Guy de Maupassant IWETTA


Guy de Maupassant

IWETTA

Przełożyło Eligia Bąkowska

Wychodząc z „Café Ríche”, Jan de Servi- gny zwrócił się do Leona Saval:

— Może byśmy poszli pieszo? Jest zbyt ładnie, aby brać dorożkę.

A przyjaciel jego odparł:

— Ależ bardzo chętnie.

— Dochodzi dopiero jedenasta — dodał Jan — przyszlibyśmy dobrze przed północą, idźmy więc wolnym krokiem.

Na bulwarze roił się podniecony tłum, ów tłum letnich nocy, który syty i radosny burzy się, przelewa, szumi i płynie jak rzeka. Gdzieniegdzie na ulicy, w jaskrawych świa­tłach kawiarni, przy zastawionych butelka­mi i szkłem stolikach siedział zwarty tłum gości, tarasując drogę. A na jezdni fiakry o czerwonych, niebieskich lub zielonych o- czach szybko przemykały w mocnej smudze światła, padającego od jarzących się wystaw,

I na sekundę ukazywały chudą sylwetkę drepczącego konia, profil woźnicy siedzącego wysoko na koźle i mroczny kadłub pojazdu. Miejskie dorożki ze swymi żółtymi pudłami, w których łamało się światło, podobne były do jasnych, migotliwych plam.

Przyjaciele szli wolno z cygarami w ustach, we frakach, z kwiatem w butonierce, okrycia mieli zarzucono ni» ramiona, kapelusze lekko mi bakier, z pewni) nonszalancją, jak to «U; zdarza ludziom w łudną pogodę, po dobrym obiadzie.

Od łuwy szkolnej łączyła ich bli.sk», szcze- ra i mocna zażyłość,

Jan de Scryigny, niski, szczupły, o jasnych oczach i subtelnych ustach, lekko łysiejący, trochę? wątły, ale bardzo elegancki, z «fry­zowanymi wąsami, był jednym z owych lu­dzi nocy, co zdają się by6 zrodzeni i wycho­wani na wielkich bulwurach; niestrudzony, chociaż zawsze* wyglądał na zmęczonego, mo­cny, choć cerę miał bladą, był jednym z tych drobnych puryżan, którzy dzięki gimnastyce, szermierce, tuszom i łaźni nabieraj!) jakiej* nerwowej sztucznej siły. Słynął zarówno ze swych hulanek, jak z dowcipu, majątku, sto­sunków, ogłady, towarzyskiego usposobienia

i światowych manier, charakterystycznych dla pewnych środowisk.

Rasowy paryżnnin, lekkomyślny, sceptyk, zmienny, łatwo ulegający wpływom, pełen energii a niezdecydowany, zdatny do wszy­stkiego i do niczego, egoista z zasady, zdolny do wyskoków szlachetności, zjadał swoje do­chody w sposób dość rozsądny i używał świa­ta nie rujnując zdrowia. Opanowany i na­miętny, zapalał sit,* i wycofywał nieustannie, miotuny sprzecznymi impulsami, ustępu­jąc wszystkim, aby w końcu usłuchać własne­go rozsądku zręcznego światowea, który —

z logiką chorągiewki na dachu - .patrzy, skąd wiatr wieje, I korzysta z okoliczności, nie trudząc się nud ich wytworzeniem.

Towarzysz jego, Leon Suvol, równi« za­możny, był jednym z tych wspaniałych, o- gromnych mężczyzn, za którymi kobiety oglądają się nn ulicy. Nasuwał myśl o po­sągu, który stał sit} człowiekiem, o idealnych okazach rasy ludzkiej, o modelach, które wy­syła się na wystawy. Zbyt urodziwy, m wy­soki, za barczysty 1 za silny, grzeszył nadmia­rem wszystkiego, nadmiarom zalet. Wzbu­dził był niejedno już gwałtowne uczucie.

Gdy przechodzili koło „Wodewilu", zapy­tał:

— Czy uprzedziłeś tę panią, że masz za­miar wprowadzić mnie do niej?

Servigny roześmiał się.

— Uprzedzać margrabinę Ohardi? Czy za­powiadasz konduktorowi omnibusu, że za­mierzasz wsiąść na bulwarze do jego wozu?

Suval, nieco zbity z tropu, znów zapytał:

— Kto to właściwie Jest ta pani?

A przyjaciel odpowiedział:

Parweniuszka, filutka, urocze ziółko; nic wiadomo, skąd się wzięła, nie wiadomo, jak wypłynęła wśród awanturników-4wiato- wców i umiała tam zdobyć pozycję. Mniejsza z tyin zresztąl Mówią, że prawdziwe jej na­zwisko, panieńskie — bo jest panną pod każ­dym względem, z wyjątkiem panieństwa — brzmi: Oktawia Hardin, co, wziąwszy pierw­

szą literę imienia i odrzuciwszy ostatnią li­terę nazwiska, dało: Obardi. Poza tym jest to sympatyczna kobieta i ty, przy swoich warunkach fizycznych, na pewno zostaniesz jej kochankiem. Nie można bezkarnie wpro­wadzić Herkulesa pod dach Mesaliny. Spie­szę jednak dodać, źe o ile dostęp do tego do­mu jest równie łatwy jak do bazaru, nikogo tam nie zmuszają do nabywania oferowanego towaru. Zaproponują ci miłość i karty, ale nie będą cię gwałtem ciągnąć do jednego czy drugiego. Wyjść można w każdej chwili.

Przed trzema laty margrabina zamieszkała w dzielnicy de 1'Etoile, dość, jak wiadomo, podejrzanej, i otworzyła salony przed ową zbieraniną ze wszystkich kontynentów, któ­ra zjeżdża do Paryża, aby eksploatować swe najrozmaitsze talenty, groźne i przestępcze.

Poszedłem tam! Jakim sposobem? Dziś już nie pamiętam. Poszedłem, jak chodzą wszys­cy, bo można tam zagrać, spotkać łatwe ko­biety i niesolidnych mężczyzn. Lubię ten światek wyorderowanych korsarzy; wszyst­ko to są cudzoziemcy, każdy szlachcic, uty­tułowany, ale o żadnym — z wyjątkiem szpiegów — nic nie wiedzą w ambasadachi.

O honorze prawią przy lada okazji, bez powo­du wyliczają swoich przodków i kreślą ży­ciorysy, choć o to nie pytasz; fanfarom, filuci, oszuści, fałszywi jak ich karty, kłamliwi jak ich nazwiska, odważni z konieczności, jak zbóje, którzy, jeśli chcą ograbić ludzi, muszą

8

narażać własne życie. Krótko mówiąc, opry- szki-arystokraci. Ja przepadam za nimi. Jak­że interesującą jest rzeczą przenikać ich, po­znawać, jak zabawnie jest ich słuchać; często są dowcipni, a nigdy banalni, w przeciwień­stwie do francuskich biurokratów. Kobiety ich z reguły bywają ładne; mają w sobie pie­przyk jakiegoś egzotycznego łajdactwa, wabią tajemniczą przeszłością, której połowę spędzi­ły niechybnie w domu poprawczym. Zazwy­czaj mają wspaniałe oczy i nieporównane włosy, warunki fizyczne jak wymarzone do ich zawodu, upajający wdzięk, uwodzicielski urok, który może doprowadzić do szaleństwa, czar zgubny, nieodparty.

Są to istoty zdobywcze jak niegdyś rycerze gościńca, drapieżne, istne harpie. Za nimi również przepadam.

Margrabina Obardi jest skończonym ty­pem wykwintnej oszustki. W pełni dojrzała, a wciąż piękna, uwodzicielska, a fałszywa jak kot, na pewno jest do gruntu zepsuta. Można się u niej doskonale zabawić, pograć, potańczyć, zjeść kolację, krótko mówiąc: użyć wszystkich przyjemności, które składają się na życie światowe.

Leon Saval zapytał:

— Byłeś, czy jesteś jej kochankiem?

Servigny odrzekł:

— Nie byłem, nie jestem i nigdy nie będę. Ja tam bywam ze względu na córkę.

— Ach tak, więc ona ma córkę?.

— Czy ma córkę?! Istne cudo, mój drogi! Dziś ona stanowi główną atrakcję tej budy. Jest wysoka, postawna, prześlicznie rozkwit­ła, ma osiemnaście lat; w przeciwieństwie do matki, rasowej brunetki, jest rasową blon­dynką; zawsze wesoła, golowa bawić się, śmiać z całego serca i tańczyć do upadłego. Kto ją ma teraz i kto ją miał poprzednio? Nie wiadomo- Jest nas dziesięciu takich, któ­rzy na nią czekamy, nie tracąc nadziei. Taka dziewczyna w rękach kobiety takiej jak mar­grabina to po prostu majątek. A sprytne obie! Trudno je przeniknąć. Zapewne czeka­ją na okazję... lepszą.,, niż ja. Ale możesz być pewien, że jeśli ta okazja mi się zdarzy... nie przegapię jej!

Co prawda tej dziewczyny, Iwetty, w ża­den sposób nie mogę przeniknąć. To istna ta­jemnica. Jeśli nie jest najchytrzejszą i naj- pęrfidniejszą ze znanych mi istot, musi być wcieleniem najosobliwszej w świecie niewin­ności. Żyje w tym podłym środowisku bez­troska, swobodna i zwycięska, ponad zwykłe pojęcie przewrotna lub naiwna. Niepodo­bna zrozumieć, kim jest i co myśli ta przedziwna latorośl awanturnicy, wzrosła na śmietniku owego światka, wspaniała roślina wyhodowana na mierzwie czy też dziecko ja­kiegoś niepospolitego człowieka, wielkiego artysty, wielkiego pana, księcia czy króla, co którejś nocy zabłądził do sypialni jej matki. Sam zresztą zobaczysz!

Saval zaśmiał się i rzekł:

— Jesteś w niej zakochany.

— Nie. Ubiegam się o nią, a to nie jest to samo. Ale przedstawię ci najpoważniejszych moich rywali. Moje szanse są dość duże. Mam pewną przewagę nad innymi, cieszę się nie­jakimi względami. '

Saval powtórzył:

— Jesteś zakochanyl

— Nie. Ona zbija mnie z tropu, urzeka mnie i niepokoi, pociąga i przeraża. Boję się jej jak zasadzki, a pragnę jak orzeźwiającego sorbetu. Ulegam jej urokowi, a zbliżam się do niej jak do człowieka, którego posądza się, że jest sprytnym złodziejaszkiem. Gdy je­stem przy niej, podświadomie lgnę do jej — może i rzeczywistej — niewinności, a jedno­cześnie rozum przestrzega mnie przed rów­nie prawdopodobną przewrotnością. Zdaje mi się, że mam do czynienia z istotą anor­malną, przekraczającą prawa natury, istotą wspaniałą lub ohydną. Jak jest naprawdę, nie wiem.

Saval po raz trzeci powtórzył:

— A ja ci powiadam, żeś zakochany. Mó­wisz o niej z egzaltacją godną poety i czu­łością trubadura. No, zastanów się, zbadaj swe serce i powiedz prawdę!

Servigny szedł przez chwilę w milczeniu, a potem znów zaczął mówić:

— Właściwie... może masz słuszność. W każdym razie ogromnie zaprząta ona mo­

je myśli. Tak, może w istocie jestem zako­chany. Zanadto mnie to absorbuje. Z myślą

o niej zasypiam i z myślą o niej się budzę... to rzecz dość poważna. Obraz jej chodzi za mną, prześladuje mnie, nie opuszcza ani na chwilę, jest stale przede mną, obok mnie i we mnie. Ta fizyczna obsesja byłażby miłością? Twarz jej tak głęboko wryła mi się w pamięć, że niech tylko zamknę oczy, widzę ją natych­miast. Nie przeczę, że ilekroć zbliżam się do niej, serce żywiej mi bije. Zatem kocham ją, ale w dziwny jakiś sposób. Pożądam jej gwał­townie, a myśl, że miałbym wziąć ją za żonę, wydaje mi się szaleństwem, głupotą, czymś potwornym. A przy tym trochę się jej boję, jak ptak boi się krążącego nad nim jastrzębia. W dodatku jestem o nią zazdrosny, zazdros­ny o wszystko, co mieszka w tym niepojętym sercu, a o czym ja nie mam pojęcia. I stale zadaję sobie pytanie: „Czy jest czarującym dziewczątkiem, czy też skończoną szelmą?” Mówi rzeczy, od których uszy puchną, ale przecież mówią tak i papugi. Jest niekiedy tak bezczelna i bezwstydna, że muszę wie­rzyć w jej czystość bez plamki, a niekiedy tak naiwna, tak niewiarygodnie naiwna, że po prostu wątpię, czy kiedykolwiek była nie­winna. Ta dziewczyna prowokuje mnie, pod­nieca jak kurtyzana, a jednocześnie broni się dziewiczą skromnością. Zdaje się kochać mnie i naigrawać ze mnie; afiszuje się ze mną, jakbyśmy byli kochankami, a gdy zo­

stajemy sami, traktuje mnie jak brata lub też kogoś ze służby.

Czasem zdaje mi się, że miała tylu kochan­ków co jej matka, to znów sądzę, żt nie ma

o życiu pojęcia, rozumiesz?

Trzeba ci też wiedzieć, że lwetta z nie­zwykłą pasją rozczytuje się w romansach.

W oczekiwaniu .na wdzięczniejszą rolę jes­tem jej dostawcą książek. Nazywa mnie swo­im „bibliotekarzem”. Co tydzień ,,Nowa Księgarnia” przysyła jej na moje polecenie wszelkie nowości, a ona pochłania je bez żadnego wyboru, co zapewne wytworzyło w jej głowie niezgorszy galimatias. Ta bzdurna lektura na pewno ma swój udział w niektórych pomysłach Iwetty. Kto spo­gląda na życie poprzez setki przeczytanych romansów, musi widzieć je w osobliwym świetle i wyrabia sobie o wszystkim dziwacz­ne pojęcia.

Ja więc czekam. Bo choć muszę przyznać, że do żadnej kobiety w życiu nie czułem takiego pociągu, jednocześnie wiem na pew­no, że się z nią nie ożenię. A zatem, jeśli miała już kochanków, powiększę ich liczbę. Jeśli ich nie miała, wykupię bilet numer pierwszy, jak w tramwaju.

Sprawa jest prosta. Ona z pewnością za mąż nie wyjdzie. Bo i któż weźmie za żonę córkę margrabiny Obardi, czyli Oktawii Bar- din? Nikt — i to z wielu powodów.

Gdzież taka dziewczyna ma znaleźć męża?

Wśród ludzi z towarzystwa? To niemożliwe. Dom matki jest domem publicznym, a córka przyciąga klientelę. W tych warunkach nie myśli się o małżeństwie.

W kołach zamożnego mieszczaństwa? To jeszcze mniej prawdopodobne, a margrabi­na nie jest osobą, która zgodziłaby się na kiepski interes; wydałaby Iwettę tylko za człowieka o doskonaiej pozycji, a takiego nie znajdzie.

Ma więc sięgnąć do ludu? To wykluczone. A zatem nie ma wyjścia. Panna nie należy ani do towarzystwa, ani do burżuazji, ani do ludu i nie ma sposobu, aby przez mał­żeństwo weszła do jednej z tych klas spo­łecznych.

Przez matkę, urodzenie, wychowanie, dziedzictwo, maniery, nawyki należy do świata pozłacanej prostytucji.

Nie może się stamtąd wyzwolić, chyba że wstąpi do klasztoru, co jest absurdem, gdy się zważy jej sposób bycia i jej zamiłowania. Pozostaje jej jeden tylko zawód — miłość. Dojdzie do tego fachu, o ile już go nie upra­wia. Nie uniknie swego losu. Z młodej dziew­czyny stanie się po prostu dziewką. I ja właś­nie chciałbym stać się sprawcą tej metamor­fozy.

