Ewa Białołęcka Okrąg Pożeraczy Drzew


Ewa Białołęcka

Okrąg Pożeraczy Drzew

Szare, masywne cielska waya sunęły wolno utartą koleiną. Od momentu gdy słońce przedarło się przez gęstwę liści, tabor ciężkich stworzeń parł naprzód, nie zmieniając tempa. Prędkość, niewielka zresztą, opaść miała pod wieczór, a po zapadnięciu zmroku długie stado, złączone niewidzialnymi więzami, miało się rozpaść. Pojedyncze sztuki będą wymiatać przed sobą wszystką roślinność, nadającą się do przeżucia i zmagazynowania w baniastych wolach.

Merya, usadowiona na twardym, ciepłym grzbiecie wielkiego zwierzęcia, przyglądała się wartownikowi, który przycupnął o krok dalej. Był ładny. Ze swego miejsca widziała tylko jedno jego oko - ogromne i brunatne. Ciemna sierść, zaczynająca się u nasady nosa, pokrywała kształtną głowę, by na karku zmienić się w gąszcz długich włosów, opadających do połowy pleców. Włosów twardych i wijących się jak giętkie, delikatne gałązki werby odarte z liści. Wartownik kręcił powoli uniesioną głową, wypatrując niebezpieczeństw. Nozdrza mu drgały, łowiąc zapachy lasu. Składały się nań wonie świeżych liści, kory, butwiejącego drewna. Od czasu do czasu dolatywał ostry, mdlący zapach grzybów lub padliny. Waya pachniały własnym, niepowtarzalnym zapachem bezpieczeństwa.

Merya poruszyła się, zmieniając pozycję. Czteropalczasta dłoń o dwóch symetrycznych kciukach przelotnie dotknęła zaokrąglonego brzucha. Oto czwarty raz jest brzemienna. I to właśnie ów wielkooki strażnik był tym razem jej partnerem. Gdy pół okręgu temu posłuchali nakazu zmysłów, przymuszeni zmienionym zapachem skóry, pożądała go gwałtownie. Rozpalona, gotowa zabijać, gdyby ktoś próbował przeszkodzić im w miłosnym akcie. Teraz jednak patrzyła na niego z przyjemnością pochodzącą od widoku zgrabnego ciała. Cieszyła się jego urodą i sprawnością, przewidując te same cechy u swych wielkookich dzieci. Jak miał na imię? Merya przez chwilę szukała w pamięci. Nor-man. Słowo łagodne w ostrej, drapieżnej mowie rasy Rkheta.

Wtedy Nor-man zerwał się, wydając gardłowy okrzyk-ostrzeżenie:

- Aryeen!!

Wróg! Nad przecinką wśród oceanu zieloności - trasą waya - przesunęła się sylwetka wielkiego ptaka. Nieruchome iks czarnych na tle nieba skrzydeł leniwie wyniosło drapieżnika poza zasięg wzroku, lecz nikt nie miał wątpliwości, że wróci. Kilkakrotnie jeszcze rozległy się ostrzeżenia podawane z ust do ust. Wartownicy napięli łuki czekając. Ptak pojawił się nagle, znacznie niżej i szybciej. Merya usłyszała krótkie brzęknięcie cięciwy, któremu zawtórowały inne, z sąsiednich grzbietów. Drapieżnik zachybotał się w powietrzu i spadł jak kamień.

- To estrb - mruknął Nor-man siadając. Jego głowa podjęła monotonny ruch z prawa na lewo i z powrotem. Młodzież, licząca zaledwie jeden okrąg, z piskiem zsuwała się z waya biegnąc na poszukiwanie zestrzelonego mięsa. Jasnozielone ciała natychmiast wtopiły się w zieleń puszczy.

Korony drzew rozbijały światło słońca na miliardy drżących, złotych plamek drażniących oczy. Merya wyciągnęła duży, drobno żyłkowany liść ze stosu leżącego opodal. Zręcznie spięła go w stożek i tak sporządzonym kapeluszem osłoniła głowę. Ciepło rozleniwiało. Zwinęła się w kłębek, gotowa do drzemki. Spokojna, bezgranicznie wierząca w czujność swego strażnika.

Raptem z tylnego krańca taboru nadeszły sygnały. Ostre, przenikliwe gwizdnięcia, niosące zaszyfrowane nowiny.

- Co...?! - Merya oprzytomniała w jednej chwili. Nor-man nasłuchiwał.

- Jeden z chłopców, który przyniósł estrba, pośliznął się i wpadł w koleinę.

Merya sapnęła. Mężczyzn było wielu. Nawet zbyt wielu.

- Marnotrawstwo - mruknęła myśląc o ciele zmiażdżonym i roztartym na bezkształtną papkę. Cokolwiek dostało się pod ciężkie brzuchy waya, nie dawało się rozpoznać po ich przejściu. Po martwym dziecku zostanie długa wilgotna smuga, trochę drobnych odłamków kości i może jakieś strzępy skóry, którymi nasycą się owady.

Dzień był czasem podróży i odpoczynku. Merya na przemian spała, zajmowała się drobnymi pracami lub po prostu gawędziła z paroma kobietami dzielącymi z nią szeroki grzbiet. Niebawem inny mężczyzna zmienił Nor-mana na jego posterunku. Wielkooki strażnik chciwie napił się wody, przechowywanej w łupinach owoców. Porwał kawałek mięsa i dołączył do innych mężczyzn przeżuwających swoje porcje. Między jednym kęsem a drugim wymieniali zwykle żarty i przechwałki. Czasem gwizdali i szczebiotali w łowieckim języku, rzucając przekorne spojrzenia w stronę grupki

kobiet. O czym mogli mówić? Merya wydęła wargi w pobłażliwym uśmiechu. Im też potrzebna była odrobina prywatności. Wkrótce jednak męska grupa zaczęła się przerzedzać. Odchodzili, pojedynczo i parami, zmęczeni długą służbą, senni. Nor-man ułożył się w pobliżu Meryi. Zasłonił oczy opaską ze skóry i już po chwili boki poruszał mu regularny oddech. Wartownicy zasypiali natychmiast.

Spokój nie trwał długo.

- Jestem głodna! Przynieś mi coś! - rozległ się okrzyk za plecami Meryi. Nie musiała się odwracać. Znała aż za dobrze ów rozkapryszony głos. To była Kerstn, najmłodsza w grupie. Pierwszy raz w ciąży i od razu miała urodzić dziewczynkę, więc kompletnie przewróciło jej się w głowie.

- Sama sobie przynieś - warknęła Merya.

- No to niech on pójdzie! - zza ramienia Meryi wyleciała próżna łupina i uderzyła w plecy śpiącego wartownika. Drgnął gwałtownie, przewrócił się na wznak, rozrzucając szeroko ręce. Merya odwróciła się nagle, chwyciła dziewczynę za szczęki i uderzyła, celując w najbardziej czułe miejsce - membranę słuchową. Trafiona zawyła.

- Jeśli jeszcze raz spróbujesz kogoś dręczyć - wysyczała Merya - postaram się, by coś ci się stało. Trafisz do spiżarni, a twoje dzieci donoszą inne! Rozplącz więc te swoje długachne nogi i sama pofatyguj się po mięso!

Przestraszona Kerstn wyrwała się i uciekła, chowając się wśród innych kobiet. Spiżarnia była miejscem, o którym się nie mówiło, omijanym nawet w myślach. Ostatnie grzbiety waya zajmowali członkowie plemienia, którzy byli nieprzydatni: najstarsi wartownicy, którym wzrok i słuch odmawiał posłuszeństwa, bezpłodne kobiety, nie posiadające żadnych szczególnych talentów pozwalających im utrzymać się na szczycie herarchii lub kalekie dzieci. Karmiono ich tak samo jak innych, lecz mieli służyć swymi ciałami podczas długiej i ciężkiej przeprawy przez pustynię, gdzie nawet waya z braku wody i pożywienia kruszyły się pancerze.

- Ciężko nosić taki brzuch - odezwała się Dert i delikatnie poklepała jego wypukłość.

- Narzekasz, ale wyglądasz na zadowoloną - odpowiedziała Merya.

Roześmiały się obie. Odcinały ze zwalonych pni kruche, blade grzyby i gromadziły je w koszykach z kory. Wokół panował mrok, lecz była to najmniejsza przeszkoda dla dużych oczu Rkheta, lśniących w ciemnościach jak miniaturowe słoneczka. Waya buszowały w zaroślach, pożerając ogromne ilości gałązek, pnączy i bulw, wykopywanych za pomocą łopaciastych wyrostków pancerza. Część mężczyzn oddaliła się w spokojniejsze miejsca, szukając zdobyczy. Dzieci pomagały w zbieraniu bulw i grzybów, czyściły z pasożytów załomki pancerzy waya lub po prostu swawoliły.

Stado dotarło do strefy, gdzie nie było parno, rośliny rosły nie dusząc się wzajemnie i mniej było drapieżnych zwierząt.

- Już niedaleko do miejsca narodzin - rzekła Dert. - Jak twoje? Mogę?

Merya kilka razy odetchnęła głęboko i rozluźniła mięśnie. Fałda pośrodku tułowia rozdzieliła się tworząc szczelinę. Merya rozszerzyła ją ostrożnie. Dert z ciekawością spojrzała do środka.

- Tym razem pięć.

- Zawsze rodzisz sporo. Duże i ładne. Będą idealnymi strażnikami.

Merya zakaszlała z dezaprobatą.

- Wiem, wiem. Nie powinnam tak mówić, ale to naprawdę chłopcy. Są przecież jasne.

