Kowalewski Wlodzimierz Swiatlo i lekz


Włodzimierz Kowalewski

Światło i lęk

Archipelagi

Opowiadania zebrane w tym tomie powstały nie po to, aby budzić namiętności czy

prowokować dyskusje. Wychodzą naprzeciw tkwiącej w każdym człowieku ukrytej tęsknocie

za przeszłym czasem, która często zamienia się w przekonanie, że to, co było, było piękne.

W bohaterach opowiadań Włodzimierza Kowalewskiego czytelnik rozpozna wielkie

postacie minionego czasu - lub dopatrzy się, i słusznie, pewnych wyrazistych typów:

modernistycznego poety młodo zmarłego na gruźlicę, zniechęconego do świata

admiratora jego wierszy czy zdziwaczałego docenta prowincjonalnego uniwersytetu.

-Jest tak, jak się państwu zdaje - mówi autor, dyskretnie biorąc stronę tego, co może

być zaledwie zarysem, szkicem lub hipotezą.

On umie opowiadać. Cokolwiek weźmie na warsztat, zamienia w spójną, ciekawą,

wciągającą, dobrze napisaną i dającą do myślenia fabułę.

Przemysław Czapliński, "Polityka"

Włodzimierz Kowalewski (ur. 1956) debiutował tomikiem poezji Idę do Ciebie

spod sklepionego łuku bramy (1981). W 1993 roku ukazały się Cztery opowiadania

o śmierci. Opublikowany w roku 1998 Powrót do Breitenheide oraz powieść Bóg zapłacz!

(2000) uzyskały nominacje do Nagrody Literackiej NIKE. W 2003 roku pisarz został

laureatem polsko-niemieckiej nagrody im. S.B. Lindego. Jego książki były przekładane

na język węgierski i niemiecki. W 2004 roku nakładem W.A.B. ukaże się najnowsza

powieść Włodzimierza Kowalewskiego, Ekscentrycy.

ISBN 83-89291-41-X

9 788389 2 91417

cena 29,90 zł

Włodzimierz Kowalewski

Światło i lęk

Opowiadania starej daty

Copyright (c) by Wydawnictwo WAB., 2003

Wydanie I

Warszawa 2003

Światło i lęk

(opowiadanie romantyczne)

Nie znosił światła. ,-,

Kochał światło.

Pisał kiedyś: "Światło jest dla ciał słowem

Bożym. Powiadają, że w tłumaczeniu dosłownym pa-

cierza powinno by stać: "Ojcze, któryś jest w świetle*, zamiast w "niebiesiech"". Ale kiedy przedwczoraj

zdążał do rodzinnego gniazda, przemierzając nud-

ną równinę, znaczoną sznurkami wierzb i skąpaną

w upale, kazał szczelnie zasłonić okna powozu.

Teraz płonące języki poranka bezkarnie

wdzierały się do gabinetu, iskrzyły na złoceniach

sprzętów, pełzały po grzbietach starych wydań Raci-

ne'a i Marivaux.

Nie można było otworzyć oczu. Patrząc w różową mgłę pod powiekami, zrzucił z siebie pled,

obrócił się tyłem do światła na twardej, wąskiej

kanapie i dopiero wtedy z trudem wstał, czepiając

się oparcia. Odetchnął powietrzem gęstym od

kwaśnych wyziewów tytoniu i słodkawego zaduchu stopionego wosku. Długo trwało, zanim postanowił

zdecydowanie pożegnać się z nocą. Pierwsza jasność

spowodowała jednak taki ból, że natychmiast ukrył

twarz w dłoniach. Musiał przyzwyczajać oczy do

patrzenia, lękliwie rozchylając palce.

Na biurku ślady nocy. Ogryzki cygar, zielone

sukno powalane popiołem, sterta piór, pusty ka-

łamarz na podstawce w kształcie źródła Hipokreny, listy, zapisane ćwiartki papieru. Dalej szklanka

z resztką cuchnącej wody Kissingen i angielski sztucer, którego lufę w chwilach załamania myśli przykładał do oka jak astronom lunetę i mierzył w płomyki

świec.

Stał tak bezradnie jeszcze dobry kwadrans,

mrużąc powieki i chwiejąc się na nogach. Czuł się

chory i osaczony, zatruty potokami gorącego przejrzystego złota. Każdy nowy dzień tutaj zaczynał z coraz większym oporem i niechęcią; najlepiej wcale

nie wychodziłby z tego pokoju. Kiedy ustępowały

ciemności, piały koguty w nieodległym folwarku,

trzeba było porzucać Dialy, trzeba było być mężem,

ordynatem, administratorem, sąsiadem, być uprzejmym albo nieuprzejmym, wyrozumiałym albo bezwzględnym, cierpliwym albo cholerycznym-wciskać

siłą na twarz wszystkie te maski, które nie pasują,

zdzierają skórę do krwi, tłumią to, co naprawdę

chciałyby powiedzieć usta.

Ruszył się wreszcie ociężale, podszedł do

kominka, starannie otulił chustą stojącą tam minia-

turę w plecionej ramce, zadzwonił po służącego.

Krusio, swoim zwyczajem, przydreptał nie za prędko,

skrzywił się i z brzękiem postawił dzbanek kawy

na palisandrowym stoliku do szachów.

- Pójdziesz mi, kochany, za stajnie koło dużego domu - nakazywał kamerdynerowi pomiędzy jednym a drugim parzącym, zbawczym łykiem - i sprowadzisz mularza, z tych, co naprawiają ogrodzenie.

Dawno po jutrzni, pewno zaczęli robotę.

Nie dokończył drugiej filiżanki, kiedy na

schodach do ogrodu stał już człowiek w parcianym

fartuchu. Wyszedł do niego, przysłaniając oczy i odwracając się od słonecznych plam na żwirze alejki.

- Popatrz no tutaj - wskazał ostre, gotyckie

okno, którego szyby zdawały się płonąć oślepiającym, białym ogniem. - Widzisz?

-Ano...

- Trzeba zamurować.

Rzemieślnik cofnął się o krok i spojrzał na

niego jak na wariata.

- Jak to, jasny panie, zamurować? Fenster

trza tak durch zamurować?... Czemu?

- Zwyczajnie, na trochę więcej niż ćwierć

wysokości.

- Panie, a okiennica od słońca nie starczy?

- popatrzył w górę, w dół, wydrapał odrobinę tynku,polizał, mlasnął niezadowolony. - Cynkreta nie strzyma, cygiel wyleci, nowy puc przecie by trza, szprycung fest dać... Diabla robota, jasny panie!

- Okiennica to okiennica, mur to mur. Dam

dziesięć złotych, a zaraz trzy.

- A jak pan jenerał zobaczy? A pan Koch?

Ostatnie zębiska mi wygrzmoci...

- O to nie dbaj. Pan jenerał w Warszawie,

a Kochowi powiesz, że to ja rozkazałem.

Trezor, wielki chart odłączony od sfory,

łagodny i przymilny, wylazł nie wiadomo skąd, otarł

się bokiem o cholewy, ułożył łeb na butach.

Odpędził psa. Wzdychając głośno i powłócząc nogami, jakby szedł na własny pogrzeb, pokonał

błyszczące posadzki salonu mauretańskiego i stanął

na progu sypialni, gdzie w wielkim łożu pod tureckim baldachimem czekało jego nietknięte miejsce.

Bolał tył głowy, piekły powieki, rósł zimny kamień

w brzuchu.

Ona siedziała już przed gotowalnią. W prostej błękitnej sukni, z gładko zaczesanymi włosami,

owiana zapachem migdałów i werbeny z paryskich

flakonów od Houbiganta. Żona! Cała, od stóp do głowy, w świeżym świetle bijącym z otwartych okien.

Jakby ulepiona z jasności. Czysta, mleczna, zawsze

dosłowna, zawsze rozumna, zawsze o zdrowym,

trzeźwym spojrzeniu. Już gotowa do guwernantek,

do kuchni, do praczek, do dostawców z Ciechanowa,

do chorej ciotki, do wieczornej herbaty i francuskiego bajdurzenia o niczym.

- Znowu nie spałeś dzisiaj, mój dobry.

-Przeciwnie. Ja tutaj cały czas śpię...-wycedził i nagle boleśnie zatęsknił do Dialy, już nawet nie

do samej cudownej postaci, dotyku piersi i rąk,

ale choćby do miniatury zostawionej na kominku

w gabinecie. Wybiec, unieść chustę, łapczywie spojrzeć w oczy tak namiętnie odmalowane przez Ary

Scheffera, błogosławionego artystę!

Z daleka, przez amfiladę pomieszczeń,

słychać było najpierw, jak murarz ordynarnie łaje

chłopca pomocnika, a potem zgodny stukot dwóch

młotków, odkuwających tynk pod oknem.

- Czy coś się stało, mój dobry? - uniosła brwi

zaniepokojona.

- Bronię się, jak umiem.

Gorące i duszne godziny starał się przetrwać,

nie opuszczając cienia. Przyjmował, musiał rozmawiać, odgrywać rzeczowość i dystynkcję. Buchalter

z rachunkami, koncypient adwokacki w sprawie procesu granicznego, stary Mysior, dostawca świń dla

wojska. Wczesnym popołudniem objazd pól z Sowińskim, w piekielnej spiekocie, tumanach piachu.

Okręcony pudermantlem, w czarnych okularach

i słomkowym kapeluszu leżał bezwładnie na kanapie

pod podniesioną budą małego kocza i udawał, że

słucha tyrad o nawozie saletrowym, o pszenicy angielskiej i perskiej, o owsie bizantyjskim. Przerwał tę

gehennę w połowie i skarżąc się na ból w skroniach,

kazał wracać.

Nie zasiadł ze wszystkimi do obiadu. Nic nie

jadł. Samotny w wielkim salonie, pod portretem pradziada Stanisława, szambelana królewskiego, sączył

swoją kwaśną wodę i palił cygaro za cygarem. Z ulgą

patrzył, jak słoneczne smugi na meblach i obiciach

dojrzewają do coraz mocniejszej czerwieni.

Cóż to za straszliwy los: bogacz, pan, właściciel! Z jednej strony święte powinności stanu, walka

o utrzymanie dochodów i zasobów rodziny, ojciec

jenerał, przed którego marsową surowością drżał

wciąż jak mały chłopiec, z drugiej - nieustający głód,

żądza zerwania nici i łańcuchów, splugawienia konwenansów, rozbicia w pył odwiecznej nudy. Wystrzelić, wystrzelić wysoko! Płynąć jak kometa po olbrzymim czarnym niebie, nie oglądać się na nic. Na co taki

świat, w którym nie można być tym, kim jest się

naprawdę, nie można kochać, kogo naprawdę się

kocha!

Jakże zazdrościł Juliuszowi. Wspominał

rzymskie noce, cygarowanie przy mrożonym winie

i rozmowy w ogrodzie, na ruinach pałacu cezarów.

Ileż swobody brzmiało w jego słowach, cichych, ale

wypowiadanych mocno, wysokim głosem! Juliusz

przeklinał wprawdzie ciągle dolę tułacza, ale

przecież zawsze robił, co chciał. Tak w życiu, jak

i w poematach. Nie można być poetą bez poczucia wolności, przynajmniej wewnętrznej. Samo

pragnienie nigdy jej nie zastąpi.

A on? Juliusz szukał w Palestynie prawdziwego oblicza Boga, pan Adam też wędrował ongiś

w poszukiwaniu wzniosłości i piękna. On - był tylko

smutnym pielgrzymem Dialy.

Tam wielkie duchowe wzruszenia, tu - wymyślanie pretekstu wyjazdów, przemykanie z zakrytą twarzą po paryskiej ulicy, spotkania po wynajętych domach i zwierzęca żądza ciał. Tam poetycka

sława, pomruk podziwu na salonach, nieśmiertelność tłoczona złotem w skórze ozdobnych wydań,

tu - wieczny strach przed skandalem i nędzne,

bezimienne broszury, o których nie wiadomo, czy

niebawem nie trafią do zawijania śledzi.

Wieczór zapadał powoli, stojące nieruchomo

powietrze nasiąkało coraz głębszą szarością. W dużym domu zapalono już lampy, nad parkowymi zaroślami niósł się dźwięk fortepianu. To ona grała. Przeróbki Cherubiniego czy duetów Mozarta; dokładne,

schludne tony, wymierzone w sam środek, akurat

do trawienia, do bawialni po kolacji.

Kazał wnieść świece. Gabinet wypełniała

jeszcze przaśna woń wapna i świeżych cegieł, ale

mur piętrzący się za szybami prawie do połowy

wysokości okna dawał złudne poczucie spokoju,

ciepła, oddzielenia. Czule zdjął chustę z miniatury,

pogładził bielejący w półmroku płaski owal twarzy,

tak jakby odgarniał jej niesforne włosy z czoła.

- Nie znajduję słów modlitwy do ciebie... -

wyszeptał.

Sięgnął po jedno z piór, mistrzowsko zaostrzonych przez Krusia, i po ostatnią kartę, zapisaną

minionej nocy:

Śmierć ciała niczym - takiej śmierci chwila

Wabi myśl moją, sercu się przymila;

Lecz śmierć jest inna, co przepuszcza ciału,

A duszę tylko zabija pomału...

Ręka zawisła w pustce. Każdego dnia bał się

właśnie tej chwili. I znowu nie mógł pisać dalej. Nie

można pisać, jeśli w piersiach ma się kawał suchego

drewna, w głowie "rozbujałe flukty", a żyje się tylko

jednym wielkim czekaniem, które rozdziera jak

najwymyślniejsza tortura.

Patrzył na Dialy. "Twarz piękna jako Przemienienie Pańskie...", tylko ta myśl z wiersza pana

Adama, choć przeznaczona dla innej kobiety, mogła

ją opisać. Niestety - nie potrafił wydobyć własnej.

Te usta złożone zmysłowo i z nutką pogardy,

jakby znały tajemnicę wszechrzeczy, rys czoła szlachetny jak bezchmurne niebo, wygięcie brwi, zdradzające przenikliwość i moc. No i oczy, ciemne,

skupione, gorejące...

Przypomniał sobie dziwną zimę w Neapolu, kiedy mimo wzburzonego morza i lodowatych

wichrów na każdym rogu sprzedawano kwitnące róże, a potem wybuch Wezuwiusza, pierwszą odsłonę

natury, którą oglądali razem, po kilku dniach salonowej znajomości. Czyżby dymy z krateru rozwleczone

nad miastem, dantejski spektakl rozżarzonej lawy

zmieszanej z najczarniejszym mrokiem nocy miały

być znakami danymi na przyszłość tej miłości? Rzucił

pióro, odsunął krzesło i bezmyślnie biegał od ściany

do ściany. Chciał krzyczeć, powstrzymywał się resztką woli, gryzł palce, czuł na wargach i języku słodkawy smak krwi. Potem opadł bez sił i trwał tak długo,

bezczynnie, słuchając jedynie tykania zegara, nieustępliwie mielącego sekundy, minuty i kwadranse.

Dopiero nad ranem wrócił do biurka. Przy

dogasających już świecach napisał jednym tchem

żarliwe i gwałtowne listy do Orcia, do Cieszkowskiego, do Sołtana w Baden, takie, jakich zawsze się

wstydził, kiedy już zostały wyekspediowane na

pocztę.

Ranek zastał go jak zwykle skulonego na kanapie. Tym razem mógł unieść powieki bez obawy.

Mur odegrał swoją rolę. Gabinet jakby podzielił się na

strefy cienia i jasności. Wyżej wirował w słońcu kurz

i wszystko płonęło jak dawniej, ale tuż nad kanapą,

stołem, zagłówkami zepchniętych na bok foteli leżała gruba warstwa łagodnej, bezpiecznej szarzyzny.

Nie chciał wstawać, cały dzień przespałby nużącym,

lepkim snem. Był obolały, zmęczony.

Kiedy jednak po długiej walce podniósł się,

poruszył językiem twardym jak kołek i wyprostował

nogi, natychmiast zawirowały mu przed oczami

krwawe plamy, poczuł potężne ukłucie przewiercające na wylot czaszkę i mózg. Opadł z powrotem na

sofę. Zasłaniając twarz i nie mogąc wstrzymać łez,

zaciskał zęby z bólu.

- Idź jeszcze raz po mularzy - jęknął do

Krusia, kiedy ten jak zwykle zjawił się z kawą.

Służący zamachał rękami z obrzydzeniem,

jakby chciał odegnać od siebie niewidzialną falę

zsiadłego tytoniowego odoru.

- Znowu płacz, znowu fanaberia... Patrzę tak

na jaśnie pana i samemu mi się chce płakać, bo mi się

przypomina pan Danielewicz, jakeśmy go oba ubierali do trumny w Monachium. Już prawie jaśnie pan

podobny, jeszcze miesiąc, dwa... Wczoraj cała kuchnia pękała ze śmiechu, dzisiaj to pewnie już po

stajniach i chlewach rozpowiadają, że pan każe murować okna i siedzi po ciemku jak nietoperz w piwnicy. Nie lepiej dobrze zapuścić firanki, kazać nawet

nanieść lodu, jeżeli tak męczy?

- Zamknij gębę, głupcze! Czy ty nie widzisz,

że zabija mnie to, co kocha każdy normalny człowiek!

Z murarzami nawet nie rozmawiał- Pokazał

im tylko, że mur ma wypełnić całe okno wraz z wieńczącym je ostrym łukiem. Nie słuchał też lamentów i pomstowań, które rozległy się w odpowiedzi.

Zaklął szpetnie, rzucił na ziemię garść pieniędzy

i zakrywszy oczy, po omacku pobiegł do dużego

domu.

Zamknął się w zacienionym pokoju ojca - Zatykał uszy, bo przez drugie drzwi słychać było jej

głos - jak komenderuje dziewczynami. Jak każe

czyścić zastawę, trzepać kapy. I szorować- • ścierać,

i skrobać, i woskować, i mydlić!...

Włożył czarne okulary, patrzył na zalany upałem gazon i bramę, przez którą powinien wjechać

chłopak z pocztą. Już trzeci dzień nie było listu od

Dialy. Tęsknota często powodowała dolegliwości

typowo fizyczne. Teraz dławiła gardło i odbierała

oddech, powodowała nieznośne rwanie w kościach

i szczękach, tępy ucisk pod żebrami. Cielesny brak

wzbudzał cielesny ból.

Półżywy widział, jak odchodzą odprawieni

z kwitkiem przypisani na dziś interesanci- Posłaniec

wrócił dopiero wieczorem, przywiózł jedynie warszawskie gazety i nic więcej.

Noc jednak dodała mu nieco sił. Poczuł nawet głód, kazał przynieść sobie kawałek indyka

i szklaneczkę reńskiego. Potem, wysoko unosząc

stajenną latarnię, obejrzał zamurowane całkowicie

okno i ruszył na przełaj przez park. Trawa zdążyła już

zwilgotnieć, czuł na nogach jej zimne muśnięcia. Białe płaty księżycowego światła kleiły się do gałęzi buków i platanów, rzucając niewyraźne cienie. Spojrzał

za siebie, na ciemną bryłę swojego domu udręki, pałacyku o zębatej pseudoangielskiej wieży, drażniącej

rozgwieżdżone niebo. Było cicho, bezwietrznie.

W tej samej chwili daleko stąd zapada zmrok

rzadszy i weselszy, przepojony wonią jaśminu i morskiej soli, wkradający się przez otwarte okiennice

willi "Rey", otulający alejki znajomego, cyprysowego ogrodu, który spływa ku plaży. A Dialy? Pewnie

w górnym salonie, przy lampie, w fotelu pod ulubioną Moniką SchefFera, odkłada książkę albo kończy

list, albo odstawia filiżankę tym samym, zgrabnym

i zdecydowanym ruchem.

Przymknął oczy i obraz ten wydał mu się tak

realny, że wystarczyło zrobić jeden krok, aby być tam,

przy niej. Być i przeżywać, przeżywać wciąż tę samą

baśń. Niecierpliwie czekać pory, kiedy wyjdą ostatni

goście, kiedy służąca dyskretnie zamknie za sobą

drzwi. A potem stać obok niej na tarasie, liczyć światełka unoszące się po olbrzymiej wodzie i rozmawiać

o przyszłości świata tak samo niedorzecznej jak

mętlik gwiazd nad głowami. A potem wślizgiwać się

do chłodnej pościeli, szukać ustami ust, wydzierać

koronkom gładkość i żar jej skóry, karmić najdziksze

głody i krzyczeć z rozkoszy! Gdzie jest prawdziwy

Bóg? Czy w tym świętym ogniu, czy w mroku bez-

dusznych praw, nakładanych sobie przez ludzkość

jak kajdany?

Nie spostrzegł, kiedy stanął przed cmentarną furtką. Pchnął ją bez lęku. Mogiły wyglądały

w księżycowej poświacie jak uśpione miasto z arabskiej legendy. Nigdy nie bał się tu przychodzić, nawet

nocą. Kogo miał się bać? Niania, stary Sochoń, który

uczył go strzelać, krewne rezydentki, wiekowi loka-

je, wreszcie na środku grobowiec Matki. Odpoczywał tu, skarżył się i szlochał, czasem toczył długie

dysputy.

Usłyszał z boku szmer i szybki, dychawiczny

oddech. To Trezor przemknął między grobami i za-

czął mu lizać rękę. Głaskał psa, patrzył w niebo.

-Jakiś ty szczęśliwy. Jakie to szczęście, gdy

ma się przed sobą taki prosty, łatwy świat.

Zamarzył o tym, by być kamiennym postumentem, któremu raz na zawsze dany jest kamienny

spokój i budząca szacunek rola strażnika granic

państwa śmierci. Westchnął ironicznie i zaśmiał się

półgłosem:

- Ile we mnie egzaltacji, tyle mnie samego.

Ile cierpienia, tyle życia.

Tej nocy również nie mógł pisać. Słowa,

które na cmentarzu zdawały się jedno przez drugie

wyrywać do szeregu, teraz bladły, traciły moc. Zniechęcony, ćmił cygara, leżąc na kanapie i strącając

popiół byle gdzie. Wreszcie popadł w płytki półsen,

z którego nagle zbudziło go przeczucie czyjejś obecności. Podniósł się przerażony.

Stała nad nim z lichtarzem w ręku. Podświetlona chybotliwym płomykiem była podobna do

zjawy z ilustracji fantastycznego romansu Hoffmanna. Nie płakała, nie była zdolna do płaczu, tak jak

do wzruszeń. Wskazywała na okno.

- Ten mur to jest mój wyrzut, mój strach, moja klęska. Powinieneś być przy mnie. Przysięgałeś!

Ale gdzie ty jesteś? Gdzie ty jesteś, mój dobry?

Stanął na równe nogi.

Kobieto z błota i krwi! - chciał krzyknąć.

Otworzył jednak tylko usta i wstrząsnął się jak

zadławiony. Milczał, odwrócił wzrok ku miniaturze

na kominku, czekał, aż odejdzie.

Obudził się w zupełnej ciemności. Mur stanowił już szczelną zaporę, nie przepuszczał ani promyka. Nie wiedział, która godzina, nie mógł dostrzec

zegara. Leżał skulony, z szumem w głowie, bez najmniejszej chęci ruchu. Naokoło, za murem, trwał

dzień. Słychać było czyjeś nawoływania, daleki turkot wozów, miarowy odgłos z kuźni. Przymknął ciężkie, piekące powieki, naciągnął po brodę cuchnący

od potu pled i wracał do Dialy.

Widział ten sam górny salon i jej profil na jasnym tle poranka. Czytała, podnosząc co jakiś czas

oczy i patrząc w dal, w okno otwarte na morze.

Ale cóż to? Ta męska ręka na ramieniu! Kto?

Epuzerzy! Może znów książę orleański albo ten stary

syfilityk de Flahaut? Czy Botelho, markiz z nosem jak

siekiera i rozbieganymi oczkami właściciela lombardu! To dlatego nie ma listów, to dlatego całą duszą

czuje, że dzieje się coś niedobrego!

Dźwignął się i drżąc na całym ciele, nerwowo

chodził po gabinecie. W ciemnościach zderzył się

z szezlongiem, przewrócił parawan i potrącił nocnik,

zrzucił z biurka jakieś szkło.

Kobiety! Jaką karę Bóg nałożył na świat, tworząc je takimi, jakimi są? Czym sobie zasłużyłem na

tę mękę? Skoro ona jest kobietą, to ja muszę być silny

i stanowczy. Muszę powiedzieć "nie" ojcu i wszystkim tutaj, rąbnąć pięścią w stół! I jechać, jechać!

Natychmiast stąd jechać! Nigdy nie wrócić!

Nie mogąc znaleźć dzwonka, głośno krzyczał, wzywał Krusia, wołał o konie do Warszawy. Tam

jeszcze tylko kilka spraw, kilka dyspozycji dla bankiera, i można w drogę, na południe, żyć, myśleć,

kochać, układać poematy! I nawet ojciec nie stanie

na przeszkodzie!

Służący nie nadchodził, więc rzucił się w stronę drzwi, zawadził ramieniem o futrynę. Z głębi

ciemności, boso, w rozchełstanej koszuli wybiegł

prosto w światło. Jakby rozwarła się przed nim

otchłań piekielna.

Uderzenie było tak straszliwe, że zatoczył

się, potknął i upadł na podjazd. Wciskał pięści do

oczu, zagryzał wargi. Czuł świdrujący ból w łokciach

i kolanach, nie mógł się podnieść, nie mógł iść dalej,

mając naprzeciw wymierzone w siebie, rozpalone do

białości ostrze. I nie wiedział, w który bezpieczny

mrok się schronić - ten, co pozostał za uchylonymi

drzwiami domu, czy ten skłębiony w nim samym.

Kiedy leżąc na żwirze, dumał tak nad swoim

losem, z chłodnej jamy pod schodami wypełzł Trezor. Ziewając, zbliżył się ostrożnie. Obwąchał pana

ze wszystkich stron, zjeżył się, zaskomlał i uciekł,

kuląc ogon.

Olsztyn, 18 grudnia 2000

Śmierć Ostrogskiego

Zamieszkały od lat na Sycylii Aleksander

Michał Ostrogski, ostatni potomek wielkiej rodziny

książęcej, spoczywał właśnie na wysokim szezlongu

i z przyjemnością chłonął przedostające się przez

otwarte okna wonie z ogrodu otaczającego dom.

Ogród ożywał, gdy nadchodził zmierzch, ulubiona pora, oczekiwana niecierpliwie w ciągu piekielnych dni tego lata. Starannie dobierane odmiany

róż, kamelii i hibiskusów przesycały powietrze rozkoszą i wypełniały nią krótkie sycylijskie noce.

Stary de Heredia, jedna z wielu goszczących

tu znakomitości, spacerując wśród tych kwiatów, wyrzekł z namaszczeniem:

"O, jakże niski w istocie jest

człowiek, nie umiejąc dać światu nic w zamian za to,

czym ten darzy go na każdym kroku".

Brązowozłocisty gabinet szarzał sennie

i miękko, traciły powoli kontury sprzęty o wyszukanych kształtach, ciemniały ramy obrazów, bibeloty na

konsolach. Ostrogski sięgnął do wiaderka z lodem.

Ochłodzone moscato, choć może zbyt cierpkie

w smaku, było jedynym ratunkiem przed upałem,

który jakoś wyjątkowo nie miał zamiaru ustępować

wraz ze słońcem. Nawet morze ucichło, jego po-

wierzchnia stała się teraz gładka, jakby stężała

w świetliste tafle szkła.

Przesunął palcami po lekko szeleszczącej karcie książki, która spoczywała na pulpicie urządzonym

tak wymyślnie, aby leżąc, mógł umieszczać czytane

dzieło zawsze przed oczami i w odpowiedniej odległości. Musnął jeszcze raz wzrokiem szyk liter,

odcinający się na bladoseledynowym tle:

Znów się pod moje okno milczenie podkrada

I bzy rozszalałe w liściach zwiędłych kręci

Niepewność lub Nieczułość- co zgarnie zagląda

W służbę twardą, bo wieczną, odda Niepamięci...

Osobliwa była historia tego zbioru wierszy.

Pewnej zimowej nocy, prawie dwadzieścia lat temu,

znudziwszy się kartami w jednym z podejrzanych

monachijskich "klubów", trafił do ponurej knajpy na

przedmieściu Schwanthalerhohe.

Tam wśród pijackich bełkotów i jazgotu

dziwek poznał wychudłego, kaszlącego młodzieńca

z rozpaloną twarzą i gorączką w oczach. Był Polakiem, nazywał się bardzo zwyczajnie - Mielczarek,

pochodził z Kujaw, gdzieś z okolic Radziejowa czy Nieszawy, mniejsza o to. Pili szklankami ohydną ziołową wódkę, a nowy kompan opowiadał nieco zdegustowanemu i milczącemu Ostrogskiemu o sobie.

Mówił, że jeszcze niedawno chodził na uniwersytet

w Berlinie, że jest poetą i znajduje się w beznadziejnym położeniu, rzekomo z powodu owego szatańskiego, dobrze później znanego Stacha, któremu pożyczył ostatnie pieniądze i który czmychnął parę tygodni temu z Niemiec. Nie może zatem nawet wrócić

do Berlina ani w ogóle ruszyć się gdziekolwiek.

Musiał także z klamotami uciekać z zajmowanego

przez siebie pokoju, bo nie miał na komorne. Całe

szczęście, że cudem trafił na litościwą Frau Jeschonnek, właścicielkę tego tutaj szynku; pozwala mu

siedzieć w kącie i od czasu do czasu przespać się

na stole, inaczej dawno byłby już w rynsztoku.

Pili tak do trzeciej rano, wykrzykując na koniec napuszone dyrdymały o sztuce i poprzekręcane

strzępy wierszy młodego Brzozowskiego pomieszane z Rimbaudem, a potem Ostrogski zabrał go do

swojego apartamentu w hotelu "Luisenhof".

Wspomniane przez Mielczarka "klamoty"

składały się ze znoszonego płaszcza i niedomkniętego sakwojaża, wypełnionego po brzegi zapisanymi

papierzyskami. Zaspany portier ze źle skrywaną

wściekłością dźwigał ten sakwojaż na górę i zbierał

wypadające wciąż kartki, a z tyłu Ostrogski przy pomocy dorożkarza wlókł nieprzytomnego i bezwładnego poetę. Kiedy gościa zwalono bez czucia na

kanapę w salonie, Ostrogski, tknięty nagłą pijacką

ciekawością, zajrzał do wnętrza bagażu. Gdy wygrzebywał pierwszy arkusz, nie przypuszczał, że spędzi

nad tą podróżną torbą resztę nocy, czytając zachłannie najpierw przy lampie zestawionej na dywan,

potem na tarasie, w coraz jaśniejszej szarości świtu,

przy akompaniamencie pierwszych kopyt uderzających o bruk.

Pamiętał, jakiego olśnienia wtedy doznał!

Gdzież tam do tych wierszy takiemu Nowickiemu,

Langemu czy nawet Tetmajerowi! Słowa kreślone

pośpiesznie i nerwowo brzydkim, haczykowatym

pismem wypowiadał z pewnością artysta, i to artysta

olbrzymiego formatu, kto wie, czy nie wybitniejszy

od tych wszystkich wielkich i mniejszych, dobijających się o sławę, trwoniących życie na mrzonkach

O rozpisaniu w poematy przekleństwa kończącego

się stulecia.

Rano okazało się, że poeta - przerażony

i niezdający sobie sprawy, gdzie jest - nie może

wstać o własnych siłach, a jego poduszkę pokrywają

drobne plamki krwi.

Tego samego dnia Ostrogski bez zastanowienia wywiózł go, całego obłożonego lodem, prosto

do Szwajcarii i umieścił w najlepszym sanatorium

w Davos. Powiedziano tam, że o kilka lat za późno,

że choroba poczyniła nieodwracalne postępy, że

obydwa płuca są zajęte.

Z nikczemną, nietłumioną niczym fascynacją

przyglądał się artyście naznaczonemu przez najprawdziwszą śmierć. Mielczarek nie odczuwał lęku, nie

wymagał litości, nie był pokorny, nawet nie dziękował za wyłożone na niego środki. Powiedział, że

przecież spodziewał się takiego końca i nic tego

nie zmieni. Pisał, ciągle tylko pisał w pośpiechu, jakby chcąc wyrzucić z siebie to wszystko, co jeszcze

szarpało się na dnie, wypluć na podobieństwo tych

czerwonych kłaczków, które zostawały na ręcznikach po każdym ataku kaszlu. Porywające, bo rozgrywane naprawdę misterium zmagań geniuszu i zmarnienia, porywająca, ostra twarz wiecznie głodnego

człowieka, z nieobecnym wzrokiem, wbitym w białe

czapy Alp na tle mroźnego nieba. Trwało to kilkanaście tygodni. Śmierć Mielczarka była też taka, jak

wyznaczył jego mecenas. Poeta odchodził bez żalu,

pogodzony z losem, zaciskając palce na pokrytym

chłodnym osadem kielichu Ruinarta najlepszego

rocznika. Nie modlił się ani z nikim nie żegnał, nie

podyktował żadnego listu, nie wypowiedział niczego, co powinno zostać zapamiętane. Prosił tylko

o jedno - o wydanie drukiem jego nieznanych dotąd nikomu poematów. Ostrogski przyrzekł mu to z całą

powagą.

Po wykupieniu miejsca na kamienistym cmentarzyku i obstalowaniu nagrobka zebrał wszystkie

papiery i wyjechał do Bazylei. Nie chcąc napotkać nikogo ze znajomych, wynajął pokój w skromnym hoteliku i tam przez kilka dni - rozmemłany, nieogolony, w brudnym szlafroku i z kwaśnym tytoniowym

osadem w ustach - przeżywał najwspanialsze chwile

swojego nudnego życia. Wypalając tuziny egipskich

papierosów, porządkował rękopisy, układał, dzielił,

przepisywał. Raz dziennie zbiegał na dół do piwiarni,

dławiąc się, zjadał naprędce byle co i pędził z powrotem, aby z idących w dziesiątki wersji tych samych

liryków, z gąszczów skreśleń i poprawek wyprowadzać przyprawiającą go o drżenie esencję poezji.

Ukończywszy pracę, udał się do typografii sióstr

Vanderbourg. Wiele czasu poświęcił doborowi najodpowiedniejszego gatunku papieru, najsubtelniejszego kroju czcionki. Sam zaprojektował wygląd

stronic, każdą z nich kazał zaopatrzyć inicjałem

zmarłego poety. Wreszcie po miesiącu dane mu było

ujrzeć i trzymać w dłoniach dwa okazałe tomy.

Jeden zawierał poezje oryginalne, drugi znajdujące

się również w podróżnej torbie przekłady z Otylii

von Kirsch, Maxa Dauthendeya, Petera Hille i Hugo von Hofmannsthala. Okładki zamówił później w Wenecji. Tłoczone w safianie koloru ciemnej

ochry, opatrzone profilem Mielczarka, wykonanym

według pośmiertnej maski, świeciły na półce cieniutką, srebrną inkrustacją.

Solennie wypełnił dane przyrzeczenie. Wydał

dzieła wielkiego i nieznanego artysty - w jednym

egzemplarzu, dla siebie.

Czyn ten stanowił wprawdzie szczyt wyrafinowanego egotyzmu i próżności, ale z drugiej strony

Ostrogskiego rozpierała duma posiadania na własność geniusza, czerpania z niego, kiedy tylko zapragnie, niedających się opisać przeżyć, niedostępnych

nigdzie i dla nikogo. Niezwykłe jest poczucie wyższości z tego powodu, ocierające się nieomal o fizyczną rozkosz, równe prawie jakiemuś mistycznemu wyniesieniu. I tak nie można przecież wyobrazić

sobie kruchego jak najczystsze szkło talentu Mielczarka, wydanego na pastwę redaktorów galicyjskich gazet czy na języki tych, nie daj Panie Boże,

pisarzy i poetów, zdolnych do największych podłości

w obronie swojego miejsca na polskim parnasiku.

A Mielczarek rozbierany na kawałki w gimnazjalnej

klasie albo na uniwersytecie? Jak w szlachtuzie - najpierw wypito by z niego całą krew, toporem wyrąbywano myśli i obrazy, rzeźnickimi nożami rozrywano

szlachetną tkankę metafor, żeby wreszcie sponiewierany, budzący odrazę zewłok jako kolejną papierową

wielkość zostawić pokoleniom maturzystów. Nie

zasłużył na taki los. Opatrzność była nad wyraz łaskawa, że zabrała go tak wcześnie, i wiedziała, co robi,

zbliżając przedtem ich obu do siebie.

Pełnymi namaszczenia, kapłańskimi nieomal

ruchami odwracał dobrze sobie znane stronice, sczytywał płynące jeden za drugim takty brązowych słów:

Te okna dawno wybite i krzesła przy ścianach chore

I rozstrojone pianino z zapomnianym już walcem,

Gdzie podarte zasłony na wietrze płyną wieczorem,

Gdzie z wściekłej bezsilności do krwi zagryzam palce...

Potem zamknął tom na srebrną klamrę i potrząsnął dzwonkiem, wydającym głos łagodny jak

plusk wody. Gdy Armand wszedł bezszelestnie

i zatrzymał się przy kotarze, nakazał mu zaprzęgać

do powozu oraz oznajmił, że wieczór spędzi u pani

Lamaire.

Jadąc już ulicą, postanowił jednak wysiąść.

Polecił Grzegorzowi, stangretowi i zarazem drugiemu kamerdynerowi, aby jechał z wolna za nim, a sam

kroczył trotuarem w ciepłym powietrzu, wypełnionym aromatem drzewek pomarańczowych, które tarasami rosły nad miastem. Szedł tak bocznymi, cichymi uliczkami, gdzie nie docierał zgiełk ożywających

wieczorem głównych arterii. Przystanął na chwilę,

usłyszawszy dźwięki mandoliny dochodzące zza

żywopłotu i w tym samym momencie zacisnął zęby

z obrzydzeniem, gdy rzężąc i zgrzytając przejechał

obok automobil. Pomyślał o nihilizmie nowego świata, gardzącym na każdym kroku resztkami tego, co

subtelne i piękne, a następnie pełnym rezygnacji

ruchem przyłożył do twarzy chustkę dla ochrony

przed chmurą benzynowego dymu.

Pani Lamaire powitała go radośnie. Podobnie

jak Ostrogski była "sycylijskim pustelnikiem", jedną

z nielicznych osób, u których bywał, do których nie

czuł odrazy i nie mógł sobie odmówić od czasu do

czasu chwili rozmowy. Mimo że nie widział jej zaledwie dwa miesiące, skonstatował nagle, że bardzo posunęła się w latach. Tak niedawno jeszcze dostrzegał

w niej damę z powodzeniem walczącą z nieubłaganym prawem przemijania, a teraz wyszła mu na spotkanie staruszka w prostej sukni i w białym czepcu

na głowie. Tylko ogłada nie pozwoliła na wyrażenie

zaskoczenia! Aż trudno uwierzyć, że ta nieukrywająca już zmarszczek, filigranowa, życzliwie uśmiechnięta pani była przed laty heroiną salonów, a historia

jej życia jest żywcem wyjęta z Balzaca czy Zoli, łącznie ze sposobami zdobycia pokaźnego majątku poprzez intrygi i małżeństwa, których nawet ona sama

nie potrafiła chyba dokładnie zliczyć. Ostrogski bywał kiedyś w jej paryskim domu przy ulicy Matignon,

gdzie poznał najważniejsze persony ówczesnego

monde'u. Później nie widział jej lat kilkanaście, aż

wreszcie odnowił znajomość, gdy po śmierci ostatniego męża osiedliła się na Sycylii, przypadkowo

w tej samej miejscowości, zajmując okazałą, lecz

niezbyt gustowną Villa Eucalipti.

-Ten strój to rodzaj demonstracji. Niech pan

bez skrępowania patrzy na mnie i nie udaje, że nie

jest zdziwiony.

Ten głos jest skrzekliwy i starczy - pomyślał.

- Ale ten sam ton, ta sama pewność siebie... Mówi

do mnie tak jak dawno temu do kolejnego kochanka,

rozpoczynając nową grę. To jej zostało. Wyborne.

Fenomenalne!

- Nie rozumiem, droga przyjaciółko. Demonstracji czego?

- Pogodzenia ze światem - odpowiedziała

z uśmiechem. - Cieszę się, że nie zapomina pan

o mnie, i cieszę się także, że inni zaczęli zapominać.

Dzisiaj z pewnością nikt więcej nie przyjdzie.

Środa była tradycyjnym dniem przyjęć starej

pani, ale towarzystwo naturalną koleją rzeczy omijało już jej dom. Jednak tym razem przewidywania

gospodyni nie spełniły się i zaanonsowano osobliwą

parę gości. Był to pewien węgierski hrabia z równie

utytułowaną małżonką. On - o regularnej twarzy

Anglika, kontrastującej z pałąkowatymi nogami i niskim wzrostem, ona - nalana Hiszpanka, chrypliwym falsetem kalecząca wyuczoną francuszczyznę. Oto

dzisiejsza arystokracja. Niby wybrańcy Boga, ale

gdzież boskie podobieństwo! - pomyślał rozbawiony.

Kolację podano na tarasie oświetlonym miedzianymi lampami, pod festonami kwiatów, nabierających w ich poświacie zielonkawego odcienia.

Małżeństwo paplało bezustannie o rodzinie i znajomych w Paryżu, Rzymie i Wiedniu, na co pani Lamaire

uprzejmie kiwała głową, a Ostrogski był, jak zwykle

w takich sytuacjach, nonszalancki i złośliwy. Gdy

hrabia zaczął tonem politycznego wykładu rozwodzić się nad rosnącym napięciem na Bałkanach

i twierdzić, że może ono spowodować światowy

kataklizm, odrzekł, iż gazet nie czytuje, a w wojny

nie wierzy, ponieważ ludzkość, pomimo ogólnie panującego złego smaku, wydobywa się jednak powoli

z najgłębszych pokładów zdziczenia. Natomiast

małżonka wystąpiła z kwestią następującą:

- Czy pani nie irytuje fakt, że Paryż, ta mekka

arystokracji, jest stolicą republiki? Że też nikt tego

nie spostrzegł!