Czekam. Reflektantów jest wielu. Zoba­czysz tam Francuza, pana de Belvigne; Ro­sjanina, zwanego księciem Krawałow, i Wło­cha, kawalera Valreali — ci wyraźnie wy­

sunęli swoje kandydatury i rozwijają kon­kretną działalność. Prócz tego można nali­czyć wokół niej sporą gromadkę marude­rów pomniejszego kalibru.

Margrabina zastawia sidła. Ale mam -wra­żenie, że ma chętkę na mnie. Wie, że jestem bogaty, a me ma tej pewności co do innych.

Bom jej stanowi największą osobliwość, jaką znam w tym zakresie.

Spotyka się tam nawet mężczyzn z naj­lepszego towarzystwa, bywamy tam i spo­tykamy znajomych. Co do kobiet, margrabi­na wybrała, a raczej wysortowała sam kwiat z kolekcji zawodowych oszustek. Nikt nie wie, skąd je wytrzasnęła. Światka tego nie należy identyfikować ze światem skończo­nych łajdaczek ani z cyganerią, aai z żad­nym innym. Margrabina miała genialną myśl, aby dobrać awanturnice posiadające dzie­ci, a zwłaszcza córki. Dzięki temu niejeden dudek da sobie wmówić, że ma do czynienia z przyzwoitymi kobietami.

Doszli do alei Pól Elizejskich. Lekki wiatr poruszał liśćmi i niekiedy muskał twarze, jak łagodne podmuchy olbrzymiego wachlarza wprawionego w ruch gdzieś w przestworzach. Nieme cienie błądziły pod drzewami, inne majaczyły ciemnymi plamami na ławkach. Cienie te rozmawiały cichutko, jakby zwie­rzały sobie ważne a wstydliwe tajemnice. Servigny mówił dalej:

— Nie uwierzysz, co za kolekcję fałszy­

wych tytułów spotka się w tej spelunce! A propos, przyjmij do wiadomości, że przed­stawię cię jako hrabiego de Saval, bo zwy­czajny Saval, po prostu Saval, zrobiłby tam złe, wprost fatalne wrażenie.

Przyjaciel jego zawołał:

— Ależ po co, dlaczego? Nie chcę, aby choćby przez jeden wieczór — choćby wśród takich ludzi — posądzano mnie o tę śmieszność, że chcę sobie przywłaszczyć ty­tuł. Nie zgadzam się!

Servigny roześmiał się.

— Jesteś niemądry. Mnie na przykład ochrzczono tam księciem de Servigny. .Jak

i dlaczego -— nie mam pojęcia. Po prostu jestem i pozostanę księciem de Servigny, nie skarżąc się i nie protestując. Tytuł nie prze» szkadza mi, a bez niego miano by mnie tam za nic.

Ale Saval wcale nie był przekonany.

— Ba, ty jesteś szlachcicem, więc ci to uchodzi. Ale ja nie i wolę zostać jedynym parwaniuszem w tym arystokratycznym sa­lonie. Tym gorzej, a może i tym lepiej. To będzie moją cechą szczególną i... dowodem wyższości.

Servigny nie ustępował.

— Wierzaj mi, że to niemożliwe, niemo­żliwe — rozumiesz? To wydawałoby się ja­kąś anomalią. Byłbyś jak żebrak wśród kró­lów. Zostaw to mnie, przedstawię cię jako wicekróla Górnej Missisipi, a nikt się temu

nie będzie dziwił. Jak jechać, to już na ca­łego.

— Nie, powtarzam, że nte chcę.

— Nioch i tak będzie. Ale to bardzo głu­pie z mojej strony, że usiłuję cię przekonać. Założę się, że zaraz u progu obdarzą cię tam jakimś tytułem — tak jak u wejścia do nie­których sklepów ofiarowuje się paniom bu­kiecik fiołków.

Skręcili w prawo w ulicę du Berri i We­szli do pięknego nowoczesnego domu, powie­rzając okrycia i laski czterem lokajom w ku­sych spodenkach. Gorący zapach odświętne­go zgromadzenia — woń kwiatów, perfum, kobiecych sukien — wisiał w powietrzu. A głośny niewyraźny i ciągły pomruk dobie­gał z przyległych sal, gdzie czuło się tłum ludzki.

Ktoś w rodzaju mi9trza ceremonii, wysoki, pełen powagi, wyprostowany, z pokaźnym brzuchem, z twarzą okoloną siwymi fawory­tami, podszedł do nieznajomego, pytając z lekkim a dumnym ukłonem:

— Kogo mam zaanonsować?

Serv-igny odrzekł:

«— Pana Savala.

Wówczas człowiek ów otworzył drzwi

i dźwięcznym głosem oznajmił licznie już ze­branym gościom:

— Książę de Servigny i pan baron Saval.

W pierwszym k lonie zebrały się kobiety.

Przede wszystkim rzucały^sie w. ogzy^obna-

¿one gorsy ponad zwojami wspaniałych tka­nin. Pani domu., która stojąc rozmawiała z trzema zaprzyjaźnionymi damami, odwró­ciła się i podeszła dostojnym krokiem; po­ruszała się z wdziękiem, na ustach miała uśmiech.

Jej wąskie, bardzo niskie czoło skrywała masa czarnych, lśniących włosów» gęstych jak runo, przysłaniających częściowo i skronie.

`Była wysoka, trochę za tęga i za pełna, nieco przejrzała, ale bardzo piękna, pięk­nością ociężałą, gorącą, bujną. Spod hełmu włosów, które budziły pożądanie, skłaniały do uśmiechu i czyniły ją w jakiś tajemny sposób upragnioną, patrzyły ogromne, rów­nież czarne oczy. Nos był trochę za drobny, usta duże, niesłychanie ponętne, wymowne

i zdobywcze.

Ale największym jej urokiem był głos. Dobywał się z tych ust, jak woda wypływa ze źródła, tak naturalny, swobodny, tak peł­ny i czysty, że słuchanie go sprawiało po prostu fizyczną rozkosz. Radością dla ucha było słuchać zręcznych słów płynących z tych ust z wdziękiem strumyka, radością dla oka patrzeć, jak się te piękne wargi, nieco zbyt czerwone, rozchylały, aby je wypowie­dzieć.

Wyciągnęła do Servigny'ego dłoń, którą ucałował, i upuszczając zawieszony na mis­ternym złotym łańcuszku wachlarz, podała drugą rękę Savalowi ze słowami:

— Witam pana, baronie, przyjaciele dro­giego księcia są tu mile widziani.

I utkwiła swe błyszczące oczy w ogromne­go mężczyznę, którego prezentował jej Ser- vigny. Górną jej wargę ocieniał delikatny, ciemny puszek, coś jakby cień wąsików, ciemniejący, gdy usta się poruszały. Biła od niej przyjemna, mocna i upajająca woń ja­kichś perfum, zapewne sprowadzonych z Ameryki lub Indii.

Wchodziły coraz to .nowe osoby, margra­biowie, hrabiowie i książęta, więc zwróciła się do Servigny'ego z wdziękiem kobiety matki:

— Córkę moją znajdziecie panowie w przyległym salonie. Proszę bawić się, cały dom należy do was.

I opuściła ich, aby przywitać nowych gości, przy czym rzuciła Savalowi roześmiane spoj­rzenie, jakim kobieta darzy mężczyznę, gdy chce mu dać do zrozumienia, że się jej po­doba.

Servigny wziął przyjaciela pod ramię.

— Będę twoim przewodnikiem — rzekł. — Tu, w tym salonie, masz kobiety; jest to świątynia Ciała, młodego lub nieco zużytego. Przedmioty z drugiej ręki, ale warte tyle co nowe, a nawet więcej, wysoko notowane do nabycia. Tu na lewo znajduje się sala gry. To świątynia Pieniądza, nic nowego dla cie­bie. Tam w głębi uprawia się taniec, to przy­bytek Niewinności, sanktuarium, targ na

młode panny. Tam właśnie odbywa się wysta­wa - w całym tego słowa znaczeniu - towa­ru produkowanego przez te damy. Nie wzgardzono by nawet związkami uświęco­nymi przez prawo. To przyszłość i nadziejo... naszych nocy. W tym muzeum chorób moral­nych najciekawsze właśnie są te dziewezątka

o duszach zwichniętych jak członki małych klownów spłodzonych przez linoskoczków. Chodźmy je obejrzeć.

Kłaniał się na prawo i lewo, elegancki, z uprzejmym słowem na ustach, obrzucając wygorsowane kobiety pełnym wyrazu spoj­rzeniem znawcy.

W głębi drugiego salonu orkiestra grała walca; przyjaciele przystanęli w progu, aby się przyjrzeć. Kilkanaście par tańczyło; męż­czyźni pełni powagi, tancerki z uśmiechem zastygłym na wargach. Jak ich matki, wyde­koltowane były dość śmiało; u kilku z nich nawet staniki, trzymające się tylko na wąs­kich wstążeczkach, przebiegających u nasady ramienia, odsłaniały ciemną plamę pachy.

Nagłe z głębi domu wybiegła wysoka pan­na, przecisnęła się przez tłum potrącając tan­cerzy i unosząc lewą ręką ogromny tren su­kni. Biegła drobnym, szybkim krokiem, jak biegną kobiety wśród ciżby, i wolała:

— Ach, więc jest Muscade J, witaj, Mus­cade I

Biła od nioj pełnio życia, łuna radości. Biała cera, Jukko złotawa, cera kobiety rudej, zdawała się wydzielać promienie. A obfitość włosów zebranych w węzeł, włosów o zło­cistych blaskach, jak skąpanych w płomieniu, zawisła nad czołem, przytłaczała giętką, jesz­cze trochę za szczupłą szyję. Wydawało się, źc stworzona jest do ruchu, jak jej matka do mówienia, tak bardzo gesty jej były natural­ne, szlachetne i proste. Zdawało się, żc każdy, kto na nią spojrzy, doznaje zadowolenia mo­ralnego i fizycznej błogości na widok, jak ona chodzi, porusza się, schyla głowę, podno­si ręce.

Dziewczyna powtarzała:

— Dobry wieczór, Muscade, dobry wie­czór!

Servigny mocno potrząsnął jej rękę, jakby witał się z mężczyzną, i przedstawił:

— Panno Iwetto, oto baron de Saval, mój przyjaciel.

Skłoniła się Savalowi, po czym bystro na niego spojrzała:

— Dobry wieczór! Czy i na co dzień jest pan taki wysoki?

Scryigny odpowiedział jej- tym kpiarskim tonem, jakim zawsze odzywał się do niej, a pod którym krył swoją nieufność i rozterkę:

— Nie, panno Iwetto! Przybrał swe mak­symalne rozmiary, aby spodobać się mamie pani, która jest zwolenniczką potężnych brył...

Odpowiedziała z komiczną powagą:

— Ależ to doskonale! Ale gdy pan zechce spodobać się ranie, proszę poprzestać na nie­co skromniejszych kształtach; bardziej odpo­wiadają mi rozmiary przeciętne. Proszę spoj­rzeć; Muscade jest w sam raz dla mnie.

I wyciągnęła ku Savalowi małą, rozwartą dłoń. Później spytała:

— Czy chce pan zatańczyć, Muscade? Może turę walca?

Servigny nie odpowiedział, tylko gwałto­wnym ruchem objął jej kibić, po czym na­tychmiast zniknęli w szalonym wirze walca.

Tańczyli szybciej od innych, wirowali bez końca, pędzili w krąg jak szaleńcy, złączeni w jedno, wyprostowani, nie podnosząc prawie nóg, jak gdyby jakiś mechanizm, ukryty pod stopami, wprawiał ich w ten szalony ruch.

Zdawało się, że nie zmęczą się nigdy. Po­zostałe pary zatrzymywały się kolejno. Wre­szcie zostali tylko oni, tańcząc bez końca. Zdawało się, że nie wiedzą, gdzie się znajdują, co czynią, że odbiegli daleko od tego balu, że wpadli w ekstazę. A orkiestra nie przestawała grać, zapatrzona w tę opętaną parę, na którą teraz wszyscy już spoglądali; gdy taniec w końcu ustał, rozległy się oklaski.

Iwetta była zarumieniona, oczy jej, pozba­wione niedawnego zuchwalstwa, miały teraz dziwny wyraz: były promienne a trwożne, jakby zmącone, tak mocno niebieskie i ze

* i £

źrenicą tak czarną, że aż wydawały się nie­naturalne.

Servigny był jak pijany. Oparł się o drzwi,, aby odzyskać zwykłą pewność siebie.

Iwetta zwróciła się do niego:

— Słabą ma pan głowę, panie Muscade, ja jestem wytrzymalsza.

Uśmiechnął się nerwowo, pochłaniając ją spojrzeniem, w jego oczach i ustach kryło się jakieś zwierzęce pożądanie.

Stała przed nim, wystawiając na wejrzenie młodego człowieka obnażoną szyję, pulsują­cą szybkim oddechem.

Mówiła dalej:

— Czasem wygląda pan jak kot, który za­raz rzuci się na ludzi. A teraz proszę podać mi ramię i poszukamy pańskiego przyjaciela.

Bez słowa podał jej ramię i poprowadzi! przez wielki salon.

Saval nie był już sam. Podeszła do niego margrabina Obardi. Prowadziła banalną roz­mowę towarzyską, ale jej urzekający głos upajał go. Przenikając go na wskroś spoj­rzeniem, zdawała się mówić mu inne słowa niż te, które wypowiadały jej usta. Na widok Servigny'ego twarz jej od razu rozjaśniła się uśmiechem; zwróciła się do niego ze słowami:

— Wie pan, drogi książę, że właśnie wy­najęłam willę w Bougival na dwa miesiące. Liczę, ze mnie pan tam odwiedzi. Proszę przywieźć z sobą przyjaciela. Przenoszę się tam w poniedziałek; czy zechcą panowie

przyjechać na obiad w najbliższą sobotę? Za­rezerwuję dla panów całą niedzielę.

Servigny szybko spojrzał na Iwettę. U- śmiechała się spokojna, pogodna i powiedzia­ła tonem pewnym, nie znoszącym sprzeciwu:

— Ależ oczywiście, Muscade przyjedzie w sobotę na obiad. Nie ma potrzeby pytać go

0 to. Będziemy tam na wsi wyprawiali prze­różne głupstwa.

Wydało mu się, że w uśmiechu jej rodzi się obietnica, a w głosie brzmi jakaś intencja.

Wówczas margrabina podniosła ogromne czarne oczy na Savala:

— I pan również, prawda, baronie?

Jej uśmiech nie pozostawiał wątpliwości. Saval skłonił się:

— Będę bardzo szczęśliwy, pani margra­bino!

Iwetta szepnęła, ze złośliwością mimowol­ną czy też wyrafinowaną:

— Będziemy tam gorszyli, kogo się da, prawda, Muscade? I doprowadzimy do pasji moją gwardię!

1 spojrzeniem wskazała paru mężczyzn, którzy obserwowali ją z daleka. *

— Czego sobie tylko panna Iwetta życzy — odparł Servigny.

Zwracając się do niej nie mówił „pani” — przez jakąś koleżeńską poufałość.

Saval zapytał:

— Dlaczego pani, panno Iwetto, stale na­zywa mego przyjaciela Muscadełem?

Młoda panna zrobiła niewinną minkę:

— Bo on się zawsze wyśliźnie z ręki, pro­szę pana. Człowiek myśli, że go już mocno trzyma, a tymczasem wcale tak nie jest.

Margrabina, myśląc widocznie o czym in­nym i nie spuszczając oczu z Savala, rzekła z roztargnieniem:

— Jakie te dzieci zabawne!

' Iwetta obruszyła się.

— Nie jestem zabawna, ale szczera, Mus­cade podoba mi się , a zawsze mi się wymyka; to bardzo irytujące.

Servigny głęboko się skłonił.