W tym momencie tuż obok rozległ się przeraźliwy krzyk. Ciemnowłosa dziewczynka siedziała na ziemi i trzymała się za łokieć krzycząc na całe gardło. Pochylał się nad nią stropiony młodziutki wartownik. Dert rzuciła się w tamtą stronę, a Merya pospieszyła za nią. Jeden rzut oka wystarczył, by stwierdzić, że małej nic się nie stało i wrzeszczy wyłącznie dla efektu. Nie ugłaskało to jednak Dert, która chwyciła strażnika za ramię i potrząsała nim, prawie unosząc z ziemi.

- Thert! Merhtwy work! Masz jej pilnować! Inaczej trafisz do spiżarni, zanim zdążysz zliczyć do czterech.

Chłopak nie próbował ani uciec, ani się usprawiedliwiać. Mrużył tylko oczy i osłaniał dłońmi membrany. Gdy wreszcie rozdrażniona kobieta puściła go, zniknął w zaroślach szybciej i ciszej od przestraszonego węża.

- Czy nie potraktowałaś go zbyt surowo? - spytała niepewnie Merya. Wzmianka o spiżarni w obecności dziecka była co najmniej nie na miejscu.

Dert fuknęła gniewnie.

- "Kobieta myśli, mężczyzna działa" - zacytowała popularne przysłowie. - Ten niech się nauczy działać czym prędzej, tak będzie lepiej i dla niego, i dla nas. Mojej małej stała się krzywda!

Dziewczynka najspokojniej objadała się grzybami z koszyka matki, nie pamiętając już o stłuczonej ręce. Merya zastanowiła się.

- A czy to nie był twój syn? Podobny.

- Owszem. Nawet wiem, z kim go miałam. Wyjątkowo beznadziejny partner. Żałuję, że był w pobliżu, gdy nadeszła pora godów - odpowiedziała Dert pieszcząc córkę. Merya zabrała swój koszyk z zasięgu chciwych rączek i odeszła.

- Ja nie żałuję - powiedziała cicho do siebie.

Czasem koleina waya krzyżowała się z inną. Nie wiadomo, kto pierwszy z ludu Rkheta postawił w takim miejscu wielki konar drzewa. Stało się to tak dawno, że plemię przywykło szukać na drewnie skomplikowanych nacięć. Zawierały pozdrowienia; wiadomości o miejscach, gdzie można było znaleźć wodę, lecznicze rośliny lub kamień na narzędzia. Ostrzegały przed drapieżnikami. Przywódczyni odczytywała wieści i pozostawiała własne. Tym razem jednak na jednej z takich krzyżówek wpadły na siebie dwa stada! Spłoszone zwierzęta zbiły się w wielką gromadę, przepychając się i usiłując wspinać jedno na drugie. Szorstkie pancerze chrobotały, trąc o siebie. Potrząsani pasażerowie z trudem utrzymywali równowagę. Na oczach Meryi czyjeś dziecko stoczyło się po obłości zadu i ześlizgiwało w dół, ku strasznej śmierci, bezradnie drapiąc pancerz. W ostatniej chwili wartownik chwycił je za włosy i, sam ryzykując upadek, wyciągnął na górę, gdzie porwała je w objęcia przerażona matka.

Rozległy się przenikliwe gwizdy wartowników i nawoływania kobiet. Rozpłaszczona na pancerzu Merya widziała, jak członkowie obydwu plemion ratują się, skacząc z grzbietu na grzbiet i chronią w lesie.

- Skacz! - usłyszała. To Nor-man podczołgał się do niej.

- Nie mogę! Nie mogę! - wyjęczała. Naprawdę nie mogła.

Paraliżował ją strach.

- Możesz! Zrobisz to! - krzyczał wartownik ciągnąc ją za rękę. - Chodź, bo cię uderzę!

Sama groźba była tak niesłychana, że Merya, zaskoczona, pozwoliła mu dowlec się ku krawędzi pancerza.

- Skacz!!

- Nie... - nagłe pchnięcie w plecy wytrąciło ją z równowagi i musiała skoczyć. Odbiła się z całej siły.

- To łatwe! - usłyszała już po drugiej stronie.

Nor-manowi obsunęła się stopa. Rozpaczliwie machnął ramionami, odwracając głowę tam, gdzie w dole tarły o siebie szorstkie płyty niczym dwie chciwe szczęki. Merya chwyciła go za rzemienie krzyżujące się na torsie i szarpnęła ku sobie.

- Łatwe? - spytała.

- Następny... grzbiet... - wydyszał tylko.

Członkowie obu szczepów, z początku przestraszeni, wymieszani w jednej ruchliwej gromadzie, niebawem zaczęli rozdzielać się, dążąc ku swoim przywódczyniom. Matki przywoływały córki. Wartownicy wzywali się nawzajem, po czym, tworząc na nowo grupy, odszukiwali swoich podopiecznych. Merya obserwowała to z boku, skulona u stóp wielkiego drzewa. Uniosła tylko ramiona w geście uspokojenia, gdy kobieta z jej waya popatrzyła na nią przelotnie. Przywódczynie krążyły od grupki do grupki zbierając wieści. Kto zginął? Kto jest ranny? Wydawały polecenia i dodawały otuchy. Cichły odgłosy ze strony koleiny. I tam niedługo zapanuje spokój. Przewodnicy stad podejmą wędrówkę, a reszta podąży za nimi tak jak od tysięcy okręgów. Zanim zapadnie mrok, nie będą już pamiętały, że cokolwiek zakłóciło odwieczny rytm ich podróży.

Merya patrzyła jak obie przywódczynie, pozornie bez planu dążąc od jednej gromadki do drugiej, zbliżają się do siebie coraz bardziej. Wreszcie stanęły twarzą w twarz. Przywódczyni obcego szczepu była postacią imponującą. Wysoka, chuda, umięśniona jak łowca. Jej głowę zdobiły kity wysuszonych traw stepowych, tworzące wysoką, jasną grzywę. Zielonkawą skórę kobiety pokrywały ciemne, wijące się linie. Gdy stanęła nieruchomo, Meryi przez chwilę zdawało się, że znikła i zostały z niej tylko owe linie i jasna plama grzywy - zawieszone w powietrzu. Wo-grt z plemienia Meryi wydawała się przy "Grzywiastej" drobniejsza, delikatniejsza i starsza niż w rzeczywistości. A jedyną jej ozdobę stanowił "naszyjnik losów", z którego odczytywała narodziny i zgony. Jednak to nie postura dała jej pierwszeństwo w plemieniu. Na brzuchu tej kobiety widniało dziewięć wykłutych i napuszczonych czarnym barwnikiem płodoznaków - tyle, ile wydała na świat dziewcząt. I chociaż ostatnia pora godów nie przyniosła jej już dzieci, Wo-grt zachowała przywództwo dzięki lotnemu umysłowi i twardej ręce. Na dominującą postawę "Grzywiastej" odpowiedziała pozycją "neutralność" i nie poruszyła się, dopóki tamta, zwlekając, nie przyjęła takiej samej.

- Niespodziane spotkanie - pierwsza odezwała się Wo-grt.

"Grzywiasta" milczała przez chwilę.

- Opóźnienie, waye szły za powoli - rzekła wolno wymawiając słowa. Jej mowa z początku była ledwo zrozumiała. Pełna przydechów i obco brzmiących zbitek dźwięków.

- Dlaczego opóźnienie? - Wo-grt błyskawicznie dostosowała się, mówiąc równie prosto i powoli. "Grzywiasta" przysiadła, całkiem już rozluźniona, a Wo-grt poszła za jej przykładem. Dłonie pasiastej kobiety poruszały się w skomplikowanych gestach, oczy błądziły w przestrzeni. Szukała słów.

- Mało jedzenia dla waye. Nie ma drzew. Zjedzone.

Pożeracze Drzew nadeszli i nie ma drzew.

Słuchacze nachyleni ciekawie ku rozmówczyniom wymieniali niepewne spojrzenia. Ktoś zakaszlał tonem wyrażającym zwątpienie. Nie było drzew? Gdzież się podziały?

- Czerwony zjadacz liści? Dziecko słońca z pustyni? - spytała Wo-grt, mając na myśli pożar lasu. Kobieta naprzeciwko zastanawiała się, przekładając w myśli skojarzenia.

- Nie! Nie, nie! - zaprzeczyła gwałtownie. - Pożeracze Drzew! Nic nie czarne, nic nie ciepłe.

- Pożeracze Drzew? Kto widział?

- Nikt nie widział - ciągnęła "Grzywiasta". - Ziemia mówiła: obce plemię, dużo obce waye. Bardzo obce - dodała z naciskiem. - Nasze waye długo szukały jedzenie. Dwa dzień-noce. Opóźnienie.

Rozdrażniona, poklepała dłońmi chude policzki. Wo-grt uznała, że nie dowie się niczego więcej. Przechyliła się ku "Grzywiastej".

- Dla ciebie mało wrogów, wiele narodzin, czysta woda i jedzenie każdej nocy - zaintonowała. Pasiasta kobieta powtórzyła jej gest. Ich nozdrza zbliżyły się łowiąc zapachy.

- Dla ciebie mało wrogów, czysta woda i zawsze jedzenie - powtórzyła "Grzywiasta", taktownie opuszczając fragment o narodzinach.

Przywódczynie rozeszły się w przeciwne strony. Członkowie obu szczepów wracali do swoich zajęć. Do opieki nad dziećmi, na zmianę warty, do dziennej drzemki lub zbierania żywności. Tylko Merya została na starym miejscu. Zaniepokojona czymś nieokreślonym. Drążyło ją przeczucie zmiany i niebezpieczeństw.