Po godzinie goście pożegnali się wreszcie.

Gospodyni, wróciwszy na górę, zastała Ostrogskiego

wychylonego przez poręcz i wdychającego z rozkoszą trochę rzeźwiejsze o tej porze powietrze.

- Dziwię się panu, mon Michel, że tak zraża

pan do siebie ludzi. Tyle lat jeszcze przed panem,

a czyniąc tak jak dzisiaj, zamknie pan przed sobą

wiele drzwi - pogroziła mu palcem.

- Oby to nie były tylko drzwi pani, droga

przyjaciółko. Bo na resztę to ja po prostu gwiżdżę

- roześmiał się, całując wiotką, pomarszczoną dłoń.

- Proszę wybaczyć, nie panuję nad sobą, kiedy muszę obcować z taką wysoko urodzoną hołotą - dodał

cicho.

Służący wniósł na tacy omszałą butelkę.

- Pospolite usta niegodne są tego trunku,

mon ami, zatem proszę skosztować. Stuletnie amontillado. Podobno wrócił pan z Paryża?

- Być może była to ostatnia moja wizyta

w tym mieście. Nikogo właściwie nie odwiedzałem

i nie potrafię opowiedzieć niczego, co mogłoby panią zainteresować. Tegoroczny salon sztuki zupełnie

nieciekawy, może poza rzeźbami niejakiego Ivandića, zdaje się, Bośniaka albo Kroata, do tej pory zupełnie nieznanego. Tak, umiejętność utrwalania w kamieniu kontrastów i sprzecznych uczuć rzeczywiście

robi wrażenie, chociaż naprawdę jest to artysta bardzo klasyczny... Paryż odwiedziłem dla ostatecznego

załatwienia moich spraw, sprzedaży domu, rozliczenia ze służbą. Paliło mnie to przez wiele lat i teraz

nareszcie mam wszystko za sobą.

- - Czyli podjął pan decyzję. A więc za pańskie

ostateczne rozstanie z siedliskiem zepsucia!

-To nie jest, niestety, takie proste. Przeżyłem

już pół wieku i nadal nie wiem, co zrobić ze sobą, ze

swoim życiem. Nawiedzają mnie ataki melancholii,

nagłe tęsknoty do miejsc, do ludzi, których zaledwie

w chwilę później jestem gotów znienawidzić. Nic

po sobie nie zostawiam, moje życie było głupie

i nudne, nie potrafiłem wykrzesać z siebie niczego,

co zaświadczałoby choć nieznacznie o mojej wartości. Jestem chory na samego siebie i bardzo mi

z sobą samym niedobrze. Pragnąłbym umrzeć,

gdybym tylko miał pewność, że to coś warte.

- Obawiam się, że przemawia teraz przez

pana literatura. Pański język to język Laforgue'a

i Dujardina. Pisali wysmakowaną poezję, ale czyż

można tak żyć? Samym smakiem?

- Człowiek boi się mówić głośno o takich

myślach, boi się właśnie pretensjonalności, egzaltacji. Nie można jednak o tym mówić w inny sposób

i musi to być, jak pani określiła, język Dujardina,

droga przyjaciółko.

-Ale na przykład cóż to jest tęsknota, o któ-

rej pan mówił? Tęsknota do kogo, do czego? Tęskni

pan może do Paryża, a może do tej swojej Polski,

której nie ma? Dlaczego? Przecież wszędzie jest

tak samo! Ludzi pańskiego położenia materialnego i duchowego cały dzisiejszy świat nie powinien

przyprawiać o rozterki i kompleksy. Kiedyś, bardzo

dawno temu, miałam wtedy dziewiętnaście lat i byłam słodką przyjaciółką Lamartine'a, przedstawiono

mnie jakiemuś waszemu poecie. Podobno był to

wielki poeta, ale nie pamiętam, jak się nazywał.

Kilku pańskich rodaków całowało go w rękę. Wyglądał bardzo pospolicie: stary, zwalisty, taki nieporadny

w ruchach, źle ubrany, a ponadto bez zębów i mówiący bardzo śmiesznie, jeszcze śmieszniej niż ta

Hiszpanka. Jego poematy miały podobno zrodzić się

z wielkiej tęsknoty za czymś, co nie wróci. Kazałam

je sobie później przysłać i niczego nie mogłam zrozumieć. Plątanina słów, nic więcej. Tak wygląda konsekwencja uwikłania w obsesje, nakładania na siebie

ciężaru niemożliwości, a później rozpaczy nad tym,

że przygniata on do ziemi. Martwię się o pana! Pół

wieku! Cóż to jest pół wieku? Nic pan jeszcze nie wie.

Całe życie chciałabym mieć pięćdziesiąt lat!

Ostrogski, nie czekając na lokaja, nalał jeszcze jeden kieliszek trunku.

- Poddać się czystemu pięknu, rozpłynąć

w sztuce, może to jest jakieś wyjście? Ale i prawdziwe znaczenie słowa "sztuka" ma niewiele wspólnego

z tym, co się dzisiaj za sztukę uważa. Niewiele

wspólnego z tym, co teraz produkują ci... oszuści! -

syknął złośliwie.

- - Jak zwykle, mon ami Michel, wypowiada

pan opinie zadziwiające. Dwoma słowami chciałby

pan obalać autorytety, kwestionować wielkości. Czy

to nie zwyczajna pycha? Kim są więc ci "prawdziwi"

artyści? Znałam ich tylu, a pan twierdzi, że nie istnieli, nie istnieją. Tak wiele w panu przesady...

- Istnieją, istnieją na pewno - zapewnił z ożywieniem i błyskiem w oczach, co pani Lamaire przypisała raczej mocy wina niż żarliwości przekonań.

- Ten, o którym była pani łaskawa wspomnieć, również do nich należał. Jest ich bardzo niewielu,

a wszyscy odrzuceni, nieszczęśliwi... Nie przemawiają po to, aby wynosić się nad innych, obrosnąć snobami i złotem, gardzić słabymi i uboższymi duchem.

Prawdziwa sztuka to odwrócenie sensu istnienia,

to wieczna wędrówka wzdłuż granicy życia! Prawdziwa sztuka to ucieczka w cień, to pogarda dla siebie

samego!

Pani Lamaire patrzyła na swojego gościa

z coraz większym rozbawieniem.

-Ach, jaki pan jest zachwycający! Najbardziej

wtedy, gdy mówi pan o skromności i pogardzie dla

samego siebie. Jednak wszystko, co pan powiedział,

to czysta utopia, nic niemająca wspólnego z życiem.

Tak! Po prostu z żywym człowiekiem! Niech pan nie

ucieka od życia. Ja nie uciekałam nigdy i teraz cieszę

się nawet z własnej starości. A pan ciągle siebie rozdziera, zadaje sobie ból, znęca się nad sobą. Niech

pan mnie częściej odwiedza i uczy się ode mnie!

W ciągu kolejnych tygodni nie zdobył się jednak na ponowne odwiedziny, mało, jakby zapomniał

o istnieniu pani Lamaire. Zalała go fala nudy i przygnębienia, a rozpalone dni sycylijskiego lata stały się

niczym sztuki białego płótna powiewające na wietrze

- nijakie, zwyczajne i podobne do siebie.

Uciekał przed upałem do majolikowej łazienki i długo leżąc w zaprawionej ziołami wodzie, snuł

rozmaite projekty. Czasem zamierzał wrócić do Paryża lub wyprawić się do Ameryki Południowej, kiedy

indziej - zobaczyć raz jeszcze egipskie piramidy,

a potem popłynąć do Indii na herbacianym kliprze.

Myślał również o rodzinnych majątkach, których nie

widział od dwudziestu trzech lat. Cóż prostszego?

Skreślić kilka słów do bankiera, wezwać Armanda...

Ale po opuszczeniu łazienki, w chwili uświadomienia sobie, że świat jest większy od przestrzeni bizantyjskiej wanny, zaczynały mnożyć się obawy

i znaki zapytania, aż wreszcie wszystko brało w łeb,

a Ostrogski odczuwał ulgę z powodu - jak sobie

tłumaczył - uniknięcia kolejnego głupstwa.

Wieczorami spacerował po alejkach swego

ogrodu, wpatrywał się w puste oczy barokowych posążków, uratowanych z biskupiej rezydencji, leżącej w ruinie po niedawnym trzęsieniu ziemi, słuchał

szmeru małej fontanny lub odpoczywał w kamiennym fotelu, zwróconym ku morzu.

I wciąż smutniej i ciągle nadzieją zwodzeni

Pozwalamy, by absurd w wiecznej chodził chwale

I żeby nas nie było, nie było nas wcale

I kiedyś nas nie będzie... i nic się nie zmieni...

Mielczarek, którego miał na własność, powtarzał w nim te wersety, a on patrzył na ciemniejące

wody Stretto di Messina i z uczuciem głębokiego

politowania rozmyślał nad człowiekiem i światem.

Straszliwa, uwłaczająca godności istoty rozumnej jest wieczna, nieustająca nigdy walka o byt,

o przetrwanie swoje, bliskich, gatunku. To dreptanie

ojców wokół sytości swoich rodzin, to dopuszczanie się największych podłości w imię dziesiątków

ojczyzn i dziesiątków emblematów o różnych kształtach, w imieniu głów koronowanych i niekoronowanych... Wojny - zbiorowy obłęd, w który ludzkość

popada niezmiennie i periodycznie, niezależnie od

głosów rozsądku, przy zapewnieniach, że to już

ostatni raz, że po obmyciu we krwi otworzy się

przyszłość pełna słońca i dobrobytu. Mówią teraz

o napięciu na Bałkanach. Czyżby znowu dla jakichś

iluzorycznych racji nienawidzące się roje miały

wyżerać się wzajemnie, a żądza krwi byłaby najwyższym prawem? Mija wiek Byrona, Flauberta, księdza

Brentano i Maksa Stirnera. Potrzebni byli ludzkości

akurat o tyle, o ile głos kaznodziei potrzebny jest

przeżuwaczom, które bezmyślnie, ocierając się bokami, dążą w stadzie ku mglistemu horyzontowi.

Jakąż my jesteśmy Twoją pomyłką, Boże! Cały świat

zbudowałeś tak starannie, tylko my w Twoim porządku jesteśmy niepewni i alogiczni. Spotykamy się

w Nicei, w Biarritz, w Neapolu, zimą w salonach wielkich miast, deliberujemy, obstawiamy konie na wyścigach, gramy przy jednym stoliku, tańczymy ze sobą,

a potem... zatłukujemy się wzajemnie w miejscach,

których nazwy brzmią już zazwyczaj o wiele mniej

efektownie, historia składa je z nieznanych dotąd

nazw wsi i dumnego przyimka "pod". Jako zbiorowość za najwybitniejszą uznajemy każdą myśl o potędze rozumu, wolności i rozsądku, jako zbiorowość

zawsze też wybieramy drogę zaprzeczającą tej myśli

w sposób najbardziej oczywisty - drogę pogardy,

przemocy i błota. Człowiek wymknął się zatem intencjom Dobrego Boga. Na przekór boskim zamiarom to

twór z natury obłudny, wykazujący stałą skłonność

do okłamywania samego siebie, tworzenia naiwnych

usprawiedliwień wszystkiego, co popełni, podczas

gdy jedynym pewnikiem, jakim obdarzył go los, jest

pewnik śmierci.

Bo cóż to znaczy "życie"? Co to takiego,

skoro trwa w formach tak kruchych, tak łatwych do

zniszczenia i szybko przemijających - zasada świata

czy może jej wynaturzenie? Śmierć natomiast nie

przemija, nie poddaje się nikomu ani niczemu, to jedyny aksjomat w porównaniu z tysiącami pozornych

prawd wymyślonych przez ludzi na własny użytek.

Śmierć stanowi zatem najwyższe naturalne prawo

świata. Przeniknąć mądrość śmierci - to jedyny

godny cel!

W takich chwilach często opierał skroń na

zaciśniętej dłoni i wyobrażał sobie, jak jego poza

mogłaby wyglądać z zewnątrz, z półprofilu, uwieczniona jakimś genialnym dłutem. Przymykał oczy

i z upodobaniem podziwiał zastygłe w kamieniu

szlachetne rysy mędrca, zadumanego nad znikomością ludzkich przeznaczeń.

Prawdę mówiąc, od dawna nosił się z projektem utrwalenia swoich przemyśleń, najlepiej

w formie rozprawy lub traktatu. Mimo pewnych wątpliwości doszedł do wniosku, że są tego warte i stanowiłyby ślad jego duchowej aktywności. Niestety,

wszechogarniająca inercja okazała się i tu silniejsza,

rozpościerając przed niedoszłym autorem cały labirynt prawdziwych i wyimaginowanych przeszkód.

Przez jedenaście lat nie napisał więc ani jednego zdania zamierzonego dzieła, bojąc się między innymi,

że zostanie okrzyknięty nieudolnym naśladowcą

modnych filozofów. Odczuwał także głęboki lęk

przed samym procesem tworzenia, ponieważ nigdy

w życiu nie potrafił podporządkować się nawet najłagodniejszej wewnętrznej dyscyplinie, a świadomość

nieubłaganie umykającego czasu uzmysławiała mu

coraz mniejsze szansę dokonania czegokolwiek.

W chwilach słabości widział więc własne życie jako

pasmo jałowych usiłowań, walkę sprzecznych pragnień, budzącą wściekłość i cierpienie. Dziękował

jedynie losowi za to, że jest bogaty, że stać go na

luksusową samotność, że do woli może otaczać się

dziełami sztuki, przedmiotami zbytku i wykwintu,

budować obok siebie to, czego przez ponad pół

wieku życia nie był w stanie wznieść w sobie.

Jednego z takich wieczorów, gdy skłębione

myśli znalazły się w ślepym zaułku, a rzeczywistość

okazała się po raz kolejny głębiną nie do przebycia,

zapragnął nagle muzyki. Niecierpliwie rozkazał Grzegorzowi sprowadzić niejakiego Leonarda Capano,

pianistę miejscowej orkiestry.

Muzyk przybył natychmiast, jak zawsze po

wezwaniach Ostrogskiego, ponieważ jeden prywatny koncert u ekscentrycznego cudzoziemca opłacał

mu się bardziej niż kilka tygodni zwyczajnej pracy

w filharmonii.

Po szklaneczce różowego wina z Pafos przeszli do gabinetu muzycznego. Był to pokój wysoki,

sklepiony, z grubymi kotarami na ścianach, przysłaniającymi oszklone szafy, gdzie ustawiono rzędy

oprawnych w skórę wydawnictw nutowych. Środek

komnaty zajmowało wielkie, wygodne łoże, ustawione tak, aby leżący na nim miał przed sobą okno, za

którym ciemnozielona cyprysowa aleja schodziła

półkoliście w dół, otwierając widok na morze i majaczący w oddali dziki brzeg Kalabrii. Po lewej stronie

stał wiedeński fortepian, a naprzeciw fortepianu stary osiemnastowieczny klaweSyn, instrument o tonie

delikatnym i szeleszczącym, jak z głębi nieotwieranej od lat szuflady.

Capano czekał ze skłonioną głową na dyspozycje. Gospodarz podał mu bez słowa tom mazurków

Chopina w ekskluzywnym londyńskim wydaniu,

a następnie wyszedł do garderoby obok, skąd powrócił przebrany w szlafrok ze wschodniego złotogłowiu

i, dając znak do rozpoczęcia, spoczął na wyściełających łoże poduszkach.

Słuchał muzyki tylko w taki sposób. Gardził

wielkimi salami, gdzie trudno o skupienie, nie był

także w stanie korzystać z modnej ostatnio zabawki Edisona, ponieważ wydobywające się spod igły

zgrzyty i szumy zabijały Wszystkie smaki melodii,

brzmień, fraz.

Patrzył na Capana pochylonego nad klawia-

turą. Znakomity rzemieślnik, genialny odtwórca,

cudowne dziecko chłopa z Północy, gdzieś spod

Mediolanu, wyedukowane za pieniądze proboszcza.

Brzydka, kwadratowa twarz, kanciasta sylwetka

wieśniaka, osobowość lokaja. Gra, co mu się każe,

jak długo się każe, bierze pieniądze i prędko odchodzi, niczym boginie miłości z dyskretnej instytucji signory Esposito.

Tylko ręce, jak gdyby należące do kogoś innego, lekko uniesione nad falującą czarno-białą taflą;

piękne, wysmukłe dłonie, zapewne potrafiące wydobyć rozkosz nawet ze spróchniałego drewna... Jak

dłonie tamtego chłopca, sprzedawcy oliwek na targu

w Catanzaro...

Muzyka uniosła się nad jego marzeniami,

zatartymi obrazkami z przeszłości, o których nie

wiadomo, czy naprawdę istnieją w suchych zwojach

pamięci, czy stanowią jedynie wytwór imaginacji;

chorej imaginacji, jak miał prawo o sobie sądzić.

Capano interpretował zbyt elegancko, salonowo, w jego grze z naturalnych przyczyn nie było

tchnienia słowiańskości, czego najprawdopodobniej

podświadomie pożądał słuchacz i co skłoniło go do

wyboru właśnie Chopina. Jednak nie technika, lecz

sama konstrukcja fraz, ich struktura brzmieniowa

sprawiła, że Ostrogski odbierał tę grę inaczej, niż

gdyby słuchał Debussy'ego czy Mahlera i zachwycał

się wyłącznie doskonałością kompozycji. Oto on,

obywatel świata i wyrafinowany poszukiwacz uniwersalizmu w sztuce, zaczął nagle, bezwiednie

reagować tak jak jakiś nieszczęśliwy, oszalały z tęsknoty popowstaniowy emigrant! Muzyka przyniosła

myśl o rodzinnym domu, a on nie mógł się od tej

myśli uwolnić!

Ale żadna muzyka, nawet ta wyczarowana

przez najgenialniejszych, nie ma mocy wartościowania marzeń, które sama wywołuje. Nie wszystkie

wspomnienia były radosne, lecz coś mimo bólu nakazywało poddać się im bez sprzeciwu. Rodzinny

dom... Czy można mówić o rodzinnym domu, nie

będąc przywiązanym do żadnego kąta, do zegara tykającego na jakiejś ścianie, gzymsu nad kominem

i zawsze tego samego widoku z okna? Czy można

o tym mówić, gdy mieszka się to tu, to tam z powodu

kaprysu rodziców, przemieszczających się z nudów

wciąż po obszernej majętności i ustawicznie wyjeżdżających za granicę? Jako dziecko z nikim się nie

zżył, nie zaprzyjaźnił. Nie miał niani śpiewającej kołysanki ani starego Kacpra, z gatunku tych, z którymi

panicze chodzą na kaczki i wysłuchują opowieści

o powstaniu styczniowym. Nie potrafił nawet umiejscowić większości wydarzeń z dzieciństwa, bo mąciło mu się w głowie i nie wiedział, czy działy się na

Riwierze, w Berlinie, Zurychu czy w poczciwej Złotoryi albo Łążynie. Nie miał już chyba wątpliwości,

że jego pierwszy prawdziwy rodzinny dom to ta

właśnie "Villa Astrea" na Sycylii, gdzie słucha teraz

muzyki i coraz głębiej zatapia się w sobie.

Chciwie łowił dźwięki wypływające spod

wysmukłych palców pianisty. Przypominały coś

nieuchwytnego, trudnego do wyrażenia - może

szum wiosennego deszczu, który tu nigdy nie pada,

może czeluść parku za szybą, dotkniętą piekącym

oddechem mrozu, jakiego w całym życiu nie zazna

nikt z mieszkających tu ludzi?

Wrócić? Ale dokąd? Do pustego, zimnego pałacu w Złotoryi, błądzić po niewygodnych amfiladowych pokojach, gdzie wśród pretensjonalnych mebli

i obić nie ma miejsca na choćby chwilowe pozostanie

sam na sam ze sobą? Albo do chylącego się ku ziemi

dworu w Łążynie, w którym po paru minutach ubranie przesiąka stęchlizną i kominowym kopciem? Pilnować młocki i wykopków, chociaż nie ma się o tym

pojęcia, wykłócać z rządcą, wąchać folwarczne smrody, znosić wizyty sąsiadów. Wrócić - aby umrzeć i być

pochowanym w swojej ziemi, na wiejskim cmentarzyku, o którego parkan czochrają się końskie zady

z pobliskiego targowiska...

Tu, w przeciwległym końcu ogrodu, na brzegu ciepłego morza kazał wybudować grobowiec z afrykańskiego marmuru, gdzie będzie mógł przez

całą wieczność rozmawiać z tajemniczym wiatrem

znad Sahary, z lazurowym niebem, nasłuchiwać

legend o herosach nieprzemijającego piękna.

A tam? Tam nie ma nawet grobu rodziców.

Tak samo jak on nie tęsknili nigdy za ojczystymi

stronami. Tam jest tylko niewysłowiona surowość,

egzotyka w szczególnej odmianie dzikości - wonnej

i zawiesistej. Tak - tylko jeden jedyny zmysł może

nieomylnie ją opisać - smak.

Frazy Chopina stały się wielkim kłębowiskiem śniegu. Nagle, w środku sycylijskiego czerwca,

tysiące śnieżnych płatków zawirowało w powietrzu,

pokrywając sprzęty, książki, obrazy, ginąc jak mydlane bańki w zetknięciu z rozpalonym czołem.

Śnieg kojarzył mu się z pierwszym i jedynym

męskim doświadczeniem niebezpieczeństwa i głodu. Miał wtedy dwanaście lat. Rodzice, jak każdej

zimy spędzanej w kraju, wyjechali na karnawał do

Warszawy, zostawiając go w Złotoryi samego. Następnego dnia wuj Izydor, brat matki, miał zabrać

chłopca do swego majątku odległego o kilka mil. Wuj

był przeciwieństwem szwagra i rodzonej siostry.

Rosły, silny, mocno stojący na ziemi, w rzeczywistości

i w przenośni, miał do nich pretensje, że wychowują

syna na zniewieściałego osobnika, co nie da sobie

rady z życiem i z ludźmi. Sam zaś Michał odczuwał wobec wuja, a zwłaszcza smagłych, sprytnych ciotecznych braci, rodzaj zażenowania, nawet wstydu,

ponieważ nie liczyły się dla nich zupełnie jego nienaganne maniery i widoczne już zainteresowania

sztuką. Wyśmiewali go, że wzdryga się na odgłos

wystrzału ze sztucera, że kiepsko pływa, nie chce mu

się spędzać całych nocy w krzakach, na głuszcach czy

bekasach. W drogę do wujowskich Płomian wyruszono dopiero koło południa, mimo iż szło na mróz,

a ołowiane chmury wróżyły śnieżycę. W istocie zaczęło padać, a po godzinie naokoło pędzących sań

wyrosła nieprzebyta ściana zamieci. Nie można już

było niczego dostrzec i w jakimś momencie musieli

zgubić trakt, zjechać w pole. Stangret klął szpetnie,

okładał batem parujące wystraszone kasztany, pojazd zaczął przechylać się niebezpiecznie w niewidocznych pod białą pokrywą rozpadlinach. Krążyli

tak po bezdrożach, nie mogąc znaleźć jakiegokolwiek punktu orientacji, aż nadszedł wczesny zimowy

wieczór, a potem noc. Biegły godziny, wiatr wył nad

głowami, dzwonek głucho brzęczał w śnieżycy.

Chłopiec milczał cały czas, drżał i przypominał sobie

wszystko, co słyszał na temat wilków, z przerażeniem wypatrywał żółtych ślepi w kołującej białej

gęstwinie. Zasłaniał twarz od zimna wdzierającego

się pod futro, którym był przykryty, przeżerającego

buty i ubranie, aby dostać ciała. Czuł głód, nieznaną dotąd nigdy przedtem pustkę w żołądku, ssącą aż do

bólu, mdłości, szumu w skroniach, w końcu niepozwalającą myśleć o niczym innym, nawet o wilkach.

Kosz sań szorował po niewidzialnych zaroślach, zrozpaczony stangret zaczął huczeć i nawoływać we

wszystkich kierunkach. Nie usłyszeli jednak żadnego

odzewu. Wreszcie sam wuj, mamrocząc pod nosem

grube słowa, wgramolił się na kozioł i chwycił lejce.

Później zapamiętał już tylko lodowaty mrok bez dna

i nagle, najpierw ciche, potem coraz głośniejsze

ujadanie psów, tłumione przez porywy mroźnego

powietrza. Tracił przytomność, gdy sanie zajechały

znienacka przed ledwo widoczny budynek. Jacyś ludzie wybiegli z latarniami. Był to dworek Linowskich,

położony niezbyt daleko od zgubionej drogi. Pół nocy błądzili w kółko. W niskiej drewnianej izbie jakiś

człowiek rozcierał mu ręce i nogi spirytusem, ściągał

zesztywniałe ubranie i nakładał przyjemną w dotyku,

o wiele za dużą odzież. Zaprowadzono go wreszcie

do stołu i nagle poczuł, że wszystkie jego zmysły płoną od słodkawej woni bigosu, dymnego posmaku

kruchych, ciemnych kiełbas i półprzejrzystych płatów wędzonej polędwicy. Rzucił się na to wszystko

jak żarłoczne zwierzę. Bigos wypełnił go pachnącą,

rozpaloną masą, młode zęby rozdzierały miąższ wędlin, syciły spragnione, gorączkujące ciało aromatami

ziół i suszonych grzybów. Wuj śmiał się, przepijał do

gospodarza dzięgielówką i mrugał znacząco. W kąt

poszły przepisy etykiety, wkładane do głowy przez

zżółkłą i wyschniętą guwernantkę Blanchette, niepodzielnie zapanował triumf przetrwania i sytości.

Capano grał w dalszym ciągu, a Ostrogski

niespokojnie poruszył się na łożu. Usta miał pełne

śliny. Z początku nie mógł sobie uzmysłowić, co się

z nim dzieje, ale po chwili poczuł takie samo jak

wówczas, niezwykłe, dławiące i wszechogarniające

łaknienie. Chopin doprowadził jego system trawienny do prawdziwych paroksyzmów rozpaczy. Dzikie

nienasycenie wypełniało go od stóp do głów, burzyło spokój, jaki miała przynieść muzyka, otwierało

gdzieś wewnątrz kratery szaleństwa, których nie

uciszy żadna ludzka moc.

Tymczasem Armand wszedł cicho, aby zapalić

świece.

- Niech podadzą kolację - zachrypiał głos

z łoża, przerywając subtelne allegro. - Co dzisiaj

przygotowano?

- Ser i owoce, monsieur. To, co zwykle pan

jada o tej porze.

- Nie - Ostrogski boleśnie wykrzywił usta.

- Proszę podać żur, bigos, zrazy z kaszą i mocną,

czystą wódkę! - te ostatnie słowa wypowiedział

po polsku.

- Nie rozumiem, monsieur...

- - Co znaczy "nie rozumiem"?! Powiedziałem:

bigos, zrazy, żur i wódka!

Z wymienionych nazw kamerdyner pojął

tylko tę ostatnią i zaczął gorączkowo tłumaczyć, że

takiego trunku na pewno nie ma w zapasach.

- Powiedziałem wyraźnie! Nie będę z tobą

dyskutował!? Ty nie przeżywasz takich męczarni! Nie

wiesz, co to znaczy głód prawdziwy, głód olbrzymi,

co to znaczy niedobry ogień!

Armand cofnął się przerażony, wpadł do służ-

bówki Grzegorza i gestykulując, opowiadał o pańskim zachceniu.

-Już zupełnie zwariował! Oszalał! Zupełnie!

Wiedziałem, że tak kiedyś będzie! Kucharz nigdy

nie słyszał o takich daniach! Zresztą nie ma kucharza,

pojechał do brata do Randazzo!

- Stul pysk! Dureń jeden... Idź, pal pod kuchnią! Wam zawsze, jak trzeba łbem ruszyć, to... -

wymamrotał stangret, usiadł na łóżku i po krótkiej

medytacji zabrał się do wciągania butów, gadając

ciągle przaśną francuszczyzną, której wyuczył się

"sam z siebie" jeszcze w paryskich latach: -Jak pan

kazał, to kazał. A nasza rzecz słuchać. Mówię, idź,

pal pod kuchnią!

- Ależ ja jestem pokojowcem, kamerdynerem! Co ty mi tu, do kuchni!

- - Sameś się najął za fagasa, czy nie? Czy cię

kto siłą przymusił? Bo jak na fagasa, to się mądrzysz

za dużo. Idź, jeszcze drzewa narąbiesz, jak by co.

Płynęły kwadranse, godziny, a po Capanie nie

znać było zmęczenia. Trwał nieruchomo nad instrumentem, niedostrzegalnie trącając klawisze. Zwrócił

co prawda raz w stronę słuchacza wzrok, w którym

zawarta była chyba prośba o chwilę wytchnienia;

tamten jednak nie widział niczego, przeżywając na

przemian paroksyzmy głodu i tęsknoty. Był geniuszem. Skąd on wiedział? Jakie przeczucie kazało

mu tak mówić? Kto go naznaczył? - myślał gorączkowo, a potem szeptał do siebie cicho, namiętnie,

aż do bólu warg:

W Twojej ciszy się jeszcze próbuję odnaleźć,

Póki krwawy strzęp serca w klatce żeber stuka

Upartym rytmem życia... Nie wiem. Może wcale

Nie było i wciąż nie ma tego, czego szukam...

- Czego, głupcze? -jęknął w turecką poduszkę i zaraz potem zaczął przywoływać w pamięci

postać poety. Po chwili widział go wyraźnie, jakby cała tragedia wydarzyła się wczoraj, a nie szesnaście lat

temu. Poczuł nagle wyrzuty, że wtedy, w Szwajcarii,

nie zawiadomił rodziny, że nawet nie starał się tego

uczynić, chociaż znalazł w papierach jakieś adresy, jakieś niezgrabnie nagryzmolone listy. Wszystko kazał spalić razem z płaszczem i sakwojażem. Ty dobrze

wiesz - usprawiedliwiał się wielokrotnie. - Nie chciałem kalać rąk prostackim patosem śmierci.

Teraz, kiedy muzyka dyszała w nim ogromem

niewyobrażalnego, wszechpotężnego głodu, myślał

o dawno minionych szarych godzinach, o których

nikt poza nim nie wiedział, że rozpoczynały coś wielkiego. Odtwarzał je, tak jak umiał, w swojej wyobraźni i choć nigdy nie był naocznym świadkiem żadnej

z tych wymyślonych scen, to delektował się nimi

jak własnymi wspomnieniami - taką miały moc.

...Mielczarek wlókł się żydowską furką, długim, prawie bez końca leśnym duktem. Od czasu do

czasu skulone plecy starego Patasznika rozmywały

się w opadającej mgle, a koła orały suchy piach, trzymający jeszcze w sobie gorąco mijającego lata. Wstał

przed świtem z tytoniowym niesmakiem w ustach,

obudził się na dźwięk czyichś słów z ciemności rozrzedzonej kopcącą świeczką, coś jadł, z kimś rozmawiał, podniósł się od jakiegoś stołu, ktoś z westchnieniem wetknął mu węzełek z chlebem do torby,

kogoś całował w rękę. Ojciec i brat niedorostek

odprowadzili go do łąki, zwanej Muniska, potem stary Patasznik zaciął szkapę i wóz skręcił w ciemny

tunel lasu. Patrzył na pnie sosen z wysiłkiem brnące

do tyłu i myślał... Może o przyszłości, może o nienapisanych poematach, może o ogromnym świecie, którego nie znał, a ku któremu tak uporczywie zdążał. Na małym brudnym dworcu kupił bilet do dalekiego miasta, tak odległego i nierealnego, że jego

nazwa znaczyła akurat tyle, co "czyściec" albo "piekło". Potem wypił jeszcze szklankę herbaty, którą ktoś

podał mu zza buchającego samowara. Ktoś sprawdził

bilet, ktoś pokazał przedział w wagonie trzeciej

klasy, ktoś mówił do niego i on mówił do kogoś,

ktoś uderzył w peronowy dzwon, ktoś dał sygnał do

odjazdu. Pociąg ruszył. Mielczarek, znieruchomiały

w oknie, patrzył, jak wszystko zaczyna się i kończy...

Była już głęboka noc, kiedy zza kotary,

przytrzymanej przez Armanda, wyszedł Grzegorz,

dźwigając ciężką tacę. Stał na niej w obłoczku ostrej

woni zwyczajny, gliniany garnek z żurem, w którym

pływały kawałki kiełbasy, obok niego półmisek

brązowozłocistego bigosu, świecącego od tłuszczu,

parujące zrazy, napęczniałe gryczaną kaszą, i duża

butelka z niebieskiego szkła, zatknięta krzywym

korkiem.

Ostrogski poczuł gwałtowny przypływ śliny,

a potem krople potu na czole. Dał znak Capanowi,

aby skończył. Muzyk przerwał, wstał posłusznie i zaczął rozcierać ręce. Wyglądał jak po całym dniu ciężkiej, fizycznej roboty, ale słuchacz nie zwrócił na to

uwagi. Zaprosił go do niskiego stolika, a kiedy ten

oczywiście odmówił, podszedł do sekretery w głębi pokoju i wypisał czek. Capano skłonił się w milczeniu. Wychodząc, miał ochotę szepnąć Armandowi, że

za każdym razem ma już serdecznie dość morderczych godzin przy fortepianie w "Villa Astrea", ale

również za każdym razem argument wypisany na

bankowym druczku zupełnie zbija go z tropu.

Ostrogski rzucił się na jedzenie. Żur parzył

usta i ściekał po brodzie, a potem tłustymi kroplami

po delikatnej materii szlafroka. Nie jadł, lecz zwierzęco, łapczywie, bez opamiętania pochłaniał.

Ale nie miało to nic wspólnego z prostackim

napełnianiem trzewi. Przeciwnie - pierwsza sytość

odczuwana przez niego jak kojący dotyk czyjejś

nieśmiałej dłoni zdawała się zabliźniać rany zupełnie niecielesnej natury. Nie mógł wyjść z podziwu

nad zniewalającym wyrafinowaniem woni, smaków

pierwszych, drugich i trzecich, nad subtelnością wrażeń na czubku języka, władczo zagarniającym każdy

nowy kęs, na środku języka - w rozpływającej się

gorącej ślinie, w zakamarkach podniebienia tuż-tuż

przed przekroczeniem świętego progu przełyku,

który oddziela byt zewnętrzny od wewnętrznego.

To, co niegdyś z pogardą odrzucone, teraz wydawało

mu się ponętne i perwersyjne.

Potężnymi ruchami szczęk rozrywał chrupiące z lekka skórki, potem słonawy, mocny w smaku miąższ. Ślizgały mu się między zębami dzikie,

rozgotowane kapelusze grzybów, dygocąc z rozkoszy, odtwarzał w sobie całą misterność kwaśnych

i ciężkich aromatów pieprzu, majeranu, płonącego

jałowca. Smak najwybredniej dobranych serów,

sycylijskich owoców morza, prowansalskiej szynki,

nawet osiemdziesięcioletniego wina Chablis nie kojarzy się z niczym konkretnym, jest pustą przyjemnością dla samej przyjemności lub prozaicznej potrzeby ciała, podczas gdy ucztującego Ostrogskiego

owiewał Już wlokący się po ścierniskach jesienny

dym, smagały mu twarz gałązki zwieszone nad leśną

ścieżką, i otaczało dobre ciepło, bezpieczny pomruk

pieca, od którego pada czerwony blask na każde

dzieciństwo. Ciepło, jakiego nigdy nie zaznał - ciepło

stajni, ciepło starego, znoszonego ubrania.

- Szklanki! - wrzasnął nieludzkim głosem

w stronę drzwi, przewracając podany na tacy kieliszek do likierów.

- - I ja tu mam pić z tego naparstka!?

Niecierpliwie wyrwał korek z butelki i chlus-

nął sobie prosto do ust potężny haust mętnej,

obrzydliwej w smaku, palącej cieczy. Skrzywił się,

otrząsnął ze wstrętem i dalej, zajadle gryząc i przełykając, napychał się jedzeniem.

Gest z butelką powtórzył jeszcze raz, drugi,

trzeci- Organizm bronił się, jak mógł, kilkakrotnie

wnętrzności podchodziły pod gardło, a twarz skręcała się zzobrzydzenia, ale wreszcie zwyciężył leniwy, błędny żar, powoli pełznący od brzucha po całym

ciele. Otarł usta rękawem i z powrotem legł na

poduszkach. Widział, jak sztukateria sufitu ulatuje

gdzieś do tyłu, wyszczerzona bielą klawiatura fortepianu miesza się z łukiem okna, z szeregami muzycznych tomów za szkłem. Kłębiło mu się w głowie

i doznał niespodziewanego fizycznego podniecenia.

Przez chwilę chciał wzywać Grzegorza, aby jak zwykle patrząc w bok, z udawaną pewnością siebie żądać

przyprowadzenia tego smagłego Irmina z łaźni tureckiej przy via delle Orchidee albo płowowłosej

bachantki z przybytku madame Beringola.

Nagła fala mdłości powstrzymała go jednak

od grzesznych zamiarów. Wstał i boso, na chwiejących się nogach ruszył w stronę okna. Zawadził

o stolik, jeszcze raz nalał do przyniesionej wreszcie

szklanki, przełknął z wysiłkiem.

Cyprysy rozmywały się w mroku, a dalej morze świeciło spokojnym, srebrzystym bezkresem.

Powiew znad wody pełen był ciszy i świeżości.

- Józef Mielczarek... Józio... - mruczał do

siebie, a potem, plącząc się, wyrecytował teatralnie,

wrzaskliwie, z zamaszystym wyrzutem rąk:

Zapadnie! Snadź byłem

Jak o mnie się tarły ich biodra ;

Snadź byłem... • •

Niejeden raz byłem umarły!

Poezje Józia... Męczeństwo i śmierć poety

Józefa Mielczarka! Boże mój! Jaki Ty jesteś czasem

złośliwy! Jedną ręką dajesz taki talent, a drugą takie

nazwisko... A jeszcze imię! Imię -Józio! Jak mi niedobrze... Utalentowani często zmieniają nazwiska,

bo mają kompleks dostojeństwa i respektu, o! Gdybym tak zaczął nazywać się Rozchwieja. Tak jest! Na

przykład Leopold, nie, na przykład Aleksander Rozchwieja. O! Jakże to by wyglądało na wystawach księgarń! - zaśmiał się nerwowo i głośno. - Boże mój,

jaki Ty jesteś cyniczny. Dałeś mi zamożność, dałeś mi

he... he... herb. I teraz bawisz się, przyglądasz się, co

to ze mną wyczynia! Może zresztą sam masz w tym

swój udział? Bóg bawiący się Ostrogskim... Mogłeś

mi chociaż użyczyć odrobiny talentu i odrobiny suchot! Chociaż tego... Oparł dłonie na marmurowym

parapecie. Spojrzał raz jeszcze w ciemność alei

zakończoną połyskliwym przestworem morza. Tym-

czasem napadasz na mnie ze wszystkich stron! Rzucasz na kolana, zapierasz mi dech. Patrzę na ten

tu Twój świat i jestem jak pająk łażący po obrazie

mistrza. Ślizgam się tylko, rozmazuję brudy, powtarzam czyjeś piękne słówka i wydaje mi się, że już

mam, że już osiągnąłem... Jaki ty jesteś małostkowy! No... i niegrzeczny. Bo do tego stopnia naśmiewać się ze mnie... To jawne szyderstwo, nic, tylko

jawne szyderstwo!...

Obudził go ból. Ostry, najpierw zwinięty

gdzieś u szczytu czaszki, potem promieniujący na całą głowę. Usiłował ukryć się w zakamarkach ogromnej jedwabnej kołdry, ale potężny kamień w żołądku

nie pozwalał ani na chwilę przyjąć wygodniejszej pozycji i zasnąć ponownie. Było gorąco, ciało pokrywała cuchnąca lepkość. Poruszył twardym, suchym

jak kawałek pumeksu językiem i z trudem przełknął

ślinę. Miała smak wymiocin, wnętrzności znowu

zadrżały w obrzydliwym odruchu, który ledwo powstrzymał, łapczywie chwytając powietrze.

Czuł olbrzymie rozdygotanie; gdy wreszcie

zdecydował się na otwarcie oczu, cała przestrzeń

pokoju zawirowała. Nagłe światło podwoiło ból,

myślał, że głowa zaraz rozpadnie się na kawałki,

chwycił nawet spoconymi dłońmi skronie i przejechał po zlepionych włosach. Leżał tak przerażony

jeszcze długie minuty, aż wreszcie, jęcząc i klnąc,

przewrócił się na bok i pociągnął za dzwonek.

Grzegorz wkroczył natychmiast, bez żadnych

uprzednich rozkazów wyposażony w akcesoria pomocy podstawowej w postaci gumowego worka z lodem i pryskającej bąbelkami szklanicy wody selcerskiej. Ostrogski sięgnął ku tacy, pociągnął łapczywie

potężny łyk.

- Jak wyglądam? - zapytał drewnianym

głosem.

- Dopiero dwadzieścia po piątej, jaśnie panie - odpowiedział po chwili Grzegorz, a Ostrogski

usłyszał to jakby z dna studni.

- Nie mogę już spać. Strasznie, strasznie mi

niedobrze. Boże, cóż to musiało być za paskudztwo.

Nie chcę nawet wspomnieć...

Westchnął, wyciągnął się na wznak, a gdy

lokaj przycisnął mu do czoła lodowy kompres, wydał

bełkotliwe tchnienie ulgi.