— Nie opuszczę już panny Iwetty we dnie ani w nocy.

Zrobiła gest przerażenia.

— Ależ co znowu! W dzień — najchętniej, ale w nocy tylko by mi pan przeszkadzał.

Zapytał zuchwale:

— A to dlaczego?

Odrzekła z pełną spokoju śmiałością:

— Bo w negliżu na pewno nie przedstawia się pan tak korzystnie!

Margrabina, bynajmniej nie oburzona, za­wołała:

— Ależ oni wygadują okropności! Niepo­dobna, by naiwność mogła dochodzić do tego stopnia!

Servigny zaś dodał ironicznie:

— Jestem tego samego zdania, margrabi­no.

25

' Iwetta utikwila w nim spojrzenie i, wido- ] cznie dotknięta, rzekła dumnie: j

— To pan, pan popełnił nietakt; od pewne- 1 go czasu zdarza się to panu zbyt często! i

I odwróciwszy się, zawołała: j

— Kawalerze, proszę stanąć w mojej obro- i nie, bo mnie tu obrażają! j

Zbliżył się człowiek chudy, czarnowłosy, * powolny w ruchach. j

— Któż jest ten śmiałek? — zapytał z wy- j muszonym uśmiechem. i

Ruchem głowy wskazała Servigny'ego. i

— Ten oto; ale mimo wszystko wolę go j niż was wszystkich razem, bo nie jest taki | nudny. j

Kawaler Valreali skłonił się.

— Staramy się, jak możemy. A choć nie mamy aż tylu zalet, nie ustępujemy w od­daniu i wierności.

Do grupy podszedł wysoki mężczyzna, z po­kaźnym brzuchem, siwymi bokobrodami i do­nośnym głosem.

— Panno Iwetto, jestem do pani usług!

— Ach, jest i pani de Belvigne! — zawo­łała i zwracając się do Savala prezentowała:

— Oto oficjalny aspirant do mojej ręki, wielki, gruby, bogaty i niemądry. Ale takich właśnie lubię! Prawdziwy dobosz, ale nie wojskowy, lecz hotelowy. Ale patrzcie, pan jest jeszcze wyższy od niego! Jakżeby tu pana ochrzcić? Aha, już mam: Rodos młodszy, a to z racji kolosa, który był z pewnością pań­

skim rodzicem. Ale obaj panowie macie za­pewne do zakomunikowania sobie wiele cie­kawych rzeczy ponad głowami zwykłych śmiertelników, a zatem żegnam.

I poszła żwa-wym krokiem do orkiestry, aby poprosić o kadryla.

Pani Obardi zdawała się roztargniona. Le­niwie powiedziała do Servigny'ego:

— Pan wciąż się z nią przekomarza, a w ten sposób psuje jej charakter i wszcze­pia jej tysiące brzydkich narowów.

Odparł:

— Pani zatem nie dopełniła edukacji cór­ki?

Udała, że nie rozumie, i dalej uśmiechała się życzliwie. W tej chwili dostrzegła zmie­rzającego ku niej uroczystego pana, obficie udekorowanego orderami, i pobiegła naprze­ciw niego:

— Ach, książę, książę! Jakże jestem szczę­śliwa!

Servigny znów ujął ramię Savala i po­ciągnął go z sobą.

— To ostatni z poważnych konkurentów, książę Krawałow. Ona jest wspaniała, nie­prawdaż?

A Saval odrzekł:

— Uważam, że obie są wspaniale. Chętnie zadowolę się matką.

Servigny skłonił się:

— Do usług, mój kochany.

Tancerze potrącali ich, ustawiając się do

kadryla parami, w dwu szeregach, zwróceni do siebie twarzą.

— A teraz chodźmy rzucić okiem na kar­ciarzy — rzeki Servigny.

I weszli do salonu, gdzie siedzieli gracze.

Dokoła każdego stolika stali kręgiem męż­czyźni i przyglądali się grze. Mówiono mało, a niekiedy cichutki brzęk złotych monet, rzu­canych na sukno lub gwałtownie zgarnianych, dołączył swój metaliczny szept do szeptów graczy, jakby głos metalu dorzucał słowo między słowa ludzkie.

Wszystkich tych panów zdobiły dziwne wstęgi i choć twarze mieli różne, zachowanie ich odznaczało się jednaką surowością. Cechą odróżniającą był przede wszystkim zarost. Sztywny Amerykanin z brodą w podkowę, dumny Anglik zdobny wachlarzem włosów rozłożonych na piersi, Hiszpan po oczy za­rośnięty czarnym runem, Włoch o ogrom­nych wąsiskach, jakimi obdarzył swój kraj Wiktor Emanuel, Austriak z faworytami

i wygolonym podbródkiem, rosyjski generał, którego górna warga zdała się zbrojna w dwie lance z mocno skręconego włosia,

i Francuzi z eleganckimi wąsikami — oto by­ła rewia fantazji wszystkich golarzy świata.

— Nie grywasz? — zapytał Servigny.

— Nie, a ty?

— Tutaj nigdy. Chodźmy już, a wrócimy któregoś dnia, gdy będzie spokojniej. Dziś jest za dużo ludzi, nie ma tu co robić.

— A więc chodźmy!

I zrdkli za niskimi drzwiami prowadzący­mi do przedpokoju.

Gdy znaleźli się na ulicy, odezwał .'iię Ser­vigny:

— No i cóź o tym myślisz?

— To istotnie ciekawe. Ale bardziej podo­bała mi się żeńska ezę.4ć towarzystwa niż mę­ska.

— To prawda! Takie kobiety to najcenniej­sza dla nas część rodzaju żeńskiego. Czy nie uważasz, źe od nich wprost bije zapach miło­ści, jak woń perfum w zakładach fryzjerskich.

To .są naprawdę jedyne domy, gdzie za swoje pieniądze można dobrze się zabawić. A co za kunszt, mój drogi, co za ariyzmt Zdarzyło ci się może jeść ciastka od piekarza? Wygląda to nieźle, ale w smaku do niczego. Ten, kto je upiekł, umie piec tylko chleb. Otóż miłość kobiety z pospolitej sfery przypomina mi taki przysmak piekarski, natomiast miłość, jakiej zakosztować można w domu margra­biny Obardi, to wyborny przysmak. Och, te panie znają się na przyrządzaniu łakoci! Pła- , ci się pięć su za to, co gdzie indziej kosztuje dwa — oto wszystko.

Sava! zapytał:

— Kto w tej chwili je3t panem tego domu?

Servigny wzruszył ramionami na znak, źe

nie wie.

— Mie mam pojęcia! Ostatnim notowanym był pewien pac Anglii, ale wyjechał przed

trzema miesiącami. Obecnie margrabina żyje zapewne na wspólny koszt z gry i z graczy, bo miewa swoje kaprysy. Ale słuchaj, oczy­wiście pojedziemy do niej do Bougival w so­botę na obiad, prawda? Na wsi jest więcej swobody i wreszcie dowiem się, co naprawdę siedzi w tej dziewczynie.

— Co do mnie, pojadę z wielką chęcią, nie mam żadnych planów na ten dzień.

Wracając Polami Elizejskimi, pod świat­łem gwiazd, spłoszyli jakąś parę rozłożoną na ławce, a Servigny rzekł:

— Jakie to głupie i potężne jednocześnie! Jakaż ta miłość jest banalna, śmieszna, zaw­sze jednakowa i wciąż inna! A ten oberwa­niec, płacący partnerce franka, oczekuje od niej akurat tego samego, za co ja dałbym dziesięć tysięcy franków jakiejś pani Obardi, może wcale nie młodszej i nie mądrzejszej od tej dziewki. Co za błazeństwo!

Milczał parę chwil, a potem powiedział:

— W każdym razie byłaby to gratka nie lada zostać pierwszym kochankiem Iwetty. Ach, dałbym za to, dałbym...

Nie wiedział, co dałby za to. A ponieważ doszli do rogu ulicy Royale, Saval pożegnał się i odszedł.

2

Nakryto do stołu na werandzie, która wznosiła się nad rzeką. Willa „Wiosenna“,

wynajęta przez margrabinę Obardi, stała w połowie stoku, u zakrętu Sekwany, która tu właśnie, przy ogrodowym murze, kiero­wała swe wody ku Marły.

Naprzeciw domu wyspa Creissy zamykała horyzont wielkimi drzewami, gęstwiną liści

i widać było spory kawał szeroko rozlanej rzeki aż do pływającej kawiarni „Bagienko”, ukrytej w zieleni.

Wieczór zapadał, jeden z tych cichych wie­czorów nad wodą, barwny i łagodny, pełen spokoju, budzący w duszy uczucie szczęścia. Żaden powiew nie kołysał drzew, żaden dreszcz nie mącił gładkiej i jasnej powierz­chni Sekwany. Nie było już gorąco, lecz cie­pło, przyjemnie, aż chciało się żyć! Dobro­czynna rzeźwość wstawała od brzegów rzeki ku pogodnym niebiosom.

Słońce zachodziło za drzewa, w jakieś in­ne krainy i zdawało się, że płuca wypełniają się błogością uśpionej już ziemi, że czerpią ze spokojnej przestrzeni beztroskie życie świata.

Gdy towarzystwo wyszło z salonu, aby za­siąść do stołu, każdy wyraził swój zachwyt. Pełna roztkliwienia wesołość zapanowała w sercach, wszyscy czuli, że będzie im bar­dzo miło zjeść obiad tu na wsi, z tą dużą rzeką i usypiającym dniem jako dekoracją, w tym przejrzystym i rozkosznym powietrzu.

Margrabina przyjęła ramię Savala, Iwettę poprowadził Servigny,

Byli tylko we czworo.

Obie panie wydawały się odmienione, cał­kiem inne niż w Paryżu — zwłaszcza Iwetta.

Prawie się nie odzywała, miała w sobie jakąś miękkość i powagę.

Saval, który wprost jej nie poznawał, za­pytał:

— Co pani jest? Od zeszłego tygodnia ogromnie się pani zmieniła. Stała się pani osobą nadzwyczaj zrównoważoną.

Odpowiedziała:

— To wieś tak na mnie wpłynęła! Jestem całkiem inna. Czuję się bardzo dziwnie. Zre­sztą ja ani nawet przez dwa dni nie jestem taka sama. Dziś mogę wyglądać na szaloną, a jutro wstanę w nastroju elegijnym. Zmie­niam się jak pogoda i nawet nie umiem sobie tego wytłumaczyć. Wie pan, że ja — zależnie od chwili — jestem do wszystkiego zdolna. Są dni, kiedy mogłabym zabijać ludzi, nie zwierzęta, na to nigdy bym się nie zdobyła, ale bliźnich — owszem; kiedy indziej płaczę

o byle głupstwo. Przez głowę przewija mi się mnóstwo najrozmaitszych myśli. Zależy to od nastroju, w jakim wstanę. Zaraz ran­kiem, po obudzeniu, mogę już określić, jaka będę aż do wieczora. Może to sny tak na nas oddziałują. Zależy to również od książki, któ­rą właśnie czytam.

Miała na sobie kostium z białej flaneli, któ­ra delikatnie otulała ją swoją płynną mięk­kością. Luźna bluzka, obficie fałdowana, za-

| znaczała, nie ukazując jej i nie opinając, dob­ij rze rozwiniętą, jędrną i już dojrzałą kibić, i Smukła szyja, bielsza od sukni, istny klejnot tego ciała, obarczona ciężkim zwojem złoci­stych włosów, łagodnie wygięta, wyłaniała j się z obfitej piany koronek.

Servigny długo się jej przyglądał, po czym rzekł:

I — Wygląda pani dziś cudownie. Chciałbym panią zawsze taką oglądać.

Odparła z odrobiną zwykłej złośliwości:

|j — Tylko bez oświadczyn, Muscade! Dziś { mogłabym to wziąć na serio, co mogłoby pana | słono kosztować!

i Margrabina wydawała się szczęśliwa, ogro- l mnie szczęśliwa. Ubrana czarno, dostojnie, -jj spowita w prostą toaletę, która podkreślała p jej pełne i bujne kształty, miała coś czerwo- f nego przy staniku i girlandę czerwonych goź- | dzików zwisających od paska, jak łańcuch, i i podpiętą na biodrze, a w ciemnych włosach } czerwoną różę; w całej jej postaci, w tej skro- \ mnej sukni, w kwiatach, które zdawały się ' ociekać krwią, w wejrzeniu, co tego wieczora 1 ciężko spoczywało na ludziach, w powolnych

- słowach, skąpych ruchach czuło się coś na­miętnego.

Saval także był poważny, czymś mocno za- ' przątnięty. Od czasu do czasu zwykłym sobie

- ruchem ujmował w rękę swoją w szpic przy-

■ ciętą brodę, & la Henryk III, i zdawał się ; głęboko nad czymś zastanawiać.

Przez chwilę panowało milczenie. Prze­rwał je Servigny, gdy podano pstrąga:

— Cisza niekiedy doskonale wpływa na człowieka. Ludzie są czasami bliżsi sobie, gdy milczą, niż gdy mówią. Czy zgadza się pani z tym, margrabino?

Zwróciła się lekko w jego stronę i odrzekła:

— Tak, ma pan słuszność. To tak miło wspólnie myśleć o miłych rzeczach. — I pod­niosła gorące wejrzenie na Savala; przez chwilę patrzyli sobie prosto w oczy, a pod stołem powstał jakiś lekki, prawie nieuchwy­tny ruch.

Servigny odezwał się znowu:

— Jeżeli panna Iwetta nadal będzie tak poważna, pomyślę, że się zakochała. Ale w kim też mogła się panna Iwetta zakochać? Jeśli łaska, zastanówmy się wspólnie. Pomi­jam tłum pomniejszych wielbicieli i biorę pod rozwagę tylko dostojne osobistości. Ksią­żę Krawałow?

Gdy wymienił to nazwisko, Iwetta jakby ocknęła się:

— Mój biedny Muscade, co też panu na myśl przychodzi! Przecież książę wygląda na Rosjanina z gabinetu figur woskowych, który ustroił się w medale zdobyte na konkursie fryzjerskim!

— Więc dobrze, książę odpada; a zatem raczyła pani wyróżnić wicehrabiego Piotra de Belvigne.

Tym razem zaśmiała się:

— Czy widzi mnie pan w objęciach Mar­molady — nazywała pana de Belvdgne za­leżnie od dnia: Marmoladą, Szampanem lub Maślaczem, bo nadawała przezwiska wszy­stkim dokoła — i szepczącą mu do uszka: kochany Piotrusiu albo boski Pedro, uwiel­biany Piętro, miluchny Piotrusieńku, schyl swą kochaną łepetynę, aby twoja najdroższa żonusia dę mogła ucałować!

— Precz z numerem drugim. Pozostaje ka­waler Valreali, którego zdaje się wyróżniać pani margrabina.

Iwetta wpadła w doskonały humor:

— Płaksa? Ależ on wylewa łzy jak Mag-, dalena pokutnica. Wynajmują go na pogrzeby pierwszej klasy. Wystarczy, że spojrzy na mnie, a już czuję się nieboszczką.

— I ten odpada. A zatem zapłonęła pani nagłym afektem ku obecnemu tu baronowi Saval?

— Ku panu Kolosowi Rodyjskiemu-junio- rowi? Nie, jest zbyt potężny. Miałabym wra­żenie, że kocham się w Łuku Triumfalnym!

— A zatem jest rzeczą niewątpliwą, że panna Iwetta zakochała się we mnie, albo­wiem jestem jedynym z pani wielbicieli, któ­rego nie wzięliśmy jeszcze pod uwagę. Trzy­małem się na szarym końcu, powodowany zarówno skromnością, jak rozwagą. Pozostaje mi złożyć pani wyrazy wdzięczności.

