EWA BIAŁOŁĘCKA
OKRĘG POŻERACZY DRZEW
Z „NF” 11/95
Szare, masywne cielska waya sunęły wolno utartą koleiną. Od momentu gdy słońce
przedarło się przez gęstwę liści, tabor ciężkich stworzeń parł naprzód, nie zmieniając tempa.
Prędkość, niewielka zresztą, opaść miała pod wieczór, a po zapadnięciu zmroku długie stado,
złączone niewidzialnymi więzami, miało się rozpaść. Pojedyncze sztuki będą wymiatać przed sobą
wszystką roślinność, nadającą się do przeżucia i zmagazynowania w baniastych wolach.
Merya, usadowiona na twardym, ciepłym grzbiecie wielkiego zwierzęcia, przyglądała się
wartownikowi, który przycupnął o krok dalej. Był ładny. Ze swego miejsca widziała tylko jedno
jego oko - ogromne i brunatne. Ciemna sierść, zaczynająca się u nasady nosa, pokrywała kształtną
głowę, by na karku zmienić się w gąszcz długich włosów, opadających do połowy pleców. Włosów
twardych i wijących się jak giętkie, delikatne gałązki werby odarte z liści. Wartownik kręcił powoli
uniesioną głową, wypatrując niebezpieczeństw. Nozdrza mu drgały, łowiąc zapachy lasu. Składały
się nań wonie świeżych liści, kory, butwiejącego drewna. Od czasu do czasu dolatywał ostry,
mdlący zapach grzybów lub padliny. Waya pachniały własnym, niepowtarzalnym zapachem
bezpieczeństwa.
Merya poruszyła się, zmieniając pozycję. Czteropalczasta dłoń o dwóch symetrycznych
kciukach przelot-nie dotknęła zaokrąglonego brzucha. Oto czwarty raz jest brzemienna. I to właśnie
ów wielkooki strażnik był tym razem jej partnerem. Gdy pół okręgu temu posłuchali nakazu
zmysłów, przymuszeni zmienionym zapachem skóry, pożądała go gwałtownie. Rozpalona, gotowa
zabijać, gdyby ktoś próbował przeszkodzić im w miłosnym akcie. Teraz jednak patrzyła na niego z
przyjemnością pochodzącą od widoku zgrabnego ciała. Cieszyła się jego urodą i sprawnością,
przewidując te same cechy u swych wielkookich dzieci. Jak miał na imię? Merya przez chwilę
szukała w pamięci. Norman. Słowo łagodne w ostrej, drapieżnej mowie rasy Rkheta.
Wtedy Norman zerwał się, wydając gardłowy okrzyk-ostrzeżenie:
- Aryeen!!
Wróg! Nad przecinką wśród oceanu zieloności - trasą waya - przesunęła się sylwetka
wielkiego ptaka. Nieruchome iks czarnych na tle nieba skrzydeł leniwie wyniosło drapieżnika poza
zasięg wzroku, lecz nikt nie miał wątpliwości, że wróci. Kilkakrotnie jeszcze rozległy się
ostrzeżenia podawane z ust do ust. Wartownicy napięli łuki czekając. Ptak pojawił się nagle,
znacznie niżej i szybciej. Merya usłyszała krótkie brzęknięcie cięciwy, któremu zawtórowały inne,
z sąsiednich grzbietów. Drapieżnik zachybotał się w powietrzu i spadł jak kamień.
- To estrb - mruknął Norman siadając. Jego głowa podjęła monotonny ruch z prawa na lewo
i z powrotem. Młodzież, licząca zaledwie jeden okrąg, z piskiem zsuwała się z waya biegnąc na
poszukiwanie zestrzelonego mięsa. Jasnozielone ciała natychmiast wtopiły się w zieleń puszczy.
Korony drzew rozbijały światło słońca na miliardy drżących, złotych plamek drażniących
oczy. Merya wyciągnęła duży, drobno żyłkowany liść ze stosu leżącego opodal. Zręcznie spięła go
w stożek i tak sporządzonym kapeluszem osłoniła głowę. Ciepło rozleniwiało. Zwinęła się w
kłębek, gotowa do drzemki. Spokojna, bezgranicznie wierząca w czujność swego strażnika.
Raptem z tylnego krańca taboru nadeszły sygnały. Ostre, przenikliwe gwizdnięcia, niosące
zaszyfrowane nowiny.
- Co...?! - Merya oprzytomniała w jednej chwili. Norman nasłuchiwał.
- Jeden z chłopców, który przyniósł estrba, pośliznął się i wpadł w koleinę.
Merya sapnęła. Mężczyzn było wielu. Nawet zbyt wielu.
- Marnotrawstwo - mruknęła myśląc o ciele zmiażdżonym i roztartym na bezkształtną
papkę. Cokolwiek dostało się pod ciężkie brzuchy waya, nie dawało się rozpoznać po ich przejściu.
Po martwym dziecku zostanie długa wilgotna smuga, trochę drobnych odłamków kości i może
jakieś strzępy skóry, którymi nasycą się owady.
Dzień był czasem podróży i odpoczynku. Merya na przemian spała, zajmowała się
drobnymi pracami lub po prostu gawędziła z paroma kobietami dzielącymi z nią szeroki grzbiet.
Niebawem inny mężczyzna zmienił Normana na jego posterunku. Wielkooki strażnik chciwie napił
się wody, przechowywanej w łupinach owoców. Porwał kawałek mięsa i dołączył do innych
mężczyzn przeżuwających swoje porcje. Między jednym kęsem a drugim wymieniali zwykle żarty i
przechwałki. Czasem gwizdali i szczebiotali w łowieckim języku, rzucając przekorne spojrzenia w
stronę grupki kobiet. O czym mogli mówić? Merya wydęła wargi w pobłażliwym uśmiechu. Im też
potrzebna była odrobina prywatności. Wkrótce jednak męska grupa zaczęła się przerzedzać.
Odchodzili, pojedynczo i parami, zmęczeni długą służbą, senni. Norman ułożył się w pobliżu
Meryi. Zasłonił oczy opaską ze skóry i już po chwili boki poruszał mu regularny oddech.
Wartownicy zasypiali natychmiast.
Spokój nie trwał długo.
- Jestem głodna! Przynieś mi coś! - rozległ się okrzyk za plecami Meryi. Nie musiała się
odwracać. Znała aż za dobrze ów rozkapryszony głos. To była Kerstn, najmłodsza w grupie.
Pierwszy raz w ciąży i od razu miała urodzić dziewczynkę, więc kompletnie przewróciło jej się w
głowie.
- Sama sobie przynieś - warknęła Merya.
- No to niech on pójdzie! - zza ramienia Meryi wyleciała próżna łupina i uderzyła w plecy
śpiącego wartownika. Drgnął gwałtownie, przewrócił się na wznak, rozrzucając szeroko ręce.
Merya odwróciła się nagle, chwyciła dziewczynę za szczęki i uderzyła, celując w najbardziej czułe
miejsce - membranę słuchową. Trafiona zawyła.
- Jeśli jeszcze raz spróbujesz kogoś dręczyć - wysyczała Merya - postaram się, by coś ci się
stało. Trafisz do spiżarni, a twoje dzieci donoszą inne! Rozplącz więc te swoje długachne nogi i
sama pofatyguj się po mięso!
Przestraszona Kerstn wyrwała się i uciekła, chowając się wśród innych kobiet. Spiżarnia
była miejscem, o którym się nie mówiło, omijanym nawet w myślach. Ostatnie grzbiety waya
zajmowali członkowie plemienia, którzy byli nieprzydatni: najstarsi wartownicy, którym wzrok i
słuch odmawiał posłuszeństwa, bezpłodne kobiety, nie posiadające żadnych szczególnych talentów
pozwalających im utrzymać się na szczycie hierarchii lub kalekie dzieci. Karmiono ich tak samo jak
innych, lecz mieli służyć swymi ciałami podczas długiej i ciężkiej przeprawy przez pustynię, gdzie
nawet waya z braku wody i pożywienia kruszyły się pancerze.
- Ciężko nosić taki brzuch - odezwała się Dert i delikatnie poklepała jego wypukłość.
- Narzekasz, ale wyglądasz na zadowoloną - odpowiedziała Merya.
Roześmiały się obie. Odcinały ze zwalonych pni kruche, blade grzyby i gromadziły je w
koszykach z kory. Wokół panował mrok, lecz była to najmniejsza przeszkoda dla dużych oczu
Rkheta, lśniących w ciemnościach jak miniaturowe słoneczka. Waya buszowały w zaroślach,
pożerając ogromne ilości gałązek, pnączy i bulw, wykopywanych za pomocą łopaciastych
wyrostków pancerza. Część mężczyzn oddaliła się w spokojniejsze miejsca, szukając zdobyczy.
Dzieci pomagały w zbieraniu bulw i grzybów, czyściły z pasożytów załomki pancerzy waya lub po
prostu swawoliły.
Stado dotarło do strefy, gdzie nie było parno, rośliny rosły nie dusząc się wzajemnie i mniej
było drapieżnych zwierząt.
- Już niedaleko do miejsca narodzin - rzekła Dert. - Jak twoje? Mogę?
Merya kilka razy odetchnęła głęboko i rozluźniła mięśnie. Fałda pośrodku tułowia
rozdzieliła się tworząc szczelinę. Merya rozszerzyła ją ostrożnie. Dert z ciekawością spojrzała do
środka.
- Tym razem pięć.
- Zawsze rodzisz sporo. Duże i ładne. Będą idealnymi strażnikami.
