaczenie słowa "sztuka" ma niewiele wspólnego
z tym, co się dzisiaj za sztukę uważa. Niewiele
wspólnego z tym, co teraz produkują ci... oszuści! -
syknął złośliwie.
- - Jak zwykle, mon ami Michel, wypowiada
pan opinie zadziwiające. Dwoma słowami chciałby
pan obalać autorytety, kwestionować wielkości. Czy
to nie zwyczajna pycha? Kim są więc ci "prawdziwi"
artyści? Znałam ich tylu, a pan twierdzi, że nie istnieli, nie istnieją. Tak wiele w panu przesady...
- Istnieją, istnieją na pewno - zapewnił z ożywieniem i błyskiem w oczach, co pani Lamaire przypisała raczej mocy wina niż żarliwości przekonań.
- Ten, o którym była pani łaskawa wspomnieć, również do nich należał. Jest ich bardzo niewielu,
a wszyscy odrzuceni, nieszczęśliwi... Nie przemawiają po to, aby wynosić się nad innych, obrosnąć snobami i złotem, gardzić słabymi i uboższymi duchem.
Prawdziwa sztuka to odwrócenie sensu istnienia,
to wieczna wędrówka wzdłuż granicy życia! Prawdziwa sztuka to ucieczka w cień, to pogarda dla siebie
samego!
Pani Lamaire patrzyła na swojego gościa
z coraz większym rozbawieniem.
-Ach, jaki pan jest zachwycający! Najbardziej
wtedy, gdy mówi pan o skromności i pogardzie dla
samego siebie. Jednak wszystko, co pan powiedział,
to czysta utopia, nic niemająca wspólnego z życiem.
Tak! Po prostu z żywym człowiekiem! Niech pan nie
ucieka od życia. Ja nie uciekałam nigdy i teraz cieszę
się nawet z własnej starości. A pan ciągle siebie rozdziera, zadaje sobie ból, znęca się nad sobą. Niech
pan mnie częściej odwiedza i uczy się ode mnie!
W ciągu kolejnych tygodni nie zdobył się jednak na ponowne odwiedziny, mało, jakby zapomniał
o istnieniu pani Lamaire. Zalała go fala nudy i przygnębienia, a rozpalone dni sycylijskiego lata stały się
niczym sztuki białego płótna powiewające na wietrze
- nijakie, zwyczajne i podobne do siebie.
Uciekał przed upałem do majolikowej łazienki i długo leżąc w zaprawionej ziołami wodzie, snuł
rozmaite projekty. Czasem zamierzał wrócić do Paryża lub wyprawić się do Ameryki Południowej, kiedy
indziej - zobaczyć raz jeszcze egipskie piramidy,
a potem popłynąć do Indii na herbacianym kliprze.
Myślał również o rodzinnych majątkach, których nie
widział od dwudziestu trzech lat. Cóż prostszego?
Skreślić kilka słów do bankiera, wezwać Armanda...
Ale po opuszczeniu łazienki, w chwili uświadomienia sobie, że świat jest większy od przestrzeni bizantyjskiej wanny, zaczynały mnożyć się obawy
i znaki zapytania, aż wreszcie wszystko brało w łeb,
a Ostrogski odczuwał ulgę z powodu - jak sobie
tłumaczył - uniknięcia kolejnego głupstwa.
Wieczorami spacerował po alejkach swego
ogrodu, wpatrywał się w puste oczy barokowych posążków, uratowanych z biskupiej rezydencji, leżącej w ruinie po niedawnym trzęsieniu ziemi, słuchał
szmeru małej fontanny lub odpoczywał w kamiennym fotelu, zwróconym ku morzu.
I wciąż smutniej i ciągle nadzieją zwodzeni
Pozwalamy, by absurd w wiecznej chodził chwale
I żeby nas nie było, nie było nas wcale
I kiedyś nas nie będzie... i nic się nie zmieni...
Mielczarek, którego miał na własność, powtarzał w nim te wersety, a on patrzył na ciemniejące
wody Stretto di Messina i z uczuciem głębokiego
politowania rozmyślał nad człowiekiem i światem.
Straszliwa, uwłaczająca godności istoty rozumnej jest wieczna, nieustająca nigdy walka o byt,
o przetrwanie swoje, bliskich, gatunku. To dreptanie
ojców wokół sytości swoich rodzin, to dopuszczanie się największych podłości w imię dziesiątków
ojczyzn i dziesiątków emblematów o różnych kształtach, w imieniu głów koronowanych i niekoronowanych... Wojny - zbiorowy obłęd, w który ludzkość
popada niezmiennie i periodycznie, niezależnie od
głosów rozsądku, przy zapewnieniach, że to już
ostatni raz, że po obmyciu we krwi otworzy się
przyszłość pełna słońca i dobrobytu. Mówią teraz
o napięciu na Bałkanach. Czyżby znowu dla jakichś
iluzorycznych racji nienawidzące się roje miały
wyżerać się wzajemnie, a żądza krwi byłaby najwyższym prawem? Mija wiek Byrona, Flauberta, księdza
Brentano i Maksa Stirnera. Potrzebni byli ludzkości
akurat o tyle, o ile głos kaznodziei potrzebny jest
przeżuwaczom, które bezmyślnie, ocierając się bokami, dążą w stadzie ku mglistemu horyzontowi.
Jakąż my jesteśmy Twoją pomyłką, Boże! Cały świat
zbudowałeś tak starannie, tylko my w Twoim porządku jesteśmy niepewni i alogiczni. Spotykamy się
w Nicei, w Biarritz, w Neapolu, zimą w salonach wielkich miast, deliberujemy, obstawiamy konie na wyścigach, gramy przy jednym stoliku, tańczymy ze sobą,
a potem... zatłukujemy się wzajemnie w miejscach,
których nazwy brzmią już zazwyczaj o wiele mniej
efektownie, historia składa je z nieznanych dotąd
nazw wsi i dumnego przyimka "pod". Jako zbiorowość za najwybitniejszą uznajemy każdą myśl o potędze rozumu, wolności i rozsądku, jako zbiorowość
zawsze też wybieramy drogę zaprzeczającą tej myśli
w sposób najbardziej oczywisty - drogę pogardy,
przemocy i błota. Człowiek wymknął się zatem intencjom Dobrego Boga. Na przekór boskim zamiarom to
twór z natury obłudny, wykazujący stałą skłonność
do okłamywania samego siebie, tworzenia naiwnych
usprawiedliwień wszystkiego, co popełni, podczas
gdy jedynym pewnikiem, jakim obdarzył go los, jest
pewnik śmierci.
Bo cóż to znaczy "życie"? Co to takiego,
skoro trwa w formach tak kruchych, tak łatwych do
zniszczenia i szybko przemijających - zasada świata
czy może jej wynaturzenie? Śmierć natomiast nie
przemija, nie poddaje się nikomu ani niczemu, to jedyny aksjomat w porównaniu z tysiącami pozornych
prawd wymyślonych przez ludzi na własny użytek.
Śmierć stanowi zatem najwyższe naturalne prawo
świata. Przeniknąć mądrość śmierci - to jedyny
godny cel!
W takich chwilach często opierał skroń na
zaciśniętej dłoni i wyobrażał sobie, jak jego poza
mogłaby wyglądać z zewnątrz, z półprofilu, uwieczniona jakimś genialnym dłutem. Przymykał oczy
i z upodobaniem podziwiał zastygłe w kamieniu
szlachetne rysy mędrca, zadumanego nad znikomością ludzkich przeznaczeń.
Prawdę mówiąc, od dawna nosił się z projektem utrwalenia swoich przemyśleń, najlepiej
w formie rozprawy lub traktatu. Mimo pewnych wątpliwości doszedł do wniosku, że są tego warte i stanowiłyby ślad jego duchowej aktywności. Niestety,
wszechogarniająca inercja okazała się i tu silniejsza,
rozpościerając przed niedoszłym autorem cały labirynt prawdziwych i wyimaginowanych przeszkód.
Przez jedenaście lat nie napisał więc ani jednego zdania zamierzonego dzieła, bojąc się między innymi,
że zostanie okrzyknięty nieudolnym naśladowcą
modnych filozofów. Odczuwał także głęboki lęk
przed samym procesem tworzenia, ponieważ nigdy
w życiu nie potrafił podporządkować się nawet najłagodniejszej wewnętrznej dyscyplinie, a świadomość
nieubłaganie umykającego czasu uzmysławiała mu
coraz mniejsze szansę dokonania czegokolwiek.
W chwilach słabości widział więc własne życie jako
pasmo jałowych usiłowań, walkę sprzecznych pragnień, budzącą wściekłość i cierpienie. Dziękował
jedynie losowi za to, że jest bogaty, że stać go na
luksusową samotność, że do woli może otaczać się
dziełami sztuki, przedmiotami zbytku i wykwintu,
budować obok siebie to, czego przez ponad pół
wieku życia nie był w stanie wznieść w sobie.
Jednego z takich wieczorów, gdy skłębione
myśli znalazły się w ślepym zaułku, a rzeczywistość
okazała się po raz kolejny głębiną nie do przebycia,
zapragnął nagle muzyki. Niecierpliwie rozkazał Grzegorzowi sprowadzić niejakiego Leonarda Capano,
pianistę miejscowej orkiestry.
Muzyk przybył natychmiast, jak zawsze po
wezwaniach Ostrogskiego, ponieważ jeden prywatny koncert u ekscentrycznego cudzoziemca opłacał
mu się bardziej niż kilka tygodni zwyczajnej pracy
w filharmonii.
Po szklaneczce różowego wina z Pafos przeszli do gabinetu muzycznego. Był to pokój wysoki,
sklepiony, z grubymi kotarami na ścianach, przysłaniającymi oszklone szafy, gdzie ustawiono rzędy
oprawnych w skórę wydawnictw nutowych. Środek
komnaty zajmowało wielkie, wygodne łoże, ustawione tak, aby leżący na nim miał przed sobą okno, za
którym ciemnozielona cyprysowa aleja schodziła
półkoliście w dół, otwierając widok na morze i majaczący w oddali dziki brzeg Kalabrii. Po lewej stronie
stał wiedeński fortepian, a naprzeciw fortepianu stary osiemnastowieczny klaweSyn, instrument o tonie
delikatnym i szeleszczącym, jak z głębi nieotwieranej od lat szuflady.
Capano czekał ze skłonioną głową na dyspozycje. Gospodarz podał mu bez słowa tom mazurków
Chopina w ekskluzywnym londyńskim wydaniu,
a następnie wyszedł do garderoby obok, skąd powrócił przebrany w szlafrok ze wschodniego złotogłowiu
i, dając znak do rozpoczęcia, spoczął na wyściełających łoże poduszkach.
Słuchał muzyki tylko w taki sposób. Gardził
wielkimi salami, gdzie trudno o skupienie, nie był
także w stanie korzystać z modnej ostatnio zabawki Edisona, ponieważ wydobywające się spod igły
zgrzyty i szumy zabijały Wszystkie smaki melodii,
brzmień, fraz.
Patrzył na Capana pochylonego nad klawia-
turą. Znakomity rzemieślnik, genialny odtwórca,
cudowne dziecko chłopa z Północy, gdzieś spod
Mediolanu, wyedukowane za pieniądze proboszcza.
Brzydka, kwadratowa twarz, kanciasta sylwetka
wieśniaka, osobowość lokaja. Gra, co mu się każe,
jak długo się każe, bierze pieniądze i prędko odchodzi, niczym boginie miłości z dyskretnej instytucji signory Esposito.
Tylko ręce, jak gdyby należące do kogoś innego, lekko uniesione nad falującą czarno-białą taflą;
piękne, wysmukłe dłonie, zapewne potrafiące wydobyć rozkosz nawet ze spróchniałego drewna... Jak
dłonie tamtego chłopca, sprzedawcy oliwek na targu
w Catanzaro...
Muzyka uniosła się nad jego marzeniami,
zatartymi obrazkami z przeszłości, o których nie
wiadomo, czy naprawdę istnieją w suchych zwojach
pamięci, czy stanowią jedynie wytwór imaginacji;
chorej imaginacji, jak miał prawo o sobie sądzić.
Capano interpretował zbyt elegancko, salonowo, w jego grze z naturalnych przyczyn nie było
tchnienia słowiańskości, czego najprawdopodobniej
podświadomie pożądał słuchacz i co skłoniło go do
wyboru właśnie Chopina. Jednak nie technika, lecz
sama konstrukcja fraz, ich struktura brzmieniowa
sprawiła, że Ostrogski odbierał tę grę inaczej, niż
gdyby słuchał Debussy'ego czy Mahlera i zachwycał
się wyłącznie doskonałością kompozycji. Oto on,
obywatel świata i wyrafinowany poszukiwacz uniwersalizmu w sztuce, zaczął nagle, bezwiednie
reagować tak jak jakiś nieszczęśliwy, oszalały z tęsknoty popowstaniowy emigrant! Muzyka przyniosła
myśl o rodzinnym domu, a on nie mógł się od tej
myśli uwolnić!
Ale żadna muzyka, nawet ta wyczarowana
przez najgenialniejszych, nie ma mocy wartościowania marzeń, które sama wywołuje. Nie wszystkie
wspomnienia były radosne, lecz coś mimo bólu nakazywało poddać się im bez sprzeciwu. Rodzinny
dom... Czy można mówić o rodzinnym domu, nie
będąc przywiązanym do żadnego kąta, do zegara tykającego na jakiejś ścianie, gzymsu nad kominem
i zawsze tego samego widoku z okna? Czy można
o tym mówić, gdy mieszka się to tu, to tam z powodu
kaprysu rodziców, przemieszczających się z nudów
wciąż po obszernej majętności i ustawicznie wyjeżdżających za granicę? Jako dziecko z nikim się nie
zżył, nie zaprzyjaźnił. Nie miał niani śpiewającej kołysanki ani starego Kacpra, z gatunku tych, z którymi
panicze chodzą na kaczki i wysłuchują opowieści
o powstaniu styczniowym. Nie potrafił nawet umiejscowić większości wydarzeń z dzieciństwa, bo mąciło mu się w głowie i nie wiedział, czy działy się na
Riwierze, w Berlinie, Zurychu czy w poczciwej Złotoryi albo Łążynie. Nie miał już chyba wątpliwości,
że jego pierwszy prawdziwy rodzinny dom to ta
właśnie "Villa Astrea" na Sycylii, gdzie słucha teraz
muzyki i coraz głębiej zatapia się w sobie.
Chciwie łowił dźwięki wypływające spod
wysmukłych palców pianisty. Przypominały coś
nieuchwytnego, trudnego do wyrażenia - może
szum wiosennego deszczu, który tu nigdy nie pada,
może czeluść parku za szybą, dotkniętą piekącym
oddechem mrozu, jakiego w całym życiu nie zazna
nikt z mieszkających tu ludzi?
Wrócić? Ale dokąd? Do pustego, zimnego pałacu w Złotoryi, błądzić po niewygodnych amfiladowych pokojach, gdzie wśród pretensjonalnych mebli
i obić nie ma miejsca na choćby chwilowe pozostanie
sam na sam ze sobą? Albo do chylącego się ku ziemi
dworu w Łążynie, w którym po paru minutach ubranie przesiąka stęchlizną i kominowym kopciem? Pilnować młocki i wykopków, chociaż nie ma się o tym
pojęcia, wykłócać z rządcą, wąchać folwarczne smrody, znosić wizyty sąsiadów. Wrócić - aby umrzeć i być
pochowanym w swojej ziemi, na wiejskim cmentarzyku, o którego parkan czochrają się końskie zady
z pobliskiego targowiska...
Tu, w przeciwległym końcu ogrodu, na brzegu ciepłego morza kazał wybudować grobowiec z afrykańskiego marmuru, gdzie będzie mógł przez
całą wieczność rozmawiać z tajemniczym wiatrem
znad Sahary, z lazurowym niebem, nasłuchiwać
legend o herosach nieprzemijającego piękna.
A tam? Tam nie ma nawet grobu rodziców.
Tak samo jak on nie tęsknili nigdy za ojczystymi
stronami. Tam jest tylko niewysłowiona surowość,
egzotyka w szczególnej odmianie dzikości - wonnej
i zawiesistej. Tak - tylko jeden jedyny zmysł może
nieomylnie ją opisać - smak.
Frazy Chopina stały się wielkim kłębowiskiem śniegu. Nagle, w środku sycylijskiego czerwca,
tysiące śnieżnych płatków zawirowało w powietrzu,
pokrywając sprzęty, książki, obrazy, ginąc jak mydlane bańki w zetknięciu z rozpalonym czołem.
Śnieg kojarzył mu się z pierwszym i jedynym
męskim doświadczeniem niebezpieczeństwa i głodu. Miał wtedy dwanaście lat. Rodzice, jak każdej
zimy spędzanej w kraju, wyjechali na karnawał do
Warszawy, zostawiając go w Złotoryi samego. Następnego dnia wuj Izydor, brat matki, miał zabrać
chłopca do swego majątku odległego o kilka mil. Wuj
był przeciwieństwem szwagra i rodzonej siostry.
Rosły, silny, mocno stojący na ziemi, w rzeczywistości
i w przenośni, miał do nich pretensje, że wychowują
syna na zniewieściałego osobnika, co nie da sobie
rady z życiem i z ludźmi. Sam zaś Michał odczuwał wobec wuja, a zwłaszcza smagłych, sprytnych ciotecznych braci, rodzaj zażenowania, nawet wstydu,
ponieważ nie liczyły się dla nich zupełnie jego nienaganne maniery i widoczne już zainteresowania
sztuką. Wyśmiewali go, że wzdryga się na odgłos
wystrzału ze sztucera, że kiepsko pływa, nie chce mu
się spędzać całych nocy w krzakach, na głuszcach czy
bekasach. W drogę do wujowskich Płomian wyruszono dopiero koło południa, mimo iż szło na mróz,
a ołowiane chmury wróżyły śnieżycę. W istocie zaczęło padać, a po godzinie naokoło pędzących sań
wyrosła nieprzebyta ściana zamieci. Nie można już
było niczego dostrzec i w jakimś momencie musieli
zgubić trakt, zjechać w pole. Stangret klął szpetnie,
okładał batem parujące wystraszone kasztany, pojazd zaczął przechylać się niebezpiecznie w niewidocznych pod białą pokrywą rozpadlinach. Krążyli
tak po bezdrożach, nie mogąc znaleźć jakiegokolwiek punktu orientacji, aż nadszedł wczesny zimowy
wieczór, a potem noc. Biegły godziny, wiatr wył nad
głowami, dzwonek głucho brzęczał w śnieżycy.
Chłopiec milczał cały czas, drżał i przypominał sobie
wszystko, co słyszał na temat wilków, z przerażeniem wypatrywał żółtych ślepi w kołującej białej
gęstwinie. Zasłaniał twarz od zimna wdzierającego
się pod futro, którym był przykryty, przeżerającego
buty i ubranie, aby dostać ciała. Czuł głód, nieznaną dotąd nigdy przedtem pustkę w żołądku, ssącą aż do
bólu, mdłości, szumu w skroniach, w końcu niepozwalającą myśleć o niczym innym, nawet o wilkach.
Kosz sań szorował po niewidzialnych zaroślach, zrozpaczony stangret zaczął huczeć i nawoływać we
wszystkich kierunkach. Nie usłyszeli jednak żadnego
odzewu. Wreszcie sam wuj, mamrocząc pod nosem
grube słowa, wgramolił się na kozioł i chwycił lejce.
Później zapamiętał już tylko lodowaty mrok bez dna
i nagle, najpierw ciche, potem coraz głośniejsze
ujadanie psów, tłumione przez porywy mroźnego
powietrza. Tracił przytomność, gdy sanie zajechały
znienacka przed ledwo widoczny budynek. Jacyś ludzie wybiegli z latarniami. Był to dworek Linowskich,
położony niezbyt daleko od zgubionej drogi. Pół nocy błądzili w kółko. W niskiej drewnianej izbie jakiś
człowiek rozcierał mu ręce i nogi spirytusem, ściągał
zesztywniałe ubranie i nakładał przyjemną w dotyku,
o wiele za dużą odzież. Zaprowadzono go wreszcie
do stołu i nagle poczuł, że wszystkie jego zmysły płoną od słodkawej woni bigosu, dymnego posmaku
kruchych, ciemnych kiełbas i półprzejrzystych płatów wędzonej polędwicy. Rzucił się na to wszystko
jak żarłoczne zwierzę. Bigos wypełnił go pachnącą,
rozpaloną masą, młode zęby rozdzierały miąższ wędlin, syciły spragnione, gorączkujące ciało aromatami
ziół i suszonych grzybów. Wuj śmiał się, przepijał do
gospodarza dzięgielówką i mrugał znacząco. W kąt
poszły przepisy etykiety, wkładane do głowy przez
zżółkłą i wyschniętą guwernantkę Blanchette, niepodzielnie zapanował triumf przetrwania i sytości.
Capano grał w dalszym ciągu, a Ostrogski
niespokojnie poruszył się na łożu. Usta miał pełne
śliny. Z początku nie mógł sobie uzmysłowić, co się
z nim dzieje, ale po chwili poczuł takie samo jak
wówczas, niezwykłe, dławiące i wszechogarniające
łaknienie. Chopin doprowadził jego system trawienny do prawdziwych paroksyzmów rozpaczy. Dzikie
nienasycenie wypełniało go od stóp do głów, burzyło spokój, jaki miała przynieść muzyka, otwierało
gdzieś wewnątrz kratery szaleństwa, których nie
uciszy żadna ludzka moc.
Tymczasem Armand wszedł cicho, aby zapalić
świece.
- Niech podadzą kolację - zachrypiał głos
z łoża, przerywając subtelne allegro. - Co dzisiaj
przygotowano?
- Ser i owoce, monsieur. To, co zwykle pan
jada o tej porze.
- Nie - Ostrogski boleśnie wykrzywił usta.
- Proszę podać żur, bigos, zrazy z kaszą i mocną,
czystą wódkę! - te ostatnie słowa wypowiedział
po polsku.
- Nie rozumiem, monsieur...
- - Co znaczy "nie rozumiem"?! Powiedziałem:
bigos, zrazy, żur i wódka!
Z wymienionych nazw kamerdyner pojął
tylko tę ostatnią i zaczął gorączkowo tłumaczyć, że
takiego trunku na pewno nie ma w zapasach.
- Powiedziałem wyraźnie! Nie będę z tobą
dyskutował!? Ty nie przeżywasz takich męczarni! Nie
wiesz, co to znaczy głód prawdziwy, głód olbrzymi,
co to znaczy niedobry ogień!
Armand cofnął się przerażony, wpadł do służ-
bówki Grzegorza i gestykulując, opowiadał o pańskim zachceniu.
-Już zupełnie zwariował! Oszalał! Zupełnie!
Wiedziałem, że tak kiedyś będzie! Kucharz nigdy
nie słyszał o takich daniach! Zresztą nie ma kucharza,
pojechał do brata do Randazzo!
- Stul pysk! Dureń jeden... Idź, pal pod kuchnią! Wam zawsze, jak trzeba łbem ruszyć, to... -
wymamrotał stangret, usiadł na łóżku i po krótkiej
medytacji zabrał się do wciągania butów, gadając
ciągle przaśną francuszczyzną, której wyuczył się
"sam z siebie" jeszcze w paryskich latach: -Jak pan
kazał, to kazał. A nasza rzecz słuchać. Mówię, idź,
pal pod kuchnią!
- Ależ ja jestem pokojowcem, kamerdynerem! Co ty mi tu, do kuchni!
- - Sameś się najął za fagasa, czy nie? Czy cię
kto siłą przymusił? Bo jak na fagasa, to się mądrzysz
za dużo. Idź, jeszcze drzewa narąbiesz, jak by co.
Płynęły kwadranse, godziny, a po Capanie nie
znać było zmęczenia. Trwał nieruchomo nad instrumentem, niedostrzegalnie trącając klawisze. Zwrócił
co prawda raz w stronę słuchacza wzrok, w którym
zawarta była chyba prośba o chwilę wytchnienia;
tamten jednak nie widział niczego, przeżywając na
przemian paroksyzmy głodu i tęsknoty. Był geniuszem. Skąd on wiedział? Jakie przeczucie kazało
mu tak mówić? Kto go naznaczył? - myślał gorączkowo, a potem szeptał do siebie cicho, namiętnie,
aż do bólu warg:
W Twojej ciszy się jeszcze próbuję odnaleźć,
Póki krwawy strzęp serca w klatce żeber stuka
Upartym rytmem życia... Nie wiem. Może wcale
Nie było i wciąż nie ma tego, czego szukam...
- Czego, głupcze? -jęknął w turecką poduszkę i zaraz potem zaczął przywoływać w pamięci
postać poety. Po chwili widział go wyraźnie, jakby cała tragedia wydarzyła się wczoraj, a nie szesnaście lat
temu. Poczuł nagle wyrzuty, że wtedy, w Szwajcarii,
nie zawiadomił rodziny, że nawet nie starał się tego
uczynić, chociaż znalazł w papierach jakieś adresy, jakieś niezgrabnie nagryzmolone listy. Wszystko kazał spalić razem z płaszczem i sakwojażem. Ty dobrze
wiesz - usprawiedliwiał się wielokrotnie. - Nie chciałem kalać rąk prostackim patosem śmierci.
Teraz, kiedy muzyka dyszała w nim ogromem
niewyobrażalnego, wszechpotężnego głodu, myślał
o dawno minionych szarych godzinach, o których
nikt poza nim nie wiedział, że rozpoczynały coś wielkiego. Odtwarzał je, tak jak umiał, w swojej wyobraźni i choć nigdy nie był naocznym świadkiem żadnej
z tych wymyślonych scen, to delektował się nimi
jak własnymi wspomnieniami - taką miały moc.
...Mielczarek wlókł się żydowską furką, długim, prawie bez końca leśnym duktem. Od czasu do
czasu skulone plecy starego Patasznika rozmywały
się w opadającej mgle, a koła orały suchy piach, trzymający jeszcze w sobie gorąco mijającego lata. Wstał
przed świtem z tytoniowym niesmakiem w ustach,
obudził się na dźwięk czyichś słów z ciemności rozrzedzonej kopcącą świeczką, coś jadł, z kimś rozmawiał, podniósł się od jakiegoś stołu, ktoś z westchnieniem wetknął mu węzełek z chlebem do torby,
kogoś całował w rękę. Ojciec i brat niedorostek
odprowadzili go do łąki, zwanej Muniska, potem stary Patasznik zaciął szkapę i wóz skręcił w ciemny
tunel lasu. Patrzył na pnie sosen z wysiłkiem brnące
do tyłu i myślał... Może o przyszłości, może o nienapisanych poematach, może o ogromnym świecie, którego nie znał, a ku któremu tak uporczywie zdążał. Na małym brudnym dworcu kupił bilet do dalekiego miasta, tak odległego i nierealnego, że jego
nazwa znaczyła akurat tyle, co "czyściec" albo "piekło". Potem wypił jeszcze szklankę herbaty, którą ktoś
podał mu zza buchającego samowara. Ktoś sprawdził
bilet, ktoś pokazał przedział w wagonie trzeciej
klasy, ktoś mówił do niego i on mówił do kogoś,
ktoś uderzył w peronowy dzwon, ktoś dał sygnał do
odjazdu. Pociąg ruszył. Mielczarek, znieruchomiały
w oknie, patrzył, jak wszystko zaczyna się i kończy...
Była już głęboka noc, kiedy zza kotary,
przytrzymanej przez Armanda, wyszedł Grzegorz,
dźwigając ciężką tacę. Stał na niej w obłoczku ostrej
woni zwyczajny, gliniany garnek z żurem, w którym
pływały kawałki kiełbasy, obok niego półmisek
brązowozłocistego bigosu, świecącego od tłuszczu,
parujące zrazy, napęczniałe gryczaną kaszą, i duża
butelka z niebieskiego szkła, zatknięta krzywym
korkiem.
Ostrogski poczuł gwałtowny przypływ śliny,
a potem krople potu na czole. Dał znak Capanowi,
aby skończył. Muzyk przerwał, wstał posłusznie i zaczął rozcierać ręce. Wyglądał jak po całym dniu ciężkiej, fizycznej roboty, ale słuchacz nie zwrócił na to
uwagi. Zaprosił go do niskiego stolika, a kiedy ten
oczywiście odmówił, podszedł do sekretery w głębi pokoju i wypisał czek. Capano skłonił się w milczeniu. Wychodząc, miał ochotę szepnąć Armandowi, że
za każdym razem ma już serdecznie dość morderczych godzin przy fortepianie w "Villa Astrea", ale
również za każdym razem argument wypisany na
bankowym druczku zupełnie zbija go z tropu.
Ostrogski rzucił się na jedzenie. Żur parzył
usta i ściekał po brodzie, a potem tłustymi kroplami
po delikatnej materii szlafroka. Nie jadł, lecz zwierzęco, łapczywie, bez opamiętania pochłaniał.
Ale nie miało to nic wspólnego z prostackim
napełnianiem trzewi. Przeciwnie - pierwsza sytość
odczuwana przez niego jak kojący dotyk czyjejś
nieśmiałej dłoni zdawała się zabliźniać rany zupełnie niecielesnej natury. Nie mógł wyjść z podziwu
nad zniewalającym wyrafinowaniem woni, smaków
pierwszych, drugich i trzecich, nad subtelnością wrażeń na czubku języka, władczo zagarniającym każdy
nowy kęs, na środku języka - w rozpływającej się
gorącej ślinie, w zakamarkach podniebienia tuż-tuż
przed przekroczeniem świętego progu przełyku,
który oddziela byt zewnętrzny od wewnętrznego.
To, co niegdyś z pogardą odrzucone, teraz wydawało
mu się ponętne i perwersyjne.
Potężnymi ruchami szczęk rozrywał chrupiące z lekka skórki, potem słonawy, mocny w smaku miąższ. Ślizgały mu się między zębami dzikie,
rozgotowane kapelusze grzybów, dygocąc z rozkoszy, odtwarzał w sobie całą misterność kwaśnych
i ciężkich aromatów pieprzu, majeranu, płonącego
jałowca. Smak najwybredniej dobranych serów,
sycylijskich owoców morza, prowansalskiej szynki,
nawet osiemdziesięcioletniego wina Chablis nie kojarzy się z niczym konkretnym, jest pustą przyjemnością dla samej przyjemności lub prozaicznej potrzeby ciała, podczas gdy ucztującego Ostrogskiego
owiewał Już wlokący się po ścierniskach jesienny
dym, smagały mu twarz gałązki zwieszone nad leśną
ścieżką, i otaczało dobre ciepło, bezpieczny pomruk
pieca, od którego pada czerwony blask na każde
dzieciństwo. Ciepło, jakiego nigdy nie zaznał - ciepło
stajni, ciepło starego, znoszonego ubrania.
- Szklanki! - wrzasnął nieludzkim głosem
w stronę drzwi, przewracając podany na tacy kieliszek do likierów.
- - I ja tu mam pić z tego naparstka!?
Niecierpliwie wyrwał korek z butelki i chlus-
nął sobie prosto do ust potężny haust mętnej,
obrzydliwej w smaku, palącej cieczy. Skrzywił się,
otrząsnął ze wstrętem i dalej, zajadle gryząc i przełykając, napychał się jedzeniem.
Gest z butelką powtórzył jeszcze raz, drugi,
trzeci- Organizm bronił się, jak mógł, kilkakrotnie
wnętrzności podchodziły pod gardło, a twarz skręcała się zzobrzydzenia, ale wreszcie zwyciężył leniwy, błędny żar, powoli pełznący od brzucha po całym
ciele. Otarł usta rękawem i z powrotem legł na
poduszkach. Widział, jak sztukateria sufitu ulatuje
gdzieś do tyłu, wyszczerzona bielą klawiatura fortepianu miesza się z łukiem okna, z szeregami muzycznych tomów za szkłem. Kłębiło mu się w głowie
i doznał niespodziewanego fizycznego podniecenia.
Przez chwilę chciał wzywać Grzegorza, aby jak zwykle patrząc w bok, z udawaną pewnością siebie żądać
przyprowadzenia tego smagłego Irmina z łaźni tureckiej przy via delle Orchidee albo płowowłosej
bachantki z przybytku madame Beringola.
Nagła fala mdłości powstrzymała go jednak
od grzesznych zamiarów. Wstał i boso, na chwiejących się nogach ruszył w stronę okna. Zawadził
o stolik, jeszcze raz nalał do przyniesionej wreszcie
szklanki, przełknął z wysiłkiem.
Cyprysy rozmywały się w mroku, a dalej morze świeciło spokojnym, srebrzystym bezkresem.
Powiew znad wody pełen był ciszy i świeżości.
- Józef Mielczarek... Józio... - mruczał do
siebie, a potem, plącząc się, wyrecytował teatralnie,
wrzaskliwie, z zamaszystym wyrzutem rąk:
Zapadnie! Snadź byłem
Jak o mnie się tarły ich biodra ;
Snadź byłem... • •
Niejeden raz byłem umarły!
Poezje Józia... Męczeństwo i śmierć poety
Józefa Mielczarka! Boże mój! Jaki Ty jesteś czasem
złośliwy! Jedną ręką dajesz taki talent, a drugą takie
nazwisko... A jeszcze imię! Imię -Józio! Jak mi niedobrze... Utalentowani często zmieniają nazwiska,
bo mają kompleks dostojeństwa i respektu, o! Gdybym tak zaczął nazywać się Rozchwieja. Tak jest! Na
przykład Leopold, nie, na przykład Aleksander Rozchwieja. O! Jakże to by wyglądało na wystawach księgarń! - zaśmiał się nerwowo i głośno. - Boże mój,
jaki Ty jesteś cyniczny. Dałeś mi zamożność, dałeś mi
he... he... herb. I teraz bawisz się, przyglądasz się, co
to ze mną wyczynia! Może zresztą sam masz w tym
swój udział? Bóg bawiący się Ostrogskim... Mogłeś
mi chociaż użyczyć odrobiny talentu i odrobiny suchot! Chociaż tego... Oparł dłonie na marmurowym
parapecie. Spojrzał raz jeszcze w ciemność alei
zakończoną połyskliwym przestworem morza. Tym-
czasem napadasz na mnie ze wszystkich stron! Rzucasz na kolana, zapierasz mi dech. Patrzę na ten
tu Twój świat i jestem jak pająk łażący po obrazie
mistrza. Ślizgam się tylko, rozmazuję brudy, powtarzam czyjeś piękne słówka i wydaje mi się, że już
mam, że już osiągnąłem... Jaki ty jesteś małostkowy! No... i niegrzeczny. Bo do tego stopnia naśmiewać się ze mnie... To jawne szyderstwo, nic, tylko
jawne szyderstwo!...
Obudził go ból. Ostry, najpierw zwinięty
gdzieś u szczytu czaszki, potem promieniujący na całą głowę. Usiłował ukryć się w zakamarkach ogromnej jedwabnej kołdry, ale potężny kamień w żołądku
nie pozwalał ani na chwilę przyjąć wygodniejszej pozycji i zasnąć ponownie. Było gorąco, ciało pokrywała cuchnąca lepkość. Poruszył twardym, suchym
jak kawałek pumeksu językiem i z trudem przełknął
ślinę. Miała smak wymiocin, wnętrzności znowu
zadrżały w obrzydliwym odruchu, który ledwo powstrzymał, łapczywie chwytając powietrze.
Czuł olbrzymie rozdygotanie; gdy wreszcie
zdecydował się na otwarcie oczu, cała przestrzeń
pokoju zawirowała. Nagłe światło podwoiło ból,
myślał, że głowa zaraz rozpadnie się na kawałki,
chwycił nawet spoconymi dłońmi skronie i przejechał po zlepionych włosach. Leżał tak przerażony
jeszcze długie minuty, aż wreszcie, jęcząc i klnąc,
przewrócił się na bok i pociągnął za dzwonek.