Odpowiedziała z uroczą wesołością:

— W panu, Muscade? Och, nie... Lubię pa*

j*

35

na,.. A }<: nie kocham. Proszą iią jf.-dru«k ni o zn. hęcaćl Nie kocham pana.,, na raz*e. AJe kio wie, może ma pan jakieś widoki... Odwagi, bądź pan wierny, gorliwy, pokorny, u.--luźny i rycer.i^5. spełniaj każdą moją zachcianką, czyń wszyatko, aby zdobyć moje wzgiądy, & wtedy.,, zobaczymy.

Ale za pozwoleniem panny Iwetty, lo wszystko, czego pani wymaga, wolałbym zro­bić nie przed tym, iecz po tym.

Spytała z naiwną minką subretki:

— Po czym, MiL-.cade?

— Oczywiście po `ym, gdy otrzymam od pani dowód, że mnie pani kocha,

— A zatem niech pan tak postępuje, jak­bym się w panu kochała, i proszą sobie w to wierzyć!

— Ale chodzi o to, źe...

— Cicho, Musc&de, ani słowa wiącej na ten temat!

Zasalutował po wojskowemu i nic już nie powiedział.

Słońce zanurzyło aią za wyspą, ale całe nie­bo żarzyło sią jeszcze, a ciche wody zdawały aią przemienione w krew. Czerwień nieba za­lała domy, ludzi i wszelkie przedmioty. Szkarłatna róża we włosach margrabiny wy­glądała jak kropla purpury, co z chmur padła na jej głową.

Podczas gdy Iwetta patrzyła w dal, matka jej, jakby prze# nieuwagą, położyła uwolnio­ną od rękawiczki rąką na dłoni Savala, ale

gdy tylko dziewczyna poruszyła *:ą, rąka margrabiny frunęła błyskawicznie, aby po­prawić coś przy fałdach stanika,

Servigny, który obserwował je obie, ode­zwał sią:

— Jeżeli panna Iwetta życzy 3obio, •urzą- dzimy po obiedzie wycieczką na wyspą.

Myśl ta ogromnie jej mą «podobała:

— Och, tak, to byłoby cudownie; alt pój­dziemy całkiem sami, prawda Musc&de?

— Tak, zupełnie sami,

I znów zapadło milczenie.

Wielki spokój na niebie, f*enne uciszenie wieczoru napełniły niemocą serca i ciała; zdławiły głosy. Przychodzą takie godziny ci­szy, skupienia, gdy niepodobna rozmawiać.

Służba usługiwała bezszelestnie. Pożar na niebie przygasł, i leniwa noc rozpościerała po ziemi swe cienie. Sava] zapytał:

— Czy zamierza pani długo zabawić w tej okolicy, pani margrabino?

Ona zaś odpowiedziała kładąc nacisk na każdym słowie:

— Tak. Dopóki bądą sią tu czuła szczą- śliwa.

Ponieważ zmrok już zapadł, wniesiono lam­py. W panującej dokoła ciemności rzuciły one na stół dziwne, blade światło; prawie natych­miast istna ulewa muszek spadła na obrus. Drobne owady, przelatując nad szkiełkami lampy, hpałały sią, a potem, z osmalonymi

nóżkami i skrzydełkami, szarym, drgającym pyłem zasypywały obrus, półmiski i kieliszki.

Biesiadnicy łykali je w winie, zjadali w so­sach, widzieli rojące się -na chlebie. I nie­ustannie czuli na twarzach i rękach łaskota­nie tej nieprzeliczonej, letniej chmary drob­niutkich stworzeń.

Trzeba było coraz to wylewać wino, przy­krywać talerze, jeść zachowując tysiączne os­trożności.

Zabawa ta podobała się dziewczynie, bo Servigny czuwał i chronił każdy kęs, który brała do ust, osłaniał jej -kieliszek, trzymał nad jej głową, niby daszek, rozłożoną ser­wetę. Ale w margrabinie budziło to wstręt, denerwowała się, szybko więc dokończono obiadu.

Iwetta, której nie opuszczała myśl o pro­jekcie Servigny'ego, zwróciła się doń:

— A teraz pójdziemy na wyspę!

Matka jej omdlewającym tonem rzekła:

— Ale przede wszystkim nie siedźcie dłu­go! Zresztą odprowadzimy was do przewoź­nika.

I wyruszyli w dwie pary; Iwetta z towa­rzyszem szła przodem, drogą wydeptaną przez holowników. Słyszeli za sobą głosy margrabiny i Savala, którzy rozmawiali ci­cho, cichutko i bardzo pośpiesznie. Wszystko tonęło w czerni, gęstej, atramentowej. Ale niebo roiło się od ognistych ziaren, zdawało

się zasiewać nimi rzekę, tak że ciemne jej wody były jak przysypane gwiazdami,

Żaby zaczęły właśnie rechotać, wykrzyku­jąc wzdłuż obu brzegów swoje monotonne, gardłowe nuty.

Niezliczone słowiki wywodziły lotną pieśń w cichym powietrzu.

Iwetta spytała nagle:

— Cóż to? Nikt już za nami nie idzie? Gdzież oni? — I zawołała: — Mamo!

Nie było odpowiedzi. Dziewczyna mówiła dalej:

— Nie mogą przecież być daleko, przed chwilą jeszcze słyszałam ich glosy.

Servigny rzekł z cicha:

— Widocznie zawrócili. Może matka pani uczuła chłód.

I pociągnął ją dalej.

Przed nimi zabłysło światełko. Była to go­spoda Martineta, restauratora i rybaka. Na wołanie przybyłych wyszedł z domu jakiś człowiek i razem weszli do dużej łodzi, przy­cumowanej wśród nadwodnych zarośli. Prze­woźnik ujął wiosła i ciężka łódź poczęła sunąć po wodzie, budząc uśpione na jej powierzchni gwiazdy i wprawiając je w jakiś szalony ta­niec, który potem z wolna zamierał.

Dobili do przeciwnego brzegu i wysiedli pod duży-mi drzewami. Chłód bijący od wil­gotnej ziemi płynął pod wysokie i zbite ich korony, usiane równie gęsto słowikami jak liśćmi.

Gdzieś daleko ktoś gra! na fortepianie mo­dnej walca.

Semgay ujął ramię Twetty, a potem de­likatnie atgąl jej kibić i lekko uścisnął.

— O 4«apm pani myśli?

— Ja? O niczym! Czuję się taka szczęśliwa!

— A więc nie kocha mnie pani ani trochę!

— Ależ owszem, Muscade, kocham pana, bardzo kocham, tylko... proszę ten temat zo­stawić w spokoju. Jest zbyt pięknie, aby słu- chse^łich niedorzeczności.

Tulił ją, choć próbowała się lekkimi rucha­mi uwolnić, i poprzez miękką, miłą w do­tknięciu flanelę czuł ciepło jej ciała. Wyjąkał:

— Iwetto!

— Cóż takiego?

— To, ze kocham panią!

— Proszę sobie nie żartować, Muscade!

— Ależ nie! Kocham panią od dawna!

Usiłowała odsunąć się od niego, oswobo­dzić ramię, ściśnięte między jego i jej piersią. Szli z trudem, zataczali się jak pijani, skrę­powani tą bliskością i wspólnym ruchem.

Nie wiedział, co mówić dalej, bo doskonale czuł, że niepodobna przemawiać do tej mło­dej dziewczyny tak jak do kobiety dojrzałej; w podnieceniu zastanawiał się, co robić, czy ona zgadza się, czy też nie rozumie, i z trudem szukał w myśli słów czułych, odpowiednich, stanowczych, jak tego wymagały okolicznoś­ci. Powtarzał co chwila:

— Iwetto, powiedz, Iwetto!

Potem nagle, jakby na oślep, ją

w policzek. Usunęła się nieco i rzekła z gnie­wem:

— Och, jaki pan śmieszny! Proszę rnnie zostawić w spokoju.

Ton głosu nie zdradzał, co myśli naprawdę, czego pragnie; nie biorąc zbyt serio jej gnie­wu, przycisnął usta do jej szyi, tam gdzie zaczynał się złocić puch włosów: czarujący, od dawna upragniony zakątek.

Wówczas poczęła się energicznie bronić. Ale on trzymał mocno i, chwyciwszy ją drugą ręką za ramię, zmusił, aby zwróciła twarz ku niemu, a wtedy usta jego spadły na jej usta z namiętną, szaloną pieszczotą.

Iwetta szybkim ruchem całego ciała wy­śliznęła się z jego ramion, przesunęła się po jego piersi i uwolniwszy się z uścisku znikła w ciemności z wielkim szumem spódnic, po­dobnym do szelestu, jaki czyni ulatujący ptak.

Przez chwilę stał nieruchomo, zdumiony jej zwinnością i nagłym zniknięciem, potem, gdy wszelki szmer ustał, zawołał półgłosem:

—- Iwetto!

Nie było odpowiedzi. Zaczął więc iść, bada­jąc ciemności oczyma, szukając w zaroślach białej plamy, jaką powinna była tworzyć jej suknia. Ale dokoła było czarno. Zawołał gło­śniej :

— Panno Iwetto!

Słowiki umilkły. Przyśpieszył kroku, czu­

jąc jakiś niejasny niepokój, i wołał coraz gło­śniej:

— Panno Iwelto! Panno Iwetto!

Cisza; stanął, nasłuchiwał. Wyspa pogrą­żona była w milczeniu, tylko liście lekko szumiały mu nad głową i żaby nie przesta­wały rechotać u brzegów.

Szedł więc od jednej -kępy drzew do dru­giej, schodząc ku stromym i zarosłym brze­gom wartkiego nurtu rzeki, a potem zawró­cił do płaskich brzegów martwego jej ramie­nia. Doszedł aż naprzeciw Bougival, powró­cił do „Bagienka”, przeszukał gęstwinę i wciąż wołał:

— Panno Iwetto, gdzie pani jest? Proszę się odezwać! Przecież to były żarty! No, pro­szę się odezwać i nie zmuszać mnie do tych poszukiwań!

Gdzieś daleko zegar począł wydzwaniać go­dzinę. Policzył uderzenia: północ. A więc od dwu godzin biegał po wyspie. Wówczas po­myślał, że może sama wróciła, i bardzo zanie­pokojony skierował się ku domowi drogą przez most.

Służący, drzemiąc w fotelu, oczekiwał w przedpokoju. Servigny obudził go i zapy­tał:

— Czy panna Iwetta dawno wróciła? Roz­staliśmy się u końca wsi, bo miałem jeszcze złożyć wizytę.

Służący odrzekł:

— Tak, proszę księcia pana. Panienka wró­ciła przed dziesiątą.

Wówczas poszedł do swego pokoju i poło­żył się.

Leżał z otwartymi oczyma nie mogąc u- snąć. Skradziony pocałunek wzburzył go.

I zastanawiał się, co ona myśli. Czego pra­gnie? Co wie o tych sprawach? A jaka śliczna, jaka upajająca!

Pożądanie, stępione przez tryb życia, jakie prowadził, przez wszystkie kobiety, jakie po­siadał, przez wszystkie przygody miłosne, bu­dziło się przy tej dziwnej dziewczynie, tak świeżej, podniecającej i nieodgadnionej.

Słyszał, jak biła pierwsza, potem druga. Nie, stanowczo dzisiaj nie zaśnie! Było mu gorąco, oblewał go pot, a w skroniach mocno pulsowała krew; wstał, aby otworzyć okno.

Wtargnęło chłodne powietrze, które pił peł­ną piersią. Gruba ciemność stała czarna, głu­cha i nieruchoma. Nagle dojrzał przed sobą, w mrokach ogrodu, błyszczący punkt, rzekł­byś: rozżarzony węgielek. Pomyślał: „Prze­cież to cygaro. To na pewno Saval” — i za­wołał z cicha:

— Leonie!

Głos odpowiedział:

— To ty, Janie?

— Tak! Poczekaj, schodzę do ciebie.

Ubrał się, wyszedł i zobaczył przyjaciela,

który palił siedząc na żelaznym krześle, jak na koniu.

— Co tu robisz o tej porze? . 7

— Odpoczywam — odrzekł tamten i za­śmiał się. Servigny uścisnął mu rękę.

— Moje gratulacje, przyjacielu! A ja... ja ze skóry wyłażę!.

— To znaczy...

— To znaczy, że Iwetta wcale nie jest po­dobna do matki.

— Co zaszło między wami? Opowiedz!

Servigny zdał sprawę ze swych manewrów

i całkowitego ich niepowodzenia, a potem do- • dał:

— Doprawdy, ta mała wyprowadziła mnie j z równowagi. Wyobraź sobie, że nie mogłem | zasnąć. Jakie to śmieszne — z powodu takiej i dziewczynki! Minkę ma to niewinną, jakby nigdy nic, a nie wiesz, co w niej siedzi. Ko- bietę, która już coś przeżyła, która kochała

i niejedno przeszła, zrozumiesz bez trudu. * Inaczej, gdy w grę wchodzi młoda dziewczy­na — wtedy nie wiesz nic absolutnie. Prawdę '■{ powiedziawszy, dochodzę do wniosku, że ona \s stroi sobie ze mnie żarty!

Saval kołysał się na swoim krześle. Po­wiedział bardzo wolno:

— Uważaj, mój kochany, ona chce cię za- i prowadzić do ołtarza. Przypomnij sobie po- : dobne przykłady! Dzięki takim właśnie sztu­czkom panna de Montijo, która przynajmniej pochodziła z dobrej rodziny, została cesarzo­wą. Nie daj się wystrychnąć na Napoleona! Servigny mruknął:

— Co do tego, bądź spokojny, nie jestem ani dudkiem, ani cesarzem — bo trzeba być albo jednym, albo drugim, aby zdobyć się na taki pomysł. Ale powiedz, czy jesteś śpiący?

— Nic a nic!

— Chciałbyś pójść nad rzekę?

— Z chęcią!

Otwarli furtkę i poszli w dół rzeki ku Marły.

Powietrze było chłodne, jak zawsze przed świtem; była to godzina głębokiego snu, wiel­kiego wypoczynku, zupełnej ciszy. Najlżej­sze nawet głosy nocy umilkły. Słowiki już nie śpiewały, żaby przestały rechotać, tylko gdzieś w zaroślach jakieś stworzenie, może ptak, wydawało głos podobny do skrzypienia piły, słaby, monotonny, regularny jak maszy­na w ruchu.

Servigny, który niekiedy wpadał w na­strój poetyczny, a nawet filozoficzny, rzekł niespodzianie:

— Oto jak się sprawy mają: ta dziewczyna miesza mi wszystkie szyki. W rachunkach jeden więcej jeden równa się dwa. W miłości jeden więcej jeden powinno się równać jeden, a tymczasem mimo wszystko daje dwa. Czyś tego nigdy nie doświadczył? Tej potrzeby wchłonięcia w siebie kobiety lub też uni­cestwienia się w niej. Nie mam -na myśli zwierzęcego pędu do -uścisków, ale ten wy­siłek ducha i myśli, by stopić się w jedno, aby otworzyć drugiej istocie całą duszę, całe

serce i aby w myśli jej wniknąć aż do dna. A tymczasem nigdy nic o niej nie wiemy, nigdy nie przenikamy wszystkich wahań jej pragnień, pożądań, sądów. Nigdy nie zrozu­miemy, w najmniejszej choćby mierze, tego nieznanego, tej tajemniczej duszy, którą uwa­żamy za tak bliską, duszy ukrytej za parą oczu, co patrzą na cielne, jasne jak toń wod­na, przejrzyste, jakby nie kryły w sobie żad­nego sekretu, duszy, która mówi do ciebie przez ukochane usta, takie twoje bo taicie upragnione; duszy, która w słowach rzuca ci po jednej swe myśli, a jednak dalsza jest od ciebie niż gwiazdy i bardziej od nich nie­przenikniona. Jakież to wszystko dziwne.' Saval odparł:

— Ja nie jestem aż tak wymagający. Nie patrzę, co skrywają oczy. Mało interesuje mnie ich treść, a bardziej ich właścicielka.