Merya zakaszlała z dezaprobatą.
- Wiem, wiem. Nie powinnam tak mówić, ale to naprawdę chłopcy. Są przecież jasne.
W tym momencie tuż obok rozległ się przeraźliwy krzyk. Ciemnowłosa dziewczynka
siedziała na ziemi i trzymała się za łokieć krzycząc na całe gardło. Pochylał się nad nią stropiony
młodziutki wartownik. Dert rzuciła się w tamtą stronę, a Merya pospieszyła za nią. Jeden rzut oka
wystarczył, by stwierdzić, że małej nic się nie stało i wrzeszczy wyłącznie dla efektu. Nie ugłaskało
to jednak Dert, która chwyciła strażnika za ramię i potrząsała nim, prawie unosząc z ziemi.
- Thert! Merhtwy work! Masz jej pilnować! Inaczej trafisz do spiżarni, zanim zdążysz
zliczyć do czterech.
Chłopak nie próbował ani uciec, ani się usprawiedliwiać. Mrużył tylko oczy i osłaniał
dłońmi membrany. Gdy wreszcie rozdrażniona kobieta puściła go, zniknął w zaroślach szybciej i
ciszej od przestraszonego węża.
- Czy nie potraktowałaś go zbyt surowo? - spytała niepewnie Merya. Wzmianka o spiżarni
w obecności dziecka była co najmniej nie na miejscu.
Dert fuknęła gniewnie.
- „Kobieta myśli, mężczyzna działa” - zacytowała popularne przysłowie. - Ten niech się
nauczy działać czym prędzej, tak będzie lepiej i dla niego, i dla nas. Mojej małej stała się krzywda!
Dziewczynka najspokojniej objadała się grzybami z koszyka matki, nie pamiętając już o
stłuczonej ręce. Merya zastanowiła się.
- A czy to nie był twój syn? Podobny.
- Owszem. Nawet wiem, z kim go miałam. Wyjątkowo beznadziejny partner. Żałuję, że był
w pobliżu, gdy nadeszła pora godów - odpowiedziała Dert pieszcząc córkę.
Merya zabrała swój koszyk z zasięgu chciwych rączek i odeszła.
- Ja nie żałuję - powiedziała cicho do siebie.
Czasem koleina waya krzyżowała się z inną. Nie wiadomo, kto pierwszy z ludu Rkheta
postawił w takim miejscu wielki konar drzewa. Stało się to tak dawno, że plemię przywykło szukać
na drewnie skomplikowanych nacięć. Zawierały pozdrowienia; wiadomości o miejscach, gdzie
można było znaleźć wodę, lecznicze rośliny lub kamień na narzędzia. Ostrzegały przed
drapieżnikami. Przywódczyni odczytywała wieści i pozostawiała własne. Tym razem jednak na
jednej z takich krzyżówek wpadły na siebie dwa stada! Spłoszone zwierzęta zbiły się w wielką
gromadę, przepychając się i usiłując wspinać jedno na drugie. Szorstkie pancerze chrobotały, trąc o
siebie. Potrząsani pasażerowie z trudem utrzymywali równowagę. Na oczach Meryi czyjeś dziecko
stoczyło się po obłości zadu i ześlizgiwało w dół, ku strasznej śmierci, bezradnie drapiąc pancerz.
W ostatniej chwili wartownik chwycił je za włosy i, sam ryzykując upadek, wyciągnął na górę,
gdzie porwała je w objęcia przerażona matka.
Rozległy się przenikliwe gwizdy wartowników i nawoływania kobiet. Rozpłaszczona na
pancerzu Merya widziała, jak członkowie obydwu plemion ratują się, skacząc z grzbietu na grzbiet i
chronią w lesie.
- Skacz! - usłyszała. To Norman podczołgał się do niej.
- Nie mogę! Nie mogę! - wyjęczała. Naprawdę nie mogła. Paraliżował ją strach.
- Możesz! Zrobisz to! - krzyczał wartownik ciągnąc ją za rękę. - Chodź, bo cię uderzę!
Sama groźba była tak niesłychana, że Merya, zaskoczona, pozwoliła mu dowlec się ku
krawędzi pancerza.
- Skacz!!
- Nie... - nagłe pchnięcie w plecy wytrąciło ją z równowagi i musiała skoczyć. Odbiła się z
całej siły.
- To łatwe! - usłyszała już po drugiej stronie.
Normanowi obsunęła się stopa. Rozpaczliwie machnął ramionami, odwracając głowę tam,
gdzie w dole tarły o siebie szorstkie płyty niczym dwie chciwe szczęki. Merya chwyciła go za
rzemienie krzyżujące się na torsie i szarpnęła ku sobie.
- Łatwe? - spytała.
- Następny... grzbiet... - wydyszał tylko.
Członkowie obu szczepów, z początku przestraszeni, wymieszani w jednej ruchliwej
gromadzie, niebawem zaczęli rozdzielać się, dążąc ku swoim przywódczyniom. Matki
przywoływały córki. Wartownicy wzywali się nawzajem, po czym, tworząc na nowo grupy,
odszukiwali swoich podopiecznych. Merya obserwowała to z boku, skulona u stóp wielkiego
drzewa. Uniosła tylko ramiona w geście uspokojenia, gdy kobieta z jej waya popatrzyła na nią
przelotnie. Przywódczynie krążyły od grupki do grupki zbierając wieści. Kto zginął? Kto jest
ranny? Wydawały polecenia i dodawały otuchy. Cichły odgłosy ze strony koleiny. I tam niedługo
zapanuje spokój. Przewodnicy stad podejmą wędrówkę, a reszta podąży za nimi tak jak od tysięcy
okręgów. Zanim zapadnie mrok, nie będą już pamiętały, że cokolwiek zakłóciło odwieczny rytm ich
podróży.
Merya patrzyła jak obie przywódczynie, pozornie bez planu dążąc od jednej gromadki do
drugiej, zbliżają się do siebie coraz bardziej. Wreszcie stanęły twarzą w twarz. Przywódczyni
obcego szczepu była postacią imponującą. Wysoka, chuda, umięśniona jak łowca. Jej głowę zdobiły
kity wysuszonych traw stepowych, tworzące wysoką, jasną grzywę. Zielonkawą skórę kobiety
pokrywały ciemne, wijące się linie. Gdy stanęła nieruchomo, Meryi przez chwilę zdawało się, że
znikła i zostały z niej tylko owe linie i jasna plama grzywy - zawieszone w powietrzu. Wogrt z
plemienia Meryi wydawała się przy „Grzywiastej” drobniejsza, delikatniejsza i starsza niż w
rzeczywistości. A jedyną jej ozdobę stanowił „naszyjnik losów”, z którego odczytywała narodziny i
zgony. Jednak to nie postura dała jej pierwszeństwo w plemieniu. Na brzuchu tej kobiety widniało
dziewięć wykłutych i napuszczonych czarnym barwnikiem płodoznaków - tyle, ile wydała na świat
dziewcząt. I chociaż ostatnia pora godów nie przyniosła jej już dzieci, Wogrt zachowała
przywództwo dzięki lotnemu umysłowi i twardej ręce. Na dominującą postawę „Grzywiastej”
odpowiedziała pozycją „neutralność” i nie poruszyła się, dopóki tamta, zwlekając, nie przyjęła
takiej samej.
- Niespodziane spotkanie - pierwsza odezwała się Wogrt.
„Grzywiasta” milczała przez chwilę.
- Opóźnienie, waye szły za powoli - rzekła wolno wymawiając słowa. Jej mowa z początku
była ledwo zrozumiała. Pełna przydechów i obco brzmiących zbitek dźwięków.
- Dlaczego opóźnienie? - Wogrt błyskawicznie dostosowała się, mówiąc równie prosto i
powoli. „Grzywiasta” przysiadła, całkiem już rozluźniona, a Wogrt poszła za jej przykładem.
Dłonie pasiastej kobiety poruszały się w skomplikowanych gestach, oczy błądziły w przestrzeni.
Szukała słów.
- Mało jedzenia dla waye. Nie ma drzew. Zjedzone. Pożeracze Drzew nadeszli i nie ma
drzew.
Słuchacze nachyleni ciekawie ku rozmówczyniom wymieniali niepewne spojrzenia. Ktoś
zakaszlał tonem wyrażającym zwątpienie. Nie było drzew? Gdzież się podziały?
- Czerwony zjadacz liści? Dziecko słońca z pustyni? - spytała Wogrt, mając na myśli pożar
lasu. Kobieta naprzeciwko zastanawiała się, przekładając w myśli skojarzenia.
- Nie! Nie, nie! - zaprzeczyła gwałtownie. - Pożeracze Drzew! Nic nie czarne, nic nie ciepłe.
- Pożeracze Drzew? Kto widział?
- Nikt nie widział - ciągnęła „Grzywiasta”. - Ziemia mówiła: obce plemię, dużo obce waye.
Bardzo obce - dodała z naciskiem. - Nasze waye długo szukały jedzenie. Dwa dzień-noce.
Opóźnienie.
Rozdrażniona, poklepała dłońmi chude policzki. Wogrt uznała, że nie dowie się niczego
więcej. Przechyliła się ku „Grzywiastej”.
- Dla ciebie mało wrogów, wiele narodzin, czysta woda i jedzenie każdej nocy -
zaintonowała. Pasiasta kobieta powtórzyła jej gest. Ich nozdrza zbliżyły się łowiąc zapachy.