Liść pokrywały żółte i brązowe plamki. Wyglądał jak skrawek chorej skóry. Merya zmięła go w dłoniach. Potem rozprostowała i znów pogniotła. Monotonny ruch rąk trochę uspokajał. Bała się. Niepokój wypełnił ją tak dawno temu i trwał niezmiennie, aż nauczyła się z nim żyć. Strach nadszedł wiele nocy temu. Zanim jeszcze świat zachorował, nim przyszli Pożeracze Drzew.

Miejsce narodzin powitało szczep ciszą. Spłoszone ptaki opuściły gniazda, wszechobecne drobne zwierzątka zniknęły. Krzewy wyglądały, jakby przetoczyło się po nich stado ślepych waya. Ziemię gdzieniegdzie pokrywały cuchnące plamy. Urodzinowe drzewa pochylały się, naruszone w posadach. W pniach niektórych ziały wyrwy, jakby zrobione gigantycznymi zębami. Wiele pni leżało zwalonych, sięgających ku niebu korzeniami w niemej rozpaczy. A wśród sieci ciemnych korzeni bielały drobne kości. Merya usłyszała, jak ktoś tuż obok niej wydusił ze ściśniętego gardła:

- Dzieci...

Nie wiedziała, kto to był. Sparaliżowana świadomością potwornej katastrofy, nie mogła odwrócić głowy. Uwolnił ją krzyk, który wybuchł chwilę później.

- Moje dzieci!!! Moje dzieciii...!!! - wyła opodal któraś z młodych kobiet, bijąc czołem o ziemię i kalecząc się w przypływie szaleństwa. Matki rozbiegły się, szukając drzew, którym okrąg temu powierzyły swoje potomstwo. W ciągu paru chwil krzykom pierwszej zawtórowały zawodzenia i jęki następnych. Merya nie musiała szukać "swojego" drzewa. Wplątane w korzenie leżącego płasko rozwidlonego pnia jaśniały szczątki jej synów. Uderzyła obiema rękami drzewo, które ją zawiodło. Zadała cios powtórnie, mocniej, aż ból sięgnął barków. Raz za razem. Byle choć trochę zagłuszyć nowym bólem boleść rozrywającą umysł. Ktoś oplótł ją ramionami i odciągał, wijącą się i krzyczącą. Drapała te silne ręce. Gryzła palce, które usiłowały zasłonić jej oczy.

- Dość!! Ugerhs!! Dość!! - usłyszała groźny wrzask. Obok przebiegła przywódczyni Wo-grt jak uosobienie gniewu. Miotając przekleństwa, kopała oszołomionych wartowników, rzucając im rozkazy. Szarpała nieprzytomne z rozpaczy kobiety. Z premedytacją rozdawała ciosy w najczulsze miejsca - nozdrza i błony słuchowe.

- Dość! Opanuj się - powiedział stanowczo mężczyzna trzymający Meryę.

Rozpoznała głos Nor-mana. Dyszała ciężko. Puścił ją, ale opadające ręce dotknęły jeszcze jej wypukłego brzucha i zatrzymały się tam odrobinę dłużej niż należało. A więc to o nie się martwił, o swoje dzieci. Nie chciał, by tarzając się po ziemi zrobiła im krzywdę. Odepchnęła strażnika szorstko.

- Nic mi nie jest. Im też nie.

Poszła w stronę Wo-grt, która zbierała cały szczep w jednym miejscu. Nor-man podążył za nią, cichy, pozornie beznamiętny, jak cień.

Jakże łatwo było zepchnąć jej życie z koleiny. Słowa przywódczyni: "Żadne z dzieci nie przeżyło. Teraz ktoś musi pozostać, by opiekować się następnymi". Przejrzenie patyczków ze skomplikowanym wzorem nacięć w "naszyjniku losów" i... ona. Wybrana, wypchnięta spośród członków

szczepu, pozostawiona.

- Merya!

Ocnęła się. Liść, bezlitośnie miętoszony, nie przypominał już niczego. Wielkie oczy Nor-mana osadzone w wychudłej twarzy wydawały się jeszcze większe.

- Boli cię? - spytała.

- Nie.

Zmienił pozycję, szeleszcząc liśćmi posłania.

- Nie możemy ciągle jeść grzybów - powiedział.

- Wiem - odparła krótko.

- Potrzebujemy mięsa.

- Wiem! - powtórzyła prawie krzycząc.

Zapadał zmierzch - wkrótce nadejdzie pora łowów. Merya zaczęła nakładać ochraniacz na ramię. Był idealnie dopasowany. Zrobił go dla niej Nor-man podczas przymusowej bezczynności. Łuk strażnika był dla kobiety nieco zbyt duży, ale Merya radziła sobie z nim dość dobrze. Nauczyła się strzelać metodą prób i błędów. Płacząc nad otartymi cięciwą palcami i nabiegłymi krwią pręgami na ręce. Płakała też nad własną bezsilnością. Nie upolowała jeszcze niczego. Nie umiała podejść zwierzyny. Choćby skradała się najlepiej, jak potrafiła, żywe mięso zawsze usłyszało ją lub zobaczyło. Nor-man jadał przynoszone przez nią grzyby, korzonki i jagody, lecz to nie wystarczało. Złamana noga łowcy nie chciała się zrastać. Mizerniał, chudł, jego skóra stawała się coraz cieńsza i nabierała koloru wyblakłych porostów.

Nie raz Merya zastanawiała się, dlaczego tamtego pamiętnego dnia zażądała, by został z nią. Dlatego, że był ojcem jej dzieci? Tak niewielkie miało to znaczenie. A może powodem było to, że potrafił przełamać jej lęk przed skokiem z grzbietu rozdrażnionego wierzchowca? Czy wreszcie to, że

po prostu przywykła do jego obecności? Jak ją wypchnięto z ustalonego toru życia, tak ona pociągnęła go za sobą. W kalectwo i zapewne śmierć.

- Musisz coś przynieść. Inaczej umrzemy.

Merya uderzyła się dłońmi w policzki. Miał rację, miał tyle racji, że niemal nie mogła tego znieść.

- Mogłabym cię zjeść - warknęła. - Tak jak tamtych.

- Myślę, że tego nie zrobisz - odrzekł. - Wtedy zostałabyś całkiem sama.

- Myślę?... Od myślenia to ja jestem!

Wypełzła przez wąski otwór szałasu, ciągnąc za sobą łuk. Dwa kroki dalej stała podobna (choć większa) budowla - powiązane włóknem gałęzie kryte liśćmi. Kiedyś rozbrzmiewały w jej wnętrzu łowieckie świergoty towarzyszy Nor-mana, teraz szałas stał pusty. Omijając go wzrokiem, łapiąc się na absurdalnym poczuciu winy, Merya starannie zawiązała rzemienie uprzęży, mocującej kołczan na plecach. W powietrzu unosiła się niewidoczna mgiełka mżawki. Wszystko dokoła lśniło, obmyte wilgocią, jaskrawiło się soczystą żółcią i czerwienią. Nasiąknięte deszczówką mchy nabrały ciemnobrunatnego koloru. Na czarnej, nawilgłej korze urodzinowych drzew wystąpiły wyraźnie rdzawe łaty porostów. Merya otrząsnęła wilgoć z włosów, doskonale wiedząc, jak daremny jest to wysiłek. I tak wkrótce będzie równie mokra jak mech pod jej stopami. Choroba świata objawiała się, prócz żółknięcia i opadania liści, także ciągłym deszczem i chłodem.

"Może jutro będzie cieplej" - pomyślała, ale sama w to nie wierzyła. Słońce odeszło wraz z waya, las umierał i nic nie toczyło się ku lepszemu.

Jak każdego wieczora obeszła urodzinowe drzewa, sprawdzając, czy nic nie grozi nowemu pokoleniu. U podnóża jednego z drzew niewielkie zwierzę z zapałem rozgrzebywało grunt. Puszysty ogon chwiał się w powietrzu, krótkie łapy pracowały błyskawicznie, wyrzucając grudki ziemi. Merya cisnęła kawałkiem suchej gałęzi, który rykoszetem odbił się od drzewa i trafił w małego kopacza. Ten odskoczył, skrzeknął, odsłaniając spiczaste zęby. A potem natychmiast przepadł w zwalisku martwych konarów, ciągnąc za sobą ogon jak niepotrzebny, strojny dodatek. Merya uklękła, zaglądając do wygrzebanej dziury. Wybrała kilka garści ziemi, próbując ocenić szkodę. Wścibskie zwierzęce łapy dotarły do drobnej siatki korzonków, spowijających płód Rkheta troskliwym kokonem. Pod wpływem dotyku Meryi drgnęły, oplotły jej palce, jakby smakując zapach skóry i rozluźniły swój oplot. Merya położyła się, zaglądając głębiej. Jej źrenice rozszerzyły się w dwie ogromne czarne plamy, gdy wzrok dostosowywał się do ciemności. Z jamki spojrzało na nią mętnie oczko - miniaturka jej własnych, a maleńka łapka rozprostowała maciupkie paluszki. Merya westchnęła głęboko, oczarowana niespodzianie odkrytym cudem. Gdy matki powierzały swoje potomstwo korzeniom urodzinowych drzew, dzieci były jeszcze niekształtnymi kulkami wielkości męskiej pięści, z nieproporcjonalnie dużymi pyszczkami. Wkładane do dołków wymoszczonych przeżutymi liśćmi, natychmiast chwytały ostrymi ząbkami podsunięty korzeń i w żaden sposób nie dałyby się oderwać. Tym razem przetrzebiony zagajnik przyjął na siebie większy ciężar. Wiele drzew zginęło i te, które przeżyły, karmiły teraz wielekroć więcej podopiecznych niż zwykle. Czy dadzą sobie radę? Merya miała nadzieję, że tak. Na całej trasie waya istniał tylko jeden lasek urodzinowych drzew. Jeżeli on zginie, wymrze również plemię. Zasypała z powrotem dołek i położyła na tym miejscu ciężki kawałek gałęzi dla ochrony przed nieproszonymi gośćmi. Obiecała sobie, że podobne osłony zrobi również w innych miejscach. Lecz później, po łowach.

