Stevenson Robert Louis Przygody Księcia Florizel (Klub samobójców)


ROBERT LOUIS STEVENSON

KLUB SAMOBÓJCÓW

OPOWIEŚĆ O MŁODZIEŃCU I RURKACH Z KREMEM

W czasie swego pobytu w Londynie znamienity Florizel, (książę Bohema, zaskarbił sobie uczucia wszystkich klas społeczeństwa wdziękiem swoich manier i roztropną hojnością. Już to, co o nim wiedziano, świadczyło, że jest niezwykłym człowiekiem; a była to drobna cząstka tego, co rzeczywiście czynił. Choć w zwykłych okolicznościach miał usposobienie łagodne i świat przywykł brać równie filozoficznie jak wieśniak, przejawiał książę Bohemii pewną skłonność do trybu życia bardziej ekscentrycznego i obfitującego w przygody niż ten, jaki wyznaczyło mu urodzenie. Zdarzało się więc, że gdy nachodziło go przygnębienie, gdy w żadnym z londyńskich teatrów nie dawano godnej widzenia i zabawnej sztuki, a pora roku nie sprzyjała sportom, w których górował nad wszystkimi współzawodnikami — wzywał swego powiernika i koniuszego, pułkownika Geraldine'a, i polecał mu przysposobić się do wieczor-nej eskapady. Koniuszy był to młody oficer, mężny, a nawet zuchwały z natury. Witał więc zawsze taką wiadomość z zadowoleniem i wybiegał, by już po chwili być gotów. Długa pra-ktyka i bogate doświadczenie życiowe dały mu ogromną wprawę w maskaradzie; potrafił do-stosować nie tylko twarz i sposób bycia, ale głos, a nawet swoje myśli do każdej postaci, sfery czy narodowości. Dzięki temu odwracał uwagę od osoby księcia, a czasem zdobywał dla oby-dwu dostęp do dziwnych środowisk. Władz cywilnych nie wtajemniczano nigdy w owe przy-gody. Niezachwiana odwaga obu towarzyszy, jak też czujna pomysłowość i rycerskie oddanie pułkownika pozwoliły im wyjść obronną ręką z niejednej opresji. Toteż z biegiem czasu przy-jaźń ich krzepła.

Pewnego marcowego wieczoru, zaskoczeni przez nawałnicę, znaleźli schronienie w rybnym szynku w najbliższym sąsiedztwie Leicester Square. Pułkownik Geraldine przebrany był i ucharakteryzowany na podrzędnego skrybę dziennikarskiego. Książę zaś zmienił jak zwykle swoją powierzchowność za pomocą fałszywych bokobrodów i wielkich sztucznych brwi. Nadawało mu to wygląd zarośniętego niechluja, co dla światowca jego miary stanowiło nieprzeniknioną maskę. Tak zabezpieczeni, zwierzchnik i podwładny spokojnie sączyli rum z wodą sodową.

Szynk pełen był gości, mężczyzn i kobiet. Ale choć z niejednym nasi poszukiwacze przygód wdali się w rozmowę, nikt nie budził nadziei ciekawszej znajomości. Nie było tam nikogo prócz mętów Londynu i najzwyklejszego pospólstwa. Książę zaczynał już ziewać i czuł się coraz bardziej znudzony całą tą wyprawą, gdy nagle ktoś pchnął gwałtownie waha-dłowe drzwi i do szynku wkroczył jakiś młody człowiek, za którym postępowało dwóch posłańców. Każdy posłaniec dźwigał wielką tacę, a na niej pod przykryciem stos rurek z kre-mem. Wszedłszy zdjęli przykrycie, a młodzieniec zaczął obchodzić salę i z przesadną grze-cznością wmuszać każdemu te specjały. Czasami poczęstunek przyjmowano ze śmiechem; czasami zaś odrzucano stanowczo albo nawet szorstko. W wypadku odmowy nowo przybyły sam zjadał rurki, opatrując to mniej lub bardziej zabawnym komentarzem.

Wreszcie podszedł do księcia Florizela.

— Panie — rzekł z niskim ukłonem podając jednocześnie dwoma palcami rurkę — czy zechcesz pan wyświadczyć łaskę nieznajomemu? Mogę poręczyć za jakość tych ciastek, jako że od godziny piątej zjadłem ich sam pół trzecia tuzina.

— Mam zwyczaj — odparł książę — zważać nie tyle na zalety daru, co na intencję, w jakiej został ofiarowany.

— Intencja, panie — odrzekł młodzieniec z nowym ukłonem — intencją jest drwina.

— Drwina? — podjął Florizel. — A z kogóż to zamierzasz pan drwić?

— Nie przybyłem tu, by wykładać moją filozofię — odparł tamten — ale by rozdawać te oto rurki z kremem. Jeśli z całą gotowością wystawiam siebie na śmieszność z tym zwią-zaną, to w nadziei, że uznasz pan, iż wymogom honoru stało się zadość, i przyjmiesz rurkę. Jeśli nie, zmusisz mnie do zjedzenia trzydziestej pierwszej, a przyznam, że jestem już nieco znużony.

— Wzruszasz mnie pan — rzekł książę — i mam najlepszą w świecie wolę wybawić cię od tego kłopotu. Ale pod jednym warunkiem. Jeśli mój przyjaciel i ja zjemy pańskie rurki — na co nie mamy specjalnej ochoty — liczymy, że odwzajemnisz się spożywając z nami kolację.

Młodzieniec zastanowił się.

— Mam jeszcze kilka tuzinów do rozdania — rzekł wreszcie — będę więc musiał odwiedzić niejedną gospodę, zanim doprowadzę do końca moje wielkie przedsięwzięcie. Zajmie to trochę czasu. I jeśli jesteście głodni...

Książę przerwał mu bardzo uprzejmym ruchem.

— Obaj z mym przyjacielem będziemy ci towarzyszyć, panie — oświadczył — głęboko bowiem zainteresował nas twój nader miły sposób przepędzania wieczoru. A teraz, skoro wstępne warunki pokoju zostały ułożone, pozwól mi pan podpisać traktat w imieniu nas obu.

I książę z nieporównanym wdziękiem połknął rurkę z kremem.

— Wyśmienita — powiedział.

— Odgaduję w panu konesera — rzekł młodzieniec.

Pułkownik Geraldine również uczcił kunszt cukierniczy; a że już wszyscy w szynku albo przyjęli, albo odrzucili smakołyk, młodzieniec z kremowymi rurkami ruszył w drogę do innego baru. Dwaj posłańcy, którzy najwidoczniej przywykli już do swego absurdalnego zaję-cia, natychmiast udali się jego śladem; książę zaś i pułkownik zamykali pochód idąc ramię w ramię i uśmiechając się do siebie. W takim też porządku towarzystwo zwiedziło różne gospo-dy, gdzie rozegrały się sceny podobne do już opisanej: jedni odrzucali, inni przyjmowali łaskawość przygodnej gościnności, a młodzieniec spożywał każdą wzgardzoną rurkę.

Po wyjściu z trzeciej tawerny młodzieniec obliczył swój zapas. Zostało mu dziewięć rurek, trzy na jednej i sześć na drugiej tacy.

— Panowie — rzekł zwracając się do swych nowych towarzyszy — nie chcę opóźniać waszej kolacji. Jestem przekonany, że musicie być głodni. Poczuwam się wobec was do specjalnych względów. I w tym dniu, tak dla mnie wielkim, gdy zamykam szaleńczą karierę niezwykle bezsensownych czynów, chcę wywdzięczyć się godnie wszystkim, którzy mi udzielili poparcia. Panowie, żadną miarą nie pozwolę wam czekać. Jakkolwiek mój organizm i tak już poniósł szwank, przekreślam z narażeniem życia warunek zawieszający.

Z tymi słowy wgniótł sobie w usta dziewięć pozostałych rurek i połknął je kilku wielkimi łykami. Po czym, zwracając się do posłańców, wręczył im dwie sztuki złota.

— Muszę wam podziękować — rzekł — za waszą wyjątkową cierpliwość.

Odprawił ich składając każdemu ukłon. Krótką chwilę przyglądał się sakiewce, z której dobył pieniądze dla swych pomocników, po czym roześmiał się, odrzucił kieskę na środek ulicy i dał znak, że jest gotów zasiąść do kolacji.

W małej francuskiej restauracji w Soho, która przez krótki czas cieszyła się nieco przesadzoną reputacją, lecz teraz zaczynała popadać w zapomnienie, w gabinecie na piętrze, nasi trzej biesiadnicy spożyli wytworną kolację i wypili kilka butelek szampana. Rozmowa krążyła wokół obojętnych tematów. Młodzieniec wymowny był i wesoły, lecz śmiał się nieco za głośno jak na człowieka dobrze wychowanego; ręce mu drżały gwałtownie, a głos nabierał nagle i jakby wbrew jego woli nieoczekiwanych akcentów. Sprzątnięto deser i wszyscy trzej zapalili cygara, gdy książę ozwał się doń w te słowa:

— Wybaczysz mi pan, nie wątpię, moją ciekawość. Lecz twoje postępki nie tylko budzą we mnie uznanie, ale ponadto są nader zagadkowe. Nie chciałbym wydać się niedyskretnym, mogę cię jednak zapewnić, że mój przyjaciel i ja nałożymy do ludzi godnych zwierzenia im tajemnicy. Mamy wiele własnych sekretów, które wciąż wyjawiamy wobec niepowołanych osób. Jeśli więc, jak mniemam, twoja przygoda jest bezsensowna, nie musisz krępować się z nami, którzy jesteśmy dwoma najbardziej chyba bezsensownymi ludźmi w całej Anglii. Nazywam się Godall, Teofil Godall; mój przyjaciel to major Alfred Hammersmith, a przy-najmniej pod tym imieniem pragnie być znany. Spędzamy życie wyłącznie na poszukiwaniu niedorzecznych przygód; i wszelką niedorzeczność potrafimy ocenić z uznaniem i sympatią.

— Podobasz mi się pan, panie Godall — odparł młodzieniec — napawa mnie pan bezwiednym zaufaniem. Nie mam też żadnych zastrzeżeń co do pańskiego przyjaciela, majo-ra, którego uważam za gentlemana w przebraniu. W każdym razie mam pewność, że nie jest wojskowym.

Pułkownik przyjął z uśmiechem ten komplement dla jego sztuki; a młodzieniec ciągnął z rosnącym ożywieniem:

— Są wszelkie po temu przyczyny, abym nie opowiadał wam mojej historii. I może z tego właśnie powodu zamierzam to uczynić. Wydajecie się ludźmi tak przygotowanymi na wysłuchanie dziejów niedorzeczności, że nie boję się, abym miał was rozczarować. Mimo waszego przykładu imienia swego nie wyjawię. Mój wiek nie ma znaczenia dla opowieści. Jestem prawym potomkiem mych przodków i odziedziczyłem po nich okazałą posiadłość, którą dotąd zajmuję, oraz fortunę trzystu funtów rocznie. W spadku przekazali mi także natu-rę awanturniczą, której ulegałem z najwyższą rozkoszą. Odebrałem staranne wychowanie. Umiem grać na skrzypcach, ale nie na tyle, by zarabiać na życie w orkiestrze piwogródka. To samo dotyczy fletu i waltorni. Posiadłem dostateczną znajomość wista, by przegrywać sto funtów rocznie przy zielonym stoliku. Moja francuszczyzna w sam raz mi wystarczała do trwonienia pieniędzy w Paryżu z tą samą niemal łatwością, co w Londynie. Krótko mówiąc, jestem pełen różnych talentów. Zakosztowałem też wszelkich przygód, łącznie z pojedynkiem o nic. Dwa miesiące temu poznałem młodą damę, której umysł i postać przypadły mi wprost idealnie do smaku. Czułem, jak mi serce topnieje. Zrozumiałem, że spotkałem wreszcie swój los, i byłem już bliski zakochania. Gdy jednak obliczyłem, co zostało z mego majątku, prze-konałem się, że wynosi to zaledwie czterysta funtów. I pytam was, panowie, czy szanujący się człowiek może się zakochać mając czterysta funtów? Doszedłem do wniosku, że oczywiście, nie! Opuściłem więc tę, która mnie oczarowała, i przyśpieszając z lekka bieg moich wyda-tków, podjąłem dziś rano ostatnie osiemdziesiąt funtów. Podzieliłem to na dwie równe części: połowę zatrzymałem na pewien specjalny cel; resztę postanowiłem wydać przed upływem wieczoru. Spędziłem bardzo zajmujący dzień, wypłatałem mnóstwo zabawnych sztuk, w tej liczbie farsę z rurkami, którym zawdzięczam przyjemność naszego poznania. Postanowiłem bowiem sobie, jak powiedziałem, doprowadzić wariacką karierę do jeszcze bardziej waria-ckiego końca. I kiedy w waszych oczach wyrzuciłem sakiewkę, był to właśnie kres czterdzie-stu funtów. A teraz, panowie, już wiecie o mnie wszystko. Siedzi przed wami szaleniec, ale w szaleństwie swym konsekwentny. I chciejcie mi wierzyć: nie płaksa ani tchórz.

Z całego tonu opowiadania młodzieńca wynikało jasno, że nurtują go bardzo gorzkie i pełne wzgardy myśli o sobie. Słuchacze wywnioskowali, że jego sprawa miłosna dotkliwiej zadrasnęła mu serce, aniżeli przyznawał, i że w skrytości chciał się targnąć na własne życie. Farsa rurek z kremem przybierała w ten sposób charakter ukrytej tragedii.

— Czy to nie dziwny traf? — odezwał się Geraldine rzuciwszy księciu wymowne spojrzenie. — Oto nas trzech spotyka się przypadkiem w olbrzymim rojowisku Londynu i wszyscy jesteśmy w podobnej sytuacji.

— Jak to? — zawołał młodzieniec. — Czy wy także jesteście zrujnowani? Czy ta ko-lacja jest podobnym szaleństwem jak moje rurki z kremem? Czyżby diabeł sprowadził swoje trzy ofiary na wspólną biesiadę?

— Wiedz pan — odparł książę Florizel — że diabeł bywa czasem bardzo dżentelmeń-ski. A ten szczególny przypadek tak ogromnie mną wstrząsnął, że choć w położeniu naszym zachodzi drobna różnica, pragnę obecnie ją zlikwidować. Niechże bohaterski postępek pana z ostatnimi rurkami będzie dla mnie przykładem.

To mówiąc książę dobył sakiewkę i wyjął z niej mały zwitek banknotów.

— Miałem, jak pan widzisz, chyba z tydzień spóźnienia w stosunku do pana. Chcę cię jednak dopędzić i przyjść łeb w łeb do mety. To — ciągnął książę odkładając na stół jeden banknot — wystarczy na zapłacenie rachunku. Co zaś do reszty...

Cisnął resztę pieniędzy w ogień. Zapłonęły i uleciały z dymem.

Młodzieniec chciał go chwycić za ramię, ale dzielił ich stół, więc nie zdążył.

— Nieszczęsny! — zawołał. — Jak pan mogłeś to spalić! Należało zatrzymać czterdzie-ści funtów.

— Czterdzieści funtów? — powtórzył książę. — Na miłość boską, po co czterdzieści funtów?

— I dlaczego nie osiemdziesiąt? — wykrzyknął pułkownik. — Jestem pewien, że w ogień poszła okrągła setka.

— Potrzeba tylko czterdziestu — rzekł posępnie młodzieniec. — Ale bez tego nie ma mowy o wstępie. Regulamin jest bardzo ścisły. Czterdzieści od osoby. Przeklęte życie, gdy człowiek nie może nawet umrzeć bez pieniędzy!

Książę i pułkownik wymienili spojrzenia.

— Tłumacz się pan jaśniej — powiedział Geraldine. — Mój pulares wciąż jeszcze wygląda dość okazale, a rozumiesz pan chyba, jak chętnie gotów jestem podzielić się z Godallem moimi zasobami. Ale muszę znać cel. Proszę więc stanowczo powiedzieć, co masz pan na myśli.

Młodzieniec sprawiał wrażenie przebudzonego ze snu. Spoglądał niespokojnie na obu, a jego twarz oblał ciemny rumieniec.

— Nie kpicie sobie ze mnie? — zapytał. — Naprawdę jesteście obaj zrujnowani jak ja?

— Naprawdę, jeśli o mnie chodzi — odparł pułkownik.

— I to samo jest ze mną — rzekł książę. — Dałem zresztą dowód. Wszak tylko człowiek zrujnowany może cisnąć zawartość sakiewki w ogień. Taki czyn mówi za siebie.

— Człowiek zrujnowany? Tak — odparł podejrzliwie młodzieniec — albo milioner.

— Dość tego, mój panie — zawołał książę. — Powiedziałem już i nie przywykłem, by podawano moje słowa w wątpliwość.

— Zrujnowani? — powtórzył młodzieniec. — Ale czy jesteście zrujnowani jak ja? Czy popadliście, folgując sobie przez całe życie, w takie opały, że folgę dać sobie można już tylko w jednym? I czy — tu zniżył głos — czy jesteście gotowi pofolgować sobie ten ostatni raz? Czy chcecie się wymknąć przed skutkami waszego szaleństwa jedyną niezawodną i łatwą drogą? Czy ścigającej policji sumienia chcecie ujść przez jedyne otwarte drzwi?

Urwał nagle usiłując wybuchnąć śmiechem.

— Piję wasze zdrowie! — zawołał wychylając kielich — i dobranoc, moi weseli zrujno-wani panowie!

Chciał wstać, gdy pułkownik chwycił go za ramię.

— Nie masz pan zaufania do nas — rzekł — i jesteś w błędzie. Na wszystkie twoje pytania odpowiadam: tak! Lecz będąc mniej lękliwym, potrafię nazywać rzeczy po imieniu. Tak jest, my również, podobnie jak pan, mamy dość życia i jesteśmy zdecydowani umrzeć. Wcześniej czy później, osobno czy razem, zamierzaliśmy poszukać śmierci i stawić jej czoła, gdziekolwiek sposobność się trafi. Skoro spotkaliśmy pana, a pańska sprawa jest pilna, niech-że to będzie dzisiaj — nawet zaraz — i, jeśli wola, umrzyjmy wszyscy razem. Taka trójka bez grosza — zawołał — powinna ramię w ramię zejść do przybytków Plutona i w państwie cieniów wspierać się nawzajem!

Geraldine utrafił tak celnie w sposób bycia i ton postaci, którą odgrywał, że sam książę z lekka się zatrwożył i z cieniem niepokoju spojrzał na powiernika. Młodzieniec zaś drgnął, krew ponownie oblała mu policzki, a oczy roziskrzyły się blaskiem.

— Takich mi trzeba! — wykrzyknął z jakąś straszliwą radością. — Podajmy sobie ręce! (Dłoń miał wilgotną i zimną). Nie domyślacie się nawet, w jakim towarzystwie ruszycie w drogę! Sami nie wiecie, w jak szczęśliwej dla siebie chwili zjedliście moje rurki z kremem! Jestem tylko jednostką, lecz zarazem cząstką wielkiego zastępu. Znam prywatne wejście do siedziby Śmierci. Jestem z nią w zażyłości i mogę wprowadzić was w wieczność bez ceremo-niału, ale i bez skandalu.

Zaczęli się domagać, aby wyjaśnił znaczenie swych słów.

— Czy do spółki zbierzecie osiemdziesiąt funtów? — zapytał.

Geraldine sprawdził ostentacyjnie zawartość pularesu i odparł, że tak.

— Szczęśliwcy! — wykrzyknął młodzieniec. — Czterdzieści funtów wynosi wpisowe do Klubu Samobójców.

— Klub Samobójców? — zagadnął książę — a cóż to jest, u licha?

— Posłuchaj pan! — rzekł młodzieniec. — Żyjemy w epoce wygód i muszę wam opowiedzieć o najnowszym udoskonaleniu. Mamy interesy w najrozmaitszych miejscach; w związku z tym wynaleziono koleje. Lecz koleje dzielą nas nieuchronnie od naszych przyja-ciół; przeprowadzono zatem telegraf, abyśmy mogli porozumiewać się szybko na wielkie odległości. Nawet w hotelach mamy windy, które nam oszczędzają wspinania się po setkach schodów. Wiemy jednak, że życie jest tylko sceną, na której można odgrywać rolę błazna, póki nas to bawi. Brakło więc jeszcze jednej wygody do pełni nowoczesnego komfortu: przy-zwoitego i łatwego sposobu opuszczenia sceny, tylnego wyjścia na wolność, czy też, jak po-wiedziałem przed chwilą, prywatnych drzwi śmierci. Wszystko to, moi panowie i współ-buntownicy, zapewni wam Klub Samobójców. Nie myślcie, że my trzej jesteśmy odosobnieni czy choćby wyjątkowi w naszym wysoce rozsądnym dążeniu. Dzieli je z nami wielka liczba uczestników Klubu. Serdecznie im się znudziło przedstawienie, w jakim muszą brać udział codziennie i przez całe życie. I tylko jeden czy dwa względy wstrzymują ich od ucieczki. Niektórzy mają rodziny, którym oszczędzić chcieliby wstrząsu lub też publicznej kompromi-tacji, gdyby się rzecz rozniosła. Inni są za słabi i wzdrygają się przed okolicznościami śmier-ci. Tak, w pewnej mierze, jest w moim wypadku. Nie potrafię przyłożyć pistoletu do głowy i pociągnąć za cyngiel; coś silniejszego ode mnie paraliżuje mi ruchy. I chociaż gardzę życiem, nie mogę wykrzesać z siebie dość sił, by oddać się śmierci i skończyć ze wszystkim. Dla takich właśnie jak ja i w ogóle dla każdego, kto chce wyjść z błędnego koła bez pośmiertnego skandalu, utworzony został Klub Samobójców. Jak go zorganizowano, jakie są jego dzieje i ewentualne odgałęzienia, tego sam dobrze nie wiem. A o jego ustroju nie wolno mi was powiadamiać. Poza tym jestem do waszych usług. Jeśli naprawdę jesteście zmęczeni życiem, wprowadzę was dziś na zebranie. I jeśli nie dziś, to najdalej w ciągu tygodnia będziecie uwolnieni. Teraz — tu spojrzał na zegarek — jest jedenasta. Najdalej za pół godziny musimy stąd wyjść. Czyli że macie pół godziny na rozważenie mojej propozycji. Jest znacznie powa-żniejsza od rurki z kremem — dodał z uśmiechem — i, podejrzewam, strawniejsza.