Servigny szepnął:

— W każdym razie Iwetta jest szczegól­ną istotą. Jak mnie przyjmie rano?

Doszedłszy do wodociągów w Marły, za­uważyli, że niebo już blednie.

Po kurnikach zaczęły się budzić koguty, a glosy ich dochodziły nieco stłumione przez grubość murów. Jakiś ptak świergotał w par­ku na lewo, niezmordowanie powtarzając drobniutką frazę, naiwną i zabawną w swej prostocie.

— Należałoby już wracać — stwierdził Saval.

Zawrócili więc. Wszedłszy do swego pokoju Servigny zobaczył przez okno, które pozosta­wił był otwarte, że już całe niebo się zaróżo­wiło.

Wówczas zamknął żaluzje, spuścił i zasu­nął ciężkie firanki, położył się i wreszcie za­snął.

Przez cały czas śniła mu się Iwetta.

Zbudził go dziwny jakiś hałas. Usiadł na łóżku, począł nasłuchiwać, ale nic już nie usłyszał. Po chwili nagle coś zastukało o da­szek nad oknem, jakby padał grad.

Wyskoczył z łóżka, podbiegł do okna, otwo­rzył je i zobaczył Iwettę: stała w alei i peł­nymi garściami rzucała żwir prosto w niego.

Ubrana była na różowo, na głowie miała słomkowy duży kapelusz przybrany piórem à la mousquetaire i śmiała się chytrze i zło­śliwie.

— A więc to tak? Pan się wysypia? A co też robiło się w nocy, że tak późno się wstaje? Może pan szukał przygód miłosnych, zacny mój Muscade?

Stał olśniony tą jaskrawą jasnością, która wtargnęła nagle do jego oczu, jeszcze zmę­czonych, i zbity z tropu urągliwą niefraso­bliwością dziewczyny, odpowiedział:

— Sługa, uniżony sługa panny Iwettyl Proszę o chwilę na opłukanie się w wodzie i w mig będę na dole!

Zawołała:

— Proszę się pospieszyć, jest już dziesią­

ta! A chcą się panu zwierzyć ze wspaniałego j projektu, a właściwie będzie to spisek. Jak ;: panu wiadomo, śniadanie podają o jedenas­tej.

Znalazł ją siedzącą na ławce, z książką na kolanach; oczywiście był to jakiś romans. Wzięła go swobodnie, przyjaźnie pod ramię, tak szczerze i wesoło, jakby wczoraj nic mię- | dzy nimi -nie zaszło, i pociągnęła na koniec ! ogrodu. :

— Oto mój plan. Zbuntujemy się przeciw mamie i pan zaprowadzi mnie do „Bagien­ka”. Muszę to koniecznie zobaczyć. Mama twierdzi, że przyzwoite osoby nie bywają w podobnych lokalach.'Ale -mnie wcale nie obchodzi, czy można się tam pokazać, czy nie.

A pan mnie tam zaprowadzi, prawda, Musca- de? I poawanturujemy się z wioślarzami.

Czuł, że bije od niej miła woń, ale nie mógłby określić bliżej tego lekkiego, ulotne­go zapachu. Nie były to mocne perfumy, któ* rych używała jej matka, ale subtelne tchnie­nie, w którym, jak mu się zdawało, chwytał woń irysowego pudru i może nieco werbeny.

Skąd płynął ten nieuchwytny zapach? Od sukni, włosów, skóry? Zastanawiał się nad tym, a że mówiła stojąc tuż przy nim, świeży jej oddech owiewał mu twarz. Wówczas po­myślał, że ten lotny zapach, który «siłował rozpoznać, jest tylko tworem jego zachwy­conych oczu, jakąś zwodniczą emanaeją tego urzekającego, młodzieńczego wdzięku.

Mówiła:

— To sprawa załatwiona, nieprawdaż, Muscade? Po śniadaniu będzie bardzo gorąco i mama nie zechce wyjść. Ona marnie się czuje w takie upały. Zostawimy ją z pańskim przyjacielem i wtedy pan mnie tam zaprowa­dzi. Pomyślą, że idziemy na górę, do lasu. Ach, gdyby pan wiedział, jak ja się cieszę, że zobaczę „Bagienko”!

Doszli do ogrodzenia, przed sobą mieli rze­kę. Słońce strumieniem spadało na Sekwa­nę, senną i błyszczącą. Unosiła się znad niej leciutka mgła upału, lekki pył wodny, po­wlekający powierzchnię rzeki tęczowo mie­niącą się parą.

Od czasu do czasu przepływały łodzie, zwinne jolki lub ociężałe czółna, i w oddali rozlegały się, urywane lub przeciągłe gwizdy

• pociągów, z jakich każdej niedzieli wylewa­ją się w podmiejskie okolice tłumy paryżan, a także syreny statków parowych, które dają znać, że się zbliżają do zapory wodnej w Marły.

Odezwał się dzwonek. Był to sygnał na śniadanie, wrócili więc do domu.

Przy śniadaniu rozmawiano niewiele. Skwarne lipcowe południe miażdżyło ziemię i przytłaczało ludzi. Upał zdawał się jakiś gęsty, obezwładniał dusze i ciała. Zdławione słowa nie zjawiały się na ustach, a każdy ruch wydawał się uciążliwy, jakby powietrze stawiało opór trudniejszy do pokonania.

Jedna tylko Iwetta, choć milczała, zdawała

się ożywiona, nerwowa i niecierpliwa.

Po deserze zapytała:

— A gdybyśmy tak poszli przejść się do

lasu? Pod drzewami będzie bardzo przyjem­nie.

Margrabina z omdlewającą miną szepnęła:

— Czyś ty oszalała? Jakże w podobny .upał wyjść z domu?

A dziewczyna chytrze ciągnęła:

— A więc dobrze, mamo, zostawimy tu barona, aby dotrzymai ci towarzystwa, i obo­je z Muscade'em wdrapiemy się na wzgórek, usadowimy się w trawie i będziemy sobie czytać. — Zwróciła się do Servigny*ego: — No i jakże? Zgadza się pan?

Odpowiedział:

— Jestem na rozkazy panny Iwetty.

Iwetta pobiegła po kapelusz.

Margrabina z westchnieniem wzruszyła ra­mionami:

— Ona doprawdy jest szalona! — I leni­wym, zmęczonym ruchem, w którym była miłość i omdlałość, wyciągnęła piękną, białą rękę do barona, on zaś z namaszczeniem ją ucałował.

Iwetta i Servigny wyszli. Posuwali się na­przód brzegiem rzeki, potem przez most do­stali się na wyspę, usiedli na stromym brzegu, nad bystrą odnogą rzeki, pod wierzbami, gdyż na pójście do „Bagienka" było jeszcze za wcześnie.

Dziewczyna natychmiast wydobyła książkę z kieszeni i rzekła ze śmiechem:

— Muscade, będzie pan teraz moim lekto­rem! — I podała mu książkę.

Zrobił ruch, jakby zbierał się do ucieczki.

— Ja, panno Iwetto? Ależ ja nie umiem czytać!

Ona zaś mówiła dalej z wielką powagą:

— No, tylko proszę bez wymówek i wy­krętów! Pięknie się pan stara o moje wzglę­dy, ani słowa! Brać wszystko, nic w zamian nie dając, prawda? Czy to pańska dewiza?

Wziął książkę, otworzył i zdziwił się. Była to rozprawa z zakresu entomologii. Rzecz

o mrówkach, napisana przez jakiegoś Angli­ka. Przekonany, że ona drwi sobie z niego, nie zabierał się do lektury, a wówczas Iwetta zniecierpliwiła się:

— Proszę wreszcie czytać! — zawołała.

Zapytał:

— Czy to jakiś zakład, czy po prostu ka­prys?

— Nie, drogi panie, zobaczyłam tę książkę w księgarni. Powiedziano mi, że to najlepsze z istniejących dzieł o mrówkach, a wówczas przyszło mi do głowy, że byłoby zabawnie do­wiedzieć się czegoś o życiu tych drobnych stworzeń, patrząc jednocześnie, jak krzątają się w trawie; a więc proszę czytać!

Wyciągnęła się na całą długość, oparłszy łokcie o ziemię, a głowę na rękach; oczy mia­ła utkwione w murawę.

Servigny czytał; *

„Niewątpliwie małpy człekokształtne ze wszystkich zwierząt najbardziej zbliżone są do człowieka przez swą budowę anatomiczną, skoro jednak weźmiemy pod uwagę obyczaje \ mrówek, ich organizowanie się w społeczeń­stwa, szeroko pojętą wspólnotę, budowanie przez nie domów i dróg, zwyczaj oswajania zwierząt, a nawet trzymania niewolników, musimy przyznać, że mogą one rościć sobie prawo do bliższego człowiekowi ffiiejsea w skali inteligencji...”

Czytał głosem monotonnym i od czasu do czasu przerywał, aby zapytać:

— Może już wystarczy?

Ona przecząco poruszała głową i schwy­ciwszy na zerwane źdźbło trawy jakąś zabłą- ! kaną mrówkę, zabawiała się zmuszając stwo­rzonko do spacerów z jednego końca łodyżki na drugi, odwracając ją, gdy mrówka dotarła do końca. Słuchała w milczeniu, z wielką uwagą, wszelkich zadziwiających szczegółów

o życiu t}'ch kruchych owadów, o ich budo* wach podziemnych, o sposobie, w jaki wycho­wują, więżą i odżywiają mszyce, aby potem spijać wydzielany przez nie słodki nektar, po­dobnie jak my hodujemy krowy w oborach; i

o ich zwyczaju oswajania drobniutkich, Śle­pych owadów, które utrzymują czystość w mrowisku, i o wyprawach wojennych ma­jących na celu zdobycie jeńców, którzy po­

tem tak gorliwie obsługują zwycięzców, iż ci już nawet nie jedzą bez ich pomocy.

I jakby z wolna jakaś macierzyńska czułość budziła się w sercu Iwetty dla tak malutkiego, a tak mądrego stworzonka, pozwalała mu pełzać po swoim palcu, przypatrywała mu się z rozczuleniem i miała ochotę je ucałować.

Gdy Servigny przeczytał, jak to mrówki żyją we wspólnocie, jak rozgrywają między sobą przyjacielskie bitwy, których celem jest wykazanie wytrzymałości i zręczności, zachwycona Iwetta postanowiła ucałować mrówkę, ta jednak wymknęła się i poczęła biegać po twarzy dziewczyny. Wówczas Iwet­ta krzyknęła rozdzierająco, jakby groziło jej straszliwe niebezpieczeństwo, i miotając się jak szalona uderzała się po policzku, chcąc mrówkę strącić. Servigny, którego dusił sza­lony śmiech, złapał owada, który był już w pobliżu włosów Iwetty, i w miejscu, skąd go zdjął, złożył długi pocałunek, przy czym Iwetta nie odwróciła czoła.

Potem wstała oświadczając:

— Wolę taką książkę od powieści. Ale chodźmy już do „Bagienka”.

Dotarli do tej części wyspy, gdzie był park i rosły ogromne drzewa. Czułe pary błądziły pod wysokim zielonym sklepieniem, nad brzegiem Sekwany, którą płynęły czółna. By­ły to dziewczęta i młodzi chłopcy, robotnice ze swymi adoratorami, którzy zmęczeni i pod­pici, w kapeluszach na bakier, szli w samych

kamizelkach, przerzuciwszy surduty przez ramię, a także mieszczuchy w otoczeniu ro­dzin: kobiety postrojone, jak przystało w nie­dzielę, i dzieci drepczące przy rodzicach niby stadko kurcząt.

Daleki i nieustanny gwar ludzkich głosów, głuchy pomruk oznajmił, gdzie znajduje się popularna wśród wioślarzy knajpa.

Wyrosła przed nimi niespodzianie. Ogro­mny statek, opatrzony dachem, przycu­mowany do brzegu, dźwigał na sobie tłum istot płci obojga, które stojąc lub siedząc przy stolikach i pijąc, krzyczały, śpiewały, wrze­szczały, tańczyły i podrygiwały przy hałasie jęczącego pianina, o głosie tak fałszywym i grzmiącym, jakby kto uderzał w kociołek. Wysokie rudowłose dziewczyny, prezentując dwojaką, od przodu i tyłu, prowokacyjną krągliznę swych kształtów, krążyły na wpół pijane, z zaczepnym wejrzeniem, uróżowa- nymi wargami, z bezwstydnym słowem na ustach.

Inne tańczyły do upadłego z na wpół nagi­mi zuchami, którzy mieli na sobie tylko płó­cienne spodenki i bawełniany trykot, a na głowie kolorowe czapeczki podobne do dżoke- jek.

Tłum wydzielał woń potu i ryżowego pu­dru, zapach perfumerii i ludzkiej skóry.

Amatorzy trunków, ulokowani wokół sto­łów, pochłaniali płyny białe, czerwone, żółte, zielone i krzyczeli, darli się bez przyczyny,

dając folgę gwałtownej potrzebie hałasowa­nia, potrzebie dzikusów, którzy chcą mieć uszy i mózg pełne zgiełku.

Co sekunda jakiś pływak, stojący na dachu, skakał do wody, obryzgując wodą najbliż­szych, którzy wydawali wówczas wrzaski go­dne czerwonoskórych,

Tymczasem rzeką przepływała istna flota. Długie, smukłe jolki mknęły, zamaszystymi uderzeniami wiosła prowadzone przez wio­ślarzy o nagich ramionach, którym drgały mięśnie pod opaloną na brąz skórą. Towa­rzyszki ich w sukniach z niebieskiej lub czer­wonej flaneli, pod rozpiętymi nad głową pa­rasolkami w tych samych barwach, oślepia­jących w jaskrawym słońcu, wyciągnięte w swych fotelach umocowanych w tyle łodzi, zdawały się ślizgać po wodzie w tej pozie nieruchomej i sennej.

Większe łodzie posuwały się wolniej, ob­ładowane ludźmi. Jakiś uczeń, podochociwszy sobie i chcąc zadawać szyku, machał wiosła­mi niczym wiatrak, potrącając wszystkie czółna dokoła, skąd wymyślali mu wioślarze, a wreszcie, omal nie utopiwszy wprzód dwu pływaków, uciekł w popłochu, ścigany obel­gami ciżby stłoczonej w ogromnej, pływają­cej kawiarni.

lwetta rozpromieniona szła u boku Ser- vigny'ego przez ten zbity i gwarny tłum; podejrzane poszturchiwania zdawały się ją

uszczęśliwiać, dziewkom przyglądała się okiem spokojnym l życzliwym.

— Muscade, niech pan spojrzy na tę, co za śJiczne włosy} Zdaje mi się, że te dziewczęta bawią się na całego!

Gdy pianista, czerwono ubrany wioślarz w olbrzymim jak parasol słomkowyr** kapelu­szu, zaczął rąbać walca, Iwetta gwałtownie chwyciła towarzysza wpół i poderwał? go z tą pasją, jaką zawsze wkładała w taniec. Wiro­wali tak wytrwale i tak szaleńczo, żt zewsząd poczęto się im przypatrywać. Goście kawiar­niani, po wchodzi wszy na stoły, wybijali takt stopami, inni dzwonili w kieliszki, a muzy­kant jakby rozum stracił: walił w klawisze, wyrzucał ręce w górę, wariacko podrygiwał całym ciałem i zapamiętale kiwał głową okry­tą olbrzymim kapeluszem.

Nagle przerwał grę i, ześliznąwszy się na ziemię, rozciągnął się jak długi na podłodze, zagrzebany pod swym nakryciem głowy, jak­by ze zmęczenia wyzionął ducha. Śmiech bu­chnął po całej kawiarni, wszyscy bili brawo. Czterej przyjaciele rzucili się ku niemu, jak to się dzieje w razie nieszczęśliwego wypad­ku, i podniósłszy z ziemi, wynieśli go pod­trzymując mu ręce i nogi oraz ułożywszy mu na brzuchu ów dach, którym przykrywał so­bie głowę.

