Stevenson Robert Louis Doktor Jekyll i pan Hyde oraz inne opowiadania


ROBERT LOUIS STEVENSON

DOKTOR JEKYLL I PAN HYDE

0x01 graphic

ISKRY • WARSZAWA • 1958

TAJEMNICZE DRZWI

Uśmiech nie rozjaśniał nigdy posępnej twarzy adwokata Uttersona. Był to człowiek wy-soki, chudy, szary i pochmurny, chłodny, oszczędny w słowach i uczuciach, wiecznie zatro-skany — lecz mimo wszystko ujmujący. Po dobrym obiedzie w gronie przyjaciół, kiedy wino przypadło mu do gustu, z jego oczu wyzierało coś głęboko ludzkiego, co nigdy wprawdzie nie znajdowało upustu w słowach, lecz promieniowało nie tylko z twarzy, ale również (i to nieporównanie wymowniej) z postępków całego życia.

Pan Utterson siebie traktował surowo. W samotności pijał dżyn, by okiełznać apetyt na dobre wino, i chociaż lubił przedstawienia, nie przestąpił progu teatru od lat dwudziestu. Za to dla innych był pobłażliwy i tolerancyjny. Czasami zastanawiał się niemal z zazdrością nad rozmachem niespokojnych duchów, które potrafią zdobyć się na złe uczynki, w najgorszych zaś przypadkach wolał wyciągnąć pomocną rękę niż ganić. „Przychylam się do odstępstwa Kaina — zwykł mawiać beznamiętnie. — W nieco podobny sposób posłałem rodzonego brata do wszystkich diabłów”. Dzięki takim poglądom pan Utterson często bywał ostatnim przy-zwoitym znajomym wykolejeńców, on też do ostatka wywierał dobry wpływ na ich życie i pokąd go odwiedzali, nie dawał im odczuć zmiany w swoim zachowaniu. Nie sprawiało mu to trudności, gdyż był co najmniej powściągliwy i nawet wobec przyjaciół zachowywał dyskretną poczciwość. Ludzi skromnych cechuje na ogół to, że grono bliskich przyjmują gotowe z rąk losu. Tak właśnie postępował pan Utterson. Przyjaźnił się z krewniakami lub bardzo dawnymi znajomymi, bo sympatie jego nie były kapryśne i jak bluszcz rosły z biegiem czasu. Stąd niewątpliwie więzy łączące pana Uttersona z Ryszardem Enfieldem, dalekim jego kuzynem i światowcem znanym w Londynie. Dla niejednego ciężkim orzechem do zgryzienia było pytanie, co ci dwaj widzą w sobie wzajemnie i jakie mogą mieć wspólne zainteresowa-nia. Ci co spotykali ich podczas niedzielnych przechadzek, mówili, że przyjaciele milczą uparcie, mają bardzo znudzone miny i z wyraźną ulgą witają jakiegokolwiek znajomego. Mimo to wysoce sobie cenili te spacery, uważali je za najmilsze chwile tygodnia i bez żalu wyrzekali się dla nich nie tylko rozrywek, lecz również ważnych spraw zawodowych.

Podczas jednej z takich wycieczek panowie Utterson i Enfield trafili na boczną uliczkę w ruchliwej dzielnicy miasta. Uliczka była wąska, krótka i — jak to się mówi — spokojna, lecz w dnie powszednie kwitł tam ożywiony handel. Mieszkańcom jej powodziło się dobrze i wszyscy zapewne mieli nadzieję, że będzie jeszcze lepiej. Nadmiar zysków objawiał się w kokieteryjnym wyglądzie ich sklepów, które ciągnąc się wzdłuż chodników, zapraszały prze-chodniów niby stojące szeregiem uśmiechnięte przekupki. W niedziele uliczka kryła swe naj-bardziej zalotne powaby i prawie się wyludniała, lecz nawet wówczas lśniła na tle obskurnego sąsiedztwa niczym ognisko w ciemnym borze. Świeżo malowane żaluzje, połyskliwy mosiądz i nieskazitelna czystość zwracały uwagę i radowały wzrok nielicznych przechodniów.

Tuż za rogiem, po lewej ręce idąc ku wschodowi, było wejście na ciasny zaułek, a rząd sklepów przerywała wystająca fasada ponurego domostwa. Ten piętrowy budynek bez okien miał tylko drzwi na parterze, które, podobnie jak widoczna wyżej ślepa, bezbarwna ściana, świadczyły o długoletnim, żałosnym zaniedbaniu. Drzwi nie opatrzone dzwonkiem ani koła-tką były odrapane i brudne. Włóczędzy kryli się w ich wnęce i o chropowatą powierzchnię pocierali zapałki, dzieci bawiły się w sklep na stopniach, a uczniacy próbowali scyzoryków na futrynie. Od wielu jednak lat nie zjawił się nikt, by przepędzić nieproszonych gości lub napra-wić poczynione szkody.

Dwaj przyjaciele szli po przeciwnej stronie uliczki, lecz kiedy zrównali się z opisanym domem, pan Enfield wskazał laską w jego kierunku.

— Zwróciłeś kiedyś uwagę na te drzwi? — zapytał, a gdy adwokat twierdząco skinął głową, dodał: — Przypominają mi bardzo dziwaczną historię.

— Czyżby? — powiedział pan Utterson lekko zmienionym głosem. — Jaką mianowi-cie?

— Chcesz, to posłuchaj — zaczął Ryszard Enfield. — Raz w ciemną zimową noc — musiałem być w jakimś miejscu na końcu świata — wracałem do domu o trzeciej nad ranem. Droga wiodła przez dzielnicę, gdzie, słowo daję, nie było absolutnie nic prócz latarń. Ulica po ulicy pogrążone we śnie, a wszystkie oświetlone jak na uroczysty pochód i puste niczym kościół o północy. Wreszcie poczułem się nieswojo i bliski byłem stanu, kiedy to człowiek bacznie nasłuchuje i zaczyna tęsknić do widoku policjanta. Nagle zobaczyłem dwie ludzkie postacie. Krępy mężczyzna nadchodził szybkim, donośnym krokiem, a ośmio- lub dziesięcio-letnia dziewczynka, biegnąc co sił, zbliżała się przecznicą. Na skrzyżowaniu nastąpiło zderze-nie i wtedy wydarzyła się potworna historia. Mężczyzna z zimną krwią stratował dziecko i nie obejrzał się nawet, chociaż leżało na chodniku i zawodziło żałośnie. W opowiadaniu nie wygląda to groźnie, ale widok był doprawdy straszliwy. Ów człowiek postąpił nie jak istota ludzka, lecz jak Dżagarnat * z piekła rodem. Cóż, skoczyłem za nim i po krótkiej pogoni ucapiłem za kołnierz, by wrócić z ptaszkiem do wzburzonej gromadki, która tymczasem zebrała się wokół rozszlochanej dziewczynki. Był zupełnie spokojny i nie próbował stawiać oporu, ale spojrzał na mnie tak paskudnie, że przeszły mnie ciarki. Od tego spojrzenia spoci-łem się bardziej niż od biegu. Przy małej stała jej rodzina, niebawem zaś nadszedł lekarz, po którego ją z domu wysłano. Według opinii eskulapa dziecku nie stało się nic złego, najadło się tylko strachu. Należałoby sądzić, że wszystko się na tym skończy, lecz dziwna okoli-czność zwróciła moją uwagę. Widzisz, od pierwszego rzutu oka znienawidziłem swojego jeńca. Rodzina poturbowanej darzyła go podobnym uczuciem, co zresztą było zupełnie natu-ralne. Ale zdumiał mnie lekarz — zwyczajny, pozbawiony wyrazu, zasuszony jegomość w nieokreślonym wieku, mówiący edynburskim akcentem i równie skłonny do wzruszeń jak szkocka kobza. Wyobraź sobie, że i on zachowywał się jak my wszyscy. Ilekroć spojrzał na przedmiot ogólnej niechęci, bielał i siniał z pragnienia, by go zabić. Dobrze rozumiałem, co się w nim dzieje (podobnie jak on wiedział, co dzieje się we mnie), ponieważ jednak o zabójstwie nie mogło być mowy, wymyśliliśmy coś innego. Oznajmiliśmy barbarzyńcy, że w związku z tym zajściem narobimy hałasu i nie damy za wygraną, póki jego nazwisko nie zacznie cuchnąć z jednego krańca Londynu na drugi; że postaramy się, by stracił kredyt i przyjaciół, jeżeli ich w ogóle posiada. Przez cały czas nacieraliśmy z zapałem i brawurą, ale musieliśmy odpędzać od ofiary kobiety rozjuszone niczym harpie. Jak żyję, nie widziałem kręgu twarzy ziejących .równą nienawiścią. A pośrodku stał ten jegomość, milczący, chłodny i chociaż bał się — czego nie potrafił ukryć — znosił tę scenę z pogardą godną szatana. „Jeżeli panowie chcą zrobić skandal — powiedział — nic nie poradzę. Wolałbym jednak uniknąć awantury. Proszę wymienić sumę”. Zażądaliśmy stu funtów dla rodziców poszkodo-wanego dziecka. Jegomość wił się niczym piskorz i próbował targów, lecz gromada przeci-wników miała groźną postawę, wkrótce więc ubito interes. Powstała teraz kwestia wyegze-kwowania pieniędzy. Jak myślisz? Dokąd nas ten gbur zaprowadził? Otóż pod drzwi, od których zaczęła się nasza rozmowa! Wydobył z kieszeni klucz, wszedł do domu i wrócił po chwili niosąc dziesięć złotych suwerenów oraz czek na Dom Bankowy Couttsa, płatny na okaziciela, a podpisany nazwiskiem, którego nie mogę wymienić, chociaż ono właśnie dodaje smaku całej historii. Rozumiesz, to nazwisko dosyć głośne i często spotykane w druku. Czek opiewał na poważną sumę, lecz znacznie większą mógł gwarantować ów podpis, jeżeli oczy-

* Dżagarnat (Juggernaut) — w dawnych Indiach bożek, pod którego rydwan rzucali się rozfanatyzowani pielgrzymi. Procesja taka odbywała się raz do roku w świętym mieście Puri.

wiście był prawdziwy. Pozwoliłem sobie zwrócić uwagę, iż cała sprawa przedstawia się podejrzanie, bo w normalnych warunkach nikt nie może zniknąć o czwartej rano za piwni-cznymi drzwiami i wrócić z cudzym czekiem na blisko sto funtów. Ale jegomość nie stropił się i powiedział z ironicznym uśmiechem: „Niech pan będzie spokojny. Zostaniemy razem aż do otwarcia banku. Wtedy sam zrealizuję czek”. Wobec tego lekarz, ojciec małej i nasz jeniec przesiedzieli u mnie do rana. Po śniadaniu udaliśmy się do banku, gdzie przedstawiłem czek mówiąc wyraźnie, iż podejrzewam fałszerstwo. Ale nie! Podpis był najprawdziwszy!

— Ho, ho! — wtrącił pan Utterson.

— Widzę, że podzielasz moje uczucia — podjął pan Enfield. — To paskudna sprawa! Z tym podejrzanym typem, z tym gburem nikt uczciwy nie chciałby mieć do czynienia. A wystawca czeku to wzór przyzwoitości, szeroko znany i co gorsza (podobnie jak ty), szczerze oddany temu, co nazywacie dobroczynnością. Podejrzewam szantaż. Zacny człowiek płaci za jakieś grzeszki młodości. Płaci, bo musi. Dzięki temu zajściu budynek z tajemniczymi drzwiami przestał być dla mnie bezimienny. Nazywam go Domem Szantażysty. — Zamyślił się i po chwili dodał nieco ciszej: — Chociaż, mój drogi, szantaż niezupełnie rozwiązuje zagadkę.

Znowu utonął w zadumie i ocknął się dopiero na dość obcesowe pytanie towarzysza:

— A nie wiesz, czy wystawca czeku mieszka w tamtym domu?

— Tak by się należało spodziewać — odparł pan Enfield. — Ale nie! Przypadkiem zwróciłem uwagę na jego adres. Mieszka przy jakimś placu. Zapomniałem nazwy.

— Czy próbowałeś dowiedzieć się więcej o... o tym domu z tajemniczymi drzwiami?

— Nie, mój drogi! Znasz chyba moją delikatność i dyskrecję — brzmiała odpowiedź. — Nie znoszę zadawać pytań, bo mi to pachnie Sądem Ostatecznym. Rzucić choćby błahe pytanie, to tak, jak poruszyć kamień. Siedzisz spokojnie na szczycie wzgórza, a kamień toczy się i porusza inne kamienie. Wreszcie jakiś poczciwina — ostatni człowiek, o którym byś pomyślał — podlewając własny ogródek dostanie po głowie i szczęśliwą małżonkę zostawi wdową, widzisz... Mimowolnie zostałeś mordercą, a twoja rodzina będzie musiała zmienić nazwisko. Nie, mój drogi! Hołduję niewzruszonej zasadzie: im bardziej podejrzana historia, tym mniej o nią pytam.

— Dobra zasada, dobra — przyznał adwokat.

— Ale na własną rękę obserwowałem zagadkową budowlę — podjął pan Enfield. — Nie bardzo nawet wygląda na dom mieszkalny. Nie ma drugich drzwi, a tymi jedynymi wy-chodzi lub wchodzi tylko bohater mojej opowieści, i to niezmiernie rzadko. Od strony zaułka są na piętrze trzy okna zawsze zamknięte, ale czyste. Parter jest ślepy. Zauważyłem, że z komina zazwyczaj się dymi. Wynikałoby z tego, że ktoś tam jednak mieszka. Ale domy w zaułku są tak stłoczone, że właściwie nie wiadomo, gdzie kończy się jeden, a zaczyna drugi... To jakaś dziwna sprawa!

Przyjaciele szli przez pewien czas w milczeniu. Wreszcie odezwał się adwokat:

— Posłuchaj, Ryszardzie. Hołdujesz dobrej zasadzie.

— I ja tak sądzę — odrzekł pan Enfield.

— Mimo to chciałbym cię o jedno zapytać — podjął prawnik. — O nazwisko jegomo-ścia, który poturbował dziecko.

— Cóż, nie widzę w tym nic złego. Nazywa się Hyde.

— Hyde — powtórzył pan Utterson. — A jak wygląda?

— Niełatwo go opisać. Ma w sobie coś odrażającego, plugawego. Budzi żywiołową niechęć. Jak żyję, nie widziałem nikogo równie wstrętnego, ale nie mam pojęcia, czemu to przypisać. Sprawia wrażenie pokraki, kaleki, lecz rodzaju jego kalectwa określić niepodobna. Wygląda niezwykle, inaczej niż wszyscy ludzie, jakkolwiek nie ma w sobie nic osobliwego. Nie, mój drogi, to przechodzi moje siły! Nie potrafię opisać tej figury. Bynajmniej nie z braku pamięci, bo nawet w tej chwili mam go przed oczami.

Pan Utterson kroczył znów przez pewien czas w milczeniu; niewątpliwie pogrążony był w myślach.

— Jesteś pewien, że ten Hyde posłużył się kluczem? — zapytał wreszcie.

— Mój drogi... — żachnął się zdumiony i zaskoczony Enfield.

— Tak, tak — przerwał mu pan Utterson. — Rozumiem, że dziwi cię ta cała historia. Cóż, ja nie pytam o nazwisko wystawcy czeku tylko dlatego, że jest mi znane. Skierowałeś opowiadanie pod właściwy adres. Jeżeli dopuściłeś się nieścisłości, sprostuj je lepiej.

— Mógłbyś mnie zawczasu ostrzec — powiedział z wyrzutem pan Enfield. — Ale w opowiadaniu byłem drobiazgowo ścisły. Hyde posłużył się kluczem i, co więcej, posługuje się nim nadal. Widziałem go niespełna tydzień temu.

Pan Utterson westchnął głęboko, lecz nie odezwał się słowem, a jego towarzysz podjął niebawem:

— Znów dostałem nauczkę. Najlepiej nic nie mówić. Wstyd mi długiego języka! Proszę cię, nie wracajmy nigdy do tego tematu.

— Z chęcią — odparł prawnik. — A na zgodę daj rękę.

POSZUKIWANIE PANA HYDE'A

Pan Utterson wrócił z przechadzki zasępiony i do jedzenia zabrał się bez apetytu. Niedzielne wieczory spędzał zazwyczaj w swoim kawalerskim domu, gdzie siadał po obie-dzie w pobliżu kominka i rozłożywszy na pulpicie tom jakiejś suchej rozprawy teologicznej, czekał cierpliwie, aż ,na pobliskim kościele zegar wybije dwunastą. Wówczas spokojnie i z lekkim sercem szedł do łóżka. Ale tego wieczora, ledwie zdjęto obrus ze stołu, wziął świecę i powędrował do kancelarii. Otworzył kasę pancerną, dobył z sekretnego schowka kopertę z napisem „Ostatnia wola doktora Jekylla” i usadowiwszy się wygodnie, począł w skupieniu wertować ów dokument. Był to testament własnoręczny, bo pan Utterson zgodził się wpra-wdzie przyjąć gotowy depozyt, lecz w swoim czasie odmówił pomocy przy sporządzaniu aktu notarialnego. Ostatnią swą wolą Henryk Jekyll, doktor medycyny, profesor i członek licznych towarzystw naukowych, zapisywał cały majątek „swojemu przyjacielowi i dobroczyńcy, Edwardowi Hyde'owi”. Ale nie koniec na tym. W przypadku zniknięcia testatora lub nie wyjaśnionej jego nieobecności w okresie przynajmniej trzech miesięcy „rzeczony Edward Hyde” miał natychmiast przejąć na własność schedę, wolną od wszelkich zobowiązań i obcią-żeń z wyjątkiem kilku drobnych zapisów dla domowników doktora. Sprawa ta była od dawna solą w oku pana Uttersona. Raziła go jako prawnika oraz jako czciciela prostych, utartych dróg, dla którego wszystko niezwyczajne graniczyło ze zdrożnością. Dotychczas najbardziej drażniła go bezosobowość pana Hyde'a, teraz — na skutek nagłego zwrotu — jego osobo-wość. Przykro było mieć do czynienia jedynie z nazwiskiem, o którym w dodatku nic nie wia-domo. Teraz jednak nazwisko przybierało ohydne właściwości. Z mgły od lat przysłaniającej obraz wyłaniał się kształt szatana. Było to nieporównanie smutniejsze.

— Podejrzewałem obłęd — mruknął pan Utterson chowając zagadkowy testament do kasy. — Dziś obawiam się zbrodni i niesławy.

Zdmuchnął świecę, ubrał się w płaszcz i ruszył w stronę Cavendish Square, owego przybytku medycyny, gdzie jego przyjaciel — wielki doktor Lanyon mieszkał i przyjmował tłum pacjentów.

Jeden Lanyon może coś wiedzieć o tej sprawie — myślał po drodze.

Sztywny kamerdyner znał go i przywitał życzliwie, toteż pan Utterson nie musiał czekać, lecz został niezwłocznie wprowadzony do jadalni, gdzie gospodarz w samotności pił wino po obiedzie. Głośny lekarz był jowialny, tryskający zdrowiem, wymuskany i czerstwy. Miał bujną, przedwcześnie pobielałą czuprynę i żywe, pewne ruchy. Na powitanie gościa zerwał się z krzesła; wyciągnął obydwie ręce. Ta wylewność, podobnie jak całe zachowanie doktora robiły wrażenie nieco teatralne, lecz stanowiły wyraz szczerszych uczuć. Dwaj pano-wie byli bowiem dawnymi przyjaciółmi, kolegami ze szkoły i uniwersytetu, a ponadto darzyli się nawzajem życzliwym szacunkiem i — co nie zawsze idzie w parze — naprawdę czuli się dobrze w swoim towarzystwie.

Po krótkiej gawędzie o tym i o owym adwokat poruszył nurtującą go, niemiłą kwestię.

— Myślę, Lanyon — rozpoczął — że Henryk Jekyll nie ma starszych przyjaciół niż ty albo ja?

— Szkoda, że ci przyjaciele nie są trochę młodsi, ale masz chyba rację — roześmiał się gospodarz. — I cóż z tego? Spotykamy się teraz bardzo rzadko.

— Czyżby? — zdziwił się pan Utterson. — Sądziłem, że łączą was sprawy zawodowe.

— Łączyły — odparł lekarz. — Ale od dziesięciu lat Henryk Jekyll hołduje teoriom jak na mój gust trochę zbyt fantastycznym. Zaczął błądzić, błądzić na drodze rozumowania. Oczywiście, utrzymuję z nim kontakt przez wzgląd, jak to się mówi, na dawne dobre czasy. Widujemy się jednak diabelnie rzadko. Takie nienaukowe bajanie — dorzucił purpurowiejąc nagle — poróżniłoby chyba nawet Damona i Pytiasa *.

Końcowy, niegroźny zresztą wybuch przyniósł niejaką ulgę panu Uttersonowi.

Posprzeczali się tylko na jakieś tematy naukowe — pomyślał prawnik, a że sam nie był fanatykiem nauki (z wyjątkiem teorii prawniczych), dodał nawet: Mogłoby być gorzej.

Następnie zostawił przyjacielowi kilka sekund na ochłonięcie i zaryzykował pytanie, które stanowiło powód odwiedzin:

— Czy zetknąłeś się kiedy z protegowanym Jekylla... z niejakim Hyde'em?

— Hyde? Nie. Jak żyję, nie słyszałem tego nazwiska — odparł doktor Lanyon.

Tyle tylko dowiedział się adwokat, poszedł więc na spoczynek zatroskany i do białego rana przewracał się z boku na bok na ciemnym, staroświeckim łożu. Nie wypoczął tej nocy, gdyż dręczyły go liczne pytania, na które niepodobna było znaleźć odpowiedzi.

Szósta wybiła na dzwonnicy kościoła, który ku wygodzie pana Uttersona sąsiadował z jego domem, a adwokat wciąż głowił się nad zawiłym problemem. Dotychczas była to kwestia czysto intelektualna, obecnie jednak zaatakowała i wzięła w niewolę również wyo-braźnię. Stary prawnik męczył się długo; w mroku zasłoniętego roletami pokoju jak chińskie cienie przesuwały się sceny opowieści Enfielda. Widział niezliczone szeregi latarń w ciszy pogrążonego we śnie wielkiego miasta. Widział sylwetkę szybko nadchodzącego mężczyzny i małą dziewczynkę, co wystraszona biegnie od lekarza. Następuje zderzenie. Wcielony Dżagarnat bezlitośnie tratuje dziecko i kroczy dalej swoją drogą, nie bacząc na płacz ofiary. Później fantazja maluje coś innego: pan Utterson widzi komnatę w zasobnym domu, gdzie przyjaciel śpi błogo i uśmiecha się przez sen do swoich marzeń. Nagle otwierają się drzwi, rozchylają zasłony łóżka, nad uśpionym staje groźna zjawa — ktoś obdarzony tak wielką wła-dzą, że doktor Jekyll, obudzony pośród głuchej nocy, musi wstać i zadośćuczynić jego woli. Ta sama zmora w obydwu fazach swego działania nawiedzała prawnika do świtu nawet wówczas, gdy zapadał w drzemkę. Raz sunęła ukradkiem przez pokoje znajomego domu, raz szybko — coraz szybciej, aż do zawrotu głowy — mknęła labiryntem oświetlonych, pustych ulic, by na każdym rogu tratować i porzucać zawodzące żałośnie dziecko. Ale zmora nie miała twarzy, po której można by ją poznać. Nawet w koszmarnym śnie twarz ta była zamglona albo natychmiast topniała od spojrzeń. Dzięki temu w panu Uttersonie zrodziła się i nabrała mocy gwałtowna, nieodparta chęć, by zaznajomić się z obliczem prawdziwego pana Hyde'a. Adwokat miał nadzieję, że gdyby choć raz zobaczył owego człowieka, zagadka wyja-

* Damon i Pytias — dwaj filozofowie szkoły pitagorejskiej działający w starożytnych Syrakuzach. Gdy pierwszy z nich został skazany na śmierć, drugi pragnął zginąć zamiast przyjaciela, dzięki czemu zyskał łaskę tyrana Dionisiosa dla obydwóch i z imion ich uczynił symbol wiernej przyjaźni.

śniłaby się i przestała być atrakcyjna, jak to się zwykle zdarza po bliższym zbadaniu tajemni-czych zjawisk czy rzeczy. Zapewne odnalazłby się wtedy klucz do dziwacznej przyjaźni lub niewoli (mniejsza o nazwę!), a może nawet do osobliwej treści testamentu doktora Jekylla. W każdym razie warto obejrzeć twarz istoty ludzkiej do cna pozbawionej miłosierdzia — twarz, której przelotny wyraz potrafił wzbudzić namiętną nienawiść w sercu beznamiętnego Ryszar-da Enfielda.

Od tej chwili pan Utterson zaczął strażować w pobliżu drzwi domu przy bocznej ulicz-ce. Rano, przed rozpoczęciem pracy; w południe, kiedy kipiał ożywiony handel; nocą, pod księżycem zasnutym dymami miasta — o każdej porze, w godzinach pustki i największego ruchu, adwokat trwał na obranym posterunku.

Kryj się, jak chcesz, panie Hyde — myślał. — Tak czy inaczej, odnaleźć cię muszę.

Wreszcie cierpliwość doczekała się nagrody. W pogodny, widny, mroźny wieczór ulicz-ka była czysta jak sala balowa, a latarnie — których nie poruszał najlżejszy nawet powiew — zdobiły ją regularnym deseniem świateł i cieni. Po zamknięciu sklepów, mniej więcej o dzie-siątej, zrobiło się dokoła pusto i bardzo cicho, chociaż zewsząd nadpływał stłumiony pogwar Londynu. Nawet słabe dźwięki niosły się daleko. Po przeciwnej stronie jezdni słychać było odgłosy życia ludzkich siedzib, a miarowy stukot wcześnie zapowiadał każdego przechodnia. Pan Utterson czuwał już od kilku minut na posterunku, gdy złowił uchem zbliżający się tupot dziwnych, szczególnie lekkich kroków. Podczas nocnych czat zdążył przywyknąć do wraże-nia, jakie sprawia wyłaniający się nagle z wielkomiejskiego gwaru takt wybijany nogami pojedynczego człowieka. Tym razem jednak odległe echo było odmienne, wstrząsające, i pan Utterson, podświadomie przeczuwając sukces, cofnął się spiesznie w gardziel zaułka.

Kroki były coraz bliżej i bliżej, aż nagle — kiedy skręciły na rogu uliczki — odgłos ich przybrał na sile. Adwokat wyjrzał z ciemnego zaułka i na pierwszy rzut oka ocenił, z jakiego pokroju człowiekiem będzie miał do czynienia. Nadchodzący mężczyzna był niski, bardzo skromnie odziany i nawet z daleka sprawiał szczególnie odpychające wrażenie. Zmierzał w stronę tajemniczych drzwi i dla pośpiechu, przecinając ukosem jezdnię, wyjmował z kieszeni klucz, jak ktoś wracający do domu.

Pan Utterson wystąpił na oświetlony chodnik i dotknął ramienia nieznajomego.

— Pan Hyde, zdaje się? — zapytał.

Zagadnięty cofnął się, wzdrygnął i syknął przez zęby, lecz przerażenie jego było widać chwilowe, gdyż odpowiedział chłodno i spokojnie, chociaż nie spojrzał w oczy natrętowi:

— Tak. Nazywam się Hyde. Czego pan chce ode mnie?

— Widzę, że pan tu wchodzi — odparł prawnik. — Jestem starym przyjacielem doktora Jekylla... Utterson z Gaunt Street. Zapewne słyszał pan o mnie? Otóż spotkaliśmy się w porę. Czy wolno wejść z panem?

— Nie zastanie pan teraz doktora Jekylla. Nie ma go tutaj — burknął Hyde wsuwając klucz w zamek i szybko dodał nie podnosząc oczu: — Skąd pan mnie zna?

— Chciałbym również prosić pana o pewną uprzejmość — podjął adwokat pomijając milczeniem pytanie.

— Służę. O co chodzi?

— Pozwoli pan spojrzeć sobie w twarz?

Pan Hyde stropił się, zawahał, lecz niebawem, jak gdyby powziąwszy decyzję, zmierzył prawnika wyzywającym wzrokiem. Przez kilka sekund dwaj przeciwnicy obserwowali się bacznie.

— Teraz poznam pana zawsze i wszędzie — odezwał się wreszcie prawnik. — Może się to kiedyś przydać.

— Zapewne. Cieszę się z naszego spotkania... Aha! Sądzę, że powinien pan mieć mój adres — tu wymienił numer domu przy pewnej ulicy w Soho.

Wielki Boże! Czyżby i on pił do ostatniej woli Jekylla? — pomyślał pan Utterson, nie dał jednak wyrazu uczuciom i mimochodem podziękował za adres.

— Pozwolę sobie zapytać po raz drugi — podjął tajemniczy jegomość — skąd pan mnie zna?

— Z opisu.

— A kto mnie opisywał?

— Mamy wspólnych znajomych.

— Wspólnych znajomych? — powtórzył pan Hyde niby ochrypłe echo. — Któż to taki?

— No, na przykład Jekyll.

— On panu nic nie mówił! — zawołał Hyde z nagłą pasją. — Nie wiedziałem, że rozmawiam z łgarzem.

— Hola! — obruszył się adwokat. — Wypraszam sobie takie słowa!

Pan Hyde zarechotał donośnym śmiechem, szybko otworzył drzwi i zniknął w mgnieniu oka.

Pozostawiony tak pan Utterson stał przez chwilę bez ruchu, niby posąg strapienia. Później jął z wolna oddalać się uliczką i przystając co kilka kroków, dotykał ręka czoła, jak gdyby dręczyła go duchowa rozterka. Pytanie, które roztrząsał, należało do trudnych proble-mów. Pan Hyde jest mały — prawie karzeł — i obrzydliwie blady. Sprawia wrażenie kaleki, chociaż kalectwa jego niepodobna nazwać. Ma obleśny uśmiech, a zachowanie jego cechowa-ła wstrętna mieszanina pokory i czelności. Mówi ochrypłym, nieco jąkającym szeptem. Wszystko to razem wzięte przemawia oczywiście przeciwko niemu, lecz jeszcze nie uzasa-dnia wstrętu, niechęci i obaw, jakie wzbudził w panu Uttersonie.

— Musi być w tym coś innego — mówił do siebie zafrasowany prawnik — chociaż, Bóg mi świadkiem, nie mam pojęcia, jak to nazwać. Ten stwór ma w sobie niewiele z czło-wieka. Przypomina jaskiniowca. A może to stara historia o żywiołowej antypatii? Może plugawa dusza prześwieca przez doczesną powłokę i potwornie szpeci jej kształt? Tak! Chyba słuszna będzie ostatnia hipoteza. Biedny, stary doktorze Jekyll! Nigdy jeszcze nie widziałem piętna szatana tak wyraźnie, jak na twarzy twojego nowego przyjaciela!

Za rogiem bocznej uliczki leżał plac otoczony starymi, pięknymi kamienicami, które podupadły ostatnio i zapomniały o dawnej świetności. Wynajmowano w nich mieszkania lub pojedyncze pokoje, które zajmowali ludzie wszelakiej profesji: rytownicy map, budowniczo-wie, pokątni doradcy i agenci rozmaitych podejrzanych spółek. Tylko jeden dom, drugi od rogu, był zajęty w całości i tchnął bogactwem i wygodą, chociaż obecnie tonął w ciemno-ściach, a wątłym światełkiem połyskiwało tylko półkoliste okienko nad drzwiami. Do tych właśnie drzwi zakołatał pan Utterson. Otworzył mu starszawy, poprawnie ubrany lokaj.

— Dobry wieczór, Poole. Doktor Jekyll w domu? — zapytał prawnik.

— Zaraz zobaczę, panie mecenasie — odrzekł Poole. — Zechce pan mecenas zaczekać tutaj, przy ogniu, czy też mam zapalić świece w jadalni?

Przestronny, zaciszny hall miał niski, belkowany pułap i kamienną posadzkę. Umeblo-wany był cennymi antykami z poczerniałego dębu, a ogrzewał go (podobnie jak sień w wiejskim dworze) suty ogień, co płonął pod okapem otwartego kominka.

— Dziękuję, Poole, zaczekam tutaj — odpowiedział prawnik.

Przysunął się bliżej kominka i oparł o jego wysoką balustradę. Hall, w którym go zosta-wiono, był ulubionym miejscem doktora Jekylla, a i pan Utterson nazywał go często najprzy-jemniejszym zaciszem Londynu. Dzisiaj jednak adwokat miał we krwi dreszcz grozy, nie mógł wypędzić z pamięci twarzy Hyde'a i — co mu się rzadko zdarzało — odczuwał niesmak i zniechęcenie do życia. Będąc w tak posępnym nastroju, widział groźbę w pełgającym po polerowanych szafach odblasku płomieni i w tajemniczych cieniach zalegających między belkami pułapu. Pan Utterson poczuł znaczną ulgę (chociaż wstyd mu jej było), kiedy Poole wrócił i zameldował, że jego pan wyszedł.

— Doktora Jekylla nie ma w domu? — zdziwił się adwokat. — A przed chwilą widziałem, jak pan Hyde wszedł do starego prosektorium. Czy to w porządku, Poole?

— Najzupełniej w porządku, panie mecenasie — odpowiedział służący. — Pan Hyde ma klucz.

— Doktor Jekyll bezgranicznie ufa temu młodemu człowiekowi, prawda? — podjął posępnie przyjaciel pana domu.

— Tak, panie mecenasie. Całej służbie rozkazał, aby słuchała pana Hyde'a.

— Wydaje mi się, że nigdy go tu nie spotkałem — mruknął pan Utterson.

— Bardzo możliwe, panie mecenasie. Pan Hyde nie bywa u nas na obiadach. W ogóle rzadko go widujemy po tej stronie domu. Zawsze wchodzi i wychodzi przez laboratorium.

— Rozumiem. Dobranoc, Poole.

— Dobranoc, panie mecenasie.

Stary prawnik ruszył w powrotną drogę, a serce ciążyło mu w piersi kamieniem.

Biedny Harry Jekyll! — rozmyślał. — Musiał pogrążyć się głęboko. Widocznie srodze nabroił w dniach młodości, a chociaż to odległa przeszłość, prawo boskie nie zna przedawnie-nia. Tak to będzie, nie inaczej. Upiór jakiegoś dawnego grzechu, rak tajonej hańby... Hm... kara zbliża się pede claudo *, chociaż pamięć od wielu lat puściła winę w zapomnienie, a miłość własna udzieliła rozgrzeszenia.

Adwokat zląkł się tych rozważań i przez czas pewien błądził we własnych wspomnie-niach, sięgając najciemniejszych zakątków. Nie taił przed sobą obawy, że jakiś grzech młodości może wyskoczyć w każdej chwili, niby diablik po uniesieniu wieczka jego kryjów-ki. Przeszłość miał nieskazitelną. Niewiele ludzi mogłoby odczytać swój życiorys z równym spokojem. Mimo to jednak pan Utterson poczuł się prochem z powodu wielu złych postęp-ków i urósł znów we własnych oczach dopiero na myśl o wielu innych, których zdołał uniknąć. Po takim rachunku sumienia wrócił do poprzedniego tematu nie bez iskierki nadziei.

Warto by przypatrzyć się z bliska szanownemu panu Hyde'owi — snuł rozważania. — Hm, sądząc na oko, ten jegomość musi mieć sekrety, czarne sekrety, wobec których najgorszy uczynek biednego Jekylla będzie jaśniał niczym słońce. Tak dłużej być nie może! Zimno mi się robi na myśl, że ta kreatura skrada się i staje nagle nad łóżkiem Henryka. Biedny stary Jekyll! Co za przebudzenie! To przecie niebezpieczna historia. Jeżeli Hyde wie o istnieniu testamentu, może mu być pilno do schedy. Tak, tak! Trzeba wtrącić swoje trzy grosze, zabrać się do roboty... — Zasępił się na chwilę. — Jeżeli, oczywiście, Jekyll mi pozwoli. Jeżeli tylko mi pozwoli...

Ostatnie zdanie pan Utterson dodał pod wpływem dziwnych punktów testamentu doktora Jekylla, które stanęły mu teraz przed oczyma wyobraźni.

DOKTOR JEKYLL JEST ZUPEŁNIE SPOKOJNY

Szczęśliwym zbiegiem okoliczności w dwa tygodnie później doktor Jekyll wydał jeden ze swych miłych obiadów dla kilku starych druhów — inteligentnych, znanych w mieście panów, znawców dobrego wina. Panu Uttersonowi udało się zostać po odejściu innych biesia-dników, co nie było trudne, bo już dawniej weszło niejako w zwyczaj. Jeżeli ktoś lubił Uttersona — lubił go naprawdę, toteż gospodarze chętnie zatrzymywali oschłego jurystę, gdy inni goście, weselsi i bardziej wygadani, opuścili ich progi. W dyskretnym jego towarzystwie, w atmosferze bogatego w treść milczenia w samotności trzeźwieli duchowo po ożywieniu i zgiełku wesołej zabawy. Doktor Jekyll nie stanowił wyjątku z tej reguły, kiedy więc zasiadł przed kominkiem naprzeciw starego przyjaciela, widać było, iż darzy go szczerą, gorącą sym-

* Pede claudo (łac.) — cichym krokiem, ukradkiem, cichaczem.

patią. Mówił o tym wyraz twarzy i oczu tego rosłego, dobrze zbudowanego pięćdziesięcio-letniego mężczyzny o gładko ogolonej twarzy i minie być może nieco przebiegłej, lecz zdradzającej niepośledni intelekt i głęboką dobroć.

— Chciałbym pogadać z tobą, Jekyll — odezwał się adwokat. — Wiesz, o tym twoim testamencie.

Bystry obserwator dostrzegłby niezawodnie, że temat nie poszedł w smak gospodarzo-wi, który wszelako podjął go żartobliwie.

— Biedny Utterson! — westchnął. — Masz pecha, że trafił ci się taki klient. Jak żyję, nie widziałem człowieka zatroskanego czymś bardziej niż ty moją ostatnią wolą. Aha, zapo-mniałem o tym zacofanym pedancie Lanyonie, co łamie ręce nad moimi, jak się łaskawie wy-raża, herezjami naukowymi. Nie przyglądaj mi się tak spode łba. Wiem, że z niego doskonały kolega i złote serce. Od dawna pragnę go częściej widywać. Ale mimo wszystko to zacofany, powiedziałbym nawet, ograniczony i gruboskórny pedant. Nigdy nie rozczarował mnie nikt tak, jak stary, poczciwy Lanyon.

— Od początku nie pochwalałem twego kroku. Dobrze o tym wiesz — podjął prawnik puszczając mimo uszu świeżo rozpoczęty temat.

— Mowa o testamencie? Wiem, że go nie pochwalasz. Nigdy tego nie taiłeś — odparł dość szorstko doktor.

— I nie myślę taić. Ostatnio zapoznałem się po trosze z twoim panem Hyde'em.

Pełna, urodziwa twarz gospodarza pobielała; wargi zsiniały, a pod oczyma ukazały się głębokie cienie.

— Nie chciałbym o tym więcej słyszeć — rzucił doktor Jekyll. — O ile sobie przypomi-nam, umówiliśmy się, że to temat pogrzebany.

— Dowiedziałem się potwornych rzeczy...

— Które nic nie mogą zmienić — dokończył lekarz tonem żywego wzburzenia. — Nie rozumiesz mojej sytuacji. Jest bolesna i niecodzienna, Utterson. Naprawdę niecodzienna. Słowa tu nic nie pomogą.

— Posłuchaj, Henryku! — wybuchnął adwokat. — Znasz mnie. Jestem człowiekiem godnym zaufania. Powiedz wszystko szczerze, a nie wątpię, że zdołam cię wyciągnąć z biedy.

— Poczciwy, zacny przyjacielu — odparł gospodarz. — Jestem ci wdzięczny, niewy-mownie wdzięczny. Doprawdy, braknie mi słów podzięki. Wierzę ci bez zastrzeżeń. Gdybym miał wybór, wolałbym zaufać tobie niż komukolwiek innemu na świecie, nie wyłączając siebie. Ale, zapewniam cię, moja sprawa różni się bardzo od twoich o niej wyobrażeń. Nie jest aż taka kiepska. Wyznam ci coś, bo pragnę uspokoić twoje życzliwe serce. W każdej chwili kiedy zechcę, mogę uwolnić się od pana Hyde'a. Ręczę za prawdę tych słów, Utterson. Oto moja ręka! Jeszcze raz dziękuję ci serdecznie i dodam coś, czego na pewno nie weźmiesz mi za złe. To moja czysto osobista sprawa i zaklinam cię, nie powracajmy do niej nigdy.

Adwokat milczał zapatrzony w ogień.

— Cóż — powiedział wreszcie, dźwigając się z fotela. — Nie wątpię, że masz zupełną słuszność.

— Ponieważ jednak poruszyliśmy tę kwestię (mam nadzieję po raz ostatni) — podjął doktor Jekyll — chciałbym ci jeszcze coś wytłumaczyć. Biedny Hyde żywo mnie interesuje. Wiem, żeś się z nim spotkał. Sam mi o tym powiedział. Obawiam się, że był niegrzeczny, gburowaty. Ale, wierzaj mi, to młody człowiek, na którym mi zależy, niezmiernie zależy, Utterson. Dlatego będę ci wdzięczny, jeżeli mi obiecasz, że kiedy mnie zabraknie, zajmiesz się nim i wprowadzisz go w słuszne prawa. Sądzę, że postąpiłbyś tak niewątpliwie, gdyby ci wszystko było wiadome, a twoja obietnica zdejmie mi znaczny ciężar z serca.

— Nie mogę udawać, że zdołam go kiedykolwiek polubić — odparł pan Utterson.

— Wcale się tego nie domagam — odparł lekarz kładąc dłoń na ramieniu przyjaciela. — Proszę tylko o zwykłą sprawiedliwość, o pomoc dla niego przez wzgląd na mnie, kiedy już stąd odejdę.

Adwokat nie mógł powstrzymać westchnienia.

— To ci przyrzekam — powiedział.

MORDERSTWO SIR DANYERSA CAREW

Minęło wiele miesięcy. W październiku roku 18.. bestialska zbrodnia wstrząsnęła Lon-dynem i nabrała rozgłosu dzięki wysokiej pozycji ofiary. Nieliczne szczegóły były zdumiewa-jące. Młoda służąca, zamieszkała chwilowo samotnie w pewnym domu niedaleko rzeki, poszła do swego pokoju na piętrze około godziny jedenastej wieczorem. Po zachodzie słońca ciężkie tumany mgieł przetoczyły się nad miastem, później jednak chmury ustąpiły i pełnia księżyca jasno oświecała uliczkę przed oknem służbowego pokoju. Dziewczyna miała zape-wne romantyczne usposobienie, gdyż siadła na swym kuferku stojącym w okiennej wnęce i zapadła w półdrzemkę, półzadumę. Nigdy (jak często ze łzami w oczach opowiadała o swych przeżyciach), nigdy nie czuła się bardziej w zgodzie z całym światem i nie myślała życzliwiej o bliźnich. Siedząc tak, zobaczyła, że wytworny, bardzo piękny starzec o białych jak mleko włosach zbliża się uliczką, naprzeciw zaś niego idzie mężczyzna szczególnie niskiego wzro-stu, niewątpliwie mniej godny uwagi. Spotkanie nastąpiło tuż pod oknem służącej. Starzec ukłonił się i z nader uprzejmym gestem zagadnął drugiego przechodnia. Dziewczyna odniosła wrażenie, że nie chodziło o ważną kwestię, a gesty starego pana wskazywały, że zapewne pyta o drogę. W tej chwili księżyc oświetlił go jasno. Twarz starca była szczególnie ujmująca. Miała wyraz łagodnej, staroświeckiej uprzejmości, a zarazem dziwnej powagi, jak gdyby opartej na słusznym szacunku dla samego siebie. Obserwatorka przeniosła wzrok na drugiego mężczyznę i ze zdziwieniem poznała w nim niejakiego Hyde'a, który odwiedził niegdyś dom jej chlebodawcy i wzbudził w niej gwałtowną niechęć. Pan Hyde nie odpowiadał, lecz ze źle ukrywanym zniecierpliwieniem słuchał słów sędziwego pana i bawił się ciężką laską, którą trzymał w ręku. Nagle wpadł w furię. Zaczął tupać, wymachiwać laską i, jak to określiła dzie-wczyna, zachowywać się niczym obłąkaniec. Starzec cofnął się zdziwiony i urażony grubiań-stwem. Wtedy Hyde uniósł laskę i potężnym ciosem obalił go na ziemię. Potem jak rozjuszo-na małpa skoczył na ofiarę i depcąc ją nogami tłukł raz po raz, aż słychać było chrzęst łamanych kości. Ciało zsunęło się na jezdnię. Na ten okropny widok dziewczyna zemdlała.

O drugiej nad ranem odzyskała przytomność i wezwała policję. Morderca uszedł od dawna. Na środku uliczki leżały straszliwie zmasakrowane zwłoki. Laska — chociaż zrobiona z jakiegoś cennego drewna, ciężkiego i twardego — pękła na dwoje w rękach szaleńca. Jedna jej połowa potoczyła się do pobliskiego rynsztoka, drugą niewątpliwie uniósł zabójca. W kieszeniach ofiary znaleziono sakiewkę i złoty zegarek, nie było tam wszakże dokumentów lub papierów oprócz zapieczętowanej koperty adresowanej do pana Uttersona.

Adwokat miał zapewne tę przesyłkę otrzymać pocztą, lecz policja doręczyła mu ją nazajutrz rano, zanim jeszcze zdążył wstać z łóżka. Kiedy przeczytał list i usłyszał, co się stało, twarz mu spochmurniała.

— Nie powiem nic przed obejrzeniem ciała — rzekł. — Sprawa może być poważniej-sza, niż się wydaje. Zechcą panowie zaczekać na mnie chwilę. Wnet się ubiorę.

Z grobową miną zjadł śniadanie i bez słowa pozwolił zawieźć się do komisariatu policji, gdzie tymczasem dostarczono ciało. Wszedłszy do kostnicy smutno pokiwał głową.

— Tak — powiedział z głębokim żalem. — Poznaję go. To sir Danvers Carew.

— Wielki Boże! — zawołał policjant. — Czy to możliwe? — Niebawem jednak rozpo-godził się pod wpływem połechtanej ambicji zawodowej. — Sprawa narobi ładnego hałasu. Czy pan mecenas mógłby nam pomóc w odnalezieniu mordercy?

Następnie streścił pobieżnie opowiadanie służącej i pokazał złamaną laskę.

Prawnik wzdrygnął się, gdy po raz pierwszy usłyszał nazwisko Hyde'a, lecz widok uła-manego kija rozproszył niezwłocznie wszelkie wątpliwości, bo pan Utterson łatwo rozpoznał laskę, którą sam przed laty ofiarował doktorowi Jekyllowi.

— Czy ów Hyde to osobnik niskiego wzrostu? — zapytał.

— Jest bardzo drobny i wygląda szczególnie odpychająco. Tak przynajmniej zeznaje służąca — odrzekł policjant.

Adwokat zamyślił się na moment, wnet jednak podniósł głowę i rzucił stanowczym tonem:

— Jeżeli zechce mi pan towarzyszyć, możemy zaraz moim powozem jechać do domu tego człowieka.

Dochodziła dziewiąta rano. Pierwsza mgła jesienna zaczynała spowijać miasto. Z nieba spływały tumany czekoladowej barwy, ponieważ jednak wiatr szarpał je i rozpraszał nieustan-nie, oświetlenie było nader dziwaczne i pan Utterson oglądał z wlokącego się powozu wsze-lkie odcienie półmroku. Na jednej ulicy było ciemno, jak późnym wieczorem, na innej — kiedy nagły podmuch rozwiał mgłę — mizerny odblask dnia bielił kudłate strzępy oparów. W zmieniającej się wciąż grze świateł i cieni nędzna dzielnica Soho przedstawiała ponury widok. Błotniste uliczki, obdarci przechodnie, latarnie, których nikt nie gasił nad ranem i nie zapalał na nowo przed nadejściem ciemności — wszystko to składało się na obraz widmowe-go miasta z koszmaru. Ponadto pan Utterson miał głowę pełną najczarniejszych myśli, a gdy spoglądał z ukosa na towarzysza przejażdżki, odczuwał mimowolny lęk przed prawem i jego sługami — strach, który nawiedza niekiedy nawet najuczciwszych ludzi.

Kiedy pojazd stanął pod wskazanym adresem, mgły uniosły się nieco i ukazały obskur-ną uliczkę, szynk ostatniego rzędu, francuską garkuchnię i stragan z kanapkami za pensa i sałatkami po dwa pensy porcja. Hordy dzieci w łachmanach zapełniały sienie, a kobiety różnych narodowości, każda z kluczem w ręku, śpieszyły do szynku, aby rozpocząć dzień od dżynu. Po chwili brunatny tuman zgęstniał znów i przesłonił obrazy nędzarskiego życia. W takiej oto dzielnicy mieszkał faworyt doktora Henryka Jekylla, przyszły dziedzic ćwierci miliona funtów.

Drzwi otworzyła stara kobieta o cerze koloru kości słoniowej i srebrzystych włosach. Miała twarz obłudnej jędzy, zachowywała się jednak układnie. Tak, pan Edward Hyde mieszka tutaj, ale nie ma go w domu. Tej nocy przyszedł nad ranem, lecz nie zabawił nawet godziny. Nie było w tym nic osobliwego, bo pan Hyde ma bardzo dziwne zwyczaje. Na przykład ostatnio nie był w domu blisko dwa miesiące.

— Aha, dziękujemy. W takim razie chcielibyśmy zobaczyć jego mieszkanie — powie-dział adwokat, a kiedy starucha zaczęła dowodzić, że to niemożliwe, rzucił suchym tonem. — Wobec tego nie będę taił, kto mi towarzyszy: inspektor Newcomen ze Scotland Yardu.

Błysk złośliwej radości rozjaśnił twarz staruchy.

— A! Wpadł nareszcie! — zawołała. — Co zrobił?

Adwokat zerknął na inspektora, ten zaś odpowiedział mu równie znaczącym spojrze-niem.

— Widzę, że ptaszek nie cieszy się sympatią — mruknął i dodał zaraz pod adresem gospodyni. — A teraz, dobra kobieto, wpuśćcie nas do mieszkania. Musimy zobaczyć, jak tu wygląda.

Obszerny dom ział pustką. Na stałe nie mieszkał w nim nikt prócz owej starej kobiety, a pan Hyde zajmował tylko dwa pokoje urządzone jednak bogato i z nader dobrym smakiem. Butelki dobrych win wypełniały kredens, zastawa była srebrna, obrusy i serwety w pięknym gatunku, dywany pastelowych odcieni grube i puszyste. Na ścianie wisiał cenny obraz, dar (jak przypuszczał pan Utterson) doktora Jekylla, wielkiego miłośnika i znawcy sztuki. Obecnie jednak zbytkowne komnaty wyglądały jak gdyby splądrowane niedawno i pośpiesz-nie. Ubrania z powywracanymi kieszeniami leżały na podłodze. Szuflady były otwarte, a spory stos szarych popiołów dowodził, że w kominku spalono wiele papierów. Z popiołu inspektor wygrzebał grzbiet zielonej książeczki czekowej, który oparł się jakoś płomieniom. Druga część złamanej laski stała za uchylonymi drzwiami, co oczywiście ugruntowało podejrzenia i niezmiernie ucieszyło policjanta. Ale radość jego ukoronowała dopiero wizyta w banku, gdzie zbrodniarz miał na koncie kilka tysięcy funtów.

— Panie mecenasie! — zawołał sługa prawa. — Historia prosta! Mamy go w ręku! Musiał zupełnie stracić głowę, bo inaczej nie zostawiłby laski, a przede wszystkim nie spalił-by książki czekowej. Rozumie pan? Pieniądze to nerw życia. Teraz nic nie trzeba robić, tylko czekać na niego w banku i rozesłać listy gończe.

Ale „historia” nie była aż tak prosta, gdyż Edward Hyde nie miał przyjaciół lub znajo-mych (nawet pan młodej służącej, naocznego świadka morderstwa, widział go ledwie dwa razy), nie można było nigdzie wytropić jego rodziny ani znaleźć fotografii, a nieliczne osoby, które mogłyby go opisać, bardzo różniły się w szczegółach, jak to najczęściej w podobnych przypadkach bywa. Tylko pod jednym względem godzili się wszyscy: zbiegły morderca spra-wiał wrażenie kaleki, lecz ułomności jego niepodobna było określić.

LIST MORDERCY

Późnym popołudniem pan Utterson zastukał do drzwi doktora Jekylla. Poole otworzył mu zaraz. Przez kuchenny korytarz i podwórko, które niegdyś było ogrodem, zaprowadził gościa do budynku zwanego prosektorium albo laboratorium. Doktor kupił dom od spadko-bierców słynnego chirurga, a że bardziej interesował się chemią niż anatomią, zmienił przeznaczenie pawilonu w głębi ogrodu. Stary prawnik był po raz pierwszy w tej części rezydencji przyjaciela, toteż zerkał ciekawie na dziwaczną budowlę bez okien. Kiedy zaś wszedł do posępnej, okrągłej sali (dziś wyludnionej, lecz w swoim czasie pełnej żądnych wiedzy studentów), podejrzliwie i z niesmakiem przyglądał się stołom załadowanym wsze-lkiego rodzaju aparaturą chemiczną, podłodze zasypanej szczątkami skrzynek i słomą do pakowania, pociemniałej kopule, przez którą sączyło się blade światło. W głębi dawnego prosektorium proste schody wiodły do obitych czerwonym wojłokiem drzwi gabinetu doktora Jekylla. Był to przestronny pokój o trzech zakratowanych i zakurzonych oknach wychodzą-cych na zaułek. Pod ścianami stały oszklone białe szafki, a z mebli pan Utterson zwrócił przede wszystkim uwagę na duże tremo i zwykły stół biurowy. Suty ogień płonął na kominku, nad nim zaś na półce stała zapalona lampa, bo gęstniejąca wciąż mgła przenikała nawet do wnętrza domów. Doktor Jekyll siedział przy kominku. Sprawiał wrażenie człowieka śmiertel-nie chorego. Na widok przyjaciela nie wstał, lecz podał mu lodowatą rękę i zmienionym głosem wyrzekł kilka słów powitania.

— I cóż? Słyszałeś nowinę? — zagaił rozmowę prawnik, kiedy drzwi zamknęły się za kamerdynerem.

— Gazeciarze wrzeszczeli o niej na placu — wzdrygnął się doktor. — Słyszałem z okien mojej jadalni.

— Przede wszystkim, Henryku — podjął pan Utterson. — Carew był moim klientem, ty jesteś nim również. Chcę wiedzieć, jak mam postępować. Nie oszalałeś chyba i nie ukrywasz zbrodniarza?

— Utterson! Zaklinam się na wszystko, co święte, przysięgam w obliczu Boga, że póki życia, nie spojrzę na tego człowieka. Ręczę ci honorem, że skończyłem z nim raz na zawsze, ostatecznie! Wszystko przeszło, minęło. A zresztą wcale mu niepotrzebna moja pomoc. Ty nie znasz go tak dobrze, jak ja. Jest bezpieczny, absolutnie bezpieczny. Zapamiętaj sobie moje słowa: świat nigdy więcej o nim nie usłyszy.

Adwokat słuchał nachmurzony. Nie podobało mu się gorączkowe podniecenie przyja-ciela.

— Widzę, że masz do niego zaufanie — rzekł wreszcie. — Hm, przez wzgląd na ciebie mam nadzieję, że się nie mylisz. Gdyby jednak doszło do procesu, wypłynęłoby twoje nazwi-sko.

— Tak, jestem najzupełniej spokojny i mam po temu racje, których z nikim nie mogę dzielić — odparł doktor Jekyll. — Chciałbym jednak poradzić się ciebie w pewnej kwestii. Widzisz, mam... otrzymałem list i zachodzę w głowę, czy powiedzieć o tym policji. Ale naj-lepiej przekażę ten list tobie i zdam się na twój rozumny osąd. Do nikogo na świecie nie mam większego zaufania.

— Obawiasz się zapewne, że list może ułatwić pochwycenie mordercy? — zapytał adwokat.

— Nie — brzmiała zdecydowana odpowiedź. — A zresztą nie obchodzą mnie dalsze losy Hyde'a. Skończyłem z nim raz na zawsze. Dbam tylko o własną opinię, nie chciałbym być wmieszany w tę ohydną sprawę.

Pan Utterson zadumał się na chwilę. Był trochę zdziwiony samolubstwem doktora, zarazem jednak doświadczył pewnej ulgi.

— Dobrze — powiedział wreszcie. — Pokaż no mi ten list.

Charakter pisma był dziwaczny, litery proste. U dołu kartki widniał podpis „Edward Hyde”. Morderca donosił zwięźle, że rozporządza niezawodnym i najzupełniej pewnym sposobem ucieczki, a jego dobrodziej, doktor Henryk Jekyll, któremu od dawna tak niegodnie płaci za tysiączne łaski, może nie obawiać się o jego skórę. List rzucał na dziwaczną przyjaźń światło lepsze, niż należało oczekiwać, toteż stary prawnik doznał pewnej ulgi, a nawet wstyd mu się zrobiło niektórych dawnych podejrzeń.

— Masz kopertę? — zapytał.

— Nim pomyślałem, co robię, zdążyłem ją spalić — odrzekł doktor Jekyll. — Ale i tak nie miała stempla pocztowego. List doręczył posłaniec.

— Czy mam zabrać ten dokument i przechować bezpiecznie? — padło znów pytanie.

— Rób, jak chcesz. Przestałem sobie ufać.

— Hm, muszę się zastanowić — powiedział pan Utterson. — A teraz, Jekyll, jeszcze jedno. To Hyde podyktował warunki testamentu, prawda? Chodzi mi o klauzulę o niewyja-śnionym zniknięciu.

Doktor wzdrygnął się, jak gdyby był bliski omdlenia, zacisnął blade wargi i bez słowa skinął głową.

— Wiedziałem o tym — mruknął adwokat. — Oczywiście zamierzał cię zamordować. Cudem się wywinąłeś.

— To jeszcze nie wszystko, Utterson! To nie wszystko! Dostałem również nauczkę. O Boże! — jęknął i na moment ukrył twarz w dłoniach. — Dostałem straszną, potworną naucz-kę!

Wychodząc z domu przyjaciela stary prawnik zmarudził chwilę i zamienił kilka słów z Poolem.

— Aha, dobrze, że sobie w porę przypomniałem — zagadnął służącego. — Ktoś przyniósł dzisiaj list. Co to był za posłaniec?