Było tak jak zwykle. Merya wracała z pustymi rękami. Ogarnięta desperacją próbowała chwytać nawet te stworzenia, które umaszczeniem ostrzegały przed swą niejadalnością. Uśmierciła i usiłowała zjeść zwierzątko o gładkiej, plamiastej skórze (zbyt powolne, by umknąć). Zwróciła natychmiast przełknięty kęs, a potem długo pluła, próbując pozbyć się obrzydliwego smaku. Znów więc pozostawało tylko zbieranie jałowych grzybów, których i tak było coraz mniej.

Merya ociężale przeskoczyła strumyk ograniczający z jednej strony urodzinowy zagajnik. Przysiadła na drugim brzegu. Długotrwała głodówka sprawiła, że nawet niewielki wysiłek wymagał odpoczynku. Zaczerpnęła wody, która była tak zimna, że przejmowała bólem stawy. Czas czuwania kończył się. Szarzało. Niebawem ukaże się słońce. Nie tamto, które znała Merya, lecz to nowe - blade jak ona sama i zmarniałe jak wszystko dokoła. W błocie na brzegu strumienia odcisnęły się ślady zwierzyny. Merya popatrzyła na nie z początku bezmyślnie. W następnej chwili ożywiła się. Zwierząt musiało być co najmniej kilka. Przyszły do wodopoju.

- "Kobieta myśli, mężczyzna działa" - wyszeptała, pochylając się nad tropami. - Myśl! Myśl! I działaj!

Ślady, choć głębokie, częściowo rozmył deszcz. Nie były świeże. Jak stare?

- Myśl!

Z poprzedniego zachodu słońca? Jak długo można wytrzymać bez wody? Może stado przyjdzie tu jeszcze raz? Może przychodzą tutaj zawsze? Myśli Meryi toczyły się precyzyjnie niczym miniaturowe waya po swych ścieżkach. Prawie już czuła cudowny smak świeżej krwi i mięsa. Zabić i zjeść! Jak...? Czekać. Jak? Ukryć się. W jaki sposób? Na drzewie? Jak?... Zielonkawa skóra Rkheta odcinała się od tła.

- Myśl! Myśl! - szeptała Merya do swego odbicia w wodzie. Nad ramieniem zniekształconego falami wizerunku coś trzepotało. Wplątana w zmierzwione włosy na karku tkwiła gałązka z jedynym liściem, który drżał w lekkich podmuchach wiatru jak delikatne skrzydło owada. Jak... kitka stepowej trawy. Przez mgnienie Merya miała przed oczami przewodniczkę obcego plemienia, która stroiła włosy trawą. Pomalowana w kręte pasy, wtapiała się w otoczenie, znikając sprzed zdumionych oczu.

Drżąc bardziej z podniecenia niż z chłodu, Merya nabrała w garść żółtawej gliny i zaczęła rozsmarowywać ją nieregularnymi plamami na własnej skórze. Miała uczucie, że dokonuje właśnie czegoś wielkiego. Czegoś, co zaważy na losie jej i Nor-mana.

Ukryta w koronie drzewa, złocista wśród złocistości, czekała cierpliwie. Coś w niej skamieniało. Wszystkie uczucia - głodu, lęku, frustracji - wyparte zostały przez tę straszliwą cierpliwość. Była gotowa czekać w tym miejscu aż do śmierci.

Zwierzyna nadeszła wraz z pierwszym promieniem bladego słońca, który przedarł się przez rzadką zasłonę liści i zatańczył na powierzchni wody. Stworzenia były smukłe, rdzawobrązowe, o długich tylnych nogach i jeszcze dłuższych ogonach. Merya powoli napięła łuk. Koniec kamiennego grotu przez chwilę chwiał się niezdecydowanie, mierząc to w głowę, to w korpus lub lędźwie.

"Nie strzelać w głowę - grot ześlizgnie się po kości" - przypomniała sobie słowa Nor-mana. Brzęknęła cięciwa i strzała utkwiła w tułowiu wybranego zwierzęcia. Krótki krzyk cierpienia ostrzegł pozostałe. W szalonym pośpiechu, a jednak płynnie i z gracją przeskoczyły strumień i zniknęły między drzewami. Postrzałek także usiłował ratować się ucieczką. Potknął się jednak i padł rzężąc. Merya zeskoczyła z gałęzi, zapominając całkiem o wysokości. Omal nie połamała nóg. Uderzenie kolanami o piersi zaparło jej dech. Poderwała się niezdarnie, podpierając rękami, kaszląc i walcząc o haust powietrza. Ale nie to w tym momencie było ważne. W zasięgu ręki leżało mięso! Jej mięso!!

Ciężko ranne zwierzę przetoczyło się na grzbiet, ostatkiem sił wymachując nogami zaopatrzonymi w duże, twarde pazury. Merya zręcznie uniknęła tych ciosów. Zaszła słabnącą ofiarę od strony głowy, wbił palce w nozdrza zwierzęcia i jednym ruchem noża rozpłatała mu gardło.

Niedługo potem siedziała obok swej zdobyczy, opita krwią i oblizywała zabrudzone nią dłonie. Po raz pierwszy od długiego czasu było jej ciepło.

Słaniając się ze zmęczenia, wreszcie dowlokła do szałasu łup prawie tak duży jak ona sama. Zaniepokojony Nor-man czekał na zewnątrz. Musiał siedzieć tak dość długo, bo był szary z zimna, a futro nad nosem nastroszyło mu się, ozdobione na każdym włosku maleńką kropelką.

Popatrzył na umazaną gliną Meryę, na jej zdobycz i po prostu zaczął się śmiać. Kołysał się, pohukując i bijąc kułakami w pierś.

- Czyś ty oszalał!? - wysapała Merya, widząc ten atak dobrego humoru i czym prędzej zasłoniła ręką usta, czując, że wargi same podchodzą jej pod nozdrza w niezamierzonym uśmiechu.

- Uh, uh... ou... Jak ty wyglądasz! - wyjęczał Nor-man.

Merya spojrzała na swe plamiaste ręce i też wybuchnęła szaleńczym śmiechem ulgi.

Jedli i jedli, aż wreszcie prawie nie mogli się poruszać.

- Czy nam nie zaszkodzi?... - słabo wyszemrała Merya pod wpływem nikłych resztek rozsądku.

- Wolę umrzeć z przejedzenia niż z głodu - odparł Nor-man.

- A co to za zwierzę?

Teraz, gdy pusty żołądek przestał przesłaniać świat, Merya zastanowiła się, co też właściwie upolowała. Jak daleko mogła sięgnąć pamięcią, żaden łowca nigdy nie przyniósł czegoś takiego. Nor-man patrzył długą chwilę na poszarpany kadłub, mierzwiąc w zamyśleniu futro nad membranami.

- Kecztgrent-ra. Ziarnogłów - powiedział.

Rzeczywiście, wąska czaszka stworzenia przypominała wydłużoną pestkę.

- Skąd wiesz?

- Wymyśliłem. Byłem prawie najlepszy w opowiadaniu historii - Nor-man spojrzał na Meryę, zadziornie ruszając nosem.

- Więc... one są nowe? - Dotknęła palcem martwej głowy i natychmiast go cofnęła, jakby łeb mógł ją jeszcze ugryźć.

- Tu wszystko jest nowe - odrzekł Nor-man.

- Czy kecztgrent-re przywędrowały tutaj? Tak jak waya?

- Pewnie tak.

Merya podniosła wzrok na korony drzew, z których sypały się liście.

- Wszystko się zmienia, wszystko się porusza - mówiła powoli. - Gdy byliśmy z waya, liście były zawsze takie same i zwierzęta były zawsze takie same w zwykłych miejscach. A teraz my stanęliśmy i wszystko inne ruszyło.

Nie liczyła na to, że towarzysz pojmie, o co jej chodzi. I chyba nawet obawiała się zrozumienia z jego strony. Niepokoiły ją cechy odkrywane u mężczyzny, który przedtem żył obok, jak przedstawiciel innej, użytecznej, lecz tajemniczej rasy.

- Ostatnio miałem dużo czasu na myślenie - powiedział Nor-man gładząc usztywnioną nogę. - Może wszystko zawsze się poruszało, tylko my tego nie widzieliśmy?

- Wszystko się rusza, tylko nie my - wtrąciła Merya.

- Nie - zaprzeczył. - My też, a ty nawet bardziej niż ja.

Popatrzył znowu na złamaną kończynę, ale Merya wiedziała, że to nie swój stan miał na myśli.

Nowy sposób polowania dawał rezultaty. Merya za każdym razem przynosiła łupy. Mniejsze lub większe, ale nigdy nie wracała z pustymi rękami. Często były to zwierzęta, jakich nigdy przedtem nie widzieli. Do "ziarnogłowa" dołączył wkrótce "wąchacz" z długim pyskiem ozdobionym pękami ruchliwych wąsów, "grzebołap" zabity podczas rycia w leśnej ściółce, kilka "plamiatek" i wreszcie groźny "pazurec", który omal nie okaleczył łowczyni. Meryę coraz bardziej wciągały polowania. Przestały być trudnym do spełnienia obowiązkiem, a stały się czymś podniecającym, wręcz przyjemnym. Bawiło ją malowanie na skórze żółtych i brązowych deseni, dających niewidzialność. Czasem podkradała się i zastygała wśród zarośli o krok od stadka żerującej leśnej drobnicy tylko po to, by ją obserwować. Czuła się większa, silniejsza i bardzi niebezpieczna. Nor-man miał rację - "poruszała się".