Jakiś żartowniś poszedł za nim intonując De Profundus, i natychmiast za fałszywym nieboszczykiem uformował się kondukt, roz­

wijając się po wszystkich ścieżkach wyapy i zagarniając kolejno gości, spacerowiczów, każdego, kto się nawinął.

Iwetta przyłączyła się, zachwycona, śmie­jąc się z całego serca; oszołomiona ruchem i gwarem, rozmawiała ze wszystkimi dokoła. Młodzi ludzie zaglądali jej w oczy, ocierali się o mą, bardzo podnieceni, jakby węsząc i rozbierając ją spojrzeniami; Servigny zląkł się, że przygoda źle się zakończy.

Procesja postępowała wciąż naprzód, przy­śpieszając kroku, ponieważ czterej tragarze przeszli w kłus, a tłum wyjąc rzucił się za ni­mi. Ale nagle zwrócili się ku rzece, zatrzy­mali Ję na brzegu, przez chwilę balansowali swym ciężarem, po czym, wypuszczając go wszyscy jednocześnie, cisnęli do wody.

Ogromny krzyk radości trysnął ze wszyst­kich ust, a tymczasem przerażony pianista brodził, złorzeczył, kaszlał, pluł wodą, i uma- zany mułem, usiłował wydostać się na brzeg. Kapelusz jego, porwany prądem, wyłowiony został przez jakąś barkę.

Iwetta tańczyła z uciechy, klaszcząc w ręce i powtarzając:

— Ach, Muscade, cóż to za świetna za­bawa!

Servigny przyglądał się jej; był już poważ­ny, trochę zakłopotany, a trochę zgorszony, że ona tak dobrze czuje się w tym prosta­ckim »toczeniu. Jakiś instynkt buntował się w nim, instynkt przyzwoitości, nie opuszcza­

jący nigdy dobrze urodzonego człowieka, na­wet gdy sobie folguje, instynkt, który nie znosi zetknięcia się z tym, co zbyt trywialna i poniżające.

Mówił sobie, pełen zdziwienia:

„Do kroćset, a to ziółko z ciebie!”

I naprawdę miał ochotę mówić jej po imie­niu, jak to czynił w myśli, jak tyka się od pierwszej chwili kobiety dostępne dla każde­go. Nie widział już różnicy między nią a ru­dowłosymi dziewczynami, które ocierały się

o nich i ochrypłymi głosami wykrzykiwały sprośne słowa- Te słowa, krótkie i dźwięczne, przelatywały wśród tłumu, unosiły się nad nim, zrodzone zeń, jak muchy rod2ą się na śmietniku. Nie raziły tu ani dziwiły nikogo. Iwetta zdawała się nie zwracać na nie uwagi.

— Muscade, chcę się wykąpać! — rze­kła. — Użyjemy sobie, co się zowie!

— Do usług panny Iwetty!

I skierowali się do zarządu łazienek, gdzie wypożyczano kostiumy. Ona pierwsza była gotowa i czekała na brzegu roześmiana w ogniu tych wszystkich spojrzeń. Potem ra­mię w ramię pocięli się zanurzać w letnią wodę.

Płynęła radosna, upojona, poddawała się pieszczotom fali z dreszczem zmysłowej roz­koszy, wznosząc się za każdym wyrzutem rąk, jakby miała frunąć w powietrze. Nadą­żał z trudem, zdyszany, niezadowolony, czu­jąc swą niższość. Ale ona zwolniła, potem

gwałtownie zawróciwszy, wyciągnęła się na wznak ze skrzyżowanymi rękoma i oczyma otwartymi na błękit nieba. Gdy tak leżała wyciągnięta na powierzchni wody, przyglądał się falistym zarysom jej ciała, piersiom ob­ciągniętym delikatną tkaniną, uwydatniającą ich krągłość i ostre wierzchołki, lekkiej wy­pukłości łona, trochę zatartej lini uda, nagiej łydce, migocącej przez wodę i drobnej, wy­nurzającej się stopie.

Widział ją całą, jakby umyślnie chciała mu się pokazać, kusić go, narzucić mu się albo znów zeń zakpić. I począł jej pożądać z na­miętnym żarem i rozpaczliwym podniece­niem. Nagle ona odwróciła się, spojrzała na niego i zaśmiała się:

— Cóż to za mina!

Uczuł się dotknięty, podrażniony tą drwiną, ogarnęła go podła złość wydrwionego kochan­ka, a wówczas, ulegając nagle jakiejś niejas­nej potrzebie okrucieństwa i pragnienia ze­msty i zranienia jej, rzekł:

— Odpowiadałoby pani takie życie, praw­da?

Zapytała z miną prawdziwie naiwną:

— Co też pan mówi?

— No, proszę nie stroić sobie żartów' ze mnie. Pani dobrze wie, co mam na myśli!

— Ależ nie, daję słowo!

— Dość tego, skończmy tę komedię! Chce mnie pani, czy nie?

— Nie rozumiem.

— Nie jest pani lak Zre-*zt% ". ^zo­raj wieczór powiedziałem punil

— Co takiego? Nie przypominam sobie,

— iSe kocham parną.

— Pan?

— Ja.

— Też gadanie!

— Przysięgam, źe to prawda.

— A więc proszę dać mi dowody!

— Tego właśnie pragną jak najgoręcej!

— To znaczy czego?

— Dać dowody!

— A zatem proszę o nit!

— Wczoraj nie mówiła pani tak!

— Pan nic mi nie proponował!

— Cóż znowu za głupstwa?

— A zresztą nie do mnie należało zwracać się w tej sprawie!

— A to dobre! Więc do kogo?

— Rozumie się, że do mamy.

Wybuchnął śmiechem.

— Do mamy? Ależ to wyborne!

Ona nagle spoważniała i rzekła patrząc mu głęboko w oczy;

— Proszę posłuchać, Muscads: jeśli kocha mnie pan na tyle, aby «ię ze mną ożenić, pro­szę naprzód pomówić z mamą, a po tern ja wyrażę swoje zdanie.

Sądząc, że Iwetta wciąż kpi z niego, wpadł nagle w pasję:

— Pani chyba bierze mnie za głupca! Iwetta patrzyła nań ciągle swymi łagodny-

mi jasnymi oczyma. Wahała idę chwilę, a p*>- tem powiedziała:

— Ja pana doprawdy wciąż nie rozumem!

Wówczas on rzekł żywo, brutalnie i ze zło­ścią w głosie:

— Iwetto, skończmy tę głupią komedię, która trwa już za długo! Pani udaje małą, naiwną dziewczynkę, ale proszę mi wierzyć, źe wcale z tym pani nie do twarzy! Rozumie pani doskonale, że między nami nie może być mowy o małżeństwie, lecz tylko o... miłości. Powiedziałem, że panią kocham, i to jest prawda; powtarzam, kocham panią! Niech pani dłużej nic* udaje, że nie wie, o co chodzi, i nie traktuje mnie jak durnia.

Leżeli w wodzie, na wprost siebie, utrzy­mując się tylko nieznacznymi ruchami rąk. Iwetta trwała jeszcze chwilę nieruchomo, jak gdyby nie mogja się zdecydować na wnik* nięcie w sens jego słów, potem nagle zaru­mieniła się aż po linię włosów. Od szyi po uszy oblała się ciemnym rumieńcem, prze­chodzącym we fiolet, i bez słowa skierowała aę do brzegu, płynąc jak mogła najprędzej, szybkimi i mocnymi ruchami rąk i nóg. Nie mogąc jej doścignąć, zasapany, płynął za nią.

Widział, jak wyszła z wody, wzięła płaszcz kąpielowy i nie odwróciwszy się znikła w ka­binie.

Ubierał się długo, niepewny co robić, za­stanawiał się, co jej teraz powie: czy ma pro­sić o przebaczenie, czy teź brnąć dalej.

Kiedy by} gotów, okazało się, że Iwetta już poszła sama. Wyruszył powoli, pełen, trwogi i rozterki.

Margrabina przechadzała się, wsparta na ramieniu Savala, w kolistej alei, obiegającej gazon.

Na widok Servigny'ego powiedziała z tą niedbałą miną, którą miała od wczoraj:

— A co, nie mówiłam, że nie należy wy­chodzić w taki upał? Iwetta dostała porażenia słonecznego i poszła się położyć. Biedne dzie­cko, czerwona była jak piwonia i głowa ją mocno rozbolała. Spacerowaliście po słońcu i popełnialiście jakieś szaleństwa, czy ja wiem zresztą! A pan wcale nie jest rozsądniejszy od niej!

Iwetta. nie zeszła na obiad. Gdy chciano jej zanieść jedzenie na górę, odpowiedziała przez drzwi, które zamknęła na klucz, że nie jest głodna, i prosiła, by zostawić ją w spo­koju. Obaj młodzi ludzie odjechali pociągiem

o dziesiątej, przyrzekając, że zjawią się w najbliższy czwartek, margrabina zaś usiad­ła przy otwartym oknie, aby marzyć i słu­chać dalekiej orkiestry, przygrywającej na balu wioślarzy, której skoczne tony mąciły ogromną, dostojną ciszę nocy.

Wytresowana w miłości i przez miłość, jak inni w konnej jeździe lub wiosłowaniu, mie­wała nagłe przypływy uczucia, które chwyta­ło ją jak choroba. Namiętności ogarniały ją niespodzianie, przenikały na wskroś, roz­

palały, doprowadzały do szaleństwa, rozstro­ju nerwów lub przygnębienia, zależnie od te­go, czy charakter ich był wzniosły, gwałtow­ny, tragiczny lub sentymentalny.

Była jedną z kobiet, których przeznacze­niem jest kochać i budzić miłość. Wyszedłszy z nizin, zrobiła karierę uprawiając miłość, z której uczyniła sobie zawód prawie bez­wiednie, bo dyktował jej to instynkt i wto- dzony spryt; pieniądze przyjmowała jakby to były pocałunki, naturalnie, bez skrupułów kierując się swym niezawodnym węchem w sposób niewyrozumowany i prosty, jak to czynią zwierzęta, które w obliczu potrzeb ży­cia stają się inteligentne. Wielu mężczyzn przeszło przez jej życie nie rozpaliwszy w niej żadnego uczucia, ale też żadnej odrazy.

Poddawała się wszelkim uściskom ze spo­kojną obojętnością, tak jak w podróży toleru­je się wszelkie sposoby odżywiania, bo prze­cież żyć trzeba. Jednakże od czasu do czasu serce jej lub ciało zaczynało płonąć i wów­czas stawała się pastwą wielkiej namiętności, która trwała kilka tygodni lub kilka miesięcy, zależnie od przymiotów fizycznych lub mo­ralnych kochanka.

Były to najpiękniejsze okresy jej życia. Kochała całą duszą i całym ciałem, w uniesie­niu i ekstazie. Rzucała się w miłość, jak des­perat rzuca się w rzekę, i dawała się unosić prądowi, gotowa choćby na śmierć, upojona, oszalała bezgranicznie szczęśliwa. Za każ­

dym razem święcie wierzyła, że nigdy dotąd nie przeżywała czegoś podobnego, i szczerze byłaby zdumiona, gdyby jej przypomniano,

0 ilu najrozmaitszych mężczyznach marzyła bezprzytomnie przez całe noce, wpatrzona w gwiazdy.

Saval podbił ją, ujarzmił jej duszę i ciało. Myślała o nim urzeczona jego obrazem

1 wspomnieniem, w cichej egzaltacji dosko­nałego szczęścia, szczęścia bliskiego i nie­chybnego.

Usłyszawszy szmer za sobą, obejrzała się. Weszła Iwetta, ubrana jeszcze tak, jak za dnia, ale blada, z oczami błyszczącymi jak po wielkim wysiłku.

Oparła się w otwartym oknie, naprzeciw matki.

— Chcę z tobą pomówić — rzekła. Margrabina spojrzała na nią zdziwiona. Ko­chała ją jak matka egoistka, dumna z jej urody, jak się jest dumnym z majątku, sama jeszcze zbyt piękna, aby odczuwać zazdrość, zbyt leniwa, aby snuć plany, które jej przy­pisywano, a zbyt sprytna, aby sobie z walo­rów córki nie zdawać sprawy.

Odpowiedziała:

— Słucham cię, córeczko, cóż się stało? Iwetta patrzyła na nią przenikliwie, jakby

chciała czytać w jej duszy i uchwycić wszy­stkie wrażenia, jakie wzbudzą jej słowa.

— Tak. Zaszło coś niezwykłego.

— Cóż takiego?

— Pan de Servigny oświadczył, że mnie kocha.

Margrabina, zaniepokojona, czekała na dal-. sze słowa, ale Iwetta milczała, więc rzuciła pytanie:

— Jak on ci o tym mówił? Powiedzie coś bliższego!

Wówczas dziewczyna usiadła, zwykłym sobie ruchem przytuliła się do kolan matki i rzekła ściskając jej ręce:

— Oświadczył się o moją rękę.

Pani Obardi uczyniła gwałtowny ruch zdzi­wienia i zawołała:

— Servigny? Czyś ty oszalała?

Iwetta wciąż wpatrywała się w twarz mat­ki, badając jej myśli i widząc jej zdumienie, a po chwili zapytała z powagą:

— Dlaczego miałabym oszaleć? Dlaczego pan de Servigny nie miałby się ze mną oże­nić?

Margrabina, bardzo zakłopotana, wyjąkała:

— Jesteś w błędzie, to niemożliwe! Pan de Servigny jest zbyt bogaty dla ciebie... i zbyt... zbyt lubi życie paryskie, aby się że­nić.

Iwetta z wolna się podniosła.

^— Ale jeżeli on mnie kocha, jak twierdził, mamo?

Matka odparła z odcieniem niecierpliwości:

— Sądziłam, że jesteś na tyle dojrzała i do­statecznie znasz życie, aby nie roić sobie po­dobnych mrzonek. Servigny to światowiec

i egoista. Ożeni się tylko z kobietą ze swojej sfery i równą mu majątkiem. Jeżeli ci się o- świadczył, to znaczy, że.,. to znaczy, że...

Margrabina, nie mając odwagi wypowie­dzieć swoich podejrzeń, milczała chwilę, a po­tem dorzuciła:

— A zresztą, zostaw mnie w spokoju i idż się położyć!

Iwetta, jakby dowiedziała się tego, o co jej chodziło, odrzekła ulegle:

— Dobrze, mamo.

Ucałowała matkę w czoło i wolnym kro­kiem odeszła.

Była już w progu, gdy margrabina zapy­tała:

— A jakże z twoim porażeniem?

— Nic mi nie było. Tamta sprawa była powodem całej historii.

A margrabina dodała:

— Jeszcze pomówimy o tym. Ale przede wszystkim przez pewien czas unikaj pozo­stawania z nim sam na sam i zrozum, że on się z tobą nie ożeni, rozumiesz, że chce cię tylko... skompromitować.

Nie znalazła lepszego słowa na wyrażenie swej myśli. Iwetta poszła do swego pokoju,

Pani Obardi zamyśliła się.

Prowadząc od dwudziestu lat spokojne d do­statnie życie, wypełniane miłością, starannie odsuwała od siebie wszelką myśl, która mo­gła ją zatroskać, zaniepokoić lub zasmucić. Nigdy nie zdobyła się na postawienie sobie

pytania, jaki los czeka Iwettę; uważała, że czas będzie zastanowić sią nad tym, gdy zja­wią się trudności. Swym węchem kurtyzany czuła doskonale, że jej córka może wyjść za człowieka zamożnego i z prawdziwie dobrej sfery tylko dzięki jakiemuś nadzwyczajnemu zrządzeniu losu, jakimś trafem miłości, który osadza awanturnice na królewskich tronach. Zresztą wcale na to nie liczyła, zbyt zajęta własnymi sprawami, aby snuć projekty, które jej bezpośrednio nie dotyczyły.