- Nie, nie. Nie podnoś żaluzji. Jeszcze tak

poleżę, może się zdrzemnę...

Starał się za wszelką cenę wpaść w lekkie

chociażby odrętwienie, ale wszystkie części ciała

dygotały jak w febrze. Przewracał się więc i wiercił,

rozkopując przepoconą pościel, aż w końcu zadysponował:

- Wiesz co? Przynieś szampana. Albo nie.

Przynieś sekt. Z tych butelek, pamiętasz, co kiedyś

kazałem do małej piwnicy.

- Jaśnie panie, nie jestem pewien, czy nie

zaszkodzi. Tyle czasu już się takie coś nie przyda-

rzyło, a wiek, z przeproszeniem, nie ten. Zresztą

wczesna pora nie sprzyja chyba...

- Idź, idź. Nie nudź, rób, co mówię. Wiem, co

sprzyja, a co nie sprzyja... Aby był zimny, bardzo zimny. Jeżeli będzie zimny, to każda pora jest właściwa.

Odgłosu otwierania butelki nie słyszał. Za-

reagował dopiero, gdy kieliszek znalazł się blisko wezgłowia. Sam zapach wina wywołał gwałtowny

skurcz żołądka, ale po kilku łykach poczuł się trochę

lepiej. Ułożono go wyżej, na świeżym prześcieradle,

które tymczasem zdążył zmienić zaspany i wściekły

Armand.

Oddychał głęboko, patrząc w sufit.

- Grzegorzu! - zawołał po chwili. - Usiądź

tu. Nalej sobie i usiądź. Chcę porozmawiać.

- Nie wiem, jaśnie panie, czy to akurat najlepsze...

-Ależ wypij, wypij. Tak. Widzisz, już czuję się

prawie dobrze. Opowiedz. Niewiele sobie przypominam. Pamiętam tylko, jak ten Capano sobie poszedł.

Skądżeś ty wziął to paskudztwo, tę siwuchę?... Żaden

z tutejszych opojów nie tknąłby takiego świństwa

albo nie przeżyłby jednej szklanki. Aqua desperata!

Jak sobie pomyślę... - nie dokończył, skrzywił się

i przełknął ślinę.

-Jaśnie pan polecił, to sobie przypomniałem,

że w porcie stoi ruski statek. Czytałem w gazecie, że

jest od soboty. Nawet jeszcze jedną flaszkę więcej

przyniosłem, ale, chwała Bogu, nie była potrzebna.

- To mi sługa! A te potrawy skąd? Jeszcze mi

się odbija.

- A... Pan nie jada po naszemu, a ja nie za

bardzo jestem za tymi tu pastami, rybami i czym

tam jeszcze. Zgotuję czasem sam, akurat miałem co

nieco, tylko odgrzać. Wołowinę do zrazów kucharz

na dzisiaj odłożył, miał robić befsztyki, tak że zrazy

trochę zalatywały winem. A kiełbasy i wędzonki sam

robię, bo te tutejsze nie do jedzenia, nawet gorsze,

niż mieli w Paryżu.

Ostrogski poprawił sobie poduszki i w pół-

siedzącej pozycji podłożył dłonie pod głowę. Wypity

sekt pozostawił przyjemne uczucie zamętu i delikatną mgiełkę przed oczami.

Słońce, mimo wczesnej pory wielkie i rozpalone, wdzierało się do sypialni wszelkimi możliwymi

szparami. Tego lata pinie i platany, ocieniające dom,

nie były dla niego żadną przeszkodą. Nawet marmur

i polerowany górski granit, z którego wykonano

gzymsy i futryny, nie utrzymywały chłodu i okazywały się ciepłe w zetknięciu z ręką.

To dopiero czerwiec, co będzie później?

Znów leżał z zamkniętymi oczami, słuchając krzątaniny Grzegorza, który zastawiał stół do wczesnego

śniadania.

- Myśli, że to ość lub lód. Ostry sopel lodu.

Nie próbuje go wyrwać, bo i w końcu po co?

Wiemy - ciepło go stopi. Mięśnie skruszą. Nocą

Długo nie można zasnąć. Rosną stopnie schodów...

- "Ostry sopel lodu. Nie próbuje go wyrwać,

bo i w końcu po co?" - powtarzał, nie próbując

zrozumieć słów, dla czystej przyjemności brzmienia,

nawet jego różnych wariantów, powstałych przez

nacisk na nieakcentowane sylaby.

- Słuchaj no, podejdź... - odezwał się nagle

do służącego. - Co ty byś powiedział, gdybyśmy

powrócili do kraju, przenieśli się na stałe?

Grzegorz spojrzał nieprzytomnie i dalej

przecierał łyżeczkę do kawy.

- Czemu nie odpowiadasz? Pytam przecież.

- No bo... Jaśnie pan rozmawiał wczoraj

z kimś tak głośno, jakieś pretensje przedkładał, krzyczał, że w kuchni było słychać. Ja przeląkłem się

nawet, że kto obcy... Wziąłem rewolwer i wyjrzałem

zza portiery. A tu nie było nikogo i nigdzie nikogo,

tylko jaśnie pan leżał już na dywanie.

- Aha, sądzisz, że coś z umysłem u mnie

nie w porządku i dlatego pytam o takie rzeczy? No

więc dobrze - Ostrogski przełknął resztkę trunku.

- Więc dobrze, co zrobiłbyś, gdybyś ty sam miał za

jakiś czas wyjechać stąd, wrócić do swojej Złotoryi.

Chyba stamtąd pochodzisz, prawda?

- Nie pojechałbym - wyburczał Grzegorz

ze spuszczoną głową.

- Mów, czemu.

- - Nie mam po co, jaśnie panie. Stare pomarli,

gospodarka podzielona, niby spłata jakaś tam dla

mnie jest, ale co ja z tych paru morgów... Tu u jaśnie

pana z dziesięć razy więcej zarobiłem. W ziemi już

robić nie umiem, nic tam po mnie... Tu, jaśnie panie,

ludzie inni. Niby krewcy, pamiętliwi, ale jak w oczy

nie leziesz, swojego pilnujesz i niczego specjalnie nie

robisz naprzeciw czy na złość, to można sobie

w świętym spokoju tak pomalutku, do końca życia...

A przy tym weseli, tańczą, śpiewają po ulicach. U nas

jeden drugiego by w łyżce wody utopił, każdy jeden

najmądrzejszy i bluźni na tego, co gada inaczej. Piachy, bieda, zimno i głodno, jakby Pan Bóg się na amen

tyłkiem odwrócił. Nie tęsknię, bo trzeźwo myślę, że

nie ma za czym. Panowie zawsze tęsknili, a raczej

lubili rozprawiać między sobą, jak to mocno tęsknią.

A jak do powrotu przychodziło, to niektóry i miesiąca nie strzymał i dalej do wód, na słońce, na zimowe

promenady w góry. Zresztą i na świecie teraz zaczyna

się Bóg jeden wie co. Niedobrze, jaśnie panie!

Strach człowieka oblatuje, jak pomyśli, co to z tego

może być.

- Pleciesz... Jeszcze nigdy świat nie był tak

beznadziejnie nudny. Wojna na Bałkanach skończona

i lud wymyśla niestworzone rzeczy, żeby mieć czym

się ekscytować, a ty słuchasz, wierzysz i jeszcze mnie

straszysz.

- - To jaśnie pan nic nie wie? Przecież tego austriackiego kronprinza Franza Ferdynanda zastrzelili!

Wszyscy wczoraj na rynku mówili, że będzie wojna,

bo już karabinierzy chodzą z długimi flintami!

- Co ty wygadujesz? Kto zastrzelił? - Ostrogski uniósł głowę znad poduszki.

- W niedzielę, w Sarajewie. Ponoć anarchiści.

Jednego od razu złapali, bo zamiast uciekać, to

skoczył do wody i żłopał bez opamiętania. Podobno

rozgryzł rurkę ze strychniną, ale strychnina była

stęchła i od tego taka gorycz mu się do ust rzuciła!

- Od kogo takie wiadomości? Kto to potwierdza? Za nic cię nie rozumiem. Boże, jak ja muszę

wyglądać... - chwycił worek z lodem i na powrót

przyłożył do czoła.

- Czytałem w "Corriere". Jaśnie panu położyłem wczoraj na biurku i jak zwykle jaśnie pan nawet

nie spojrzał.

-Jaki to dzień dzisiaj... Wtorek, trzydziestego czerwca. Przynieś te gazety. A ludzi nie słuchaj,

zawsze muszą mieć o czym wygadywać. Morderców

trzeba powiesić, i słusznie. Ale nikt dzisiaj nie rozpęta wojny z takiego powodu. Nie bój się, bądź

spokojny. Możesz nawet wracać do kraju, gdybyś

zechciał. A z drugiej strony, przecież co to nas

wszystko obchodzi!

Franciszek Ferdynand von Habsburg. Mój

rówieśnik - przypominał sobie, moszcząc się w nieprzyjemnej wilgotnej pościeli. Wiedeń, bal cesarski.

Gigantyczny. Który to rok? Osiemdziesiąty szósty?

Siódmy? W każdym razie jeszcze przed śmiercią

kronprinza Rudolfa. Rudolf to co innego. Błyskotliwy,

uśmiechnięty. Piękny mężczyzna, prawdziwie wielka

krew. A tamten - filister w błyszczącym mundurze,

Zupełnie bez wyrazu, aż pobladły ze skrępowania

etykietą, nawet na balu otoczony jakimiś starcami,

sztywnymi jak figury z wosku...

Pamiętał, że razem z innymi próbował dostać

się w pobliże tych niezmiernie ważnych person

i że okazało się to zupełnie niemożliwe. Skończyło się na nic nieznaczącej rozmowie z dwoma ministrami, na dodatek nazwano go wówczas przy prezentacji rosyjskim "dwarianinem", za co się obraził.

Wkrótce potem przyszła wiadomość o samobójstwie Rudolfa, a Franza Ferdynanda nigdy więcej

nie spotkał.

Zamknął oczy i odwrócił się do ściany.

- Jaka szkoda, że nie można w taki sposób

odwrócić się od świata - westchnął, naciągając na

Oczy brzeg kołdry, i powtarzał cicho w przyciśnięty

do ust biały jedwab:

Po nas, których nie było, cierpliwe powietrze

Nieważny szczegół z płyt pamięci zetrze...

I jak zeschłe owady poprzybija szpilką

Na ciemne sukno i zostanie tylko

Milczenie - opuszczony w bezładnym pośpiechu

Tonący okręt ludzkiego oddechu...

Aluzje Grzegorza na temat "nie tego" wieku

były niestety uzasadnione. To już nie dawne czasy,

kiedy po szalonej nocy stawiało go na nogi pół tuzina

ostryg i mocny francuski papieros. Teraz nie pomagały ani kojące zioła, ani mineralne kąpiele. Przez następne dni czuł się niedobrze, nawiedzały go ataki

duszności i bóle całego ciała. Przychodziły godziny,

które mijały na pełnym przerażenia wsłuchiwaniu się w coraz gwałtowniejsze uderzenia własnego

serca. Niekiedy miewał napady lęku i wówczas nie

umiał sobie znaleźć miejsca w "Villa Astrea", odziany

w turecki szlafrok błądził po pokojach, aż do chrzęstu zaciskając palce mokre od lodowatego potu.

Nadal nie zaglądał do gazet -już nie z pogardy dla

świata, lecz ze zwyczajnego strachu przed nowymi

wiadomościami.

Na przekór temu, co wmawiał Grzegorzowi,

doszedł do przekonania, że spełnią się obawy, zawarte w krążących wśród ludu pogłoskach, i że jego

poglądy na rozwój sytuacji w Europie to mrzonka,

powtarzana dla samouspokojenia. Nie mógł sobie wyobrazić siebie i swojego świata na tle wybuchów

pocisków, przemarszów wojsk, jęku rannych z pokrwawionych wagonów - całego tego barbarzyńskiego sztafażu, który znał tylko z literatury. W takich

chwilach rósł w nim strach, który paraliżował ciało

i wypełniał usta suchym piaskiem.

W środę kazał się wieźć do pani Lamaire.

W drodze tak bardzo przeraziła go perspektywa rozmowy z nią, salonowej gry, że nagle polecił Grzegorzowi zawracać - właściwie już z podjazdu domu

sędziwej przyjaciółki.

Po powrocie nieoczekiwanie zrodziło się

w nim pragnienie przeżyć głębokich i wzniosłych.

W środku nocy wezwał Capana, który skwapliwie

przybył, jak zawsze niczemu się nie dziwiąc ani o nic

nie pytając. Tym razem poprosił pianistę o preludia

Bacha wybrane na chybił trafił, ale w trakcie gry skonstatował, że nie słyszy wcale muzyki, tylko pojedyncze, wibrujące nerwowo dźwięki, nie grę, ale wręcz

kłapanie fortepianowych klawiszy. Zirytowany, odprawił muzyka, wtykając mu niecierpliwie czek.

Opadł później na łoże, patrzył w ciemny sufit i coraz

bardziej upewniał się co do konieczności wyjazdu.

Tylko do Anglii - marzył. - Potrzebuję mgły, deszczu,

ognia na kominku, prozyjane Austen. Wykrochmalonej, powściągliwej i ostrożnej Jane Austen! Mam

dość tej niby-egzotyki, tej niby-samotności. Zabija mnie słońce, południowe kwasy i surowizny, te na

pozór tylko wspaniałe zapachy... Wszystko mnie

drażni. Palmy, kolory, wiecznie ciepłe morze sprzeciwiają się najwidoczniej mojej prawdziwej konstytu-

cji, której wcale nie znam. Byle stąd dalej, byle jak

najprędzej!

Wtulił głowę w poduszkę i łkał jak niesłusznie ukarane dziecko.

Nazajutrz po południu Armand zaanonsował

niezapowiedzianego gościa. Był to Roger Łazanowski, z którym znali się jeszcze z Sorbony, gdzie należeli do jednego kręgu z racji skłonności artystycznych, przez obydwu zresztą zupełnie zaniedbanych.

Później, kiedy brylowali już na paryskich salonach,

Łazanowski zyskał szeptaną opinię człowieka o dość

niejasnych źródłach utrzymania oraz uwodziciela

starszych bogatych kobiet. Niebawem wyjechał do

Hiszpanii, potem do Ameryki, i Ostrogski stracił go

z oczu, choć utrzymywał z nim luźny kontakt. Docierały do niego plotki o utracie majątku, kilku mariażach i rozwodach, jakichś karkołomnych transakcjach. Od czasu do czasu pisywali do siebie zdawkowe listy. Gdy Ostrogski zamieszkał na Sycylii, odwiedził go kilkakrotnie w "Villa Astrea". Nie bawił nigdy

długo, towarzyszył mu powiew wielkich podróży,

dalekich, nęcących przestrzeni. Ostatnio gościł tu przed dwoma laty, przypłyną! żaglowcem należącym

do greckiego handlarza skórami.

Gospodarz, w niejasnym stanie ducha i umysłu, nie odczuł szczególnej radości z powodu tej wizyty, ale natychmiast, nie przebierając się nawet,

zerwał się z miejsca, aby osobiście przywitać gościa

w holu. Od studenckich czasów hołdowali modzie

chłodu i stonowania w obejściu, dlatego powitanie

obyło się bez kordialnych gestów. Podczas drugiego

śniadania rozmawiali o wspólnych znajomych, jakichś błahostkach towarzyskich i o głośnej książce

Manna, której Ostrogski jeszcze nie przeczytał.

Następnie przeszli na taras od strony ogrodu, gdzie

podano wino z okolic Adrano. Pan domu spoglądał

na przybysza z podziwem. Mimo wieku - był o kilka

lat starszy - nadal przystojny, w ruchu pełen godności, nienagannie ubrany. Tylko twarz - regularna

i wypielęgnowana, lecz nienaturalnie blada, z ledwo

zauważalnymi sinymi plamami wokół oczu i warg,

zdradzała intensywne przeżycia, a zapewne i nie

mniej intensywne nałogi.

- Tym razem mam kilka różnych powodów,

dla których przyjechałem na Sycylię. Ciebie odwiedzam nie tylko dla czystej przyjemności, chociaż

zawsze tęskniłem za rozmową z tobą - Łazanowski

odstawił kielich, sięgnął do patery po wielką, przejrzałą brzoskwinię i zaczął ją w zamyśleniu dzielić

złotym nożykiem.

- - Czyżbym mógł w czymś ci pomóc? Zrobię

to z ochotą, jeżeli tylko w mojej mocy - odrzekł

Ostrogski i w tej samej chwili przebiegł po nim

głęboki dreszcz niesmaku, mimo zażyłości nigdy

nie poruszali żadnych spraw majątkowych ani tym

bardziej nie mówili o konkretach.

- Nie, nie... Uchowaj, Boże, nie o tym myśla-

łem. Mam za dwa dni spotkanie w Acireale, lecz nie

w swoich interesach. One pozostaną zamrożone. Kto

wie, na ile lat...

- Niezmiernie tajemniczy jesteś tym razem.

Może jeszcze odrobinę adrano? Ono rozświetla duszę. Ja też nie mam dzisiaj najlepszego samopoczucia. A propos, czy wiesz, że już od czterdziestu lat

nie ma tej winnicy, z której pochodzi? Lawa zabrała

wszystko, teraz tam tylko kamienie i popiół. Szkoda,

była położona wysoko, ale w kotlince na zboczu, grona dojrzewały bez gwałtownych zmian temperatury.

- Tak. Bardzo zazdroszczę ci tego spokoju,

tych kwiatów, tego szumu morza. Smak jest prawdziwym panem tego domu. Tu, w tym pięknym pucharze, w twoim salonie, w twoim ogrodzie. Niestety,

zanosi się jednak, że niedługo.

- Następna Kasandra! Cóż ty, u licha, masz

na myśli?! - Ostrogski uniósł się nagle i zupełnie nie

panując nad sobą, zaczął mówić tonem gwałtownym

i podniesionym: - I znowu pewnie ten nieszczęsny zamach! Wybacz mi, ale wszyscy od paru dni zachowują się jak wariaci. Nawet mój służący, trzeźwy,

rzetelny człowiek, nic, tylko bredzi o jakiejś wojnie,

podtyka mi gazety, gdzie w ogóle już tylko histeria

i jeremiady!

- Uspokójże się, na litość boską - przerwał

szorstko Łazanowski. Wstał, odsunął ciężki rzeźbiony zydel i obojętnym wzrokiem spojrzał z góry na

ciemnozielone alejki, skąpane teraz w potokach upału. - Masz rację, nie trzeba się bać. Nie wolno nam

truchleć ze strachu, kiedy Bóg stwarza niebywałą

okazję wykorzystania tego, co wkrótce nastąpi.

- Co mianowicie nastąpi? O czym ty mówisz?

Cóż to za bzdura piramidalna? Owszem, zamach

rzecz straszna, godna najwyższego potępienia, nieludzka i brutalna, zupełnie nie na miarę czasów. Ale

to przecież tylko zbrodnia, jak każda inna. Żeby zaraz

od tego wojna? Ba! Mało, wojna! Mówisz tak, jakby

jakiś kataklizm nagle zawisł nad światem. W zamachu zginął szach perski, zginął prezydent McKinley,

zginął car rosyjski, sama austriacka cesarzowa Elżbieta, i co? Koniec świata jakoś nie nastąpił. Według

takiego rozumowania Rosjanie na przykład powinni

za śmierć Aleksandra spalić wszystkie miasta w Polsce, bo Hryniewiecki był Polak, a potem ruszyć na

Watykan! Dajemy się wszyscy porwać jakiejś fali

nonsensu, tak jakby nie był teraz wiek dwudziesty,

ale czasy Karola Młota!

- - Mylisz się - gość sucho wszedł mu w słowa.

-Jeszcze cztery dni temu byłem w Wiedniu. Panuje

tam wszędzie olbrzymie podniecenie i nawet w najwyższych kołach szepce się, że wojna z Serbią

to kwestia tygodnia. Oczywiście, nie na plotkach

opieram to przekonanie. Rozmawiałem, z kim trzeba. Z braćmi od kielni i młotka też. Wszędzie

przecież mamy braci... A wiesz, co mnie upewniło

najbardziej? - roześmiał się. -Arogancja i doskonały

humor dwóch starych generałów, których spotkałem

w hotelu.

- Nie mieści mi się w głowie -jęknął Ostrogski i kazał przynieść drugą porcję kruszonego lodu.

Zawinął go w serwetkę i przykładał do policzków.

- Można sobie wyobrazić, jak potoczą się

wypadki - ciągnął Łazanowski. - Za Serbią ujmie

się Rosja, za Rosją Francja. Za Austrią natomiast pójdą Niemcy, za Francją niechybnie Anglia, a może wtedy i Ameryka. Włochy... No, Włochy niewiele na tym

wszystkim zaważą, to tawerna polityczna. Nikt nigdy

nie wygra wojny z Rosją. Nie wygra i teraz. Nawet

najwścieklejszy wilk nie połknie przecież lewiatana.

Właśnie Anglia, Francja i Rosja będą za rok, dwa ustalać nowy porządek w Europie. Może znów porządek

na dwudziesty wiek. To ostatnia szansa dla nas,

inaczej naród nie dotrwa do następnego stulecia.

Z tej przyczyny my, potomkowie najwyższych rodów szlacheckich, zawiązaliśmy w Paryżu Tajny Komitet

Regencyjny, mający na celu najpierw zjednoczenie

ziem polskich, później restaurację Królestwa Polskiego i powrót na tron prawowitego monarchy.

To, co teraz powiedziałem, nie może wyjść poza

ściany tego domu - zakończył z patosem.

Oczy Ostrogskiego zrobiły się okrągłe ze

zdziwienia.

- Rogerze - wyjąkał słabym głosem. - Czy

ja śnię? Ty, polityka, ojczyzna i tajny spisek monarchistyczny! A gdzie twój genre życia na wspak? Przy

okazji, jeśli wolno... Jakże wy zamierzacie budować

tę niepodległość pod bokiem Rosji, przy założeniu jej

zwycięstwa? Wymagać od zwycięzcy zrzeczenia się

terytoriów będących pod jego panowaniem? Nikt

z normalnie myślących ludzi tego nie zrozumie,

nikogo nie przekonacie, ja też nic a nic nie pojmuję!

-To jasne, że przez stworzenie faktów, przez

zaistnienie i uwiarygodnienie się w oczach Europy.

Przez działanie w taki sposób, aby ukształtować siłę

polityczną, z którą by się liczono po klęsce Niemiec.

Nie sądź, że nie prowadzono już rozmów w tym

przedmiocie.

- Niczego nie rozumiem. Co to w ogóle zna-

czy "fakt"? Jak naprawdę można spowodować owo

"liczenie się"? Przecież dobrze wiesz, jakiego pokroju ludzie zajmują gabinety rządowe w Paryżu, Londynie, nie mówiąc już o Petersburgu. Ale konkretów pewnie jeszcze nie ma, nieprawdaż? - uśmiechnął się

sarkastycznie.

- Wymagasz, żebym był jasnowidzem. Cały

czas mówię o założeniach. Jesteśmy realistami, musimy brać pod uwagę różne wersje rozwoju wypadków. Zakładamy na przykład, że Niemcy będą walczyć

na dwa fronty. Jeżeli, powiedzmy, ich wojska zapędzą

się w pierwszym impecie zbyt daleko w głąb Rosji, to

utoną tam jak armia Napoleona. Wtedy powstanie na

terytorium samych Niemiec dogodne pole do potężnego kontrataku z zachodu. Może akurat nam uda

się wyzwolić nasze ziemie tą właśnie drogą? Stworzyć urzędy w miastach, wprowadzić jakieś wojska

- choćby z marną bronią, choćby ze starych dziadów,

ale z orłami narodowymi. Równie dobrze może być

zupełnie inaczej. Możliwości zrodzi się tysiące, ale

ta jedna jedyna szansa dziejowa wymaga od nas bezprzykładnego poświęcenia i takiej samej przebiegłości. Nie zna takich postaw ani nasze zgniłe pokolenie, ani młodsze od nas.

Wszystko to zaczęło Ostrogskiego coraz bardziej intrygować. Te nazwy, problemy, patos w samym sposobie mówienia o nich znał tylko z marnych

powieści, czytanych w dzieciństwie, i uważał za dawno odeszłe w niebyt, należące do minionej formacji.

Odżywał jednocześnie ulubiony zmysł świadomego

poddawania się doświadczeniom przynoszonym

przez życie. Dlatego z przyjemnością postanowił

prowadzić tę rozmowę, badać wysiłek, z jakim jego

adwersarz sformułuje wreszcie te na razie niesprecyzowane, a pewnie trudne i niewygodne do wyrażenia

pomysły, dla których fatygował się na Sycylię, jak

będzie dobierał i piętrzył argumenty.

- Cóż wspólnego z dostojnym Komitetem

może mieć ktoś taki jak ja, żyjący na skraju świata,

prawie w zapomnieniu? - zapytał skromnie.

Łazanowski spojrzał na niego z zakłopotaniem, nabrał powietrza i jednym tchem wyrzucił:

-Jesteś Polakiem, szlachcicem obdarzonym

mitrą książęcą, zacnym i szanowanym człowiekiem.

Tajny Komitet Regencyjny wzywa cię do postawienia

swojej osoby do dyspozycji narodowej sprawie.

Zapadło milczenie. Ostrogski przerwał je

po rozmyślnie przedłużanej chwili.

- Nie jestem księciem. Pochodzę z linii koro-

niarskiej, katolickiej, nie używaliśmy tytułu ani nie

mieliśmy do niego prawa.

- Nieważne. Liczy się wielkie nazwisko, zasługi przodków. W tych czasach nikt nie myszkuje po

drzewach genealogicznych.

- Nie rozumiem także, kto i z jakiej racji wymaga ode mnie tego "stawiania się do dyspozycji"

i co to "stawianie się" ma naprawdę oznaczać. Doskonale wiesz, co myślę, i chyba zdajesz sobie sprawę, że trudno ode mnie oczekiwać, abym wspierał

monarchistów. Monarchia jest dzisiaj bzdurą. Ludzkość nie idzie w tę stronę. Europa śmiałaby się do

rozpuku, gdybyśmy instalowali dwór w Warszawie.

Bardziej przypominałoby to powoływanie operetki

niż działanie państwotwórcze na miarę wieku. Możesz to sobie wyobrazić? Bo ja zaraz widzę dwóch

tragarzy w wyszmelcowanych kitlach, taszczących

za nogi tron królewski z platformy ciężarowego

automobilu!

Łazanowski nie stracił jednak ani na chwilę

powagi. Ze ściągniętymi ustami tłumaczył:

- Polska była monarchią w chwili upadku,

musi zatem odrodzić się w takim właśnie kształcie,

by opinia światowa zaakceptowała ją jako suwerenne

państwo. Twoje poglądy nie mają tu, daruj, żadnego

znaczenia, stanie się tak niezależnie od nich. Zresztą,

poglądy człowieka honoru nie mogą pozostawać

w sprzeczności z poczuciem obowiązku, z poczu-

ciem racji stanu.

Ostrogski powstał, wolnym krokiem zaczął

przechadzać się po tarasie. Wyszedł z przestrzeni

ocienianej przez płócienny dach i stanąwszy w pełnym słońcu, odwrócił się do swego gościa. Złociste

nici na jego szlafroku zagrały pełnym blaskiem, jak

na płaszczu koronacyjnym.

- A więc... Czego ode mnie żądasz?

- - Przede wszystkim, abyś przystąpił do Tajnego Komitetu Regencyjnego.

Cisza była nie do wytrzymania, wydawało się,

że jeszcze bardziej wzmaga upał, a słoneczne światło

zmienia w języki ognia.

-Tylko... tyle?

- Przepraszam. Nie dosłyszałem...

- Chciałbym wiedzieć, w czyim towarzystwie

miałbym przyjemność toczyć ów bój w narodowej

sprawie?

Łazanowski wydobył z zanadrza kopertę.

- Polecono mi ją oddać, ale dopiero po wstępnych ustaleniach. Myślę, że już zapadły. Tu znajdziesz

wszystkie podpisy.

- Chcę wiedzieć przed otwarciem tego listu.

-Jestem związany przysięgą.

- Nalegam. Nie muszę chyba tłumaczyć,

dlaczego.

Gość z gestem rezygnacji wymienił przyciszonym głosem kilka nazwisk. Wszystkie były powszechnie znane, jeśli nawet nie kojarzyły się z konkretną postacią, to samo brzmienie niosło powiew

bliższej i odleglejszej historii. Ostrogski nic nie odpowiedział, ale w myślach wygłosił odpowiedni komentarz: Pierwszego nie znam osobiście i nic o nim

nie wiem, drugi przepuścił majątek, handluje teraz

kawą, trzeci jest pijakiem, czwarty sklerotycznym starcem, piąty urodził się w Brukseli, nigdy nie był

w kraju i prawie nie zna języka.

- Chciałbym także wiedzieć, w czyim imie-

niu... to znaczy wokół kogo skupiają się działania

Komitetu. Jeśli mam walczyć o odrodzenie królestwa

z prawowitym monarchą na tronie, to muszę wiedzieć, o czyj powrót będę występował.

Rozmówca czekał na to pytanie. Odpowiedział sucho, ale jego wzrok wyrażał coś w rodza-

ju pobłażliwości wobec politycznego nieobycia

Ostrogskiego:

- Przepraszam cię, ale wykazujesz naiwność

typową dla wszystkich przeciwników naszej idei. Tu

nie chodzi o popieranie i wywyższanie tej, a nie innej

osoby. Królem zostanie ten, którego wybierze naród,

kandydatów pewnie znajdzie się kilku. Dla nas najważniejsze jest zwycięstwo zasad. Wyobraź sobie

kraj po szoku, jakim będzie odzyskanie wolności. Tylko autorytet królewski opanuje to bezhołowie. Tylko

tron może być podstawą działań przedsięwziętych,

aby nadrobić sto dwadzieścia lat, w czasie których

świat pędził naprzód, a my gniliśmy. Skoro jednak

pytasz, powiem ci. Powiem ci, ile mogę powiedzieć

- nachylił się w stronę Ostrogskiego. - Najjaśniejszy

pan przebywa na Capri. Jadę teraz prosto z Neapolu.

Zostałem przyjęty i wysłuchany.

- Kto? - zapytał cicho Ostrogski.

- - Przysięga... na śmierć! Ale powiem ci jeszcze jedno, choć nie uwierzysz - jego szept mimo

piekielnego skwaru zabrzmiał jak lodowaty wiatr -

najświętsze insygnia królestwa nie zostały przetopione na austriackie pieniądze. Są w naszych rękach.

Przed ćwierćwieczem pewien dzielny szlachcic przywiózł je z Istambułu. Popatrz, całe sto lat przechowywał je dla nas nasz stary, dobry wróg. Aż wreszcie

nadszedł czas!

Znów zapadło milczenie, które Łazanowski

przerwał po kilku chwilach, na powrót spokojnie

i rzeczowo.

- Komitet wysuwa jeszcze jedno żądanie wobec ciebie i, oczywiście, wobec innych. Odwołując się

do szlachetności urodzenia, a także do chwalebnych

przykładów pierwszych synów narodu niejeden raz

ratujących ojczyznę, żąda postawienia do swojej dyspozycji również rodzinnego majątku. Nic nie mów!

Wiem, co pomyślałeś, ale najpierw wysłuchaj do końca! Jestem szczery, szczycę się przyjaźnią z tobą

i chcę, abyś dostrzegł wszystko - ponownie przyciszył głos. - Nie chodzi o ofiarę. Potraktuj to jako

lokatę, lokatę. To twój i twojego rodu obowiązek,

powinność jednego z pierwszych, ale... potem panujący będzie twoim dłużnikiem, a ty znajdziesz miejsce tam, gdzie powinieneś je mieć, u boku monarchy.

Przecież już teraz formuje się najściślejsza elita. Na miłość boską! Później może być dla ciebie zamknięta, niedostępna. Nie wolno tego przeoczyć! Co

lepsze? Senatorskie krzesło, pozycja godna twojego

wielkiego nazwiska czy dotychczasowe życie w tym

domu nad ciepłym morzem? Piękne jak sen artysty

i jak ten sen nierealne. Nierealne, a więc w istocie

martwe!

Tok namiętnych wywodów przerwał nagle

Armand, zawiadamiając o przesyłce przywiezionej

właśnie z portu. Ostrogski natychmiast stracił zainteresowanie rozmową i zerwał się z miejsca, wyraźnie

zdenerwowany.

- Przecież mówiłem, jak dzieciom tłumaczyłem z dziesięć razy, że kiedy nadejdzie, sam odbiorę,

sam dopilnuję przewozu! Jeżeli coś się stało, głową

zapłacisz, łobuzie! - krzyczał po francusku prosto

w twarz służącemu.

Przez szklane drzwi, oddzielające taras od

wnętrza domu, widać było, jak czterech robotników

wnosi wielki, obity deskami pakunek i pochylając się

z wysiłkiem, stawia go ostrożnie w holu, przed wejściem do małego salonu.

- Nie ręczę za siebie, jeśli będzie pęknięta

albo utrącona - cierpko rzucił w stronę kierującego

wszystkim Grzegorza.

Położył rękę na pace i trwał tak przez chwilę

w zamyśleniu, po czym wyrwał jednemu z ludzi

obcęgi i sam zaczął wyciągać gwoździe. Deski obluzowały się, potem jedna po drugiej z głuchym trzaskiem opadły na posadzkę. Ostrogski nie pozwalał

nikomu niczego dotykać, własnoręcznie zdejmował

poszczególne arkusze dykty i odrzucał za siebie.

Ukazały się kłęby pakuł, które niecierpliwie rozplątywał, rozrywał i ściągał. Wreszcie z opakowania wyłoniła się jego zawartość - obleczony w surowe płótno

nieforemny zarys ludzkiego kształtu. Płótno zostało

rozdarte, opadło jak siedem zasłon Salome. Ostrogski cofnął się kilka kroków i przystanął w zachwycie.

- Popatrz teraz na nią - szepnął do Łazanowskiego.

Na małym kwadratowym cokole stała naturalnej wielkości dziewczęca postać, wyrzeźbiona

w marmurze o lekko różowym odcieniu. Drobnymi,

bardzo smukłymi rękami starała się bezskutecznie

i prawie rozpaczliwie zasłonić swoją nagość. Delikatne, jednocześnie silne ciało było jak gdyby podane do

przodu, tylko nieobliczalny, gwałtowny ruch głowy

całkowicie burzył tę z pozoru heroiczną pozę. Głowa

wstydliwie zwracała się ku lewemu ramieniu, drobna

twarz o wielkich, półprzymkniętych oczach, lekko

wykrzywiona w zagadkowym grymasie, kryła się

częściowo w kaskadzie włosów, spływających na

wiotkie, spadziste barki. Nie było jednak w tym odruchu żadnej kokieterii, raczej tłumiona walka z sobą, desperacka chęć zniknięcia w ciemności, zapadającej

po zamknięciu powiek.

Skinął na Grzegorza. Razem dźwignęli posąg

z drewnianego podestu, pozostałego po opakowaniu, i drobnymi kroczkami, skuleni pod ciężarem,

wnieśli go do salonu.

- Zoran Ivandic, Lacrimosa - odczytał Łazanowski z mosiężnej tabliczki.

- Miała stanąć tam - Ostrogski wskazał przygotowaną wcześniej, półkolistą wnękę w ścianie.

-Ale pomyliłem się. Nie mogę jej teraz więzić w półmroku. Jej miejsce jest tutaj, bliżej okien, w pełnym

słońcu. Tak żeby można było patrzeć na nią z każdej

strony, w różnych odcieniach światła. Przecież istnieje po to, żeby na nią patrzeć... Spójrz, Rogerze - mówił cicho-jej nagość nie budzi pożądania. Budzi rozmarzenie. Jej piękno nie zamyka się w skończonej

formule, jak u starożytnych, nie ocieka zmysłowością, jak u Rodina. Tylko Giorgio da Castelfranco

potrafił tak malować kobiety. - Delikatnie odsunął się

na bok i patrzył z nieco innej perspektywy. - Ta postać - ciągnął - nie stanowi całości. Jest jeszcze ktoś

obok niej, ktoś, kto trwa niewidzialny i ma w swojej

mocy to niezwykłe ciało. Ktoś, kto zmusza ulotne

piękno do tego. żeby się objawiło, żeby zaistniało

przed oczami. Zmusza dotknięciem, krzykiem, pocałunkiem... Ten mroczny akt woli, którego obecność można jedynie przeczuwać, to jest właśnie tajemnica

prawdziwej sztuki.

W salonie i holu sprzątano, zmiatano wióry

i śmiecie, Grzegorz czyścił posadzkę. Różowy marmur wyglądał w słońcu jak gładka i ciepła ludzka skóra. Łazanowski, w przeciwieństwie do właściciela

rzeźby, widział w niej jedynie czystą zmysłowość

i trudno mu było doszukać się bardziej wyrafinowanych skojarzeń.

- Niestety, muszę cię już pożegnać, Michale.

Czy postanowiłeś coś w zajmującym nas przedmiocie? - zapytał z pewnym wahaniem.

Ostrogski odwrócił się nagle i patrząc zimno,

wycedził:

- Nic ode mnie nie dostaniecie. Ani franka!

List możesz zabrać, nie interesuje mnie zupełnie.

Roger cofnął się skonsternowany, ale jego

biała, naprężona twarz nie zdradzała żadnego zaskoczenia. Nie był przygotowany na taką stanowczość,

chciał rzucać jeszcze jakieś argumenty, lecz spojrzał

tylko na stojącego przed nim Ostrogskiego, na obrysowaną światłem Lacrimosę, na pełen wyrafinowanej

elegancji salon - i zrezygnował.

- Zostawiam cię z twoją płaczącą Wenus

- powiedział spokojnie i bez pożegnania odwrócił

się do wyjścia.

- Pan ,Astrei" nie myślał więcej o tej wizycie.

Popołudnia spędzał w cieniach salonu, popijając

ulubione moscato i podziwiając grę słońca na ciele

Lacrimosy. Gdy stało wysoko, rzeźba płonęła płynnym

złotem, stawała się władcza, nieprzystępna, a jednocześnie bardzo oczywista i dosłowna. Jej obecność

była obecnością żywego człowieka, sprawiała, że

Ostrogski odczuwał nawet niejakie skrępowanie.

Wraz z nadchodzącym wieczorem, kiedy kolory komnaty przechodziły w mozaikę białych, łososiowych

i szarobłękitnych tonów, jej rysy zaczynały łagodnieć. W lękliwym geście rąk, w nieoczekiwanym

ruchu głowy - odpychającym, wznoszącym mur nie

do przebycia, można było teraz zauważyć czułość

i uległość, podniecające przyzwolenie. Nie odkrył

jednak w sobie Pigmaliona. Tak. Ona naprawdę miała

osobowość, powołaną za sprawą geniuszu artysty,

lecz mimo to nie pragnął jej. Patrzył na otuloną mrokiem postać i jak zwykle szukał dopełnienia w poezji.

Po raz pierwszy od długiego czasu nie otworzył srebrnego zapięcia tomu Mielczarka. Z dolnych półek szafy bibliotecznej wyjął niepozorną,

obskurnie wydaną przed półwieczem książeczkę zapomnianej angielskiej poetki, która całe swoje krótkie dziewczęce życie spędziła pośród łagodnych

wzgórz, wrzosowisk i kamiennych domów na odlu-

dziu. Przypomniał sobie nieużywany od lat język, nie próbował wcale rysować w myślach obrazów

przynoszonych przez wiersze, czytał półgłosem jedynie po to, by upajać się melodią obcych, nęcących

go brzmień:

Enough ofThought, Philosopher,

Too long hast thou been dreaming,

Unlightened, in this chamber drear

While summer's sun is beaming. *

Któregoś razu, gdy Grzegorz o zmroku

wnosił zapaloną lampę, zatrzymał go przy swoim

szezlongu.

- Postanowiłem - oznajmił sucho - że wyjedziemy stąd. Jutro wyślę cię z pismami do adwokatów. Zamierzam pojechać do Anglii.

Służący nie odpowiedział. Stał, jak zwykle

w takich momentach, z opuszczoną głową, ale

Ostrogski dostrzegł w nim napięcie i nieżyczliwość.

- Pojedziesz, ma się rozumieć, ze mną.

Zwolnię wszystkich oprócz ciebie, to chyba jasne,

bo jesteś mi najbliższy - dodał cicho.

-Ja nigdzie stąd nie pojadę, jaśnie panie.Ja

proszę o uwolnienie od służby - wyrzekł Grzegorz

metalowym, nieswoim głosem i padł na kolana.

* Wiersz Emily Bronte, w: Thepoems ofEmilyBronte, London

1992, s. 57.

* - A co to znowu? Nie błaznuj, wstawaj! Zwolnić ze służby? A to dlaczego? Czyżby atmosfera imperium panu nie odpowiadała? A może wolałbyś

na ojczyzny łono?

- Nie, nie jaśnie panie - przełknął ślinę.

- Teraz niedobry czas na takie przenosiny. A ja...

Ja tu do końca życia zostanę, mnie nigdzie nie

ciągnie. Mam tu kobietę na mieście, niedaleko stąd.

- Coś podobnego! - ,jaśnie pan" uniósł brwi.

- Dama! Brawo! A któż to taki, jeśli wolno spytać?

Jakoś nie miałem do tej pory przyjemności...

- Cusani, jaśnie panie... Maria Cusani. Ma trafikę za kościołem Świętego Pawła. Wdowa, trochę

starsza ode mnie, ale bardzo dobra i poczciwa. Dzieciaków trójka została po nieboszczyku, odchowane

już, chwała Bogu. Ożenię się. Dwa lata, jak obiecuję,

a nie było sposobności.

-Ach, więc to tak.

Ostrogski wstał, zatrzymał się przy oknie

i patrzył na ciemniejący ogród.