Ale Poole odpowiedział stanowczo, że nie odbierał żadnej korespondencji prócz kilku okólników nadesłanych pocztą.

Niespodziewana wiadomość odnowiła najgorsze obawy pana Uttersona. Niewątpliwie list trafił do domu przez drzwi laboratorium, a może nawet został napisany w gabinecie. Jeżeli było tak istotnie, całą sprawę należało głębiej przemyśleć i potraktować z wielką ostrożno-ścią. W powrotnej drodze adwokat spotykał licznych gazeciarzy, którzy uganiając się po chodnikach, chrypli od wrzasku:

„Dodatek nadzwyczajny! Bestialskie morderstwo członka Parlamentu!”

Pismo zawierało mowę pogrzebową poświęconą pamięci jego klienta i przyjaciela, a pan Utterson nie mógł opędzić się trwodze, że dobre imię drugiego zostanie wciągnięte w wir plugawego skandalu. Stary prawnik musiał powziąć ważną i drażliwą decyzję, toteż choć zazwyczaj polegał na własnym zdaniu, odczuł potrzebę rozumnej rady. O radę taką nie myślał jednak prosić wyraźnie: chciał ją złowić mimochodem.

Wkrótce zasiadł wygodnie przed swoim kominkiem, a po drugiej stronie, naprzeciwko pracodawcy, zajął miejsce pan Guest, pierwszy dependent. Pomiędzy nimi, w odpowiedniej odległości od ognia, stała flaszka bardzo starego wina, które przez lata dojrzewało w mro-cznej piwnicy domu pana Uttersona. Leniwa mgła spowijała nadal skrzydłami ociekający wilgocią Londyn, latarnie błyszczały niczym karbunkuły. Mimo chmur opadających na ziemię odgłosy sunącego głównymi arteriami wielkomiejskiego życia nadciągały z dala niby szum potężnego wichru. Ale w zacisznym pokoju przy kominku wesoło było i pogodnie. We flaszce młode kwasy stopniały od dawna, a szlachetny płyn zmienił cesarską purpurę na łagodniejszy odcień czerwieni, podobnie jak witraże z upływem czasu nabierają bardziej pastelowych odcieni. Czar gorących jesiennych dni na porosłych winoroślą słonecznych wzgórzach dobywał się na wolność i rozpraszał gęste mgły Londynu. Stary prawnik rozpoga-dzał się bezwiednie. Nie było na świecie człowieka, przed którym miałby mniej tajemnic niż przed swoim dependentem; prawdę rzekłszy, nie wiedział, ile zamierzonych sekretów zdołał ustrzec. Guest często w ważnych sprawach odwiedzał doktora Jekylla, znał Poole'a, musiał słyszeć o dziwnym zadomowieniu pana Hyde'a, niewątpliwie zatem wyciągał jakieś wnioski. Czy wobec tego nie będzie najrozsądniej pokazać list zaufanemu pomocnikowi? Guest, znawca i wytrawny sędzia charakterów pisma, będzie tym mile połechtany. A zresztą to człowiek z głową na karku, więc trudno sobie wyobrazić, by po przeczytaniu osobliwego dokumentu nie rzucił roztropnej uwagi, która może posłużyć za drogowskaz na przyszłość.

— Smutna sprawa z tym sir Danversem Carew — rozpoczął pan Utterson.

— Istotnie, panie mecenasie — zgodził się Guest. — Wzbudziła powszechny żal. Mordercą jest niewątpliwie wariat.

— Właśnie w tej kwestii pragnąłbym usłyszeć pańskie zdanie. Mam dokument skreślo-ny ręką tego człowieka. Oczywiście to ściśle między nami, bo dotąd jeszcze nie wiem, jak postąpię. Cała historia jest co najmniej paskudna. Ale oto list. Autograf zbrodniarza powinien pana zainteresować.

Dependentowi oczy zajaśniały. Zerwał się z fotela, lecz zaraz usiadł i wziął się do wertowania listu pana Hyde'a.

— Nie, panie mecenasie, ten człowiek nie jest szalony — orzekł wreszcie — ale ma dziwny, bardzo dziwny charakter pisma.

— I to nie tylko pisma — uzupełnił adwokat.

W tej chwili do pokoju wszedł służący z listem.

— Czy to nie od doktora Jekylla? — zapytał pan Guest. — Zdawało mi się, że pozna-łem jego pismo. Coś poufnego, panie mecenasie?

— Skąd znowu! Tylko zaproszenie na obiad. Chce pan przeczytać?

— Poproszę na momencik. Bardzo dziękuję, panie mecenasie.

Z tymi słowy dependent położył ćwiartki papieru jedną obok drugiej i jął je pilnie porównywać.

— Dziękuję — odezwał się po chwili, zwracając listy pracodawcy. — Doprawdy, panie mecenasie, wyjątkowo interesujące autografy.

Zapanowała cisza. Pan Utterson prowadził jakąś wewnętrzną walkę, potem zapytał nagle:

— Panie Guest, dlaczego porównywał pan te listy?

— Ponieważ, panie mecenasie — odparł zagadnięty — dostrzegłem zdumiewające podobieństwa. Niektóre litery są niemal identyczne, tylko pisane inaczej pochylonym piórem.

— Zagadkowa historia — mruknął pan Utterson.

— Tak, panie mecenasie. Dosyć zagadkowa — przyznał dependent.

— Chyba nie powiem nic o liście Hyde'a — podjął adwokat.

— W zupełności pana mecenasa rozumiem.

Tegoż wieczora, gdy stary prawnik pozostał sam, ukrył list w pancernej kasie, aby od tej chwili nigdy po niego nie sięgać.

Nic nie pojmuję. Henryk Jekyll fałszerzem listu mordercy — pomyślał i chłód zmroził mu krew w żyłach.

OSOBLIWY PRZYPADEK DOKTORA LANYONA

Dni mijały. Za ujęcie mordercy wyznaczono nagrodę w kwocie kilku tysięcy funtów, bo śmierć sir Danversa została uznana za zbrodnię przeciwko narodowi i państwu. Ale pan Hyde był nieuchwytny dla policji i przepadł tak, jak gdyby nigdy nie istniał. Na światło dzienne wychodziły pewne szczegóły z jego przeszłości — zawsze haniebne. Opowiadano dziwy o jego okrucieństwach, zimnych zarazem i namiętnych, o niecnym życiu, kompaniach spod ciemnej gwiazdy i nienawiści, którą budził wokół siebie. Nikt jednak nie pisnął słówkiem o aktualnym miejscu pobytu zbrodniarza. Zniknął z powierzchni ziemi od chwili, gdy bezpośre-dnio po morderstwie odwiedził nad ranem własne mieszkanie w Soho.

Stopniowo, z biegiem czasu, pan Utterson uspokajał się, otrząsał z przerażenia i grozy. Według niego zniknięcie pana Hyde'a okupiło z nawiązką zgon sir Danversa Carew; wraz z ustąpieniem złych wpływów doktor Jekyll rozpoczął nowe życie. Wyszedł z odosobnienia, wznowił dawne stosunki z przyjaciółmi, znowu stał się uroczym gospodarzem i pożądanym gościem, a ponadto miłosierne uczynki, którymi zawsze słynął, uzupełniał szczerą pobożno-ścią. Był czynny, dużo czasu spędzał na świeżym powietrzu, robił wiele dobrego. Twarz rozpogodziła mu się, jak gdyby ogrzewało ją wewnętrzne ciepło i przez dwa z górą miesiące nic nie zakłócało spokoju Henryka Jekylla.

Ósmego stycznia pan Utterson był u doktora na obiedzie w ścisłym gronie. W przyjęciu uczestniczył również Lanyon, a gospodarz spoglądał kolejno na swych gości tak jak niegdyś, gdy stanowili nierozłączną trójkę. Dwunastego i czternastego stycznia starego prawnika nie wpuszczono do przyjaciela.

— Pan doktor nie wychodzi od siebie — oznajmił Poole — i nikogo nie przyjmuje.

Piętnastego nie powiodła się trzecia próba, a że adwokat przez ostatnie dwa miesiące przywykł do niemal codziennych spotkań z Jekyllem, zaniepokoił się nieoczekiwanym na-wrotem samotnictwa. Nazajutrz wieczorem zaprosił na obiad pana Guesta, a następnego dnia wybrał się do doktora Lanyona. Tam nie odprawiono go wprawdzie od drzwi, kiedy jednak zobaczył gospodarza, zdumiał się jego okropnie zmienionym wyglądem. Znakomity lekarz miał wypisany na twarzy wyrok śmierci. Zestarzał się nagle, schudł i wyłysiał, a jego pełna, rumiana twarz pobladła i zmizerniała. Lecz te widome oznaki fizycznego wyniszczenia nie przeraziły pana Uttersona tak bardzo, jak wyraz oczu i zachowanie Lanyona, świadczące o przerażeniu i duchowej rozterce. Adwokat nie podejrzewał przyjaciela o tak wielką obawę w obliczu śmierci, doszedł jednak do wniosku, że to nic innego.

Cóż, jest lekarzem — pomyślał. — Zdaje sobie sprawę ze swego stanu i wie, że dni ma policzone. Widać to więcej, niż znieść potrafi.

Kiedy jednak napomknął coś o fatalnym wyglądzie, doktor Lanyon oznajmił z całym spokojem, że jest skazany na śmierć.

— Doznałem wstrząsu — rzekł — i nigdy nie przyjdę do siebie. Cóż, to kwestia tygo-dni. Życie było przyjemne. Kochałem je, mój drogi. Tak, kochałem je dawniej. Chwilami myślę, że gdybyśmy wszystko wiedzieli, chętnie odchodzilibyśmy w nieznane.

— Jekyll też choruje — powiedział stary prawnik. — Widziałeś go ostatnio?

Na te słowa lekarz skrzywił się i podniósł drżącą rękę.

— Nie chcę go więcej widzieć! Nie chcę słyszeć o doktorze Jekyllu! — zawołał drżącym głosem. — Skończyłem z nim raz na zawsze i proszę cię, mój drogi, oszczędź mi wszelkich uwag na temat osoby, która dla mnie umarła.

— Hm... hm... — mruknął pan Utterson i po chwili namysłu zapytał: — Czy nie mógłbym mu jakoś pomóc? Rozumiesz, jesteśmy trójką bardzo starych przyjaciół. Życia nam nie starczy na zawiązanie podobnych węzłów.

— Nic dla niego nie można zrobić — odparł Lanyon. — Sam go zresztą zapytaj.

— Ale on nie chce mnie przyjąć — poskarżył się adwokat.

— Nie dziwię się, Utterson. Niegdyś, po mojej śmierci, być może poznasz prawdę. Dzisiaj nic ci nie powiem. Nie mogę. A tymczasem jeżeli mógłbyś zostać ze mną i pogadać o innych sprawach, zostań, na miłość boską. Jeżeli jednak tylko ten temat zaprząta cię bez reszty, lepiej idź sobie, bo to nad moje siły.

Po powrocie do siebie stary jurysta usiadł i napisał list do doktora Jekylla. Biadał, iż zatrzaśnięto przed nim drzwi przyjaznego niegdyś domu, i pytał o przyczynę nieszczęsnego zerwania z Lanyonem. Następnego dnia otrzymał obszerną odpowiedź naszpikowaną patety-cznymi zwrotami, miejscami zupełnie niejasną. Nieporozumienie z Lanyonem było nie do naprawienia.

Nie winię naszego starego przyjaciela — pisał doktor Jekyll — wszelako podzielam jego opinię, iż nie powinniśmy się widywać. Od tej pory zamierzam wieść żywot w absolutnym odosobnieniu. Nie dziw się, proszę, i nie powątpiewaj o dawnej przyjaźni, jeżeli drzwi mojej siedziby będą często zamknięte — nawet dla ciebie. Musisz pozwolić mi kroczyć moją mroczną drogą. Z własnej winy ściągnąłem na siebie karę i niebezpieczeństwo, którego nie wolno mi nazwać. Jestem nie tylko arcygrzesznikiem, ale również arcycierpiętnikiem. Nie wyobrażałem sobie, że na tej ziemi znajdzie się miejsce dla tak potwornego bólu i strachu, a ty, drogi Utterson, możesz uczynić tylko jedno, by ulżyć trochę ciężkiej doli przyjaciela: uszanuj moje milczenie.

Adwokat był zaskoczony. Ponury cień Hyde'a zniknął. Jekyll wrócił do dawnych oby-czajów i zamiłowań, przed tygodniem przyszłość uśmiechała się do niego wróżąc promienną i zacną starość. Tymczasem ów spokój ducha, pogoda i cały sens życia runęły w jednej chwili i bez uzasadnionego powodu. Tak wielka i nagła zmiana mogła wskazywać na obłęd, lecz postawa i słowa Lanyona dowodziły, że tajemniczych przyczyn należy szukać głębiej.

W kilka dni później doktor Lanyon zachorował obłożnie i umarł przed upływem dwóch tygodni. Wieczorem, po pogrzebie, który wzruszył go niezmiernie, pan Utterson zamknął się na klucz w swej kancelarii. Siedział tam jakiś czas przy mdłym blasku świeczki, następnie zaś dobył i położył przed sobą kopertę adresowaną ręką i zalakowaną pieczęcią zmarłego przyjaciela.

„POUFNE

Do rąk własnych J. G. Uttersona

W przypadku jego wcześniejszego zgonu spalić nie czytając”.

Należy przyznać, że ta instrukcja brzmiała groźnie, więc stary jurysta drżał na myśl o treści zawartego w kopercie dokumentu.

Dziś pochowałem jednego przyjaciela — myślał — a to może mnie kosztować drugie-go.

Porzucił jednak obawy (które uznał za nielojalność) i złamał pieczęć. Wewnątrz była druga koperta, również zalakowana i opatrzona napisem: „Nie otwierać przed śmiercią lub niewytłumaczonym zniknięciem doktora Henryka Jekylla”.

Utterson nie wierzył własnym oczom. Niewytłumaczone zniknięcie! I tutaj, podobnie jak w szaleńczej ostatniej woli — od dawna zresztą zwróconej autorowi — niewytłumaczone zniknięcie łączyło się z osobą doktora Henryka Jekylla. Ale testament zrodził się w mrokach wyobraźni tego strasznego człowieka — Hyde'a. Cel był aż nadto przejrzysty i jasny. Jaki sens wszakże mają te same słowa pisane ręką doktora Lanyona? Srogie pokusy opadły powiernika. Pragnął zlekceważyć zakaz i niezwłocznie sięgnąć do dna powikłanej tajemnicy. Ale honor zawodowy i zaufanie zmarłego przyjaciela były wystarczającym hamulcem, toteż koperta spoczęła na dnie pancernej kasy, w najbardziej sekretnej skrytce.

Inna sprawa pokonać ciekawość, inna przemóc ją całkowicie; należy więc mniemać, że od owego pamiętnego dnia pan Utterson nie tak gorąco pragnął towarzystwa pozostałego przy życiu druha. Myślał o nim życzliwie, lecz z niepokojem i obawą. Co prawda chodził doń w odwiedziny, lecz doznawał pewnej ulgi, gdy go nie przyjmowano. Wolał rozmawiać z Poole'em na ganku, przy odgłosach wielkomiejskich gwarów, niż stanąć twarzą w twarz z dobrowolnym pustelnikiem zamkniętym w mrokach opustoszałego domu. Nowiny Poole'a nie były pocieszające. Doktor przesiaduje coraz więcej w gabinecie za laboratorium, a ostatnio często tam nawet sypia. Jest przygnębiony, milczący, nigdy nic nie czyta; najwidoczniej gryzie się wewnętrznie i nad czymś rozmyśla.

Utterson przywykł do jednakich wciąż meldunków kamerdynera i stopniowo począł odwiedzać przyjaciela coraz rzadziej.

POD OKNEM

Podczas zwykłej niedzielnej przechadzki panowie Utterson i Enfield zawędrowali znowu na ową boczną uliczkę. Kiedy znaleźli się naprzeciw wiadomych drzwi, przystanęli nagle i obydwaj spojrzeli w ich kierunku.

— Ha, historia skończona — odezwał się Enfield. — Nie zobaczymy więcej pana Hyde'a.

— Mam nadzieję — odparł Utterson. — Mówiłem ci kiedy, że go raz widziałem i że, podobnie jak ty, poczułem dziwną odrazę?

— Nie mogło się obejść bez tego — powiedział pan Enfield. — Ale ty musisz mnie uważać za kapitalnego osła. Nie domyśliłem się wtedy, że te drzwi to tylne wejście do rezy-dencji doktora Jekylla. Ba, nawet później odkryłem to po trosze z twojej winy.

— A więc dokonałeś odkrycia! — zawołał stary prawnik. — Ponieważ już się to stało, możemy skręcić w zaułek i spojrzeć w te okna. Prawdę mówiąc, bardzo się niepokoję o biednego Jekylla. Mam wrażenie, iż towarzystwo przyjaciela (bodaj przez ścianę) wyszłoby mu na dobre.

Chociaż wysoko w górze niebo płonęło jeszcze słonecznym blaskiem, w wilgotnym, chłodnym zaułku panował cienisty półmrok. Środkowe z trzech okien było nieco uchylone, za nim zaś siedział doktor Henryk Jekyll — smutny i zatroskany niby więzień, co znikąd nie wygląda pociechy.

— O, Jekyll! — zawołał zdziwiony adwokat. — Jakże się cieszę! Widzę, że ci lepiej.

— Gorzej, mój drogi — odparł sucho lekarz. — Nieporównanie gorzej. Chwała Bogu, niedługo już pociągnę.

— Za dużo przesiadujesz w domu — podjął Utterson. — Trzeba spacerować, pobudzać krążenie krwi, jak my z panem Enfieldem. Pozwolisz... To mój kuzyn, Enfield. Doktor Jekyll, Ryszardzie. Rusz się choćby zaraz. Weź kapelusz. Chodź z nami.

— Zacny jesteś — westchnął doktor. — Posłużyłaby mi przechadzka, ale... Nie, nie, nie! To niemożliwe! Za nic się nie odważę. Doprawdy, Utterson, miło mi, że cię widzę. Zrobiłeś mi wielką przyjemność. Chętnie poprosiłbym na górę ciebie i pana Enfielda, ale ta nora nie nadaje się do przyjmowania gości.

— W takim razie — odparł wesoło stary prawnik — nie mamy wyboru. Zostaniemy na miejscu i utniemy z tobą rozmówkę.

— O to właśnie zamierzałem panów prosić — powiedział lekarz i uśmiechnął się pogodnie.

W tej chwili jednak uśmiech znikł i ustąpił miejsca wyrazowi takiej grozy i rozpaczy, że krew zastygła w żyłach dwóch przyjaciół stojących na dole. Twarz doktora widzieli przez mgnienie oka, bo okno opadło z trzaskiem, lecz to mgnienie wystarczyło w zupełności. Odwrócili się i jak niemi opuścili mroczny zaułek. Idąc cichą uliczką milczeli również i do-piero na pobliskiej arterii, która nawet w niedzielę pulsowała życiem, pan Utterson zerknął z ukosa na krewniaka i w odpowiedzi otrzymał spojrzenie pełne trwogi. Obydwaj byli śmiertel-nie bladzi.

— Zmiłuj się, Boże wszechmogący — jęknął stary prawnik. — Zmiłuj się nad nami!

Enfield smutnie pochylił głowę i szedł dalej bez słowa.

OSTATNIA NOC

Pewnego wieczora pan Utterson wypoczywał po obiedzie przed kominkiem, gdy zasko-czyła go wizyta Poole'a.

— Słowo daję, Poole! Co cię sprowadza? — zawołał, lecz przyjrzawszy się baczniej kamerdynerowi, dodał: — Co się stało? Pan doktor chory?

— Panie mecenasie — odpowiedział służący. — Bardzo niewyraźna sprawa.

— Siadaj. Masz tu kieliszek wina. Nie śpiesz się. Powiedz wyraźnie, o co ci chodzi.

— Zna pan mecenas obyczaje doktora — podjął Poole. — Wie pan, że zamyka się na cztery spusty. Otóż znowu zamknął się w gabinecie i, panie mecenasie, wcale mi się to nie podoba. Naprawdę wcale. Boję się, panie mecenasie.

— Mój kochany — rzekł adwokat. — Uspokój się i mów wyraźnie. Czego się właści-wie boisz?

— Boję się od jakiegoś tygodnia — odparł Poole puszczając pytanie mimo uszu. — Dłużej już nie wytrzymam!

Wygląd wiernego sługi aż nadto potwierdzał jego słowa. Poole zachowywał się nerwo-wo i tylko raz, kiedy oznajmił panu Uttersonowi o swym strachu, spojrzał mu w oczy. Siedział ponury, trzymając na kolanie nie ruszony kieliszek wina i wpatrywał się uparcie w kąt posadzki.

— Dłużej już nie wytrzymam — powtórzył.

— No, śmiało, Poole — podjął gospodarz. — Widzę, że coś cię dręczy, że naprawdę stało się coś złego. Spróbuj mi wytłumaczyć, o co właściwie chodzi.

— Myślę, że to nieczysta sprawa — bąknął kamerdyner.

— Nieczysta sprawa! — krzyknął adwokat zdenerwowany własnym przestrachem. — Jaka nieczysta sprawa? Co ten człowiek plecie?

— Nie bardzo mam odwagę prosić jąkał kamerdyner — ale gdyby pan mecenas raczył pójść ze mną i... i przekonać się na własne oczy...

W odpowiedzi pan Utterson wstał, chwycił płaszcz i kapelusz. Bardzo się zdziwił wyrazem ulgi, który ożywił zatroskaną twarz gościa, a jeszcze bardziej faktem, że wierny sługa odstawił nietknięty kieliszek.

Noc była zimna, wietrzna, prawdziwie marcowa. Sierp księżyca leżał na grzbiecie, jak gdyby obaliła go zawierucha gnająca szybko strzępy białych, pierzastych obłoków. Wiatr porywał słowa i barwił policzki, a ponadto — zdawać się mogło — zmiatał przechodniów; pan Utterson nigdy nie widział równie wyludnionych ulic Londynu. Dokuczała mu ta pustka, bo był w nastroju, kiedy człowiek gorąco pragnie widoku i sąsiedztwa bliźnich. Mimo wewnętrznej walki przytłaczała go brzemieniem świadomość nieszczęścia. Wicher hulał po placu, podnosił tumany pyłu, a cienkie drzewa na skwerku smagały żelazne ogrodzenie lub siebie nawzajem. Poole, który przez całą drogę wyprzedzał adwokata o parę kroków, zrównał się z nim teraz i nie bacząc na kąśliwe zimno zdjął kapelusz, aby czerwoną chustką osuszyć czoło. Chociaż szli szybko, nie była to rosa zmęczenia, lecz zimny pot bezbrzeżnej trwogi. Twarz miał trupiobladą, mówił schrypniętym, przerywanym głosem.

— Panie... mecenasie... jesteśmy na miejscu... Daj Boże, by... nie czekało nas... nic złego.

— Amen — dorzucił pan Utterson poważnym tonem.

Kamerdyner zastukał cicho. W odpowiedzi uchyliły się drzwi zabezpieczone łańcu-chem, a jakiś głos zapytał z wnętrza domu:

— Czy to pan Poole?

— Ja, ja! Otwieraj! Prędzej!

Hall był jasno oświetlony, na kominku buchał suty ogień, a w jego kręgu cała służba — kobiety i mężczyźni — stała stłoczona niby trzoda owiec. Na widok starego jurysty pokojowa zachlipała histerycznie, a kucharka wrzasnęła: „Pan Utterson! Chwalić Boga!” i skoczyła naprzód, jak gdyby chciała porwać w ramiona wybawcę.

— Co się tutaj wyrabia? — rzucił gniewnie adwokat. — Dlaczego wszyscy tkwicie w hallu? Co za nieporządek, niesubordynacja? Na pewno wasz pan nie byłby zadowolony.

— Wszyscy się boją — bąknął Poole.

Nastała głucha cisza, tylko pokojówka zaczęła głośniej szlochać.

— Milcz, głupia! — zgromił ją kamerdyner z furią świadczącą o zdenerwowaniu; lecz na donośny lament dziewczyny całe zgromadzenie poruszyło się i z grobowymi minami zaczęło zmierzać do drzwi w głębi hallu.

— A teraz — ciągnął Poole zwracając się do chłopca kredensowego — podaj mi świecę. Trzeba z tym skończyć wreszcie.

Następnie poprosił pana Uttersona, by zechciał za nim pójść, i wyprowadził gościa do ogrodu na tyłach domu.

— Panie mecenasie — mówił po drodze. — Proszę poruszać się możliwie jak najciszej. Chcę, żeby pan dobrze słyszał, nie będąc jednocześnie słyszanym. I jeszcze jedno. Gdyby przypadkiem on poprosił pana do gabinetu, niech pan mecenas za nic nie wchodzi.

Ta nieoczekiwana przestroga tak wstrząsnęła nerwami pana Uttersona, że biedak omal nie utracił równowagi ducha. Opanował się wszakże, pewnym krokiem wszedł za przewodni-kiem do nieprzyjemnej budowli i przez stare prosektorium, zaśmiecone szczątkami skrzyń i butelkami, pośpieszył w kierunku schodów. Tam kamerdyner nakazał mu gestem, by stanął na uboczu i słuchał, sam zaś postawił świecę i przywołując resztki odwagi wszedł na stopnie. Drżącą ręką zastukał do obitych czerwonym wojłokiem drzwi gabinetu.

— Pan Utterson chciałby widzieć się z panem doktorem — zawołał i jeszcze raz poprosił na migi, by adwokat pilnie nastawił uszu.

— Powiedz panu Uttersonowi, że nikogo nie mogę przyjąć — odpowiedziano zza drzwi żałosnym tonem.

— Dobrze, panie doktorze.

W głosie Poole'a brzmiała nuta jak gdyby triumfu. Wierny sługa znów ujął świecę i przez podwórko zaprowadził adwokata do obszernej kuchni, gdzie ogień od dawna wygasł, a na podłodze mrowiły się karaluchy.

— Panie mecenasie — zapytał spoglądając Uttersonowi w oczy — czy to był głos mojego pana?

— W każdym razie bardzo zmieniony — odparł zagadnięty i chociaż pobladł znacznie, nie odwrócił wzroku.

— Zmieniony! — powtórzył kamerdyner. — Dwadzieścia lat służby to trochę za dużo, bym się mógł mylić. Mojego pana tam nie ma! Coś się z nim stało. Zniknął tydzień temu. Wtedy słyszałem go ostatni raz. Wzywał imienia bożego. Płakał. A kto jest w gabinecie, panie mecenasie? Kto czy co? I dlaczego tam siedzi? To, panie mecenasie, coś, co woła o pomstę do nieba!

— Dziwna historia, Poole. Dziwna i szalona, mój drogi — odrzekł pan Utterson przy-gryzając wargi. — Załóżmy, że twoje domysły są słuszne, że doktor naprawdę... no, powiedz-my, został zamordowany. Czemu jego zabójca pozostaje na miejscu? Nie! Ten pomysł nie wytrzymuje krytyki. Sprzeciwia się zdrowemu rozsądkowi.

— Cóż, panie mecenasie — podjął kamerdyner — ciężko pana przekonać, ale myślę, że mi się uda. Trzeba panu wiedzieć, że ten czy to co od tygodnia mieszka w gabinecie, po całych dniach i nocach dopomina się o jakieś lekarstwo i nic więcej. On, to znaczy mój pan, też miał zwyczaj wypisywać rozkazy i rzucać kartki na schody. Ale zdarzało się to rzadko. A teraz przez okrągły tydzień nic tylko papier i papier. Nawet jedzenie, które zostawiam na stopniach, pod samymi drzwiami, znika dopiero, jak nikt nie patrzy. Proszę teraz uważać, panie mecenasie. Co dzień, ba! dwa albo trzy razy dziennie znajduję zamówienia albo rekla-macje i jak głupi biegam po wszystkich hurtowniach aptecznych w Londynie. Niech tylko wrócę z tym medykamentem, zaraz znajdzie się polecenie, żeby go zwrócić, bo jest niezupeł-nie czysty, albo i zamówienie do jakiejś innej firmy. Nie wiem po co, panie mecenasie, ale ten lek jest bardzo potrzebny w gabinecie.

— Masz może taki list? — zapytał stary jurysta.

Poole sięgnął do kieszeni i wręczył panu Uttersonowi zmiętą kartkę, ten zaś przysunął się do świecy i przy mdłym płomyku przeczytał:

Doktor Jekyll przesyła panom Maw wyrazy szacunku i uprzejmie komunikuje, że dostarczona przez nich ostatnio próbka jest zanieczyszczona i nie nadaje się do zamierzonego celu. Przypominam, że w roku 18.. nabyłem u Panów stosunkowo znaczną ilość tego samego środka, obecnie zaś proszę gorąco o dołożenie wszelkich starań, by dostarczyć mi niezwło-cznie bodaj nieznaczną dozę poprzedniej jakości. Ze względu na wagę sprawy cena nie odgry-wa roli.

Do tego momentu list był stosunkowo spokojny. Dalej jednak widniał duży kleks, jak gdyby nerwy zawiodły piszącego, i reklamacja kończyła się rozpaczliwym wykrzyknikiem:

„Na miłosierdzie boskie! Wynajdźcie bodaj szczyptę!”

— Osobliwy list — mruknął pan Utterson i zaraz dorzucił szorstko: — Dlaczego otwarty?

— Subiekt od panów Maw zirytował się i rzucił mi w nos tę kartkę — objaśnił Poole.

— Niewątpliwie to pismo doktora — podjął adwokat. — Jak sądzisz, Poole?

— Tak mi się też zdawało — przyznał kamerdyner, lecz w tej chwili zmienił ton i zawołał: — Co tam pismo! Widziałem go przecież!

— Widziałeś! No i...?

— Ano tak, panie mecenasie — podjął Poole. — Niespodziewanie wszedłem z ogrodu do starego prosektorium. On wymknął się na moment z gabinetu, żeby poszukać tego medy-kamentu, czy Bóg tam wie czego. Myszkował właśnie w kącie między próżnymi skrzynkami. Jak mnie usłyszał, podniósł głowę, wrzasnął przeraźliwie i czmychnął na schody. Tylko drzwi trzasnęły. Ach, panie mecenasie! Widziałem go przez chwilkę, ale to wystarczyło, żeby włosy stanęły mi dęba. Jeżeli to był mój pan, czemu, u Boga Ojca, miał maskę na twarzy? Jeżeli to był mój pan, to dlaczego piszczał niby szczur i umykał przede mną? Długo mu przecież służę. A zresztą... — Urwał nagle i dłonią przesunął po czole.

— Bardzo to wszystko zagadkowe — odparł stary jurysta — wydaje mi się jednak, że zaczynam się domyślać. Posłuchaj, Poole. Twój pan cierpi na jakąś okropną chorobę, co nie tylko torturuje, lecz również oszpeca chorego. Stąd, jak mniemam, zmiana głosu, maska na twarzy i unikanie przyjaciół; stąd gorączkowe poszukiwanie leku, w który nieszczęśnik wierzy i spodziewa się całkowitego uleczenia. Daj Boże, by się nie łudził. Daj Boże! Oto moje wnioski, smutne co prawda i budzące trwogę, ale proste, naturalne, logiczne... Poza tym uwalniają nas od lęku przed zbrodnią lub czymś nadprzyrodzonym.

— Panie mecenasie! — zawołał śmiertelnie blady kamerdyner. — To, co widziałem, nie było wcale moim panem! Nie mam najmniejszej wątpliwości. Mój pan — tu obejrzał się trwożnie i począł mówić szeptem — był słusznego wzrostu, dobrze zbudowany, a tamto: pokurcz, karzeł!

Pan Utterson próbował oponować, ale Poole krzyknął:

— Ach, panie mecenasie! Myśli pan, że po dwudziestu latach służby mógłbym nie poznać doktora Jekylla? Że nie wiem, dokąd on sięga głową, kiedy mija drzwi gabinetu? Przez pół życia widywałem go nie raz i nie dwa razy na dzień! Nie, panie mecenasie. Ten stwór w masce nie był moim panem. Bóg wie, co to takiego, ale na pewno nie doktor Jekyll. Głos serca wciąż mi mówi, że mój pan zamordowany!

— Jeżeli naprawdę jesteś takiego zdania, za obowiązek swój uważam rozwikłanie zagadki. Chciałbym uszanować wstyd i wolę twojego pana, zbija mnie jednak z tropu list, który na pozór dowodzi, iż doktor Jekyll żyje. Mimo wszystko jednak sumienie nakazuje mi wyważyć drzwi.

— Ach, panie mecenasie! — zawołał kamerdyner. — To racja! Święta racja!

— Powstaje jednak kwestia, kto ma to zrobić? — podjął pan Utterson.

— Jak to? Naturalnie pan mecenas ze mną.

— Słusznie, Poole. Pamiętaj, cokolwiek by się stało, moja głowa, byś ty nie ucierpiał.

— W prosektorium jest siekiera, a pan może wziąć z kuchni pogrzebacz — ożywił się wierny sługa.

Pan Utterson wziął prymitywne, lecz ciężkie narzędzie i przez chwilę ważył je w ręku.

— Zdajesz sobie sprawę, Poole — zapytał spoglądając słudze w oczy — że narażamy się na niebezpieczeństwo?

— A pewnie, pewnie, panie mecenasie.

— Dobrze zatem, abyśmy byli ze sobą szczerzy — podjął stary jurysta. — Obydwaj myślimy więcej, niż mówimy. Zrzućmy ten ciężar. Powiedz mi otwarcie, czy poznałeś to tajemnicze stworzenie w masce?

— Widzi pan mecenas, uciekało co tchu i tak było zgięte, że przysiąc bym nie mógł. Ale, jeżeli pan zapyta, czy to był pan Hyde... odpowiem tak! Tak mi się przynajmniej zda-wało. Cóż, wzrostem się nie różniło i miało takie same zwinne, lekkie ruchy. A zresztą któż inny mógłby zakraść się przez drzwi laboratorium? Niech pan nie zapomina, że w dniu śmierci sir Danversa Carew pan Hyde na pewno miał klucz przy sobie. Ale nie na tym koniec. Nie wiem, czy pan mecenas zetknął się kiedy z panem Hyde'em?

— Tak — odparł prawnik. — Raz z nim rozmawiałem.

— A więc musi pan wiedzieć, podobnie jak my wszyscy, że tego człeka otacza coś dziwnego... coś takiego, że aż się zimno robi... Nie wiem, jak to wyrazić, panie mecenasie... Ale ile razy go spotkałem, mrówki chodziły mi po grzbiecie.

— Przyznaję, że ja również odczuwałem coś w tym sensie — mruknął pan Utterson.

— A widzi pan mecenas! Otóż jak stworzenie w masce wyskoczyło spomiędzy skrzynek i niby małpa czmychnęło do gabinetu, poczułem takie właśnie mrówki na plecach. Ach, panie mecenasie! Wiem, że to żaden dowód. Przecież nie jestem zupełnym nieukiem. Ale człowiek ma swoje przeczucia i gotówem przysiąc na Ewangelię, że to był pan Hyde.

— Tak, tak — powiedział adwokat. -— Od dawna obawiałem się czegoś w tym rodzaju. Zło leżało u fundamentów tej przyjaźni. Zło musiało z niej wyniknąć. Tak jest, Poole! Masz słuszność. Podejrzewam, że biedny Henryk zginął tragiczną śmiercią, a morder-ca (Bogu wiadomo dlaczego) zagnieździł się w pokoju ofiary. Nam powinna przypaść w udziale pomsta! Zawołaj Bradshawa.

Lokaj stawił się wnet na wezwanie, chociaż blady był i roztrzęsiony.

— Trzymaj się, Bradshaw — powitał go adwokat. — Niepewność dręczy was wszy-stkich. Dobrze to rozumiem. Obecnie jednak chcemy rozwikłać zagadkę. My z Poole'em wyłamiemy drzwi gabinetu. Jeżeli wszystko okaże się w porządku, całą odpowiedzialność biorę na własne barki. Jeżeli jednak coś stało się naprawdę i złoczyńca będzie próbował ucieczki, trzeba temu zapobiec. Bradshaw, weź do pomocy chłopca kredensowego. Uzbroicie się w tęgie kije i zajmiecie posterunki na ulicy, przed drzwiami laboratorium. Daję wam na to dziesięć minut.

Lokaj wyszedł, a pan Utterson spojrzał na zegarek.

— Nasza kolej, Poole — powiedział. — Do roboty!

Z tymi słowy ścisnął pod pachą pogrzebacz i pierwszy ruszył na podwórko. Tymczasem chmury przesłoniły księżyc i zrobiło się zupełnie ciemno. Nagłe podmuchy wiatru przenikały od czasu do czasu w głęboką studnię murów i chwiały płomieniami świecy. Prawie po omacku dwaj spiskowcy dotarli do starego prosektorium i tam usiedli, czekając właściwej pory. Z dala dochodził głuchy pomruk stolicy, lecz w bezpośredniej bliskości słychać było tylko odgłos szybkich, nerwowych kroków przemierzających gabinet tam i z powrotem.

— Cały dzień tak chodzi, panie mecenasie — szepnął Poole. — Cały dzień i większą część nocy! Ustaje tylko na chwilę, jak nowa próbka leku przyjdzie z jakiejś apteki. Tak, tak! Nieczyste sumienie to najgorszy wróg spoczynku. Ach, panie mecenasie! W każdym tym kroku czuć krew! Niech pan dobrze posłucha! Czy to chód mojego pana?

Echo powolnej przechadzki tam i z powrotem było dziwne, lekkie, jakieś nierytmiczne. Nie przypominało wcale odgłosu ciężkich, miarowych kroków doktora Henryka Jekylla. Utterson westchnął.

— Nie dobywają się stamtąd żadne inne odgłosy? — zapytał.

— Raz słyszałem płacz — odrzekł kamerdyner.

— Płacz? Jak to? — Nagły dreszcz wstrząsnął starym jurystą.

— Zawodzenie niby kobiety albo potępionej duszy. Wzięło mnie to za serce. Jak odcho-dziłem, samemu mi się chciało płakać.

Tymczasem dziesięć minut dobiegło końca. Poole wygrzebał siekierę spod stosu słomy i na najbliższym stole ustawił świecę, by im było jasno w czasie ataku. Obydwaj wstrzymali dech i postąpili w stronę drzwi, za którymi wciąż zakłócał ciszę nocną szelest przechadzki — tam i z powrotem, tam i z powrotem.

— Jekyll! Chcę się z tobą widzieć — zawołał donośnie adwokat i umilkł na moment, lecz nie otrzymał odpowiedzi. — Ostrzegam lojalnie! Mamy uzasadnione powody do obaw. Chcesz czy nie chcesz, musimy się zobaczyć. Zgodzisz się na to lub użyjemy siły!

— Uttersonie — odpowiedział płaczliwy głos. — Ulituj się, na miłosierdzie boskie!

— Ha! To nie głos Jekylla, lecz Hyde'a! — krzyknął adwokat. — Do drzwi, Poole!

Kamerdyner zamachnął się potężnie. Cios wstrząsnął starą budowlą, obite czerwonym filcem drzwi podskoczyły na ryglu i zawiasach. W gabinecie rozbrzmiał zwierzęcy wrzask śmiertelnej trwogi. Siekiera wznosiła się i opadała cztery razy. Deski trzeszczały, futryna dygotała w murze. Ale drzewo było twarde, a okucia wybornej roboty, toteż dopiero za piątym ciosem zamek puścił i porąbane drzwi padły na dywan w gabinecie.

Zdobywcy, jak gdyby oszołomieni krótkotrwałym hałasem i ciszą, która nagle zapano-wała, cofnęli się i trwożnie zajrzeli do środka. Mieli przed sobą przestronny gabinet rozja-śniony ciepłym blaskiem lampy. Ogień tańczył i huczał na kominku, czajnik nucił cieniutkim głosikiem, opodal zaś czekała zastawa do herbaty. Parę szuflad było otwartych. Na biurku papiery leżały w doskonałym ładzie. Zacisznie i przytulnie. Gdyby nie oszklone szafki pełne medykamentów, rzekłbyś, najzwyklejszy pokój, jakich nie brak w Londynie.

Pośrodku leżał mężczyzna drgający jeszcze i dziwacznie powykręcany. Pan Utterson i Poole zbliżyli się na palcach, odwrócili ciało na wznak i spojrzeli w twarz Edwarda Hyde'a. Miał na sobie ubranie o wiele za duże, miary doktora Jekylla. Mięśnie twarzy poruszały się, stwarzając pozór życia, lecz życie opuściło już ów kształt ludzki. Zgnieciona fiolka w dłoni i silny zapach gorzkich migdałów, unoszący się w powietrzu, powiedziały staremu juryście, iż ogląda zwłoki samobójcy.

— Za późno na ratunek lub karę — orzekł poważnie pan Utterson. — Hyde odszedł, by zdać sprawę z żywota. Pozostaje nam jedno: odszukać ciało twojego pana.

Stara budowla składała się właściwie z dwóch pomieszczeń. Prawie cały parter zajmo-wało oświetlone z góry prosektorium, gabinet zaś stanowił w głębi półpiętro i miał trzy okna z widokiem na zaułek. Z prosektorium do drzwi na boczną uliczkę wiódł korytarz połączony schodkami z drugim wejściem gabinetu. Ponadto było tylko kilka ciemnych schowków i prze-stronna piwnica. Nie marnując czasu adwokat i kamerdyner jęli przetrząsać te zakątki. Ze schowkami skończyli szybko, gdyż stały pustką, a pył podnoszący się przy otwieraniu drzwi dowodził, że nikt nie zaglądał tam od dawna. W piwnicy leżały wprawdzie stosy rupieci, przeważnie z czasów znakomitego chirurga — poprzednika doktora Jekylla — ale misterna sieć pajęczyn niewątpliwie od lat pieczętowała wejście, a więc dalsze poszukiwania nie miałyby sensu. Nigdzie nie było śladu pana domu — żywego ani umarłego.

Poole tupnął w kamienną posadzkę korytarza i mruknął nasłuchując echa:

— Tutaj musi być pogrzebany.

— Albo uciekł dodał adwokat i zbliżył się do drzwi wiodących na boczną uliczkę, by obejrzeć je z bliska.

Były zamknięte. W pobliżu na kamiennej płycie leżał klucz pokryty już rdzą.

— Chyba od dawna nikt go nie używał — powiedział pan Utterson.

— Używał! — powtórzył kamerdyner niby echo. — Nie widzi pan mecenas, że złama-ny? Zupełnie, jak gdyby go ktoś przygniótł obcasem.

— Aha — zdziwił się adwokat. — I nawet na pęknięciu zdążył zardzewieć. Nic nie pojmuję, Poole. Wracajmy do gabinetu.

Wymienili pełne lęku spojrzenia, bez słowa weszli na schodki i zerkając od czasu do czasu na nieruchome już zwłoki, poczęli dokładniej przetrząsać gabinet. Na jednym ze stołów zauważyli kilka szklanych spodków z rozmaitymi dozami białego proszku. Wyglądało to tak, jak gdyby nieszczęsny doktor Jekyll nie zdążył skończyć jakiegoś doświadczenia chemiczne-go, jak gdyby coś mu przeszkodziło.

— To ten sam lek, który mu ciągle znosiłem — powiedział Poole.

W tej chwili czajnik zagotował się i począł głośno syczeć, co zwabiło poszukiwaczy w stronę kominka. Wygodny fotel przysunięto blisko ognia, a nieco dalej, lecz w zasięgu ręki, czekała gotowa zastawa. Nawet cukier był już w filiżance. Na półce stało kilka książek, jedna zaś leżała otwarta na stoliczku z przyborami do herbaty. Pana Uttersona zdumiały straszliwe bluźnierstwa wypisane ręką pana domu na marginesach dzieła teologicznego, o którym doktor Jekyll wyrażał się z uznaniem.

Dalsze poszukiwania zawiodły pod tremo. Pan Utterson i Poole z mimowolną trwogą zajrzeli w głąb zwierciadlanej tafli. Była jednak tak nachylona, że zobaczyli tylko różowy odblask na suficie, tysiączne iskry migocące w szybach i lakierowanym drewnie szafek oraz własne blade, przejęte grozą twarze.

— Panie mecenasie — szepnął kamerdyner. — Dziwne rzeczy widziało to lustro.

— Ale nie dziwniejsze niż ono samo — odszepnął pan Utterson. — Po licha... — Urwał, jak gdyby mu tchu brakło, lecz rychło przemógł słabość. — Po licha było tu potrzebne Jekyllowi!

— Racja, panie mecenasie! Racja! — zawołał służący.

Następnie przyszła kolej na biurko, gdzie na stosie porządnie ułożonych papierów zna-lazła się duża koperta zaadresowana ręką doktora Jekylla do pana G. J. Uttersona. Adwokat złamał pieczęć i zawartość koperty wysypała się na dywan. Pierwszy arkusz był ostatnią wolą zredagowaną równie dziwacznie jak poprzednia, zwrócona autorowi przed pół rokiem. Była tam także mowa o śmierci lub niewytłumaczonym zniknięciu, lecz na miejscu Edwarda Hyde'a widniało nazwisko Gabriela Johna Uttersona.

Stary jurysta zdumiał się niezmiernie. Spojrzał na Poole'a, potem na trzymany w ręku papier, wreszcie w stronę rozciągniętego na dywanie złoczyńcy.

— W głowie się mąci — mruknął. — Hyde gospodarował tu przez kilka dni. Nie miał powodu, by mnie kochać. Musiał się wściekać, że został wydziedziczony. A mimo to nie zniszczył dokumentu!

Następna ćwiartka papieru zawierała kilka słów skreślonych pismem doktora i u góry opatrzona była datą.

— Ach, Poole! — zawołał prawnik. — Twój pan żył jeszcze dzisiaj. Był w tym pokoju! Niepodobna uprzątnąć trupa w tak krótkim czasie. Musi być cały. Na pewno umknął! Ale dlaczego? Jak? Dokąd? I czy w takim przypadku można uważać to — wskazał zwłoki na dywanie — za samobójstwo? Ach, bądźmy ostrożni, Poole, bo (nie daj Boże!) wciągniemy twojego pana w okropne nieszczęście.

— Ale pan mecenas nie przeczytał jeszcze listu — powiedział Poole.

— Boję się — brzmiała odpowiedź. — Oby bez uzasadnionego powodu!

Z tymi słowy przebiegł wzrokiem kilka wierszy, i później przeczytał głośno:

Drogi Uttersonie! Kiedy ten list znajdzie się w Twoich rękach, mnie już nie będzie. Jak to się stanie, przewidzieć nie zdołam. Ale przeczucie i cała moja niezwykła sytuacja zapo-wiadają, że koniec jest nieuchronny i rychły. Proszę Cię, przeczytaj najprzód zeznanie, które zgodnie z zapowiedzią Lanyona powierzone zostało przez niego Twojej pieczy. Jeżeli zapra-gniesz wiedzieć więcej, odwołaj się do mojej spowiedzi.

Twój niegodny i nieszczęśliwy

przyjaciel

Henryk Jekyll.

— Czy było coś więcej? — zapytał adwokat.

— Było — odparł Poole i podał panu Uttersonowi sporą kopertę opieczętowaną w kilku miejscach.

Pan Utterson wsunął ją do kieszeni i powiedział:

— Nic nie będę mówił o tych papierach. Jeżeli twój pan umknął albo nie żyje, uratuje-my przynajmniej jego dobre imię. Innej rady nie ma. Pójdę teraz do domu i przeczytam spo-kojnie wszystko, co mam do przeczytania. Wrócę przed północą. Wtedy wezwiemy policję.

Adwokat i kamerdyner wyszli na podwórze i zamknęli na klucz drzwi dawnego prose-ktorium. Pan Utterson zostawił służbę zbitą w gromadkę przed kominkiem i powędrował do domu, aby zapoznać się z treścią wyjaśniającą zagadkę dokumentów.

ZEZNANIE DOKTORA LANYONA

Przed czterema dniami, czyli dziewiątego stycznia, otrzymałem popołudniową pocztą list polecony adresowany ręką kolegi-lekarza i mojego towarzysza lat szkolnych — doktora Henryka Jekylla. Byłem zdziwiony, bo nie mieliśmy zwyczaju korespondować ze sobą, a ponadto poprzedniego wieczora widziałem się z Jekyllem, nawet jadłem u niego obiad, a ze względu na charakter naszych stosunków nie mogłem wyobrazić sobie niczego, co usprawie-dliwiałoby zwrócenie się do mnie aż tak formalnie. Ale treść listu zdumiała mnie jeszcze bardziej, była bowiem następująca:

9 stycznia 18. . r.

Drogi Lanyon! Zaliczam Cię do grona najdawniejszych przyjaciół i jakkolwiek różnimy się niekiedy w kwestiach naukowych, nie przypominam sobie ochłodzenia naszych życzliwych uczuć — przynajmniej z mojej strony. Nie było dnia, kiedy nie poświęciłbym chętnie lewej ręki, aby pośpieszyć Ci z pomocą, gdybyś rzekł: „Jekyll, moje życie, honor, zdrowe zmysły — wszystko to zależy od Ciebie. Otóż, Lanyon, moje życie, honor, zdrowe zmysły — wszystko to zdane jest na Twoją łaskę. Zginę, jeżeli mnie zawiedziesz! Spodziewasz się zapewne po takim wstępie, iż zamierzam Cię prosić o coś niegodnego. Sam tedy osądź. Pragnę, abyś na dzisiejszy wieczór i noc przekreślił wszelkie obowiązki, abyś odmówił, gdyby Cię wezwano do łoża konającego cesarza. Weź natychmiast dorożkę, jeżeli Twój stangret nie będzie wolny, i z tym listem w ręku pojedź prosto do mojego domu. Poole, kamerdyner, otrzyma rozkazy. Będzie na Ciebie czekał ze ślusarzem, który wyważy drzwi mojego gabinetu. Wejdź do tego pokoju sam i otwórz (siłą, gdyby była zamknięta) oszkloną szafkę stojącą po lewej stronie i opatrzoną literą „E. Następnie wyciągnij szufladkę czwartą od góry lub, co na jedno wychodzi, trzecią od dołu i zabierz t a k j a k j e s t, z c a ł ą j e j z a w a r t o ś c i ą. Drżę na myśl, że mógłbym Cię błędnie pokierować, lecz gdybym nawet popełnił omyłkę, właściwą szufladkę poznasz po zawartości. Znajdziesz w niej torebkę z proszkami, fiolkę z cieczą i notes w tekturowej okładce. Nic więcej tam nie ma, ale to wszystko wraz z szufladką weź ze sobą do domu.

Tak przedstawia się pierwszy etap Twojego zadania. A teraz — drugi. Jeżeli wyjedziesz z Cavendish Square zaraz po otrzymaniu tego listu, wrócisz na długo przed północą. Wolę wszelako zostawić Ci rezerwę czasu, nie tylko ze względu na nieprzewidziane przeszkody, które zawsze mogą wyniknąć, lecz również dlatego, że dopełnienie Twojej niezmiernie ważnej misji będzie łatwiejsze, gdy służba pójdzie na spoczynek. Proszę Cię zatem, abyś o północy był sam w swoim gabinecie i osobiście wpuścił do domu kogoś, kto powoła się na moje nazwisko. Człowiekowi temu wręcz szufladkę zabraną z mego domu. Wówczas spełnisz do końca moje życzenie i zyskasz dozgonną wdzięczność przyjaciela. Jeżeli natomiast zażądasz bliższych wyjaśnień, w ciągu pięciu minut zrozumiesz, że wszystko, o co Cię proszę, ma kapi-talne znaczenie, chociaż na pozór wydaje się niedorzecznością; że zaniedbanie najdrobniej-szego szczegółu mogłoby obciążyć Twe sumienie śmiercią lub nieuleczalnym obłędem starego druha.

Nie zlekceważysz mojej prośby — wierzę w to głęboko — lecz na samą myśl o takiej możliwości ręka mi drży i serce zamiera w piersi. Czytając mój list wyobraź sobie, iż w tej właśnie chwili znajduję się w jakimś nieznanym, ponurym miejscu, iż targa mną niewysło-wiona rozpacz i obawa. Zarazem jednak jestem pewien, że jeżeli wykonasz wszystko ściśle i we właściwej porze, moja udręka przeminie niby opowiedziana bajka. Pomóż, drogi Lanyo-nie! Wybaw starego przyjaciela.

H. J.

P. S. Zapieczętowałem już kopertę, lecz nawiedziła mnie nowa obawa. Może się zdarzyć, że poczta sprawi zawód i list otrzymasz dopiero jutro rano. W takim razie, drogi Lanyonie, pierwszą część mojej prośby spełnij w ciągu dnia, kiedy Ci będzie najwygodniej, a posłańca czekaj o północy. Może już być za późno, jeżeli więc nikt nie przyjdzie, wiedz, że nie ujrzysz nigdy Henryka Jekylla.

Po przeczytaniu tego listu byłem zdania, że doktor Jekyll oszalał, nie mając jednak absolutnej pewności, zastosowałem się do dziwacznej prośby. Uważałem to za święty obo-wiązek, bo im bardziej niezrozumiale przedstawiała się moja rola, tym trudniej było ocenić jej wagę, a zlekceważenie tak sformułowanego błagania obciążyłoby mnie zbyt poważną odpo-wiedzialnością. Wobec tego wstałem od stołu, wsiadłem w pierwszą dorożkę i kazałem się zawieźć do Jekylla. Kamerdyner oczekiwał mojej wizyty. Tą samą pocztą otrzymał list pole-cony i niezwłocznie posłał po ślusarza i cieślę. Nie skończyliśmy jeszcze wstępnej rozmowy, gdy nadeszli obaj rzemieślnicy i razem udaliśmy się do prosektorium nieboszczyka doktora Denmana, skąd, jak Ci niewątpliwie wiadomo, jest najłatwiejszy przystęp do gabinetu. Drzwi były mocne, zamek znakomitej roboty. Cieśla zaklinał się, że będzie miał moc kłopotów i narobi szkody, jeżeli użyje siły. Ślusarz był bliski rozpaczy, lecz okazał się człowiekiem zręcznym i po dwóch godzinach poradził sobie jakoś z zamkiem. Szafka oznaczona literą „E” nie była zamknięta. Wyciągnąłem szufladkę, utkałem słomą, owinąłem w papier i wróciłem na Cavendish Square.

W domu wziąłem się zaraz do badania jej zawartości.

Proszki wykonano dość starannie, lecz daleko im było do aptekarskiej precyzji, domy-śliłem się więc, że to robota samego Jekylla. Kiedy rozwinąłem jeden z papierków, znalazłem w nim sól białą krystalicznej budowy. Z kolei zająłem się fiolką. Mniej więcej do połowy napełniał ją płyn krwistoczerwonej barwy, cuchnący bardzo niemile, jak gdyby fosforem, eterem siarczanym i jeszcze czymś, czego nie mogłem rozpoznać. Notes nie odznaczał się niczym osobliwym. Zawierał długi szereg dat, które pokrywały wieloletni okres i urywały się nagle przed niespełna rokiem. Tu i ówdzie zauważyłem przy datach krótkie notatki. „Podwój-na dawka” powtarzało się sześć razy na kilkaset wniesionych pozycji. Na samej górze kolu-mny napisano raz: „zupełna klapa!” z kilkoma wykrzyknikami. Bardzo mnie to wszystko zaciekawiło, lecz wyjaśniało niewiele. Miałem przed sobą fiolkę jakiejś mikstury, biały proszek w papierkach i notatki tyczące doświadczeń, które — jak i inne pomysły Jekylla — nie wiodły zapewne do żadnego praktycznego celu. Jakim cudem sprowadzenie tych rzeczy do mojego domu mogło wpłynąć na honor, stan władz umysłowych czy nawet życie tego dziwaka? Jeżeli jego posłaniec może zgłosić się do mnie, może równie dobrze pójść w każde inne miejsce. A jeśli nie — to dlaczego mam go przyjmować w tajemnicy? Im dłużej się zastanawiałem, tym mocniej byłem przekonany, że w grę wchodzi choroba psychiczna, kiedy więc służba udała się na spoczynek, naładowałem rewolwer, by na wszelki wypadek mieć się czym bronić.

Londyńskie zegary wybiły wreszcie północ i umilkły.

W tej chwili kołatka poruszyła się ledwie dosłyszalnie. Sam poszedłem do drzwi i na ganku zastałem niskiego mężczyznę, który przycupnął między kolumnami.

— Od doktora Jekylla? — zapytałem.

Przyświadczył nerwowym gestem, a kiedy zaprosiłem go do środka, podejrzliwie zerk-nął za siebie. W pobliżu ukazał się policjant, który nadchodził ze ślepą latarką. Na ten widok tajemniczy gość wzdrygnął się i z widocznym pośpiechem skoczył do przedpokoju. Przyznaję, że zdziwiło mnie to nieprzyjemnie, toteż wchodząc za nim do jasno oświetlonego gabinetu, ściskałem w garści rękojeść rewolweru.

Nareszcie mogłem obejrzeć zaufanego mojego kolegi. Na pewno nie zetknąłem się z nim nigdy w życiu. Jak już wspomniałem, był bardzo małego wzrostu, obecnie zaś zdziwił mnie odpychający wyraz jego twarzy, niezmierna ruchliwość, może nawet siła przy budowie na pozór chuderlawej i wątłej. Jego sąsiedztwo budziło osobliwy, niezrozumiały wstręt, któremu towarzyszył niepokój i wyraźnie wzmożone tętno. Zrazu sądziłem, że to mimowolna, nieuzasadniona odraza i zaniepokoiło mnie tylko jej natężenie. Wkrótce jednak doszedłem do wniosku, że przyczyn tego zjawiska należy szukać głębiej, gdyż nie była to zwykła nienawiść, lecz coś, co tkwi w naturze mego niezwykłego gościa.

Człowiek ów (od pierwszej chwili wzbudził on we mnie uczucie, które najlepiej chyba nazwać ciekawością zabarwioną obrzydzeniem) odziany był tak, że zwykły śmiertelnik wyglądałby na jego miejscu groteskowo. Miał na sobie ubranie z drogiego i gustownego ma-teriału, lecz o wiele za obszerne. Szerokie spodnie wisiały na cienkich nogach i były zawinię-te u dołu, bo inaczej wlokłyby się po ziemi. Stan surduta sięgał niżej bioder, a kołnierz leżał rozpostarty na ramionach. Ale ten komiczny strój bynajmniej nie wywoływał śmiechu, gdyż pasował do ogólnego wrażenia, jakie sprawiał jego właściciel — osobnik dziwny, odrażający, nieludzki — i pogłębiał jedynie niechęć zrodzoną od pierwszego wejrzenia. Obecnie intereso-wałem się nie tylko osobliwą postacią i cechami charakteru swego gościa. Zaciekawiło mnie również jego pochodzenie, życie, pozycja.