Grzegorz wkroczył natychmiast, bez żadnych
uprzednich rozkazów wyposażony w akcesoria pomocy podstawowej w postaci gumowego worka z lodem i pryskającej bąbelkami szklanicy wody selcerskiej. Ostrogski sięgnął ku tacy, pociągnął łapczywie
potężny łyk.
- Jak wyglądam? - zapytał drewnianym
głosem.
- Dopiero dwadzieścia po piątej, jaśnie panie - odpowiedział po chwili Grzegorz, a Ostrogski
usłyszał to jakby z dna studni.
- Nie mogę już spać. Strasznie, strasznie mi
niedobrze. Boże, cóż to musiało być za paskudztwo.
Nie chcę nawet wspomnieć...
Westchnął, wyciągnął się na wznak, a gdy
lokaj przycisnął mu do czoła lodowy kompres, wydał
bełkotliwe tchnienie ulgi.
- Nie, nie. Nie podnoś żaluzji. Jeszcze tak
poleżę, może się zdrzemnę...
Starał się za wszelką cenę wpaść w lekkie
chociażby odrętwienie, ale wszystkie części ciała
dygotały jak w febrze. Przewracał się więc i wiercił,
rozkopując przepoconą pościel, aż w końcu zadysponował:
- Wiesz co? Przynieś szampana. Albo nie.
Przynieś sekt. Z tych butelek, pamiętasz, co kiedyś
kazałem do małej piwnicy.
- Jaśnie panie, nie jestem pewien, czy nie
zaszkodzi. Tyle czasu już się takie coś nie przyda-
rzyło, a wiek, z przeproszeniem, nie ten. Zresztą
wczesna pora nie sprzyja chyba...
- Idź, idź. Nie nudź, rób, co mówię. Wiem, co
sprzyja, a co nie sprzyja... Aby był zimny, bardzo zimny. Jeżeli będzie zimny, to każda pora jest właściwa.
Odgłosu otwierania butelki nie słyszał. Za-
reagował dopiero, gdy kieliszek znalazł się blisko wezgłowia. Sam zapach wina wywołał gwałtowny
skurcz żołądka, ale po kilku łykach poczuł się trochę
lepiej. Ułożono go wyżej, na świeżym prześcieradle,
które tymczasem zdążył zmienić zaspany i wściekły
Armand.
Oddychał głęboko, patrząc w sufit.
- Grzegorzu! - zawołał po chwili. - Usiądź
tu. Nalej sobie i usiądź. Chcę porozmawiać.
- Nie wiem, jaśnie panie, czy to akurat najlepsze...
-Ależ wypij, wypij. Tak. Widzisz, już czuję się
prawie dobrze. Opowiedz. Niewiele sobie przypominam. Pamiętam tylko, jak ten Capano sobie poszedł.
Skądżeś ty wziął to paskudztwo, tę siwuchę?... Żaden
z tutejszych opojów nie tknąłby takiego świństwa
albo nie przeżyłby jednej szklanki. Aqua desperata!
Jak sobie pomyślę... - nie dokończył, skrzywił się
i przełknął ślinę.
-Jaśnie pan polecił, to sobie przypomniałem,
że w porcie stoi ruski statek. Czytałem w gazecie, że
jest od soboty. Nawet jeszcze jedną flaszkę więcej
przyniosłem, ale, chwała Bogu, nie była potrzebna.
- To mi sługa! A te potrawy skąd? Jeszcze mi
się odbija.
- A... Pan nie jada po naszemu, a ja nie za
bardzo jestem za tymi tu pastami, rybami i czym
tam jeszcze. Zgotuję czasem sam, akurat miałem co
nieco, tylko odgrzać. Wołowinę do zrazów kucharz
na dzisiaj odłożył, miał robić befsztyki, tak że zrazy
trochę zalatywały winem. A kiełbasy i wędzonki sam
robię, bo te tutejsze nie do jedzenia, nawet gorsze,
niż mieli w Paryżu.
Ostrogski poprawił sobie poduszki i w pół-
siedzącej pozycji podłożył dłonie pod głowę. Wypity
sekt pozostawił przyjemne uczucie zamętu i delikatną mgiełkę przed oczami.
Słońce, mimo wczesnej pory wielkie i rozpalone, wdzierało się do sypialni wszelkimi możliwymi
szparami. Tego lata pinie i platany, ocieniające dom,
nie były dla niego żadną przeszkodą. Nawet marmur
i polerowany górski granit, z którego wykonano
gzymsy i futryny, nie utrzymywały chłodu i okazywały się ciepłe w zetknięciu z ręką.
To dopiero czerwiec, co będzie później?
Znów leżał z zamkniętymi oczami, słuchając krzątaniny Grzegorza, który zastawiał stół do wczesnego
śniadania.
- Myśli, że to ość lub lód. Ostry sopel lodu.
Nie próbuje go wyrwać, bo i w końcu po co?
Wiemy - ciepło go stopi. Mięśnie skruszą. Nocą
Długo nie można zasnąć. Rosną stopnie schodów...
- "Ostry sopel lodu. Nie próbuje go wyrwać,
bo i w końcu po co?" - powtarzał, nie próbując
zrozumieć słów, dla czystej przyjemności brzmienia,
nawet jego różnych wariantów, powstałych przez
nacisk na nieakcentowane sylaby.
- Słuchaj no, podejdź... - odezwał się nagle
do służącego. - Co ty byś powiedział, gdybyśmy
powrócili do kraju, przenieśli się na stałe?
Grzegorz spojrzał nieprzytomnie i dalej
przecierał łyżeczkę do kawy.
- Czemu nie odpowiadasz? Pytam przecież.
- No bo... Jaśnie pan rozmawiał wczoraj
z kimś tak głośno, jakieś pretensje przedkładał, krzyczał, że w kuchni było słychać. Ja przeląkłem się
nawet, że kto obcy... Wziąłem rewolwer i wyjrzałem
zza portiery. A tu nie było nikogo i nigdzie nikogo,
tylko jaśnie pan leżał już na dywanie.
- Aha, sądzisz, że coś z umysłem u mnie
nie w porządku i dlatego pytam o takie rzeczy? No
więc dobrze - Ostrogski przełknął resztkę trunku.
- Więc dobrze, co zrobiłbyś, gdybyś ty sam miał za
jakiś czas wyjechać stąd, wrócić do swojej Złotoryi.
Chyba stamtąd pochodzisz, prawda?
- Nie pojechałbym - wyburczał Grzegorz
ze spuszczoną głową.
- Mów, czemu.
- - Nie mam po co, jaśnie panie. Stare pomarli,
gospodarka podzielona, niby spłata jakaś tam dla
mnie jest, ale co ja z tych paru morgów... Tu u jaśnie
pana z dziesięć razy więcej zarobiłem. W ziemi już
robić nie umiem, nic tam po mnie... Tu, jaśnie panie,
ludzie inni. Niby krewcy, pamiętliwi, ale jak w oczy
nie leziesz, swojego pilnujesz i niczego specjalnie nie
robisz naprzeciw czy na złość, to można sobie
w świętym spokoju tak pomalutku, do końca życia...
A przy tym weseli, tańczą, śpiewają po ulicach. U nas
jeden drugiego by w łyżce wody utopił, każdy jeden
najmądrzejszy i bluźni na tego, co gada inaczej. Piachy, bieda, zimno i głodno, jakby Pan Bóg się na amen
tyłkiem odwrócił. Nie tęsknię, bo trzeźwo myślę, że
nie ma za czym. Panowie zawsze tęsknili, a raczej
lubili rozprawiać między sobą, jak to mocno tęsknią.
A jak do powrotu przychodziło, to niektóry i miesiąca nie strzymał i dalej do wód, na słońce, na zimowe
promenady w góry. Zresztą i na świecie teraz zaczyna
się Bóg jeden wie co. Niedobrze, jaśnie panie!
Strach człowieka oblatuje, jak pomyśli, co to z tego
może być.
- Pleciesz... Jeszcze nigdy świat nie był tak
beznadziejnie nudny. Wojna na Bałkanach skończona
i lud wymyśla niestworzone rzeczy, żeby mieć czym
się ekscytować, a ty słuchasz, wierzysz i jeszcze mnie
straszysz.
- - To jaśnie pan nic nie wie? Przecież tego austriackiego kronprinza Franza Ferdynanda zastrzelili!
Wszyscy wczoraj na rynku mówili, że będzie wojna,
bo już karabinierzy chodzą z długimi flintami!
- Co ty wygadujesz? Kto zastrzelił? - Ostrogski uniósł głowę znad poduszki.
- W niedzielę, w Sarajewie. Ponoć anarchiści.
Jednego od razu złapali, bo zamiast uciekać, to
skoczył do wody i żłopał bez opamiętania. Podobno
rozgryzł rurkę ze strychniną, ale strychnina była
stęchła i od tego taka gorycz mu się do ust rzuciła!
- Od kogo takie wiadomości? Kto to potwierdza? Za nic cię nie rozumiem. Boże, jak ja muszę
wyglądać... - chwycił worek z lodem i na powrót
przyłożył do czoła.
- Czytałem w "Corriere". Jaśnie panu położyłem wczoraj na biurku i jak zwykle jaśnie pan nawet
nie spojrzał.
-Jaki to dzień dzisiaj... Wtorek, trzydziestego czerwca. Przynieś te gazety. A ludzi nie słuchaj,
zawsze muszą mieć o czym wygadywać. Morderców
trzeba powiesić, i słusznie. Ale nikt dzisiaj nie rozpęta wojny z takiego powodu. Nie bój się, bądź
spokojny. Możesz nawet wracać do kraju, gdybyś
zechciał. A z drugiej strony, przecież co to nas
wszystko obchodzi!
Franciszek Ferdynand von Habsburg. Mój
rówieśnik - przypominał sobie, moszcząc się w nieprzyjemnej wilgotnej pościeli. Wiedeń, bal cesarski.
Gigantyczny. Który to rok? Osiemdziesiąty szósty?
Siódmy? W każdym razie jeszcze przed śmiercią
kronprinza Rudolfa. Rudolf to co innego. Błyskotliwy,
uśmiechnięty. Piękny mężczyzna, prawdziwie wielka
krew. A tamten - filister w błyszczącym mundurze,
Zupełnie bez wyrazu, aż pobladły ze skrępowania
etykietą, nawet na balu otoczony jakimiś starcami,
sztywnymi jak figury z wosku...
Pamiętał, że razem z innymi próbował dostać
się w pobliże tych niezmiernie ważnych person
i że okazało się to zupełnie niemożliwe. Skończyło się na nic nieznaczącej rozmowie z dwoma ministrami, na dodatek nazwano go wówczas przy prezentacji rosyjskim "dwarianinem", za co się obraził.
Wkrótce potem przyszła wiadomość o samobójstwie Rudolfa, a Franza Ferdynanda nigdy więcej
nie spotkał.
Zamknął oczy i odwrócił się do ściany.
- Jaka szkoda, że nie można w taki sposób
odwrócić się od świata - westchnął, naciągając na
Oczy brzeg kołdry, i powtarzał cicho w przyciśnięty
do ust biały jedwab:
Po nas, których nie było, cierpliwe powietrze
Nieważny szczegół z płyt pamięci zetrze...
I jak zeschłe owady poprzybija szpilką
Na ciemne sukno i zostanie tylko
Milczenie - opuszczony w bezładnym pośpiechu
Tonący okręt ludzkiego oddechu...
Aluzje Grzegorza na temat "nie tego" wieku
były niestety uzasadnione. To już nie dawne czasy,
kiedy po szalonej nocy stawiało go na nogi pół tuzina
ostryg i mocny francuski papieros. Teraz nie pomagały ani kojące zioła, ani mineralne kąpiele. Przez następne dni czuł się niedobrze, nawiedzały go ataki
duszności i bóle całego ciała. Przychodziły godziny,
które mijały na pełnym przerażenia wsłuchiwaniu się w coraz gwałtowniejsze uderzenia własnego
serca. Niekiedy miewał napady lęku i wówczas nie
umiał sobie znaleźć miejsca w "Villa Astrea", odziany
w turecki szlafrok błądził po pokojach, aż do chrzęstu zaciskając palce mokre od lodowatego potu.
Nadal nie zaglądał do gazet -już nie z pogardy dla
świata, lecz ze zwyczajnego strachu przed nowymi
wiadomościami.
Na przekór temu, co wmawiał Grzegorzowi,
doszedł do przekonania, że spełnią się obawy, zawarte w krążących wśród ludu pogłoskach, i że jego
poglądy na rozwój sytuacji w Europie to mrzonka,
powtarzana dla samouspokojenia. Nie mógł sobie wyobrazić siebie i swojego świata na tle wybuchów
pocisków, przemarszów wojsk, jęku rannych z pokrwawionych wagonów - całego tego barbarzyńskiego sztafażu, który znał tylko z literatury. W takich
chwilach rósł w nim strach, który paraliżował ciało
i wypełniał usta suchym piaskiem.
W środę kazał się wieźć do pani Lamaire.
W drodze tak bardzo przeraziła go perspektywa rozmowy z nią, salonowej gry, że nagle polecił Grzegorzowi zawracać - właściwie już z podjazdu domu
sędziwej przyjaciółki.
Po powrocie nieoczekiwanie zrodziło się
w nim pragnienie przeżyć głębokich i wzniosłych.
W środku nocy wezwał Capana, który skwapliwie
przybył, jak zawsze niczemu się nie dziwiąc ani o nic
nie pytając. Tym razem poprosił pianistę o preludia
Bacha wybrane na chybił trafił, ale w trakcie gry skonstatował, że nie słyszy wcale muzyki, tylko pojedyncze, wibrujące nerwowo dźwięki, nie grę, ale wręcz
kłapanie fortepianowych klawiszy. Zirytowany, odprawił muzyka, wtykając mu niecierpliwie czek.
Opadł później na łoże, patrzył w ciemny sufit i coraz
bardziej upewniał się co do konieczności wyjazdu.
Tylko do Anglii - marzył. - Potrzebuję mgły, deszczu,
ognia na kominku, prozyjane Austen. Wykrochmalonej, powściągliwej i ostrożnej Jane Austen! Mam
dość tej niby-egzotyki, tej niby-samotności. Zabija mnie słońce, południowe kwasy i surowizny, te na
pozór tylko wspaniałe zapachy... Wszystko mnie
drażni. Palmy, kolory, wiecznie ciepłe morze sprzeciwiają się najwidoczniej mojej prawdziwej konstytu-
cji, której wcale nie znam. Byle stąd dalej, byle jak
najprędzej!
Wtulił głowę w poduszkę i łkał jak niesłusznie ukarane dziecko.
Nazajutrz po południu Armand zaanonsował
niezapowiedzianego gościa. Był to Roger Łazanowski, z którym znali się jeszcze z Sorbony, gdzie należeli do jednego kręgu z racji skłonności artystycznych, przez obydwu zresztą zupełnie zaniedbanych.
Później, kiedy brylowali już na paryskich salonach,
Łazanowski zyskał szeptaną opinię człowieka o dość
niejasnych źródłach utrzymania oraz uwodziciela
starszych bogatych kobiet. Niebawem wyjechał do
Hiszpanii, potem do Ameryki, i Ostrogski stracił go
z oczu, choć utrzymywał z nim luźny kontakt. Docierały do niego plotki o utracie majątku, kilku mariażach i rozwodach, jakichś karkołomnych transakcjach. Od czasu do czasu pisywali do siebie zdawkowe listy. Gdy Ostrogski zamieszkał na Sycylii, odwiedził go kilkakrotnie w "Villa Astrea". Nie bawił nigdy
długo, towarzyszył mu powiew wielkich podróży,
dalekich, nęcących przestrzeni. Ostatnio gościł tu przed dwoma laty, przypłyną! żaglowcem należącym
do greckiego handlarza skórami.
Gospodarz, w niejasnym stanie ducha i umysłu, nie odczuł szczególnej radości z powodu tej wizyty, ale natychmiast, nie przebierając się nawet,
zerwał się z miejsca, aby osobiście przywitać gościa
w holu. Od studenckich czasów hołdowali modzie
chłodu i stonowania w obejściu, dlatego powitanie
obyło się bez kordialnych gestów. Podczas drugiego
śniadania rozmawiali o wspólnych znajomych, jakichś błahostkach towarzyskich i o głośnej książce
Manna, której Ostrogski jeszcze nie przeczytał.
Następnie przeszli na taras od strony ogrodu, gdzie
podano wino z okolic Adrano. Pan domu spoglądał
na przybysza z podziwem. Mimo wieku - był o kilka
lat starszy - nadal przystojny, w ruchu pełen godności, nienagannie ubrany. Tylko twarz - regularna
i wypielęgnowana, lecz nienaturalnie blada, z ledwo
zauważalnymi sinymi plamami wokół oczu i warg,
zdradzała intensywne przeżycia, a zapewne i nie
mniej intensywne nałogi.
- Tym razem mam kilka różnych powodów,
dla których przyjechałem na Sycylię. Ciebie odwiedzam nie tylko dla czystej przyjemności, chociaż
zawsze tęskniłem za rozmową z tobą - Łazanowski
odstawił kielich, sięgnął do patery po wielką, przejrzałą brzoskwinię i zaczął ją w zamyśleniu dzielić
złotym nożykiem.
- - Czyżbym mógł w czymś ci pomóc? Zrobię
to z ochotą, jeżeli tylko w mojej mocy - odrzekł
Ostrogski i w tej samej chwili przebiegł po nim
głęboki dreszcz niesmaku, mimo zażyłości nigdy
nie poruszali żadnych spraw majątkowych ani tym
bardziej nie mówili o konkretach.
- Nie, nie... Uchowaj, Boże, nie o tym myśla-
łem. Mam za dwa dni spotkanie w Acireale, lecz nie
w swoich interesach. One pozostaną zamrożone. Kto
wie, na ile lat...
- Niezmiernie tajemniczy jesteś tym razem.
Może jeszcze odrobinę adrano? Ono rozświetla duszę. Ja też nie mam dzisiaj najlepszego samopoczucia. A propos, czy wiesz, że już od czterdziestu lat
nie ma tej winnicy, z której pochodzi? Lawa zabrała
wszystko, teraz tam tylko kamienie i popiół. Szkoda,
była położona wysoko, ale w kotlince na zboczu, grona dojrzewały bez gwałtownych zmian temperatury.
- Tak. Bardzo zazdroszczę ci tego spokoju,
tych kwiatów, tego szumu morza. Smak jest prawdziwym panem tego domu. Tu, w tym pięknym pucharze, w twoim salonie, w twoim ogrodzie. Niestety,
zanosi się jednak, że niedługo.
- Następna Kasandra! Cóż ty, u licha, masz
na myśli?! - Ostrogski uniósł się nagle i zupełnie nie
panując nad sobą, zaczął mówić tonem gwałtownym
i podniesionym: - I znowu pewnie ten nieszczęsny zamach! Wybacz mi, ale wszyscy od paru dni zachowują się jak wariaci. Nawet mój służący, trzeźwy,
rzetelny człowiek, nic, tylko bredzi o jakiejś wojnie,
podtyka mi gazety, gdzie w ogóle już tylko histeria
i jeremiady!
- Uspokójże się, na litość boską - przerwał
szorstko Łazanowski. Wstał, odsunął ciężki rzeźbiony zydel i obojętnym wzrokiem spojrzał z góry na
ciemnozielone alejki, skąpane teraz w potokach upału. - Masz rację, nie trzeba się bać. Nie wolno nam
truchleć ze strachu, kiedy Bóg stwarza niebywałą
okazję wykorzystania tego, co wkrótce nastąpi.
- Co mianowicie nastąpi? O czym ty mówisz?
Cóż to za bzdura piramidalna? Owszem, zamach
rzecz straszna, godna najwyższego potępienia, nieludzka i brutalna, zupełnie nie na miarę czasów. Ale
to przecież tylko zbrodnia, jak każda inna. Żeby zaraz
od tego wojna? Ba! Mało, wojna! Mówisz tak, jakby
jakiś kataklizm nagle zawisł nad światem. W zamachu zginął szach perski, zginął prezydent McKinley,
zginął car rosyjski, sama austriacka cesarzowa Elżbieta, i co? Koniec świata jakoś nie nastąpił. Według
takiego rozumowania Rosjanie na przykład powinni
za śmierć Aleksandra spalić wszystkie miasta w Polsce, bo Hryniewiecki był Polak, a potem ruszyć na
Watykan! Dajemy się wszyscy porwać jakiejś fali
nonsensu, tak jakby nie był teraz wiek dwudziesty,
ale czasy Karola Młota!
- - Mylisz się - gość sucho wszedł mu w słowa.
-Jeszcze cztery dni temu byłem w Wiedniu. Panuje
tam wszędzie olbrzymie podniecenie i nawet w najwyższych kołach szepce się, że wojna z Serbią
to kwestia tygodnia. Oczywiście, nie na plotkach
opieram to przekonanie. Rozmawiałem, z kim trzeba. Z braćmi od kielni i młotka też. Wszędzie
przecież mamy braci... A wiesz, co mnie upewniło
najbardziej? - roześmiał się. -Arogancja i doskonały
humor dwóch starych generałów, których spotkałem
w hotelu.
- Nie mieści mi się w głowie -jęknął Ostrogski i kazał przynieść drugą porcję kruszonego lodu.
Zawinął go w serwetkę i przykładał do policzków.
- Można sobie wyobrazić, jak potoczą się
wypadki - ciągnął Łazanowski. - Za Serbią ujmie
się Rosja, za Rosją Francja. Za Austrią natomiast pójdą Niemcy, za Francją niechybnie Anglia, a może wtedy i Ameryka. Włochy... No, Włochy niewiele na tym
wszystkim zaważą, to tawerna polityczna. Nikt nigdy
nie wygra wojny z Rosją. Nie wygra i teraz. Nawet
najwścieklejszy wilk nie połknie przecież lewiatana.
Właśnie Anglia, Francja i Rosja będą za rok, dwa ustalać nowy porządek w Europie. Może znów porządek
na dwudziesty wiek. To ostatnia szansa dla nas,
inaczej naród nie dotrwa do następnego stulecia.
Z tej przyczyny my, potomkowie najwyższych rodów szlacheckich, zawiązaliśmy w Paryżu Tajny Komitet
Regencyjny, mający na celu najpierw zjednoczenie
ziem polskich, później restaurację Królestwa Polskiego i powrót na tron prawowitego monarchy.
To, co teraz powiedziałem, nie może wyjść poza
ściany tego domu - zakończył z patosem.
Oczy Ostrogskiego zrobiły się okrągłe ze
zdziwienia.
- Rogerze - wyjąkał słabym głosem. - Czy
ja śnię? Ty, polityka, ojczyzna i tajny spisek monarchistyczny! A gdzie twój genre życia na wspak? Przy
okazji, jeśli wolno... Jakże wy zamierzacie budować
tę niepodległość pod bokiem Rosji, przy założeniu jej
zwycięstwa? Wymagać od zwycięzcy zrzeczenia się
terytoriów będących pod jego panowaniem? Nikt
z normalnie myślących ludzi tego nie zrozumie,
nikogo nie przekonacie, ja też nic a nic nie pojmuję!
-To jasne, że przez stworzenie faktów, przez
zaistnienie i uwiarygodnienie się w oczach Europy.
Przez działanie w taki sposób, aby ukształtować siłę
polityczną, z którą by się liczono po klęsce Niemiec.
Nie sądź, że nie prowadzono już rozmów w tym
przedmiocie.
- Niczego nie rozumiem. Co to w ogóle zna-
czy "fakt"? Jak naprawdę można spowodować owo
"liczenie się"? Przecież dobrze wiesz, jakiego pokroju ludzie zajmują gabinety rządowe w Paryżu, Londynie, nie mówiąc już o Petersburgu. Ale konkretów pewnie jeszcze nie ma, nieprawdaż? - uśmiechnął się
sarkastycznie.
- Wymagasz, żebym był jasnowidzem. Cały
czas mówię o założeniach. Jesteśmy realistami, musimy brać pod uwagę różne wersje rozwoju wypadków. Zakładamy na przykład, że Niemcy będą walczyć
na dwa fronty. Jeżeli, powiedzmy, ich wojska zapędzą
się w pierwszym impecie zbyt daleko w głąb Rosji, to
utoną tam jak armia Napoleona. Wtedy powstanie na
terytorium samych Niemiec dogodne pole do potężnego kontrataku z zachodu. Może akurat nam uda
się wyzwolić nasze ziemie tą właśnie drogą? Stworzyć urzędy w miastach, wprowadzić jakieś wojska
- choćby z marną bronią, choćby ze starych dziadów,
ale z orłami narodowymi. Równie dobrze może być
zupełnie inaczej. Możliwości zrodzi się tysiące, ale
ta jedna jedyna szansa dziejowa wymaga od nas bezprzykładnego poświęcenia i takiej samej przebiegłości. Nie zna takich postaw ani nasze zgniłe pokolenie, ani młodsze od nas.
Wszystko to zaczęło Ostrogskiego coraz bardziej intrygować. Te nazwy, problemy, patos w samym sposobie mówienia o nich znał tylko z marnych
powieści, czytanych w dzieciństwie, i uważał za dawno odeszłe w niebyt, należące do minionej formacji.
Odżywał jednocześnie ulubiony zmysł świadomego
poddawania się doświadczeniom przynoszonym
przez życie. Dlatego z przyjemnością postanowił
prowadzić tę rozmowę, badać wysiłek, z jakim jego
adwersarz sformułuje wreszcie te na razie niesprecyzowane, a pewnie trudne i niewygodne do wyrażenia
pomysły, dla których fatygował się na Sycylię, jak
będzie dobierał i piętrzył argumenty.
- Cóż wspólnego z dostojnym Komitetem
może mieć ktoś taki jak ja, żyjący na skraju świata,
prawie w zapomnieniu? - zapytał skromnie.
Łazanowski spojrzał na niego z zakłopotaniem, nabrał powietrza i jednym tchem wyrzucił:
-Jesteś Polakiem, szlachcicem obdarzonym
mitrą książęcą, zacnym i szanowanym człowiekiem.
Tajny Komitet Regencyjny wzywa cię do postawienia
swojej osoby do dyspozycji narodowej sprawie.
Zapadło milczenie. Ostrogski przerwał je
po rozmyślnie przedłużanej chwili.
- Nie jestem księciem. Pochodzę z linii koro-
niarskiej, katolickiej, nie używaliśmy tytułu ani nie
mieliśmy do niego prawa.
- Nieważne. Liczy się wielkie nazwisko, zasługi przodków. W tych czasach nikt nie myszkuje po
drzewach genealogicznych.
- Nie rozumiem także, kto i z jakiej racji wymaga ode mnie tego "stawiania się do dyspozycji"
i co to "stawianie się" ma naprawdę oznaczać. Doskonale wiesz, co myślę, i chyba zdajesz sobie sprawę, że trudno ode mnie oczekiwać, abym wspierał
monarchistów. Monarchia jest dzisiaj bzdurą. Ludzkość nie idzie w tę stronę. Europa śmiałaby się do
rozpuku, gdybyśmy instalowali dwór w Warszawie.
Bardziej przypominałoby to powoływanie operetki
niż działanie państwotwórcze na miarę wieku. Możesz to sobie wyobrazić? Bo ja zaraz widzę dwóch
tragarzy w wyszmelcowanych kitlach, taszczących
za nogi tron królewski z platformy ciężarowego
automobilu!
Łazanowski nie stracił jednak ani na chwilę
powagi. Ze ściągniętymi ustami tłumaczył:
- Polska była monarchią w chwili upadku,
musi zatem odrodzić się w takim właśnie kształcie,
by opinia światowa zaakceptowała ją jako suwerenne
państwo. Twoje poglądy nie mają tu, daruj, żadnego
znaczenia, stanie się tak niezależnie od nich. Zresztą,
poglądy człowieka honoru nie mogą pozostawać
w sprzeczności z poczuciem obowiązku, z poczu-
ciem racji stanu.
Ostrogski powstał, wolnym krokiem zaczął
przechadzać się po tarasie. Wyszedł z przestrzeni
ocienianej przez płócienny dach i stanąwszy w pełnym słońcu, odwrócił się do swego gościa. Złociste
nici na jego szlafroku zagrały pełnym blaskiem, jak
na płaszczu koronacyjnym.
- A więc... Czego ode mnie żądasz?
- - Przede wszystkim, abyś przystąpił do Tajnego Komitetu Regencyjnego.
Cisza była nie do wytrzymania, wydawało się,
że jeszcze bardziej wzmaga upał, a słoneczne światło
zmienia w języki ognia.
-Tylko... tyle?
- Przepraszam. Nie dosłyszałem...
- Chciałbym wiedzieć, w czyim towarzystwie
miałbym przyjemność toczyć ów bój w narodowej
sprawie?
Łazanowski wydobył z zanadrza kopertę.
- Polecono mi ją oddać, ale dopiero po wstępnych ustaleniach. Myślę, że już zapadły. Tu znajdziesz
wszystkie podpisy.
- Chcę wiedzieć przed otwarciem tego listu.
-Jestem związany przysięgą.
- Nalegam. Nie muszę chyba tłumaczyć,
dlaczego.
Gość z gestem rezygnacji wymienił przyciszonym głosem kilka nazwisk. Wszystkie były powszechnie znane, jeśli nawet nie kojarzyły się z konkretną postacią, to samo brzmienie niosło powiew
bliższej i odleglejszej historii. Ostrogski nic nie odpowiedział, ale w myślach wygłosił odpowiedni komentarz: Pierwszego nie znam osobiście i nic o nim
nie wiem, drugi przepuścił majątek, handluje teraz
kawą, trzeci jest pijakiem, czwarty sklerotycznym starcem, piąty urodził się w Brukseli, nigdy nie był
w kraju i prawie nie zna języka.
- Chciałbym także wiedzieć, w czyim imie-
niu... to znaczy wokół kogo skupiają się działania
Komitetu. Jeśli mam walczyć o odrodzenie królestwa
z prawowitym monarchą na tronie, to muszę wiedzieć, o czyj powrót będę występował.
Rozmówca czekał na to pytanie. Odpowiedział sucho, ale jego wzrok wyrażał coś w rodza-
ju pobłażliwości wobec politycznego nieobycia
Ostrogskiego:
- Przepraszam cię, ale wykazujesz naiwność
typową dla wszystkich przeciwników naszej idei. Tu
nie chodzi o popieranie i wywyższanie tej, a nie innej
osoby. Królem zostanie ten, którego wybierze naród,
kandydatów pewnie znajdzie się kilku. Dla nas najważniejsze jest zwycięstwo zasad. Wyobraź sobie
kraj po szoku, jakim będzie odzyskanie wolności. Tylko autorytet królewski opanuje to bezhołowie. Tylko
tron może być podstawą działań przedsięwziętych,
aby nadrobić sto dwadzieścia lat, w czasie których
świat pędził naprzód, a my gniliśmy. Skoro jednak
pytasz, powiem ci. Powiem ci, ile mogę powiedzieć
- nachylił się w stronę Ostrogskiego. - Najjaśniejszy
pan przebywa na Capri. Jadę teraz prosto z Neapolu.
Zostałem przyjęty i wysłuchany.
- Kto? - zapytał cicho Ostrogski.
- - Przysięga... na śmierć! Ale powiem ci jeszcze jedno, choć nie uwierzysz - jego szept mimo
piekielnego skwaru zabrzmiał jak lodowaty wiatr -
najświętsze insygnia królestwa nie zostały przetopione na austriackie pieniądze. Są w naszych rękach.
Przed ćwierćwieczem pewien dzielny szlachcic przywiózł je z Istambułu. Popatrz, całe sto lat przechowywał je dla nas nasz stary, dobry wróg. Aż wreszcie
nadszedł czas!
Znów zapadło milczenie, które Łazanowski
przerwał po kilku chwilach, na powrót spokojnie
i rzeczowo.
- Komitet wysuwa jeszcze jedno żądanie wobec ciebie i, oczywiście, wobec innych. Odwołując się
do szlachetności urodzenia, a także do chwalebnych
przykładów pierwszych synów narodu niejeden raz
ratujących ojczyznę, żąda postawienia do swojej dyspozycji również rodzinnego majątku. Nic nie mów!
Wiem, co pomyślałeś, ale najpierw wysłuchaj do końca! Jestem szczery, szczycę się przyjaźnią z tobą
i chcę, abyś dostrzegł wszystko - ponownie przyciszył głos. - Nie chodzi o ofiarę. Potraktuj to jako
lokatę, lokatę. To twój i twojego rodu obowiązek,
powinność jednego z pierwszych, ale... potem panujący będzie twoim dłużnikiem, a ty znajdziesz miejsce tam, gdzie powinieneś je mieć, u boku monarchy.
Przecież już teraz formuje się najściślejsza elita. Na miłość boską! Później może być dla ciebie zamknięta, niedostępna. Nie wolno tego przeoczyć! Co
lepsze? Senatorskie krzesło, pozycja godna twojego
wielkiego nazwiska czy dotychczasowe życie w tym
domu nad ciepłym morzem? Piękne jak sen artysty
i jak ten sen nierealne. Nierealne, a więc w istocie
martwe!
Tok namiętnych wywodów przerwał nagle
Armand, zawiadamiając o przesyłce przywiezionej
właśnie z portu. Ostrogski natychmiast stracił zainteresowanie rozmową i zerwał się z miejsca, wyraźnie
zdenerwowany.
- Przecież mówiłem, jak dzieciom tłumaczyłem z dziesięć razy, że kiedy nadejdzie, sam odbiorę,
sam dopilnuję przewozu! Jeżeli coś się stało, głową
zapłacisz, łobuzie! - krzyczał po francusku prosto
w twarz służącemu.
Przez szklane drzwi, oddzielające taras od
wnętrza domu, widać było, jak czterech robotników
wnosi wielki, obity deskami pakunek i pochylając się
z wysiłkiem, stawia go ostrożnie w holu, przed wejściem do małego salonu.
- Nie ręczę za siebie, jeśli będzie pęknięta
albo utrącona - cierpko rzucił w stronę kierującego
wszystkim Grzegorza.
Położył rękę na pace i trwał tak przez chwilę
w zamyśleniu, po czym wyrwał jednemu z ludzi
obcęgi i sam zaczął wyciągać gwoździe. Deski obluzowały się, potem jedna po drugiej z głuchym trzaskiem opadły na posadzkę. Ostrogski nie pozwalał
nikomu niczego dotykać, własnoręcznie zdejmował
poszczególne arkusze dykty i odrzucał za siebie.
Ukazały się kłęby pakuł, które niecierpliwie rozplątywał, rozrywał i ściągał. Wreszcie z opakowania wyłoniła się jego zawartość - obleczony w surowe płótno
nieforemny zarys ludzkiego kształtu. Płótno zostało
rozdarte, opadło jak siedem zasłon Salome. Ostrogski cofnął się kilka kroków i przystanął w zachwycie.
- Popatrz teraz na nią - szepnął do Łazanowskiego.
Na małym kwadratowym cokole stała naturalnej wielkości dziewczęca postać, wyrzeźbiona
w marmurze o lekko różowym odcieniu. Drobnymi,
bardzo smukłymi rękami starała się bezskutecznie
i prawie rozpaczliwie zasłonić swoją nagość. Delikatne, jednocześnie silne ciało było jak gdyby podane do
przodu, tylko nieobliczalny, gwałtowny ruch głowy
całkowicie burzył tę z pozoru heroiczną pozę. Głowa
wstydliwie zwracała się ku lewemu ramieniu, drobna
twarz o wielkich, półprzymkniętych oczach, lekko
wykrzywiona w zagadkowym grymasie, kryła się
częściowo w kaskadzie włosów, spływających na
wiotkie, spadziste barki. Nie było jednak w tym odruchu żadnej kokieterii, raczej tłumiona walka z sobą, desperacka chęć zniknięcia w ciemności, zapadającej
po zamknięciu powiek.