- Niewolnikiem moim nie jesteś - powiedział

po chwili namysłu. - Żałuję, że odchodzisz, ale nie

zatrzymuję i sercem pobłogosławię. Odprawę należną dam, bo porządny z ciebie człowiek, zasłużyłeś.

Drugiego takiego nie znajdę.

Zawsze nienawidził, jak to nazywał, "powinności feudała". Jednak wypowiadając te słowa,

poczuł ślad wilgoci pod powiekami.

Grzegorz rzucił się do całowania rąk.

- Nie błaznuj! - odepchnął go od siebie. - Szykuj konie na dziewiątą, pojedziemy do "Villa Eucalipti". Powiedz Armandowi, niech wyczyści ubranie.

Nie planował tego dnia odwiedzin u pani

Lamaire, ale ponieważ wszystko, co ostatnio robił,

miało znamiona zupełnego braku logiki, nie zastanawiał się wcale nad sensem tego polecenia. Stanąwszy

po dziewiątej przed bramą kutą w liściaste wzory,

spostrzegł, że dom jest ciemny i tylko w jednym

z górnych okien pali się słabe światełko. Mimo to

pociągnął za łańcuch dzwonka.

Po dłuższej chwili w alejce wyrosła Brigitte,

utykająca na lewą nogę i będąca w równie podeszłym

wieku pokojówka starej damy. Podobno - plotki

tak głosiły - w zamierzchłych czasach powiernica

i uczestniczka najśmielszych miłosnych ekstrawagancji swojej pani.

- Ach, to pan, monsieur Michel. Madame

chora, nie przyjmuje nikogo. Ale niech pan wejdzie,

wspominała o panu.

- Coś się stało? - pytał szczerze zaniepokojony.

- Nie wiadomo co. Żaden doktor nie wie - machnęła ręką. - Madame bardzo słaba, nie może

chodzić, nie może jeść, już trzeci tydzień, jak nie

wstaje z łóżka.

- Wprowadziła go do pokoju "bazaltowego",

przekręciła kontakt. W "Villa Eucalipti", w przeciwieństwie do domu Ostrogskiego, założono już

elektryczność i jaskrawa, ordynarna pożoga zalała

nieprzytulne wnętrze. U siebie pozwolił zainstalować to modne urządzenie jedynie w kuchni i w wozowni.

Po kwadransie poproszono go na górę. Mała

lampka rozpraszała mrok, rzucając nikłe światło na

błękitną tapetę. Pod uniesionymi zasłonami rozległego łoża z trudem udało mu się dostrzec ginącą w powodzi koronek, pomarszczoną twarz pani Lamaire.

- Niech pan podejdzie bliżej, bliżej, mon

Michel - usłyszał słaby głos. - Usiądź tu, chcę ci powiedzieć coś ważnego - ręka pod kołdrą zrobiła nieokreślony ruch, jakby wskazując stojący obok fotel.

Posłusznie zajął miejsce i z bliska patrzył na

kosmyki brudnobiałych włosów, wymykające się

spod nocnego czepca. W fałdach zmarszczek, w jamach zapadniętych oczu zaległy głębokie cienie, czyniąc z tej pięknej niegdyś twarzy przeraźliwą maskę,

kontrastując z półprzejrzystą, pokrytą brunatnymi

skazami skórą policzków. Jak można aż tak się zmienić w ciągu paru tygodni, Boże mój! - przemknęło

mu przez myśl.

-Wszystko, co mówiłam ci ostatnio, to bzdura, naiwne wymysły starej kobiety - szeptał głos z głębi łoża. - Łudziłam się, że każda pora życia ma

swoje prawa, że prawo starości to spokojna zgoda

na świat i jego zasady. Nieprawda. Nie ma zgody na

śmierć, nie ma żadnego na nią przygotowania...

Ciągle mnie mdli, mdli, ciągle się kręci w głowie...

Ścisnęła mocno dłoń Ostrogskiego, ale on

odczuł tylko kruchość wyschniętej sosnowej gałązki.

Z miedzianej tacy stojącej u wezgłowia wziął naczynie podobne do imbryka i delikatnie wlewał chorej

do ust maleńkie łyczki gorzko pachnących ziół.

- Myślę tak samo jasno jak dwadzieścia,

czterdzieści lat temu - mówiła dalej. - Śpię, zapominam, a potem budzę się, patrzę w lustro i dech mi

zapiera z przerażenia. Prawie tracę przytomność,

gdy widzę przed sobą to... truchło. Wolałabym umierać w przytułku, zmarnieć z pomieszania zmysłów,

ze zdziecinnienia niż tak strasznie, tak świadomie

cierpieć.

-Zdecydowałem, że wyjadę stąd, droga przyjaciółko. Wybuchnie wojna, czuję to, choć na pokaz

nie dopuszczam do siebie tej myśli. Świat zmienia się

w bestiarium, a ja nie wiem, co począć, jak to znieść

i ogarnąć. I na dodatek ten strach, chyba jeszcze

gorszy niż strach przed śmiercią...

- Zawsze byłeś wspaniałym, godnym podziwu egoistą. Zazdroszczę ci twoich pięćdziesięciu lat.

Jak bardzo ci zazdroszczę! Cóż bym dała, żeby całą wieczność mieć pięćdziesiąt lat! Nie ma ukojenia dla

twoich rozterek. Filozofii też nie ma, poezji także.

Patrz na mnie! To ja jestem ludzki los!

Ostatnie słowa wychrypiała z trudem, jesz-

cze głębiej zapadła w poduszki i ciężko oddychała.

- Madame, doktor Veltrini już przyszedł -

obwieściła Brigitte, wszedłszy do pokoju, i niecierpliwie spoglądała na Ostrogskiego.

- W istocie, już czas...

Nachylił się nad łożem, jeszcze raz popatrzył

na panią Lamaire, a potem pożegnał przyjaciółkę,

długo i czule całując jej suche, woskowe dłonie.

Postanowił jak zawsze odesłać czekającego

w powozie Grzegorza i wrócić piechotą.

Szedł przed siebie wąską, ale dobrze oświetloną ulicą, prowadzącą wśród ogrodów otaczających

bogate wille i pałacyki. Powietrze było rześkie, jak

zwykle wieczorną porą przesycone zapachem pomarańczowych drzewek. To, co widział przed chwilą,

wprowadziło go w stan takiego przygnębienia i bezsilności, że prawie na głos złorzeczył sobie i Panu

Bogu.

I po co Ty mnie wymyśliłeś? Mówię głosem

bohaterów dramatu, żyję w świecie wytworzonym

przez imaginację poety, a kiedy stykam się z czymś namacalnym, prawdziwym, to jestem naiwny, śmieszny, głupi. Nie byłem nawet w stanie po ludzku przemówić do tej umierającej kobiety, tylko uraczyłem ją

zwyczajnym biadoleniem. Jaki to ma sens, jaki sens...

Jej życie, mimo całego zepsucia, nie było stracone.

A moje?

Zamyślony, skręcił bezwiednie w wąską,

kamienistą ścieżkę, ku domostwom wiszącym na wysokim zboczu jedne nad drugimi, większymi i mniejszymi, postawionymi bez jakiegokolwiek porządku,

zamieszkanymi przez biedniejszą ludność - rybaków, handlarzy, drobnych rzemieślników.

Gdy dotarł do szczytu wzniesienia porośniętego krzewami, majaczącymi w mroku, ogarnął go

pejzaż jak gdyby z najtandetniejszego oleodruku.

Rozległą przestrzeń przenikała łagodna

poświata. Niebo pokrywały konstelacje gwiazd, nie

srebrnych i wyrazistych, jak zimową nocą gdzieś

tam, w północnych stronach, ale ogromnych, pulsujących złotem, jakby tysiące fajerwerków zastygło

w chwili wybuchu. Daleko, po lewej ręce Ostrogskiego, rozciągała się migotliwa powierzchnia Cieśniny

Mesyńskiej, widać było las masztów w porcie, świecące paciorki zakotwiczonych statków, po prawej

- potężniał masyw Etny z opalizującym błękitnie

kożuchem wiecznego śniegu. W dole ciekawskie

i natarczywe księżycowe światło wydzierało ciemnościom fragmenty ruin starożytnego amfiteatru.

Jak w szklanej kuli z jarmarku! Wyśmiano by

mnie, gdybym coś takiego namalował albo opisał,

przezwano by dyletantem, profanem. Dlaczego?

Przecież to piękne! Tu nikt niczego nie zełgał ani nie

ubarwił, nie stworzył sztucznie księżyca, tej ciszy,

tych powleczonych bielą, złamanych kolumn. Świat

jest taki naprawdę. I ja też.

Wszedł między wypiętrzone bezładnie domy

i domki. Księżyc rozjaśniający płaszczyzny ścian,

labirynt wąskich i krętych uliczek przywodził mu na

myśl baśniowe wschodnie miasto, Jerozolimę, którą

zwiedzał nocą w towarzystwie Henrietty i tego pięknego Samarytanina, przewodnika. Tak dawno... Tylko

słyszane tu i ówdzie pijackie śpiewy, odgłosy awantur, a także wyziewy z otwartych okien miały już bardziej prozaiczny charakter.

Idąc, mijał placyki pogrążone w głębokich

cieniach, z niewidocznymi ludźmi i żarzącymi się

ognikami papierosów. Dochodziły do niego strzępy

rozmów, w dwóch miejscach grała muzyka, pito tam

wino i tańczono z głośnym przytupywaniem.

Jestem tak pusty w środku, że nawet nie mam

o czym myśleć. Myślał jednak, i to na przekór podobnie efektownym konstatacjom. Zastanawiał się wciąż

nad decyzją opuszczenia Sycylii. Do dzielnicy zamieszkałej przez "gmin" poszedł, aby się przekonać,

czy rzeczywiście widoczne są oznaki niepokoju, czy naprawdę daje się wyczuć jakieś poruszenie, związane z przepowiadaną przez wszystkich wojną. Nie

zauważył niczego takiego, życie wyglądało zwyczajnie i tuzinkowo, jak zawsze. Co prawda, gdzieś na

górnych piętrach rozległ się kobiecy lament, co prawda niedaleko, prawie że w zasięgu ręki, dwóch mężczyzn załatwiało porachunki przy pomocy kloacznych wyzwisk, wyraźnie zamierzając sięgnąć po noże

- lecz dla Ostrogskiego były to znamiona dawno już

nieodczuwanego ładu. Szedł dalej ulicą zakończoną

wiszącym nisko, wielkim i purpurowym księżycem,

nie zwracając na nic więcej uwagi.

A może jednak powrót? Do Złotoryi, Kępia-

cza, do Stajęczyn, do Rudna... Boże, jak prostacko

brzmią te nazwy, ale jaki głód rozbudzają! Lacrimosa

stałaby w głównym salonie w Złotoryi, na tle okien,

z których latem widać rozsłoneczniony ogród, ale

przez znaczną część roku rozgrywa się tam spektakl

szarości, wilgoci albo parzącej źrenice bieli. Byłaby

już nie uosobieniem tajemniczego piękna, ale marnym symbolem tęsknoty do tego przecudownego

świata, porzuconego z powodu głupiej zachcianki.

W ponure marcowe popołudnia, przy akompaniamencie chluszczącej w rynnach brudnej cieczy z roztopionego śniegu, we wdzierającym się do domu

smrodzie z obór rozkładałby albumy i ryciny, aby

marzyć o morskiej bryzie, o woni róż i kamelii z ogrodów sycylijskiej siedziby. Nocami wypełnionymi tą obojętną ciemnością bez żadnego wyrazu,

jakże odmiennymi od nocy u stóp Etny, czytałby

Mielczarka, odczuwając nie dreszcz obcowania z poezją, ale przygnębiający dysonans między jej mocą

a przaśnym otoczeniem.

Wąską, stromą uliczką, prostopadłą do tej,

którą wędrował zatopiony w sobie Ostrogski, schodził stary Giuseppe, trudniący się wywozem śmieci

z targowiska. Zaprzężony w dwa muły wózek na wysokich kołach załadował o świcie, ale zamiast na

wysypisko, podążył w stronę traktierni. Ponieważ tego dnia akurat miał pieniądze, mógł do woli zakosztować cienkiej, spienionej farli, którą kaleki właściciel, dawny marynarz, wprawnym ruchem jedynego

ramienia nalewał prosto z glinianych dzbanów. Po

długiej biesiadzie Giuseppe zasnął wreszcie na ławie,

dopiero przed wieczorem obudzony przez innych

schodzących się tam wozaków, a to z powodu odoru

bijącego od skrzyni jego pojazdu. Wściekły, pomstując głośno, wychylił jeszcze duszkiem dwa kubki

wina, a następnie odwiązał zwierzęta.

Teraz, rycząc katańską piosenkę, zataczając

się, z kapeluszem zsuniętym na oczy, usiłował ściągnąć postronki, tak żeby zaprzęg nie stoczył się w dół po wyślizganych kamieniach. Zapierał się w miejscu

z całej siły, ale w pewnym momencie, dochodząc już

do rogu uliczki, uderzył kolanem o wystający kamień.

Zaklął szpetnie, padając, odruchowo chciał się chwycić ściany i w tej samej chwili wypuścił lejce z rąk.

Potem jego mętny wzrok zarejestrował, jak

na skrzyżowaniu oświetlonym słabo latarnią obydwa

muły wpadają na niespiesznie kroczącego pana

w białym ubraniu, przewracają go i potykają się

o niego, wóz buksuje, uderza kołem leżącego, gubi

zaśmiardłe ryby i resztki podgniłych warzyw, toczy

się parę metrów dalej, aby, łamiąc dyszel, z trzaskiem

zatrzymać się na murze.

Ostrogski odczuł potężne uderzenie, księżyc

nagle wywinął koziołka. Ze zdziwieniem zauważył

nad sobą dwa wzniesione kopyta, potem okute koło,

sunące z brzękiem i zgrzytem. Nie było ani bólu, ani

twarzy rodziców, ani kolorowych obrazów z całego

życia.

W miejscu zdarzenia zbiegł się tłumek.

Wrzeszczeli, gestykulowali, pokazywali to na zwierzęta flegmatycznie stojące sobie pod latarnią, to

na rozbity wóz, pokrzykiwali groźnie w stronę pijanego woźnicy, bezskutecznie usiłującego podnieść

się i utrzymać na nogach.

Ostrogski już tego nie słyszał.

- Została mu tylko łaska boska.

Felczer dyżurujący w miejscowym szpitaliku

Świętego Jana westchnął i odłożył stetoskop na

oszkloną szafkę.

- Luizo! Można jeszcze raz przemyć rany,

zmienić bandaże. Nic więcej nie możemy.

Siostra miłosierdzia posłusznie zbliżyła się

do Ostrogskiego leżącego na wysokiej kanapce,

zaczęła zdejmować opatrunki, które choć założone

kilkanaście minut temu, przesiąkły krzepnącą krwią

i z trudem odchodziły od ciała. Nie czuł niczego, leżał blady, nieprzytomny, z głową odrzuconą do tyłu.

Twarz oblana zimnym potem drgała w rytmie płytkiego, przyśpieszonego oddechu.

- Lekarz przyjdzie dopiero za godzinę. Telefonowałam, przekazałam służącej - powiedziała,

nachylając nad rannym rogaty czepek.

- Na nic się nie przyda, to kwestia najwyżej paru kwadransów. Połamane żebra, wstrząs mózgu i, najgorzej, ta krew w ustach, pewnie wewnętrzne narządy uszkodzone. Dziwię się, że jeszcze żyje.

Skąd on się tu wziął? Policja rano będzie pytać.

Felczer wyciągnął blankiet urzędowego

druku i umoczył pióro w kałamarzu.

- Przynieśli go ludzie aż z Długiego Przed-

mieścia. Mówili, że wpadł pod furgon. Podobno nie

miał przy sobie ani portfela, ani zegarka. Nie wiadomo kto.

- - Pewnie któryś z tych przyjezdnych cudzoziemców. Wygląda na takiego, ubranie i bielizna

pierwszorzędne.

Felczer poszedł do pokoju lekarzy, przykręcił

lampę, następnie narzuciwszy na siebie wyleniały

służbowy pled, skulił się w fotelu.

W tym samym czasie Ostrogski powoli, mozolnie, ciężko dysząc, piął się w górę po stromych

schodach. Lewą ręką, mokrą od potu, namacał

w mroku wyślizganą poręcz i przytrzymując się kurczowo, ostrożnie próbował nogami wydeptanych

desek, tworzących coraz to wyższe stopnie. Ciemność zaczynała się rozświetlać, dostrzegł już kontury

ścian, a potem ich matowy kolor, coraz bardziej wyrazisty. Zatrzymał się kilka razy i ocierał czoło. Wilgoć czuł na całym ciele, we wszystkich zakamarkach

odzienia. Na półpiętrach nie było okien, tylko wielkie

plamy jasności, pozwalającej mu jedynie widzieć

własną dłoń, zaciśniętą na poręczy. Nie czuł niepokoju, raczej narastającą niejasną pewność, nawet coś

w rodzaju wszechwiedzy, sprzyjającej zachowaniu

wewnętrznej równowagi.

Stanął wreszcie przed dwuskrzydłowymi

przeszklonymi drzwiami. Przypominały drzwi dentysty Mentlewicza, do którego w dzieciństwie prowadzała go guwernantka, tyle że dziwnie olbrzymiały

w jego oczach - niby były zwyczajnego rozmiaru, ale

ich górna część ginęła gdzieś bardzo wysoko, w szarej poświacie. Stał tak długo, sam nie wiedział, ile

minęło czasu i czy w ogóle mijał.

Jakiś cień przemknął po rżniętych kolorowych szybkach, zazgrzytała z wolna, jakby z wahaniem otwierana zasuwka.

W smudze światła stanął Mielczarek. Był bez

surduta, w rozchełstanej koszuli, ściskał między

palcami grubego papierosa. Trudno było stwierdzić,

czy wygląda dobrze, czy źle; jego twarz miała taki

wyraz, jakby ktoś bezczelnie przerwał mu ważne

i absorbujące zajęcie.

- Pewnie myślałeś, że tu nic nie ma. Nie trzeba być zbytnio mądrym - powiedział prędko poeta.

Ostrogskiemu wydało się, że dalej, za jego

plecami, słyszy czyjeś głosy. W błękitnych kłębach

dymu dostrzegł przesuwające się kawiarniane kije do

gazet, jakieś ludzkie kształty, profile męskie i kobiece, gestykulujące ręce. Postąpił krok do przodu.

- Nie! Nie możesz mi tego zrobić! - Mielczarek zasłonił całym ciałem wejście. - Nie możesz!

Wtedy ja nie miałbym żadnego sensu! - odepchnął go

ordynarnie i nagłym ruchem zatrzasnął drzwi.

Ostrogski odwrócił się bezradnie. Schody

spływały w ciemność. Przerażony, chwycił za klamkę i zaczął ją szarpać z wściekłym klekotem. Drzwi

znowu uchyliły się na chwilę.

- Nie możesz! - usłyszał z głębi poirytowany

głos.

Wołał, przeklinał, walił pięścią i kopał nogami. Nikt już z tamtej strony nie podchodził do drzwi

i nie reagował na te gorączkowe wezwania, chociaż

cienie nadal wędrowały po szkle. Stał jeszcze długo,

wreszcie, zrezygnowany, odwrócił się znowu i próbując nogami stopni, wolno i z bijącym ze strachu

sercem rozpoczął schodzenie w dół.

- Niech pan się obudzi! Niech pan tu przyjdzie!

Krzyk siostry Luizy wyrwał felczera ze snu.

- Co, pewnie koniec? - zapytał cicho

w drzwiach separatki.

- Niech pan spojrzy! On oprzytomniał!

Ostrogski, z wyrazem całkowitego zaskoczenia i zmieszania, rozglądał się dookoła, najwyraźniej

nie wiedząc, gdzie się znajduje i jak się zachować.

- Gdzie ja jestem? Proszę natychmiast

sprowadzić mojego służącego - wycharczał, odruchowo podnosząc do ust zaciśnięty w dłoni róg

prześcieradła.

- Cudzoziemiec - szepnął felczer. - Chyba

Rosjanin.

- Kilka godzin później, dokonując odpowiedniego wpisu do księgi chorych, opowiedział o tym

zdarzeniu młodemu lekarzowi, doktorowi Bruno.

Ten, najczęściej wątpiący w kompetencje i umiejętności felczera, skwitował całą rzecz następująco:

- Cudów nie ma. Pewnie musiał przeżyć.

Pewnie było to zapisane gdzieś w jakiejś księdze.

Ale, miły panie, głowę daję, że w ważniejszej niż ta

- nonszalancko wskazał leżący na biurku opasły

podręcznik chirurgii.

-

- Epilog

Bohater jednak wyjechał z Sycylii, chociaż nie

nastąpiło to tak prędko, jak zamierzał. Musiał odbyć

jeszcze długie leczenie w klinice, potem kilkumiesięczną rekonwalescencję. Wybuch wojny zastał go

w szpitalnym łóżku. Stamtąd obserwował początek

dramatu. Po dojściu do zdrowia, sobie tylko znanym

sposobem znalazł miejsce na angielskim transportowcu i pewnej zimowej nocy, drżąc przed niemieckimi łodziami podwodnymi, odpłynął do Plymouth.

Dopiero po ustaniu działań wojennych Grzegorz

mógł zająć się ekspedycją wspólnie zapakowanych

skrzyń z dziełami sztuki, książkami i nutami, a nawet zdjętą i pieczołowicie zabezpieczoną mozaiką

z łazienki.

Dom sprzedano rodzinie Amerykanów, która

ogród kazała splantować pod korty tenisowe, a grobowiec z afrykańskiego marmuru przebudować na

bar z rusztem do smażenia steków.

Główny bohater naszej opowieści dawał o sobie znać kilkakrotnie w ciągu następnych dziesięcioleci. Ktoś o tym nazwisku ufundował na cmentarzu

Pere-Lachaise symboliczny nagrobek Zorana Ivandica, zapoznanego rzeźbiarza, który w czasie wojny

zmarł w baraku cholerycznym i nikt nawet nie pamiętał, po czyjej stronie walczył.

Armand, dawny kamerdyner, zarabiający

później na życie jako kierowca taksówki w Nicei,

latem roku 1937 spostrzegł nagle swojego byłego

chlebodawcę przechadzającego się po nadmorskim

bulwarze. Zanim jednak zdążył przeprosić pasażera i wyskoczyć z auta, postać znikła w tłumie spacerowiczów.

Od roku 1969 nazwisko naszego bohatera

zaczęło pojawiać się na rachunkach znanego, mającego ponadwiekową tradycję londyńskiego domu

aukcyjnego "M. Sopwith & Sons". Uczestniczył on

poprzez pośredników w kilkunastu transakcjach,

płacąc za dzieła sztuki tak duże kwoty, że prędko

zdobył rangę najpoważniejszego klienta tej szacownej firmy. Jesienią 1983 roku wystawiono na sprzedaż

trzy wazy etruskie. Rekordową cenę młoda dziewczyna, pośredniczka, natychmiast uregulowała czekiem Banku Anglii, przedstawiając pełnomocnictwa

Aleksandra Michała Ostrogskiego, zamieszkałego

w miasteczku Hebden Bridge, Yorkshire, i zastrzegającego anonimowość. Nowy właściciel jednak bardzo

długo nie zgłaszał się po swój nabytek. Dziewczyna nie mogła powiedzieć niczego konkretnego, była

sekretarką wynajętą tylko na tę aukcję. Po upływie

trzech miesięcy zniecierpliwiony pan David Shapiro,

dyrektor instytucji, zadzwonił pod numer znajdujący

się w dokumentach i oznajmił, że dostarczy zakupione przedmioty osobiście.

Umówionego dnia, po pokonaniu drogi

z Londynu, samochód zajechał przed niewielki, ale

gustowny i doskonale utrzymany dom, stojący pośrodku ogrodu płonącego wszystkimi kolorami

października. Na powitanie podniósł się od kominka

postawny gentleman w średnim wieku z zieloną,

srebrno inkrustowaną książką w dłoni. Przepraszał

za swój koszmarny akcent i usprawiedliwiał się że

śmiechem, że jest rodowitym Polakiem, który większą część życia spędził we Włoszech, w dodatku używając na co dzień francuskiego. Podano chłodne białe wino o lekko muszkatowym smaku. Pan Shapiro

podziwiał wspaniałe zbiory gospodarza, zwracając

szczególną uwagę na znakomite dzieła zupełnie

nieznanych artystów - zapomnianych, zmarłych

młodo albo niezauważonych nigdzie i przez nikogo.

Lacrimosa podobała mu się, ale nie wzbudziła entuzjazmu. Podejrzewał, że to kopia. Rozmawiali jeszcze

o gotyku, o Psałterzu Utrechckim i o dalszych ewentualnych zakupach, o których myślał gospodarz, pod warunkiem, że byłyby to obiekty naprawdę oryginalne i niezwykłe.

Okazja pojawiła się niedługo. Do firmy "M.

Sopwith & Sons" zwrócili się spadkobiercy zmarłego

w 1985 roku szwajcarskiego kolekcjonera, chcący jak

najprędzej sprzedać część zbiorów, między innymi

nieznany na rynku cykl prerafaelicki z okresu "drugiego bractwa". Pan Shapiro, z uwagi na pozycję

klienta, postanowił nie wysyłać Ostrogskiemu zwykłego zaproszenia pocztą, lecz delegować z odręcznym listem specjalnego pracownika. Kurierowi nakazał szczególną troskę o wygląd i stosowność stroju,

co osobiście skontrolował przed wyjazdem.

Młody człowiek powrócił wieczorem bardzo

skonfundowany. Kręcił się przez chwilę bezradnie

po gabinecie, zanim położył niedoręczoną kopertę

na biurku pana Shapiro i z głupią miną obwieścił,

że pod podanym adresem znalazł tylko pawilon pralni chemicznej oraz sklep z częściami rowerowymi

na zapleczu. Zjeździł swoim austinem całe Hebden

Bridge wzdłuż i wszerz, był na policji, pytał ludzi.

Wszyscy odpowiadali, że w tym miejscu nigdy nie

znajdowało się nic innego. Nikt też nie znał nazwiska

adresata.

Zdziwienie pana Shapiro było jeszcze większe, gdy nazajutrz udało mu się dodzwonić do Ostrogskiego i po uprzejmej rozmowie - ustalić

termin spotkania.

Aleksander Michał Ostrogski jest postacią

autentyczną.

" utonął księżyc w stawie..."

Po zaduchu wagonu wzdrygnęła się od uderzenia przejmującego, mokrego powietrza. Zeszła

ze stopni bokiem, ostrożnie, uważając na pończochy

i obcasy.

Parowóz sapnął, pociąg ruszył z łomotem

żelastwa i ciężko potoczył się w stronę ciemnych

chmur, zepchniętych na wschodnią stronę nieba.

Dyżurny ruchu nacisnął czerwoną rogatywkę, po

czym kuląc się z zimna, truchtem wrócił do stacyjnego budyneczku.

Na stromych zboczach wąwozu, którym biegły tory, i wyżej, między chudymi sosenkami, zarastającymi wzgórze nad stacją, leżały jeszcze płaty

brudnego śniegu. Buty szurały po lodowej kaszy, ale

w rynnach chlupotało już głośno i nieprzyjemne

porywy wiatru niosły pierwsze wiosenne zapachy.

Dla rozwiania resztek obaw, czy aby na pew-

no dojechała tam, gdzie powinna była dojechać, drugi raz przyjrzała się tablicy z nazwą miejscowości,

Nad którą zapalono akurat słabą żarówkę. Spostrzegła, że jest sama na peronie, i nie bardzo wiedząc,

co dalej, bezradnie przestępowała z nogi na nogę

obok bagaży, byle jak rzuconych przez konduktora

koło peronowej ławki.

Po chwili jednak w dworcowych drzwiach

pojawił się starszy mężczyzna, przeskoczył do niej

kładką między szynami i milcząc, mierzył od stóp

do głów.

- Czy to z wielmożną panią naczelnik mam

przyjemność? - wykrztusił nareszcie, a ona skinęła

głową, tak naprawdę odwracając nos od cebulowo-kiełbasianego obłoczka pary. Przedstawił się jako

Murawski, emerytowany listonosz, powiedział też,

że pojazd już czeka.

Minęła pustą poczekalnię, smutną jak wszystkie poczekalnie na małych stacyjkach, śmierdzącą

machorką i skwaśniałym piwem, obwieszoną szarymi ze starości reklamami proszków od bólu głowy

"Kowalskina", i zajęła miejsce w jedynej bryczce,

tkwiącej wśród kałuż przedstacyjnego placyku. Postawiła kołnierz od wiatru, otuliła się płaszczem.

Murawski tymczasem, stękając, dźwigał po kolei

najpierw obydwie walizy, później kuferki i tobół

z pościelą, a na końcu przedmiot najcenniejszy-gramofon Pathe w hebanowej skrzynce nie z jakąś tam

staroświecką tubą, ale z głośnikiem umieszczonym

wewnątrz. Cmokał nad tym cackiem i nie mógł wyjść

z podziwu, postawił je obok siebie na koźle i podczas jazdy przytrzymywał ręką.

Do rozległej wsi, zabudowanej drewnianymi

niskimi domami, nie było daleko. Błotnisty trakt

wiódł pod górę, wychodził na główną szosę, która

skręcała w gęstwinę niebrukowanych uliczek, brunatnych ścian z grubych bali, powykrzywianych

strzech i gontowych dachów.

Mała, nieforemna kobyłka mozolnie miesiła

kopytami błoto, wózek chybotał się i skrzypiał, gdy

koła wpadały w rozpadliny.

- Zełga - mruknął Murawski za siebie.

- Co takiego?

- Znaczy odwilż. Tutaj ludzie tak nie mówią,

ale ja z innych stron. Tutaj kresy, kresy, kresy... ,

Nie odpowiedziała.

Murawski spojrzał ukradkiem do tyłu i zdziwił się, że jego pasażerka sięga po papierosa. Nie

wiedziała, czy wypada go częstować takim damskim

papierosem, cienkim, ze złocistym munsztukiem.

Zapaliła więc sama, z trudem trafiając na płomyk

zapalniczki.

Nagle ściągnął lejce, tak że oboje o mało nie

pospadali z siedzeń.

- Pani naczelnik patrzy! O tam, tam! Znowuż

ona! - syknął, machając w kierunku szosy, do której

właśnie dojeżdżali wśród burych zagonów z resztkami śniegu w bruzdach.

Szosa była przed nimi na wysokości wzroku.

Sina tasiemka, przepleciona przez równy szpaler

topól, teraz nagich i posępnych, o czubkach karnie

nachylonych siłą wiatru w jedną stronę. Od pnia do

pnia, jak w dziecinnym teatrzyku cieni, przesuwała

się powoli postać w długim futrze i kapeluszu z wielkim rondem, podobna do olbrzymiego ruchomego

grzyba. Kilkadziesiąt metrów za nią, pykając i chrobocąc cicho, sunęło auto. Nad całym tym obrazkiem

bezczelnie wschodził księżyc i migotał zza szaleńczo

pędzących, przejrzystych chmur.

- Ordonka! - wyszeptał Murawski z namaszczeniem i z triumfem. - Patrz pani, sama, we własnej

osobie. Ona teraz hrabinia. Ciągle przyjeżdża do

męża, do Sołowicz. Czasem tym samym pociągiem

co pani. Ponoć nawet mniej śpiewa, mówi, że tu

powietrze lepsze niż w Warszawie, choć gnojem

śmierdzi. Codziennie wieczorem idzie przed siebie

tą szosą, dopóki może. Pieczołajtys, znaczy szofer

z majątku, jedzie z tyłu i zabiera ją, jak się zmęczy.

Nawet szła w te zamiecie, co były po Trzech Królach,

tyle że sam hrabia żgał za nią sankami, bo automobil

by nie przeszedł.

- Stanowisko naczelnika urzędu pocztowego,

przystawianie i odczytywanie pieczątki o takiej treści, przez pierwsze tygodnie wprawiało Milkę w poczucie dumy i niekłamanego zachwytu nad sobą.

Obowiązków pozornie miała mnóstwo, o wiele więcej niż na Poczcie Głównej w Wilnie, gdzie do niedawna była panienką z okienka. Tu wszystko robiła

sama - przyjmowała listy i paczki, nadawała telegramy, prowadziła PKO, a także od szóstej rano do dziewiątej wieczorem łączyła rozmowy telefoniczne na

dwudziestonumerowej centralce. Podlegał jej tylko

jeden pracownik, listonosz o nazwisku Gruszka,

cherlawy człowieczek mówiący potężnym basem.

Całe dnie spędzała za oszklonym kontuarem,

pamiętającym jeszcze rosyjskie czasy, wystrojona

w satynowy fartuch ze sztywnym białym kołnierzykiem, często godzinami sama w małej salce, bo klientów było niewielu. O piątej, po rozliczeniu listonosza, zakładała plomby na pancerną szafę, zaciągała

kratę przed wejściem i wracała do mieszkania, izby

z kuchnią na tyłach urzędu. Obok dwa duże pokoje

zajmowała wdowa po poprzednim naczelniku, która

jej prała i gotowała obiady, stary Murawski palił

w piecach.

Wieczorami musiała nieustannie zerkać

przez uchylone drzwi, czy nie spada klapka na centrali i ktoś nie żąda połączenia, w razie czego podbiegać, chwytać słuchawkę, wyciągać sznury, szukać odpowiedniego gniazdka. To podnoszenie co chwila

oczu i zaglądanie w ciemną przestrzeń - z kanapy,

od kuchni, znad umywalki - stało się nawykiem.

Spośród przypisanych sobie zajęć nie znała

przedtem tylko pracy telefonistki, ale pudło centrali

z rzędami żółto błyszczących gniazd i wtyczek oraz

dumną nazwą "Bell" na mosiężnej tabliczce od razu

pociągało ją bardziej od tępego przybijania datownika czy sortowania przesyłek. Kilka prostych czynności, których nikt jej nie uczył, szybko przeszło w rutynę. Gdy blaszka opadała z metalicznym trzaskiem,

należało czym prędzej włączyć przewód, pociągnąć

dźwigienkę klucza, zgłosić się do słuchawki, znaleźć

gniazdko zamawianego numeru i zakręcić korbką,

żeby wzywany mógł usłyszeć dzwonek. Rychło od-

kryła, że przy pomocy owego klucza może bezpiecznie podsłuchiwać rozmawiających. Brzydziła się tym

bardzo i powstrzymywała, ale palce czasem same

bezwiednie wędrowały ku dźwigience. Niebawem

zresztą dano jej do podpisania urzędowe oświadczenie, że nigdy czegoś takiego nie zrobi - chyba w wypadku wyższej konieczności lub policyjnego nakazu.

Nieliczni abonenci dzwonili rzadko, najczęściej gmina do powiatu w Święcianach, nadleśnictwo do tartaku, kupiec Josel Beczkowicz do hurtownika Weckenglassa. Po południu - doktorowa Lewandowska do

siostry bibliotekarki trzy ulice dalej.

Ale szczególny przypływ emocji towarzyszył

dopiero otwieraniu się gniazdek numerów 18 lub 19,

bo to zapowiadało coś nowego i podniecającego.

Obydwa należały do majątku Sołowicze. Pierwszy -

folwark, drugi - pałac. Ręka jej drżała, gdy podnosiła

wtyczkę, w gardle rosła wata, zatykający kłąb. Spodziewała się, że za chwilę usłyszy niski głos gwiazdy,

chropowaty jak w piosence Dymek z papierosa, i będzie rozmawiać z Ordonką, spełniać jej życzenia -

ona, taka panna Milka z urzędu pocztowego na głuchej wsi. Nigdy jednak tak się nie stało. Ordonka widać nie lubiła telefonować. Również do niej nikt nie

dzwonił, zresztą Milka nie mogła o tym wiedzieć, bo

w trakcie połączeń z Sołowiczami siedziała jak sparaliżowana, a klucz kojarzył się jej ze świętością, której

szargać nie wolno, bo to oznacza grzech i straszliwą

karę. Z majątku wołały same męskie głosy. Przed południem niecierpliwy, ostry, żądający łączenia z wójtem, bankiem kredytowym, sądem ziemskim, nie

zaciągający po miejscowemu i nieuznający "ą". Jego

właściciel nie pamiętał żadnego numeru i za każdym

razem krzykliwie zamawiał tak: "Proszę z wytwórnio

forniru w Wilnie. Nie wie, gdzie? No, z tako mało fabryczko na Zarzeczu. Jeszcze nie wie?Jak idzie prawo

strono Zarzecznej, skręca w Połocko na Belmont, potem jeszcze raz pod Żwirowo Górę, to już widać przy

cmentarzu za tako olszynko wyrośnięto. Co, i dalej nie wie?" Inny był modulowany, przesadnie płynny

i przesadnie staranny, z upodobaniem do obcojęzycznych zwrotów, jeszcze innym mówił stary człowiek; brzmiał ciężko, poszczególne wyrazy wypowiadane były z namysłem, przedzielone świszczącym

oddechem. Na ich tle wyróżniał się głos dosadny, ale

nie agresywny, formułujący oszczędne, jasne zdania,

przy tym życzliwy i melodyjny, wręcz z własnym rytmem nieco innym, trochę bardziej podniosłym niż

zwyczajny tok mowy. Ktoś, do kogo należał, musiał

być elegancki, męski i czuły. Była przekonana, że należał do samego hrabiego Michała, tego od Michałowej miedzy i zgubionego serca, o którym śpiewała

Ordonka. Telefonował zwykle późnym wieczorem do

miejscowości znanych Milce z kronik towarzyskich

"Tygodnika Wileńskiego" - do Juraty, Nieświeża,

Zakopanego, Krynicy, ale także do dalekich miast

- Mediolanu, Edynburga, kiedyś nawet do Ameryki.

Nie spała wtedy całą noc, czekając na połączenie.

W takich przypadkach wywoływała najpierw

Wilno i specjalnie prosiła znajomą z międzymiastowej o ekstra Warszawę. Pewnego razu, gdy zamówił

Paryż, telefonistka z Warszawy miała akurat wolną

linię i złośliwie połączyła natychmiast, prychając:

"Chciałaś, to masz!", tak że Milka niespodziewanie

usłyszała daleki głos francuskiej centrali i przerażona, z trudem przypominając sobie ze szkoły nazwy

cyfr, sama musiała przesylabizować numer.

Hrabia Michał zadzwonił wtedy jeszcze raz

po rozmowie.

- Dziękuję pani, że tak szybko, to był ważny

interes. Pani jest bardzo miła. Jak pani na imię?

- Emilia - odpowiedziała po długiej sekun-

dzie.

-Awłaśnie! Zupełnie się nie myliłem. Emilia,

czyli Miła. Wprawdzie różnica jednej małej kreski

nad literką, ale ja nie jestem aż taki skrupulatny.

Do niczego nie tęskniła, nie potrafiła roz-

tkliwiać się nad sobą ani rozważać swego miejsca

w nurcie istnienia. O przeszłości myślała rzadko,

przyszłość była logiczna i uzasadniona, tylko los

nieobliczalny. Ale po co zaprzątać sobie głowę losem,

skoro i tak nic go nie odmieni? Im mniej w nas wyobraźni, tym łatwiej żyć na naszym głupim świecie. Dlatego dni, podobne jeden do drugiego jak sztachety

w płocie otaczającym pocztowy domek, upływały jej

prędko, a momentu, w którym całe otoczenie uznała

za własne i przyjazne, nawet nie zauważyła.

Przez pierwsze tygodnie obracała się w kręgu trojga osób. Kurzyńska, wdowa po poprzednim

naczelniku, pochylona Litwinka, żółta jak świeca, wciąż przeżywała śmierć męża. Zmarł trzy miesiące

temu, na wściekliznę, podrapany przez niedobitego

lisa. Milcząc, stawiała jedzenie, swoje przepyszne

korkucie i korkony, a jeśli cokolwiek mówiła, to tylko

o tym, jak się męczył w ostatnich dniach, jak wył

z pragnienia i wypijał wiadra brzozowego soku, który znosili mu ludzie ze wsi. Na podwórzu leżała jeszcze nieuprzątnięta pryzma słoików i butelek. Murawskiego Milka nie lubiła. Okazał się zły i cyniczny,

z wiecznie wykrzywioną gębą. Wpychając żagarki do

pieca, klął szpetnie i opowiadał najgorsze paskudztwa, o kim tylko popadło. Pochylała się wtedy nad

biurkiem, stukała liczydłami, udawała, że nie słucha.

Najwięcej czasu spędzała w towarzystwie Gruszki.

O świcie, kiedy ze stacji przywożono worek z pocztą,

I po czwartej, kiedy listonosz wracał z rejonu. Gruszka swoim basem, od którego latały deski w ścianach,

gadał nieustannie i w sposób niepohamowany. Podobno idąc samotnie przez las do Pusłowa albo na

Kolonię, nie mógł wytrzymać i gadał do własnej torby. Zgodnie z tym, pod czyj adres przychodziły listy

sortowane rano, dowiadywała się całych rodzinnych

historii - o śmierciach i porodach, kto jak ma w domu i co je, o miłościach, zdradach, pijaństwach, zarobkach - i to przynajmniej do drugiego pokolenia.

Któregoś dnia, otwierając okno, zobaczyła Gruszkę w trakcie czynności zawodowych. Akurat wyszedł

z poczty i stanął przed furtką sąsiadki z naprzeciwka:

- Pani Ganiewiczowa! - wrzasnął, wymachując kartką, aż chmara wróbli sfrunęła z jabłonki.

- Od Poldka! Piszy, że póki co nie przyjedzi, bo jemu

urlopu nie dali. Alie na Wielkanoc to już na pewno

dadzo. A tak to zdrowy, owszem, i robota dobra

u niego! Idź ty! Skatina, job twoju mać! - fuknął

na czarnego kundla, który sadził do ogrodzenia,

szczerząc kły.