- Dla ciebie mało wrogów, czysta woda i zawsze jedzenie - powtórzyła „Grzywiasta”,
taktownie opuszczając fragment o narodzinach.
Przywódczynie rozeszły się w przeciwne strony. Członkowie obu szczepów wracali do
swoich zajęć. Do opieki nad dziećmi, na zmianę warty, do dziennej drzemki lub zbierania żywności.
Tylko Merya została na starym miejscu. Zaniepokojona czymś nieokreślonym. Drążyło ją
przeczucie zmiany i niebezpieczeństw.
Liść pokrywały żółte i brązowe plamki. Wyglądał jak skrawek chorej skóry. Merya zmięła
go w dłoniach. Potem rozprostowała i znów pogniotła. Monotonny ruch rąk trochę uspokajał. Bała
się. Niepokój wypełnił ją tak dawno temu i trwał niezmiennie, aż nauczyła się z nim żyć. Strach
nadszedł wiele nocy temu. Zanim jeszcze świat zachorował, nim przyszli Pożeracze Drzew.
Miejsce narodzin powitało szczep ciszą. Spłoszone ptaki opuściły gniazda, wszechobecne
drobne zwierzątka zniknęły. Krzewy wyglądały, jakby przetoczyło się po nich stado ślepych waya.
Ziemię gdzieniegdzie pokrywały cuchnące plamy. Urodzinowe drzewa pochylały się, naruszone w
posadach. W pniach niektórych ziały wyrwy, jakby zrobione gigantycznymi zębami. Wiele pni
leżało zwalonych, sięgających ku niebu korzeniami w niemej rozpaczy. A wśród sieci ciemnych
korzeni bielały drobne kości. Merya usłyszała, jak ktoś tuż obok niej wydusił ze ściśniętego gardła:
- Dzieci...
Nie wiedziała, kto to był. Sparaliżowana świadomością potwornej katastrofy, nie mogła
odwrócić głowy. Uwolnił ją krzyk, który wybuchł chwilę później.
- Moje dzieci!!! Moje dzieciii...!!! - wyła opodal któraś z młodych kobiet, bijąc czołem o
ziemię i kalecząc się w przypływie szaleństwa. Matki rozbiegły się, szukając drzew, którym okrąg
temu powierzyły swoje potomstwo. W ciągu paru chwil krzykom pierwszej zawtórowały
zawodzenia i jęki następnych. Merya nie musiała szukać „swojego” drzewa. Wplątane w korzenie
leżącego płasko rozwidlonego pnia jaśniały szczątki jej synów. Uderzyła obiema rękami drzewo,
które ją zawiodło. Zadała cios powtórnie, mocniej, aż ból sięgnął barków. Raz za razem. Byle choć
trochę zagłuszyć nowym bólem boleść rozrywającą umysł. Ktoś oplótł ją ramionami i odciągał,
wijącą się i krzyczącą. Drapała te silne ręce. Gryzła palce, które usiłowały zasłonić jej oczy.
- Dość!! Ugerhs!! Dość!! - usłyszała groźny wrzask. Obok przebiegła przywódczyni Wogrt
jak uosobienie gniewu. Miotając przekleństwa, kopała oszołomionych wartowników, rzucając im
rozkazy. Szarpała nieprzytomne z rozpaczy kobiety. Z premedytacją rozdawała ciosy w najczulsze
miejsca - nozdrza i błony słuchowe.
- Dość! Opanuj się - powiedział stanowczo mężczyzna trzymający Meryę.
Rozpoznała głos Normana. Dyszała ciężko. Puścił ją, ale opadające ręce dotknęły jeszcze jej
wypukłego brzucha i zatrzymały się tam odrobinę dłużej niż należało. A więc to o nie się martwił, o
swoje dzieci. Nie chciał, by tarzając się po ziemi zrobiła im krzywdę. Odepchnęła strażnika
szorstko.
- Nic mi nie jest. Im też nie.
Poszła w stronę Wogrt, która zbierała cały szczep w jednym miejscu. Norman podążył za
nią, cichy, pozornie beznamiętny, jak cień.
Jakże łatwo było zepchnąć jej życie z koleiny. Słowa przywódczyni: „Żadne z dzieci nie
przeżyło. Teraz ktoś musi pozostać, by opiekować się następnymi”. Przejrzenie patyczków ze
skomplikowanym wzorem nacięć w „naszyjniku losów” i... ona. Wybrana, wypchnięta spośród
członków szczepu, pozostawiona.
- Merya!
Ocknęła się. Liść, bezlitośnie miętoszony, nie przypominał już niczego. Wielkie oczy
Normana osadzone w wychudłej twarzy wydawały się jeszcze większe.
- Boli cię? - spytała.
- Nie.
Zmienił pozycję, szeleszcząc liśćmi posłania.
- Nie możemy ciągle jeść grzybów - powiedział.
- Wiem - odparła krótko.
- Potrzebujemy mięsa.
- Wiem! - powtórzyła prawie krzycząc.
Zapadał zmierzch - wkrótce nadejdzie pora łowów. Merya zaczęła nakładać ochraniacz na
ramię. Był idealnie dopasowany. Zrobił go dla niej Norman podczas przymusowej bezczynności.
Łuk strażnika był dla kobiety nieco zbyt duży, ale Merya radziła sobie z nim dość dobrze. Nauczyła
się strzelać metodą prób i błędów. Płacząc nad otartymi cięciwą palcami i nabiegłymi krwią
pręgami na ręce. Płakała też nad własną bezsilnością. Nie upolowała jeszcze niczego. Nie umiała
podejść zwierzyny. Choćby skradała się najlepiej, jak potrafiła, żywe mięso zawsze usłyszało ją lub
zobaczyło. Norman jadał przynoszone przez nią grzyby, korzonki i jagody, lecz to nie wystarczało.
Złamana noga łowcy nie chciała się zrastać. Mizerniał, chudł, jego skóra stawała się coraz cieńsza i
nabierała koloru wyblakłych porostów.
Nie raz Merya zastanawiała się, dlaczego tamtego pamiętnego dnia zażądała, by został z nią.
Dlatego, że był ojcem jej dzieci? Tak niewielkie miało to znaczenie. A może powodem było to, że
potrafił przełamać jej lęk przed skokiem z grzbietu rozdrażnionego wierzchowca? Czy wreszcie to,
że po prostu przywykła do jego obecności? Jak ją wypchnięto z ustalonego toru życia, tak ona
pociągnęła go za sobą. W kalectwo i zapewne śmierć.
- Musisz coś przynieść. Inaczej umrzemy.
Merya uderzyła się dłońmi w policzki. Miał rację, miał tyle racji, że niemal nie mogła tego
znieść.
- Mogłabym cię zjeść - warknęła. - Tak jak tamtych.
- Myślę, że tego nie zrobisz - odrzekł. - Wtedy zostałabyś całkiem sama.
- Myślę?... Od myślenia to ja jestem!
Wypełzła przez wąski otwór szałasu, ciągnąc za sobą łuk. Dwa kroki dalej stała podobna
(choć większa) budowla - powiązane włóknem gałęzie kryte liśćmi. Kiedyś rozbrzmiewały w jej
wnętrzu łowieckie świergoty towarzyszy Normana, teraz szałas stał pusty. Omijając go wzrokiem,
łapiąc się na absurdalnym poczuciu winy, Merya starannie zawiązała rzemienie uprzęży, mocującej
kołczan na plecach. W powietrzu unosiła się niewidoczna mgiełka mżawki. Wszystko dokoła lśniło,
obmyte wilgocią, jaskrawiło się soczystą żółcią i czerwienią. Nasiąknięte deszczówką mchy nabrały
ciemnobrunatnego koloru. Na czarnej, nawilgłej korze urodzinowych drzew wystąpiły wyraźnie
rdzawe łaty porostów. Merya otrząsnęła wilgoć z włosów, doskonale wiedząc, jak daremny jest to
wysiłek. I tak wkrótce będzie równie mokra jak mech pod jej stopami. Choroba świata objawiała
się, prócz żółknięcia i opadania liści, także ciągłym deszczem i chłodem.
„Może jutro będzie cieplej” - pomyślała, ale sama w to nie wierzyła. Słońce odeszło wraz z
waya, las umierał i nic nie toczyło się ku lepszemu.
Jak każdego wieczora obeszła urodzinowe drzewa, sprawdzając, czy nic nie grozi nowemu
pokoleniu. U podnóża jednego z drzew niewielkie zwierzę z zapałem rozgrzebywało grunt.
Puszysty ogon chwiał się w powietrzu, krótkie łapy pracowały błyskawicznie, wyrzucając grudki
ziemi. Merya cisnęła kawałkiem suchej gałęzi, który rykoszetem odbił się od drzewa i trafił w
małego kopacza. Ten odskoczył, skrzeknął, odsłaniając spiczaste zęby. A potem natychmiast
przepadł w zwalisku martwych konarów, ciągnąc za sobą ogon jak niepotrzebny, strojny dodatek.
Merya uklękła, zaglądając do wygrzebanej dziury. Wybrała kilka garści ziemi, próbując ocenić
szkodę. Wścibskie zwierzęce łapy dotarły do drobnej siatki korzonków, spowijających płód Rkheta
troskliwym kokonem. Pod wpływem dotyku Meryi drgnęły, oplotły jej palce, jakby smakując
zapach skóry i rozluźniły swój oplot. Merya położyła się, zaglądając głębiej. Jej źrenice rozszerzyły
się w dwie ogromne czarne plamy, gdy wzrok dostosowywał się do ciemności. Z jamki spojrzało na
nią mętnie oczko - miniaturka jej własnych, a maleńka łapka rozprostowała maciupkie paluszki.