Skinął na Grzegorza. Razem dźwignęli posąg
z drewnianego podestu, pozostałego po opakowaniu, i drobnymi kroczkami, skuleni pod ciężarem,
wnieśli go do salonu.
- Zoran Ivandic, Lacrimosa - odczytał Łazanowski z mosiężnej tabliczki.
- Miała stanąć tam - Ostrogski wskazał przygotowaną wcześniej, półkolistą wnękę w ścianie.
-Ale pomyliłem się. Nie mogę jej teraz więzić w półmroku. Jej miejsce jest tutaj, bliżej okien, w pełnym
słońcu. Tak żeby można było patrzeć na nią z każdej
strony, w różnych odcieniach światła. Przecież istnieje po to, żeby na nią patrzeć... Spójrz, Rogerze - mówił cicho-jej nagość nie budzi pożądania. Budzi rozmarzenie. Jej piękno nie zamyka się w skończonej
formule, jak u starożytnych, nie ocieka zmysłowością, jak u Rodina. Tylko Giorgio da Castelfranco
potrafił tak malować kobiety. - Delikatnie odsunął się
na bok i patrzył z nieco innej perspektywy. - Ta postać - ciągnął - nie stanowi całości. Jest jeszcze ktoś
obok niej, ktoś, kto trwa niewidzialny i ma w swojej
mocy to niezwykłe ciało. Ktoś, kto zmusza ulotne
piękno do tego. żeby się objawiło, żeby zaistniało
przed oczami. Zmusza dotknięciem, krzykiem, pocałunkiem... Ten mroczny akt woli, którego obecność można jedynie przeczuwać, to jest właśnie tajemnica
prawdziwej sztuki.
W salonie i holu sprzątano, zmiatano wióry
i śmiecie, Grzegorz czyścił posadzkę. Różowy marmur wyglądał w słońcu jak gładka i ciepła ludzka skóra. Łazanowski, w przeciwieństwie do właściciela
rzeźby, widział w niej jedynie czystą zmysłowość
i trudno mu było doszukać się bardziej wyrafinowanych skojarzeń.
- Niestety, muszę cię już pożegnać, Michale.
Czy postanowiłeś coś w zajmującym nas przedmiocie? - zapytał z pewnym wahaniem.
Ostrogski odwrócił się nagle i patrząc zimno,
wycedził:
- Nic ode mnie nie dostaniecie. Ani franka!
List możesz zabrać, nie interesuje mnie zupełnie.
Roger cofnął się skonsternowany, ale jego
biała, naprężona twarz nie zdradzała żadnego zaskoczenia. Nie był przygotowany na taką stanowczość,
chciał rzucać jeszcze jakieś argumenty, lecz spojrzał
tylko na stojącego przed nim Ostrogskiego, na obrysowaną światłem Lacrimosę, na pełen wyrafinowanej
elegancji salon - i zrezygnował.
- Zostawiam cię z twoją płaczącą Wenus
- powiedział spokojnie i bez pożegnania odwrócił
się do wyjścia.
- Pan ,Astrei" nie myślał więcej o tej wizycie.
Popołudnia spędzał w cieniach salonu, popijając
ulubione moscato i podziwiając grę słońca na ciele
Lacrimosy. Gdy stało wysoko, rzeźba płonęła płynnym
złotem, stawała się władcza, nieprzystępna, a jednocześnie bardzo oczywista i dosłowna. Jej obecność
była obecnością żywego człowieka, sprawiała, że
Ostrogski odczuwał nawet niejakie skrępowanie.
Wraz z nadchodzącym wieczorem, kiedy kolory komnaty przechodziły w mozaikę białych, łososiowych
i szarobłękitnych tonów, jej rysy zaczynały łagodnieć. W lękliwym geście rąk, w nieoczekiwanym
ruchu głowy - odpychającym, wznoszącym mur nie
do przebycia, można było teraz zauważyć czułość
i uległość, podniecające przyzwolenie. Nie odkrył
jednak w sobie Pigmaliona. Tak. Ona naprawdę miała
osobowość, powołaną za sprawą geniuszu artysty,
lecz mimo to nie pragnął jej. Patrzył na otuloną mrokiem postać i jak zwykle szukał dopełnienia w poezji.
Po raz pierwszy od długiego czasu nie otworzył srebrnego zapięcia tomu Mielczarka. Z dolnych półek szafy bibliotecznej wyjął niepozorną,
obskurnie wydaną przed półwieczem książeczkę zapomnianej angielskiej poetki, która całe swoje krótkie dziewczęce życie spędziła pośród łagodnych
wzgórz, wrzosowisk i kamiennych domów na odlu-
dziu. Przypomniał sobie nieużywany od lat język, nie próbował wcale rysować w myślach obrazów
przynoszonych przez wiersze, czytał półgłosem jedynie po to, by upajać się melodią obcych, nęcących
go brzmień:
Enough ofThought, Philosopher,
Too long hast thou been dreaming,
Unlightened, in this chamber drear
While summer's sun is beaming. *
Któregoś razu, gdy Grzegorz o zmroku
wnosił zapaloną lampę, zatrzymał go przy swoim
szezlongu.
- Postanowiłem - oznajmił sucho - że wyjedziemy stąd. Jutro wyślę cię z pismami do adwokatów. Zamierzam pojechać do Anglii.
Służący nie odpowiedział. Stał, jak zwykle
w takich momentach, z opuszczoną głową, ale
Ostrogski dostrzegł w nim napięcie i nieżyczliwość.
- Pojedziesz, ma się rozumieć, ze mną.
Zwolnię wszystkich oprócz ciebie, to chyba jasne,
bo jesteś mi najbliższy - dodał cicho.
-Ja nigdzie stąd nie pojadę, jaśnie panie.Ja
proszę o uwolnienie od służby - wyrzekł Grzegorz
metalowym, nieswoim głosem i padł na kolana.
* Wiersz Emily Bronte, w: Thepoems ofEmilyBronte, London
1992, s. 57.
* - A co to znowu? Nie błaznuj, wstawaj! Zwolnić ze służby? A to dlaczego? Czyżby atmosfera imperium panu nie odpowiadała? A może wolałbyś
na ojczyzny łono?
- Nie, nie jaśnie panie - przełknął ślinę.
- Teraz niedobry czas na takie przenosiny. A ja...
Ja tu do końca życia zostanę, mnie nigdzie nie
ciągnie. Mam tu kobietę na mieście, niedaleko stąd.
- Coś podobnego! - ,jaśnie pan" uniósł brwi.
- Dama! Brawo! A któż to taki, jeśli wolno spytać?
Jakoś nie miałem do tej pory przyjemności...
- Cusani, jaśnie panie... Maria Cusani. Ma trafikę za kościołem Świętego Pawła. Wdowa, trochę
starsza ode mnie, ale bardzo dobra i poczciwa. Dzieciaków trójka została po nieboszczyku, odchowane
już, chwała Bogu. Ożenię się. Dwa lata, jak obiecuję,
a nie było sposobności.
-Ach, więc to tak.
Ostrogski wstał, zatrzymał się przy oknie
i patrzył na ciemniejący ogród.
- Niewolnikiem moim nie jesteś - powiedział
po chwili namysłu. - Żałuję, że odchodzisz, ale nie
zatrzymuję i sercem pobłogosławię. Odprawę należną dam, bo porządny z ciebie człowiek, zasłużyłeś.
Drugiego takiego nie znajdę.
Zawsze nienawidził, jak to nazywał, "powinności feudała". Jednak wypowiadając te słowa,
poczuł ślad wilgoci pod powiekami.
Grzegorz rzucił się do całowania rąk.
- Nie błaznuj! - odepchnął go od siebie. - Szykuj konie na dziewiątą, pojedziemy do "Villa Eucalipti". Powiedz Armandowi, niech wyczyści ubranie.
Nie planował tego dnia odwiedzin u pani
Lamaire, ale ponieważ wszystko, co ostatnio robił,
miało znamiona zupełnego braku logiki, nie zastanawiał się wcale nad sensem tego polecenia. Stanąwszy
po dziewiątej przed bramą kutą w liściaste wzory,
spostrzegł, że dom jest ciemny i tylko w jednym
z górnych okien pali się słabe światełko. Mimo to
pociągnął za łańcuch dzwonka.
Po dłuższej chwili w alejce wyrosła Brigitte,
utykająca na lewą nogę i będąca w równie podeszłym
wieku pokojówka starej damy. Podobno - plotki
tak głosiły - w zamierzchłych czasach powiernica
i uczestniczka najśmielszych miłosnych ekstrawagancji swojej pani.
- Ach, to pan, monsieur Michel. Madame
chora, nie przyjmuje nikogo. Ale niech pan wejdzie,
wspominała o panu.
- Coś się stało? - pytał szczerze zaniepokojony.
- Nie wiadomo co. Żaden doktor nie wie - machnęła ręką. - Madame bardzo słaba, nie może
chodzić, nie może jeść, już trzeci tydzień, jak nie
wstaje z łóżka.
- Wprowadziła go do pokoju "bazaltowego",
przekręciła kontakt. W "Villa Eucalipti", w przeciwieństwie do domu Ostrogskiego, założono już
elektryczność i jaskrawa, ordynarna pożoga zalała
nieprzytulne wnętrze. U siebie pozwolił zainstalować to modne urządzenie jedynie w kuchni i w wozowni.
Po kwadransie poproszono go na górę. Mała
lampka rozpraszała mrok, rzucając nikłe światło na
błękitną tapetę. Pod uniesionymi zasłonami rozległego łoża z trudem udało mu się dostrzec ginącą w powodzi koronek, pomarszczoną twarz pani Lamaire.
- Niech pan podejdzie bliżej, bliżej, mon
Michel - usłyszał słaby głos. - Usiądź tu, chcę ci powiedzieć coś ważnego - ręka pod kołdrą zrobiła nieokreślony ruch, jakby wskazując stojący obok fotel.
Posłusznie zajął miejsce i z bliska patrzył na
kosmyki brudnobiałych włosów, wymykające się
spod nocnego czepca. W fałdach zmarszczek, w jamach zapadniętych oczu zaległy głębokie cienie, czyniąc z tej pięknej niegdyś twarzy przeraźliwą maskę,
kontrastując z półprzejrzystą, pokrytą brunatnymi
skazami skórą policzków. Jak można aż tak się zmienić w ciągu paru tygodni, Boże mój! - przemknęło
mu przez myśl.
-Wszystko, co mówiłam ci ostatnio, to bzdura, naiwne wymysły starej kobiety - szeptał głos z głębi łoża. - Łudziłam się, że każda pora życia ma
swoje prawa, że prawo starości to spokojna zgoda
na świat i jego zasady. Nieprawda. Nie ma zgody na
śmierć, nie ma żadnego na nią przygotowania...
Ciągle mnie mdli, mdli, ciągle się kręci w głowie...
Ścisnęła mocno dłoń Ostrogskiego, ale on
odczuł tylko kruchość wyschniętej sosnowej gałązki.
Z miedzianej tacy stojącej u wezgłowia wziął naczynie podobne do imbryka i delikatnie wlewał chorej
do ust maleńkie łyczki gorzko pachnących ziół.
- Myślę tak samo jasno jak dwadzieścia,
czterdzieści lat temu - mówiła dalej. - Śpię, zapominam, a potem budzę się, patrzę w lustro i dech mi
zapiera z przerażenia. Prawie tracę przytomność,
gdy widzę przed sobą to... truchło. Wolałabym umierać w przytułku, zmarnieć z pomieszania zmysłów,
ze zdziecinnienia niż tak strasznie, tak świadomie
cierpieć.
-Zdecydowałem, że wyjadę stąd, droga przyjaciółko. Wybuchnie wojna, czuję to, choć na pokaz
nie dopuszczam do siebie tej myśli. Świat zmienia się
w bestiarium, a ja nie wiem, co począć, jak to znieść
i ogarnąć. I na dodatek ten strach, chyba jeszcze
gorszy niż strach przed śmiercią...
- Zawsze byłeś wspaniałym, godnym podziwu egoistą. Zazdroszczę ci twoich pięćdziesięciu lat.
Jak bardzo ci zazdroszczę! Cóż bym dała, żeby całą wieczność mieć pięćdziesiąt lat! Nie ma ukojenia dla
twoich rozterek. Filozofii też nie ma, poezji także.
Patrz na mnie! To ja jestem ludzki los!
Ostatnie słowa wychrypiała z trudem, jesz-
cze głębiej zapadła w poduszki i ciężko oddychała.
- Madame, doktor Veltrini już przyszedł -
obwieściła Brigitte, wszedłszy do pokoju, i niecierpliwie spoglądała na Ostrogskiego.
- W istocie, już czas...
Nachylił się nad łożem, jeszcze raz popatrzył
na panią Lamaire, a potem pożegnał przyjaciółkę,
długo i czule całując jej suche, woskowe dłonie.
Postanowił jak zawsze odesłać czekającego
w powozie Grzegorza i wrócić piechotą.
Szedł przed siebie wąską, ale dobrze oświetloną ulicą, prowadzącą wśród ogrodów otaczających
bogate wille i pałacyki. Powietrze było rześkie, jak
zwykle wieczorną porą przesycone zapachem pomarańczowych drzewek. To, co widział przed chwilą,
wprowadziło go w stan takiego przygnębienia i bezsilności, że prawie na głos złorzeczył sobie i Panu
Bogu.
I po co Ty mnie wymyśliłeś? Mówię głosem
bohaterów dramatu, żyję w świecie wytworzonym
przez imaginację poety, a kiedy stykam się z czymś namacalnym, prawdziwym, to jestem naiwny, śmieszny, głupi. Nie byłem nawet w stanie po ludzku przemówić do tej umierającej kobiety, tylko uraczyłem ją
zwyczajnym biadoleniem. Jaki to ma sens, jaki sens...
Jej życie, mimo całego zepsucia, nie było stracone.
A moje?
Zamyślony, skręcił bezwiednie w wąską,
kamienistą ścieżkę, ku domostwom wiszącym na wysokim zboczu jedne nad drugimi, większymi i mniejszymi, postawionymi bez jakiegokolwiek porządku,
zamieszkanymi przez biedniejszą ludność - rybaków, handlarzy, drobnych rzemieślników.
Gdy dotarł do szczytu wzniesienia porośniętego krzewami, majaczącymi w mroku, ogarnął go
pejzaż jak gdyby z najtandetniejszego oleodruku.
Rozległą przestrzeń przenikała łagodna
poświata. Niebo pokrywały konstelacje gwiazd, nie
srebrnych i wyrazistych, jak zimową nocą gdzieś
tam, w północnych stronach, ale ogromnych, pulsujących złotem, jakby tysiące fajerwerków zastygło
w chwili wybuchu. Daleko, po lewej ręce Ostrogskiego, rozciągała się migotliwa powierzchnia Cieśniny
Mesyńskiej, widać było las masztów w porcie, świecące paciorki zakotwiczonych statków, po prawej
- potężniał masyw Etny z opalizującym błękitnie
kożuchem wiecznego śniegu. W dole ciekawskie
i natarczywe księżycowe światło wydzierało ciemnościom fragmenty ruin starożytnego amfiteatru.
Jak w szklanej kuli z jarmarku! Wyśmiano by
mnie, gdybym coś takiego namalował albo opisał,
przezwano by dyletantem, profanem. Dlaczego?
Przecież to piękne! Tu nikt niczego nie zełgał ani nie
ubarwił, nie stworzył sztucznie księżyca, tej ciszy,
tych powleczonych bielą, złamanych kolumn. Świat
jest taki naprawdę. I ja też.
Wszedł między wypiętrzone bezładnie domy
i domki. Księżyc rozjaśniający płaszczyzny ścian,
labirynt wąskich i krętych uliczek przywodził mu na
myśl baśniowe wschodnie miasto, Jerozolimę, którą
zwiedzał nocą w towarzystwie Henrietty i tego pięknego Samarytanina, przewodnika. Tak dawno... Tylko
słyszane tu i ówdzie pijackie śpiewy, odgłosy awantur, a także wyziewy z otwartych okien miały już bardziej prozaiczny charakter.
Idąc, mijał placyki pogrążone w głębokich
cieniach, z niewidocznymi ludźmi i żarzącymi się
ognikami papierosów. Dochodziły do niego strzępy
rozmów, w dwóch miejscach grała muzyka, pito tam
wino i tańczono z głośnym przytupywaniem.
Jestem tak pusty w środku, że nawet nie mam
o czym myśleć. Myślał jednak, i to na przekór podobnie efektownym konstatacjom. Zastanawiał się wciąż
nad decyzją opuszczenia Sycylii. Do dzielnicy zamieszkałej przez "gmin" poszedł, aby się przekonać,
czy rzeczywiście widoczne są oznaki niepokoju, czy naprawdę daje się wyczuć jakieś poruszenie, związane z przepowiadaną przez wszystkich wojną. Nie
zauważył niczego takiego, życie wyglądało zwyczajnie i tuzinkowo, jak zawsze. Co prawda, gdzieś na
górnych piętrach rozległ się kobiecy lament, co prawda niedaleko, prawie że w zasięgu ręki, dwóch mężczyzn załatwiało porachunki przy pomocy kloacznych wyzwisk, wyraźnie zamierzając sięgnąć po noże
- lecz dla Ostrogskiego były to znamiona dawno już
nieodczuwanego ładu. Szedł dalej ulicą zakończoną
wiszącym nisko, wielkim i purpurowym księżycem,
nie zwracając na nic więcej uwagi.
A może jednak powrót? Do Złotoryi, Kępia-
cza, do Stajęczyn, do Rudna... Boże, jak prostacko
brzmią te nazwy, ale jaki głód rozbudzają! Lacrimosa
stałaby w głównym salonie w Złotoryi, na tle okien,
z których latem widać rozsłoneczniony ogród, ale
przez znaczną część roku rozgrywa się tam spektakl
szarości, wilgoci albo parzącej źrenice bieli. Byłaby
już nie uosobieniem tajemniczego piękna, ale marnym symbolem tęsknoty do tego przecudownego
świata, porzuconego z powodu głupiej zachcianki.
W ponure marcowe popołudnia, przy akompaniamencie chluszczącej w rynnach brudnej cieczy z roztopionego śniegu, we wdzierającym się do domu
smrodzie z obór rozkładałby albumy i ryciny, aby
marzyć o morskiej bryzie, o woni róż i kamelii z ogrodów sycylijskiej siedziby. Nocami wypełnionymi tą obojętną ciemnością bez żadnego wyrazu,
jakże odmiennymi od nocy u stóp Etny, czytałby
Mielczarka, odczuwając nie dreszcz obcowania z poezją, ale przygnębiający dysonans między jej mocą
a przaśnym otoczeniem.
Wąską, stromą uliczką, prostopadłą do tej,
którą wędrował zatopiony w sobie Ostrogski, schodził stary Giuseppe, trudniący się wywozem śmieci
z targowiska. Zaprzężony w dwa muły wózek na wysokich kołach załadował o świcie, ale zamiast na
wysypisko, podążył w stronę traktierni. Ponieważ tego dnia akurat miał pieniądze, mógł do woli zakosztować cienkiej, spienionej farli, którą kaleki właściciel, dawny marynarz, wprawnym ruchem jedynego
ramienia nalewał prosto z glinianych dzbanów. Po
długiej biesiadzie Giuseppe zasnął wreszcie na ławie,
dopiero przed wieczorem obudzony przez innych
schodzących się tam wozaków, a to z powodu odoru
bijącego od skrzyni jego pojazdu. Wściekły, pomstując głośno, wychylił jeszcze duszkiem dwa kubki
wina, a następnie odwiązał zwierzęta.
Teraz, rycząc katańską piosenkę, zataczając
się, z kapeluszem zsuniętym na oczy, usiłował ściągnąć postronki, tak żeby zaprzęg nie stoczył się w dół po wyślizganych kamieniach. Zapierał się w miejscu
z całej siły, ale w pewnym momencie, dochodząc już
do rogu uliczki, uderzył kolanem o wystający kamień.
Zaklął szpetnie, padając, odruchowo chciał się chwycić ściany i w tej samej chwili wypuścił lejce z rąk.
Potem jego mętny wzrok zarejestrował, jak
na skrzyżowaniu oświetlonym słabo latarnią obydwa
muły wpadają na niespiesznie kroczącego pana
w białym ubraniu, przewracają go i potykają się
o niego, wóz buksuje, uderza kołem leżącego, gubi
zaśmiardłe ryby i resztki podgniłych warzyw, toczy
się parę metrów dalej, aby, łamiąc dyszel, z trzaskiem
zatrzymać się na murze.
Ostrogski odczuł potężne uderzenie, księżyc
nagle wywinął koziołka. Ze zdziwieniem zauważył
nad sobą dwa wzniesione kopyta, potem okute koło,
sunące z brzękiem i zgrzytem. Nie było ani bólu, ani
twarzy rodziców, ani kolorowych obrazów z całego
życia.
W miejscu zdarzenia zbiegł się tłumek.
Wrzeszczeli, gestykulowali, pokazywali to na zwierzęta flegmatycznie stojące sobie pod latarnią, to
na rozbity wóz, pokrzykiwali groźnie w stronę pijanego woźnicy, bezskutecznie usiłującego podnieść
się i utrzymać na nogach.
Ostrogski już tego nie słyszał.
- Została mu tylko łaska boska.
Felczer dyżurujący w miejscowym szpitaliku
Świętego Jana westchnął i odłożył stetoskop na
oszkloną szafkę.
- Luizo! Można jeszcze raz przemyć rany,
zmienić bandaże. Nic więcej nie możemy.
Siostra miłosierdzia posłusznie zbliżyła się
do Ostrogskiego leżącego na wysokiej kanapce,
zaczęła zdejmować opatrunki, które choć założone
kilkanaście minut temu, przesiąkły krzepnącą krwią
i z trudem odchodziły od ciała. Nie czuł niczego, leżał blady, nieprzytomny, z głową odrzuconą do tyłu.
Twarz oblana zimnym potem drgała w rytmie płytkiego, przyśpieszonego oddechu.
- Lekarz przyjdzie dopiero za godzinę. Telefonowałam, przekazałam służącej - powiedziała,
nachylając nad rannym rogaty czepek.
- Na nic się nie przyda, to kwestia najwyżej paru kwadransów. Połamane żebra, wstrząs mózgu i, najgorzej, ta krew w ustach, pewnie wewnętrzne narządy uszkodzone. Dziwię się, że jeszcze żyje.
Skąd on się tu wziął? Policja rano będzie pytać.
Felczer wyciągnął blankiet urzędowego
druku i umoczył pióro w kałamarzu.
- Przynieśli go ludzie aż z Długiego Przed-
mieścia. Mówili, że wpadł pod furgon. Podobno nie
miał przy sobie ani portfela, ani zegarka. Nie wiadomo kto.
- - Pewnie któryś z tych przyjezdnych cudzoziemców. Wygląda na takiego, ubranie i bielizna
pierwszorzędne.
Felczer poszedł do pokoju lekarzy, przykręcił
lampę, następnie narzuciwszy na siebie wyleniały
służbowy pled, skulił się w fotelu.
W tym samym czasie Ostrogski powoli, mozolnie, ciężko dysząc, piął się w górę po stromych
schodach. Lewą ręką, mokrą od potu, namacał
w mroku wyślizganą poręcz i przytrzymując się kurczowo, ostrożnie próbował nogami wydeptanych
desek, tworzących coraz to wyższe stopnie. Ciemność zaczynała się rozświetlać, dostrzegł już kontury
ścian, a potem ich matowy kolor, coraz bardziej wyrazisty. Zatrzymał się kilka razy i ocierał czoło. Wilgoć czuł na całym ciele, we wszystkich zakamarkach
odzienia. Na półpiętrach nie było okien, tylko wielkie
plamy jasności, pozwalającej mu jedynie widzieć
własną dłoń, zaciśniętą na poręczy. Nie czuł niepokoju, raczej narastającą niejasną pewność, nawet coś
w rodzaju wszechwiedzy, sprzyjającej zachowaniu
wewnętrznej równowagi.
Stanął wreszcie przed dwuskrzydłowymi
przeszklonymi drzwiami. Przypominały drzwi dentysty Mentlewicza, do którego w dzieciństwie prowadzała go guwernantka, tyle że dziwnie olbrzymiały
w jego oczach - niby były zwyczajnego rozmiaru, ale
ich górna część ginęła gdzieś bardzo wysoko, w szarej poświacie. Stał tak długo, sam nie wiedział, ile
minęło czasu i czy w ogóle mijał.
Jakiś cień przemknął po rżniętych kolorowych szybkach, zazgrzytała z wolna, jakby z wahaniem otwierana zasuwka.
W smudze światła stanął Mielczarek. Był bez
surduta, w rozchełstanej koszuli, ściskał między
palcami grubego papierosa. Trudno było stwierdzić,
czy wygląda dobrze, czy źle; jego twarz miała taki
wyraz, jakby ktoś bezczelnie przerwał mu ważne
i absorbujące zajęcie.
- Pewnie myślałeś, że tu nic nie ma. Nie trzeba być zbytnio mądrym - powiedział prędko poeta.
Ostrogskiemu wydało się, że dalej, za jego
plecami, słyszy czyjeś głosy. W błękitnych kłębach
dymu dostrzegł przesuwające się kawiarniane kije do
gazet, jakieś ludzkie kształty, profile męskie i kobiece, gestykulujące ręce. Postąpił krok do przodu.
- Nie! Nie możesz mi tego zrobić! - Mielczarek zasłonił całym ciałem wejście. - Nie możesz!
Wtedy ja nie miałbym żadnego sensu! - odepchnął go
ordynarnie i nagłym ruchem zatrzasnął drzwi.
Ostrogski odwrócił się bezradnie. Schody
spływały w ciemność. Przerażony, chwycił za klamkę i zaczął ją szarpać z wściekłym klekotem. Drzwi
znowu uchyliły się na chwilę.
- Nie możesz! - usłyszał z głębi poirytowany
głos.
Wołał, przeklinał, walił pięścią i kopał nogami. Nikt już z tamtej strony nie podchodził do drzwi
i nie reagował na te gorączkowe wezwania, chociaż
cienie nadal wędrowały po szkle. Stał jeszcze długo,
wreszcie, zrezygnowany, odwrócił się znowu i próbując nogami stopni, wolno i z bijącym ze strachu
sercem rozpoczął schodzenie w dół.
- Niech pan się obudzi! Niech pan tu przyjdzie!
Krzyk siostry Luizy wyrwał felczera ze snu.
- Co, pewnie koniec? - zapytał cicho
w drzwiach separatki.
- Niech pan spojrzy! On oprzytomniał!
Ostrogski, z wyrazem całkowitego zaskoczenia i zmieszania, rozglądał się dookoła, najwyraźniej
nie wiedząc, gdzie się znajduje i jak się zachować.
- Gdzie ja jestem? Proszę natychmiast
sprowadzić mojego służącego - wycharczał, odruchowo podnosząc do ust zaciśnięty w dłoni róg
prześcieradła.
- Cudzoziemiec - szepnął felczer. - Chyba
Rosjanin.
- Kilka godzin później, dokonując odpowiedniego wpisu do księgi chorych, opowiedział o tym
zdarzeniu młodemu lekarzowi, doktorowi Bruno.
Ten, najczęściej wątpiący w kompetencje i umiejętności felczera, skwitował całą rzecz następująco:
- Cudów nie ma. Pewnie musiał przeżyć.
Pewnie było to zapisane gdzieś w jakiejś księdze.
Ale, miły panie, głowę daję, że w ważniejszej niż ta
- nonszalancko wskazał leżący na biurku opasły
podręcznik chirurgii.
-
- Epilog
Bohater jednak wyjechał z Sycylii, chociaż nie
nastąpiło to tak prędko, jak zamierzał. Musiał odbyć
jeszcze długie leczenie w klinice, potem kilkumiesięczną rekonwalescencję. Wybuch wojny zastał go
w szpitalnym łóżku. Stamtąd obserwował początek
dramatu. Po dojściu do zdrowia, sobie tylko znanym
sposobem znalazł miejsce na angielskim transportowcu i pewnej zimowej nocy, drżąc przed niemieckimi łodziami podwodnymi, odpłynął do Plymouth.
Dopiero po ustaniu działań wojennych Grzegorz
mógł zająć się ekspedycją wspólnie zapakowanych
skrzyń z dziełami sztuki, książkami i nutami, a nawet zdjętą i pieczołowicie zabezpieczoną mozaiką
z łazienki.
Dom sprzedano rodzinie Amerykanów, która
ogród kazała splantować pod korty tenisowe, a grobowiec z afrykańskiego marmuru przebudować na
bar z rusztem do smażenia steków.
Główny bohater naszej opowieści dawał o sobie znać kilkakrotnie w ciągu następnych dziesięcioleci. Ktoś o tym nazwisku ufundował na cmentarzu
Pere-Lachaise symboliczny nagrobek Zorana Ivandica, zapoznanego rzeźbiarza, który w czasie wojny
zmarł w baraku cholerycznym i nikt nawet nie pamiętał, po czyjej stronie walczył.
Armand, dawny kamerdyner, zarabiający
później na życie jako kierowca taksówki w Nicei,
latem roku 1937 spostrzegł nagle swojego byłego
chlebodawcę przechadzającego się po nadmorskim
bulwarze. Zanim jednak zdążył przeprosić pasażera i wyskoczyć z auta, postać znikła w tłumie spacerowiczów.
Od roku 1969 nazwisko naszego bohatera
zaczęło pojawiać się na rachunkach znanego, mającego ponadwiekową tradycję londyńskiego domu
aukcyjnego "M. Sopwith & Sons". Uczestniczył on
poprzez pośredników w kilkunastu transakcjach,
płacąc za dzieła sztuki tak duże kwoty, że prędko
zdobył rangę najpoważniejszego klienta tej szacownej firmy. Jesienią 1983 roku wystawiono na sprzedaż
trzy wazy etruskie. Rekordową cenę młoda dziewczyna, pośredniczka, natychmiast uregulowała czekiem Banku Anglii, przedstawiając pełnomocnictwa
Aleksandra Michała Ostrogskiego, zamieszkałego
w miasteczku Hebden Bridge, Yorkshire, i zastrzegającego anonimowość. Nowy właściciel jednak bardzo
długo nie zgłaszał się po swój nabytek. Dziewczyna nie mogła powiedzieć niczego konkretnego, była
sekretarką wynajętą tylko na tę aukcję. Po upływie
trzech miesięcy zniecierpliwiony pan David Shapiro,
dyrektor instytucji, zadzwonił pod numer znajdujący
się w dokumentach i oznajmił, że dostarczy zakupione przedmioty osobiście.
Umówionego dnia, po pokonaniu drogi
z Londynu, samochód zajechał przed niewielki, ale
gustowny i doskonale utrzymany dom, stojący pośrodku ogrodu płonącego wszystkimi kolorami
października. Na powitanie podniósł się od kominka
postawny gentleman w średnim wieku z zieloną,
srebrno inkrustowaną książką w dłoni. Przepraszał
za swój koszmarny akcent i usprawiedliwiał się że
śmiechem, że jest rodowitym Polakiem, który większą część życia spędził we Włoszech, w dodatku używając na co dzień francuskiego. Podano chłodne białe wino o lekko muszkatowym smaku. Pan Shapiro
podziwiał wspaniałe zbiory gospodarza, zwracając
szczególną uwagę na znakomite dzieła zupełnie
nieznanych artystów - zapomnianych, zmarłych
młodo albo niezauważonych nigdzie i przez nikogo.
Lacrimosa podobała mu się, ale nie wzbudziła entuzjazmu. Podejrzewał, że to kopia. Rozmawiali jeszcze
o gotyku, o Psałterzu Utrechckim i o dalszych ewentualnych zakupach, o których myślał gospodarz, pod warunkiem, że byłyby to obiekty naprawdę oryginalne i niezwykłe.
Okazja pojawiła się niedługo. Do firmy "M.
Sopwith & Sons" zwrócili się spadkobiercy zmarłego
w 1985 roku szwajcarskiego kolekcjonera, chcący jak
najprędzej sprzedać część zbiorów, między innymi
nieznany na rynku cykl prerafaelicki z okresu "drugiego bractwa". Pan Shapiro, z uwagi na pozycję
klienta, postanowił nie wysyłać Ostrogskiemu zwykłego zaproszenia pocztą, lecz delegować z odręcznym listem specjalnego pracownika. Kurierowi nakazał szczególną troskę o wygląd i stosowność stroju,
co osobiście skontrolował przed wyjazdem.
Młody człowiek powrócił wieczorem bardzo
skonfundowany. Kręcił się przez chwilę bezradnie
po gabinecie, zanim położył niedoręczoną kopertę
na biurku pana Shapiro i z głupią miną obwieścił,
że pod podanym adresem znalazł tylko pawilon pralni chemicznej oraz sklep z częściami rowerowymi
na zapleczu. Zjeździł swoim austinem całe Hebden
Bridge wzdłuż i wszerz, był na policji, pytał ludzi.
Wszyscy odpowiadali, że w tym miejscu nigdy nie
znajdowało się nic innego. Nikt też nie znał nazwiska
adresata.
Zdziwienie pana Shapiro było jeszcze większe, gdy nazajutrz udało mu się dodzwonić do Ostrogskiego i po uprzejmej rozmowie - ustalić
termin spotkania.
Aleksander Michał Ostrogski jest postacią
autentyczną.
" utonął księżyc w stawie..."
Po zaduchu wagonu wzdrygnęła się od uderzenia przejmującego, mokrego powietrza. Zeszła
ze stopni bokiem, ostrożnie, uważając na pończochy
i obcasy.
Parowóz sapnął, pociąg ruszył z łomotem
żelastwa i ciężko potoczył się w stronę ciemnych
chmur, zepchniętych na wschodnią stronę nieba.
Dyżurny ruchu nacisnął czerwoną rogatywkę, po
czym kuląc się z zimna, truchtem wrócił do stacyjnego budyneczku.
Na stromych zboczach wąwozu, którym biegły tory, i wyżej, między chudymi sosenkami, zarastającymi wzgórze nad stacją, leżały jeszcze płaty
brudnego śniegu. Buty szurały po lodowej kaszy, ale
w rynnach chlupotało już głośno i nieprzyjemne
porywy wiatru niosły pierwsze wiosenne zapachy.
Dla rozwiania resztek obaw, czy aby na pew-
no dojechała tam, gdzie powinna była dojechać, drugi raz przyjrzała się tablicy z nazwą miejscowości,
Nad którą zapalono akurat słabą żarówkę. Spostrzegła, że jest sama na peronie, i nie bardzo wiedząc,
co dalej, bezradnie przestępowała z nogi na nogę
obok bagaży, byle jak rzuconych przez konduktora
koło peronowej ławki.
Po chwili jednak w dworcowych drzwiach
pojawił się starszy mężczyzna, przeskoczył do niej
kładką między szynami i milcząc, mierzył od stóp
do głów.
- Czy to z wielmożną panią naczelnik mam
przyjemność? - wykrztusił nareszcie, a ona skinęła
głową, tak naprawdę odwracając nos od cebulowo-kiełbasianego obłoczka pary. Przedstawił się jako
Murawski, emerytowany listonosz, powiedział też,
że pojazd już czeka.
Minęła pustą poczekalnię, smutną jak wszystkie poczekalnie na małych stacyjkach, śmierdzącą
machorką i skwaśniałym piwem, obwieszoną szarymi ze starości reklamami proszków od bólu głowy
"Kowalskina", i zajęła miejsce w jedynej bryczce,
tkwiącej wśród kałuż przedstacyjnego placyku. Postawiła kołnierz od wiatru, otuliła się płaszczem.
Murawski tymczasem, stękając, dźwigał po kolei
najpierw obydwie walizy, później kuferki i tobół
z pościelą, a na końcu przedmiot najcenniejszy-gramofon Pathe w hebanowej skrzynce nie z jakąś tam
staroświecką tubą, ale z głośnikiem umieszczonym
wewnątrz. Cmokał nad tym cackiem i nie mógł wyjść
z podziwu, postawił je obok siebie na koźle i podczas jazdy przytrzymywał ręką.