— Znacznie poważniejsza, na pewno! — odparł pułkownik. — Czy więc pozwoli mi pan na pięciominutową rozmowę na osobności z moim przyjacielem Godallem?

— Jak najchętniej — zgodził się młodzieniec. — Wobec tego na razie opuszczę panów.

— Będziemy nader zobowiązani — rzekł pułkownik.

— Powiedz mi, Geraldine — spytał .książę Florizel, gdy tylko zostali sami — po co ta cała rozmowa? Widzę, że jesteś ogromnie wzburzony, podczas gdy ja najspokojniej powzią-łem już decyzję. Wezmę w tym udział aż do samego końca.

— Wasza Wysokość! — rzekł pobladły pułkownik. — Racz pamiętać, jaką wagę ma twoje życie nie tylko dla przyjaciół, lecz i dla publicznego dobra. Ten szaleniec wyraźnie powiedział: „jeśli nie dziś”. Więc gdyby dzisiejszej nocy jakaś nieodwracalna klęska spotkała Waszą Wysokość, cóż to za rozpacz byłaby dla mnie i co za klęska dla wielkiego narodu?

— Wezmę w tym udział do końca — powtórzył książę najbardziej stanowczym tonem — i bądź łaskaw, pułkowniku Geraldine, pamiętać i szanować swoje słowo honoru gentlema-na. W żadnych też okolicznościach nie wolno ci, bez wyraźnego mego upoważnienia, zdra-dzić incognito, pod jakim przebywam za granicą. Takie było moje polecenie, które obecnie ponawiam. A teraz — dodał — bądź tak dobry i poproś o rachunek.

Pułkownik Geraldine skłonił się w milczeniu, lecz twarz miał zupełnie białą, gdy wzywał młodzieńca od rurek z kremem i wydawał zlecenia kelnerowi. Książę zachował niezmącony spokój i opowiadał, dowcipnie i z ferworem, młodemu samobójcy treść jakiejś farsy wystawianej w Palais Royal. Zręcznie unikał błagalnych spojrzeń pułkownika i z większą niż zwykle uwagą wybierał sobie cygaro. Z całej trójki on jeden panował nad swoimi nerwami.

Zapłacili rachunek, przy czym, ku zdumieniu kelnera książę nie wziął wcale reszty; wsiedli w dorożkę i odjechali. Po chwili powóz zatrzymał się u podjazdu ciemnego budynku. Tutaj wysiedli.

Geraldine zapłacił woźnicy, a młodzieniec zwrócił się do księcia z następującymi słowy:

— Jeszcze jest czas, panie Godall, uciec z powrotem w niewolę. Zastanówcie się, pano-wie, dobrze przed następnym krokiem. Jeśli serce mówi wam: nie — tu są drogi rozstajne.

— Prowadź pan! — rzekł książę. — Nie należę do ludzi, którzy zawracają, gdy raz powzięli decyzję.

— Pański spokój dobrze na mnie działa — odparł przewodnik. — Nie widziałem jeszcze kogoś tak opanowanego w podobnych okolicznościach. A nie jest pan przecież pier-wszy, któremu towarzyszę do tych oto drzwi. Niejednego z mych przyjaciół wprowadziłem już tam, dokąd sam wkrótce będę musiał iść. To jednak mało was obchodzi. Zaczekajcie tu na mnie chwilę. Wrócę gdy tylko załatwię wstępne formalności związane z waszym wprowadze-niem.

Młodzieniec skinął swym towarzyszom ręką, przeszedł dziedziniec, otworzył drzwi i znikł.

— Ze wszystkich naszych szaleństw — szepnął pułkownik Geraldine — to jest najbar-dziej szalone i niebezpieczne.

— Nie wątpię — odrzekł książę.

— Mamy jeszcze — ciągnął pułkownik — chwilę dla siebie. Błagam więc Waszą Wysokość, byśmy skorzystali ze sposobności i wycofali się. Następstwa tego kroku są tak cie-mne i mogą być tak fatalne, że czuję się w prawie nadużyć cokolwiek swobody, jakiej Wasza Wysokość łaskawie mi użycza.

— Czy mam przez to rozumieć, że pułkownik Geraldine tchórzy? — spytał Jego Wysokość wyjmując z ust cygaro i bystro patrząc tamtemu w oczy.

— Mój strach z pewnością nie jest osobisty — odparł dumnie pułkownik — tego Wasza Wysokość możesz być pewien.

— Tak też myślałem — odrzekł książę z niezmąconą pogodą — nie chciałem tylko przypominać ci, pułkowniku, różnicy naszego stanu. Już dobrze, dobrze — dodał widząc, że Geraldine zamierza go przepraszać — jesteś usprawiedliwiony.

I dalej palił spokojnie cygaro, oparty o balustradę, pokąd nie wrócił młodzieniec.

— I co? — zapytał. — Czy nasze przyjęcie jest załatwione?

— Chodźcie za mną — brzmiała odpowiedź. — Prezes chce z wami pomówić. Ale ostrzegam, abyście dawali szczere odpowiedzi. Poręczyłem za was. Klub wymaga skrupula-tnych dochodzeń, nim ktoś będzie przyjęty, niedyskrecja bowiem jednego bodaj członka spowodowałaby rozbicie na zawsze całego towarzystwa.

Książę i Geraldine wymienili parę słów szeptem. — Przyświadcz mi w tym — rzekł jeden. — Przyświadcz mi w tamtym — rzekł drugi. Śmiało przywdzieli maski dobrze zna-nych sobie postaci, porozumieli się w mgnieniu oka i byli gotowi udać się za swym przewo-dnikiem do gabinetu prezesa.

Nie napotykali po drodze na żadne groźne przeszkody. Drzwi zewnętrzne nie były za-mknięte; drzwi gabinetu stały otworem. Tam, w małym, bardzo wysokim pokoju, młodzieniec znów ich opuścił.

— Prezes zaraz tu będzie — rzekł; Skinął głową i znikł.

W gabinecie słychać było głosy spoza rozsuwanych drzwi tworzących jedną ścianę. Od czasu do czasu strzelał korek szampana, po czym wybuch śmiechu zagłuszał gwar rozmowy. Jedno jedyne, wysokie okno wychodziło na rzekę i nadbrzeże. Sądząc po oświetleniu musieli być nie opodal dworca Charing Cross. Urządzenie przedstawiało się skąpo, obicia mebli wytarte do szczętu. Na środku stołu stał ręczny dzwonek, na kołkach wzdłuż ścian wisiały kapelusze i płaszcze licznego towarzystwa. Poza tym pokój był pusty.

— Co to za jaskinia? — spytał Geraldine.

— Właśnie chcę się przekonać — odrzekł książę. — Jeśli chowają tu prawdziwych diabłów, rzecz może się okazać zabawna.

W tym momencie rozsuwane drzwi uchyliły się nieco; akurat tyle, by przepuścić czło-wieka. Jednocześnie wtargnął donośny gwar rozmów i straszliwy prezes Klubu Samobójców. Prezes mógł sobie liczyć wyżej pięćdziesiątki. Był okazały, ruchy miał zamaszyste, skudlone bokobrody, łysinę na czubku głowy i siwe, zamglone oczy, które chwilami miotały błyski. Bezustannie obracał w ustach wielkie cygaro, a zimny i bystry wzrok wlepił w nowo przy-byłych. Ubrany był w jasny, kraciasty garnitur i koszulę w paski rozpiętą przy szyi. Pod pachą trzymał notatnik.

— Dobry wieczór — powiedział, zamknąwszy za sobą drzwi. — Słyszałem, że panowie chcieliście ze mną mówić.

— Pragniemy, panie — odparł pułkownik — wstąpić do Klubu Samobójców.

Prezes obrócił w ustach cygaro.

— A cóż to takiego? — rzekł szorstko.

— Wybaczy pan — odparował pułkownik — ale jesteś, jak sądzę, najodpowiedniejszą osobą, aby nam udzielić informacji.

— Ja? — wykrzyknął prezes. — Klub Samobójców? Jeszcze czego! To żart, dobry na Prima Aprilis. Mogę być wyrozumiały dla gentlemanów, co sobie podchmielą. Ale wszystko ma swoje granice.

— Nazwij pan swój klub, jak tylko chcesz — rzekł pułkownik — lecz za tymi drzwiami zebrała się liczna kompania i pragniemy się do niej przyłączyć.

— Panie — odparł sucho prezes — to nieporozumienie. Jesteś pan w domu prywatnym i musisz go bez zwłoki opuścić.

Przez cały czas książę siedział nieporuszony w fotelu. Teraz jednak, kiedy pułkownik spojrzał nań, jakby chciał powiedzieć „Na miły Bóg, odezwij się wreszcie!”, wyjął z ust cygaro i przemówił.

— Przyszedłem tu — powiedział — na zaproszenie jednego z pańskich przyjaciół. Niewątpliwie poinformował on pana o mych zamysłach, dla których pozwoliłem sobie tu wtargnąć. Pragnę też nadmienić, że ludzie w moim położeniu, mając i tak niewiele do strace-nia, nie są skłonni tolerować podobnych nieuprzejmości. Jestem na ogół bardzo spokojnym człowiekiem, ale, mój drogi panie, albo zechce mi pan wygodzić w tej drobnej, wiadomej panu sprawie, albo też będziesz pan gorzko żałował, żeś mnie w ogóle wpuścił do swego przedpokoju.

Prezes roześmiał się na głos.

— Tak właśnie trzeba mówić — rzekł. — Jesteś pan prawdziwym mężczyzną. Znasz drogę do mego serca i możesz robić ze mną, co tylko zechcesz. Bądź pan łaskaw — ciągnął zwracając się do pułkownika — bądź pan łaskaw — oddalić się na chwilę. Skończę najpierw z pańskim towarzyszem, a niektóre formalności klubowe wymagają całkowitej dyskrecji.

Z tymi słowy otworzył drzwi małego schowka i zamknął w nim pułkownika.

— Ufam panu — rzekł do Florizela, skoro tylko pozostali sami — ale czy jesteś pan pewien swojego przyjaciela?

— Nie w tym stopniu, co siebie, aczkolwiek jego powody są głębsze — odparł Florizel. — Ale wystarczająco, aby bez obawy go tutaj wprowadzić. To, co go spotkało, najbardziej upartego człowieka wyleczyłoby z chęci życia. Przed paru dniami utracił stanowisko za oszukiwanie w kartach.

— Istotnie wystarczający powód — przyznał prezes. — Mamy zresztą drugi podobny wypadek, o który jestem zupełnie spokojny. Czy pan także, że się ośmielę spytać, zajmował jakiś urząd?

— Owszem — padła odpowiedź — lecz byłem za leniwy i dość dawno go porzuciłem.

— A jaki jest powód pańskiego zmęczenia życiem? — dopytywał się prezes.

— W gruncie rzeczy ten sam — odparł książę — bezgraniczne lenistwo.

— Do licha! — poderwał się prezes — musisz pan chyba mieć jakąś poważniejszą rację?

— Nie mam już pieniędzy — dorzucił Florizel — co jest niewątpliwie poważnym utrapieniem. Zaostrza jeszcze bardziej mdlące uczucie nudy.

Prezes przez chwilę obracał cygaro w ustach, kierując wzrok prosto w oczy osobliwego neofity. Ale książę wytrzymał to spojrzenie z niezakłóconą pogodą.

— Gdybym nie miał dużego doświadczenia — wyrzekł wreszcie prezes — odprawił-bym pana. Ale znam świat. I tyle wiem w każdym razie, że najbardziej frywolne motywy samobójstwa okazują się zwykle najmocniejszymi. Więc jeśli z miejsca ktoś mi przypadnie do smaku, jak pan — skłonny jestem raczej naciągnąć regulamin aniżeli odmówić.

Książę i pułkownik zostali, jeden po drugim, poddani długiemu i szczegółowemu prze-słuchaniu. Książę na osobności; natomiast Geraldine w obecności księcia, tak że prezes mógł obserwować zachowanie jednego, gdy drugi brany był w ogień krzyżowy. Wyniki okazały się zadowalające. I prezes, po zrobieniu notatek dotyczących obu kandydatów, przedłożył im rodzaj formularza z przysięgą. Trudno wprost wyobrazić sobie większą bierność niż posłu-szeństwo, do jakiego zobowiązywał się składający przysięgę, i surowsze warunki niż te, jakimi się wiązał. Temu, kto by przyrzeczenie złamał, żaden strzęp honoru już nie pozostawał ani żadna religijna pociecha. Florizel złożył podpis na cyrografie, ale przeszedł go dreszcz. Pułkownik, z wyrazem wielkiego zgnębienia, poszedł za jego przykładem. Wówczas prezes przyjął należność wpisową. Po czym, już bez korowodów, zaprowadził obu przyjaciół do palarni klubowej.

Palarnia Klubu Samobójców była równie wysoka jak przyległy gabinet, ale znacznie większa i aż pod sufit obita imitacją dębowej boazerii. Ogień buzujący na wielkim kominku i kilka lamp gazowych oświetlały zebranych. Razem z księciem i jego powiernikiem było osiemnaście osób. Większość paliła i piła szampana. Panowała tu gorączkowa wesołość, przerywana dość nagłymi i upiornymi pauzami.

— Czy to pełne zebranie? — spytał książę.

— Średnie — odparł prezes. — Nawiasem mówiąc — dodał — jeśli macie trochę pie-niędzy, przyjęte jest częstowanie szampanem. Podtrzymuje to dobry nastrój, a mnie przynosi drobny dochód uboczny.

— Hammersmith — rzekł Florizel — pozostawiam tobie troskę o szampana.

Z tymi słowy odwrócił się i zaczął krążyć wśród gości. Przywykły podejmować ludzi z najwyższych kół towarzyskich, czarował i zjednywał sobie wszystkich, do kogo tylko się zbliżył. Było coś ujmującego i zarazem władczego w jego sposobie bycia. A niesłychane opanowanie wyróżniało go szczególnie w tym na wpół zwariowanym towarzystwie. Przecho-dził od jednego klubowca do drugiego, mając oczy i uszy otwarte, i niebawem wyrobił sobie ogólne pojęcie o ludziach, między którymi się znalazł. Jak we wszystkich podobnych zebra-niach, przeważał tu jeden typ: ludzie w kwiecie młodości, o wszelkich oznakach inteligencji i wrażliwej natury, ale po których nie można było oczekiwać siły lub zalet zapewniających powodzenie w życiu. Niewielu tylko przekroczyło wyraźnie trzydziestkę, a sporo było kilku-nastolatków. Stali oparci o stoły i przestępowali z nogi na nogę. Czasami palili niebywale szybko, czasami zaś pozwalali cygarom zgasnąć. Niektórzy mówili dorzecznie, ale rozmowy innych były najwyraźniej odbiciem nerwowego napięcia, wyprane z dowcipu i treści. Po każdej nowo otwartej butelce szampana następował widoczny przypływ wesołości. Dwaj tylko z obecnych siedzieli — jeden na fotelu we wnęce okiennej, z głową zwieszoną i rękoma wetkniętymi głęboko w kieszenie spodni, blady i mokry od potu, nie odzywał się ani słowem i stanowił obraz rozbitka na duszy i ciele. Drugi usadowił się przy kominku na sofie i zwracał uwagę tym, że jaskrawo odbijał od reszty. Musiał mieć ponad czterdziestkę, ale wyglądał o dziesięć lat starzej; i Florizelowi przyszło na myśl, że nigdy chyba nie widział człowieka ohydniejszego ani bardziej zniszczonego chorobą i rujnującymi nałogami. Człowiek ten była to dosłownie skóra i kości, częściowo sparaliżowany, nosił okulary tak niesłychanie mocne, że jego oczy widniały za szkłami bardzo powiększone i zdeformowane. Obok księcia oraz prezesa był on jedynym z obecnych, który zachowywał pełną równowagę właściwą normal-nemu życiu.

Członkowie klubu nie liczyli się z obyczajnością. Jedni głośno przechwalali się hanie-bnymi czynami, których następstwa skłoniły ich do szukania ucieczki w śmierci; inni zaś słuchali bez krzty potępienia. Istniał jakby milczący układ przeciw osądom moralnym i ktokolwiek przekroczył klubowe progi, z góry już korzystał z pewnych immunitetów grobu. Pili za swoje zdrowie i ku czci słynnych samobójców przeszłości. Porównywali i omawiali różne zapatrywania na śmierć. Niektórzy byli zdania, że jest to tylko mrok i kres wszystkiego, inni natomiast pełni byli nadziei, że jeszcze tej nocy wzniosą się do gwiazd i wkroczą w potężny świat zmarłych.

— Za wieczną pamięć barona Trencka, wzoru samobójców! — wołał jeden. — Barona Trencka, który przeniósł się z ciasnej celi do jeszcze ciaśniejszej, aby w ten sposób wyjść na swobodę.

— Jeśli o mnie chodzi — rzekł drugi — nie trzeba mi nic poza opaską na oczy i watą do uszu. Tylko że na tym świecie nie ma dość grubej waty.

Trzeci chciał rozważać tajemnice przyszłego bytu. Czwarty zaś oświadczał, że wstąpił do klubu jedynie dlatego, że wpojono mu wiarę w Darwina.

— Nie mogłem — rzekł osobliwy ten samobójca — znieść myśli, że pochodzę od małpy.

Książę był oburzony zachowaniem i rozmowami członków.

— Nie myślę — rzekł sobie w duchu — by należało czynić tyle hałasu wokół tej sprawy. Jeśli ktoś postanowił się zabić, niechże, na miłość boską, zrobi to jak gentleman. Cały ten zgiełk i próżna gadanina są nie na miejscu.

Pułkownika Geraldine'a tymczasem opadły najczarniejsze przeczucia. Klub i jego prze-pisy nadal były dlań tajemnicą i rozglądał się po pokoju za kimś, kto mógłby wreszcie przy-wrócić mu spokój ducha. W trakcie tego przeglądu oko jego spoczęło na paralityku w silnych okularach. Widząc, jak jest nieporuszony, zwrócił się do prezesa, który w związku ze swym urzędem wciąż znikał i wracał, aby przedstawił go osobnikowi na sofie.

Prezes wyjaśnił zbędność wszelkiego ceremoniału w klubie, niemniej przedstawił pana Hammersmitha panu Malthusowi.

Pan Malthus spojrzał dziwnie na pułkownika, po czym zaofiarował mu miejsce obok siebie.

— Jesteś pan nowicjuszem — rzekł — i pragniesz informacji? Trafił pan na właściwe źródło. Minęły już dwa lata, odkąd po raz pierwszy odwiedziłem ten czarujący klub.

Pułkownik odetchnął. Skoro pan Malthus bywa tu od dwóch lat, to jeden wieczór nie mógł grozić księciu poważniejszym niebezpieczeństwem. Ale zastanowiło to Geraldine'a; zaczął węszyć jakąś mistyfikację.

— Co? — zawołał — dwa lata? Myślałem... no, ale widzę teraz, że padłem po prostu ofiarą żartu.

— Wcale nie — łagodnie wyjaśnił Malthus. — Mój przypadek jest wyjątkowy. Ściśle biorąc, nie jestem właściwie samobójcą, ale, by tak rzec, członkiem honorowym. Rzadko kiedy odwiedzam klub częściej niż dwa razy na kwartał. Moje kalectwo i uprzejmość prezesa zapewniły mi te drobne przywileje, za które płacę zresztą dodatkowo. No, a poza tym miałem niezwykłe szczęście.

— Przykro mi — rzekł pułkownik — lecz muszę prosić, by zechciał pan mówić jaśniej. Weź pan pod uwagę, że moja znajomość reguł klubowych jest wciąż nader pobieżna.

— Zwykły członek — odparł paralityk — który tak jak pan, wstępuje do klubu w po-szukiwaniu śmierci, przychodzi tu co wieczór, póki los się doń nie uśmiechnie. Może nawet, jeśli jest bez grosza, dostać u prezesa wikt i mieszkanie. Bardzo przyzwoite, o ile wiem, i czyste, chociaż nie zbytkowne, rzecz jasna. Zbytków oczekiwać nie można, zważywszy szczupłość, że tak powiem, składki. Ale samo już towarzystwo prezesa to specjał nie lada.

— Naprawdę? — wykrzyknął Geraldine. — Nie powiem, by zrobił na mnie miłe wrażenie.

— Ach! — rzekł Malthus — pan go jeszcze nie zna. Przezabawny człowiek! Co za gawędziarz! I jaki cynik! Zna życie na wylot i mówiąc między nami, jest chyba najbezwstyd-niejszym szelmą na świecie.

— A czy on również — spytał pułkownik — jest osobą nietykalną, jak — bez urazy — pan?

— Prezes — odparł Malthus — jest rzeczywiście nietykalny, ale w zupełnie innym sensie niż ja. Mnie los dotąd łaskawie oszczędzał, ale w końcu będę musiał pójść. On zaś nigdy nie gra. Tasuje i rozdaje za cały klub i załatwia wszystko, co trzeba. Ten człowiek, mój drogi panie Hammersmith, jest wcieleniem sprytu. Od trzech lat uprawia w Londynie swój pożyteczny i, mogę chyba dodać, artystyczny zawód, a nie wzbudził, jak dotąd, ani cienia podejrzeń. Osobiście uważam go za natchnionego. Niewątpliwie pamięta pan głośną pół roku temu sprawę gentlemana, który został przypadkiem otruty w aptece? Był to jeden z najmniej udatnych, najmniej pomysłowych konceptów prezesa. A przecież jaki prosty! I jak pozba-wiony ryzyka!