Merya znosiła łupy, a Nor-man nabierał sił i coraz więcej pracował. Wyprawiał skóry upolowanych zwierząt. Z niektórych

zeskrobywał cierpliwie włosie, ciął na paski i splatał z

nich całe wayrty rzemiennych lin, ochraniacze, uprzęże na

narzędzia.

- Po co tyle tego? - pytała Merya. - Zapychasz szałas.

Wszędzie leżą skóry.

- Przydadzą się - zapewnił ją. - Muszę zająć czymś ręce.

Poza tym milej jest zagrzebać się w stosie futra niż w

zimnych liściach.

Skończył się problem jedzenia, chłód pozostał, a nawet

rósł i Merya doceniała wysiłki partnera, gdy wracała do

szałasu mokra i przemarznięta.

Mijały dni i noce. Świat toczył się swą koleiną ku

niewiadomemu. Merya i Nor-man przemierzali las jak dwie

trudno dostrzegalne zjawy. Jaskrawe kolory ich ciał ustąpiły

czerniom i brązom w miarę, jak puszcza zamierała we

wszechobecnej wilgoci i rozkładzie.

Noga wielkookiego Rkhera zrosła się nieco krzywo. Biegnąc

kulał, zataczał się lekko, co sprawiało wrażenie dziwacznego

tańca. Lecz przecież to kalectwo nie przeszkadzało mu czaić

się na zwierzęcych ścieżkach. Strzelał tak samo celnie jak

przedtem. Meryę dziwiło tylko jego zamiłowanie do

bezsensownych czynności. Tracił czas na odsłanianie zębów

ubitych zwierząt, oglądał ich łapy, dmuchał w sierść. Czasem

rozcinał brzuchy i sprawdzał, co jadły.

- Po co to robisz? - spytała pewnego razu zirytowana

Merya.

- Przyda się - odpowiedział spokojnie.

- Babranie się we flakach tych tłustych śmierdzieli ma ci

się przydać?! - fuknęła Merya kopiąc zdobycz.

- Tak, są tłuste - przyznał Nor-man - a ja chciałbym

wiedzieć czemu. Uczę się. Nie wiem, czego się uczę, ale

myślę, że to będzie ważne.

Przykucnięty nad wypatroszonym zewłokiem, pokryty

maskującym rysunkiem, o rękach umazanych krwią i z błyskiem

w oku, wyglądał jak demon z opowieści dla dzieci.

- Możliwe też, że uczę się nieważnych rzeczy - ciągnął. -

Ale to okaże się później. Na razie robię, co robię. Chcę

zrozumieć to.

Wskazał szerokim gestem otoczenie.

Odtąd działali razem. Merya za przykładem Nor-mama

zbierała najdrobniejsze i pozornie błahe ułamki wiedzy o

świecie. Nauczyła się znajdować przyjemność w pytaniu

"Dlaczego?", nawet jeśli pozostawało bez odpowiedzi.

Nadawali nazwy zwierzętom, roślinom i miejscom, biorąc je w

posiadanie. On wspierał ją swą cichą inteligencją i

cierpliwością, ona użyczała mu własnej bystrości i

witalności. Niezauważalnie dla samych siebie wtapiali się w

nowe tak, że stało się znanym. Aż pewnego zmierzchu Merya

podczas zwyczajowego obchodu urodzinowego zagajnika

przystanęła, unosząc oczy ku czerniejącej gmatwaninie gałęzi

na tle popielatego nieba. Wyciągnęła ręce, dotykając

sąsiadujących pni. Nor-man naśladował ją. Ziębły im stopy

zanurzone w opadłych liściach. Palce rozważały śliskie

nierówności kory.

- Czuję się jak drzewo - wyszeptał Nor-man.

- Korzenie żywią się ziemią, a gałęzie niebem -

powiedziała cicho Merya. - Myślę... wydaje mi się...

- Co...?

- Świat nie umiera. On po prostu śpi.

- Heeh... I obudzi się.

- Tak. Obudzi się.

Malutkie zwierzątko, żyjące w norce między korzeniami,

wysunęło ostrożnie pyszczek na zewnątrz. Pęk wąsików

wibrował, łowiąc zapachy i dźwięki. Merya cmokała, wabiąc

cierpliwie płochliwe stworzonko. Zwierzaczek cofnął się, a

potem znów wyjrzał, świdrując intruza parą czarnych,

okrągłych ślepków. Odpowiedział na wabienie czupurnym

"czek-czek..." i schował się ostatecznie, uznając, że dość

ma już poufałości.

- Wyglądał na zdrowego i zadowolonego - odezwał się Nor-

man. - Czy o to ci chodziło?

Merya szczelnie otuliła się płatem futra.

- Jest coraz zimniej, a na nim to nie robi wrażenia.

- Ma futerko.

- My też się o nie postaraliśmy - odrzekła. - To coś

daje, ale nie tyle, ile bym chciała. Ten maluch zagrzebał

się pod ziemią. Ciekawe po co?

Nor-man odruchowo potarmosił sierść nad nosem.

Zastanawiał się.

- Chroni się przed wrogami - powiedział. - Chociaż ten

sposób jest chyba niepewny. Grzebołap wykopałby go z

łatwością.

- Może nora jest bardzo głęboka.

Merya wsunęła rękę aż po łokieć w wąski otwór.

- Chyba... Eh!!

Wyszarpnęła gwałtownie ramię. Rzuciła okiem na skaleczony

palec, po czym strzepnęła z niego kroplę krwi.

- "Zębatek" - zaproponował Nor-man.

Zaśmiała się i oblizała ślad drobnych ząbków.

- Chyba nie bardzo głęboko, ale... w środku jest ciepło!!

- dokończyła z tryumfem.

- A więc wykopiemy sobie norę - podsumował Nor-man.

- Dużą norę!

Budując nowe schronienie wykorzystali zagłębienie pod

jednym z urodzinowych drzew, które ucierpiało od Pożeraczy,

lecz nie uschło. Było pochylone i przed ostatecznym upadkiem

chroniło je sąsiednie. Przez kilka dni Merya i Nor-man na zmianę

wybierali spod korzeni czarnoziem, piach i kamienie, ryjąc

coraz głębiej. Omijali większe korzenie, mniejsze same

cofały się przed nimi, szukając sobie nowych miejsc.

Schronienie pod drzewem było niskie i niezbyt obszerne.

Wyciągnięte ręce dotykały przeciwległych krańców. Ku

zadowoleniu Nor-mana znalazły zastosowanie stosy wytrwale

konserwowanych skór - wyścielił ściany zatrzymując osypujący

się piasek. Wymoszczona futrami ziemianka przeistoczyła się

w wygodne, ciepłe i bezpieczne gniazdo.

Gdy oboje zasypiali w nim po raz pierwszy - przytuleni,

grzejąc się wzajemnie, Merya pomyślała o małych Rkheta

śpiących i rosnących dokoła. Tak samo jak one odpoczywała w

bezpiecznych objęciach urodzinowego drzewa.

Z samego środka zielonych snów wyrwało Nor-mana uczucie

nadejścia czegoś nowego i niepokojącego. Wejście do

ziemianki odcinało się od wewnętrznego półmroku plamą

jasnego światła. Powoli wygrzebał się spod przykrycia.

Ostrożnie jak płochliwy zwierzak wysunął głowę na zewnątrz.

Chwilę trwało, zanim jego oczy przywykły do jaskrawego

blasku.

- A niech mnie zjedzą!! - zawołał.

Wszystko dokoła było jednolicie białe. Powietrze, dotąd

tylko chłodne, teraz stało się tak zimne, że sprawiało ból

nozdrzom. Nor-man, czując, że Merya popycha go z tyłu,

wyczołgał się z krótkiego tunelu, robiąc jej miejsce.

- Co to jest? - zdumiała się, zanurzając dłonie w zimnym,

białym puchu. - Nasiona?...

- Nasiona czego? Eh, eh! To boli! - Nor-man z

nieszczęśliwą miną przestępował z nogi na nogę. Merya

zanurkowała do nory i wyniosła z niej wybrane na chybił

trafił kawałki futer.

- Stań na tym.

Nor-man z zakłopotaniem rozglądał się dokoła. Gładka

biała powierzchnia ciągnęła się jak okiem sięgnąć. Lekki

puch osiadł także na konarach drzew i cienkich gałązkach.

Merya z przejęciem badała nowe zjawisko.

- To nie nasiona.

Grudka białego "czegoś" nie smakowała niczym

konkretnym. Roztarta w dłoniach nikła, pozostawiając po

sobie wilgoć. Merya polizała mokrą rękę.

- To woda! - stwierdziła ze zdumieniem.

- Nor-man zebrał garść bieli i zgniótł ją w bryłkę z

wyraźnie odciśniętymi śladami palców.

- Woda... Ale skąd się to wzięło? Wyrosło czy co?...

Oboje jak na sygnał popatrzyli w niebo, a potem na

siebie.

- Znów coś, co trzeba nazwać - powiedział łowca. - A już

zaczynałem się przyzwyczajać. Czuję się jak źdźbło trawy.

Ledwo wiatr mnie przegnie na jedną stronę, to znów dmucha z

drugiej i na nowo muszę się przechylać.

Kiwnął się w przód i w tył, z zabawnie zmartwioną miną,

stracił równowagę i usiadł w zimnym puchu.

- Eh! Eh!