Przeszedł potem dwa zabudowania dalej

i grzmiał z ulicy:

- Pani Kolendzina! Pani Kolendzina! Od męża!

Nareszci odezwał sień, łachadojda jedna! Ciekawość,

ile on teraz piniędzy przyszli!

Po miesiącu Milka dostała pierwszy list od

Mieczysława. Niebieska koperta z pieczątką "Grudziądz" i jej nazwiskiem, pięknie wystylizowanym

zielonym tuszem, długo leżała nietknięta. Dopiero

wieczorem, zamykając rejestry i księgę przesyłek,

rozcięła ją linijką.

Złożony papier kancelaryjny, znajome, jakby

dziecinne pismo, ślady błędów starannie wydrapanych żyletką. Pierwsze słowa "Emiluniu Moja Kochana", a potem: "Na wstępie zawiadamiam, że myśmy

już wrócili z poligonu zimowego i wszystko dobrze

poszło, tylko trzech z mojej kompanii na izbie chorych i koń jeden ochwacony, ale nie nasz". Dalej

Mieczysław pisał o jakimś marszu nocnym, prowadzeniu elewów "na flankie enpla", gdzie wyprzedzili

wszystkich innych, za co otrzymał pochwałę i dowódca wymienił go w rozkazie. "Teraz to już na pewno dadzą mi wachmistrza i etat i wtedy będę mógł

Moją Złociutką Pannę Emilunię rączki prosić, bo wtedy już będę mógł się ożenić". Kończąc, poprosił

także, aby panna Emilunia, ,jak podniesie oczki do

nieba", nie patrzyła na gwiazdy, tylko na księżyc, bo

gwiazd jest wiele, a księżyc jeden, tak jak on, Mieczysław, który mocno kocha daleko w Grudziądzu.

Na papierze znać było kilka wybrzuszeń po

wyschniętej wilgoci - jak zawsze pokropił list wodą

kolońską. Westchnęła i pomyślała o nim ciepło. Biedny, zaharowany, powtarza się, już chyba trzeci raz

pisze o tych gwiazdach i księżycu. W skrytości ducha

modliła się jednak, żeby mu prędko nie dawali i tego

awansu, i etatu.

Postanowiła odpisać. Zamiast prasować bluz-

ki, których sterta czekała w koszu koło szafy, zasiadła

nad pustą kartką. Przesiedziała tak równo godzinę,

słyszała, jak zegar u Kurzynskiej bije ósmą, i w końcu

napisała krótko do matki i siostry.

Zaklejając kopertę, odruchowo zajrzała do

ciemnego wnętrza urzędu i zobaczyła opadającą

klapkę. Dzwoniły Sołowicze. Hrabia Michał zamówił

Lwów, hotel "Europejski", nie pamiętał numeru, był

zdenerwowany.

Po rozmowie blaszka spadła jeszcze raz.

- Nie wiem, jak mógłbym się pani odwdzięczyć - zadźwięczało w słuchawce miękko i głęboko.

- Przedtem czekałem nawet po kilka godzin, a pani

załatwia to tak szybko. Pewnie wszyscy na linii ulegają czarowi pani głosu. Pani ma piękny głos.

Postanowiła być rezolutna i bezpośrednia.

Dobrze, że nie widział, ile ją to kosztowało - małych

kropel potu na czole i zarumienionych policzków.

- A pan to chyba bardzo lubi ładne głosy.

Roześmiał się.

- Wie pani, z głosami jest różnie. Ten sam

może zabrzmieć wspaniale w wielkiej sali, robi wrażenie, kiedy dociera do wielu ludzi, i zupełnie inaczej

w zwykłym życiu, w domu. Powiedziałbym, wtedy

dopiero brzmi naprawdę.

- Pan chyba woli dom. Zamiast wyjeżdżać

- telefonować. Ja bym robiła odwrotnie. Gdybym

mogła, nawet bym nie tknęła telefonu.

- Mnie się znudziło. Wszędzie jest tak samo,

a poza domem jestem tylko mężem swojej żony.

Tu przynajmniej fornale mają jeszcze przede mną

jakiś respekt.

- Kpi pan sobie.

- Czy pani jest ładna?

- - A pan?

-No, dobrze, dobrze... Ale też pani czupurna!

Czy wobec tego pozwoli mi pani od czasu do czasu

do siebie zatelefonować?

- Mam zabronione prywatnie rozmawiać.

Ktoś napisze skargę, i co?

Długo nie spała. Myślała o mężczyznach

i przypomniał jej się Edmund. Postawny, w sile wieku, ujmujący. Przyjeżdżał do Wilna za interesami,

kilka razy dziennie bywał na poczcie. Odbierał, nadawał, telegrafował. Nie znała nigdy przedtem siły zauroczenia i uległa, jak w filmowym romansie. Spotykali się w hotelowych pokojach, nie tylko na całe

noce, ale też w ciągu dnia, na pół godziny, kwadrans,

przerwę obiadową. Drapieżnie, łapczywie, im krócej,

tym namiętniej. Wybiegała na ulicę zdyszana, czerwona ze wstydu, unikając wzroku recepcjonistów.

Kiedyś pojechała z nim do Łodzi. Matce skłamała, że

razem z Lilką wybierają się do przyjaciółki w Rudziszkach. Była potem koszmarna granda, bo matka w tym

czasie spotkała Lilkę na Bonifraterskiej, koło kościoła. Dziwne rozstanie nastąpiło nagle. Bez płaczu,

raczej z poczuciem ulgi.

Leżeli na tapczanie w łódzkim służbowym

mieszkaniu Edmunda. Patrzyli w sufit, milczeli. Edmund palił papierosy "Egipskie", dające dym wonny

jak z fajki, strząsał do popielnicy postawionej na kołdrze, zbierał i ważył coś w sobie. Wreszcie

przemówił:

- Kocham cię. Mógłby to być tak zwany

zwrotny moment w życiu. Ale mój teść ma trzy fabryki włókiennicze i sklepy w pięciu miastach. Ja

jestem jego dyrektorem handlowym. Inni w takich

sytuacjach popełniają samobójstwo. Ponoć to dzisiaj

modne, gazety tak piszą. Ja nie popełnię.

Wzruszyła ramionami.

Pod wieczór odprowadził ją na dworzec,

wykupił miejsce w sleepingu.

Po kilku dniach przyjechał spedytor z przesyłką - hebanowym gramofonem firmy "Pathe-Paris".

Jeszcze przez jakiś czas bała się, że jest w ciąży,

potem wszystko minęło. Pół roku później czyjaś

tajemnicza ręka wyniosła ją, jedną z wielu szeregowych pracownic, do stanowiska naczelnika poczty

z trzykrotnie wyższą pensją. Mieczysław nie wiedział o Edmundzie. Żaden mężczyzna nie może

wiedzieć wszystkiego.

Każdego wieczoru po dziewiątej wyłączała

centralę, a potem na palcach, jakby bojąc się, że ktoś

ją podejrzy albo usłyszy, zabierała z gablotki pisma

przeznaczone do sprzedaży. Trochę nudną "Kobietę

Współczesną", elegancki żurnal "Pani" na wykwintnym papierze, w cenie całych trzech złotych, "Światowid", magazyn z kolorowymi fotografiami na

okładce. Nastawiała prymus, robiła herbatę, podjadała łyżeczką różane konfitury i przewracała stronice

czubkami paznokci, aby nie zostawić śladów.

Kapelusze, suknie, ogłoszenia domów mody

wywoływały u niej dreszcze podniecenia. Stawiała

przed sobą lustro, odchodziła dwa kroki, ćwiczyła

ułożenie głowy, kształt sylwetki i wyobrażała sobie,

w czym byłoby jej najbardziej do twarzy. Może suknia trotteur, wysoko zapięta, z potrójną plisą, długie

rękawy wykończone haftem, do niej kapelusz z rafii

koloru corail? Nie, nie - lepiej mały cloche z tafty haftowanej, główka naszyta torsadą ze słomki picoti

Lekko wysunęła do przodu prawe ramię,

śmiałym ruchem zaokrągliła łuk biodra, spojrzała

w bok, niby pozując do zdjęcia, żeby oczy wydawały

się wielkie i zamglone jak u Glorii Swanson.

Tak, tak - lepsza ta dopasowana z czarnego

marocain z rękawkami trzy czwarte, przybrana cyklamenem i haftowana w kwiaty o ciemniejszym odcieniu, na nią płaszcz z czarnej fulgurante i czarny tok!

Nie, nie - za poważnie, chociaż pasuje do jasnych

włosów. Nie.

Zakręciła się jak w tańcu, roześmiała do

siebie.

Najlepiej - prosta beige i tok z deseniowego

krepdeszynu. I jeszcze kostium z velours-chiffon z bardzo wąską spódnicą, śmieszny kapelusz do automobilu paryskiej firmy "Elian" i fikuśna torebka z lusterkiem wyciąganym wstążeczką.

Chciałaby mieć to wszystko naraz. Nazwy

wytwornych firm - "Bonheur des Dames", "Madame

Henriette" - czy luksusowych pudrów i szamponów

"Creme de Beaute Liberte", mydła "Benedictis de Soulac" robiły wrażenie, lecz nie wpędzały w kompleksy. Przeciwnie - jakoś utwierdzały w przekonaniu, że życie ma sens, skoro jest do czego dążyć.

Kochała ten papierowy luksus, dodawał jej skrzydeł,

jakaś jego niewielka cząsteczka mieściła się przecież

w jej skromnych możliwościach. Dla kaprysu sprowadziła sobie za zawrotną cenę pięćdziesięciu złotych modne perfumy "Habanita", pachnące tropikalnym deszczem, i wełnę "Madame Dubarry". Sprowadziła też więcej płyt do patefonu. Przyszły w dużej,

ciężkiej paczce, poowijane pluszem, żeby się nie

potłukły.

Najbardziej uwielbiała męskie głosy, matowe,

wypełnione tęsknotą. Astona, Faliszewskiego, chóru

Dana, piosenki Żabczyńskiego i Bodo. Melancholijne

tony harmonii, rzewne skrzypce, niesforne saksofony

i trąbki. Podbiegała do hebanowej szafki, raz po raz

nakręcała sprężynę, zmieniała płyty i zastygała na

łóżku z zamkniętymi oczami. Przez każde trzy minuty bezgranicznie wierzyła, że wzruszające słowa, płynące z głośnika, to autentyczne przeżycia tych pięknych i nieszczęśliwych mężczyzn. Zastanawiała się, co ona odpowiedziałaby na wszystkie te miłosne

skargi i wyrzuty, niesione straceńczym rytmem tanga. Słuchała także Ordonki. Doskonale rozumiała

barwę i smak jej głosu. Od nut najwyższych - ćwierkającej naiwności dziewczątka, przez entuzjazm

szczęśliwej kochanki w radosnym, ulubionym Jeśli kochasz mnie, to zrozumiesz mnie", po rejestry

najniższe - odrzucenie, gorycz, samotność. Jak

w życiu.

Podczas takiego patefonowego koncertu nieoczekiwanie dowiedziała się, jak wygląda hrabia

Michał. Otworzyła numer "Światowida" i na stronie

doniesień ze sfer artystycznych, tuż obok fotografii

Marii Gorczyńskiej w Lecie Rittnera, dostrzegła zdjęcie podpisane: "Hanka Ordonówna wraz z małżonkiem dokonywa otwarcia ochronki dla sierot na wileńskich Śnipiszkach". Ona na pierwszym planie,

w żakiecie bramowanym czarnym futrem. On z tyłu,

koło księdza z kropidłem, pochylony, grający wielkie

zainteresowanie i przejęcie. Jeszcze młody, nie taki

wysoki, jak sobie wyobrażała, o zbyt pełnej sylwetce.

Ale twarz niebrzydka, choć okrągła, wysokie czoło,

wypielęgnowany wąs, głęboko osadzone oczy, chyba

ciemne.

Płyta zatrzymała się, chromowane ramię

z igłą, zgrzytając, zjechało do środka. Nie zwróciła

uwagi, gorący prąd przeszedł przez jej ciało. A gdyby tak...

Chwyciła lustro. Przecież jest ładna, tylko szyja za krótka, nos trochę za gruby. Mimo że zaraz szła

spać, odruchowo odkręciła szminkę i zaczęła malować usta. Gdyby tak... dla samego upiększenia życia,

z góry bez nadziei na cokolwiek więcej...

Nie umiała marzyć. Jej marzenia to były plany,

projekty, które mogły się udać lub nie. Teraz odczuła

nagle powiew dalekiej podróży i ujrzała siebie obok

niego, wielką salę pełną pań i panów, splecionych

w drapieżnym slow-foksie, ugrzecznionych kelnerów, stoliki nakryte śnieżnymi obrusami.

Wprawiło ją to w tak dobry humor, że kiedy

opuściła koszulę i przed snem myła się w miednicy,

podśpiewywała sobie błazeńsko:

No i jakże się tu dziwić, że błądziłam i zbłądziłam,

I pod miedzą Michałową biedne serce że zgubiłam,

Zgubiliśmy je oboje wśród rumianków i wśród

mięty,

Lecz ty tego nie zrozumiesz - bo to sprawy

nie dla świętych.

Studzienna woda chłodziła rozpaloną skórę

i przywoływała do porządku, ale Milka, wycierając

się, nuciła dalej:

Gwiazdy gdzieś się pochowały i utonął księżyc

wstawię... a na koniec dodała od siebie, strojąc miny

do lustra:

I utonął księżyc w stawie - Mieczysławie,

Mieczysławie!

Gdy odsłaniały się gniazdka numerów 18 lub

19, coraz częściej słyszała głos hrabiego Michała.

Telefonował teraz wiele razy, także przed południem,

w gospodarskich sprawach - do fabryki osi, garbarni,

urzędu mierniczego oraz podobnych instytucji.

Rozmawiali coraz dłużej i coraz swobodniej.

- Strasznie pan zapracowany! - zadrwiła

kiedyś poufale. - A gdzie ten, co przedtem pana

wyręczał?

-A, Błasiak, pan administrator. Dawniej by się

ładnie powiedziało: "ekonom". Gdzież mu tam do

telefonu! Wszędzie piechotą by chodził.

- Widać bardzo groźny pan dziedzic. Służba

się tak pana boi, że sam pan pewnie musi doglądać

i świnek, i krówek, i kurników.

- Za to pani nic a nic się nie boi.

- Bo nie jestem pana dziewczyna od krów.

- Byłoby mi bardzo przyjemnie.

- Impertynent! Pogniewam się i w ogóle

nie będę łączyć. A swoją drogą, jaki pan musi być paradny! Pan dziedzic z widłami idzie za chlewiki!

Po porannej kawie!

- Oooch! Nie prowadzę takiej hodowli. Zaręczam pani, że żadnej świnki u mnie w majątku nie

ma. No, może jedna by się znalazła - zapewnił ze

śmiertelną powagą. Zapytał też, czy mógłby jeszcze

dzisiaj zadzwonić.

- Rozmowa z panią to czasem jedyna przyjemność. Prawdziwy uśmiech w tej tu... trupiarni.

Nieraz szukam pretekstu... - w głosie zabrzmiała

jakaś niewyraźna nuta.

- Lepiej nie... Niech pan już więcej nie

dzwoni.

Płonęła. Na resztę dnia oddzieliła ją od świata

gruba, szklana ściana. Sprzedawała jakieś znaczki,

łączyła rozmowy, wypełniała rejestry. Wszystko tak,

jakby robił to ktoś inny, a ona przycupnęła obok,

zdrętwiała i głucha. Gruszka długo plótł sprośne

rzeczy o starszej córce Szarejków, co mieszkają za

posterunkiem policji. Zupełnie nic z tego nie zapamiętała. Nie można tak, nie można! Trzeba się otrząsnąć, być obojętną. Zawsze trzeba być obojętną!

Nocą wiał wiatr, szeleścił nagimi gałązkami.

Leżała skulona, wsłuchana w natarczywe bicie serca.

Wielki księżyc jak rude kocisko łasił się do okna,

a ona poczuła miękkość swego ciała, gładkość ud,

gęsią skórkę na piersiach, które wymykały się z rąk.

Zdawała sobie sprawę, że to grzeszne, nieprzyzwoite, ale nie mogła się oprzeć...

Potem, spłoszona, nerwowo wygładzała pogryzioną poduszkę, czym prędzej, po ciemku, myła

ręce w wiadrze, jakby Gruszka stał gdzieś niedaleko,

widział wszystko i słyszał, i jutro miał rozpaplać

po całej wsi.

Hrabia Michał zadzwonił nazajutrz w południe.

- Przecież prosiłam, żeby nie...

-To publiczny urząd. Każdemu wolno zatelefonować.

- Wobec tego słucham, proszę, jaśnie panie.

Klienci czekają.

- Co pani dzisiaj taka oficjalna i nieprzystępna? Ooo... może zakochana? Na pewno tak!

- Może tak, może nie. W panu na pewno nie.

Nie będę z panem rozmawiać, niech kto inny telefonuje z Sołowicz.

- Ohoho! A skąd ja wezmę takiego odważnego zastępcę?

- Skąd? A choćby ten młody człowiek, który

odzywał się kilka razy. Na pewno byłby sympatyczniejszy od pana.

- Desmond? - zaśmiał się, mocno ubawiony.

- Kuzynek Desmond na przymusowym urlopie dziekańskim? No, on byłby dla pani z pewnością milszy ode mnie, a jaki rozmowny! Powiem pani w sekrecie:

to lala! -wyszeptał konfidencjonalnie.

- Lala?

- No, lala. Nie rozumie pani? Desmond, tak

naprawdę w metryce: Damazy. Wie pani, przejeżdżałem dzisiaj przez wieś i strasznie ciągnęło mnie na

pocztę, żeby panią wreszcie zobaczyć. Prawie już

chciałem zatrzymać samochód, ale powiedziałem

sobie: nie. Jednak - nie. Teraz jeszcze - nie.

Tymczasem wiosna szła wielkimi krokami,

wcześniej niż co roku. Słońce nabierało złocistego

blasku, rozmokła ziemia schła i parowała surowizną.

Na krzakach porzeczek w ogródku przy poczcie

pojawiła się zielona mgiełka.

Nocami śniły się Milce sukienki. Całe chmury, kłęby, kaskady rozwianych, furkocących krep,

jedwabiów, organdyn, żorżet. Kolorowych, gładkich

i wzorzystych, szumiących i szeleszczących na niebie

od horyzontu do horyzontu. Otwierała oczy i z błogim uśmiechem myślała o zakupach, przymiarkach,

o bławatnych magazynach czekających już na nią

przy Wielkiej i Niemieckiej.

Jednego z takich poranków, gdy przez otwarte okno wpadały potoki światła i świeżości, że trudno było wytrzymać w czterech ścianach - zadzwoniło Wilno. Nieznany kobiecy głos poprosił Sołowicze.

Dziwny niepokój zatrzepotał jej w piersiach, ręka

nieświadomie opadła na ebonitową kulkę - zakończenie klucza. Wstrzymała oddech, zawahała się

chwilę i pociągnęła dźwignię. Rozejrzała się przy tym

lękliwie, choć Gruszka już wyszedł z listami, a urząd

był jeszcze nieczynny.

- Oszalałaś? Przez telefon? - usłyszała znajomy głos, zmieszany, przyciszony. Na pewno pochylał

się teraz nad aparatem i zasłaniał, czym się dało, usta

i słuchawkę.

- Ależ Pusia dowiedziała się wczoraj z radia,

że Baba Jaga odleciała na miotle daleko, daleko.

A Pusia tęskni do swojego Misia baldzio, och, jak

baldzio... - krygowała się tamta cienko i piskliwie.

- Na litość boską! Nie rób tego więcej.

Przecież prosiłem, nigdy przez telefon!

- A czy Miś mocno tęsknił do swojej Pusi?

- Ogromnie. Tęsknił.

-To kiedy Miś przyjedzie? Przecież Baba Jaga

daleko, a Pusi tak trudno wytrzymać siamej...

- Naturalnie, że przyjadę. Jutro, pojutrze,

jak zawiadamiałem.

- To niech mój Miś wstąpi do tego jubilera

koło Ostrej Bramy. Takie malutkie kolczyki. Śliczne,

z brylancikami jak główka szpileczki. Pusia kazała

odłożyć na Misia nazwisko. Misia tak często nie ma,

Pusia tak długo musi czekać, tak tęskni, wtedy głaszcze i całuje zabaweczki od niego.

Bądź obojętna! Bądź obojętna! - kołatało jej

w skroniach. Czy ktoś jeszcze o tym wie? Niby

śmieszne, w sam raz na jęzor Gruszki, a przecież wyraźnie poczuła smagnięcie upokorzenia. Zemści się,

powie listonoszowi, cała gmina zaraz będzie wiedzieć, a potem i dalej. Ale właściwie-niby dlaczego?

Nie, to podłe. Dawno wypróbowała najlepszy sposób

na wszelkie niepowodzenia - udawać, że nic się nie

stało. Nawet przed samą sobą, nawet kłamstwem,

za wszelką cenę.

Wstała, przejrzała się w lusterku, podciągnęła żaluzje. Był dzień targowy, zaraz mogli nadejść

ludzie. Czekał jeszcze na nią list od Mieczysława.

Przyszedł wczoraj, zapomniała o nim zupełnie.

Mieczysław miał pretensje, że nie pisze.

"Pewnie Złociutka Panna Emilunia co innego ma do

roboty jak wyczytywać moje pisanie. Ale jeżeli Panna

Emilunia musi pracować dużo, to niech nie martwi

się, ponieważ u mnie pracować nic nie będzie, bo

wachmistrz ma więcej jak 250 zł oraz dodatek na żonę". Wspominał też o jakimś mieszkaniu w koszarach

po zwolnionym ze służby konowale, które sobie

upatrzył, niedługo każe wybielić i które "tylko kobiecej rączki czeka". Pod koniec Milka przeraziła się trochę: "Dostałem trzy dni urlopu na Wielkanoc i może

też przyjadę, jak Kochana Panna Emilunia zgodzi się,

bo posiadam bilet kolejowy bezpłatny do końca

kwartału i trzeba porozmawiać o ślubie i o weselu".

Przy wtórze mandolin orkiestry Golda odpisała, że

żałuje, ale "niestety, nie ma gdzie przyjąć Mieczysława", a święta i tak zawsze spędza z matką i siostrą.

Pod wieczór zadzwonił hrabia Michał.

- Chciałem tylko pani powiedzieć, że muszę

wyjechać na krótko - mówił spokojnym głosem.

Odpowiedziała również tak jak zwykle:

- A co to, ja ciotka pańska jestem, żeby się

pan przede mną opowiadał? Niech pan jedzie, mnie

nic do tego.

- Będzie mi smutno bez pani. Myślałem, że

pani może trochę też.

- Mnie nigdy nie jest smutno.

- Postanowiłem sobie, że po powrocie, we

środę albo we czwartek, przyjadę do pani. Muszę

panią wreszcie poznać, zobaczyć. Ciągle tylko się

domyślam, jaka pani jest, po każdym słowie, tonie

głosu. Telefonuję specjalnie, żeby się domyślać, i za

każdym razem domyślam czego innego. Korciło mnie

już, czyby nie podpytać Gruszki, ale ugryzłem się

w język. To nie tak. Pani to moja piękna tajemnica,

i tylko moja. Mam też dla pani niespodziankę, więc

będę na pewno.

Zrobiło jej się gorąco, czekała, żeby już skończył, nie wiedziała, co powiedzieć.

- A jak tam pan sobie chce - wybąkała,

nadrabiając miną.

W Niedzielę Palmową poprosiła Murawskiego, żeby ją zawiózł na sumę do Horobli. Przed kościołem kłębił się tłum, parskały konie, stali sprzedawcy palm, także tych wielkich, wyższych od dorosłego

człowieka, powiewających wstążkami i kolorowych

aż do bólu oczu. Dziewczęta piszczały, chłopcy gonili

je z wierzbowymi witkami. Do niej też wyskoczył

spomiędzy kramów mały chłopak, uderzył ją lekko

kilka razy gałązką po butach, a potem zdjął czapkę

i wyrecytował zgonionym dyszkancikiem:

- Wierzba biji, nie zabiji, za sześć noc

Wielka-noc!

Uśmiechnęła się, pisnęła, jak należało, dała

mu dwadzieścia groszy. Potem kupiła małą palemkę

z bazi, zielonego bukszpanu i bibułkowych kwiatków. Weszła do kościoła, usiadła po lewej stronie,

między kobietami w kubrakach i pstrokatych chustkach.

Nie mogła skupić się na pieśniach, modlitwach, uroczystym kazaniu. Do czego to doprowadzi?

Kim być? Czy drugą kochanką, przelotnym flirtem,

a może kimś więcej, jeśli będzie umiała to sobie

wywalczyć? Lubiła ryzykować, lubiła grać z losem.

Nie miałaby nic przeciwko takiej przygodzie i potrafiłaby pokierować nią, aby zostały zachowane rozsądne granice. Tak, tak, uczucia też. Co to za sens, bez

uczuć? Tyle, że uczucia wybuchają i gasną, a żeby

żyć, zawsze musi być rozsądek. Czas płynął niezauważalnie, coraz częściej uświadamiała sobie, że

coś się zużywa, spala bezpowrotnie, jak suche

szczapy w piecu.

Wracali do domu wczesnym popołudniem.

Powietrze przenikały już coraz silniejsze fale ciepła.

Można było zapomnieć o sobie i bez końca patrzeć

na pola pokryte zielonością, daleką ścianę lasu,

z której słońce pomarańczowo wyświecało pojedyncze pnie.

- Pani naczelnik, znowuż ona! - warknął

Murawski z kozła, ciskając niedopałek. - Toć to samo

cholerne szczęście, tak co i raz spotykać panią hrabinie!

Wychyliła się i daleko, w perspektywie szosy,

zobaczyła idącą naprzeciw białą figurę w wielkim kapeluszu. Za nią powoli jechał powóz, stangret drzemał, oparty na bacie sterczącym do nieba. O czym

myśli, kiedy codziennie idzie tak przed siebie? Czy

coś wie, czy podejrzewa? A może jest ponad całą

małością świata i myśli o takich rzeczach, które jej,

Milce, nie mieszczą się nawet w głowie? Może nuci

własne piosenki albo układa nowe? A może nic nie

myśli - tylko liczy kroki?

Postać zbliżała się coraz bardziej i już wyraźnie było widać białą pelerynę i biały kapelusz z błękitną taśmą. Czy powinna się ukłonić, a może zagadać, że piękna pogoda, żeby usłyszeć od niej choć

dwa słowa? Nie, nie, nie zdobyłaby się na to. Postanowiła tylko dyskretnie spojrzeć jej w twarz. Z niedającą się wytłumaczyć ciekawością porównać to, co

żywe, z martwymi zdjęciami z gazet i płytowych

kopert. Była tuż-tuż.

Promienie słońca padały ukośnie, Milka musiała przysłonić oczy. Zobaczyła tylko kapelusz płonący złocistą aureolą, a pod nim, zamiast twarzy, głęboką, bezkształtną czerń, zamkniętą wymodelowanym

obrysem ronda.

Przez cały poniedziałek nie mogła usiedzieć

na miejscu. Zwyczajne czynności denerwowały ją

tak, że chciała wyjść i trzasnąć drzwiami. Strofowała

ludzi przy okienku, Gruszkę zbeształa za brudne

łapska i nieczytelne wpisy do dokumentów. Wreszcie

zdobyła się na odwagę i telefonicznie wyżebrała

u dyrekcji wolny dzień, wymyślając sto najdramatyczniejszych powodów.

Wcześnie rano pojechała do Wilna i tam,

u najdroższego fryzjera na ulicy Zamkowej, zrobiła

sobie trwałą ondulację, płacąc całe czterdzieści dwa

złote. Nie wstąpiła nawet do matki, wróciła ostatnim

pociągiem. W nocy wysprzątała mieszkanie i urząd,

a właściwie wymyła pachnącym mydłem wszystko,

co się do tego nadawało.

Nie wiedziała, jak się ubrać. Spędzało jej to

sen z oczu, ale w końcu zdecydowała, że będzie

w nowej szarej garsonce, z narzuconym na wierzch

służbowym fartuchem.

W środę pracowała jak automat, co jakiś czas

podnosząc wzrok do okna i ciągle nasłuchując, czy

nie nadjeżdża. Nie nadjechał. Tak samo było w Wielki

Czwartek. Kurzyńska chodziła na palcach, nawet

Gruszka milczkiem wyniósł się do domu. Leśniczemu, spotkanemu przed pocztą, natychmiast obwieścił, że "naczelniczka" albo zachorowała, albo ,jakaś

prawdziwa tragiedia wydarzyła sień".

Rano w Wielki Piątek nadszedł ekspres z Grudziądza. Tym razem bez wymyślnej kaligrafii na kopercie. Mieczysław donosił niechlujnym, pełnym

kleksów i skreśleń pismem, że powiedziano mu, iż

żadnych awansów ani etatów w tym roku nie będzie,

i to, o czym myślał co dzień przez dwa lata i o co

modlił siew każdą niedzielę, prysło jak mydlana bańka. "Zostało tylko, proszę Kochanej Panny Emiluni,

żeby wziąć rewolwer służbowy nagan, lufę do gęby

włożyć i pociągnąć za cyngiel, bo dosyć takiego

psiego życia mam, bo ile ja od Panny Emiluni cierpliwości wymagać mogę".

Czytanie przerwał jej warkot motoru. Szybko

zgniotła list, wrzuciła do wiadra. Samochód zajechał

na pocztowe podwórko, zatrzymał się, zza kierownicy wysiadł hrabia Michał. Podniósł pokrywę kufra,

wyjął z niego płaski, zamknięty koszyk i wszedł do

urzędu. Taki sam jak na zdjęciu, tylko w długim, jasnym płaszczu. Twarz jeszcze przyjemniejsza, szczere

oczy. Wstać czy siedzieć? Prosić do mieszkania?

Częstować herbatą albo może papierosem? Prosić,

żeby usiadł? Gdzie? O czym mówić?

Stał nieruchomo, z koszykiem w ręku. Bezradnie patrzyła to na niego, to na drzwi, przez które

w każdej chwili mógł wejść jakiś interesant.

- Dzień dobry. Czy pani Mila? - zapytał

uprzejmym głosem, mocnym i naturalnym, ale całkowicie obcym, jakby słyszanym pierwszy raz. - Przywiozłem pani ryby na święta. Gdzie postawić, tu czy

w kuchni? - Przez moment uśmiechał się grzecznie.

- Niestety, czas na mnie. Przykro mi, ale muszę

już jechać.

Skinęła głową, wygładziła niewidoczne fałdy

na żakiecie.

Hrabia dotknął kapelusza, przyjaźnie uścisnął

jej bezwładną rękę i wyszedł.

Zerwała się gwałtownie. Zobaczyła tył odjeżdżającego auta, przypominający poły czarnego

fraka, z kołem zapasowym jak wielki, błyszczący

guzik. Ciężko podeszła do stołu i otworzyła kosz.

Wewnątrz wiły się w konwulsjach cztery dorodne

szczupaki.

Czernikowo-Olsztyn, luty 2002

Wieczór autorski

Gruby chodnik na korytarzu i miękkie obicia

pierwszej klasy tłumiły stukot kół. Do przedziału

wpadało rozkołysane, pastelowe światło późnego

popołudnia, pomarańczowe cętki skakały po oparciach pustych siedzeń naprzeciw, jak iskry migotały

w lustrze umieszczonym pod siatką na bagaże, podpalały zdobiące wnętrze fotografie zakola Menu koło

Kitzingen i śnieżnych czap masywu Zugspitze.

Przytulił policzek do podgłówka przesiąkniętego kolejowym swądem. Za oknem w nerwowym,

metalicznym rytmie umykały ścierniska ze słupami

pyłu, gęste parawany świerków zmęczonych długim

latem, czasem mniejsze lub większe tafle jezior o toni tak ciemnej, jakby odbijało się w nich to, co najczarniejsze w niebie. Było gorąco. Podmuchy powietrza uderzające w twarz niosły kwaśny posmak dymu

z parowozu.

Niezbyt już świeżą chustką otarł pot z czoła

i skroni, wyjął okulary, usiłował czytać. Oczy piekły

jednak ze zmęczenia, litery tańczyły. Znudzonym

ruchem odłożył więc kupione na monachijskim

dworcu szeleszczące numery "Neue Rundschau"

i "Literarische Welt", które, prawdę mówiąc, zdążył

już dokładnie przestudiować w czasie wielu godzin

podróży, okulary wsunął do etui z wężowej skórki

i wyszedł na korytarz.

Wagon był pusty. Jeszcze do pierwszej i drugiej polskiej granicy słyszał szmery głosów dochodzących z dalszych przedziałów, potem został zupełnie sam w pędzącym pulmanie, pełnym pluszu

i aksamitów, szlifowanego szkła i polerowanego mosiądzu, na swój sposób pięknym wyśmiewaną dziś

elegancją z czasów cesarza. Dziwna wyprawa. Do

prowincji leżącej za dwoma granicami obcego kraju,

jakby w innym świecie. Przypomniał sobie nagle Po

tamtej stronie Alfreda Kubina, dziwaczną, zlekceważoną powieść sprzed lat, o której milczy nawet dokładny jak aptekarz Klabund w swojej Literaturgeschichte.

Jej bohaterowie podróżowali do Państwa Snu, rzuconej gdzieś na kresy cywilizacji upiornej enklawy

- dzieła milionera-szaleńca, rzeczywistości rządzącej się prawami sennego koszmaru. Porównywać

Państwo Snu do Prus Wschodnich? Niedorzeczność.

A jednak czuł się trochę tak, jakby godzinę temu

naprawdę przekroczył ów, budzący trwogę, Kubinowski mur, wyrastający w środku nocy, i teraz

właśnie zmierzał w głąb jakiejś tajemniczej "tamtej

strony". Szczególne uczucie - i autentyczny dreszcz

lęku na plecach, pod chłodnym dotknięciem jedwabnej koszuli. Potem głos rozsądku - przecież nie

jedzie tam pierwszy raz, nie dalej jak trzy tygodnie

temu wrócili z Katią i dziećmi z Rauschen, po całym

sierpniu spędzonym na bałtyckiej plaży. To było tylko

trochę dalej na północ.

Otrząsnął się. Rozpędzony krajobraz za okna-

mi wcale nie napawał grozą, ale jednak- był już tego

całkowicie pewien - przykuwał uwagę czymś, co

mógłby nazwać "nierzucającą się w oczy innością".

Kontury sosen ostro rysowały się na tle nieba,

w powietrzu wytrawnym i suchym, zapewniającym

dosłowność widzenia. Żadnej tam Stimmung, malarskich fantasmagorii, żadnych mgieł, tęcz i barwnych

oparów. Wszystko tu było zdecydowane, jednoznaczne, przejrzyste. Lasy rozstawione jak regimenty

wojska na pagórkowatym terenie; szeregi, czworoboki jedne za drugimi, niżej, wyżej, ciemnozielone,

potem przechodzące w daleki błękit. Łąki i pola

rozległe, o wyrazistych kształtach, drogi proste albo

skręcające regularnym łukiem gdzieś poza horyzont,

z parą kolein odciśniętą w żółtym piasku. Czerwone

dachy i czerwone ściany wiosek, skupione wokół

wysokiego autorytetu kościelnych wież. Schludne,

oplecione dzikim winem stacyjki, którymi gardzą

ekspresy i pociągi pośpieszne; migające w pędzie

postacie dyżurnych ruchu, zastygłe z chorągiewkami

w ręku.

Z drugiego końca wagonu bezszelestnie zbliżył się młody konduktor o brzydkiej, zbyt szerokiej

twarzy. Wyglądał jak zjawa na tle rzędu zasłon, powiewających równo niczym szale baletnic w powłóczystym tańcu.

- O której będziemy w Allenstein?

- Za niecałą godzinę. Akurat minęliśmy Eylau,

jeszcze tylko jedna stacja, Osterode objaśnił sucho

i obrzucił go przy tym zdumionym spojrzeniem spod

daszka kepi, jakby nieoczekiwanie rozpoznał kogoś,

kogo niedawno widział gdzieś indziej. Czyżby konduktorzy kolejowi czytywali magazyny literackie?

Zamarzył o łyku chłodnego wina i po chwili

bezwiednie znalazł się w wagonie restauracyjnym.

Siedziało tu kilka osób - oficer Reichsmarine, kończący spóźniony obiad, dwoje kochanków w średnim

wieku, na pewno kochanków, bo inaczej nie patrzyliby tak na siebie znad próżnych szklanek, gruby

ojciec i dwaj tacy sami synowie bliźniacy, na dodatek

piegowaci, ledwo poruszający ustami zaklejonymi

ciastem, którego okruchy zdążyły już zapaskudzić

pół podłogi.

Biały niersteiner, wyjęty z lodu, przyjemnie

zaszczypał w język, rozchodząc się falami smaków;

od prostej cierpkości poprzez delikatny aromat pomarańczowej skórki, ledwo wyczuwalny osad gałki

muszkatołowej aż po surową świeżość wilgotnych,

dopiero co zerwanych gronowych kiści.

Odruchowo podniósł kieliszek do światła,

rozpływającego się w nim złociście jak w magicznej

kuli. Tyle razy chciał napisać o winie jako żywej sublimacji słońca, czarownym napoju, w który materializują się blask i ciepło, zapachy lata, uśmiechy, muśnięcia wiatru z nadrenskich wzgórz. O winie - syntezie radości świata. Nie znalazł do tego okazji w Buddenbrookach, mimo soczystych scen mieszczańskich

uczt, a przy mozolnym pisaniu Czarodziejskiej góry

zwyczajnie zapomniał. Potem latami nie mógł się

zdecydować, czy ma to być opowiadanie, rozdział

nowej powieści czy też esej. Dziwne, że dotąd jeszcze nie zrobił tego nikt z wielkich współczesnych.

Może obawiano się, że temat zbyt trywialny, że taki

traktat mogą wypełnić wyłącznie banały i oczywistości? Ale przecież co tak naprawdę znaczy "być pisarzem"? To znaczy - szukać coraz to nowych określeń

dla tego, co powszechnie znane.

Kiedyś dziennikarz pisma "Nord und Sud"

zapytał go, czy lubi podróże. Odruchowo odpowiedział, że nie lubi. On, który ostatnie trzydzieści lat,

więcej niż połowę swojego życia, dzielił między

dom i nieustanną włóczęgę po Niemczech, bliższej

i dalszej Europie, a nawet europejskich przyległościach! Zabrzmiało to jak dowcip. W rzeczywistości

nie lubił czasu poprzedzającego podróż. Odczuwał

wtedy wzmożoną niechęć do opuszczania gabinetu

w przytulnej willi na Bogenhausen, przypływy miłości do Monachium, do znajomych perspektyw ulic

i kształtów budowli, matowej wody Izary. Miewał też

kłopoty ze snem, przewracał się z boku na bok i przy

akompaniamencie spokojnego oddechu Katii wyob-

rażał sobie czekające go uciążliwości i trudy - mitręgę długich godzin w pociągach albo beznadziejną

nudę dusznych kajut, ból głowy, lepkość niedomytego ciała, pustkę hotelowych wnętrz. Z rozpaczą

patrzył na zalegające biurko rękopisy. Zawsze właśnie przed podróżą pisało mu się najlepiej, a tu trzeba

było wszystko zostawić, rozproszyć myśli, marnotrawić tygodnie albo całe miesiące. Najbardziej cierpiał

w dzień wyjazdu. Wstawał rano rozdygotany z niewyspania. Czas biegł za szybko lub za wolno, zawsze

nie tak, jakby chciał. Pogoda była również zawsze nie

taka, sprawy pozostające jeszcze do załatwienia zdawały się przerastać siły i możliwości. Ostatnie najgorsze pół godziny spędzał ubrany do wyjścia, bezmyślnie siedząc w wielkim fotelu pod oknem albo

krążąc po pokojach. Wreszcie zegar w stołowym

basem wybijał oznaczoną porę, dźwięcznie wtórował

mu z gabinetu mały kominkowy kurant, prezent od

nieszczęsnej Carli, potem już tylko rozlegał się ze

schodów wrzaskliwy falset Fraulein Lenz, taki sam

teraz, jak i przed wielką wojną: "Herr Mann, taksówka podjechała!", albo dawniej: "Herr Mann, konie gotowe!" Zbiegał wtedy na dół, zdawkowo i niecierpliwie żegnał się z domownikami, obrzucał dom tęsk-

nym spojrzeniem i zdenerwowany, czując zbyt mocno bijące serce, szybko wsiadał do pojazdu. Niepokój

mijał na dworcu, w chwili tego łagodnego, przynoszącego ulgę szarpnięcia, po którym budynki, ludzie,

latarnie i drzewa zaczynają się coraz szybciej przesuwać do tyłu, a świat pulsuje innym tętnem. Od tego

momentu żył rzeczywistością podróży. Podróż wciągała, ustanawiała swoje prawa i hierarchie, zawieszała i odsuwała w niebyt zwyczajne treści życia,

z perspektywy pożerającego przestrzeń pociągu lub

zagubionego na morzu parowca czyniła nierealnym

to, co niedawno wydawało się aż do bólu oczywiste.

Uwielbiał zgiełk wielkich miast. Miał wrażenie, że roztapia się w nim, przybiera inną postać,

choć z pewnością pozostawał sobą. Po oficjalnych

rautach, przemówieniach, komplementach dystyngowanego towarzystwa znikał w bocznych ulicach.