— Zdumiewa mnie pan — rzekł pułkownik. — Czyżby ów nieszczęśnik był jedną... — chciał już powiedzieć „z ofiar”, ale się poprawił — jednym z członków klubu?

I w tej samej chwili przemknęło mu przez głowę, że sam Malthus nie wyraża się wcale tonem człowieka spragnionego śmierci. Dodał więc pośpiesznie:

— Widzę jednak, że nadal błądzę w ciemnościach. Wspomniał pan o tasowaniu i rozda-waniu kart; ale w jakim celu? Ponadto nie wyglądasz mi pan na człowieka, który pragnie umrzeć, a w takim razie, muszę wyznać szczerze, nie pojmuję, co cię tu sprowadza.

— To prawda, że błądzisz w ciemnościach — odrzekł pan Malthus z pewnym ożywie-niem. — Jak to, mój drogi panie, czyż nie widzisz, że ten klub jest przybytkiem silnych wrażeń? Gdyby nie nadwątlone zdrowie, które wzbrania mi częstszych wzruszeń, wierz mi, że byłbym tu stałym gościem. Wymaga to wielkiego wysiłku woli, hartowanej przez długie lata słabowań i surowej dyscypliny, aby powstrzymać mnie od nadużyć w tym, co bym nazwał moją główną namiętnością. Próbowałem wszystkich innych rodzajów — ciągnął, ujmując pułkownika za ramię — wszystkich bez wyjątku, i, na honor, zapewniam cię, panie, że przecenia się je ogromnie i bezpodstawnie. Ludzie igrają z miłością. Ale miłość, twierdzę stanowczo, nie należy do mocnych namiętności. Namiętnością prawdziwie potężną jest strach. Igrać należy ze strachem, jeśli się chce poznać naprawdę ostry smak życia. Możesz pozazdrościć mi, panie — dodał zanosząc się od śmiechu — gdyż jestem wielki tchórz.

Geraldine z ledwością mógł stłumić w sobie odruch wstrętu dla nikczemnika; opanował się jednak i dalej prowadził badanie.

— W czym kryje się — zapytał — tajemnica tak umiejętnego przedłużania napięcia? I na czym polega niepewność?

— Muszę pana objaśnić — odparł Malthus — w jaki sposób każdego wieczoru wybiera się ofiarę. Nie tylko zresztą ofiarę, ale i drugiego członka, który stanowi narzędzie klubu, a zarazem arcykapłana śmierci.

— Mój Boże! — zawołał pułkownik — czyżby się zabijali nawzajem?

— Tym sposobem unika się trudności samobójstwa — odrzekł Malthus ze skinieniem głowy.

— Wielkie nieba! — wykrzyknął Geraldine. — Czy to znaczy, że dzisiejszego wieczoru ktoś z nas — pan czy ja, czy też mój przyjaciel — może być wybrany na zabójcę innego czło-wieka, mordercę jego ciała i duszy? Czyż taka rzecz możliwa jest między ludźmi? O wstydzie wstydów, o hańbo!

Pełen zgrozy chciał wstać, gdy przykuły go oczy księcia. Wpatrywały się w niego z drugiego końca sali gniewnym, surowym spojrzeniem. W jednej chwili pułkownik odzyskał władzę nad sobą.

— A zresztą — rzekł — dlaczego nie? I skoro twierdzisz pan, że gra jest zajmująca, vogue la galère * — idę razem z klubem!

Malthus doznawał niekłamanej radości na widok oburzenia i wstrętu, jakim wybuchnął rozmówca. Pysznił się swoją nikczemnością. Cieszył się widząc u innych jakiś szlachetny odruch, gdy sam, będąc zepsuty do szpiku kości, czuł się wyższy nad takie uczucia.

— Myślę — odezwał się — że dopiero teraz, gdy minęło pierwsze zdumienie, będziesz pan mógł ocenić powaby naszego stowarzyszenia. Patrz, jak umie ono połączyć podniecenie zielonego stolika, pojedynku i rzymskiego amfiteatru. Poganie potrafili się bawić. Szczerze podziwiam wykwint ich umysłów. Los jednak chciał, by dopiero w kraju chrześcijańskim osiągnięto szczyt, kwintesencję, absolut silnych doznań. Rozumiesz pan, jak czcze muszą się wydać wszystkie inne rozrywki człowiekowi, który w tej zasmakował. Nasza gra — ciągnął — jest niesłychanie prosta. Pełna talia... lecz zdaje mi się, że za chwilę zobaczysz na własne oczy. Czy zechcesz mnie pan wesprzeć ramieniem? Jestem na nieszczęście sparaliżowany.

Istotnie, właśnie w chwili, gdy Malthus rozpoczynał swój opis, rozwarły się inne zasu-wane drzwi i cały klub przeszedł, z pewną skwapliwością, do sąsiedniej sali. Była pod każ-dym względem podobna do tej, którą dopiero co opuścili, lecz cokolwiek inaczej umeblowa-na. Cały środek zajmował duży zielony stół, przy którym siedział prezes i z wielkim skupie-niem tasował talię kart. Malthus, nawet z pomocą laski i pułkownika, posuwał się tak wolno, że wraz z księciem, który na nich czekał, weszli na salę w momencie, gdy już wszyscy siedzieli. W rezultacie zajęli miejsca obok siebie w niższej części stołu.

— To pełna talia — szepnął Malthus. — Uważaj pan na asa pikowego, który jest znakiem śmierci, i na asa trefl, który wskaże dzisiejszego egzekutora. Szczęśliwa, szczęśliwa młodzież! — dodał głośno. — Wy, panowie, macie dobre oczy i widzicie bieg gry. Ja, nieste-ty, nie potrafię odróżnić asa od blotki z odległości trzech stóp.

To mówiąc wyciągnął drugą parę szkieł.

— Muszę przynajmniej obserwować twarze — wyjaśnił.

Geraldine zdał pośpiesznie sprawę przyjacielowi ze wszystkiego, o czym się dowiedział od członka honorowego, i przedstawił mu straszliwą alternatywę, jaka ich oczekuje. Zimny

* Vogue la galère (franc.) — (zwrot przysłowiowy) niech się dzieje, co chce.

dreszcz przebiegł księcia; poczuł skurcz serca, z trudem przełknął ślinę i rozejrzał się wkoło, jak człowiek zgubiony.

— Wystarczy jedno śmiałe posunięcie — szepnął pułkownik — a możemy jeszcze się wymknąć.

Pod wpływem tej propozycji książę odzyskał równowagę ducha.

— Nie mówmy o tym! — rzekł. — Chcę, abyś grał jak gentleman bez względu na stawkę, choćby najpoważniejszą.

Powiódł wzrokiem dokoła stołu z pozorami całkowitej swobody, choć serce mu biło jak młot, a w piersi czuł dziwny żar. Wśród członków klubu zapadła pełna napięcia cisza; twarze powlokła bladość, nikt jednak nie był tak blady jak Malthus. Oczy wychodziły mu z orbit; głowa wciąż opadała bezwładnie na kark; to jedną, to drugą ręką sięgał do ust i szarpał drżą-ce, sine wargi. Najwidoczniej członek honorowy wyrażał swoją radość z przynależności do klubu w bardzo dziwaczny sposób.

— Panowie — rzekł prezes — uwaga!

Powoli zaczął rozdawać karty siedzącym przy stole, jednak w odwrotnym porządku, i robiąc przerwy, póki każdy kolejno swej karty nie odkrył. Prawie wszyscy wahali się. Nieje-den gracz po kilka razy dotykał palcami złowieszczego kartoniku, zanim go zdołał odwrócić. W miarę jak zbliżała się kolej księcia, odczuwał on coraz większe, dławiące nieomal podnie-cenie. Ale miał widać w sobie coś z natury gracza, gdyż ku swemu zdziwieniu znalazł w tym posmak rozkoszy. Przypadła mu dziewiątka treflowa. Trójka pik stała się udziałem pułkowni-ka. Pan Malthus dostał damę kier i nie mógł powstrzymać westchnienia ulgi. Zaraz po tym młodzieniec z rurkami odwrócił asa trefl i znieruchomiał ze zgrozy trzymając kartę w zeszty-wniałych palcach. Przyszedł tutaj, nie aby zabijać, lecz by samemu zostać zabitym. Książę, zdjęty ogromnym współczuciem dla młodego człowieka, zapomniał o niebezpieczeństwie, jakie nadal wisiało nad nim i jego przyjacielem.

Szła już druga kolejka, a wciąż jeszcze nie pokazała się karta śmierci. Gracze wstrzy-mali oddech i z trudem łapali powietrze. Książę znów dostał młódkę treflową. Pułkownik — figurę karo. Ale gdy pan Malthus odwrócił swą kartę, potworny odgłos, jakby w nim coś pę-kło, wydarł się z jego ust. Wstał z krzesła i usiadł na powrót bez jakichkolwiek oznak parali-żu. Przed mim leżał as pik. Członek honorowy klubu o jeden raz za dużo igrał ze swoim stra-chem.

Gwar rozmów powrócił natychmiast, wszystkich ogarnęło odprężenie. Zaczęli wstawać od stołu i po dwóch, trzech przechodzili do palarni. Prezes rozprostował ramiona i ziewnął, jak człowiek, który zakończył swą całodzienną pracę. Tylko pan Malthus siedział na swoim miejscu, z głową złożoną na rękach, z rękoma na stole, pijany i nieruchomy — zmiażdżony doszczętnie strzęp ludzki.

Książę i Geraldine wymknęli się natychmiast. W zimnym powietrzu nocnym odczuli ze zdwojoną siłą potworność tego, czego byli świadkami.

— O zgrozo! — zawołał książę — być związanym przysięgą w takiej sprawie! Pozwo-lić, by ten hurtowy handel śmiercią odbywał się dalej bezkarnie i z zyskiem! Ach, gdybym tylko mógł złamać me przyrzeczenie!

— Wasza Wysokość nie może — odparł pułkownik — gdyż narażając swój honor, naraża honor Bohemii. Ale ja mogę, mnie wypada.

— Geraldine — rzekł książę — jeśli twój honor ucierpi w jakiejkolwiek przygodzie, w której mi towarzyszysz, nie tylko nigdy ci nie przebaczę, ale co więcej — i to jak sądzę, znacznie bardziej do ciebie przemówi — nigdy nie daruję sobie.

— Zawsze będę posłuszny rozkazom Waszej Wysokości — odparł pułkownik. — Lecz teraz opuścimy chyba to przeklęte miejsce?

— Tak — rzekł książę. — Sprowadź, na Boga, dorożkę i może sen mi pozwoli zatrzeć w pamięci haniebne wspomnienie tej nocy.

Przed odejściem jednak bardzo starannie odczytał nad bramą nazwę rezydencji klubo-wej.

Nazajutrz rano, ledwo się książę obudził, pułkownik Geraldine przyniósł mu gazetę, w której zakreślił następującą notatkę:

TRAGICZNY WYPADEK. — Dzisiaj nad ranem, około godziny drugiej, p. Bartłomiej Malthus, zam. pod Nr 16 przy Chepstow Place (Westbourne Grove), wracając do domu z przyjęcia u znajomych, upadł na balustradę, okalającą Trafalgar Square, tak nieszczęśliwie, że nastąpiło pęknięcie czaszki oraz złamanie nogi i ręki. Śmierć była natychmiastowa. W momencie fatalnego zdarzenia p. Malthus, w towarzystwie jednego z przyjaciół, rozglądał się za dorożką. Ponieważ zmarły cierpiał na paraliż, przypuszcza się, że wypadek spowodowany został jednym z ataków. Pan Malthus był szeroko znany w najwyższych sferach towarzyskich, jego strata budzi powszechny żal.

— Jeśli czyja dusza poszła prosto do piekła — rzekł Geraldine uroczyście — to na pewno tego paralityka.

Książę ukrył twarz w dłoniach i milczał.

— Przyznam, że się ucieszyłem — ciągnął pułkownik — dowiedziawszy się, że nie żyje. Natomiast szczerze mi żal naszego młodzieńca z kremowymi rurkami.

— Geraldine — wyrzekł książę odsłaniając twarz — ten nieszczęsny chłopak był, do zeszłego wieczoru, tak niewinny jak ty i ja. A dzisiaj krew plami jego duszę. Serce we mnie zamiera, gdy myślę o prezesie. Nie wiem jeszcze w jaki sposób, ale jak Bóg na niebie, ten łajdak znajdzie się w moim ręku. Cóż to za doświadczenie, co za nauczka ta rozgrywka karciana.

— Nauczka — rzekł pułkownik — której nie wolno powtórzyć.

Książę tak długo nie odpowiadał, że Geraldine zaczął się niepokoić.

— Książę chyba nie myślisz tam powracać! — zawołał. — Zbyt wiele przeszedłeś i napatrzyłeś się okropności. Sam wzgląd na stanowisko księcia zabrania powtarzać takiego ryzyka.

— Sporo racji w tym, co mówisz — odparł książę Florizel — i moje postanowienie wprawia mnie trochę w kłopot. Ale cóż? Pod suknią największego nawet władcy kryje się tylko człowiek! Nigdy jeszcze moja namiętność nie była tak natarczywa jak dziś; to silniejsze ode mnie. Czy mogę się przestać zajmować losami młodego nieszczęśliwca, który przed kilku godzinami spożywał z nami kolację? Czy mogę pozwolić, by prezes uprawiał dalej bez przeszkód swój niecny proceder? Czy mógłbym się wdać w tak porywającą przygodę i nie doprowadzić jej aż do końca? Nie, Geraldine! Wymagasz od księcia więcej, niż człowiek zdoła wykonać. Dziś wieczór zasiądziemy ponownie przy stole Klubu Samobójców.

Pułkownik padł na kolana.

— Niech Wasza Wysokość zabierze mi życie! — wykrzyknął. — Oddam bez wahania, bo należy do ciebie! Ale nie każ mi, książę, przykładać ręki do tak straszliwego ryzyka.

— Pułkowniku Geraldine! — odparł nieco wyniośle książę. — Twoje życie jest twoją wyłączną własnością. Co do mnie, wymagam jedynie posłuszeństwa. Lecz jeśli ma być okazywane niechętnie, wolę się go wyrzec. I jeszcze jedno słowo: dość już mam pańskich natrętnych uwag w tej sprawie.

Koniuszy księcia Bohemii zerwał się na równe nogi.

— Czy Wasza Wysokość pozwoli — spytał — że się oddalę na dzisiejsze popołudnie? Jako człowiek honoru nie śmiałbym po raz drugi przekroczyć progów tego okropnego domu nie zostawiwszy swych spraw w najzupełniejszym porządku. Przyrzekam zaś, że odtąd Wasza Wysokość nie spotka się z żadnym sprzeciwem ze strony swego najbardziej oddanego i wdzięcznego sługi.

— Drogi mój Geraldine — odparł książę Florizel — jest mi niewymownie przykro, ilekroć zmuszasz mnie, bym przypomina! ci moją rangę. Rozporządzaj do woli swym czasem, tylko staw się tutaj, w tym samym przebraniu, przed jedenastą.

Klub owego wieczoru nie cieszył się zbytnim wzięciem. W palarni Geraldine i książę zastali najwyżej pół tuzina osób. Jego Wysokość odciągnął prezesa na bok i gorąco mu powinszował zgonu pana Malthusa.

— Lubię — rzekł — zetknąć się z prawdziwym talentem, a panu niewątpliwie go nie brak. Pański zawód jest bardzo delikatnej natury, widzę jednak, że ma pan wszelkie kwalifi-kacje, by go uprawiać pomyślnie i dyskretnie.

Prezes był dość wzruszony pochwałami z ust takiej osobistości. Przyjął je niemal z pokorą.

— Biedny Malthus! — westchnął. — Bez niego nie poznaję wprost klubu. Większość moich klientów to chłopcy, panie, poetyczni chłopcy; towarzystwo nie dla mnie. W Malthusie też była jakaś poezja, ale tę rozumiałem doskonale.

— Nie dziwi mnie wcale, żeście się, panowie, tak dobrze rozumieli — odparł książę. — Pan Malthus uderzył mnie oryginalnością swojej natury.

Młodzieniec od rurek z kremem znajdował się w palarni, był jednak zgnębiony i milczą-cy. Jego wczorajsi znajomi na próżno próbowali wciągnąć go do rozmowy.

— Jakże gorzko żałuję — zawołał — że was wprowadziłem do tego siedliska nikcze-mności. Uchodźcie, póki ręce wasze są czyste. Gdybyście słyszeli krzyk tamtego człowieka i ten odgłos, kiedy padał na bruk. Życzcie mi — jeśli w was pozostała krzta przyjaźni dla kogoś, kto tak nisko upadł — życzcie mi, abym dzisiaj wyciągnął asa pik!

W miarę jak wieczór upływał, przyszło jeszcze kilku członków, lecz nie było ich ogółem ponad diabelski tuzin, kiedy zasiedli przy stole. Książę ponownie odczuwał pewną radość zmieszaną z niepokojem; zdumiało go natomiast, że Geraldine znacznie bardziej panu-je nad sobą niż ubiegłej nocy.

Nadzwyczajne — pomyślał Florizel — jaki wpływ na usposobienie młodzieńca może wywrzeć powzięta decyzja.

— Uwaga, panowie! — rzekł prezes i zaczął rozdawać karty.

Trzy kolejki już przeszły, a jeszcze nie padła żadna ze złowieszczych kart. Gdy rozpoczęło się czwarte rozdanie, podniecenie doszło do szczytu. W talii zostało akurat tyle, że starczyło na jedną całą kolejkę. Książę siedział drugi na lewo od prezesa i wobec stosowanej w klubie zasady rozdawania w odwrotnym porządku, miał otrzymać przedostatnią kartę. Trzeci gracz odkrył czarnego asa — był to as trefl. Następny dostał młódkę karo, jego sąsiad kier i tak dalej. As pik wciąż jeszcze się nie pojawiał. Wreszcie Geraldine, siedzący z lewej strony księcia, odwrócił kartę. Błysnął as — ale kierowy.

Gdy książę Florizel ujrzał swój los na stole przed sobą, serce w nim zamarło. Był mężny, lecz pot spływał mu po twarzy. Miał dokładnie pięćdziesiąt szans na sto, że zastał skazany. Odkrył kartę — w ręku trzymał asa pik. Huk, jakby gromu, rozsadzał mu czaszkę, stół odpłynął sprzed oczu. Słyszał, jak sąsiad po prawej wybuchnął spazmatycznym śmie-chem, w którym brzmiała i radość, i rozczarowanie. Widział, jak towarzystwo szybko się roz-chodzi. Lecz jego myśli krążyły gdzieś daleko. Pojmował teraz, jak obłędne, jak zbrodniczo obłędne było jego postępowanie. Oto on, dziedzic tronu, w pełni zdrowia, w całym blasku młodości, stawił na kartę swoją przyszłość i przyszłość dzielnego, szlachetnego kraju — i przegrał.

— Boże! — wykrzyknął — Boże, przebacz mi! — I w tej samej chwili otrząsnął się; odzyskał panowanie nad sobą.

Ku swemu zdziwieniu dostrzegł, że Geraldine znikł. W pokoju gry nie było już nikogo prócz wyznaczonego oprawcy, który naradzał się właśnie z prezesem, i młodzieńca od rurek z kremem. Ten ostatni podszedł do księcia i szepnął mu na ucho:

— Dałbym milion, gdybym tylko miał, za pańskie szczęście!

Młodzieniec odszedł, a Jego Wysokość mimo woli pomyślał, że odstąpiłby swoją wygraną za znacznie skromniejszą sumę.

Prowadzona szeptem narada dobiegła końca. Posiadacz asa trefl, rzucając bystre spojrzenie, opuścił pokój, a prezes zbliżył się do nieszczęsnego księcia i wyciągnął dłoń.

— Miło mi było pana poznać — rzekł — i rad jestem, że mogłem oddać panu tę drobną przysługę. W każdym razie uniknąłeś pan zwłoki. Już drugiego wieczoru — to prawdziwy uśmiech fortuny!

Książę usiłował na próżno wykrztusić jakąś odpowiedź. W ustach mu zaschło, a język stanął kołkiem.

— Czujesz się pan trochę nieswojo? — spytał prezes tonem współczucia. — Zwykle tak bywa. Może trochę koniaku?

Książę skinął głową, a tamten zaraz napełnił kieliszek.

— Biedny ten Malthusik! — wyrwało się prezesowi, gdy Florizel opróżniał szklane-czkę. — Wypił prawie całą butelkę, a niewiele mu to pomogło!

— Ja widać jestem podatniejszy na działanie trunku — rzekł książę, wyraźnie pokrze-piony. — Jak pan widzi, znów jestem sobą. A teraz pozwól pan, że spytam, co mam dalej czynić?

— Uda Się pan Wybrzeżem w kierunku śródmieścia, trzymając się lewego chodnika, aż spotka pan gentlemana, który właśnie opuścił pokój. Udzieli panu dalszych wskazówek, którym zechcesz się pan podporządkować; na tę noc ma on pełnomocnictwo klubu. A teraz — dodał prezes — życzę miłej przechadzki.