Do rozległej wsi, zabudowanej drewnianymi
niskimi domami, nie było daleko. Błotnisty trakt
wiódł pod górę, wychodził na główną szosę, która
skręcała w gęstwinę niebrukowanych uliczek, brunatnych ścian z grubych bali, powykrzywianych
strzech i gontowych dachów.
Mała, nieforemna kobyłka mozolnie miesiła
kopytami błoto, wózek chybotał się i skrzypiał, gdy
koła wpadały w rozpadliny.
- Zełga - mruknął Murawski za siebie.
- Co takiego?
- Znaczy odwilż. Tutaj ludzie tak nie mówią,
ale ja z innych stron. Tutaj kresy, kresy, kresy... ,
Nie odpowiedziała.
Murawski spojrzał ukradkiem do tyłu i zdziwił się, że jego pasażerka sięga po papierosa. Nie
wiedziała, czy wypada go częstować takim damskim
papierosem, cienkim, ze złocistym munsztukiem.
Zapaliła więc sama, z trudem trafiając na płomyk
zapalniczki.
Nagle ściągnął lejce, tak że oboje o mało nie
pospadali z siedzeń.
- Pani naczelnik patrzy! O tam, tam! Znowuż
ona! - syknął, machając w kierunku szosy, do której
właśnie dojeżdżali wśród burych zagonów z resztkami śniegu w bruzdach.
Szosa była przed nimi na wysokości wzroku.
Sina tasiemka, przepleciona przez równy szpaler
topól, teraz nagich i posępnych, o czubkach karnie
nachylonych siłą wiatru w jedną stronę. Od pnia do
pnia, jak w dziecinnym teatrzyku cieni, przesuwała
się powoli postać w długim futrze i kapeluszu z wielkim rondem, podobna do olbrzymiego ruchomego
grzyba. Kilkadziesiąt metrów za nią, pykając i chrobocąc cicho, sunęło auto. Nad całym tym obrazkiem
bezczelnie wschodził księżyc i migotał zza szaleńczo
pędzących, przejrzystych chmur.
- Ordonka! - wyszeptał Murawski z namaszczeniem i z triumfem. - Patrz pani, sama, we własnej
osobie. Ona teraz hrabinia. Ciągle przyjeżdża do
męża, do Sołowicz. Czasem tym samym pociągiem
co pani. Ponoć nawet mniej śpiewa, mówi, że tu
powietrze lepsze niż w Warszawie, choć gnojem
śmierdzi. Codziennie wieczorem idzie przed siebie
tą szosą, dopóki może. Pieczołajtys, znaczy szofer
z majątku, jedzie z tyłu i zabiera ją, jak się zmęczy.
Nawet szła w te zamiecie, co były po Trzech Królach,
tyle że sam hrabia żgał za nią sankami, bo automobil
by nie przeszedł.
- Stanowisko naczelnika urzędu pocztowego,
przystawianie i odczytywanie pieczątki o takiej treści, przez pierwsze tygodnie wprawiało Milkę w poczucie dumy i niekłamanego zachwytu nad sobą.
Obowiązków pozornie miała mnóstwo, o wiele więcej niż na Poczcie Głównej w Wilnie, gdzie do niedawna była panienką z okienka. Tu wszystko robiła
sama - przyjmowała listy i paczki, nadawała telegramy, prowadziła PKO, a także od szóstej rano do dziewiątej wieczorem łączyła rozmowy telefoniczne na
dwudziestonumerowej centralce. Podlegał jej tylko
jeden pracownik, listonosz o nazwisku Gruszka,
cherlawy człowieczek mówiący potężnym basem.
Całe dnie spędzała za oszklonym kontuarem,
pamiętającym jeszcze rosyjskie czasy, wystrojona
w satynowy fartuch ze sztywnym białym kołnierzykiem, często godzinami sama w małej salce, bo klientów było niewielu. O piątej, po rozliczeniu listonosza, zakładała plomby na pancerną szafę, zaciągała
kratę przed wejściem i wracała do mieszkania, izby
z kuchnią na tyłach urzędu. Obok dwa duże pokoje
zajmowała wdowa po poprzednim naczelniku, która
jej prała i gotowała obiady, stary Murawski palił
w piecach.
Wieczorami musiała nieustannie zerkać
przez uchylone drzwi, czy nie spada klapka na centrali i ktoś nie żąda połączenia, w razie czego podbiegać, chwytać słuchawkę, wyciągać sznury, szukać odpowiedniego gniazdka. To podnoszenie co chwila
oczu i zaglądanie w ciemną przestrzeń - z kanapy,
od kuchni, znad umywalki - stało się nawykiem.
Spośród przypisanych sobie zajęć nie znała
przedtem tylko pracy telefonistki, ale pudło centrali
z rzędami żółto błyszczących gniazd i wtyczek oraz
dumną nazwą "Bell" na mosiężnej tabliczce od razu
pociągało ją bardziej od tępego przybijania datownika czy sortowania przesyłek. Kilka prostych czynności, których nikt jej nie uczył, szybko przeszło w rutynę. Gdy blaszka opadała z metalicznym trzaskiem,
należało czym prędzej włączyć przewód, pociągnąć
dźwigienkę klucza, zgłosić się do słuchawki, znaleźć
gniazdko zamawianego numeru i zakręcić korbką,
żeby wzywany mógł usłyszeć dzwonek. Rychło od-
kryła, że przy pomocy owego klucza może bezpiecznie podsłuchiwać rozmawiających. Brzydziła się tym
bardzo i powstrzymywała, ale palce czasem same
bezwiednie wędrowały ku dźwigience. Niebawem
zresztą dano jej do podpisania urzędowe oświadczenie, że nigdy czegoś takiego nie zrobi - chyba w wypadku wyższej konieczności lub policyjnego nakazu.
Nieliczni abonenci dzwonili rzadko, najczęściej gmina do powiatu w Święcianach, nadleśnictwo do tartaku, kupiec Josel Beczkowicz do hurtownika Weckenglassa. Po południu - doktorowa Lewandowska do
siostry bibliotekarki trzy ulice dalej.
Ale szczególny przypływ emocji towarzyszył
dopiero otwieraniu się gniazdek numerów 18 lub 19,
bo to zapowiadało coś nowego i podniecającego.
Obydwa należały do majątku Sołowicze. Pierwszy -
folwark, drugi - pałac. Ręka jej drżała, gdy podnosiła
wtyczkę, w gardle rosła wata, zatykający kłąb. Spodziewała się, że za chwilę usłyszy niski głos gwiazdy,
chropowaty jak w piosence Dymek z papierosa, i będzie rozmawiać z Ordonką, spełniać jej życzenia -
ona, taka panna Milka z urzędu pocztowego na głuchej wsi. Nigdy jednak tak się nie stało. Ordonka widać nie lubiła telefonować. Również do niej nikt nie
dzwonił, zresztą Milka nie mogła o tym wiedzieć, bo
w trakcie połączeń z Sołowiczami siedziała jak sparaliżowana, a klucz kojarzył się jej ze świętością, której
szargać nie wolno, bo to oznacza grzech i straszliwą
karę. Z majątku wołały same męskie głosy. Przed południem niecierpliwy, ostry, żądający łączenia z wójtem, bankiem kredytowym, sądem ziemskim, nie
zaciągający po miejscowemu i nieuznający "ą". Jego
właściciel nie pamiętał żadnego numeru i za każdym
razem krzykliwie zamawiał tak: "Proszę z wytwórnio
forniru w Wilnie. Nie wie, gdzie? No, z tako mało fabryczko na Zarzeczu. Jeszcze nie wie?Jak idzie prawo
strono Zarzecznej, skręca w Połocko na Belmont, potem jeszcze raz pod Żwirowo Górę, to już widać przy
cmentarzu za tako olszynko wyrośnięto. Co, i dalej nie wie?" Inny był modulowany, przesadnie płynny
i przesadnie staranny, z upodobaniem do obcojęzycznych zwrotów, jeszcze innym mówił stary człowiek; brzmiał ciężko, poszczególne wyrazy wypowiadane były z namysłem, przedzielone świszczącym
oddechem. Na ich tle wyróżniał się głos dosadny, ale
nie agresywny, formułujący oszczędne, jasne zdania,
przy tym życzliwy i melodyjny, wręcz z własnym rytmem nieco innym, trochę bardziej podniosłym niż
zwyczajny tok mowy. Ktoś, do kogo należał, musiał
być elegancki, męski i czuły. Była przekonana, że należał do samego hrabiego Michała, tego od Michałowej miedzy i zgubionego serca, o którym śpiewała
Ordonka. Telefonował zwykle późnym wieczorem do
miejscowości znanych Milce z kronik towarzyskich
"Tygodnika Wileńskiego" - do Juraty, Nieświeża,
Zakopanego, Krynicy, ale także do dalekich miast
- Mediolanu, Edynburga, kiedyś nawet do Ameryki.
Nie spała wtedy całą noc, czekając na połączenie.
W takich przypadkach wywoływała najpierw
Wilno i specjalnie prosiła znajomą z międzymiastowej o ekstra Warszawę. Pewnego razu, gdy zamówił
Paryż, telefonistka z Warszawy miała akurat wolną
linię i złośliwie połączyła natychmiast, prychając:
"Chciałaś, to masz!", tak że Milka niespodziewanie
usłyszała daleki głos francuskiej centrali i przerażona, z trudem przypominając sobie ze szkoły nazwy
cyfr, sama musiała przesylabizować numer.
Hrabia Michał zadzwonił wtedy jeszcze raz
po rozmowie.
- Dziękuję pani, że tak szybko, to był ważny
interes. Pani jest bardzo miła. Jak pani na imię?
- Emilia - odpowiedziała po długiej sekun-
dzie.
-Awłaśnie! Zupełnie się nie myliłem. Emilia,
czyli Miła. Wprawdzie różnica jednej małej kreski
nad literką, ale ja nie jestem aż taki skrupulatny.
Do niczego nie tęskniła, nie potrafiła roz-
tkliwiać się nad sobą ani rozważać swego miejsca
w nurcie istnienia. O przeszłości myślała rzadko,
przyszłość była logiczna i uzasadniona, tylko los
nieobliczalny. Ale po co zaprzątać sobie głowę losem,
skoro i tak nic go nie odmieni? Im mniej w nas wyobraźni, tym łatwiej żyć na naszym głupim świecie. Dlatego dni, podobne jeden do drugiego jak sztachety
w płocie otaczającym pocztowy domek, upływały jej
prędko, a momentu, w którym całe otoczenie uznała
za własne i przyjazne, nawet nie zauważyła.
Przez pierwsze tygodnie obracała się w kręgu trojga osób. Kurzyńska, wdowa po poprzednim
naczelniku, pochylona Litwinka, żółta jak świeca, wciąż przeżywała śmierć męża. Zmarł trzy miesiące
temu, na wściekliznę, podrapany przez niedobitego
lisa. Milcząc, stawiała jedzenie, swoje przepyszne
korkucie i korkony, a jeśli cokolwiek mówiła, to tylko
o tym, jak się męczył w ostatnich dniach, jak wył
z pragnienia i wypijał wiadra brzozowego soku, który znosili mu ludzie ze wsi. Na podwórzu leżała jeszcze nieuprzątnięta pryzma słoików i butelek. Murawskiego Milka nie lubiła. Okazał się zły i cyniczny,
z wiecznie wykrzywioną gębą. Wpychając żagarki do
pieca, klął szpetnie i opowiadał najgorsze paskudztwa, o kim tylko popadło. Pochylała się wtedy nad
biurkiem, stukała liczydłami, udawała, że nie słucha.
Najwięcej czasu spędzała w towarzystwie Gruszki.
O świcie, kiedy ze stacji przywożono worek z pocztą,
I po czwartej, kiedy listonosz wracał z rejonu. Gruszka swoim basem, od którego latały deski w ścianach,
gadał nieustannie i w sposób niepohamowany. Podobno idąc samotnie przez las do Pusłowa albo na
Kolonię, nie mógł wytrzymać i gadał do własnej torby. Zgodnie z tym, pod czyj adres przychodziły listy
sortowane rano, dowiadywała się całych rodzinnych
historii - o śmierciach i porodach, kto jak ma w domu i co je, o miłościach, zdradach, pijaństwach, zarobkach - i to przynajmniej do drugiego pokolenia.
Któregoś dnia, otwierając okno, zobaczyła Gruszkę w trakcie czynności zawodowych. Akurat wyszedł
z poczty i stanął przed furtką sąsiadki z naprzeciwka:
- Pani Ganiewiczowa! - wrzasnął, wymachując kartką, aż chmara wróbli sfrunęła z jabłonki.
- Od Poldka! Piszy, że póki co nie przyjedzi, bo jemu
urlopu nie dali. Alie na Wielkanoc to już na pewno
dadzo. A tak to zdrowy, owszem, i robota dobra
u niego! Idź ty! Skatina, job twoju mać! - fuknął
na czarnego kundla, który sadził do ogrodzenia,
szczerząc kły.
Przeszedł potem dwa zabudowania dalej
i grzmiał z ulicy:
- Pani Kolendzina! Pani Kolendzina! Od męża!
Nareszci odezwał sień, łachadojda jedna! Ciekawość,
ile on teraz piniędzy przyszli!
Po miesiącu Milka dostała pierwszy list od
Mieczysława. Niebieska koperta z pieczątką "Grudziądz" i jej nazwiskiem, pięknie wystylizowanym
zielonym tuszem, długo leżała nietknięta. Dopiero
wieczorem, zamykając rejestry i księgę przesyłek,
rozcięła ją linijką.
Złożony papier kancelaryjny, znajome, jakby
dziecinne pismo, ślady błędów starannie wydrapanych żyletką. Pierwsze słowa "Emiluniu Moja Kochana", a potem: "Na wstępie zawiadamiam, że myśmy
już wrócili z poligonu zimowego i wszystko dobrze
poszło, tylko trzech z mojej kompanii na izbie chorych i koń jeden ochwacony, ale nie nasz". Dalej
Mieczysław pisał o jakimś marszu nocnym, prowadzeniu elewów "na flankie enpla", gdzie wyprzedzili
wszystkich innych, za co otrzymał pochwałę i dowódca wymienił go w rozkazie. "Teraz to już na pewno dadzą mi wachmistrza i etat i wtedy będę mógł
Moją Złociutką Pannę Emilunię rączki prosić, bo wtedy już będę mógł się ożenić". Kończąc, poprosił
także, aby panna Emilunia, ,jak podniesie oczki do
nieba", nie patrzyła na gwiazdy, tylko na księżyc, bo
gwiazd jest wiele, a księżyc jeden, tak jak on, Mieczysław, który mocno kocha daleko w Grudziądzu.
Na papierze znać było kilka wybrzuszeń po
wyschniętej wilgoci - jak zawsze pokropił list wodą
kolońską. Westchnęła i pomyślała o nim ciepło. Biedny, zaharowany, powtarza się, już chyba trzeci raz
pisze o tych gwiazdach i księżycu. W skrytości ducha
modliła się jednak, żeby mu prędko nie dawali i tego
awansu, i etatu.
Postanowiła odpisać. Zamiast prasować bluz-
ki, których sterta czekała w koszu koło szafy, zasiadła
nad pustą kartką. Przesiedziała tak równo godzinę,
słyszała, jak zegar u Kurzynskiej bije ósmą, i w końcu
napisała krótko do matki i siostry.
Zaklejając kopertę, odruchowo zajrzała do
ciemnego wnętrza urzędu i zobaczyła opadającą
klapkę. Dzwoniły Sołowicze. Hrabia Michał zamówił
Lwów, hotel "Europejski", nie pamiętał numeru, był
zdenerwowany.
Po rozmowie blaszka spadła jeszcze raz.
- Nie wiem, jak mógłbym się pani odwdzięczyć - zadźwięczało w słuchawce miękko i głęboko.
- Przedtem czekałem nawet po kilka godzin, a pani
załatwia to tak szybko. Pewnie wszyscy na linii ulegają czarowi pani głosu. Pani ma piękny głos.
Postanowiła być rezolutna i bezpośrednia.
Dobrze, że nie widział, ile ją to kosztowało - małych
kropel potu na czole i zarumienionych policzków.
- A pan to chyba bardzo lubi ładne głosy.
Roześmiał się.
- Wie pani, z głosami jest różnie. Ten sam
może zabrzmieć wspaniale w wielkiej sali, robi wrażenie, kiedy dociera do wielu ludzi, i zupełnie inaczej
w zwykłym życiu, w domu. Powiedziałbym, wtedy
dopiero brzmi naprawdę.
- Pan chyba woli dom. Zamiast wyjeżdżać
- telefonować. Ja bym robiła odwrotnie. Gdybym
mogła, nawet bym nie tknęła telefonu.
- Mnie się znudziło. Wszędzie jest tak samo,
a poza domem jestem tylko mężem swojej żony.
Tu przynajmniej fornale mają jeszcze przede mną
jakiś respekt.
- Kpi pan sobie.
- Czy pani jest ładna?
- - A pan?
-No, dobrze, dobrze... Ale też pani czupurna!
Czy wobec tego pozwoli mi pani od czasu do czasu
do siebie zatelefonować?
- Mam zabronione prywatnie rozmawiać.
Ktoś napisze skargę, i co?
Długo nie spała. Myślała o mężczyznach
i przypomniał jej się Edmund. Postawny, w sile wieku, ujmujący. Przyjeżdżał do Wilna za interesami,
kilka razy dziennie bywał na poczcie. Odbierał, nadawał, telegrafował. Nie znała nigdy przedtem siły zauroczenia i uległa, jak w filmowym romansie. Spotykali się w hotelowych pokojach, nie tylko na całe
noce, ale też w ciągu dnia, na pół godziny, kwadrans,
przerwę obiadową. Drapieżnie, łapczywie, im krócej,
tym namiętniej. Wybiegała na ulicę zdyszana, czerwona ze wstydu, unikając wzroku recepcjonistów.
Kiedyś pojechała z nim do Łodzi. Matce skłamała, że
razem z Lilką wybierają się do przyjaciółki w Rudziszkach. Była potem koszmarna granda, bo matka w tym
czasie spotkała Lilkę na Bonifraterskiej, koło kościoła. Dziwne rozstanie nastąpiło nagle. Bez płaczu,
raczej z poczuciem ulgi.
Leżeli na tapczanie w łódzkim służbowym
mieszkaniu Edmunda. Patrzyli w sufit, milczeli. Edmund palił papierosy "Egipskie", dające dym wonny
jak z fajki, strząsał do popielnicy postawionej na kołdrze, zbierał i ważył coś w sobie. Wreszcie
przemówił:
- Kocham cię. Mógłby to być tak zwany
zwrotny moment w życiu. Ale mój teść ma trzy fabryki włókiennicze i sklepy w pięciu miastach. Ja
jestem jego dyrektorem handlowym. Inni w takich
sytuacjach popełniają samobójstwo. Ponoć to dzisiaj
modne, gazety tak piszą. Ja nie popełnię.
Wzruszyła ramionami.
Pod wieczór odprowadził ją na dworzec,
wykupił miejsce w sleepingu.
Po kilku dniach przyjechał spedytor z przesyłką - hebanowym gramofonem firmy "Pathe-Paris".
Jeszcze przez jakiś czas bała się, że jest w ciąży,
potem wszystko minęło. Pół roku później czyjaś
tajemnicza ręka wyniosła ją, jedną z wielu szeregowych pracownic, do stanowiska naczelnika poczty
z trzykrotnie wyższą pensją. Mieczysław nie wiedział o Edmundzie. Żaden mężczyzna nie może
wiedzieć wszystkiego.
Każdego wieczoru po dziewiątej wyłączała
centralę, a potem na palcach, jakby bojąc się, że ktoś
ją podejrzy albo usłyszy, zabierała z gablotki pisma
przeznaczone do sprzedaży. Trochę nudną "Kobietę
Współczesną", elegancki żurnal "Pani" na wykwintnym papierze, w cenie całych trzech złotych, "Światowid", magazyn z kolorowymi fotografiami na
okładce. Nastawiała prymus, robiła herbatę, podjadała łyżeczką różane konfitury i przewracała stronice
czubkami paznokci, aby nie zostawić śladów.
Kapelusze, suknie, ogłoszenia domów mody
wywoływały u niej dreszcze podniecenia. Stawiała
przed sobą lustro, odchodziła dwa kroki, ćwiczyła
ułożenie głowy, kształt sylwetki i wyobrażała sobie,
w czym byłoby jej najbardziej do twarzy. Może suknia trotteur, wysoko zapięta, z potrójną plisą, długie
rękawy wykończone haftem, do niej kapelusz z rafii
koloru corail? Nie, nie - lepiej mały cloche z tafty haftowanej, główka naszyta torsadą ze słomki picoti
Lekko wysunęła do przodu prawe ramię,
śmiałym ruchem zaokrągliła łuk biodra, spojrzała
w bok, niby pozując do zdjęcia, żeby oczy wydawały
się wielkie i zamglone jak u Glorii Swanson.
Tak, tak - lepsza ta dopasowana z czarnego
marocain z rękawkami trzy czwarte, przybrana cyklamenem i haftowana w kwiaty o ciemniejszym odcieniu, na nią płaszcz z czarnej fulgurante i czarny tok!
Nie, nie - za poważnie, chociaż pasuje do jasnych
włosów. Nie.
Zakręciła się jak w tańcu, roześmiała do
siebie.
Najlepiej - prosta beige i tok z deseniowego
krepdeszynu. I jeszcze kostium z velours-chiffon z bardzo wąską spódnicą, śmieszny kapelusz do automobilu paryskiej firmy "Elian" i fikuśna torebka z lusterkiem wyciąganym wstążeczką.
Chciałaby mieć to wszystko naraz. Nazwy
wytwornych firm - "Bonheur des Dames", "Madame
Henriette" - czy luksusowych pudrów i szamponów
"Creme de Beaute Liberte", mydła "Benedictis de Soulac" robiły wrażenie, lecz nie wpędzały w kompleksy. Przeciwnie - jakoś utwierdzały w przekonaniu, że życie ma sens, skoro jest do czego dążyć.
Kochała ten papierowy luksus, dodawał jej skrzydeł,
jakaś jego niewielka cząsteczka mieściła się przecież
w jej skromnych możliwościach. Dla kaprysu sprowadziła sobie za zawrotną cenę pięćdziesięciu złotych modne perfumy "Habanita", pachnące tropikalnym deszczem, i wełnę "Madame Dubarry". Sprowadziła też więcej płyt do patefonu. Przyszły w dużej,
ciężkiej paczce, poowijane pluszem, żeby się nie
potłukły.
Najbardziej uwielbiała męskie głosy, matowe,
wypełnione tęsknotą. Astona, Faliszewskiego, chóru
Dana, piosenki Żabczyńskiego i Bodo. Melancholijne
tony harmonii, rzewne skrzypce, niesforne saksofony
i trąbki. Podbiegała do hebanowej szafki, raz po raz
nakręcała sprężynę, zmieniała płyty i zastygała na
łóżku z zamkniętymi oczami. Przez każde trzy minuty bezgranicznie wierzyła, że wzruszające słowa, płynące z głośnika, to autentyczne przeżycia tych pięknych i nieszczęśliwych mężczyzn. Zastanawiała się, co ona odpowiedziałaby na wszystkie te miłosne
skargi i wyrzuty, niesione straceńczym rytmem tanga. Słuchała także Ordonki. Doskonale rozumiała
barwę i smak jej głosu. Od nut najwyższych - ćwierkającej naiwności dziewczątka, przez entuzjazm
szczęśliwej kochanki w radosnym, ulubionym Jeśli kochasz mnie, to zrozumiesz mnie", po rejestry
najniższe - odrzucenie, gorycz, samotność. Jak
w życiu.
Podczas takiego patefonowego koncertu nieoczekiwanie dowiedziała się, jak wygląda hrabia
Michał. Otworzyła numer "Światowida" i na stronie
doniesień ze sfer artystycznych, tuż obok fotografii
Marii Gorczyńskiej w Lecie Rittnera, dostrzegła zdjęcie podpisane: "Hanka Ordonówna wraz z małżonkiem dokonywa otwarcia ochronki dla sierot na wileńskich Śnipiszkach". Ona na pierwszym planie,
w żakiecie bramowanym czarnym futrem. On z tyłu,
koło księdza z kropidłem, pochylony, grający wielkie
zainteresowanie i przejęcie. Jeszcze młody, nie taki
wysoki, jak sobie wyobrażała, o zbyt pełnej sylwetce.
Ale twarz niebrzydka, choć okrągła, wysokie czoło,
wypielęgnowany wąs, głęboko osadzone oczy, chyba
ciemne.
Płyta zatrzymała się, chromowane ramię
z igłą, zgrzytając, zjechało do środka. Nie zwróciła
uwagi, gorący prąd przeszedł przez jej ciało. A gdyby tak...
Chwyciła lustro. Przecież jest ładna, tylko szyja za krótka, nos trochę za gruby. Mimo że zaraz szła
spać, odruchowo odkręciła szminkę i zaczęła malować usta. Gdyby tak... dla samego upiększenia życia,
z góry bez nadziei na cokolwiek więcej...
Nie umiała marzyć. Jej marzenia to były plany,
projekty, które mogły się udać lub nie. Teraz odczuła
nagle powiew dalekiej podróży i ujrzała siebie obok
niego, wielką salę pełną pań i panów, splecionych
w drapieżnym slow-foksie, ugrzecznionych kelnerów, stoliki nakryte śnieżnymi obrusami.
Wprawiło ją to w tak dobry humor, że kiedy
opuściła koszulę i przed snem myła się w miednicy,
podśpiewywała sobie błazeńsko:
No i jakże się tu dziwić, że błądziłam i zbłądziłam,
I pod miedzą Michałową biedne serce że zgubiłam,
Zgubiliśmy je oboje wśród rumianków i wśród
mięty,
Lecz ty tego nie zrozumiesz - bo to sprawy
nie dla świętych.
Studzienna woda chłodziła rozpaloną skórę
i przywoływała do porządku, ale Milka, wycierając
się, nuciła dalej:
Gwiazdy gdzieś się pochowały i utonął księżyc
wstawię... a na koniec dodała od siebie, strojąc miny
do lustra:
I utonął księżyc w stawie - Mieczysławie,
Mieczysławie!
Gdy odsłaniały się gniazdka numerów 18 lub
19, coraz częściej słyszała głos hrabiego Michała.
Telefonował teraz wiele razy, także przed południem,
w gospodarskich sprawach - do fabryki osi, garbarni,
urzędu mierniczego oraz podobnych instytucji.
Rozmawiali coraz dłużej i coraz swobodniej.
- Strasznie pan zapracowany! - zadrwiła
kiedyś poufale. - A gdzie ten, co przedtem pana
wyręczał?
-A, Błasiak, pan administrator. Dawniej by się
ładnie powiedziało: "ekonom". Gdzież mu tam do
telefonu! Wszędzie piechotą by chodził.
- Widać bardzo groźny pan dziedzic. Służba
się tak pana boi, że sam pan pewnie musi doglądać
i świnek, i krówek, i kurników.
- Za to pani nic a nic się nie boi.
- Bo nie jestem pana dziewczyna od krów.
- Byłoby mi bardzo przyjemnie.
- Impertynent! Pogniewam się i w ogóle
nie będę łączyć. A swoją drogą, jaki pan musi być paradny! Pan dziedzic z widłami idzie za chlewiki!
Po porannej kawie!
- Oooch! Nie prowadzę takiej hodowli. Zaręczam pani, że żadnej świnki u mnie w majątku nie
ma. No, może jedna by się znalazła - zapewnił ze
śmiertelną powagą. Zapytał też, czy mógłby jeszcze
dzisiaj zadzwonić.
- Rozmowa z panią to czasem jedyna przyjemność. Prawdziwy uśmiech w tej tu... trupiarni.
Nieraz szukam pretekstu... - w głosie zabrzmiała
jakaś niewyraźna nuta.
- Lepiej nie... Niech pan już więcej nie
dzwoni.
Płonęła. Na resztę dnia oddzieliła ją od świata
gruba, szklana ściana. Sprzedawała jakieś znaczki,
łączyła rozmowy, wypełniała rejestry. Wszystko tak,
jakby robił to ktoś inny, a ona przycupnęła obok,
zdrętwiała i głucha. Gruszka długo plótł sprośne
rzeczy o starszej córce Szarejków, co mieszkają za
posterunkiem policji. Zupełnie nic z tego nie zapamiętała. Nie można tak, nie można! Trzeba się otrząsnąć, być obojętną. Zawsze trzeba być obojętną!
Nocą wiał wiatr, szeleścił nagimi gałązkami.
Leżała skulona, wsłuchana w natarczywe bicie serca.
Wielki księżyc jak rude kocisko łasił się do okna,
a ona poczuła miękkość swego ciała, gładkość ud,
gęsią skórkę na piersiach, które wymykały się z rąk.
Zdawała sobie sprawę, że to grzeszne, nieprzyzwoite, ale nie mogła się oprzeć...
Potem, spłoszona, nerwowo wygładzała pogryzioną poduszkę, czym prędzej, po ciemku, myła
ręce w wiadrze, jakby Gruszka stał gdzieś niedaleko,
widział wszystko i słyszał, i jutro miał rozpaplać
po całej wsi.
Hrabia Michał zadzwonił nazajutrz w południe.
- Przecież prosiłam, żeby nie...
-To publiczny urząd. Każdemu wolno zatelefonować.
- Wobec tego słucham, proszę, jaśnie panie.
Klienci czekają.
- Co pani dzisiaj taka oficjalna i nieprzystępna? Ooo... może zakochana? Na pewno tak!
- Może tak, może nie. W panu na pewno nie.
Nie będę z panem rozmawiać, niech kto inny telefonuje z Sołowicz.
- Ohoho! A skąd ja wezmę takiego odważnego zastępcę?
- Skąd? A choćby ten młody człowiek, który
odzywał się kilka razy. Na pewno byłby sympatyczniejszy od pana.
- Desmond? - zaśmiał się, mocno ubawiony.
- Kuzynek Desmond na przymusowym urlopie dziekańskim? No, on byłby dla pani z pewnością milszy ode mnie, a jaki rozmowny! Powiem pani w sekrecie:
to lala! -wyszeptał konfidencjonalnie.
- Lala?
- No, lala. Nie rozumie pani? Desmond, tak
naprawdę w metryce: Damazy. Wie pani, przejeżdżałem dzisiaj przez wieś i strasznie ciągnęło mnie na
pocztę, żeby panią wreszcie zobaczyć. Prawie już
chciałem zatrzymać samochód, ale powiedziałem
sobie: nie. Jednak - nie. Teraz jeszcze - nie.
Tymczasem wiosna szła wielkimi krokami,
wcześniej niż co roku. Słońce nabierało złocistego
blasku, rozmokła ziemia schła i parowała surowizną.
Na krzakach porzeczek w ogródku przy poczcie
pojawiła się zielona mgiełka.
Nocami śniły się Milce sukienki. Całe chmury, kłęby, kaskady rozwianych, furkocących krep,
jedwabiów, organdyn, żorżet. Kolorowych, gładkich
i wzorzystych, szumiących i szeleszczących na niebie
od horyzontu do horyzontu. Otwierała oczy i z błogim uśmiechem myślała o zakupach, przymiarkach,
o bławatnych magazynach czekających już na nią
przy Wielkiej i Niemieckiej.
Jednego z takich poranków, gdy przez otwarte okno wpadały potoki światła i świeżości, że trudno było wytrzymać w czterech ścianach - zadzwoniło Wilno. Nieznany kobiecy głos poprosił Sołowicze.
Dziwny niepokój zatrzepotał jej w piersiach, ręka
nieświadomie opadła na ebonitową kulkę - zakończenie klucza. Wstrzymała oddech, zawahała się
chwilę i pociągnęła dźwignię. Rozejrzała się przy tym
lękliwie, choć Gruszka już wyszedł z listami, a urząd
był jeszcze nieczynny.
- Oszalałaś? Przez telefon? - usłyszała znajomy głos, zmieszany, przyciszony. Na pewno pochylał
się teraz nad aparatem i zasłaniał, czym się dało, usta
i słuchawkę.
- Ależ Pusia dowiedziała się wczoraj z radia,
że Baba Jaga odleciała na miotle daleko, daleko.
A Pusia tęskni do swojego Misia baldzio, och, jak
baldzio... - krygowała się tamta cienko i piskliwie.
- Na litość boską! Nie rób tego więcej.
Przecież prosiłem, nigdy przez telefon!
- A czy Miś mocno tęsknił do swojej Pusi?
- Ogromnie. Tęsknił.
-To kiedy Miś przyjedzie? Przecież Baba Jaga
daleko, a Pusi tak trudno wytrzymać siamej...
- Naturalnie, że przyjadę. Jutro, pojutrze,
jak zawiadamiałem.
- To niech mój Miś wstąpi do tego jubilera
koło Ostrej Bramy. Takie malutkie kolczyki. Śliczne,
z brylancikami jak główka szpileczki. Pusia kazała
odłożyć na Misia nazwisko. Misia tak często nie ma,
Pusia tak długo musi czekać, tak tęskni, wtedy głaszcze i całuje zabaweczki od niego.
Bądź obojętna! Bądź obojętna! - kołatało jej
w skroniach. Czy ktoś jeszcze o tym wie? Niby
śmieszne, w sam raz na jęzor Gruszki, a przecież wyraźnie poczuła smagnięcie upokorzenia. Zemści się,
powie listonoszowi, cała gmina zaraz będzie wiedzieć, a potem i dalej. Ale właściwie-niby dlaczego?
Nie, to podłe. Dawno wypróbowała najlepszy sposób
na wszelkie niepowodzenia - udawać, że nic się nie
stało. Nawet przed samą sobą, nawet kłamstwem,
za wszelką cenę.
Wstała, przejrzała się w lusterku, podciągnęła żaluzje. Był dzień targowy, zaraz mogli nadejść
ludzie. Czekał jeszcze na nią list od Mieczysława.
Przyszedł wczoraj, zapomniała o nim zupełnie.
Mieczysław miał pretensje, że nie pisze.
"Pewnie Złociutka Panna Emilunia co innego ma do
roboty jak wyczytywać moje pisanie. Ale jeżeli Panna
Emilunia musi pracować dużo, to niech nie martwi
się, ponieważ u mnie pracować nic nie będzie, bo
wachmistrz ma więcej jak 250 zł oraz dodatek na żonę". Wspominał też o jakimś mieszkaniu w koszarach
po zwolnionym ze służby konowale, które sobie
upatrzył, niedługo każe wybielić i które "tylko kobiecej rączki czeka". Pod koniec Milka przeraziła się trochę: "Dostałem trzy dni urlopu na Wielkanoc i może
też przyjadę, jak Kochana Panna Emilunia zgodzi się,
bo posiadam bilet kolejowy bezpłatny do końca
kwartału i trzeba porozmawiać o ślubie i o weselu".
Przy wtórze mandolin orkiestry Golda odpisała, że
żałuje, ale "niestety, nie ma gdzie przyjąć Mieczysława", a święta i tak zawsze spędza z matką i siostrą.
Pod wieczór zadzwonił hrabia Michał.
- Chciałem tylko pani powiedzieć, że muszę
wyjechać na krótko - mówił spokojnym głosem.
Odpowiedziała również tak jak zwykle:
- A co to, ja ciotka pańska jestem, żeby się
pan przede mną opowiadał? Niech pan jedzie, mnie
nic do tego.
- Będzie mi smutno bez pani. Myślałem, że
pani może trochę też.
- Mnie nigdy nie jest smutno.