Opis tych obserwacji pochłonął wiele miejsca i czasu, w istocie była to jednak kwestia sekund. Posłaniec doktora Jekylla nie panował nad posępnym wzburzeniem.

— Ma pan? — krzyknął. — Ma pan wszystko?

Niecierpliwość jego była tak wielka, że ośmielił się położyć mi dłoń na ramieniu i usiłował mną potrząsnąć. Odepchnąłem go i nagle zdałem sobie sprawę, że to zetknięcie prze-jęło mnie lodowatym dreszczem.

— Bardzo przepraszam — powiedziałem — szanowny pan zapomina, że jak dotąd nie mam przyjemności znać szanownego pana. Proszę łaskawie usiąść.

Dałem mu dobry przykład zajmując swoje zwykłe miejsce, jak gdybym przyjmował pacjenta. Starałem się też o zupełnie naturalny ton i zachowanie, oczywiście w granicach, na jakie pozwalała spóźniona pora, natłok dziwnych myśli i bezwiedny lęk przed tym osobliwym człekiem.

— Proszę mi wybaczyć, panie doktorze — odparł dość uprzejmie. — Ma pan w zupełności rację. Jestem niegrzeczny, ale to wszystko zdenerwowanie. Przyszedłem tutaj na prośbę pańskiego kolegi, doktora Jekylla, w sprawie, o ile mi wiadomo, wielkiej wagi. Chodzi... — Urwał i podniósł dłoń do gardła; widać było, że mimo pozorów opanowania zmaga się rozpaczliwie z nadchodzącym atakiem histerii. — Chodzi o... Jakaś... Jakaś... Szuflada...

Ulitowałem się nad jego męką i po trosze zapewne nad własną ciekawością

— Oto ona, proszę pana — rzekłem i wskazałem stojącą za biurkiem szufladę, wciąż jeszcze owiniętą w papier.

Skoczył w jej stronę, lecz na chwilę przystanął chwytając się za serce. Wyraźnie słyszałem, jak zgrzyta zębami, a kiedy spojrzałem na niego, zobaczyłem twarz śmiertelnie bladą, wykrzywioną upiornie. Zatrwożyłem się o życie czy zdrowe zmysły swego gościa.

— Spokoju. Trochę spokoju — powiedziałem.

Odwrócił się, uśmiechnął okropnie i jak gdyby podejmując rozpaczliwą decyzję, zerwał papier z szufladki. Na widok jej zawartości dobył mu się z gardła szloch tak niezmiernej ulgi, że ze zdumienia skamieniałem w swym fotelu. Nim zdążyłem oprzytomnieć, zapytał całkiem opanowanym głosem:

— Ma pan menzurkę?

Dźwignąłem się nie bez wysiłku i podałem mu żądane naczynko.

Podziękował mi skinieniem głowy i uśmiechem. Później odmierzył kilka kresek szkarłatnego płynu i wsypał do menzurki jeden proszek. Mieszanina, rdzawa zrazu, poczęła jaśnieć, w miarę jak rozpuszczały się kryształki, jednocześnie zaś burzyła się głośno i strzela-ła bańkami gazu. Nagle objawy te ustały, a ciecz zmieniła kolor na ciemnopurpurowy, by po niejakim czasie zabarwić się zielono, niby woda w stawie. Wówczas mój gość, który od po-czątku śledził bacznym okiem wszystkie przemiany, wykrzywił się w uśmiechu i powiedział spoglądając na mnie bystro:

— Pora teraz na ostateczne wyjaśnienie. Czy będziesz rozumny, ostrożny, przezorny i bez dalszej rozmowy pozwolisz mi zabrać to naczynie i dom twój opuścić na zawsze? Czy też zbyt możnie włada tobą ciekawość? Zastanów się, nim odpowiesz, bo postąpię tak, jak będziesz sobie życzył. Albo zostaniesz jak dawniej, nie mądrzejszy, a bogatszy tylko o tyle, o ile przysługę oddaną bliźniemu w śmiertelnym niebezpieczeństwie można uważać za wzbo-gacenie duszy; albo, jeżeli wolisz, nowe dziedziny wiedzy, nowe drogi do sławy i potęgi staną przed tobą otworem, tu za chwilę, w tym pokoju. Na własne oczy możesz oglądać cud, który wstrząśnie od podstaw twoją niewiarą w Szatana.

— Panie — odrzekłem z udanym chłodem, chociaż płonąłem wewnętrznie — mówisz zagadkami i nie zdziwi cię pewnie, gdy powiem, że daleki jestem od wiary w twoje słowa. Zbyt długo jednak kroczę drogą niezrozumiałych przysług, by nie oglądać zakończenia.

— Zgoda! — odparł mój gość. — Lanyon! Pamiętaj o złożonych ślubach! Wszystko, co ujrzysz, musi spocząć pod pieczęcią tajemnicy zawodowej. A teraz! Ty, coś tak długo hołdo-wał najbardziej ciasnym, przyziemnym poglądom, coś nie uznawał medycyny transceden-talnej, coś szydził z lepszych od siebie... Spójrz!

Przyłożył menzurkę do ust i zawartość jej wypił jednym haustem. Potem wrzasnął okropnie, zatoczył się, zwinął, chwycił kurczowo stołu, wybałuszył oczy i otwartymi ustami począł chwytać oddech. Nie mogłem oderwać odeń wzroku i po chwili dostrzegłem dziwne, szybko zachodzące przemiany. Mój gość jak gdyby rósł i pęczniał. Twarz mu pociemniała, rysy zacierały się, zmieniały i... Zerwałem się zza biurka, uskoczyłem pod ścianę i opano-wany straszliwą grozą wyciągnąłem ręce, aby zasłonić się od cudu.

— Wielki Boże! — krzyknąłem. — Wielki Boże! Wielki Boże!

Na nic innego zdobyć się nie mogłem. Przede mną stał Henryk Jekyll. Blady, drżący, bliski omdlenia, szukał drogi omackiem niby człowiek, co powstał z grobu. Ale był w moim gabinecie! Widziałem go na własne oczy!

Tego, co wyznał mi w ciągu najbliższej godziny, nie odważę się przenieść na papier. Widziałem, słyszałem i dusza we mnie zaniemogła. Ale dziś, kiedy wszystko przeminęło, pytam sam siebie, czy w to wierzę, i nie mogę zdobyć się na odpowiedź. Moje życie zostało wstrząśnięte do głębi, sen mnie opuścił, a blady strach nie odstępuje za dnia i w nocy. Czuję, że dni mam policzone. Muszę umrzeć, ale ze światem rozstanę się pełen wątpliwości. Bez upiornej zgrozy nie potrafię wspomnieć bagna zgnilizny moralnej, które ten człek mi odkrył, chociaż wtajemniczając mnie ronił łzy pokutne.

Na zakończenie dodam coś, co wstrząśnie Tobą, Uttersonie, jeżeli oczywiście zdołasz mi uwierzyć. Stwór, który owej nocy zakradł się pod mój dach, był, według wyznań samego Jekylla, znany pod nazwiskiem Hyde'a: — mordercy sir Danversa Carew tropionego dziś, jak Anglia długa i szeroka.

Hastie Lanyon.

PEŁNA SPOWIEDŹ HENRYKA JEKYLLA

Przyszedłem na świat w roku 18.., a przyniosłem ze sobą nie tylko prawo do znacznej fortuny, lecz również nieprzeciętne zdolności, pracowitość, uczciwość oraz chęć, by budzić życzliwy szacunek ludzi mądrych i dobrych. Należało się więc spodziewać, iż czeka minie obiecująca i zaszczytna przyszłość. Otwarcie mówiąc, główną moją wadę stanowił bujny temperament i nadmierna wszechstronność zainteresowań. Usposobienie takie często bywa podstawą szczęścia, wszelako ja nie mogłem go pogodzić z przemożnym pragnieniem, by głowę nosić wysoko i okazywać bliźnim maskę surowej powagi. Z tej przyczyny starannie ukrywałem przyjemności i rozrywki, kiedy zaś osiągnąłem wiek dojrzały i począłem rozglą-dać się wokół szacując swe zdobycze i stanowisko w świecie, przywykłem już do podwójne-go życia. Niejeden chwaliłby się takimi grzeszkami, ale ja bolałem nad nimi i ukrywałem je wstydliwie ze względu na szczytne cele, które sobie wytknąłem. A zatem raczej wysokie aspiracje niż upadek moralny przywiodły mnie do ówczesnego stanu i rozcięły niby nożem sfery dobra i zła, co dzielą, a zarazem łączą podwójną naturę ludzką. W tej sytuacji począłem rozmyślać nad nieubłaganymi prawami życia tkwiącymi u podstaw wszelkiej religii i stano-wiącymi posępne źródło rozterki i niedoli. Chociaż niewątpliwie dwulicowy, nie byłem obłu-dnikiem. Obie moje połowy postępowały najzupełniej szczerze. Byłem sobą, gdy zerwawszy tamy nurzałem się w brudzie. Byłem sobą, gdy w jasnym świetle dnia pracowałem nad postę-pami nauki lub niosłem ulgę cierpieniom i nędzy. Badania prowadziłem wyłącznie w dziedzi-nie zjawisk metafizycznych, i tak się złożyło, że rozwój ich rzucił potężny snop światła na tę stałą wewnętrzną walkę toczoną przez moje dwie połowy. Z dnia na dzień moralna i intele-ktualna świadomość zbliżała mnie do prawdy, której częściowe poznanie stało się później powodem straszliwej katastrofy — do prawdy, że człowiek to nie jedna, ale dwie istoty. Powiadam dwie, gdyż moja wiedza nie sięga poza tę granicę. Po mnie przyjdą inni, dalej posuną się tą samą drogą, wyprzedzą mnie i dowiodą hipotezy, którą dzisiaj ośmielę się wysunąć: iż człowiek jest zbiorowiskiem wielu niezależnych, samodzielnych bytów. Ja — ze względu na charakter i tryb życia — wędrowałem nieuchronnie w jednym i tylko w jednym kierunku. Moralna strona zagadnienia, obserwowana na własnej osobie, zrodziła we mnie myśl o zasadniczej, prymitywnej dwoistości. Dzięki sprzecznym naturom wiodącym we mnie walkę zrozumiałem, że słusznie można mi przypisać każdą z nich dlatego właśnie, że oby-dwie we mnie działają. Daleki jeszcze byłem od naukowych odkryć, które uprzytomniły mi realną możliwość takiego cudu, często jednak roiłem na jawie i zabawiałem się myślą o roz-łączeniu przeciwstawnych elementów. Gdyby każda z moich dwóch natur mogła zamieszkać w niezależnym ciele — myślałem sobie — życie uwolniłoby się od tego, co jest nie do zniesienia. Człowiek zły szedłby własną drogą nie dręczony wyrzutami sumienia szlachetniej-szego bliźniaka. Dobry kroczyłby prostą ścieżką cnoty i radował się zacnymi uczynkami nie cierpiąc i nie pokutując za grzechy nierozdzielnej z nim występnej cząstki. Przekleństwo ludzkości polega więc na tym, że dwie sprzeczne natury są ze sobą na wieki złączone, że w otchłani dręczonego sumienia muszą toczyć tragiczne, nie kończące się boje. Jak je rozdzie-lić? Na to pytanie nie znajdowałem odpowiedzi.

W takim stanie rozważań abstrakcyjnych promień światła padł nagle z laboratoryjnego stołu. Uprzytomniłem sobie tak jasno, jak nikt przede mną, dziwną niematerialność, jak gdyby mglistą zwiewność tej na pozór solidnej powłoki, którą odziani wędrujemy po ziemi. Odkryłem, że pewne związki potrafią targać i rozsuwać cielesne szaty, podobnie jak wiatr odrzuca płócienne zasłony namiotu.

Z dwóch przyczyn — jak mi się wydaje uzasadnianych — nie zamierzam rozwodzić się obszerniej nad naukową stroną zagadnienia stanowiącego temat tej spowiedzi. Po pierwsze, stwierdziłem, że brzemię życia musi przytłaczać ludzkie barki, kiedy zaś człowiek próbuje je zrzucić, brzemię powraca w innej, obcej formie i powoduje udrękę nie do zniesienia. Po drugie, odkrycie moje było niezupełne, co — aż nazbyt jasno, niestety! — wyniknie z dalszego ciągu opowieści. Niechaj wystarczy, że nie tylko stwierdziłem, iż moje ciało jest emanacją sił składających się na ducha, lecz również dzięki odkryciu pewnego medykamentu zawładnąłem rzeczonymi siłami i zdołałem wyzwolić z ich mocy drugą postać i oblicze — niewątpliwie moje, gdyż stanowiące ucieleśnienie gorszych stron natury Henryka Jekylla.

Wysnutą teorię poddałem próbie praktyki dopiero po długim wahaniu. Rozumiałem jasno, iż ryzykuję życiem, bo potężny środek zdolny przeobrazić cielesną powłokę mógł przecież w razie najmniejszego bodaj przedozowania lub innego uchybienia zniweczyć i unicestwić niematerialny obraz, który chciałem jedynie odmienić. Ale pokusa, by potwierdzić niezwykłe, przełomowe odkrycie, zmogła na koniec wszelkie obawy. Miksturę przygotowa-łem od dawna, musiałem więc jedynie zakupić w aptekarskiej hurtowni znaczną ilość pewnej soli, która — jak wiedziałem z poprzednich doświadczeń — była ostatnim potrzebnym skład-nikiem. Nadeszła noc po stokroć przeklęta. O późnej godzinie wsypałem proszek do cieczy. Pilnie obserwowałem, jak mieszanina burzy się i dymi w szklance, a kiedy musowanie ustało, dodając sobie odwagi, jednym łykiem wypiłem gotowy kordiał.

Nastąpiły okropne bóle, jak gdyby łamanie kości, śmiertelne osłabienie i strach tak niezmierny, że równego mu doświadcza człowiek chyba tylko w momencie narodzin lub zgonu. Ale męka minęła rychło. Ocknąłem się jak chory, uleczony nagle z ciężkiej niemocy. Uczucia moje były niewypowiedzianie dziwne, zupełnie nowe i dzięki tej nowości upajające, rozkoszne. Czułem się młodszy, lżejszy, zadowolony z życia. A w duchu byłem beztroski, wyzwolony — tysiączne bezwstydne, zmysłowe obrazy mknęły na wyścigi przed oczyma wyobraźni, pękały wszelkie więzy obowiązków, duszę przepajała nie znana mi dotychczas grzeszna swoboda. Od pierwszego oddechu w tym nowym życiu zdawałem sobie sprawę, że jestem gorszy, dziesięćkroć gorszy, że jak niewolnik zaprzedałem się mojej niecnej połowie, ale ta myśl porywała mnie zrazu i upajała niczym wino. Zachwycony nowością, wyciągnąłem ręce i w tej chwili uprzytomniłem sobie, że zmalałem.

Nie miałem wtedy lustra w gabinecie. Tremo, które stoi za mną, gdy piszę te słowa, kazałem przynieść później, aby dokładnie obserwować przemiany, jakim ulegałem. Tymcza-sem jednak noc minęła i mglisty dzień miał wyłonić się wkrótce z szarego brzasku. Wszyscy domownicy spali mocno, jak zwykle nad ranem. Pełen nadziei i dumy z osiągniętego triumfu, postanowiłem zaryzykować w nowym ciele wyprawę do mojej sypialni. Kiedy znalazłem się na dziedzińcu, gwiazdy spojrzały z góry, a mnie uderzyła myśl, że mimo wiecznego czuwania nigdy nie oglądały podobnej istoty! Obcy we własnym domu, pomknąłem korytarzami i w sypialnym pokoju po raz pierwszy ujrzałem Edwarda Hyde'a.

Teraz muszę znowu odwołać się do teorii i mówić nie o tym, co wiem, lecz co uważam za najbardziej prawdopodobne. Zła cząstka natury wyzwolona obecnie i sprawująca władzę była cieleśnie słabsza i gorzej rozwinięta niż dobra, którą odtrąciłem. Zarazem jednak mniej utrudziła się i wyczerpała, gdyż dotychczas dziewięć dziesiątych życia poświęcałem przecież pracy, cnocie i świadomemu, okiełznanemu działaniu. Dlatego właśnie Edward Hyde był znacznie niższy, szczuplejszy i młodszy niż Henryk Jekyll. Jedną twarz rozjaśniał blask wewnętrznego światła, na drugiej mroki zła wyryły głębokie piętno. Ponadto zło (mimo wszystko słabsze w człowieku niż dobro) zniekształciło i jak gdyby okaleczyło całą postać swojego wcielenia. Mimo to, obserwując bacznie brzydotę w lustrzanej tafli, nie czułem odra-zy, lecz raczej przypływ serdeczności. Przecież to byłem także ja — ludzki i naturalny. Ta twarz wydawała mi się bardziej prostym, wymownym odzwierciedleniem ducha niż targane sprzecznymi uczuciami oblicze, które dotychczas uważałem za swoje. W tym przypadku nie-wątpliwie miałem słuszność. Wielokroć obserwowałem później, że gdy występowałem pod postacią Hyde'a, każdy, kto po raz pierwszy zbliżał się do mnie, odczuwał fizyczny wstręt, niepokój i obawę. Wyjaśniam to w ten sposób, że na drodze życia spotykamy istoty stano-wiące zawsze połączenie dobra i zła, a czyste zło reprezentował tylko Edward Hyde — on jeden w niezmierzonym oceanie ludzkości.

Niedługo marudziłem przed lustrem, bo czekał mnie jeszcze jeden, decydujący ekspery-ment. Należało się przekonać, czy nie na dobre utraciłem dawną osobowość, czy zanim dzień zaświta, nie będę musiał cichaczem umykać z nie mojego już domu. Szybko wróciłem do gabinetu, przyrządziłem i łyknąłem świeżą dozę leku. Po straszliwych mękach wyłoniłem się z nicości w poprzedniej postaci. Miałem wzrost, twarz i charakter doktora Henryka Jekylla.

Tamtej nocy stanąłem na rozstajnych drogach. Skutki były fatalne! Gdybym na swoje odkrycie spojrzał z innej, godziwszej strony, gdybym ryzykowny eksperyment podjął w zbożnym, szlachetnym celu — wszystko wyglądałoby odmiennie, a z mąk narodzin i zgonu powstałby anioł zamiast czarta. Przyrządzony przeze mnie medykament nie działał w określo-nym kierunku, nie był niebiańskim czy piekielnym balsamem — otwierał tylko drzwi więzie-nia i uwalniał tych, co się za nimi szamotali. Cnota moja drzemała w owym czasie, a złe skłonności rozbudzone przez wybujałą ambicję — ożywione i czujne — skwapliwie pod-chwyciły, nadarzającą się sposobność. Widomym tego płodem była postać znana później pod mianem Edwarda Hyde'a. Jak stąd wynika, od owej nocy dysponowałem dwoma charaktera-mi i dwoma osobami, z których jedna była absolutnie zła, druga zaś pozostała dawnym Henrykiem Jekyllem — niedoskonałym zlepkiem, w którego zbawienie i poprawę nauczyłem się wątpić. Postęp zmierzał więc jedynie ku gorszemu.

Pojmowałem to, lecz nie mogłem przemóc odrazy do nudnego, oschłego życia. Chwila-mi bywałem usposobiony wesoło, co stawało się coraz bardziej kłopotliwe i niemiłe, gdyż rozrywki szeroko znanego, powszechnie szanowanego starszego pana wypadałoby nazwać co najmniej nieprzystojnymi. Dlatego właśnie świeżo nabyta władza kusiła mnie, dopóki nie popadłem bez reszty w jej niewolę. Wystarczyło jedynie łyknąć dozę leku, by zrzucić ciało słynnego profesora i niby grubą peleryną otulić się osobowością Edwarda Hyde'a. Myśl tę witałem uśmiechem, bo w owym czasie wydawała mi się niesłychanie pocieszna.

Rozpocząłem staranne przygotowania. Wynająłem i umeblowałem dom w Soho — ten, w którym policja wytropiła później Hyde'a. Przyjąłem gospodynię — starszą niewiastę, dy-skretną i absolutnie pozbawioną skrupułów. Ale nie na tym koniec. Opisawszy pana Hyde'a, zapowiedziałem własnej służbie, by wpuszczała go do domu i słuchała we wszystkim, a chcąc uniknąć nieporozumień kilkakroć pojawiałem się w drugiej postaci. Następnie sporządziłem testament, który oburzył Cię tak srodze, drogi Uttersonie. Gdyby jednak doktorowi Jekyllowi przytrafiło się nieszczęście, dzięki niemu mógłbym bez strat pieniężnych rozpocząć nowe życie w ciele Edwarda Hyde'a. Zabezpieczywszy się tak — jak sądziłem ze wszystkich stron — jąłem korzystać z osobliwego prawa nietykalności.

Dawnymi laty ludzie najmowali zbirów, by zbrodniami nie kalać własnej opinii. Ja, pierwszy w dziejach, robiłem to dla rozrywki. Mogłem przed światem chodzić z podniesio-nym czołem, a zarazem na każde żądanie pozbywać się niedogodnych więzów i niby uczniak na wagarach dawać nurka w morze bezbrzeżnej swobody. Byłem bezpieczny, nikt bowiem nie mógł przeniknąć niepojętej maski. Na Boga! Przecież nawet nie istniałem! Niechaj przekroczę próg laboratorium, a w dwie sekundy zmieszam i wypiję cudowny kordiał. Wtedy Edward Hyde rozpłynie się w nicości niczym para oddechu na lustrzanej tafli, zastąpi go zaś człowiek, który drwić może z wszelakich posądzeń. Henryk Jekyll, co u siebie w domu objaśnia lampę w zacisznym pokoju do pracy!

Rozrywki, na które sobie pozwalałem, były, jak się już rzekło, co najmniej niegodne, lecz w rękach Edwarda Hyde'a stały się wnet plugawe. Kiedy wracałem z nocnych wycie-czek, często z niedowierzaniem rozmyślałem o swym straszliwym upadku. Osobnik wywoły-wany z mroków mojej duszy i spuszczany ze smyczy, by używał do woli, był łajdakiem szczególnie złośliwym. Samolubny we wszystkich myślach i uczynkach, bezlitosny niby posąg z kamienia, po bestialsku rozkoszował się męką i cierpieniami innych. Henryk Jekyll drętwiał chwilami, uświadamiając sobie postępki Edwarda Hyde'a. Ale zupełnie nowa sytua-cja — obca wszelkim przyrodzonym prawom — wpływała kojąco na wyrzuty sumienia. Przecież Hyde i tylko Hyde był za wszystko odpowiedzialny. Jekyll nie ponosił winy. Budził się rano z pogodnym obliczem, godny szacunku i na pozór nieskazitelny. Ba! Starał się nawet naprawiać zło czynione przez Hyde'a, jeżeli oczywiście nie było za późno. Dzięki temu drzemało sumienie doktora Henryka Jekylla.

Nie myślę wchodzić w szczegóły hańby, którą się okryłem, bo nawet dzisiaj trudno mi uwierzyć, iż to ja popełniałem zbrodnicze uczynki. Pragnę tylko zwrócić uwagę na rozmaite ostrzeżenia i kolejne kroki, którymi zbliżała się nieuchronna kara. Pewien incydent, chociaż dość znamienny, wspomnę ledwie w kilku słowach, ponieważ obył się bez groźnych na-stępstw. Hyde bezlitośnie potraktował dziecko. Oburzyło to przypadkowego przechodnia, jak się później okazało, Twojego krewniaka. Lekarz i rodzice skrzywdzonej dziewczynki pośpie-szyli mu z pomocą i przez chwilę bałem się o swoje życie. Chcąc załagodzić sprawę, Edward Hyde poprowadził prześladowców do drzwi laboratorium i wyniósł stamtąd czek z podpisem Henryka Jekylla. Nietrudno jednak było uniknąć podobnych niebezpieczeństw na przyszłość. Wystarczyło otworzyć w innym banku konto na nazwisko Edwarda Hyde'a, kiedy zaś pochy-lając inaczej pióro nauczyłem się świadczyć o swym rozdwojeniu nawet podpisem, sądziłem, że nie grozi mi pomsta losu.

Pewnej nocy — mniej więcej na dwa miesiące przed zamordowaniem sir Danversa Carew — wróciłem późno z awanturniczej wyprawy i nazajutrz obudziłem się pod szczegól-nym wrażeniem. Rozglądałem się po własnej sypialni, dobrze widziałem jej wysokie ściany i znajome od lat cenne meble, rozpoznawałem deseń zasłon przy łóżku i mahoniowe kolumien-ki baldachimu. Wszystko na próżno! Nie zdołałem odpędzić iluzji, iż znajduję się w Soho, w ciasnym pokoiku, gdzie nocowałem niekiedy pod postacią Edwarda Hyde'a. Uśmiechnąłem się do siebie i zacząłem dociekać psychologicznych podstaw takiej iluzji, wreszcie zapadłem w rozkoszną drzemkę, nadal snując półsenne rozważania. Wreszcie ocknąłem się i bezwie-dnie spojrzałem na własną rękę. Otóż dłoń Henryka Jekylla jest szeroka, mocna, biała, miękka — typowa dłoń lekarza, sądząc z rozmiaru i kształtu. Sam to nieraz mówiłeś, Uttersonie. Tymczasem pięść leżąca na kołdrze i wyraźnie widoczna w żółtawym świetle londyńskiego poranka była szczupła, sucha, sękata, ogorzała i gęsto porośnięta szczeciniastym włosem. Była to ręka Edwarda Hyde'a.

Przez dobre pół minuty patrzyłem na nią w osłupieniu, nim przerażenie zbudziło się w mej piersi i zgrzytnęło niby zdruzgotane cymbały. Wyskoczyłem z łóżka, pobiegłem do zwierciadła, a to, co w nim ujrzałem, zmroziło mi krew w żyłach. Tak! Usnął Henryk Jekyll, zbudził się Edward Hyde! Jak to wyjaśnić? Takie pytanie nasunęło mi się przede wszystkim, wnet jednak nowa fala przerażenia przyniosła drugie: jak zaradzić złemu? Jest późno, służba krząta się po domu, a wszystkie leki w gabinecie! Czeka mnie długa wędrówka: schody, kory-tarz, przestronne, dobrze widoczne podwórze i prosektorium. Skamieniały ze zgrozy stałem w sypialni. Oczywiście, mogę zasłonić twarz, ale cóż z tego, skoro niepodobna ukryć zmiany wzrostu? W tej chwili spłynęło na mnie olśnienie i niewysłowiona ulga. Przecież służba przywykła do mojego drugiego wcielenia, które kilkakrotnie tu przychodziło. Szybko i najle-piej jak umiałem, wciągnąłem na siebie o wiele za obszerne ubranie. Bez przeszkód minąłem schody i korytarz; tylko Bradshaw wzdrygnął się i uskoczył na bok, gdy zobaczył pana Hyde'a o niezwykłej porze i wystrojonego tak dziwacznie. W dziesięć minut później doktor Jekyll zasiadł do stołu i z pochmurnym czołem udawał, że je śniadanie.

Apetytu nie miałem naprawdę. Niepojęte zdarzenie odwróciło sens dotychczasowych eksperymentów i niby na babilońskim murze zdawało się pisać sentencję nieubłaganego wyroku. Głębiej niż kiedykolwiek począłem zastanawiać się nad istotą i możliwymi skutkami podwójnej egzystencji. Wyzwolona świadomie zła część mojej natury była ostatnio bardzo ożywiona, z dnia na dzień nabierała siły. Kilka razy odniosłem nawet wrażenie, iż Edward Hyde podrósł, a występując w jego ciele czułem, że krew krąży mi w żyłach jak gdyby bujniej, goręcej. Zaczynałem przeczuwać niebezpieczeństwo. Jeżeli zabawa potrwa dłużej, mogę utracić równowagę sprzecznych natur i władzę nad dowolną kolejnością przemian. Wówczas na zawsze przybiorę postać i charakter Edwarda Hyde'a. Cudowny lek czasem zawodził. Na samym początku zdarzyło mi się całkowite niepowodzenie, później zaś musia-łem kilka razy dawkę podwoić, a nawet raz potroić, ryzykując życiem. Te (nieczęste zresztą) zakłócenia stanowiły dotychczas jedyny cień na firmamencie mojego triumfu. Obecnie jednak, w świetle porannego wypadku, uprzytomniłem sobie, że o ile zrazu trudność polegała na wyzwoleniu się z ciała doktora Jekylla, o tyle później, stopniowo, lecz niezawodnie, zaczęła przesuwać się w odwrotną stronę. Wszystko to wskazywało, że z wolna tracę władzę nad lepszą połową natury i całkowicie wsiąkam w tę drugą — gorszą.

Nadszedł czas wyboru. Oba moje wcielenia miały wspólną pamięć, lecz inne cechy obdzielały je nierówno. Jekyll (istota złażona) uczestniczył w wybrykach i przygodach Hyde'a — raz z dreszczem strachu, raz pełen uciechy. Natomiast Hyde nie dbał o Jekylla; jeżeli pamiętał o nim, to tak, jak rozbójnik z gór wspomina pieczarę, w której chroni się przed po-ścigiem. Jekyll odczuwał troskę więcej niż ojcowską. Hyde obojętność więcej niż synowską. Wcielenie się w Jekylla oznaczałoby dla mnie rezygnację z zachcianek, jakim od dawna pobłażałem, ostatnio zaś ulegałem coraz bardziej. Wcielenie się w Hyde'a — rezygnację z tysiącznych zainteresowań, ambicji, a zarazem dożywotnią samotność i wzgardę całego świa-ta. Ceny były na pozór nierówne, na szale jednak należało dorzucić coś więcej: Jekylla czeka-ją niezawodnie piekielne męki ognia nienasyconych pragnień, natomiast Hyde nie będzie nawet wiedział, co utracił. Znajdowałem się w nowej, nieznanej sytuacji, a przecież zdawa-łem sobie sprawę, że moja wewnętrzna rozterka jest równie stara jak rodzaj ludzki. Podobne ponęty i trwogi mamią każdego grzesznika, co lęka się, lecz zarazem ulega pokusom. Ze mną stało się to, co z lwią częścią moich bliźnich od stworzenia świata: obrałem lepszą cząstkę i nie stało mi woli, żeby ją obronić.

Tak! Milszy mi był starszawy, trochę zawiedziony doktor, który pośród grona przyja-ciół żyje pogodnie i uczciwie. Bez wahania pożegnałem swobodę, względną młodość, lekki chód, nieokiełzane wybryki i tajone rozkosze dostępne Jekyllowi pod maską Edwarda Hyde'a. Uczyniłem wybór, podświadomie jednak zachowując furtkę na przyszłość: nie pozbyłem się mieszkania w Soho ani też nie zniszczyłem odzieży Hyde'a, która i teraz leży ukryta w moim gabinecie. Na dwa miesiące dochowałem wiary swej decyzji. Przez dwa miesiące wiodłem życie surowsze niż kiedykolwiek, a czyste sumienie było mi sowitą nagrodą. Ale z czasem spokój ducha stał się czymś codziennym, zrozumiałym. Dręczony męką pożądania i tęsknoty, miałem wrażenie, iż uwięziony Hyde szamoce się w moim wnętrzu. Wreszcie w chwili moralnego załamania — uległem. Jeszcze raz zmieszałem i wypiłem cudowny kordiał.

Nie sądzę, aby pijak rozmyślający o swoim nałogu brał pod uwagę (bodaj raz na pięćset przypadków)) niebezpieczeństwa, na jakie się naraża w stanie bydlęcego zamroczenia. Podo-bnie było ze mną. Nie zastanawiałem się nigdy, że charakter Edwarda Hyde'a jest nacecho-wany kompletną antymoralnością, żywiołowym pędem ku złu. Dlatego właśnie poniosłem straszliwą karę. Mój szatan, długo więziony w klatce, wyrwał się na swobodę z opętańczym rykiem. Zaraz po przełknięciu leku uświadomiłem sobie nieokiełznaną, piekielną żądzę czynienia źle. Uległem jej i kiedy moja nieszczęsna ofiara zagadnęła mnie miłym, uprzejmym tonem, poczułem w głębi duszy huragan gniewu i nienawiści. Przysięgam, że nikt zdrowy na umyśle nie mógłby popełnić zbrodni tak pozbawionej sensu i motywów; że zadawałem ciosy równie nieświadomie, jak chore dziecko, co psuje zabawkę. Dobrowolnie jednak potargałem więzy, dzięki którym nawet najgorsi spośród nas omijają pokusy jako tako pewnym krokiem. Dla mnie najsłabszy bodaj impuls równał się upadkowi.

Duch piekieł ocknął się we mnie i rozszalał. W radosnym uniesieniu masakrowałem powalone, bezwładne ciało, a każdy cios sprawiał mi niewysłowioną rozkosz. Szaleństwo przybierało na sile, sięgało szczytów. Wreszcie zmogło mnie utrudzenie, a lodowaty strach boleśnie ścisnął serce. Mgła pierzchła. Był to strach o własną skórę. Umknąłem z miejsca zbrodni upojony, a zarazem drżący. Mój żywiołowy pociąg do zła doznał pełnego nasycenia, z kolei instynkt miłości życia doszedł do głosu. Pobiegłem do domu w Soho i zniszczyłem papiery Edwarda Hyde'a, by się tym pewniej zabezpieczyć. Później umykałem słabo oświetlonymi ulicami targany tym samym sprzecznym uczuciem — radości i przerażenia. Delektowałem się zbrodnią, obmyślałem inne na przyszłość, jednocześnie zaś trwożnie zerka-łem przez ramię i nastawiałem uszu, aby się przekonać, czy tropem moim nie podąża mści-ciel. Przyrządzając cudowną miksturę Hyde nucił wesoło, a gdy ją wypił, popadł w otępienie śmierci. Zaledwie minęły cierpienia przemiany, Henryk Jekyll runął na kolana i roniąc łzy podzięki i skruchy podniósł ku niebu kornie złożone dłonie. Welon pobłażliwości dla samego siebie został rozdarty. Oczyma wyobraźni oglądałem całe życie — od dni dzieciństwa, gdy ojciec wodził mnie za rękę, poprzez samozaparcie i trudy lekarskiego zawodu, aż do potwor-ności ostatniej nocy. Wielekroć przebiegałem tę samą drogę i za każdym razem z uczuciem niewiary wracałem do tej ohydnej sceny. Szlochałem na głos. Łzami i modlitwą próbowałem odpędzić przerażające obrazy i dźwięki. Ale wspomnienia opadły mą duszę i niezmiernym bólem targały ją na strzępy. Wreszcie ostrze cierpienia stępiało po trosze, a wyrzuty sumienia ustąpiły wobec radości. Problem został rozwiązany! Hyde był teraz niepodobieństwem. Mimo woli muszę dochować wiary swej lepszej połowie. Ach, z jakim uniesieniem cieszyłem się tą myślą! Jak pokornie gotów byłem przyjąć na nowo więzy normalnego życia! Z jaką satysfa-kcją zamknąłem drzwi, którymi często umykałem i wracałem, a klucz zgniotłem obcasem!

Następny dzień przyniósł wiadomość, że morderstwo odkryto. Ofiarą padł człowiek wy-sokiej pozycji, otoczony powszechnym szacunkiem, a wina Edwarda Hyde'a została udowo-dniona. Była to nie tylko zbrodnia, lecz również dowód tragicznego obłędu. Muszę przyznać, że doświadczyłem znacznej ulgi, gdyż obecnie groza szafotu miała wspierać i wspomagać moje dobre instynkty. Jekyll był mi teraz ucieczką, bo gdyby Hyde spróbował wychylić się na moment, tysiące rąk wyciągnęłoby się, aby chwycić go i wydać na śmierć.

Postanowiłem przyszłością odkupić przeszłość i dzisiaj wolno mi rzec uczciwie, iż postanowienie to wydało piękne owoce. Dobrze wiesz, Uttersonie, że w ostatnich miesiącach ubiegłego roku nie żałowałem trudu, by nieść ulgę cierpiącym. Wiesz, że dużo dobrego czyni-łem bliźnim, a moje dnie płynęły spokojnie, niemal szczęśliwie. Nieprawdą byłoby twierdze-nie, że nudził mnie pełen miłosiernych czynów, niewinny tryb życia; przeciwnie, z dnia na dzień podobał mi się coraz bardziej. Nadal jednak znaczyło mnie piętno rozdwojenia i gorsza połowa natury, wolna przez czas dłuższy, a ostatnio zakuta w łańcuchy, zaczynała domagać się swobody tym gwałtowniej, im słabsze były męki skruchy. Oczywiście, nigdy nie marzy-łem o wskrzeszeniu Hyde'a. Na samą tę myśl przejąłby mnie dreszcz grozy. Zacząłem jednak igrać z sumieniem i kiedy uległem szturmowi pokus, stałem się tym co niegdyś pokątnym grzesznikiem.

Wszystko musi mieć koniec. Najpojemniejsze naczynie przepełni się wreszcie. Drobne na pozór ustępstwa złym skłonnościom ostatecznie zburzyły równowagę mojego ducha. Zrazu nie obawiałem się wcale. Upadek wydawał mi się naturalnym powrotem do dawnych lat — przed dokonaniem odkrycia.

W pogodny, jasny dzień styczniowy, kiedy szron topnieje i ziemia mięknie pod bez-chmurnym niebem, słodka woń nadciągającej wiosny przesycała powietrze Regent Parku, jędrne jeszcze od zimowych chłodów. Siedziałem na ławce skąpanej w słonecznym blasku. Ukryte we mnie zwierzę ogryzało gnaty wspomnień, a duch przymykał zaspane oczy i obie-cywał na przyszłość pokutę, której nie miał ochoty rozpoczynać zaraz.

Mimo wszystko — pomyślałem — nie jestem gorszy od swoich bliźnich. — Z uśmie-chem zacząłem przymierzać się do innych ludzi i porównywać własną czynną dobrą wolę z leniwym okrucieństwem ich bierności. W trakcie tych samochwalnych rozważań chwyciły mnie bóle, nieznośne mdłości i straszliwe śmiertelne dreszcze. Kiedy minęły, byłem bliski omdlenia, niebawem jednak powróciła przytomność i zdałem sobie sprawę z nagłej zmiany usposobienia. Byłem śmielszy, bardziej beztroski. Drwiłem z niebezpieczeństw i za nic miałem sobie więzy obowiązków. Spuściłem wzrok: ubranie zwisało na mnie luźno, leżąca na kolanach ręka była sękata i porosła włosem. Jeszcze raz przybrałem postać Hyde'a. Przed chwilą byłem pewien ludzkiego szacunku, bogaty, uwielbiany; w domowym zaciszu czekał mnie stół nakryty śnieżnobiałym obrusem. Teraz stałem się wyrzutkiem społeczeństwa, tropionym, bezdomnym mordercą, na którego czeka szubienica.

Mąciło mi się w głowie, ale nie postradałem zmysłów. Niejednokrotnie już zwróciłem uwagę, iż w odmienionej postaci jestem bystrzejszy, bardziej elastyczny, odporniejszy ducho-wo. Obecna sytuacja potwierdziła ten pogląd, bo tam, gdzie Jekyll zawiódłby na pewno, Hyde potrafił stanąć na wysokości zadania. Medykamenty znajdowały się w moim gabinecie w jednej z oszklonych szafek. Jak się do nich dobrać? Ścisnąłem głowę dłońmi i z niezmiernym wysiłkiem próbowałem rozwikłać ów problem. Drzwi laboratorium zamknąłem raz na zawsze. Gdybym próbował wrócić do domu od frontu, własna służba wydałaby mnie w ręce kata. Doszedłem do wniosku, iż trzeba się posłużyć cudzymi rękami i pomyślałem o Lanyo-nie. Ale jak się z nim zetknąć? Co powiedzieć? Załóżmy nawet, że uniknę aresztowania na ulicy. Cóż z tego? Czy nieznajomy antypatyczny włóczęga zdoła namówić słynnego lekarza, aby splądrował pracownię swojego kolegi? Wówczas przypomniałem sobie, że ze wszystkich cech doktora Henryka Jekylla pozostała mi jedna: w odmienionej postaci zachowałem własny charakter pisma. Iskierka ta zabłysła nagle i rozjaśniła całą prostą drogę — od początku do końca.

Poprawiłem ubranie najlepiej jak umiałem i skinąwszy na przejeżdżającą dorożkę kazałem się wieźć do skromnego hoteliku przy Portland Street, którego nazwa utkwiła mi w pamięci. Na mój widok (naprawdę pocieszny, chociaż pod cudacznym odzieniem kryła się tragedia) woźnica nie mógł pohamować uśmiechu. Wykrzywiłem się jednak i zgrzytnąłem zębami z tak szatańską furią, że uśmiech zniknął z twarzy dorożkarza — na szczęście dla nie-go, a jeszcze bardziej dla mnie, bo za chwilę niewątpliwie ściągnąłbym z kozła niewczesnego żartownisia. Do hotelowej jadalni wkroczyłem z groźną miną, toteż kelnerzy powstrzymali się nawet od znaczących spojrzeń i uniżenie wykonali polecenia. Zaprowadzili mnie do osobnego pokoju i wnet przynieśli przybory do pisania. Hyde zagrożony śmiertelnym niebezpieczeń-stwem był dla mnie istotą zupełnie nową. Płonął szaleńczym gniewem, kipiał żądzą mordu, pragnął zadawać ból i rany. Ale potrafił zdobyć się na przebiegłość. Niezmiernym wysiłkiem woli okiełznał furię i zredagował dwa tak ważne listy: jeden do Lanyona, drugi do Poole'a. Ba! Chcąc mieć niezachwianą pewność, że przesyłki nie zginą po drodze, kazał je nadać jako polecone. Resztę dnia spędził w hotelowym pokoju, a że nie pozostawało mu już nic do zro-bienia, gryzł palce w bezsilnej wściekłości. Obiad zjadł na miejscu, sam, tylko w towarzy-stwie własnych strachów i kelnera, co usługując mu przy stole drżał i kulił się pod spojrzenia-mi niezwykłego gościa. Z nastaniem nocy porzucił wreszcie kryjówkę i zamkniętą karetą kazał się wozić ulicami miasta — tam i z powrotem, tam i z powrotem.

Piszę wciąż „on”, bo na „ja” nie potrafię się zdobyć. To dziecię piekieł nie miało w sobie nic ludzkiego. Pozostały mu tylko dwa uczucia: strach i nienawiść. Hyde zląkł się nagle, że woźnica zaczyna coś podejrzewać — te dwie ohydne pasje rozszalały się w nim z siłą orkanu. Wysiadł z pojazdu i odważył się na pieszą włóczęgę, chociaż źle dopasowany strój zwracał uwagę nielicznych nocnych przechodniów. Szybko przemykał ruchliwymi ulicami; gnany obawą wciąż przyśpieszał kroku, mówił do siebie, liczył minuty do północy. Raz zaczepiła go kobieta proponując, jeśli się nie mylę, pudełko zapałek. Uderzył ją w twarz; kobieta uciekła przerażona.

Kiedy odzyskałem przytomność w gabinecie Lanyona, wzruszyła mnie zapewne zgroza starego przyjaciela. Nie wiem. Była to kropla w morzu obrzydzenia, z jakim sam patrzyłem na ostatnie wypadki. Znów nastąpiła przemiana. Torturowało mnie nie widmo szubienicy, lecz myśl okropna, że raz jeszcze mogę obrócić się w Hyde'a. Jak we śnie wysłuchałem rzu-conych przez Lanyona słów potępienia, jak we śnie wróciłem do domu i nareszcie bezpieczny położyłem się do łóżka. Po udręce minionego dnia spałem głęboko, spokojnie; obudzić mnie nie zdołały nawet straszliwe koszmary. Rano ocknąłem się świeży pomimo osłabienia i roztrzęsionych nerwów. Nadal nienawidziłem, bałem się myśli o drzemiącej we mnie dzikiej bestii i oczywiście nie zapomniałem straszliwych niebezpieczeństw dnia wczorajszego. Ale byłem pod własnym dachem, w domu, blisko zbawczych leków, toteż radość z powodu udanej ucieczki rozjaśniała mi duszę niby jutrzenka nadziei.

Po śniadaniu, gdy szedłem z wolna przez podwórze i z rozkoszą wdychałem świeże, chłodne powietrze, odczułem nagle nieopisane męki towarzyszące procesom przemiany. Ledwie zdążyłem umknąć do gabinetu, rozszalały się we mnie okrutne pasje Hyde'a. Tym razem dopiero zdwojona dawka leku przywróciła mi postać doktora Jekylla, lecz — niestety! — po sześciu godzinach, kiedy siedziałem smutno zapatrzony w ogień, bóle wróciły i pono-wnie musiałem odwołać się do cudownego środka. Krótko mówiąc, od tego fatalnego dnia mogłem być Jekyllem tylko dzięki nieustannemu napięciu woli i pod bezpośrednim działa-niem mikstury. Coraz częściej o każdej porze dnia lub nocy wstrząsały mną złowróżbne dreszcze, a co gorsza, ilekroć bodaj na moment zdrzemnąłem się albo usnąłem w fotelu, budziłem się w osobie Hyde'a. Pod groźbą ustawicznie wiszącej nade mną zguby dobrowolnie skazałem się na bezsenność i czuwałem dłużej, niż znieść potrafi normalny człowiek. Dzięki temu choć jestem dziś sobą, stałem się istotą zżartą i wyczerpaną przez gorączkę. Jestem chory na ciele i umyśle, bezwolny, pochłonięty jedną tylko myślą: strachem przed swoją dru-gą naturą. Kiedy jednak zasypiałem lub zbawczy lek przestawał działać, następowała prze-miana, i to niemal bez uprzedzenia, gdyż bóle słabły, zanikały z dnia na dzień. Wyobraźnia zaczynała malować mrożące krew w żyłach obrazy, w duszy kipiała bezprzedmiotowa niena-wiść, ciało zdawało się zbyt małe i wątłe, by pomieścić rozszalałe namiętności i bujną energię życiową. Siły Hyde'a jak gdyby rosły wraz ze słabością Jekylla; ale dzieląca ich nienawiść była obecnie jednakowa, u obydwu równa. W Jekyllu nienawiść zrodził instynkt życia. Doktor w pełni teraz oceniał nieludzkość tworu, z którym dzielił część świadomości i ramię w ramię kroczył ku śmierci. Tyle ich łączyło, stanowiąc zarazem najboleśniejsze źródło jego rozpaczy i udręki. Ponadto Jekyll nie brał pod uwagę zdumiewających sił żywotnych swego drugiego wcielenia i traktował je jak coś nie tylko piekielnego, lecz niematerialnego. Potwor-nością wydawało mu się, iż drobina plugawego błota mówi i wydaje okrzyki, proch i pył rusza się i grzeszy, coś martwego, pozbawionego kształtu przywłaszcza sobie oznaki życia. Potwornością wydawało mu się, iż ta ohyda jest z nim związana bardziej nierozerwalnie niż żona, niż własne oko, bo drzemie w jego ciele i nieustannie wyrywa się na świat, a w chwi-lach snu i słabości rodzi się i jego samego spycha poza granice życia. Nienawiść Hyde'a do Jekylla inny miała charakter. Obawa przed szubienicą zmuszała go raz po raz do chwilowego samobójstwa, kiedy to schodził do podrzędnej roli i stawał się cząstką zamiast osoby. Ale Hyde brzydził się tą koniecznością, raniła go niechęć, z jaką był traktowany, brzydził się upadkiem i niedolą Jekylla. Dlatego płatał mi często małpio złośliwe figle. Moim charakterem pisma gryzmolił bluźnierstwa na marginesach książek, palił ważne listy, a kiedyś nawet zniszczył portret mojego ojca. Jestem przekonany, że gdyby nie strach przed śmiercią, zabiłby się już dawno, aby i mnie pociągnąć za sobą w otchłań. Ale on kocha życie i dobrowolnie nigdy się z nim nie rozstanie. Miłość ta jest tak zdumiewająca, że nawet ja, w którym każda myśl o tym drugim wcieleniu budzi wstręt i dreszcz grozy, niemal lituję się nad Hyde'em, gdy uprzytomnię sobie jego beznadziejny, potworny lęk, iż moje samobójstwo będzie i jego kresem.

Przedłużanie mojej spowiedzi jest bezcelowe i z braku czasu niemożliwe. Starczy po-wiedzieć, że jak świat światem nikt nie wycierpiał podobnych tortur. Ale nawet w najgorszej męce przyzwyczajenie daje nie ulgę wprawdzie, lecz chociaż paraliż duszy czy jakieś drętwe znieczulenie na boleść. Toteż moja pokuta mogłaby trwać lata, gdyby nie katastrofa, która na zawsze odcina mnie od mojej postaci i natury. Kilka dni temu spostrzegłem, że wyczerpują się zapasy proszku nie uzupełniane od dnia pierwszego ryzykownego doświadczenia. Posła-łem do apteki po tę samą sól i przyrządziłem medykament. Mieszanina zaczęła musować i po raz pierwszy zmieniła barwę. Daremnie jednak czekałem na drugą zmianę. Wreszcie wypiłem lek i nie odczułem żadnych skutków. Uttersonie, dowiesz się od Poole'a, jak rozpaczliwie i na próżno przetrząsałem cały Londyn. Wszystko zdaje się wskazywać, że zakupiona przeze mnie pierwsza partia była zanieczyszczona i cudowny kordiał zawdzięczał skuteczność właśnie tej nieznanej domieszce.

Na daremnych poszukiwaniach minął mniej więcej tydzień. Obecnie zaś kończę spo-wiedź pod wpływem ostatniego ze starych proszków. Jeżeli zatem nie nastąpi cud, Henryk Jekyll po raz ostatni snuje własne myśli i ogląda w lustrze własne odbicie — jakże straszliwie odmienione. Nie wolno mi zwlekać z postawieniem ostatniej kropki, bo moja spowiedź uniknęła zniszczenia tylko dzięki wielkiej przezorności i jeszcze większemu szczęściu. Gdyby męki przemiany zaskoczyły mnie w trakcie pisania, Edward Hyde poszarpałby te kartki na strzępy. Jeżeli jednak po odłożeniu ich na bok upłynie pewien okres czasu, bezprzykładny egotyzm mojego drugiego wcielenia, które żyje wyłącznie chwilą bieżącą, winien ocalić tę spowiedź przed furią iście małpiej złośliwości.

Zauważyłem, iż nieuchronny los zagrażający nam obydwu odmienił i załamał nawet jego. Wiem, że za pół godziny, kiedy po raz ostatni wcielę się w znienawidzoną postać, będę drżał i płakał skulony w fotelu albo rozpocznę spacer po tym gabinecie (ostatnim moim schronieniu na ziemi) i ustawicznie chodząc tam i z powrotem będę wytężał słuch i łowił wszelkie złowróżbne szmery. Czy Edward Hyde zginie na szubienicy? Czy zbierze odwagę i wyzwoli się w ostatniej chwili? Nie wiem i nie dbam o to. Wybiła już prawdziwa godzina śmierci, a co nastąpi później, nie mnie obchodzi, lecz tamtego.

Oto koniec mojej spowiedzi. Za chwilę odłożę pióro i zapieczętuję kopertę. Wówczas nieszczęsny Henryk Jekyll na wieki pożegna się z tym światem.

Przełożył Tadeusz Jan Dehnel

HIENA CMENTARNA

Co wieczór, jak rok długi, siadywaliśmy w małym barze gospody Pod Królem Jerzym w Debenham: przedsiębiorca pogrzebowy, oberżysta, Fettes i ja. Czasami zbierała się większa kompania, nieodmiennie jednak — w mróz, śnieżycę czy słotę — my czterej zajmowaliśmy ulubione, zawsze te same fotele. Fettes — stary, zapijaczony Szkot — był człowiekiem niewątpliwie wykształconym i musiał mieć jakiś majątek, gdyż życie pędził w nieróbstwie. W Debenham osiedlił się dawno, jeszcze za młodu, a z biegiem lat wrósł w otoczenie. Jego nie-bieska kamlotowa peleryna stała się lokalnym zabytkiem, podobnie jak strzelista dzwonnica kościoła. Całe miasto godziło się bez zastrzeżeń z tym, że Fettes ma stałe miejsce Pod Królem Jerzym, że pije na umór i nigdy nie pokazuje się w kościele. Nikogo też nie dziwiło, że hołduje bliżej nie określonym, radykalnym poglądom i niekiedy daje im wyraz podkreślając wywody waleniem w stół rozdygotaną pięścią. Pil systematycznie co wieczór po pięć dużych rumów, a swe regularne odwiedziny Pod Królem Jerzym spędzał zawsze ze szklanką w ręku, pogrążony w tępej, alkoholicznej zadumie. Nazywaliśmy go Doktorem, chodziły bowiem słuchy, że zna się na medycynie i potrafi zestawić złamaną kość lub naciągnąć zwichnięcie. Właściwie jednak nie wiedzieliśmy nic o jego charakterze i przeszłości.

Była ciemna zimowa noc i zegar wybił już dziewiątą, kiedy oberżysta wszedł do baru. Miał tego dnia niezwykłego gościa: wielkiego właściciela ziemskiego z sąsiedztwa, który jadąc na sesję Parlamentu został w podróży tknięty apopleksją. Do łoża tej znakomitości we-zwano telegraficznie jeszcze większego człowieka — głośnego lekarza z Londynu. W Deben-ham, od niedawna połączonym ze światem linią kolejową, podobny przypadek zaszedł po raz pierwszy, wszyscy więc byliśmy przejęci.

— Przyjechał! —oznajmił oberżysta nabiwszy wprzód i zapaliwszy fajkę.

— Kto? — zapytałem. — Chyba nie doktor?

— On! We własnej osobie!

— Jak się nazywa?

— Macfarlane.

Fettes kończył już trzecią szklankę i siedząc z głupią miną, to kiwał się, to wodził doko-ła mętnym wzrokiem. Ale na dźwięk ostatniego słowa ocknął się i dwukrotnie powtórzył: „Macfarlane”, najprzód spokojnie, później z nagłym wzburzeniem.

— Aha — powiedział oberżysta. — Nazywa się doktor Wolfe Macfarlane.

Fettes otrzeźwiał w jednej chwili. Spojrzał przytomnymi oczyma i wyraźnie, pewnym, donośnym głosem zaczął mówić. Ta nieoczekiwana przemiana zdziwiła nas, jak gdybyśmy oglądali zmartwychwstanie człowieka pogrzebanego.

— Bardzo przepraszam, ale słyszałem, co pan mówił, tylko piąte przez dziesiąte. Kto nazywa się Wolfe Macfarlane?

Oberżysta wyjaśnił, a Fettes z powątpiewaniem pokręcił głową.

— To niepodobna, niepodobna... Cóż, chciałbym zobaczyć się twarzą w twarz z tą sławą.

— Zna go pan? — zdumiał się przedsiębiorca pogrzebowy.

— Uchowaj Boże! — brzmiała odpowiedź. — Ale to rzadkie nazwisko, trudno sobie wyobrazić dwóch... Panie gospodarzu, czy on jest stary?

— Chyba niemłody, bo włosy ma całkiem białe. Ale wygląda znacznie młodziej od pana — odparł oberżysta.

— A jednak jest starszy! O wiele starszy — zawołał Fettes i uderzył pięścią w blat stołu. — Tylko na mojej twarzy widać rum: rum i grzech! Tamten ma zapewne mało wrażli-we sumienie i łatwo strawny żołądek. Sumienie! Posłuchajcie mnie, ludzie! Myślicie, że ze mnie stary, przyzwoity, dobry chrześcijanin. Ale to pomyłka. Tak nie jest. Ja nigdy nie bajdurzę obłudnie. Voltaire na moim miejscu mógłby udawać świętoszka, ale nie ja. Umysł — klepnął się po łysym czerepie — miałem zawsze jasny i prosty. Patrzyłem i nie robiłem ustępstw!

Na chwilę zaległo przygnębiające milczenie.

— Jeżeli zna pan tego doktora — odezwałem się wreszcie — nie podziela pan, jak mi się zdaje, wysokiej opinii, jaką ma o nim nasz gospodarz.

Fettes puścił moją uwagę mimo uszu.

— Koniecznie muszę go zobaczyć, i to twarzą w twarz — zawołał, jak gdyby zdecydo-wał się nagle.

Znowu zapadła cisza. Później drzwi głośno trzasnęły na piętrze. Po schodach zadudniły kroki.

— Doktor idzie — zawołał gospodarz. — Uwaga! Teraz może go pan przydybać.

Ledwie dwa kroki dzieliły bar od drzwi wejściowych gospody. Szerokie dębowe schody wybiegały prawie na ulicę i między ostatnim ich stopniem a progiem mieściła się jedynie kokosowa mata. Ale w tej ciasnej przestrzeni było każdego wieczora widno jak za dnia, bo na schodach płonęły światła, a nad szyldem duża latarnia, ponadto zaś z okien baru padał ciepły blask. W taki sposób „Król Jerzy” wabił przechodniów z zimnej ulicy. Fettes wyszedł pe-wnym krokiem do przedsionka, a my obserwowaliśmy z boku to spotkanie „twarzą w twarz”, jak je sam nazwał.

Doktor Macfarlane był ruchliwy i krzepki. Bujna siwa czupryna ocieniała jego bladą i spokojną twarz o stanowczym wyrazie. Był wytwornie ubrany w kosztowne, najcieńsze sukno, śnieżną koszulę i suty biały halsztuk w fioletowy rzucik. Miał grubą złotą dewizkę i spinki oraz oprawę okularów z tego samego cennego kruszcu, a piękną futrzaną pelerynę przewieszoną przez ramię. Nie ulegało wątpliwości, że to człowiek, co całe życie spędził pośród dostatków i zaszczytów, dziwnie więc kontrastował z nim nasz kompan z baru — łysy, niechlujny, krostowaty i spowity w starą kamlotową pelerynę. Ci dwaj spotkali się u stóp schodów w starej gospodzie Pod Królem Jerzym.

— Macfarlane — zawołał Fettes tonem raczej woźnego sądu niż znajomego.

Słynny lekarz cofnął się na czwarty stopień, jak gdyby bezceremonialny zwrot zasko-czył go lub dotknął.

— Macfarlane — powtórzył stary pijak. — „Cwaniak” Macfarlane.

Londyńczyk wzdrygnął się i przeszył wzrokiem stojącą przed nim postać. Następnie obejrzał się, jak gdyby przerażony, i szepnął głucho:

— Fettes... Ty?

— Aha. Ja. Myślałeś pewno, że również nie żyję? Nie, mój drogi. Nie tak łatwo zakoń-czyć naszą znajomość.