Merya westchnęła głęboko, oczarowana niespodzianie odkrytym cudem. Gdy matki powierzały
swoje potomstwo korzeniom urodzinowych drzew, dzieci były jeszcze niekształtnymi kulkami
wielkości męskiej pięści, z nieproporcjonalnie dużymi pyszczkami. Wkładane do dołków
wymoszczonych przeżutymi liśćmi, natychmiast chwytały ostrymi ząbkami podsunięty korzeń i w
żaden sposób nie dałyby się oderwać. Tym razem przetrzebiony zagajnik przyjął na siebie większy
ciężar. Wiele drzew zginęło i te, które przeżyły, karmiły teraz wielekroć więcej podopiecznych niż
zwykle. Czy dadzą sobie radę? Merya miała nadzieję, że tak. Na całej trasie waya istniał tylko jeden
lasek urodzinowych drzew. Jeżeli on zginie, wymrze również plemię. Zasypała z powrotem dołek i
położyła na tym miejscu ciężki kawałek gałęzi dla ochrony przed nieproszonymi gośćmi. Obiecała
sobie, że podobne osłony zrobi również w innych miejscach. Lecz później, po łowach.
Było tak jak zwykle. Merya wracała z pustymi rękami. Ogarnięta desperacją próbowała
chwytać nawet te stworzenia, które umaszczeniem ostrzegały przed swą niejadalnością. Uśmierciła
i usiłowała zjeść zwierzątko o gładkiej, plamiastej skórze (zbyt powolne, by umknąć). Zwróciła
natychmiast przełknięty kęs, a potem długo pluła, próbując pozbyć się obrzydliwego smaku. Znów
więc pozostawało tylko zbieranie jałowych grzybów, których i tak było coraz mniej.
Merya ociężale przeskoczyła strumyk ograniczający z jednej strony urodzinowy zagajnik.
Przysiadła na drugim brzegu. Długotrwała głodówka sprawiła, że nawet niewielki wysiłek wymagał
odpoczynku. Zaczerpnęła wody, która była tak zimna, że przejmowała bólem stawy. Czas czuwania
kończył się. Szarzało. Niebawem ukaże się słońce. Nie tamto, które znała Merya, lecz to nowe -
blade jak ona sama i zmarniałe jak wszystko dokoła. W błocie na brzegu strumienia odcisnęły się
ślady zwierzyny. Merya popatrzyła na nie z początku bezmyślnie. W następnej chwili ożywiła się.
Zwierząt musiało być co najmniej kilka. Przyszły do wodopoju.
- „Kobieta myśli, mężczyzna działa” - wyszeptała, pochylając się nad tropami. - Myśl!
Myśl! I działaj!
Ślady, choć głębokie, częściowo rozmył deszcz. Nie były świeże. Jak stare?
- Myśl!
Z poprzedniego zachodu słońca? Jak długo można wytrzymać bez wody? Może stado
przyjdzie tu jeszcze raz? Może przychodzą tutaj zawsze? Myśli Meryi toczyły się precyzyjnie
niczym miniaturowe waya po swych ścieżkach. Prawie już czuła cudowny smak świeżej krwi i
mięsa. Zabić i zjeść! Jak...? Czekać. Jak? Ukryć się. W jaki sposób? Na drzewie? Jak?...
Zielonkawa skóra Rkheta odcinała się od tła.
- Myśl! Myśl! - szeptała Merya do swego odbicia w wodzie. Nad ramieniem
zniekształconego falami wizerunku coś trzepotało. Wplątana w zmierzwione włosy na karku tkwiła
gałązka z jedynym liściem, który drżał w lekkich podmuchach wiatru jak delikatne skrzydło owada.
Jak... kitka stepowej trawy. Przez mgnienie Merya miała przed oczami przewodniczkę obcego
plemienia, która stroiła włosy trawą. Pomalowana w kręte pasy, wtapiała się w otoczenie, znikając
sprzed zdumionych oczu.
Drżąc bardziej z podniecenia niż z chłodu, Merya nabrała w garść żółtawej gliny i zaczęła
rozsmarowywać ją nieregularnymi plamami na własnej skórze. Miała uczucie, że dokonuje właśnie
czegoś wielkiego. Czegoś, co zaważy na losie jej i Normana.
Ukryta w koronie drzewa, złocista wśród złocistości, czekała cierpliwie. Coś w niej
skamieniało. Wszystkie uczucia - głodu, lęku, frustracji - wyparte zostały przez tę straszliwą
cierpliwość. Była gotowa czekać w tym miejscu aż do śmierci.
Zwierzyna nadeszła wraz z pierwszym promieniem bladego słońca, który przedarł się przez
rzadką zasłonę liści i zatańczył na powierzchni wody. Stworzenia były smukłe, rdzawobrązowe, o
długich tylnych nogach i jeszcze dłuższych ogonach. Merya powoli napięła łuk. Koniec
kamiennego grotu przez chwilę chwiał się niezdecydowanie, mierząc to w głowę, to w korpus lub
lędźwie.
„Nie strzelać w głowę - grot ześlizgnie się po kości” - przypomniała sobie słowa Normana.
Brzęknęła cięciwa i strzała utkwiła w tułowiu wybranego zwierzęcia. Krótki krzyk cierpienia
ostrzegł pozostałe. W szalonym pośpiechu, a jednak płynnie i z gracją przeskoczyły strumień i
zniknęły między drzewami. Postrzałek także usiłował ratować się ucieczką. Potknął się jednak i
padł rzężąc. Merya zeskoczyła z gałęzi, zapominając całkiem o wysokości. Omal nie połamała nóg.
Uderzenie kolanami o piersi zaparło jej dech. Poderwała się niezdarnie, podpierając rękami, kaszląc
i walcząc o haust powietrza. Ale nie to w tym momencie było ważne. W zasięgu ręki leżało mięso!
Jej mięso!!
Ciężko ranne zwierzę przetoczyło się na grzbiet, ostatkiem sił wymachując nogami
zaopatrzonymi w duże, twarde pazury. Merya zręcznie uniknęła tych ciosów. Zaszła słabnącą ofiarę
od strony głowy, wbił palce w nozdrza zwierzęcia i jednym ruchem noża rozpłatała mu gardło.
Niedługo potem siedziała obok swej zdobyczy, opita krwią i oblizywała zabrudzone nią
dłonie. Po raz pierwszy od długiego czasu było jej ciepło.
Słaniając się ze zmęczenia, wreszcie dowlokła do szałasu łup prawie tak duży jak ona sama.
Zaniepokojony Norman czekał na zewnątrz. Musiał siedzieć tak dość długo, bo był szary z zimna, a
futro nad nosem nastroszyło mu się, ozdobione na każdym włosku maleńką kropelką.
Popatrzył na umazaną gliną Meryę, na jej zdobycz i po prostu zaczął się śmiać. Kołysał się,
pohukując i bijąc kułakami w pierś.
- Czyś ty oszalał!? - wysapała Merya, widząc ten atak dobrego humoru i czym prędzej
zasłoniła ręką usta, czując, że wargi same podchodzą jej pod nozdrza w niezamierzonym uśmiechu.
- Uh, uh... ou... Jak ty wyglądasz! - wyjęczał Norman.
Merya spojrzała na swe plamiaste ręce i też wybuchnęła szaleńczym śmiechem ulgi.
Jedli i jedli, aż wreszcie prawie nie mogli się poruszać.
- Czy nam nie zaszkodzi?... - słabo wyszemrała Merya pod wpływem nikłych resztek
rozsądku.
- Wolę umrzeć z przejedzenia niż z głodu - odparł Norman.
- A co to za zwierzę?
Teraz, gdy pusty żołądek przestał przesłaniać świat, Merya zastanowiła się, co też właściwie
upolowała. Jak daleko mogła sięgnąć pamięcią, żaden łowca nigdy nie przyniósł czegoś takiego.
Norman patrzył długą chwilę na poszarpany kadłub, mierzwiąc w zamyśleniu futro nad
membranami.
- Kecztgrentra. Ziarnogłów - powiedział.
Rzeczywiście, wąska czaszka stworzenia przypominała wydłużoną pestkę.
- Skąd wiesz?
- Wymyśliłem. Byłem prawie najlepszy w opowiadaniu historii - Norman spojrzał na Meryę,
zadziornie ruszając nosem.
- Więc... one są nowe? - Dotknęła palcem martwej głowy i natychmiast go cofnęła, jakby łeb
mógł ją jeszcze ugryźć.
- Tu wszystko jest nowe - odrzekł Norman.
- Czy kecztgrentre przywędrowały tutaj? Tak jak waya?
- Pewnie tak.
Merya podniosła wzrok na korony drzew, z których sypały się liście.
- Wszystko się zmienia, wszystko się porusza - mówiła powoli. - Gdy byliśmy z waya, liście
były zawsze takie same i zwierzęta były zawsze takie same w zwykłych miejscach. A teraz my
stanęliśmy i wszystko inne ruszyło.
Nie liczyła na to, że towarzysz pojmie, o co jej chodzi. I chyba nawet obawiała się
zrozumienia z jego strony. Niepokoiły ją cechy odkrywane u mężczyzny, który przedtem żył obok,
jak przedstawiciel innej, użytecznej, lecz tajemniczej rasy.