Zerwał się czym prędzej i otrzepał. Merya śmiała się,

rozbawiona jego wygibasami.

- No to jak to nazwiesz? Ty, prawie najlepszy w

opowiadaniu historii?

- Dort'tefch. Nasienie deszczu.

Dort'tefch pozostało przez kilka dnio-nocy. Potem znikło

i dwoje Rkheta już myślało, że nie zobaczą go więcej, ale

pewnego ranka w powietrzu znów zawirowały białe strzępki.

"Nasienie deszczu" opadało coraz gęściej i gęściej, wreszcie

przykryło wszystko grubą warstwą i zaległo na dobre.

Dwa "źdźbła trawy" ze spokojem pochyliły się wraz z

wiatrem losu. Zręcznie poprzykrawane i sczepione kawałki

skór ochroniły ich przed kąsającym zimnem. Merya wymyśliła,

jak zabezpieczyć nogi, owijając je długimi pasami futra aż

do kolan, a Nor-man ulepszył efekt, smarując skórę

tłuszczem.

Polowali jawnie, dążąc za długimi pasmami śladów,

pozostawianych przez zwierzynę na zdradliwej bieli. W ciągu

paru dni zniknęły grzebołapy. Za to pojawiły się nachalne

krtóre - płaskozęby, przed których łakomstwem trzeba było

chronić korę urodzinowych drzew.

"Nasienie deszczu" nie miało zamiaru znikać, a wręcz

przeciwnie - przybywało go. Ubywało za to zwierzyny i coraz

trudniej było coś złowić. Pewnego razu chudy, zdesperowany

pazurec usiłował odebrać parze łowców zdobycz i odtąd Nor-

man nosił jego jasno nakrapianą skórę.

Gorzkawa woń kobiecej skóry trwała w nozdrzach Nor-mana

ciężkim, nie do pozbycia się osadem. Mężczyzna dążył śladem

owego zapachu, klucząc między drzewami, pozostawiając po

sobie chwiejny trop. Był boso, ale nie czuł zimna. Gorąco

krwi pędzącej przez ciało drażniło go do szaleństwa. Dawno

już zerwał z siebie futra i gnał tak - nagi, nastroszony,

dziki. Wydając głuche okrzyki, uderzał w biegu palcami o

szostką korę, drapiąc skórę do krwi. Jej krople spadały na

biel dort'tefch, podobne rozgniecionym jagodom. Tropy Meryi

okrążały drzewa, zapętlały się, zawracały. Nie wybierała

szlaku. Uciekając, brodziła w dołkach wypełnionych

"deszczowym nasieniem", przedzierała się przez zarośla,

pozostawiając w cierniach pasemka włosów, których zapach

potęgował jeszcze żądzę mężczyzny. W pewnym miejscu

przewróciła się. Nor-man z jękiem padł na odcisk ciała

wybranki. Połknął garść bieli, która nie przyniosła

ukojenia, po czym poderwał się i pognał dalej, nie odrywając

wzroku od śladów stóp. Szlak skończył się niespodzianie parą

szczupłych, zielonkawych nóg. Piękna jak liść, pachnąca

gorzką korą kobieta czekała na niego, by napełnił ją nowym

życiem.

- Nie powinnaś tego robić. Omal mnie nie rozniosło -

poskarżył się Nor-man, przerywając na chwilę lizanie

skaleczonej dłoni.

- Nie podobało ci się? - spytała Merya, prowokacyjnie

wyginając się do tyłu.

- Tego nie powiedziałem - mruknął łowca i uśmiechnął się

z błyskiem w oku.

- Powtórzymy to następnym razem?

Nozdrza Nor-mana drgnęły pożądliwie.

- Mmmhhrrr... Ale to ty będziesz mnie gonić!

Tą propozycją tak rozśmieszył partnerkę, że po prostu

musiała wytarzać się w dort'tefch. Dołączył do niej i znów

kochali się wśród chrzęszczących zasp, nie czując chłodu,

ogrzani namiętnością.

Zwabiony pożądliwymi okrzykami drapieżnik przyglądał się

zza drzewa temu, co zdało mu się walką na śmierć i życie.

Oblizując się nerwowo, to napinał, to rozluźniał mięśnie,

zwlekając ze skokiem. Wreszcie zrezygnował i odszedł,

szukając mniej groźnej zdobyczy.

Kochankowie wracali do schronienia pod urodzinowym

drzewem. Emocje odpadały z wolna. Nor-man raz po raz

odruchowo macał barki w poszukiwaniu rzemiennej uprzęży.

- Nie mam nawet noża - utyskiwał. - Co będzie, gdy znów

natkniemy się na pazurca?

- Wejdziemy na drzewo - odparła Merya. - Chodź prędzej,

zaczynam marznąć.

Łowca zatrzymał się tak raptownie, że Merya wpadła na

niego.

- Co?...

Nor-man milcząc wpatrywał się w rząd głębokich dołków,

przecinających ich starą, wydeptaną ścieżkę. Oczy strażnika

rozszerzały się coraz bardziej. Gwałtownie, że świstem

wciągnął powietrze. Merya zajrzała do najbliższego ze

śladów. Dort'tefch na dnie był zbity do twardości kamienia,

z wyraźnym trójpromienistym wzorem. Wiedziała, kto zostawił

te ślady. Wspomnienia, które oboje z Nor-manem zepchnęli na

samo dno umysłów i usiłowali przysypać nowymi doznaniami,

powróciły z siłą uderzenia huraganu.

Znów było zielono i młode, gorące słońce rozsypywało swe

złote uśmiechy na ciepłych liściach. Merya drzemała przed

szałasem, a Nor-man czuwał nad nią jak zwykle. Trzech

pozostałych wartowników krążyło po urodzinowym zagajniku.

Ten błogi spokój przerwał przeraźliwy krzyk. Od tego momentu

wydarzenia stały się poszarpanym pasmem to mglistych, to

wyraźnych aż do bólu obrazów.

Nor-man zastygły w pozie pełnej napięcia. Rozdarty między

obowiązkiem chronienia kobiety a chęcią przyjścia z pomocą

towarzyszom.

Merya pamiętała gałęzie chlaszczące ją po twarzy, twardy

uścisk palców na ramieniu, gdy strażnik wlókł ją za sobą.

Ciało krępego wartownika, zalane krwią. Rozprute

straszliwym ciosem. Trzewia walające się na splamionej

ziemi. Szeroko otwarte, zdumione oczy, jakby śmierć

zaskoczyła go nagle.

Potworna postać, stojąca na leśnym pagórku, wielka jak

góra. O ramionach jak potężne konary, po których leniwie

pełzały błyskawice. Ogromne, obce oko. Ciemne, lśniące

niczym owadzi pancerz. Na nowo Merya poczuła mdlący odór

intruza. Zobaczyła jego twarz - ohydną, zniekształconą,

jakby ktoś wtłoczył jego szczęki w głąb czaszki.

Strzały Nor-mana nie czyniły krzywdy demonowi. Sterczały

z wielkiego ciała, nieszkodliwe jak ptasie pióra.

Straszliwe, lśniące pazury wzniesione do ciosu.

Ostatnia strzała łowcy.

Spękana kora suchej gałęzi pod palcami kobiety.

Uderzenie na oślep.

Błysk.

Gigantyczny kształt walący się na drobną postać

strażnika.

Merya osunęła się na kolana, zwinęła, splatając ramiona

nad głową. Była w stanie myśleć tylko o jednym: wrócił...

wrócił... wrócił... wrócił...

- Strażniczko!

Merya uniosła głowę. Jak ją nazwał?

- Strażniczko!

- Ja nie...

Przerwał jej:

- Oboje jesteśmy strażnikami. Zabiliśmy jednego Pożeracza

Drzew i zrobimy to samo z drugim.

- Nawet nie wiem, jak to się stało - powiedziała Merya

markotnie. - Walnęłam go, a on po prostu upadł.

- Z moim nożem w brzuchu.

Merya uśmiechnęła się blado.

Pożeracz Drzew nie pojawił się. Stare ślady zawiało, ale

niepokój pozostał. Dwoje Rkheta zawęziło teren swych

wędrówek. Stali się czujniejsi. Beztroska gonitwa po lesie

wydała im się teraz karygodną lekkomyślnością. Gdy powrócił

wkrótce zapach gorzkiej kory, a z nim podniecenie, łączyli

się pospiesznie, nie czerpiąc z aktu radości. Zjawa

Pożeracza Drzew stała za ich plecami, cokolwiek robili.

Dobrą wiadomość jako pierwszy przyniósł wiatr. Tchnął

zapomnianym ciepłem i pochłaniał "nasiesnie deszczu",

odsłaniając brunatną ziemię. Świat budził się ze snu tak,

jak przeczuwała Merya. Z radością powitali pierwsze zielone

pędy i pierwszego grzebołapa babrzącego się w błocie na

rozlewiskach. "Niedługo wrócą waya" - te słowa powtarzali

codziennie. Merya uśmiechając się tajemniczo, Nor-man z

zadumą i jakby lekkim smutkiem.

Nie znajdowali nowych śladów bytności Pożeraczy, ale ich

czujność nie słabła. Żyli w ciągłym oczekiwaniu na

zagrożenie i gdy na jednym z drzew wśród starych blizn

znaleźli świeżą ranę, a stratowany mech znaczył szlak

ciężkiego cielska, odczuli wręcz ulgę.

- Zaczęło się - rzekł Nor-man.

- Może nie przyjdzie więcej - w głosie Meryi nie było

jednak pewności.

- Wracał trzy razy. Będą też następni.