Zapominał o Wagnerze, filozofach, konstrukcjach

fabuł i zawiłościach dusz swoich bohaterów. Zanurzał się w rozjarzonych purpurowym światłem wnętrzach kabaretów, słuchał orgiastycznych dźwięków

jazzu i tlenionych blondyn śpiewających męskimi

głosami. Lubił popijać do rana gin z bezczelnymi

młokosami o polakierowanych paznokciach i jak najgorszej reputacji. Niedawno w Amsterdamie, nocą,

w dzielnicy rozpusty, zaczepiła go... wróżka. Siedziała wzorem tamtejszych prostytutek przy otwartym

oknie, pod jaskrawym szyldem. "Jesteś dyrygentem,

poetą albo księdzem, w każdym razie władasz uczuciami!"-wykrzyknęła najego widok. Po tych słowach

bez namysłu wszedł do środka. Była mocno przywiędła, pewnie już nie mogła uprawiać tego zawodu,

co sąsiadki. Za kilka marek odczytała mu z wytłuszczonych kart przepowiednię: "Czeka cię wspaniała

wiadomość i forsa, duża forsa. Potem wyjedziesz bardzo daleko i już nigdy nie wrócisz. Ale nie przejmuj

się - będziesz żył długo, będziesz szczęśliwy". Nie

mógł przejść do porządku nad tą głupią formułką,

którą pewnie recytowała każdemu klientowi. Zastanawiał się i kalkulował. Dobra wiadomość, pieniądze... Pewnie Fischer, ślamazarny jak każdy wydawca,

zdecyduje się wreszcie na wysokonakładowe Utwory zebrane. A może ruszyła sprzedaż w Ameryce?

Podróż... Pewnie ten wyjazd do Palestyny, planowany

na przyszły rok, w związku zjózefem i jego braćmi. Czy

tak pociągnie mnie Orient, że już nigdy nie wrócę

myślą do Europy? Kto wie... Kto wie... No bo chyba

nie chodziło o podróż do Allenstein?

Jechał do tego miasta za dwiema granicami

nie tyle dla wschodniopruskiej egzotyki, co z powodu swojej nieumiejętności odmawiania usilnym

prośbom; wady charakteru, którą od dziesięcioleci

usiłował bez skutku zwalczyć. Pochodzący gdzieś

z okolicy minister von Kanitz tak naprzykrzał mu się

telefonami i listami, że w końcu uległ.

"To są tereny całkowicie odcięte od głównego

pnia niemieckiej kultury. Jeśli wielcy ludzie, jak pan,

pański brat Heinrich albo Toller czy Bergengruen,

przynajmniej nie zamanifestują swojego nimi zainteresowania, to puste pole zagospodaruje dobrze pan

wie, kto. Jestem pełen troski. Sam pan widzi, co dzieje się w Republice!" - chrypliwie perswadował głos

ze słuchawki.

Zgodził się zatem powtórzyć w Allenstein odczyt Nietzsche a muzyka. Miłość i nienawiść, a potem

pojechać jeszcze na kilka dni do Tungen, posiadłości

von Kanitza nieopodal Wormditt, aby jak wyraził się

minister: "Nic nie robić, rozmyślać i co najwyżej

rozmawiać".

Pociąg zostawił za sobą lasy, rosnące po obu

stronach torów tak gęsto, że w wagonie przez dłuższy czas panował zielony półmrok, wynurzył się na

zalanych słońcem odkosach między dwoma jeziorami, minął podmiejski przystanek i zwolnił biegu

dopiero na wysokich wiaduktach, z których widać

było panoramę miasta. Zamek z brunatnej cegły,

udający gotyk kościół o osobliwej wieży z dwoma

ostrymi hełmami, spiętrzone dachy kamienic na

wzgórzu, niżej ulice prawie niewidoczne pod koronami drzew - wszystko wolno odpływało do tyłu

jak obrazki fotoplastikonu.

Na stacji to, czego się spodziewał. Przez dyskretnie uchylone drzwi zobaczył grupkę młodzieży

gimnazjalnej, oficjeli ubranych w wizytowe stroje,

zasapanych, wbiegających w ostatniej chwili i ocierających pot, młodego człowieka z bukietem kwiatów,

o wysokim czole i gładko zaczesanych włosach,

błyszczących od brylantyny.

Nie był fałszywie skromny, lubił takie gesty.

Uważał, że w cywilizowanym świecie muszą istnieć

formy okazywania szacunku wybitnym ludziom.

Zapiął marynarkę i zstąpił na peron, prosto w obłok

pary wydobywającej się gdzieś spod wagonu.

Rozpoznano go od razu.

Błysk monokla w oku, uścisk dłoni wytrenowanej do oficjalnych powitań.

- Szanowny pan pozwoli, jestem Ziilh, burmistrz Allenstein. Pan nadburmistrz prosi o wybaczenie, że nie mógł przybyć osobiście. Będzie na

odczycie. A to doktor Trotz, dyrektor naszego gimnazjum.

Woń naftaliny i łagodnego tytoniu, ukłon,

zbyt uniżony, ale ściśnięcie dłoni zdecydowane,

mocne.

- Witam pana serdecznie, Herr Mann. Czytałem wszystko, co pan napisał. Jestem zachwycony.

A to profesor Kokoschka, bardzo chciał pana poznać

osobiście.

No tak, tego i tutaj nie mogło zabraknąć.

Mundur w kolorze kloaki, pas, koalicyjka, buty do

konnej jazdy jak lustro. Te okrągłe czapki zawsze

przypominały mu kształtem spluwaczki, które w sanatorium w Davos posługacze wynosili rano na długich trzonkach z pokojów prątkujących chorych.

Zamiast uścisku dłoni - efektowny trzask obcasami

o asfalt.

- Miło mi. Co pan wykłada?

-Języki klasyczne! - zagrzmiała gromka

odpowiedź.

-Ach, tak... -

Owacja gimnazjalistów, kwiaty od pobladłego młodzieńca, okazuje się, miejscowego poety lirycznego, egzemplarz Czarodziejskiej góry, nachalnie

podsuwany do podpisu przez jakąś matkę z dwojgiem dzieci, co nauczyciel w uniformie uznał za nietakt i komentował cichymi przekleństwami. Uwagi

o klimacie Prus Wschodnich, o pogodzie i podróży,

wzywanie bagażowego.

- Szanowny pan pozwoli, auto już czeka.

-Jeśli można, wolałbym dorożką. Chciałbym

zaczerpnąć...

W tym momencie przerwał. Coś daleko, pod

ścianą dworcowego budynku, raptownie przykuło

jego uwagę. Czyjeś spojrzenie. Jak nagły, niespodziewany błysk, powodujący skurcz całego ciała

i odruchowe wstrzymanie oddechu.

Pod szyldem restauracji, na tle napisów reklamujących miejscowy browar "Waldschlosschen"

i Stadt- und Kreissparkasse stała wysoka kobieta

w szarym kostiumie. Z ronda kapelusza spływała

woalka, ale zacierając rysy twarzy, nie mogła zasłonić

oczu. Były jak dwa ostre światła bijące przez mgłę.

Przygważdżały do miejsca, obezwładniały, tworzyły

najjaśniejszy punkt otoczenia.

- Czy coś się stało, Herr Mann? - zapytał ktoś

z niepokojem.

- Nie... Chciałem powiedzieć: jedźmy dorożką, chętnie zaczerpnę świeżego powietrza.

Pojazd płynnie toczył się po granitowej

kostce. Burmistrz usiadł obok i usiłował prowadzić

rozmowę. Mówił o tym, że wizyta tak znakomitej

osoby to wielki zaszczyt dla władz i mieszkańców,

że w Allenstein nigdy nie mieszkał żaden znany

pisarz, z wyjątkiem pana Funka, który spisuje dzieje

miasta.

Nie słuchał, odpowiadał zdawkowo i bezmyślnie, na granicy nieuprzejmości.

Ona? Tutaj? Skąd, jakim sposobem? Dlaczego? Nie miał jednak żadnych wątpliwości, wierzył

pamięci wzrokowej, nie zawiodła go nigdy. W swoich

liczących tysiące stron rękopisach potrafił bezbłędnie znajdować bez czytania konkretne zdania czy

fragmenty, kierując się wyglądem skreśleń, odcieniem atramentu. Zresztą - te oczy. Znak szczególny,

nie do podważenia. Marny poeta napisałby: "oczy

jak gwiazdy". On - żes raczej jak małe tafelki lodu,

tchnące chłodem i naturalną wyższością, analizujące,

rozkładające na kawałki wszystko, co znalazło się

w ich zasięgu. Kiedyś, kiedy patrzył w nie z bliska,

widział błękitne lśnienie szronu. Tego nie można

zapomnieć.

Jechali aleją zabudowaną niezbyt okazałymi

kamienicami, które od trotuaru odgradzały kwiatowe ogródki i ostre żelazne parkany. Ruch o tej porze

był niewielki, szyby zaczynały się czerwienić ze

strony zachodu.

Zewsząd dochodziła woń wczesnych chryzantem i świeżo podlanej ziemi, także strzępy rozmów, urywki zdań i pojedynczych słów z obcym,

miękkim i szeleszczącym nalotem. Burmistrz zaczął

nawet opowiadać o skomplikowanych problemach

narodowościowych.

Zbył to jakimś gładkim stwierdzeniem.

Dlaczego ludzie nie mogą osiągnąć jedności

w pięknie, w zaciszności życia? Co w nich jest takiego, jaki podszept szatański albo jaki boski błąd, że

aż do bólu, do tragedii, do rozlewu krwi utwierdzają się w różnicach, zamiast szukać podobieństw?

- przemknęło mu przez myśl.

Najlepszy hotel nazwano oczywiście "Deutsches Haus", jak w co drugim mieście tego kraju.

Znajdował się przy głównej ulicy, tuż obok ratusza.

Zanim wszedł przez oszklone drzwi, zauważył na słupie afisz: "Wielkiej sławy pisarz niemiecki

Thomas Mann wygłosi odczyt..."

Właściciel występujący na tle wyprężonego

szeregu hotelowych chłopców w liberiach, jak dowódca kompanii honorowej, przywitał go z profesjonalną usłużnością. Sędziwy recepcjonista, co rusz

zerkający badawczo zza grubych okularów, uroczyście podał klucz, opatrzony złoconą rzymską cyfrą I.

Hotele są wszędzie takie same. Podobnie

cuchną, choćby należały do najwykwintniejszych,

sprzedają na porcje złudzenie spokoju i wygody,

choć trudno naprawdę w nich wypocząć, wyspać się

do syta, osiągnąć stan równowagi niezbędny do

poczucia szczęścia.

Apartament był obszerny, podobno pięć lat

temu nocował tu sam Hindenburg. Przeładowany

meblami salon o trzech wielkich oknach, w którym

można by urządzić kongres jakiejś mniejszej partii

politycznej. Dalej ładny gabinet, gdzie na mahoniowym biurku ustawiono nowiutką maszynę do pisania

i pudełko ołówków firmy "Moser". Leżały też miejscowe gazety, "AllensteinerVolksblatt", "Allensteiner

Zeitung"-tłustą czcionką informujące na pierwszych

stronach o jego przyjeździe. Obok gabinetu sypialnia

i królujące na środku małżeńskie łoże, dalej jeszcze

dwie garderoby, łazienka z głęboką miedzianą wanną

oraz całym systemem natrysków, również błyszczących miedzią.

Właśnie tam skierował pierwsze kroki. Otworzył walizkę, wyjął szlafrok, gruby ręcznik pachnący

domem i angielskie mydło w wytartej, pociemniałej

kasetce z cedrowego drewna, pamiątce czasu młodości, prezencie od Sebastiana, przywiezionym

kiedyś, po skwarnym lecie, z Palestriny. Nigdy nie

używał hotelowych przyborów.

Nawet gorąca, zaprawiona szczyptą morskiej

soli kąpiel nie mogła uśmierzyć niepokoju. Leżąc

w wannie, ciągle czuł na sobie siłę tego spojrzenia,

jego dosłowność i twardość, zmuszające do jakiejś

formy posłuszeństwa. Myślał o Wenecji. I o tym -

sprzed dziesięciu lat.

Wenecja była magią, tajemnicą, prawdziwą ojczyzną, a wszystko, co o niej napisał - było

kłamstwem, oprócz namiętności von Aschenbacha.

Udawał, że przyłącza się do głosu snobów z całej

Europy, spacerujących z natchnionymi minami po

placu Świętego Marka, zachwyconych urządzanym

tylko dla nich karnawałem i żałośnie wsłuchanych

w tandetne barkarole gondolierów. Naprawdę uważał to miasto za jedyne miejsce na ziemi, do którego przywiązał go Bóg. Czasem odczuwał je poza

zmysłami, jak olbrzymią, żywą istotę, znał grymasy

i lęki, jego olśniewające piękno i koszmarną ohydę.

Tęsknił do Wenecji i odwiedzał ją nieoczekiwanie,

zwykle w sekrecie przed bliskimi; nigdzie ani nikomu

nie wspominał o tych wizytach. Często też uciekał

stamtąd pełen przerażenia, obiecując sobie, że więcej nie wróci. Wracał. Razem z Mariem, właścicielem

łodzi, a potem z jego kędzierzawym synem, również

o imieniu Mario, wędrował po najskrytszych zakamarkach miasta. Za kościołem Madonna dell'Orto mijał przesmyki między domami, gdzie słyszy się gdakanie kur i, płynąc, zaczepia głową o rozwieszoną

bieliznę, zawijał do ślepych kanałów ze stojącą,

spleśniałą wodą i smrodem ekskrementów zakisłym

w dusznym powietrzu. Godzinami kontemplował

liszaje i odpadające tynki, ślepe okna, bramy na głucho zamknięte od niepamiętnych czasów. Niekiedy

była też dla niego Wenecja najdoskonalszą syntezą

dobra i zła, złączonych w jedno mocą przeciwieństw.

Wydawało mu się, że jej wille i pałace, wieże i ozdobne fasady na przekór naturze, wbrew wszelkim prawom organicznym trwają, opierając się wodzie

i słońcu, ponieważ zostały wzniesione z kamienia

filozoficznego.

Wtedy, dziesięć lat temu, ukradkiem wyjechał ze zrewoltowanego Monachium. Świat przeżywał jeszcze amok radości po wielkiej wojnie, a na

Lido słyszało się wyłącznie języki zwycięskich mocarstw. Był przekonany, że jest jedynym Niemcem

w tym podekscytowanym tłumie, jedynym człowiekiem niepoddającym się prostackiej energii półnagich ciał i pragnieniu zabawy.

Któregoś popołudnia szedł przed siebie plażą, dziwnie zażenowany, skrępowany, z narastającym poczuciem obcości. Zerwał się wiatr, podniósł

tuman piachu, załopotały parasole i pasiaste parawany. Jeden z nich wzdął się najpierw jak żagiel, potem

złożył na pół w powietrznym wirze i przewrócił, rozbijając drewnianą ramą stolik z zastawą do herbaty,

przygniatając fotele i leżaki.

- No i co pan tak stoi, mój panie?! Proszę się

ruszyć i pomóc! - gruchnęło znienacka zdanie w ostrej, północnej niemczyźnie.

Młoda kobieta usiłowała łapać unoszone

podmuchami w kierunku morza części ubrania,

a drugą ręką przytrzymać na głowie odlatującą

słomkową panamę.

Wtedy po raz pierwszy dotknęło go to spojrzenie.

- Thomas Mann - przedstawił się potem,

nieporadnie zbierając skorupy filiżanek i otrzepując

spodnie.

Nie zrobiło to na niej żadnego wrażenia. Miała na imię Virna, nazwiska nie dosłyszał, a samo imię

zabrzmiało w jej ustach tak, jakby je na poczekaniu

wymyśliła. Virna. Młoda żona fabrykanta zapałek

z pomorskiego miasta Stolp; w Wenecji, jak mówiła

- z nudów, "dla oderwania od domowego kopciu",

z towarzystwem ze szkoły sztuk pięknych.

Byli sobie pisani na ten krótki czas. Bez zbędnych słów, wieloznacznych uśmiechów, obmierzłego

rytuału uwodzenia, który czyniłby śmiesznym ponadczterdziestoletniego mężczyznę. Tak jakby w owej

pierwszej chwili jedno od razu powiedziało drugiemu: "To ja!" Do tej pory nie wiedział, czym jest prawdziwe pożądanie, wykraczające poza prostą fizjologię. Nocami, w hotelu "Excelsior" pochłaniali się

wzajemnie. Jej ciało stawało się tym, czym chciał,

żeby się stawało. Miąższem południowych owoców,

wyuzdanym marzeniem, gładkością ptasich piór,

chłodem marmuru, roztopionym żelazem. I nie było w tym żadnej uległości, było zrozumienie, jakie

przynosi wielki ogień. Patrzył na nią z podziwem,

kiedy naga stawała przy oknie wychodzącym na

połyskującą w ciemnościach zatokę. Udając, że śpi,

obserwował spod rzęs jej spokojny profil, zwrócony

ku sufitowi. Może myślała o mężu przekładającym

rachunki w kantorze swojej fabryki? Może o niespodziankach, które jeszcze przyniesie jej długie życie?

Oczy miała otwarte i wyraźnie widział unoszącą się

znad nich srebrną poświatę. Nie mówił do niej:

"Jesteś piękna", mówił: "Jesteś pięknem".

Wenecja przestała dla nich istnieć. Całymi

dniami spacerowali po mieście jakby z obowiązku,

pośpiesznie, wyprzedzając jedno drugie, nie rozglądając się dookoła. Tylko raz, tknięty ckliwym widokiem księżyca nad mostem di Rialto, opowiedział

jej o Vivaldim, rudobrodym księdzu, i jego orkiestrze złożonej z młodych dziewcząt, zapomnianym

skrzypku geniuszu sprzed wieków, z którego partytur ściągał sam Bach i który będzie jeszcze kiedyś

jednym z najsławniejszych kompozytorów wszech

czasów. Wieczorami pili wino i jedli croquette dipollo

w restauracji obok pałacu Grimani. Rozmawiali na

ogół mało, chaotycznie, o domach i o zakończonej

wojnie, o rodzinach, zwykłych sprawach. Oczywiście

znała jego nazwisko i jego książki. Chciała, żeby

przemawiał słowami swoich postaci, żeby spoglądał

na nią i na świat wzrokiem bohaterów, stworzonych

do układania błyskotliwych syntez. Nie mogła zaakceptować bluźnierczej myśli, że literatura w rzeczywistości nijak ma się do życia.

Później było pierwsze pożegnanie w Wenecji, drugie, oficjalne, na dworcu w Trieście. Odjechali

pociągami idącymi na północ, ale w zupełnie innych

kierunkach. Rozstali się bez łez i zaklęć, jak para

znajomych po wspólnej podróży.

W zacisznym gabinecie na Bogenhausen, zamiast układać kolejne akapity powieści czy rozpraw,

biedził się nad listami. On, wielki pisarz, nie umiał

znaleźć słów. Kreślił rozbudowane, retoryczne zdania, odczytywał je i stwierdzał, że nic nie znaczą.

Czyżby nie potrafił pisać prawdy o sobie? Cztery listy

kolejno przez kilka dni czekały, schowane głęboko,

na decyzję wysłania i lądowały w kominku. Dopiero

piąty, napisany jak górnolotny artykuł o posłannictwie artysty, powędrował do adresatki. Otrzymał

długą odpowiedź, której nie przeczytał.

Wiedział już, że musi wyzbyć się złudzeń.

Dana mu była lekcja życiowego banału i niczego

więcej w tym względzie nie potrzebował.

Odczyt miał odbyć się w Teatrze Miejskim.

Nadburmistrz przysłał samochód, mimo że nowy,

bezstylowy i brzydki budynek teatru, Treudank dla

Allenstein za zwycięstwo w plebiscycie, znajdował

się o kilka kroków od hotelu. Zajechali przed szerokie, strome schody, na których oczekiwało już kilkadziesiąt osób. Kiedy wysiadał, rozległy się oklaski.

Całe foyer wypełniał tłum kobiet w wieczorowych toaletach i nieco ponad miarę obwieszonych

biżuterią oraz brzuchatych mężczyzn w porządnych

garniturach, rozmawiających półgłosem, palących

papierosy i cygara, dla dodania sobie powagi spoglądających co jakiś czas na grube pozłacane zegarki.

Szedł środkiem w towarzystwie nadburmistrza i dyrektora gimnazjum, odkłaniał się lekko.

Z kilku aparatów fotograficznych chłodnym ogniem

wystrzeliła magnezja. Wkrótce zabrzmiał gong, jak

przed zwykłym spektaklem, wszyscy zaczęli się

tłoczyć, sprawdzać numery na biletach, zajmować

miejsca.

Posadzono go na środku sceny, przy stole

nakrytym czerwonym aksamitem. Salę ogarnął półmrok, wygaszono reflektory, pozostawiając tylko

małą lampkę, oświetlającą stół i jego twarz.

Włożył okulary, przysunął bliżej szklankę

z wodą, wyjął notes i otworzył przed sobą.

- Drodzy państwo - rozpoczął bez wstępów.

- Zaproszono mnie tutaj, żebym odniósł się...

Mówiąc, oswajał się z atmosferą, nabierał

pewności siebie. Wypowiadał świetnie zbudowane,

coraz dłuższe zdania, śmielej podnosił wzrok na

zebranych. Patos i oratorskie napięcie to szczególne

okoliczności, w których jego mózg pracował najjaśniej, skojarzenia rodziły się same, znienacka przychodziły puenty ostre i dźwięczne jak stalowe klingi.

Nieraz trudząc się w domowej ciszy nad fragmentem powieści czy opowiadania, wyobrażał sobie,

że wygłasza go w podniosłym tonie przed olbrzymią

widownią - usuwało to wszelkie wątpliwości, pomagało osiągnąć zwartość wizji, wzmocnić siłę przesłania.

Twarze przed nim demonstrowały skupienie

i zasłuchanie. Rzędy zmarszczonych czół, napiętych

policzków, skroni podpartych dłonią. Wiedział, że

większość przyszła tu nie dla Nietzschego, Wagnera

i Bizeta, ani nawet dla prelegenta Thomasa Manna,

ale po to, żeby uczestniczyć w wielkim wydarzeniu.

Błądził spojrzeniem ponad głowami i nagle o mało co

nie urwał zdania w połowie wyrazu. Serce uderzyło

gwałtownie.

Ona była na sali. Siedziała daleko od sceny,

pod balkonem wypełnionym młodzieżą. Mdłe światełko znad wyjścia do szatni padało smugą na rondo

kapelusza. Oczy kłuły doskonale znajomym mu srebrnym blaskiem. Nie można było ich nie zauważyć,

nie można było przestać o nich myśleć. Znów były

najjaśniejszym punktem.

Mówił dalej, z wysiłkiem powstrzymując

drżenie głosu. Mówił o Nietzschem, jego przyjaźni

z Wagnerem i zarazem nienawiści do niego - myślał

o Virnie. Czy jest tu naprawdę, czy jest tylko duchem? Może tajemniczym znakiem? A może po prostu bierze za nią kogoś innego? Czy to możliwe, czy

to ma jakiś sens? Dlaczego właśnie jemu, Thomasowi

Mannowi, musiała przydarzyć się historia niczym

z kinematografu? Może czegoś zażąda, może śledzi

go po to, żeby wywołać skandal? Zawstydził się

jednak, że o to ją posądził jak najgorszy kołtun.

Odwrócił twarz i nie patrzył więcej w tamtą stronę.

Udało mu się jakoś skończyć. Znacznie skrócił referat, ale nikt tego nie zauważył. Rozbłysły żyrandole, huknęły brawa, publiczność wstała z miejsc,

on wstał również, skinieniem głowy dziękował za

owacje. Wniesiono kosz kwiatów. Nie wszyscy wychodzili, część słuchaczy otoczyła go z książkami

w rękach; odkręcił wieczne pióro, rozdawał dedykacje.

Kiedy wreszcie, zmęczony, zszedł ze sceny,

zaraz wpadł w ręce cierpliwie czekającego nadburmistrza, który wylewnie zapraszał na bankiet w salach ratusza.

Dziękował, prosił o godzinę wytchnienia.

Chciał choć przez chwilę być sam. Okazało się to jednak niemożliwe. Oświadczył, że wróci do hotelu

piechotą, lecz nadburmistrz i tak towarzyszył mu

aż do drzwi, gadając całą drogę o czymś, co zupełnie

do niego nie docierało.

Dyskretnie rozglądał się dookoła i nie dostrzegł Virny wśród ludzi opuszczających teatr ani

w gromadzie czekających na przystanku tramwajowym. Wstrząsnął nim nagły lęk i niepewność. Czy to

może być prawda? Czy tylko chore wspomnienia

i złudna nostalgia? Zapragnął natychmiast stąd wyjechać, zamarzył o ogromnej lokomotywie, pędzącej

na oślep przez noc, i o rozkosznie kołyszącym wagonie sypialnym.

W recepcji nie było portiera. Czekał przez

chwilę, oparty o kontuar, potem, zirytowany, sięgnął

do tablicy. Klucza jednak nie było tam, gdzie powinien wisieć. Wzruszył ramionami, poszedł na górę.

W Bawarii takie rzeczy nigdy się nie zdarzają!

Ze zdziwieniem zauważył, że drzwi jego

apartamentu są uchylone. Odruchowo cofnął się

o krok. Złodzieje? Czy może ktoś grzebie w moich

rzeczach? Nie wiadomo czemu przypomniał sobie

postać filologa klasycznego Kokoschki w brunatnym

uniformie.

Nie wiedział, co robić. Obejrzał się. Był sam

na pustym korytarzu. Z sercem podchodzącym do

gardła pchnął lekko drzwi i na palcach wszedł

do środka. Całe szczęście, że włożył dziś te letnie

pantofle od Wandersa, z takiej miękkiej skóry.

Zobaczył ją z pogrążonego w ciemności salonu. Tutaj? Skąd? Co też jej przyszło do głowy? Stała

w progu między łazienką i sypialnią, gdzie zapaliła

nocną lampkę. Miała krótsze włosy, pełniejszą sylwetkę, linia ciała kreśliła kształt zmysłowej, dojrzałej

kobiecości. Czas nie zawsze jest złośliwym karłem,

niweczącym wszystko, co piękne i dobre. Poczuł,

że bardzo teraz chciałby usłyszeć jej głos, spojrzeć

w oczy, dotknąć ust i skóry na szyi.

Zamarł i wstrzymał oddech, kiedy podeszła

do łóżka. Pogładziła dłonią leżący tam tomik Śmierci

w Wenecji, jeden z trzech, które przywiózł, żeby

komuś podarować. Dotknęła wilgotnego ręcznika

w łazience, podniosła z posadzki rzucone w nieładzie

brudne skarpety, przytuliła się przez chwilę do jego

szlafroka, a potem głęboko wciągnęła zapach angielskiego mydła z cedrowej kasetki.

Skrzywił się z zażenowaniem. Bezszelestnie,

tyłem wycofał na korytarz. Zdolna do takich gestów!

Virna! Jakież to głupie... Sterczał przed wejściem bezradny i skonsternowany, przepływały przez niego na

przemian fale nieobecnego od dawna erotycznego

pobudzenia i przykrego niesmaku.

Bojąc się, że go zobaczy, uciekł za filar w holu, przeklinał idiotyzm sytuacji i własną śmieszność.

Thomas Mann kryjący się za węgłem przed dawną

kochanką. Ależ materiał dla brukowców! Co by na

to powiedział na przykład ten złośliwy świntuch

Brecht?

Nie czekał długo, po kilku minutach wybiegła, wyraźnie spłoszona. Zadrżał jak młokos na

widok jej sprężystości i harmonii ruchów. Skulona,

ze spuszczoną głową, zniknęła na schodach.

Wrócił do apartamentu. Czuł jeszcze w powietrzu jej obecność, czuł zapach, którego nie potrafił nazwać, zapach Virny, taki sam jak w Wenecji.

Dotknął wilgotnego ręcznika w łazience, pogładził

mięsistą połę szlafroka, powąchał mydło w cedrowej

kasetce.

Potem usiadł na brzegu łóżka i ukrył twarz

w dłoniach.

Otrząsnął się już po chwili, zmienił ubranie,

łyknął odrobinę martella z płaskiej podróżnej butelki. Zbliżała się godzina bankietu, trzeba było zejść

na dół.

-Ach, co za spotkanie! Słuchałem kiedyś pańskiego wykładu w Braunschweig! - wrzasnął nagle

mijający go na półpiętrze mały, pękaty jegomość,

a potem zawrócił i biegł za nim, natrętnie ględząc

i podskakując jak piłka.

Odburknął coś grubiańsko, nie podał ręki.

Nieznajomy z głupim wyrazem twarzy zrejterował

do poczekalni hotelowego fryzjera.

Opędzając się od intruza, dostrzegł Virnę

przy recepcji. Obok stał skórzany sakwojaż i pudło

na kapelusze. Rozmawiała z recepcjonistą, zapłaciła,

odebrała rachunek, który zaraz podarła na strzępki

i wrzuciła do wielkiej niklowanej popielniczki. Pojawił się dorożkarz, zabrał bagaże. Virna ruszyła

za nim.

Chciał krzyknąć, chwycić ją za ramię. Ale

wewnętrzny głos rozkazywał kategorycznie: Zostaw,

nie goń tego, do czego nie dorosłeś! Kiedy już była na

ulicy i w niebieskim blasku gazowych latarń widział,

jak wsiada do fiakra, nie wytrzymał, zerwał się i rzucił

w kierunku wyjścia.

Znienacka zastąpił mu drogę boy hotelowy,

zdyszany, spocony, w żółtej liberii; o mało nie zderzyli się ze sobą.

- Czy pan Thomas Mann? Wszędzie pana szukam, byłem w teatrze i w ratuszu. Nadszedł pilny

telegram!

Zatrzymał się. Z rozpaczą patrzył za odjeżdżającą dorożką. Na zakręcie ulicy mignął tylko biały

kapelusz nad złożoną w harmonię budą pojazdu.

Nienawidził telegramów. Burzyły spokój,

zawsze przynosiły coś niedobrego. Sięgnął do kieszeni po napiwek i nerwowo rozerwał urzędowy blankiet. Włożył okulary, odwrócił się do światła, żeby

odczytać niewyraźne czcionki dalekopisu, odbite na

krzywo przyklejonych paskach. To była wiadomość

z domu, od Katii:

"Drogi! Oto depesza, która przyszła dziś

o trzeciej: Akademia Szwedzka z siedzibą w Sztokholmie ma zaszczyt oznajmić..."

Władyś

Wiosna przyszła już na dobre. Z nieba spadały potoki światła, rzeka, która płynęła tuż za szeroką,

pustawą jeszcze o tej porze jezdnią, zmieniła się

w rozmigotane srebro. Nawet bury pociąg, pełznący

ciężko po żelaznym moście, jak gdyby otrząsnął się

ze zwyczajnego brudu i wyglądał tego poranka

dziwnie połyskliwie i świeżo.

Władyś raz jeszcze zaczerpnął powietrza

przepojonego pierwszym kwietniowym ciepłem

i odszedł od okna. Słońce po brzegi wypełniało

przestrzeń niewielkiego pokoju, złociste żuki tańczyły na ścianach wraz z cieniami firanek, poruszanych

lekkim powiewem.

Był szczęśliwy. Całe życie spędził w tym samym domu, przy tej samej ulicy, a każdego roku

wydawało mu się, że nigdy dotąd nie przeżył piękniejszej wiosny. Oto nadchodził długo wyczekiwany

koniec codziennego palenia w piecu, koniec pory

katarów, przemoczonych butów i wilgoci wyłażącej

z kątów, a zaczynał czas beztroskiego wygrzewania

się na słońcu, spacerów po Bulwarze Filadelfijskim

i tych ulubionych, powolnych godzin, przesiąkniętych łagodną szarością zmierzchu.

Westchnął błogo na samo wspomnienie czekających go rozkoszy, prztyknął klawisz radia i wrócił

pod kołdrę. "Mamy dzisiaj sobotę, dwudziesty ósmy

kwietnia. W całej Polsce są optymalne warunki jazdy,

panuje piękna, słoneczna pogoda".

Przeciągając się, pomyślał, że za kilka tygodni, gdy będzie jeszcze cieplej, pojedzie na dzień

do Ciechocinka i być może, tak jak w zeszłym roku,

spotka tego osobliwego człowieka, ni to kloszarda,

ni to poetę w wielkim czarnym berecie, któremu

znowu będzie opowiadał o Paryżu lat trzydziestych.

- Że też ludzi interesują jeszcze takie głup-

stwa - mruknął i odwrócił się do ściany.

Rzeczywiście - miał dawno temu paryski epizod, a dziwaczny znajomy wiedział o tym nie wiadomo skąd. Twierdził, że się domyślił, widząc, w jaki

sposób Władyś przy stoliku kawiarni "Zdrojowa" rozkłada gazetę i jak podnosi filiżankę do ust. Powiedział przy tym coś takiego: "skonsumowana paryskość pozostaje na całe życie, im jest starsza, tym

mocniejsza" i "Paryż to jedyny ratunek przed zagładą

świata, ostatnia odtrutka i szczepionka, jaka nam

pozostała". Dziwak, prawdziwy dziwak.

Władyś pojechał do Paryża w kilka tygodni po

doktoracie. Miała to być podróż edukacyjna, zafundowana przez ojca. Wsiadał do pociągu na tym samym dworcu, którego ponure gmaszysko od dzieciństwa widział ze swojego okna. Jak przez mgłę pamiętał potem szerokie arterie, kolorowe światła odbite

w lakierze aut, szaleńcze dansingi, nawet smak zupy

cebulowej, na którą całe towarzystwo w wieczorowych strojach i z szumiącym jeszcze w głowach

alkoholem pędziło nad ranem do Hal. Zabiegów edukacyjnych dokonywał Władyś nie tylko poprzez przypadkowo wybrane wykłady na uniwersytecie otwartym, lecz także w miejscach otoczonych trochę większą dyskrecją. Kiedy to sobie czasem przypominał,

odczuwał szczególne mrowienie w udach i uśmiechał się pobłażliwie. Wysiadł z warszawskiego pociągu na tym samym peronie dokładnie jedenastego

lipca trzydziestego dziewiątego (kto przy zdrowych zmysłach zostaje na lato w Paryżu?!). Później

już nigdy więcej nie wyjeżdżał za granicę. Niedawno

wyniósł na śmietnik znalezioną przypadkiem na dnie

starej walizki stłamszoną i zmurszałą panamę, która

ocieniała mu czoło w czasie tamtej jedynej, niewiarygodnej eskapady.

Tok półsennych, leniwych myśli przerwało

stukanie do drzwi. Wyskoczył z łóżka jak oparzony,

narzucił jaskrawy, poprzecierany na łokciach szlafrok

i wybiegł otworzyć. Za progiem stał niewielki staruszek z twarzą zniekształconą parą szkieł grubych jak

dna butelek, w szczelnie zapiętym prochowcu, mimo

wiosennej pogody.

- Mój ty Boże, co za niespodzianka! Sam pan

profesor! Proszę, proszę dalej. Bałagan tu u mnie...

Przepraszam za strój... - wykrzykiwał Władyś w zakłopotaniu.

- Tak pięknie dzisiaj. Wybrałem się właśnie

na spacer nad Wisłę i coś mi zaświtało, że to właśnie

tu ta pana twierdza, ta pana warownia, panie Władysławie. No i jakoś znalazłem, ale chyba przeszkadzam? - sumitował się niezapowiedziany gość,

a gospodarz gorączkowo zwijał i upychał pościel

do pudła wersalki.

- Proszę, proszę... Niech zdejmie płaszcz.

Niech zje ze mną śniadanie.

Kiedy zaraz po wojnie założono w mieście

uniwersytet i Władyś objął etat asystenta na wydziale

filozoficznym, profesor Dymek był jego bezpośrednim zwierzchnikiem. Później, gdy za stalinowskich

czasów nagle wydział rozwiązano, inni koledzy,

podobnie jak profesor przybysze z Wilna i Lwowa,

rozjechali się po kraju, a oni obydwaj pozostali razem w nikomu już właściwie niepotrzebnej katedrze

etyki. Profesor odszedł na emeryturę wcześniej

i Władyś, otrzymawszy tytuł docenta, długo jeszcze

pracował samotnie w zapomnianym przez wszystkich pokoiku, zawieszonym wysoko, pod samym

dachem neogotyckiego Collegium Maius, słuchając

pohukiwania gołębi i wdychając kurz ze starych

skryptów, roczników i foliałów, zawalających tę

dziuplę od podłogi po sufit. Co jakiś czas zstępował

znudzony do sal wykładowych, by -jak wyrażali się

bardziej eleganccy studenci - "dawać upust swoim

ekstrawagancjom". Opowiadano o nim kawały, historie prawdziwe i zmyślone, układano fabuły, skecze.

Na przykład: Władyś kiwa palcem na przechodzącego

korytarzem studenta: "Niech no tu podejdzie, niechże nie ucieka! W piątek na ulicy Wielkie Garbary

widziałem go z niewiastą. Kto to był?" "Koleżanka,

panie docencie" - odpowiada zmieszany delikwent.

"Koleżanka, koleżanka!" - prycha Władyś i grozi palcem: "To się tak tylko nazywa: koleżanka! A potem

- same nieszczęścia!" Gdy miał zły dzień, denerwowały go zajęcia. Zbaczał wtedy ku innym dziedzinom,

którymi ponoć zajmował się w młodości, i czytał

swoim grupom zadania logiczne: Jaki stosunek zachodzi między zakresami nazw "zamek" i "część metalowa*?" ,Jak się zamek zatnie, to stosunku nie będzie!" - rechoce pod nosem długowłosy typ z ławki

przy ścianie. Władyś cofa się trzy kroki, spuszcza

okulary na sam koniuszek nosa, patrzy spode łba

i po chwili cedzi powoli i twardo, głosem nosowym,

stłumionym, jak z megafonu dworcowego: "Proszę

pana, czy nie miewał pan ostatnio kłopotów zdrowotnych? Proszę udać się do psychiatry i poddać

badaniu. Twierdzę, że pan jest chory umysłowo. Bardzo proszę, dowód: zaszył się między niewiastami

i szerzy destrukcyjne poglądy!" Studenci starali się

też zaglądać mu przez ramię do list obecności, na

których notował przy nazwiskach bieżące oceny

z ćwiczeń, zupełnie inne niż obowiązująca skala dwa

- pięć: "Korecka - blada, pewnie chorowita", "Holz broda + okulary", "Żemuń - idiota", "Wiśniewska

- świadome macierzyństwo", "Wagner - Czy Wagner? Wagner? Wagner? No pewnie, że Wagner! Już

wiem - przed wojną był taki dentysta w Toruniu!"

Profesor Dymek tymczasem chrząknął i roz-

trzęsioną ręką zamieszał herbatę słomkowego

koloru.

- Nie słychać o panu, panie Władysławie.

Odkąd pan opuścił uniwersytet, nigdzie pana nie

spotykam. A i tak coraz nas mniej. Czuję się stary, ale

walczę, póki mogę.

- Proszę się częstować, niech je. To salami.

Prawdziwe, ze zrzutów.

- Zrzutów?

- No, z parafii, z darów...

- W listopadzie umarła mi żona.

- Tak, tak, widziałem nekrolog w "Nowościach". Współczuję. Jakoś nie mogłem wtedy

osobiście...

- Nie słychać o panu, panie Władysławie -

powtórzył profesor. -Ja, co prawda, czuję się stary,

ale pracuję, nie daję się. To mnie trzyma. Czytał pan

moją Rzecz o funkcjonalizmie w lutowym numerze

"Euhemera"? - Niestety - odparł Władyś z konsternacją.

- Nie czytuję już ani "Euhemera", ani "Przeglądu",

ani niczego innego. Przestało mnie interesować.

Było, minęło, koniec. Nawet już mało co pamiętam.

Wszystko to jeden klops, który się najpierw trawi,

a potem wydala, i tyle. Cały sekret.

- Coś podobnego! Pan żartuje! To niesłychane! Tak myśli taki zdolny człowiek? Przypominam sobie pańskie szkice o Durkheimie. To był balsam, a nie

literatura naukowa! Że też pan może tak bez żadnego

wysiłku, tak z dnia na dzień... bezczynnie czekać.

Czym zatem pan się codziennie zajmuje? Jak tak

można bez książek, bez biurka, bez pisania? Ja przepraszam, jestem pewnie natrętny, ale zupełnie nie

rozumiem.

- Nic nie robię. Żyję. Skupiam się tylko na tej

czynności. A bibliotekę sprzedałem z piętnaście lat

temu. No, mam jeszcze parę książek w drugim pokoju, nie jest najgorzej.

- Zadziwiające, zadziwiające - mruczał profesor Dymek, żując w sztucznych szczękach suchy

kawałek wędliny. - Przynajmniej o tyle szczęśliwiec

z pana, że pan nie musiał, tak jak ja, włóczyć się

z miasta do miasta i w połowie życia zaczynać od

zera. Wstyd się przyznać, ale ze Lwowa najbardziej

szkoda mi nie instytutu, nie ludzi, nie atmosfery, ale

mieszkania. Była taka spółdzielnia uniwersytecka,

lokatorzy uczestniczyli w projektowaniu mieszkań.

Kilka razy byliśmy z żoną u architekta i razem wszystko obmyślaliśmy. Panie Władysławie, sześć pokoi

w lesie, w Brzuchowicach, wielkich, słonecznych,

wewnętrzne schody, dwa tarasy, garaż. Mieliśmy kupić auto w czterdziestym pierwszym. Była nawet

amerykańska lodówka na gaz. Ech... - machnął ręką.

- Nie namieszkaliśmy się. Niecałe dwa lata. Sowieci

wyrzucili wszystkich z całej kamienicy i urządzili tam

hotel oficerski. Potem przyszli Niemcy i też był hotel oficerski. Wreszcie trafiłem tutaj i dwanaście lat

mieszkałem, no gdzie?, tak samo w hotelu oficerskim, tyle że przerobionym na Dom Asystenta. Hotel

- tymczasowość, udawanie życia! Tak... - rozejrzał

się dookoła. - Tak tu jednak jakoś u pana... smutno.