Florizel dość niezgrabnie odwzajemnił ukłon i wyszedł. Minął palarnię, gdzie wię-kszość graczy wciąż popijała szampana, częściowo przezeń fundowanego; ze zdumieniem przychwycił się na tym, że ich serdecznie przeklina. W gabinecie prezesa włożył płaszcz i kapelusz, po czym odszukał w kącie parasol. Codzienność tych czynności i myśl, że wyko-nuje je po raz ostatni, przyprawiła go o napad śmiechu, który zabrzmiał niemiło w jego własnych uszach. Nie chciało mu się opuszczać gabinetu, podszedł do okna. Widok latarni i mroku otrzeźwił go.

Dość tego — pomyślał — muszę wziąć się w karby i być mężczyzną. Chodźmy stąd.

Tuż za narożnikiem trzech ludzi pochwyciło księcia i bez ceregieli wciągnęło do powo-zu, który natychmiast odjechał galopem. Wewnątrz już ktoś siedział.

— Wasza Wysokość przebaczy mi moją gorliwość? — spytał dobrze znajomy głos.

Książę z gwałtownym uczuciem ulgi rzucił się na szyję pułkownikowi.

— Jakże ci się wywdzięczę? — zawołał. — Jak to załatwiłeś?

Chociaż był gotów pójść na spotkanie zguby, nie posiadał się wprost z radości, że musi ulec przyjaznej, troskliwej przemocy i powrócić do życia pełnego nadziei.

— Najlepiej mi się wywdzięczysz, książę — odparł pułkownik — unikając na przy-szłość podobnych opałów. Co zaś do drugiego pytania — wszystko to załatwiłem najprostszy-mi środkami. Spotkałem się dziś po południu ze znanym detektywem. Uzyskałem i opłaciłem gwarancję ścisłej tajemnicy. Do spisku wciągnięto głównie służbę Waszej Wysokości. Od zapadnięcia nocy siedziba klubu była otoczona, powóz zaś czekał od blisko godziny.

— A nędznik, który miał mnie zamordować... co z nim? — spytał książę.

— Wpadł w potrzask, jak tylko opuścił klub — odrzekł pułkownik — i teraz czeka swego wyroku w pałacu, gdzie niebawem znajdzie się i reszta jego wspólników.

— Geraldine — przemówił uroczyście książę — ocaliłeś mnie wbrew moim wyraźnym rozkazom i uczyniłeś dobrze. Winienem ci nie tylko życie, ale i nauczkę. I byłbym niego-dnym mego stanowiska, gdybym się nie odwdzięczył nauczycielowi. Pozostawiam ci wybór nagrody.

Zapadła chwila ciszy. Powóz mknął ulicami, a obaj mężczyźni pogrążyli się w rozmy-ślaniach. Milczenie przerwał pułkownik.

— Wasza Wysokość — rzekł — ma obecnie w swym ręku cały zastęp więźniów. Wśród nich jest co najmniej jeden zbrodniarz, któremu należy wymierzyć sprawiedliwość. Złożona przez nas przysięga wzbrania nam wszelkiego uciekania się do pomocy prawa. A dyskrecja wzbroniłaby nam tego nawet w wypadku uwolnienia z przysięgi. Czy mogę więc zapytać o zamiary Waszej Wysokości?

— Postanowiłem już — odparł Florizel. — Prezes musi paść w pojedynku. Pozostał tylko wybór przeciwnika.

— Wasza Wysokość pozwolił mi samemu wybrać moją nagrodę — powiedział Geraldi-ne. — Czy mogę więc prosić o tę łaskę dla mojego brata? Zaszczytne to zadanie, śmiem jednak ręczyć, że chłopak godnie się z niego wywiąże.

— Wątpliwa to łaska — rzekł książę — ale niczego nie mogę ci odmówić.

Pułkownik z największym wzruszeniem ucałował mu rękę. W tej samej chwili powóz wjechał w sklepioną bramę wspaniałej rezydencji księcia.

W godzinę później Florizel, odziany w mundur galowy, z wszystkimi orderami Bohe-mii, przyjmował członków Klubu Samobójców.

— Szaleńcy i nikczemnicy — rzekł. — Niejednego z was wpędził w ciężkie terminy zły obrót fortuny; ci otrzymają zatrudnienie i uposażenie od moich urzędników. Ci zaś, na których ciążą poważne winy, muszą się odwołać do władcy bardziej wspaniałomyślnego ode mnie. Współczuję wam wszystkim, znacznie bardziej, niż wam się wydaje. Jutro opowiecie mi swoje dzieje. Im bardziej będziecie szczerzy, tym łatwiej mi będzie zaradzić waszym troskom. Co zaś do pana — dodał, zwracając się do prezesa — obraziłbym tylko człowieka pańskiego talentu zaofiarowaniem jakiejkolwiek pomocy. Mam natomiast dla pana inną propozycję. Ten oto mój oficer — tu złożył dłoń na ramieniu młodszego brata pułkownika Geraldine'a — pragnie wyruszyć w małą podróż po kontynencie. I będę panu wysoce zobo-wiązany, jeśli zechcesz towarzyszyć mu w tej wyprawie. A czy dobrze — ciągnął zmieniając nagle ton — czy dobrze strzelasz pan z pistoletu? Bo ta umiejętność może się panu przydać. W takiej wspólnej podróży trzeba być przygotowanym na wszystko. Pozwolę sobie zazna-czyć, że gdybyś pan przypadkiem zgubił młodego pana Geraldine'a po drodze, zawsze znaj-dzie się inny przedstawiciel mojego dworu, by ci dotrzymać towarzystwa. A znany jestem, panie prezesie, z dobrego wzroku i długiego ramienia.

Tymi słowami, wypowiedzianymi z wielką powagą, książę zakończył przemowę. Naza-jutrz członkowie klubu zostali suto obdarowani z jego szkatuły; a prezes ruszył w podróż pod opieką młodego Geraldine'a i dwóch wiernych lokai wdrożonych do służby na książęcym dworze. Prócz tego kilku zręcznych agentów roztoczyło nadzór nad budynkiem klubu, a książę Florizel badał osobiście wszystkie listy oraz interesantów klubu.

Tu koniec opowieści o młodzieńcu z rurkami z kremem. Zajmuje on obecnie dostatni apartament przy Wigmore Street, nie opodal Cavendish Square. Numeru nie podaję dla zrozu-miałych przyczyn. Gdyby zaś kogo interesowały dalsze przygody księcia Florizela i prezesa Klubu Samobójców, znajdzie je w opowieści o lekarzu i kufrze z Saratogi.

OPOWIEŚĆ O LEKARZU I KUFRZE Z SARATOGI

Pan Silas Q. Scuddamore był to młody Amerykanin o naturze prostej i dobrodusznej, co należało tym bardziej poczytać mu za dobre, że pochodził z Nowej Anglii, a więc dzielnicy Nowego Świata niespecjalnie wsławionej tymi zaletami. Choć niesłychanie bogaty, zwykł zapisywać wszystkie swoje wydatki w małym, kieszonkowym notesie. A miejscem, z którego studiował osobliwości Paryża, było siódme piętro tak zwanych pokoi umeblowanych w Dzielnicy Łacińskiej. Jego sknerstwo było w znacznej mierze sprawą nawyku; a cnotliwość, którą wyróżniał się spośród towarzyszy, płynęła głównie z młodości i nieufności.

W najbliższym jego sąsiedztwie mieszkała pewna dama, bardzo przystojna i bardzo elegancka w ubiorze, którą w pierwszej chwili wziął za hrabinę. Z czasem dowiedział się, że dama jest znana pod imieniem Madame Zephyrine i że w żadnym wypadku nie zajmuje w świecie tej pozycji, jaką darzy tytuł. W nadziei zapewne oczarowania młodego Amerykanina pani Zefiryna, mijając go na schodach, witała zwykle uprzejmym skinieniem głowy, okoli-cznościowym słówkiem i zabójczym spojrzeniem czarnych oczu, po czym znikała szeleszcząc jedwabiem, spod którego łyskała cudna nóżka i kostka. Ale te awanse, zamiast być zachętą dla pana Scuddamore, pogrążały go w otchłań zgnębienia i nieśmiałości. Wpadała nieraz do jego pokoju, to prosząc o światło, to przepraszając za rzekome psoty jej pudla. Lecz usta Silasa były zamknięte na kłódkę w obecności tak wzniosłej istoty, znajomość francuskiego pośpiesznie go opuszczała i mógł tylko patrzeć na nią i jąkać się, póki nie odeszła. Nikłość tych stosunków nie przeszkadzała mu wszakże w rozsnuwaniu daleko idących aluzji, gdy się poczuł bezpieczny w szczupłym męskim gronie.

Drugim sąsiadem Amerykanina — hotelik miał po trzy pokoje na każdym piętrze — był stary Anglik, lekarz o dość podejrzanej opinii. Doktor Noel, tak się bowiem nazywał, musiał opuścić Londyn, gdzie miał rozległą i stale rosnącą praktykę; szeptano sobie przy tym, że ten wyjazd spowodowała policja. W każdym razie człowiek, który poprzednio był znaną ponoć osobistością, prowadził teraz w Dzielnicy Łacińskiej żywot samotniczy i pełen prostoty, swój czas poświęcając głównie studiom. Młody Scuddamore zawarł z nim znajomość i razem spożywali niekiedy skromny obiad w restauracji naprzeciw.

Silas Q. Scuddamore miał sporo przywar, co prawda niegroźnych, które jednak nie hamowane delikatnością, przejawiały się czasem w sposób mało wytworny. Naczelną jego słabostką była ciekawość. Urodzony plotkarz, z pasją interesował się każdą dziedziną życia, zwłaszcza zaś tymi, w których nie miał własnych doświadczeń. Zuchwale wypytywał o wszystko, nie zrażając się niczym, a swoje badania prowadził z równym uporem, jak brakiem dyskrecji. Zauważono, że gdy odnosił czyjś list na pocztę, ważył go w ręku, oglądał na wszystkie strony i dokładnie studiował adres. A kiedy dostrzegł szparę w ścianie dzielącej jego pokój od pokoju Madame Zefiryny, powiększył i pogłębił otwór zamiast go zalepić i korzystał zeń dla szpiegowania swojej sąsiadki.

W miarę folgowania ciekawość rosła. Toteż pewnego dnia, w końcu marca, powiększył szparę tak, aby widzieć drugi koniec pokoju. Wieczorem jak zwykle znalazł się na posterun-ku, lecz ku swemu zdumieniu stwierdził, że otwór zalepiono od drugiej strony. Zdumienie, a przy tym wstyd doszły jednak do szczytu, gdy ktoś nagle usunął przeszkodę i rozległ się wybuch śmiechu. Widocznie okruchy tynku zdradziły jego sekret i sąsiadka odwzajemniła się pięknym za nadobne. Scuddamore poczuł się niesłychanie głupio. Przeklinał Zefirynę na czym świat stoi, a nawet i sobie robił wyrzuty. Ale gdy następnego dnia przekonał się, że dama nie bierze mu za złe ulubionej rozrywki, tym skwapliwiej korzystał z jej beztroski, by nadal sycić ciekawość.

Nazajutrz Madame Zefirynie złożył dłuższą wizytę wysoki, tęgi mężczyzna, ponad pięćdziesiątkę, którego Silas nigdy dotąd nie widział. Koszula w paski, kraciaste ubranie, skudlone bokobrody wskazywały, że gość jest Anglikiem; a siwe, zamglone oczy uderzyły Silasa swym chłodem. Bezustannie poruszał ustami, jakby w nich obracał cygaro. W toku całej rozmowy, która toczyła się szeptem, młody Amerykanin kilkakrotnie odniósł wrażenie, jakby gestami wskazywali jego pokój. Ale chociaż nie spuszczał z nich oka i wytężał słuch, jedyną konkretną rzeczą, jaką zdołał uchwycić, była uwaga wypowiedziana przez Anglika cokolwiek głośniej, jakby chciał pokonać opór czy ociąganie się Zefiryny:

— Zbadałem bardzo dokładnie jego gust i jeszcze raz powtarzam, że jest pani jedyną kobietą, którą w tym wypadku mogę się posłużyć.

W odpowiedzi Zefiryna westchnęła z rezygnacją i skinęła głową jak ktoś, kto poddaje się wyższej woli.

Po południu obserwatorium na dobre przestało działać, zastawione ogromną szafą. Silas nie otrząsnął się jeszcze z rozpaczy nad tym dopustem losu, który przypisywał złośliwej intrydze Anglika, gdy portier przyniósł mu list adresowany pismem kobiecym. List był po francusku, nie nosił podpisu i w niezmiernie zachęcających, jakkolwiek niezbyt ortografi-cznych zwrotach wyznaczał młodemu Amerykaninowi spotkanie tegoż dnia, o jedenastej wieczór, do jednej z sal balu Bullier. Nieśmiałość i zaciekawienie długo toczyły bój w jego sercu; to był wcieleniem cnoty, to płonął ogniem junactwa. Wynik zaś był taki, że długo przed dziesiątą pan Silas Q. Scuddamore stawił się, nieskazitelnie ubrany, u wejścia do Salles Bullier i wykupił bilet z gestem zawadiackim, nie pozbawionym zresztą wdzięku.

Był to czas karnawału, w salach panował hałas i tłok. W pierwszej chwili blask świateł i tłum oszołomił naszego poszukiwacza przygód; później zaś wprawił go w stan upojenia i Silas poczuł niezwykły przypływ męstwa. Gotów był stawić czoła samemu diabłu i paradował z miną niesłychanie butną. Nagle za jednym z filarów dostrzegł Zefirynę i jej Anglika pochło-niętych rozmową. Nawyk podsłuchiwania odezwał się w nim natychmiast. Zaczął skradać się cicho, jak kot, aż podszedł dość blisko szepczącej pary, aby ich słyszeć.

— To ten — mówił Anglik — tam stoi... blondyn o długich włosach... rozmawia z dziewczyną w zielonym...

Silas bez trudu odszukał wzrokiem przystojnego młodzieńca niewysokiego wzrostu

— Dobrze — odparła Zefiryna. — Zrobię, co w mojej mocy. Ale pamiętaj pan, że i najzręczniejszej z nas może się w takiej sprawie nie powieść.

— Tss! — syknął jej towarzysz — odpowiadam za wynik! Nie darmo wybrałem cię spośród trzydziestu. A teraz idź, pani; ale uważaj na księcia. Licho go tu nadało! Jakby w Paryżu nie było dziesięciu innych balów, odpowiedniejszych dla niego niż to zbiorowisko studentów i panien sklepowych. Popatrz, jak się rozsiadł! Niczym cesarz na swoim dworze, nie książę na wywczasach.

Silas miał i tym razem szczęście. Dostrzegł barczystego mężczyznę, wybitnej urody, o dostojnej postawie i nader ujmującym sposobie bycia, siedzącego przy stole z niemniej uro-dziwym, lecz znacznie odeń młodszym człowiekiem, który traktował go z oznakami wielkie-go uszanowania. Tytuł książęcy mile zabrzmiał w republikańskich uszach Silasa, a wygląd osobistości, do której przynależał, do reszty go oczarował. Zostawił Anglika i Zefirynę ich własnemu lasowi, sam zaś przecisnął się w pobliże stołu zaszczyconego wyborem księcia i jego powiernika.

— Wierz mi, Geraldine — mówił pierwszy — że to czyste szaleństwo! Sam — pozwól sobie przypomnieć — przeznaczyłeś swego brata do tej niebezpiecznej misji, więc masz obo-wiązek nad nim czuwać. Przystał na wielodniową zwłokę w Paryżu, co już było nieostrożno-ścią, zważywszy charakter tego osobnika. Lecz teraz, gdy od wyjazdu dzieli go zaledwie czterdzieści osiem godzin, gdy już za parę dni ma stanąć w obliczu rozstrzygającej próby, czyż jest to — powiedz sam — odpowiednie dlań miejsce ido spędzania czasu? Powinien raczej ćwiczyć się w strzelaniu, wysypiać się i zażywać przechadzki; powinien przestrzegać umiaru w jedzeniu i całkowicie unikać win i koniaków. Czy może ten smarkacz myśli, że to wszystko komedia? Rzecz jest śmiertelnie poważna, Geraldine!

— Za dobrze znam chłopca — odparł pułkownik — aby się niepokoić czy wtrącać. Ma więcej rozwagi, niż się Waszej Wysokości wydaje, a powodować nim trudno. Gdyby szło o kobietę, to co innego; ale prezesa i obydwu lokai można mu zawierzyć z zamkniętymi oczy-ma.

— Miło mi to słyszeć — rzekł książę — ale nie wyzbyłem się moich obaw. Lokaje zaprawieni są świetnie w szpiegowaniu, a jednak ten łotr umiał im się wymknąć na kilka godzin dla jakichś potajemnych i niewątpliwie ciemnych sprawek. Amator mógł go stracić z oczu przypadkiem. Ale jeśli Hieronim i Rudolf zostali zbici z tropu, to wskutek celowych zabiegów człowieka, który nie robi nic bez powodu, a jest niezwykle przebiegły.

— Myślę, że sprawa w tej chwili pozostaje już między mną a moim bratem. — W głosie pułkownika wyczuwało się nutkę urazy.

— Podzielam twoje zdanie, Geraldine — odrzekł książę Florizel. — Lecz może właśnie dlatego winieneś tym bardziej usłuchać moich rad. Ale już dość. Ta dziewczyna w żółtym tańczy doskonale.

Rozmowa zeszła na zwykłe karnawałowe tematy paryskiej sali tańca.

Silas uprzytomnił sobie, gdzie jest i że zbliża się pora wyznaczonego spotkania. Im dłużej rozmyślał nad schadzką, tym mniej mu się podobała; a że w tej samej chwili tłum pchnął go w stronę drzwi, dał się nieść bez oporu. Wylądował w zakątku pod galerią, gdy na-gle uszu jego doleciał głos Zefiryny. Mówiła po francusku z młodzieńcem o jasnych puklach, wskazanym jej kwadrans temu przez osobliwego Anglika.

— Muszę dbać o opinię — tłumaczyła — choć wolałabym słuchać tylko podszeptów serca. Ale wystarczy, że powiesz pan to, co ci podyktowałam, portierowi na dole, a przepuści pana bez słowa.

— Dobrze, tylko po co mam mówić o jakimś długu? — dziwił się jej towarzysz.

— Mój Boże! — zniecierpliwiła się. — Czy pan myśli, że nie znam swojego własnego hotelu?

Idąc, opierała się czule na ramieniu młodzieńca.

Na ten widok Silas przypomniał sobie o bileciku.

Za dziesięć minut — pomyślał — pewnie będę przechadzał się z równie piękną kobietą... a może nawet lepiej ubraną... kto wie, czy nie z prawdziwą damą...

Tu stanęła mu przed oczyma ortografia listu i nieco posmutniał.

— No, mogła go pisać jej służąca — pocieszył się zaraz.

Brakło jeszcze paru minut do jedenastej i serce biło mu w dziwny, dość przykry sposób. Przyszło mu na myśl, że przecież wcale nie musi stawić się na schadzkę, i doznał uczucia ulgi. Cnotliwość i tchórzostwo wsparły się nawzajem i ruszył ponownie w kierunku drzwi — tym razem z własnej woli i przeciw fali ludzkiej, płynącej teraz do sali. Może jednak zmęczy-ła go walka z naporem tłumu, a może zdziałał to ów stan ducha, kiedy wszelki wysiłek po pewnym czasie wywołuje reakcję i potrzebę zmiany. Dość, że zawrócił znowu, już po raz trzeci, i zatrzymał się wtedy dopiero, gdy znalazł sobie kryjówkę o parę kroków od wyzna-czonego miejsca.

W ukryciu tym Silas przeżywał istne tortury ducha i wiele razy wzywał Boga na pomoc, gdyż z wychowania był ogromnie nabożny. Stracił teraz wszelką chęć na to spotkanie i tylko głupia obawa, że może być wzięty za tchórza, wstrzymywała go od ucieczki; lecz obawa ta była tak wielka, że przeważyła. Nie wynurzał się z cienia, ale i nie uciekał. Tak minęło chwil kilka, zegar wskazywał dziesięć po jedenastej. Młody Scuddamore powoli nabrał otuchy. Wyjrzał ze swego kąta: na wyznaczonym miejscu nie było nikogo. Widać nieznana autorka listu znudziła się i odeszła. Był teraz równie zuchwały jak przedtem nieśmiały. Sądził, że jeśli tylko stawi się na schadzkę, chociażby spóźniony, oczyści się tym samym z zarzutu tchórzo-stwa. W dodatku zaczął węszyć figiel i powinszował sobie nawet sprytu, że przejrzał i wyprowadził w pole oszustów. Jakże bywamy próżni!

Tak pokrzepiony na duchu, śmiało wyszedł z kryjówki. Lecz nie postąpił i paru kroków, gdy czyjaś dłoń spoczęła mu na ramieniu. Odwrócił się i ujrzał damę o posągowych kształ-tach i dostojnym obliczu; nie wyglądała jednak na zagniewaną.

— Widzę, że jesteś pan nie lada uwodzicielem — rzekła — skoro każesz na siebie tak długo czekać. Ale byłam zdecydowana cię poznać. Kiedy kobieta zapomni się tak dalece, że pierwsza robi awanse, odrzuca wszelkie względy małostkowej dumy.

Silas był przytłoczony wzrostem i wdziękami partnerki, a także jej zjawieniem się, tak niespodzianym. Szybko jednak zdołała go rozruszać. Miała sposób bycia łatwy i przymilny. Pobudzała go do żarcików i wtórowała wesołym śmiechem. Toteż wkrótce pod wpływem pochlebstw, suto zakrapianych koniakiem, nie tylko doszedł do wniosku, że się rozkochał na zabój, lecz i wyraził to z gwałtownością wręcz niepohamowaną.