- Jeden poradził sobie z trójką dobrych strzelców. Jest

ogromny - mówiła Merya. Znieruchomiała, oplatając ramionami

barki, jakby chciała ochronić samą siebie. Szeroko otwarte

oczy wpatrzone były gdzieś w dal, nie widzące jednak

niczego. Nor-man czekał, nie śmiąc jej przeszkadzać.

- Wielcy, ciężcy... - szeptała Merya. - Ciężcy... Chodzą

po ziemi, a my... my możemy wejść na drzewo. Czatując... Nie

sięgną... Nie schwytają nas, nie zobaczą. Niewidzialni

Rkheta.

Nagle, już przytomna i ożywiona, rzuciła promienne

spojrzenie strażnikowi, ściągając wargi w uśmiechu.

- Będziemy na nich polować! Z wysoka!

Nor-man miał wątpliwości.

- Możemy siedzieć na drzewach całe dnio-noce, a żaden

Pożeracz Drzew nie przejdzie dołem. To nie ziarnogłowy!

Merya pochyliła się ku niemu z chytrą miną.

- Nie, to nie ziarnogłowy. Ale każdego można czymś

przywabić, a ja chyba wiem, czym można zwabić Pożeracza.

Szczątki Pożeracza Drzew spoczywały tam, gdzie je

porzucono. Przykryte gałęziami i opadłym listowiem w płytkim

dołku. Odgrzebywanie ich nie należało do przyjemności.

Ckliwy odór rozkładu unosił się w powietrzu.

- Mu... musimy go wyciągnąć - zająknęła się Merya,

walcząc z mdłościami. - Myślisz... że damy... radę?

Nor-man oddychał płytko, szarzejąc na twarzy.

- Teraz będzie dużo lżejszy - mruknął.

Tego było za wiele. Wyobraźnia Meryi zadziałała. Zdążyła

odbiec dwa kroki i zwymiotowała na wpół strawionym mięsem,

słysząc, że Nor-man robi to samo.

Później było lżej, może dlatego, że opróżnili żołądki.

Odsłonili rozkładające się ciało i Merya zmusiła się do

spojrzenia w potworną maskę, szczerzącą coś, co zapewne było

zębami.

- A to co?

Nor-man podniósł patykiem małą czaszkę.

- Ścierwojad - odpowiedział sam sobie, zanim Merya

zdążyła rozpoznać resztkę pasiastej skóry.

Rozejrzeli się.

- Jest tego więcej.

Na zwłokach obcego i w pobliżu poniewierały się

szkieleciki drobnych padlinożerców.

- Niech mnie zjedzą! Co tu się dzieje?

Nor-man zastanawiał się długą chwilę, po czym powiedział

ostrożnie:

- One chyba się otruły.

- Dobrze, żeśmy go wtedy nie zjedli - dodał.

Merya zszarzała na nowo.

- Yyyy... Przestań!

Martwy Pożeracz Drzew nie wydawał się już tak ogromny.

Właściwie nie osiągał nawet rozmiarów świeżo wylęgniętego

waya. Z pomocą sznurów i drągów wyciągnęli go z zagłębienia,

podparli kołkami.

- Nie wygląda zbyt porządnie - stwierdził Nor-man. -

Jakby lazł na czworakach. No i jest trupem.

- Nie ma wyglądać żywo. Musi być po prostu widoczny -

syknęła Merya.

- Ma za wielkie łapy. To go przechyla do przodu - ciągnął

Nor-man. - I ta skorupa...

Postukał kijem w grzbiet Pożeracza. Zastanowił się i

stuknął jeszcze raz.

- Długo będziesz się bawił?! - warknęła Marya,

rozglądając się nerwowo. Wciąż miała złudzenie, że z

otaczającej zieleni obserwują ją nieprzyjazne oczy.

- Posłuchaj - rzekł Nor-man, pukając znowu. Sięgnął po

garść grubych wici sterczących z karku zwłok i pociągnął.

Coś trzasnęło z cicha i część pancerza odgięła się.

- On jest pusty w środku. To znaczy, to na wierzchu nie

jest jego ciałem.

Nor-man oczyścił z grubsza kawałek wielkiego ramienia.

Spod nawarstwionego brudu ukazały się nieregularne

zielonkawe, brązowe i czarne plamy. Nóż wyszczerbił się na

gładkiej powierzchni.

- Twarde. Ciekawe, co ma pod spodem?

Merya klepnęła towarzysza w policzek.

- Następnego możesz rozebrać na kawałki. Będzie

przynajmniej świeży. Ale musi być ten następny, rozumiesz?!

Nor-man spokorniał.

- Rozumiem. Tylko jeszcze jedno...

Merya, choć rozzłoszczona, postanowiła zdobyć się na

jeszcze trochę cierpliwości.

- Co?

- Ścierwojady napoczęły Pożeracza i zdechły. A tam, gdzie

się wykrwawił, nie chce nic rosnąć. A czy on, gdyby zeżarł

ścierwojada albo któreś z nas, albo cokolwiek... czy też by

zdechł? Rozumiesz... - Ciągnął pospiesznie, widząc, że Merya za

chwilę trzepnie go w nos. - Pomyślałem, że możemy posmarować

czymś groty...

Merya nie opuściła wzniesionej do ciosu ręki, ale zamiast

uderzyć pieszczotliwie przeczesała palcami sierść na czole

łowcy.

- "Kobieta myśli, mężczyzna działa"? Uh... uh... Gdyby

Wo-grt cię słyszała.

Wybuchnęła śmiechem.

- Chodź, mężczyzno, poszukamy jakiejś trucizny na twojego

potwora.

Merya napięła cięciwę, starając się wycelować w miękkie

miejsce pomiędzy częściami pancerza. Pożeracz Drzew poruszył

się z chrzęstem. Merya opuściła łuk, besztając się w

myślach.

Natrafiła na Pożeracza w czasie zwyczajowego obchodu

wzdłuż granic urodzinowego zagajnika. Jego plamiasty pancerz

zlewał się z listowiem i zauważyła go tylko przypadkiem.

Wycofała się ostrożnie za drzewo i, przyglądając się

szerokim plecom wroga, zastanawiała się co dalej. Miejsce,

które wybrali na pułapkę, oddalone było o wiele way'rt stąd.

Tam, gdzie Nor-man i Merya znali każdy pagórek i dołek,

każdy krzak i gałąź. Wytyczyli sobie szybkie trasy z konaru

na konar, z drzewa na drzewo. Niezauważalni pod maskującym

rysunkiem, bezpieczni wysoko, poza zasięgiem łap Pożeraczy

Drzew.

Merya zdjęła strzałę z cięciwy i wsunęła ją z powrotem do

kołczana. Nor-man strzelał znacznie lepiej od niej. Nie

wykonując gwałtownych ruchów, wymacała palcami stopy kamyk,

podniosła go i rzuciła. Zagrzechotał po nierównościach

pancerza czającej się wśród zarośli postaci. Pożeracz Drzew

poruszył się gwałtownie. Z chrzęstem i dziwacznym wizgiem,

łamiąc gałązki, wytoczył się z krzewów. Merya po raz

pierwszy usłyszała jego głos - niesamowity język, w którym

obce słowa brzmiały jak przeciągłe dźwięki zwalnianych

cięciw.

- Weeezzzz...

Merya przyciskała się plecami do grubego pnia, marząc, by

kora rozstąpiła się i ukryła ją.

- Zeepeet goot... keelll joą...

Ziemia drgnęła, gdy obcy przechodził, oddzielony od Meryi

tylko (jakże cienką!) warstwą drewna. Cicha i nieuchwytna

jak cień, kobieta przemknęła pod niskimi gałązkami. Okrążyła

powolnego stwora i kryjąc się między przyjazną zielenią,

złamała z trzaskiem suchy patyk. Tak drażniąc potwora,

rzucając kawałkami kory, szeleszcząc liśćmi prowadziła go w

zasadzkę. Czołgała się pod gęstymi zasłonami wybujałych

traw, wspinała na drzewa, podążając górą. Wreszcie dojrzała

martwy zewłok, zwisający bezwładnie na podpórkach.

Wyświergotała w przestrzeń ustalony sygnał. Raz i drugi. Nie

widziała Nor-mana, a nawet nie starała się go dostrzec.

Wystarczała jej wiedza, że gdzieś tam był - na posterunku,

jak zawsze niezawodny.

Pożeracz Drzew zatrzymał się, zaskoczony niespodziewanym

widokiem. Przez kilka chwil mamrotał swym brzękliwym głosem,

czujnie obserwując otoczenie. Merya ukryta w rozwidleniu

gałęzi gryzła palce. Gdzie jest strażnik? Tymczasem Pożeracz

podszedł do zwłok, nieproporcjonalnie wielką łapą zaczął

wycierać zaschłe błoto z pancerza martwego. Wtem zachwiał

się, kaszlnął głośno, sięgając do gardła, gdzie nagle

wykwitła strzała. Dusząc się, machnął potężnym ramieniem.

Coś z trzaskiem, gęsto jak nagły deszcz, sypnęło się z niego

w las, odłupując płaty kory i zrywając liście. Merya zza

osłony drzewa posłała swoją strzałę. Utkwiła w brzuchu

giganta. Rzucił się w las na oślep, a Merya ze zdumieniem i

dziką uciechą uświadomiła sobie, że wróg ucieka.

Kolejna strzała Nor-mana odnalazła czuły punkt na nodze

uciekiniera. Kulejąc przebiegł jeszcze kilka kroków i upadł,

niezgrabnie poruszając kończynami jak zdychający skorupiak.