- Postanowiłem sobie, że po powrocie, we
środę albo we czwartek, przyjadę do pani. Muszę
panią wreszcie poznać, zobaczyć. Ciągle tylko się
domyślam, jaka pani jest, po każdym słowie, tonie
głosu. Telefonuję specjalnie, żeby się domyślać, i za
każdym razem domyślam czego innego. Korciło mnie
już, czyby nie podpytać Gruszki, ale ugryzłem się
w język. To nie tak. Pani to moja piękna tajemnica,
i tylko moja. Mam też dla pani niespodziankę, więc
będę na pewno.
Zrobiło jej się gorąco, czekała, żeby już skończył, nie wiedziała, co powiedzieć.
- A jak tam pan sobie chce - wybąkała,
nadrabiając miną.
W Niedzielę Palmową poprosiła Murawskiego, żeby ją zawiózł na sumę do Horobli. Przed kościołem kłębił się tłum, parskały konie, stali sprzedawcy palm, także tych wielkich, wyższych od dorosłego
człowieka, powiewających wstążkami i kolorowych
aż do bólu oczu. Dziewczęta piszczały, chłopcy gonili
je z wierzbowymi witkami. Do niej też wyskoczył
spomiędzy kramów mały chłopak, uderzył ją lekko
kilka razy gałązką po butach, a potem zdjął czapkę
i wyrecytował zgonionym dyszkancikiem:
- Wierzba biji, nie zabiji, za sześć noc
Wielka-noc!
Uśmiechnęła się, pisnęła, jak należało, dała
mu dwadzieścia groszy. Potem kupiła małą palemkę
z bazi, zielonego bukszpanu i bibułkowych kwiatków. Weszła do kościoła, usiadła po lewej stronie,
między kobietami w kubrakach i pstrokatych chustkach.
Nie mogła skupić się na pieśniach, modlitwach, uroczystym kazaniu. Do czego to doprowadzi?
Kim być? Czy drugą kochanką, przelotnym flirtem,
a może kimś więcej, jeśli będzie umiała to sobie
wywalczyć? Lubiła ryzykować, lubiła grać z losem.
Nie miałaby nic przeciwko takiej przygodzie i potrafiłaby pokierować nią, aby zostały zachowane rozsądne granice. Tak, tak, uczucia też. Co to za sens, bez
uczuć? Tyle, że uczucia wybuchają i gasną, a żeby
żyć, zawsze musi być rozsądek. Czas płynął niezauważalnie, coraz częściej uświadamiała sobie, że
coś się zużywa, spala bezpowrotnie, jak suche
szczapy w piecu.
Wracali do domu wczesnym popołudniem.
Powietrze przenikały już coraz silniejsze fale ciepła.
Można było zapomnieć o sobie i bez końca patrzeć
na pola pokryte zielonością, daleką ścianę lasu,
z której słońce pomarańczowo wyświecało pojedyncze pnie.
- Pani naczelnik, znowuż ona! - warknął
Murawski z kozła, ciskając niedopałek. - Toć to samo
cholerne szczęście, tak co i raz spotykać panią hrabinie!
Wychyliła się i daleko, w perspektywie szosy,
zobaczyła idącą naprzeciw białą figurę w wielkim kapeluszu. Za nią powoli jechał powóz, stangret drzemał, oparty na bacie sterczącym do nieba. O czym
myśli, kiedy codziennie idzie tak przed siebie? Czy
coś wie, czy podejrzewa? A może jest ponad całą
małością świata i myśli o takich rzeczach, które jej,
Milce, nie mieszczą się nawet w głowie? Może nuci
własne piosenki albo układa nowe? A może nic nie
myśli - tylko liczy kroki?
Postać zbliżała się coraz bardziej i już wyraźnie było widać białą pelerynę i biały kapelusz z błękitną taśmą. Czy powinna się ukłonić, a może zagadać, że piękna pogoda, żeby usłyszeć od niej choć
dwa słowa? Nie, nie, nie zdobyłaby się na to. Postanowiła tylko dyskretnie spojrzeć jej w twarz. Z niedającą się wytłumaczyć ciekawością porównać to, co
żywe, z martwymi zdjęciami z gazet i płytowych
kopert. Była tuż-tuż.
Promienie słońca padały ukośnie, Milka musiała przysłonić oczy. Zobaczyła tylko kapelusz płonący złocistą aureolą, a pod nim, zamiast twarzy, głęboką, bezkształtną czerń, zamkniętą wymodelowanym
obrysem ronda.
Przez cały poniedziałek nie mogła usiedzieć
na miejscu. Zwyczajne czynności denerwowały ją
tak, że chciała wyjść i trzasnąć drzwiami. Strofowała
ludzi przy okienku, Gruszkę zbeształa za brudne
łapska i nieczytelne wpisy do dokumentów. Wreszcie
zdobyła się na odwagę i telefonicznie wyżebrała
u dyrekcji wolny dzień, wymyślając sto najdramatyczniejszych powodów.
Wcześnie rano pojechała do Wilna i tam,
u najdroższego fryzjera na ulicy Zamkowej, zrobiła
sobie trwałą ondulację, płacąc całe czterdzieści dwa
złote. Nie wstąpiła nawet do matki, wróciła ostatnim
pociągiem. W nocy wysprzątała mieszkanie i urząd,
a właściwie wymyła pachnącym mydłem wszystko,
co się do tego nadawało.
Nie wiedziała, jak się ubrać. Spędzało jej to
sen z oczu, ale w końcu zdecydowała, że będzie
w nowej szarej garsonce, z narzuconym na wierzch
służbowym fartuchem.
W środę pracowała jak automat, co jakiś czas
podnosząc wzrok do okna i ciągle nasłuchując, czy
nie nadjeżdża. Nie nadjechał. Tak samo było w Wielki
Czwartek. Kurzyńska chodziła na palcach, nawet
Gruszka milczkiem wyniósł się do domu. Leśniczemu, spotkanemu przed pocztą, natychmiast obwieścił, że "naczelniczka" albo zachorowała, albo ,jakaś
prawdziwa tragiedia wydarzyła sień".
Rano w Wielki Piątek nadszedł ekspres z Grudziądza. Tym razem bez wymyślnej kaligrafii na kopercie. Mieczysław donosił niechlujnym, pełnym
kleksów i skreśleń pismem, że powiedziano mu, iż
żadnych awansów ani etatów w tym roku nie będzie,
i to, o czym myślał co dzień przez dwa lata i o co
modlił siew każdą niedzielę, prysło jak mydlana bańka. "Zostało tylko, proszę Kochanej Panny Emiluni,
żeby wziąć rewolwer służbowy nagan, lufę do gęby
włożyć i pociągnąć za cyngiel, bo dosyć takiego
psiego życia mam, bo ile ja od Panny Emiluni cierpliwości wymagać mogę".
Czytanie przerwał jej warkot motoru. Szybko
zgniotła list, wrzuciła do wiadra. Samochód zajechał
na pocztowe podwórko, zatrzymał się, zza kierownicy wysiadł hrabia Michał. Podniósł pokrywę kufra,
wyjął z niego płaski, zamknięty koszyk i wszedł do
urzędu. Taki sam jak na zdjęciu, tylko w długim, jasnym płaszczu. Twarz jeszcze przyjemniejsza, szczere
oczy. Wstać czy siedzieć? Prosić do mieszkania?
Częstować herbatą albo może papierosem? Prosić,
żeby usiadł? Gdzie? O czym mówić?
Stał nieruchomo, z koszykiem w ręku. Bezradnie patrzyła to na niego, to na drzwi, przez które
w każdej chwili mógł wejść jakiś interesant.
- Dzień dobry. Czy pani Mila? - zapytał
uprzejmym głosem, mocnym i naturalnym, ale całkowicie obcym, jakby słyszanym pierwszy raz. - Przywiozłem pani ryby na święta. Gdzie postawić, tu czy
w kuchni? - Przez moment uśmiechał się grzecznie.
- Niestety, czas na mnie. Przykro mi, ale muszę
już jechać.
Skinęła głową, wygładziła niewidoczne fałdy
na żakiecie.
Hrabia dotknął kapelusza, przyjaźnie uścisnął
jej bezwładną rękę i wyszedł.
Zerwała się gwałtownie. Zobaczyła tył odjeżdżającego auta, przypominający poły czarnego
fraka, z kołem zapasowym jak wielki, błyszczący
guzik. Ciężko podeszła do stołu i otworzyła kosz.
Wewnątrz wiły się w konwulsjach cztery dorodne
szczupaki.
Czernikowo-Olsztyn, luty 2002
Wieczór autorski
Gruby chodnik na korytarzu i miękkie obicia
pierwszej klasy tłumiły stukot kół. Do przedziału
wpadało rozkołysane, pastelowe światło późnego
popołudnia, pomarańczowe cętki skakały po oparciach pustych siedzeń naprzeciw, jak iskry migotały
w lustrze umieszczonym pod siatką na bagaże, podpalały zdobiące wnętrze fotografie zakola Menu koło
Kitzingen i śnieżnych czap masywu Zugspitze.
Przytulił policzek do podgłówka przesiąkniętego kolejowym swądem. Za oknem w nerwowym,
metalicznym rytmie umykały ścierniska ze słupami
pyłu, gęste parawany świerków zmęczonych długim
latem, czasem mniejsze lub większe tafle jezior o toni tak ciemnej, jakby odbijało się w nich to, co najczarniejsze w niebie. Było gorąco. Podmuchy powietrza uderzające w twarz niosły kwaśny posmak dymu
z parowozu.
Niezbyt już świeżą chustką otarł pot z czoła
i skroni, wyjął okulary, usiłował czytać. Oczy piekły
jednak ze zmęczenia, litery tańczyły. Znudzonym
ruchem odłożył więc kupione na monachijskim
dworcu szeleszczące numery "Neue Rundschau"
i "Literarische Welt", które, prawdę mówiąc, zdążył
już dokładnie przestudiować w czasie wielu godzin
podróży, okulary wsunął do etui z wężowej skórki
i wyszedł na korytarz.
Wagon był pusty. Jeszcze do pierwszej i drugiej polskiej granicy słyszał szmery głosów dochodzących z dalszych przedziałów, potem został zupełnie sam w pędzącym pulmanie, pełnym pluszu
i aksamitów, szlifowanego szkła i polerowanego mosiądzu, na swój sposób pięknym wyśmiewaną dziś
elegancją z czasów cesarza. Dziwna wyprawa. Do
prowincji leżącej za dwoma granicami obcego kraju,
jakby w innym świecie. Przypomniał sobie nagle Po
tamtej stronie Alfreda Kubina, dziwaczną, zlekceważoną powieść sprzed lat, o której milczy nawet dokładny jak aptekarz Klabund w swojej Literaturgeschichte.
Jej bohaterowie podróżowali do Państwa Snu, rzuconej gdzieś na kresy cywilizacji upiornej enklawy
- dzieła milionera-szaleńca, rzeczywistości rządzącej się prawami sennego koszmaru. Porównywać
Państwo Snu do Prus Wschodnich? Niedorzeczność.
A jednak czuł się trochę tak, jakby godzinę temu
naprawdę przekroczył ów, budzący trwogę, Kubinowski mur, wyrastający w środku nocy, i teraz
właśnie zmierzał w głąb jakiejś tajemniczej "tamtej
strony". Szczególne uczucie - i autentyczny dreszcz
lęku na plecach, pod chłodnym dotknięciem jedwabnej koszuli. Potem głos rozsądku - przecież nie
jedzie tam pierwszy raz, nie dalej jak trzy tygodnie
temu wrócili z Katią i dziećmi z Rauschen, po całym
sierpniu spędzonym na bałtyckiej plaży. To było tylko
trochę dalej na północ.
Otrząsnął się. Rozpędzony krajobraz za okna-
mi wcale nie napawał grozą, ale jednak- był już tego
całkowicie pewien - przykuwał uwagę czymś, co
mógłby nazwać "nierzucającą się w oczy innością".
Kontury sosen ostro rysowały się na tle nieba,
w powietrzu wytrawnym i suchym, zapewniającym
dosłowność widzenia. Żadnej tam Stimmung, malarskich fantasmagorii, żadnych mgieł, tęcz i barwnych
oparów. Wszystko tu było zdecydowane, jednoznaczne, przejrzyste. Lasy rozstawione jak regimenty
wojska na pagórkowatym terenie; szeregi, czworoboki jedne za drugimi, niżej, wyżej, ciemnozielone,
potem przechodzące w daleki błękit. Łąki i pola
rozległe, o wyrazistych kształtach, drogi proste albo
skręcające regularnym łukiem gdzieś poza horyzont,
z parą kolein odciśniętą w żółtym piasku. Czerwone
dachy i czerwone ściany wiosek, skupione wokół
wysokiego autorytetu kościelnych wież. Schludne,
oplecione dzikim winem stacyjki, którymi gardzą
ekspresy i pociągi pośpieszne; migające w pędzie
postacie dyżurnych ruchu, zastygłe z chorągiewkami
w ręku.
Z drugiego końca wagonu bezszelestnie zbliżył się młody konduktor o brzydkiej, zbyt szerokiej
twarzy. Wyglądał jak zjawa na tle rzędu zasłon, powiewających równo niczym szale baletnic w powłóczystym tańcu.
- O której będziemy w Allenstein?
- Za niecałą godzinę. Akurat minęliśmy Eylau,
jeszcze tylko jedna stacja, Osterode objaśnił sucho
i obrzucił go przy tym zdumionym spojrzeniem spod
daszka kepi, jakby nieoczekiwanie rozpoznał kogoś,
kogo niedawno widział gdzieś indziej. Czyżby konduktorzy kolejowi czytywali magazyny literackie?
Zamarzył o łyku chłodnego wina i po chwili
bezwiednie znalazł się w wagonie restauracyjnym.
Siedziało tu kilka osób - oficer Reichsmarine, kończący spóźniony obiad, dwoje kochanków w średnim
wieku, na pewno kochanków, bo inaczej nie patrzyliby tak na siebie znad próżnych szklanek, gruby
ojciec i dwaj tacy sami synowie bliźniacy, na dodatek
piegowaci, ledwo poruszający ustami zaklejonymi
ciastem, którego okruchy zdążyły już zapaskudzić
pół podłogi.
Biały niersteiner, wyjęty z lodu, przyjemnie
zaszczypał w język, rozchodząc się falami smaków;
od prostej cierpkości poprzez delikatny aromat pomarańczowej skórki, ledwo wyczuwalny osad gałki
muszkatołowej aż po surową świeżość wilgotnych,
dopiero co zerwanych gronowych kiści.
Odruchowo podniósł kieliszek do światła,
rozpływającego się w nim złociście jak w magicznej
kuli. Tyle razy chciał napisać o winie jako żywej sublimacji słońca, czarownym napoju, w który materializują się blask i ciepło, zapachy lata, uśmiechy, muśnięcia wiatru z nadrenskich wzgórz. O winie - syntezie radości świata. Nie znalazł do tego okazji w Buddenbrookach, mimo soczystych scen mieszczańskich
uczt, a przy mozolnym pisaniu Czarodziejskiej góry
zwyczajnie zapomniał. Potem latami nie mógł się
zdecydować, czy ma to być opowiadanie, rozdział
nowej powieści czy też esej. Dziwne, że dotąd jeszcze nie zrobił tego nikt z wielkich współczesnych.
Może obawiano się, że temat zbyt trywialny, że taki
traktat mogą wypełnić wyłącznie banały i oczywistości? Ale przecież co tak naprawdę znaczy "być pisarzem"? To znaczy - szukać coraz to nowych określeń
dla tego, co powszechnie znane.
Kiedyś dziennikarz pisma "Nord und Sud"
zapytał go, czy lubi podróże. Odruchowo odpowiedział, że nie lubi. On, który ostatnie trzydzieści lat,
więcej niż połowę swojego życia, dzielił między
dom i nieustanną włóczęgę po Niemczech, bliższej
i dalszej Europie, a nawet europejskich przyległościach! Zabrzmiało to jak dowcip. W rzeczywistości
nie lubił czasu poprzedzającego podróż. Odczuwał
wtedy wzmożoną niechęć do opuszczania gabinetu
w przytulnej willi na Bogenhausen, przypływy miłości do Monachium, do znajomych perspektyw ulic
i kształtów budowli, matowej wody Izary. Miewał też
kłopoty ze snem, przewracał się z boku na bok i przy
akompaniamencie spokojnego oddechu Katii wyob-
rażał sobie czekające go uciążliwości i trudy - mitręgę długich godzin w pociągach albo beznadziejną
nudę dusznych kajut, ból głowy, lepkość niedomytego ciała, pustkę hotelowych wnętrz. Z rozpaczą
patrzył na zalegające biurko rękopisy. Zawsze właśnie przed podróżą pisało mu się najlepiej, a tu trzeba
było wszystko zostawić, rozproszyć myśli, marnotrawić tygodnie albo całe miesiące. Najbardziej cierpiał
w dzień wyjazdu. Wstawał rano rozdygotany z niewyspania. Czas biegł za szybko lub za wolno, zawsze
nie tak, jakby chciał. Pogoda była również zawsze nie
taka, sprawy pozostające jeszcze do załatwienia zdawały się przerastać siły i możliwości. Ostatnie najgorsze pół godziny spędzał ubrany do wyjścia, bezmyślnie siedząc w wielkim fotelu pod oknem albo
krążąc po pokojach. Wreszcie zegar w stołowym
basem wybijał oznaczoną porę, dźwięcznie wtórował
mu z gabinetu mały kominkowy kurant, prezent od
nieszczęsnej Carli, potem już tylko rozlegał się ze
schodów wrzaskliwy falset Fraulein Lenz, taki sam
teraz, jak i przed wielką wojną: "Herr Mann, taksówka podjechała!", albo dawniej: "Herr Mann, konie gotowe!" Zbiegał wtedy na dół, zdawkowo i niecierpliwie żegnał się z domownikami, obrzucał dom tęsk-
nym spojrzeniem i zdenerwowany, czując zbyt mocno bijące serce, szybko wsiadał do pojazdu. Niepokój
mijał na dworcu, w chwili tego łagodnego, przynoszącego ulgę szarpnięcia, po którym budynki, ludzie,
latarnie i drzewa zaczynają się coraz szybciej przesuwać do tyłu, a świat pulsuje innym tętnem. Od tego
momentu żył rzeczywistością podróży. Podróż wciągała, ustanawiała swoje prawa i hierarchie, zawieszała i odsuwała w niebyt zwyczajne treści życia,
z perspektywy pożerającego przestrzeń pociągu lub
zagubionego na morzu parowca czyniła nierealnym
to, co niedawno wydawało się aż do bólu oczywiste.
Uwielbiał zgiełk wielkich miast. Miał wrażenie, że roztapia się w nim, przybiera inną postać,
choć z pewnością pozostawał sobą. Po oficjalnych
rautach, przemówieniach, komplementach dystyngowanego towarzystwa znikał w bocznych ulicach.
Zapominał o Wagnerze, filozofach, konstrukcjach
fabuł i zawiłościach dusz swoich bohaterów. Zanurzał się w rozjarzonych purpurowym światłem wnętrzach kabaretów, słuchał orgiastycznych dźwięków
jazzu i tlenionych blondyn śpiewających męskimi
głosami. Lubił popijać do rana gin z bezczelnymi
młokosami o polakierowanych paznokciach i jak najgorszej reputacji. Niedawno w Amsterdamie, nocą,
w dzielnicy rozpusty, zaczepiła go... wróżka. Siedziała wzorem tamtejszych prostytutek przy otwartym
oknie, pod jaskrawym szyldem. "Jesteś dyrygentem,
poetą albo księdzem, w każdym razie władasz uczuciami!"-wykrzyknęła najego widok. Po tych słowach
bez namysłu wszedł do środka. Była mocno przywiędła, pewnie już nie mogła uprawiać tego zawodu,
co sąsiadki. Za kilka marek odczytała mu z wytłuszczonych kart przepowiednię: "Czeka cię wspaniała
wiadomość i forsa, duża forsa. Potem wyjedziesz bardzo daleko i już nigdy nie wrócisz. Ale nie przejmuj
się - będziesz żył długo, będziesz szczęśliwy". Nie
mógł przejść do porządku nad tą głupią formułką,
którą pewnie recytowała każdemu klientowi. Zastanawiał się i kalkulował. Dobra wiadomość, pieniądze... Pewnie Fischer, ślamazarny jak każdy wydawca,
zdecyduje się wreszcie na wysokonakładowe Utwory zebrane. A może ruszyła sprzedaż w Ameryce?
Podróż... Pewnie ten wyjazd do Palestyny, planowany
na przyszły rok, w związku zjózefem i jego braćmi. Czy
tak pociągnie mnie Orient, że już nigdy nie wrócę
myślą do Europy? Kto wie... Kto wie... No bo chyba
nie chodziło o podróż do Allenstein?
Jechał do tego miasta za dwiema granicami
nie tyle dla wschodniopruskiej egzotyki, co z powodu swojej nieumiejętności odmawiania usilnym
prośbom; wady charakteru, którą od dziesięcioleci
usiłował bez skutku zwalczyć. Pochodzący gdzieś
z okolicy minister von Kanitz tak naprzykrzał mu się
telefonami i listami, że w końcu uległ.
"To są tereny całkowicie odcięte od głównego
pnia niemieckiej kultury. Jeśli wielcy ludzie, jak pan,
pański brat Heinrich albo Toller czy Bergengruen,
przynajmniej nie zamanifestują swojego nimi zainteresowania, to puste pole zagospodaruje dobrze pan
wie, kto. Jestem pełen troski. Sam pan widzi, co dzieje się w Republice!" - chrypliwie perswadował głos
ze słuchawki.
Zgodził się zatem powtórzyć w Allenstein odczyt Nietzsche a muzyka. Miłość i nienawiść, a potem
pojechać jeszcze na kilka dni do Tungen, posiadłości
von Kanitza nieopodal Wormditt, aby jak wyraził się
minister: "Nic nie robić, rozmyślać i co najwyżej
rozmawiać".
Pociąg zostawił za sobą lasy, rosnące po obu
stronach torów tak gęsto, że w wagonie przez dłuższy czas panował zielony półmrok, wynurzył się na
zalanych słońcem odkosach między dwoma jeziorami, minął podmiejski przystanek i zwolnił biegu
dopiero na wysokich wiaduktach, z których widać
było panoramę miasta. Zamek z brunatnej cegły,
udający gotyk kościół o osobliwej wieży z dwoma
ostrymi hełmami, spiętrzone dachy kamienic na
wzgórzu, niżej ulice prawie niewidoczne pod koronami drzew - wszystko wolno odpływało do tyłu
jak obrazki fotoplastikonu.
Na stacji to, czego się spodziewał. Przez dyskretnie uchylone drzwi zobaczył grupkę młodzieży
gimnazjalnej, oficjeli ubranych w wizytowe stroje,
zasapanych, wbiegających w ostatniej chwili i ocierających pot, młodego człowieka z bukietem kwiatów,
o wysokim czole i gładko zaczesanych włosach,
błyszczących od brylantyny.
Nie był fałszywie skromny, lubił takie gesty.
Uważał, że w cywilizowanym świecie muszą istnieć
formy okazywania szacunku wybitnym ludziom.
Zapiął marynarkę i zstąpił na peron, prosto w obłok
pary wydobywającej się gdzieś spod wagonu.
Rozpoznano go od razu.
Błysk monokla w oku, uścisk dłoni wytrenowanej do oficjalnych powitań.
- Szanowny pan pozwoli, jestem Ziilh, burmistrz Allenstein. Pan nadburmistrz prosi o wybaczenie, że nie mógł przybyć osobiście. Będzie na
odczycie. A to doktor Trotz, dyrektor naszego gimnazjum.
Woń naftaliny i łagodnego tytoniu, ukłon,
zbyt uniżony, ale ściśnięcie dłoni zdecydowane,
mocne.
- Witam pana serdecznie, Herr Mann. Czytałem wszystko, co pan napisał. Jestem zachwycony.
A to profesor Kokoschka, bardzo chciał pana poznać
osobiście.
No tak, tego i tutaj nie mogło zabraknąć.
Mundur w kolorze kloaki, pas, koalicyjka, buty do
konnej jazdy jak lustro. Te okrągłe czapki zawsze
przypominały mu kształtem spluwaczki, które w sanatorium w Davos posługacze wynosili rano na długich trzonkach z pokojów prątkujących chorych.
Zamiast uścisku dłoni - efektowny trzask obcasami
o asfalt.
- Miło mi. Co pan wykłada?
-Języki klasyczne! - zagrzmiała gromka
odpowiedź.
-Ach, tak... -
Owacja gimnazjalistów, kwiaty od pobladłego młodzieńca, okazuje się, miejscowego poety lirycznego, egzemplarz Czarodziejskiej góry, nachalnie
podsuwany do podpisu przez jakąś matkę z dwojgiem dzieci, co nauczyciel w uniformie uznał za nietakt i komentował cichymi przekleństwami. Uwagi
o klimacie Prus Wschodnich, o pogodzie i podróży,
wzywanie bagażowego.
- Szanowny pan pozwoli, auto już czeka.
-Jeśli można, wolałbym dorożką. Chciałbym
zaczerpnąć...
W tym momencie przerwał. Coś daleko, pod
ścianą dworcowego budynku, raptownie przykuło
jego uwagę. Czyjeś spojrzenie. Jak nagły, niespodziewany błysk, powodujący skurcz całego ciała
i odruchowe wstrzymanie oddechu.
Pod szyldem restauracji, na tle napisów reklamujących miejscowy browar "Waldschlosschen"
i Stadt- und Kreissparkasse stała wysoka kobieta
w szarym kostiumie. Z ronda kapelusza spływała
woalka, ale zacierając rysy twarzy, nie mogła zasłonić
oczu. Były jak dwa ostre światła bijące przez mgłę.
Przygważdżały do miejsca, obezwładniały, tworzyły
najjaśniejszy punkt otoczenia.
- Czy coś się stało, Herr Mann? - zapytał ktoś
z niepokojem.
- Nie... Chciałem powiedzieć: jedźmy dorożką, chętnie zaczerpnę świeżego powietrza.
Pojazd płynnie toczył się po granitowej
kostce. Burmistrz usiadł obok i usiłował prowadzić
rozmowę. Mówił o tym, że wizyta tak znakomitej
osoby to wielki zaszczyt dla władz i mieszkańców,
że w Allenstein nigdy nie mieszkał żaden znany
pisarz, z wyjątkiem pana Funka, który spisuje dzieje
miasta.
Nie słuchał, odpowiadał zdawkowo i bezmyślnie, na granicy nieuprzejmości.
Ona? Tutaj? Skąd, jakim sposobem? Dlaczego? Nie miał jednak żadnych wątpliwości, wierzył
pamięci wzrokowej, nie zawiodła go nigdy. W swoich
liczących tysiące stron rękopisach potrafił bezbłędnie znajdować bez czytania konkretne zdania czy
fragmenty, kierując się wyglądem skreśleń, odcieniem atramentu. Zresztą - te oczy. Znak szczególny,
nie do podważenia. Marny poeta napisałby: "oczy
jak gwiazdy". On - żes raczej jak małe tafelki lodu,
tchnące chłodem i naturalną wyższością, analizujące,
rozkładające na kawałki wszystko, co znalazło się
w ich zasięgu. Kiedyś, kiedy patrzył w nie z bliska,
widział błękitne lśnienie szronu. Tego nie można
zapomnieć.
Jechali aleją zabudowaną niezbyt okazałymi
kamienicami, które od trotuaru odgradzały kwiatowe ogródki i ostre żelazne parkany. Ruch o tej porze
był niewielki, szyby zaczynały się czerwienić ze
strony zachodu.
Zewsząd dochodziła woń wczesnych chryzantem i świeżo podlanej ziemi, także strzępy rozmów, urywki zdań i pojedynczych słów z obcym,
miękkim i szeleszczącym nalotem. Burmistrz zaczął
nawet opowiadać o skomplikowanych problemach
narodowościowych.
Zbył to jakimś gładkim stwierdzeniem.
Dlaczego ludzie nie mogą osiągnąć jedności
w pięknie, w zaciszności życia? Co w nich jest takiego, jaki podszept szatański albo jaki boski błąd, że
aż do bólu, do tragedii, do rozlewu krwi utwierdzają się w różnicach, zamiast szukać podobieństw?
- przemknęło mu przez myśl.
Najlepszy hotel nazwano oczywiście "Deutsches Haus", jak w co drugim mieście tego kraju.
Znajdował się przy głównej ulicy, tuż obok ratusza.
Zanim wszedł przez oszklone drzwi, zauważył na słupie afisz: "Wielkiej sławy pisarz niemiecki
Thomas Mann wygłosi odczyt..."
Właściciel występujący na tle wyprężonego
szeregu hotelowych chłopców w liberiach, jak dowódca kompanii honorowej, przywitał go z profesjonalną usłużnością. Sędziwy recepcjonista, co rusz
zerkający badawczo zza grubych okularów, uroczyście podał klucz, opatrzony złoconą rzymską cyfrą I.
Hotele są wszędzie takie same. Podobnie
cuchną, choćby należały do najwykwintniejszych,
sprzedają na porcje złudzenie spokoju i wygody,
choć trudno naprawdę w nich wypocząć, wyspać się
do syta, osiągnąć stan równowagi niezbędny do
poczucia szczęścia.
Apartament był obszerny, podobno pięć lat
temu nocował tu sam Hindenburg. Przeładowany
meblami salon o trzech wielkich oknach, w którym
można by urządzić kongres jakiejś mniejszej partii
politycznej. Dalej ładny gabinet, gdzie na mahoniowym biurku ustawiono nowiutką maszynę do pisania
i pudełko ołówków firmy "Moser". Leżały też miejscowe gazety, "AllensteinerVolksblatt", "Allensteiner
Zeitung"-tłustą czcionką informujące na pierwszych
stronach o jego przyjeździe. Obok gabinetu sypialnia
i królujące na środku małżeńskie łoże, dalej jeszcze
dwie garderoby, łazienka z głęboką miedzianą wanną
oraz całym systemem natrysków, również błyszczących miedzią.
Właśnie tam skierował pierwsze kroki. Otworzył walizkę, wyjął szlafrok, gruby ręcznik pachnący
domem i angielskie mydło w wytartej, pociemniałej
kasetce z cedrowego drewna, pamiątce czasu młodości, prezencie od Sebastiana, przywiezionym
kiedyś, po skwarnym lecie, z Palestriny. Nigdy nie
używał hotelowych przyborów.
Nawet gorąca, zaprawiona szczyptą morskiej
soli kąpiel nie mogła uśmierzyć niepokoju. Leżąc
w wannie, ciągle czuł na sobie siłę tego spojrzenia,
jego dosłowność i twardość, zmuszające do jakiejś
formy posłuszeństwa. Myślał o Wenecji. I o tym -
sprzed dziesięciu lat.
Wenecja była magią, tajemnicą, prawdziwą ojczyzną, a wszystko, co o niej napisał - było
kłamstwem, oprócz namiętności von Aschenbacha.
Udawał, że przyłącza się do głosu snobów z całej
Europy, spacerujących z natchnionymi minami po
placu Świętego Marka, zachwyconych urządzanym
tylko dla nich karnawałem i żałośnie wsłuchanych
w tandetne barkarole gondolierów. Naprawdę uważał to miasto za jedyne miejsce na ziemi, do którego przywiązał go Bóg. Czasem odczuwał je poza
zmysłami, jak olbrzymią, żywą istotę, znał grymasy
i lęki, jego olśniewające piękno i koszmarną ohydę.
Tęsknił do Wenecji i odwiedzał ją nieoczekiwanie,
zwykle w sekrecie przed bliskimi; nigdzie ani nikomu
nie wspominał o tych wizytach. Często też uciekał
stamtąd pełen przerażenia, obiecując sobie, że więcej nie wróci. Wracał. Razem z Mariem, właścicielem
łodzi, a potem z jego kędzierzawym synem, również
o imieniu Mario, wędrował po najskrytszych zakamarkach miasta. Za kościołem Madonna dell'Orto mijał przesmyki między domami, gdzie słyszy się gdakanie kur i, płynąc, zaczepia głową o rozwieszoną
bieliznę, zawijał do ślepych kanałów ze stojącą,
spleśniałą wodą i smrodem ekskrementów zakisłym
w dusznym powietrzu. Godzinami kontemplował
liszaje i odpadające tynki, ślepe okna, bramy na głucho zamknięte od niepamiętnych czasów. Niekiedy
była też dla niego Wenecja najdoskonalszą syntezą
dobra i zła, złączonych w jedno mocą przeciwieństw.
Wydawało mu się, że jej wille i pałace, wieże i ozdobne fasady na przekór naturze, wbrew wszelkim prawom organicznym trwają, opierając się wodzie
i słońcu, ponieważ zostały wzniesione z kamienia
filozoficznego.
Wtedy, dziesięć lat temu, ukradkiem wyjechał ze zrewoltowanego Monachium. Świat przeżywał jeszcze amok radości po wielkiej wojnie, a na
Lido słyszało się wyłącznie języki zwycięskich mocarstw. Był przekonany, że jest jedynym Niemcem
w tym podekscytowanym tłumie, jedynym człowiekiem niepoddającym się prostackiej energii półnagich ciał i pragnieniu zabawy.
Któregoś popołudnia szedł przed siebie plażą, dziwnie zażenowany, skrępowany, z narastającym poczuciem obcości. Zerwał się wiatr, podniósł
tuman piachu, załopotały parasole i pasiaste parawany. Jeden z nich wzdął się najpierw jak żagiel, potem
złożył na pół w powietrznym wirze i przewrócił, rozbijając drewnianą ramą stolik z zastawą do herbaty,
przygniatając fotele i leżaki.
- No i co pan tak stoi, mój panie?! Proszę się
ruszyć i pomóc! - gruchnęło znienacka zdanie w ostrej, północnej niemczyźnie.
Młoda kobieta usiłowała łapać unoszone
podmuchami w kierunku morza części ubrania,
a drugą ręką przytrzymać na głowie odlatującą
słomkową panamę.
Wtedy po raz pierwszy dotknęło go to spojrzenie.
- Thomas Mann - przedstawił się potem,
nieporadnie zbierając skorupy filiżanek i otrzepując
spodnie.
Nie zrobiło to na niej żadnego wrażenia. Miała na imię Virna, nazwiska nie dosłyszał, a samo imię
zabrzmiało w jej ustach tak, jakby je na poczekaniu
wymyśliła. Virna. Młoda żona fabrykanta zapałek
z pomorskiego miasta Stolp; w Wenecji, jak mówiła
- z nudów, "dla oderwania od domowego kopciu",
z towarzystwem ze szkoły sztuk pięknych.
Byli sobie pisani na ten krótki czas. Bez zbędnych słów, wieloznacznych uśmiechów, obmierzłego
rytuału uwodzenia, który czyniłby śmiesznym ponadczterdziestoletniego mężczyznę. Tak jakby w owej
pierwszej chwili jedno od razu powiedziało drugiemu: "To ja!" Do tej pory nie wiedział, czym jest prawdziwe pożądanie, wykraczające poza prostą fizjologię. Nocami, w hotelu "Excelsior" pochłaniali się
wzajemnie. Jej ciało stawało się tym, czym chciał,
żeby się stawało. Miąższem południowych owoców,
wyuzdanym marzeniem, gładkością ptasich piór,
chłodem marmuru, roztopionym żelazem. I nie było w tym żadnej uległości, było zrozumienie, jakie
przynosi wielki ogień. Patrzył na nią z podziwem,
kiedy naga stawała przy oknie wychodzącym na
połyskującą w ciemnościach zatokę. Udając, że śpi,
obserwował spod rzęs jej spokojny profil, zwrócony
ku sufitowi. Może myślała o mężu przekładającym
rachunki w kantorze swojej fabryki? Może o niespodziankach, które jeszcze przyniesie jej długie życie?
Oczy miała otwarte i wyraźnie widział unoszącą się
znad nich srebrną poświatę. Nie mówił do niej:
"Jesteś piękna", mówił: "Jesteś pięknem".