— Niestety! — odparła. — Nie wiem, czy nie powinnam opłakiwać tej chwili, choć słowa twoje sprawiają mi niewysłowioną radość. Dotąd cierpiałam sama; teraz, mój biedny chłopcze, będzie nas dwoje. Nie jestem panią siebie. Nie mogę cię zaprosić do mego domu, gdyż tam śledzą mnie ciągle zazdrosne oczy. Muszę pomyśleć — dodała. — Jestem starsza od ciebie, choć o tyle słabsza; i mimo że ufam, mój panie, twej odwadze i zdecydowaniu, muszę posłużyć się własną znajomością świata dla naszego wspólnego dobra. Gdzie pan mieszkasz?

Powiedział, że mieszka w pokojach umeblowanych, wymienił ulicę i numer domu.

Przez dłuższą chwilę nie odpowiadała, pogrążona jak gdyby w głębokim namyśle.

— No tak — odezwała się wreszcie. — Czy mogę liczyć, że nie zawiedziesz mnie i będziesz posłuszny?

Zapewnił ją gorąco o swojej wierności.

— A zatem — oświadczyła z wiele obiecującym uśmiechem — jutro przez cały wie-czór nie wychodź z domu. A gdyby chciał cię odwiedzić ktoś z twoich przyjaciół, odpraw go pod byle jakim pozorem. Bramę hotelu zamykają pewnie o dziesiątej?

— O jedenastej — odparł Silas.

— Więc kwadrans po jedenastej —ciągnęła dama — wyjdź z domu. W żadnym wypad-ku nie wdawaj się w rozmowę z portierem, gdyż to mogłoby zaprzepaścić wszystko. Krzyknij tylko, by ci otworzył drzwi. Idź prosto aż do miejsca, gdzie Ogród Luksemburski łączy się z Bulwarem. Tam będę na ciebie czekała. Ufam ci i liczę, że we wszystkim zastosujesz się skrupulatnie do moich wskazówek. I pamiętaj: gdybyś je zlekceważył w najdrobniejszym szczególe, sprowadzisz straszliwe troski na głowę kobiety, której jedyną winą jest to, że spotkała cię i pokochała.

— Nie bardzo rozumiem, po co ta cała procedura — rzekł Silas.

— Widzę, że już zaczynasz zachowywać się, jakbyś był moim panem — zawołała uderzając go wachlarzem po ręku. — Cierpliwości! przyjdzie czas na wszystko. Kobieta lubi, aby jej słuchać, przynajmniej z początku, bo później sama z kolei w posłuszeństwie znajduje przyjemność. Na miły Bóg, uczyń, jak cię proszę, bo inaczej nie odpowiadam za nic. Właści-wie — dodała tonem kogoś, kto nagle znalazł rozwiązanie jakiejś trudnej sprawy — przycho-dzi mi na myśl lepszy sposób zapobieżenia niewczesnym odwiedzinom. Zapowiedz pan portierowi, aby nikogo do ciebie nie wpuszczał z wyjątkiem osoby zgłaszającej się po zwrot długu. I staraj się mówić z przejęciem, jakbyś lękał się tego spotkania; wtedy portier weźmie sobie twe słowa do serca.

— Możesz mi pani zaufać, że potrafię ustrzec się niepożądanych gości — rzekł trochę dotknięty.

— Ale ja proszę, abyś pan tak postąpił, jak chcę — odparła chłodno. — Znam was, mężczyzn; ani trochę nie dbacie o reputację kobiety.

Silas poczerwieniał i zawstydzony pochylił głowę. Jego własny plan bowiem przewidy-wał lekkie przechwałki w kole znajomych.

— A już zwłaszcza — dodała — nie mów nic portierowi wychodząc.

— Ale dlaczego? — spytał. — Ze wszystkich pani wskazówek ta wydaje mi się naj-mniej istotną.

— Z początku wątpiłeś, czy inne mają jakiś sens — odparła — a teraz przyznajesz, że są wprost konieczne. Wierz mi, że i ta ma swoje znaczenie. Z czasem to zrozumiesz. Ale co teraz mam myśleć o twoim uczuciu, jeśli przy pierwszym spotkaniu odmawiasz mi takich drobiazgów?

Zmieszany Silas jął tłumaczyć się i przepraszać; dama spojrzała na zegar i ze stłumio-nym okrzykiem klasnęła w ręce.

— Wielkie nieba! Czy jest aż tak późno? Nie mam chwili do stracenia. Niestety! My, kobiety, zawsze jesteśmy niewolnicami! Ach, na jakie rzeczy już się naraziłam dla ciebie!

Raz jeszcze powtórzyła wskazówki, zręcznie przeplatając je pieszczotami i mnóstwem najczulszych spojrzeń, po czym zniknęła w tłumie.

Cały następny dzień Silasa przepełniało uczucie ogromnej ważności. Był teraz pewien, że poznał hrabinę. A gdy nadszedł wieczór, skrupulatnie wykonał wszystkie jej rozkazy i w oznaczonej porze stawił się przed narożnikiem Ogrodu Luksemburskiego. Nikogo tam jednak nie zastał. Czekał pół godziny, zaglądał w twarz przechodniom bliżej i dalej od wskazanego miejsca. Zapędził się na sąsiednie rogi Bulwaru, a nawet obszedł dokoła cały ogród. Na próż-no. Żadna piękna hrabina nie padła mu w ramiona. Wreszcie powlókł się, bardzo niechętnie, w stronę hotelu. W drodze nagle przypomniał sobie rozmowę Madame Zefiryny z jasnowło-sym młodzieńcem i poczuł się jakoś nieswojo.

Wygląda na to — pomyślał — że każdy musi dla jakichś powodów okłamywać naszego portiera.

Pociągnął za dzwonek, drzwi się otwarły i stanął w nich portier w bieliźnie podając mu świecę.

— Poszedł już? — zagadnął go portier.

— Kto taki? O kim pan mówi? — spytał Silas dość ostro, gdyż był poirytowany niedo-szłym spotkaniem.

— Nie widziałem, żeby wychodził — ciągnął portier — ale chyba mu pan zapłacił. Bardzo nie lubimy, jak nasi lokatorzy okazują się niewypłacalni.

— O czym pan mówisz, do diabła? — krzyknął ze złością Silas. — Nic nie rozumiem z całej tej gadaniny.

— O tym niewysokim blondynie, który tu przyszedł po odbiór długu — rzekł portier. — A o kimże mam mówić, kiedy pan sam zabronił wpuszczać kogokolwiek innego!

— Ależ, na miły Bóg, on tu wcale nie był! — odparł Silas.

— Nie był? — powtórzył portier z miną nad wyraz hultajską. — E, panie! Już co ja wiem, to wiem!

— Pan jesteś bezczelny łotr! — wrzasnął Silas, czuł przy tym, że ten popis grubiaństwa jest śmieszny. Nie mógł się jednak oprzeć tysiącznym niepokojom i popędził na górę.

— A nie weźmie pan świecy? — wołał za nim portier.

Lecz Silas pognał tylko prędzej i zatrzymał się dopiero na siódmym piętrze, przed wła-snymi drzwiami. Zziajany, odczekał chwilę. Dręczony jak najgorszymi przeczuciami, bał się wejść do pokoju.

Gdy się wreszcie odważył, doznał ulgi widząc, że jest ciemno i — jak sądził — pusto. Odetchnął głęboko. Był oto z powrotem u siebie. Nic się nie stało, ale jego pierwsze szaleń-stwo powinno stanowczo być zarazem ostatnim. Zapałki leżały na stoliku przy łóżku, więc po omacku ruszył w tamtą stronę. Jednakże niepokój odezwał się ponownie i wzrastał z każdym krokiem. Ucieszył się, gdy natrafiwszy nogą na jakąś przeszkodę, stwierdził, że to tylko krze-sło. Dotarł w końcu do łóżka. Sądząc z położenia okna, ledwo widocznego, wiedział, że stoi przy łóżku w nogach, wystarczyło tylko trzymać się brzegu, by dojść do stolika.

Wyciągnął rękę i dotknął kołdry... Nie, to nie była po prostu kołdra... Coś pod nią leżało — jakby kształt ludzkiej nogi. Silas cofnął się i przez chwilę stał jak skamieniały.

Co... co to może oznaczać? — pomyślał z trwogą.

Zaczął nasłuchiwać, ale nie było nawet śladu oddechu. Najwyższym wysiłkiem woli jeszcze raz końcem palca dotknął tego samego miejsca. Ale zaraz odskoczył i stał jak wryty trzęsąc się ze strachu. Na łóżku coś leżało. Nie wiedział co, ale coś tam leżało dziwnego.

Minęła dobra chwila, nim się mógł poruszyć. Wiedziony jakimś instynktem, trafił na zapałki i stojąc tyłem do łóżka, zapalił świecę. Gdy tylko zabłysnął płomień, obrócił się wolno, by ujrzeć wreszcie to, czego tak bał się zobaczyć. I rzeczywiście, najgorsze okazało się prawdą. Łóżko było starannie przykryte kapą, ale pod nią uwydatniały się kształty leżącej nieruchomo ludzkiej postaci. Silas rzucił się naprzód i odsunął kapę. Oczom jego ukazał się jasnowłosy młodzieniec, którego poprzedniej nocy widział w salach Bullier. Patrzył w Silasa niewidzącym wzrokiem, twarz miał obrzękłą i poczerniałą, a cienka strużka krwi spływała mu z nozdrzy.

Silas wydał przeciągły jęk, upuścił świecę i padł na kolana przed łóżkiem.

Z odrętwienia, w jakie zapadł pod wpływem straszliwego odkrycia, wyrwało go dyskre-tne, lecz uporczywe pukanie. Minęła dłuższa chwila, nim uprzytomnił sobie swoje położenie. I kiedy wreszcie skoczył do drzwi, by je zamknąć, było już za późno. Doktor Noel, w ogro-mnej szlafmycy na głowie, powoli skradając się wszedł do pokoju. Zadzierał przy tym głowę jak ptak, a lampa, trzymana w ręku, oświecała jego długą, chudą i białą postać.

— Wydawało mi się — powiedział — że słyszałem jakiś krzyk. Pomyślałem więc, że może się pan źle czuje; stąd moje wtargnięcie.

Silas, z bijącym sercem i zaczerwienioną twarzą, usiłował zasłonić sobą łóżko. Nie mógł wykrztusić słowa.

— Ciemno jest u pana — Ciągnął doktor — a nawet nie zaczął się pan rozbierać. Nie wmówi mi pan nic wbrew temu, co widzę na własne oczy. Twarz pana jest najlepszym świadectwem, że trzeba ci pomocy lekarza lub przyjaciela. W jakiej roli mam wystąpić? Pozwól pan zbadać puls, bo to często najlepszy wskaźnik dla serca.

Zbliżył się do Silasa, który wciąż się cofał, i chciał go ująć za rękę. Ale młody Amery-kanin był już u kresu swej wytrzymałości nerwowej. Gwałtownym ruchem odskoczył i z wybuchem głośnego łkania rzucił się na ziemię.

Doktor Noel zobaczył teraz nieboszczyka na łóżku i twarz mu pociemniała. Podbiegł do drzwi, które zostawił otwarte, zatrzasnął je z pośpiechem i dwukrotnie przekręcił klucz w zamku.

— Wstań pan! — wrzasnął przeraźliwie — nie pora teraz na płacz. Coś pan zmalował? Jak się te zwłoki tutaj znalazły? Mów szczerze, może zdołam ci pomóc. Czyżbyś przypu-szczał, że pragnę twojej zguby? Czy sądzisz, że to martwe ciało na twym łóżku może choć trochę zmienić uczucia, jakie we mnie wzbudziłeś? Naiwny młodzieńcze! Tylko w oczach ślepego prawa potępienie czynu przenosi się na sprawcę. Dla mnie zaś przyjaciel zostanie przyjacielem, choćby powrócił splamiony krwią. Wstań więc! — powtórzył. — Zło i dobro są tylko chimerą. Nie ma nic poza przeznaczeniem. A bez względu na okoliczności masz przy sobie kogoś, kto wesprze cię aż do ostatka.

Tak pokrzepiony na duchu, Silas zebrał się w sobie i zachęcany pytaniami doktora, złamanym głosem opisał mu fakty. Pominął jednak rozmowę księcia z pułkownikiem, gdyż nie pojmował jej sensu i nie podejrzewał, by miała coś wspólnego z jego nieszczęściem.

— Biada! — wykrzyknął doktor Noel. — Albo zupełnie się mylę, albo też wpadłeś w szpony najbardziej niebezpiecznego złoczyńcy Europy. Biedny chłopcze! Cóż za straszną pułapkę ci zastawiono. Wdepnąłeś nierozważnie w śmiertelne niebezpieczeństwo! Ten czło-wiek — ciągnął — Anglik, którego widziałeś dwukrotnie, a który jest zapewne duszą całego spisku... Możesz go opisać? Czy jest młody, czy stary? wysoki czy niski?

Silas jednak, przy całej swej ciekawości, nie był spostrzegawczy. Toteż mógł podać tylko nic nie mówiące ogólniki.

— Kazałbym uczyć tego we wszystkich szkołach! — zawołał gniewnie doktor. — Po co człowiekowi oczy i zdolność mowy, jeśli nie umie zauważyć i potem opisać rysów swego wroga? Ja, który znam wszystkich bandytów Europy, mógłbym go rozpoznać. Mielibyśmy wówczas nową broń. Pielęgnuj tę sztukę w przyszłości, biedny chłopcze! Może ci oddać nieocenione usługi.

— W przyszłości! — powtórzył Silas. — Jakaż przyszłość mnie czeka poza szubienicą?

— Młodość jest lękliwa — odparł doktor — i troski wydają się człowiekowi czarniej-sze, niż są. Stary już jestem, a nigdy nie rozpaczam.

— Czy mogę opowiedzieć moją przygodę policji? — spytał Silas.

— W żadnym razie — odrzekł doktor. — Z tego, co już wiem o machinacjach, w jakie cię wciągnięto, wypadek twój od tej strony jest beznadziejny. Dla ograniczonych władz jesteś niewątpliwym sprawcą. A pamiętaj, że znamy tylko część matactw. Ci sami nędznicy ukarto-wali z pewnością jeszcze wiele innych dla zmylenia czujności policji i tym celniejszego skierowania podejrzeń przeciw tobie.

— W takim razie jestem zgubiony! — wykrzyknął Silas.

— Tego nie powiedziałem — odparł doktor Noel — gdyż jestem ostrożny.

— Ale spójrz pan na to — zaoponował Silas. — Oto na moim łóżku leży dowód rzeczo-wy. Nie można go usunąć, nie można tego wyjaśnić ani patrzeć na to bez zgrozy.

— Zgrozy? — odparł doktor — dlaczego? Kiedy taki zegarek stanie, jest dla mnie tylko zawiłym mechanizmem, który należy zbadać z pomocą lancetu. Krew, zimna i zakrzepła, nie jest już ludzką krwią. Ciało martwe nie jest już tym, czego pożądamy w kochankach, a szanu-jemy w naszych przyjaciołach. Urok, wdzięk czy odraza znikły razem z ożywiającym du-chem. Naucz się patrzeć na to obojętnie. Jeśli bowiem mój plan się uda, będziesz musiał prze-żyć kilka dni w bezustannym pobliżu tego, co budzi w tobie tak wielką zgrozę.

— Pański plan? — zawołał Silas. — A jakiż on jest? Powiedz prędko, doktorze, bo już nie mam prawie odwagi żyć.

Zamiast odpowiedzi doktor Noel podszedł do łóżka i zaczął badać zwłoki.

— Zupełnie martwy — mruknął. — I, jak przypuszczałem, kieszenie opróżnione. O, i monogram wycięty z koszuli. Dobra robota, dokładna. Całe szczęście, że jest niewysoki.

Wylękniony Silas z uwagą słuchał tych słów. Wreszcie doktor zakończył oględziny, siadł na fotelu i z uśmiechem zwrócił się do młodego Amerykanina.

— Odkąd wszedłem do pańskiego pokoju — rzekł — choć moje uszy i język wciąż by-ły zajęte, oczom też nie pozwoliłem próżnować. W tamtym rogu spostrzegłem jedno z owych potwornych urządzeń, jakie pańscy rodacy wożą z sobą po wszystkich zakamarkach, świata — krótko mówiąc, kufer z Saratogi. Aż do tej chwili pojąć nie mogłem pożytku z takiego gmachu. Ale teraz zaczynam się domyślać. Czy było to w związku z handlem niewolnikami, czy ze zbyt częstym posługiwaniem się nożem sprężynowym, tego nie wiem. Jedno jest oczy-wiste — przeznaczeniem tego pudła jest przechowywanie ludzkiego ciała.

— Doprawdy! — wykrzyknął Silas. — Doprawdy nie czas na żarty!

— Choć moje słowa — odparł doktor — brzmią nieco żartobliwie, ich sens jest najzu-pełniej poważny. I pierwsza rzecz, drogi przyjacielu, jaką musimy teraz się zająć, to usunięcie całej zawartości pańskiego kufra.

Silas podporządkował się autorytetowi doktora Noela. Kufer niebawem był już pusty, a jego zawartość znalazła się na podłodze. Wtedy Silas uchwycił nieboszczyka za pięty, doktor podtrzymał ramiona i wspólnymi siłami ściągnęli go z łóżka, zgięli we dwoje i z pewnym trudem wepchnęli do skrzyni. Następnie obaj panowie docisnęli wieko nad niezwykłym baga-żem, po czym doktor własnoręcznie zamknął i owiązał sznurami walizę. Silas przez ten czas rozmieszczał w komodzie i szafie wyrzucone na ziemię rzeczy.

— Pierwszy krok został zrobiony w kierunku pańskiego ocalenia — rzekł doktor. — Jutro, a właściwie dzisiaj, będziesz pan musiał odwrócić wszelkie podejrzenia portiera płacąc mu całą należność. Ja zaś postaram się zapewnić ci bezpieczny wyjazd. Na razie przejdźmy do mego pokoju, gdzie dostaniesz mocny proszek nasenny. Co jak co, ale musisz wypocząć.

Następny dzień był najdłuższym, jaki Silas pamiętał; zdawał się wcale nie kończyć. Silas wymówił się przed znajomymi i zrozpaczony siedział w kącie pokoju z oczyma utkwio-nymi w kufer. Własne jego niedawne wścibstwo zostało teraz odwzajemnione: obserwatorium otwarło się od strony pokoju Zefiryny i Silas czuł bezustannie czyjś wzrok na sobie. Było to tak przykre, że w końcu sam zatkał otwór. Zabezpieczony w ten sposób przed podglądaniem, spędzał czas na płaczu i modłach.

Późnym wieczorem zjawił się doktor Noel trzymając w ręku dwie zalakowane koperty bez adresu. Jedna dosyć gruba, druga zaś tak cieniutka, jakby nie miała wcale zawartości.

— Silas — rzekł zasiadając przy stole — czas, abym ci wyjaśnił plan twego ocalenia. Jutro wczesnym rankiem książę Bohemii, Florizel, wraca do Londynu zabawiwszy tu kilka dni z okazji karnawału. A tak się szczęśliwie składa, że w swoim czasie oddałem znaczną usługę jego koniuszemu, pułkownikowi Geraldine'owi. Była to jedna z tych licznych w naszym zawodzie okazji, których nie zapomina potem żadna ze stron. Nie ma potrzeby wtaje-mniczać cię w jej naturę; dość, że pułkownik nieraz oświadczał swą gotowość przyjścia mnie z kolei z pomocą. A teraz uważaj! Trudność twoja polega na dostaniu się do Londynu bez otwierania kufra, czego niepodobna uniknąć w komorze celnej. I oto przyszło mi na myśl, że bagażu tak dostojnej osobistości jak książę celnicy przecież rewidować nie będą. Zwróciłem się więc do pułkownika i uzyskałem przychylną odpowiedź. Jeśli stawisz się jutro przed szó-stą w hotelu, gdzie mieszka książę, twój bagaż włączą do jego rzeczy, a ty sam podróżować będziesz jako członek książęcej świty.

— Teraz, gdy pan o tym mówi, wydaje mi się, że widziałem już księcia i pułkownika na balu u Bulliera. Słyszałem nawet urywek ich rozmowy.

— Możliwe, bo książę lubi zadawać się z ludźmi najrozmaitszych sfer — odparł doktor. — Gdy dotrzesz do Londynu — ciągnął — twe zadanie będzie niemal skończone. W tej gru-bszej kopercie wręczyłem ci list, którego nie śmiem zaadresować. Ale w drugiej znajdziesz wskazówki, jak odszukać dom, gdzie oddasz list razem z kufrem. Z tą chwilą pozbędziesz się wszelkich kłopotów.

— Niestety — rzekł Silas — choć bardzo chcę temu wierzyć, jakże to jest możliwe? Otwiera pan przede mną ponętne widoki, ale tak mało prawdopodobne, że się nie mieszczą w głowie. Więc, z łaski swojej, powiedz pan wyraźniej, co masz na myśli.

Doktor zdawał się dotknięty czymś do żywego.

— Chłopcze — odparł — nie wiesz nawet, jak trudnej wymagasz rzeczy. Ale niech i tak będzie. Nie odczuwam już upokorzeń. A byłoby dziwne, gdybym ci tego odmówił uczyni-wszy już tyle. Wiedz zatem, że chociaż dzisiaj pędzę żywot samotny, pełen prostoty, poświę-cony studiom, przez co sprawiam spokojne wrażenie, kiedyś moje imię było zawołaniem dla najbardziej zuchwałych i niebezpiecznych jednostek Londynu. A chociaż na zewnątrz cieszy-łem się szacunkiem i uznaniem, moja właściwa potęga wspierała się na tajnych, zbrodniczych i groźnych związkach. I właśnie do jednego z moich ówczesnych podwładnych zwracam się teraz, aby cię uwolnił od posępnego bagażu. Byli to ludzie różnych zawodów i narodowości, związani straszną przysięgą i wspólnym, strasznym celem. Stowarzyszenie to trudniło się morderstwem. Ja zaś, choć tak niewinnie wyglądam, byłem hersztem krwawego związku.