— Szszaa! — zawołał doktor. — Szszaa! Sza! Co za nieoczekiwane spotkanie. Nietęgo ci się chyba wiedzie. Wyznaję otwarcie, że cię zrazu nie poznałem. Ale cieszę się... cieszę serdecznie. Dzisiaj musi to być, niestety, powitanie i pożegnanie zarazem. Mój powóz czeka. Absolutnie nie mogę spóźnić się na pociąg. Na pewno jednak... Daj mi adres, a odezwę się lada dzień. Licz na mnie. Jakoś ci trzeba pomóc, Fettes. Zdaje mi się, że u ciebie bieda aż piszczy. Spróbuję temu zaradzić przez wzgląd na „gwar minionych dawno lat”, jak śpiewali-śmy niegdyś w czasie wesołych bibek.

— Pieniądze! — wrzasnął Fettes. — Od ciebie! Raz już dałeś mi pieniądze. Leżą tam, gdzie je rzuciłem: w błocie.

Doktor Macfarlane wygłosił poprzednią przemowę tonem niejakiej wyższości, odzyskał więc część zaufania do siebie, lecz po gwałtownej odmowie Fettesa był równie stropiony jak w pierwszej chwili. Krzywy, paskudny uśmiech zeszpecił jego niemal dostojne oblicze.

— Jak sobie życzysz, mój drogi — syknął. — Bynajmniej nie chciałem cię dotknąć, ale nie zamierzam też narzucać się nikomu. W każdym razie zostawię ci adres i...

— Nie chcę! — przerwał mu stary pijak. — Nie chcę wiedzieć, jaki dach cię chroni. Usłyszałem nazwisko i pomyślałem, że to możesz być ty. Chciałem się przekonać, czy mimo wszystko jakiś Bóg istnieje. Teraz wiem, że go nie ma! Idź precz!

Stał wciąż na środku maty, między ostatnim stopniem schodów a drzwiami. Wielki londyński lekarz musiałby zatem zejść mu z drogi, aby się wymknąć na ulicę. Widać było, że niełatwo mu przyjdzie takie poniżenie. Oczy ze szkłami w złotej oprawie zabłysły groźnie pod strzechą białych włosów. Kiedy jednak stał niezdecydowany, zorientował się, że doroż-karz zagląda ciekawie z ulicy, a nasza trójka stłoczona w kącie koło lady pochłania wzrokiem niecodzienne widowisko. Obecność licznych świadków skłoniła doktora do natychmiastowej ucieczki. Zebrał się w sobie i otarłszy o boazerię wężowym ruchem skoczył w stronę drzwi. Ale nie na tym skończyły się jego męki, kiedy bowiem mijał Fettesa, ów chwycił go za ramię i rzucił dramatycznym, straszliwie wyraźnym szeptem:

— Powiedz! Widziałeś go jeszcze? Widziałeś kiedy?

Słynny, bogaty doktor ze stolicy wrzasnął rozpaczliwie, rozdzierająco. Odepchnął prze-śladowcę i chwyciwszy głowę rękami umknął jak złodziej przyłapany na gorącym uczynku. Zanim ktokolwiek z nas zdążył się ruszyć, dorożka pocwałowała w stronę stacji. Dziwaczna scena przemknęła niby senna zjawa, lecz zostawiła realny ślad, bo następnego dnia z rana służący znalazł koło progu stłuczone okulary w wytwornej złotej oprawie. Tej nocy oberży-sta, przedsiębiorca pogrzebowy i ja — wszyscy zdumieni do niebywałych granic — staliśmy w okiennej wnęce baru. Wkrótce zbliżył się do nas Fettes. Był bardzo blady, ale trzeźwy, spokojny i opanowany.

— Panie Fettes — odezwał się wreszcie oberżysta, który pierwszy wrócił do zdrowych zmysłów. — Co to znaczy, u Boga Ojca? Mówił pan dziwne, niezrozumiałe rzeczy.

Stary pijak zwrócił się do nas i kolejno spojrzał wszystkim w oczy.

— Trzymajcie lepiej języki za zębami — powiedział. — Macfarlane to straszny człowiek. Niebezpiecznie wchodzić mu w drogę. Ten i ów przekonał się o tym... za późno, niestety.

Nie dopił trzeciej szklanki, nie myślał też czekać na dwie brakujące do zwyczajnej por-cji, tylko powiedziawszy „dobranoc” opuścił kompanię. Na moment mignął w kręgu latarni oświetlającej szyld gospody i wnet mrok go pochłonął.

Kiedy Fettes wyszedł, wróciliśmy na swoje ulubione fotele w przytulnym małym barze, gdzie strzelał suty ogień na kominie i jasno płonęły cztery grube świece. W miarę jak roztrzą-saliśmy niedawne zajście, dreszcz grozy ustępował miejsca ciekawości. Rozprawialiśmy do późnej nocy. Nie pamiętam dłuższego posiedzenia w starej gospodzie Pod Królem Jerzym. Żaden z nas jednak nie poszedł na spoczynek bez własnej teorii, której gorąco pragnął do-wieść, a dla każdego kwestią najbardziej interesującą pod słońcem była od owego pamiętnego dnia przeszłość naszego zagadkowego kompana i tajemnica, którą dzielił z londyńskim lumi-narzem. Nie pochlebiając sobie miałem największe szanse, by wydusić z Fettesa zeznania, toteż nie istnieje dziś zapewne nikt inny, kto mógłby opisać następujące wydarzenia — pluga-we i zgoła fantastyczne.

Za młodu Fettes studiował medycynę w Edynburgu. Był w pewnym sensie utalentowa-ny, potrafił bowiem chwytać i szybko przetwarzać na własny użytek wszystko, co mu powie-dziano. W domu pracował mało, lecz wobec profesorów był uprzejmy i pilny, niebawem więc zyskał opinię młodzieńca, który bacznie słucha i skrzętnie notuje w pamięci. Ponadto (chociaż nie mogłem zrazu uwierzyć) odznaczał się miłą, ujmującą powierzchownością.

W owe lata działał na uniwersytecie kontraktowy wykładowca anatomii, którego pozwolę sobie nazwać literą K. Nazwisko jego zasłynęło później aż nazbyt szeroko; człowiek ten umykał w przebraniu ulicami Edynburga, kiedy motłoch oklaskujący egzekucję Burkego domagał się głośno krwi jego chlebodawcy. Ale za czasów Fettesa pan K. był u szczytu powodzenia i cieszył się rozgłosem — po części z racji własnych talentów, po części dzięki nieudolności swego konkurenta, profesora. W każdym razie studenci uwielbiali go i na ogół byli zdania, iż Fettes położył fundamenty świetnej przyszłości, zwracając na siebie uwagę sezonowej sławy. Pan K. był nie tylko wytrawnym pedagogiem, lecz również bon vivant; zręcznie krętactwo cenił nie mniej niż solidne, przygotowanie. Fettes zasługiwał na wyróżnie-nie pod jednym i drugim względem, korzystał więc z łaskawości wykładowcy i już w drugim roku studiów zajmował w zakładzie stanowisko młodszego asystenta. Na barkach młodzieńca ciążyły liczne obowiązki, a zwłaszcza ogólny nadzór nad porządkiem wewnętrznym, czysto-ścią prosektorium i sali wykładowej oraz zachowaniem i postępami studentów. Młodszy asy-stent starał się również o materiał doświadczalny, przyjmował preparaty i rozdzielał je między studentów. W związku z tą ostatnią sprawą — bardzo wówczas drażliwą i poufną — pan K. dał Fettesowi mieszkanie w budynku, gdzie mieściło się prosektorium. Często po całonocnej hulance asystent zrywał się z łóżka przed zimowym brzaskiem i chociaż ręce drżały mu je-szcze, a oczy przesłaniała mgła, otwierał drzwi plugawym, gotowym na wszystko dostawcom, którzy zaopatrywali wówczas sekcyjne stoły, wkrótce zaś mieli się okryć niesławą, jak kraj długi i szeroki. Odbierał tragiczny towar, płacił haniebną cenę i zostawał sam na sam ze sprofanowanymi zwłokami człowieka. Następnie korzystał z parogodzinnej drzemki, aby złagodzić skutki nocnych wybryków i nabrać sił przed dniem ciężkiej pracy.

Trudno wyobrazić sobie młodzieńca, który będąc w ciągłym kontakcie z dowodami śmierci w równie małym stopniu ulegałby wrażeniom życia. Ale Fettes nie dbał o sprawy ogólne, nie interesował się dolą i niedolą bliźnich, był niewolnikiem własnych pożądań i niskich ambicji. Inaczej czuć i myśleć nie potrafił. Zimny, bezprzykładnie samolubny lekko-duch posiadał ową rozwagę niesłusznie zwaną moralnością, która nie pozwala człowiekowi na zgubne, nałogowe pijaństwo lub oczywistą karalną kradzież. Nie pragnął wyróżnienia lub rozgłosu w zewnętrznym świecie i zadowalał się jakim takim uznaniem profesorów i koleżeń-skiego grona. Chcąc wybić się podczas studiów, dzień po dniu świadczył pracodawcy, panu K., przeróżne usługi — często drobne, lecz zawsze aż nazbyt widoczne. Za dzień pracy wyna-gradzał się nikczemną nocną orgią, to zaś, co zwykł nazywać swym sumieniem, było zadowo-lone i syte, jeżeli nie chwiała się równowaga między obowiązkami a rozrywką.

Zdobywanie preparatów stanowiło największą troskę zarówno mistrza, jak ucznia. W dużym, ruchliwym zakładzie wciąż brakowało anatomicznego surowca, a konieczne starania nie tylko były niemiłe, lecz również groziły przykrymi konsekwencjami wszystkim zainte-resowanym. Pan K. wyznawał zasadę, iż dostawcom nie wolno stawiać pytań. „Oni dają nam ciało, my im pieniądze — zwykł mawiać roztrząsając z asystentem drażliwą kwestię — quid pro quo”. Często też dodawał: „O nic nie pytaj, chłopcze, chociażby przez wzgląd na własne sumienie”. Dzięki temu nie było mowy, że preparaty należy prawdopodobnie zawdzięczać zbrodniarzom i mordercom. Gdyby wniosek taki sformułować w słowach, pan K. cofnąłby się ze zgrozą. Mimo wszystko jednak sama beztroska, z jaką mówił na ten temat, była wysoce niestosowna i stwarzana pokusy dla osób, z którymi zawierał transakcje. Fettes w skrytości ducha nieraz dziwił się podejrzanej świeżości zwłok. Prawie przy każdej wizycie nocnych gości zwracał uwagę na ich nikczemny, plugawy wygląd, a dodając dwa do dwóch, myślał w sekrecie, że rozsądne rady pana K. są aż nazbyt niemoralne i bezwzględne. Dobrze jednak wiedział, na czym polegają obowiązki asystenta w prosektorium. Mówiąc zwięźle, miał odbierać dostarczony towar, płacić godziwą cenę i zamykać oczy na ewentualne poszlaki zbrodni.

Ale w pewną listopadową noc ta polityka milczenia została wystawiona na bolesną próbę. Od zmroku Fettes cierpiał na okrutny ból zęba. Nie spał. Niby dziki zwierz w klatce biegał tam i z powrotem po swej izbie lub w szaleństwie rozpaczy rzucał się na łóżko. Dopiero nad ranem zapadł w ciężki, męczący sen, który często nadchodził po przecierpianej nocy. Nagle zbudziło go niecierpliwe głośne kołatanie do drzwi; zapewne zwykli goście nie pierwszy raz powtarzali umówiony sygnał. Na niebie wisiał jasny, cienki sierp księżyca. Mroźny wiatr przejmował chłodem do szpiku kości. Miasto spało jeszcze, lecz nieokreślony ruch zdawał się zwiastować brzask nowego dnia pracy. Hieny przybyły później niż zwykle i bardziej zależało im na pośpiechu. Fettes nie mógł otrząsnąć się z kamiennego snu. Półprzy-tomnie prowadził łotrów na piętro, świecił im na schodach, słuchał burkliwych głosów o irlandzkim akcencie, kiedy dostawcy ściągali wór z tragicznego towaru. Na chwilę zdrzemnął się plecami oparty o ścianę i z trudem odzyskał władzę nad sobą, by sięgnąć po pieniądze. Wówczas spojrzał na twarz Ўtrupa. Wzdrygnął się i ze świecą w ręku postąpił dwa kroki w jego stronę.

— Wielki Boże! — zawołał. — Przecież to Jane Galbraith!

Goście nie odrzekli nic, tylko zbili się w ciaśniejszą gromadkę pod drzwiami.

— Znałem ją! — ciągnął wzburzony odbiorca. — Rozumiecie? Znałem! Wczoraj była zdrowa, wesoła. Niemożliwe, by umarła. Niemożliwe, byście zdobyli to ciało w godziwy sposób!

— Panie szanowny — burknął jeden z drabów. — To ani chybi jakaś gruba omyłka.

Drugi spojrzał spode łba na Fettesa i sucho zażądał gotówki na stół.

Nie można było puścić groźby mimo uszu. Nie można było zlekceważyć niebezpieczeń-stwa. W młodzieńcu serce zamarło. Bąknął kilka słów usprawiedliwienia, odliczył należną kwotę, pozbywając się co prędzej nienawistnych gości. Zaraz po ich odejściu wrócił, by roz-wiązać niepokojące podejrzenia. Wszystko dowodziło, że ma przed sobą zwłoki dziewczyny, z którą żartował jeszcze dnia poprzedniego. Liczne oznaki świadczyły o przemocy. Fettes uległ panice i schronił się do swojej izby. Tam dumał długo o straszliwym odkryciu, trzeźwo zastanawiał się nad znaczeniem wskazówek pana K. i niebezpieczeństwem, na jakie sam się naraża biorąc udział w tak podejrzanych transakcjach. Wreszcie w ostatecznej rozpaczy postanowił zwrócić się po radę do bezpośredniego zwierzchnika, starszego asystenta kursu.

Funkcję tę sprawował młody doktor Wolfe Macfarlane, bożyszcze rozhulanych studen-tów, człowiek inteligentny, sprytny, rozwiązły i absolutnie pozbawiony skrupułów. Do nieda-wna podróżował wiele i studiował za granicą. Był wytrawnym znawcą teatru, na lodzie lub kortach golfowych czuł się znakomicie, miał swobodne, nieco wyzywające maniery, ubierał się wytwornie, lecz w sposób zwracający powszechną uwagę, dla ukoronowania swej chwały trzymał elegancki gig i ogromnego kłusaka. Z Fettesem łączyły młodego doktora zażyłe sto-sunki — wynik wspólnej pracy i wzajemnej zależności. Czasami, gdy brakowało preparatów, dwaj asystenci wyruszali w drogę gigiem Macfarlane'a i sprofanowawszy jakiś ustronny cmentarz wracali przed świtem z zapadłej prowincji obciążeni łupem przeznaczonym na użytek prosektorium.

Owego dnia Macfarlane zjawił się w zakładzie wcześniej niż zwykle. Fettes usłyszał i rozpoznał jego kroki, a spotkawszy przyjaciela na schodach opowiedział mu, co zaszło, i pokazał przyczynę swej zgryzoty. Doktor zbadał niepokojące ślady na ciele nieboszczki.

— Istotnie — mruknął — podejrzana historia.

— No i co teraz robić? — wyjąkał Fettes.

— Robić? — powtórzył Macfarlane. — Czy w ogóle myślisz coś robić? Moim zdaniem sprawa utonie tym łatwiej, im mniej będziemy gadać.

— Może ją ktoś rozpoznać — obruszył się Fettes. — Znana była nie gorzej niż Skała Zamkowa.

— Miejmy nadzieję, że tego unikniemy. A gdyby nawet ktoś ją poznał, ty, mój drogi, nie musiałeś być równie spostrzegawczy. Nie poznałeś i basta! Widzisz, cały interes trwa trochę za długo. Porusz kijem w bajorku, a wpędzisz K. w obrzydliwe tarapaty i sam znaj-dziesz się w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Jeżeli chcesz wiedzieć całą prawdę, to i ja wpadnę po uszy. Do licha, wyobrażasz sobie, jak każdy z nas wyglądałby na trybunie świadków i co miałby do powiedzenia na swoje usprawiedliwienie? Dla mnie jedno nie ulega wątpliwości: otwarcie mówiąc, lwią część preparatów zawdzięczamy mordercom.

— Macfarlane! — krzyknął Fettes.

— Dobre sobie! — syknął młody doktor. — Tak jakbyś sam niczego nie podejrzewał!

— Podejrzenia to inna sprawa...

— A inna dowód — przerwał Macfarlane. — Tak, rozumiem i szczerze ubolewam, że to — potrącił trupa końcem laski — musiało tutaj trafić. Nie mogę teraz zrobić nic lepszego, jak nie rozpoznać zwłok, więc ich nie rozpoznam. Tobie zostawiam wolną rękę — ciągnął chłodno — bo nie lubię nikomu narzucać swojej woli. Powiem ci jednak, że człowiek wyro-biony życiowo winien postąpić tak, jak ja postąpię, a na zakończenie dodam, iż K. tego wła-śnie od nas oczekuje. Stawiam pytanie: dlaczego K. nas wybrał na asystentów? Odpowiedź prosta — bo nie potrzeba mu starych, sentymentalnych kumoszek.

Żaden sposób rozumowania nie mógł żywiej przemówić do młodzieńca pokroju Fettesa, który w rezultacie zgodził się pójść śladem starszego kolegi. Ciało nieszczęśliwej dziewczyny zostało poćwiartowane i nikt jej nie rozpoznał lub przynajmniej z tym się nie zdradził.

W jakiś czas później po zakończeniu pracy Fettes wpadł pod wieczór do uczęszczanej przez studentów knajpy, gdzie zastał Macfarlane'a w towarzystwie jakiegoś mężczyzny. Nieznajomy był drobny, ciemnowłosy i dziwnie blady, a oczy miał czarne niczym węgle. Rysy jego twarzy zdawały się świadczyć o inteligencji i dobrym wychowaniu, lecz maniery przeczyły powierzchowności. Osobnik ów okazał się przy bliższym poznaniu wulgarnym gburem i głupcem. Mimo to sprawował niepojętą władzę nad kompanem: rzucał rozkazy to-nem wschodniego satrapy, wpadał w gniew na wszelki sprzeciw lub nieznaczną bodaj zwłokę i ordynarnie drwił z serwilizmu młodego doktora. Odrażający jegomość upodobał sobie Fettesa od pierwszej chwili. Poił go bez pamięci i zaszczycał poufałymi zwierzeniami ze swej bujnej przeszłości. Gdyby dziesiąta część jego opowieści graniczyła z prawdą, nieznajomy byłby wytrawnym łotrem i rozpustnikiem, nic więc dziwnego, że względy tak doświadczo-nego człowieka mile łechtały próżność żółtodzioba.

— O, ze mnie dobry numer — mówił nieznajomy — ale Macfarlane to dopiero ziółko! Nazywam go „Cwaniak” Macfarlane. Słuchaj, Cwaniak! Zamów no kieliszek dla swojego kamrata! Cwaniak! Ruszże się! Zamknij drzwi!

Albo:

— Cwaniak mnie nienawidzi. No, no, Cwaniak, nie przecz, bo to prawda!

— Daj spokój, nie przezywaj mnie tak ohydnie — warknął Macfarlane.

— Słyszysz, stary? Widziałeś kiedy, jak andrusy dźgają się nożami? Cwaniak miałby teraz chęć podziurawić mnie raz koło razu.

— My, medycy, znamy lepszy sposób — odezwał się Fettes. — Jeżeli mamy niechęć do zmarłego znajomka, po prostu ćwiartujemy go w prosektorium.

Macfarlane podniósł nagle wzrok, jak gdyby niewczesny żart nie przypadł mu do smaku.

Wieczór mijał. Gray (bo tak nazywał się nieznajomy) zaprosił Fettesa na kolację i zady-sponował bankiet tak wystawny, że cała knajpa była w ruchu, na zakończenie zaś polecił, by Macfarlane uregulował rachunek. Kompania rozstała się późną nocą. Gray był do nieprzyto-mności pijany, a Macfarlane, trzeźwy z bezsilnej furii, dumał posępnie o roztrwonionych pieniądzach i obelgach, które musiał przełykać. Fettesowi szumiało w głowie od mieszaniny przeróżnych trunków, wrócił więc do domu chwiejnym krokiem i całkiem nieprzytomnie. Nazajutrz Macfarlane nie przyszedł do zakładu i Fettes uśmiechał się pod nosem na myśl, że jego zwierzchnik włóczy obmierzłego Graya od jednej knajpy do drugiej. Wreszcie wybiła godzina swobody i młodzieniec ruszył na poszukiwanie współtowarzyszy minionej nocy, ale nie zastał ich nigdzie, chociaż zaglądał we wszystkie prawdopodobne miejsca. Wrócił więc wcześnie do domu, zaraz poszedł do łóżka i usnął snem sprawiedliwego.

O czwartej nad ranem zbudził go umówiony sygnał. Szybko zszedł na parter, otworzył drzwi i zdumiał się widokiem Macfarlane'a i jego gigu, w którym rysował się podłużnym kształtem tak dobrze znajomy ponury bagaż.

— Jak to? — zawołał Fettes. — Wyjeżdżałeś sam? Dałeś sobie radę?

Ale zwierzchnik, nakazawszy mu tylko milczenie, polecił szorstko, aby robił, co do nie-go należy. Kiedy zadźwigali ciało na górę i ułożyli na stole, Macfarlane ruszył bez słowa w stronę drzwi. Po chwili jednak zawahał się, przystanął i mruknął niepewnym tonem:

— Obejrzyj twarz. Tak będzie lepiej.

— Obejrzyj twarz — powtórzył, gdyż młody kolega gapił się nań w niemym osłupieniu.

— Ale jak zdybałeś trupa? — zawołał wreszcie Fettes. — Gdzie? Kiedy?

— Obejrzyj twarz — było jedyną odpowiedzią.

Fettes wzdrygnął się. Owładnął nim dziwny niepokój. Raz po raz spoglądał to na zwłoki, to na młodego lekarza. Wreszcie powziął decyzję i po desperacku spełnił kilkakroć powtórzone życzenie. Niemal oczekiwał tego, co ujrzał, lecz mimo to doznał srogiego wstrzą-su. Sumienie — nawet bezdusznego Fettesa — musiało ulec grozie, gdyż na zgrzebnym płó-tnie worka leżał martwy, sztywny i nagi człowiek tak niedawno pożegnany na progu knajpy, porządnie wówczas odziany, syt jadła, napoju i grzechu. Na lodowaty blat stołu trafiły już dwie osoby spośród znajomych Fettesa. Zabrzmiało to w jego duszy ponurym ostrzeżeniem: cras tibi *. Ale była to tylko myśl uboczna. Przede wszystkim chodziło mu o Wolfe'a. Nie przygotowany na tak bezpośrednie wyzwanie, bał się spojrzeć w twarz kamratowi. Nie wiedział, jak ma postąpić. Nie śmiał podnieść wzroku. Brakło mu słów.

Sam Macfarlane uczynił pierwszy krok. Stanął za plecami młodzieńca i lekko, lecz stanowczo położył mu dłoń na ramieniu.

— Richardson może dostać głowę — rzekł spokojnie.

Otóż Richardson — jeden ze studentów — od dawna pragnął otrzymać do spreparowa-nia tę część ludzkiego ciała.

Fettes milczał uparcie, morderca zaś podjął rzeczowym tonem:

— Wracając do interesów, musisz mi zapłacić, mój drogi. Rozumiesz, twoje rachunki powinny się zgadzać.

Młody asystent odzyskał wreszcie głos lub raczej widmo własnego głosu.

— Zapłacić ci! — krzyknął. — Za to!

— Oczywiście, musisz mi zapłacić. Bezwarunkowo. Ja nie mogę dać ci towaru darmo, ty nie możesz darmo go przyjąć, bo obydwaj bylibyśmy skompromitowani. Tak samo jak z Jane Galbraith. Im bardziej jesteśmy nie w porządku, tym bardziej musimy postępować, jak gdyby wszystko odbywało się prawidłowo. Gdzie stary trzyma pieniądze?

— Tam — mruknął ochryple Fettes wskazując ręką szafkę w rogu pokoju.

— Dawaj klucze — rzucił szorstko Macfarlane wyciągając rękę.

Po krótkiej chwili wahania kości zostały rzucone. Wolfe poczuwszy klucz w palcach nie zdołał powstrzymać nerwowego grymasu, świadczącego o niewypowiedzianej uldze. Otworzył szafkę, dobył pióro, atrament i gruby zeszyt, następnie zaś sięgnął do szuflady, odli-czył stosowną kwotę.

— Uważaj pilnie — powiedział. — Zapłata dokonana: to pierwszy dowód twojej dobrej wiary, pierwszy krok do twojego bezpieczeństwa. Teraz kolej na drugi, którego nie wolno ci pominąć. Wpisz pozycję do książki, a będziesz mógł drwić z całego świata.

Przez kilka sekund dręczyły Fettesa niespokojne myśli. Ale w zapasach rozmaitych obaw zwycięstwo odniosła najbardziej bezpośrednia. Wszelkie przyszłe kłopoty wydały mu się błahostką w porównaniu z groźbą kłótni z Macfarlane'em. Odstawił świecę, którą przez

* Cras tibi (łac.) — jutro tobie, jutro twoja kolej.

cały czas trzymał, i pewną ręką zapisał w zeszycie datę, rodzaj transakcji i wydatkowaną sumę.

— Słuchaj, mój drogi — podjął Macfarlane. — Zysk z tej historii powinien przypaść tobie. To jedyne uczciwe wyjście, bo ja zarobiłem już swoje. Aha... Tak między nami... Kiedy człowiek rozumny ma jakie takie szczęście i nagle poczuje w kieszeni kilka szylingów, wie, jak ma postępować. Działają w takim przypadku niewzruszone zasady. Bardzo mi przykro, że muszę na ten temat mówić, ale nie stawiaj nic nikomu, nie kupuj kosztownych podręczników, nie reguluj dawnych długów. Raczej sam zaciągaj pożyczki, niż ich udzielaj.

— Macfarlane — wykrztusił młodzieniec wciąż jeszcze ochrypłym, nieswoim głosem — zakładam stryk na szyję... przez wzgląd na ciebie.

— Przez wzgląd na mnie? — obruszył się młody lekarz. — Dobre sobie! Zrobiłeś tylko tyle, ile musiałeś zrobić w obronie własnej. To chyba jasne. Przypuśćmy, że wpadnę. Jak ty będziesz wyglądał? Ta niemiła sprawa ma swój początek w pierwszej. Pan Gray stanowi dalszy ciąg panny Galbraith. Nie można zacząć, a później dać za wygraną. Skoro raz ruszysz z miejsca, musisz jechać dalej. To wielka prawda. Nie ma spoczynku dla winowajcy.

Nieszczęśliwy młodzieniec uległ potwornej grozie. Oczyma duszy dostrzegł wyraźnie mroki podstępnej zdrady złego losu.

— Wielki Boże! — zawołał. —- Co złego uczyniłem? Gdzie właściwie zacząłem? Zastanów się! Powiedz, czy to zbrodnia zostać asystentem kursu? Service pretendował do tego stanowiska. Service mógł je zająć. Czy i on musiałby trafić tam, gdzie ja trafiłem?

— Mój drogi — obruszył się starszy kolega. — Widzę, że jeszcze straszny z ciebie dzieciuch. Co ci się złego stało? Co stać ci się może, jeżeli utrzymasz język za zębami? Bodaj cię licho! Mało wiesz o życiu. Zapamiętaj więc sobie, że my, ludzie, dzielimy się na dwa gatunki: lwów i baranów. Jeżeli wybierzesz baranią skórę, trafisz w końcu na ten stół, jak Gray czy Jane Galbraith. Jeżeli jednak zostaniesz lwem, będziesz żył i szczęśliwie pływał na powierzchni, jak K., jak ja, jak wszyscy, co mają bodaj trochę sprytu lub odwagi. Z początku mocno zakręciło ci się w głowie. Ale, na Boga, pomyśl chociażby o K.! Mój drogi, jesteś cwany, masz nerw życiowy, lubię cię i K. cię lubi. Urodziłeś się na łowcę. Na mój honor i doświadczenie życiowe, za trzy dni będziesz śmiał się ze swoich urojonych strachów niby uczniak na farsie.

Z tymi słowy Macfarlane wyszedł i odjechał gigiem, aby przed świtem zniknąć z ludz-kich oczu. Fettes został sam z wyrzutami sumienia. Dobrze zdawał sobie sprawę z haniebnego niebezpieczeństwa, w które pozwolił się wplątać. Ogarniała go bezbrzeżna rozpacz na myśl, iż uległ słabości i krocząc od ustępstwa do ustępstwa, upadł niezmiernie nisko: z władcy losu Macfarlane'a stał się dobrowolnie jego posłusznym i płatnym wspólnikiem. Chętnie oddałby wszystko, by w stosownej chwili zachować się dzielnie, nie przyszło mu jednak do głowy, że jeszcze teraz mógłby być odważny. Tajemnica Jane Galbraith i przeklęta pozycja w książce rachunkowej kneblowały mu usta.

Mijały godziny. Studenci zaczęli nadchodzić i jeden po drugim bez żadnych uwag przyjmowali poćwiartowane członki nieszczęsnego Graya. Głowa sprawiła wielką radość Richardsonowi. Przez cały czas zajęć w prosektorium Fettes obserwował z zapartym tchem, o ile zbliża się do zupełnego bezpieczeństwa. W ciągu dwu następnych dni coraz pogodniej patrzył na postępy ohydnej przemiany.

Trzeciego dnia zjawił się Macfarlane. Oznajmił, że chorował. Ale stracony czas odra-biał sumiennie i z niezwykłą energią dozorował studentów. Szczególnie Richardsonowi nie skąpił światłych rad i gorliwej pomocy, a ów student łatwo łykał pochlebne słówka asystenta, pozwalał kołysać się ambitnym nadziejom i prawie czuł już medal w ręku.

Nim minął tydzień, spełniły się wróżby Macfarlane'a. Przerażenie minęło i Fettes zapo-minał po trochu o własnej nikczemności. Poczynał nawet pysznić się odwagą i ponure zdarze-nie tak przetworzył w wyobraźni, że spoglądał na nie z pewnego rodzaju niezdrową dumą. Wspólnika widywał rzadko. Naturalnie spotykali się w czasie zajęć i razem odbierali zlecenia od pana K. Niekiedy zamieniali kilka słów na osobności, przy czym Macfarlane był zawsze przyjacielski i jowialny. Najwidoczniej unikał wszelkiej wzmianki o wspólnej tajemnicy, a nawet kiedy Fettes bąknął, że postawił na lwy i stanowczo odżegnywał się od baranów, młody lekarz nakazał mu milczenie uśmiechem i dyskretnym gestem.

Wreszcie zdarzyło się coś, co jeszcze bardziej zbliżyło tę parę. Panu K. zaczęło znów braknąć preparatów, o które dopominali się pilni studenci, a wykładowca ów dbał szczególnie o stałe zaopatrywanie w materiał prosektoryjny. W tym mniej więcej czasie nadeszła wiado-mość o pogrzebie na wiejskim cmentarzu w Glencorse. Czas mało zmienił to miejsce, które wtedy — podobnie jak dzisiaj — leżało na rozstaju dróg, z dala od ludzkich siedzib, w głębo-kim cieniu sześciu starych cedrów. Ciszę wokół wiejskiego kościoła zakłócały jedynie pobe-kiwania owiec pasących się na sąsiednich wzgórkach i dwa strumyki, z których jeden głośno szemrał po kamieniach, drugi zaś ściekał małymi kaskadami od jednego cichego rozlewiska do drugiego. Ponadto wiatr szumiał pośród liści wiekowych kasztanów kwitnących na zboczu, a raz na tydzień odzywały się dzwony i słychać było odwieczne kościelne pienia. Uświęcone tradycją religijne symbole nie były w stanie przeszkodzić „rezurekcjoniście” (bo tak nazywano go w owe lata). Fach ten wymagał bezczeszczenia starych nagrobkowych go-deł, ofiar lub napisów, które złożyły osierocone serca, i ścieżek zdeptanych stopami poboż-nych żałobników. Wiejskie zacisze, gdzie miłość działa silniej niż gdzie indziej, a więzy krwi lub przyjaźni łączą zazwyczaj całą ludność parafii, bynajmniej nie budzi w hienie cmentarnej przyrodzonego respektu, lecz raczej wabi łatwością i bezpieczeństwem występnego dzieła. Ciała, co błogo spoczywają w ziemi czekając całkiem innego przebudzenia, „zmartwychwsta-ją” nagle przy blasku ślepej latarki oraz akompaniamencie szpadla i motyki. Pęka trumna, całun idzie w strzępy, a żałosne szczątki ludzkie spowite w zgrzebne workowe płótno odby-wają długą wędrówkę bocznymi drogami, by wreszcie lec na ostateczne pohańbienie przed gronem ciekawych wyrostków.

Niby dwa sępy na dogorywające jagnię Fettes i Macfarlane mieli spaść na mogiłę usypaną pośród zielonego, zacisznego cmentarza w Glencorse. Żonę farmera, kobietę, co przeżyła sześć dziesiątków lat, a znana była tylko z dobrego masła i pobożnej mowy, mieli wydrzeć z grobu o północy i sztywną, nagą, zawlec do odległego miasta, które za życia honorowała zawsze najlepszym świątecznym strojem. Miejsce obok zgasłych poprzednio członków rodziny miało pozostać próżne, aż do dnia Sądu Ostatecznego, a czcigodne członki miały stać się pastwą żądnego wiedzy anatoma.

Para przyjaciół, spowita w peleryny i zaopatrzona w okazałą flaszkę, ruszyła w drogę późnym popołudniem. Strugi zimnego, ulewnego deszczu bez przerwy siekły ziemię. Od czasu do czasu zrywał się podmuch wiatru, lecz firanki wodne trzymały go na uwięzi. Mimo butelki Macfarlane i Fettes odbywali w milczeniu posępną drogę aż do Penicuik, gdzie zamie-rzali spędzić wieczór. Raz przystanęli, by ukryć narzędzia w gęstych zaroślach niedaleko cmentarza, drugi postój zrobili w Fisher's Tryst, gdzie przegryźli coś niecoś przy kominku w gospodzie i szklanką piwa urozmaicili częste łyki whisky. Kiedy przybyli do kresu podróży, gig zatoczono do wozowni, koń otrzymał obrok i został troskliwie wytarty, a dwaj młodzi ludzie zasiedli w osobnym pokoju do najlepszej wieczerzy i najlepszego wina, jakie dostar-czyć mógł prowincjonalny zajazd. Światło, ogień na kominku, werbel deszczu na szybach, świadomość rychłej i ciężkiej pracy pośród chłodu nocy — wszystko to przydawało smaku wystawnej biesiadzie. Każda szklanka wina wzmagała serdeczność.

Po niedługim czasie Macfarlane wręczył kompanowi sporą garść złota.

— Wyrazy uznania! — powiedział. — Bodaj mnie licho! Między przyjaciółmi takie i inne drobne przysługi winny przechodzić niepostrzeżenie, rozwiewać się jak dym z fajki.

Fettes wsunął pieniądze do kieszeni i niby celowo zawtórował poglądom starszego kolegi.

— Filozof z ciebie — zawołał. — Byłem zupełnym osłem, dopóki nie poznałem cię bliżej. Ty i K.! Jak Boga kocham, jeszcze zrobicie ze mnie prawdziwego mężczyznę.

— Pewno, że zrobimy — przyświadczył mu Macfarlane. — Już się okazałeś prawdzi-wym mężczyzną. Udzieliłeś mi poparcia tamtej nocy. Znam tęgich, pyskatych czterdziestole-tnich tchórzy, których zemdliłby widok... widok tego świństwa. Ale ty jesteś inny. Tobie nie zakręciło się w głowie. Dobrze cię obserwowałem.

— Naturalnie, nie zakręciło mi się w głowie — zaczął chełpić się Fettes. — A dlacze-go? Od razu zrozumiałem, że to nie moja sprawa. Z jednej strony mogłem zyskać tylko kłopoty, a z drugiej należało się spodziewać twojej wdzięczności — klepnął się po kieszeni, aż zadźwięczały sztuki złota. — To chyba proste, hę?

Macfarlane stropił się trochę, słysząc tak niemiłe słowa. Pożałował zapewne, że znalazł tak pojętnego ucznia, nie zdążył jednak zaoponować, bo kompan podjął wnet potok samo-chwalczej wymowy i gadał głośno:

— Główna rzecz, nie bać się niczego. Tak między nami, Macfarlane, nie chcę wisieć... Jasne, co? Ale prawdę mówiąc, mam jakąś wrodzoną pogardę dla wszystkiego. Rozumiesz, co? Piekło, Bóg, szatan, dobro, zło, grzech, zbrodnia — cała ta galeria starzyzny dobra jest, by straszyć niedorostków. Ale prawdziwi mężczyźni z życiowym doświadczeniem, tacy jak ty lub ja, za nic mamy wszystkie brednie. No, wypijmy za pamięć nieboszczyka Graya!

Tymczasem zrobiło się późno. Stosownie do wydanych poprzednio poleceń gig z zapa-lonymi latarniami podprowadzono pod drzwi gospody. Młodzi ludzie musieli tylko zapłacić rachunek i ruszyć w dalszą podróż. Głośno mówili, że wybierają się do Peebles i jechali w tym kierunku, póki nie zostały za nimi ostatnie domy miasteczka. Później zgasili latarnie, zawrócili i boczną uliczką poczłapali ku Glencorse. Wokół panowała cisza. Słychać było jedynie tupot końskich kopyt i turkotanie gigu oraz nieustający szum ulewy. W nieprzeni-knionych mrokach biało malowana brama lub biały kamień w murze służyły chwilami za drogowskaz. Ale prawie przez cały czas posuwali się noga za nogą i jak gdyby po omacku wśród dźwięczących deszczem ciemności szukali drogi do posępnego i samotnego celu. W lesistym parowie niedaleko cmentarza było tak ciemno, że należało znaleźć zapałki i zapalić jedną latarnię. Wśród ociekających wodą drzew i drgających groźnie wielkich cieni Macfarlane i Fettes przybyli wreszcie na miejsce świętokradczej pracy.

Obydwaj znali się na rzeczy i świetnie władali łopatą, toteż nim upłynęło dwadzieścia minut, z radością usłyszeli głuchy odgłos trumiennego wieka. W tej chwili Macfarlane uderzył się w rękę o kamień, wydobył go więc z ziemi i niedbale odrzucił nad głową. Grób, w którym rezurekcjoniści stali zagłębieni po ramiona, znajdował się na skraju cmentarza, tuż nad zboczem biegnącym stromo do dna wąwozu i strumyka. Chcąc ułatwić sobie pracę, oparli latarnię gigu o drzewo, które rosło nad samym urwiskiem. Zły los pewnie pokierował kamieniem. Zadźwięczało rozbite szkło, nastała nieprzenikniona ciemność, a głuchy łoskot świadczył, że latarnia toczy się w dół i od czasu do czasu trafia na pnie drzew. Parę potrąco-nych przez nią kamieni zsunęło się z hałasem na dno parowu, a następnie zapanowała cisza równie nieprzenikniona jak ciemności. Macfarlane i Fettes daremnie nastawiali uszu. Nie słyszeli nic prócz szumu deszczu to niesionego porywistym wichrem, to padającego równo na rozległe pustkowie.

Byli tak blisko końca niecnego dzieła, że postanowili dokonać go bez światła. Wywlekli z dołu trumnę, włamali się do niej, wepchnęli trupa w zupełnie przemokły worek i z ciężarem pośpieszyli do gigu. Jeden zajął miejsce w pojeździe, aby pilnować bagażu, drugi ujął konia za uzdę i omackiem, szukając ręką kamiennych ogrodzeń i krzaków, wędrował pieszo aż do szerokiego gościńca w pobliżu Fisher's Tryst. Majaczącą tam nikłą poświatę powitali radośnie niby blask jasnego dnia, mogli bowiem pogonić konia i raźno kłusować w stronę miasta.

W podróży i przy pracy przemokli obydwaj do nitki, obecnie zaś, gdy gig podskakiwał na głębokich wybojach, bagaż ustawiony sztywno między pasażerami przechylał się i potrącał ich kolejno. Po każdym takim upiornym dotknięciu raz jeden, raz drugi instynktownie i szybko odpychali worek z trupem. Wszystko to było zupełnie naturalne, zaczynało wszelako działać na nerwy kompanów. Macfarlane, spróbował zadrwić plugawie ze zmarłej żony farmera, ale żart martwo spłynął z jego ust i utonął w milczeniu. Niezwykły bagaż przechylał się wciąż z boku na bok: to głowa spoczywała na ramieniu Fettesa lub Macfarlane'a, jak gdyby gestem przyjaznego zaufania, to wilgotne płótno workowe lodowato muskało jeden lub drugi policzek. Zimny strach owładnął wyobraźnią Fettesa. Młodzieniec zerknął spod oka na tobół i wydał mu się trochę większy niż na początku podróży. Ze wszystkich okolicznych farm — z bliska i z daleka — tragiczne wycie psów towarzyszyło posępnej przejażdżce. Fettes zaczynał stopniowo wierzyć, że dokonuje się coś przeciwnego zdrowemu rozsądkowi, że zwłoki uległy cudownej przemianie, a psy zawodzą z obawy przed tym piekielnym ładun-kiem.

— Na miłosierdzie, boskie, zapalmy światło — z trudem dobył głosu.

Macfarlane'a dręczyły widać podobne myśli, bo chociaż nic nie odpowiedział, zatrzy-mał konia i rzucił towarzyszowi lejce, sam zaś zszedł na drogę, aby wziąć się do zapalania jedynej pozostałej latarni. Byli dopiero na skrzyżowaniu traktu wiodącego do Auchenclinny. Deszcz lał ciągle, jak gdyby rozpoczynał się drugi potop. W przerażającym świecie wilgo-tnych mroków rozniecenie światła było nie lada zadaniem. Nareszcie jednak knot zapłonął wątłym błękitnawym płomykiem, który począł migotać coraz jaśniej i rzucać wokół gigu krąg przymglonego blasku. W tym oświetleniu kompani mogli dojrzeć jako tako siebie nawzajem i tkwiący między nimi bagaż. Deszcz nadał workowej tkaninie kształty ciała, które znajdowało się pod nią. Łatwo było odróżnić głowę od tułowia, a linia ramion rysowała się wyraźnie. Coś zarazem widmowego i ludzkiego przykuło wzrok rezurekcjonistów do upiornego towarzysza podróży.

Przez pewien czas Macfarlane stał bez ruchu trzymając wysoko latarnię. Niewypowie-dziana groza spowiła Fettesa jak wilgotne prześcieradło, ściągnęła pobielałą skórę na twarzy. Nieokreślony lęk, potworne przeczucie czegoś, co jest niepodobieństwem, zamąciło mu w głowie. Miał już przemówić, gdy ubiegł go towarzysz.

— To nie kobieta — szepnął Macfarlane zdławionym głosem.

— Przecież kobietę ładowaliśmy na gig — odszepnął Fettes.

— Poświeć, muszę zobaczyć twarz.

Fettes chwycił latarnię z rąk kompana, ten zaś rozwiązał worek i odsłonił głowę trupa. Blask padł wyraźnie na śniadą twarz o regularnych rysach i starannie wygolonych policzkach — na twarz aż nazbyt dobrze znaną, która w koszmarnych snach dręczyła obu młodych ludzi.

Okropny wrzask przeszył nocną ciszę. Macfarlane i Fettes odskoczyli na przeciwne strony gościńca. Latarnia padła na ziemię, rozbiła się i zgasła. Koń, wystraszony niezwyczaj-nym zamieszaniem, skoczył z miejsca i pogalopował w stronę Edynburga unosząc jedynego pasażera — ciało zmarłego i dawno poćwiartowanego Graya.

Przełożył Tadeusz Jan Dehnel

KLUB SAMOBÓJCÓW

OPOWIEŚĆ O MŁODZIEŃCU I RURKACH Z KREMEM

W czasie swego pobytu w Londynie znamienity Florizel, (książę Bohema, zaskarbił sobie uczucia wszystkich klas społeczeństwa wdziękiem swoich manier i roztropną hojnością. Już to, co o nim wiedziano, świadczyło, że jest niezwykłym człowiekiem; a była to drobna cząstka tego, co rzeczywiście czynił. Choć w zwykłych okolicznościach miał usposobienie łagodne i świat przywykł brać równie filozoficznie jak wieśniak, przejawiał książę Bohemii pewną skłonność do trybu życia bardziej ekscentrycznego i obfitującego w przygody niż ten, jaki wyznaczyło mu urodzenie. Zdarzało się więc, że gdy nachodziło go przygnębienie, gdy w żadnym z londyńskich teatrów nie dawano godnej widzenia i zabawnej sztuki, a pora roku nie sprzyjała sportom, w których górował nad wszystkimi współzawodnikami — wzywał swego powiernika i koniuszego, pułkownika Geraldine'a, i polecał mu przysposobić się do wieczor-nej eskapady. Koniuszy był to młody oficer, mężny, a nawet zuchwały z natury. Witał więc zawsze taką wiadomość z zadowoleniem i wybiegał, by już po chwili być gotów. Długa pra-ktyka i bogate doświadczenie życiowe dały mu ogromną wprawę w maskaradzie; potrafił do-stosować nie tylko twarz i sposób bycia, ale głos, a nawet swoje myśli do każdej postaci, sfery czy narodowości. Dzięki temu odwracał uwagę od osoby księcia, a czasem zdobywał dla oby-dwu dostęp do dziwnych środowisk. Władz cywilnych nie wtajemniczano nigdy w owe przy-gody. Niezachwiana odwaga obu towarzyszy, jak też czujna pomysłowość i rycerskie oddanie pułkownika pozwoliły im wyjść obronną ręką z niejednej opresji. Toteż z biegiem czasu przy-jaźń ich krzepła.

Pewnego marcowego wieczoru, zaskoczeni przez nawałnicę, znaleźli schronienie w rybnym szynku w najbliższym sąsiedztwie Leicester Square. Pułkownik Geraldine przebrany był i ucharakteryzowany na podrzędnego skrybę dziennikarskiego. Książę zaś zmienił jak zwykle swoją powierzchowność za pomocą fałszywych bokobrodów i wielkich sztucznych brwi. Nadawało mu to wygląd zarośniętego niechluja, co dla światowca jego miary stanowiło nieprzeniknioną maskę. Tak zabezpieczeni, zwierzchnik i podwładny spokojnie sączyli rum z wodą sodową.

Szynk pełen był gości, mężczyzn i kobiet. Ale choć z niejednym nasi poszukiwacze przygód wdali się w rozmowę, nikt nie budził nadziei ciekawszej znajomości. Nie było tam nikogo prócz mętów Londynu i najzwyklejszego pospólstwa. Książę zaczynał już ziewać i czuł się coraz bardziej znudzony całą tą wyprawą, gdy nagle ktoś pchnął gwałtownie waha-dłowe drzwi i do szynku wkroczył jakiś młody człowiek, za którym postępowało dwóch posłańców. Każdy posłaniec dźwigał wielką tacę, a na niej pod przykryciem stos rurek z kre-mem. Wszedłszy zdjęli przykrycie, a młodzieniec zaczął obchodzić salę i z przesadną grze-cznością wmuszać każdemu te specjały. Czasami poczęstunek przyjmowano ze śmiechem; czasami zaś odrzucano stanowczo albo nawet szorstko. W wypadku odmowy nowo przybyły sam zjadał rurki, opatrując to mniej lub bardziej zabawnym komentarzem.

Wreszcie podszedł do księcia Florizela.

— Panie — rzekł z niskim ukłonem podając jednocześnie dwoma palcami rurkę — czy zechcesz pan wyświadczyć łaskę nieznajomemu? Mogę poręczyć za jakość tych ciastek, jako że od godziny piątej zjadłem ich sam pół trzecia tuzina.

— Mam zwyczaj — odparł książę — zważać nie tyle na zalety daru, co na intencję, w jakiej został ofiarowany.

— Intencja, panie — odrzekł młodzieniec z nowym ukłonem — intencją jest drwina.

— Drwina? — podjął Florizel. — A z kogóż to zamierzasz pan drwić?

— Nie przybyłem tu, by wykładać moją filozofię — odparł tamten — ale by rozdawać te oto rurki z kremem. Jeśli z całą gotowością wystawiam siebie na śmieszność z tym zwią-zaną, to w nadziei, że uznasz pan, iż wymogom honoru stało się zadość, i przyjmiesz rurkę. Jeśli nie, zmusisz mnie do zjedzenia trzydziestej pierwszej, a przyznam, że jestem już nieco znużony.

— Wzruszasz mnie pan — rzekł książę — i mam najlepszą w świecie wolę wybawić cię od tego kłopotu. Ale pod jednym warunkiem. Jeśli mój przyjaciel i ja zjemy pańskie rurki — na co nie mamy specjalnej ochoty — liczymy, że odwzajemnisz się spożywając z nami kolację.

Młodzieniec zastanowił się.

— Mam jeszcze kilka tuzinów do rozdania — rzekł wreszcie — będę więc musiał odwiedzić niejedną gospodę, zanim doprowadzę do końca moje wielkie przedsięwzięcie. Zajmie to trochę czasu. I jeśli jesteście głodni...

Książę przerwał mu bardzo uprzejmym ruchem.

— Obaj z mym przyjacielem będziemy ci towarzyszyć, panie — oświadczył — głęboko bowiem zainteresował nas twój nader miły sposób przepędzania wieczoru. A teraz, skoro wstępne warunki pokoju zostały ułożone, pozwól mi pan podpisać traktat w imieniu nas obu.

I książę z nieporównanym wdziękiem połknął rurkę z kremem.

— Wyśmienita — powiedział.

— Odgaduję w panu konesera — rzekł młodzieniec.

Pułkownik Geraldine również uczcił kunszt cukierniczy; a że już wszyscy w szynku albo przyjęli, albo odrzucili smakołyk, młodzieniec z kremowymi rurkami ruszył w drogę do innego baru. Dwaj posłańcy, którzy najwidoczniej przywykli już do swego absurdalnego zaję-cia, natychmiast udali się jego śladem; książę zaś i pułkownik zamykali pochód idąc ramię w ramię i uśmiechając się do siebie. W takim też porządku towarzystwo zwiedziło różne gospo-dy, gdzie rozegrały się sceny podobne do już opisanej: jedni odrzucali, inni przyjmowali łaskawość przygodnej gościnności, a młodzieniec spożywał każdą wzgardzoną rurkę.

Po wyjściu z trzeciej tawerny młodzieniec obliczył swój zapas. Zostało mu dziewięć rurek, trzy na jednej i sześć na drugiej tacy.

— Panowie — rzekł zwracając się do swych nowych towarzyszy — nie chcę opóźniać waszej kolacji. Jestem przekonany, że musicie być głodni. Poczuwam się wobec was do specjalnych względów. I w tym dniu, tak dla mnie wielkim, gdy zamykam szaleńczą karierę niezwykle bezsensownych czynów, chcę wywdzięczyć się godnie wszystkim, którzy mi udzielili poparcia. Panowie, żadną miarą nie pozwolę wam czekać. Jakkolwiek mój organizm i tak już poniósł szwank, przekreślam z narażeniem życia warunek zawieszający.

Z tymi słowy wgniótł sobie w usta dziewięć pozostałych rurek i połknął je kilku wielkimi łykami. Po czym, zwracając się do posłańców, wręczył im dwie sztuki złota.

— Muszę wam podziękować — rzekł — za waszą wyjątkową cierpliwość.

Odprawił ich składając każdemu ukłon. Krótką chwilę przyglądał się sakiewce, z której dobył pieniądze dla swych pomocników, po czym roześmiał się, odrzucił kieskę na środek ulicy i dał znak, że jest gotów zasiąść do kolacji.

W małej francuskiej restauracji w Soho, która przez krótki czas cieszyła się nieco przesadzoną reputacją, lecz teraz zaczynała popadać w zapomnienie, w gabinecie na piętrze, nasi trzej biesiadnicy spożyli wytworną kolację i wypili kilka butelek szampana. Rozmowa krążyła wokół obojętnych tematów. Młodzieniec wymowny był i wesoły, lecz śmiał się nieco za głośno jak na człowieka dobrze wychowanego; ręce mu drżały gwałtownie, a głos nabierał nagle i jakby wbrew jego woli nieoczekiwanych akcentów. Sprzątnięto deser i wszyscy trzej zapalili cygara, gdy książę ozwał się doń w te słowa:

— Wybaczysz mi pan, nie wątpię, moją ciekawość. Lecz twoje postępki nie tylko budzą we mnie uznanie, ale ponadto są nader zagadkowe. Nie chciałbym wydać się niedyskretnym, mogę cię jednak zapewnić, że mój przyjaciel i ja nałożymy do ludzi godnych zwierzenia im tajemnicy. Mamy wiele własnych sekretów, które wciąż wyjawiamy wobec niepowołanych osób. Jeśli więc, jak mniemam, twoja przygoda jest bezsensowna, nie musisz krępować się z nami, którzy jesteśmy dwoma najbardziej chyba bezsensownymi ludźmi w całej Anglii. Nazywam się Godall, Teofil Godall; mój przyjaciel to major Alfred Hammersmith, a przy-najmniej pod tym imieniem pragnie być znany. Spędzamy życie wyłącznie na poszukiwaniu niedorzecznych przygód; i wszelką niedorzeczność potrafimy ocenić z uznaniem i sympatią.

— Podobasz mi się pan, panie Godall — odparł młodzieniec — napawa mnie pan bezwiednym zaufaniem. Nie mam też żadnych zastrzeżeń co do pańskiego przyjaciela, majo-ra, którego uważam za gentlemana w przebraniu. W każdym razie mam pewność, że nie jest wojskowym.

Pułkownik przyjął z uśmiechem ten komplement dla jego sztuki; a młodzieniec ciągnął z rosnącym ożywieniem:

— Są wszelkie po temu przyczyny, abym nie opowiadał wam mojej historii. I może z tego właśnie powodu zamierzam to uczynić. Wydajecie się ludźmi tak przygotowanymi na wysłuchanie dziejów niedorzeczności, że nie boję się, abym miał was rozczarować. Mimo waszego przykładu imienia swego nie wyjawię. Mój wiek nie ma znaczenia dla opowieści. Jestem prawym potomkiem mych przodków i odziedziczyłem po nich okazałą posiadłość, którą dotąd zajmuję, oraz fortunę trzystu funtów rocznie. W spadku przekazali mi także natu-rę awanturniczą, której ulegałem z najwyższą rozkoszą. Odebrałem staranne wychowanie. Umiem grać na skrzypcach, ale nie na tyle, by zarabiać na życie w orkiestrze piwogródka. To samo dotyczy fletu i waltorni. Posiadłem dostateczną znajomość wista, by przegrywać sto funtów rocznie przy zielonym stoliku. Moja francuszczyzna w sam raz mi wystarczała do trwonienia pieniędzy w Paryżu z tą samą niemal łatwością, co w Londynie. Krótko mówiąc, jestem pełen różnych talentów. Zakosztowałem też wszelkich przygód, łącznie z pojedynkiem o nic. Dwa miesiące temu poznałem młodą damę, której umysł i postać przypadły mi wprost idealnie do smaku. Czułem, jak mi serce topnieje. Zrozumiałem, że spotkałem wreszcie swój los, i byłem już bliski zakochania. Gdy jednak obliczyłem, co zostało z mego majątku, prze-konałem się, że wynosi to zaledwie czterysta funtów. I pytam was, panowie, czy szanujący się człowiek może się zakochać mając czterysta funtów? Doszedłem do wniosku, że oczywiście, nie! Opuściłem więc tę, która mnie oczarowała, i przyśpieszając z lekka bieg moich wyda-tków, podjąłem dziś rano ostatnie osiemdziesiąt funtów. Podzieliłem to na dwie równe części: połowę zatrzymałem na pewien specjalny cel; resztę postanowiłem wydać przed upływem wieczoru. Spędziłem bardzo zajmujący dzień, wypłatałem mnóstwo zabawnych sztuk, w tej liczbie farsę z rurkami, którym zawdzięczam przyjemność naszego poznania. Postanowiłem bowiem sobie, jak powiedziałem, doprowadzić wariacką karierę do jeszcze bardziej waria-ckiego końca. I kiedy w waszych oczach wyrzuciłem sakiewkę, był to właśnie kres czterdzie-stu funtów. A teraz, panowie, już wiecie o mnie wszystko. Siedzi przed wami szaleniec, ale w szaleństwie swym konsekwentny. I chciejcie mi wierzyć: nie płaksa ani tchórz.

Z całego tonu opowiadania młodzieńca wynikało jasno, że nurtują go bardzo gorzkie i pełne wzgardy myśli o sobie. Słuchacze wywnioskowali, że jego sprawa miłosna dotkliwiej zadrasnęła mu serce, aniżeli przyznawał, i że w skrytości chciał się targnąć na własne życie. Farsa rurek z kremem przybierała w ten sposób charakter ukrytej tragedii.

— Czy to nie dziwny traf? — odezwał się Geraldine rzuciwszy księciu wymowne spojrzenie. — Oto nas trzech spotyka się przypadkiem w olbrzymim rojowisku Londynu i wszyscy jesteśmy w podobnej sytuacji.

— Jak to? — zawołał młodzieniec. — Czy wy także jesteście zrujnowani? Czy ta ko-lacja jest podobnym szaleństwem jak moje rurki z kremem? Czyżby diabeł sprowadził swoje trzy ofiary na wspólną biesiadę?

— Wiedz pan — odparł książę Florizel — że diabeł bywa czasem bardzo dżentelmeń-ski. A ten szczególny przypadek tak ogromnie mną wstrząsnął, że choć w położeniu naszym zachodzi drobna różnica, pragnę obecnie ją zlikwidować. Niechże bohaterski postępek pana z ostatnimi rurkami będzie dla mnie przykładem.

To mówiąc książę dobył sakiewkę i wyjął z niej mały zwitek banknotów.

— Miałem, jak pan widzisz, chyba z tydzień spóźnienia w stosunku do pana. Chcę cię jednak dopędzić i przyjść łeb w łeb do mety. To — ciągnął książę odkładając na stół jeden banknot — wystarczy na zapłacenie rachunku. Co zaś do reszty...

Cisnął resztę pieniędzy w ogień. Zapłonęły i uleciały z dymem.

Młodzieniec chciał go chwycić za ramię, ale dzielił ich stół, więc nie zdążył.

— Nieszczęsny! — zawołał. — Jak pan mogłeś to spalić! Należało zatrzymać czterdzie-ści funtów.