Wenecja przestała dla nich istnieć. Całymi
dniami spacerowali po mieście jakby z obowiązku,
pośpiesznie, wyprzedzając jedno drugie, nie rozglądając się dookoła. Tylko raz, tknięty ckliwym widokiem księżyca nad mostem di Rialto, opowiedział
jej o Vivaldim, rudobrodym księdzu, i jego orkiestrze złożonej z młodych dziewcząt, zapomnianym
skrzypku geniuszu sprzed wieków, z którego partytur ściągał sam Bach i który będzie jeszcze kiedyś
jednym z najsławniejszych kompozytorów wszech
czasów. Wieczorami pili wino i jedli croquette dipollo
w restauracji obok pałacu Grimani. Rozmawiali na
ogół mało, chaotycznie, o domach i o zakończonej
wojnie, o rodzinach, zwykłych sprawach. Oczywiście
znała jego nazwisko i jego książki. Chciała, żeby
przemawiał słowami swoich postaci, żeby spoglądał
na nią i na świat wzrokiem bohaterów, stworzonych
do układania błyskotliwych syntez. Nie mogła zaakceptować bluźnierczej myśli, że literatura w rzeczywistości nijak ma się do życia.
Później było pierwsze pożegnanie w Wenecji, drugie, oficjalne, na dworcu w Trieście. Odjechali
pociągami idącymi na północ, ale w zupełnie innych
kierunkach. Rozstali się bez łez i zaklęć, jak para
znajomych po wspólnej podróży.
W zacisznym gabinecie na Bogenhausen, zamiast układać kolejne akapity powieści czy rozpraw,
biedził się nad listami. On, wielki pisarz, nie umiał
znaleźć słów. Kreślił rozbudowane, retoryczne zdania, odczytywał je i stwierdzał, że nic nie znaczą.
Czyżby nie potrafił pisać prawdy o sobie? Cztery listy
kolejno przez kilka dni czekały, schowane głęboko,
na decyzję wysłania i lądowały w kominku. Dopiero
piąty, napisany jak górnolotny artykuł o posłannictwie artysty, powędrował do adresatki. Otrzymał
długą odpowiedź, której nie przeczytał.
Wiedział już, że musi wyzbyć się złudzeń.
Dana mu była lekcja życiowego banału i niczego
więcej w tym względzie nie potrzebował.
Odczyt miał odbyć się w Teatrze Miejskim.
Nadburmistrz przysłał samochód, mimo że nowy,
bezstylowy i brzydki budynek teatru, Treudank dla
Allenstein za zwycięstwo w plebiscycie, znajdował
się o kilka kroków od hotelu. Zajechali przed szerokie, strome schody, na których oczekiwało już kilkadziesiąt osób. Kiedy wysiadał, rozległy się oklaski.
Całe foyer wypełniał tłum kobiet w wieczorowych toaletach i nieco ponad miarę obwieszonych
biżuterią oraz brzuchatych mężczyzn w porządnych
garniturach, rozmawiających półgłosem, palących
papierosy i cygara, dla dodania sobie powagi spoglądających co jakiś czas na grube pozłacane zegarki.
Szedł środkiem w towarzystwie nadburmistrza i dyrektora gimnazjum, odkłaniał się lekko.
Z kilku aparatów fotograficznych chłodnym ogniem
wystrzeliła magnezja. Wkrótce zabrzmiał gong, jak
przed zwykłym spektaklem, wszyscy zaczęli się
tłoczyć, sprawdzać numery na biletach, zajmować
miejsca.
Posadzono go na środku sceny, przy stole
nakrytym czerwonym aksamitem. Salę ogarnął półmrok, wygaszono reflektory, pozostawiając tylko
małą lampkę, oświetlającą stół i jego twarz.
Włożył okulary, przysunął bliżej szklankę
z wodą, wyjął notes i otworzył przed sobą.
- Drodzy państwo - rozpoczął bez wstępów.
- Zaproszono mnie tutaj, żebym odniósł się...
Mówiąc, oswajał się z atmosferą, nabierał
pewności siebie. Wypowiadał świetnie zbudowane,
coraz dłuższe zdania, śmielej podnosił wzrok na
zebranych. Patos i oratorskie napięcie to szczególne
okoliczności, w których jego mózg pracował najjaśniej, skojarzenia rodziły się same, znienacka przychodziły puenty ostre i dźwięczne jak stalowe klingi.
Nieraz trudząc się w domowej ciszy nad fragmentem powieści czy opowiadania, wyobrażał sobie,
że wygłasza go w podniosłym tonie przed olbrzymią
widownią - usuwało to wszelkie wątpliwości, pomagało osiągnąć zwartość wizji, wzmocnić siłę przesłania.
Twarze przed nim demonstrowały skupienie
i zasłuchanie. Rzędy zmarszczonych czół, napiętych
policzków, skroni podpartych dłonią. Wiedział, że
większość przyszła tu nie dla Nietzschego, Wagnera
i Bizeta, ani nawet dla prelegenta Thomasa Manna,
ale po to, żeby uczestniczyć w wielkim wydarzeniu.
Błądził spojrzeniem ponad głowami i nagle o mało co
nie urwał zdania w połowie wyrazu. Serce uderzyło
gwałtownie.
Ona była na sali. Siedziała daleko od sceny,
pod balkonem wypełnionym młodzieżą. Mdłe światełko znad wyjścia do szatni padało smugą na rondo
kapelusza. Oczy kłuły doskonale znajomym mu srebrnym blaskiem. Nie można było ich nie zauważyć,
nie można było przestać o nich myśleć. Znów były
najjaśniejszym punktem.
Mówił dalej, z wysiłkiem powstrzymując
drżenie głosu. Mówił o Nietzschem, jego przyjaźni
z Wagnerem i zarazem nienawiści do niego - myślał
o Virnie. Czy jest tu naprawdę, czy jest tylko duchem? Może tajemniczym znakiem? A może po prostu bierze za nią kogoś innego? Czy to możliwe, czy
to ma jakiś sens? Dlaczego właśnie jemu, Thomasowi
Mannowi, musiała przydarzyć się historia niczym
z kinematografu? Może czegoś zażąda, może śledzi
go po to, żeby wywołać skandal? Zawstydził się
jednak, że o to ją posądził jak najgorszy kołtun.
Odwrócił twarz i nie patrzył więcej w tamtą stronę.
Udało mu się jakoś skończyć. Znacznie skrócił referat, ale nikt tego nie zauważył. Rozbłysły żyrandole, huknęły brawa, publiczność wstała z miejsc,
on wstał również, skinieniem głowy dziękował za
owacje. Wniesiono kosz kwiatów. Nie wszyscy wychodzili, część słuchaczy otoczyła go z książkami
w rękach; odkręcił wieczne pióro, rozdawał dedykacje.
Kiedy wreszcie, zmęczony, zszedł ze sceny,
zaraz wpadł w ręce cierpliwie czekającego nadburmistrza, który wylewnie zapraszał na bankiet w salach ratusza.
Dziękował, prosił o godzinę wytchnienia.
Chciał choć przez chwilę być sam. Okazało się to jednak niemożliwe. Oświadczył, że wróci do hotelu
piechotą, lecz nadburmistrz i tak towarzyszył mu
aż do drzwi, gadając całą drogę o czymś, co zupełnie
do niego nie docierało.
Dyskretnie rozglądał się dookoła i nie dostrzegł Virny wśród ludzi opuszczających teatr ani
w gromadzie czekających na przystanku tramwajowym. Wstrząsnął nim nagły lęk i niepewność. Czy to
może być prawda? Czy tylko chore wspomnienia
i złudna nostalgia? Zapragnął natychmiast stąd wyjechać, zamarzył o ogromnej lokomotywie, pędzącej
na oślep przez noc, i o rozkosznie kołyszącym wagonie sypialnym.
W recepcji nie było portiera. Czekał przez
chwilę, oparty o kontuar, potem, zirytowany, sięgnął
do tablicy. Klucza jednak nie było tam, gdzie powinien wisieć. Wzruszył ramionami, poszedł na górę.
W Bawarii takie rzeczy nigdy się nie zdarzają!
Ze zdziwieniem zauważył, że drzwi jego
apartamentu są uchylone. Odruchowo cofnął się
o krok. Złodzieje? Czy może ktoś grzebie w moich
rzeczach? Nie wiadomo czemu przypomniał sobie
postać filologa klasycznego Kokoschki w brunatnym
uniformie.
Nie wiedział, co robić. Obejrzał się. Był sam
na pustym korytarzu. Z sercem podchodzącym do
gardła pchnął lekko drzwi i na palcach wszedł
do środka. Całe szczęście, że włożył dziś te letnie
pantofle od Wandersa, z takiej miękkiej skóry.
Zobaczył ją z pogrążonego w ciemności salonu. Tutaj? Skąd? Co też jej przyszło do głowy? Stała
w progu między łazienką i sypialnią, gdzie zapaliła
nocną lampkę. Miała krótsze włosy, pełniejszą sylwetkę, linia ciała kreśliła kształt zmysłowej, dojrzałej
kobiecości. Czas nie zawsze jest złośliwym karłem,
niweczącym wszystko, co piękne i dobre. Poczuł,
że bardzo teraz chciałby usłyszeć jej głos, spojrzeć
w oczy, dotknąć ust i skóry na szyi.
Zamarł i wstrzymał oddech, kiedy podeszła
do łóżka. Pogładziła dłonią leżący tam tomik Śmierci
w Wenecji, jeden z trzech, które przywiózł, żeby
komuś podarować. Dotknęła wilgotnego ręcznika
w łazience, podniosła z posadzki rzucone w nieładzie
brudne skarpety, przytuliła się przez chwilę do jego
szlafroka, a potem głęboko wciągnęła zapach angielskiego mydła z cedrowej kasetki.
Skrzywił się z zażenowaniem. Bezszelestnie,
tyłem wycofał na korytarz. Zdolna do takich gestów!
Virna! Jakież to głupie... Sterczał przed wejściem bezradny i skonsternowany, przepływały przez niego na
przemian fale nieobecnego od dawna erotycznego
pobudzenia i przykrego niesmaku.
Bojąc się, że go zobaczy, uciekł za filar w holu, przeklinał idiotyzm sytuacji i własną śmieszność.
Thomas Mann kryjący się za węgłem przed dawną
kochanką. Ależ materiał dla brukowców! Co by na
to powiedział na przykład ten złośliwy świntuch
Brecht?
Nie czekał długo, po kilku minutach wybiegła, wyraźnie spłoszona. Zadrżał jak młokos na
widok jej sprężystości i harmonii ruchów. Skulona,
ze spuszczoną głową, zniknęła na schodach.
Wrócił do apartamentu. Czuł jeszcze w powietrzu jej obecność, czuł zapach, którego nie potrafił nazwać, zapach Virny, taki sam jak w Wenecji.
Dotknął wilgotnego ręcznika w łazience, pogładził
mięsistą połę szlafroka, powąchał mydło w cedrowej
kasetce.
Potem usiadł na brzegu łóżka i ukrył twarz
w dłoniach.
Otrząsnął się już po chwili, zmienił ubranie,
łyknął odrobinę martella z płaskiej podróżnej butelki. Zbliżała się godzina bankietu, trzeba było zejść
na dół.
-Ach, co za spotkanie! Słuchałem kiedyś pańskiego wykładu w Braunschweig! - wrzasnął nagle
mijający go na półpiętrze mały, pękaty jegomość,
a potem zawrócił i biegł za nim, natrętnie ględząc
i podskakując jak piłka.
Odburknął coś grubiańsko, nie podał ręki.
Nieznajomy z głupim wyrazem twarzy zrejterował
do poczekalni hotelowego fryzjera.
Opędzając się od intruza, dostrzegł Virnę
przy recepcji. Obok stał skórzany sakwojaż i pudło
na kapelusze. Rozmawiała z recepcjonistą, zapłaciła,
odebrała rachunek, który zaraz podarła na strzępki
i wrzuciła do wielkiej niklowanej popielniczki. Pojawił się dorożkarz, zabrał bagaże. Virna ruszyła
za nim.
Chciał krzyknąć, chwycić ją za ramię. Ale
wewnętrzny głos rozkazywał kategorycznie: Zostaw,
nie goń tego, do czego nie dorosłeś! Kiedy już była na
ulicy i w niebieskim blasku gazowych latarń widział,
jak wsiada do fiakra, nie wytrzymał, zerwał się i rzucił
w kierunku wyjścia.
Znienacka zastąpił mu drogę boy hotelowy,
zdyszany, spocony, w żółtej liberii; o mało nie zderzyli się ze sobą.
- Czy pan Thomas Mann? Wszędzie pana szukam, byłem w teatrze i w ratuszu. Nadszedł pilny
telegram!
Zatrzymał się. Z rozpaczą patrzył za odjeżdżającą dorożką. Na zakręcie ulicy mignął tylko biały
kapelusz nad złożoną w harmonię budą pojazdu.
Nienawidził telegramów. Burzyły spokój,
zawsze przynosiły coś niedobrego. Sięgnął do kieszeni po napiwek i nerwowo rozerwał urzędowy blankiet. Włożył okulary, odwrócił się do światła, żeby
odczytać niewyraźne czcionki dalekopisu, odbite na
krzywo przyklejonych paskach. To była wiadomość
z domu, od Katii:
"Drogi! Oto depesza, która przyszła dziś
o trzeciej: Akademia Szwedzka z siedzibą w Sztokholmie ma zaszczyt oznajmić..."
Władyś
Wiosna przyszła już na dobre. Z nieba spadały potoki światła, rzeka, która płynęła tuż za szeroką,
pustawą jeszcze o tej porze jezdnią, zmieniła się
w rozmigotane srebro. Nawet bury pociąg, pełznący
ciężko po żelaznym moście, jak gdyby otrząsnął się
ze zwyczajnego brudu i wyglądał tego poranka
dziwnie połyskliwie i świeżo.
Władyś raz jeszcze zaczerpnął powietrza
przepojonego pierwszym kwietniowym ciepłem
i odszedł od okna. Słońce po brzegi wypełniało
przestrzeń niewielkiego pokoju, złociste żuki tańczyły na ścianach wraz z cieniami firanek, poruszanych
lekkim powiewem.
Był szczęśliwy. Całe życie spędził w tym samym domu, przy tej samej ulicy, a każdego roku
wydawało mu się, że nigdy dotąd nie przeżył piękniejszej wiosny. Oto nadchodził długo wyczekiwany
koniec codziennego palenia w piecu, koniec pory
katarów, przemoczonych butów i wilgoci wyłażącej
z kątów, a zaczynał czas beztroskiego wygrzewania
się na słońcu, spacerów po Bulwarze Filadelfijskim
i tych ulubionych, powolnych godzin, przesiąkniętych łagodną szarością zmierzchu.
Westchnął błogo na samo wspomnienie czekających go rozkoszy, prztyknął klawisz radia i wrócił
pod kołdrę. "Mamy dzisiaj sobotę, dwudziesty ósmy
kwietnia. W całej Polsce są optymalne warunki jazdy,
panuje piękna, słoneczna pogoda".
Przeciągając się, pomyślał, że za kilka tygodni, gdy będzie jeszcze cieplej, pojedzie na dzień
do Ciechocinka i być może, tak jak w zeszłym roku,
spotka tego osobliwego człowieka, ni to kloszarda,
ni to poetę w wielkim czarnym berecie, któremu
znowu będzie opowiadał o Paryżu lat trzydziestych.
- Że też ludzi interesują jeszcze takie głup-
stwa - mruknął i odwrócił się do ściany.
Rzeczywiście - miał dawno temu paryski epizod, a dziwaczny znajomy wiedział o tym nie wiadomo skąd. Twierdził, że się domyślił, widząc, w jaki
sposób Władyś przy stoliku kawiarni "Zdrojowa" rozkłada gazetę i jak podnosi filiżankę do ust. Powiedział przy tym coś takiego: "skonsumowana paryskość pozostaje na całe życie, im jest starsza, tym
mocniejsza" i "Paryż to jedyny ratunek przed zagładą
świata, ostatnia odtrutka i szczepionka, jaka nam
pozostała". Dziwak, prawdziwy dziwak.
Władyś pojechał do Paryża w kilka tygodni po
doktoracie. Miała to być podróż edukacyjna, zafundowana przez ojca. Wsiadał do pociągu na tym samym dworcu, którego ponure gmaszysko od dzieciństwa widział ze swojego okna. Jak przez mgłę pamiętał potem szerokie arterie, kolorowe światła odbite
w lakierze aut, szaleńcze dansingi, nawet smak zupy
cebulowej, na którą całe towarzystwo w wieczorowych strojach i z szumiącym jeszcze w głowach
alkoholem pędziło nad ranem do Hal. Zabiegów edukacyjnych dokonywał Władyś nie tylko poprzez przypadkowo wybrane wykłady na uniwersytecie otwartym, lecz także w miejscach otoczonych trochę większą dyskrecją. Kiedy to sobie czasem przypominał,
odczuwał szczególne mrowienie w udach i uśmiechał się pobłażliwie. Wysiadł z warszawskiego pociągu na tym samym peronie dokładnie jedenastego
lipca trzydziestego dziewiątego (kto przy zdrowych zmysłach zostaje na lato w Paryżu?!). Później
już nigdy więcej nie wyjeżdżał za granicę. Niedawno
wyniósł na śmietnik znalezioną przypadkiem na dnie
starej walizki stłamszoną i zmurszałą panamę, która
ocieniała mu czoło w czasie tamtej jedynej, niewiarygodnej eskapady.
Tok półsennych, leniwych myśli przerwało
stukanie do drzwi. Wyskoczył z łóżka jak oparzony,
narzucił jaskrawy, poprzecierany na łokciach szlafrok
i wybiegł otworzyć. Za progiem stał niewielki staruszek z twarzą zniekształconą parą szkieł grubych jak
dna butelek, w szczelnie zapiętym prochowcu, mimo
wiosennej pogody.
- Mój ty Boże, co za niespodzianka! Sam pan
profesor! Proszę, proszę dalej. Bałagan tu u mnie...
Przepraszam za strój... - wykrzykiwał Władyś w zakłopotaniu.
- Tak pięknie dzisiaj. Wybrałem się właśnie
na spacer nad Wisłę i coś mi zaświtało, że to właśnie
tu ta pana twierdza, ta pana warownia, panie Władysławie. No i jakoś znalazłem, ale chyba przeszkadzam? - sumitował się niezapowiedziany gość,
a gospodarz gorączkowo zwijał i upychał pościel
do pudła wersalki.
- Proszę, proszę... Niech zdejmie płaszcz.
Niech zje ze mną śniadanie.
Kiedy zaraz po wojnie założono w mieście
uniwersytet i Władyś objął etat asystenta na wydziale
filozoficznym, profesor Dymek był jego bezpośrednim zwierzchnikiem. Później, gdy za stalinowskich
czasów nagle wydział rozwiązano, inni koledzy,
podobnie jak profesor przybysze z Wilna i Lwowa,
rozjechali się po kraju, a oni obydwaj pozostali razem w nikomu już właściwie niepotrzebnej katedrze
etyki. Profesor odszedł na emeryturę wcześniej
i Władyś, otrzymawszy tytuł docenta, długo jeszcze
pracował samotnie w zapomnianym przez wszystkich pokoiku, zawieszonym wysoko, pod samym
dachem neogotyckiego Collegium Maius, słuchając
pohukiwania gołębi i wdychając kurz ze starych
skryptów, roczników i foliałów, zawalających tę
dziuplę od podłogi po sufit. Co jakiś czas zstępował
znudzony do sal wykładowych, by -jak wyrażali się
bardziej eleganccy studenci - "dawać upust swoim
ekstrawagancjom". Opowiadano o nim kawały, historie prawdziwe i zmyślone, układano fabuły, skecze.
Na przykład: Władyś kiwa palcem na przechodzącego
korytarzem studenta: "Niech no tu podejdzie, niechże nie ucieka! W piątek na ulicy Wielkie Garbary
widziałem go z niewiastą. Kto to był?" "Koleżanka,
panie docencie" - odpowiada zmieszany delikwent.
"Koleżanka, koleżanka!" - prycha Władyś i grozi palcem: "To się tak tylko nazywa: koleżanka! A potem
- same nieszczęścia!" Gdy miał zły dzień, denerwowały go zajęcia. Zbaczał wtedy ku innym dziedzinom,
którymi ponoć zajmował się w młodości, i czytał
swoim grupom zadania logiczne: Jaki stosunek zachodzi między zakresami nazw "zamek" i "część metalowa*?" ,Jak się zamek zatnie, to stosunku nie będzie!" - rechoce pod nosem długowłosy typ z ławki
przy ścianie. Władyś cofa się trzy kroki, spuszcza
okulary na sam koniuszek nosa, patrzy spode łba
i po chwili cedzi powoli i twardo, głosem nosowym,
stłumionym, jak z megafonu dworcowego: "Proszę
pana, czy nie miewał pan ostatnio kłopotów zdrowotnych? Proszę udać się do psychiatry i poddać
badaniu. Twierdzę, że pan jest chory umysłowo. Bardzo proszę, dowód: zaszył się między niewiastami
i szerzy destrukcyjne poglądy!" Studenci starali się
też zaglądać mu przez ramię do list obecności, na
których notował przy nazwiskach bieżące oceny
z ćwiczeń, zupełnie inne niż obowiązująca skala dwa
- pięć: "Korecka - blada, pewnie chorowita", "Holz broda + okulary", "Żemuń - idiota", "Wiśniewska
- świadome macierzyństwo", "Wagner - Czy Wagner? Wagner? Wagner? No pewnie, że Wagner! Już
wiem - przed wojną był taki dentysta w Toruniu!"
Profesor Dymek tymczasem chrząknął i roz-
trzęsioną ręką zamieszał herbatę słomkowego
koloru.
- Nie słychać o panu, panie Władysławie.
Odkąd pan opuścił uniwersytet, nigdzie pana nie
spotykam. A i tak coraz nas mniej. Czuję się stary, ale
walczę, póki mogę.
- Proszę się częstować, niech je. To salami.
Prawdziwe, ze zrzutów.
- Zrzutów?
- No, z parafii, z darów...
- W listopadzie umarła mi żona.
- Tak, tak, widziałem nekrolog w "Nowościach". Współczuję. Jakoś nie mogłem wtedy
osobiście...
- Nie słychać o panu, panie Władysławie -
powtórzył profesor. -Ja, co prawda, czuję się stary,
ale pracuję, nie daję się. To mnie trzyma. Czytał pan
moją Rzecz o funkcjonalizmie w lutowym numerze
"Euhemera"? - Niestety - odparł Władyś z konsternacją.
- Nie czytuję już ani "Euhemera", ani "Przeglądu",
ani niczego innego. Przestało mnie interesować.
Było, minęło, koniec. Nawet już mało co pamiętam.
Wszystko to jeden klops, który się najpierw trawi,
a potem wydala, i tyle. Cały sekret.
- Coś podobnego! Pan żartuje! To niesłychane! Tak myśli taki zdolny człowiek? Przypominam sobie pańskie szkice o Durkheimie. To był balsam, a nie
literatura naukowa! Że też pan może tak bez żadnego
wysiłku, tak z dnia na dzień... bezczynnie czekać.
Czym zatem pan się codziennie zajmuje? Jak tak
można bez książek, bez biurka, bez pisania? Ja przepraszam, jestem pewnie natrętny, ale zupełnie nie
rozumiem.
- Nic nie robię. Żyję. Skupiam się tylko na tej
czynności. A bibliotekę sprzedałem z piętnaście lat
temu. No, mam jeszcze parę książek w drugim pokoju, nie jest najgorzej.
- Zadziwiające, zadziwiające - mruczał profesor Dymek, żując w sztucznych szczękach suchy
kawałek wędliny. - Przynajmniej o tyle szczęśliwiec
z pana, że pan nie musiał, tak jak ja, włóczyć się
z miasta do miasta i w połowie życia zaczynać od
zera. Wstyd się przyznać, ale ze Lwowa najbardziej
szkoda mi nie instytutu, nie ludzi, nie atmosfery, ale
mieszkania. Była taka spółdzielnia uniwersytecka,
lokatorzy uczestniczyli w projektowaniu mieszkań.
Kilka razy byliśmy z żoną u architekta i razem wszystko obmyślaliśmy. Panie Władysławie, sześć pokoi
w lesie, w Brzuchowicach, wielkich, słonecznych,
wewnętrzne schody, dwa tarasy, garaż. Mieliśmy kupić auto w czterdziestym pierwszym. Była nawet
amerykańska lodówka na gaz. Ech... - machnął ręką.
- Nie namieszkaliśmy się. Niecałe dwa lata. Sowieci
wyrzucili wszystkich z całej kamienicy i urządzili tam
hotel oficerski. Potem przyszli Niemcy i też był hotel oficerski. Wreszcie trafiłem tutaj i dwanaście lat
mieszkałem, no gdzie?, tak samo w hotelu oficerskim, tyle że przerobionym na Dom Asystenta. Hotel
- tymczasowość, udawanie życia! Tak... - rozejrzał
się dookoła. - Tak tu jednak jakoś u pana... smutno.
Przepraszam, znowu ze mnie arogant wychodzi, ale
może ja już nie umiem inaczej widzieć dzisiejszego
świata, jak tylko na czarno?
- Chodzi mu o to, że nie ma starych mebli,
komódek, bibelotów? - zachichotał Władyś. - Tylko
głupi człowiek pozwala się oszukiwać materii.
Rzeczy to tylko rzeczy. Sprzedałem, wyniosłem na
śmietnik, wymieniłem na rąbankę w czasie okupacji.
Rzeczy nie mają żadnego znaczenia, niczego nie
zmienią, są martwe.
- A dla mnie, może to naiwne i pan się roześmieje, dla mnie moc ożywiania materii mają
wspomnienia. Oto, do czego doszedłem po sześćdziesięciu latach zgłębiania filozofii. Czy to nie żałosne? Muszę jednak już być bardzo stary.
Kiedy profesor Dymek sobie poszedł, Władyś
sprzątnął ze stołu, a następnie, nie żywiąc ochoty na
jakiekolwiek dalsze czynności, położył się na kanapie. Były zwierzchnik nie po raz pierwszy zepsuł mu
humor, jednak leżąc tak z półprzymkniętymi oczami,
mimo woli zaczął się zastanawiać nad jego słowami.
Przecież cały czas żył bez spoglądania
w przeszłość, bez taniej melancholii, świadom praw
upływającego czasu. Przez ten stary dom nie przeciągały korowody płaskich i wyblakłych w pamięci postaci rodziców, ciotek, służących. Zużyte przedmioty
wyrzucał, nie zbierał fotografii, systematycznie palił
w piecu niepotrzebne papiery, a masywne mieszczańskie meble wymienił kiedyś na tandetne regały
i fotele obite sztuczną skórą, która do dziś zdążyła
popękać i wypłowieć. Wierzył, że tylko tak można
zachować wewnętrzny spokój, może nawet zapomnieć o starości.
Myśląc o swoim życiu, widział je jako studnię,
której mijający czas dokładał coraz to nowe kręgi,
zwiększając odległość od ginącego już w mroku lustra wody.
Co było na dnie tej otchłani? Ojciec - szary,
zwalisty, nieprzystępny, najczęściej widywany z daleka, przez kilkoro otwartych drzwi? Matka - pachnąca, szeleszcząca, odprasowana, chodząca ciągle tu
i tam, matka - holenderska zastawa, szczękanie
sztućców, dzwonienie szkła... Koń na biegunach?
Pudło żołnierzyków? Takie to banalne, głupie, nieinteresujące...
Był przecież jeszcze ktoś, bardzo, bardzo już
daleki, ale taki ważny; ktoś inny - przyjaciel. Fredek
przybiegał na podwórko, stawał w tym miejscu,
gdzie teraz młody Wojtulewicz trzyma swojego wartburga, wpychał dwa palce do ust i przechylając się
w tył, nabierał powietrza. Wydawał z siebie potężny
gwizd, donośny jak sygnał portowej lokomotywki,
jeżdżącej po torach, tam gdzie dziś rozciągają się nad
rzeką wybetonowane bulwary. Nikt nie umiał robić
tego tak doskonale.
Władyś rzucał wtedy wszystko, pędził do
stołowego, który teraz, zajęty przez obcych ludzi,
znajdował się w drugiej części podzielonego mieszkania, uchylał firanki, żeby dać umówiony znak. Później bezszelestnie naciskał klamkę, wymykał się jak
najciszej i dopiero na schodach lawinowym tupaniem obwieszczał rozpierające go poczucie swobody. Przez podwórka biegli do portu. Celowali kamieniami w pryzmy węgla przewożonego w otwartych
wagonach, między stosami beczek odkrywali Tajemnicze Wyspy albo kryjówki Tarzana, podbierali
cichcem wielkie jabłka, wyładowywane w koszach
z wiślanych galar.
Fredek imponował mu wszystkim. Był silniejszy, chodził do wyższej klasy, produkował niezawodne proce i indiańskie łuki, kieszenie miał wypełnione
ołowianymi czcionkami, zwędzonymi ojcu, zecerowi
z drukarni "Słowa".
Którejś wiosny - dobrze to pamięta, było jak
teraz słonecznie i ciepło - przyjaciel nie przyszedł.
Nie zjawiał się tak przez kilka dni, aż Władyś
z wahaniem sam wszedł do oficyny w przeciwległej
części podwórza. Spoconą ze strachu dłonią przekręcił gałkę dzwonka i przestępując z nogi na nogę,
czekał w ciemnej klatce schodowej.
- Kawaler do Fredzia? - zapytała gruba kobieta, która otworzyła drzwi. - A, to kawaler Władyś - przyjrzała się bliżej. - Fredzio pytał o kawalera. Ale na razie nie wolno przychodzić. Fredzio
bardzo ciężko chory, bardzo ciężko - powtórzyła
zmienionym już głosem. W korytarzu unosił się
zapach podobny do tego, jaki Władyś znał z apteki
"Pod Orłem"; zza parawanów czy kotar dochodziły
czyjeś kroki i brzęk szklanych naczyń.
W następnych tygodniach życie Władysia
stało się straszliwie nudne. Siedział w domu, wertował zaczytane na śmierć opowieści o Tomie Miksie, nie wychodził do innych chłopaków. Zasłony
w oknach Fredka były cały czas spuszczone. Wreszcie, zniecierpliwiony do granic, postanowił pójść
tam znowu.
- Dobrze, że kawaler dziś przyszedł - gruba
kobieta mówiła niewyraźnie i cicho. - Pytał ciągle
o kawalera. Teraz kawaler mógłby go zobaczyć, jak
chce. Niech tylko nie podchodzi bliżej, bo to była
dyfteria.
Fredek leżał wyprostowany na zdjętych z zawiasów drzwiach. Był blady, ostrzyżony na zero, miał
na sobie granatowe ubranko i białe pończochy. Wyglądał jak przed niedzielnym obiadem u wujostwa,
gdzie trzeba siedzieć sztywno i nie gadać. Władyś
nie znalazł w jego martwej twarzy niczego takiego,
o czym jeszcze niedawno z przejęciem opowiadali
sobie, czytając nowele Poego i gazetowe artykuły
o zabójstwie tapicera z naprzeciwka, po których
z daleka omijał schody do piwnicy i płakał, gdy matka
gasiła wieczorem światło w jego pokoju.
Dzięki Fredkowi przestał bać się śmierci
i nigdy, przez całe dziesiątki lat, o niej nie myślał.
Narastała w nim pewność, że wyzwolenie od obsesji
śmierci jest możliwe, że śmierć jest jedynie kategorią filozoficzną, którą można by zmodyfikować -
i byłby to początek całkowitej przemiany ludzkiej
świadomości.
Układająca się dziesiątkami lat rewolucyjna
teoria została jednak podważona przez epizod
sprzed zaledwie kilkunastu dni, wydarzenie będące
niewątpliwie najdziwniejszym zbiegiem okoliczności, jaki mu się kiedykolwiek przytrafił. Broń Boże
- nie mówił o tym nikomu i pragnął jak najprędzej
zapomnieć, ale obraz uporczywie powracał, budząc
lęk, powodując suchość w gardle.
Na dworze panowała jeszcze wtedy ohydna
przedwiosenna pogoda. Padał deszcz ze śniegiem,
mokry wiatr szalał po ulicach i bramach, spod kół
samochodów tryskały strugi błota. Tamtego dnia
Władyś zdecydował się wyjść z domu dopiero koło
południa. Z największym trudem, otulając się szalikiem i stawiając kołnierz, przebrnął swoją codzienną drogę, najpierw do sklepu, gdzie musiał odstać
w kaszlącej i zasmarkanej kolejce, później po gazety,
które kupował nie wiadomo dlaczego, bo przecież
ich nie czytał. Zamierzał właśnie przestudiować
nowy afisz Filharmonii Pomorskiej, gdy nagle stanął
w miejscu jak wryty.
Oto od strony kościoła garnizonowego, majestatycznie omijając kałuże, nadchodził Kazimierz
Pusłowski, jego nauczyciel historii z Gimnazjum
imienia Kopernika. Poznał go, nie miał żadnych wątpliwości. Ta sama olbrzymia postać, przed którą
z respektem rozstępowały się na korytarzu grupki
uczniów, ten sam siwy wąs, melonik, pelisa opięta
na brzuchu, palisandrowa laska z wypolerowaną złocistą gałką. Ręka odruchowo powędrowała do kapelusza. Pusłowski wyniośle skrzywił usta, spojrzał
drwiąco i odwróciwszy głowę, przyśpieszył kroku.
Władyś zrozumiał. Kolana ugięły się pod nim,
a czoło dotknęło szorstkiego betonu słupa ogłoszeniowego.
- Halo! Halo! Niech zaczeka! - zawołał
w chwili przytomności.
Tamten jednak nie zareagował, więc Władyś
co sił ruszył za nim. Brutalnie potrącił kobietę z wózkiem, która wrzasnęła: "Zabij się, ty stara pierdoło!",
wpadł na przejście przy czerwonym świetle, był tuż-
tuż za potężnymi, szerokimi plecami, ale za nic nie
mógł dorównać im kroku. Pusłowski nie obejrzał się,
godnie i niespiesznie wsiadł do odjeżdżającego
tramwaju, którego brudnoczerwone światełka rozmazały się zaraz w gęstniejącym śniegu.
- Niech zaczeka! Niech nie odjeżdża tak od
razu! - zdyszany Władyś jeszcze raz krzyknął bezradnie.-To niemożliwe, zupełny absurd, idiotyzm. Przecież nie zachorowałem, nie zwariowałem - szeptał
wystraszonymi ustami.
W domu zaparzył kwiatu lipowego, pościelił
sobie, wlazł pod kołdrę i tak przeleżał resztę dnia.
Najbardziej nie dawały mu spokoju wnioski wysnuwane z tego zdarzenia przez jego umysł, przyzwyczajony do naukowej logiki. Wiedział, że zupełnie
nieważne jest, czym w istocie było spotkanie z Pusłowskim. Jego postać mogła być zwyczajnym przywidzeniem, psikusem rozkojarzonej wyobraźni. A może jakiemuś ekscentrykowi przyszło akurat do głowy
tak właśnie się ubrać i tak wyglądać? Ważny był sam
fakt i znaczenie tego, że w ogóle go zobaczył. Uświadamiając je sobie, dedukując jego ukryty sens, kulił
się ze strachu. Potem usprawiedliwiał swój stan gorączką, osłabieniem, nieodpornością organizmu...
Teraz, gdy przypominał sobie to wszystko,
pokiwał tylko głową dla dodania otuchy, ziewnął,
rozprostował kości i poszedł do kuchni.
- Może są takie strony życia, których istnienia człowiek nawet nie przypuszcza, i rozpacza, i boi
się, załamuje ręce, kiedy one nadchodzą normalną
koleją rzeczy - wymamrotał do siebie, a jego zaciśniętą rękę przeniknął chłód zmrożonego szkła.