— Co? — zawołał Silas. — Pan jesteś mordercą? Zawodowym mordercą? I ja mam przyjąć pańską dłoń, pańską pomoc? Posępny, stary zbrodniarzu, czy moja młodość i rozpacz mają być z tobą w spółce?

Doktor zaśmiał się gorzko.

— Trudno ci dogodzić, panie Scuddamore — odrzekł — lecz teraz masz do wyboru: towarzystwo mordercy lub zamordowanego. Jeśli twoje sumienie jest zbyt wrażliwe, by przy-jąć moją pomoc, powiedz, a natychmiast cię opuszczę. Od tej chwili możesz pan postępować z kufrem i jego zawartością zgodnie z głosem swego prawego sumienia.

— Zachowałem się niestosownie — przyznał Silas. —- Powinienem pamiętać, jak wielkodusznie ofiarował mi pan opiekę, nim jeszcze dowiodłem swojej niewinności. Toteż nadal słuchać będę z wdzięcznością każdej pana rady.

— Dobrze — odparł doktor. — Widzę, że zaczynasz rozumieć nauki doświadczenia.

— Skóro jednak — rzekł Amerykanin — jak pan przyznałeś, nawykłeś do tego posęp-nego rzemiosła, a ludzie, którym mnie polecasz, są twymi dawnymi wspólnikami i przyjaciół-mi — czy nie mógłby pan sam zająć się wysyłką tej skrzyni i zaraz ją stąd usunąć?

— Na honor — zawołał doktor — szczerze pana podziwiam. Jeśli sądzisz, że nie dość jeszcze zajmowałem się twoimi sprawami, pozwól, że będę wręcz przeciwnego zdania. To, co ci ofiarowałem, możesz przyjąć albo odrzucić, nie trudząc się dalszymi wyrazami wdzię-czności, albowiem twój szacunek cenię sobie mniej jeszcze niż twoją inteligencję. Przyjdzie czas, jeśli dożyjesz w dobrym zdrowiu, kiedy o tym wszystkim inaczej będziesz myślał, rumieniąc się z powodu swego dzisiejszego zachowania.

Z tymi słowy doktor wstał z krzesła, krótko i jasno powtórzył wskazówki, po czym opuścił pokój nie dając Silasowi czasu na odpowiedź.

Nazajutrz rano Silas zgłosił się w hotelu, gdzie pułkownik Geraldine przyjął go nader uprzejmie i gdzie uwolniono go od bezpośredniej troski o kufer z potworną zawartością. Podróż minęła bez przygód, choć młodzieniec był przerażony słysząc skargi tragarzy i mary-narzy na niezwykły ciężar bagażu księcia. Silas jechał koleją w towarzystwie lokai, gdyż książę Florizel chciał być sam na sam z koniuszym. Jednakże na pokładzie parowca zwrócił na siebie uwagę Jego Wysokości swym melancholijnym wyglądem, gdy stał wpatrzony w stos bagażu. Wciąż bowiem przyszłość widział w czarnych barwach.

— Ten oto młodzian — zauważył książę — musi mieć jakiś powód do trosk.

— Jest to Amerykanin — odparł Geraldine — który zgodnie z udzielonym mi zezwo-leniem podróżuje ze świtą Waszej Wysokości.

— Przypominasz mi, że uchybiłem etykiecie — rzekł książę Florizel. Podszedł do Silasa i z łaskawością najbardziej wyszukaną ozwał się w te słowa:

— Zachwycony byłem, młodzieńcze, możnością zadośćuczynienia twemu życzeniu, o którym mnie powiadomił pułkownik Geraldine. Niechże pan pamięta, że i na przyszłość gotów jestem uczynić tyleż, a nawet i więcej.

Zadał przy tej okazji kilka pytań co do politycznych stosunków w Ameryce, a Silas odpowiedział rozsądnie i taktownie.

— Jesteś pan jeszcze młody — rzekł książę — ale, jak widzę, nad wiek poważny. Może poświęcasz zbyt wiele uwagi poważnym sprawom. Ale może ja, ze swej strony, jestem niedy-skretny i dotknąłem bolesnego tematu?

— Mam wszelki powód — rzekł Silas — być najnieszczęśliwszym z ludzi. Nigdy nie nadużyto brutalniej czyjejś niewinności.

— Nie będę pana skłaniał do zwierzeń — odparł książę Florizel. — Ale nie zapominaj, że polecenie pułkownika jest u mnie najlepszym paszportem. I że nie tylko jestem gotów wyświadczyć panu przysługę, ale mogę w tej mierze więcej niż wielu innych.

Silas był zachwycony uprzejmością wybitnej osoby. Lecz umysł jego wkrótce powrócił do swych posępnych zajęć. Nawet bowiem łaskawość księcia dla republikanina nie może uwolnić zaprzątniętego umysłu od trosk.

Pociąg przybył na stację Charing Cross, gdzie urzędnicy celni jak zwykle uszanowali bagaż księcia Florizela. Na dworcu czekały wytworne pojazdy. Silasa wraz z innymi odwie-ziono do rezydencji książęcej. Tam pułkownik Geraldine pożegnał go wyrażając zadowole-nie, że mógł oddać usługę przyjacielowi doktora, dla którego jest pełen szacunku.

— Mam nadzieję — dodał — że z pańskiej porcelany nic nie zostało stłuczone. Wydane były specjalne rozkazy, by się wszędzie po drodze ostrożnie obchodzono z rzeczami księcia.

Po czym polecił służbie oddać jeden z zaprzęgów do dyspozycji młodego gentlemana i umieścić kufer na koźle; następnie uścisnął dłoń Silasa i oddalił się z powodu pilnych zajęć na dworze księcia.

Silas przełamał teraz pieczęć koperty z adresem i polecił okazałemu stangretowi, by odwiózł go na Box Court, mały zaułek wychodzący na Wybrzeże. Stangret musiał widocznie coś o tym miejscu wiedzieć, gdyż spojrzał zdziwiony i poprosił o powtórzenie adresu. Z bijącym sercem Silas wsiadł do wspaniałej karety. Zaułek Box Court okazał się zbyt wąski dla dworskiego ekwipażu; było to właściwie po prostu przejście dla pieszych między dwoma parkanami. Po obu stronach stały słupki. Na jednym z nich siedział jakiś człowiek, który gdy podjechali, zaraz zeskoczył i wymienił ze stangretem przyjazne skinienia; lokaj zaś otworzył drzwiczki i spytał, czy wyładować kufer i pod jaki zanieść go numer.

— Proszę bardzo — rzekł Silas — pod numer trzeci.

Lokaj i człowiek siedzący na słupku, nawet z pomocą Silasa, ledwo zdołali udźwignąć bagaż. Zanim postawili go przy wskazanych drzwiach, młody Amerykanin stwierdził z przerażeniem, że przygląda mu się tłum gapiów. Starał się jednak zachować dobrą minę, zadzwonił, a gdy otwarto, wręczył drugą kopertę.

— Pana nie ma w domu — rzekł odźwierny. — Ale oddam mu list, proszę przyjść jutro rano, a będę mógł powiedzieć, kiedy pana przyjmie. Czy kufer chce pan zostawić?

— O tak! — zawołał Silas, lecz zaraz pożałował tego i z równą skwapliwością oświad-czył, że woli go zabrać ze sobą do hotelu.

Tłum przyjął jego niezdecydowanie drwinami, a gdy Silas wsiadał do karety, zasypał go mnóstwem obelżywych uwag. Pełen wstydu i lęku młodzieniec błagał służących, by czym prędzej zawieźli go do jakiegoś cichego, wygodnego zajazdu w sąsiedztwie.

Powóz książęcy przystanął przed hotelem Craven na Craven Street i natychmiast odje-chał zostawiając Silasa ze służbą hotelową. Jeden tylko pokój okazał się wolny — mała komórka nad czwartym piętrem, wychodząca na tyły domu. Do tej samotni dwóch tęgich drabów z trudem i stękaniem dowlokło nieszczęsny kufer.

Silas z biciem serca wspinał się tuż za nimi. Drżał ze strachu, gdyż jeden fałszywy krok, a skrzynia mogła przelecieć przez poręcz schodów i rozbić się na dole w sieni, ujawniając potworną zawartość.

Gdy był już w pokoju, usiadł na brzegu łóżka, aby ochłonąć. Zaraz jednak poderwał się widząc, że obydwa draby przyklękły obok kufra i zabierają się do rozplątywania sznurów.

— Niech tak zostanie! — krzyknął. — Nie będę nic z niego wyjmował aż do wyjazdu!

— To można było zostawić go w sieni, na dole — mruknął jeden z drabów. — Ciężkie to jak wieża kościelna. Nie mam pojęcia, co pan ma tam w środku. Ale jeśli złoto, w takim razie bogatszy pan jest ode mnie.

— Złoto? — powtórzył oszołomiony Silas. — Jakie złoto? Nie mam żadnego złota, co za bzdury!

— Dobra, kapitanie — odparł drab mrużąc oko — nikt tu nie dybie na jaśnie pana pieniądze. Bezpiecznie u nas jak w banku. Ale — dodał —- skrzynia była ciężka i chętnie wypilibyśmy za zdrowie jaśnie pana.

Silas wcisnął mu w garść dwa złote napoleony tłumacząc się, że dopiero przyjechał i dlatego ma tylko pieniądz zagraniczny. Drab zaś obejrzał wzgardliwie trzymane w ręku monety, przyjrzał się parę razy kufrowi i klnąc siarczyście zdecydował się wreszcie wyjść.

Już blisko dwa dni zwłoki spoczywały w saratoskim kufrze. Pozostawszy więc sam, nieszczęsny Amerykanin począł natychmiast badać skrupulatnie wszystkie szpary, czy nie wydziela się odór. Dzięki jednak mrozom kufer uchował ponurą swą tajemnicę.

Silas przysunął do niego krzesło, ukrył twarz w dłoniach i zagłębił się w rozmyślaniach. Jeśli uwolnienie szybko nie nastąpi, rzecz bez wątpienia wkrótce wyjdzie na jaw. Sam w obcym mieście, bez przyjaciół i pomocy, zgubiony był nieuchronnie, jeśli polecenie doktora zawiedzie. Ze smutkiem wspominał swoje ambitne zamiary na przyszłość. Rozwiały się widoki zostania bohaterem i główną osobistością w rodzinnym Bangor, w Maine. Nie będzie, jak to sobie wymarzył, wspinał się po drabinie urzędów i zaszczytów. Może raz na zawsze wyrzec się nadziei wyboru na prezydenta Stanów Zjednoczonych i zostawienia po sobie białej statui, w okropnym stylu, zdobiącej waszyngtoński Kapitol. Siedział oto przykuty do martwe-go Anglika, złożonego we dwoje w kufrze. Musi się go pozbyć lub nigdy nie zapisze przy-szłych kart narodowej historii.

Powstrzymam się od przytaczania słów, jakimi nasz młodzieniec obrzucał doktora, zamordowanego, Zefirynę, drabów hotelowych i służbę książęcą, krótko mówiąc, wszystkich, co mieli choćby najdalszy związek z jego straszliwą przygodą.

O siódmej wieczór zszedł na posiłek. Ale żółta jadalnia budziła w nim zgrozę, wszyscy obecni zdawali się spoglądać nań podejrzliwie, a duch Silasa został na górze przy kufrze. Gdy kelner podszedł do niego z serem, nerwy odmówiły mu posłuszeństwa: zerwał się z krzesła i wylał na obrus pół butelki porteru.

Służący sprzątnął i zaproponował mu przejście do palarni. Silas chciał już wrócić do swego niebezpiecznego skarbu, lecz nie miał odwagi odmówić i zszedł za kelnerem do mrocznej, oświetlonej gazem piwnicy, która służyła, a może i dziś jeszcze służy za palarnię hotelu Craven.

Dwóch mężczyzn o bardzo smutnych twarzach grało w bilard pod okiem spoconego, suchotniczego markera. Przez chwilę zdawało się Silasowi, że są to jedyni obecni. Zaraz potem dostrzegł jednak osobnika o skromnym, ale przyzwoitym wyglądzie zaszytego w kąt i palącego cygaro ze spuszczonymi oczyma. Stwierdził od razu, że już go gdzieś widział; i mimo zupełnej zmiany ubioru poznał w nim człowieka, który siedział na słupku przed zaułkiem Box Court i pomagał przenosić kufer. Amerykanin zawrócił na miejscu i po prostu uciekł. Oparł się dopiero w swoim pokoju, który pozamykał na wszystkie spusty.

Czuwał całą noc przy skrzyni z martwym ciałem, a wyobraźnia poddawała mu naj-straszliwsze obrazy. Wzmianka drabów, że kufer jest pełen pieniędzy, przepoiła go nowym źródłem lęku i wprost nie ważył się zmrużyć oka. Obecność zaś w palarni włóczęgi z Box Court w oczywistym przebraniu upewniła go, że jest nadal przedmiotem ciemnych machina-cji.

Było już dobrze po północy, gdy tknięty jakimiś podejrzeniami Silas otworzył drzwi i wyjrzał na korytarz. Był słabo rozświetlony jednym palnikiem gazowym. W pewnej odległo-ści spał na podłodze człowiek w liberii posługacza hotelowego. Silas podszedł na palcach. Człowiek leżał na boku, a prawe ramię zasłaniało mu twarz. Amerykanin wciąż jeszcze pochylał się nad nim, gdy śpiący odsunął ramię i otworzył oczy: Silas znalazł się twarzą w twarz z włóczęgą z Box Court.

— Dobry wieczór panu — rzekł uprzejmie obcy.

Silas jednak był zbyt przejęty, aby znaleźć odpowiedź; w milczeniu wrócił do swego pokoju.

Nad ranem, znużony troskami, zasnął na krześle z głową opartą o kufer. Mimo tak niewygodnej pozycji i tak przeraźliwej poduszki spał mocno i długo. Późno już było, gdy zbudziło go gwałtowne pukanie do drzwi.

Pośpieszył otworzyć i ujrzał jednego z wczorajszych drabów.

— Pan jest tym gentlemanem — zapytał — który wczoraj zgłaszał się na Box Court?

Silasa przejął dreszcz, lecz przyznał, że tak istotnie było.

— W takim razie ten list jest dla pana — rzekł pokojowiec wręczając zalakowaną kopertę.

Silas rozerwał pieczęć i znalazł wewnątrz jedno tylko słowo: „Dwunasta”.

Stawił się co do minuty. Kufer wniosło przed nim kilku rosłych służących; jego zaś samego wprowadzono do sali, gdzie tyłem do drzwi siedział przed kominkiem i grzał się jakiś mężczyzna. Ani odgłos wielu wchodzących i wychodzących osób, ani szuranie kufrem po gołych deskach podłogi nie zwróciły najmniejszej uwagi siedzącego. Silas czekał więc omdlewając ze strachu, aż nieznajomy dostrzeże jego obecność.

Upłynęło co najmniej pięć minut, aż wreszcie tamten powoli się obrócił i ukazała się twarz Florizela, księcia Bohemii.

— Tak więc, panie — rzekł surowo — oto jest sposób, w jaki nadużywasz mych względów. Zabiegasz o towarzystwo osób wysoko postawionych po to tylko, jak widzę, by uniknąć następstw twych zbrodni. Nie dziwię się teraz pańskiemu zakłopotaniu, gdy wczoraj rozmawiałeś ze mną.

— O panie! — zawołał Silas — niczemu nie jestem winien z wyjątkiem złego losu.

W pośpiechu i z największą szczerością opowiedział księciu całe dzieje swej nieszczę-snej przygody.

— Widzę, że się pomyliłem — rzekł Jego Wysokość wysłuchawszy opowieści do końca. — To pan jesteś ofiarą. A że nie zamierzam cię za to karać, więc uczynię wszystko, aby ci dopomóc. A teraz —ciągnął — do rzeczy! Otwórz pan kufer, abym zobaczył jego zawartość.

Silas zmienił się na twarzy.

— Brak mi odwagi! — wykrzyknął.

— Jak to? — spytał książę. — Przecież widziałeś te zwłoki! Trzeba umieć panować nad taką czułostkowością. Widok człowieka chorego, któremu jeszcze można dopomóc, powinien żywiej przemawiać do naszych uczuć niż widok trupa, któremu równie obojętna jest pomoc i krzywda, miłość i nienawiść. Poskrom swoje nerwy, panie Scuddamore. Bo wolałbym — dodał widząc, że Silas nadal się waha — wolałbym nie powtarzać mego życzenia.

Młody Amerykanin jakby obudził się ze snu. Z dreszczem obrzydzenia przystąpił do rozwiązywania sznurów i otwierania zamków kufra. Książę stał obok, ręce splótł za plecami i patrzył spokojnie. Zwłoki były zupełnie sztywne i Silasowi z najwyższym wysiłkiem, fizy-cznym i moralnym, udało się je wydobyć i odsłonić twarz.

Książę Florizel cofnął się z okrzykiem bolesnego zdumienia.

— O Boże! — zawołał — sam nie wiesz, panie Scuddamore, jak okrutny przywiozłeś mi dar. Ten oto młodzieniec należał do mojej świty i jest bratem mego wiernego przyjaciela. Zginął za mnie z ręki podstępnych i zdradzieckich wrogów. Biedny Geraldine — szepnął sam do siebie — jakimi słowy mam cię powiadomić o losie twego brata? Czy zdołam się wytłu-maczyć przed tobą i przed Bogiem z lekkomyślnych zamierzeń, które doprowadziły do tej krwawej i nieludzkiej śmierci? Ach, Florizelu, Florizelu! Kiedy posiądziesz skromność, jaka przystoi śmiertelnym, i przestanie oślepiać cię złudny blask twojej władzy? Władza! — wykrzyknął — któż jest bardziej bezsilny? Patrzę na tego młodzieńca, którego poświęciłem, panie Scuddamore, i czuję, jak mało znaczy być władcą.

Silas był przejęty widokiem tak gorących uczuć. Usiłował wyszeptać parę słów pocie-chy i wybuchnął łzami. Książę, wzruszony jego intencją, podszedł i ujął Amerykanina za rękę.

— Panuj nad sobą. Obaj musimy jeszcze wiele się nauczyć i obaj będziemy lepsi po dzisiejszym spotkaniu.

Silas podziękował w milczeniu spojrzeniem idącym wprost z serca.

— Zapisz mi pan tutaj adres doktora Noela — ciągnął książę prowadząc go do stołu. — I pozwól sobie doradzić, abyś unikał towarzystwa tego niebezpiecznego człowieka, gdy będziesz znowu w Paryżu. W tym wypadku co prawda kierowały nim, jak sądzę, szlachetne pobudki. Gdyby bowiem miał coś wspólnego ze śmiercią młodego Geraldine'a, nigdy nie wysłałby jego zwłok do rąk właściwego mordercy.

— Właściwego mordercy? — powtórzył zdumiony Silas.

— Tak jest — odparł książę. — List, który dziwnym zrządzeniem Opatrzności dostał się do moich rąk, adresowany był, ni mniej ni więcej, tylko do samego zbrodniarza, nikcze-mnego prezesa Klubu Samobójców. Nie próbuj pan wdawać się już dalej w te niebezpieczne machinacje, bądź zadowolony, że wyniosłeś z nich całą szyję i bez zwłoki opuść ten dom. Mam pilne sprawy przed sobą, a przede wszystkim muszę zaraz się zająć tymi biednymi szczątkami, które tak jeszcze niedawno były dzielnym i pięknym młodzieńcem.

Silas usłuchał, pełen wdzięczności, i pożegnał się z księciem. Lecz krążył po zaułku, póki go nie zobaczył wyjeżdżającego wspaniałym powozem do szefa policji, Hendersona. Mimo republikańskich przekonań młody Amerykanin z wyrazem niezmiernego szacunku zdjął kapelusz przed oddalającym się ekwipażem. I tegoż wieczoru wyjechał koleją z powro-tem do Paryża.

Tu kończy się opowieść o lekarzu i kufrze z Saratogi. Dodać możemy tylko, że pan Scuddamore zaczął się już wspinać po drabinie politycznej kariery i został ostatnio szeryfem swego rodzinnego miasta.

PRZYGODA Z DOROŻKAMI

Porucznik Brackenbury Rich odznaczył się niesłychanie w Indiach w czasie jednej z pomniejszych kampanii górskich. On to własnoręcznie wziął do niewoli przywódcę nieprzyja-ciół. Męstwo jego podziwiano powszechnie. Kiedy więc wrócił do kraju, zmożony żółtą febrą i szpetnym cięciem szabli, towarzystwo londyńskie pragnęło go powitać co najmniej jako nie-tuzinkową wielkość. Ale porucznik był już z natury ogromnie i prawdziwie skromny. Kochał się w przygodzie, lecz nie dbał o hołdy. Czekał więc w Algerze i u różnych wód za granicą, aż przebrzmi krótki rozgłos jego czynów i pójdzie w zapomnienie. Zjawił się wreszcie w Londynie, na początku sezonu, tak niepostrzeżenie, jak sobie tego życzył, że zaś nie miał wcale bliższej rodziny, a dalecy krewni mieszkali na prowincji, przybywał nieomal jak cudzo-ziemiec do stolicy kraju, za który przelał krew.