Iwetta pójdzie tą samą drogą co jej matka, to rzecz pewna. I ona wejdzie w służbę miłoś­ci. Dlaczego miałoby być inaczej? Ale nigdy dotąd margrabina nie miała odwagi zastano­wić się, kiedy i jak się to stanie.

I oto teraz córka nagle, bez żadnych wstę­pów, zadała jej jedno z tych pytań, na które trudno odpowiedzieć, zmuszała ją do zajęcia stanowiska w sprawie tak przykrej, zawiłej, ze wszech miar ryzykownej i tak ciężkiej dla jej sumienia, które przecież powinno się ode­zwać, skoro chodzi o jej córkę i o sprawy tego rodzaju.

Miała za dużo wrodzonego sprytu, sprytu, który w niej drzemał, ale nigdy nie usypiał, aby choć przez chwilę łudzić się co do zamia­rów Servigny'ego, znała bowiem mężczyzn, zwłaszcza tego typu. Toteż po pierwszych sło­wach Iwetty zawołała prawie bezwiednie:

— Servigny miałby się z tobą ożenić? Czyś ty oszalała?

A więc ten spryciarz, frant, hulaka i ko­bieciarz chwycił się tego starego sposobu? Cóż uczyni teraz? I jak małą ostrzec wyraź­niej, jak jej bronić? Bo przecież mogłaby na­robić wielkich głupstw.

Czyż można było przypuścić, że taka duża dziewczyna okaże się tak naiwna, tak nie- rozgarnięta i mało sprytna?

I margrabina, wielce zatroskana i już zmę­czona myśleniem, zastanawiała się, co czy­nić, ale nic jej nie przychodziło do głowy, a sytuacja wydawała się jej naprawdę trudna. Znużona tymi troskami, pomyślała:

„No cóż, będę miała na nich oko i zrobię to, co podyktują mi okoliczności. Jeśli okaże się to konieczne, pomówię z nim, a że jest kuty na cztery nogi, zrozumie mnie w pół słowa”.

Nie zastanawiała Się, co mu powie i jaką usłyszy odpowiedź, ani w jakim duchu mo­głoby dojść między nimi do porozumienia' ale szczęśliwa, że uwolniła się od troski nie przedsiębiorąc nic stanowczego, powróciła myślą do pięknego Savala i z oczyma zagu­bionymi w ciemnościach, zwrócona ku pra­wej stronie, tam gdzie mglisty blask unosił się nad Paryżem, obiema rękami przesyłała pocałunki ogromnemu miastu, spieszne po­całunki rzucane w noc, bez liku, jeden po drugim i cicho, jakby wciąż jeszcze z sobą mówili, szepnęła:

— Kocham cię, kocham!

Iwetta również nie spała. Jak matka, opar­ła się łokciem w otwartym oknie i łzy, pier­wsze łzy smutku napłynęły jej do oczu.

Dotąd żyła i rosła w bezmyślnej i radosnej ufności szczęśliwego dziecka. Po cóż miałaby myśleć, zastanawiać się, dociekać?

Uchodziła za osobę świadomą wszystkiego, gdyż zdawało się, że mówi świadomie i o wszystkim, gdyż przybrała ton, wzięcie

i zuchwały język swego otoczenia. Ale w is­tocie wiedziała o tym tyle, co dziewczynka wychowana w klasztorze, a ryzykowne wy­rażenia czerpała z pamięci, z tego daru na­śladowania i asymilacji, jakim odznaczają się kobiety, nie zaś ze świadomej i rozzuchwalo­nej myśli.

Mówiła o miłości tak, jak syn malarza lub mu2yka mówiłby o malarstwie lub muzyce w wieku lat dziesięciu lub dwunastu. Oczy­wiście wiedziała, a raczej przeczuwała, jaki rodzaj tajemnicy kryje to słowo — zbyt wie­le żartów szeptano wokół niej, aby mimo swo­jej niewinności nie snuła pewnych domy­słów — ale jakże miała stąd dojść do wniosku, że nie wszystkie domy podobne są do jej wła­snego?

Całowano rękę jej matki z pozornym sza­cunkiem; wszyscy ich znajomi nosili tytuły; wszyscy byli zamożni lub za takich uchodzili, poufale wspominali członków rodziny króle­

wskiej. Dwaj książęta krwi bywali nawet * czysto wieczorem u margrabiny! Więc cóz '* mogło ją oświecić? *

Poza tym była z natury łatwowierna. Nie ; szperała, nie obwąchiwała ludzi jak matka ^ Żyła beztrosko, zbyt uradowana życiem* aby \ niepokoić się sprawami, które mogłyby cię J wydać podejrzane naturom opanowanym, głębszym, zamkniętym w sobie, mniej buj- I nym i radosnym. j

Z oto nagle Servigny kilkoma słowami, i których brutalność raczej odczuła, niż pojęła, i obudził w niej naprzód nagły niepokój, a po- jj tem dręczące przeczucie prawdy. Ą

Wróciła, uciekła, jak zranione zwierzę, i»- J totnie głęboko dotknięta słowami, które wciąż i sobie powtarzała, aby wniknąć w ich sens i i odgadnąć całą ich doniosłość; „Rozumie pa­ni doskonale, że między nami nie może być mowy o małżeństwie, lecz tylko... o miłości".,.

Co chciał powiedzieć? ! dlaczego ją obraził?

A zatem ona nie wie o czymś, nie zna ja* kiejś tajemnicy, jakiejś hańby? I chyba tylko ona jedna o tym nie wie? Ale o czym? Czuła się przestraszona, przybita, jak zawsze wtedy, gdy wpadniemy na trop tajonej hańby, zdra­dy ukochanej istoty, jednej z tych klęsk serca, które doprowadzają nas do rozpaczy.

Szarpana obawą i podejrzeniami, rozmy­ślała, zastanawiała się, dociekała, płakała Później jej młoda i pogodna dusza doznali pocieszenia, poczęła sobie bowiem, na kanwie

przeczytany/; poetycznych romansów, snuć dziwne historie, wymyślać mezwykto ; dra* matyczr,? ~~t: Przypominała lobie wzru­szające perypetie, dz;eje ponure i przej­mujące, które kombinowała i przetwarzała w swoją w tamą przygodę, upiększając prze­widywaną tajemnicę, spowijającą jej źyde.

Już się nie martwiła, już marzyła, podno­siła zasłony, wymyślała nieprawdopodobne zawi kłania, tysiące szczegółów sensacyjnych, strasznych, ale urzekających swą niezwykło- ¿.~ą.

Jest może naturalną córką jakiegoś księcia? Biedna jej matka, uwiedziona 1 porzucona, obdarzona tytułem margrabiny przez króla, na przykład Wiktora Emanuela, musiała rato* vać się ucieczką przed gniewem rodziny.

A może jest opuszczonym przez rodziców dzieckiem, oczywiście rodziców wysoko po­stawionych i szlachetnej krwi, owocem grze­sznej miłości, który magrabina przygarnęła, zaadoptowała i wychowała?

Przychodziły jej do głowy i inne jeszcze pomysły. Brała je pod uwagę lub odrzucała wedle fantazji. Roztkliwiała się nad sobą, szczęśliwa w głębi duszy i smutna jednocześ­nie, rada zwłaszcza, że stała się kimś w ro­dzaju heroiny romansu, która powinna za­chować się w sposób szlachetny, godny. I myślała o roli, jaką przyjdzie jej odegrać w zależności od rozwoju wypadków. Wyobra­żała sobie rolę niejasno, w rodzaju boha-

terek ze sztuk Scribe'a lub powieści pani George Sand. Było tam poświęcenie, szlachet­na duma, wyrzeczenia, wielkość duszy, subtelne uczucia i piękne słowa. Jej żywotna natura prawie cieszyła się tą nową sytuacją,

Aż do wieczora snuła projekty dalszego postępowania, zastanawiała się, jak wydobę­dzie od matki tajemnicę.

A gdy nadeszła noc, sprzyjająca drama­tycznym sytuacjom, wymyśliła wreszcie pod­stęp prosty, zręczny i skuteczny: postanowi­ła niespodzianie powiedzieć matce, że Ser- vigny oświadczył się jej.

Na taką nowinę zaskoczonej matce z pew­nością wymknie się jakieś słowo, jakiś okrzyk, który rzuci promień światła w umysł córki.

Iwetta natychmiast wprowadziła w czyn swój pomysł.

Czekała na wybuch zdziwienia, na wybuch uczucia, na zwierzenia, którym towarzyszyć będą wzniosłe gesty i łzy.

A tymczasem matka nie była ani zdumio­na, ani zaskoczona, tylko po prostu znudzona; ton jej odpowiedzi, w którym było zakłopo­tanie, niezadowolenie i zmieszanie, obudził nagle w dziewczynie całą kobiecą przebie­głość, bystrość i przewrotność. Wyczuła, że nie trzeba nalegać, że tkwi w tym tajemnica innego rodzaju, znacznie boleśniejsza, i że musi ją przeniknąć sama; poszła do swego po­koju ze ściśniętym sercem, z duszą strwożoną,

dręczona teraz przeczuciem prawdziwego nieszczęścia, chociaż właściwie nie wiedziała, skąd i dlaczego naszło ją to podniecenie. Pła­kała więc siedząc przy oknie.

Długo płakała, o niczym już teraz nie my­śląc, nie usiłując nic już odkrywać, z wolna ogarniało ją zmęczenie. Zamknęła oczy. Zdrzemnęła się na kilka minut tym męczą­cym snem ludzi zdruzgotanych, którzy nie mają siły rozebrać się i położyć do łóżka, snem ciężkim i przerywanym nagłymi prze­budzeniami, gdy głowa osuwa się z podtrzy­mujących ją rąk.

Położyła się dopiero o brzasku, gdy poran­ny chłód ją ogarnął i zmusił do opuszczenia okna.

Na drugi i trzeci dzień była powściągliwa i smutna. Odbywała się w niej nieustanna

1 szybka praca, praca myśli; uczyła się szpie­gować, odgadywać, rozumować. Jakiś blask, «łaby jeszcze, zdawał się jej w nowy sposób oświetlać ludzi i rzeczy dookoła; budziła się w niej nieufność wobec wszystkich i wszy­stkiego, w co wierzyła, wobec matki. Wszy­stkie te przypuszczenia poczyniła w ciągu dwu dni. Rozważyła wszelkie możliwości, podejmując najsprzeczniejsze postanowienia

2 gwałtownością wrodzoną jej zmiennej i nie­opanowanej naturze. W środę miała już uło­żony plan, cały program postępowania i sys­tem szpiegowski. W czwartek rankiem wsta­ła z moonym postanowieniem, że będzie prze­

biegła jak agent policji; gotowa była wypo­wiedzieć walkę całemu światu.

Postanowiła nawet wziąć sobie za dewizą słowa: „Polegaj tylko na sobie” — i więcej niż godzinę mozoliła się, jaki nadać im układ, aby wyglądały efektownie, wypisane wokół jej monogramu na papierze listowym.

Saval i Servigny zjawili się o dziesiątej. Dziewczyna podała im rękę z rezerwą, ale bez zakłopotania, i rzekła tonem swobodnym, choć poważnym:

— Dzień dobry, Muscade, co słychać u pa­na?

— Dzień dobry pannie Iwetcie, u mnie nieźle, a jak się miewa panna Iwetta?

Śledził ją ukradkiem. „Co też za historię ona mi wymyśli? — zastanawiał się.

Ponieważ margrabina przyjęła ramię Sa- vala, on podał rękę Iwetcie i poczęli prze­chadzać się wokół gazonu, coraz to ukazując się i znikając za kępami drzew i krzewów.

Iwetta szła z miną uprzejmą i rozważną; patrzyła w piasek alei, zdawała się zaledwie słuchać towarzysza i nic nie mówiła. Nagle zapytała:

— Czy pan jest naprawdę moim przyjacie­lem, Muscade?

— Oczywiście, że jestem przyjacielem panny Iwetty.

— Ale naprawdę prawdziwym i najpraw­dziwszym z prawdziwych?

— Całkowicie oddanym, duszą i ciałem.

— Tak, że nie skłamałby pan nawet jeden raz?

— Choćby nawet dwa razy, skoro zaszłaby potrzeba.

— Gdyby przyszło mi powiedzieć całą prawdę, całą szkaradną prawdę?

— Tak, proszę panny Iwetty.

— A zatem, co pan myśli, ale tak napraw­dę, o księciu Krawałowie?

— Tam do Ucha!

— Widzi pan, już pan myśli, co by tu skła­mać.

— Właśnie że nie, tylko szukam słów, od­powiednich wyrażeń. Mój Boże, książę Kra- wałow jest Rosjaninem... Rosjaninem, co się zowie, który umie po rosyjsku, urodził się w Rosji i ma zapewne rosyjski paszport na pobyt we Francji, w którym wszystko jest prawdziwe... z wyjątkiem nazwiska i tytułu.

Spojrzała mu głęboko w oczy.

— Chce pan powiedzieć, że to jest...?

Zawahał się, a potem zdecydował się.

— Awanturnik, proszę panny Iwetty.

— Dziękuję. A kawaler Valreali też nie więcej wart, prawda?

— Słusznie to pani określiła.

— A pan de Belvigne?

— O, z tym to inna sprawa. To człowiek z towarzystwa... prowincjonalnego, honorowy do pewnego punktu i tylko cokolwiek skom­promitowany.., zbyt bujnym trybem życia.

— A pan?

Tym razem odpowiedział bez namysłu:

— Ja jestem tym, co się nazywa birbant, chłopak z dobrej rodziny, który nie był po­zbawiony inteligencji, ale roztrwonił ją na dowcipne słówka, miał mocne zdrowie, ale zmarnował je na hulanki, miał talenty, ale użył ich na to, aby nic nie robić. Z tego wszy­stkiego zostało mi w majątku pewne doświad­czenie życiowe, prawie zupełna wolność od przesądów, nie lada pogarda dla ludzi, nie wyłączając kobiet, głębokie przekonanie

o bezcelowości moich uczynków i wielka to­lerancja dla wszelkiego łotrostwa. Umiem jednak niekiedy zdobyć się na szczerość, a na­wet na uczucie, jak to pani jeszcze zobaczy, Z takimi wadami i zaletami oddaję się oto na rozkazy pani, moralnie i fizycznie, aby mogła mną pani wedle chęci rozporządzać.

Iwetta nie śmiała się, słuchała, starając się przeniknąć słowa i intencje. A potem pytała dalej:

— A co sądzi pan o hrabinie de Łammy?

Odparł żywo:

— Pozwoli pani, że nie będę się wypowia­dał na temat płci pięknej.

— W żadnym wypadku?

.— W żadnym wypadku.

— To znaczy, że myśli pan bardzo źle..;

o wszystkich. Ale proszę, niech się pan zasta­nowi; nie widzi pan jakiegoś wyjątku?

Wówczas powiedział drwiąco, z bezczelną

miną, której nigdy prawie nie porzucał, i bru­talnym zuchwalstwem, które było jego bronią i siłą:

— Oczywiście z wyjątkiem osób obecnych.

Zarumieniła się nieco, ale zapytała bardzo

spokojnie:

— A co pan myśli o mnie?

— Chce pani wiedzieć? A więc dobrze! Sądzę, że jest pani osobą ogromnie rozsądną, ogromnie praktyczną albo, jeśli pani woli, obdarzoną praktycznym rozsądkiem, która doskonale potrafi prowadzić swą grę, bawić się kosztem ludzkim, ukrywać swe zamiary, zastawiać sieci i cierpliwie czekać na... roz­wój wjrpadków.

— To wszystko? — spytała.

— To wszystko.

Wówczas powiedziała z wielką powagą:

— Postaram się, aby pan zmienił zdanie, Muscade.