— Czterdzieści funtów? — powtórzył książę. — Na miłość boską, po co czterdzieści funtów?

— I dlaczego nie osiemdziesiąt? — wykrzyknął pułkownik. — Jestem pewien, że w ogień poszła okrągła setka.

— Potrzeba tylko czterdziestu — rzekł posępnie młodzieniec. — Ale bez tego nie ma mowy o wstępie. Regulamin jest bardzo ścisły. Czterdzieści od osoby. Przeklęte życie, gdy człowiek nie może nawet umrzeć bez pieniędzy!

Książę i pułkownik wymienili spojrzenia.

— Tłumacz się pan jaśniej — powiedział Geraldine. — Mój pulares wciąż jeszcze wygląda dość okazale, a rozumiesz pan chyba, jak chętnie gotów jestem podzielić się z Godallem moimi zasobami. Ale muszę znać cel. Proszę więc stanowczo powiedzieć, co masz pan na myśli.

Młodzieniec sprawiał wrażenie przebudzonego ze snu. Spoglądał niespokojnie na obu, a jego twarz oblał ciemny rumieniec.

— Nie kpicie sobie ze mnie? — zapytał. — Naprawdę jesteście obaj zrujnowani jak ja?

— Naprawdę, jeśli o mnie chodzi — odparł pułkownik.

— I to samo jest ze mną — rzekł książę. — Dałem zresztą dowód. Wszak tylko człowiek zrujnowany może cisnąć zawartość sakiewki w ogień. Taki czyn mówi za siebie.

— Człowiek zrujnowany? Tak — odparł podejrzliwie młodzieniec — albo milioner.

— Dość tego, mój panie — zawołał książę. — Powiedziałem już i nie przywykłem, by podawano moje słowa w wątpliwość.

— Zrujnowani? — powtórzył młodzieniec. — Ale czy jesteście zrujnowani jak ja? Czy popadliście, folgując sobie przez całe życie, w takie opały, że folgę dać sobie można już tylko w jednym? I czy — tu zniżył głos — czy jesteście gotowi pofolgować sobie ten ostatni raz? Czy chcecie się wymknąć przed skutkami waszego szaleństwa jedyną niezawodną i łatwą drogą? Czy ścigającej policji sumienia chcecie ujść przez jedyne otwarte drzwi?

Urwał nagle usiłując wybuchnąć śmiechem.

— Piję wasze zdrowie! — zawołał wychylając kielich — i dobranoc, moi weseli zrujno-wani panowie!

Chciał wstać, gdy pułkownik chwycił go za ramię.

— Nie masz pan zaufania do nas — rzekł — i jesteś w błędzie. Na wszystkie twoje pytania odpowiadam: tak! Lecz będąc mniej lękliwym, potrafię nazywać rzeczy po imieniu. Tak jest, my również, podobnie jak pan, mamy dość życia i jesteśmy zdecydowani umrzeć. Wcześniej czy później, osobno czy razem, zamierzaliśmy poszukać śmierci i stawić jej czoła, gdziekolwiek sposobność się trafi. Skoro spotkaliśmy pana, a pańska sprawa jest pilna, niech-że to będzie dzisiaj — nawet zaraz — i, jeśli wola, umrzyjmy wszyscy razem. Taka trójka bez grosza — zawołał — powinna ramię w ramię zejść do przybytków Plutona i w państwie cieniów wspierać się nawzajem!

Geraldine utrafił tak celnie w sposób bycia i ton postaci, którą odgrywał, że sam książę z lekka się zatrwożył i z cieniem niepokoju spojrzał na powiernika. Młodzieniec zaś drgnął, krew ponownie oblała mu policzki, a oczy roziskrzyły się blaskiem.

— Takich mi trzeba! — wykrzyknął z jakąś straszliwą radością. — Podajmy sobie ręce! (Dłoń miał wilgotną i zimną). Nie domyślacie się nawet, w jakim towarzystwie ruszycie w drogę! Sami nie wiecie, w jak szczęśliwej dla siebie chwili zjedliście moje rurki z kremem! Jestem tylko jednostką, lecz zarazem cząstką wielkiego zastępu. Znam prywatne wejście do siedziby Śmierci. Jestem z nią w zażyłości i mogę wprowadzić was w wieczność bez ceremo-niału, ale i bez skandalu.

Zaczęli się domagać, aby wyjaśnił znaczenie swych słów.

— Czy do spółki zbierzecie osiemdziesiąt funtów? — zapytał.

Geraldine sprawdził ostentacyjnie zawartość pularesu i odparł, że tak.

— Szczęśliwcy! — wykrzyknął młodzieniec. — Czterdzieści funtów wynosi wpisowe do Klubu Samobójców.

— Klub Samobójców? — zagadnął książę — a cóż to jest, u licha?

— Posłuchaj pan! — rzekł młodzieniec. — Żyjemy w epoce wygód i muszę wam opowiedzieć o najnowszym udoskonaleniu. Mamy interesy w najrozmaitszych miejscach; w związku z tym wynaleziono koleje. Lecz koleje dzielą nas nieuchronnie od naszych przyja-ciół; przeprowadzono zatem telegraf, abyśmy mogli porozumiewać się szybko na wielkie odległości. Nawet w hotelach mamy windy, które nam oszczędzają wspinania się po setkach schodów. Wiemy jednak, że życie jest tylko sceną, na której można odgrywać rolę błazna, póki nas to bawi. Brakło więc jeszcze jednej wygody do pełni nowoczesnego komfortu: przy-zwoitego i łatwego sposobu opuszczenia sceny, tylnego wyjścia na wolność, czy też, jak po-wiedziałem przed chwilą, prywatnych drzwi śmierci. Wszystko to, moi panowie i współ-buntownicy, zapewni wam Klub Samobójców. Nie myślcie, że my trzej jesteśmy odosobnieni czy choćby wyjątkowi w naszym wysoce rozsądnym dążeniu. Dzieli je z nami wielka liczba uczestników Klubu. Serdecznie im się znudziło przedstawienie, w jakim muszą brać udział codziennie i przez całe życie. I tylko jeden czy dwa względy wstrzymują ich od ucieczki. Niektórzy mają rodziny, którym oszczędzić chcieliby wstrząsu lub też publicznej kompromi-tacji, gdyby się rzecz rozniosła. Inni są za słabi i wzdrygają się przed okolicznościami śmier-ci. Tak, w pewnej mierze, jest w moim wypadku. Nie potrafię przyłożyć pistoletu do głowy i pociągnąć za cyngiel; coś silniejszego ode mnie paraliżuje mi ruchy. I chociaż gardzę życiem, nie mogę wykrzesać z siebie dość sił, by oddać się śmierci i skończyć ze wszystkim. Dla takich właśnie jak ja i w ogóle dla każdego, kto chce wyjść z błędnego koła bez pośmiertnego skandalu, utworzony został Klub Samobójców. Jak go zorganizowano, jakie są jego dzieje i ewentualne odgałęzienia, tego sam dobrze nie wiem. A o jego ustroju nie wolno mi was powiadamiać. Poza tym jestem do waszych usług. Jeśli naprawdę jesteście zmęczeni życiem, wprowadzę was dziś na zebranie. I jeśli nie dziś, to najdalej w ciągu tygodnia będziecie uwolnieni. Teraz — tu spojrzał na zegarek — jest jedenasta. Najdalej za pół godziny musimy stąd wyjść. Czyli że macie pół godziny na rozważenie mojej propozycji. Jest znacznie powa-żniejsza od rurki z kremem — dodał z uśmiechem — i, podejrzewam, strawniejsza.

— Znacznie poważniejsza, na pewno! — odparł pułkownik. — Czy więc pozwoli mi pan na pięciominutową rozmowę na osobności z moim przyjacielem Godallem?

— Jak najchętniej — zgodził się młodzieniec. — Wobec tego na razie opuszczę panów.

— Będziemy nader zobowiązani — rzekł pułkownik.

— Powiedz mi, Geraldine — spytał .książę Florizel, gdy tylko zostali sami — po co ta cała rozmowa? Widzę, że jesteś ogromnie wzburzony, podczas gdy ja najspokojniej powzią-łem już decyzję. Wezmę w tym udział aż do samego końca.

— Wasza Wysokość! — rzekł pobladły pułkownik. — Racz pamiętać, jaką wagę ma twoje życie nie tylko dla przyjaciół, lecz i dla publicznego dobra. Ten szaleniec wyraźnie powiedział: „jeśli nie dziś”. Więc gdyby dzisiejszej nocy jakaś nieodwracalna klęska spotkała Waszą Wysokość, cóż to za rozpacz byłaby dla mnie i co za klęska dla wielkiego narodu?

— Wezmę w tym udział do końca — powtórzył książę najbardziej stanowczym tonem — i bądź łaskaw, pułkowniku Geraldine, pamiętać i szanować swoje słowo honoru gentlema-na. W żadnych też okolicznościach nie wolno ci, bez wyraźnego mego upoważnienia, zdra-dzić incognito, pod jakim przebywam za granicą. Takie było moje polecenie, które obecnie ponawiam. A teraz — dodał — bądź tak dobry i poproś o rachunek.

Pułkownik Geraldine skłonił się w milczeniu, lecz twarz miał zupełnie białą, gdy wzywał młodzieńca od rurek z kremem i wydawał zlecenia kelnerowi. Książę zachował niezmącony spokój i opowiadał, dowcipnie i z ferworem, młodemu samobójcy treść jakiejś farsy wystawianej w Palais Royal. Zręcznie unikał błagalnych spojrzeń pułkownika i z większą niż zwykle uwagą wybierał sobie cygaro. Z całej trójki on jeden panował nad swoimi nerwami.

Zapłacili rachunek, przy czym, ku zdumieniu kelnera książę nie wziął wcale reszty; wsiedli w dorożkę i odjechali. Po chwili powóz zatrzymał się u podjazdu ciemnego budynku. Tutaj wysiedli.

Geraldine zapłacił woźnicy, a młodzieniec zwrócił się do księcia z następującymi słowy:

— Jeszcze jest czas, panie Godall, uciec z powrotem w niewolę. Zastanówcie się, pano-wie, dobrze przed następnym krokiem. Jeśli serce mówi wam: nie — tu są drogi rozstajne.

— Prowadź pan! — rzekł książę. — Nie należę do ludzi, którzy zawracają, gdy raz powzięli decyzję.

— Pański spokój dobrze na mnie działa — odparł przewodnik. — Nie widziałem jeszcze kogoś tak opanowanego w podobnych okolicznościach. A nie jest pan przecież pier-wszy, któremu towarzyszę do tych oto drzwi. Niejednego z mych przyjaciół wprowadziłem już tam, dokąd sam wkrótce będę musiał iść. To jednak mało was obchodzi. Zaczekajcie tu na mnie chwilę. Wrócę gdy tylko załatwię wstępne formalności związane z waszym wprowadze-niem.

Młodzieniec skinął swym towarzyszom ręką, przeszedł dziedziniec, otworzył drzwi i znikł.

— Ze wszystkich naszych szaleństw — szepnął pułkownik Geraldine — to jest najbar-dziej szalone i niebezpieczne.

— Nie wątpię — odrzekł książę.

— Mamy jeszcze — ciągnął pułkownik — chwilę dla siebie. Błagam więc Waszą Wysokość, byśmy skorzystali ze sposobności i wycofali się. Następstwa tego kroku są tak cie-mne i mogą być tak fatalne, że czuję się w prawie nadużyć cokolwiek swobody, jakiej Wasza Wysokość łaskawie mi użycza.

— Czy mam przez to rozumieć, że pułkownik Geraldine tchórzy? — spytał Jego Wysokość wyjmując z ust cygaro i bystro patrząc tamtemu w oczy.

— Mój strach z pewnością nie jest osobisty — odparł dumnie pułkownik — tego Wasza Wysokość możesz być pewien.

— Tak też myślałem — odrzekł książę z niezmąconą pogodą — nie chciałem tylko przypominać ci, pułkowniku, różnicy naszego stanu. Już dobrze, dobrze — dodał widząc, że Geraldine zamierza go przepraszać — jesteś usprawiedliwiony.

I dalej palił spokojnie cygaro, oparty o balustradę, pokąd nie wrócił młodzieniec.

— I co? — zapytał. — Czy nasze przyjęcie jest załatwione?

— Chodźcie za mną — brzmiała odpowiedź. — Prezes chce z wami pomówić. Ale ostrzegam, abyście dawali szczere odpowiedzi. Poręczyłem za was. Klub wymaga skrupula-tnych dochodzeń, nim ktoś będzie przyjęty, niedyskrecja bowiem jednego bodaj członka spowodowałaby rozbicie na zawsze całego towarzystwa.

Książę i Geraldine wymienili parę słów szeptem. — Przyświadcz mi w tym — rzekł jeden. — Przyświadcz mi w tamtym — rzekł drugi. Śmiało przywdzieli maski dobrze zna-nych sobie postaci, porozumieli się w mgnieniu oka i byli gotowi udać się za swym przewo-dnikiem do gabinetu prezesa.

Nie napotykali po drodze na żadne groźne przeszkody. Drzwi zewnętrzne nie były za-mknięte; drzwi gabinetu stały otworem. Tam, w małym, bardzo wysokim pokoju, młodzieniec znów ich opuścił.

— Prezes zaraz tu będzie — rzekł; Skinął głową i znikł.

W gabinecie słychać było głosy spoza rozsuwanych drzwi tworzących jedną ścianę. Od czasu do czasu strzelał korek szampana, po czym wybuch śmiechu zagłuszał gwar rozmowy. Jedno jedyne, wysokie okno wychodziło na rzekę i nadbrzeże. Sądząc po oświetleniu musieli być nie opodal dworca Charing Cross. Urządzenie przedstawiało się skąpo, obicia mebli wytarte do szczętu. Na środku stołu stał ręczny dzwonek, na kołkach wzdłuż ścian wisiały kapelusze i płaszcze licznego towarzystwa. Poza tym pokój był pusty.

— Co to za jaskinia? — spytał Geraldine.

— Właśnie chcę się przekonać — odrzekł książę. — Jeśli chowają tu prawdziwych diabłów, rzecz może się okazać zabawna.

W tym momencie rozsuwane drzwi uchyliły się nieco; akurat tyle, by przepuścić czło-wieka. Jednocześnie wtargnął donośny gwar rozmów i straszliwy prezes Klubu Samobójców. Prezes mógł sobie liczyć wyżej pięćdziesiątki. Był okazały, ruchy miał zamaszyste, skudlone bokobrody, łysinę na czubku głowy i siwe, zamglone oczy, które chwilami miotały błyski. Bezustannie obracał w ustach wielkie cygaro, a zimny i bystry wzrok wlepił w nowo przy-byłych. Ubrany był w jasny, kraciasty garnitur i koszulę w paski rozpiętą przy szyi. Pod pachą trzymał notatnik.

— Dobry wieczór — powiedział, zamknąwszy za sobą drzwi. — Słyszałem, że panowie chcieliście ze mną mówić.

— Pragniemy, panie — odparł pułkownik — wstąpić do Klubu Samobójców.

Prezes obrócił w ustach cygaro.

— A cóż to takiego? — rzekł szorstko.

— Wybaczy pan — odparował pułkownik — ale jesteś, jak sądzę, najodpowiedniejszą osobą, aby nam udzielić informacji.

— Ja? — wykrzyknął prezes. — Klub Samobójców? Jeszcze czego! To żart, dobry na Prima Aprilis. Mogę być wyrozumiały dla gentlemanów, co sobie podchmielą. Ale wszystko ma swoje granice.

— Nazwij pan swój klub, jak tylko chcesz — rzekł pułkownik — lecz za tymi drzwiami zebrała się liczna kompania i pragniemy się do niej przyłączyć.

— Panie — odparł sucho prezes — to nieporozumienie. Jesteś pan w domu prywatnym i musisz go bez zwłoki opuścić.

Przez cały czas książę siedział nieporuszony w fotelu. Teraz jednak, kiedy pułkownik spojrzał nań, jakby chciał powiedzieć „Na miły Bóg, odezwij się wreszcie!”, wyjął z ust cygaro i przemówił.

— Przyszedłem tu — powiedział — na zaproszenie jednego z pańskich przyjaciół. Niewątpliwie poinformował on pana o mych zamysłach, dla których pozwoliłem sobie tu wtargnąć. Pragnę też nadmienić, że ludzie w moim położeniu, mając i tak niewiele do strace-nia, nie są skłonni tolerować podobnych nieuprzejmości. Jestem na ogół bardzo spokojnym człowiekiem, ale, mój drogi panie, albo zechce mi pan wygodzić w tej drobnej, wiadomej panu sprawie, albo też będziesz pan gorzko żałował, żeś mnie w ogóle wpuścił do swego przedpokoju.

Prezes roześmiał się na głos.

— Tak właśnie trzeba mówić — rzekł. — Jesteś pan prawdziwym mężczyzną. Znasz drogę do mego serca i możesz robić ze mną, co tylko zechcesz. Bądź pan łaskaw — ciągnął zwracając się do pułkownika — bądź pan łaskaw — oddalić się na chwilę. Skończę najpierw z pańskim towarzyszem, a niektóre formalności klubowe wymagają całkowitej dyskrecji.

Z tymi słowy otworzył drzwi małego schowka i zamknął w nim pułkownika.

— Ufam panu — rzekł do Florizela, skoro tylko pozostali sami — ale czy jesteś pan pewien swojego przyjaciela?

— Nie w tym stopniu, co siebie, aczkolwiek jego powody są głębsze — odparł Florizel. — Ale wystarczająco, aby bez obawy go tutaj wprowadzić. To, co go spotkało, najbardziej upartego człowieka wyleczyłoby z chęci życia. Przed paru dniami utracił stanowisko za oszukiwanie w kartach.

— Istotnie wystarczający powód — przyznał prezes. — Mamy zresztą drugi podobny wypadek, o który jestem zupełnie spokojny. Czy pan także, że się ośmielę spytać, zajmował jakiś urząd?

— Owszem — padła odpowiedź — lecz byłem za leniwy i dość dawno go porzuciłem.

— A jaki jest powód pańskiego zmęczenia życiem? — dopytywał się prezes.

— W gruncie rzeczy ten sam — odparł książę — bezgraniczne lenistwo.

— Do licha! — poderwał się prezes — musisz pan chyba mieć jakąś poważniejszą rację?

— Nie mam już pieniędzy — dorzucił Florizel — co jest niewątpliwie poważnym utrapieniem. Zaostrza jeszcze bardziej mdlące uczucie nudy.

Prezes przez chwilę obracał cygaro w ustach, kierując wzrok prosto w oczy osobliwego neofity. Ale książę wytrzymał to spojrzenie z niezakłóconą pogodą.

— Gdybym nie miał dużego doświadczenia — wyrzekł wreszcie prezes — odprawił-bym pana. Ale znam świat. I tyle wiem w każdym razie, że najbardziej frywolne motywy samobójstwa okazują się zwykle najmocniejszymi. Więc jeśli z miejsca ktoś mi przypadnie do smaku, jak pan — skłonny jestem raczej naciągnąć regulamin aniżeli odmówić.

Książę i pułkownik zostali, jeden po drugim, poddani długiemu i szczegółowemu prze-słuchaniu. Książę na osobności; natomiast Geraldine w obecności księcia, tak że prezes mógł obserwować zachowanie jednego, gdy drugi brany był w ogień krzyżowy. Wyniki okazały się zadowalające. I prezes, po zrobieniu notatek dotyczących obu kandydatów, przedłożył im rodzaj formularza z przysięgą. Trudno wprost wyobrazić sobie większą bierność niż posłu-szeństwo, do jakiego zobowiązywał się składający przysięgę, i surowsze warunki niż te, jakimi się wiązał. Temu, kto by przyrzeczenie złamał, żaden strzęp honoru już nie pozostawał ani żadna religijna pociecha. Florizel złożył podpis na cyrografie, ale przeszedł go dreszcz. Pułkownik, z wyrazem wielkiego zgnębienia, poszedł za jego przykładem. Wówczas prezes przyjął należność wpisową. Po czym, już bez korowodów, zaprowadził obu przyjaciół do palarni klubowej.

Palarnia Klubu Samobójców była równie wysoka jak przyległy gabinet, ale znacznie większa i aż pod sufit obita imitacją dębowej boazerii. Ogień buzujący na wielkim kominku i kilka lamp gazowych oświetlały zebranych. Razem z księciem i jego powiernikiem było osiemnaście osób. Większość paliła i piła szampana. Panowała tu gorączkowa wesołość, przerywana dość nagłymi i upiornymi pauzami.

— Czy to pełne zebranie? — spytał książę.

— Średnie — odparł prezes. — Nawiasem mówiąc — dodał — jeśli macie trochę pie-niędzy, przyjęte jest częstowanie szampanem. Podtrzymuje to dobry nastrój, a mnie przynosi drobny dochód uboczny.

— Hammersmith — rzekł Florizel — pozostawiam tobie troskę o szampana.

Z tymi słowy odwrócił się i zaczął krążyć wśród gości. Przywykły podejmować ludzi z najwyższych kół towarzyskich, czarował i zjednywał sobie wszystkich, do kogo tylko się zbliżył. Było coś ujmującego i zarazem władczego w jego sposobie bycia. A niesłychane opanowanie wyróżniało go szczególnie w tym na wpół zwariowanym towarzystwie. Przecho-dził od jednego klubowca do drugiego, mając oczy i uszy otwarte, i niebawem wyrobił sobie ogólne pojęcie o ludziach, między którymi się znalazł. Jak we wszystkich podobnych zebra-niach, przeważał tu jeden typ: ludzie w kwiecie młodości, o wszelkich oznakach inteligencji i wrażliwej natury, ale po których nie można było oczekiwać siły lub zalet zapewniających powodzenie w życiu. Niewielu tylko przekroczyło wyraźnie trzydziestkę, a sporo było kilku-nastolatków. Stali oparci o stoły i przestępowali z nogi na nogę. Czasami palili niebywale szybko, czasami zaś pozwalali cygarom zgasnąć. Niektórzy mówili dorzecznie, ale rozmowy innych były najwyraźniej odbiciem nerwowego napięcia, wyprane z dowcipu i treści. Po każdej nowo otwartej butelce szampana następował widoczny przypływ wesołości. Dwaj tylko z obecnych siedzieli — jeden na fotelu we wnęce okiennej, z głową zwieszoną i rękoma wetkniętymi głęboko w kieszenie spodni, blady i mokry od potu, nie odzywał się ani słowem i stanowił obraz rozbitka na duszy i ciele. Drugi usadowił się przy kominku na sofie i zwracał uwagę tym, że jaskrawo odbijał od reszty. Musiał mieć ponad czterdziestkę, ale wyglądał o dziesięć lat starzej; i Florizelowi przyszło na myśl, że nigdy chyba nie widział człowieka ohydniejszego ani bardziej zniszczonego chorobą i rujnującymi nałogami. Człowiek ten była to dosłownie skóra i kości, częściowo sparaliżowany, nosił okulary tak niesłychanie mocne, że jego oczy widniały za szkłami bardzo powiększone i zdeformowane. Obok księcia oraz prezesa był on jedynym z obecnych, który zachowywał pełną równowagę właściwą normal-nemu życiu.

Członkowie klubu nie liczyli się z obyczajnością. Jedni głośno przechwalali się hanie-bnymi czynami, których następstwa skłoniły ich do szukania ucieczki w śmierci; inni zaś słuchali bez krzty potępienia. Istniał jakby milczący układ przeciw osądom moralnym i ktokolwiek przekroczył klubowe progi, z góry już korzystał z pewnych immunitetów grobu. Pili za swoje zdrowie i ku czci słynnych samobójców przeszłości. Porównywali i omawiali różne zapatrywania na śmierć. Niektórzy byli zdania, że jest to tylko mrok i kres wszystkiego, inni natomiast pełni byli nadziei, że jeszcze tej nocy wzniosą się do gwiazd i wkroczą w potężny świat zmarłych.

— Za wieczną pamięć barona Trencka, wzoru samobójców! — wołał jeden. — Barona Trencka, który przeniósł się z ciasnej celi do jeszcze ciaśniejszej, aby w ten sposób wyjść na swobodę.

— Jeśli o mnie chodzi — rzekł drugi — nie trzeba mi nic poza opaską na oczy i watą do uszu. Tylko że na tym świecie nie ma dość grubej waty.

Trzeci chciał rozważać tajemnice przyszłego bytu. Czwarty zaś oświadczał, że wstąpił do klubu jedynie dlatego, że wpojono mu wiarę w Darwina.

— Nie mogłem — rzekł osobliwy ten samobójca — znieść myśli, że pochodzę od małpy.

Książę był oburzony zachowaniem i rozmowami członków.

— Nie myślę — rzekł sobie w duchu — by należało czynić tyle hałasu wokół tej sprawy. Jeśli ktoś postanowił się zabić, niechże, na miłość boską, zrobi to jak gentleman. Cały ten zgiełk i próżna gadanina są nie na miejscu.

Pułkownika Geraldine'a tymczasem opadły najczarniejsze przeczucia. Klub i jego prze-pisy nadal były dlań tajemnicą i rozglądał się po pokoju za kimś, kto mógłby wreszcie przy-wrócić mu spokój ducha. W trakcie tego przeglądu oko jego spoczęło na paralityku w silnych okularach. Widząc, jak jest nieporuszony, zwrócił się do prezesa, który w związku ze swym urzędem wciąż znikał i wracał, aby przedstawił go osobnikowi na sofie.

Prezes wyjaśnił zbędność wszelkiego ceremoniału w klubie, niemniej przedstawił pana Hammersmitha panu Malthusowi.

Pan Malthus spojrzał dziwnie na pułkownika, po czym zaofiarował mu miejsce obok siebie.

— Jesteś pan nowicjuszem — rzekł — i pragniesz informacji? Trafił pan na właściwe źródło. Minęły już dwa lata, odkąd po raz pierwszy odwiedziłem ten czarujący klub.

Pułkownik odetchnął. Skoro pan Malthus bywa tu od dwóch lat, to jeden wieczór nie mógł grozić księciu poważniejszym niebezpieczeństwem. Ale zastanowiło to Geraldine'a; zaczął węszyć jakąś mistyfikację.

— Co? — zawołał — dwa lata? Myślałem... no, ale widzę teraz, że padłem po prostu ofiarą żartu.

— Wcale nie — łagodnie wyjaśnił Malthus. — Mój przypadek jest wyjątkowy. Ściśle biorąc, nie jestem właściwie samobójcą, ale, by tak rzec, członkiem honorowym. Rzadko kiedy odwiedzam klub częściej niż dwa razy na kwartał. Moje kalectwo i uprzejmość prezesa zapewniły mi te drobne przywileje, za które płacę zresztą dodatkowo. No, a poza tym miałem niezwykłe szczęście.

— Przykro mi — rzekł pułkownik — lecz muszę prosić, by zechciał pan mówić jaśniej. Weź pan pod uwagę, że moja znajomość reguł klubowych jest wciąż nader pobieżna.

— Zwykły członek — odparł paralityk — który tak jak pan, wstępuje do klubu w po-szukiwaniu śmierci, przychodzi tu co wieczór, póki los się doń nie uśmiechnie. Może nawet, jeśli jest bez grosza, dostać u prezesa wikt i mieszkanie. Bardzo przyzwoite, o ile wiem, i czyste, chociaż nie zbytkowne, rzecz jasna. Zbytków oczekiwać nie można, zważywszy szczupłość, że tak powiem, składki. Ale samo już towarzystwo prezesa to specjał nie lada.

— Naprawdę? — wykrzyknął Geraldine. — Nie powiem, by zrobił na mnie miłe wrażenie.

— Ach! — rzekł Malthus — pan go jeszcze nie zna. Przezabawny człowiek! Co za gawędziarz! I jaki cynik! Zna życie na wylot i mówiąc między nami, jest chyba najbezwstyd-niejszym szelmą na świecie.

— A czy on również — spytał pułkownik — jest osobą nietykalną, jak — bez urazy — pan?

— Prezes — odparł Malthus — jest rzeczywiście nietykalny, ale w zupełnie innym sensie niż ja. Mnie los dotąd łaskawie oszczędzał, ale w końcu będę musiał pójść. On zaś nigdy nie gra. Tasuje i rozdaje za cały klub i załatwia wszystko, co trzeba. Ten człowiek, mój drogi panie Hammersmith, jest wcieleniem sprytu. Od trzech lat uprawia w Londynie swój pożyteczny i, mogę chyba dodać, artystyczny zawód, a nie wzbudził, jak dotąd, ani cienia podejrzeń. Osobiście uważam go za natchnionego. Niewątpliwie pamięta pan głośną pół roku temu sprawę gentlemana, który został przypadkiem otruty w aptece? Był to jeden z najmniej udatnych, najmniej pomysłowych konceptów prezesa. A przecież jaki prosty! I jak pozba-wiony ryzyka!

— Zdumiewa mnie pan — rzekł pułkownik. — Czyżby ów nieszczęśnik był jedną... — chciał już powiedzieć „z ofiar”, ale się poprawił — jednym z członków klubu?

I w tej samej chwili przemknęło mu przez głowę, że sam Malthus nie wyraża się wcale tonem człowieka spragnionego śmierci. Dodał więc pośpiesznie:

— Widzę jednak, że nadal błądzę w ciemnościach. Wspomniał pan o tasowaniu i rozda-waniu kart; ale w jakim celu? Ponadto nie wyglądasz mi pan na człowieka, który pragnie umrzeć, a w takim razie, muszę wyznać szczerze, nie pojmuję, co cię tu sprowadza.

— To prawda, że błądzisz w ciemnościach — odrzekł pan Malthus z pewnym ożywie-niem. — Jak to, mój drogi panie, czyż nie widzisz, że ten klub jest przybytkiem silnych wrażeń? Gdyby nie nadwątlone zdrowie, które wzbrania mi częstszych wzruszeń, wierz mi, że byłbym tu stałym gościem. Wymaga to wielkiego wysiłku woli, hartowanej przez długie lata słabowań i surowej dyscypliny, aby powstrzymać mnie od nadużyć w tym, co bym nazwał moją główną namiętnością. Próbowałem wszystkich innych rodzajów — ciągnął, ujmując pułkownika za ramię — wszystkich bez wyjątku, i, na honor, zapewniam cię, panie, że przecenia się je ogromnie i bezpodstawnie. Ludzie igrają z miłością. Ale miłość, twierdzę stanowczo, nie należy do mocnych namiętności. Namiętnością prawdziwie potężną jest strach. Igrać należy ze strachem, jeśli się chce poznać naprawdę ostry smak życia. Możesz pozazdrościć mi, panie — dodał zanosząc się od śmiechu — gdyż jestem wielki tchórz.

Geraldine z ledwością mógł stłumić w sobie odruch wstrętu dla nikczemnika; opanował się jednak i dalej prowadził badanie.

— W czym kryje się — zapytał — tajemnica tak umiejętnego przedłużania napięcia? I na czym polega niepewność?

— Muszę pana objaśnić — odparł Malthus — w jaki sposób każdego wieczoru wybiera się ofiarę. Nie tylko zresztą ofiarę, ale i drugiego członka, który stanowi narzędzie klubu, a zarazem arcykapłana śmierci.

— Mój Boże! — zawołał pułkownik — czyżby się zabijali nawzajem?

— Tym sposobem unika się trudności samobójstwa — odrzekł Malthus ze skinieniem głowy.

— Wielkie nieba! — wykrzyknął Geraldine. — Czy to znaczy, że dzisiejszego wieczoru ktoś z nas — pan czy ja, czy też mój przyjaciel — może być wybrany na zabójcę innego czło-wieka, mordercę jego ciała i duszy? Czyż taka rzecz możliwa jest między ludźmi? O wstydzie wstydów, o hańbo!

Pełen zgrozy chciał wstać, gdy przykuły go oczy księcia. Wpatrywały się w niego z drugiego końca sali gniewnym, surowym spojrzeniem. W jednej chwili pułkownik odzyskał władzę nad sobą.

— A zresztą — rzekł — dlaczego nie? I skoro twierdzisz pan, że gra jest zajmująca, vogue la galиre * — idę razem z klubem!

Malthus doznawał niekłamanej radości na widok oburzenia i wstrętu, jakim wybuchnął rozmówca. Pysznił się swoją nikczemnością. Cieszył się widząc u innych jakiś szlachetny odruch, gdy sam, będąc zepsuty do szpiku kości, czuł się wyższy nad takie uczucia.

— Myślę — odezwał się — że dopiero teraz, gdy minęło pierwsze zdumienie, będziesz pan mógł ocenić powaby naszego stowarzyszenia. Patrz, jak umie ono połączyć podniecenie zielonego stolika, pojedynku i rzymskiego amfiteatru. Poganie potrafili się bawić. Szczerze podziwiam wykwint ich umysłów. Los jednak chciał, by dopiero w kraju chrześcijańskim osiągnięto szczyt, kwintesencję, absolut silnych doznań. Rozumiesz pan, jak czcze muszą się wydać wszystkie inne rozrywki człowiekowi, który w tej zasmakował. Nasza gra — ciągnął — jest niesłychanie prosta. Pełna talia... lecz zdaje mi się, że za chwilę zobaczysz na własne oczy. Czy zechcesz mnie pan wesprzeć ramieniem? Jestem na nieszczęście sparaliżowany.

Istotnie, właśnie w chwili, gdy Malthus rozpoczynał swój opis, rozwarły się inne zasu-wane drzwi i cały klub przeszedł, z pewną skwapliwością, do sąsiedniej sali. Była pod każ-dym względem podobna do tej, którą dopiero co opuścili, lecz cokolwiek inaczej umeblowa-na. Cały środek zajmował duży zielony stół, przy którym siedział prezes i z wielkim skupie-niem tasował talię kart. Malthus, nawet z pomocą laski i pułkownika, posuwał się tak wolno, że wraz z księciem, który na nich czekał, weszli na salę w momencie, gdy już wszyscy siedzieli. W rezultacie zajęli miejsca obok siebie w niższej części stołu.

— To pełna talia — szepnął Malthus. — Uważaj pan na asa pikowego, który jest znakiem śmierci, i na asa trefl, który wskaże dzisiejszego egzekutora. Szczęśliwa, szczęśliwa młodzież! — dodał głośno. — Wy, panowie, macie dobre oczy i widzicie bieg gry. Ja, nieste-ty, nie potrafię odróżnić asa od blotki z odległości trzech stóp.

To mówiąc wyciągnął drugą parę szkieł.

— Muszę przynajmniej obserwować twarze — wyjaśnił.

Geraldine zdał pośpiesznie sprawę przyjacielowi ze wszystkiego, o czym się dowiedział od członka honorowego, i przedstawił mu straszliwą alternatywę, jaka ich oczekuje. Zimny

* Vogue la galиre (franc.) — (zwrot przysłowiowy) niech się dzieje, co chce.

dreszcz przebiegł księcia; poczuł skurcz serca, z trudem przełknął ślinę i rozejrzał się wkoło, jak człowiek zgubiony.

— Wystarczy jedno śmiałe posunięcie — szepnął pułkownik — a możemy jeszcze się wymknąć.

Pod wpływem tej propozycji książę odzyskał równowagę ducha.

— Nie mówmy o tym! — rzekł. — Chcę, abyś grał jak gentleman bez względu na stawkę, choćby najpoważniejszą.

Powiódł wzrokiem dokoła stołu z pozorami całkowitej swobody, choć serce mu biło jak młot, a w piersi czuł dziwny żar. Wśród członków klubu zapadła pełna napięcia cisza; twarze powlokła bladość, nikt jednak nie był tak blady jak Malthus. Oczy wychodziły mu z orbit; głowa wciąż opadała bezwładnie na kark; to jedną, to drugą ręką sięgał do ust i szarpał drżą-ce, sine wargi. Najwidoczniej członek honorowy wyrażał swoją radość z przynależności do klubu w bardzo dziwaczny sposób.

— Panowie — rzekł prezes — uwaga!

Powoli zaczął rozdawać karty siedzącym przy stole, jednak w odwrotnym porządku, i robiąc przerwy, póki każdy kolejno swej karty nie odkrył. Prawie wszyscy wahali się. Nieje-den gracz po kilka razy dotykał palcami złowieszczego kartoniku, zanim go zdołał odwrócić. W miarę jak zbliżała się kolej księcia, odczuwał on coraz większe, dławiące nieomal podnie-cenie. Ale miał widać w sobie coś z natury gracza, gdyż ku swemu zdziwieniu znalazł w tym posmak rozkoszy. Przypadła mu dziewiątka treflowa. Trójka pik stała się udziałem pułkowni-ka. Pan Malthus dostał damę kier i nie mógł powstrzymać westchnienia ulgi. Zaraz po tym młodzieniec z rurkami odwrócił asa trefl i znieruchomiał ze zgrozy trzymając kartę w zeszty-wniałych palcach. Przyszedł tutaj, nie aby zabijać, lecz by samemu zostać zabitym. Książę, zdjęty ogromnym współczuciem dla młodego człowieka, zapomniał o niebezpieczeństwie, jakie nadal wisiało nad nim i jego przyjacielem.

Szła już druga kolejka, a wciąż jeszcze nie pokazała się karta śmierci. Gracze wstrzy-mali oddech i z trudem łapali powietrze. Książę znów dostał młódkę treflową. Pułkownik — figurę karo. Ale gdy pan Malthus odwrócił swą kartę, potworny odgłos, jakby w nim coś pę-kło, wydarł się z jego ust. Wstał z krzesła i usiadł na powrót bez jakichkolwiek oznak parali-żu. Przed mim leżał as pik. Członek honorowy klubu o jeden raz za dużo igrał ze swoim stra-chem.

Gwar rozmów powrócił natychmiast, wszystkich ogarnęło odprężenie. Zaczęli wstawać od stołu i po dwóch, trzech przechodzili do palarni. Prezes rozprostował ramiona i ziewnął, jak człowiek, który zakończył swą całodzienną pracę. Tylko pan Malthus siedział na swoim miejscu, z głową złożoną na rękach, z rękoma na stole, pijany i nieruchomy — zmiażdżony doszczętnie strzęp ludzki.

Książę i Geraldine wymknęli się natychmiast. W zimnym powietrzu nocnym odczuli ze zdwojoną siłą potworność tego, czego byli świadkami.

— O zgrozo! — zawołał książę — być związanym przysięgą w takiej sprawie! Pozwo-lić, by ten hurtowy handel śmiercią odbywał się dalej bezkarnie i z zyskiem! Ach, gdybym tylko mógł złamać me przyrzeczenie!

— Wasza Wysokość nie może — odparł pułkownik — gdyż narażając swój honor, naraża honor Bohemii. Ale ja mogę, mnie wypada.

— Geraldine — rzekł książę — jeśli twój honor ucierpi w jakiejkolwiek przygodzie, w której mi towarzyszysz, nie tylko nigdy ci nie przebaczę, ale co więcej — i to jak sądzę, znacznie bardziej do ciebie przemówi — nigdy nie daruję sobie.

— Zawsze będę posłuszny rozkazom Waszej Wysokości — odparł pułkownik. — Lecz teraz opuścimy chyba to przeklęte miejsce?

— Tak — rzekł książę. — Sprowadź, na Boga, dorożkę i może sen mi pozwoli zatrzeć w pamięci haniebne wspomnienie tej nocy.

Przed odejściem jednak bardzo starannie odczytał nad bramą nazwę rezydencji klubo-wej.

Nazajutrz rano, ledwo się książę obudził, pułkownik Geraldine przyniósł mu gazetę, w której zakreślił następującą notatkę:

TRAGICZNY WYPADEK. — Dzisiaj nad ranem, około godziny drugiej, p. Bartłomiej Malthus, zam. pod Nr 16 przy Chepstow Place (Westbourne Grove), wracając do domu z przyjęcia u znajomych, upadł na balustradę, okalającą Trafalgar Square, tak nieszczęśliwie, że nastąpiło pęknięcie czaszki oraz złamanie nogi i ręki. Śmierć była natychmiastowa. W momencie fatalnego zdarzenia p. Malthus, w towarzystwie jednego z przyjaciół, rozglądał się za dorożką. Ponieważ zmarły cierpiał na paraliż, przypuszcza się, że wypadek spowodowany został jednym z ataków. Pan Malthus był szeroko znany w najwyższych sferach towarzyskich, jego strata budzi powszechny żal.

— Jeśli czyja dusza poszła prosto do piekła — rzekł Geraldine uroczyście — to na pewno tego paralityka.

Książę ukrył twarz w dłoniach i milczał.

— Przyznam, że się ucieszyłem — ciągnął pułkownik — dowiedziawszy się, że nie żyje. Natomiast szczerze mi żal naszego młodzieńca z kremowymi rurkami.

— Geraldine — wyrzekł książę odsłaniając twarz — ten nieszczęsny chłopak był, do zeszłego wieczoru, tak niewinny jak ty i ja. A dzisiaj krew plami jego duszę. Serce we mnie zamiera, gdy myślę o prezesie. Nie wiem jeszcze w jaki sposób, ale jak Bóg na niebie, ten łajdak znajdzie się w moim ręku. Cóż to za doświadczenie, co za nauczka ta rozgrywka karciana.

— Nauczka — rzekł pułkownik — której nie wolno powtórzyć.

Książę tak długo nie odpowiadał, że Geraldine zaczął się niepokoić.

— Książę chyba nie myślisz tam powracać! — zawołał. — Zbyt wiele przeszedłeś i napatrzyłeś się okropności. Sam wzgląd na stanowisko księcia zabrania powtarzać takiego ryzyka.

— Sporo racji w tym, co mówisz — odparł książę Florizel — i moje postanowienie wprawia mnie trochę w kłopot. Ale cóż? Pod suknią największego nawet władcy kryje się tylko człowiek! Nigdy jeszcze moja namiętność nie była tak natarczywa jak dziś; to silniejsze ode mnie. Czy mogę się przestać zajmować losami młodego nieszczęśliwca, który przed kilku godzinami spożywał z nami kolację? Czy mogę pozwolić, by prezes uprawiał dalej bez przeszkód swój niecny proceder? Czy mógłbym się wdać w tak porywającą przygodę i nie doprowadzić jej aż do końca? Nie, Geraldine! Wymagasz od księcia więcej, niż człowiek zdoła wykonać. Dziś wieczór zasiądziemy ponownie przy stole Klubu Samobójców.

Pułkownik padł na kolana.

— Niech Wasza Wysokość zabierze mi życie! — wykrzyknął. — Oddam bez wahania, bo należy do ciebie! Ale nie każ mi, książę, przykładać ręki do tak straszliwego ryzyka.

— Pułkowniku Geraldine! — odparł nieco wyniośle książę. — Twoje życie jest twoją wyłączną własnością. Co do mnie, wymagam jedynie posłuszeństwa. Lecz jeśli ma być okazywane niechętnie, wolę się go wyrzec. I jeszcze jedno słowo: dość już mam pańskich natrętnych uwag w tej sprawie.

Koniuszy księcia Bohemii zerwał się na równe nogi.

— Czy Wasza Wysokość pozwoli — spytał — że się oddalę na dzisiejsze popołudnie? Jako człowiek honoru nie śmiałbym po raz drugi przekroczyć progów tego okropnego domu nie zostawiwszy swych spraw w najzupełniejszym porządku. Przyrzekam zaś, że odtąd Wasza Wysokość nie spotka się z żadnym sprzeciwem ze strony swego najbardziej oddanego i wdzięcznego sługi.

— Drogi mój Geraldine — odparł książę Florizel — jest mi niewymownie przykro, ilekroć zmuszasz mnie, bym przypomina! ci moją rangę. Rozporządzaj do woli swym czasem, tylko staw się tutaj, w tym samym przebraniu, przed jedenastą.

Klub owego wieczoru nie cieszył się zbytnim wzięciem. W palarni Geraldine i książę zastali najwyżej pół tuzina osób. Jego Wysokość odciągnął prezesa na bok i gorąco mu powinszował zgonu pana Malthusa.

— Lubię — rzekł — zetknąć się z prawdziwym talentem, a panu niewątpliwie go nie brak. Pański zawód jest bardzo delikatnej natury, widzę jednak, że ma pan wszelkie kwalifi-kacje, by go uprawiać pomyślnie i dyskretnie.

Prezes był dość wzruszony pochwałami z ust takiej osobistości. Przyjął je niemal z pokorą.

— Biedny Malthus! — westchnął. — Bez niego nie poznaję wprost klubu. Większość moich klientów to chłopcy, panie, poetyczni chłopcy; towarzystwo nie dla mnie. W Malthusie też była jakaś poezja, ale tę rozumiałem doskonale.

— Nie dziwi mnie wcale, żeście się, panowie, tak dobrze rozumieli — odparł książę. — Pan Malthus uderzył mnie oryginalnością swojej natury.

Młodzieniec od rurek z kremem znajdował się w palarni, był jednak zgnębiony i milczą-cy. Jego wczorajsi znajomi na próżno próbowali wciągnąć go do rozmowy.

— Jakże gorzko żałuję — zawołał — że was wprowadziłem do tego siedliska nikcze-mności. Uchodźcie, póki ręce wasze są czyste. Gdybyście słyszeli krzyk tamtego człowieka i ten odgłos, kiedy padał na bruk. Życzcie mi — jeśli w was pozostała krzta przyjaźni dla kogoś, kto tak nisko upadł — życzcie mi, abym dzisiaj wyciągnął asa pik!

W miarę jak wieczór upływał, przyszło jeszcze kilku członków, lecz nie było ich ogółem ponad diabelski tuzin, kiedy zasiedli przy stole. Książę ponownie odczuwał pewną radość zmieszaną z niepokojem; zdumiało go natomiast, że Geraldine znacznie bardziej panu-je nad sobą niż ubiegłej nocy.

Nadzwyczajne — pomyślał Florizel — jaki wpływ na usposobienie młodzieńca może wywrzeć powzięta decyzja.

— Uwaga, panowie! — rzekł prezes i zaczął rozdawać karty.

Trzy kolejki już przeszły, a jeszcze nie padła żadna ze złowieszczych kart. Gdy rozpoczęło się czwarte rozdanie, podniecenie doszło do szczytu. W talii zostało akurat tyle, że starczyło na jedną całą kolejkę. Książę siedział drugi na lewo od prezesa i wobec stosowanej w klubie zasady rozdawania w odwrotnym porządku, miał otrzymać przedostatnią kartę. Trzeci gracz odkrył czarnego asa — był to as trefl. Następny dostał młódkę karo, jego sąsiad kier i tak dalej. As pik wciąż jeszcze się nie pojawiał. Wreszcie Geraldine, siedzący z lewej strony księcia, odwrócił kartę. Błysnął as — ale kierowy.

Gdy książę Florizel ujrzał swój los na stole przed sobą, serce w nim zamarło. Był mężny, lecz pot spływał mu po twarzy. Miał dokładnie pięćdziesiąt szans na sto, że zastał skazany. Odkrył kartę — w ręku trzymał asa pik. Huk, jakby gromu, rozsadzał mu czaszkę, stół odpłynął sprzed oczu. Słyszał, jak sąsiad po prawej wybuchnął spazmatycznym śmie-chem, w którym brzmiała i radość, i rozczarowanie. Widział, jak towarzystwo szybko się roz-chodzi. Lecz jego myśli krążyły gdzieś daleko. Pojmował teraz, jak obłędne, jak zbrodniczo obłędne było jego postępowanie. Oto on, dziedzic tronu, w pełni zdrowia, w całym blasku młodości, stawił na kartę swoją przyszłość i przyszłość dzielnego, szlachetnego kraju — i przegrał.

— Boże! — wykrzyknął — Boże, przebacz mi! — I w tej samej chwili otrząsnął się; odzyskał panowanie nad sobą.

Ku swemu zdziwieniu dostrzegł, że Geraldine znikł. W pokoju gry nie było już nikogo prócz wyznaczonego oprawcy, który naradzał się właśnie z prezesem, i młodzieńca od rurek z kremem. Ten ostatni podszedł do księcia i szepnął mu na ucho:

— Dałbym milion, gdybym tylko miał, za pańskie szczęście!

Młodzieniec odszedł, a Jego Wysokość mimo woli pomyślał, że odstąpiłby swoją wygraną za znacznie skromniejszą sumę.

Prowadzona szeptem narada dobiegła końca. Posiadacz asa trefl, rzucając bystre spojrzenie, opuścił pokój, a prezes zbliżył się do nieszczęsnego księcia i wyciągnął dłoń.

— Miło mi było pana poznać — rzekł — i rad jestem, że mogłem oddać panu tę drobną przysługę. W każdym razie uniknąłeś pan zwłoki. Już drugiego wieczoru — to prawdziwy uśmiech fortuny!

Książę usiłował na próżno wykrztusić jakąś odpowiedź. W ustach mu zaschło, a język stanął kołkiem.

— Czujesz się pan trochę nieswojo? — spytał prezes tonem współczucia. — Zwykle tak bywa. Może trochę koniaku?

Książę skinął głową, a tamten zaraz napełnił kieliszek.

— Biedny ten Malthusik! — wyrwało się prezesowi, gdy Florizel opróżniał szklaneczkę. — Wypił prawie całą butelkę, a niewiele mu to pomogło!

— Ja widać jestem podatniejszy na działanie trunku — rzekł książę, wyraźnie pokrzepiony. — Jak pan widzi, znów jestem sobą. A teraz pozwól pan, że spytam, co mam dalej czynić?

— Uda Się pan Wybrzeżem w kierunku śródmieścia, trzymając się lewego chodnika, aż spotka pan gentlemana, który właśnie opuścił pokój. Udzieli panu dalszych wskazówek, którym zechcesz się pan podporządkować; na tę noc ma on pełnomocnictwo klubu. A teraz — dodał prezes — życzę miłej przechadzki.

Florizel dość niezgrabnie odwzajemnił ukłon i wyszedł. Minął palarnię, gdzie wię-kszość graczy wciąż popijała szampana, częściowo przezeń fundowanego; ze zdumieniem przychwycił się na tym, że ich serdecznie przeklina. W gabinecie prezesa włożył płaszcz i kapelusz, po czym odszukał w kącie parasol. Codzienność tych czynności i myśl, że wyko-nuje je po raz ostatni, przyprawiła go o napad śmiechu, który zabrzmiał niemiło w jego własnych uszach. Nie chciało mu się opuszczać gabinetu, podszedł do okna. Widok latarni i mroku otrzeźwił go.

Dość tego — pomyślał — muszę wziąć się w karby i być mężczyzną. Chodźmy stąd.

Tuż za narożnikiem trzech ludzi pochwyciło księcia i bez ceregieli wciągnęło do powo-zu, który natychmiast odjechał galopem. Wewnątrz już ktoś siedział.

— Wasza Wysokość przebaczy mi moją gorliwość? — spytał dobrze znajomy głos.

Książę z gwałtownym uczuciem ulgi rzucił się na szyję pułkownikowi.

— Jakże ci się wywdzięczę? — zawołał. — Jak to załatwiłeś?

Chociaż był gotów pójść na spotkanie zguby, nie posiadał się wprost z radości, że musi ulec przyjaznej, troskliwej przemocy i powrócić do życia pełnego nadziei.

— Najlepiej mi się wywdzięczysz, książę — odparł pułkownik — unikając na przy-szłość podobnych opałów. Co zaś do drugiego pytania — wszystko to załatwiłem najprostszy-mi środkami. Spotkałem się dziś po południu ze znanym detektywem. Uzyskałem i opłaciłem gwarancję ścisłej tajemnicy. Do spisku wciągnięto głównie służbę Waszej Wysokości. Od zapadnięcia nocy siedziba klubu była otoczona, powóz zaś czekał od blisko godziny.

— A nędznik, który miał mnie zamordować... co z nim? — spytał książę.

— Wpadł w potrzask, jak tylko opuścił klub — odrzekł pułkownik — i teraz czeka swego wyroku w pałacu, gdzie niebawem znajdzie się i reszta jego wspólników.

— Geraldine — przemówił uroczyście książę — ocaliłeś mnie wbrew moim wyraźnym rozkazom i uczyniłeś dobrze. Winienem ci nie tylko życie, ale i nauczkę. I byłbym niego-dnym mego stanowiska, gdybym się nie odwdzięczył nauczycielowi. Pozostawiam ci wybór nagrody.

Zapadła chwila ciszy. Powóz mknął ulicami, a obaj mężczyźni pogrążyli się w rozmy-ślaniach. Milczenie przerwał pułkownik.

— Wasza Wysokość — rzekł — ma obecnie w swym ręku cały zastęp więźniów. Wśród nich jest co najmniej jeden zbrodniarz, któremu należy wymierzyć sprawiedliwość. Złożona przez nas przysięga wzbrania nam wszelkiego uciekania się do pomocy prawa. A dyskrecja wzbroniłaby nam tego nawet w wypadku uwolnienia z przysięgi. Czy mogę więc zapytać o zamiary Waszej Wysokości?

— Postanowiłem już — odparł Florizel. — Prezes musi paść w pojedynku. Pozostał tylko wybór przeciwnika.

— Wasza Wysokość pozwolił mi samemu wybrać moją nagrodę — powiedział Geraldi-ne. — Czy mogę więc prosić o tę łaskę dla mojego brata? Zaszczytne to zadanie, śmiem jednak ręczyć, że chłopak godnie się z niego wywiąże.

— Wątpliwa to łaska — rzekł książę — ale niczego nie mogę ci odmówić.

Pułkownik z największym wzruszeniem ucałował mu rękę. W tej samej chwili powóz wjechał w sklepioną bramę wspaniałej rezydencji księcia.

W godzinę później Florizel, odziany w mundur galowy, z wszystkimi orderami Bohe-mii, przyjmował członków Klubu Samobójców.

— Szaleńcy i nikczemnicy — rzekł. — Niejednego z was wpędził w ciężkie terminy zły obrót fortuny; ci otrzymają zatrudnienie i uposażenie od moich urzędników. Ci zaś, na których ciążą poważne winy, muszą się odwołać do władcy bardziej wspaniałomyślnego ode mnie. Współczuję wam wszystkim, znacznie bardziej, niż wam się wydaje. Jutro opowiecie mi swoje dzieje. Im bardziej będziecie szczerzy, tym łatwiej mi będzie zaradzić waszym troskom. Co zaś do pana — dodał, zwracając się do prezesa — obraziłbym tylko człowieka pańskiego talentu zaofiarowaniem jakiejkolwiek pomocy. Mam natomiast dla pana inną propozycję. Ten oto mój oficer — tu złożył dłoń na ramieniu młodszego brata pułkownika Geraldine'a — pragnie wyruszyć w małą podróż po kontynencie. I będę panu wysoce zobo-wiązany, jeśli zechcesz towarzyszyć mu w tej wyprawie. A czy dobrze — ciągnął zmieniając nagle ton — czy dobrze strzelasz pan z pistoletu? Bo ta umiejętność może się panu przydać. W takiej wspólnej podróży trzeba być przygotowanym na wszystko. Pozwolę sobie zazna-czyć, że gdybyś pan przypadkiem zgubił młodego pana Geraldine'a po drodze, zawsze znaj-dzie się inny przedstawiciel mojego dworu, by ci dotrzymać towarzystwa. A znany jestem, panie prezesie, z dobrego wzroku i długiego ramienia.

Tymi słowami, wypowiedzianymi z wielką powagą, książę zakończył przemowę. Naza-jutrz członkowie klubu zostali suto obdarowani z jego szkatuły; a prezes ruszył w podróż pod opieką młodego Geraldine'a i dwóch wiernych lokai wdrożonych do służby na książęcym dworze. Prócz tego kilku zręcznych agentów roztoczyło nadzór nad budynkiem klubu, a książę Florizel badał osobiście wszystkie listy oraz interesantów klubu.

Tu koniec opowieści o młodzieńcu z rurkami z kremem. Zajmuje on obecnie dostatni apartament przy Wigmore Street, nie opodal Cavendish Square. Numeru nie podaję dla zrozu-miałych przyczyn. Gdyby zaś kogo interesowały dalsze przygody księcia Florizela i prezesa Klubu Samobójców, znajdzie je w opowieści o lekarzu i kufrze z Saratogi.

OPOWIEŚĆ O LEKARZU I KUFRZE Z SARATOGI

Pan Silas Q. Scuddamore był to młody Amerykanin o naturze prostej i dobrodusznej, co należało tym bardziej poczytać mu za dobre, że pochodził z Nowej Anglii, a więc dzielnicy Nowego Świata niespecjalnie wsławionej tymi zaletami. Choć niesłychanie bogaty, zwykł zapisywać wszystkie swoje wydatki w małym, kieszonkowym notesie. A miejscem, z którego studiował osobliwości Paryża, było siódme piętro tak zwanych pokoi umeblowanych w Dzielnicy Łacińskiej. Jego sknerstwo było w znacznej mierze sprawą nawyku; a cnotliwość, którą wyróżniał się spośród towarzyszy, płynęła głównie z młodości i nieufności.

W najbliższym jego sąsiedztwie mieszkała pewna dama, bardzo przystojna i bardzo elegancka w ubiorze, którą w pierwszej chwili wziął za hrabinę. Z czasem dowiedział się, że dama jest znana pod imieniem Madame Zephyrine i że w żadnym wypadku nie zajmuje w świecie tej pozycji, jaką darzy tytuł. W nadziei zapewne oczarowania młodego Amerykanina pani Zefiryna, mijając go na schodach, witała zwykle uprzejmym skinieniem głowy, okoli-cznościowym słówkiem i zabójczym spojrzeniem czarnych oczu, po czym znikała szeleszcząc jedwabiem, spod którego łyskała cudna nóżka i kostka. Ale te awanse, zamiast być zachętą dla pana Scuddamore, pogrążały go w otchłań zgnębienia i nieśmiałości. Wpadała nieraz do jego pokoju, to prosząc o światło, to przepraszając za rzekome psoty jej pudla. Lecz usta Silasa były zamknięte na kłódkę w obecności tak wzniosłej istoty, znajomość francuskiego pośpiesznie go opuszczała i mógł tylko patrzeć na nią i jąkać się, póki nie odeszła. Nikłość tych stosunków nie przeszkadzała mu wszakże w rozsnuwaniu daleko idących aluzji, gdy się poczuł bezpieczny w szczupłym męskim gronie.

Drugim sąsiadem Amerykanina — hotelik miał po trzy pokoje na każdym piętrze — był stary Anglik, lekarz o dość podejrzanej opinii. Doktor Noel, tak się bowiem nazywał, musiał opuścić Londyn, gdzie miał rozległą i stale rosnącą praktykę; szeptano sobie przy tym, że ten wyjazd spowodowała policja. W każdym razie człowiek, który poprzednio był znaną ponoć osobistością, prowadził teraz w Dzielnicy Łacińskiej żywot samotniczy i pełen prostoty, swój czas poświęcając głównie studiom. Młody Scuddamore zawarł z nim znajomość i razem spożywali niekiedy skromny obiad w restauracji naprzeciw.