Przepraszam, znowu ze mnie arogant wychodzi, ale

może ja już nie umiem inaczej widzieć dzisiejszego

świata, jak tylko na czarno?

- Chodzi mu o to, że nie ma starych mebli,

komódek, bibelotów? - zachichotał Władyś. - Tylko

głupi człowiek pozwala się oszukiwać materii.

Rzeczy to tylko rzeczy. Sprzedałem, wyniosłem na

śmietnik, wymieniłem na rąbankę w czasie okupacji.

Rzeczy nie mają żadnego znaczenia, niczego nie

zmienią, są martwe.

- A dla mnie, może to naiwne i pan się roześmieje, dla mnie moc ożywiania materii mają

wspomnienia. Oto, do czego doszedłem po sześćdziesięciu latach zgłębiania filozofii. Czy to nie żałosne? Muszę jednak już być bardzo stary.

Kiedy profesor Dymek sobie poszedł, Władyś

sprzątnął ze stołu, a następnie, nie żywiąc ochoty na

jakiekolwiek dalsze czynności, położył się na kanapie. Były zwierzchnik nie po raz pierwszy zepsuł mu

humor, jednak leżąc tak z półprzymkniętymi oczami,

mimo woli zaczął się zastanawiać nad jego słowami.

Przecież cały czas żył bez spoglądania

w przeszłość, bez taniej melancholii, świadom praw

upływającego czasu. Przez ten stary dom nie przeciągały korowody płaskich i wyblakłych w pamięci postaci rodziców, ciotek, służących. Zużyte przedmioty

wyrzucał, nie zbierał fotografii, systematycznie palił

w piecu niepotrzebne papiery, a masywne mieszczańskie meble wymienił kiedyś na tandetne regały

i fotele obite sztuczną skórą, która do dziś zdążyła

popękać i wypłowieć. Wierzył, że tylko tak można

zachować wewnętrzny spokój, może nawet zapomnieć o starości.

Myśląc o swoim życiu, widział je jako studnię,

której mijający czas dokładał coraz to nowe kręgi,

zwiększając odległość od ginącego już w mroku lustra wody.

Co było na dnie tej otchłani? Ojciec - szary,

zwalisty, nieprzystępny, najczęściej widywany z daleka, przez kilkoro otwartych drzwi? Matka - pachnąca, szeleszcząca, odprasowana, chodząca ciągle tu

i tam, matka - holenderska zastawa, szczękanie

sztućców, dzwonienie szkła... Koń na biegunach?

Pudło żołnierzyków? Takie to banalne, głupie, nieinteresujące...

Był przecież jeszcze ktoś, bardzo, bardzo już

daleki, ale taki ważny; ktoś inny - przyjaciel. Fredek

przybiegał na podwórko, stawał w tym miejscu,

gdzie teraz młody Wojtulewicz trzyma swojego wartburga, wpychał dwa palce do ust i przechylając się

w tył, nabierał powietrza. Wydawał z siebie potężny

gwizd, donośny jak sygnał portowej lokomotywki,

jeżdżącej po torach, tam gdzie dziś rozciągają się nad

rzeką wybetonowane bulwary. Nikt nie umiał robić

tego tak doskonale.

Władyś rzucał wtedy wszystko, pędził do

stołowego, który teraz, zajęty przez obcych ludzi,

znajdował się w drugiej części podzielonego mieszkania, uchylał firanki, żeby dać umówiony znak. Później bezszelestnie naciskał klamkę, wymykał się jak

najciszej i dopiero na schodach lawinowym tupaniem obwieszczał rozpierające go poczucie swobody. Przez podwórka biegli do portu. Celowali kamieniami w pryzmy węgla przewożonego w otwartych

wagonach, między stosami beczek odkrywali Tajemnicze Wyspy albo kryjówki Tarzana, podbierali

cichcem wielkie jabłka, wyładowywane w koszach

z wiślanych galar.

Fredek imponował mu wszystkim. Był silniejszy, chodził do wyższej klasy, produkował niezawodne proce i indiańskie łuki, kieszenie miał wypełnione

ołowianymi czcionkami, zwędzonymi ojcu, zecerowi

z drukarni "Słowa".

Którejś wiosny - dobrze to pamięta, było jak

teraz słonecznie i ciepło - przyjaciel nie przyszedł.

Nie zjawiał się tak przez kilka dni, aż Władyś

z wahaniem sam wszedł do oficyny w przeciwległej

części podwórza. Spoconą ze strachu dłonią przekręcił gałkę dzwonka i przestępując z nogi na nogę,

czekał w ciemnej klatce schodowej.

- Kawaler do Fredzia? - zapytała gruba kobieta, która otworzyła drzwi. - A, to kawaler Władyś - przyjrzała się bliżej. - Fredzio pytał o kawalera. Ale na razie nie wolno przychodzić. Fredzio

bardzo ciężko chory, bardzo ciężko - powtórzyła

zmienionym już głosem. W korytarzu unosił się

zapach podobny do tego, jaki Władyś znał z apteki

"Pod Orłem"; zza parawanów czy kotar dochodziły

czyjeś kroki i brzęk szklanych naczyń.

W następnych tygodniach życie Władysia

stało się straszliwie nudne. Siedział w domu, wertował zaczytane na śmierć opowieści o Tomie Miksie, nie wychodził do innych chłopaków. Zasłony

w oknach Fredka były cały czas spuszczone. Wreszcie, zniecierpliwiony do granic, postanowił pójść

tam znowu.

- Dobrze, że kawaler dziś przyszedł - gruba

kobieta mówiła niewyraźnie i cicho. - Pytał ciągle

o kawalera. Teraz kawaler mógłby go zobaczyć, jak

chce. Niech tylko nie podchodzi bliżej, bo to była

dyfteria.

Fredek leżał wyprostowany na zdjętych z zawiasów drzwiach. Był blady, ostrzyżony na zero, miał

na sobie granatowe ubranko i białe pończochy. Wyglądał jak przed niedzielnym obiadem u wujostwa,

gdzie trzeba siedzieć sztywno i nie gadać. Władyś

nie znalazł w jego martwej twarzy niczego takiego,

o czym jeszcze niedawno z przejęciem opowiadali

sobie, czytając nowele Poego i gazetowe artykuły

o zabójstwie tapicera z naprzeciwka, po których

z daleka omijał schody do piwnicy i płakał, gdy matka

gasiła wieczorem światło w jego pokoju.

Dzięki Fredkowi przestał bać się śmierci

i nigdy, przez całe dziesiątki lat, o niej nie myślał.

Narastała w nim pewność, że wyzwolenie od obsesji

śmierci jest możliwe, że śmierć jest jedynie kategorią filozoficzną, którą można by zmodyfikować -

i byłby to początek całkowitej przemiany ludzkiej

świadomości.

Układająca się dziesiątkami lat rewolucyjna

teoria została jednak podważona przez epizod

sprzed zaledwie kilkunastu dni, wydarzenie będące

niewątpliwie najdziwniejszym zbiegiem okoliczności, jaki mu się kiedykolwiek przytrafił. Broń Boże

- nie mówił o tym nikomu i pragnął jak najprędzej

zapomnieć, ale obraz uporczywie powracał, budząc

lęk, powodując suchość w gardle.

Na dworze panowała jeszcze wtedy ohydna

przedwiosenna pogoda. Padał deszcz ze śniegiem,

mokry wiatr szalał po ulicach i bramach, spod kół

samochodów tryskały strugi błota. Tamtego dnia

Władyś zdecydował się wyjść z domu dopiero koło

południa. Z największym trudem, otulając się szalikiem i stawiając kołnierz, przebrnął swoją codzienną drogę, najpierw do sklepu, gdzie musiał odstać

w kaszlącej i zasmarkanej kolejce, później po gazety,

które kupował nie wiadomo dlaczego, bo przecież

ich nie czytał. Zamierzał właśnie przestudiować

nowy afisz Filharmonii Pomorskiej, gdy nagle stanął

w miejscu jak wryty.

Oto od strony kościoła garnizonowego, majestatycznie omijając kałuże, nadchodził Kazimierz

Pusłowski, jego nauczyciel historii z Gimnazjum

imienia Kopernika. Poznał go, nie miał żadnych wątpliwości. Ta sama olbrzymia postać, przed którą

z respektem rozstępowały się na korytarzu grupki

uczniów, ten sam siwy wąs, melonik, pelisa opięta

na brzuchu, palisandrowa laska z wypolerowaną złocistą gałką. Ręka odruchowo powędrowała do kapelusza. Pusłowski wyniośle skrzywił usta, spojrzał

drwiąco i odwróciwszy głowę, przyśpieszył kroku.

Władyś zrozumiał. Kolana ugięły się pod nim,

a czoło dotknęło szorstkiego betonu słupa ogłoszeniowego.

- Halo! Halo! Niech zaczeka! - zawołał

w chwili przytomności.

Tamten jednak nie zareagował, więc Władyś

co sił ruszył za nim. Brutalnie potrącił kobietę z wózkiem, która wrzasnęła: "Zabij się, ty stara pierdoło!",

wpadł na przejście przy czerwonym świetle, był tuż-

tuż za potężnymi, szerokimi plecami, ale za nic nie

mógł dorównać im kroku. Pusłowski nie obejrzał się,

godnie i niespiesznie wsiadł do odjeżdżającego

tramwaju, którego brudnoczerwone światełka rozmazały się zaraz w gęstniejącym śniegu.

- Niech zaczeka! Niech nie odjeżdża tak od

razu! - zdyszany Władyś jeszcze raz krzyknął bezradnie.-To niemożliwe, zupełny absurd, idiotyzm. Przecież nie zachorowałem, nie zwariowałem - szeptał

wystraszonymi ustami.

W domu zaparzył kwiatu lipowego, pościelił

sobie, wlazł pod kołdrę i tak przeleżał resztę dnia.

Najbardziej nie dawały mu spokoju wnioski wysnuwane z tego zdarzenia przez jego umysł, przyzwyczajony do naukowej logiki. Wiedział, że zupełnie

nieważne jest, czym w istocie było spotkanie z Pusłowskim. Jego postać mogła być zwyczajnym przywidzeniem, psikusem rozkojarzonej wyobraźni. A może jakiemuś ekscentrykowi przyszło akurat do głowy

tak właśnie się ubrać i tak wyglądać? Ważny był sam

fakt i znaczenie tego, że w ogóle go zobaczył. Uświadamiając je sobie, dedukując jego ukryty sens, kulił

się ze strachu. Potem usprawiedliwiał swój stan gorączką, osłabieniem, nieodpornością organizmu...

Teraz, gdy przypominał sobie to wszystko,

pokiwał tylko głową dla dodania otuchy, ziewnął,

rozprostował kości i poszedł do kuchni.

- Może są takie strony życia, których istnienia człowiek nawet nie przypuszcza, i rozpacza, i boi

się, załamuje ręce, kiedy one nadchodzą normalną

koleją rzeczy - wymamrotał do siebie, a jego zaciśniętą rękę przeniknął chłód zmrożonego szkła.

Następne dni upływały w wiosennym olśnieniu. Często wychodził z domu, siadał na ulubionej

ławce, zwróconej do Wisły, i patrzył na płynącą

wodę. Nawet odwiedził profesora Dymka i bez szczególnej niechęci rozegrał z nim partię szachów, przy

okazji wysłuchując kilku doskonale znanych sobie

opowieści o Lwowie. Poszedł także do kina "Grunwald" parę domów dalej na Kontrakt Zanussiego.

Po obejrzeniu czuł się wyraźnie zdegustowany. Kroczył powoli pod dopiero co zapalonymi latarniami

i patrząc na mijające go przytulone pary, usiłował

znaleźć własny klucz do sytuacji z ekranu. Wiek,

doświadczenie i erudycja podpowiadały sąd, którego sam się w pierwszej chwili przeląkł.

Sens życia i poczucie wewnętrznej równowagi wcale nie polegają na umiejętności rozwiązywania

problemów, ale na umiejętności ich unikania, ot i cała

prawda - pomyślał. Chciałby, żeby wiedzieli o tym ci

wszyscy zakochani naokoło, tylko... po co? Zresztą

- czy ktoś by go posłuchał?

Pewnego razu, wychodząc rano z domu, zauważył, że już wszystkie drzewa pokryte są mocną,

intensywną zielonością. W powietrzu wisiało coś

bardzo radosnego i Władyś to czuł, choć nie umiał

i nie chciał nazywać. Rozpiął marynarkę, głęboko

wdychał cierpkość i świeżość. Na chodniku falowała

mozaika plam słonecznych i cieni splątanych gałęzi,

bruk lśnił jak wyszorowany. Coraz cieplejsze fale

jakiegoś niezwykłego aromatu zaczęły otaczać przygarbioną sylwetkę Władysia... Oto już i sklep, wielki

szyld z czarnego szkła, lustrzane napisy, podobizny

złotych medali. Brzęczy dzwonek przy wejściu, uderza zapach dalekich mórz, herbacianych karawan,

skrzyń owiniętych w żaglowe płótno... Za dębowym

kontuarem, gdzie lśnią szklane balony z kawą

i przyprawami, na tle pudeł goździków, wywieszek

firm "Nestle" i "Strójwąs", sam właściciel, pan Oleszkiewicz, dostojny jak posąg Buddy...

- O, kto przyszedł! Pan Władyś we własnej

osobie! Mamusia wysłała po sprawunki? Nie? Rozumiem, rozumiem... Pewno czekoladkę za dwadzieścia pięć groszy i gumę do żucia? Nie ma pieniążków?

Nic nie szkodzi, nic nie szkodzi, dopiszemy do rachunku. Mamusia na pewno się nie pozna - mrugnął

porozumiewawczo tłustą powieką.

- Panie, a kolejka, kurwa mać! Ja też umiem

rozdziawić gębę i pchać się pierwszy! Jak pan chory,

to pokaż pan legitymację! Ciekawe, kurwa, jakie on

kartki ma! - ryczał spocony facet z tłumku zgromadzonego u lady.

Czy ja spałem? Zadrżał cały, spostrzegł,

że przewrócił skrzynkę z butelkami po śmietanie, że

stoi naprzeciw osłupiałej sprzedawczyni, która zastygła z kawałkiem mielonki w ręku, a wszyscy ludzie

patrzą na niego i poszturchują się wzajemnie, burcząc pod nosem.

Wracał niepewnym, rozkołysanym krokiem.

Wchodząc na swoje drugie piętro, przystawał co parę

stopni i dyszał. Całe ciało ogarniała nieznana dotychczas słabość w dołku, granicząca z mdłościami. Głowa płonęła. W zakurzonym notesie, leżącym obok

telefonu, odszukał numer doktora Lewandowskiego.

Zadzwonił, ale doktor już tam nie mieszkał. Zaczął

więc gorączkowo grzebać w kredensie i wyrzucać na

stół stare lekarstwa. Uzmysłowił sobie przy tym, że

oprócz zwyczajnych przeziębień i gryp nigdy na nic

nie chorował. Nie wiadomo jak wśród zmiętych opakowań znalazł się nienapoczęty i przeterminowany

listek nitrazepamu. Zaciągnął firanki, bez namysłu

przełknął dwie tabletki, popijając prosto z czajnika.

Spał przez cały dzień, noc, aż do następnego popołudnia. Obudził się oszołomiony i doszczętnie wyczerpany.

Przez kolejne tygodnie w ogóle nie wychodził z domu. Iwonka, córka sąsiadów, przynosiła mu

zakupy i obiady z kantyny wojskowej. Nie jadł,

wszystko wylewał do ubikacji. Czas spędzał przy

otwartym oknie, tkwił tam godzinami, w bezruchu.

Radio brzęczało mu nad uchem, ale nawet nie próbował skupić się na tym, o czym informowano, aż

wreszcie, zniecierpliwiony, wyszarpnął wtyczkę

z gniazdka. Oczywiście nie mogło być mowy o Ciechocinku czy o innych wiosennych zamierzeniach.

Nie zdobył się nawet na to, żeby podnieść słuchawkę,

gdy jeden jedyny raz zaterkotał telefon. Starał się nie

myśleć, za wszelką cenę nie myśleć, właśnie w myśleniu upatrywał przyczyny tego, co się z nim działo.

Trwał tak nad ruchliwą ulicą, nie tracąc mimo wszystko nadziei. Słoneczne poranki widział jak niewyraźne, prześwietlone negatywy fotograficzne, krótkie

majowe deszcze zawsze przesypiał i cierpiał potem

na bóle głowy. Bardzo powoli, z tygodnia na tydzień,

siły jednak wracały. Zaczął jeść prawie normalnie

i czuł się już prawie dobrze - gdyby nie ten szum

i dziwne wrażenie, że świat znajduje się za szklanymi

ścianami.

Wreszcie, gdy nad miastem zapadł jeden

z tych ciepłych, przepojonych wonną wilgocią wieczorów, postanowił wyjść. Sprawiło mu to sporo kłopotów, musiał mocno trzymać się poręczy, żeby nie

upaść na schodach, ale kiedy tylko wyszedł przed

dom, zanurzył się w falach wonnego powietrza,

słabość i wewnętrzne drżenie ustąpiły.

Spotkał ją prawie natychmiast, uszedłszy

zaledwie parę kroków. Miała błękitną suknię, długie

rękawiczki, zwiewny szal. Zatrzymało go fiołkowe

spojrzenie spod woalki.

- To znowu pan Władysław? Jakże mi miło,

przecież tak niedawno pana widziałam.

Słysząc ten głos, Władyś zadygotał na całym

ciele.

- Co za spotkanie. Rzeczywiście, nie przypuszczałem, że tak prędko panią zobaczę - recytował. - Jestem szczęśliwy z tego powodu - dodał

już naturalnie, nieśmiało.

- Właściwie powinniśmy mówić sobie "ty"

- wyszeptała, i gdyby nie woalka, ujrzałby z pewnością rumieniec na jej twarzy.

- Tak, tak, naturalnie... Nie chciałbym być

nietaktowny, ale proszę, wstąpmy do mnie. Mieszkam tu, zaraz.

- Dobrze - uśmiechnęła się kokieteryjnie.

-Jeśli pan Władysław tak mocno nalega... Ciemno na

tych schodach - mówiła, ujmując go za rękę i szła

obok pełna ciepła, ukojenia, niosąc zapach delikatny

i namiętny...

Wstydził się niesprzątanego, umeblowanego

byle jak mieszkania, lecz spostrzegł z ulgą, że ona

nie zwraca uwagi na bałagan i brud. Poprosił, żeby

usiadła, poszedł zaparzyć herbaty. W kuchni przygotowywał wszystko, trzęsąc się z emocji i pośpiechu. Zrzucił na podłogę torbę z cukrem, nie mógł

znaleźć dwóch jednakowych łyżeczek, wpadł we

wściekłość, kiedy narosły latami osad nie chciał zejść

ze ścianek imbryka.

W "Esplanadzie", tej restauracji w parku, angielski jazzband wygrywał drapieżne fokstroty. Były

wakacje. Władyś na dłużej zawitał do domu. Krwawe

światła, czerwone abażury i obicia nadawały sali

nastrój jaskini piekielnej. Jak w kalejdoskopie - kolorowe suknie, czarne ramy smokingów, Murzyn perkusista z jaskrawymi kółkami, wymalowanymi szminką

na policzkach.

- Chcę szampana, zmęczył mnie pan!

Pociągnęła go z tanecznego kręgu do stolika.

Tęgawy młodzieniec na ich widok podniósł się z kieliszkiem w dłoni i wykrzyknął na całą salę:

- Panie Władeczku kochany, jeszcze jednego

na drugą śliczną nóżkę i fruniemy do bajzlu, do Frau

Kapuściński na Podgórz!

- Mój braciszek już pijany. Jak zwykle. Bydlę!

Proszę mnie natychmiast odwieźć do domu - syknęła

ze złością.

Wsłuchani w stukot kopyt całowali się pod

budą dorożki, unoszącej ich przez bezludne ulice

naprzód, daleko, ku kresom czegoś, czego oboje nie

potrafili objąć.

- Zaraz, zaraz... Miałem tu gdzieś jeszcze

trochę koniaku, jakieś biszkopty...

Ustawił wreszcie naczynia na tacy i ostrożnie,

jakby w obawie, że spłoszy swojego gościa, wrócił

do pokoju.

Nie było nikogo.

Upuścił tacę z brzękiem tłuczonego szkła

i wybiegł na schody. Wyślizgane klamry, do których

w innych czasach dozorca mocował czerwony chodnik, połyskiwały w ciemności. Nikt nie zapalał

światła, nie słychać było niczyich kroków.

Świat zawirował. Władyś, zgarbiony, czepia-

jąc się ściany, ledwo dopełzł do fotela. Za oknem

nastała już noc, a stary Władyś, emerytowany docent, autor wielu poważnych rozpraw i kilku książek, w tym eseju o pojmowaniu szczęścia w epoce

klasycznej, ukrywszy twarz w dłoniach, zaniósł się

suchym, spazmatycznym szlochem.

- To wszystko nieprawda! - Powstał raptownie. - Nie mam halucynacji! Nie jestem wariatem!

Muszę to wyjaśnić, sam zgłoszę się do szpitala wariatów, jeżeli nie wyjaśnię!

Podbiegł do telefonu, żeby dzwonić na milicję. Nie. Wyśmieją! Wzruszył bezradnie ramionami

i wybiegł z domu, zostawiając uchylone drzwi.

Nie było jej nigdzie. Pomarańczowa poświata

latarń spływała na puste ulice. Ruszył przed siebie,

prawie biegł przez miasto z błyszczącym wzrokiem,

rozwianymi połami brązowej marynarki. Sam nie

wiedział, skąd bierze siły. Nieliczni przechodnie

przystawali na jego widok. "Esplanada!" - zaświtała

nagła myśl.

Park stał cichy, pogrążony w mroku. Szukał

długo, kluczył po skąpo oświetlonych alejkach, potykał się co chwila, grzązł w pulchnej ziemi, tratował

jakieś kwiaty. Nareszcie dostrzegł przed sobą niewyraźny masyw pawilonu. "To tu!" Teraz już widział dobrze. Obiegł budynek dookoła, znalazł wejście. Niczego nie mógł odczytać z przybitej obok

tabliczki, choć tliła się nad nią słaba żarówka. Szarpał i walił pięściami - drzwi nie ustępowały, były

zamknięte na wielką, zardzewiałą kłódkę. Przystawił więc do muru jakieś stare, pogięte wiadro, przy

okazji poranił ręce, chwycił za drucianą siatkę na

oknie i zajrzał. Wewnątrz było ciemno, zresztą brudna i popękana szyba i tak nie pozwoliłaby niczego

zobaczyć.

Zrezygnowany, powlókł się w głąb parku.

Przycupnął na najbliższej ławce, przylgnął policzkiem do olejno malowanej deski. Serce waliło tak

mocno, że czuł je w każdym zakątku ciała.

-Jakie to straszne, straszne... Miłość, starość,

pamięć. To ponad siły człowieka - powtarzał w kółko

i bezładnie.

Nie zdawał sobie sprawy, ile czasu tam przesiedział. Dopiero mocne szarpnięcie przywołało go

do świadomości. Otworzył oczy i spojrzał nieprzytomnie. Wyrosła nad nim - jakby skądś znajoma -

postać w ogromnym, czarnym berecie, zsuniętym

na prawe ucho. Obok, z pyskiem przy ziemi, kręcił

się ostrowłosy jamnik.

- Czy coś się stało? Czy pan źle się poczuł?

Władyś zmierzył natręta wzrokiem.

- Niech nie zawraca głowy. Niech idzie.

I niech nie będzie taki ciekawy, bo go ludzie zjedzą.

Wstał i skulony, zatopiony w sobie, powłócząc nogami, powędrował z powrotem w kierunku

domu.

Przed bramą kamienicy ktoś na niego czekał.

Poznał, uśmiechnął się. W ukośnej smudze światła

ujrzał chłopca w granatowym ubranku i białych

pończochach. Chłopiec włożył do ust dwa palce, nabrał powietrza, odczekał chwilę dla efektu i zagwizdał ostro i przeraźliwie. Potem zamachał ręką

w geście przywołania, odwrócił się i spojrzawszy

jeszcze raz na Władysia, pobiegł przed siebie w głąb

bramy, tupiąc głośno odświętnymi lakierowanymi

bucikami.

Władyś bez żadnego wahania, wyprostowany, uwolniony od wszystkiego, co przygniatało go

w ciągu ostatnich tygodni, minął wejście na schody

i poszedł za nim w ziejącą chłodem, wypełnioną

ciemnością czeluść.

Kamienica Denglera

Podwórko leżało na gruzach. Miało kształt

olbrzymiej zszywki do papieru, wciśniętej między

trzy ulice o imionach Krzywickiego, Koszutskiej i Stanisława Worcella, kojarzących się z poświęceniem

dla społeczeństwa i miłością do prostego człowieka. Wewnątrz zdziczałe drzewka owocowe, pryzmy

węgla przed kotłownią, rampa z pustymi skrzynkami

na zapleczu sklepu spożywczego, dalej nierówne

piaszczyste boisko. Kurczak, Czerwonka i Zielonka,

Tudek, Korniszon, Adźka, Stachu - wszyscy mieszkaliśmy w blokach, które postawiono na miejscu innych

budynków, zniszczonych podczas wojny. Nawet wtedy, w latach sześćdziesiątych, nikt już nie wiedział,

jak te domy wyglądały ani kim byli ich mieszkańcy.

Spirala czasu została gwałtownie zerwana, ktoś pozornie wszechmocny usiłował po partacku doszwejsować do niej kolejną, zupełnie niepasującą część.

Nikt spośród nas ani spośród dorosłych,

spędzających połowę dnia w biurach, a drugą przed

sinymi ekranami .Aladynów" i "Korali", nie przejmował się specjalnie tamtym zapomnianym, spalonym

życiem. Mieliśmy swoje. Wlokło się tak monotonnie

i powoli, że trudno było uwierzyć nawet w koniec

świata, przerażająco opisywany przez księdza Kwinterę na religii w podziemiach kościoła Świętego Józefa. Ciemnymi porankami pędziliśmy, każdy z żołądkiem pod gardłem, do pobliskich podstawówek,

gdzie czekali już nadęci i złośliwi nauczyciele; Tudek

do jedenastki, Stachu do jedynki, ja do trzynastki

przy Puszkina. Latem ganialiśmy na rowerach, kąpaliśmy się w Jeziorze Kortowskim, urządzaliśmy wojny, inspirowane telewizyjnymi serialami typu Podziemny front albo, poobijani kijami w walce wręcz,

z gardłami zdartymi od naśladowania pepesz

i schmeisserów, organizowaliśmy "wykopaliska".

Wykopaliska - to był dopiero prawdziwy

smak przygody. Wystarczyło pójść na niewielki stromy stok za garażami, półcegłówką wbić w ziemię

kawałek zaostrzonej deski, zaprzeć się i odwalić tłuste bryły gliny. Zaraz można było znaleźć zwęglone

strzępy książek drukowanych gotykiem, złamaną

łyżkę, szpulkę z pierścionkiem zbutwiałych nici, porcelitowe zamknięcia butelek z resztkami drutu i nazwą nieistniejącego browaru "Waldschlósschen".

Zygi wykopał półmisek ozdobiony rysunkiem żaglowca, Adźka aparat fotograficzny bez obiektywu,

prawdziwą, chromowaną "Leicę", ja - kilka zaśniedziałych monet jednomarkowych. Zazdrość wszystkich wzbudzał jednak Tudek, który wśród nadpalonych szpargałów, kabli, śmieci wygrzebał puzderko,

podobne do papierośnicy, z harmonijką upozowanych zdjęć nagiej kobiety, dumnie demonstrującej

biust, nalane uda i monumentalne pośladki. Bardzo

pilnował swojego skarbu, pokazywał go niechętnie,

bał się zabrać do domu, aż wreszcie ktoś i tak ukradł

mu to wstydliwe i podniecające cudeńko ze skrytki

w piwnicy.

Byliśmy wtedy pewni, że przeszłość leży po

prostu pod stopami, że trzeba tylko przyłożyć oko

do dziury wygrzebanej w ziemi, aby dostrzec ją

w ciemności lub chociaż uchwycić jej woń - woń

wilgotnego piachu, rozbitych cegieł, soków z poprzecinanych korzeni.

Innym rozpoznanym znakiem przeszłości,

skierowanym w przeciwną stronę, bo do nieba, była

kamienica Denglera. Nietknięta przez wojnę, zamykała podwórko od ulicy Krzywickiego. Patrzyłem

na nią codziennie przez okno. Wśród bezbarwnej,

pudełkowatej architektury wyglądała jak baśniowy

zamek przeniesiony w krainę wiecznych lodów - ze

swoimi wysokimi kominami, czerwonym ostrym dachem, facjatami, półokrągłymi balkonami, z otaczającym maleńki dziedziniec ceglanym murem, znad

którego wystawały czubki jabłonek. Ponieważ nie

doprowadzono tam centralnego ogrzewania, każdego zimowego wieczoru z kominów biły słupy dymu,

równe albo przygniatane podmuchami wiatru, i wtedy wydawało mi się, że kamienica jest transatlantykiem, uporczywie prującym fale niewidzialnego oceanu i zmierzającym w sobie tylko wiadomym, tajemnym kierunku i celu. Biała tabliczka przy wejściu

informowała: .Joachim Dengler - lekarz dentysta".

To samo nazwisko widniało nad numerem.

Mieliśmy po kilkanaście lat, kończyliśmy

szkołę podstawową i każdy już doskonale znał realia

gomułkowskiego socjalizmu. Dlatego dziwiliśmy się.

"Prywatna czynszówka tutaj, u nas? Jak to w ogóle

możliwe?" - kręcił głową Stachu, syn sędziego.

"Szwab i ma trzypiętrową kamienicę w środku polskiego miasta? Po tym, co nam zrobili? Czytałeś Dymy

nad Birkenau?" - pienił się oburzony Platfus, syn kombatanta AK. Staremu dopiero co pozwolono wstąpić

do ZBOWiD-u, łaził z odznaką w klapie i głośno rozpowiadał o swojej partyzanckiej epopei, z wyjątkiem

służby u "Łupaszki", rzecz jasna.

Właściciel był wykwintnym mężczyzną po

pięćdziesiątce, dobrze ubranym, zwracającym uwagę

okularami w cienkiej, złotej oprawie, bo nikt wtedy

takich nie nosił. Mieszkał tylko z matką staruszką.

Zajmowali we dwoje duży, wielopokojowy lokal na

parterze, piętra wynajmowali. Spotykałem go najczęściej na rogu Koszutskiej, koło kolektury totolotka albo na przejściu przez wysadzaną kasztanami

wysepkę, gdzie w pogodne dni wysiadywali kolejarze emeryci. Z przyzwyczajenia chyba przystawał

zawsze przed poniemieckim słupem ogłoszeniowym, jedynym w okolicy, prócz jego domu, reliktem

dawnych czasów, i w skupieniu, kolejno zgłębiał

treść afiszy; nieważne, czy dotyczyły poboru do

wojska, zawodów motocrossowych czy przeglądu

filmów radzieckich. Ruchy miał miękkie i powolne,

na zwykłe "dzień dobry" odpowiadał z namysłem,

nie wymawiając "ń" i twardo akcentując srebrzyste

"r". Pochylał przy tym głowę ukośnie, w szczególny

sposób, jakby wyrażając głęboki, zbyt głęboki szacunek, ale jednocześnie przenikliwie studiując fizjonomię każdego pozdrawiającego.

Stara Denglerowa, niska i korpulentna, nosiła

kapelusiki z piórkiem, spod których wystawały krótko obcięte, siwe włosy. Przez ćwierć wieku nie nauczyła się ani słowa po polsku. W piekarni "Sezam"

Trochimiuka po drugiej stronie ulicy, w mięsnym,

w spożywczym samie zachowywała się jak zagraniczna turystka - długo i cierpliwie tłumaczyła na migi,

o co jej chodzi, kazała sprzedawczyni wypisywać

cenę na papierku, potem, mamrocąc z dezaprobatą,

mozolnie odliczała złotówki z wielkiej portmonetki.

Popołudniami spacerowali oboje w dół Krzywickiego i z powrotem. Z daleka wyglądali jak Flip

i Flap. Matce zbierało się wtedy na żarty. Niezgrabnie

wybiegała parę kroków naprzód, chowała się za młodziutką, dopiero co zasadzoną topolą, jeszcze przywiązaną do słupka. Syn udawał, że nie widzi, a gdy się

zbliżył, wystawiała siwą głowę i znienacka wołała

piskliwie: "Achim! Kuku!"

Dwa, trzy razy do roku Dengler otwierał od

środka podwójne drzwi w murze i z garażu, terkocąc

metalicznie, wysuwał się biało-błękitny, wymuskany

moskwicz o masce podobnej do uśmiechniętego konia. Czasem, posapując, obydwoje upychali w bagażniku jakieś pudła albo ogromne skórzane walizy,

jakby wybierali się na długi urlop, a potem, smrodząc

spalinami, odjeżdżali przez podwórko nie wiadomo

dokąd. Wracali jednak zawsze tego samego dnia.

Mało kto zauważał te rzadkie eskapady. Zegary pracowały bez wytchnienia, wszechobecna, szara

zwyczajność trzymała wszystkich blisko ziemi.

W czasie wakacji siadaliśmy wieczorami na

murku przy kotłowni. Przyszedł czas, kiedy nasze

zwykłe zabawy zaczynały już nas nudzić. Cicho kiełkowały mgliste tęsknoty do dziewczyn, niejasne

przeczucia, że istnieją rzeczy bez porównania wspanialsze niż wykopaliska i walki na drewniane karabiny. Baliśmy się jeszcze gadać o tym ze sobą i na razie

zajmowały nas obserwacje pijaków przemierzających szlak między barem "Zatorze", przez mieszkańców dzielnicy zwanym "Trupem", a barem "Popularnym", nazywanym z kolei "Zgodą", lokalami położonymi po obu końcach ulicy Worcella. Ówczesny pijak

również bardzo różnił się od dzisiejszego napakowanego szczyla, po czterech strongach gotowego skasować wszystko, co się nawinie pod łapy, czy menela-dresiarza, ciągnącego od rana do nocy jabole przy

sklepie i wywrzaskującego socjalne pretensje do

Pana Boga, że inni mają, a on nie. Byli to potępieńcy

o fioletowych gębach, w wytartych marynarkach,

brudnych prochowcach i beretach naciągniętych na

czoło. Nieprzytomni od kartoflanej berbeluchy

z czerwoną kartką, popychanej skwaśniałym piwem,

pełzli do przodu na oślep, czepiając się siatkowego

ogrodzenia magazynów kolejowych albo po prostu,

z obrzyganymi nogawkami, zasypiali koło śmietnika.

Kiedyś dwóch takich, wędrujących przy siatce

z przeciwnych stron, wlazło na siebie, o mało nie rozbijając sobie łbów. Może żaden nie chciał ustąpić,

może jeden rozpoznał nagle w drugim śmiertelnego

wroga -w każdym razie zaczęli się bić. Pięści, młócące jak cepy widziane na zwolnionym filmie, waliły

w pustkę, bezwładne nogi traciły grunt. Nie mogli na

siebie trafić, przewracali się i podnosili, wypluwając

piasek. Nie mieli też chyba dość energii, żeby rzucać

bluzgami, więc wszystkie ciosy, pady i uniki rozgrywały się w kompletnej ciszy, tylko druciana siatka

czasem zajęczała pod chybionym uderzeniem.

Wreszcie większy złapał trochę równowagi, pogardliwie zmierzył wzrokiem przeciwnika, gramolącego

się akurat z czworaków, wysoko podniósł głowę,

schwycił w dwa palce nasadę nosa, przechylił się najpierw do przodu, potem do tyłu i celując w ten sposób - smarknął potężnie. Szarozielony kleisty szrapnel rozprysnął się na waciaku wroga; ten spojrzał

po sobie ogłupiały i widać w jednej chwili uznał, że

został zwyciężony, bo obydwaj nagle zaprzestali

gwałtownych ruchów, minęli się bez słowa i każdy

poczłapał w swoją stronę, nadal kurczowo łapiąc

się siatki.

Opowiadaliśmy też sobie kawały polityczne.

Cały naród sobie opowiadał, nadrabiając minami. Od

Zielonki, wnuka ważnego sekretarza Komitetu Wojewódzkiego PZPR, usłyszałem najkrótszy i najbardziej

surrealistyczny dowcip tamtej epoki. Zielonka, który

nie wiedzieć czemu mieszkał u dziadków, a z rodzicami spotykał się jedynie w święta, podsłuchał go,

gdy do dziadka przyszli na imieniny kumple z pracy

i rozkręcili się przy wódce: "Do sklepu mięsnego

wchodzi klient. W sklepie, jak to w tamtych czasach,

nie ma zupełnie nic, tylko wiszą obok siebie dwie

wielkie łyse głowy.

- Którego panu podać? - pyta ekspedientka.

- Tego z prawej - pada odpowiedź".

Poziom abstrakcji przygniótł nas całkowicie.

Niczego nie rozumieliśmy. Speszony Zielonka przysięgał jednak, że starzy towarzysze, sekretarze Kopydlak, Duchota i Ogaruk, przez dobrą godzinę ryczeli ze śmiechu i trzymali się za brzuchy, a później

powtarzali sobie jeszcze kawał po każdym kieliszku,

również o mało nie spadając z krzeseł.

Denglerowie żyli obok nas, ale o ich istnieniu

przypominaliśmy sobie dopiero w chwilach najczarniejszej nudy albo z jakiegoś przypadku. Przechodząc kiedyś wąskim chodnikiem przed frontem

kamienicy, zobaczyłem Denglerową myjącą okna.

Wszystkie trzy były pootwierane na oścież, może

pierwszy raz od wojny. Denglerową, w fartuchu,

okręcona chustką, stała na stołku, szorowała ramy

pokryte złuszczoną białą farbą i przecierała siluksem

żółte i niebieskie szybki, zdobiące okna od dołu, tuż

nad parapetem. Nie wypadało mi się zatrzymywać,

grzecznie powiedziałem: "Dzień dobry!", podskoczy-

łem i bezczelnie zajrzałem do środka.

To było spojrzenie przez bramę Tajemniczego Ogrodu. Pokoje zalegała skłębiona masa amarantów, brązów, ciemnych zieleni, złoconych kreskami

słońca, wpadającego gdzieś od strony podwórka.

Kolorowe plamy osiadały na czarnych rzeźbionych

szafach, sięgających sufitu, zaświeciło szkło wielkiej

biblioteki, a za szkłem grzbiety luksusowych wydań.

Barwny mrok skupiał się w zarysy klubowych foteli,

w sylwetki lamp o miękkich abażurach, jego ulotną

konsystencję przenikały kształty ram obrazów, pokrywających całe ściany, o nieczytelnej z daleka treści.

Wtedy przecież nie było, wtedy nie mogło

być takich wnętrz! Niedościgniony szczyt marzeń

to dekoracje kryminałów z telewizyjnej "Kobry",

markujące living-roomy w willach amerykańskich

bogaczy, a rzeczywistość - to półkotapczany

i meblościanki z płyty paździerzowej, cudem upolowane w sklepie, albo bezstylowe graty z lat pięćdziesiątych.

Późnym wieczorem przyszedłem ze Stachem.

Okna już oczywiście zamknięto; mało tego, od wewnątrz przysłaniały je rolety, nieprzepuszczając ani

kosmyka światła - takie same, albo nawet te same,

których szczelność urzędowo sprawdzał gruby

Wachmeister w czasie przeciwlotniczego zaciemnienia. Pierwsza żelazna kurtyna rozdzielająca światy.

Nasza pierwsza w życiu granica nie do przebycia.

Zaczęliśmy szukać sposobu, podjudzać się wzajemnie, wymyślać niestworzone preteksty. Odsłonięcie

choćby rąbka nieznanego stało się sprawą nie tylko

marzeń, ale i ambicji. Przychodziliśmy więc co wieczór, ostrożnie przemykaliśmy kilka razy pod oknami, próbowaliśmy zaglądać, patrząc pod różnymi

kątami i z różnych punktów. Zupełnie bez skutku.

Rolety przylegały bardzo dokładnie, nie mogło być

mowy o zobaczeniu czegokolwiek.

Z bezsilności postanowiliśmy spenetrować

chociaż klatkę schodową.

Kamienica Denglera pochodziła sprzed

pierwszej wojny, była zwykłym domem czynszowym,

jakich budowano tysiące, z wygodnymi w miarę

i przytulnymi mieszkaniami dla mniej zamożnych.

Nie posiadała windy, schodów kuchennych, dźwigu

towarowego. Jej główne i jedyne schody, szerokie,

ile trzeba, to znaczy - aby wnieść kołyskę albo wynieść trumnę, skrzypiały pod nogami. Deski wyślizgały się i wyokrągliły, łatwo było z nich zlecieć. Teraz

niczego tu nie remontowano, na drzwiach i lamperiach przez dziesięciolecia była ta sama popielata farba, coraz ciemniejsza od kurzu; nikt też nie usunął

śmiesznych kręconych dzwonków, wydających odgłos podobny do dzwonka od roweru, ani skrzynek

na listy z napisem "Briefe". Pachniało wilgocią, pastą

do podłogi, smażonym mięsem.

Drzwi Denglerów nie różniły się od innych,

poza tym, że widniała na nich mosiężna wizytówka

z nazwiskiem grawerowanym gotyckimi literami.

Stając na półpiętrze, rozpaczliwie staraliśmy się

zajrzeć przez oszklone okienka nad górą framugi.

Denglerowie nigdy jednak nie zapalali światła

w przedpokoju i widzieliśmy tylko nieprzenikniony

mrok.