- Ostatnio miałem dużo czasu na myślenie - powiedział Norman gładząc usztywnioną nogę.
- Może wszystko zawsze się poruszało, tylko my tego nie widzieliśmy?
- Wszystko się rusza, tylko nie my - wtrąciła Merya.
- Nie - zaprzeczył. - My też, a ty nawet bardziej niż ja.
Popatrzył znowu na złamaną kończynę, ale Merya wiedziała, że to nie swój stan miał na
myśli.
Nowy sposób polowania dawał rezultaty. Merya za każdym razem przynosiła łupy. Mniejsze
lub większe, ale nigdy nie wracała z pustymi rękami. Często były to zwierzęta, jakich nigdy
przedtem nie widzieli. Do „ziarnogłowa” dołączył wkrótce „wąchacz” z długim pyskiem
ozdobionym pękami ruchliwych wąsów, „grzebołap” zabity podczas rycia w leśnej ściółce, kilka
„plamiatek” i wreszcie groźny „pazurec”, który omal nie okaleczył łowczyni. Meryę coraz bardziej
wciągały polowania. Przestały być trudnym do spełnienia obowiązkiem, a stały się czymś
podniecającym, wręcz przyjemnym. Bawiło ją malowanie na skórze żółtych i brązowych deseni,
dających niewidzialność. Czasem podkradała się i zastygała wśród zarośli o krok od stadka
żerującej leśnej drobnicy tylko po to, by ją obserwować. Czuła się większa, silniejsza i bardzo
niebezpieczna. Norman miał rację - „poruszała się”.
Merya znosiła łupy, a Norman nabierał sił i coraz więcej pracował. Wyprawiał skóry
upolowanych zwierząt. Z niektórych zeskrobywał cierpliwie włosie, ciął na paski i splatał z nich
całe wayrty rzemiennych lin, ochraniacze, uprzęże na narzędzia.
- Po co tyle tego? - pytała Merya. - Zapychasz szałas. Wszędzie leżą skóry.
- Przydadzą się - zapewnił ją. - Muszę zająć czymś ręce. Poza tym milej jest zagrzebać się w
stosie futra niż w zimnych liściach.
Skończył się problem jedzenia, chłód pozostał, a nawet rósł i Merya doceniała wysiłki
partnera, gdy wracała do szałasu mokra i przemarznięta.
Mijały dni i noce. Świat toczył się swą koleiną ku niewiadomemu. Merya i Norman
przemierzali las jak dwie trudno dostrzegalne zjawy. Jaskrawe kolory ich ciał ustąpiły czerniom i
brązom w miarę, jak puszcza zamierała we wszechobecnej wilgoci i rozkładzie.
Noga wielkookiego Rkhera zrosła się nieco krzywo. Biegnąc kulał, zataczał się lekko, co
sprawiało wrażenie dziwacznego tańca. Lecz przecież to kalectwo nie przeszkadzało mu czaić się
na zwierzęcych ścieżkach. Strzelał tak samo celnie jak przedtem. Meryę dziwiło tylko jego
zamiłowanie do bezsensownych czynności. Tracił czas na odsłanianie zębów ubitych zwierząt,
oglądał ich łapy, dmuchał w sierść. Czasem rozcinał brzuchy i sprawdzał, co jadły.
- Po co to robisz? - spytała pewnego razu zirytowana Merya.
- Przyda się - odpowiedział spokojnie.
- Babranie się we flakach tych tłustych śmierdzieli ma ci się przydać?! - fuknęła Merya
kopiąc zdobycz.
- Tak, są tłuste - przyznał Norman - a ja chciałbym wiedzieć czemu. Uczę się. Nie wiem,
czego się uczę, ale myślę, że to będzie ważne.
Przykucnięty nad wypatroszonym zewłokiem, pokryty maskującym rysunkiem, o rękach
umazanych krwią i z błyskiem w oku, wyglądał jak demon z opowieści dla dzieci.
- Możliwe też, że uczę się nieważnych rzeczy - ciągnął. - Ale to okaże się później. Na razie
robię, co robię. Chcę zrozumieć to.
Wskazał szerokim gestem otoczenie.
Odtąd działali razem. Merya za przykładem Normama zbierała najdrobniejsze i pozornie
błahe ułamki wiedzy o świecie. Nauczyła się znajdować przyjemność w pytaniu „Dlaczego?”,
nawet jeśli pozostawało bez odpowiedzi. Nadawali nazwy zwierzętom, roślinom i miejscom, biorąc
je w posiadanie. On wspierał ją swą cichą inteligencją i cierpliwością, ona użyczała mu własnej
bystrości i witalności. Niezauważalnie dla samych siebie wtapiali się w nowe tak, że stało się
znanym. Aż pewnego zmierzchu Merya podczas zwyczajowego obchodu urodzinowego zagajnika
przystanęła, unosząc oczy ku czerniejącej gmatwaninie gałęzi na tle popielatego nieba. Wyciągnęła
ręce, dotykając sąsiadujących pni. Norman naśladował ją. Ziębły im stopy zanurzone w opadłych
liściach. Palce rozważały śliskie nierówności kory.
- Czuję się jak drzewo - wyszeptał Norman.
- Korzenie żywią się ziemią, a gałęzie niebem - powiedziała cicho Merya. - Myślę... wydaje
mi się...
- Co...?
- Świat nie umiera. On po prostu śpi.
- Heeh... I obudzi się.
- Tak. Obudzi się.
Malutkie zwierzątko, żyjące w norce między korzeniami, wysunęło ostrożnie pyszczek na
zewnątrz. Pęk wąsików wibrował, łowiąc zapachy i dźwięki. Merya cmokała, wabiąc cierpliwie
płochliwe stworzonko. Zwierzaczek cofnął się, a potem znów wyjrzał, świdrując intruza parą
czarnych, okrągłych ślepków. Odpowiedział na wabienie czupurnym „czek-czek...” i schował się
ostatecznie, uznając, że dość ma już poufałości.
- Wyglądał na zdrowego i zadowolonego - odezwał się Norman. - Czy o to ci chodziło?
Merya szczelnie otuliła się płatem futra.
- Jest coraz zimniej, a na nim to nie robi wrażenia.
- Ma futerko.
- My też się o nie postaraliśmy - odrzekła. - To coś daje, ale nie tyle, ile bym chciała. Ten
maluch zagrzebał się pod ziemią. Ciekawe po co?
Norman odruchowo potarmosił sierść nad nosem. Zastanawiał się.
- Chroni się przed wrogami - powiedział. - Chociaż ten sposób jest chyba niepewny.
Grzebołap wykopałby go z łatwością.
- Może nora jest bardzo głęboka.
Merya wsunęła rękę aż po łokieć w wąski otwór.
- Chyba... Eh!!
Wyszarpnęła gwałtownie ramię. Rzuciła okiem na skaleczony palec, po czym strzepnęła z
niego kroplę krwi.
- „Zębatek” - zaproponował Norman.
Zaśmiała się i oblizała ślad drobnych ząbków.
- Chyba nie bardzo głęboko, ale... w środku jest ciepło!! - dokończyła z tryumfem.
- A więc wykopiemy sobie norę - podsumował Norman.
- Dużą norę!
Budując nowe schronienie wykorzystali zagłębienie pod jednym z urodzinowych drzew,
które ucierpiało od Pożeraczy, lecz nie uschło. Było pochylone i przed ostatecznym upadkiem
chroniło je sąsiednie. Przez kilka dni Merya i Norman na zmianę wybierali spod korzeni
czarnoziem, piach i kamienie, ryjąc coraz głębiej. Omijali większe korzenie, mniejsze same cofały
się przed nimi, szukając sobie nowych miejsc. Schronienie pod drzewem było niskie i niezbyt
obszerne. Wyciągnięte ręce dotykały przeciwległych krańców. Ku zadowoleniu Normana znalazły
zastosowanie stosy wytrwale konserwowanych skór - wyścielił ściany zatrzymując osypujący się
piasek. Wymoszczona futrami ziemianka przeistoczyła się w wygodne, ciepłe i bezpieczne gniazdo.
Gdy oboje zasypiali w nim po raz pierwszy - przytuleni, grzejąc się wzajemnie, Merya
pomyślała o małych Rkheta śpiących i rosnących dokoła. Tak samo jak one odpoczywała w
bezpiecznych objęciach urodzinowego drzewa.
Z samego środka zielonych snów wyrwało Normana uczucie nadejścia czegoś nowego i
niepokojącego. Wejście do ziemianki odcinało się od wewnętrznego półmroku plamą jasnego
światła. Powoli wygrzebał się spod przykrycia. Ostrożnie jak płochliwy zwierzak wysunął głowę na
zewnątrz. Chwilę trwało, zanim jego oczy przywykły do jaskrawego blasku.
- A niech mnie zjedzą!! - zawołał.
Wszystko dokoła było jednolicie białe. Powietrze, dotąd tylko chłodne, teraz stało się tak
zimne, że sprawiało ból nozdrzom. Norman, czując, że Merya popycha go z tyłu, wyczołgał się z
krótkiego tunelu, robiąc jej miejsce.
- Co to jest? - zdumiała się, zanurzając dłonie w zimnym, białym puchu. - Nasiona?...
- Nasiona czego? Eh, eh! To boli! - Norman z nieszczęśliwą miną przestępował z nogi na
nogę. Merya zanurkowała do nory i wyniosła z niej wybrane na chybił trafił kawałki futer.
- Stań na tym.