Nazajutrz po przyjeździe zjadł samotnie obiad w jednym z klubów wojskowych. Zamienił uścisk ręki z kilku dawnymi kolegami i przyjął ich serdeczne gratulacje. Ale że każ-dy z nich miał już wieczór zajęty, porucznik zdany był całkowicie na własną przemyślność. Miał na sobie strój wieczorowy, gdyż zamierzał pójść do teatru. Lecz wielkie miasto było mu całkiem nie znane. Z prowincjonalnego gimnazjum poszedł wprost do szkoły wojskowej, stamtąd zaś od razu wyjechał do Indii. Teraz więc widział w Londynie nowe światy do odkry-cia i obiecywał sobie niebywałe rozkosze. Wymachując laseczką szedł w stronę śródmieścia. Wieczór był łagodny, mrok zapadł, zbierało się na deszcz. Twarze migające w świetle latarni pobudzały wyobraźnię i porucznik pomyślał, że mógłby tak wieki wędrować w podniecają-cym wielkomiejskim powietrzu i wśród otaczającej go tajemnicy czterech milionów istnień. Spoglądał na domy i próbował zgadnąć, co też się dzieje za tymi jasno oświetlonymi oknami. Zaglądał w twarze przechodniom i widział, że każdy śpieszy do jakichś nieznanych spraw, niewinnych, a może zbrodniczych.

Tyle się mówi o wojnie — pomyślał — ale przecież to jest największe pole bitwy ludzkości.

Zdziwił się nieco, że już tak długo krąży po tej zawiłej scenie, a nie natrafił na cień nawet jakiejkolwiek przygody.

— Wszystko ma swój czas — rzekł sobie w duchu. — Jestem tu nadal obcy, kto wie, czy nie sprawiam dziwnego wrażenia. Ale chyba niedługo tłum mnie wchłonie.

Był już późny wieczór, gdy nagle z mrocznego nieba spadł zimny, rzęsisty deszcz. Brackenbury przystanął pod kępą drzew i w tej samej chwili zobaczył dorożkę, której woźni-ca dawał mu znak, że jest wolny. Uradowany tak szczęśliwym zbiegiem okoliczności poru-cznik niezwłocznie podniósł laseczkę i niebawem zasiadł w londyńskiej gondoli.

— Dokąd, proszę pana? — spytał woźnica.

— Dokąd pan chcesz — odparł Brackenbury.

Dorożka ruszyła natychmiast i z nadspodziewaną szybkością pomknęła wśród deszczu, gubiąc się w gąszczu niewielkich domów. Wyglądały bliźniaczo podobnie, z jednakowymi ogródkami od frontu. Tak trudno było rozróżnić splątane i opustoszałe ulice i zaułki, którymi pędziła latająca dorożka, że Brackenbury stracił wkrótce poczucie kierunku. Skłonny byłby przypuszczać, że dorożkarz zabawia się wożeniem go w kółko po tej samej dzielnicy, lecz niewątpliwa celowość tej szybkości świadczyła o czymś przeciwnym. Człowiek ten miał określony cel, śpieszył do wiadomego mu miejsca. Brackenbury podziwiał zręczność, z jaką orientował się w mrocznym labiryncie, ale i pragnął wywiedzieć się o powód tego pośpiechu. Słyszał nieraz, że obcym zdarzały się w Londynie kłopotliwe przygody. Czyżby woźnica należał do jakiejś krwawej i zdradzieckiej szajki? I wiózł go teraz w ramiona okrutnej śmier-ci?

Ledwo to pomyślał, gdy dorożka skręciła gwałtownie i zatrzymała się w długiej i szero-kiej ulicy przed ogrodową furtką rzęsiście oświetlonej willi. Właśnie odjeżdżała inna dorożka i Brackenbury widział, jak otworzyły się drzwi i kilku lokai obstąpiło przybyłego świeżo gentlemana. Zdumiało go, że jego dorożkarz stanął przed domem, gdzie się odbywa przyjęcie. Ale nie wątpił, że to czysty przypadek i nie ruszał się z miejsca paląc spokojnie cygaro. Nagle otworzono okienko.

— Jesteśmy na miejscu, proszę pana — mówił woźnica.

— Na miejscu? — powtórzył Brackenbury. — To znaczy gdzie?

— Powiedział pan, żeby jechać, dokąd chcę — odparł tamten ze śmiechem. — Tak też zrobiłem.

Porucznika zastanowiło, że dorożkarz przemawia niezwykle uprzejmie i gładko jak na człowieka jego kondycji. Przypomniał sobie szybkość, z jaką jechali. Teraz zaś spostrzegł, że kareta o wiele jest wytworniejsza od zwykłej londyńskiej dorożki.

— Musisz się wytłumaczyć — powiedział. — Czy masz zamiar zostawić mnie tu na deszczu? Myślę, przyjacielu, że wybór należy do mnie.

— Wybór oczywiście należy do pana — odrzekł woźnica. — Ale wiem z góry, co postanowi gentleman, taki jak pan, kiedy mu wszystko opowiem. Tu, w tym domu, odbywa się przyjęcie w męskim gronie. Nie wiem, czy gospodarz jest obcy w Londynie i nie ma znajomych, czy też takie dziwne ma obyczaje. W każdym razie wynajęto mnie, abym porywał samotnych panów w stroju wieczorowym, ilu tylko się da, ale przede wszystkim wojskowych. Wystarczy, jak pan wejdzie i powie, że ma zaproszenie od pana Morrisa.

— Czy pan jesteś pan Morris? — zagadnął porucznik.

— O nie — odparł dorożkarz. — Pan Morris jest panem tego domu.

— Dość niezwykły sposób zapraszania gości — rzekł Brackenbury — lecz ludzie ekscentryczni ulegają nieraz swoim dziwactwom bez żadnej chęci obrazy. Ale przypuśćmy, że nie przyjąłbym zaproszenia pana Morrisa — ciągnął porucznik — co wtedy?

— Mam rozkaz odwieźć pana na to samo miejsce, skąd pana zabrałem — wyjaśnił woźnica — i zwozić innych aż do północy. Pan Morris powiedział, że ci, którym nie podoba się taka przygoda, nie są gośćmi dla niego.

Ostatnie słowa sprawiły, że porucznik zaraz się zdecydował.

— Jak widzę — zauważył wysiadając z dorożki — niedługo musiałem czekać na moją przygodę.

Ledwo dotknął stopą chodnika i nim zdążył dobyć z kieszeni pieniądze, dorożkarz, nie czekając zapłaty, odjechał na złamanie kaiku. Brackenbury zaczął go wołać, lecz tamten nie zwracał uwagi i gnał dalej. W domu jednak usłyszano głos porucznika, drzwi się otworzyły zalewając ogród potokiem światła i na spotkanie wybiegł lokaj z parasolem.

— Dorożkarz już zapłacony — wyjaśnił bardzo uprzejmie i poprowadził gościa dróżką, a następnie przez ganek. W hallu inni lokaje zajęli się paltotem, kapeluszem i laską poruczni-ka, wręczyli bilet z numerem i grzecznie wskazali schody przybrane podzwrotnikowymi kwiatami, wiodące do apartamentów na piętrze. Tutaj dostojny kamerdyner poprosił o nazwi-sko, zaanonsował „porucznika Brackenbury Rich” i wprowadził go do głównego salonu.

Szczupły młodzieniec, uderzająco przystojny, zbliżył się i powitał naszego znajomego dwornie, a przy tym serdecznie. Setki woskowych świec oświetlało salę, gdzie, jak na klatce schodowej, unosiła się woń kwitnących w obfitości pięknych i rzadkich roślin. Boczny stół zastawiony był mnóstwem smakowitych mięsiw. Lokaje uwijali się roznosząc owoce i kieli-chy szampana. Towarzystwo składało się może z szesnastu osób, samych mężczyzn, przeważ-nie w kwiecie wieku i prawie bez wyjątku o wyglądzie dziarskim i pewnym siebie. Jedna gru-pa otaczała stół do rulety, druga zaś stół, przy którym ktoś z gości trzymał bank w bakarata.

Rozumiem — pomyślał Brackenbury — jestem w prywatnym salonie gry, a dorożkarz był stręczycielem.

Oczy porucznika ogarnęły szczegóły, a umysł wysnuł wniosek, podczas gdy gospodarz wciąż jeszcze trzymał go za rękę. Do niego też wrócił spojrzeniem po szybkich oględzinach salonu. Za drugim rzutem oka pan Morris zdziwił go znacznie bardziej aniżeli za pierwszym. Niewymuszona wytworność, dystynkcja i coś ujmującego w sposobie bycia, jak również męstwo malujące się w rysach nie pasowały zupełnie do właściciela spelunki, za jakiego brał go porucznik. Cały zaś ton rozmowy wskazywał na człowieka z wyższych sfer, zajmującego poważne stanowisko. Brackenbury stwierdził, że ma instynktowną sympatię dla swego gospo-darza i choć sam siebie skarcił za słabość, nie mógł oprzeć się uczuciu przyjaźni dla osoby pana Morrisa.

— Słyszałem o panu, poruczniku Rich — rzekł pan Morris zniżając głos — niezmiernie się cieszę z naszego poznania. Wygląd pański zgadza się z reputacją, jaka poprzedziła cię z Indii. I jeśli zapomni pan o trochę niecodziennym sposobie zaproszenia do mego domu, będę nie tylko bardzo zaszczycony, ale i szczerze uradowany pana obecnością. Człowieka, który oddział barbarzyńskich jeźdźców ma na jeden ząb — dodał ze śmiechem — nie przerazi uchybienie etykiecie, choćby nawet poważne.

Podprowadził Richa do stołu i częstował winem.

— Na honor — szepnął do siebie porucznik — to chyba jeden z najmilszych ludzi w Londynie i w ogóle jedno z najprzyjemniejszych towarzystw.

Przyjął kieliszek szampana, który okazał się wyśmienity. Widząc zaś, że sporo gości już pali, dobył cygaro hawańskie i podszedł do rulety, gdzie na przemian to postawił stawkę, to znów przyglądał się zmiennemu szczęściu innych. Właśnie gdy tak spoglądał z uśmiechem, zdał sobie sprawę, że wszyscy goście są przedmiotem bacznej obserwacji. Pan Morris krążył po sali zajęty na pozór wyłącznie troskami gospodarza. Ale miał oko na wszystko i nikt z zebranych nie uniknął jego nagłych i bystrych spojrzeń. Badał zachowanie przegrywających, oceniał wysokość stawek, przystawał obok pogrążonych w rozmowie. Słowem, chwytał każdy rys charakteru obecnych i notował w pamięci. Brackenbury zwątpił, czy się znajduje w jaskini gry; wyglądało to raczej na poufne badanie. Siedząc ruchy Morrisa porucznik dostrzegł, pod maską beztroskiego uśmiechu, udrękę niepokoju i ciągłego skupienia. Dokoła dźwięczał śmiech, wszyscy grali. Ale Brackenbury przestał interesować się gośćmi.

Ten Morris nie próżnuje — pomyślał. — Ma jakiś ukryty cel. Muszę to zgłębić.

Od czasu do czasu pan Morris odwoływał kogoś z gości na bok. Po krótkiej rozmowie w przedpokoju gospodarz wracał sam, a jego towarzysz więcej się nie pojawiał. Scena ta, powtórzona kilkakroć, podnieciła do najwyższego stopnia ciekawość porucznika. Postanowił bez zwłoki odkryć ten sekrecik. Wszedłszy do przedpokoju znalazł wnękę ukrytą za kotarą z modnej zielonej materii. Pośpiesznie się w niej przyczaił. Nie musiał długo czekać, gdyż od strony salonu doszły go zaraz zbliżające się kroki i głosy. Patrząc przez szparę, widział, jak pan Morris odprowadza grubego, krwistego jegomościa, o wyglądzie komiwojażera, którego Brackenbury zauważył już przedtem z powodu hałaśliwego śmiechu i gminnego zachowania przy stole. Zatrzymali się tuż obok wnęki, tak że porucznik nie stracił ani słowa z następującej wymiany zdań:

— Tysiąckrotnie pana przepraszam — zaczął Morris najbardziej ugrzecznionym tonem — i wierzę, że mi pan wybaczy, choć się wydam grubiański. W mieście tak dużym jak Londyn ciągle zdarzają się nieporozumienia. W takich razach jedyną rzeczą jest zaradzić im możliwie bez zwłoki. Nie przeczę, że musiał zajść jakiś niefortunny przypadek i tylko przez pomyłkę zaszczycił pan moje skromne progi. Bo, prawdę mówiąc, wcale sobie pana nie przy-pominam. Pozwól więc pan, że sprawę postawię otwarcie — między ludźmi honoru jedno słowo wystarczy — pod czyim dachem spodziewasz się pan być?

— Pana Morrisa — odparł tamten z wyrazem zmieszania na twarzy, rosnącego, w miarę jak słuchał.

— Johna czy też Jamesa Morrisa? — wypytywał gospodarz.

— Doprawdy nie wiem — odparł nieszczęsny gość. — Nie znam osobiście tego gentle-mana, podobnie jak i pana.

— Rozumiem —rzekł Morris. — Przy tej ulicy mieszka jeszcze ktoś o tym samym na-zwisku i pewien jestem, że każdy policjant z łatwością poda panu numer. Szczerze rad jestem, że drobne nieporozumienie pozwoliło mi cieszyć się tak długo pańskim towarzystwem. Mam nadzieję, że spotkamy się jeszcze w bardziej uświęcony zwyczajem sposób. Ale teraz nie chcę już ani chwili opóźniać pana wizyty u przyjaciół. Janie! — dodał, podnosząc głos — proszę pomóc temu gentlemanowi w odszukaniu płaszcza!

Z miną niezwykle uprzejmą pan Morris odprowadził gościa aż do drzwi przedpokoju, gdzie powierzył go opiece kamerdynera. Gdy mijał wnękę, wracając do salonu, uszu poru-cznika dobiegło głębokie westchnienie, jakby serce Morrisa przytłaczała ogromna jakaś tro-ska, a nerwy z coraz większym trudem mogły sprostać podjętemu zadaniu.

Przez godzinę jeszcze dorożki zajeżdżały tak często, że pan Morris witał tyluż nowych gości, ilu ich wyprawiał, towarzystwo więc nie malało. Stopniowo jednak przybysze zjawiali się rzadziej, aż wreszcie napływ ustał, eliminacja zaś trwała niezmiennie. W salonie zrobiło się pusto. Bakarata przerwano z braku bankiera. Niejeden z obecnych żegnał się z własnej woli i nie zatrzymywany opuszczał zebranie. Wobec pozostałych atoli pan Morris podwajał uprzejmość. Przechodził od grupy do grupy i od jednego gościa do drugiego z wyrazem najżywszych uczuć i mnóstwem miłych słów. Zachowywał się już nie jak gospodarz, ale jak gospodyni, kobiecą zaiste kokieterią i łaskawością obejścia skarbiąc sobie serca wszystkich.

Gdy liczba gości znacznie się przerzedziła, porucznik Rich wyszedł z salonu do hallu, aby zaczerpnąć powietrza. Ledwo jednak minął próg przedpokoju, stanął jak wryty na widok raptownej zmiany. Kwitnące rośliny znikły z klatki schodowej. Trzy wielkie wozy meblowe stały przed ogrodową furtką. Lokaje pakowali pośpiesznie całe urządzenie domu; niektórzy byli już w płaszczach i szykowali się do odejścia. Wyglądało to niczym koniec balu na prowincji, gdzie wszystko było wynajęte na jedną noc. Brackenbury naprawdę miał nad czym rozmyślać. Najpierw goście, którzy właściwie nie byli wcale gośćmi, zostali wyprawieni. A teraz służba, która też chyba nie była rzeczywistą służbą, nagle się rozchodziła.

— Czy to wszystko było udane? — zapytywał sam siebie. — Czy wyrosło jak grzyb w ciągu jednej nocy, by zniknąć przed nadejściem świtu?

Brackenbury wypatrzył stosowną chwilę i pobiegł na najwyższe piętro. Tego się wła-śnie spodziewał! Przemierzał jeden pokój po drugim — nigdzie śladu mebli czy choćby obrazka na ścianie. Dom był odświeżony i odmalowany; ale nikt w nim nie mieszkał, ani teraz, ani kiedykolwiek. Miody oficer w oszołomieniu przypominał sobie okazały, zasobny i gościnny wygląd willi w momencie, gdy przybył. Cóż za ogromne sumy musiało kosztować stworzenie takich pozorów!

Kimże więc był pan Morris? Czym powodował się grając przez jedną noc pana domu w odległym zakątku eleganckiej dzielnicy Londynu? I po co zbierał swych gości przygodnie z ulicy?

Brackenbury uprzytomnił sobie, że oddalił się na zbyt długo, i pośpiesznie wrócił do towarzystwa. Wielu gości wyszło pod jego nieobecność. W salonie, przed chwilą jeszcze tak natłoczonym, było z nim i z gospodarzem zaledwie pięć osób. Gdy porucznik wszedł, pan Morris powitał go uśmiechem i natychmiast powstał.

— Czas już, panowie — rzekł — wyjaśnić zamiar, jaki miałem odrywając was od zwykłych rozrywek. Mam nadzieję, że wieczór ten niezbyt was znudził. Lecz celem moim, przyznaję, nie była chęć zabawienia was, ale smutna konieczność szukania pomocy. Każdy z was, panowie, jest gentlemanem — ciągnął — sam wygląd wasz świadczy o tym i nie potrze-ba mi lepszej gwarancji. Chcę prosić was, mówię bez ogródek, o przysługę delikatną i niebez-pieczną. Delikatną, bo wymaga zachowania w ścisłej tajemnicy wszystkiego, co ujrzycie i usłyszycie. A niebezpieczną, gdyż połączona jest z narażeniem życia. Zdaję sobie sprawę, że takie żądanie, pochodzące od całkowicie obcego człowieka, brzmi wprost niedorzecznie. Dodam więc od razu, że jeśli komu z obecnych rzecz cała się nie podoba, jeśli ktokolwiek z panów woli uniknąć ryzykownej przyjaźni, a może i ofiar dla nieznajomego — oto moja ręka! Powiedzmy sobie dobranoc i rozstańmy się w jak najlepszej zgodzie.

Na to wezwanie natychmiast odezwał się wysoki czarny mężczyzna, mocno przygarbio-ny.

— Pochwalam pańską szczerość — rzekł — mimo to odchodzę. Muszę przyznać, choć nie rozmyślałem nad tym, że budzi pan we mnie różne podejrzenia. Odchodzę, jak powiedzia-łem, więc możesz pan uznać, że nie mam prawa wspierać mego przykładu argumentami.

— Przeciwnie — odparł pan Morris — będę zobowiązany za wszystko, co pan powie. Niepodobna wprost wyolbrzymić ryzyka i powagi mojej propozycji.

— Cóż wy na to, panowie — spytał wysoki mężczyzna zwracając się do reszty. — Spędziliśmy wieczór wesoło, chodźmy teraz wszyscy spokojnie do domu. Będziecie mi wdzięczni za tę namowę jutro rano, gdy zobaczycie znów słońce, bezpieczni i z czystymi rękoma.

Ostatnie słowa wypowiedział tonem, który podkreślał jeszcze ich wagę; a twarz jego miała szczególny wyraz, uroczysty i pełen powagi. Jeszcze jeden z obecnych wstał w popło-chu i zaczął szybko się żegnać. Pozostało już tylko dwóch: Brackenbury i stary major, ka-walerzysta z czerwonym nosem. Obaj zachowali niedbale obojętną postawę i poza błyskiem porozumiewawczego spojrzenia, jakie wymienili, zdawali się najzupełniej obcy dotychczaso-wej dyskusji.

Pan Morris odprowadził dezerterów aż do samych drzwi, które zaraz też zamknął. Na jego twarzy malowała się ulga zmieszana z ożywieniem. Zwrócił się do dwóch oficerów z tymi słowy:

— Dobierałem ludzi niczym biblijny Jozue — zaczął — i myślę, że wybrałem sam kwiat Londynu. Wygląd panów podobał się najpierw moim dorożkarzom, potem zachwycił mnie. Obserwowałem wasze zachowanie w obcym towarzystwie i w nader niezwykłych okolicznościach. Widziałem was przy grze i w momencie przegranej. Poddałem was próbie oznajmiając coś, co krew mrozi w żyłach, przyjęliście to niczym zaproszenie na obiad. O, nie na darmo — zawołał — byłem przez całe lata uczniem i towarzyszem najmężniejszego i najmądrzejszego z władców Europy.

— Pod Bunderczangiem — zauważył major — wezwałem dwunastu ochotników, a zgłosili się wszyscy żołnierze, co do jednego. Ale partia graczy nie jest tym samym, co pułk w ogniu bitwy. Możesz pan być zadowolony, że znalazłeś dwóch, i to dwóch takich, co nie zawiodą w żadnym przedsięwzięciu. Co zaś do tych, którzy przed chwilą uciekli, uważam ich za najnędzniejszych psów, jakich kiedykolwiek spotkałem. Poruczniku Rich — dodał, zwra-cając się do tego ostatniego — dużo o panu słyszałem. Nie wątpię, że i pan o mnie słyszał. Jestem major O'Rooke.

I weteran wyciągnął do porucznika rękę, czerwoną i drżącą.

— Kto by nie słyszał? — odparł Brackenbury.

— Skoro ta sprawa została załatwiona — rzekł pan Morris — przyznacie chyba, że dostatecznie już was wynagrodziłem. Nie mogłem bowiem żadnemu z panów oddać większej usługi niż zapoznając was z sobą.

— A więc — rzekł major O'Rooke —czy chodzi o pojedynek?

— Pojedynek — odparł pan Morris — ale bardzo specjalny. Pojedynek z wrogiem nieznanym i niebezpiecznym. Lękam się przy tym, że będzie to rozprawa na śmierć i życie. Muszę was prosić, panowie — ciągnął — byście nie nazywali mnie odtąd Morrisem. Nazy-wajcie mnie Hammersmith. Nie pytajcie jednak i nie starajcie się odkryć mego prawdziwego nazwiska ani nazwiska innej osoby, której spodziewam się niebawem was przedstawić. Osoba ta znikła z domu przed trzema dniami i do dziś rana nie miałem żadnej o niej wieści. Pojmiecie mój niepokój, jeśli dodam, że chodzi o prywatny wymiar sprawiedliwości. Lekko-myślnie złożona przysięga nakłada nań nieszczęsny obowiązek, aby nie uciekając się do pomocy prawa uwolnił ziemię od podstępnego i krwawego łotra. Już dwóch z naszej liczby, a jednym był mój rodzony brat, zginęło w tym przedsięwzięciu. Obecnie zaś, o ile się nie mylę, sam mój szlachetny przyjaciel naraża się w groźnym pościgu. Żyje na szczęście i nie traci nadziei, o czym świadczy ten oto bilet.