Naszą ciekawość rozpalały też drzwi do piwnicy. Obite blachą, zaopatrzone w dwa zamki patentowe. Niestety - nie do sforsowania. Jakiekolwiek

dłuższe majstrowanie przy nich zaraz zwróciłoby

uwagę, a pomysł Stacha wślizgnięcia się za mieszkańcem idącym po kartofle był kompletnie nierealny.

Mimo to podkradaliśmy się kilka razy i nasłuchując

z przerażeniem, próbowaliśmy spoconymi rękami

wszystkich kluczy, jakie tylko udało nam się zdobyć.

Żaden nie pasował, nie chciał nawet wejść. Zamki

były stare, nietypowe, pewnie poniemieckie.

Strychu nie zdążyliśmy też zbadać. Ludzie nie

bali się jeszcze innych ludzi, a zwłaszcza małolatów

z podstawówki, i niejaka pani Cieniewska, słysząc

skrzypienie schodów i podejrzane szepty na trzecim

piętrze, interweniowała natychmiast: "Czego tu!?

Wynocha, bo pójdę do matki! Na milicję podam,

że pościel kradniecie!" Poniżeni, zdekonspirowani

- musieliśmy wiać z łomotem i trzaskiem poręczy.

Utwierdzaliśmy siebie wzajemnie, że nie możemy - ot, tak sobie - zapomnieć o Denglerach jak

o kolejnej podwórkowej modzie, kiedy się sprzykrzy,

jak o łażeniu po dachach, grze w noże czy walkach

na niedojrzałe malinówki. Żeby utrzymać Stacha

w podnieceniu i nerwowym napięciu, zmyśliłem

następującą historię.

Otóż mojego ojca odwiedził kolega, nazywany przez niego po cichu Warchlakiem, kapitan milicji.

Naprawdę przychodził dość często. Palili papierosy

w dużym pokoju, rozmawiali. Warchlak - tak mówiłem - ni stąd, ni zowąd przypomniał sobie sprawę

sprzed piętnastu lat. Otóż pewien kapuś, inwalida

spędzający całe dnie na balkonie i o wszystkim, co

widział, donoszący dzielnicowemu, zaczął nagle

informować o obcych ludziach, którzy wchodzili do

kamienicy Denglera i już jej nie opuszczali, nie pojawiali się później ani razu, jakby znikali na zawsze.

Dzielnicowy zlekceważył te meldunki, więc kapuś,

uważający się za asa kontrwywiadu w służbie ludu

pracującego, postanowił przesyłać raporty na piśmie

prosto do Komendy Wojewódzkiej. Były w nich daty,

godziny, nawet rysopisy. Ludzie mieli przychodzić

o różnych porach, niektórzy wcześnie rano, wymięci

jak po długiej podróży, inni w południe, upewniając

się co do numeru domu, jeszcze inni szybko, ukradkiem, po ciemku. Jakiś naczelnik uznał, że może nie

są to rojenia wariata, i postanowił całą rzecz sprawdzić. Przeszukano piwnice, do mieszkań wysłano tajniaków jako komisję techniczną. Nie stwierdzono

niczego podejrzanego, ale coś tam mówiło się w komendzie o dziwnie nieregularnym układzie ścian

nośnych, o usytuowaniu, nie wiadomo po co, studzienki kanalizacyjnej w piwnicy, o śladach nietypowych przyłączeń elektrycznych. Najosobliwsze w tej

sprawie było jednak jej nagłe i tajemnicze zakończenie. Bardzo prędko, jak gdyby ktoś na górze mocno

się czegoś przestraszył, nadszedł z ministerstwa

niezwykle ostro sformułowany rozkaz, określający

zaangażowanie organów ścigania jako "kompromitację, przejaw głupoty i nieodpowiedzialności", nakazujący natychmiastowe przerwanie wszelkich działań i odesłanie wszelkich istniejących materiałów

do centralnego archiwum z klauzulą "tajne".

Stachu zrewanżował mi się krótszą opowieścią, ale stworzoną niewątpliwie w podobnym celu.

Otóż pewnego razu odprowadzali ze starszym bratem ciocię Lucie na nocny pociąg do Karpacza. Kiedy

wracali, było już dobrze po pierwszej. Pusto, uśpione

bloki, słaba poświata jarzeniówek, tylko na rogu

Koszutskiej i Worcella czerwony napis "SAM", jedyny

neon w mieście, płonął jak planeta Wenus. Zobaczyli

nagle, że Dengler wychodzi z domu w towarzystwie

postawnej, jasnowłosej kobiety. Idą szybko lewą

stroną Krzywickiego, obok siebie, bez zażyłości, rozmawiają głośno, urywanymi zdaniami. Stachu postanowił ich śledzić; pojęcia nie miałem, dlaczego zgodził się na to Janusz, wówczas rozsądny maturzysta,

laureat olimpiady matematycznej. Za ulicą Orzeszkowej para skręciła w ciemne podwórka kolejowych domów. Trzeba było iść za nimi ostrożnie, dwie sylwetki

rozmazywały się w mroku. Kluczyli. Jakiś budynek

gospodarczy, smród kurnika, stos porąbanych na

opał podkładów, za którymi można było przycupnąć.

W smudze księżycowego światła zamajaczył dach samochodu, zwykłej warszawy, wciśniętej tyłem między trzepak i przepełnione pojemniki na śmieci, tak

jakby ktoś chciał ją w ten sposób zasłonić. Dengler

i towarzyszka stanęli obok, dopiero teraz Stachu

usłyszał, że mówili... po francusku. Francuski w nocy,

na Zatorzu, wraz z zapachami sieczki dla królików

i kurzego gówna! Płomień zapalniczki na chwilę

rozjaśnił twarze. Kobieta była ładna, choć niemłoda.

Pożegnali się krótko, jak dwaj mężczyźni, ale Dengler

z wahaniem wyciągnął rękę jeszcze raz, czule odgarnął jej włosy ze skroni, a potem odwrócił się bez

słowa i znikł. Znalazła w torebce kluczyki, usiadła

za kierownicą. Odjechała, zgrabnie przeciskając się

wśród budek, składzików i zagród dla kur. Samochód

miał szczecińską rejestrację, Stachu ponoć nawet

zapamiętał numer.

Przysięgliśmy, że zbierzemy wszystkie siły,

jakie są w naszej mocy, że wykorzystamy wszystkie

możliwości.

Odnowiłem zatem znajomość z niejakim

Bobkiem, który mieszkał akurat naprzeciw kamienicy

Denglera. Rodzice Bobka pracowali na zmiany, tak

więc w niektóre wieczory można było obserwować

zasłonięte okna od góry, z wysokości pierwszego

piętra. Stachu wtajemniczył też swojego przyjaciela,

Kurczaka. Kurczak wyniósł z domu lunetkę snajperską, pochodzącą od niemieckiego karabinu, używaną

przez jego ojca, dyrektora Motozbytu, na polowaniach.

Już pierwsza próba roznieciła ziarnka nadziei. Rolety wcale nie były takie szczelne, jak się

wydawało z dołu. Sztywny papier zdążył się wystrzępić, a w największym oknie, u góry, z radością zobaczyliśmy piękną, złocistą szparę. Nie mogliśmy jednak zajrzeć od razu. Dopiero z łazienki, gdy stanęło

się na wannie i trzymając jedną ręką rurę gazowego

piecyka, wysunęło lunetkę przez wąskie okienko,

można było nareszcie zobaczyć skrawek wnętrza

mieszkania Denglerów.

Szpara miała niewielką szerokość, odsłaniała

jedynie pasek oświetlonego pokoju i część dalszego,

amfiladowego pomieszczenia, gdzie świeciła tylko

stojąca lampa. Od brązowych tapet wyraźnie odcinała się góra kredensu z widocznym kawałkiem rżniętej we wzorek szyby. Blask lampy padał na krzesło

z poręczami i wysokim oparciem. Początkowo wydawało się nam, że w mieszkaniu nie ma żywego ducha.

W polu naszego widzenia, za podziałką i krzyżykiem, oznaczającym cel, nie zauważyliśmy żadnego

ruchu, nikt nie przechodził, nic nie zmieniło poło-

żenia.

Dopiero za trzecim czy czwartym razem Bobek, który mógł obserwować także nocą, namierzył

Denglerową.

Wyrywaliśmy się wieczorami pod pretekstem

seansów w kinie letnim, gdzie po zmroku grano na

przemian Fantomasa i komedię Rzeczpospolita babska.

Patrzyliśmy uważnie, kilkakrotnie podając sobie lunetę i ustępując miejsca przy oknie łazienki. W seledynowym świetle, prószącym z wielkiego, nisko zawieszonego abażuru, nieruchomy profil Denglerowej rysował się wyraziście i ostro, jak na reszce monety albo okładce staroświeckiej książki. Prosty nos,

wydatny podbródek, sczesane do tyłu, rzadkie włosy.

Sytuacja powtarzała się każdego dnia. Przed

dziewiątą Denglerowa wpływała bezszelestnie

w krąg lampy, siadała na krześle i trwała tak bez ruchu przez długie godziny. Nie mogła oglądać telewizji, bo w mieszkaniu nie było telewizora - stwierdziliśmy brak anteny; niczego też nie czytała. Wyglądało

na to, że spod przymkniętych powiek wpatruje się

w gobelin pokrywający ścianę. Może słuchała muzyki? Palce, wystające z rękawa wzorzystego szlafroka,

drgały lekko, jakby wystukując o poręcz jakiś rytm.

Zawsze około wpół do drugiej światło gasło, co

Bobek ustalił dokładnie, mówiąc matce, że ma rozwolnienie i musi wstawać w nocy do ubikacji.

Przez następny tydzień albo dwa nie ujrzeliśmy już niczego więcej. Nieznane zaczęło więc irytować i niecierpliwić. Doszliśmy do pewnego punktu, a dalej -jakby ktoś postawił zaporę, o którą można tylko tłuc głową. Na dodatek Stachu pokłócił się

z Bobkiem, Kurczakowi ojciec zerżnął tyłek za wynoszenie lunetki, a mnie matka zakazała wychodzenia

wieczorem, ponieważ notorycznie wracałem zbyt

późno. Mimo wszystko po dłuższym czasie udało

nam się jakoś powtórzyć obserwacje. Zobaczyliśmy

znowu to samo - lampę, zastygły profil Denglerowej

i rękę na poręczy z wypolerowanego drewna. Tragedia! Tyle kombinowania, strachu, tyle bieganiny

na nic! Była to z pewnością pierwsza gorycz upokorzenia i bezradności. Nikt jednak nie śmiał głośno

powiedzieć o porażce, udawaliśmy, że wciągają nas

inne sprawy na podwórku i obok.

Podwórko żyło akurat mrożącymi krew opowieściami o "Urzynaczu". "Urzynacz" krążył jakoby

po okolicy, zwabiał małych chłopaczków do piwnic

albo ciemnych zakamarków i obcinał im siusiaki

ogrodniczym sekatorem. Podobno niedawno umarł

od tego jakiś przedszkolak z Jagiellońskiej, a inny,

z Kasprowicza, walczy ze śmiercią w Poliklinice.

Milicja niczego nie nagłaśnia, bo nie chce spłoszyć

zwyrodnialca.

Niektórzy zaklinali się, że widzieli go na własne oczy, miał nosić czarny płaszcz esesmański i buty

oficerki, atakując, naciągał maskę gazową. Mały Ku-

gel z przyległego "drugiego" podwórka, przeciwnie

twierdził, że "Urzynacz" w ogóle nie jest groźny.

"Nic mi nie zrobił. Dał dropsa, to mu pokazałem"

-wzruszał ramionami.

Dorośli, słysząc te historie, parskali śmiechem, więc my także uznaliśmy je za kolejny wytwór

gówniarskiej fantazji. Jednak któregoś dnia, siedząc

pod zdziczałą śliwką i grając w makao, zauważyliśmy

nieznajomego liszajowatego typa. Był w furażerce,

ciemnych okularach i popelinowym wdzianku; nerwowo biegając na krótkich, krzywych nóżkach, zaglądał do klatek schodowych. Znikał tam i wynurzał

się z powrotem, odhaczał coś i skreślał w notesie. Po

chwili stał już wśród gromady dzieciaków bawiących

się koło rampy sklepowej, zaraz też zobaczyliśmy, że

prowadzi trzech wystraszonych chłopców za garaże.

Gęsiego, przed sobą -jak konwój więzienny.

Korniszon zgarnął karty, rzuciliśmy się przez

krzaki na przełaj.

"Urzynacz" - bo to musiał być on - ustawił

swoje ofiary w szeregu i kucnął przed nimi. Skru-

pulatnie zanotował nazwiska, wypytywał, czy umieją

Ojcze nasz i Zdrowaś Mario, kim są rodzice, czy do

domu przychodzi dużo listów, czy znaczki są ładne.

Potem kazał ściągać majtki, a jednemu chłopaczkowi, który nie chciał, ściągnął sam. Dokładnie oglądał siusiaka po siusiaku i starannie opisywał, filozoficznie ogryzając długopis. Wreszcie zamknął notes,

raptownym, zdecydowanym ruchem sięgnął do

zniszczonej teczki.

Wstrzymaliśmy oddech.

Ale on zapytał tylko: "Miętowe czy owocowe?"

Wycofaliśmy się na czworakach. Tuż obok był

warsztat, w którym jak co dzień spało dwóch robotników administracji domów, znanych nam jako

Klemens i Leon. "Proszę pana, tam jest ten bandyta,

co obcina kutasy!" - wrzasnął Korniszon.

Słoniowaty, tłusty Leon ocknął się pierwszy

i wyjrzał nieprzytomnie. "Urzynacz" już uciekał, ale

na nieszczęście dla siebie potknął się o grudę gliny.

Leon złapał krótką piłkę do drewna i z okrzykiem:

"Poczekaj, gnoju, zara ja ci przyrżnę kindybała!", pognał za nim. Łapskiem wielkim jak łycha koparki złapał go za kołnierz, piłką dźgnął w plecy jak rewolwerem i wepchnął do pakamery z wapnem. Zygi niósł

z tyłu dowód rzeczowy - teczkę pełną dropsów.

Zajechał radiowóz. "Urzynacz" wyrywał się

milicjantom, jęcząc w kółko: "Towarzysze, na litość

boską, to prowokacja! Prowokacja, nie rozumiecie?

Dajcie mi na telefon towarzysza Łopucha! Ostrzegam! Bo jak nie, to towarzysz Łopuch sam zadzwoni!"

Lokalny "Głos" nie poświęcił tak spektakularnemu aresztowaniu nawet wzmianki, nikt nie słyszał

też o żadnym procesie zboczeńca. Dopiero długo potem z podsłuchanej rozmowy ojca z jego przyjacielem Warchlakiem dowiedziałem się, że zatrzymano

esbeka, przymusowo wypchniętego na rentę zdrowotną. Nie działał na tle seksualnym, lecz, powiedzmy, głęboko ideowym, zgodnie z duchem epoki -

układał listę utajonych Żydów. Miało to być dzieło

jego życia, które przywróciłoby go do służby, zapewniło awans i Krzyż Kawalerski. Podwórkowy proceder

z małymi chłopcami traktował jako czynność operacyjną według własnego, oryginalnego pomysłu,

planował objąć nią całe miasto.

Krótkie epizody szybko jednak rozmywały się

w pamięci, a nas na powrót zaczynało zżerać uczucie

bezsilności. Czarne rolety nadal opuszczano wczesnym wieczorem, nuda paliła jak gorączka. Nie pomagały rowerowe rajdy przez Kossaka, rondo koło kościoła, Gagarina w dół aż do wilgotnego lasu tuż

za granicą miasta i kręcenie się po dobrze znanych

ścieżkach wokół stadionu leśnego. Nie uspokajało

smętne pływanie od boi do boi na pełnym ludzi kąpielisku Kortowa, zaraz obok parku, o którym wtedy

nie wiedzieliśmy, że jeszcze niedawno był cmentarzem, na którym chowano umysłowo chorych.

Coraz częściej łakomie patrzyliśmy na mur

oddzielający tyły kamienicy Denglera od reszty

podwórka. Jego pokonanie wydawało się jedynym

w tej sytuacji, choć niezwykle trudnym wyjściem.

Na pierwszy rzut oka przerażał. Miał przynajmniej

ze trzy metry wysokości, pokrywał go stary, ale gładki tynk koloru brudnego piasku, nie dający żadnej

możliwości zaczepienia dla rąk czy oparcia stopy. Na

szczycie sterczały dodatkowo pręty z rozciągniętym

kolczastym drutem, a za nimi kłębiły się zakurzone

od upału korony jabłonek, sięgające okien pierwszego piętra. Tak zwani "starsi chłopacy", znaczący swoją obecność na podwórku brzękiem butelek po zmroku i chichotami jurnej Stefki przy kości, kiedyś podobno umieli pokonywać ten "Wał Zygfryda". Ściągali

żelastwo z placu zabaw, huśtawki, kołyski, układali

z tego piramidę, po niej włazili na mur, rwali jabłka,

ile kto zdążył, i zwiewali, każdy w swoją stronę,

ścigani niemieckim jazgotem Denglerowej.

Tę metodę musieliśmy, rzecz jasna, odrzucić,

chociaż nie potrafiliśmy wymyślić lepszej. Zwróciłaby na nas uwagę, skompromitowała, uniemożliwiła

dalsze działania. Dreptaliśmy w miejscu. Całkowicie

nierealny okazał się projekt zbudowania długiego

peryskopu, jeszcze gorzej było z pomysłem użycia

kotwicy i liny - nikt ze znajomych nie dysponował

takim sprzętem.

Jak zwykle jednak, dopomógł zbieg okoliczności.

Wracając któregoś razu z Kortowa, zobaczyliśmy wznoszący się pod samym murem druciany

boks, rodzaj obszernej klatki z żelaznymi ramami,

w której ustawiono jakieś beczki i kanistry. To pralnia

chemiczna zafundowała sobie prowizoryczny magazynek odczynników. Istniał potem jeszcze długo,

nasi młodsi następcy kradli stamtąd tri do wąchania.

Wszystkie przeszkody znikły więc jak nożem uciął,

teraz wystarczyło już tylko wdrapać się po siatce

i można było swobodnie obserwować drugą stronę.

Akcja musiałaby rozgrywać się jednak na oczach

całego podwórka. Ale i tu los nam sprzyjał.

Parę dni później Stachu przyleciał do mnie

spocony z podniecenia. Pod blokami zaparkował,

ledwo się mieszcząc w podwórzu, potężny leyland-

-chłodnia Centrali Rybnej i przysłonił srebrną naczepą cały boks wraz z dużym fragmentem muru.

Nowa, napięta siatka chrzęściła, gdy wsuwaliśmy czubki nóg w jej oka. Właziliśmy ostrożnie;

chociaż niewidoczni, nie chcieliśmy robić hałasu.

Tynk był nagrzany, z bliska - pocięty pajęczyną

pęknięć i szczelinami od deszczów i mrozu. Odwróciłem się, mogłem już chwycić krawędź muru, całą

zafajdaną zeschniętym ptasim łajnem. Przez chwilę

wisiałem w powietrzu, potem podciągnąłem nogi

i wygodnie ulokowałem tyłek na belce zamykającej

klatkę z góry. Stachu zrobił to samo. Powoli, wysuwając głowy, jakby bojąc się, że ktoś będzie do nas

strzelał, wyjrzeliśmy za mur.

Patrzyliśmy przez liście jabłonek. Pierwsze

wrażenie, zawsze, kiedy je później wspominałem,

kojarzyło mi się z otwieraniem bombonierki albo

pięknie zapakowanego prezentu.

Całą trójkątną powierzchnię dziedzińca porastała równo przystrzyżona trawa, kłująca w oczy

nienaturalną zielonością. Wewnętrzna strona muru,

ściana garażu i fasada kamienicy aż po gzymsy okien

na parterze miały śnieżnobiałą elewację, dopiero

gdzieś w koronach drzew ustępującą miejsca znajomej, widocznej dla wszystkich, ziemistej barwie

wyższych pięter. Biel wyostrzała kontury, stwarzała

poczucie sterylności, sprawiała, że cały ten widok

wydawał się śliski i połyskliwy; nawet festony różowych petunii, spływające z porozwieszanych wszędzie kwietników, wyglądały jak świeżo umyte wodą

z mydłem.

Wzrokiem wskazaliśmy sobie Denglera. Siedział pod baldachimem z frędzlami na bujanej kanapie ogrodowej, jaką wtedy można było u nas zobaczyć tylko w kinie. Z otwartego okna sączyła się

cichutko muzyka, chyba walce Straussa. Dengler

dopalał cygaro, które zaraz zdusił w kwadratowej

popielnicy, i z wymyślnego urządzenia, stojącego na

stoliku obok, nalał sobie kawy. Poczuliśmy jej mocny

zapach. Patrzył przed siebie, na ściany, trawę i sześć

pni jabłonek, popijał małymi łykami z filiżanki zdobionej niebieskim wzorkiem, leniwie sięgał po ciastka do blaszanego pudełka. Kiedy skończył, zmienił

okulary, otworzył grubą książkę i - kołysząc się lekko

- utonął w lekturze.

Ku naszej radości, chłodnia przyjeżdżała coraz częściej. Kierowca miał podobno gorący interes

do pewnej starej panny spod ósemki, jak plotkowała

Lucyna, siostra Kurczaka, ale nas takie sprawy zupełnie nie obchodziły. Mogliśmy dzięki temu niemal

codziennie włazić na mur.

Dengler zachowywał się zawsze tak samo.

Spędzał na huśtawce chyba większość dnia, bo o każdej porze właśnie tak go zastawaliśmy. Palił cygara,

pił kawę, przegryzał czekoladą albo, nie wiadomo

skąd zdobytymi, małymi bułeczkami z chrupiącą

skórką. Czytał książki, wertował nigdzie niedostępne

czasopisma o sztywnych, błyszczących stronach,

rozkładał niemieckie gazety, które szeleściły inaczej

niż nasze. Wydawało się, że nigdy nie wychodzi

i w ogóle nie zajmuje się niczym innym.

Doskonale zamknięty, doskonale oddzielony

schludną, zieloną trawą od ziemi, liśćmi jabłoni od

wścibskich spojrzeń lokatorów, murem cegieł i ścianą białej farby od podwórka, ulicy, miasta, całego

naszego świata.

Skąd się wziął? Dlaczego trwał tu tak, obcy

- nie obcy, niepasujący do niczego, jak zagubiony

fragment jakiejś innej układanki, jak niepotrzebny

zadzior szkła z dawno rozbitego naczynia?

Nic wtedy z tego nie zrozumieliśmy. Patrząc

na bezsens życia za murem, pełni rozczarowania i rezygnacji powoli dochodziliśmy do wniosku, że prawdziwą tajemnicą Denglerów jest wyłącznie ich dziwactwo. Zaraz też na przekór, jeden przez drugiego,

zaczęliśmy się wściekle przekonywać, że wcale nie

są tajemniczy i ekscytujący, wręcz przeciwnie -

obrzydliwi, żałosni i śmieszni.

Kurczak widział zatem, jak Denglerowa

ukradła z wystawy samu leżący tam od zawsze blok

sera edamskiego, i było jej podwójnie głupio, bo nie

dość, że ją złapali przy ludziach, to jeszcze dała się

nabrać na gipsową atrapę; cały sklep pękał ze śmiechu. Ja z kolei miałem spotkać kompletnie pijanego

Denglera koło dworca i być świadkiem, jak dwóch

milicjantów waliło go pałami po plecach, bo wyzywał

ich szpetnie z niemieckim akcentem, zaparł się

w drzwiach suki i nie chciał wsiadać. Wzajemnie upajaliśmy się również historiami o szarpaninie Denglerowej z kanarem w trolejbusie, o ucieczce obojga

przed komornikiem i przemieszkiwaniu na strychu,

a także pornograficznymi fabułami, przedstawiającymi namiętność Denglera do karłowatej kurewki

o ksywie Ziuta-Zapluta, rezydującej w barze "Zatorze", oraz jego liczne wizyty z powodu tego romansu

w sławnej przychodni skórno-wenerycznej "na górce" przy ulicy Kościuszki, ze względu na ów zakład

leczniczy przezwanej zresztą "Tryperstrasse".

Festiwal zohydzania zakończył nieoczekiwanie Stachu, przynosząc podsłuchaną wiadomość-

-bombę, że Denglerowie dostali mieszkanie na nowym osiedlu gdzieś w bok od Kołobrzeskiej, a kamienica zostanie niedługo zburzona, ponieważ planuje

się poszerzenie wylotu Krzywickiego. Było jasne

- wszyscy już chcieliśmy, żeby sprawa należała do

przeszłości. Zgodnie postanowiliśmy przestać o niej

myśleć.

Tymczasem prawdziwa historia, do tej pory

tak pięknie szlifowana okrągłymi zapewnieniami

gazet, że jest bezpiecznie i spokojnie aż do zeskorupienia mózgu, zaczęła nieoczekiwanie charczeć

i zgrzytać.

Którejś sierpniowej soboty późnym popołudniem wracałem z rodzicami z wycieczki do Fromborka i Krynicy Morskiej. Na obydwu chodnikach

zawsze pustego o tej porze mostu nad torami stały

grupki ludzi, wyciągające ciekawie głowy w kierunku

placu Bema. Rondo tuż za wiaduktem otaczał już

prawdziwy tłum, ożywiony, rozgadany. "Ruscy za-

pieprzają na Czechosłowację!"- mówiła podekscytowanym głosem jakaś dziewczyna. "Nareszcie! - cieszył się inteligent w kusym garniturku i prostokątnych okularach - dostaną Pepiki w dupę! A dobrze!

Do Niemców im się zachciewa!" "Mądrala!" "Bździu-

rzy, jak w kij pierdzi! - ripostował z tłumu ktoś

oburzony. - Cała Polska czeka na swego Dubczeka!

Nie słyszałeś pan?"

Przejechała kolejna kolumna i zagłuszyła

wszystko rykiem silników, wznosząc spalinowe tumany, gęste jak zasłona dymna. "O cholera, o cholera!" - powtarzał w transie ojciec.

Najgroźniejsza armia świata wcale jednak nie

wyglądała groźnie. Sfatygowane gazy i ziły, niebieskie, brązowe, szare, widać, że zbieranina z kołchozów czy fabryk. Surowe deski w poprzek skrzyń, na

nich kiwające się rzędy zmęczonych żołnierzy, opartych na kałachach ściśniętych między kolanami.

Przewalało się to z paruminutowymi przerwami od

strony Kaliningradu ulicą Partyzantów, za wiaduktem

skręcało w Waryńskiego, na Barczewo.

Pośrodku ronda stał mały, mizerny sołdacina

w workowatym mundurze nieokreślonego koloru.

Tak jak na kronikach ze zdobycia Berlina, wskazywał

chorągiewką kierunek.

Akurat z "Trupa" wylazło dwóch uczepionych

siebie gości i powłócząc rozdeptanymi gumowcami,

przepychało się przez tłum. Zdziwieni, stanęli przy

łańcuchu. "Edzińka, ty patrz, ormowiec jaki czy

czort?" - wybełkotał pierwszy, który dobrnął do krawężnika. "Zduriniał, job twoju mać! - obruszył się

towarzysz. - Toż to Ruski! Wojna będzie!" "Jaki Ruski? Skąd tobie Ruski? Ot, napił sień! Ot, ładnie! - nie

dawał tamten za wygraną. - Zaczekaj, pójda ja, jak

kopna jego w jajo!..." Nie zdążył jednak przeprawić

się na pokryty spłowiałą trawą krąg ronda, bo nadjechał kolejny konwój, podobny do poprzedniego.

"O cholera, o cholera!" - znowu powtarzał ojciec.

Kawalkady pojazdów ciągnęły jedna za drugą, w końcu wszystkim się to znudziło i poszli do domu.

W "Głosie" było potem pełno tytułów ze słowami "bratnia pomoc" czy niezrozumiałych stwierdzeń typu: "kontrrewolucja pożywką dla zachodnioniemieckiego rewizjonizmu", a w telewizji na przemian: obraz transporterów opancerzonych w ruchu

albo stare wojskowe piosenki o tęsknocie i oddaleniu - królowała ta z refrenem: ,Aniu, Aniu, wyjdź

przed sień, wojsko wróci lada dzień". Mnie to nie

ruszało. Chodziłem wściekły i struty z dwóch oczywistych powodów - po pierwsze, najbliżsi koledzy

wyjechali na wieś "do babci" i zostałem na bezludnym podwórku sam z Przygodami pana Samochodzika,

po drugie - zbliżał się rok szkolny i nawet warczenie

historii, którego tak lękali się dorośli, nie mogło temu

zapobiec. Liczyłem jeszcze po cichu, że wybuchnie

trzecia wojna światowa, ale dni płynęły i nic się

nie działo.

Przypadkowy i pozorny epilog sprawy Denglera nastąpił zimą. Krótko przed Bożym Narodzeniem rozbolał mnie ząb. Najpierw ćmił tylko co jakiś

czas, potem ćmienie zmieniło się w tępe rwanie,

rozsadzające szczękę. Podkradałem z kredensu veramon, przykładałem kawałki waty moczone w spirytusie salicylowym ojca. Nic nie pomagało. Którejś nocy

nie mogłem już wytrzymać, rozbeczałem się i powiedziałem matce. Zrobiła mi okład z szałwii, kazała iść

następnego dnia do dentystki szkolnej. Uciekłem

spod gabinetu. Potem, w niedzielę, marudziłem już

strasznie. Napuchłem, myślałem, że lewa połowa

twarzy zaraz wybuchnie i siknie z niej śmierdząca

ciecz, od której umrę. Matki nie było, zdarzało się to

bardzo rzadko, właśnie pod koniec roku, kiedy musiała kończyć bilans. Ojciec zatem obwiązał mi łeb

szalikiem i lekceważąc mój opór, zaprowadził najbliżej, gdzie można - czyli do Denglera. Nie wiem,

czemu nie skorzystał z pogotowia stomatologicznego; nikt wtedy przecież nie chodził do prywatnych

dentystów.

Tak więc nagle stało się to, co wydawało się

już niemożliwe i ostatecznie zaprzepaszczone.

W półmroku klatki schodowej stanęliśmy pod

drzwiami z mosiężną wizytówką. Ojciec przekręcił

dzwonek. Nikt długo nie otwierał, a mnie skręcała

w jedną stronę ciekawość, w drugą strach; strach

- ale nie ten zwyczajny, nie przed dentystycznym

fotelem. Ząb z emocji prawie przestał boleć.

Wreszcie nas wpuszczono. Pierwsza niezwykłość, jaką odczułem zaraz po przekroczeniu

progu - to był zapach. Naftalina, proszek do prania,

lekka domieszka kamfory i słodkawy aromat starego,

szlachetnego drewna. Tak pachniały ubrania z paczek

z Ameryki, które matka czasem kupowała od znajomych. Ojciec klarował coś Denglerowi, a ja rozglądałem się, jak tylko mogłem.

Mieszkanie sprawiało wrażenie o wiele większego, niż było naprawdę. Otwarte drzwi naokoło

holu ukazywały wnętrza pokoi, za nimi znajdowały

się następne, niektóre wyżej, bo prowadziły do nich

kilkustopniowe schodki. Nigdy nie widziałem tylu

mebli zgromadzonych w jednym miejscu. Szafy,

etażerki, bufety, konsole i biblioteki lśniły szkłem,

błyszczały polerowanym fornirem, świeciły brązowozłotymi, wyczyszczonymi okuciami. Na półkach,

marmurowych blatach, tacach wykładanych masą

bursztynową stały wazy przedziwnych kształtów,

szklanice, kieliszki, patery, jakieś naczynia z kryształu i srebra, których przeznaczenia i dzisiaj nie umiałbym określić. Przy nich kolekcje figurynek i muszli,

szkatułki i skrzyneczki. W jednym z pokoi zobaczyłem mozaikowy stół na kilkanaście osób, a obok

baterię niespotykanych u nas, smukłych i wysokich

butelek wina, w innym piękne, rzeźbione pianino

z dwoma trójramiennymi świecznikami. Każdą wolną powierzchnię ścian zajmowały obrazy i stare mapy, rozwieszone gęsto, jak w galerii. Tylko na jednej,

zapamiętanej z podglądania Denglerowej, wisiał gobelin. Stały tam głębokie kanapy, szafy z książkami,

małe stoliki i lampy, podłogi pokrywały dywany- rozległe, wzorzyste, choć o wyszarzałych już barwach,

podobne można było wtedy zobaczyć chyba tylko

w Łazienkach albo na Wawelu.

Nagromadzenie przedmiotów, szklanych

i drewnianych płaszczyzn, kolorowych lśnień, cacek

zatrzymujących wzrok nie powodowało wcale wrażenia natłoku czy chaosu. Mimo dziennej pory niektóre

lampy były zapalone i całe wnętrze pływało w miękkim świetle. Miałem dziwne uczucie, jakbym się

znalazł pod ogromną kołdrą, którą w mroźne noce

odruchowo utyka się wokół ciała i tak powstrzymuje

ukłucia złego, zimnego powietrza.

Dengler zaprowadził mnie do gabinetu

w bocznym korytarzyku, koło kuchni. Gabinet wyglądał zwyczajnie, choć biały lakier lekarskich szafek,

stolików, statywów zmienił się ze starości w ciemnożółtą, miejscami odpryskującą powłokę. Struchlały

opadłem na twardy fotel. Denglerowa, pełniąca widać funkcję pomocy, zarzuciła na mnie płachtę z wyciętą dziurą. Zaraz też poczułem w ustach słonawy

smak stali i spojrzenie dwojga skupionych źrenic,

wświdrowanych we mnie z góry razem z blaskiem

jaskrawej żarówki. Rozmawiali krótkimi zdaniami,

których nie rozumiałem. ,fletja, caries acuta! Thymodentin mit magnesium, bitte" - nosowym głosem wydawał polecenia Dengler. Zagrały mi przed oczami

wszystkie naraz filmy telewizyjne i wyobraziłem sobie, że jestem w katowni gestapo, pokonany, opuszczony, wydany na tortury. Pozostało tylko bezradnie

zacisnąć pięści pod płachtą, zwisającą naokoło fotela

jak serweta.

Zaczęło się borowanie; wyciskający łzy,

zgrzytliwy, pulsujący ból aż po czubek czaszki.

Zgroza! Dentystyczna wiertarka była napędzana pedałem, zupełnie tak jak toczydło domokrążcy ostrzącego noże po podwórkach. Ale Denglerowa stanęła

za mną i położyła mi ręce na głowie. Powtarzała cicho jakieś niemieckie słowa, które brzmiały dziwnie

delikatnie i melodyjnie. Jej zimne opuszki szukały

czegoś w okolicach uszu, znalazły, najpierw powoli,

potem coraz szybciej gniotły i szczypały skórę.

Zrobiło mi się ciepło, dobrze, jakby dziąsła, nos, usta

wypełniła od środka gęsta, kojąca oliwa. Bormaszyna

chrzęściła na kości, Dengler posapywał, pedałując,

lecz ból już odpłynął, a to, co się działo, jak gdyby

przestało dotyczyć mnie i mojego zęba.

Wychodziłem z mętlikiem i szumem w skroniach. Tuż przed drzwiami zatrzymało nas jeszcze

na chwilę nagłe uderzenie dźwięków. Wybiła pełna

godzina i ze wszystkich kątów rozległy się gongi,

dzwonki, kukułki, pozytywki, cała kaskada bezładnych brzmień i melodyjek, zmaterializowana w srebrzystą, ogłuszającą chmurę.

Dopiero teraz zauważyłem, że w mieszkaniu

było mnóstwo zegarów. Szafkowe, ścienne, kominkowe, przeznaczone na biurka, po dwa, po trzy

w każdym pomieszczeniu, wytykały okrągłe gęby

z kredensów, znad komód, spomiędzy obrazów

i w równych odstępach święciły swoją cyniczną

radość.

Nikt nie zburzył kamienicy Denglera. Przeciwnie - tak bardzo zlała się z pejzażem, że w następnych latach przestałem ją zauważać. Miałem zresztą

inne sprawy i innych kolegów. Był to już czas liceum,

długich włosów i rozszerzanych spodni, hard rocka

granego na szpulowych magnetofonach, mody na

śmiertelną powagę i wewnętrzne wyciszenie.

Zajmował mnie bez reszty bunt przeciw światu i od dawna nie myślałem o Denglerach, a jeśli

już, to jako o jednym z wielu głupstw dzieciństwa.

Pewnej wiosny jednak, idąc przez podwórko z przystanku na Koszutskiej, zauważyłem szeroko otwarte

podwójne drzwi w murze i całkowicie opróżniony

garaż. Kręcił się po nim podstarzały już trochę robotnik administracji domów, tłusty Leon. Zapytałem.

Powiedział mi, że właściciele ze dwa miesiące

temu sprzedali kamienicę miastu i wyjechali. "Wyjechali do NRD! Do NRD, wyobraź pan sobie!" - skrzywił się z politowaniem i zrobił kółko na skrawku

czoła, tuż pod krawędzią beretu.

Mieszkanie Denglerów podzielono. Nowi ludzie nie zapuszczali już rolet, w ogródku rozciągnęli

sznury do bielizny. Jabłonki wycięli, bo zasłaniały

okna. Zapomniano tylko o tabliczce przy wejściu:

"Joachim Dengler - lekarz dentysta". Wisiała jeszcze

długo, wiele lat, aż przerdzewiała i sama odpadła od

ściany. Stary Cieniewski zastawił nią rozbitą szybę

w piwnicy, żeby dzikie koty nie właziły.

Karuzela ludzkich losów kręciła się coraz

szybciej. Zielonka, wnuk sekretarza partii, zniknął

pierwszy, jeszcze za Jaruzelskiego uciekł do Ekwadoru. Tudek siedział w więzieniu, a później jako

bezdomny alkoholik umarł gdzieś daleko, na dworcu

we Wrocławiu czy Katowicach. Kurczak został oficerem, Bobek świadkiem Jehowy, ja - nauczycielem

wiejskim, Stachu pisarzem dokumentalistą.

Po trzydziestu latach, przy okazji nowego

artykułu do gazety, zaczęliśmy znowu gadać o Denglerach. I Stachu, i ja zrozumieliśmy, że "sprawa"

nigdy się naprawdę nie zakończyła, że Denglerowie

tkwią ciągle gdzieś głęboko w nas i nie dadzą nam

spokoju.

- Każde zjawisko, zdarzenie ma swój szkielet, jakąś przyczynę i jakiś dalszy ciąg, jakąś logikę,

do której się w końcu zawsze dociera, chociaż z pozoru może być pochrzanione, bezsensowne, najgłupsze na świecie - upierał się Stachu, badacz życiorysów, znawca dziejów ulic i miejskich budowli.

Denglerowie wykraczali jednak poza logikę.

Obydwaj wiedzieliśmy, że trzeba do nich

wrócić na chwilę i zaraz zapomnieć.

Poszliśmy przetartym szlakiem Stacha, najpierw do Biura Ewidencji Ludności.

Zaufana urzędniczka, młoda kobieta ani ładna, ani brzydka, za to z modną maską kompetencji

oraz pewności siebie, powitała nas nowoczesnym:

"W czym mogę pomóc?", i poprosiła do małego

pomieszczenia z napisem "Wstęp wzbroniony". Tam

wyklepała na klawiaturze dane Denglera. Komputer

zarzęził, rzuciła okiem na ekran i bąknęła do siebie:

"Kaszana!" Przeszła więc do długiej blaszanej szafy,

wśród ogromnej ilości szuflad odnalazła i wysunęła

jedną, sygnowaną "Dab - Dle". Zaczęła przewracać

karty.

- Nie było takiego człowieka - oznajmiła

kategorycznie po dłuższej chwili.

- Jak to, nie było? Przecież był - wyrwało

mi się głupio.

- Niech pan patrzy - pociągnęła mnie za

rękaw i przytrzymała dwie fiszki. - "Dendorczuk

Kornelia" i "Deptuła Marian", pomiędzy nimi nie ma

nikogo, więc nie było. Przykro mi, na pewno nie mogło być.

Musieliśmy zatem zwrócić się do innej, o wiele poważniejszej i bardziej dociekliwej instytucji

demokratycznego państwa. Pewien znajomy porucznik obiecał przejrzeć archiwum i zobaczyć, czy coś da

się zrobić. Umówieni na godzinę, wylegitymowani,

dwa razy spisani przez wartowników, długo czekaliśmy w bufecie nad kawą, po staremu zalewaną

w szklankach, z brązowym kożuchem i fusami jak

czarnoziem.

Wreszcie przyszedł.

- Nigdy się z czymś takim nie spotkałem -

tłumaczył cicho, pochylając się i oglądając na boki.

Wyciągnął z aktówki rozmiękły od kurzu skoroszyt, na którym ktoś dawno temu wypisał kopiowym ołówkiem: "Dengler Joachim, s. Ottona".

- Teczka jest, ale pusta. Niech panowie sami

zobaczą, o, zupełnie pusta.

Czernikowo, lipiec-sierpień 2002



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Kowalewski Wlodzimierz Bog zaplacz
Kowalewski Włodzimierz Bóg zapłacz
Kowalewski Włodzimierz Bóg zapłacz
kowalewski wlodzimierz bog zaplacz (scan dal 731)
Światłolecznictwo
16 Metody fotodetekcji Detektory światła systematyka
Polaryzacja światła
Zastosowanie światła w medycynie i kosmetologii
ŚWIATŁOLECZNICTWO 1
23 Pddzialywanie swiatla z materia
automatyczne swiatla
Michaels Fern Światła Las Vegas 03 Żar Vegas
Ćwiczenie 1 Badania strumienia świetlnego różnych źródeł światła
Eliade Kowale i alchemicy Rytualy i sekrety metalurgow
45Załamania światła na powierzchni sferycznej

więcej podobnych podstron