Silas Q. Scuddamore miał sporo przywar, co prawda niegroźnych, które jednak nie hamowane delikatnością, przejawiały się czasem w sposób mało wytworny. Naczelną jego słabostką była ciekawość. Urodzony plotkarz, z pasją interesował się każdą dziedziną życia, zwłaszcza zaś tymi, w których nie miał własnych doświadczeń. Zuchwale wypytywał o wszystko, nie zrażając się niczym, a swoje badania prowadził z równym uporem, jak brakiem dyskrecji. Zauważono, że gdy odnosił czyjś list na pocztę, ważył go w ręku, oglądał na wszystkie strony i dokładnie studiował adres. A kiedy dostrzegł szparę w ścianie dzielącej jego pokój od pokoju Madame Zefiryny, powiększył i pogłębił otwór zamiast go zalepić i korzystał zeń dla szpiegowania swojej sąsiadki.

W miarę folgowania ciekawość rosła. Toteż pewnego dnia, w końcu marca, powiększył szparę tak, aby widzieć drugi koniec pokoju. Wieczorem jak zwykle znalazł się na posterun-ku, lecz ku swemu zdumieniu stwierdził, że otwór zalepiono od drugiej strony. Zdumienie, a przy tym wstyd doszły jednak do szczytu, gdy ktoś nagle usunął przeszkodę i rozległ się wybuch śmiechu. Widocznie okruchy tynku zdradziły jego sekret i sąsiadka odwzajemniła się pięknym za nadobne. Scuddamore poczuł się niesłychanie głupio. Przeklinał Zefirynę na czym świat stoi, a nawet i sobie robił wyrzuty. Ale gdy następnego dnia przekonał się, że dama nie bierze mu za złe ulubionej rozrywki, tym skwapliwiej korzystał z jej beztroski, by nadal sycić ciekawość.

Nazajutrz Madame Zefirynie złożył dłuższą wizytę wysoki, tęgi mężczyzna, ponad pięćdziesiątkę, którego Silas nigdy dotąd nie widział. Koszula w paski, kraciaste ubranie, skudlone bokobrody wskazywały, że gość jest Anglikiem; a siwe, zamglone oczy uderzyły Silasa swym chłodem. Bezustannie poruszał ustami, jakby w nich obracał cygaro. W toku całej rozmowy, która toczyła się szeptem, młody Amerykanin kilkakrotnie odniósł wrażenie, jakby gestami wskazywali jego pokój. Ale chociaż nie spuszczał z nich oka i wytężał słuch, jedyną konkretną rzeczą, jaką zdołał uchwycić, była uwaga wypowiedziana przez Anglika cokolwiek głośniej, jakby chciał pokonać opór czy ociąganie się Zefiryny:

— Zbadałem bardzo dokładnie jego gust i jeszcze raz powtarzam, że jest pani jedyną kobietą, którą w tym wypadku mogę się posłużyć.

W odpowiedzi Zefiryna westchnęła z rezygnacją i skinęła głową jak ktoś, kto poddaje się wyższej woli.

Po południu obserwatorium na dobre przestało działać, zastawione ogromną szafą. Silas nie otrząsnął się jeszcze z rozpaczy nad tym dopustem losu, który przypisywał złośliwej intrydze Anglika, gdy portier przyniósł mu list adresowany pismem kobiecym. List był po francusku, nie nosił podpisu i w niezmiernie zachęcających, jakkolwiek niezbyt ortografi-cznych zwrotach wyznaczał młodemu Amerykaninowi spotkanie tegoż dnia, o jedenastej wieczór, do jednej z sal balu Bullier. Nieśmiałość i zaciekawienie długo toczyły bój w jego sercu; to był wcieleniem cnoty, to płonął ogniem junactwa. Wynik zaś był taki, że długo przed dziesiątą pan Silas Q. Scuddamore stawił się, nieskazitelnie ubrany, u wejścia do Salles Bullier i wykupił bilet z gestem zawadiackim, nie pozbawionym zresztą wdzięku.

Był to czas karnawału, w salach panował hałas i tłok. W pierwszej chwili blask świateł i tłum oszołomił naszego poszukiwacza przygód; później zaś wprawił go w stan upojenia i Silas poczuł niezwykły przypływ męstwa. Gotów był stawić czoła samemu diabłu i paradował z miną niesłychanie butną. Nagle za jednym z filarów dostrzegł Zefirynę i jej Anglika pochło-niętych rozmową. Nawyk podsłuchiwania odezwał się w nim natychmiast. Zaczął skradać się cicho, jak kot, aż podszedł dość blisko szepczącej pary, aby ich słyszeć.

— To ten — mówił Anglik — tam stoi... blondyn o długich włosach... rozmawia z dziewczyną w zielonym...

Silas bez trudu odszukał wzrokiem przystojnego młodzieńca niewysokiego wzrostu

— Dobrze — odparła Zefiryna. — Zrobię, co w mojej mocy. Ale pamiętaj pan, że i najzręczniejszej z nas może się w takiej sprawie nie powieść.

— Tss! — syknął jej towarzysz — odpowiadam za wynik! Nie darmo wybrałem cię spośród trzydziestu. A teraz idź, pani; ale uważaj na księcia. Licho go tu nadało! Jakby w Paryżu nie było dziesięciu innych balów, odpowiedniejszych dla niego niż to zbiorowisko studentów i panien sklepowych. Popatrz, jak się rozsiadł! Niczym cesarz na swoim dworze, nie książę na wywczasach.

Silas miał i tym razem szczęście. Dostrzegł barczystego mężczyznę, wybitnej urody, o dostojnej postawie i nader ujmującym sposobie bycia, siedzącego przy stole z niemniej uro-dziwym, lecz znacznie odeń młodszym człowiekiem, który traktował go z oznakami wielkie-go uszanowania. Tytuł książęcy mile zabrzmiał w republikańskich uszach Silasa, a wygląd osobistości, do której przynależał, do reszty go oczarował. Zostawił Anglika i Zefirynę ich własnemu lasowi, sam zaś przecisnął się w pobliże stołu zaszczyconego wyborem księcia i jego powiernika.

— Wierz mi, Geraldine — mówił pierwszy — że to czyste szaleństwo! Sam — pozwól sobie przypomnieć — przeznaczyłeś swego brata do tej niebezpiecznej misji, więc masz obo-wiązek nad nim czuwać. Przystał na wielodniową zwłokę w Paryżu, co już było nieostrożno-ścią, zważywszy charakter tego osobnika. Lecz teraz, gdy od wyjazdu dzieli go zaledwie czterdzieści osiem godzin, gdy już za parę dni ma stanąć w obliczu rozstrzygającej próby, czyż jest to — powiedz sam — odpowiednie dlań miejsce ido spędzania czasu? Powinien raczej ćwiczyć się w strzelaniu, wysypiać się i zażywać przechadzki; powinien przestrzegać umiaru w jedzeniu i całkowicie unikać win i koniaków. Czy może ten smarkacz myśli, że to wszystko komedia? Rzecz jest śmiertelnie poważna, Geraldine!

— Za dobrze znam chłopca — odparł pułkownik — aby się niepokoić czy wtrącać. Ma więcej rozwagi, niż się Waszej Wysokości wydaje, a powodować nim trudno. Gdyby szło o kobietę, to co innego; ale prezesa i obydwu lokai można mu zawierzyć z zamkniętymi oczy-ma.

— Miło mi to słyszeć — rzekł książę — ale nie wyzbyłem się moich obaw. Lokaje zaprawieni są świetnie w szpiegowaniu, a jednak ten łotr umiał im się wymknąć na kilka godzin dla jakichś potajemnych i niewątpliwie ciemnych sprawek. Amator mógł go stracić z oczu przypadkiem. Ale jeśli Hieronim i Rudolf zostali zbici z tropu, to wskutek celowych zabiegów człowieka, który nie robi nic bez powodu, a jest niezwykle przebiegły.

— Myślę, że sprawa w tej chwili pozostaje już między mną a moim bratem. — W głosie pułkownika wyczuwało się nutkę urazy.

— Podzielam twoje zdanie, Geraldine — odrzekł książę Florizel. — Lecz może właśnie dlatego winieneś tym bardziej usłuchać moich rad. Ale już dość. Ta dziewczyna w żółtym tańczy doskonale.

Rozmowa zeszła na zwykłe karnawałowe tematy paryskiej sali tańca.

Silas uprzytomnił sobie, gdzie jest i że zbliża się pora wyznaczonego spotkania. Im dłużej rozmyślał nad schadzką, tym mniej mu się podobała; a że w tej samej chwili tłum pchnął go w stronę drzwi, dał się nieść bez oporu. Wylądował w zakątku pod galerią, gdy na-gle uszu jego doleciał głos Zefiryny. Mówiła po francusku z młodzieńcem o jasnych puklach, wskazanym jej kwadrans temu przez osobliwego Anglika.

— Muszę dbać o opinię — tłumaczyła — choć wolałabym słuchać tylko podszeptów serca. Ale wystarczy, że powiesz pan to, co ci podyktowałam, portierowi na dole, a przepuści pana bez słowa.

— Dobrze, tylko po co mam mówić o jakimś długu? — dziwił się jej towarzysz.

— Mój Boże! — zniecierpliwiła się. — Czy pan myśli, że nie znam swojego własnego hotelu?

Idąc, opierała się czule na ramieniu młodzieńca.

Na ten widok Silas przypomniał sobie o bileciku.

Za dziesięć minut — pomyślał — pewnie będę przechadzał się z równie piękną kobietą... a może nawet lepiej ubraną... kto wie, czy nie z prawdziwą damą...

Tu stanęła mu przed oczyma ortografia listu i nieco posmutniał.

— No, mogła go pisać jej służąca — pocieszył się zaraz.

Brakło jeszcze paru minut do jedenastej i serce biło mu w dziwny, dość przykry sposób. Przyszło mu na myśl, że przecież wcale nie musi stawić się na schadzkę, i doznał uczucia ulgi. Cnotliwość i tchórzostwo wsparły się nawzajem i ruszył ponownie w kierunku drzwi — tym razem z własnej woli i przeciw fali ludzkiej, płynącej teraz do sali. Może jednak zmęczy-ła go walka z naporem tłumu, a może zdziałał to ów stan ducha, kiedy wszelki wysiłek po pewnym czasie wywołuje reakcję i potrzebę zmiany. Dość, że zawrócił znowu, już po raz trzeci, i zatrzymał się wtedy dopiero, gdy znalazł sobie kryjówkę o parę kroków od wyzna-czonego miejsca.

W ukryciu tym Silas przeżywał istne tortury ducha i wiele razy wzywał Boga na pomoc, gdyż z wychowania był ogromnie nabożny. Stracił teraz wszelką chęć na to spotkanie i tylko głupia obawa, że może być wzięty za tchórza, wstrzymywała go od ucieczki; lecz obawa ta była tak wielka, że przeważyła. Nie wynurzał się z cienia, ale i nie uciekał. Tak minęło chwil kilka, zegar wskazywał dziesięć po jedenastej. Młody Scuddamore powoli nabrał otuchy. Wyjrzał ze swego kąta: na wyznaczonym miejscu nie było nikogo. Widać nieznana autorka listu znudziła się i odeszła. Był teraz równie zuchwały jak przedtem nieśmiały. Sądził, że jeśli tylko stawi się na schadzkę, chociażby spóźniony, oczyści się tym samym z zarzutu tchórzo-stwa. W dodatku zaczął węszyć figiel i powinszował sobie nawet sprytu, że przejrzał i wyprowadził w pole oszustów. Jakże bywamy próżni!

Tak pokrzepiony na duchu, śmiało wyszedł z kryjówki. Lecz nie postąpił i paru kroków, gdy czyjaś dłoń spoczęła mu na ramieniu. Odwrócił się i ujrzał damę o posągowych kształ-tach i dostojnym obliczu; nie wyglądała jednak na zagniewaną.

— Widzę, że jesteś pan nie lada uwodzicielem — rzekła — skoro każesz na siebie tak długo czekać. Ale byłam zdecydowana cię poznać. Kiedy kobieta zapomni się tak dalece, że pierwsza robi awanse, odrzuca wszelkie względy małostkowej dumy.

Silas był przytłoczony wzrostem i wdziękami partnerki, a także jej zjawieniem się, tak niespodzianym. Szybko jednak zdołała go rozruszać. Miała sposób bycia łatwy i przymilny. Pobudzała go do żarcików i wtórowała wesołym śmiechem. Toteż wkrótce pod wpływem pochlebstw, suto zakrapianych koniakiem, nie tylko doszedł do wniosku, że się rozkochał na zabój, lecz i wyraził to z gwałtownością wręcz niepohamowaną.

— Niestety! — odparła. — Nie wiem, czy nie powinnam opłakiwać tej chwili, choć słowa twoje sprawiają mi niewysłowioną radość. Dotąd cierpiałam sama; teraz, mój biedny chłopcze, będzie nas dwoje. Nie jestem panią siebie. Nie mogę cię zaprosić do mego domu, gdyż tam śledzą mnie ciągle zazdrosne oczy. Muszę pomyśleć — dodała. — Jestem starsza od ciebie, choć o tyle słabsza; i mimo że ufam, mój panie, twej odwadze i zdecydowaniu, muszę posłużyć się własną znajomością świata dla naszego wspólnego dobra. Gdzie pan mieszkasz?

Powiedział, że mieszka w pokojach umeblowanych, wymienił ulicę i numer domu.

Przez dłuższą chwilę nie odpowiadała, pogrążona jak gdyby w głębokim namyśle.

— No tak — odezwała się wreszcie. — Czy mogę liczyć, że nie zawiedziesz mnie i będziesz posłuszny?

Zapewnił ją gorąco o swojej wierności.

— A zatem — oświadczyła z wiele obiecującym uśmiechem — jutro przez cały wie-czór nie wychodź z domu. A gdyby chciał cię odwiedzić ktoś z twoich przyjaciół, odpraw go pod byle jakim pozorem. Bramę hotelu zamykają pewnie o dziesiątej?

— O jedenastej — odparł Silas.

— Więc kwadrans po jedenastej —ciągnęła dama — wyjdź z domu. W żadnym wypad-ku nie wdawaj się w rozmowę z portierem, gdyż to mogłoby zaprzepaścić wszystko. Krzyknij tylko, by ci otworzył drzwi. Idź prosto aż do miejsca, gdzie Ogród Luksemburski łączy się z Bulwarem. Tam będę na ciebie czekała. Ufam ci i liczę, że we wszystkim zastosujesz się skrupulatnie do moich wskazówek. I pamiętaj: gdybyś je zlekceważył w najdrobniejszym szczególe, sprowadzisz straszliwe troski na głowę kobiety, której jedyną winą jest to, że spotkała cię i pokochała.

— Nie bardzo rozumiem, po co ta cała procedura — rzekł Silas.

— Widzę, że już zaczynasz zachowywać się, jakbyś był moim panem — zawołała uderzając go wachlarzem po ręku. — Cierpliwości! przyjdzie czas na wszystko. Kobieta lubi, aby jej słuchać, przynajmniej z początku, bo później sama z kolei w posłuszeństwie znajduje przyjemność. Na miły Bóg, uczyń, jak cię proszę, bo inaczej nie odpowiadam za nic. Właści-wie — dodała tonem kogoś, kto nagle znalazł rozwiązanie jakiejś trudnej sprawy — przycho-dzi mi na myśl lepszy sposób zapobieżenia niewczesnym odwiedzinom. Zapowiedz pan portierowi, aby nikogo do ciebie nie wpuszczał z wyjątkiem osoby zgłaszającej się po zwrot długu. I staraj się mówić z przejęciem, jakbyś lękał się tego spotkania; wtedy portier weźmie sobie twe słowa do serca.

— Możesz mi pani zaufać, że potrafię ustrzec się niepożądanych gości — rzekł trochę dotknięty.

— Ale ja proszę, abyś pan tak postąpił, jak chcę — odparła chłodno. — Znam was, mężczyzn; ani trochę nie dbacie o reputację kobiety.

Silas poczerwieniał i zawstydzony pochylił głowę. Jego własny plan bowiem przewidy-wał lekkie przechwałki w kole znajomych.

— A już zwłaszcza — dodała — nie mów nic portierowi wychodząc.

— Ale dlaczego? — spytał. — Ze wszystkich pani wskazówek ta wydaje mi się naj-mniej istotną.

— Z początku wątpiłeś, czy inne mają jakiś sens — odparła — a teraz przyznajesz, że są wprost konieczne. Wierz mi, że i ta ma swoje znaczenie. Z czasem to zrozumiesz. Ale co teraz mam myśleć o twoim uczuciu, jeśli przy pierwszym spotkaniu odmawiasz mi takich drobiazgów?

Zmieszany Silas jął tłumaczyć się i przepraszać; dama spojrzała na zegar i ze stłumio-nym okrzykiem klasnęła w ręce.

— Wielkie nieba! Czy jest aż tak późno? Nie mam chwili do stracenia. Niestety! My, kobiety, zawsze jesteśmy niewolnicami! Ach, na jakie rzeczy już się naraziłam dla ciebie!

Raz jeszcze powtórzyła wskazówki, zręcznie przeplatając je pieszczotami i mnóstwem najczulszych spojrzeń, po czym zniknęła w tłumie.

Cały następny dzień Silasa przepełniało uczucie ogromnej ważności. Był teraz pewien, że poznał hrabinę. A gdy nadszedł wieczór, skrupulatnie wykonał wszystkie jej rozkazy i w oznaczonej porze stawił się przed narożnikiem Ogrodu Luksemburskiego. Nikogo tam jednak nie zastał. Czekał pół godziny, zaglądał w twarz przechodniom bliżej i dalej od wskazanego miejsca. Zapędził się na sąsiednie rogi Bulwaru, a nawet obszedł dokoła cały ogród. Na próż-no. Żadna piękna hrabina nie padła mu w ramiona. Wreszcie powlókł się, bardzo niechętnie, w stronę hotelu. W drodze nagle przypomniał sobie rozmowę Madame Zefiryny z jasnowło-sym młodzieńcem i poczuł się jakoś nieswojo.

Wygląda na to — pomyślał — że każdy musi dla jakichś powodów okłamywać naszego portiera.

Pociągnął za dzwonek, drzwi się otwarły i stanął w nich portier w bieliźnie podając mu świecę.

— Poszedł już? — zagadnął go portier.

— Kto taki? O kim pan mówi? — spytał Silas dość ostro, gdyż był poirytowany niedo-szłym spotkaniem.

— Nie widziałem, żeby wychodził — ciągnął portier — ale chyba mu pan zapłacił. Bardzo nie lubimy, jak nasi lokatorzy okazują się niewypłacalni.

— O czym pan mówisz, do diabła? — krzyknął ze złością Silas. — Nic nie rozumiem z całej tej gadaniny.

— O tym niewysokim blondynie, który tu przyszedł po odbiór długu — rzekł portier. — A o kimże mam mówić, kiedy pan sam zabronił wpuszczać kogokolwiek innego!

— Ależ, na miły Bóg, on tu wcale nie był! — odparł Silas.

— Nie był? — powtórzył portier z miną nad wyraz hultajską. — E, panie! Już co ja wiem, to wiem!

— Pan jesteś bezczelny łotr! — wrzasnął Silas, czuł przy tym, że ten popis grubiaństwa jest śmieszny. Nie mógł się jednak oprzeć tysiącznym niepokojom i popędził na górę.

— A nie weźmie pan świecy? — wołał za nim portier.

Lecz Silas pognał tylko prędzej i zatrzymał się dopiero na siódmym piętrze, przed wła-snymi drzwiami. Zziajany, odczekał chwilę. Dręczony jak najgorszymi przeczuciami, bał się wejść do pokoju.

Gdy się wreszcie odważył, doznał ulgi widząc, że jest ciemno i — jak sądził — pusto. Odetchnął głęboko. Był oto z powrotem u siebie. Nic się nie stało, ale jego pierwsze szaleń-stwo powinno stanowczo być zarazem ostatnim. Zapałki leżały na stoliku przy łóżku, więc po omacku ruszył w tamtą stronę. Jednakże niepokój odezwał się ponownie i wzrastał z każdym krokiem. Ucieszył się, gdy natrafiwszy nogą na jakąś przeszkodę, stwierdził, że to tylko krze-sło. Dotarł w końcu do łóżka. Sądząc z położenia okna, ledwo widocznego, wiedział, że stoi przy łóżku w nogach, wystarczyło tylko trzymać się brzegu, by dojść do stolika.

Wyciągnął rękę i dotknął kołdry... Nie, to nie była po prostu kołdra... Coś pod nią leżało — jakby kształt ludzkiej nogi. Silas cofnął się i przez chwilę stał jak skamieniały.

Co... co to może oznaczać? — pomyślał z trwogą.

Zaczął nasłuchiwać, ale nie było nawet śladu oddechu. Najwyższym wysiłkiem woli jeszcze raz końcem palca dotknął tego samego miejsca. Ale zaraz odskoczył i stał jak wryty trzęsąc się ze strachu. Na łóżku coś leżało. Nie wiedział co, ale coś tam leżało dziwnego.

Minęła dobra chwila, nim się mógł poruszyć. Wiedziony jakimś instynktem, trafił na zapałki i stojąc tyłem do łóżka, zapalił świecę. Gdy tylko zabłysnął płomień, obrócił się wolno, by ujrzeć wreszcie to, czego tak bał się zobaczyć. I rzeczywiście, najgorsze okazało się prawdą. Łóżko było starannie przykryte kapą, ale pod nią uwydatniały się kształty leżącej nieruchomo ludzkiej postaci. Silas rzucił się naprzód i odsunął kapę. Oczom jego ukazał się jasnowłosy młodzieniec, którego poprzedniej nocy widział w salach Bullier. Patrzył w Silasa niewidzącym wzrokiem, twarz miał obrzękłą i poczerniałą, a cienka strużka krwi spływała mu z nozdrzy.

Silas wydał przeciągły jęk, upuścił świecę i padł na kolana przed łóżkiem.

Z odrętwienia, w jakie zapadł pod wpływem straszliwego odkrycia, wyrwało go dyskre-tne, lecz uporczywe pukanie. Minęła dłuższa chwila, nim uprzytomnił sobie swoje położenie. I kiedy wreszcie skoczył do drzwi, by je zamknąć, było już za późno. Doktor Noel, w ogro-mnej szlafmycy na głowie, powoli skradając się wszedł do pokoju. Zadzierał przy tym głowę jak ptak, a lampa, trzymana w ręku, oświecała jego długą, chudą i białą postać.

— Wydawało mi się — powiedział — że słyszałem jakiś krzyk. Pomyślałem więc, że może się pan źle czuje; stąd moje wtargnięcie.

Silas, z bijącym sercem i zaczerwienioną twarzą, usiłował zasłonić sobą łóżko. Nie mógł wykrztusić słowa.

— Ciemno jest u pana — Ciągnął doktor — a nawet nie zaczął się pan rozbierać. Nie wmówi mi pan nic wbrew temu, co widzę na własne oczy. Twarz pana jest najlepszym świadectwem, że trzeba ci pomocy lekarza lub przyjaciela. W jakiej roli mam wystąpić? Pozwól pan zbadać puls, bo to często najlepszy wskaźnik dla serca.

Zbliżył się do Silasa, który wciąż się cofał, i chciał go ująć za rękę. Ale młody Amery-kanin był już u kresu swej wytrzymałości nerwowej. Gwałtownym ruchem odskoczył i z wybuchem głośnego łkania rzucił się na ziemię.

Doktor Noel zobaczył teraz nieboszczyka na łóżku i twarz mu pociemniała. Podbiegł do drzwi, które zostawił otwarte, zatrzasnął je z pośpiechem i dwukrotnie przekręcił klucz w zamku.

— Wstań pan! — wrzasnął przeraźliwie — nie pora teraz na płacz. Coś pan zmalował? Jak się te zwłoki tutaj znalazły? Mów szczerze, może zdołam ci pomóc. Czyżbyś przypu-szczał, że pragnę twojej zguby? Czy sądzisz, że to martwe ciało na twym łóżku może choć trochę zmienić uczucia, jakie we mnie wzbudziłeś? Naiwny młodzieńcze! Tylko w oczach ślepego prawa potępienie czynu przenosi się na sprawcę. Dla mnie zaś przyjaciel zostanie przyjacielem, choćby powrócił splamiony krwią. Wstań więc! — powtórzył. — Zło i dobro są tylko chimerą. Nie ma nic poza przeznaczeniem. A bez względu na okoliczności masz przy sobie kogoś, kto wesprze cię aż do ostatka.

Tak pokrzepiony na duchu, Silas zebrał się w sobie i zachęcany pytaniami doktora, złamanym głosem opisał mu fakty. Pominął jednak rozmowę księcia z pułkownikiem, gdyż nie pojmował jej sensu i nie podejrzewał, by miała coś wspólnego z jego nieszczęściem.

— Biada! — wykrzyknął doktor Noel. — Albo zupełnie się mylę, albo też wpadłeś w szpony najbardziej niebezpiecznego złoczyńcy Europy. Biedny chłopcze! Cóż za straszną pułapkę ci zastawiono. Wdepnąłeś nierozważnie w śmiertelne niebezpieczeństwo! Ten czło-wiek — ciągnął — Anglik, którego widziałeś dwukrotnie, a który jest zapewne duszą całego spisku... Możesz go opisać? Czy jest młody, czy stary? wysoki czy niski?

Silas jednak, przy całej swej ciekawości, nie był spostrzegawczy. Toteż mógł podać tylko nic nie mówiące ogólniki.

— Kazałbym uczyć tego we wszystkich szkołach! — zawołał gniewnie doktor. — Po co człowiekowi oczy i zdolność mowy, jeśli nie umie zauważyć i potem opisać rysów swego wroga? Ja, który znam wszystkich bandytów Europy, mógłbym go rozpoznać. Mielibyśmy wówczas nową broń. Pielęgnuj tę sztukę w przyszłości, biedny chłopcze! Może ci oddać nieocenione usługi.

— W przyszłości! — powtórzył Silas. — Jakaż przyszłość mnie czeka poza szubienicą?

— Młodość jest lękliwa — odparł doktor — i troski wydają się człowiekowi czarniej-sze, niż są. Stary już jestem, a nigdy nie rozpaczam.

— Czy mogę opowiedzieć moją przygodę policji? — spytał Silas.

— W żadnym razie — odrzekł doktor. — Z tego, co już wiem o machinacjach, w jakie cię wciągnięto, wypadek twój od tej strony jest beznadziejny. Dla ograniczonych władz jesteś niewątpliwym sprawcą. A pamiętaj, że znamy tylko część matactw. Ci sami nędznicy ukarto-wali z pewnością jeszcze wiele innych dla zmylenia czujności policji i tym celniejszego skierowania podejrzeń przeciw tobie.

— W takim razie jestem zgubiony! — wykrzyknął Silas.

— Tego nie powiedziałem — odparł doktor Noel — gdyż jestem ostrożny.

— Ale spójrz pan na to — zaoponował Silas. — Oto na moim łóżku leży dowód rzeczo-wy. Nie można go usunąć, nie można tego wyjaśnić ani patrzeć na to bez zgrozy.

— Zgrozy? — odparł doktor — dlaczego? Kiedy taki zegarek stanie, jest dla mnie tylko zawiłym mechanizmem, który należy zbadać z pomocą lancetu. Krew, zimna i zakrzepła, nie jest już ludzką krwią. Ciało martwe nie jest już tym, czego pożądamy w kochankach, a szanu-jemy w naszych przyjaciołach. Urok, wdzięk czy odraza znikły razem z ożywiającym du-chem. Naucz się patrzeć na to obojętnie. Jeśli bowiem mój plan się uda, będziesz musiał prze-żyć kilka dni w bezustannym pobliżu tego, co budzi w tobie tak wielką zgrozę.

— Pański plan? — zawołał Silas. — A jakiż on jest? Powiedz prędko, doktorze, bo już nie mam prawie odwagi żyć.

Zamiast odpowiedzi doktor Noel podszedł do łóżka i zaczął badać zwłoki.

— Zupełnie martwy — mruknął. — I, jak przypuszczałem, kieszenie opróżnione. O, i monogram wycięty z koszuli. Dobra robota, dokładna. Całe szczęście, że jest niewysoki.

Wylękniony Silas z uwagą słuchał tych słów. Wreszcie doktor zakończył oględziny, siadł na fotelu i z uśmiechem zwrócił się do młodego Amerykanina.

— Odkąd wszedłem do pańskiego pokoju — rzekł — choć moje uszy i język wciąż by-ły zajęte, oczom też nie pozwoliłem próżnować. W tamtym rogu spostrzegłem jedno z owych potwornych urządzeń, jakie pańscy rodacy wożą z sobą po wszystkich zakamarkach, świata — krótko mówiąc, kufer z Saratogi. Aż do tej chwili pojąć nie mogłem pożytku z takiego gmachu. Ale teraz zaczynam się domyślać. Czy było to w związku z handlem niewolnikami, czy ze zbyt częstym posługiwaniem się nożem sprężynowym, tego nie wiem. Jedno jest oczy-wiste — przeznaczeniem tego pudła jest przechowywanie ludzkiego ciała.

— Doprawdy! — wykrzyknął Silas. — Doprawdy nie czas na żarty!

— Choć moje słowa — odparł doktor — brzmią nieco żartobliwie, ich sens jest najzu-pełniej poważny. I pierwsza rzecz, drogi przyjacielu, jaką musimy teraz się zająć, to usunięcie całej zawartości pańskiego kufra.

Silas podporządkował się autorytetowi doktora Noela. Kufer niebawem był już pusty, a jego zawartość znalazła się na podłodze. Wtedy Silas uchwycił nieboszczyka za pięty, doktor podtrzymał ramiona i wspólnymi siłami ściągnęli go z łóżka, zgięli we dwoje i z pewnym trudem wepchnęli do skrzyni. Następnie obaj panowie docisnęli wieko nad niezwykłym baga-żem, po czym doktor własnoręcznie zamknął i owiązał sznurami walizę. Silas przez ten czas rozmieszczał w komodzie i szafie wyrzucone na ziemię rzeczy.

— Pierwszy krok został zrobiony w kierunku pańskiego ocalenia — rzekł doktor. — Jutro, a właściwie dzisiaj, będziesz pan musiał odwrócić wszelkie podejrzenia portiera płacąc mu całą należność. Ja zaś postaram się zapewnić ci bezpieczny wyjazd. Na razie przejdźmy do mego pokoju, gdzie dostaniesz mocny proszek nasenny. Co jak co, ale musisz wypocząć.

Następny dzień był najdłuższym, jaki Silas pamiętał; zdawał się wcale nie kończyć. Silas wymówił się przed znajomymi i zrozpaczony siedział w kącie pokoju z oczyma utkwio-nymi w kufer. Własne jego niedawne wścibstwo zostało teraz odwzajemnione: obserwatorium otwarło się od strony pokoju Zefiryny i Silas czuł bezustannie czyjś wzrok na sobie. Było to tak przykre, że w końcu sam zatkał otwór. Zabezpieczony w ten sposób przed podglądaniem, spędzał czas na płaczu i modłach.

Późnym wieczorem zjawił się doktor Noel trzymając w ręku dwie zalakowane koperty bez adresu. Jedna dosyć gruba, druga zaś tak cieniutka, jakby nie miała wcale zawartości.

— Silas — rzekł zasiadając przy stole — czas, abym ci wyjaśnił plan twego ocalenia. Jutro wczesnym rankiem książę Bohemii, Florizel, wraca do Londynu zabawiwszy tu kilka dni z okazji karnawału. A tak się szczęśliwie składa, że w swoim czasie oddałem znaczną usługę jego koniuszemu, pułkownikowi Geraldine'owi. Była to jedna z tych licznych w naszym zawodzie okazji, których nie zapomina potem żadna ze stron. Nie ma potrzeby wtaje-mniczać cię w jej naturę; dość, że pułkownik nieraz oświadczał swą gotowość przyjścia mnie z kolei z pomocą. A teraz uważaj! Trudność twoja polega na dostaniu się do Londynu bez otwierania kufra, czego niepodobna uniknąć w komorze celnej. I oto przyszło mi na myśl, że bagażu tak dostojnej osobistości jak książę celnicy przecież rewidować nie będą. Zwróciłem się więc do pułkownika i uzyskałem przychylną odpowiedź. Jeśli stawisz się jutro przed szó-stą w hotelu, gdzie mieszka książę, twój bagaż włączą do jego rzeczy, a ty sam podróżować będziesz jako członek książęcej świty.

— Teraz, gdy pan o tym mówi, wydaje mi się, że widziałem już księcia i pułkownika na balu u Bulliera. Słyszałem nawet urywek ich rozmowy.

— Możliwe, bo książę lubi zadawać się z ludźmi najrozmaitszych sfer — odparł doktor. — Gdy dotrzesz do Londynu — ciągnął — twe zadanie będzie niemal skończone. W tej gru-bszej kopercie wręczyłem ci list, którego nie śmiem zaadresować. Ale w drugiej znajdziesz wskazówki, jak odszukać dom, gdzie oddasz list razem z kufrem. Z tą chwilą pozbędziesz się wszelkich kłopotów.

— Niestety — rzekł Silas — choć bardzo chcę temu wierzyć, jakże to jest możliwe? Otwiera pan przede mną ponętne widoki, ale tak mało prawdopodobne, że się nie mieszczą w głowie. Więc, z łaski swojej, powiedz pan wyraźniej, co masz na myśli.

Doktor zdawał się dotknięty czymś do żywego.

— Chłopcze — odparł — nie wiesz nawet, jak trudnej wymagasz rzeczy. Ale niech i tak będzie. Nie odczuwam już upokorzeń. A byłoby dziwne, gdybym ci tego odmówił uczyni-wszy już tyle. Wiedz zatem, że chociaż dzisiaj pędzę żywot samotny, pełen prostoty, poświę-cony studiom, przez co sprawiam spokojne wrażenie, kiedyś moje imię było zawołaniem dla najbardziej zuchwałych i niebezpiecznych jednostek Londynu. A chociaż na zewnątrz cieszy-łem się szacunkiem i uznaniem, moja właściwa potęga wspierała się na tajnych, zbrodniczych i groźnych związkach. I właśnie do jednego z moich ówczesnych podwładnych zwracam się teraz, aby cię uwolnił od posępnego bagażu. Byli to ludzie różnych zawodów i narodowości, związani straszną przysięgą i wspólnym, strasznym celem. Stowarzyszenie to trudniło się morderstwem. Ja zaś, choć tak niewinnie wyglądam, byłem hersztem krwawego związku.

— Co? — zawołał Silas. — Pan jesteś mordercą? Zawodowym mordercą? I ja mam przyjąć pańską dłoń, pańską pomoc? Posępny, stary zbrodniarzu, czy moja młodość i rozpacz mają być z tobą w spółce?

Doktor zaśmiał się gorzko.

— Trudno ci dogodzić, panie Scuddamore — odrzekł — lecz teraz masz do wyboru: towarzystwo mordercy lub zamordowanego. Jeśli twoje sumienie jest zbyt wrażliwe, by przy-jąć moją pomoc, powiedz, a natychmiast cię opuszczę. Od tej chwili możesz pan postępować z kufrem i jego zawartością zgodnie z głosem swego prawego sumienia.

— Zachowałem się niestosownie — przyznał Silas. —- Powinienem pamiętać, jak wielkodusznie ofiarował mi pan opiekę, nim jeszcze dowiodłem swojej niewinności. Toteż nadal słuchać będę z wdzięcznością każdej pana rady.

— Dobrze — odparł doktor. — Widzę, że zaczynasz rozumieć nauki doświadczenia.

— Skóro jednak — rzekł Amerykanin — jak pan przyznałeś, nawykłeś do tego posęp-nego rzemiosła, a ludzie, którym mnie polecasz, są twymi dawnymi wspólnikami i przyjaciół-mi — czy nie mógłby pan sam zająć się wysyłką tej skrzyni i zaraz ją stąd usunąć?

— Na honor — zawołał doktor — szczerze pana podziwiam. Jeśli sądzisz, że nie dość jeszcze zajmowałem się twoimi sprawami, pozwól, że będę wręcz przeciwnego zdania. To, co ci ofiarowałem, możesz przyjąć albo odrzucić, nie trudząc się dalszymi wyrazami wdzię-czności, albowiem twój szacunek cenię sobie mniej jeszcze niż twoją inteligencję. Przyjdzie czas, jeśli dożyjesz w dobrym zdrowiu, kiedy o tym wszystkim inaczej będziesz myślał, rumieniąc się z powodu swego dzisiejszego zachowania.

Z tymi słowy doktor wstał z krzesła, krótko i jasno powtórzył wskazówki, po czym opuścił pokój nie dając Silasowi czasu na odpowiedź.

Nazajutrz rano Silas zgłosił się w hotelu, gdzie pułkownik Geraldine przyjął go nader uprzejmie i gdzie uwolniono go od bezpośredniej troski o kufer z potworną zawartością. Podróż minęła bez przygód, choć młodzieniec był przerażony słysząc skargi tragarzy i mary-narzy na niezwykły ciężar bagażu księcia. Silas jechał koleją w towarzystwie lokai, gdyż książę Florizel chciał być sam na sam z koniuszym. Jednakże na pokładzie parowca zwrócił na siebie uwagę Jego Wysokości swym melancholijnym wyglądem, gdy stał wpatrzony w stos bagażu. Wciąż bowiem przyszłość widział w czarnych barwach.

— Ten oto młodzian — zauważył książę — musi mieć jakiś powód do trosk.

— Jest to Amerykanin — odparł Geraldine — który zgodnie z udzielonym mi zezwo-leniem podróżuje ze świtą Waszej Wysokości.

— Przypominasz mi, że uchybiłem etykiecie — rzekł książę Florizel. Podszedł do Silasa i z łaskawością najbardziej wyszukaną ozwał się w te słowa:

— Zachwycony byłem, młodzieńcze, możnością zadośćuczynienia twemu życzeniu, o którym mnie powiadomił pułkownik Geraldine. Niechże pan pamięta, że i na przyszłość gotów jestem uczynić tyleż, a nawet i więcej.

Zadał przy tej okazji kilka pytań co do politycznych stosunków w Ameryce, a Silas odpowiedział rozsądnie i taktownie.

— Jesteś pan jeszcze młody — rzekł książę — ale, jak widzę, nad wiek poważny. Może poświęcasz zbyt wiele uwagi poważnym sprawom. Ale może ja, ze swej strony, jestem niedy-skretny i dotknąłem bolesnego tematu?

— Mam wszelki powód — rzekł Silas — być najnieszczęśliwszym z ludzi. Nigdy nie nadużyto brutalniej czyjejś niewinności.

— Nie będę pana skłaniał do zwierzeń — odparł książę Florizel. — Ale nie zapominaj, że polecenie pułkownika jest u mnie najlepszym paszportem. I że nie tylko jestem gotów wyświadczyć panu przysługę, ale mogę w tej mierze więcej niż wielu innych.

Silas był zachwycony uprzejmością wybitnej osoby. Lecz umysł jego wkrótce powrócił do swych posępnych zajęć. Nawet bowiem łaskawość księcia dla republikanina nie może uwolnić zaprzątniętego umysłu od trosk.

Pociąg przybył na stację Charing Cross, gdzie urzędnicy celni jak zwykle uszanowali bagaż księcia Florizela. Na dworcu czekały wytworne pojazdy. Silasa wraz z innymi odwie-ziono do rezydencji książęcej. Tam pułkownik Geraldine pożegnał go wyrażając zadowole-nie, że mógł oddać usługę przyjacielowi doktora, dla którego jest pełen szacunku.

— Mam nadzieję — dodał — że z pańskiej porcelany nic nie zostało stłuczone. Wydane były specjalne rozkazy, by się wszędzie po drodze ostrożnie obchodzono z rzeczami księcia.

Po czym polecił służbie oddać jeden z zaprzęgów do dyspozycji młodego gentlemana i umieścić kufer na koźle; następnie uścisnął dłoń Silasa i oddalił się z powodu pilnych zajęć na dworze księcia.

Silas przełamał teraz pieczęć koperty z adresem i polecił okazałemu stangretowi, by odwiózł go na Box Court, mały zaułek wychodzący na Wybrzeże. Stangret musiał widocznie coś o tym miejscu wiedzieć, gdyż spojrzał zdziwiony i poprosił o powtórzenie adresu. Z bijącym sercem Silas wsiadł do wspaniałej karety. Zaułek Box Court okazał się zbyt wąski dla dworskiego ekwipażu; było to właściwie po prostu przejście dla pieszych między dwoma parkanami. Po obu stronach stały słupki. Na jednym z nich siedział jakiś człowiek, który gdy podjechali, zaraz zeskoczył i wymienił ze stangretem przyjazne skinienia; lokaj zaś otworzył drzwiczki i spytał, czy wyładować kufer i pod jaki zanieść go numer.

— Proszę bardzo — rzekł Silas — pod numer trzeci.

Lokaj i człowiek siedzący na słupku, nawet z pomocą Silasa, ledwo zdołali udźwignąć bagaż. Zanim postawili go przy wskazanych drzwiach, młody Amerykanin stwierdził z przerażeniem, że przygląda mu się tłum gapiów. Starał się jednak zachować dobrą minę, zadzwonił, a gdy otwarto, wręczył drugą kopertę.

— Pana nie ma w domu — rzekł odźwierny. — Ale oddam mu list, proszę przyjść jutro rano, a będę mógł powiedzieć, kiedy pana przyjmie. Czy kufer chce pan zostawić?

— O tak! — zawołał Silas, lecz zaraz pożałował tego i z równą skwapliwością oświad-czył, że woli go zabrać ze sobą do hotelu.

Tłum przyjął jego niezdecydowanie drwinami, a gdy Silas wsiadał do karety, zasypał go mnóstwem obelżywych uwag. Pełen wstydu i lęku młodzieniec błagał służących, by czym prędzej zawieźli go do jakiegoś cichego, wygodnego zajazdu w sąsiedztwie.

Powóz książęcy przystanął przed hotelem Craven na Craven Street i natychmiast odje-chał zostawiając Silasa ze służbą hotelową. Jeden tylko pokój okazał się wolny — mała komórka nad czwartym piętrem, wychodząca na tyły domu. Do tej samotni dwóch tęgich drabów z trudem i stękaniem dowlokło nieszczęsny kufer.

Silas z biciem serca wspinał się tuż za nimi. Drżał ze strachu, gdyż jeden fałszywy krok, a skrzynia mogła przelecieć przez poręcz schodów i rozbić się na dole w sieni, ujawniając potworną zawartość.

Gdy był już w pokoju, usiadł na brzegu łóżka, aby ochłonąć. Zaraz jednak poderwał się widząc, że obydwa draby przyklękły obok kufra i zabierają się do rozplątywania sznurów.

— Niech tak zostanie! — krzyknął. — Nie będę nic z niego wyjmował aż do wyjazdu!

— To można było zostawić go w sieni, na dole — mruknął jeden z drabów. — Ciężkie to jak wieża kościelna. Nie mam pojęcia, co pan ma tam w środku. Ale jeśli złoto, w takim razie bogatszy pan jest ode mnie.

— Złoto? — powtórzył oszołomiony Silas. — Jakie złoto? Nie mam żadnego złota, co za bzdury!

— Dobra, kapitanie — odparł drab mrużąc oko — nikt tu nie dybie na jaśnie pana pieniądze. Bezpiecznie u nas jak w banku. Ale — dodał —- skrzynia była ciężka i chętnie wypilibyśmy za zdrowie jaśnie pana.

Silas wcisnął mu w garść dwa złote napoleony tłumacząc się, że dopiero przyjechał i dlatego ma tylko pieniądz zagraniczny. Drab zaś obejrzał wzgardliwie trzymane w ręku monety, przyjrzał się parę razy kufrowi i klnąc siarczyście zdecydował się wreszcie wyjść.

Już blisko dwa dni zwłoki spoczywały w saratoskim kufrze. Pozostawszy więc sam, nieszczęsny Amerykanin począł natychmiast badać skrupulatnie wszystkie szpary, czy nie wydziela się odór. Dzięki jednak mrozom kufer uchował ponurą swą tajemnicę.

Silas przysunął do niego krzesło, ukrył twarz w dłoniach i zagłębił się w rozmyślaniach. Jeśli uwolnienie szybko nie nastąpi, rzecz bez wątpienia wkrótce wyjdzie na jaw. Sam w obcym mieście, bez przyjaciół i pomocy, zgubiony był nieuchronnie, jeśli polecenie doktora zawiedzie. Ze smutkiem wspominał swoje ambitne zamiary na przyszłość. Rozwiały się widoki zostania bohaterem i główną osobistością w rodzinnym Bangor, w Maine. Nie będzie, jak to sobie wymarzył, wspinał się po drabinie urzędów i zaszczytów. Może raz na zawsze wyrzec się nadziei wyboru na prezydenta Stanów Zjednoczonych i zostawienia po sobie białej statui, w okropnym stylu, zdobiącej waszyngtoński Kapitol. Siedział oto przykuty do martwe-go Anglika, złożonego we dwoje w kufrze. Musi się go pozbyć lub nigdy nie zapisze przy-szłych kart narodowej historii.

Powstrzymam się od przytaczania słów, jakimi nasz młodzieniec obrzucał doktora, zamordowanego, Zefirynę, drabów hotelowych i służbę książęcą, krótko mówiąc, wszystkich, co mieli choćby najdalszy związek z jego straszliwą przygodą.

O siódmej wieczór zszedł na posiłek. Ale żółta jadalnia budziła w nim zgrozę, wszyscy obecni zdawali się spoglądać nań podejrzliwie, a duch Silasa został na górze przy kufrze. Gdy kelner podszedł do niego z serem, nerwy odmówiły mu posłuszeństwa: zerwał się z krzesła i wylał na obrus pół butelki porteru.

Służący sprzątnął i zaproponował mu przejście do palarni. Silas chciał już wrócić do swego niebezpiecznego skarbu, lecz nie miał odwagi odmówić i zszedł za kelnerem do mrocznej, oświetlonej gazem piwnicy, która służyła, a może i dziś jeszcze służy za palarnię hotelu Craven.

Dwóch mężczyzn o bardzo smutnych twarzach grało w bilard pod okiem spoconego, suchotniczego markera. Przez chwilę zdawało się Silasowi, że są to jedyni obecni. Zaraz potem dostrzegł jednak osobnika o skromnym, ale przyzwoitym wyglądzie zaszytego w kąt i palącego cygaro ze spuszczonymi oczyma. Stwierdził od razu, że już go gdzieś widział; i mimo zupełnej zmiany ubioru poznał w nim człowieka, który siedział na słupku przed zaułkiem Box Court i pomagał przenosić kufer. Amerykanin zawrócił na miejscu i po prostu uciekł. Oparł się dopiero w swoim pokoju, który pozamykał na wszystkie spusty.

Czuwał całą noc przy skrzyni z martwym ciałem, a wyobraźnia poddawała mu naj-straszliwsze obrazy. Wzmianka drabów, że kufer jest pełen pieniędzy, przepoiła go nowym źródłem lęku i wprost nie ważył się zmrużyć oka. Obecność zaś w palarni włóczęgi z Box Court w oczywistym przebraniu upewniła go, że jest nadal przedmiotem ciemnych machina-cji.

Było już dobrze po północy, gdy tknięty jakimiś podejrzeniami Silas otworzył drzwi i wyjrzał na korytarz. Był słabo rozświetlony jednym palnikiem gazowym. W pewnej odległo-ści spał na podłodze człowiek w liberii posługacza hotelowego. Silas podszedł na palcach. Człowiek leżał na boku, a prawe ramię zasłaniało mu twarz. Amerykanin wciąż jeszcze pochylał się nad nim, gdy śpiący odsunął ramię i otworzył oczy: Silas znalazł się twarzą w twarz z włóczęgą z Box Court.

— Dobry wieczór panu — rzekł uprzejmie obcy.

Silas jednak był zbyt przejęty, aby znaleźć odpowiedź; w milczeniu wrócił do swego pokoju.

Nad ranem, znużony troskami, zasnął na krześle z głową opartą o kufer. Mimo tak niewygodnej pozycji i tak przeraźliwej poduszki spał mocno i długo. Późno już było, gdy zbudziło go gwałtowne pukanie do drzwi.

Pośpieszył otworzyć i ujrzał jednego z wczorajszych drabów.

— Pan jest tym gentlemanem — zapytał — który wczoraj zgłaszał się na Box Court?

Silasa przejął dreszcz, lecz przyznał, że tak istotnie było.

— W takim razie ten list jest dla pana — rzekł pokojowiec wręczając zalakowaną kopertę.

Silas rozerwał pieczęć i znalazł wewnątrz jedno tylko słowo: „Dwunasta”.

Stawił się co do minuty. Kufer wniosło przed nim kilku rosłych służących; jego zaś samego wprowadzono do sali, gdzie tyłem do drzwi siedział przed kominkiem i grzał się jakiś mężczyzna. Ani odgłos wielu wchodzących i wychodzących osób, ani szuranie kufrem po gołych deskach podłogi nie zwróciły najmniejszej uwagi siedzącego. Silas czekał więc omdlewając ze strachu, aż nieznajomy dostrzeże jego obecność.

Upłynęło co najmniej pięć minut, aż wreszcie tamten powoli się obrócił i ukazała się twarz Florizela, księcia Bohemii.

— Tak więc, panie — rzekł surowo — oto jest sposób, w jaki nadużywasz mych względów. Zabiegasz o towarzystwo osób wysoko postawionych po to tylko, jak widzę, by uniknąć następstw twych zbrodni. Nie dziwię się teraz pańskiemu zakłopotaniu, gdy wczoraj rozmawiałeś ze mną.

— O panie! — zawołał Silas — niczemu nie jestem winien z wyjątkiem złego losu.

W pośpiechu i z największą szczerością opowiedział księciu całe dzieje swej nieszczę-snej przygody.

— Widzę, że się pomyliłem — rzekł Jego Wysokość wysłuchawszy opowieści do końca. — To pan jesteś ofiarą. A że nie zamierzam cię za to karać, więc uczynię wszystko, aby ci dopomóc. A teraz —ciągnął — do rzeczy! Otwórz pan kufer, abym zobaczył jego zawartość.

Silas zmienił się na twarzy.

— Brak mi odwagi! — wykrzyknął.

— Jak to? — spytał książę. — Przecież widziałeś te zwłoki! Trzeba umieć panować nad taką czułostkowością. Widok człowieka chorego, któremu jeszcze można dopomóc, powinien żywiej przemawiać do naszych uczuć niż widok trupa, któremu równie obojętna jest pomoc i krzywda, miłość i nienawiść. Poskrom swoje nerwy, panie Scuddamore. Bo wolałbym — dodał widząc, że Silas nadal się waha — wolałbym nie powtarzać mego życzenia.

Młody Amerykanin jakby obudził się ze snu. Z dreszczem obrzydzenia przystąpił do rozwiązywania sznurów i otwierania zamków kufra. Książę stał obok, ręce splótł za plecami i patrzył spokojnie. Zwłoki były zupełnie sztywne i Silasowi z najwyższym wysiłkiem, fizy-cznym i moralnym, udało się je wydobyć i odsłonić twarz.

Książę Florizel cofnął się z okrzykiem bolesnego zdumienia.

— O Boże! — zawołał — sam nie wiesz, panie Scuddamore, jak okrutny przywiozłeś mi dar. Ten oto młodzieniec należał do mojej świty i jest bratem mego wiernego przyjaciela. Zginął za mnie z ręki podstępnych i zdradzieckich wrogów. Biedny Geraldine — szepnął sam do siebie — jakimi słowy mam cię powiadomić o losie twego brata? Czy zdołam się wytłu-maczyć przed tobą i przed Bogiem z lekkomyślnych zamierzeń, które doprowadziły do tej krwawej i nieludzkiej śmierci? Ach, Florizelu, Florizelu! Kiedy posiądziesz skromność, jaka przystoi śmiertelnym, i przestanie oślepiać cię złudny blask twojej władzy? Władza! — wykrzyknął — któż jest bardziej bezsilny? Patrzę na tego młodzieńca, którego poświęciłem, panie Scuddamore, i czuję, jak mało znaczy być władcą.

Silas był przejęty widokiem tak gorących uczuć. Usiłował wyszeptać parę słów pocie-chy i wybuchnął łzami. Książę, wzruszony jego intencją, podszedł i ujął Amerykanina za rękę.

— Panuj nad sobą. Obaj musimy jeszcze wiele się nauczyć i obaj będziemy lepsi po dzisiejszym spotkaniu.

Silas podziękował w milczeniu spojrzeniem idącym wprost z serca.

— Zapisz mi pan tutaj adres doktora Noela — ciągnął książę prowadząc go do stołu. — I pozwól sobie doradzić, abyś unikał towarzystwa tego niebezpiecznego człowieka, gdy będziesz znowu w Paryżu. W tym wypadku co prawda kierowały nim, jak sądzę, szlachetne pobudki. Gdyby bowiem miał coś wspólnego ze śmiercią młodego Geraldine'a, nigdy nie wysłałby jego zwłok do rąk właściwego mordercy.

— Właściwego mordercy? — powtórzył zdumiony Silas.

— Tak jest — odparł książę. — List, który dziwnym zrządzeniem Opatrzności dostał się do moich rąk, adresowany był, ni mniej ni więcej, tylko do samego zbrodniarza, nikcze-mnego prezesa Klubu Samobójców. Nie próbuj pan wdawać się już dalej w te niebezpieczne machinacje, bądź zadowolony, że wyniosłeś z nich całą szyję i bez zwłoki opuść ten dom. Mam pilne sprawy przed sobą, a przede wszystkim muszę zaraz się zająć tymi biednymi szczątkami, które tak jeszcze niedawno były dzielnym i pięknym młodzieńcem.

Silas usłuchał, pełen wdzięczności, i pożegnał się z księciem. Lecz krążył po zaułku, póki go nie zobaczył wyjeżdżającego wspaniałym powozem do szefa policji, Hendersona. Mimo republikańskich przekonań młody Amerykanin z wyrazem niezmiernego szacunku zdjął kapelusz przed oddalającym się ekwipażem. I tegoż wieczoru wyjechał koleją z powro-tem do Paryża.

Tu kończy się opowieść o lekarzu i kufrze z Saratogi. Dodać możemy tylko, że pan Scuddamore zaczął się już wspinać po drabinie politycznej kariery i został ostatnio szeryfem swego rodzinnego miasta.

PRZYGODA Z DOROŻKAMI

Porucznik Brackenbury Rich odznaczył się niesłychanie w Indiach w czasie jednej z pomniejszych kampanii górskich. On to własnoręcznie wziął do niewoli przywódcę nieprzyja-ciół. Męstwo jego podziwiano powszechnie. Kiedy więc wrócił do kraju, zmożony żółtą febrą i szpetnym cięciem szabli, towarzystwo londyńskie pragnęło go powitać co najmniej jako nie-tuzinkową wielkość. Ale porucznik był już z natury ogromnie i prawdziwie skromny. Kochał się w przygodzie, lecz nie dbał o hołdy. Czekał więc w Algerze i u różnych wód za granicą, aż przebrzmi krótki rozgłos jego czynów i pójdzie w zapomnienie. Zjawił się wreszcie w Londynie, na początku sezonu, tak niepostrzeżenie, jak sobie tego życzył, że zaś nie miał wcale bliższej rodziny, a dalecy krewni mieszkali na prowincji, przybywał nieomal jak cudzo-ziemiec do stolicy kraju, za który przelał krew.

Nazajutrz po przyjeździe zjadł samotnie obiad w jednym z klubów wojskowych. Zamienił uścisk ręki z kilku dawnymi kolegami i przyjął ich serdeczne gratulacje. Ale że każ-dy z nich miał już wieczór zajęty, porucznik zdany był całkowicie na własną przemyślność. Miał na sobie strój wieczorowy, gdyż zamierzał pójść do teatru. Lecz wielkie miasto było mu całkiem nie znane. Z prowincjonalnego gimnazjum poszedł wprost do szkoły wojskowej, stamtąd zaś od razu wyjechał do Indii. Teraz więc widział w Londynie nowe światy do odkry-cia i obiecywał sobie niebywałe rozkosze. Wymachując laseczką szedł w stronę śródmieścia. Wieczór był łagodny, mrok zapadł, zbierało się na deszcz. Twarze migające w świetle latarni pobudzały wyobraźnię i porucznik pomyślał, że mógłby tak wieki wędrować w podniecają-cym wielkomiejskim powietrzu i wśród otaczającej go tajemnicy czterech milionów istnień. Spoglądał na domy i próbował zgadnąć, co też się dzieje za tymi jasno oświetlonymi oknami. Zaglądał w twarze przechodniom i widział, że każdy śpieszy do jakichś nieznanych spraw, niewinnych, a może zbrodniczych.

Tyle się mówi o wojnie — pomyślał — ale przecież to jest największe pole bitwy ludzkości.

Zdziwił się nieco, że już tak długo krąży po tej zawiłej scenie, a nie natrafił na cień nawet jakiejkolwiek przygody.

— Wszystko ma swój czas — rzekł sobie w duchu. — Jestem tu nadal obcy, kto wie, czy nie sprawiam dziwnego wrażenia. Ale chyba niedługo tłum mnie wchłonie.

Był już późny wieczór, gdy nagle z mrocznego nieba spadł zimny, rzęsisty deszcz. Brackenbury przystanął pod kępą drzew i w tej samej chwili zobaczył dorożkę, której woźni-ca dawał mu znak, że jest wolny. Uradowany tak szczęśliwym zbiegiem okoliczności poru-cznik niezwłocznie podniósł laseczkę i niebawem zasiadł w londyńskiej gondoli.

— Dokąd, proszę pana? — spytał woźnica.

— Dokąd pan chcesz — odparł Brackenbury.

Dorożka ruszyła natychmiast i z nadspodziewaną szybkością pomknęła wśród deszczu, gubiąc się w gąszczu niewielkich domów. Wyglądały bliźniaczo podobnie, z jednakowymi ogródkami od frontu. Tak trudno było rozróżnić splątane i opustoszałe ulice i zaułki, którymi pędziła latająca dorożka, że Brackenbury stracił wkrótce poczucie kierunku. Skłonny byłby przypuszczać, że dorożkarz zabawia się wożeniem go w kółko po tej samej dzielnicy, lecz niewątpliwa celowość tej szybkości świadczyła o czymś przeciwnym. Człowiek ten miał określony cel, śpieszył do wiadomego mu miejsca. Brackenbury podziwiał zręczność, z jaką orientował się w mrocznym labiryncie, ale i pragnął wywiedzieć się o powód tego pośpiechu. Słyszał nieraz, że obcym zdarzały się w Londynie kłopotliwe przygody. Czyżby woźnica należał do jakiejś krwawej i zdradzieckiej szajki? I wiózł go teraz w ramiona okrutnej śmier-ci?