Norman z zakłopotaniem rozglądał się dokoła. Gładka biała powierzchnia ciągnęła się jak
okiem sięgnąć. Lekki puch osiadł także na konarach drzew i cienkich gałązkach. Merya z
przejęciem badała nowe zjawisko.
- To nie nasiona.
Grudka białego „czegoś” nie smakowała niczym konkretnym. Roztarta w dłoniach nikła,
pozostawiając po sobie wilgoć. Merya polizała mokrą rękę.
- To woda! - stwierdziła ze zdumieniem.
- Norman zebrał garść bieli i zgniótł ją w bryłkę z wyraźnie odciśniętymi śladami palców.
- Woda... Ale skąd się to wzięło? Wyrosło czy co?...
Oboje jak na sygnał popatrzyli w niebo, a potem na siebie.
- Znów coś, co trzeba nazwać - powiedział łowca. - A już zaczynałem się przyzwyczajać.
Czuję się jak źdźbło trawy. Ledwo wiatr mnie przegnie na jedną stronę, to znów dmucha z drugiej i
na nowo muszę się przechylać.
Kiwnął się w przód i w tył, z zabawnie zmartwioną miną, stracił równowagę i usiadł w
zimnym puchu.
- Eh! Eh!
Zerwał się czym prędzej i otrzepał. Merya śmiała się, rozbawiona jego wygibasami.
- No to jak to nazwiesz? Ty, prawie najlepszy w opowiadaniu historii?
- Dort'tefch. Nasienie deszczu.
Dort'tefch pozostało przez kilka dnio-nocy. Potem znikło i dwoje Rkheta już myślało, że nie
zobaczą go więcej, ale pewnego ranka w powietrzu znów zawirowały białe strzępki. „Nasienie
deszczu” opadało coraz gęściej i gęściej, wreszcie przykryło wszystko grubą warstwą i zaległo na
dobre.
Dwa „źdźbła trawy” ze spokojem pochyliły się wraz z wiatrem losu. Zręcznie
poprzykrawane i sczepione kawałki skór ochroniły ich przed kąsającym zimnem. Merya wymyśliła,
jak zabezpieczyć nogi, owijając je długimi pasami futra aż do kolan, a Norman ulepszył efekt,
smarując skórę tłuszczem.
Polowali jawnie, dążąc za długimi pasmami śladów, pozostawianych przez zwierzynę na
zdradliwej bieli. W ciągu paru dni zniknęły grzebołapy. Za to pojawiły się nachalne które -
płaskozęby, przed których łakomstwem trzeba było chronić korę urodzinowych drzew.
„Nasienie deszczu” nie miało zamiaru znikać, a wręcz przeciwnie - przybywało go.
Ubywało za to zwierzyny i coraz trudniej było coś złowić. Pewnego razu chudy, zdesperowany
pazurec usiłował odebrać parze łowców zdobycz i odtąd Norman nosił jego jasno nakrapianą skórę.
Gorzkawa woń kobiecej skóry trwała w nozdrzach Normana ciężkim, nie do pozbycia się
osadem. Mężczyzna dążył śladem owego zapachu, klucząc między drzewami, pozostawiając po
sobie chwiejny trop. Był boso, ale nie czuł zimna. Gorąco krwi pędzącej przez ciało drażniło go do
szaleństwa. Dawno już zerwał z siebie futra i gnał tak - nagi, nastroszony, dziki. Wydając głuche
okrzyki, uderzał w biegu palcami o szorstką korę, drapiąc skórę do krwi. Jej krople spadały na biel
dort'tefch, podobne rozgniecionym jagodom. Tropy Meryi okrążały drzewa, zapętlały się,
zawracały. Nie wybierała szlaku. Uciekając, brodziła w dołkach wypełnionych „deszczowym
nasieniem”, przedzierała się przez zarośla, pozostawiając w cierniach pasemka włosów, których
zapach potęgował jeszcze żądzę mężczyzny. W pewnym miejscu przewróciła się. Norman z jękiem
padł na odcisk ciała wybranki. Połknął garść bieli, która nie przyniosła ukojenia, po czym poderwał
się i pognał dalej, nie odrywając wzroku od śladów stóp. Szlak skończył się niespodzianie parą
szczupłych, zielonkawych nóg. Piękna jak liść, pachnąca gorzką korą kobieta czekała na niego, by
napełnił ją nowym życiem.
- Nie powinnaś tego robić. Omal mnie nie rozniosło - poskarżył się Norman, przerywając na
chwilę lizanie skaleczonej dłoni.
- Nie podobało ci się? - spytała Merya, prowokacyjnie wyginając się do tyłu.
- Tego nie powiedziałem - mruknął łowca i uśmiechnął się z błyskiem w oku.
- Powtórzymy to następnym razem?
Nozdrza Normana drgnęły pożądliwie.
- Mmmhhrrr... Ale to ty będziesz mnie gonić!
Tą propozycją tak rozśmieszył partnerkę, że po prostu musiała wytarzać się w dort'tefch.
Dołączył do niej i znów kochali się wśród chrzęszczących zasp, nie czując chłodu, ogrzani
namiętnością.
Zwabiony pożądliwymi okrzykami drapieżnik przyglądał się zza drzewa temu, co zdało mu
się walką na śmierć i życie. Oblizując się nerwowo, to napinał, to rozluźniał mięśnie, zwlekając ze
skokiem. Wreszcie zrezygnował i odszedł, szukając mniej groźnej zdobyczy.
Kochankowie wracali do schronienia pod urodzinowym drzewem. Emocje odpadały z
wolna. Norman raz po raz odruchowo macał barki w poszukiwaniu rzemiennej uprzęży.
- Nie mam nawet noża - utyskiwał. - Co będzie, gdy znów natkniemy się na pazurca?
- Wejdziemy na drzewo - odparła Merya. - Chodź prędzej, zaczynam marznąć.
Łowca zatrzymał się tak raptownie, że Merya wpadła na niego.
- Co?...
Norman milcząc wpatrywał się w rząd głębokich dołków, przecinających ich starą,
wydeptaną ścieżkę. Oczy strażnika rozszerzały się coraz bardziej. Gwałtownie, że świstem
wciągnął powietrze. Merya zajrzała do najbliższego ze śladów. Dort'tefch na dnie był zbity do
twardości kamienia, z wyraźnym trójpromienistym wzorem. Wiedziała, kto zostawił te ślady.
Wspomnienia, które oboje z Normanem zepchnęli na samo dno umysłów i usiłowali przysypać
nowymi doznaniami, powróciły z siłą uderzenia huraganu.
Znów było zielono i młode, gorące słońce rozsypywało swe złote uśmiechy na ciepłych
liściach. Merya drzemała przed szałasem, a Norman czuwał nad nią jak zwykle. Trzech pozostałych
wartowników krążyło po urodzinowym zagajniku. Ten błogi spokój przerwał przeraźliwy krzyk. Od
tego momentu wydarzenia stały się poszarpanym pasmem to mglistych, to wyraźnych aż do bólu
obrazów.
Norman zastygły w pozie pełnej napięcia. Rozdarty między obowiązkiem chronienia
kobiety a chęcią przyjścia z pomocą towarzyszom.
Merya pamiętała gałęzie chlaszczące ją po twarzy, twardy uścisk palców na ramieniu, gdy
strażnik wlókł ją za sobą.
Ciało krępego wartownika, zalane krwią. Rozprute straszliwym ciosem. Trzewia walające
się na splamionej ziemi. Szeroko otwarte, zdumione oczy, jakby śmierć zaskoczyła go nagle.
Potworna postać, stojąca na leśnym pagórku, wielka jak góra. O ramionach jak potężne
konary, po których leniwie pełzały błyskawice. Ogromne, obce oko. Ciemne, lśniące niczym
owadzi pancerz. Na nowo Merya poczuła mdlący odór intruza. Zobaczyła jego twarz - ohydną,
zniekształconą, jakby ktoś wtłoczył jego szczęki w głąb czaszki.
Strzały Normana nie czyniły krzywdy demonowi. Sterczały z wielkiego ciała, nieszkodliwe
jak ptasie pióra.
Straszliwe, lśniące pazury wzniesione do ciosu.
Ostatnia strzała łowcy.
Spękana kora suchej gałęzi pod palcami kobiety.
Uderzenie na oślep.
Błysk.
Gigantyczny kształt walący się na drobną postać strażnika.
Merya osunęła się na kolana, zwinęła, splatając ramiona nad głową. Była w stanie myśleć
tylko o jednym: wrócił...wrócił... wrócił... wrócił...
- Strażniczko!
Merya uniosła głowę. Jak ją nazwał?
- Strażniczko!
- Ja nie...
Przerwał jej:
- Oboje jesteśmy strażnikami. Zabiliśmy jednego Pożeracza Drzew i zrobimy to samo z
drugim.
- Nawet nie wiem, jak to się stało - powiedziała Merya markotnie. - Walnęłam go, a on po
prostu upadł.
- Z moim nożem w brzuchu.
Merya uśmiechnęła się blado.
Pożeracz Drzew nie pojawił się. Stare ślady zawiało, ale niepokój pozostał. Dwoje Rkheta
zawęziło teren swych wędrówek. Stali się czujniejsi. Beztroska gonitwa po lesie wydała im się teraz
karygodną lekkomyślnością. Gdy powrócił wkrótce zapach gorzkiej kory, a z nim podniecenie,
łączyli się pospiesznie, nie czerpiąc z aktu radości. Zjawa Pożeracza Drzew stała za ich plecami,
cokolwiek robili.