Następne dni upływały w wiosennym olśnieniu. Często wychodził z domu, siadał na ulubionej
ławce, zwróconej do Wisły, i patrzył na płynącą
wodę. Nawet odwiedził profesora Dymka i bez szczególnej niechęci rozegrał z nim partię szachów, przy
okazji wysłuchując kilku doskonale znanych sobie
opowieści o Lwowie. Poszedł także do kina "Grunwald" parę domów dalej na Kontrakt Zanussiego.
Po obejrzeniu czuł się wyraźnie zdegustowany. Kroczył powoli pod dopiero co zapalonymi latarniami
i patrząc na mijające go przytulone pary, usiłował
znaleźć własny klucz do sytuacji z ekranu. Wiek,
doświadczenie i erudycja podpowiadały sąd, którego sam się w pierwszej chwili przeląkł.
Sens życia i poczucie wewnętrznej równowagi wcale nie polegają na umiejętności rozwiązywania
problemów, ale na umiejętności ich unikania, ot i cała
prawda - pomyślał. Chciałby, żeby wiedzieli o tym ci
wszyscy zakochani naokoło, tylko... po co? Zresztą
- czy ktoś by go posłuchał?
Pewnego razu, wychodząc rano z domu, zauważył, że już wszystkie drzewa pokryte są mocną,
intensywną zielonością. W powietrzu wisiało coś
bardzo radosnego i Władyś to czuł, choć nie umiał
i nie chciał nazywać. Rozpiął marynarkę, głęboko
wdychał cierpkość i świeżość. Na chodniku falowała
mozaika plam słonecznych i cieni splątanych gałęzi,
bruk lśnił jak wyszorowany. Coraz cieplejsze fale
jakiegoś niezwykłego aromatu zaczęły otaczać przygarbioną sylwetkę Władysia... Oto już i sklep, wielki
szyld z czarnego szkła, lustrzane napisy, podobizny
złotych medali. Brzęczy dzwonek przy wejściu, uderza zapach dalekich mórz, herbacianych karawan,
skrzyń owiniętych w żaglowe płótno... Za dębowym
kontuarem, gdzie lśnią szklane balony z kawą
i przyprawami, na tle pudeł goździków, wywieszek
firm "Nestle" i "Strójwąs", sam właściciel, pan Oleszkiewicz, dostojny jak posąg Buddy...
- O, kto przyszedł! Pan Władyś we własnej
osobie! Mamusia wysłała po sprawunki? Nie? Rozumiem, rozumiem... Pewno czekoladkę za dwadzieścia pięć groszy i gumę do żucia? Nie ma pieniążków?
Nic nie szkodzi, nic nie szkodzi, dopiszemy do rachunku. Mamusia na pewno się nie pozna - mrugnął
porozumiewawczo tłustą powieką.
- Panie, a kolejka, kurwa mać! Ja też umiem
rozdziawić gębę i pchać się pierwszy! Jak pan chory,
to pokaż pan legitymację! Ciekawe, kurwa, jakie on
kartki ma! - ryczał spocony facet z tłumku zgromadzonego u lady.
Czy ja spałem? Zadrżał cały, spostrzegł,
że przewrócił skrzynkę z butelkami po śmietanie, że
stoi naprzeciw osłupiałej sprzedawczyni, która zastygła z kawałkiem mielonki w ręku, a wszyscy ludzie
patrzą na niego i poszturchują się wzajemnie, burcząc pod nosem.
Wracał niepewnym, rozkołysanym krokiem.
Wchodząc na swoje drugie piętro, przystawał co parę
stopni i dyszał. Całe ciało ogarniała nieznana dotychczas słabość w dołku, granicząca z mdłościami. Głowa płonęła. W zakurzonym notesie, leżącym obok
telefonu, odszukał numer doktora Lewandowskiego.
Zadzwonił, ale doktor już tam nie mieszkał. Zaczął
więc gorączkowo grzebać w kredensie i wyrzucać na
stół stare lekarstwa. Uzmysłowił sobie przy tym, że
oprócz zwyczajnych przeziębień i gryp nigdy na nic
nie chorował. Nie wiadomo jak wśród zmiętych opakowań znalazł się nienapoczęty i przeterminowany
listek nitrazepamu. Zaciągnął firanki, bez namysłu
przełknął dwie tabletki, popijając prosto z czajnika.
Spał przez cały dzień, noc, aż do następnego popołudnia. Obudził się oszołomiony i doszczętnie wyczerpany.
Przez kolejne tygodnie w ogóle nie wychodził z domu. Iwonka, córka sąsiadów, przynosiła mu
zakupy i obiady z kantyny wojskowej. Nie jadł,
wszystko wylewał do ubikacji. Czas spędzał przy
otwartym oknie, tkwił tam godzinami, w bezruchu.
Radio brzęczało mu nad uchem, ale nawet nie próbował skupić się na tym, o czym informowano, aż
wreszcie, zniecierpliwiony, wyszarpnął wtyczkę
z gniazdka. Oczywiście nie mogło być mowy o Ciechocinku czy o innych wiosennych zamierzeniach.
Nie zdobył się nawet na to, żeby podnieść słuchawkę,
gdy jeden jedyny raz zaterkotał telefon. Starał się nie
myśleć, za wszelką cenę nie myśleć, właśnie w myśleniu upatrywał przyczyny tego, co się z nim działo.
Trwał tak nad ruchliwą ulicą, nie tracąc mimo wszystko nadziei. Słoneczne poranki widział jak niewyraźne, prześwietlone negatywy fotograficzne, krótkie
majowe deszcze zawsze przesypiał i cierpiał potem
na bóle głowy. Bardzo powoli, z tygodnia na tydzień,
siły jednak wracały. Zaczął jeść prawie normalnie
i czuł się już prawie dobrze - gdyby nie ten szum
i dziwne wrażenie, że świat znajduje się za szklanymi
ścianami.
Wreszcie, gdy nad miastem zapadł jeden
z tych ciepłych, przepojonych wonną wilgocią wieczorów, postanowił wyjść. Sprawiło mu to sporo kłopotów, musiał mocno trzymać się poręczy, żeby nie
upaść na schodach, ale kiedy tylko wyszedł przed
dom, zanurzył się w falach wonnego powietrza,
słabość i wewnętrzne drżenie ustąpiły.
Spotkał ją prawie natychmiast, uszedłszy
zaledwie parę kroków. Miała błękitną suknię, długie
rękawiczki, zwiewny szal. Zatrzymało go fiołkowe
spojrzenie spod woalki.
- To znowu pan Władysław? Jakże mi miło,
przecież tak niedawno pana widziałam.
Słysząc ten głos, Władyś zadygotał na całym
ciele.
- Co za spotkanie. Rzeczywiście, nie przypuszczałem, że tak prędko panią zobaczę - recytował. - Jestem szczęśliwy z tego powodu - dodał
już naturalnie, nieśmiało.
- Właściwie powinniśmy mówić sobie "ty"
- wyszeptała, i gdyby nie woalka, ujrzałby z pewnością rumieniec na jej twarzy.
- Tak, tak, naturalnie... Nie chciałbym być
nietaktowny, ale proszę, wstąpmy do mnie. Mieszkam tu, zaraz.
- Dobrze - uśmiechnęła się kokieteryjnie.
-Jeśli pan Władysław tak mocno nalega... Ciemno na
tych schodach - mówiła, ujmując go za rękę i szła
obok pełna ciepła, ukojenia, niosąc zapach delikatny
i namiętny...
Wstydził się niesprzątanego, umeblowanego
byle jak mieszkania, lecz spostrzegł z ulgą, że ona
nie zwraca uwagi na bałagan i brud. Poprosił, żeby
usiadła, poszedł zaparzyć herbaty. W kuchni przygotowywał wszystko, trzęsąc się z emocji i pośpiechu. Zrzucił na podłogę torbę z cukrem, nie mógł
znaleźć dwóch jednakowych łyżeczek, wpadł we
wściekłość, kiedy narosły latami osad nie chciał zejść
ze ścianek imbryka.
W "Esplanadzie", tej restauracji w parku, angielski jazzband wygrywał drapieżne fokstroty. Były
wakacje. Władyś na dłużej zawitał do domu. Krwawe
światła, czerwone abażury i obicia nadawały sali
nastrój jaskini piekielnej. Jak w kalejdoskopie - kolorowe suknie, czarne ramy smokingów, Murzyn perkusista z jaskrawymi kółkami, wymalowanymi szminką
na policzkach.
- Chcę szampana, zmęczył mnie pan!
Pociągnęła go z tanecznego kręgu do stolika.
Tęgawy młodzieniec na ich widok podniósł się z kieliszkiem w dłoni i wykrzyknął na całą salę:
- Panie Władeczku kochany, jeszcze jednego
na drugą śliczną nóżkę i fruniemy do bajzlu, do Frau
Kapuściński na Podgórz!
- Mój braciszek już pijany. Jak zwykle. Bydlę!
Proszę mnie natychmiast odwieźć do domu - syknęła
ze złością.
Wsłuchani w stukot kopyt całowali się pod
budą dorożki, unoszącej ich przez bezludne ulice
naprzód, daleko, ku kresom czegoś, czego oboje nie
potrafili objąć.
- Zaraz, zaraz... Miałem tu gdzieś jeszcze
trochę koniaku, jakieś biszkopty...
Ustawił wreszcie naczynia na tacy i ostrożnie,
jakby w obawie, że spłoszy swojego gościa, wrócił
do pokoju.
Nie było nikogo.
Upuścił tacę z brzękiem tłuczonego szkła
i wybiegł na schody. Wyślizgane klamry, do których
w innych czasach dozorca mocował czerwony chodnik, połyskiwały w ciemności. Nikt nie zapalał
światła, nie słychać było niczyich kroków.
Świat zawirował. Władyś, zgarbiony, czepia-
jąc się ściany, ledwo dopełzł do fotela. Za oknem
nastała już noc, a stary Władyś, emerytowany docent, autor wielu poważnych rozpraw i kilku książek, w tym eseju o pojmowaniu szczęścia w epoce
klasycznej, ukrywszy twarz w dłoniach, zaniósł się
suchym, spazmatycznym szlochem.
- To wszystko nieprawda! - Powstał raptownie. - Nie mam halucynacji! Nie jestem wariatem!
Muszę to wyjaśnić, sam zgłoszę się do szpitala wariatów, jeżeli nie wyjaśnię!
Podbiegł do telefonu, żeby dzwonić na milicję. Nie. Wyśmieją! Wzruszył bezradnie ramionami
i wybiegł z domu, zostawiając uchylone drzwi.
Nie było jej nigdzie. Pomarańczowa poświata
latarń spływała na puste ulice. Ruszył przed siebie,
prawie biegł przez miasto z błyszczącym wzrokiem,
rozwianymi połami brązowej marynarki. Sam nie
wiedział, skąd bierze siły. Nieliczni przechodnie
przystawali na jego widok. "Esplanada!" - zaświtała
nagła myśl.
Park stał cichy, pogrążony w mroku. Szukał
długo, kluczył po skąpo oświetlonych alejkach, potykał się co chwila, grzązł w pulchnej ziemi, tratował
jakieś kwiaty. Nareszcie dostrzegł przed sobą niewyraźny masyw pawilonu. "To tu!" Teraz już widział dobrze. Obiegł budynek dookoła, znalazł wejście. Niczego nie mógł odczytać z przybitej obok
tabliczki, choć tliła się nad nią słaba żarówka. Szarpał i walił pięściami - drzwi nie ustępowały, były
zamknięte na wielką, zardzewiałą kłódkę. Przystawił więc do muru jakieś stare, pogięte wiadro, przy
okazji poranił ręce, chwycił za drucianą siatkę na
oknie i zajrzał. Wewnątrz było ciemno, zresztą brudna i popękana szyba i tak nie pozwoliłaby niczego
zobaczyć.
Zrezygnowany, powlókł się w głąb parku.
Przycupnął na najbliższej ławce, przylgnął policzkiem do olejno malowanej deski. Serce waliło tak
mocno, że czuł je w każdym zakątku ciała.
-Jakie to straszne, straszne... Miłość, starość,
pamięć. To ponad siły człowieka - powtarzał w kółko
i bezładnie.
Nie zdawał sobie sprawy, ile czasu tam przesiedział. Dopiero mocne szarpnięcie przywołało go
do świadomości. Otworzył oczy i spojrzał nieprzytomnie. Wyrosła nad nim - jakby skądś znajoma -
postać w ogromnym, czarnym berecie, zsuniętym
na prawe ucho. Obok, z pyskiem przy ziemi, kręcił
się ostrowłosy jamnik.
- Czy coś się stało? Czy pan źle się poczuł?
Władyś zmierzył natręta wzrokiem.
- Niech nie zawraca głowy. Niech idzie.
I niech nie będzie taki ciekawy, bo go ludzie zjedzą.
Wstał i skulony, zatopiony w sobie, powłócząc nogami, powędrował z powrotem w kierunku
domu.
Przed bramą kamienicy ktoś na niego czekał.
Poznał, uśmiechnął się. W ukośnej smudze światła
ujrzał chłopca w granatowym ubranku i białych
pończochach. Chłopiec włożył do ust dwa palce, nabrał powietrza, odczekał chwilę dla efektu i zagwizdał ostro i przeraźliwie. Potem zamachał ręką
w geście przywołania, odwrócił się i spojrzawszy
jeszcze raz na Władysia, pobiegł przed siebie w głąb
bramy, tupiąc głośno odświętnymi lakierowanymi
bucikami.
Władyś bez żadnego wahania, wyprostowany, uwolniony od wszystkiego, co przygniatało go
w ciągu ostatnich tygodni, minął wejście na schody
i poszedł za nim w ziejącą chłodem, wypełnioną
ciemnością czeluść.
Kamienica Denglera
Podwórko leżało na gruzach. Miało kształt
olbrzymiej zszywki do papieru, wciśniętej między
trzy ulice o imionach Krzywickiego, Koszutskiej i Stanisława Worcella, kojarzących się z poświęceniem
dla społeczeństwa i miłością do prostego człowieka. Wewnątrz zdziczałe drzewka owocowe, pryzmy
węgla przed kotłownią, rampa z pustymi skrzynkami
na zapleczu sklepu spożywczego, dalej nierówne
piaszczyste boisko. Kurczak, Czerwonka i Zielonka,
Tudek, Korniszon, Adźka, Stachu - wszyscy mieszkaliśmy w blokach, które postawiono na miejscu innych
budynków, zniszczonych podczas wojny. Nawet wtedy, w latach sześćdziesiątych, nikt już nie wiedział,
jak te domy wyglądały ani kim byli ich mieszkańcy.
Spirala czasu została gwałtownie zerwana, ktoś pozornie wszechmocny usiłował po partacku doszwejsować do niej kolejną, zupełnie niepasującą część.
Nikt spośród nas ani spośród dorosłych,
spędzających połowę dnia w biurach, a drugą przed
sinymi ekranami .Aladynów" i "Korali", nie przejmował się specjalnie tamtym zapomnianym, spalonym
życiem. Mieliśmy swoje. Wlokło się tak monotonnie
i powoli, że trudno było uwierzyć nawet w koniec
świata, przerażająco opisywany przez księdza Kwinterę na religii w podziemiach kościoła Świętego Józefa. Ciemnymi porankami pędziliśmy, każdy z żołądkiem pod gardłem, do pobliskich podstawówek,
gdzie czekali już nadęci i złośliwi nauczyciele; Tudek
do jedenastki, Stachu do jedynki, ja do trzynastki
przy Puszkina. Latem ganialiśmy na rowerach, kąpaliśmy się w Jeziorze Kortowskim, urządzaliśmy wojny, inspirowane telewizyjnymi serialami typu Podziemny front albo, poobijani kijami w walce wręcz,
z gardłami zdartymi od naśladowania pepesz
i schmeisserów, organizowaliśmy "wykopaliska".
Wykopaliska - to był dopiero prawdziwy
smak przygody. Wystarczyło pójść na niewielki stromy stok za garażami, półcegłówką wbić w ziemię
kawałek zaostrzonej deski, zaprzeć się i odwalić tłuste bryły gliny. Zaraz można było znaleźć zwęglone
strzępy książek drukowanych gotykiem, złamaną
łyżkę, szpulkę z pierścionkiem zbutwiałych nici, porcelitowe zamknięcia butelek z resztkami drutu i nazwą nieistniejącego browaru "Waldschlósschen".
Zygi wykopał półmisek ozdobiony rysunkiem żaglowca, Adźka aparat fotograficzny bez obiektywu,
prawdziwą, chromowaną "Leicę", ja - kilka zaśniedziałych monet jednomarkowych. Zazdrość wszystkich wzbudzał jednak Tudek, który wśród nadpalonych szpargałów, kabli, śmieci wygrzebał puzderko,
podobne do papierośnicy, z harmonijką upozowanych zdjęć nagiej kobiety, dumnie demonstrującej
biust, nalane uda i monumentalne pośladki. Bardzo
pilnował swojego skarbu, pokazywał go niechętnie,
bał się zabrać do domu, aż wreszcie ktoś i tak ukradł
mu to wstydliwe i podniecające cudeńko ze skrytki
w piwnicy.
Byliśmy wtedy pewni, że przeszłość leży po
prostu pod stopami, że trzeba tylko przyłożyć oko
do dziury wygrzebanej w ziemi, aby dostrzec ją
w ciemności lub chociaż uchwycić jej woń - woń
wilgotnego piachu, rozbitych cegieł, soków z poprzecinanych korzeni.
Innym rozpoznanym znakiem przeszłości,
skierowanym w przeciwną stronę, bo do nieba, była
kamienica Denglera. Nietknięta przez wojnę, zamykała podwórko od ulicy Krzywickiego. Patrzyłem
na nią codziennie przez okno. Wśród bezbarwnej,
pudełkowatej architektury wyglądała jak baśniowy
zamek przeniesiony w krainę wiecznych lodów - ze
swoimi wysokimi kominami, czerwonym ostrym dachem, facjatami, półokrągłymi balkonami, z otaczającym maleńki dziedziniec ceglanym murem, znad
którego wystawały czubki jabłonek. Ponieważ nie
doprowadzono tam centralnego ogrzewania, każdego zimowego wieczoru z kominów biły słupy dymu,
równe albo przygniatane podmuchami wiatru, i wtedy wydawało mi się, że kamienica jest transatlantykiem, uporczywie prującym fale niewidzialnego oceanu i zmierzającym w sobie tylko wiadomym, tajemnym kierunku i celu. Biała tabliczka przy wejściu
informowała: .Joachim Dengler - lekarz dentysta".
To samo nazwisko widniało nad numerem.
Mieliśmy po kilkanaście lat, kończyliśmy
szkołę podstawową i każdy już doskonale znał realia
gomułkowskiego socjalizmu. Dlatego dziwiliśmy się.
"Prywatna czynszówka tutaj, u nas? Jak to w ogóle
możliwe?" - kręcił głową Stachu, syn sędziego.
"Szwab i ma trzypiętrową kamienicę w środku polskiego miasta? Po tym, co nam zrobili? Czytałeś Dymy
nad Birkenau?" - pienił się oburzony Platfus, syn kombatanta AK. Staremu dopiero co pozwolono wstąpić
do ZBOWiD-u, łaził z odznaką w klapie i głośno rozpowiadał o swojej partyzanckiej epopei, z wyjątkiem
służby u "Łupaszki", rzecz jasna.
Właściciel był wykwintnym mężczyzną po
pięćdziesiątce, dobrze ubranym, zwracającym uwagę
okularami w cienkiej, złotej oprawie, bo nikt wtedy
takich nie nosił. Mieszkał tylko z matką staruszką.
Zajmowali we dwoje duży, wielopokojowy lokal na
parterze, piętra wynajmowali. Spotykałem go najczęściej na rogu Koszutskiej, koło kolektury totolotka albo na przejściu przez wysadzaną kasztanami
wysepkę, gdzie w pogodne dni wysiadywali kolejarze emeryci. Z przyzwyczajenia chyba przystawał
zawsze przed poniemieckim słupem ogłoszeniowym, jedynym w okolicy, prócz jego domu, reliktem
dawnych czasów, i w skupieniu, kolejno zgłębiał
treść afiszy; nieważne, czy dotyczyły poboru do
wojska, zawodów motocrossowych czy przeglądu
filmów radzieckich. Ruchy miał miękkie i powolne,
na zwykłe "dzień dobry" odpowiadał z namysłem,
nie wymawiając "ń" i twardo akcentując srebrzyste
"r". Pochylał przy tym głowę ukośnie, w szczególny
sposób, jakby wyrażając głęboki, zbyt głęboki szacunek, ale jednocześnie przenikliwie studiując fizjonomię każdego pozdrawiającego.
Stara Denglerowa, niska i korpulentna, nosiła
kapelusiki z piórkiem, spod których wystawały krótko obcięte, siwe włosy. Przez ćwierć wieku nie nauczyła się ani słowa po polsku. W piekarni "Sezam"
Trochimiuka po drugiej stronie ulicy, w mięsnym,
w spożywczym samie zachowywała się jak zagraniczna turystka - długo i cierpliwie tłumaczyła na migi,
o co jej chodzi, kazała sprzedawczyni wypisywać
cenę na papierku, potem, mamrocąc z dezaprobatą,
mozolnie odliczała złotówki z wielkiej portmonetki.
Popołudniami spacerowali oboje w dół Krzywickiego i z powrotem. Z daleka wyglądali jak Flip
i Flap. Matce zbierało się wtedy na żarty. Niezgrabnie
wybiegała parę kroków naprzód, chowała się za młodziutką, dopiero co zasadzoną topolą, jeszcze przywiązaną do słupka. Syn udawał, że nie widzi, a gdy się
zbliżył, wystawiała siwą głowę i znienacka wołała
piskliwie: "Achim! Kuku!"
Dwa, trzy razy do roku Dengler otwierał od
środka podwójne drzwi w murze i z garażu, terkocąc
metalicznie, wysuwał się biało-błękitny, wymuskany
moskwicz o masce podobnej do uśmiechniętego konia. Czasem, posapując, obydwoje upychali w bagażniku jakieś pudła albo ogromne skórzane walizy,
jakby wybierali się na długi urlop, a potem, smrodząc
spalinami, odjeżdżali przez podwórko nie wiadomo
dokąd. Wracali jednak zawsze tego samego dnia.
Mało kto zauważał te rzadkie eskapady. Zegary pracowały bez wytchnienia, wszechobecna, szara
zwyczajność trzymała wszystkich blisko ziemi.
W czasie wakacji siadaliśmy wieczorami na
murku przy kotłowni. Przyszedł czas, kiedy nasze
zwykłe zabawy zaczynały już nas nudzić. Cicho kiełkowały mgliste tęsknoty do dziewczyn, niejasne
przeczucia, że istnieją rzeczy bez porównania wspanialsze niż wykopaliska i walki na drewniane karabiny. Baliśmy się jeszcze gadać o tym ze sobą i na razie
zajmowały nas obserwacje pijaków przemierzających szlak między barem "Zatorze", przez mieszkańców dzielnicy zwanym "Trupem", a barem "Popularnym", nazywanym z kolei "Zgodą", lokalami położonymi po obu końcach ulicy Worcella. Ówczesny pijak
również bardzo różnił się od dzisiejszego napakowanego szczyla, po czterech strongach gotowego skasować wszystko, co się nawinie pod łapy, czy menela-dresiarza, ciągnącego od rana do nocy jabole przy
sklepie i wywrzaskującego socjalne pretensje do
Pana Boga, że inni mają, a on nie. Byli to potępieńcy
o fioletowych gębach, w wytartych marynarkach,
brudnych prochowcach i beretach naciągniętych na
czoło. Nieprzytomni od kartoflanej berbeluchy
z czerwoną kartką, popychanej skwaśniałym piwem,
pełzli do przodu na oślep, czepiając się siatkowego
ogrodzenia magazynów kolejowych albo po prostu,
z obrzyganymi nogawkami, zasypiali koło śmietnika.
Kiedyś dwóch takich, wędrujących przy siatce
z przeciwnych stron, wlazło na siebie, o mało nie rozbijając sobie łbów. Może żaden nie chciał ustąpić,
może jeden rozpoznał nagle w drugim śmiertelnego
wroga -w każdym razie zaczęli się bić. Pięści, młócące jak cepy widziane na zwolnionym filmie, waliły
w pustkę, bezwładne nogi traciły grunt. Nie mogli na
siebie trafić, przewracali się i podnosili, wypluwając
piasek. Nie mieli też chyba dość energii, żeby rzucać
bluzgami, więc wszystkie ciosy, pady i uniki rozgrywały się w kompletnej ciszy, tylko druciana siatka
czasem zajęczała pod chybionym uderzeniem.
Wreszcie większy złapał trochę równowagi, pogardliwie zmierzył wzrokiem przeciwnika, gramolącego
się akurat z czworaków, wysoko podniósł głowę,
schwycił w dwa palce nasadę nosa, przechylił się najpierw do przodu, potem do tyłu i celując w ten sposób - smarknął potężnie. Szarozielony kleisty szrapnel rozprysnął się na waciaku wroga; ten spojrzał
po sobie ogłupiały i widać w jednej chwili uznał, że
został zwyciężony, bo obydwaj nagle zaprzestali
gwałtownych ruchów, minęli się bez słowa i każdy
poczłapał w swoją stronę, nadal kurczowo łapiąc
się siatki.
Opowiadaliśmy też sobie kawały polityczne.
Cały naród sobie opowiadał, nadrabiając minami. Od
Zielonki, wnuka ważnego sekretarza Komitetu Wojewódzkiego PZPR, usłyszałem najkrótszy i najbardziej
surrealistyczny dowcip tamtej epoki. Zielonka, który
nie wiedzieć czemu mieszkał u dziadków, a z rodzicami spotykał się jedynie w święta, podsłuchał go,
gdy do dziadka przyszli na imieniny kumple z pracy
i rozkręcili się przy wódce: "Do sklepu mięsnego
wchodzi klient. W sklepie, jak to w tamtych czasach,
nie ma zupełnie nic, tylko wiszą obok siebie dwie
wielkie łyse głowy.
- Którego panu podać? - pyta ekspedientka.
- Tego z prawej - pada odpowiedź".
Poziom abstrakcji przygniótł nas całkowicie.
Niczego nie rozumieliśmy. Speszony Zielonka przysięgał jednak, że starzy towarzysze, sekretarze Kopydlak, Duchota i Ogaruk, przez dobrą godzinę ryczeli ze śmiechu i trzymali się za brzuchy, a później
powtarzali sobie jeszcze kawał po każdym kieliszku,
również o mało nie spadając z krzeseł.
Denglerowie żyli obok nas, ale o ich istnieniu
przypominaliśmy sobie dopiero w chwilach najczarniejszej nudy albo z jakiegoś przypadku. Przechodząc kiedyś wąskim chodnikiem przed frontem
kamienicy, zobaczyłem Denglerową myjącą okna.
Wszystkie trzy były pootwierane na oścież, może
pierwszy raz od wojny. Denglerową, w fartuchu,
okręcona chustką, stała na stołku, szorowała ramy
pokryte złuszczoną białą farbą i przecierała siluksem
żółte i niebieskie szybki, zdobiące okna od dołu, tuż
nad parapetem. Nie wypadało mi się zatrzymywać,
grzecznie powiedziałem: "Dzień dobry!", podskoczy-
łem i bezczelnie zajrzałem do środka.
To było spojrzenie przez bramę Tajemniczego Ogrodu. Pokoje zalegała skłębiona masa amarantów, brązów, ciemnych zieleni, złoconych kreskami
słońca, wpadającego gdzieś od strony podwórka.
Kolorowe plamy osiadały na czarnych rzeźbionych
szafach, sięgających sufitu, zaświeciło szkło wielkiej
biblioteki, a za szkłem grzbiety luksusowych wydań.
Barwny mrok skupiał się w zarysy klubowych foteli,
w sylwetki lamp o miękkich abażurach, jego ulotną
konsystencję przenikały kształty ram obrazów, pokrywających całe ściany, o nieczytelnej z daleka treści.
Wtedy przecież nie było, wtedy nie mogło
być takich wnętrz! Niedościgniony szczyt marzeń
to dekoracje kryminałów z telewizyjnej "Kobry",
markujące living-roomy w willach amerykańskich
bogaczy, a rzeczywistość - to półkotapczany
i meblościanki z płyty paździerzowej, cudem upolowane w sklepie, albo bezstylowe graty z lat pięćdziesiątych.
Późnym wieczorem przyszedłem ze Stachem.
Okna już oczywiście zamknięto; mało tego, od wewnątrz przysłaniały je rolety, nieprzepuszczając ani
kosmyka światła - takie same, albo nawet te same,
których szczelność urzędowo sprawdzał gruby
Wachmeister w czasie przeciwlotniczego zaciemnienia. Pierwsza żelazna kurtyna rozdzielająca światy.
Nasza pierwsza w życiu granica nie do przebycia.
Zaczęliśmy szukać sposobu, podjudzać się wzajemnie, wymyślać niestworzone preteksty. Odsłonięcie
choćby rąbka nieznanego stało się sprawą nie tylko
marzeń, ale i ambicji. Przychodziliśmy więc co wieczór, ostrożnie przemykaliśmy kilka razy pod oknami, próbowaliśmy zaglądać, patrząc pod różnymi
kątami i z różnych punktów. Zupełnie bez skutku.
Rolety przylegały bardzo dokładnie, nie mogło być
mowy o zobaczeniu czegokolwiek.
Z bezsilności postanowiliśmy spenetrować
chociaż klatkę schodową.
Kamienica Denglera pochodziła sprzed
pierwszej wojny, była zwykłym domem czynszowym,
jakich budowano tysiące, z wygodnymi w miarę
i przytulnymi mieszkaniami dla mniej zamożnych.
Nie posiadała windy, schodów kuchennych, dźwigu
towarowego. Jej główne i jedyne schody, szerokie,
ile trzeba, to znaczy - aby wnieść kołyskę albo wynieść trumnę, skrzypiały pod nogami. Deski wyślizgały się i wyokrągliły, łatwo było z nich zlecieć. Teraz
niczego tu nie remontowano, na drzwiach i lamperiach przez dziesięciolecia była ta sama popielata farba, coraz ciemniejsza od kurzu; nikt też nie usunął
śmiesznych kręconych dzwonków, wydających odgłos podobny do dzwonka od roweru, ani skrzynek
na listy z napisem "Briefe". Pachniało wilgocią, pastą
do podłogi, smażonym mięsem.
Drzwi Denglerów nie różniły się od innych,
poza tym, że widniała na nich mosiężna wizytówka
z nazwiskiem grawerowanym gotyckimi literami.
Stając na półpiętrze, rozpaczliwie staraliśmy się
zajrzeć przez oszklone okienka nad górą framugi.
Denglerowie nigdy jednak nie zapalali światła
w przedpokoju i widzieliśmy tylko nieprzenikniony
mrok.
Naszą ciekawość rozpalały też drzwi do piwnicy. Obite blachą, zaopatrzone w dwa zamki patentowe. Niestety - nie do sforsowania. Jakiekolwiek
dłuższe majstrowanie przy nich zaraz zwróciłoby
uwagę, a pomysł Stacha wślizgnięcia się za mieszkańcem idącym po kartofle był kompletnie nierealny.
Mimo to podkradaliśmy się kilka razy i nasłuchując
z przerażeniem, próbowaliśmy spoconymi rękami
wszystkich kluczy, jakie tylko udało nam się zdobyć.
Żaden nie pasował, nie chciał nawet wejść. Zamki
były stare, nietypowe, pewnie poniemieckie.
Strychu nie zdążyliśmy też zbadać. Ludzie nie
bali się jeszcze innych ludzi, a zwłaszcza małolatów
z podstawówki, i niejaka pani Cieniewska, słysząc
skrzypienie schodów i podejrzane szepty na trzecim
piętrze, interweniowała natychmiast: "Czego tu!?
Wynocha, bo pójdę do matki! Na milicję podam,
że pościel kradniecie!" Poniżeni, zdekonspirowani
- musieliśmy wiać z łomotem i trzaskiem poręczy.
Utwierdzaliśmy siebie wzajemnie, że nie możemy - ot, tak sobie - zapomnieć o Denglerach jak
o kolejnej podwórkowej modzie, kiedy się sprzykrzy,
jak o łażeniu po dachach, grze w noże czy walkach
na niedojrzałe malinówki. Żeby utrzymać Stacha
w podnieceniu i nerwowym napięciu, zmyśliłem
następującą historię.
Otóż mojego ojca odwiedził kolega, nazywany przez niego po cichu Warchlakiem, kapitan milicji.
Naprawdę przychodził dość często. Palili papierosy
w dużym pokoju, rozmawiali. Warchlak - tak mówiłem - ni stąd, ni zowąd przypomniał sobie sprawę
sprzed piętnastu lat. Otóż pewien kapuś, inwalida
spędzający całe dnie na balkonie i o wszystkim, co
widział, donoszący dzielnicowemu, zaczął nagle
informować o obcych ludziach, którzy wchodzili do
kamienicy Denglera i już jej nie opuszczali, nie pojawiali się później ani razu, jakby znikali na zawsze.
Dzielnicowy zlekceważył te meldunki, więc kapuś,
uważający się za asa kontrwywiadu w służbie ludu
pracującego, postanowił przesyłać raporty na piśmie
prosto do Komendy Wojewódzkiej. Były w nich daty,
godziny, nawet rysopisy. Ludzie mieli przychodzić
o różnych porach, niektórzy wcześnie rano, wymięci
jak po długiej podróży, inni w południe, upewniając
się co do numeru domu, jeszcze inni szybko, ukradkiem, po ciemku. Jakiś naczelnik uznał, że może nie
są to rojenia wariata, i postanowił całą rzecz sprawdzić. Przeszukano piwnice, do mieszkań wysłano tajniaków jako komisję techniczną. Nie stwierdzono
niczego podejrzanego, ale coś tam mówiło się w komendzie o dziwnie nieregularnym układzie ścian
nośnych, o usytuowaniu, nie wiadomo po co, studzienki kanalizacyjnej w piwnicy, o śladach nietypowych przyłączeń elektrycznych. Najosobliwsze w tej
sprawie było jednak jej nagłe i tajemnicze zakończenie. Bardzo prędko, jak gdyby ktoś na górze mocno
się czegoś przestraszył, nadszedł z ministerstwa
niezwykle ostro sformułowany rozkaz, określający
zaangażowanie organów ścigania jako "kompromitację, przejaw głupoty i nieodpowiedzialności", nakazujący natychmiastowe przerwanie wszelkich działań i odesłanie wszelkich istniejących materiałów
do centralnego archiwum z klauzulą "tajne".
Stachu zrewanżował mi się krótszą opowieścią, ale stworzoną niewątpliwie w podobnym celu.
Otóż pewnego razu odprowadzali ze starszym bratem ciocię Lucie na nocny pociąg do Karpacza. Kiedy
wracali, było już dobrze po pierwszej. Pusto, uśpione
bloki, słaba poświata jarzeniówek, tylko na rogu
Koszutskiej i Worcella czerwony napis "SAM", jedyny
neon w mieście, płonął jak planeta Wenus. Zobaczyli
nagle, że Dengler wychodzi z domu w towarzystwie
postawnej, jasnowłosej kobiety. Idą szybko lewą
stroną Krzywickiego, obok siebie, bez zażyłości, rozmawiają głośno, urywanymi zdaniami. Stachu postanowił ich śledzić; pojęcia nie miałem, dlaczego zgodził się na to Janusz, wówczas rozsądny maturzysta,
laureat olimpiady matematycznej. Za ulicą Orzeszkowej para skręciła w ciemne podwórka kolejowych domów. Trzeba było iść za nimi ostrożnie, dwie sylwetki
rozmazywały się w mroku. Kluczyli. Jakiś budynek
gospodarczy, smród kurnika, stos porąbanych na
opał podkładów, za którymi można było przycupnąć.