Ledwo to pomyślał, gdy dorożka skręciła gwałtownie i zatrzymała się w długiej i szero-kiej ulicy przed ogrodową furtką rzęsiście oświetlonej willi. Właśnie odjeżdżała inna dorożka i Brackenbury widział, jak otworzyły się drzwi i kilku lokai obstąpiło przybyłego świeżo gentlemana. Zdumiało go, że jego dorożkarz stanął przed domem, gdzie się odbywa przyjęcie. Ale nie wątpił, że to czysty przypadek i nie ruszał się z miejsca paląc spokojnie cygaro. Nagle otworzono okienko.

— Jesteśmy na miejscu, proszę pana — mówił woźnica.

— Na miejscu? — powtórzył Brackenbury. — To znaczy gdzie?

— Powiedział pan, żeby jechać, dokąd chcę — odparł tamten ze śmiechem. — Tak też zrobiłem.

Porucznika zastanowiło, że dorożkarz przemawia niezwykle uprzejmie i gładko jak na człowieka jego kondycji. Przypomniał sobie szybkość, z jaką jechali. Teraz zaś spostrzegł, że kareta o wiele jest wytworniejsza od zwykłej londyńskiej dorożki.

— Musisz się wytłumaczyć — powiedział. — Czy masz zamiar zostawić mnie tu na deszczu? Myślę, przyjacielu, że wybór należy do mnie.

— Wybór oczywiście należy do pana — odrzekł woźnica. — Ale wiem z góry, co postanowi gentleman, taki jak pan, kiedy mu wszystko opowiem. Tu, w tym domu, odbywa się przyjęcie w męskim gronie. Nie wiem, czy gospodarz jest obcy w Londynie i nie ma znajomych, czy też takie dziwne ma obyczaje. W każdym razie wynajęto mnie, abym porywał samotnych panów w stroju wieczorowym, ilu tylko się da, ale przede wszystkim wojskowych. Wystarczy, jak pan wejdzie i powie, że ma zaproszenie od pana Morrisa.

— Czy pan jesteś pan Morris? — zagadnął porucznik.

— O nie — odparł dorożkarz. — Pan Morris jest panem tego domu.

— Dość niezwykły sposób zapraszania gości — rzekł Brackenbury — lecz ludzie ekscentryczni ulegają nieraz swoim dziwactwom bez żadnej chęci obrazy. Ale przypuśćmy, że nie przyjąłbym zaproszenia pana Morrisa — ciągnął porucznik — co wtedy?

— Mam rozkaz odwieźć pana na to samo miejsce, skąd pana zabrałem — wyjaśnił woźnica — i zwozić innych aż do północy. Pan Morris powiedział, że ci, którym nie podoba się taka przygoda, nie są gośćmi dla niego.

Ostatnie słowa sprawiły, że porucznik zaraz się zdecydował.

— Jak widzę — zauważył wysiadając z dorożki — niedługo musiałem czekać na moją przygodę.

Ledwo dotknął stopą chodnika i nim zdążył dobyć z kieszeni pieniądze, dorożkarz, nie czekając zapłaty, odjechał na złamanie kaiku. Brackenbury zaczął go wołać, lecz tamten nie zwracał uwagi i gnał dalej. W domu jednak usłyszano głos porucznika, drzwi się otworzyły zalewając ogród potokiem światła i na spotkanie wybiegł lokaj z parasolem.

— Dorożkarz już zapłacony — wyjaśnił bardzo uprzejmie i poprowadził gościa dróżką, a następnie przez ganek. W hallu inni lokaje zajęli się paltotem, kapeluszem i laską poruczni-ka, wręczyli bilet z numerem i grzecznie wskazali schody przybrane podzwrotnikowymi kwiatami, wiodące do apartamentów na piętrze. Tutaj dostojny kamerdyner poprosił o nazwi-sko, zaanonsował „porucznika Brackenbury Rich” i wprowadził go do głównego salonu.

Szczupły młodzieniec, uderzająco przystojny, zbliżył się i powitał naszego znajomego dwornie, a przy tym serdecznie. Setki woskowych świec oświetlało salę, gdzie, jak na klatce schodowej, unosiła się woń kwitnących w obfitości pięknych i rzadkich roślin. Boczny stół zastawiony był mnóstwem smakowitych mięsiw. Lokaje uwijali się roznosząc owoce i kieli-chy szampana. Towarzystwo składało się może z szesnastu osób, samych mężczyzn, przeważ-nie w kwiecie wieku i prawie bez wyjątku o wyglądzie dziarskim i pewnym siebie. Jedna gru-pa otaczała stół do rulety, druga zaś stół, przy którym ktoś z gości trzymał bank w bakarata.

Rozumiem — pomyślał Brackenbury — jestem w prywatnym salonie gry, a dorożkarz był stręczycielem.

Oczy porucznika ogarnęły szczegóły, a umysł wysnuł wniosek, podczas gdy gospodarz wciąż jeszcze trzymał go za rękę. Do niego też wrócił spojrzeniem po szybkich oględzinach salonu. Za drugim rzutem oka pan Morris zdziwił go znacznie bardziej aniżeli za pierwszym. Niewymuszona wytworność, dystynkcja i coś ujmującego w sposobie bycia, jak również męstwo malujące się w rysach nie pasowały zupełnie do właściciela spelunki, za jakiego brał go porucznik. Cały zaś ton rozmowy wskazywał na człowieka z wyższych sfer, zajmującego poważne stanowisko. Brackenbury stwierdził, że ma instynktowną sympatię dla swego gospo-darza i choć sam siebie skarcił za słabość, nie mógł oprzeć się uczuciu przyjaźni dla osoby pana Morrisa.

— Słyszałem o panu, poruczniku Rich — rzekł pan Morris zniżając głos — niezmiernie się cieszę z naszego poznania. Wygląd pański zgadza się z reputacją, jaka poprzedziła cię z Indii. I jeśli zapomni pan o trochę niecodziennym sposobie zaproszenia do mego domu, będę nie tylko bardzo zaszczycony, ale i szczerze uradowany pana obecnością. Człowieka, który oddział barbarzyńskich jeźdźców ma na jeden ząb — dodał ze śmiechem — nie przerazi uchybienie etykiecie, choćby nawet poważne.

Podprowadził Richa do stołu i częstował winem.

— Na honor — szepnął do siebie porucznik — to chyba jeden z najmilszych ludzi w Londynie i w ogóle jedno z najprzyjemniejszych towarzystw.

Przyjął kieliszek szampana, który okazał się wyśmienity. Widząc zaś, że sporo gości już pali, dobył cygaro hawańskie i podszedł do rulety, gdzie na przemian to postawił stawkę, to znów przyglądał się zmiennemu szczęściu innych. Właśnie gdy tak spoglądał z uśmiechem, zdał sobie sprawę, że wszyscy goście są przedmiotem bacznej obserwacji. Pan Morris krążył po sali zajęty na pozór wyłącznie troskami gospodarza. Ale miał oko na wszystko i nikt z zebranych nie uniknął jego nagłych i bystrych spojrzeń. Badał zachowanie przegrywających, oceniał wysokość stawek, przystawał obok pogrążonych w rozmowie. Słowem, chwytał każdy rys charakteru obecnych i notował w pamięci. Brackenbury zwątpił, czy się znajduje w jaskini gry; wyglądało to raczej na poufne badanie. Siedząc ruchy Morrisa porucznik dostrzegł, pod maską beztroskiego uśmiechu, udrękę niepokoju i ciągłego skupienia. Dokoła dźwięczał śmiech, wszyscy grali. Ale Brackenbury przestał interesować się gośćmi.

Ten Morris nie próżnuje — pomyślał. — Ma jakiś ukryty cel. Muszę to zgłębić.

Od czasu do czasu pan Morris odwoływał kogoś z gości na bok. Po krótkiej rozmowie w przedpokoju gospodarz wracał sam, a jego towarzysz więcej się nie pojawiał. Scena ta, powtórzona kilkakroć, podnieciła do najwyższego stopnia ciekawość porucznika. Postanowił bez zwłoki odkryć ten sekrecik. Wszedłszy do przedpokoju znalazł wnękę ukrytą za kotarą z modnej zielonej materii. Pośpiesznie się w niej przyczaił. Nie musiał długo czekać, gdyż od strony salonu doszły go zaraz zbliżające się kroki i głosy. Patrząc przez szparę, widział, jak pan Morris odprowadza grubego, krwistego jegomościa, o wyglądzie komiwojażera, którego Brackenbury zauważył już przedtem z powodu hałaśliwego śmiechu i gminnego zachowania przy stole. Zatrzymali się tuż obok wnęki, tak że porucznik nie stracił ani słowa z następującej wymiany zdań:

— Tysiąckrotnie pana przepraszam — zaczął Morris najbardziej ugrzecznionym tonem — i wierzę, że mi pan wybaczy, choć się wydam grubiański. W mieście tak dużym jak Londyn ciągle zdarzają się nieporozumienia. W takich razach jedyną rzeczą jest zaradzić im możliwie bez zwłoki. Nie przeczę, że musiał zajść jakiś niefortunny przypadek i tylko przez pomyłkę zaszczycił pan moje skromne progi. Bo, prawdę mówiąc, wcale sobie pana nie przy-pominam. Pozwól więc pan, że sprawę postawię otwarcie — między ludźmi honoru jedno słowo wystarczy — pod czyim dachem spodziewasz się pan być?

— Pana Morrisa — odparł tamten z wyrazem zmieszania na twarzy, rosnącego, w miarę jak słuchał.

— Johna czy też Jamesa Morrisa? — wypytywał gospodarz.

— Doprawdy nie wiem — odparł nieszczęsny gość. — Nie znam osobiście tego gentle-mana, podobnie jak i pana.

— Rozumiem —rzekł Morris. — Przy tej ulicy mieszka jeszcze ktoś o tym samym na-zwisku i pewien jestem, że każdy policjant z łatwością poda panu numer. Szczerze rad jestem, że drobne nieporozumienie pozwoliło mi cieszyć się tak długo pańskim towarzystwem. Mam nadzieję, że spotkamy się jeszcze w bardziej uświęcony zwyczajem sposób. Ale teraz nie chcę już ani chwili opóźniać pana wizyty u przyjaciół. Janie! — dodał, podnosząc głos — proszę pomóc temu gentlemanowi w odszukaniu płaszcza!

Z miną niezwykle uprzejmą pan Morris odprowadził gościa aż do drzwi przedpokoju, gdzie powierzył go opiece kamerdynera. Gdy mijał wnękę, wracając do salonu, uszu poru-cznika dobiegło głębokie westchnienie, jakby serce Morrisa przytłaczała ogromna jakaś tro-ska, a nerwy z coraz większym trudem mogły sprostać podjętemu zadaniu.

Przez godzinę jeszcze dorożki zajeżdżały tak często, że pan Morris witał tyluż nowych gości, ilu ich wyprawiał, towarzystwo więc nie malało. Stopniowo jednak przybysze zjawiali się rzadziej, aż wreszcie napływ ustał, eliminacja zaś trwała niezmiennie. W salonie zrobiło się pusto. Bakarata przerwano z braku bankiera. Niejeden z obecnych żegnał się z własnej woli i nie zatrzymywany opuszczał zebranie. Wobec pozostałych atoli pan Morris podwajał uprzejmość. Przechodził od grupy do grupy i od jednego gościa do drugiego z wyrazem najżywszych uczuć i mnóstwem miłych słów. Zachowywał się już nie jak gospodarz, ale jak gospodyni, kobiecą zaiste kokieterią i łaskawością obejścia skarbiąc sobie serca wszystkich.

Gdy liczba gości znacznie się przerzedziła, porucznik Rich wyszedł z salonu do hallu, aby zaczerpnąć powietrza. Ledwo jednak minął próg przedpokoju, stanął jak wryty na widok raptownej zmiany. Kwitnące rośliny znikły z klatki schodowej. Trzy wielkie wozy meblowe stały przed ogrodową furtką. Lokaje pakowali pośpiesznie całe urządzenie domu; niektórzy byli już w płaszczach i szykowali się do odejścia. Wyglądało to niczym koniec balu na prowincji, gdzie wszystko było wynajęte na jedną noc. Brackenbury naprawdę miał nad czym rozmyślać. Najpierw goście, którzy właściwie nie byli wcale gośćmi, zostali wyprawieni. A teraz służba, która też chyba nie była rzeczywistą służbą, nagle się rozchodziła.

— Czy to wszystko było udane? — zapytywał sam siebie. — Czy wyrosło jak grzyb w ciągu jednej nocy, by zniknąć przed nadejściem świtu?

Brackenbury wypatrzył stosowną chwilę i pobiegł na najwyższe piętro. Tego się wła-śnie spodziewał! Przemierzał jeden pokój po drugim — nigdzie śladu mebli czy choćby obrazka na ścianie. Dom był odświeżony i odmalowany; ale nikt w nim nie mieszkał, ani teraz, ani kiedykolwiek. Miody oficer w oszołomieniu przypominał sobie okazały, zasobny i gościnny wygląd willi w momencie, gdy przybył. Cóż za ogromne sumy musiało kosztować stworzenie takich pozorów!

Kimże więc był pan Morris? Czym powodował się grając przez jedną noc pana domu w odległym zakątku eleganckiej dzielnicy Londynu? I po co zbierał swych gości przygodnie z ulicy?

Brackenbury uprzytomnił sobie, że oddalił się na zbyt długo, i pośpiesznie wrócił do towarzystwa. Wielu gości wyszło pod jego nieobecność. W salonie, przed chwilą jeszcze tak natłoczonym, było z nim i z gospodarzem zaledwie pięć osób. Gdy porucznik wszedł, pan Morris powitał go uśmiechem i natychmiast powstał.

— Czas już, panowie — rzekł — wyjaśnić zamiar, jaki miałem odrywając was od zwykłych rozrywek. Mam nadzieję, że wieczór ten niezbyt was znudził. Lecz celem moim, przyznaję, nie była chęć zabawienia was, ale smutna konieczność szukania pomocy. Każdy z was, panowie, jest gentlemanem — ciągnął — sam wygląd wasz świadczy o tym i nie potrze-ba mi lepszej gwarancji. Chcę prosić was, mówię bez ogródek, o przysługę delikatną i niebez-pieczną. Delikatną, bo wymaga zachowania w ścisłej tajemnicy wszystkiego, co ujrzycie i usłyszycie. A niebezpieczną, gdyż połączona jest z narażeniem życia. Zdaję sobie sprawę, że takie żądanie, pochodzące od całkowicie obcego człowieka, brzmi wprost niedorzecznie. Dodam więc od razu, że jeśli komu z obecnych rzecz cała się nie podoba, jeśli ktokolwiek z panów woli uniknąć ryzykownej przyjaźni, a może i ofiar dla nieznajomego — oto moja ręka! Powiedzmy sobie dobranoc i rozstańmy się w jak najlepszej zgodzie.

Na to wezwanie natychmiast odezwał się wysoki czarny mężczyzna, mocno przygarbio-ny.

— Pochwalam pańską szczerość — rzekł — mimo to odchodzę. Muszę przyznać, choć nie rozmyślałem nad tym, że budzi pan we mnie różne podejrzenia. Odchodzę, jak powiedzia-łem, więc możesz pan uznać, że nie mam prawa wspierać mego przykładu argumentami.

— Przeciwnie — odparł pan Morris — będę zobowiązany za wszystko, co pan powie. Niepodobna wprost wyolbrzymić ryzyka i powagi mojej propozycji.

— Cóż wy na to, panowie — spytał wysoki mężczyzna zwracając się do reszty. — Spędziliśmy wieczór wesoło, chodźmy teraz wszyscy spokojnie do domu. Będziecie mi wdzięczni za tę namowę jutro rano, gdy zobaczycie znów słońce, bezpieczni i z czystymi rękoma.

Ostatnie słowa wypowiedział tonem, który podkreślał jeszcze ich wagę; a twarz jego miała szczególny wyraz, uroczysty i pełen powagi. Jeszcze jeden z obecnych wstał w popło-chu i zaczął szybko się żegnać. Pozostało już tylko dwóch: Brackenbury i stary major, ka-walerzysta z czerwonym nosem. Obaj zachowali niedbale obojętną postawę i poza błyskiem porozumiewawczego spojrzenia, jakie wymienili, zdawali się najzupełniej obcy dotychczaso-wej dyskusji.

Pan Morris odprowadził dezerterów aż do samych drzwi, które zaraz też zamknął. Na jego twarzy malowała się ulga zmieszana z ożywieniem. Zwrócił się do dwóch oficerów z tymi słowy:

— Dobierałem ludzi niczym biblijny Jozue — zaczął — i myślę, że wybrałem sam kwiat Londynu. Wygląd panów podobał się najpierw moim dorożkarzom, potem zachwycił mnie. Obserwowałem wasze zachowanie w obcym towarzystwie i w nader niezwykłych okolicznościach. Widziałem was przy grze i w momencie przegranej. Poddałem was próbie oznajmiając coś, co krew mrozi w żyłach, przyjęliście to niczym zaproszenie na obiad. O, nie na darmo — zawołał — byłem przez całe lata uczniem i towarzyszem najmężniejszego i najmądrzejszego z władców Europy.

— Pod Bunderczangiem — zauważył major — wezwałem dwunastu ochotników, a zgłosili się wszyscy żołnierze, co do jednego. Ale partia graczy nie jest tym samym, co pułk w ogniu bitwy. Możesz pan być zadowolony, że znalazłeś dwóch, i to dwóch takich, co nie zawiodą w żadnym przedsięwzięciu. Co zaś do tych, którzy przed chwilą uciekli, uważam ich za najnędzniejszych psów, jakich kiedykolwiek spotkałem. Poruczniku Rich — dodał, zwra-cając się do tego ostatniego — dużo o panu słyszałem. Nie wątpię, że i pan o mnie słyszał. Jestem major O'Rooke.

I weteran wyciągnął do porucznika rękę, czerwoną i drżącą.

— Kto by nie słyszał? — odparł Brackenbury.

— Skoro ta sprawa została załatwiona — rzekł pan Morris — przyznacie chyba, że dostatecznie już was wynagrodziłem. Nie mogłem bowiem żadnemu z panów oddać większej usługi niż zapoznając was z sobą.

— A więc — rzekł major O'Rooke —czy chodzi o pojedynek?

— Pojedynek — odparł pan Morris — ale bardzo specjalny. Pojedynek z wrogiem nieznanym i niebezpiecznym. Lękam się przy tym, że będzie to rozprawa na śmierć i życie. Muszę was prosić, panowie — ciągnął — byście nie nazywali mnie odtąd Morrisem. Nazy-wajcie mnie Hammersmith. Nie pytajcie jednak i nie starajcie się odkryć mego prawdziwego nazwiska ani nazwiska innej osoby, której spodziewam się niebawem was przedstawić. Osoba ta znikła z domu przed trzema dniami i do dziś rana nie miałem żadnej o niej wieści. Pojmiecie mój niepokój, jeśli dodam, że chodzi o prywatny wymiar sprawiedliwości. Lekko-myślnie złożona przysięga nakłada nań nieszczęsny obowiązek, aby nie uciekając się do pomocy prawa uwolnił ziemię od podstępnego i krwawego łotra. Już dwóch z naszej liczby, a jednym był mój rodzony brat, zginęło w tym przedsięwzięciu. Obecnie zaś, o ile się nie mylę, sam mój szlachetny przyjaciel naraża się w groźnym pościgu. Żyje na szczęście i nie traci nadziei, o czym świadczy ten oto bilet.

Mówca, a był nim, jak się domyślamy, pułkownik Geraldine, pokazał krótki list:

Majorze Hammersmith — w środę o trzeciej rano przybędzie Pan do furtki ogrodowej posiadłości Rochester House, obok Regent Parku. Otworzy Panu człowiek zupełnie mi odda-ny. Proszę nie spóźnić się ani o sekundę. Proszę też zabrać ze sobą mój komplet szpad i jeśli Pan zdoła wyszukać, jednego lub dwóch gentlemenów, godnych i dyskretnych, a którym nie byłbym znany. Imienia mego w całej tej sprawie nie należy używać.

T. Godall

— Jak panowie widzicie — ciągnął pułkownik Geraldine, gdy już wszyscy list przeczy-tali — sam rozum mojego przyjaciela, nie mówiąc o innych względach, przemawia za tym, by ściśle trzymać się jego wskazań. Nie potrzebuję więc mówić, że nie byłem nawet w okolicy Rochester House. I że o trudnościach, jakie mój przyjaciel napotkał, wiem tyleż, co wy. Skoro tylko otrzymałem ten rozkaz, zwróciłem się do odpowiedniego dostawcy i w ciągu paru godzin dom, w którym jesteśmy, przybrał swój niedawny odświętny wygląd. Pomysł był mój własny: uważam go za bardzo udany, ponieważ zapewnił mi pomoc majora O'Rooke i porucznika Brackenbury Richa. Tylko służba na całej ulicy będzie miała rano niespodziankę. Dom, dziś jeszcze pełen świateł i gości, znajdą jutro pusty i wystawiony na sprzedaż. Tak nawet najpoważniejsze sprawy — dodał pułkownik — mają wesoły aspekt.

— Miejmy nadzieję, że i wesoły koniec — rzekł Brackenbury.

Pułkownik spojrzał na zegarek.

— Jest blisko druga — powiedział. — Mamy godzinę czasu i rącze konie przed domem. Powiedzcie mi, panowie, czy mogę liczyć na waszą pomoc?

— W ciągu długiego życia — odparł major O'Rooke — nie odwołałem niczego, a cóż dopiero danego słowa.

Brackenbury w równie stanowczy sposób wyraził swoją gotowość. Gdy więc wypili po parę kieliszków wina i pułkownik zaopatrzył każdego w nabity rewolwer, wsiedli we trzech do dorożki i ruszyli pod wskazany adres.

Rochester House był rezydencją wspaniałą. Wznosił się nad kanałem, a rozległe ogrody zupełnie zabezpieczały od natręctw sąsiedztwa. Wyglądał na wielkopański myśliwski pała-cyk. Jak okiem sięgnąć, żaden błysk światła nie przedostawał się z licznych okien budynku. Siedziba w ogóle miała zaniedbany wygląd, jak gdyby właściciela od dawna nie było w domu.

Trzej panowie odesłali dorożkę i bez trudu odnaleźli furtkę w załomie murów okalają-cych ogród. Brakło jeszcze dziesięciu czy piętnastu minut do wyznaczonej pory. Padał ule-wny deszcz i nasi poszukiwacze przygód schronili się pod wierzbą, rozmawiając szeptem o bliskiej próbie.

Wtem Geraldine podniósł palec nakazując milczenie. Wszyscy trzej wytężyli słuch. Poprzez nieustanny szum deszczu dobiegły ich z tamtej strony muru kroki i głosy dwóch mężczyzn. Kiedy zbliżyli się, Brackenbury, obdarzony niezwykłym słuchem, mógł rozróżnić nawet strzępy rozmowy.

— Czy grób wykopany? — pytał jeden.

— Tak — odparł drugi — między oleandrami. Kiedy już będzie po wszystkim, przykry-jemy go stosem chrustu.

Pierwszy z rozmawiających zaśmiał się, a słuchaczy za murem przeszedł dreszcz.

— Więc za godzinę — rzekł głos.

Z odgłosu kroków jasno wynikało, że tamci się rozdzielili i rozeszli w przeciwne strony.

Zaraz potem furtka uchyliła się z wolna, na uliczkę wyjrzała blada twarz, a czyjaś ręka skinęła na czekających. W grobowym milczeniu weszli wszyscy trzej, furtka natychmiast zamknęła się, a przewodnik powiódł ich alejami ogrodu do kuchennego wejścia pałacu. Ogro-mna kuchnia o kamiennej posadzce była zupełnie pusta i oświetlała ją tylko samotna świeca. A gdy stamtąd zaczęli wspinać się w górę krętymi schodami, hałas i pisk licznych szczurów spotęgował jeszcze wrażenie zaniedbania.

Nieznajomy szedł przodem, niosąc świecę. Był chudy i zgarbiony, ale zwinny. Chwila-mi odwracał się, gestami nakazując ostrożność i ciszę. Pułkownik Geraldine szedł tuż za nim trzymając w jednym ręku futerał ze szpadami, w drugim — pistolet gotowy do strzału. Brackenbury posuwał się z bijącym sercem. Widział, że przychodzili na czas. Ale sądząc z pośpiechu przewodnika, rozstrzygająca chwila musiała być bliska. Okoliczności wydarzeń były zaś tak posępne i groźne, miejsce jakby stworzone dla najciemniejszych zbrodni, że tym bardziej nie można brać za złe pewnego wzruszenia człowiekowi znacznie starszemu niż porucznik, a zamykającemu pochód.

U szczytu schodów przewodnik otworzył drzwi, po czym wpuścił przed sobą trzech oficerów do małego pokoju oświetlonego kopcącą lampą i małym ogniem z kominka. Przed ogniem siedział mężczyzna, postawny, w kwiecie wieku, o dostojnym i władczym wyglądzie. Jego postawa i wyraz twarzy świadczyły o niewzruszonym opanowaniu. Z namysłem i zado-woleniem palił cygaro, a na stoliku obok stał wysoki kieliszek z jakimś musującym napojem, z którego po całym pokoju unosiła się miła woń.

— Witaj —rzekł wyciągając dłoń do pułkownika. — Wiedziałem, że mogę liczyć na twoją punktualność.

— Na moje oddanie — odparł z ukłonem pułkownik.

— Przedstaw mnie twoim przyjaciołom — podjął pierwszy; gdy zaś dokonano tej cere-monii, ciągnął dalej z wyszukaną wprost uprzejmością: — Wolałbym, panowie, zapropono-wać wam znacznie weselszy program. Przykro zaczynać znajomość od spraw poważnych. Ale nacisk wydarzeń bywa silniejszy od obowiązków dobrej kompanii. Wierzę i spodziewam się, że darujecie mi ten niemiły wieczór. Dla ludzi waszego pokroju wystarczy wiedzieć, że wyrządzacie mi prawdziwą łaskę.

— Wasza Wysokość — rzekł major — wybaczy moją szczerość. Nie umiem skrywać tego, co wiem. Już od pewnego czasu major Hammersmith wydał mi się podejrzany. Lecz co do pana Godalla pomylić się nie można. Chcieć znaleźć w Londynie dwóch ludzi, z których żaden by nie znał Florizela, księcia Bohemii, to oczekiwać zbyt wiele z rąk losu.

— Książę Florizel! — wykrzyknął zdumiony Brackenbury.

I z najwyższym zaciekawieniem przyjrzał się rysom słynnej osobistości.

— Nie będę opłakiwał straty mego incognito — powiedział książę — gdyż w ten sposób łatwiej mi przyjdzie wyrazić wam wdzięczność. Pewien jestem, że uczynilibyście to samo dla pana Godalla, co dla księcia Bohemii. Lecz ten ostatni będzie może umiał lepiej podziękować. Cała korzyść po mojej stronie — dodał z dwornym gestem.

Rozmowa zaraz potem przeszła na armię indyjską i oddziały krajowców. Na ten temat, jak i na wszelkie inne książę miał wiele do powiedzenia i wyrażał nader trafne poglądy.

Postawa jego w chwili śmiertelnego niebezpieczeństwa była tak wspaniała, że Bracken-bury pełen był szacunku oraz podziwu. Niemniejsze wrażenie wywarła na nim niezwykła uprzejmość księcia i jego urok. Każdy ruch, każdy odcień głosu był nie tylko szlachetny sam w sobie, ale i rzucał jakiś szlachetny odblask na szczęśliwca, dla którego był przeznaczony. I Brackenbury pomyślał z zapałem, że za takiego władcę człowiek odważny z radością oddałby życie.

Po pewnym czasie człowiek, który ich tutaj wprowadził i do tej chwili siedział w rogu pokoju z zegarkiem w ręku, podszedł do księcia i szepnął mu coś na ucho.

— Dobrze — odparł Florizel i zwracając się do obecnych powiedział głośno: — Panowie zechcą wybaczyć, ale doktor Noel zaleca nam zgasić światło. Moment decydujący nadchodzi.

Doktor Noel zgasił lampę. Blady, szarawy brzask wydobył z mroku okno, lecz nie wystarczył dla oświetlenia pokoju. Kiedy książę wstał, nie można było rozróżnić jego rysów ani odgadnąć uczuć, jakie w nim wzbierały.

Podszedł do drzwi i stanął przy nich z boku w postawie czujnej uwagi.

— Proszę panów o zachowanie zupełnego milczenia — rzekł — i przytajenie się tam, gdzie mrok jest najgęstszy.

Trzej oficerowie i lekarz natychmiast usłuchali. Przez blisko dziesięć minut jedynym dźwiękiem w Rochester House było chrobotanie szczurów za boazerią. Wtem, z niezwykłą wyrazistością, rozległo się w ciszy skrzypnięcie zawiasów. Wkrótce potem uszu zebranych dobiegł odgłos powolnych i skradających się kroków na klatce kuchennej. Intruz co chwila zdawał się przystawać i nasłuchiwać, a przerwy, trwające w nieskończoność, przejmowały wszystkich dreszczem niepokoju. Doktor Noel, choć przywykł do niebezpiecznych przeżyć, robił wprost żałosne wrażenie: świszczący oddech dobywał mu się z płuc, zęby szczękały, a w stawach głośno trzeszczało, ilekroć zmieniał pozycję.

Wreszcie jakaś ręka dotknęła drzwi i z lekkim szarpnięciem odsunęła zasuwkę. Nastała nowa przerwa i Brackenbury widział, jak książę bezszelestnie zbiera się w sobie jakby do niezwykłego wysiłku. Potem drzwi się otwarły wpuszczając nieco światła pierwszego brza-sku. Na progu wyłonił się rosły mężczyzna i stanął bez ruchu. W ręku trzymał nóż. W pół-mroku połyskiwały jego obnażone zęby, gdyż rozwarł szczęki jak pies, nim się rzuci. Zale-dwie przed chwilą musiał po uszy być w wodzie, gdyż krople ciężko ściekały mu z ubrania.

Po sekundzie wahania przekroczył próg. Rozległ się odgłos skoku, zduszony krzyk i w mgnieniu oka walka się zakończyła. Nim pułkownik zdążył mu przyjść z pomocą, książę rozbroił już przeciwnika i trzymał go za ramiona jak w kleszczach.

— Doktorze — powiedział — niech pan łaskawie zapali lampę.

Geraldine i porucznik wzięli więźnia pod swoją opiekę, a książę przemierzył pokój i oparł się o kominek. Gdy światło lampy rozbłysło, wszystkich zdumiała niezwykła surowość książęcej twarzy. Nie był to już beztroski gentleman, Florizel. Stał przed nimi władca Bohe-mii, pełen sprawiedliwego gniewu. Dumnie odrzucił głowę i zwrócił się do swego jeńca, prezesa Klubu Samobójców.

— Prezesie — rzekł — zastawiłeś swoje ostatnie sidła i własne pana nogi w nie wpadły. Świta już dzień, to pański dzień ostatni. Dopiero co przepłynąłeś Kanał Regenta; to twoja ostatnia kąpiel na tym świecie. Dawny pana wspólnik, doktor Noel, nie tylko mnie nie zdra-dził, ale ciebie wydał w moje ręce i na mój sąd. A grób, który niedawno wykopałeś dla mnie, służyć będzie, zrządzeniem Opatrzności, dla ukrycia twego sprawiedliwego końca przed ciekawością ludzką. Klęknij pan i módl się, jeśli tylko potrafisz. Czas twój bowiem jest krótki, a Bóg ma już dość twoich nieprawości.

Prezes nie odpowiedział słowem ani znakiem. Stał z pochyloną głową i wzrokiem wbi-tym posępnie w ziemię, jak gdyby czuł na sobie wnikliwe, bezlitosne spojrzenie księcia.

— Panowie — ciągnął Florizel, już zwykłym swoim tonem — osobnik ten długo mi się wymykał; teraz jednak, dzięki pomocy doktora Noela, trzymam go mocno w garści. Opo-wieść o jego zbrodniach zajęłaby więcej czasu, aniżeli go mamy. Dość powiedzieć, że gdyby kanał napełnić zamiast wodą, samą krwią jego ofiar, nędznik byłby nie mniej mokry niż teraz. Ale nawet i w takiej sprawie chcę przestrzegać form honorowych. Was jednak biorę na sę-dziów, panowie — będzie to bardziej egzekucja niż pojedynek. Byłoby więc przesadą dawać łotrowi wybór broni. Nie mogę tracić życia w takim przedsięwzięciu — mówił otwierając futerał ze szpadami — a kula pistoletu wędruje często na skrzydłach przypadku i najwyższe męstwo może paść z ręki drżącego tchórza. Toteż postanowiłem, i pewien jestem, że spotka się to z waszym, panowie, uznaniem, powierzyć tę sprawę próbie miecza.

Brackenbury i major O'Rooke, do których te słowa szczególnie się kierowały, dali wyraz całkowitej swej aprobaty.

— Szybko, panie — zawołał wówczas książę do prezesa — wybieraj szpadę i nie każ mi czekać. Drżę z niecierpliwości, by z tobą skończyć na zawsze!

Po raz pierwszy od chwili ujęcia go i rozbrojenia prezes podniósł głowę i widać było, że błyskawicznie wraca mu odwaga.

— Czy będzie to walka wręcz? — zapytał z przejęciem — i tylko między panem a mną?

— Tak, wyświadczę panu ten zaszczyt — odparł książę.

— Dobrze! — zawołał prezes. — W otwartej walce kto wie, co może się zdarzyć? Przyznać muszę, że to bardzo ładnie ze strony Waszej Wysokości. I w najgorszym wypadku zginę z ręki jednego z największych gentlemenów Europy.

Prezes, uwolniony przez tych, którzy go dotąd trzymali, podszedł do stołu a z drobia-zgową uwagą zaczął wybierać szpadę. Był przejęty i zdawał się nie żywić wcale wątpliwości, że ze spotkania wyjdzie zwycięsko. Świadkowie, przerażeni taką pewnością siebie, błagać zaczęli księcia, by zmienił swój zamiar.

— To tylko farsa — odpowiedział książę — i mogę chyba obiecać wam, panowie, że nie potrwa długo.

— Wasza Wysokość zechce być ostrożny — rzekł Geraldine.

— Geraldine — odparł książę — czyś widział kiedy, abym nie spłacał długu honorowe-go? Winieniem ci śmierć tego człowieka i będziesz ją miał.

Prezes wybrał nareszcie szpadę i gestem nie pozbawionym pewnej szorstkiej szlache-tności dał znak, że jest gotów. Bliskie niebezpieczeństwo i atmosfera odwagi nadały nawet temu ohydnemu łotrowi wyraz męstwa i pewnego wdzięku.

Książę chwycił pierwszą lepszą szpadę.

— Pułkowniku Geraldine i doktorze Noel — rzekł — zaczekajcie łaskawie na mnie tutaj. Nie chcę, by ktokolwiek z mych osobistych przyjaciół brał udział w sprawie. Majorze O'Rooke, pan jesteś człowiekiem o pewnym wieku i wyrobionej opinii, pozwól, że polecę prezesa twojej łaskawej opiece. Porucznik Rich będzie tak dobry udzielić mnie swej pomocy: młodemu człowiekowi przyda się każde doświadczenie w tym względzie.

— Wasza Wysokość — odparł Brackenbury — niezmiernie sobie cenię ten zaszczyt.

— Dziękuję — odparł książę Florizel — i mam nadzieję, że odwzajemnię się w okoli-cznościach ważniejszych.

Z tymi słowy ruszył przodem na dół po schodach kuchennych.

Dwaj mężczyźni pozostawieni w pokoju otwarli okno i wychyliwszy się, w niezwykłym napięciu usiłowali łowić wszelkie oznaki tragicznych wypadków, jakie się miały niebawem rozegrać. Deszcz ustał. Było już prawie widno, ptaki świergotały w zaroślach i drzewach ogrodu. Księcia z towarzyszami widać było przez chwilę, gdy szli aleją wysadzaną rozkwi-tłymi krzewami. Ale wnet zakryła ich gęstwa niskich gałęzi i odtąd znikli na dobre. Mimo wszelkich starań pułkownik i doktor nic już więcej wypatrzyć nie zdołali. Ogród był tak rozległy, miejsce walki zaś tak najwidoczniej dalekie, że nawet szczęk broni do nich nie docierał.

— Na pewno go zaprowadził do grobu — rzekł doktor Noel i wstrząsnął nim dreszcz.

— Boże! — zawołał pułkownik. — Boże, osłoń sprawiedliwego.

W milczeniu czekali na bieg zdarzeń, doktor drżąc ze strachu, pułkownik konając wprost z niepokoju. Mijały długie minuty. Dzień zrobił się jasny i ptaki rozśpiewały się w całym ogrodzie, gdy na odgłos powracających kroków wzrok ich pobiegł do drzwi. Wszedł książę w towarzystwie obu oficerów. Bóg osłonił sprawiedliwego.

— Wstydzę się mego wzruszenia — rzekł książę Florizel. — Uważam je za słabość niegodną mego stanu. Lecz dalsza egzystencja tego wyrzutka piekieł dręczyła mnie jak choro-ba i jego śmierć była dla mnie bardziej pokrzepiająca niż całonocny sen. Patrz, Geraldine — ciągnął rzucając szpadę na ziemię — na tym ostrzu jest krew mordercy twego brata. Powinien to być pożądany widok. A jednak — dodał — jakim dziwnym stworzeniem jest człowiek. Nie upłynęło jeszcze pięć minut od mojej zemsty, a już zadaję sobie pytanie, czy zemsta jest w ogóle osiągalna na kruchej scenie życia. Zło, które tamten wyrządził, któż zdoła je odrobić? Życie, w ciągu którego zgromadził wielkie bogactwa (bo nawet i ten dom należał do niego) — życie to jest teraz i na zawsze cząstką losów ludzkości. I mogę miotać się, aż do dnia Sądu, w próżnych wysiłkach, a brat Geraldine'a pozostanie martwy, i tysiąc niewinnych, równie odartych z honoru i zdeprawowanych — jak dotąd! Życie ludzkie jest tak łatwo odebrać, a tak trudno przywrócić! Niestety! — zawołał. — Cóż może być większym rozczarowaniem, jak osiągnięcie zamierzonego?

— Stało się zadość sprawiedliwości bożej — odparł doktor. — Tak ja to pojmuję, Wasza Wysokość. Lekcja była dla mnie okrutna i ze śmiertelnym lękiem czekam na moją kolej.

— Jakże mogłem tak mówić? — wykrzyknął książę. — Byłem narzędziem kary, a tu oto jest człowiek, który pomoże nam zło odrobić. Ach, doktorze! Pan i ja mamy przed sobą wiele dni ciężkiej a zaszczytnej pracy. I może zanim ją ukończymy, uczynimy więcej niż trzeba dla odkupienia pańskich dawnych błędów.

— Na razie zaś — rzekł doktor — pozwól, książę, że pójdę pogrzebać najstarszego z moich przyjaciół.

Takie jest pomyślne zakończenie powieści. Zbędne byłoby dodawać, że książę nie za-pomniał o nikim, kto mu w tym dziele dopomógł. Po dziś dzień jego władza i wpływ ułatwia-ją tym ludziom karierę publiczną, a łaskawa przyjaźń książęca dodaje uroku ich prywatnemu życiu).

Przełożył Julian Stawiński

DIABLIK WE FLASZCE

Był na Hawajach człowiek, którego nazwę tu Keawe, gdyż — prawdę mówiąc — żyje jeszcze, i dlatego imię jego zachować muszę w tajemnicy. Miejsce jego urodzenia położone jest w pobliżu Honaunau, gdzie kości Keawego Wielkiego leżą pogrzebane w jaskini. Był to człowiek biedny, uczciwy i pracowity, umiał czytać i pisać jak nauczyciel. Będąc doskonałym marynarzem jeździł jakiś czas na parowcach, a potem został sternikiem na welbocie *, krążą-cym wzdłuż wybrzeża Hamakua. Aż zachciało się raz Keawemu obejrzeć wielki świat i cudzoziemskie miasta, zaciągnął się więc na okręt idący do San Francisco.

Piękne to miasto, z pięknym portem, a ludzi w nim bogatych co niemiara; ale co osobli-wsze, jest tam wzgórze całe pokryte pałacami. Na to właśnie wzgórze wybrał się raz Keawe na przechadzkę, a że w kieszeniach miał pełno pieniędzy, z zadowoleniem przyglądał się wielkim budynkom po obu stronach ulicy.

Ależ piękne te domy! — myślał sobie. — Jakże szczęśliwi muszą być ludzie, którzy w nich mieszkają i nie potrzebują troszczyć się o jutro!

Takie snując myśli, stanął przed domem, który choć mniejszy od innych, piękny był jak cacko; schody domu błyszczały jak srebro, klomby ogrodowe pełne były kwiatów niby girlan-dy, szyby w oknach jaśniały jak diamenty; a Keawe stał i dziwił się wspaniałości wszystkie-go, co widział.

Stojąc tak, zauważył człowieka, który patrzył nań przez okno tak czyste, że Keawe mógł go oglądać jak rybę w sadzawce na rafie. Był to starszy już człowiek, miał łysinę i cza-rną brodę, a z twarzy jego wyzierało wielkie zmartwienie; ciężko wzdychał. Keawe patrzał na człowieka w domu, tamten znów na Keawego przed domem i zazdrościli sobie nawzajem.

Nagle tamten uśmiechnął się, skinął na Keawego, aby wszedł do domu, i powitał go przy bramie.

— Piękny ten mój dom! — odezwał się ciężko wzdychając. — Nie mielibyście ochoty obejrzeć pokoi?

Potem oprowadził Keawego po całym domu, od piwnic aż po strych, a wszystko było tu doskonałe. Keawe dziwował się niemało.

— Pewnie — rzekł. — Piękny to dom; gdybym mieszkał w takim domu, śmiałbym się przez cały dzień. Dlaczegóż więc ciągle wzdychacie?

— Nie widzę powodu — odparł tamten — byście nie mieli mieć domu podobnego do tego jak dwie krople wody, a może nawet jeszcze piękniejszego, gdybyście tylko zechcieli. Macie zapewne trochę pieniędzy?

— Mam pięćdziesiąt dolarów — rzekł Keawe — ale taki dom jak ten kosztuje pewnie więcej.

Tamten pomyślał chwilę, jakby liczył, a potem rzekł:

— Przykro mi, że nie macie więcej, bo z tego powodu możecie kiedyś, w przyszłości, mieć jeszcze kłopot; ale za pięćdziesiąt dolarów możecie mieć...

— Co? Dom? — zapytał Keawe.

— Nie, nie dom — odpowiedział łysy człowiek — ale flaszkę. Muszę wam bowiem powiedzieć: aczkolwiek wyglądam na człowieka zasobnego i szczęśliwego, wszystko jednak, całe moje szczęście i ten dom razem z ogrodem, zawdzięczam tej flaszce, choć nie zawiera więcej niż pół kwarty. Popatrzcie tylko.

Po czym otworzył dużą szafę i wyjął z niej pękatą butelkę z długą szyjką; szkło flaszki

* Welbot — długa, wąska łódź wiosłowa.

było białe jak mleko i mieniło się barwami tęczy. Wewnątrz poruszało się coś nieokreślonego, coś jak cień i jak ogień.

— Oto flaszka — rzekł ów człowiek; a gdy Keawe roześmiał się, dodał: — Nie wierzysz mi? No, to przekonaj się sam. Spróbuj ją rozbić!

Keawe wziął flaszkę w rękę i bił nią o podłogę tak długo, aż się zmęczył, ale flaszka odbijała się od posadzki jak piłka dziecinna i nie pękła.

— Dziwna rzecz — rzekł Keawe — bo sądząc po dotyku i z wyglądu powinna być ze szkła.

— I jest ze szkła — odparł tamten, wzdychając przy tym głębiej niż zazwyczaj — ale szkło tej flaszki hartowane jest w płomieniach piekielnych. Diablik w niej siedzi i to jest wła-śnie ów cień, który widzimy, gdy się porusza; tak mi się przynajmniej zdaje. Kto tę flaszkę kupi, ten ma diablika na swe rozkazy; wszystko, czego pragnie — miłość, sława, pieniądze, domy podobne do tego, ba! miasta nawet, takie jak nasze — wszystko jest jego, gdy tylko powie słowo. Napoleon miał tę flaszkę i dzięki niej stał się panem świata; ale w końcu sprze-dał ją i upadł. Kapitan Cook dzięki niej odnalazł drogę do tylu wysp; ale on także ją sprzedał i zabito go na Hawajach. Gdy się ją sprzeda, przestaje działać jej moc i opieka, a kto nie zado-woli się tym, co posiada, ten źle na tym wyjdzie.

— A przecież mówicie sami, że chcecie ją sprzedać? — powiedział Keawe.

— Bo mam wszystko, czego pragnąłem, i zaczynam się już starzeć — odparł tamten. — Jednego diablik dokazać nie może — nie może przedłużać życia; nie byłoby jednak uczciwe, gdybym przed wami zataił, że flaszka ma złą stronę: kto nie zdoła jej sprzedać przed śmiercią, musi wiecznie gorzeć w piekle.

— Pewnie, że to nie byle jaka wada — zawołał Keawe. — Nie chcę mieć z tym nic wspólnego. Chwała Bogu i bez domu poradzę sobie jakoś; z jednym tylko nie mógłbym pogo-dzić się w żaden sposób, z tym mianowicie, że miałbym być potępiony.

— Kochani moi, nie trzeba się znów tak bardzo przerażać — odrzekł tamten. — Pamiętajcie jedynie w miarę używać mocy diabelskiej, a potem flaszkę sprzedać komu inne-mu, tak jak ja wam ją teraz sprzedaję, i żyć wygodnie aż do końca życia.

— Hm, dwie rzeczy mnie w tym uderzyły — rzekł Keawe. — Cały czas wzdychacie jak zakochana dziewczyna; a po drugie, sprzedajecie flaszkę bardzo tanio.

— Powiedziałem wam już, dlaczego wzdycham — odrzekł tamten. — Boję się, bo mam zdrowie coraz słabsze, a — jak sami powiedzieliście — iść po śmierci do piekła nikt by nie chciał. Co się zaś tyczy tego, że flaszkę tak tanio sprzedaję, to muszę wam wyjaśnić, że związana jest z nią pewna osobliwość. W dawnych czasach, gdy diabeł przyniósł ją dopiero na ziemię, flaszka była ogromnie droga; najpierw sprzedano ją księdzu Janowi za wiele milionów dolarów. Ale odprzedać ją można tylko ze stratą. Gdy oddasz ją za taką samą cenę, za jaką nabyłeś, wróci do ciebie jak gołąb do gołębnika. Dlatego cena jej spadała w ciągu stuleci, a teraz jest już bardzo niska. Ja sam kupiłem flaszkę od jednego z mych znakomitych sąsiadów, tu, na tym wzgórzu, a suma, którą za nią zapłaciłem, wynosiła tylko dziewięć-dziesiąt dolarów. Mógłbym ją sprzedać za osiemdziesiąt dziewięć dolarów i dziewięćdziesiąt dziewięć centów, ale ani centa drożej, bo inaczej wróciłaby do mnie. Poza tym ma to jeszcze dwie ujemne strony. Po pierwsze, gdy się taką niezwykłą flaszkę ofiarowuje za osiemdziesiąt dolarów z okładem, to ludzie myślą, że się z nich żartuje. Po drugie... ale to nieważne na razie. Pamiętajcie jednak, że flaszkę sprzedać możecie tylko za brzęczącą monetę.

— Ale skąd ja mogę wiedzieć, czy to wszystko prawda? — zawołał Keawe.

— Możecie zaraz spróbować — rzekł łysy człowiek. — Daj mi swoje pięćdziesiąt dolarów, weź flaszkę, a potem zażądaj, aby (te pięćdziesiąt dolarów znalazło się znów w twojej kieszeni. Jeśli to nie nastąpi, ręczę honorem, że sprzedaż będzie unieważniona i zwrócę pieniądze.

— Ale nie obełgujecie mnie? — zapytał Keawe.

Na to tamten poprzysiągł uroczyście.

— Dobrze, tyle zaryzykuję — powiedział Keawe — bo to mi nic zaszkodzić nie może.

I oddał swe pieniądze, a tamten dał mu flaszkę.

— Diabliku z flaszki! — rzekł Keawe — chcę mieć swoje pięćdziesiąt dolarów z powrotem. — I rzeczywiście, ledwie to powiedział, kieszeń jego stała się tak samo ciężka jak przedtem.

— Prawda, cudowna ta flaszka! — zawołał Keawe.

— A teraz bądź zdrów, drogi przyjacielu, i niech ciebie diabli wezmą zamiast mnie! — powiedział łysy człowiek.

— Stój! — zawołał Keawe. — Dość już tych żartów. Zabierajcie sobie swoją flaszkę!

— Kupiłeś ją taniej ode mnie — powiedział tamten zacierając ręce. — Teraz należy do ciebie, a jeśli o mnie chodzi, to pragnąłbym ujrzeć tylko twoje plecy.

Po czym zadzwonił na służącego Chińczyka i kazał pokazać Keawemu drzwi.

Gdy Keawe stanął na ulicy z flaszką pod pachą, począł się zastanawiać.

Jeśli to, co tamten mówił o flaszce, jest prawdą, to zrobiłem może zły interes — pomy-ślał sobie. — Ale być może, że ten człowiek żartował sobie ze mnie.

Najpierw więc przeliczył pieniądze: suma zgadzała się dokładnie — czterdzieści dzie-więć sztuk w amerykańskiej monecie i jedna chilijska.

— To mi wygląda na prawdę — powiedział Keawe do siebie. — Ale spróbujmy jeszcze inaczej.

Ulice w tej dzielnicy były czyste jak pokład okrętowy, a chociaż było południe, ani śladu ludzi. Keawe położył więc flaszkę w rynsztoku i odszedł. Dwa razy obejrzał się za siebie, ale flaszka, mlecznobiała i pękata, stała w tym samym miejscu, gdzie ją postawił. Obejrzał się raz trzeci, a potem skręcił za węgieł uliczny; lecz zaledwie to uczynił, coś ude-rzyło go w łokieć i, patrzajcie! była to długa, stercząca szyjka flaszki, a okrągły jej brzuszek tkwił mocno w kieszeni jego bluzy marynarskiej.

— To mi też wygląda na prawdę — powiedział Keawe.

Przede wszystkim kupił w sklepie korkociąg i poszedł w odludne miejsce, na pole za miastem. Tam próbował wyciągnąć korek, ale ilekroć usiłował wkręcić grajcarek, śruba z powrotem wychodziła z korka, który pozostawał nienaruszony.

— To jakiś nowomodny korek — rzekł Keawe i nagle począł drżeć, pot go oblał, taki bowiem strach ogarnął go przed flaszką.

W powrotnej drodze do portu ujrzał sklep, gdzie jakiś człowiek sprzedawał muszle i maczugi z wysp polinezyjskich, figury pogańskich bożków, stare monety, obrazy chińskie i japońskie i wszelkiego rodzaju różności, jakie marynarze przywożą w swoich kuferkach. I wówczas zaświtał mu w głowie nowy pomysł. Wszedł do sklepu i zaproponował sprzedaż flaszki za sto dolarów. Właściciel sklepu najpierw wyśmiał go; dawał mu pięć dolarów. Jednakże była to dziwna flaszka — takiego szkła nie robiono w żadnej hucie, tak pięknie grały barwy pod mleczną bielą i tak niezwykle tańczył w środku cień. Jakiś czas handlarz targował się, jak zwykle handlarze, a potem dał Keawemu sześćdziesiąt dolarów srebrem i umieścił flaszkę na półce, pośrodku okna wystawowego.

— No — powiedział Keawe — sprzedałem za sześćdziesiąt dolarów to, co kupiłem za pięćdziesiąt, a właściwie jeszcze taniej, bo jeden z mych dolarów był chilijski. Teraz dowiem się, czy i to jest prawda.

Potem wrócił na pokład okrętu, lecz gdy otworzył swój kufer, ujrzał w nim flaszkę, która przybyła prędzej niż on sam.

Otóż na statku tym był mat, imieniem Lopaka.

— Cóż ci to — rzekł Lopaka — że się tak gapisz w swój kufer?

Byli sami na przodzie okrętu i Keawe, zobowiązawszy go do milczenia, opowiedział mu wszystko.

— To bardzo dziwne! — rzekł Lopaka. — Boję się, że z powodu tej flaszki będziesz miał sporo kłopotu. Ale jedno jest jasne — kłopoty cię nie miną, więc powinieneś mieć z tego także i korzyść. Pomyśl nad tym, czego masz od niej żądać; daj rozkaz, a gdy zostanie wyko-nany tak, jak chcesz, ja sam flaszkę odkupię. Przyszło mi do głowy, że dobrze byłoby mieć szkuner i prowadzić handel między wyspami.

— Mnie tam co innego w głowie — rzekł Keawe — chciałbym mieć dom i ogród na wybrzeżu Kona, gdzie się urodziłem, słońce wpadające przez drzwi, kwiaty w ogrodzie, szkło w oknach, obrazy na ścianach, drobiazgi i ładne kobierce na stołach; taki sam zupełnie jak ten, gdzie byłem dzisiaj — tylko o piętro wyższy i z balkonami ze wszystkich stron, jak pałac królewski. Chciałbym tam mieszkać bez troski i weselić się z przyjaciółmi i krewnymi.

— Dobrze — odparł Lopaka — weźmy flaszkę z sobą na Hawaje, a gdy się wszystko tak sprawdzi, jak przypuszczasz, kupię ją od ciebie, jakem już rzekł, i zażądam szkunera.

Taką też zawarli umowę. Niebawem okręt wracał do Honolulu, wioząc Keawego, Lopa-kę i flaszkę. Zaledwie wyszli na ląd, spotkali na brzegu przyjaciela, który powitał Keawego słowami współczucia.

— Nie wiem, dlaczego mi współczujesz — rzekł Keawe.

— Czy to możliwe, abyś nie wiedział jeszcze — zawołał przyjaciel — że twój wuj, ten poczciwy staruszek, nie żyje, a twój bratanek, ten ładny chłopak, utonął w morzu?

Keawe zasmucił się tym bardzo, począł płakać i narzekać i zupełnie zapomniał o flaszce. Ale Lopaka zamyślił się, a gdy ból Keawego uśmierzył się nieco, zapytał nagle:

— Właśnie myślałem sobie, czy twój wuj nie ma jakiej posiadłości na Hawajach, w okolicy Kaü?

— Nie — rzekł Keawe — nie w Kaü; posiadłość leży na górskim stoku, trochę na południe od Hookena.

— A teraz będzie należała do ciebie? — zapytał Lopaka.

— Pewnie, że tak —odparł Keawe i znów zaczął opłakiwać swych krewnych.

— Daj spokój — rzekł Lopaka — przestań narzekać! Przyszło mi coś na myśl. Cóż byś powiedział, gdyby się to stało za przyczyną flaszki? Bo tam masz przecie plac gotowy pod dom.

— Jeśli tak — zawołał Keawe — to źle mi ona służy, zabijając moich krewnych. Ale rzeczywiście, być może; bo w tym właśnie miejscu oczyma wyobraźni widziałem mój dom.

— Ale dom nie jest jeszcze zbudowany — rzekł Lopaka.

— Nie jest i nigdy nie będzie! — odpowiedział Keawe. — Bo chociaż mój wuj ma trochę kawy, bananów i awy, to nie wystarczy to na wiele więcej, jak na wygodne utrzyma-nie, gdyż reszta posiadłości to czarna lawa.

— Chodźmy do adwokata — odezwał się Lopaka. — Ta myśl wciąż mi po głowie chodzi.

Gdy przyszli do adwokata, okazało się, że wuj Keawego niedawno wzbogacił się ogro-mnie i że pozostawił duży majątek w gotówce.

— A więc są i pieniądze na dom! — zawołał Lopaka.

— Jeśli myślicie o nowym domu — rzekł adwokat — macie tu adres nowego budowni-czego, o którym bardzo dobrze mówią.

— Coraz lepiej! — krzyknął Lopaka. — Wszystko idzie jak z płatka. Słuchajmy tylko dalej wskazań.

I poszli do budowniczego, który miał plany domów porozkładane na stołach.

— Chcecie czegoś niezwykłego — rzekł architekt. — Jak się wam to podoba? — i podał Keawemu rysunek.

Keawe aż krzyknął spojrzawszy na rysunek, gdyż był to dokładny obraz domu, jaki miał w myślach.

Muszę mieć ten dom — pomyślał sobie. — Choć mi się nie podoba sposób, w jaki go dostanę, mieć go muszę, a przecież wszystko jedno, czy biorąc złe, wezmę również i dobre.

Powiedział budowniczemu wszystko, czego sobie życzył, jak ma być dom urządzony, jakie mają być obrazy na ścianach i cacka na stołach, a potem zapytał go, za jaką sumę podjąć się może tego przedsięwzięcia.

Budowniczy zadał mu wiele pytań, potem wziął pióro i począł robić rachunek, a gdy skończył, wymienił taką właśnie sumę, jaką Keawe otrzymał w spadku.

Lopaka i Keawe spojrzeli po sobie i pokiwali głowami.

— To jasne — rzekł Keawe — że ten dom mieć muszę, chcę czy nie chcę. Stanie się to za sprawą diabła i obawiam się, że niewiele mi z niego przyjdzie; jedno jest pewne, że nie wyrażę już więcej żadnego życzenia, dopóki mam tę flaszkę. Ten dom mam już tak czy owak na sumieniu, a wszystko już jedno, czy biorąc złe, wezmę również i dobre.

Zawarł więc umowę z budowniczym, po czym obydwaj podpisali papier, a Keawe i Lopaka wrócili na okręt i popłynęli do Australii. Postanowili nie troszczyć się o nic, lecz wszystko pozostawili budowniczemu i diablikowi z flaszki: niech budują i zdobią dom we-dług swego uznania.

Podróż odbyła się szczęśliwie. Przez cały czas Keawe nie ważył się puścić pary z ust, gdyż przysiągł sobie, że nie wyrazi już żadnego życzenia i nie zażąda żadnych usług od dia-bła. Wrócili w sam czas. Budowniczy powiedział im, że dom jest już gotów. Keawe i Lopaka kupili więc bilet pasażerski na „Hall” i pojechali do Kony, aby obejrzeć dom i przekonać się, czy wszystko jest tak, jak to sobie Keawe wyobraził.