Dobrą wiadomość jako pierwszy przyniósł wiatr. Tchnął zapomnianym ciepłem i pochłaniał
„nasienie deszczu”, odsłaniając brunatną ziemię. Świat budził się ze snu tak, jak przeczuwała
Merya. Z radością powitali pierwsze zielone pędy i pierwszego grzebołapa babrzącego się w błocie
na rozlewiskach. „Niedługo wrócą waya” - te słowa powtarzali codziennie. Merya uśmiechając się
tajemniczo, Norman z zadumą i jakby lekkim smutkiem.
Nie znajdowali nowych śladów bytności Pożeraczy, ale ich czujność nie słabła. Żyli w
ciągłym oczekiwaniu na zagrożenie i gdy na jednym z drzew wśród starych blizn znaleźli świeżą
ranę, a stratowany mech znaczył szlak ciężkiego cielska, odczuli wręcz ulgę.
- Zaczęło się - rzekł Norman.
- Może nie przyjdzie więcej - w głosie Meryi nie było jednak pewności.
- Wracał trzy razy. Będą też następni.
- Jeden poradził sobie z trójką dobrych strzelców. Jest ogromny - mówiła Merya.
Znieruchomiała, oplatając ramionami barki, jakby chciała ochronić samą siebie. Szeroko otwarte
oczy wpatrzone były gdzieś w dal, nie widzące jednak niczego. Norman czekał, nie śmiąc jej
przeszkadzać.
- Wielcy, ciężcy... - szeptała Merya. - Ciężcy... Chodzą po ziemi, a my... my możemy wejść
na drzewo. Czatując... Nie sięgną... Nie schwytają nas, nie zobaczą. Niewidzialni Rkheta.
Nagle, już przytomna i ożywiona, rzuciła promienne spojrzenie strażnikowi, ściągając wargi
w uśmiechu.
- Będziemy na nich polować! Z wysoka!
Norman miał wątpliwości.
- Możemy siedzieć na drzewach całe dnio-noce, a żaden Pożeracz Drzew nie przejdzie
dołem. To nie ziarnogłowy!
Merya pochyliła się ku niemu z chytrą miną.
- Nie, to nie ziarnogłowy. Ale każdego można czymś przywabić, a ja chyba wiem, czym
można zwabić Pożeracza.
Szczątki Pożeracza Drzew spoczywały tam, gdzie je porzucono. Przykryte gałęziami i
opadłym listowiem w płytkim dołku. Odgrzebywanie ich nie należało do przyjemności. Ckliwy
odór rozkładu unosił się w powietrzu.
- Mu... musimy go wyciągnąć - zająknęła się Merya, walcząc z mdłościami. - Myślisz... że
damy... radę?
Norman oddychał płytko, szarzejąc na twarzy.
- Teraz będzie dużo lżejszy - mruknął.
Tego było za wiele. Wyobraźnia Meryi zadziałała. Zdążyła odbiec dwa kroki i
zwymiotowała na wpół strawionym mięsem, słysząc, że Norman robi to samo.
Później było lżej, może dlatego, że opróżnili żołądki. Odsłonili rozkładające się ciało i
Merya zmusiła się do spojrzenia w potworną maskę, szczerzącą coś, co zapewne było zębami.
- A to co?
Norman podniósł patykiem małą czaszkę.
- Ścierwojad - odpowiedział sam sobie, zanim Merya zdążyła rozpoznać resztkę pasiastej
skóry.
Rozejrzeli się.
- Jest tego więcej.
Na zwłokach obcego i w pobliżu poniewierały się szkieleciki drobnych padlinożerców.
- Niech mnie zjedzą! Co tu się dzieje?
Norman zastanawiał się długą chwilę, po czym powiedział ostrożnie:
- One chyba się otruły.
- Dobrze, żeśmy go wtedy nie zjedli - dodał.
Merya zszarzała na nowo.
- Yyyy... Przestań!
Martwy Pożeracz Drzew nie wydawał się już tak ogromny. Właściwie nie osiągał nawet
rozmiarów świeżo wylęgniętego waya. Z pomocą sznurów i drągów wyciągnęli go z zagłębienia,
podparli kołkami.
- Nie wygląda zbyt porządnie - stwierdził Norman. - Jakby lazł na czworakach. No i jest
trupem.
- Nie ma wyglądać żywo. Musi być po prostu widoczny - syknęła Merya.
- Ma za wielkie łapy. To go przechyla do przodu - ciągnął Norman. - I ta skorupa...
Postukał kijem w grzbiet Pożeracza. Zastanowił się i stuknął jeszcze raz.
- Długo będziesz się bawił?! - warknęła Marya, rozglądając się nerwowo. Wciąż miała
złudzenie, że z otaczającej zieleni obserwują ją nieprzyjazne oczy.
- Posłuchaj - rzekł Norman, pukając znowu. Sięgnął po garść grubych wici sterczących z
karku zwłok i pociągnął. Coś trzasnęło z cicha i część pancerza odgięła się.
- On jest pusty w środku. To znaczy, to na wierzchu nie jest jego ciałem.
Norman oczyścił z grubsza kawałek wielkiego ramienia. Spod nawarstwionego brudu
ukazały się nieregularne zielonkawe, brązowe i czarne plamy. Nóż wyszczerbił się na gładkiej
powierzchni.
- Twarde. Ciekawe, co ma pod spodem?
Merya klepnęła towarzysza w policzek.
- Następnego możesz rozebrać na kawałki. Będzie przynajmniej świeży. Ale musi być ten
następny, rozumiesz?!
Norman spokorniał.
- Rozumiem. Tylko jeszcze jedno...
Merya, choć rozzłoszczona, postanowiła zdobyć się na jeszcze trochę cierpliwości.
- Co?
- Ścierwojady napoczęły Pożeracza i zdechły. A tam, gdzie się wykrwawił, nie chce nic
rosnąć. A czy on, gdyby zeżarł ścierwojada albo któreś z nas, albo cokolwiek... czy też by zdechł?
Rozumiesz... - Ciągnął pospiesznie, widząc, że Merya za chwilę trzepnie go w nos. - Pomyślałem,
że możemy posmarować czymś groty...
Merya nie opuściła wzniesionej do ciosu ręki, ale zamiast uderzyć pieszczotliwie
przeczesała palcami sierść na czole łowcy.
- „Kobieta myśli, mężczyzna działa”? Uh... uh... Gdyby Wogrt cię słyszała.
Wybuchnęła śmiechem.
- Chodź, mężczyzno, poszukamy jakiejś trucizny na twojego potwora.
Merya napięła cięciwę, starając się wycelować w miękkie miejsce pomiędzy częściami
pancerza. Pożeracz Drzew poruszył się z chrzęstem. Merya opuściła łuk, besztając się w myślach.
Natrafiła na Pożeracza w czasie zwyczajowego obchodu wzdłuż granic urodzinowego
zagajnika. Jego plamiasty pancerz zlewał się z listowiem i zauważyła go tylko przypadkiem.
Wycofała się ostrożnie za drzewo i, przyglądając się szerokim plecom wroga, zastanawiała się co
dalej. Miejsce, które wybrali na pułapkę, oddalone było o wiele way'rt stąd. Tam, gdzie Norman i
Merya znali każdy pagórek i dołek, każdy krzak i gałąź. Wytyczyli sobie szybkie trasy z konaru na
konar, z drzewa na drzewo. Niezauważalni pod maskującym rysunkiem, bezpieczni wysoko, poza
zasięgiem łap Pożeraczy Drzew.
Merya zdjęła strzałę z cięciwy i wsunęła ją z powrotem do kołczana. Norman strzelał
znacznie lepiej od niej. Nie wykonując gwałtownych ruchów, wymacała palcami stopy kamyk,
podniosła go i rzuciła. Zagrzechotał po nierównościach pancerza czającej się wśród zarośli postaci.
Pożeracz Drzew poruszył się gwałtownie. Z chrzęstem i dziwacznym wizgiem, łamiąc gałązki,
wytoczył się z krzewów. Merya po raz pierwszy usłyszała jego głos - niesamowity język, w którym
obce słowa brzmiały jak przeciągłe dźwięki zwalnianych cięciw.
- Weeezzzz...
Merya przyciskała się plecami do grubego pnia, marząc, by kora rozstąpiła się i ukryła ją.
- Zeepeet goot... keelll joą...
Ziemia drgnęła, gdy obcy przechodził, oddzielony od Meryi tylko (jakże cienką!) warstwą
drewna. Cicha i nieuchwytna jak cień, kobieta przemknęła pod niskimi gałązkami. Okrążyła
powolnego stwora i kryjąc się między przyjazną zielenią, złamała z trzaskiem suchy patyk. Tak
drażniąc potwora, rzucając kawałkami kory, szeleszcząc liśćmi prowadziła go w zasadzkę. Czołgała
się pod gęstymi zasłonami wybujałych traw, wspinała na drzewa, podążając górą. Wreszcie dojrzała
martwy zewłok, zwisający bezwładnie na podpórkach. Wyświergotała w przestrzeń ustalony sygnał.
Raz i drugi. Nie widziała Normana, a nawet nie starała się go dostrzec. Wystarczała jej wiedza, że
gdzieś tam był - na posterunku, jak zawsze niezawodny.