W smudze księżycowego światła zamajaczył dach samochodu, zwykłej warszawy, wciśniętej tyłem między trzepak i przepełnione pojemniki na śmieci, tak
jakby ktoś chciał ją w ten sposób zasłonić. Dengler
i towarzyszka stanęli obok, dopiero teraz Stachu
usłyszał, że mówili... po francusku. Francuski w nocy,
na Zatorzu, wraz z zapachami sieczki dla królików
i kurzego gówna! Płomień zapalniczki na chwilę
rozjaśnił twarze. Kobieta była ładna, choć niemłoda.
Pożegnali się krótko, jak dwaj mężczyźni, ale Dengler
z wahaniem wyciągnął rękę jeszcze raz, czule odgarnął jej włosy ze skroni, a potem odwrócił się bez
słowa i znikł. Znalazła w torebce kluczyki, usiadła
za kierownicą. Odjechała, zgrabnie przeciskając się
wśród budek, składzików i zagród dla kur. Samochód
miał szczecińską rejestrację, Stachu ponoć nawet
zapamiętał numer.
Przysięgliśmy, że zbierzemy wszystkie siły,
jakie są w naszej mocy, że wykorzystamy wszystkie
możliwości.
Odnowiłem zatem znajomość z niejakim
Bobkiem, który mieszkał akurat naprzeciw kamienicy
Denglera. Rodzice Bobka pracowali na zmiany, tak
więc w niektóre wieczory można było obserwować
zasłonięte okna od góry, z wysokości pierwszego
piętra. Stachu wtajemniczył też swojego przyjaciela,
Kurczaka. Kurczak wyniósł z domu lunetkę snajperską, pochodzącą od niemieckiego karabinu, używaną
przez jego ojca, dyrektora Motozbytu, na polowaniach.
Już pierwsza próba roznieciła ziarnka nadziei. Rolety wcale nie były takie szczelne, jak się
wydawało z dołu. Sztywny papier zdążył się wystrzępić, a w największym oknie, u góry, z radością zobaczyliśmy piękną, złocistą szparę. Nie mogliśmy jednak zajrzeć od razu. Dopiero z łazienki, gdy stanęło
się na wannie i trzymając jedną ręką rurę gazowego
piecyka, wysunęło lunetkę przez wąskie okienko,
można było nareszcie zobaczyć skrawek wnętrza
mieszkania Denglerów.
Szpara miała niewielką szerokość, odsłaniała
jedynie pasek oświetlonego pokoju i część dalszego,
amfiladowego pomieszczenia, gdzie świeciła tylko
stojąca lampa. Od brązowych tapet wyraźnie odcinała się góra kredensu z widocznym kawałkiem rżniętej we wzorek szyby. Blask lampy padał na krzesło
z poręczami i wysokim oparciem. Początkowo wydawało się nam, że w mieszkaniu nie ma żywego ducha.
W polu naszego widzenia, za podziałką i krzyżykiem, oznaczającym cel, nie zauważyliśmy żadnego
ruchu, nikt nie przechodził, nic nie zmieniło poło-
żenia.
Dopiero za trzecim czy czwartym razem Bobek, który mógł obserwować także nocą, namierzył
Denglerową.
Wyrywaliśmy się wieczorami pod pretekstem
seansów w kinie letnim, gdzie po zmroku grano na
przemian Fantomasa i komedię Rzeczpospolita babska.
Patrzyliśmy uważnie, kilkakrotnie podając sobie lunetę i ustępując miejsca przy oknie łazienki. W seledynowym świetle, prószącym z wielkiego, nisko zawieszonego abażuru, nieruchomy profil Denglerowej rysował się wyraziście i ostro, jak na reszce monety albo okładce staroświeckiej książki. Prosty nos,
wydatny podbródek, sczesane do tyłu, rzadkie włosy.
Sytuacja powtarzała się każdego dnia. Przed
dziewiątą Denglerowa wpływała bezszelestnie
w krąg lampy, siadała na krześle i trwała tak bez ruchu przez długie godziny. Nie mogła oglądać telewizji, bo w mieszkaniu nie było telewizora - stwierdziliśmy brak anteny; niczego też nie czytała. Wyglądało
na to, że spod przymkniętych powiek wpatruje się
w gobelin pokrywający ścianę. Może słuchała muzyki? Palce, wystające z rękawa wzorzystego szlafroka,
drgały lekko, jakby wystukując o poręcz jakiś rytm.
Zawsze około wpół do drugiej światło gasło, co
Bobek ustalił dokładnie, mówiąc matce, że ma rozwolnienie i musi wstawać w nocy do ubikacji.
Przez następny tydzień albo dwa nie ujrzeliśmy już niczego więcej. Nieznane zaczęło więc irytować i niecierpliwić. Doszliśmy do pewnego punktu, a dalej -jakby ktoś postawił zaporę, o którą można tylko tłuc głową. Na dodatek Stachu pokłócił się
z Bobkiem, Kurczakowi ojciec zerżnął tyłek za wynoszenie lunetki, a mnie matka zakazała wychodzenia
wieczorem, ponieważ notorycznie wracałem zbyt
późno. Mimo wszystko po dłuższym czasie udało
nam się jakoś powtórzyć obserwacje. Zobaczyliśmy
znowu to samo - lampę, zastygły profil Denglerowej
i rękę na poręczy z wypolerowanego drewna. Tragedia! Tyle kombinowania, strachu, tyle bieganiny
na nic! Była to z pewnością pierwsza gorycz upokorzenia i bezradności. Nikt jednak nie śmiał głośno
powiedzieć o porażce, udawaliśmy, że wciągają nas
inne sprawy na podwórku i obok.
Podwórko żyło akurat mrożącymi krew opowieściami o "Urzynaczu". "Urzynacz" krążył jakoby
po okolicy, zwabiał małych chłopaczków do piwnic
albo ciemnych zakamarków i obcinał im siusiaki
ogrodniczym sekatorem. Podobno niedawno umarł
od tego jakiś przedszkolak z Jagiellońskiej, a inny,
z Kasprowicza, walczy ze śmiercią w Poliklinice.
Milicja niczego nie nagłaśnia, bo nie chce spłoszyć
zwyrodnialca.
Niektórzy zaklinali się, że widzieli go na własne oczy, miał nosić czarny płaszcz esesmański i buty
oficerki, atakując, naciągał maskę gazową. Mały Ku-
gel z przyległego "drugiego" podwórka, przeciwnie
twierdził, że "Urzynacz" w ogóle nie jest groźny.
"Nic mi nie zrobił. Dał dropsa, to mu pokazałem"
-wzruszał ramionami.
Dorośli, słysząc te historie, parskali śmiechem, więc my także uznaliśmy je za kolejny wytwór
gówniarskiej fantazji. Jednak któregoś dnia, siedząc
pod zdziczałą śliwką i grając w makao, zauważyliśmy
nieznajomego liszajowatego typa. Był w furażerce,
ciemnych okularach i popelinowym wdzianku; nerwowo biegając na krótkich, krzywych nóżkach, zaglądał do klatek schodowych. Znikał tam i wynurzał
się z powrotem, odhaczał coś i skreślał w notesie. Po
chwili stał już wśród gromady dzieciaków bawiących
się koło rampy sklepowej, zaraz też zobaczyliśmy, że
prowadzi trzech wystraszonych chłopców za garaże.
Gęsiego, przed sobą -jak konwój więzienny.
Korniszon zgarnął karty, rzuciliśmy się przez
krzaki na przełaj.
"Urzynacz" - bo to musiał być on - ustawił
swoje ofiary w szeregu i kucnął przed nimi. Skru-
pulatnie zanotował nazwiska, wypytywał, czy umieją
Ojcze nasz i Zdrowaś Mario, kim są rodzice, czy do
domu przychodzi dużo listów, czy znaczki są ładne.
Potem kazał ściągać majtki, a jednemu chłopaczkowi, który nie chciał, ściągnął sam. Dokładnie oglądał siusiaka po siusiaku i starannie opisywał, filozoficznie ogryzając długopis. Wreszcie zamknął notes,
raptownym, zdecydowanym ruchem sięgnął do
zniszczonej teczki.
Wstrzymaliśmy oddech.
Ale on zapytał tylko: "Miętowe czy owocowe?"
Wycofaliśmy się na czworakach. Tuż obok był
warsztat, w którym jak co dzień spało dwóch robotników administracji domów, znanych nam jako
Klemens i Leon. "Proszę pana, tam jest ten bandyta,
co obcina kutasy!" - wrzasnął Korniszon.
Słoniowaty, tłusty Leon ocknął się pierwszy
i wyjrzał nieprzytomnie. "Urzynacz" już uciekał, ale
na nieszczęście dla siebie potknął się o grudę gliny.
Leon złapał krótką piłkę do drewna i z okrzykiem:
"Poczekaj, gnoju, zara ja ci przyrżnę kindybała!", pognał za nim. Łapskiem wielkim jak łycha koparki złapał go za kołnierz, piłką dźgnął w plecy jak rewolwerem i wepchnął do pakamery z wapnem. Zygi niósł
z tyłu dowód rzeczowy - teczkę pełną dropsów.
Zajechał radiowóz. "Urzynacz" wyrywał się
milicjantom, jęcząc w kółko: "Towarzysze, na litość
boską, to prowokacja! Prowokacja, nie rozumiecie?
Dajcie mi na telefon towarzysza Łopucha! Ostrzegam! Bo jak nie, to towarzysz Łopuch sam zadzwoni!"
Lokalny "Głos" nie poświęcił tak spektakularnemu aresztowaniu nawet wzmianki, nikt nie słyszał
też o żadnym procesie zboczeńca. Dopiero długo potem z podsłuchanej rozmowy ojca z jego przyjacielem Warchlakiem dowiedziałem się, że zatrzymano
esbeka, przymusowo wypchniętego na rentę zdrowotną. Nie działał na tle seksualnym, lecz, powiedzmy, głęboko ideowym, zgodnie z duchem epoki -
układał listę utajonych Żydów. Miało to być dzieło
jego życia, które przywróciłoby go do służby, zapewniło awans i Krzyż Kawalerski. Podwórkowy proceder
z małymi chłopcami traktował jako czynność operacyjną według własnego, oryginalnego pomysłu,
planował objąć nią całe miasto.
Krótkie epizody szybko jednak rozmywały się
w pamięci, a nas na powrót zaczynało zżerać uczucie
bezsilności. Czarne rolety nadal opuszczano wczesnym wieczorem, nuda paliła jak gorączka. Nie pomagały rowerowe rajdy przez Kossaka, rondo koło kościoła, Gagarina w dół aż do wilgotnego lasu tuż
za granicą miasta i kręcenie się po dobrze znanych
ścieżkach wokół stadionu leśnego. Nie uspokajało
smętne pływanie od boi do boi na pełnym ludzi kąpielisku Kortowa, zaraz obok parku, o którym wtedy
nie wiedzieliśmy, że jeszcze niedawno był cmentarzem, na którym chowano umysłowo chorych.
Coraz częściej łakomie patrzyliśmy na mur
oddzielający tyły kamienicy Denglera od reszty
podwórka. Jego pokonanie wydawało się jedynym
w tej sytuacji, choć niezwykle trudnym wyjściem.
Na pierwszy rzut oka przerażał. Miał przynajmniej
ze trzy metry wysokości, pokrywał go stary, ale gładki tynk koloru brudnego piasku, nie dający żadnej
możliwości zaczepienia dla rąk czy oparcia stopy. Na
szczycie sterczały dodatkowo pręty z rozciągniętym
kolczastym drutem, a za nimi kłębiły się zakurzone
od upału korony jabłonek, sięgające okien pierwszego piętra. Tak zwani "starsi chłopacy", znaczący swoją obecność na podwórku brzękiem butelek po zmroku i chichotami jurnej Stefki przy kości, kiedyś podobno umieli pokonywać ten "Wał Zygfryda". Ściągali
żelastwo z placu zabaw, huśtawki, kołyski, układali
z tego piramidę, po niej włazili na mur, rwali jabłka,
ile kto zdążył, i zwiewali, każdy w swoją stronę,
ścigani niemieckim jazgotem Denglerowej.
Tę metodę musieliśmy, rzecz jasna, odrzucić,
chociaż nie potrafiliśmy wymyślić lepszej. Zwróciłaby na nas uwagę, skompromitowała, uniemożliwiła
dalsze działania. Dreptaliśmy w miejscu. Całkowicie
nierealny okazał się projekt zbudowania długiego
peryskopu, jeszcze gorzej było z pomysłem użycia
kotwicy i liny - nikt ze znajomych nie dysponował
takim sprzętem.
Jak zwykle jednak, dopomógł zbieg okoliczności.
Wracając któregoś razu z Kortowa, zobaczyliśmy wznoszący się pod samym murem druciany
boks, rodzaj obszernej klatki z żelaznymi ramami,
w której ustawiono jakieś beczki i kanistry. To pralnia
chemiczna zafundowała sobie prowizoryczny magazynek odczynników. Istniał potem jeszcze długo,
nasi młodsi następcy kradli stamtąd tri do wąchania.
Wszystkie przeszkody znikły więc jak nożem uciął,
teraz wystarczyło już tylko wdrapać się po siatce
i można było swobodnie obserwować drugą stronę.
Akcja musiałaby rozgrywać się jednak na oczach
całego podwórka. Ale i tu los nam sprzyjał.
Parę dni później Stachu przyleciał do mnie
spocony z podniecenia. Pod blokami zaparkował,
ledwo się mieszcząc w podwórzu, potężny leyland-
-chłodnia Centrali Rybnej i przysłonił srebrną naczepą cały boks wraz z dużym fragmentem muru.
Nowa, napięta siatka chrzęściła, gdy wsuwaliśmy czubki nóg w jej oka. Właziliśmy ostrożnie;
chociaż niewidoczni, nie chcieliśmy robić hałasu.
Tynk był nagrzany, z bliska - pocięty pajęczyną
pęknięć i szczelinami od deszczów i mrozu. Odwróciłem się, mogłem już chwycić krawędź muru, całą
zafajdaną zeschniętym ptasim łajnem. Przez chwilę
wisiałem w powietrzu, potem podciągnąłem nogi
i wygodnie ulokowałem tyłek na belce zamykającej
klatkę z góry. Stachu zrobił to samo. Powoli, wysuwając głowy, jakby bojąc się, że ktoś będzie do nas
strzelał, wyjrzeliśmy za mur.
Patrzyliśmy przez liście jabłonek. Pierwsze
wrażenie, zawsze, kiedy je później wspominałem,
kojarzyło mi się z otwieraniem bombonierki albo
pięknie zapakowanego prezentu.
Całą trójkątną powierzchnię dziedzińca porastała równo przystrzyżona trawa, kłująca w oczy
nienaturalną zielonością. Wewnętrzna strona muru,
ściana garażu i fasada kamienicy aż po gzymsy okien
na parterze miały śnieżnobiałą elewację, dopiero
gdzieś w koronach drzew ustępującą miejsca znajomej, widocznej dla wszystkich, ziemistej barwie
wyższych pięter. Biel wyostrzała kontury, stwarzała
poczucie sterylności, sprawiała, że cały ten widok
wydawał się śliski i połyskliwy; nawet festony różowych petunii, spływające z porozwieszanych wszędzie kwietników, wyglądały jak świeżo umyte wodą
z mydłem.
Wzrokiem wskazaliśmy sobie Denglera. Siedział pod baldachimem z frędzlami na bujanej kanapie ogrodowej, jaką wtedy można było u nas zobaczyć tylko w kinie. Z otwartego okna sączyła się
cichutko muzyka, chyba walce Straussa. Dengler
dopalał cygaro, które zaraz zdusił w kwadratowej
popielnicy, i z wymyślnego urządzenia, stojącego na
stoliku obok, nalał sobie kawy. Poczuliśmy jej mocny
zapach. Patrzył przed siebie, na ściany, trawę i sześć
pni jabłonek, popijał małymi łykami z filiżanki zdobionej niebieskim wzorkiem, leniwie sięgał po ciastka do blaszanego pudełka. Kiedy skończył, zmienił
okulary, otworzył grubą książkę i - kołysząc się lekko
- utonął w lekturze.
Ku naszej radości, chłodnia przyjeżdżała coraz częściej. Kierowca miał podobno gorący interes
do pewnej starej panny spod ósemki, jak plotkowała
Lucyna, siostra Kurczaka, ale nas takie sprawy zupełnie nie obchodziły. Mogliśmy dzięki temu niemal
codziennie włazić na mur.
Dengler zachowywał się zawsze tak samo.
Spędzał na huśtawce chyba większość dnia, bo o każdej porze właśnie tak go zastawaliśmy. Palił cygara,
pił kawę, przegryzał czekoladą albo, nie wiadomo
skąd zdobytymi, małymi bułeczkami z chrupiącą
skórką. Czytał książki, wertował nigdzie niedostępne
czasopisma o sztywnych, błyszczących stronach,
rozkładał niemieckie gazety, które szeleściły inaczej
niż nasze. Wydawało się, że nigdy nie wychodzi
i w ogóle nie zajmuje się niczym innym.
Doskonale zamknięty, doskonale oddzielony
schludną, zieloną trawą od ziemi, liśćmi jabłoni od
wścibskich spojrzeń lokatorów, murem cegieł i ścianą białej farby od podwórka, ulicy, miasta, całego
naszego świata.
Skąd się wziął? Dlaczego trwał tu tak, obcy
- nie obcy, niepasujący do niczego, jak zagubiony
fragment jakiejś innej układanki, jak niepotrzebny
zadzior szkła z dawno rozbitego naczynia?
Nic wtedy z tego nie zrozumieliśmy. Patrząc
na bezsens życia za murem, pełni rozczarowania i rezygnacji powoli dochodziliśmy do wniosku, że prawdziwą tajemnicą Denglerów jest wyłącznie ich dziwactwo. Zaraz też na przekór, jeden przez drugiego,
zaczęliśmy się wściekle przekonywać, że wcale nie
są tajemniczy i ekscytujący, wręcz przeciwnie -
obrzydliwi, żałosni i śmieszni.
Kurczak widział zatem, jak Denglerowa
ukradła z wystawy samu leżący tam od zawsze blok
sera edamskiego, i było jej podwójnie głupio, bo nie
dość, że ją złapali przy ludziach, to jeszcze dała się
nabrać na gipsową atrapę; cały sklep pękał ze śmiechu. Ja z kolei miałem spotkać kompletnie pijanego
Denglera koło dworca i być świadkiem, jak dwóch
milicjantów waliło go pałami po plecach, bo wyzywał
ich szpetnie z niemieckim akcentem, zaparł się
w drzwiach suki i nie chciał wsiadać. Wzajemnie upajaliśmy się również historiami o szarpaninie Denglerowej z kanarem w trolejbusie, o ucieczce obojga
przed komornikiem i przemieszkiwaniu na strychu,
a także pornograficznymi fabułami, przedstawiającymi namiętność Denglera do karłowatej kurewki
o ksywie Ziuta-Zapluta, rezydującej w barze "Zatorze", oraz jego liczne wizyty z powodu tego romansu
w sławnej przychodni skórno-wenerycznej "na górce" przy ulicy Kościuszki, ze względu na ów zakład
leczniczy przezwanej zresztą "Tryperstrasse".
Festiwal zohydzania zakończył nieoczekiwanie Stachu, przynosząc podsłuchaną wiadomość-
-bombę, że Denglerowie dostali mieszkanie na nowym osiedlu gdzieś w bok od Kołobrzeskiej, a kamienica zostanie niedługo zburzona, ponieważ planuje
się poszerzenie wylotu Krzywickiego. Było jasne
- wszyscy już chcieliśmy, żeby sprawa należała do
przeszłości. Zgodnie postanowiliśmy przestać o niej
myśleć.
Tymczasem prawdziwa historia, do tej pory
tak pięknie szlifowana okrągłymi zapewnieniami
gazet, że jest bezpiecznie i spokojnie aż do zeskorupienia mózgu, zaczęła nieoczekiwanie charczeć
i zgrzytać.
Którejś sierpniowej soboty późnym popołudniem wracałem z rodzicami z wycieczki do Fromborka i Krynicy Morskiej. Na obydwu chodnikach
zawsze pustego o tej porze mostu nad torami stały
grupki ludzi, wyciągające ciekawie głowy w kierunku
placu Bema. Rondo tuż za wiaduktem otaczał już
prawdziwy tłum, ożywiony, rozgadany. "Ruscy za-
pieprzają na Czechosłowację!"- mówiła podekscytowanym głosem jakaś dziewczyna. "Nareszcie! - cieszył się inteligent w kusym garniturku i prostokątnych okularach - dostaną Pepiki w dupę! A dobrze!
Do Niemców im się zachciewa!" "Mądrala!" "Bździu-
rzy, jak w kij pierdzi! - ripostował z tłumu ktoś
oburzony. - Cała Polska czeka na swego Dubczeka!
Nie słyszałeś pan?"
Przejechała kolejna kolumna i zagłuszyła
wszystko rykiem silników, wznosząc spalinowe tumany, gęste jak zasłona dymna. "O cholera, o cholera!" - powtarzał w transie ojciec.
Najgroźniejsza armia świata wcale jednak nie
wyglądała groźnie. Sfatygowane gazy i ziły, niebieskie, brązowe, szare, widać, że zbieranina z kołchozów czy fabryk. Surowe deski w poprzek skrzyń, na
nich kiwające się rzędy zmęczonych żołnierzy, opartych na kałachach ściśniętych między kolanami.
Przewalało się to z paruminutowymi przerwami od
strony Kaliningradu ulicą Partyzantów, za wiaduktem
skręcało w Waryńskiego, na Barczewo.
Pośrodku ronda stał mały, mizerny sołdacina
w workowatym mundurze nieokreślonego koloru.
Tak jak na kronikach ze zdobycia Berlina, wskazywał
chorągiewką kierunek.
Akurat z "Trupa" wylazło dwóch uczepionych
siebie gości i powłócząc rozdeptanymi gumowcami,
przepychało się przez tłum. Zdziwieni, stanęli przy
łańcuchu. "Edzińka, ty patrz, ormowiec jaki czy
czort?" - wybełkotał pierwszy, który dobrnął do krawężnika. "Zduriniał, job twoju mać! - obruszył się
towarzysz. - Toż to Ruski! Wojna będzie!" "Jaki Ruski? Skąd tobie Ruski? Ot, napił sień! Ot, ładnie! - nie
dawał tamten za wygraną. - Zaczekaj, pójda ja, jak
kopna jego w jajo!..." Nie zdążył jednak przeprawić
się na pokryty spłowiałą trawą krąg ronda, bo nadjechał kolejny konwój, podobny do poprzedniego.
"O cholera, o cholera!" - znowu powtarzał ojciec.
Kawalkady pojazdów ciągnęły jedna za drugą, w końcu wszystkim się to znudziło i poszli do domu.
W "Głosie" było potem pełno tytułów ze słowami "bratnia pomoc" czy niezrozumiałych stwierdzeń typu: "kontrrewolucja pożywką dla zachodnioniemieckiego rewizjonizmu", a w telewizji na przemian: obraz transporterów opancerzonych w ruchu
albo stare wojskowe piosenki o tęsknocie i oddaleniu - królowała ta z refrenem: ,Aniu, Aniu, wyjdź
przed sień, wojsko wróci lada dzień". Mnie to nie
ruszało. Chodziłem wściekły i struty z dwóch oczywistych powodów - po pierwsze, najbliżsi koledzy
wyjechali na wieś "do babci" i zostałem na bezludnym podwórku sam z Przygodami pana Samochodzika,
po drugie - zbliżał się rok szkolny i nawet warczenie
historii, którego tak lękali się dorośli, nie mogło temu
zapobiec. Liczyłem jeszcze po cichu, że wybuchnie
trzecia wojna światowa, ale dni płynęły i nic się
nie działo.
Przypadkowy i pozorny epilog sprawy Denglera nastąpił zimą. Krótko przed Bożym Narodzeniem rozbolał mnie ząb. Najpierw ćmił tylko co jakiś
czas, potem ćmienie zmieniło się w tępe rwanie,
rozsadzające szczękę. Podkradałem z kredensu veramon, przykładałem kawałki waty moczone w spirytusie salicylowym ojca. Nic nie pomagało. Którejś nocy
nie mogłem już wytrzymać, rozbeczałem się i powiedziałem matce. Zrobiła mi okład z szałwii, kazała iść
następnego dnia do dentystki szkolnej. Uciekłem
spod gabinetu. Potem, w niedzielę, marudziłem już
strasznie. Napuchłem, myślałem, że lewa połowa
twarzy zaraz wybuchnie i siknie z niej śmierdząca
ciecz, od której umrę. Matki nie było, zdarzało się to
bardzo rzadko, właśnie pod koniec roku, kiedy musiała kończyć bilans. Ojciec zatem obwiązał mi łeb
szalikiem i lekceważąc mój opór, zaprowadził najbliżej, gdzie można - czyli do Denglera. Nie wiem,
czemu nie skorzystał z pogotowia stomatologicznego; nikt wtedy przecież nie chodził do prywatnych
dentystów.
Tak więc nagle stało się to, co wydawało się
już niemożliwe i ostatecznie zaprzepaszczone.
W półmroku klatki schodowej stanęliśmy pod
drzwiami z mosiężną wizytówką. Ojciec przekręcił
dzwonek. Nikt długo nie otwierał, a mnie skręcała
w jedną stronę ciekawość, w drugą strach; strach
- ale nie ten zwyczajny, nie przed dentystycznym
fotelem. Ząb z emocji prawie przestał boleć.
Wreszcie nas wpuszczono. Pierwsza niezwykłość, jaką odczułem zaraz po przekroczeniu
progu - to był zapach. Naftalina, proszek do prania,
lekka domieszka kamfory i słodkawy aromat starego,
szlachetnego drewna. Tak pachniały ubrania z paczek
z Ameryki, które matka czasem kupowała od znajomych. Ojciec klarował coś Denglerowi, a ja rozglądałem się, jak tylko mogłem.
Mieszkanie sprawiało wrażenie o wiele większego, niż było naprawdę. Otwarte drzwi naokoło
holu ukazywały wnętrza pokoi, za nimi znajdowały
się następne, niektóre wyżej, bo prowadziły do nich
kilkustopniowe schodki. Nigdy nie widziałem tylu
mebli zgromadzonych w jednym miejscu. Szafy,
etażerki, bufety, konsole i biblioteki lśniły szkłem,
błyszczały polerowanym fornirem, świeciły brązowozłotymi, wyczyszczonymi okuciami. Na półkach,
marmurowych blatach, tacach wykładanych masą
bursztynową stały wazy przedziwnych kształtów,
szklanice, kieliszki, patery, jakieś naczynia z kryształu i srebra, których przeznaczenia i dzisiaj nie umiałbym określić. Przy nich kolekcje figurynek i muszli,
szkatułki i skrzyneczki. W jednym z pokoi zobaczyłem mozaikowy stół na kilkanaście osób, a obok
baterię niespotykanych u nas, smukłych i wysokich
butelek wina, w innym piękne, rzeźbione pianino
z dwoma trójramiennymi świecznikami. Każdą wolną powierzchnię ścian zajmowały obrazy i stare mapy, rozwieszone gęsto, jak w galerii. Tylko na jednej,
zapamiętanej z podglądania Denglerowej, wisiał gobelin. Stały tam głębokie kanapy, szafy z książkami,
małe stoliki i lampy, podłogi pokrywały dywany- rozległe, wzorzyste, choć o wyszarzałych już barwach,
podobne można było wtedy zobaczyć chyba tylko
w Łazienkach albo na Wawelu.
Nagromadzenie przedmiotów, szklanych
i drewnianych płaszczyzn, kolorowych lśnień, cacek
zatrzymujących wzrok nie powodowało wcale wrażenia natłoku czy chaosu. Mimo dziennej pory niektóre
lampy były zapalone i całe wnętrze pływało w miękkim świetle. Miałem dziwne uczucie, jakbym się
znalazł pod ogromną kołdrą, którą w mroźne noce
odruchowo utyka się wokół ciała i tak powstrzymuje
ukłucia złego, zimnego powietrza.
Dengler zaprowadził mnie do gabinetu
w bocznym korytarzyku, koło kuchni. Gabinet wyglądał zwyczajnie, choć biały lakier lekarskich szafek,
stolików, statywów zmienił się ze starości w ciemnożółtą, miejscami odpryskującą powłokę. Struchlały
opadłem na twardy fotel. Denglerowa, pełniąca widać funkcję pomocy, zarzuciła na mnie płachtę z wyciętą dziurą. Zaraz też poczułem w ustach słonawy
smak stali i spojrzenie dwojga skupionych źrenic,
wświdrowanych we mnie z góry razem z blaskiem
jaskrawej żarówki. Rozmawiali krótkimi zdaniami,
których nie rozumiałem. ,fletja, caries acuta! Thymodentin mit magnesium, bitte" - nosowym głosem wydawał polecenia Dengler. Zagrały mi przed oczami
wszystkie naraz filmy telewizyjne i wyobraziłem sobie, że jestem w katowni gestapo, pokonany, opuszczony, wydany na tortury. Pozostało tylko bezradnie
zacisnąć pięści pod płachtą, zwisającą naokoło fotela
jak serweta.
Zaczęło się borowanie; wyciskający łzy,
zgrzytliwy, pulsujący ból aż po czubek czaszki.
Zgroza! Dentystyczna wiertarka była napędzana pedałem, zupełnie tak jak toczydło domokrążcy ostrzącego noże po podwórkach. Ale Denglerowa stanęła
za mną i położyła mi ręce na głowie. Powtarzała cicho jakieś niemieckie słowa, które brzmiały dziwnie
delikatnie i melodyjnie. Jej zimne opuszki szukały
czegoś w okolicach uszu, znalazły, najpierw powoli,
potem coraz szybciej gniotły i szczypały skórę.
Zrobiło mi się ciepło, dobrze, jakby dziąsła, nos, usta
wypełniła od środka gęsta, kojąca oliwa. Bormaszyna
chrzęściła na kości, Dengler posapywał, pedałując,
lecz ból już odpłynął, a to, co się działo, jak gdyby
przestało dotyczyć mnie i mojego zęba.
Wychodziłem z mętlikiem i szumem w skroniach. Tuż przed drzwiami zatrzymało nas jeszcze
na chwilę nagłe uderzenie dźwięków. Wybiła pełna
godzina i ze wszystkich kątów rozległy się gongi,
dzwonki, kukułki, pozytywki, cała kaskada bezładnych brzmień i melodyjek, zmaterializowana w srebrzystą, ogłuszającą chmurę.
Dopiero teraz zauważyłem, że w mieszkaniu
było mnóstwo zegarów. Szafkowe, ścienne, kominkowe, przeznaczone na biurka, po dwa, po trzy
w każdym pomieszczeniu, wytykały okrągłe gęby
z kredensów, znad komód, spomiędzy obrazów
i w równych odstępach święciły swoją cyniczną
radość.
Nikt nie zburzył kamienicy Denglera. Przeciwnie - tak bardzo zlała się z pejzażem, że w następnych latach przestałem ją zauważać. Miałem zresztą
inne sprawy i innych kolegów. Był to już czas liceum,
długich włosów i rozszerzanych spodni, hard rocka
granego na szpulowych magnetofonach, mody na
śmiertelną powagę i wewnętrzne wyciszenie.
Zajmował mnie bez reszty bunt przeciw światu i od dawna nie myślałem o Denglerach, a jeśli
już, to jako o jednym z wielu głupstw dzieciństwa.
Pewnej wiosny jednak, idąc przez podwórko z przystanku na Koszutskiej, zauważyłem szeroko otwarte
podwójne drzwi w murze i całkowicie opróżniony
garaż. Kręcił się po nim podstarzały już trochę robotnik administracji domów, tłusty Leon. Zapytałem.
Powiedział mi, że właściciele ze dwa miesiące
temu sprzedali kamienicę miastu i wyjechali. "Wyjechali do NRD! Do NRD, wyobraź pan sobie!" - skrzywił się z politowaniem i zrobił kółko na skrawku
czoła, tuż pod krawędzią beretu.
Mieszkanie Denglerów podzielono. Nowi ludzie nie zapuszczali już rolet, w ogródku rozciągnęli
sznury do bielizny. Jabłonki wycięli, bo zasłaniały
okna. Zapomniano tylko o tabliczce przy wejściu:
"Joachim Dengler - lekarz dentysta". Wisiała jeszcze
długo, wiele lat, aż przerdzewiała i sama odpadła od
ściany. Stary Cieniewski zastawił nią rozbitą szybę
w piwnicy, żeby dzikie koty nie właziły.
Karuzela ludzkich losów kręciła się coraz
szybciej. Zielonka, wnuk sekretarza partii, zniknął
pierwszy, jeszcze za Jaruzelskiego uciekł do Ekwadoru. Tudek siedział w więzieniu, a później jako
bezdomny alkoholik umarł gdzieś daleko, na dworcu
we Wrocławiu czy Katowicach. Kurczak został oficerem, Bobek świadkiem Jehowy, ja - nauczycielem
wiejskim, Stachu pisarzem dokumentalistą.
Po trzydziestu latach, przy okazji nowego
artykułu do gazety, zaczęliśmy znowu gadać o Denglerach. I Stachu, i ja zrozumieliśmy, że "sprawa"
nigdy się naprawdę nie zakończyła, że Denglerowie
tkwią ciągle gdzieś głęboko w nas i nie dadzą nam
spokoju.
- Każde zjawisko, zdarzenie ma swój szkielet, jakąś przyczynę i jakiś dalszy ciąg, jakąś logikę,
do której się w końcu zawsze dociera, chociaż z pozoru może być pochrzanione, bezsensowne, najgłupsze na świecie - upierał się Stachu, badacz życiorysów, znawca dziejów ulic i miejskich budowli.
Denglerowie wykraczali jednak poza logikę.
Obydwaj wiedzieliśmy, że trzeba do nich
wrócić na chwilę i zaraz zapomnieć.
Poszliśmy przetartym szlakiem Stacha, najpierw do Biura Ewidencji Ludności.
Zaufana urzędniczka, młoda kobieta ani ładna, ani brzydka, za to z modną maską kompetencji
oraz pewności siebie, powitała nas nowoczesnym:
"W czym mogę pomóc?", i poprosiła do małego
pomieszczenia z napisem "Wstęp wzbroniony". Tam
wyklepała na klawiaturze dane Denglera. Komputer
zarzęził, rzuciła okiem na ekran i bąknęła do siebie:
"Kaszana!" Przeszła więc do długiej blaszanej szafy,
wśród ogromnej ilości szuflad odnalazła i wysunęła
jedną, sygnowaną "Dab - Dle". Zaczęła przewracać
karty.
- Nie było takiego człowieka - oznajmiła
kategorycznie po dłuższej chwili.
- Jak to, nie było? Przecież był - wyrwało
mi się głupio.
- Niech pan patrzy - pociągnęła mnie za
rękaw i przytrzymała dwie fiszki. - "Dendorczuk
Kornelia" i "Deptuła Marian", pomiędzy nimi nie ma
nikogo, więc nie było. Przykro mi, na pewno nie mogło być.
Musieliśmy zatem zwrócić się do innej, o wiele poważniejszej i bardziej dociekliwej instytucji
demokratycznego państwa. Pewien znajomy porucznik obiecał przejrzeć archiwum i zobaczyć, czy coś da
się zrobić. Umówieni na godzinę, wylegitymowani,
dwa razy spisani przez wartowników, długo czekaliśmy w bufecie nad kawą, po staremu zalewaną
w szklankach, z brązowym kożuchem i fusami jak
czarnoziem.
Wreszcie przyszedł.
- Nigdy się z czymś takim nie spotkałem -
tłumaczył cicho, pochylając się i oglądając na boki.
Wyciągnął z aktówki rozmiękły od kurzu skoroszyt, na którym ktoś dawno temu wypisał kopiowym ołówkiem: "Dengler Joachim, s. Ottona".
- Teczka jest, ale pusta. Niech panowie sami
zobaczą, o, zupełnie pusta.
Czernikowo, lipiec-sierpień 2002