Otóż dom stał na zboczu góry, tak że z okrętu można go było widzieć. Wyżej ciągnął się las, prosto w chmury deszczowe, niżej zaś czarna lawa opadała złomami w których grze-bano dawnych królów. Dokoła domu kwitł ogród wielobarwnym kwieciem; po jednej stronie był sad drzew papaia, po drugiej zaś drzew chlebowych, a na przodzie, od strony morza, stał maszt okrętowy z flagą u góry. Dom miał trzy piętra, z pięknymi pokojami i szerokimi balko-nami na każdym. Okna zrobiono ze szkła tak doskonałego, że były czyste jak woda, a jasne jak słoneczny dzień. Najróżnorodniejsze sprzęty zdobiły pokoje. Obrazy w złotych ramach wisiały na ścianach: wyobrażenia okrętów i bitew, najpiękniejszych kobiet i najcudowniej-szych miejscowości. Nigdzie na całym świecie nie miały obrazy barw tak jasnych, jak te, które znalazł Keawe na ścianach swego domu. A cacka! Te dopiero były śliczne: zegarki, wy-bijające godziny, samogrające skrzynki, figurki kiwające głowami, książki pełne obrazków, kosztowna broń ze wszystkich stron świata, piękne gry, które pozwalają miło czas spędzać, gdy się jest samotnym. A ponieważ nikt nie chciałby żyć w takich pokojach po to tylko, aby chodzić po nich i patrzeć, przeto zrobiono tak szerokie balkony, że całe miasto mogłoby się na nich wygodnie pomieścić. Keawe nie wiedział, który z balkonów jest mu milszy: czy tylny, gdzie wiał wiatr od lądu i skąd patrzeć można było na ogrody i grzędy kwiatów, czy też frontowy, na którym upajać się było można wichrem morskim, spoglądać poza stromą ścianę gór i patrzeć na „Hall”, gdy raz na tydzień odbywał kurs między Hookena a górami Pele, lub też na szkunery ciągnące wzdłuż wybrzeża i zbierające ładunki awy i bananów.

Obejrzawszy wszystko, Keawe d Lopaka siedli na progu domu.

— No — rzekł Lopaka — czy wszystko wygląda tak, jakeś to sobie pomyślał?

— Słowa nie potrafią tego wypowiedzieć — odparł Keawe. — Piękniejsze to, aniżeli marzyłem, i aż chory jestem z radości.

— Na jedno tylko zważyć należy — rzekł Lopaka. — Wszystko to mogło stać się drogą naturalną, a diablik we flaszce może nie ma z tym nic wspólnego. Gdybym więc kupił flasz-kę, a nie dostał szkunera, byłoby to całkiem tak, jakbym rękę włożył w ogień — na darmo. Dałem ci słowo, prawda; ale nie powinieneś mi odmówić jeszcze jednej próby.

— Przysiągłem sobie, że nie zażądam żadnej przysługi więcej — odparł Keawe. — I tak tkwię w tym dość już głęboko.

— To, o czym myślę, nie jest żadną przysługą — odpowiedział Lopaka. — Chciałbym tylko zobaczyć diablika na własne oczy. Takie życzenie nie daje żadnej korzyści i dlatego nie trzeba go się wstydzić. Gdybym raz diablika zobaczył, byłbym całej sprawy pewny. A więc zrób to dla mnie i pokaż mi go, a potem — oto pieniądze — kupię flaszkę.

— Jednego tylko się obawiam — rzekł Keawe. — Diablik może wyglądać tak strasznie, że gdy go raz zobaczysz, zmienisz zamiar co do kupna.

— Jestem człowiekiem, który dotrzymuje słowa — rzekł Lopaka. — A tu, pomiędzy nami, leżą pieniądze.

— Dobrze — odparł Keawe. — Sam jestem go ciekaw. A więc, pokaż się nam raz, panie diabliku!

Ledwie to powiedział, diablik wyjrzał z flaszki i natychmiast znikł w niej, zwinny niby jaszczurka, a Keawe i Lopaka siedzieli i siedzieli, jakby się w kamień obrócili. Ciemna noc już zapadła, zanim jeden z nich zdołał zebrać myśli i odzyskać głos na tyle, by przemówić; wtedy Lopaka przysunął towarzyszowi pieniądze i wziął flaszkę.

— Jestem człowiekiem, który dotrzymuje słowa — rzekł — ale gdyby nie to, nogą nawet nie dotknąłbym tej flaszki. No, będę miał mój szkuner, a do tego jakiego dolara albo dwa w kieszeni; ale potem uwolnię się od tego diabła, jak będę mógł najprędzej. Mówiąc jednak prawdę, widok jego złamał mnie na duszy.

— Lopaka — rzekł Keawe — nie myśl o mnie gorzej, niż należy. Wiem, teraz jest noc, drogi niedobre, a to przejście koło grobów jest zbyt straszne, by iść tamtędy późną godziną; ale powiadam ci: odkąd ujrzałem tą twarz, nie będę mógł ani jeść, ani spać, ani się modlić, dopóki się tej flaszki nie pozbędę. Dam ci latarnię i kosz, do którego możesz włożyć flaszkę, i jakiś obraz albo co ci się tylko w mym domu podoba — ale idź natychmiast i przenocuj w Hookena, u Nahinu.

— Keawe — rzekł Lopaka — niejeden wziąłby ci to za złe, bo prawdziwie przyjaciel-ską oddaję ci przysługę, dotrzymując słowa i kupując tę flaszkę; przy tym noc jest ciemna, a przejście obok grobów musi być dziesięć razy niebezpieczniejsze dla człowieka, który ma taki grzech na sumieniu i taką flaszkę pod pachą. Ale ja sam jestem tak okropnie przerażony, że nie mam serca robić ci wyrzutów. Idę więc i proszę Boga, abyś żył szczęśliwie w tym domu, a mnie aby się poszczęściło ze szkunerem i byśmy w końcu poszli do nieba, mimo diablika i jego flaszki.

Lopaka ruszył więc ku dolinom, a Keawe stał na balkonie, słuchał dźwięku podków końskich i obserwował światło latarni, gdy tamten oświecał ścieżkę i mijał skały z grobami, w których leżą dawno umarli. Przez cały ten czas drżał, składał ręce, modlił się za swego przy-jaciela i chwalił Boga, że dane mu było wyjść cało z tego nieszczęścia.

Następny dzień jednak nadszedł w takiej jasności, a nowy dom wyglądał tak wspaniale, że Keawe zapomniał o niedawnych grozach. Dzień mijał po dniu, a on mieszkał tam w nieustannej radości. Obrał sobie miejsce na tylnym balkonie, gdzie stale przebywał jedząc lub czytając gazety z Honolulu. Każdy, kto mijał budynek, wstępował do środka i oglądał pokoje i obrazy. Sława jego domu rozchodziła się daleko i szeroko; w całym okręgu Kona nazywano budynek ten Ka-Hale Nui — Wielki Dom, albo też Jasny Dom, bo Keawe trzymał u siebie Chińczyka, który przez cały dzień ścierał wszystko i czyścił tak, że szkło, złocenia, piękne meble i obrazy świeciły się jasno jak poranek. Keawe sam nie mógł inaczej chodzić po swych pokojach, jak tylko śpiewając, tak radosne stało się jego serce! Gdy zaś morzem przepływały statki, kazał z masztu powiewać flagą.

Tak mijał czas, aż pewnego dnia Keawe udał się w odwiedziny do Kailua, by zobaczyć się z jednym ze swych przyjaciół. Godnie go tam przyjęto, lecz następnego ranka pożegnał się jak najprędzej i udał się w powrotną drogę, tak bowiem śpieszno mu było ujrzeć swój piękny dom. Poza tym najbliższa noc była tą, w którą w okolicy Kony chodzą umarli, a że Keawe miał już do czynienia z diabłem, przeto tym więcej baczył, by się nie spotkać z umarłymi. Tuż za Honaunau, spojrzawszy przed siebie, w oddali ujrzał kobietę kąpiącą się u brzegu; wyglą-dała na zgrabną dziewczynę, ale nie zaprzątał sobie tym myśli. Potem ujrzał powiewającą na wietrze białą koszulę, którą kładła na siebie, w końcu czerwone holoku. Gdy się zbliżył do niej, była już ubrana, odeszła więc od brzegu i stanęła przy drodze w swym czerwonym holoku, świeża od kąpieli. Oczy jej błyszczały i patrzyły przyjaźnie. Gdy ją Keawe zobaczył, ściągnął cugle i zatrzymał się.

— Sądziłem, że znam wszystkich w tych stronach — rzekł. — Jak się to więc stało, że nie znam ciebie?

— Jestem Kokua, córka Kiano — rzekła dziewczyna. — Właśnie wróciłam z Oahu. A kto ty jesteś?

— Kim ja jestem, powiem ci pokrótce — rzekł Keawe zsiadając z konia — ale nie teraz. Przyszło mi bowiem na myśl, że gdybyś wiedziała, kim jestem, a z pewnością słyszałaś już o mnie, nie powiedziałabyś mi prawdy. Ale powiedz przede wszystkim, czy jesteś zamężna?

Na to Kokua roześmiała się głośno.

— Też pytanie! — rzekła. — A czy ty jesteś żonaty?

— Nie, Kokuo, nie jestem żonaty — odparł Keawe — i aż do tej chwili nigdy nie myślałem o tym. Ale to jest szczera prawda. Spotkałem ciebie na skraju drogi, zobaczyłem twoje oczy, które są jak gwiazdy, i serce moje poleciało ku tobie jak ptak. Otóż jeśli mnie nie chcesz, powiedz, a pojadę sobie dalej, do mego domu; jeśli zaś nie uważasz mnie za gorszego od innych młodzieńców, to powiedz, a zajadę do twego ojca na noc i jutro z nim pomówię.

Kokua nie odpowiedziała ani słowem, tylko spojrzała na morze i roześmiała się.

— Kokuo — rzekł Keawe — ponieważ nic nie mówisz, uważam to za przychylną odpowiedź; pójdźmy więc do domu ojca twego.

Kokua poszła przodem, wciąż nic nie mówiąc; tylko czasem rzucała spojrzenia za siebie i zaraz cofała wzrok, a wstążki kapelusza wstydliwie trzymała w ustach.

Gdy wreszcie stanęli przed domem, Kiano wyszedł na werandę, głośno zawołał Keawe-go po imieniu i powitał go. Wtenczas dziewczyna spojrzała nań, gdyż sława Wielkiego Domu doszła już i jej uszu; i zaprawdę, była to wielka pokusa. Przez cały wieczór oboje byli bardzo szczęśliwi. Pod okiem rodziców dziewczyna stała się rozmowna niby szpak i przekomarzała się z Keawem, gdyż dowcip miała bystry. Następnego dnia Keawe miał rozmowę z Kiano, potem odszukał dziewczynę, siedzącą samotnie.

— Kokuo — rzekł — przez cały wieczór przekomarzałaś się ze mną, ale jeszcze jest czas powiedzieć mi, abym odszedł. Nie chciałem ci mówić, kim jestem, ponieważ mam tak piękny dom, że obawiałem się, iż może za dużo myślałabyś o domu, a za mało o człowieku, który cię kocha. Teraz wiesz już wszystko, a jeśli nie chcesz mnie już więcej widzieć, powiedz to zaraz.

— Chcę! — odparła Kokua, ale teraz nie śmiała się już, a Keawe nie pytał o nic więcej.

Takie były zaloty Keawego. Szło to szybko, ale i strzała z łuku i kula ze strzelby lecą szybko, a jednak trafiają do celu. Szybko, ale także i głęboko, bo myśl o Keawem całkowicie wypełniła głowę dziewczyny. Słyszała głos jego w szumie fal bijących o lawę przybrzeżną; dla tego młodzieńca, którego widziała zaledwie dwa razy, gotowa była opuścić i ojca, i matkę, i wyspy ojczyste. On zaś pędził na swym koniu po ścieżce górskiej, wiodącej koło grobów, a dźwięk podków i głos Keawego, który z radości śpiewał głośno, odbijały się echem w pieczarach umarłych. Przybył do Jasnego Domu i wciąż jeszcze śpiewał. Potem usiadł i jadł na szerokim balkonie, a Chińczyk dziwił się swemu panu, słysząc, jak śpiewa między jednym kęsem a drugim. Słońce zapadło w morze i noc nadeszła, Keawe zaś chodził po swym balkonie przy świetle lampy, wysoko, na górze, a dźwięk jego śpiewu dziwił ludzi na okrę-tach.

— Jestem na samej górze — mówił do siebie. — Życie nie może być lepsze, to jest szczyt; wszystko dokoła mnie chyli się w dół, ku gorszemu. A teraz każę oświetlić moje pokoje, wykąpię się w pięknej wannie z gorącą i zimną wodą i będę spał w mym weselnym pokoju.

Zerwał więc ze snu Chińczyka, by mu napalił w piecu. Służący pracując na dole, przy kotle, słyszał, jak nad nim, w swych jasnych pokojach, pan jego śpiewa i wykrzykuje z rado-ści. Gdy woda się ogrzała, Chińczyk zawołał swego pana, który zszedł do łazienki. Potem słyszał, jak Keawe śpiewał, napełniając swą marmurową wannę, słyszał, jak śpiewał bez ustanku, gdy się rozbierał — aż nagle śpiew zamarł. Chińczyk nadsłuchiwał długo, potem zawołał głośno, pytając, czy wszystko w porządku, na co Keawe rzekł: „Tak” i kazał mu iść spać. Ale w Jasnym Domu nie śpiewano już więcej, a przez całą noc Chińczyk słyszał kroki swego pana, krążącego nieustannie po balkonach.

A rzecz się miała tak: gdy Keawe rozbierał się do kąpieli, zauważył na ciele plamkę, jak plamka mchu na skale, wtenczas przestał śpiewać. Znał bowiem takie plamy i wiedział, że oto zapadł na chińską chorobę .

Przykra to rzecz dla każdego nabawić się takiej choroby. I przykro byłoby każdemu, gdyby opuścić musiał dom tak piękny i wygodny, pożegnać wszystkich przyjaciół i udać się na północne wybrzeże, Molokai, między potężne złomy skalne i fale przypływu morskiego. Ale czymże to było w porównaniu z wypadkiem Keawego, który dopiero wczoraj poznał swą ukochaną, zyskał jej przychylność zaledwie dziś rano, a teraz patrzał, jak wszystkie jego nadzieje rozbiły się nagle jak kawałek szkła?

Chwilę siedział na brzegu wanny, potem z krzykiem zerwał się, wybiegł z łazienki, by tam i sam krążyć po balkonie, jak straceniec.

Chętnie opuściłbym Hawaje, kraj moich ojców — myślał Keawe. — Spokojnie opuścił-bym mój dom o tylu oknach, tak wysoko położony, tu, na górach. Mężnie poszedłbym do Molokai, do Kalaupapa, w pobliżu skał aby żyć tam z trędowatymi i spać z nimi, z dala od mych ojców. Ale co uczyniłem złego, jaki grzech ciąży na mej duszy, że musiałem spotkać Kokuę, gdy wracała wieczorem, chłodna od wody morskiej? Kokuę, która mi wzięła duszę! Kokuę — światło mego życia! Nigdy nie mogę jej już pojąć za żonę, nie wolno mi więcej patrzeć na nią, ni pogłaskać jej miłującą dłonią. I dlatego, przez ciebie, o Kokuo, wybucham tą skargą.

A teraz, patrzajcie, co to za człowiek był ten Keawe mógł przecież latami mieszkać w swoim Jasnym Domu i nikt nie byłby wiedział o jego chorobie; lecz on miał to za nic, gdy musiał stracić Kokuę. A poza tym mógł ożenić się z Kokuą, choć był chory, jak to uczyniłoby tylu, co mają dusze świń. Keawe jednak po męsku kochał swą dziewczynę, nie chciał więc wyrządzić jej żadnej krzywdy ani narazić na niebezpieczeństwo.

Niedługo po północy przypomniał sobie flaszkę. Wyszedł więc na tylny balkon i przy-wołał na pamięć ów dzień, w którym diablik wyjrzał z flaszki; a od tej myśli mróz poczuł w żyłach.

Straszna jest flaszka — myślał Keawe — straszny diablik i straszna to rzecz narażać się na ognie piekielne. Ale jakąż mam inną nadzieję, że wyleczę się z choroby i ożenię się z Kokuą? Cóż! — myślał dalej — mogłem raz wezwać diabła po to, by mieć dom, a nie miał-bym zaryzykować raz jeszcze, aby dostać Kokuę?

Wtedy przypomniał sobie, że następnego dnia przejeżdżać miał „Hall” w powrotnej drodze do Honolulu Tam muszę udać się najpierw — pomyślał — aby zobaczyć się z Lopaką. Największą bowiem moją nadzieją jest teraz to, że odnajdę tę flaszkę, której z taką radością się pozbyłem.

Nie mógł nawet oka zmrużyć, jedzenie stawało mu w gardle. Wysłał list do Kiana, a gdy parowiec miał nadejść, pojechał przez skały-grobowce, ku morzu Deszcz padał, koń Keawego szedł powoli, a on sam patrzał w czarne otwory pieczar i zazdrościł umarłym którzy tam leżeli bez żadnych trosk. Przypomniał sobie, jak dzień przedtem galopował tędy, i zdumienie go przejęło. Tak dostał się na dół, do Hookena, gdzie, jak zwykle, cała okolica zebrana była z powodu przyjazdu parowca. W podcieniu, przed sklepem, siedzieli, żartowali i opowiadali sobie nowości; ale w sercu Keawego nie było chęci do rozmowy, siedział więc pośrodku tłumu i patrzył na padający deszcz, na dom, na fale bijące o skały, i westchnienia wydzierały się z jego piersi — Keawe z Jasnego Domu jest smutny — mówiono między sobą. Rzeczywiście, tak było i nie ma się czemu dziwić.

Potem nadszedł „Hall”, szalupa przewiozła Keawego na statek. Górny pokład pełny był haolów *, którzy przybyli obejrzeć wulkan, jak to jest w ich zwyczaju; średni zapełniony był kanakami **, a przedni dzikimi wołami z Hilo i końmi z Kaü; ale Keawe, pogrążony w swym smutku, siadł na uboczu i wyglądał domu Kiana. A oto on, w głębi wybrzeża, między czarny-mi skałami, ocieniony palmami kokosowymi, a tam, niedaleko drzwi, czerwone holoku, nie większe od muchy i poruszające się żywo ze skrzętnością muchy.

— O królowo mego serca — zawołał — duszę moją zaryzykuję, aby ciebie zdobyć!

Niedługo potem zapadła ciemność, kabiny oświetlono, a haole siedzieli, grali w karty i pili whisky, jak to mają w zwyczaju. Ale Keawe chodził i chodził przez całą noc i cały następny dzień, gdy płynęli z wiatrem koło Maui albo Molokai, krążył po pokładzie jak dzikie zwierzę w menażerii.

Pod wieczór minęli Diamond Head i przybili do molo w Honolulu. Keawe wysiadł i wszedłszy w tłum. zaczął pytać o Lopakę. Podobno dorobił się szkunera — lepszego nie było na wyspach — a teraz wyjechał w podróż aż do Pola-Pola albo Kahiki. Nie mógł więc Keawe spodziewać się pomocy od Lopaki. Wtedy przypomniał sobie, że jeden z przyjaciół Lopaki (nie wymienię jego imienia) był w mieście adwokatem, zapytał więc o niego. Powiedziano mu, że nagle wzbogacił się i że ma piękny, nowy dom na brzegu, koło Waikiki. Wówczas Keawemu przyszło coś na myśl, zawołał dorożkę i kazał się wieźć do domu adwokata.

Dom był nowiuteńki, drzewa w ogrodzie nie większe od laski spacerowej, a adwokat, gdy wyszedł do niego, miał wygląd człowieka zadowolonego.

— Czym mogę panu służyć? — zapytał.

— Pan jest przyjacielem Lopaki — odparł Keawe — a Lopaka kupił ode mnie pewien przedmiot, którego ślad, jak mi się zdaje, mógłby mi pan wskazać.

Na to twarz adwokata bardzo spochmurniała.

— Nie chcę twierdzić, że pana nie rozumiem, panie Keawe — rzekł — ale nazbyt to niemiła sprawa, by ją poruszać. Zapewniam pana, że nic o tym nie wiem, ale wydaje mi się, że gdybyś popytał pan w pewnej dzielnicy, to mógłbyś się czegoś bliższego dowiedzieć.

Potem wymienił nazwisko pewnego człowieka, które i tym razem lepiej przemilczę. Tak czas upływał z dnia na dzień, a Keawe biegał od jednego do drugiego i wszędzie natrafiał na nowe ubrania, konie i powozy, piękne, nowe domy, wszędzie widział ludzi zadowolonych, chociaż ilekroć wspominał o swej sprawie, twarze ich stawały się posępne.

Bez wątpienia jestem na tropie — myślał Keawe. — Te nowe suknie i powozy to dary diablika, a te wesołe twarze należą do ludzi, którzy wzięli już swój zysk. a teraz czują się bezpieczni przed tą przeklętą flaszką. Gdy zobaczę blade policzki i usłyszę westchnienia, będę wiedział, że flaszka jest niedaleko.

W końcu posłano go do pewnego haole przy Beritania Street. Gdy stanął u jego drzwi, mniej więcej w porze kolacji, dostrzegł zwyczajne oznaki; nowy dom, młody sad i światło elektryczne, bijące z okien. Gdy jednak przyszedł właściciel, coś jak fala nadziei i strachu przebiegła Keawego, przed nim stał młody człowiek, blady jak trup, z podbitymi oczyma, z rozwichrzonym włosem i wyrazem twarzy, jaki musi mieć człowiek, który czeka na szubieni-cę.

Tu jest z pewnością — pomyślał Keawe i bez ogródek przedstawił swoją sprawę. —

* Haole — biały

** Kanaka — tubylec

Przyszedłem kupić flaszkę — rzekł.

Na te słowa młody haole z Beritania Street zatoczył się na ścianę.

— Flaszkę! — wykrztusił. — Kupić flaszkę! — Z początku zdawało się, że się dusi, potem jednak schwycił Keawego za ramię, wciągnął go do pokoju i nalał dwie szklanki wina.

— Za pańskie zdrowie — rzekł Keawe, który w tym czasie wiele przestawał z haolami. — Tak — ciągnął — przyszedłem kupić flaszkę. Jaka jest jej obecna cena?

Na to młody człowiek wypuścił szklankę z ręki i spojrzał na Keawego jak upiór.

— Cena — rzekł — cena! Nie wiesz pan, jaka jest cena?

— Dlatego właśnie pytam — odparł Keawe. — Ale dlaczego jest pan taki przerażony? Czy z ceną jest coś nie w porządku?

— Od pańskich czasów flaszka znacznie spadła w cenie, panie Keawe — rzekł młody człowiek jąkając się.

— Dobrze, tym mniej za nią zapłacę — rzekł Keawe. — Ileż kosztuje teraz?

Młody człowiek zrobił się biały jak prześcieradło.

— Dwa centy — rzekł.

— Co — krzyknął Keawe — dwa centy? A więc może pan ją sprzedać tylko za jedne-go. Ten zaś, kto ją kupi... — słowa zamarły Keawemu na ustach — kto ją kupi, ten nie będzie mógł jej sprzedać, flaszka i diablik pozostaną przy nim aż do śmierci, a gdy umrze, pójdzie na samo ogniste dno piekieł!...

Młody człowiek z Beri tania Street padł na kolana.

— Na miłość boską, kup ją! — rzekł. — Możesz wziąć cały majątek na dodatek. Byłem szalony, gdy kupowałem ją za tę cenę. Ale wszystkie pieniądze włożyłem w moje przedsię-biorstwo i zaprzepaściłem jeszcze cudze. Musiałbym iść do więzienia.

— Biedaku! — rzekł Keawe — zaryzykowałeś duszę po to tylko, aby uniknąć słusznej kary za swój sromotny czyn, a myślisz, że będę się wahał uczynić to dla miłości? Daj mi flaszkę i drobne, bo jestem pewny, że masz je przygotowane. Oto pięć centów.

Tak też było, jak Keawe przypuszczał; młody człowiek miał drobne przygotowane w jednej z szuflad. Flaszka zmieniła właściciela. Zanim jeszcze Keawe objął palcami jej szyjkę, jednym tchem wypowiedział życzenie, by znów się stał czysty. I rzeczywiście, gdy przyszedł do swego pokoju i rozebrał się przed lustrem do naga, ciało jego było czyste jak u niemo-wlęcia. Teraz stało się jednak coś osobliwego; skoro tylko zobaczył ten cud, serce się w nim odmieniło, mało już sobie robił z chińskiej choroby, a niewiele więcej z Kokui; opętała go jedna myśl, że raz na zawsze popadł w moc diablika z flaszki i że nie ma już żadnej innej nadziei, jak tylko ta, iż wieczyście gorzeć będzie w płomieniach piekielnych. Oczyma ducha ujrzał już, jak goreją potępieni i dusza jego wzdrygnęła się z przerażenia, i ciemność padła na światło.

Gdy Keawe przyszedł nieco do siebie, zobaczył, że już nadszedł wieczór, kiedy to muzyka zaczyna grać w hotelu. Udał się więc tam, gdyż bał się samotności; ale i tu, pomiędzy szczęśliwymi twarzami, gdy przechadzał się, słuchał płynących melodii i widział, jak Berger wybija takt, słyszał przez cały czas trzask płomieni i widział czerwony ogień, żarzący się w bezdennej przepaści. Nagle muzyka zagrała Hiki-ao-ao; była to pieśń, którą śpiewał z Kokuą, przy tych dźwiękach wróciła mu odwaga.

Stało się — pomyślał sobie — raz jeszcze, biorąc złe, wezmę i dobre.

Wrócił więc najbliższym parowcem na Hawaje i — jak tylko mógł najprędzej — ożenił się z Kokuą, po czym. wprowadził ją do Jasnego Domu na stoku góry.

A tu tak im się wiodło; gdy byli razem, serce Keawego było spokojne, ale gdy zostawał sam, popadał w zamyślenie, groza go przejmowała, słyszał trzask płomieni i widział czerwo-ny ogień, żarzący się w bezdennej przepaści. Dziewczyna, naprawdę, cała i bez reszty była jego; serce skakało jej w piersi, gdy spojrzał na nią i ręka jej splatała się z jego ręką. Była tak piękna, od stóp do głów, że nikt nie mógł spojrzeć na nią, aby nie odczuć radości. Z natury pełna była słodyczy. Zawsze umiała powiedzieć dobre słowo. Rozśpiewana, chodziła sobie po Jasnym Domu, najpiękniejsza ze wszystkiego, co było na wszystkich trzech jego piętrach, i nuciła jak ptaszek.

A Keawe patrzał na nią i słuchał jej z zachwytem, aby za chwilę usunąć się i na uboczu płakać i myśleć o cenie, jaką za nią zapłacił; potem wycierał oczy, mył twarz i wychodził do niej, aby siedzieć z nią razem na szerokim balkonie, wtórować jej pieśniom i z chorą duszą odpowiadać na jej uśmiechy.

Ale przyszedł dzień, kiedy kroki jej stały się ciężkie, a pieśni coraz rzadsze; teraz już nie tylko Keawe płakał w ukryciu. Jedno unikało drugiego, siadywali na przeciwnych balko-nach, oddzieleni od siebie całą szerokością Jasnego Domu. Keawe był tak pogrążony w roz-paczy, że tej zmiany nie zauważył nawet, i był tylko rad, że ma teraz więcej czasu dla siebie, że może siedzieć sam i myśleć o swoim losie i że nie jest tak często skazany na to, by chore mając serce, pokazywać uśmiechnięte oblicze. Ale pewnego dnia, gdy szedł cicho przez swój dom, usłyszał coś jakby szlochanie dziecka; a to Kokua leżała twarzą na deskach balkonu i szlochała jak dusza potępiona.

— Słusznie czynisz, Kokuo, że płaczesz w mym domu — rzekł Keawe. — A przecież głowę bym oddał, abyś przynajmniej ty była szczęśliwa.

— Szczęśliwa! — zawołała. — Keawe, gdy mieszkałeś sam w Jasnym Domu, imię twoje znaczyło na wyspie tyle, co człowiek szczęśliwy; śmiech i śpiew były na twych ustach, a twoje oblicze jaśniało jak wschód słońca. Potem wziąłeś za żonę biedną Kokuę i — dobry Bóg wie, co jest w niej złego — ale od tego dnia już się nie śmiejesz więcej. Ach — wołała — czegóż mi nie dostaje? Myślałam, że jestem ładna, i wiedziałam, że go kocham. Czegóż mi brak. że tę czarną chmurę rzuciłam na mego męża?

— Biedna Kokuo! — rzekł Keawe. Potem usiadł przy niej i chciał ją ująć za rękę, ale ona wyrwała mu ją. — Biedna Kokuo! — powtórzył. — Moje biedne dziecko — moja ślicznotko! Przez cały ten czas myślałem o tym tylko, jak cię oszczędzić! Ale teraz dowiedz się o wszystkim. Będziesz przynajmniej miała litość dla biedaka Keawego; zrozumiesz, jak bardzo cię ongiś kochał — że piekło wyzwał, aby cię posiąść — i jak nadal cię bardzo kocha, biedny potępieniec, który zdobyć się może na uśmiech wówczas tylko, gdy ciebie zobaczy.

Potem opowiedział jej wszystko od samego początku.

— I ty to uczyniłeś dla mnie? — zawołała. — Po cóż się więc smucę! — i objęła go, płacząc na jego piersi.

— Ach, dziecko! — rzekł Keawe. — Ale ja, gdy myślę o ogniu piekielnym, mam się czego smucić!

— Nie mów o tym — rzekła. — Nikt nie może być potępiony dlatego, że kochał Kokuę, a nie popełnił innego grzechu. Powiadam ci, Keawe, uratuję cię tymi oto rękami albo zginę razem z tobą. Co! Ty kochałeś mnie i oddałeś za to swoją duszę, a myślisz, że ja nie umrę, aby ciebie uratować?

— Ach, kochanie moje! Choćbyś sto razy umarła, cóż za różnica? — zawołał Keawe. — Chyba ta, że byłbym sam aż do chwili, kiedy zostanę potępiony!

— Ty nic nie wiesz! — odparła. — Ja uczyłam się w szkole w Honolulu; ja nie jestem zwykła dziewczyna. I powiadam ci: uratuję mojego najdroższego. Co ty mi mówisz o cencie — przecie nie cały świat jest amerykański. W Anglii jest moneta, która nazywa się farthing i wynosi mniej więcej pół centa. Lecz Boże mój — zawołała — niewiele to pomoże, gdyż wówczas kupujący musi być potępiony, a nie znajdziemy nikogo, kto by był tak mężny, jak mój Keawe. Ale — jest jeszcze Francja! Tam jest mała moneta, którą nazywają centymem; idzie ich chyba z pięć na centa. Lepiej być nie może! Chodź, Keawe, pojedziemy na wyspy francuskie; pojedziemy na Tahiti tak prędko, jak tylko okręt nas poniesie. Tam będziemy mie-li jeszcze cztery centymy, trzy centymy, dwa centymy, centyma; a więc możliwa jest cztero-krotna sprzedaż i kupno; jest nas dwoje, by ten handel przeprowadzić. Chodź, mój Keawe! Pocałuj mnie i odpędź troski. Kokua cię obroni.

— Łaska boża! — zawołał Keawe. — Nie mogę uwierzyć, by Bóg miał mnie ukarać za to, że chciałem czegoś dobrego! Niech więc stanie się, jak sobie życzysz; prowadź mnie, gdzie chcesz: życie moje i zbawienie składam w twoje ręce.

Następnego dnia, wczesnym rankiem, Kokua zaczęła się gotować do podróży. Wzięła kuferek, którego Keawe używał, gdy był marynarzem, i najpierw umieściła w kącie flaszkę, a potem zapakowała swoje najdroższe suknie i najpiękniejsze cacka, jakie mieli w domu.

— Musimy bowiem wyglądać na ludzi bogatych — rzekła — inaczej któż uwierzy w naszą flaszkę?

Przez cały czas, gdy pakowała, była wesoła jak ptaszek; tylko gdy spojrzała na Keawe-go, oczy zachodziły jej łzami i podbiegała do niego, aby go pocałować. Keawemu jednak spadł teraz ciężar z duszy, gdy podzielił się swą tajemnicą i gdy przyświecała mu odrobina nadziei; stał się jakby nowym człowiekiem: nogi jego lekko stąpały po ziemi i oddychał swobodnie. Ale wciąż jeszcze groza czyhała za jego plecami, raz po raz gasła w nim nadzieja jak płomień świecy na wietrze i nieustannie widział buchające ognie i czerwony żar piekielny.

Po okolicy rozpuścili wieść, że wyjeżdżają dla rozrywki do Stanów, co się ludziom wydało dziwne. Nie było to jednak tak dziwne, jak prawda, gdyby się tylko ktoś mógł jej domyślić. Przybyli więc na „Hallu” do Honolulu, a stamtąd na „Umatilli” do San Francisco razem z całym tłumem haolów. Z San Francisco brygantyną pocztową „Tropic Bird” popłynęli do Papeete, stolicy francuskich wysp południowych. Przybyli tu po szczęśliwej podróży, w piękny dzień podczas passatu i ujrzeli rafę, o którą biły fale morskie, i Motuiti z jego palmami, i szkuner stojący wewnątrz na kotwicy, i białe domy miasta w dole, wzdłuż brzegu, pośród zielonych drzew, a ponad tym wzgórza i chmury Tahiti, wyspy mędrców.

Powiedziano im, że najlepiej wynająć dom, co też uczynili, obierając mieszkanie naprzeciw angielskiego konsulatu. Szeroką ręką poczęli teraz wydawać pieniądze, a swoimi powozami i końmi zwrócili wkrótce na siebie uwagę. Wszystko to było proste, dopóki posia-dali flaszkę; Kokua była odważniejsza od Keawego, gdyż ilekroć czegoś zechciała, żądała od diablika dwudziestu albo stu dolarów. To było przyczyną, że w mieście zauważono ich nieba-wem, a przybysze z Hawajów.

Ich wierzchowce i powozy, piękne holoku i bogate koronki Kokui stały się przedmio-tem rozmów.

Zaraz na początku zaznajomili się dobrze z tutejszą mową, która, z różnicą kilku głosek, jest bardzo podobna do hawajskiej; a gdy mogli już swobodnie posługiwać się tym językiem, próbowali sprzedać flaszkę. Zważyć trzeba, że nie była to prosta sprawa; nie tak łatwo prze-konać ludzi, by brali to poważnie, gdy za cztery centymy ofiarowuje się im krynicę wsze-lkiego powodzenia i niewyczerpanych skarbów. Poza tym trzeba było wyłuszczać niebezpie-czeństwa związane z flaszką; dlatego też jedni nie chcieli w to wszystko wierzyć i śmieli się, inni więcej baczyli na ciemną stronę tej sprawy, twarze im poważniały, a w końcu odsuwali się od Keawego i Kokui, jak od ludzi, którzy z diabłem mają do czynienia. Choć więc i tak nie mieli wyrobionych stosunków, zauważyli jednak oboje, że w mieście poczęto teraz trzy-mać się od nich z dala. Dzieci z krzykiem uciekały przed nimi, co rozdzierało serce Kokui, katolicy żegnali się, gdy ich mijali, a wszyscy jakby się zmówili unikać bliższych z nimi stosunków.

Opanowało ich przygnębienie. I gdy pewnego razu, po trudach dnia siedzieli wieczo-rem, nic do siebie nie mówiąc, milczenie przerwał nagle głośny szloch Kokui. Czasem mo-dlili się razem; to znów wyciągali flaszkę, stawiali ją na podłodze i tak siedzieli cały wieczór patrząc, jak w środku tańczy cień. Potem bali się udać na spoczynek. Długo trwało, zanim zmorzył ich sen, a gdy jedno z nich zasnęło, budziło się niebawem, aby ujrzeć drugie, płaczą-ce w ciemności. To znów jedno z nich uciekało z domu. byle dalej od flaszki, by samotnie krążyć pod bananami małego ogrodu lub też w świetle księżyca błądzić po wybrzeżu.

Tak też było, gdy pewnej nocy Kokua zbudziła się. Keawe gdzieś znikł. Sięgnęła do miejsca, gdzie sypiał, ale było zimne. Wtedy opadł ją strach, usiadła więc na łóżku. Przez szpary wpadało trochę światła księżycowego, a w pokoju było dość jasno, by mogła widzieć flaszkę stojącą na podłodze. Na dworze zawodził wicher, wielkie drzewa w alei szumiały, a opadłe liście szeleściły na werandzie. Wśród wszystkich tych szmerów Kokua dosłyszała głos inny; czy wydawało go zwierzę, czy też człowiek, nie można było powiedzieć na pewno, ale był to głos śmiertelnie smutny, który przenikał ją do głębi. Cicho wstała, uchyliła nieco drzwi i wyjrzała do jasno oświetlonego ogrodu. Pod bananami leżał Keawe z twarzą w prochu, a leżąc — jęczał.

Pierwszą myślą Kokui było wybiec i pocieszyć go, ale powstrzymała się. Keawe trzymał się w obecności swej żony, jak przystało na dzielnego człowieka; nie wypadało więc zawstydzać go w chwili jego słabości. Z tą myślą cofnęła się do domu.

— Boże mój — rzekła do siebie — jakaż ja jestem opieszała, jaka słaba! Nie mnie, ale jemu grozi ciągle wieczne potępienie; on, nie ja, ściągnął przekleństwo na swą duszę. Przeze mnie, z miłości dla stworzenia, które tak mało jest warte i tak bezsilne, widzi teraz dokoła siebie płomienie piekielne i czuje swąd, leżąc tam, na wietrze, w świetle księżyca. Czyżbym stępiała tak bardzo, że dotąd nie zrozumiałam, co jest mym obowiązkiem; a może wiedziałam już dawniej, lecz uchylałam się od niego? Teraz przynajmniej poświęcę moją duszę dla miło-ści; pożegnam białe schody wiodące do nieba, pożegnam czekające mnie tam twarze przyja-ciół. Miłość za miłość. Oby tylko miłość moja dorównała miłości Keawego! Dusza za duszę. Niech więc teraz moja dusza skazana będzie na zatracenie.

Kokua była żwawa, zwinne też miała ręce, ubrała się więc prędko i wzięła drobne — owe kosztowne centymy, które zawsze mieli przy sobie, bo moneta ta mało była w użyciu, a zaopatrzyli się w nią w jednym z urzędów. Gdy znalazła się w alei, wiatr przygnał chmury, które przyćmiły księżyc. Miasto leżało uśpione, nie wiedziała więc, dokąd ma iść, gdy wtem usłyszała, że w cieniu drzewa ktoś zakaszlał.

— Starcze — odezwała się Kokua — co ty tu robisz w taką zimną noc?

Starzec ledwie mógł mówić od kaszlu; w końcu zrozumiała, że jest stary, przy tym jest na wyspie cudzoziemcem.

— Czy chcesz mi wyświadczyć pewną przysługę? — rzekła Kokua. — Jako cudzozie-miec — cudzoziemce, jako starzec — młodej kobiecie, chcesz pomóc córze hawajskiej zie-mi?

— Oh — rzekł starzec. — To ty jesteś tą czarownicą z Ośmiowyspu i nawet moją duszę chciałabyś opętać? Ale słyszałem już o tobie i drwię z twych grzesznych pokus.

— Usiądź tu — odparła Kokua — i pozwól, że ci coś opowiem. — Potem opowiedziała mu dzieje Keawego od początku do końca.

— Otóż ja jestem jego żoną — rzekła — którą uzyskał za cenę zbawienia swej duszy. Cóż mogę zrobić? Jeśli ja sama poszłabym do niego i powiedziała, że chcę kupić flaszkę, odmówiłby mi. Ale gdy ty pójdziesz, sprzeda ci ją chętnie. Będę tu czekała na ciebie; ty kupisz ją za cztery centymy, a ja odkupię od ciebie za trzy. I niech Bóg biednej dziewczynie sił użyczy.

— Jeśli fałsz kryje się w twych słowach — odparł starzec — to wierzę, że Bóg pokarałby cię nagłą śmiercią.

— O tak! — zawołała Kokua. — Bądź pewny, że tak. Ja nie mogę knuć zdrady. Bóg nie ścierpiałby tego.

— Daj mi cztery centymy i czekaj tu na mnie — rzekł starzec.

Gdy Kokua została sama na ulicy, dusza jej zmartwiała. Wicher wył w gałęziach, a jej się zdawało, że to szum płomieni piekielnych. Cienie chwiały się od światła latarni ulicznej, jej się wydawało, że to ręce złych duchów, wyciągnięte po nią. Gdyby miała dość siły, ucie-kłaby; gdyby mogła zaczerpnąć oddechu, musiałaby głośno krzyczeć; nie była jednak zdolna do niczego, stała więc i drżała na środku alei, jak przestraszone dziecko.

Potem ujrzała starca powracającego z flaszką w ręku.

— Spełniłem twe życzenie — odezwał się. — Gdy opuszczałem męża twego, płakał jak dziecko; dzisiejszej nocy będzie spał spokojnie. — I podał jej flaszkę.

— Zanim mi ją dasz — rzekła Kokua dysząc ciężko — biorąc zło, weź i dobro: zażądaj, by cię opuścił kaszel.

— Jestem starym człowiekiem — odparł tamten — i zbyt bliski grobu, by od diabła przyjmować usługi. Ale co to? Dlaczego nie bierzesz flaszki? Ociągasz się?

— Nie ociągam się! — zawołała Kokua. — Tylko jestem za słaba. Daj mi jeszcze chwilę czasu. To tylko ręka moja się opiera; ciało me wzdraga się przed tym przeklętym przedmiotem. Tylko jedną chwilkę!

Starzec przyjaźnie spojrzał na Kokuę.

— Biedne dziecko! — rzekł. — Boisz się; dusza twoja się trwoży. Dobrze, zostaw mi flaszkę. Stary jestem i na tym świecie nie mogę już być szczęśliwy, a co na tamtym...

— Daj mi ją! — wyrzęziła Kokua. — Tu są pieniądze. Myślisz, że jestem taka podła? Daj mi flaszkę.

— Niech ci Bóg pomaga, dziecko! — rzekł starzec.

Potem Kokua ukryła flaszkę pod holoku, pożegnała starca i poszła aleją, nie troszcząc się już dokąd. Wszystkie bowiem drogi były teraz dla niej jednakie, gdyż wszystkie tak samo wiodły do piekła. Czasem szła, czasem biegła, czasem głośno krzyczała pośród nocy, a czasem znów padała w kurz przydrożny i płakała. Wszystko, co kiedykolwiek słyszała o piekle, teraz jej się przypomniało: widziała buchające płomienie i czuła swąd, a ciało jej kurczyło się na piekielnych węglach.

Przed świtem wróciła do przytomności i poszła do domu. Było zupełnie tak, jak rzekł starzec: Keawe spał jak dziecko. Kokua stanęła i wpatrzyła się w jego twarz.

— Teraz, mężu mój — rzekła — znów możesz spać. A gdy się obudzisz, możesz znów śpiewać i śmiać się. A dla biednej Kokui, która nie miała nigdy złych myśli, dla biednej Kokui nie ma już snu ni śpiewu, ni radości — ani tu na ziemi, ani w niebie.

Potem położyła się obok niego, a jej nieszczęście było tak wielkie, że natychmiast zapadła w głęboki sen.

Późnym rankiem obudził ją małżonek, by donieść jej o szczęśliwej nowinie. Zdawało się, że oszalał z radości; nie zwrócił nawet uwagi na jej smutek, choć go źle ukrywała. Słowa więzły jej w gardle, ale to nic; za to mówił Keawe. Nie wzięła do ust ani kęsa, ale któż miał to zauważyć, gdy Keawe sprzątał półmisek do czysta? Kokua patrzała nań i słuchała go, jakby jakiegoś dziwu we śnie; czasami zapominała o wszystkim, albo wątpiła o tym, co się stało, i kładła ręce na czole. To, że czuła się potępiona, a musiała słuchać, jak jej małżonek paple, stało się dla niej czymś okropnym.

Przez cały czas Keawe jadł, rozmawiał, robił plany powrotu, dziękował jej, że go urato-wała, przemawiał czule i mówił, że we wszystkim była mu dzielną towarzyszką. Śmiał się również ze staruszka, który był na tyle głupi, że kupił flaszkę.

— Wyglądał na zacnego człowieka — mówił Keawe. — Nie można jednak sądzić z zewnętrznego wyglądu. Po co takiemu staremu drabowi flaszka?

— Mój drogi małżonku — skromnie odparła Kokua — może miał dobre zamiary.

Keawe roześmiał się złośliwie.

— Ho! ho! ho! — zawołał. — To był stary hultaj, powiadam ci; a do tego jeszcze osioł. Trudno przecież było sprzedać flaszkę za cztery centymy, a cóż dopiero za trzy. Niewiele przecież pozostało do końca, i całą sprawę czuć już spalenizną. Brrr! — rzekł i wzdrygnął się. — Co prawda, sam kupiłem ją za jednego centa, gdy nie wiedziałem, że są jeszcze mniejsze monety. Ale ja szalałem z bólu; teraz nie będzie można znaleźć nikogo. kto by ją odkupił. Kto teraz ma tę flaszkę, ten razem z nią pójdzie do piekła.

— O mój małżonku! — rzekła Kokua. — Czyż to nie straszne, że trzeba ratować siebie za cenę wiecznego potępienia kogoś innego? Nie mogłabym się śmiać z tego. Byłabym pełna pokory, smutku i modliłabym się za biednego posiadacza flaszki.

Wtedy Keawe rozgniewał się jeszcze bardziej, gdyż czuł, że Kokua ma rację.

— Tra-la-la! — krzyknął. — Możesz się smucić, jeśli ci się podoba. Ale dobra żona tak nie robi! Gdybyś ty w ogóle myślała o mnie, wstydziłabyś się tego.

Po tych słowach wyszedł, a Kokua została sama.

Jakie miała widoki, że flaszkę sprzeda za dwa centymy? Żadnych — to jasne. A choćby miała jakie, mąż chciał ją jak najprędzej wywieźć do kraju, gdzie nie było monety mniejszej niż cent. Tu zaś — w dzień, w którym się dla niego poświęciła — mąż ją opuścił i jeszcze wyłajał.

Nie próbowała nawet wyzyskać czasu, jaki jej jeszcze pozostał, lecz przebywała w domu i albo wyciągała flaszkę i patrzała na nią z niewysłowionym przerażeniem, albo też ze wstrętem chowała ją, by jej nie widzieć.

Po jakimś czasie Keawe wrócił i chciał z nią pójść na przechadzkę.

— Mój małżonku, jestem niezdrowa — odparła — i nie czuję się dobrze. Wybacz mi, ale dziś weselić się nie mogę.

Wtedy Keawe rozgniewał się jeszcze bardziej na nią — bo sądził, że wciąż jeszcze myśli o losie staruszka — na siebie, gdyż właściwie przyznawał jej słuszność i wstydził się tego, że jest taki szczęśliwy.

— Taka to twoja wierność — zawołał — i twa miłość! Twój mąż uniknął dopiero co wiecznego potępienia, które dla ciebie ściągnął na swoją duszę, a ty się nawet nie cieszysz! Kokuo, ty nie masz dobrego serca!

Potem, dotknięty do żywego, wyszedł znów i przez cały dzień włóczył się po mieście. Tam spotkał przyjaciół i pił z nimi; w końcu najęli powóz, pojechali na wieś i tam pili dalej. Przez cały czas było Keawemu nieswojo, ponieważ w tej samej chwili, gdy się bawił, żona jego była smutna i ponieważ w duszy był przekonany, że słuszność była po jej stronie. Ta świadomość sprawiała, że pił jeszcze więcej.

Razem z nim pił pewien stary haole, prostak, który był niegdyś bosmanem na statku wielorybniczym, włóczęga, poszukiwacz złota i bywalec więzienny. Nie miał on wiele rozu-mu, ale za to mocny był w gębie; lubił pić i patrzeć, jak inni się upijają, on to namawiał Keawego do picia. Niebawem jednak całemu towarzystwu zabrakło pieniędzy.

— Hej, ty! — zawołał bosman. — Zawsze mówiłeś, że jesteś bogaty. Masz jakąś flaszkę czy coś takiego.

— Tak — rzekł Keawe — jestem bogaty. Wrócę więc i wezmę pieniądze od żony, która ma je na przechowaniu.

— To niedobrze, przyjacielu — rzekł bosman. — Nigdy nie trzeba spódnicy powierzać pieniędzy. Każda z nich jest fałszywa jak woda; a ty też miej swoją na oku.

Słowa te uderzyły Keawego, bo od picia zaćmiło mu się w głowie.

Może i naprawdę jest fałszywa — myślał. — Bo dlaczegóż byłaby taka przybita, kiedy ja się uratowałem? Ale ja jej pokażę, że nie wolno sobie żartować ze mnie. Złapię ją na gorącym uczynku.

Wrócili do miasta. Keawe powiedział bosmanowi, aby poczekał na rogu ulicy, przy starym więzieniu, po czym sam poszedł aleją, aż do drzwi swego domu. Tymczasem zapadła noc; wewnątrz się świeciło, nie słychać było jednak najmniejszego szmeru. Keawe prześliznął się więc koło węgła, cicho otworzył tylne drzwi i zajrzał do środka.

Oto załamując ręce siedziała na podłodze Kokua, przy niej lampa, przed nią mleczno-biała flaszka, z okrągłym brzuszkiem i długą szyjką.

Długo stał Keawe w drzwiach i patrzał. Najpierw zdrętwiał z osłupienia, potem opadł go strach, że sprzedaż była nieważna i flaszka powróciła do niego, jak wówczas, w San Francisco; zadrżały pod nim kolana, a opary winne ustąpiły mu z głowy jak mgły z rzeki o rannej porze. A potem wpadł na inną myśl, która była tak dziwna, że zapłonęły mu od niej policzki.

Muszę się upewnić — pomyślał.

Zamknął więc drzwi i cicho cofnął się za węgieł, a potem głośno wszedł do ogrodu, jak gdyby teraz dopiero był wrócił. Ale patrzcie! Gdy otworzył drzwi frontowe, flaszki już nie było, a Kokua, która siedziała na krześle, zerwała się jak ktoś, kogo zbudzono ze snu.

— Cały dzień piłem i bawiłem się — rzekł Keawe. — Byłem w wesołym towarzystwie, a teraz przychodzę tylko po pieniądze; potem wracam, aby dalej pić i hulać.

Twarz jego i głos były przy tym posępne, jak sąd ostateczny, ale Kokua była zanadto zmieszana, by to zauważyć.

— Masz słuszność, mój małżonku, przecież to twoja własność — rzekła, a głos jej zadrżał.

— O, ja mam zawsze słuszność we wszystkim — rzekł Keawe i podszedł prosto do skrzyni, aby wziąć pieniądze. Przy tej sposobności spojrzał w róg skrzyni, gdzie przechowy-wali flaszkę, i oto flaszka stała na swym miejscu.

Wówczas kufer począł mu się chwiać na podłodze jak fala morska, a cały dom owinął się dokoła niego jak wieniec dymu, gdyż wiedział teraz, że jest zgubiony i że nie ma już ratunku.

A więc jest tak, jak się tego obawiałem — pomyślał. — To ona kupiła flaszkę.

Po chwili jednak przyszedł do siebie i podniósł się; cała twarz spłynęła mu potem, rzęsistym jak deszcz, a zimnym jak woda kryniczna.

— Kokuo — rzekł — to, co ci dziś powiedziałem, było niedobre. Teraz wracam do mej wesołej kompanii, aby się dalej bawić — zaśmiał się przy tym wesoło. — Ale przyjemniej będzie mi wziąć szklankę do ręki, jeśli mi przebaczysz.

Ledwie to rzekł, ona przypadła mu do nóg i poczęła całować jego kolana, a łzy płynęły jej po twarzy.

— Ach — zawołała — ja proszę tylko o dobre słowo.

— Nigdy więc już nie myślmy źle o sobie — rzekł Keawe i wyszedł z domu.

Pieniądze, które wziął Keawe, były tylko częścią zapasu monet centymowych, które przygotowali sobie byli zaraz po przybyciu na wyspę. To więcej jednak niż pewne, że Keawe nie miał już ochoty pić. Jego żona oddała za niego duszę, teraz on musiał oddać swoją duszę za nią; inna myśl nawet nie postała mu w głowie.

Na rogu ulicy, przy starym więzieniu, czekał na niego bosman.

— Moja żona ma flaszkę — rzekł Keawe — jeśli nie pomożesz mi jej wydostać, to dziś wieczór nie będzie już ani pieniędzy, ani picia.

— Nie chcesz chyba we mnie wmawiać, że z tą flaszką to prawda? — zawołał bosman.

— Tutaj jest latarnia! — rzekł Keawe. — Czy wyglądam na kogoś, komu żarty w głowie?

— Prawda — rzekł bosman. — Wyglądasz poważnie, jak upiór.

— A więc! — rzekł Keawe. — Tu są dwa centymy; idź do domu, do mojej żony, i ofiaruj je za flaszkę, którą ona — jeśli się tylko okropnie nie mylę — odda ci, nie zwlekając. Potem przynieś mi tu flaszkę, a ja odkupię ją od ciebie za centyma; bo takie jest prawo, że sprzedać ją można zawsze tylko za mniejszą sumę, niż ją kupiono. Cokolwiek jednak będzie, nie piśnij jej ani słowem, że przychodzisz ode mnie.

— A nie robisz ty ze mnie durnia? — rzekł bosman.

— Gdybym nawet robił, nic by ci to nie zaszkodziło — odparł Keawe.

— To prawda — rzekł bosman.

— A jeśli wątpisz — odparł Keawe — to spróbuj. Skoro tylko wyjdziesz z domu, zażą-daj, czego chcesz; kieszeni pełnych pieniędzy, butelki najlepszego rumu albo czego innego, a zobaczysz, jaka jest siła tej flaszki.

— Dobrze, kanako — rzekł bosman — spróbuję; jeśli jednak żarty sobie ze mnie stroisz, to ja sobie wystroję żart z ciebie, ale mocnym kijem.

Rzekłszy to, bosman poszedł aleją, a Keawe stał i czekał. Było to prawie w tym samym miejscu, gdzie poprzedniej nocy czekała Kokua, lecz Keawe był bardziej stanowczy i umiał wytrwać w swych postanowieniach; tylko duszę jego napełniła gorycz, rozpaczy.

Zdawało mu się, że czeka już bardzo długo, wtem usłyszał w ciemnej alei czyjś śpiew. Poznał zaraz głos bosmana, ale, rzecz dziwna, teraz był to głos pijanego.

Po chwili sam bosman wszedł chwiejnym krokiem w krąg światła lampy. Diabelską flaszkę trzymał pod surdutem zapiętym na guziki, w ręce zaś miał drugą flaszkę, którą w chwili, gdy się zjawił, przytknął właśnie do ust.

— Widzę, że ją masz — rzekł Keawe.

— Ręce z daleka! — zawołał bosman robiąc skok w tył. — Jeszcze jeden krok, a pysk ci rozbiję na miazgę. Myślałeś, że durnia ze mnie zrobisz, co?

— Co to znaczy? — zawołał Keawe.

— Znaczy? — zaryczał bosman. — Że to jest cholernie dobra flaszka! A tak! To znaczy! Jak ja ją dostałem za dwa centymy, tego zrozumieć nie mogę. Ale to pewne, że za jednego ty jej nie dostaniesz.

— To znaczy, że nie chcesz mi jej odprzedać? — wycharczał Keawe.

— Nie, mój panie! — zawołał bosman. — Dam ci jednak łyk rumu, jeśli sobie życzysz.

— Powiadam ci — rzekł Keawe — człowiek, który ma tę flaszkę, pójdzie do piekła!

— Myślę, że tam pójdę tak czy owak — odrzekł marynarz — ale na tę drogę taka flaszka jest najlepsza, lepszej w życiu moim nie widziałem. Nie, panie — ryczał dalej — teraz jest to moja flaszka, a ty rozejrzyj się, może wyłowisz gdzie drugą.

— Czy to może być prawdą? — zawołał Keawe. — Dla twego dobra, błagam cię: sprzedaj mi ją.

— Nie lubię takiego gadania — odpowiedział bosman. — Zdawało ci się, że jestem osioł, a teraz widzisz, że nim nie jestem, no i ma tym koniec. Jeśli nie masz ochoty na łyk rumu, to sam spróbuję. Za twoje zdrowie, dobranoc, kochanie!

Potem poszedł aleją w dół, ku miastu, a z nim flaszka znikła z naszej powieści.

A Keawe pobiegł do Kokui lekko jak wiatr i wielka była ich radość tej nocy, i odtąd przez wszystkie ich dni wielki był spokój w Jasnym Domu.

Przełożył Wilam Horzyca

SPIS TREŚCI

DOKTOR JEKYLL I PAN HYDE (The Strange Cose of Dr. Jekyll and Mr. Hyde)

przełożył Tadeusz Jan Dehnel 02

HIENA CMENTARNA (The Body-Snatcher) przełożył Tadeusz Jan Dehnel 39

KLUB SAMOBÓJCÓW (The Sucide Club) przełożył Julian Stawiński 50

Opowieść o młodzieńcu i rurkach z kremem 50

Opowieść o lekarzu i kufrze z Saratogi 65

Przygoda z dorożkami 78

DIABLIK WE FLASZCE (The Bottle Imp) przełożył Wilam Horzyca 88

- 1 -



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Stevenson Robert Louis Doktor Jekyll i pan Hyde oraz inne opowiadania
Robert Louis Stevenson Doktor Jekyll i Pan Hyde
Stevenson Doktor Jekyll i Pan Hyde
022 Robert Louis Stevenson Dr Jekyll i Pan Hyde
Stevenson Robert Louis Diament Radży
Stevenson Robert Louis Wyspa skarbów
Stevenson Robert Louis Wyspa skarbów
Stevenson Robert Louis Pawilon wśród wydm
Stevenson Robert Louis Diament Radży
Stevenson Robert Louis Wyspa Skarbow
Stevenson Robert Louis Przygody Księcia Florizel (Klub samobójców)
Robert Louis Stevenson Dr Jekyll i Mr Hyde
Strange Case of Dr Jekyll and Mr Hyde, The Robert Louis Stevenson
[Robert Louis Stevenson] The Strange Case of Dr Jekyll and Mr Hyde
Robert Louis Stevenson The Strange Case of Dr Jekyll and Mr Hyde
Stevenson Robert Dr Jekyll i Mr Hyde
The Strange Case of Dr Jekyll Robert Louis Stevenson

więcej podobnych podstron