Pożeracz Drzew zatrzymał się, zaskoczony niespodziewanym widokiem. Przez kilka chwil
mamrotał swym brzękliwym głosem, czujnie obserwując otoczenie. Merya ukryta w rozwidleniu
gałęzi gryzła palce. Gdzie jest strażnik? Tymczasem Pożeracz podszedł do zwłok,
nieproporcjonalnie wielką łapą zaczął wycierać zaschłe błoto z pancerza martwego. Wtem zachwiał
się, kaszlnął głośno, sięgając do gardła, gdzie nagle wykwitła strzała. Dusząc się, machnął
potężnym ramieniem. Coś z trzaskiem, gęsto jak nagły deszcz, sypnęło się z niego w las, odłupując
płaty kory i zrywając liście. Merya zza osłony drzewa posłała swoją strzałę. Utkwiła w brzuchu
giganta. Rzucił się w las na oślep, a Merya ze zdumieniem i dziką uciechą uświadomiła sobie, że
wróg ucieka.
Kolejna strzała Normana odnalazła czuły punkt na nodze uciekiniera. Kulejąc przebiegł
jeszcze kilka kroków i upadł, niezgrabnie poruszając kończynami jak zdychający skorupiak.
Norman wynurzył się z zieleni tuż obok. Podchodził ostrożnie, dzierżąc nóż. Pożeracz Drzew żył
jeszcze. Dławił się, wykrztuszając strumienie jaskrawoczerwonej krwi. Z przeciągłym, szarpiącym
nerwy „wiiing-klang” z ciężkiej łapy wysunęły się lśniące pazury. Norman odskoczył. Ale była to
ostatnie groźba Pożeracza. Przestał oddychać.
Norman pochylił się ciekawie nad nieruchomym ciałem. Z fascynacją badał niezrozumiałe
połączenia nie-skóry, nie-kamienia i nie-drewna. Skubał, szarpał, pociągał. Wtem z głośnym
klapnięciem całe ramię Pożeracza Drzew oddzieliło się od reszty pancerza i potoczyło w trawę.
Spod niego ukazało się drugie, znacznie szczuplejsze, z dość zwyczajnym łokciem, nadgarstkiem i
palcami zamiast długich szponów. Merya przyglądała się temu posępnie. Norman sięgnął do
wielkiego, błyszczącego oka Pożeracza, lecz Merya chwyciła go za rękę i zatrzymała.
- Nie. Przestań.
- Czemu?
Merya spojrzała na niekształtny nos i półotwarte usta - jedyne kawałki odkrytego ciała
martwej istoty.
- Jeśli zobaczę, że on ma pod spodem dwoje oczu jak my, to nie będę mogła ich zabijać.
Głośny szelest rozgarnianych gałęzi i trzask nadepniętego chrustu w porę ostrzegł parę
łowców. Ukryli się na moment przed pojawieniem się następnego Pożeracza Drzew. Tak jak
poprzedni, zatrzymał się na chwilę przy trupie. Potem dostrzegł ciało towarzysza. Zbliżał się do
niego powoli, obracając się i rozglądając - czujny i spięty. Ramiona okryte absurdalnie grubym
pancerzem zataczały krótkie półkola.
- „Niepewny strzał” - zaświergotał Norman.
- „Czekaj” - gwizdnęła ptasio Merya.
Pożeracz schylił się nad zabitym. Przewrócił ciało na wznak.
- „Nasze strzały” - zagwizdała łowczyni.
- „Wkrótce nieważne” - odpowiedział strażnik.
Pożeracz Drzew wyprostował się, mówiąc coś do siebie.
- Korriiell zzort iizdeed... uogt...
Dalsze słowa zagłuszył nagły huk. Niezwykła siła targnęła Pożeraczem, cisnęła przez
powietrze. Zwalił się w gąszcz, siejąc odłamki pancerza. Na skrawek wolnej przestrzeni wypadł
wielki ciemny kształt. Również z rasy Pożeraczy, lecz nie łaciaty, a matowoczarny. Szarżował w
stronę powalonego, wznosząc pazury do ciosu. Od strony rannego rozległo się głośne buczenie i
biegnący... rozleciał się w kawały! Huk przetoczył się po łowcach jak ciężkie zwierzę, wgniatając
im membrany do wnętrza czaszek. Zmuszając do wciskania twarzy w mech i drapiące suche liście.
Coś syczało, pękało, rozrywało się. Wreszcie zapadła cisza.
- Niech mnie zjedzą - stęknął Norman słabo.
Merya delikatnie obmacała membranę, stwierdzając, że dziwnie szumi jej w głowie.
Wstrzymując oddech, wyjrzeli z kryjówki.
Po czarnym Pożeraczu Drzew zostało spore wgłębienie w ziemi, walające się wokoło
fragmenty skorup i ochłapy mięsa. Rozglądali się z osłupieniem. Maleńka planka wyglądała, jakby
zryło ją stado oszalałych grzebołapów.
- Ja w to nie wierzę - wymamrotał łowca. - Niech mnie zjedzą, to nie jest prawda!
Merya pociągnęła go lekko za włosy.
- Nie gap się. Chodź, zobaczymy, czy tamten za bardzo nie krwawi. Leży blisko
urodzinowego drzewa.
Ciało Pożeracza wpół leżało, oparte o gęstą kępę młodych drzewek. Strzaskany pancerz
częściowo odpadł, odsłaniając zmasakrowaną zawartość.
- Nie żyje - ocenił Norman.
- Nadal masz ochotę zobaczyć, co ma w środku? - spytała Merya ponuro.
- Nie - odparł krótko i wskazał na twarz Pożeracza. Lśniąca osłona pękła i skruszyła się.
Odkryta w ten sposób jedna powieka Pożeracza Drzew drgnęła i uniosła się. Oko było
bladoniebieskie jak zabiedzone niebo. Merya westchnęła spazmatycznie, gdy spojrzało prosto na
nią. Grube wargi istoty rozciągnęły się, grożąc zębami.
- E...lfs... - wytchnął ostatkiem sił.
- Chooo... dźdźmyy stąąąd...! - zażądała Merya drżącym głosem.
- Waya nadchodzą! - zawołał Norman z wysokości korony drzewa. Po chwili zsunął się na
najniższą gałąź, zawisł na rękach i zeskoczył tuż obok Meryi, która kończyła malować kręte linie na
skórze.
- A więc skończył się jeden okrąg - powiedziała. - Okrąg Pożeraczy Drzew. Jaki będzie
następny?
- Nie wiem - odrzekł Norman siadając. - Może wcale nie będę go miał? Jestem kulawy,
Merya.
- Jesteś wspaniały - sprostowała. - Wogrt nigdy nie wyśle cię do spiżarni, dopóki ja będę
miała coś do powiedzenia!
Wstała przyjmując buńczuczną postawę „dominacja”.
- Dobrze wyglądam?
Norman przyjrzał się jej z upodobaniem. Ciężkie życie w lesie zahartowało ją. Wyglądała
imponująco w łowieckiej uprzęży, z nożem i łukiem. Włosy na karku związała w węzeł i wpięła w
nie dwa stępione pazury Pożeracza Drzew.
- Wogrt nie będzie mogła nam nic nakazać - powiedziała ruszając nosem z zaczepną miną.
- He?... - rzekł Norman z powątpiewaniem.
Merya sięgnęła po naczynie z farbą i namalowała sobie na brzuchu trzy płodoznaki.
- Yyyy!! Nic nie mówiłaś...!! - krzyknął Norman, wstrząśnięty. Trzy żeńskie zarodki u
jednej kobiety na raz - to było niesłychane.
- Były ważniejsze rzeczy do zrobienia - odparła Merya niedbale, ale wyraźnie zadowolona z
wrażenia, jakie wywarła.
- W każdym razie Wogrt nie może nam nic zrobić. JA będę nową przywódczynią.
Norman z nieodgadnioną miną bawił się nożem, także zrobionym z pazura Pożeracza.
Merya chwyciła jego głowę w obie ręce i czule przycisnęła nos do jego nosa.
- Wogrt odejdzie z waya, a z nią ci, którzy zechcą. Inni wybiorą las i plemię Strażników.
Nasze dzieci znów wybiorą i ich dzieci także.
Norman uniósł nóż, aż błysnął w słonecznym promieniu.
- Czeka nas dobre życie - stwierdził z zadowoleniem. - Może krótkie, ale ciekawe.
Para strażników - zalążek nowego szczepu - poszła ramię w ramię do koleiny waya.
Oznajmić o swoim wyborze.
Ewa Białołęcka
EWA BIAŁOŁĘCKA
Autorka największej sensacji ubiegłego roku. Jej „Tkacz Iluzji” („NF” 8/94) zajął pierwsze
miejsce w czytelniczym plebiscycie na najlepsze opowiadanie „NF” 1994 roku, wygrywając z
Sapkowskim, Connerem i Lewandowskim. Podobnie czytelnicy „SFinksa” uznali „Tkacza...” za
najciekawsze polskie opowiadanie 1994 roku.
Prezentowany dziś „Okręg Pożeraczy Drzew”, tekst ciepły, urokliwy (w elegancki i mądry
sposób przekraczający granice dzielącego nas ostatnio płciowego zacietrzewienia) jest przede
wszystkim opowieścią o świecie, o jego mechanizmach i ich odkrywaniu. „Tkacz Iluzji” natomiast
koncentrował się na barwnej jednostce, badał jej uczucia i duszę. Proszę, uwzględnijcie Państwo tę
różnicę, kiedy będziecie porównywać opowiadania (a także swoje wrażenia i wzruszenia), by
później przystąpić do bezlitosnych fanowskich rozstrzygnięć - idzie ta Białołęcka w górę czy też,
ewentualnie, definitywnie się kończy (!?).