Nor-man wynurzył się z zieleni tuż obok. Podchodził

ostrożnie, dzierżąc nóż. Pożeracz Drzew żył jeszcze. Dławił

się, wykrztuszając strumienie jaskrawoczerwonej krwi. Z

przeciągłym, szarpiącym nerwy "wiiing-klang" z ciężkiej łapy

wysunęły się lśniące pazury. Nor-man odskoczył. Ale była to

ostatnie groźba Pożeracza. Przestał oddychać.

Nor-man pochylił się ciekawie nad nieruchomym ciałem. Z

fascynacją badał niezrozumiałe połączenia nie-skóry, nie-

kamienia i nie-drewna. Skubał, szarpał, pociągał. Wtem z

głośnym klapnięciem całe ramię Pożeracza Drzew oddzieliło

się od reszty pancerza i potoczyło w trawę. Spod niego

ukazało się drugie, znacznie szczuplejsze, z dość zwyczajnym

łokciem, nadgarstkiem i palcami zamiast długich szponów.

Merya przyglądała się temu posępnie. Nor-man sięgnął do

wielkiego, błyszczącego oka Pożeracza, lecz Merya chwyciła

go za rękę i zatrzymała.

- Nie. Przestań.

- Czemu?

Merya spojrzała na niekształtny nos i półotwarte usta -

jedyne kawałki odkrytego ciała martwej istoty.

- Jeśli zobaczę, że on ma pod spodem dwoje oczu jak my,

to nie będę mogła ich zabijać.

Głośny szelest rozgarnianych gałęzi i trzask nadepniętego

chrustu w porę ostrzegł parę łowców. Ukryli się na moment

przed pojawieniem się następnego Pożeracza Drzew. Tak jak

poprzedni, zatrzymał się na chwilę przy trupie. Potem

dostrzegł ciało towarzysza. Zbliżał się do niego powoli,

obracając się i rozglądając - czujny i spięty. Ramiona

okryte absurdalnie grubym pancerzem zataczały krótkie

półkola.

- "Niepewny strzał" - zaświergotał Nor-man.

- "Czekaj" - gwizdnęła ptasio Merya.

Pożeracz schylił się nad zabitym. Przewrócił ciało na

wznak.

- "Nasze strzały" - zagwizdała łowczyni.

- "Wkrótce nieważne" - odpowiedział strażnik.

Pożeracz Drzew wyprostował się, mówiąc coś do siebie.

- Korriiell zzort iizdeed... uogt...

Dalsze słowa zagłuszył nagły huk. Niezwykła siła targnęła

Pożeraczem, cisnęła przez powietrze. Zwalił się w gąszcz,

siejąc odłamki pancerza. Na skrawek wolnej przestrzeni

wypadł wielki ciemny kształt. Również z rasy Pożeraczy, lecz

nie łaciaty, a matowoczarny. Szarżował w stronę powalonego,

wznosząc pazury do ciosu. Od strony rannego rozległo się

głośne buczenie i biegnący... rozleciał się w kawały! Huk

przetoczył się po łowcach jak ciężkie zwierzę, wgniatając im

membrany do wnętrza czaszek. Zmuszając do wciskania twarzy w

mech i drapiące suche liście. Coś syczało, pękało, rozrywało

się. Wreszcie zapadła cisza.

- Niech mnie zjedzą - stęknął Nor-man słabo.

Merya delikatnie obmacała membranę, stwierdzając, że

dziwnie szumi jej w głowie. Wstrzymując oddech, wyjrzeli z

kryjówki.

Po czarnym Pożeraczu Drzew zostało spore wgłębienie w

ziemi, walające się wokoło fragmenty skorup i ochłapy mięsa.

Rozglądali się z osłupieniem. Maleńka planka wyglądała,

jakby zryło ją stado oszalałych grzebołapów.

- Ja w to nie wierzę - wymamrotał łowca. - Niech mnie

zjedzą, to nie jest prawda!

Merya pociągnęła go lekko za włosy.

- Nie gap się. Chodź, zobaczymy, czy tamten za bardzo nie

krwawi. Leży blisko urodzinowego drzewa.

Ciało Pożeracza wpół leżało, oparte o gęstą kępę młodych

drzewek. Strzaskany pancerz częściowo odpadł, odsłaniając

zmasakrowaną zawartość.

- Nie żyje - ocenił Nor-man.

- Nadal masz ochotę zobaczyć, co ma w środku? - spytała

Merya ponuro.

- Nie - odparł krótko i wskazał na twarz Pożeracza.

Lśniąca osłona pękła i skruszyła się. Odkryta w ten sposób

jedna powieka Pożeracza Drzew drgnęła i uniosła się. Oko

było bladoniebieskie jak zabiedzone niebo. Merya westchnęła

spazmatycznie, gdy spojrzało prosto na nią. Grube wargi

istoty rozciągnęły się, grożąc zębami.

- E...lfs... - wytchnął ostatkiem sił.

- Chooo... dźdźmyy stąąąd...! - zażądała Merya drżącym

głosem.

- Waya nadchodzą! - zawołał Nor-man z wysokości korony

drzewa. Po chwili zsunął się na najniższą gałąź, zawisł na

rękach i zeskoczył tuż obok Meryi, która kończyła malować

kręte linie na skórze.

- A więc skończył się jeden okrąg - powiedziała. - Okrąg

Pożeraczy Drzew. Jaki będzie następny?

- Nie wiem - odrzekł Nor-man siadając. - Może wcale nie

będę go miał? Jestem kulawy, Merya.

- Jesteś wspaniały - sprostowała. - Wo-grt nigdy nie

wyśle cię do spiżarni, dopóki ja będę miała coś do

powiedzenia!

Wstała przyjmując buńczuczną postawę "dominacja".

- Dobrze wyglądam?

Nor-man przyjrzał się jej z upodobaniem. Ciężkie życie w

lesie zahartowało ją. Wyglądała imponująco w łowieckiej

uprzęży, z nożem i łukiem. Włosy na karku związała w węzeł i

wpięła w nie dwa stępione pazury Pożeracza Drzew.

- Wo-grt nie będzie mogła nam nic nakazać - powiedziała

ruszając nosem z zaczepną miną.

- He?... - rzekł Nor-man z powątpiewaniem.

Merya sięgnęła po naczynie z farbą i namalowała sobie na

brzuchu trzy płodoznaki.

- Yyyy!! Nic nie mówiłaś...!! - krzyknął Nor-man,

wstrząśnięty. Trzy żeńskie zarodki u jednej kobiety na raz -

to było niesłychane.

- Były ważniejsze rzeczy do zrobienia - odparła Merya

niedbale, ale wyraźnie zadowolona z wrażenia, jakie wywarła.

- W każdym razie Wo-grt nie może nam nic zrobić. JA będę

nową przywódczynią.

Nor-man z nieodgadnioną miną bawił się nożem, także

zrobionym z pazura Pożeracza. Merya chwyciła jego głowę w

obie ręce i czule przycisnęła nos do jego nosa.

- Wo-grt odejdzie z waya, a z nią ci, którzy zechcą. Inni

wybiorą las i plemię Strażników. Nasze dzieci znów wybiorą i

ich dzieci także.

Nor-man uniósł nóż, aż błysnął w słonecznym promieniu.

- Czeka nas dobre życie - stwierdził z zadowoleniem. -

Może krótkie, ale ciekawe.

Para strażników - zalążek nowego szczepu - poszła ramię w

ramię do koleiny waya. Oznajmić o swoim wyborze.

Gdańsk 1994-1995

Ewa Białołęcka

EWA BIAŁOŁĘCKA

Autorka największej sensacji ubiegłego roku. Jej "Tkacz

Iluzji" ("NF" 8/94) zajął pierwsze miejsce w czytelniczym

plebiscycie na najlepsze opowiadanie "NF" 1994 roku,

wygrywając z Sapkowskim, Connerem i Lewandowskim. Podobnie

czytelnicy "SFinksa" uznali "Tkacza..." za najciekawsze

polskie opowiadanie 1994 roku.

Prezentowany dziś "Okręg Pożeraczy Drzew", tekst ciepły,

urokliwy (w elegancki i mądry sposób przekraczający granice

dzielącego nas ostatnio płciowego zacietrzewienia) jest przede

wszystkim opowieścią o świecie, o jego mechanizmach i ich

odkrywaniu. "Tkacz Iluzji" natomiast koncentrował się na

barwnej jednostce, badał jej uczucia i duszę. Proszę,

uwzględnijcie Państwo tę różnicę, kiedy będziecie porównywać

opowiadania (a także swoje wrażenia i wzruszenia), by

później przystąpić do bezlitosnych fanowskich rozstrzygnięć

- idzie ta Białołęcka w górę czy też, ewentualnie,

definitywnie się kończy (!?).

(mp)

9



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Białołęcka Ewa Okrąg Pożeraczy Drzew
Białołęcka Ewa Okręg pożeraczy drzew
Ewa Bialolecka Błękit Maga
Ewa Białołęcka Tkacz Iluzji
Kamień na szczycie Ewa Białołęcka ebook
Ewa Białołęcka wiki
Ewa Białołęcka Opowiadania
Róża Selerbergu (wyd 2) Ewa Białołęcka ebook
Ewa Białołęcka Błękit Maga t I KDK
Ewa Białołęcka Sherlock Holmes skompromitowany
Białołęcka Ewa Sherlock Holmes skompromitowany
Białołęcka Ewa Smok
Białołęcka Ewa Opowieści o Ourze i Erilu 01 Smok
Białołęcka Ewa Potwór spod łóżka
Białołęcka Ewa Niedotykalna
Białołęcka Ewa Nocny śpiewak
Białołęcka Ewa Opowieści o Ourze i Erilu 02 Kolekcjoner
Białołęcka Ewa Drzwi do
Białołęcka Ewa Tkacz Iluzji

więcej podobnych podstron