Mówca, a był nim, jak się domyślamy, pułkownik Geraldine, pokazał krótki list:

Majorze Hammersmith — w środę o trzeciej rano przybędzie Pan do furtki ogrodowej posiadłości Rochester House, obok Regent Parku. Otworzy Panu człowiek zupełnie mi odda-ny. Proszę nie spóźnić się ani o sekundę. Proszę też zabrać ze sobą mój komplet szpad i jeśli Pan zdoła wyszukać, jednego lub dwóch gentlemenów, godnych i dyskretnych, a którym nie byłbym znany. Imienia mego w całej tej sprawie nie należy używać.

T. Godall

— Jak panowie widzicie — ciągnął pułkownik Geraldine, gdy już wszyscy list przeczy-tali — sam rozum mojego przyjaciela, nie mówiąc o innych względach, przemawia za tym, by ściśle trzymać się jego wskazań. Nie potrzebuję więc mówić, że nie byłem nawet w okolicy Rochester House. I że o trudnościach, jakie mój przyjaciel napotkał, wiem tyleż, co wy. Skoro tylko otrzymałem ten rozkaz, zwróciłem się do odpowiedniego dostawcy i w ciągu paru godzin dom, w którym jesteśmy, przybrał swój niedawny odświętny wygląd. Pomysł był mój własny: uważam go za bardzo udany, ponieważ zapewnił mi pomoc majora O'Rooke i porucznika Brackenbury Richa. Tylko służba na całej ulicy będzie miała rano niespodziankę. Dom, dziś jeszcze pełen świateł i gości, znajdą jutro pusty i wystawiony na sprzedaż. Tak nawet najpoważniejsze sprawy — dodał pułkownik — mają wesoły aspekt.

— Miejmy nadzieję, że i wesoły koniec — rzekł Brackenbury.

Pułkownik spojrzał na zegarek.

— Jest blisko druga — powiedział. — Mamy godzinę czasu i rącze konie przed domem. Powiedzcie mi, panowie, czy mogę liczyć na waszą pomoc?

— W ciągu długiego życia — odparł major O'Rooke — nie odwołałem niczego, a cóż dopiero danego słowa.

Brackenbury w równie stanowczy sposób wyraził swoją gotowość. Gdy więc wypili po parę kieliszków wina i pułkownik zaopatrzył każdego w nabity rewolwer, wsiedli we trzech do dorożki i ruszyli pod wskazany adres.

Rochester House był rezydencją wspaniałą. Wznosił się nad kanałem, a rozległe ogrody zupełnie zabezpieczały od natręctw sąsiedztwa. Wyglądał na wielkopański myśliwski pała-cyk. Jak okiem sięgnąć, żaden błysk światła nie przedostawał się z licznych okien budynku. Siedziba w ogóle miała zaniedbany wygląd, jak gdyby właściciela od dawna nie było w domu.

Trzej panowie odesłali dorożkę i bez trudu odnaleźli furtkę w załomie murów okalają-cych ogród. Brakło jeszcze dziesięciu czy piętnastu minut do wyznaczonej pory. Padał ule-wny deszcz i nasi poszukiwacze przygód schronili się pod wierzbą, rozmawiając szeptem o bliskiej próbie.

Wtem Geraldine podniósł palec nakazując milczenie. Wszyscy trzej wytężyli słuch. Poprzez nieustanny szum deszczu dobiegły ich z tamtej strony muru kroki i głosy dwóch mężczyzn. Kiedy zbliżyli się, Brackenbury, obdarzony niezwykłym słuchem, mógł rozróżnić nawet strzępy rozmowy.

— Czy grób wykopany? — pytał jeden.

— Tak — odparł drugi — między oleandrami. Kiedy już będzie po wszystkim, przykry-jemy go stosem chrustu.

Pierwszy z rozmawiających zaśmiał się, a słuchaczy za murem przeszedł dreszcz.

— Więc za godzinę — rzekł głos.

Z odgłosu kroków jasno wynikało, że tamci się rozdzielili i rozeszli w przeciwne strony.

Zaraz potem furtka uchyliła się z wolna, na uliczkę wyjrzała blada twarz, a czyjaś ręka skinęła na czekających. W grobowym milczeniu weszli wszyscy trzej, furtka natychmiast zamknęła się, a przewodnik powiódł ich alejami ogrodu do kuchennego wejścia pałacu. Ogro-mna kuchnia o kamiennej posadzce była zupełnie pusta i oświetlała ją tylko samotna świeca. A gdy stamtąd zaczęli wspinać się w górę krętymi schodami, hałas i pisk licznych szczurów spotęgował jeszcze wrażenie zaniedbania.

Nieznajomy szedł przodem, niosąc świecę. Był chudy i zgarbiony, ale zwinny. Chwila-mi odwracał się, gestami nakazując ostrożność i ciszę. Pułkownik Geraldine szedł tuż za nim trzymając w jednym ręku futerał ze szpadami, w drugim — pistolet gotowy do strzału. Brackenbury posuwał się z bijącym sercem. Widział, że przychodzili na czas. Ale sądząc z pośpiechu przewodnika, rozstrzygająca chwila musiała być bliska. Okoliczności wydarzeń były zaś tak posępne i groźne, miejsce jakby stworzone dla najciemniejszych zbrodni, że tym bardziej nie można brać za złe pewnego wzruszenia człowiekowi znacznie starszemu niż porucznik, a zamykającemu pochód.

U szczytu schodów przewodnik otworzył drzwi, po czym wpuścił przed sobą trzech oficerów do małego pokoju oświetlonego kopcącą lampą i małym ogniem z kominka. Przed ogniem siedział mężczyzna, postawny, w kwiecie wieku, o dostojnym i władczym wyglądzie. Jego postawa i wyraz twarzy świadczyły o niewzruszonym opanowaniu. Z namysłem i zado-woleniem palił cygaro, a na stoliku obok stał wysoki kieliszek z jakimś musującym napojem, z którego po całym pokoju unosiła się miła woń.

— Witaj —rzekł wyciągając dłoń do pułkownika. — Wiedziałem, że mogę liczyć na twoją punktualność.

— Na moje oddanie — odparł z ukłonem pułkownik.

— Przedstaw mnie twoim przyjaciołom — podjął pierwszy; gdy zaś dokonano tej cere-monii, ciągnął dalej z wyszukaną wprost uprzejmością: — Wolałbym, panowie, zapropono-wać wam znacznie weselszy program. Przykro zaczynać znajomość od spraw poważnych. Ale nacisk wydarzeń bywa silniejszy od obowiązków dobrej kompanii. Wierzę i spodziewam się, że darujecie mi ten niemiły wieczór. Dla ludzi waszego pokroju wystarczy wiedzieć, że wyrządzacie mi prawdziwą łaskę.

— Wasza Wysokość — rzekł major — wybaczy moją szczerość. Nie umiem skrywać tego, co wiem. Już od pewnego czasu major Hammersmith wydał mi się podejrzany. Lecz co do pana Godalla pomylić się nie można. Chcieć znaleźć w Londynie dwóch ludzi, z których żaden by nie znał Florizela, księcia Bohemii, to oczekiwać zbyt wiele z rąk losu.

— Książę Florizel! — wykrzyknął zdumiony Brackenbury.

I z najwyższym zaciekawieniem przyjrzał się rysom słynnej osobistości.

— Nie będę opłakiwał straty mego incognito — powiedział książę — gdyż w ten sposób łatwiej mi przyjdzie wyrazić wam wdzięczność. Pewien jestem, że uczynilibyście to samo dla pana Godalla, co dla księcia Bohemii. Lecz ten ostatni będzie może umiał lepiej podziękować. Cała korzyść po mojej stronie — dodał z dwornym gestem.

Rozmowa zaraz potem przeszła na armię indyjską i oddziały krajowców. Na ten temat, jak i na wszelkie inne książę miał wiele do powiedzenia i wyrażał nader trafne poglądy.

Postawa jego w chwili śmiertelnego niebezpieczeństwa była tak wspaniała, że Bracken-bury pełen był szacunku oraz podziwu. Niemniejsze wrażenie wywarła na nim niezwykła uprzejmość księcia i jego urok. Każdy ruch, każdy odcień głosu był nie tylko szlachetny sam w sobie, ale i rzucał jakiś szlachetny odblask na szczęśliwca, dla którego był przeznaczony. I Brackenbury pomyślał z zapałem, że za takiego władcę człowiek odważny z radością oddałby życie.

Po pewnym czasie człowiek, który ich tutaj wprowadził i do tej chwili siedział w rogu pokoju z zegarkiem w ręku, podszedł do księcia i szepnął mu coś na ucho.

— Dobrze — odparł Florizel i zwracając się do obecnych powiedział głośno: — Panowie zechcą wybaczyć, ale doktor Noel zaleca nam zgasić światło. Moment decydujący nadchodzi.

Doktor Noel zgasił lampę. Blady, szarawy brzask wydobył z mroku okno, lecz nie wystarczył dla oświetlenia pokoju. Kiedy książę wstał, nie można było rozróżnić jego rysów ani odgadnąć uczuć, jakie w nim wzbierały.

Podszedł do drzwi i stanął przy nich z boku w postawie czujnej uwagi.

— Proszę panów o zachowanie zupełnego milczenia — rzekł — i przytajenie się tam, gdzie mrok jest najgęstszy.

Trzej oficerowie i lekarz natychmiast usłuchali. Przez blisko dziesięć minut jedynym dźwiękiem w Rochester House było chrobotanie szczurów za boazerią. Wtem, z niezwykłą wyrazistością, rozległo się w ciszy skrzypnięcie zawiasów. Wkrótce potem uszu zebranych dobiegł odgłos powolnych i skradających się kroków na klatce kuchennej. Intruz co chwila zdawał się przystawać i nasłuchiwać, a przerwy, trwające w nieskończoność, przejmowały wszystkich dreszczem niepokoju. Doktor Noel, choć przywykł do niebezpiecznych przeżyć, robił wprost żałosne wrażenie: świszczący oddech dobywał mu się z płuc, zęby szczękały, a w stawach głośno trzeszczało, ilekroć zmieniał pozycję.

Wreszcie jakaś ręka dotknęła drzwi i z lekkim szarpnięciem odsunęła zasuwkę. Nastała nowa przerwa i Brackenbury widział, jak książę bezszelestnie zbiera się w sobie jakby do niezwykłego wysiłku. Potem drzwi się otwarły wpuszczając nieco światła pierwszego brza-sku. Na progu wyłonił się rosły mężczyzna i stanął bez ruchu. W ręku trzymał nóż. W pół-mroku połyskiwały jego obnażone zęby, gdyż rozwarł szczęki jak pies, nim się rzuci. Zale-dwie przed chwilą musiał po uszy być w wodzie, gdyż krople ciężko ściekały mu z ubrania.

Po sekundzie wahania przekroczył próg. Rozległ się odgłos skoku, zduszony krzyk i w mgnieniu oka walka się zakończyła. Nim pułkownik zdążył mu przyjść z pomocą, książę rozbroił już przeciwnika i trzymał go za ramiona jak w kleszczach.

— Doktorze — powiedział — niech pan łaskawie zapali lampę.

Geraldine i porucznik wzięli więźnia pod swoją opiekę, a książę przemierzył pokój i oparł się o kominek. Gdy światło lampy rozbłysło, wszystkich zdumiała niezwykła surowość książęcej twarzy. Nie był to już beztroski gentleman, Florizel. Stał przed nimi władca Bohe-mii, pełen sprawiedliwego gniewu. Dumnie odrzucił głowę i zwrócił się do swego jeńca, prezesa Klubu Samobójców.

— Prezesie — rzekł — zastawiłeś swoje ostatnie sidła i własne pana nogi w nie wpadły. Świta już dzień, to pański dzień ostatni. Dopiero co przepłynąłeś Kanał Regenta; to twoja ostatnia kąpiel na tym świecie. Dawny pana wspólnik, doktor Noel, nie tylko mnie nie zdra-dził, ale ciebie wydał w moje ręce i na mój sąd. A grób, który niedawno wykopałeś dla mnie, służyć będzie, zrządzeniem Opatrzności, dla ukrycia twego sprawiedliwego końca przed ciekawością ludzką. Klęknij pan i módl się, jeśli tylko potrafisz. Czas twój bowiem jest krótki, a Bóg ma już dość twoich nieprawości.

Prezes nie odpowiedział słowem ani znakiem. Stał z pochyloną głową i wzrokiem wbi-tym posępnie w ziemię, jak gdyby czuł na sobie wnikliwe, bezlitosne spojrzenie księcia.

— Panowie — ciągnął Florizel, już zwykłym swoim tonem — osobnik ten długo mi się wymykał; teraz jednak, dzięki pomocy doktora Noela, trzymam go mocno w garści. Opo-wieść o jego zbrodniach zajęłaby więcej czasu, aniżeli go mamy. Dość powiedzieć, że gdyby kanał napełnić zamiast wodą, samą krwią jego ofiar, nędznik byłby nie mniej mokry niż teraz. Ale nawet i w takiej sprawie chcę przestrzegać form honorowych. Was jednak biorę na sę-dziów, panowie — będzie to bardziej egzekucja niż pojedynek. Byłoby więc przesadą dawać łotrowi wybór broni. Nie mogę tracić życia w takim przedsięwzięciu — mówił otwierając futerał ze szpadami — a kula pistoletu wędruje często na skrzydłach przypadku i najwyższe męstwo może paść z ręki drżącego tchórza. Toteż postanowiłem, i pewien jestem, że spotka się to z waszym, panowie, uznaniem, powierzyć tę sprawę próbie miecza.

Brackenbury i major O'Rooke, do których te słowa szczególnie się kierowały, dali wyraz całkowitej swej aprobaty.

— Szybko, panie — zawołał wówczas książę do prezesa — wybieraj szpadę i nie każ mi czekać. Drżę z niecierpliwości, by z tobą skończyć na zawsze!

Po raz pierwszy od chwili ujęcia go i rozbrojenia prezes podniósł głowę i widać było, że błyskawicznie wraca mu odwaga.

— Czy będzie to walka wręcz? — zapytał z przejęciem — i tylko między panem a mną?

— Tak, wyświadczę panu ten zaszczyt — odparł książę.

— Dobrze! — zawołał prezes. — W otwartej walce kto wie, co może się zdarzyć? Przyznać muszę, że to bardzo ładnie ze strony Waszej Wysokości. I w najgorszym wypadku zginę z ręki jednego z największych gentlemenów Europy.

Prezes, uwolniony przez tych, którzy go dotąd trzymali, podszedł do stołu a z drobia-zgową uwagą zaczął wybierać szpadę. Był przejęty i zdawał się nie żywić wcale wątpliwości, że ze spotkania wyjdzie zwycięsko. Świadkowie, przerażeni taką pewnością siebie, błagać zaczęli księcia, by zmienił swój zamiar.

— To tylko farsa — odpowiedział książę — i mogę chyba obiecać wam, panowie, że nie potrwa długo.

— Wasza Wysokość zechce być ostrożny — rzekł Geraldine.

— Geraldine — odparł książę — czyś widział kiedy, abym nie spłacał długu honorowe-go? Winieniem ci śmierć tego człowieka i będziesz ją miał.

Prezes wybrał nareszcie szpadę i gestem nie pozbawionym pewnej szorstkiej szlache-tności dał znak, że jest gotów. Bliskie niebezpieczeństwo i atmosfera odwagi nadały nawet temu ohydnemu łotrowi wyraz męstwa i pewnego wdzięku.

Książę chwycił pierwszą lepszą szpadę.

— Pułkowniku Geraldine i doktorze Noel — rzekł — zaczekajcie łaskawie na mnie tutaj. Nie chcę, by ktokolwiek z mych osobistych przyjaciół brał udział w sprawie. Majorze O'Rooke, pan jesteś człowiekiem o pewnym wieku i wyrobionej opinii, pozwól, że polecę prezesa twojej łaskawej opiece. Porucznik Rich będzie tak dobry udzielić mnie swej pomocy: młodemu człowiekowi przyda się każde doświadczenie w tym względzie.

— Wasza Wysokość — odparł Brackenbury — niezmiernie sobie cenię ten zaszczyt.

— Dziękuję — odparł książę Florizel — i mam nadzieję, że odwzajemnię się w okoli-cznościach ważniejszych.

Z tymi słowy ruszył przodem na dół po schodach kuchennych.

Dwaj mężczyźni pozostawieni w pokoju otwarli okno i wychyliwszy się, w niezwykłym napięciu usiłowali łowić wszelkie oznaki tragicznych wypadków, jakie się miały niebawem rozegrać. Deszcz ustał. Było już prawie widno, ptaki świergotały w zaroślach i drzewach ogrodu. Księcia z towarzyszami widać było przez chwilę, gdy szli aleją wysadzaną rozkwi-tłymi krzewami. Ale wnet zakryła ich gęstwa niskich gałęzi i odtąd znikli na dobre. Mimo wszelkich starań pułkownik i doktor nic już więcej wypatrzyć nie zdołali. Ogród był tak rozległy, miejsce walki zaś tak najwidoczniej dalekie, że nawet szczęk broni do nich nie docierał.

— Na pewno go zaprowadził do grobu — rzekł doktor Noel i wstrząsnął nim dreszcz.

— Boże! — zawołał pułkownik. — Boże, osłoń sprawiedliwego.

W milczeniu czekali na bieg zdarzeń, doktor drżąc ze strachu, pułkownik konając wprost z niepokoju. Mijały długie minuty. Dzień zrobił się jasny i ptaki rozśpiewały się w całym ogrodzie, gdy na odgłos powracających kroków wzrok ich pobiegł do drzwi. Wszedł książę w towarzystwie obu oficerów. Bóg osłonił sprawiedliwego.

— Wstydzę się mego wzruszenia — rzekł książę Florizel. — Uważam je za słabość niegodną mego stanu. Lecz dalsza egzystencja tego wyrzutka piekieł dręczyła mnie jak choro-ba i jego śmierć była dla mnie bardziej pokrzepiająca niż całonocny sen. Patrz, Geraldine — ciągnął rzucając szpadę na ziemię — na tym ostrzu jest krew mordercy twego brata. Powinien to być pożądany widok. A jednak — dodał — jakim dziwnym stworzeniem jest człowiek. Nie upłynęło jeszcze pięć minut od mojej zemsty, a już zadaję sobie pytanie, czy zemsta jest w ogóle osiągalna na kruchej scenie życia. Zło, które tamten wyrządził, któż zdoła je odrobić? Życie, w ciągu którego zgromadził wielkie bogactwa (bo nawet i ten dom należał do niego) — życie to jest teraz i na zawsze cząstką losów ludzkości. I mogę miotać się, aż do dnia Sądu, w próżnych wysiłkach, a brat Geraldine'a pozostanie martwy, i tysiąc niewinnych, równie odartych z honoru i zdeprawowanych — jak dotąd! Życie ludzkie jest tak łatwo odebrać, a tak trudno przywrócić! Niestety! — zawołał. — Cóż może być większym rozczarowaniem, jak osiągnięcie zamierzonego?

— Stało się zadość sprawiedliwości bożej — odparł doktor. — Tak ja to pojmuję, Wasza Wysokość. Lekcja była dla mnie okrutna i ze śmiertelnym lękiem czekam na moją kolej.

— Jakże mogłem tak mówić? — wykrzyknął książę. — Byłem narzędziem kary, a tu oto jest człowiek, który pomoże nam zło odrobić. Ach, doktorze! Pan i ja mamy przed sobą wiele dni ciężkiej a zaszczytnej pracy. I może zanim ją ukończymy, uczynimy więcej niż trzeba dla odkupienia pańskich dawnych błędów.

— Na razie zaś — rzekł doktor — pozwól, książę, że pójdę pogrzebać najstarszego z moich przyjaciół.

Takie jest pomyślne zakończenie powieści. Zbędne byłoby dodawać, że książę nie za-pomniał o nikim, kto mu w tym dziele dopomógł. Po dziś dzień jego władza i wpływ ułatwia-ją tym ludziom karierę publiczną, a łaskawa przyjaźń książęca dodaje uroku ich prywatnemu życiu).

Przełożył Julian Stawiński

- 1 -



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Stevenson Robert Louis Diament Radży
Stevenson Robert Louis Wyspa skarbów
Stevenson Robert Louis Wyspa Skarbów
Stevenson Robert Louis Wyspa skarbów
Stevenson Robert Louis Pawilon wśród wydm
Stevenson Robert Louis Diament Radży
Stevenson Robert Louis Doktor Jekyll i pan Hyde oraz inne opowiadania
Stevenson Robert Louis Doktor Jekyll i pan Hyde oraz inne opowiadania
Stevenson Robert Louis Wyspa Skarbow
Kidnapped Robert Louis Stevenson
Robert Louis Stevenson The Yellow Paint
Robert Louis Stevenson Wyspa Skarbow
Robert Louis Stevenson The Master of Ballantree
Robert Louis Stevenson Fables
Robert Louis Stevenson Father Damien
Robert Louis Stevenson Wyspa skarbów
Robert Louis Stevenson Dr Jekyll i Mr Hyde
Robert Louis Stevenson Diament Radży
Robert Louis Stevenson Pawilon wśród wydm

więcej podobnych podstron