Potem podeszła do matki, która przecha­dzała się wolnym krokiem, ze spuszczoną gło­wą, w leniwej postawie, jaką przybieramy, gdy na spacerze mówimy o rzeczach bardzo osobistych i pełnych słodyczy. Idąc kreśliła na piasku końcem parasolki jakieś figury, może litery, i mówiła coś, nie patrząc na Savala, mówiła obszernie, wolno, oparta na jego ra­mieniu i przytulona. Iwetta utkwiła w niej nagle oczy — i podejrzenie, tak mgliste, że nie dałoby się sformułować, raczej przeczu­cie niż sąd, przemknęło jej przez myśl, jak

po ziemi sunie cień wiatrem pędzonej chmu-

ry-

Rozległ się dzwonek wzywający na śniada­nie.

Przeszło ono w milczeniu, w nastroju pra­wie ponurym. W powietrzu czuło się nadcho­dzącą burzę. Gęste, nieruchome chmury zda­wały się czaić daleko na horyzoncie, nieme i ciężkie, brzemienne burzą.

Gdy podano kawę na tarasie, margrabina zagadnęła:

— Czy chcesz, kochanie, wybrać się dziś na wycieczkę pod opieką pana de Servigny? Doskonała pogoda, aby się ochłodzić w lesie.

Iwetta rzuciła jej szybkie spojrzenie i na­tychmiast odwróciła wzrok.

— Nie, mamo, dziś nie wybieram się nig­dzie.

Margrabina wydawała się niezadowolona. Powtórzyła:

— Ależ przejdź się, moje dziecko, to ci doskonale zrobi!

Wówczas Iwetta powiedziała gwałtownie:

— Nie, mamo, dzisiaj nie wyjdę z domu i ty wiesz dlaczego, bo ci to wtedy wieczo­rem powiedziałam.

Pani Obardi zapomniała już o tamtych sprawach, cała pochłonięta pragnieniem, aby zostać sam na sam z Savalem. Zaczerwieniła się, zmieszała i zaniepokojona, nie wiedząc jak sobie zapewnić tę wolną godzinę czy dwie, wyjąkała:

.. * ; - w

— Ach prawda, zapomniałam, masz słusz­ność. Doprawdy, tracę głowę.

Iwetta sięgnęła po ręczną robótkę, którą nazywała „zbawieniem publicznym”, a o któ­rej przypominała sobie parę razy do roku, w dniach całkowitego zastoju życia towarzys­kiego, i usiadła w niskim krześle w pobliżu matki, obaj zaś młodzi ludzie, siedząc na skła­danych krzesełkach ogrodowych jak na ko­niu, palili cygara.

Godziny mijały na leniwej, coraz to rwą­cej się rozmowie. Margrabina, rozdrażniona, rzucała Savalowi spojrzenia pełne rozpaczy, gorączkowo szukając sposobu, pretekstu do pozbycia się córki. Zrozumiała w końcu, że się jej to nie uda, i nie wiedząc już, jakiego chwycić się podstępu, zwróciła się do Servi­gny'ego:

— Wie pan, drogi książę, postanowiłam obu panów nie puścić dziś do domu. Rano wybierzemy się na śniadanie do Chatou, do restauracji Fournaise.

Zrozumiał, uśmiechnął się i odrzekł z ukło­nem:

— Jestem na pani rozkazy, margrabino.

Dzień wlókł się wolno, jakby z trudem,

pod ciągłą gro2ą burzy.

Wreszcie nadeszła pora obiadu. Nawisie niebo wypełniało się leniwymi, ciężkimi chmurami. Nie czuło się najsłabszego choćby powiewu.

Pr2y wieczornym posiłku również niewie­

le mówiono. Jakiś przymus, skrępowanie, niejasna obawa zdawał; się odbierać chęć do rozmowy obu mężczyznom i obu kobietom.

Gdy zebrano ze stołu, pozostali na tarasie,-^ od czasu do czasu zaledwie rzucając jakieś % zdanie. Zapadła noc, duszna noc. Nagle ogro-'}, mny, ognisty zygzak rozdarł horyzont i ośle- ^ piającym bladym światłem padł na cztery I oblicza, zanurzone już w mroku, a potem da­leki, głuchy, słaby grzmot, jakby wóz toczył się po moście, przebiegł po ziemi; wydawało •• się, że jest jeszcze goręcej, że powietrze zro- ) biło się cięższe, a milczenie nocy głębsze.

Iwetta wstała.

— Idę się położyć — oznajmiła — burza i źle na mnie wpływa.

Podała matce czoło do pocałunku, pożegna­ła panów i odeszła.

Pokój jej położony był nad tarasem, toteż wkrótce Uście wielkiego kasztana rosnącego przy domu rozbłysły zieloną jasnością i Ser- vigny długo nie odrywał oczu od tego blade­go światła; zdawało mu się, że kilka ra2y wi­dział krążący tam cień. Nagle światło zgasło. Pani Obardi westchnęła głęboko.

— Moja córka położyła się — rzekła.

Servigny wstał.

— Chciałbym uczynić to samo, jeśli pani pozwoli, margrabino.

Ucałował wyciągniętą ku niemu dłoń i rów­nież wyszedł.

Została wśród nocy sama z Savalem.

W jednej chwili znalazła się w jego ramio­nach, ściskając go i tuląc. Potem, choć próbo­wał ją powstrzymać, padła przed nim na ko­lana, szepcząc:

— Pragnę patrzeć na ciebie przy świetle błyskawic!

Tymczasem Iwetta, zdmuchnąwszy świecę, wyszła na swój balkon boso, cicho jak zjawa, i nasłuchiwała, trawiona bolesnym, choć nie­jasnym podejrzeniem.

Stojąc nad nimi, w górze, nad samym tara­sem, nie mogła ich widzieć. Nie słyszała też nic prócz szmeru głosów, a serce biło jej tak mocno, że aż huczało jej w uszach. Któreś okno stuknęło jej nad głową. A zatem Ser- vigny wrócił do siebie, matka została sama z tym drugim.

Następna błyskawica, rozszczepiwszy niebo na dwoje, wyłoniła przed nią na sekundę cały ten dobrze jej znany krajobraz, skąpany w ostrym, ponurym świetle: ujrzała szeroką rzekę koloru roztopionego ołowiu, podobną do widywanych we śnie rzek w bajecznych krainach. W tej samej chwiU głos jakiś tuż pod nią powiedział:

— Kocham cię.

Nic już więcej nie słyszała. Dziwny dreszcz przeszył jej ciało, a duch trzepotał się w o- krutnym udręczeniu.

Ciężkie, bezbrzeżne milczenie, które wyda­wało się już wieczystym, uniosło się nad świa­tem. Iwetta oddychała z trudem, jakiś mezna-

ny, straszny ciężar uciskał jej pierś. Jeszcze jedna błyskawica zapaliła przestworza, oświe­tliła na mgnienie oka horyzont, tuż za nią druga, trzecia.

I głos, który raz już słyszała, powtarzał głośniej:

— Och, jakże ja cię kocham, jak kocham! Iwetta poznała ten głos — należał do jej matki.

Duża kropla letniej wody upadła jej na czoło i lekki ruch, prawie nieuchwytny, prze­biegł po liściach — pierwszy dreszcz ulewy.

A potem z daleka nadbiegał jakiś łomot niewyraźny, podobny do szumu wiatru wśród gałęzi; była to gęsta ulewa, spadająca jak płachta na ziemię, rzekę, drzewa. Po chwili woda pluskała wokół niej, zalewała ją i prze­nikała ją jak w kąpieli. Nie ruszała się, myś­ląc tylko o tym, co dzieje się na tarasie.

Słyszała, że W9tają i kierują się do swoich pokoi. Zamknięto jakieś drzwi w głębi domu; wówczas dziewczyna, ulegając przemożnemu pragnieniu poznania prawdy, które dręczyło ją do szaleństwa, rzuciła się na schody, ci­chutko otworzyła drzwi wejściowe i, prze­biegłszy trawnik pod szalejącą ulewą, szyb* ko ukryła się wśród drzew, skąd mogła pa­trzeć w okna domu.

W jednym tylko się świeciło — u margra­biny.

I nagle w jaśniejącym czworoboku ukazały się dwie ciemne sylwetki, tuż obok siebie,

Potem zbliżyły się i utworzyły jeden kształt, a gdy znów błyskawica rzuciła na dom nagły i oślepiający strumień ognia, widziała, że całują się, spleceni w uścisku.

Wtedy przerażona, nie zastanawiając się j nie wiedząc, co czyni, krzyknęła z całej mo­cy, niezwykle ostrym głosem: „Mamo!” — jak woła się, aby ostrzec człowieka przed śmiertelnym niebezpieczeństwem.

Rozpaczliwe jej wezwanie przepadło wśród plusku wody, ale spleciona uściskiem para, zaniepokojona, rozłączyła się. I jeden z cieni zniknął, podczas gdy drugi usiłował coś doj­rzeć przez ciemności wypełniające ogród.

Wówczas, bojąc się, że ją przychwycą, że mogłaby w tej właśnie chwili ujrzeć matkę, Iwetta rzuciła się ku domowi, pędem wbiegła po schodach, zostawiając za sobą strużkę wo­dy, która ściekała ze stopnia na stopień, i za­mknęła się w pokoju z mocnym postanowie­niem, że nie otworzy drzwi nikomu.

Nie zdejmując ociekającej wodą i lepiącej się do ciała sukni, padła na kolana splótłszy ręce i w rozpaczy błagała o jakąś możniejszą niż ludzka opiekę, o tajemną pomoc niebios,

o nieznaną obronę, jakiej wzywamy w go­dzinach łez i rozpaczy.

Potężne błyskawice ciskały od czasu do czasu silne blaski do pokoju, a wtedy spo­strzegła nagle swe odbicie w lustrzanej sza­fie, mokre i potargane włosy, odbicie tak dziwne, że z trudem się poznawała.

Długo klęczała, tak długo, że burza tymcza- j

sem oddaliła się, a ona tego nie spostrzegła. ^

Deszc2 przestał padać, jasność rozlała się po f

niebie, jeszcze zasnutym chmurami, i lekki ;

chłód, miły, rozkoszny, niosący z sobą zapach !

mokrych ziół i liści, płynął przez otwarte j

okno. f

Iwetta wstała, zdjęła obwisłą i zimną F

odzież, nie zdając sobie sprawy, co robi, i po- j

łożyła się do łóżka. Potem leżała z oczyma r utkwionymi w rodzący się dzień, potem znów

płakała, potem zaczęła rozmyślać. j Jej matka ma kochanka! Co za hańba! Ale. I

tyle naczytała się o kobietach, nawet będą- !

cych matkami, które schodziły na podobne J

bezdroża, aby później na ostatnich kartkach j

romansu odrodzić się w aureoli cnoty i sza- I

cunku, że się nawet zbytnio nie dziwiła, iż i

teraz oto ją samą los wplątał w dramat tak j

bardzo podobny do tych, o których pisano •

w książkach. j

Gwałtowność pierwszego wielkiego zmar- j

twienia, popłoch wywołany okrutną niespo- j

dzianką roztapiały się już nieco w miarę bez- f

ładnego rozpamiętywania podobnych sytua- 1

cji. Myśl jej zwykła była krążyć wokół kon- f

fliktów tak tragicznych, a tak poetycznie j

przedstawionych przez pisarzy, że straszliwe ^ odkrycie stopniowo przeobrażało się w na-

turalny niejako dalszy ciąg jakiejś wczoraj : czytanej w odcinku powieści.

Powiedziała sobie:

,,Ocalę moją matkę”.

I prawie uspokojona tym heroicznym po­stanowieniem, uczuła się silna, dojrzała, na­gle zdolna do ofiary i walki. Zastanowiła się, jakich środków winna się chwycić. Jeden, tylko wydał się jej celowy, bo zgodny z jej romantyczną naturą. Jak aktor obmyśla rolę, opracowała sobie rozmowę, jaką przeprowa­dzi z matką.

Słońce już wstało. Służba kręciła się po domu. Weszła pokojówka z czekoladą. Iwetta kazała postawić tacę na stole i rzekła:

— Proszę powiedzieć pani margrabinie, że czuję się źle, że zostanę w łóżku aż do wyja­zdu naszych gości, że nie spałam w nocy i proszę, aby nikt mi nie przeszkadzał, bo spróbuję teraz się przespać.

Służąca ze zdziwieniem spojrzała na prze­moczoną suknię, porzuconą jak łachman na dywanie.

— To panienka wychodziła? — zapytała,

— Tak, przeszłam się po deszczu, aby ode­tchnąć świeżym powietrzem.

Pokojowa zebrała porzucone spódnice, poń­czochy, zabłocone trzewiki i wyszła unosząc na jednym ramieniu, z pełną obrzydzenia ostrożnością, mokrą odzież, jakby to były ła­chmany topielca.

A Iwetta czekała, bo dobrze wiedziała, że matka zajrzy do niej.

Margrabina weszła; wyskoczyła z łóżka po pierwszych słowach pokojówki, bo odkąd

usłyszała ów krzyk w ciemności: „Mamo!”, trawił ją niepokój.

— Co ci jest? — zapytała.

Iwetta spojrzała na nią i wyjąkała:

— Jest mi... mam...

Po czym, ogarnięta nagłym i strasznym wzburzeniem, wybuchnęła szlochem. Margrabina, zaskoczona, znów zapytała:

— Co ci jest?

Wówczas, zapominając o obmyślonych pla­nach i frazesach, dziewczyna ukryła twarz w dłoniach i wyjąkała urywanym głosem:

— Ach, mamo, ach, mamo!

Pani Obardi stała przy łóżku zbyt spłoszo­na, aby jasno rozumieć, ale odgadła prawie wszystko owym bystrym instynktem, który stanowił jej siłę.

Ponieważ Iwetta, zanosząc się od płaczu, nie mogła mówić, matka, zniecierpliwiona wreszcie i czując, że nadchodzi chwila groź­nych wyjaśnień, spytała ostro:

— Czy powiesz mi wreszcie, co ci jest? Iwetta z trudem powiedziała:

— Ach, dziś w nocy... widziałam... przez okno.

Margrabina, mocno pobladła, spytała:

— No i cóż takiego widziałaś?

Córka, wciąż łkając, powtórzyła:

— Ach, mamo, mamo!

Pani Obardi, której strach i zakłopotanie przerodziły się w złość, wzruszyła-ramionami i skierowała się do wyjścia.

— Doprawdy, sądzę, że masz źle w głowie. Jak ci to minie, daj mi znać!

Ale Iwetta nagle odjęła ręce od ociekającej łzami twarzy.

— Nie!... Słuchaj... muszę z tobą pomówić... słuchaj... Musisz mi przyrzec... wyjedziemy obie, gdzieś daleko, na zapadłą wieś, i będzie­my żyły jak chłopki... i nikt nie będzie wie­dział, co się z nami stało. Powiedz, zgadzasz się, mamo, proszę cię, błagam, zgadzasz się?

Margrabina w osłupieniu stała na środku pokoju. W żyłach jej płynęła łatwo zapalna krew. Wstyd, zażenowanie matki pomieszały się z jakimś niejasnym lękiem i rozjątrzeniem kobiety zakochanej i zagrożonej w swej mi­łości; zadrżała, gotowa zarówno błagać o prze­baczenie, jak uciec się do jakiegoś gwałtu.

— Nie rozumiem cię — powiedziała.

Iwetta ciągnęła:

— Widziałam cię... mamo... tej nocy... Nie trzeba dłużej... gdybyś wiedziała... wyjedzie­my obie... będę cię tak kochać, że na pewno zapomnisz...

Pani Obardi przemówiła drżącym głosem:

— Słuchaj, moja droga, są rzeczy, których jeszcze nie rozumiesz. Jednakże... zapamiętaj sobie... zapamiętaj... że ja ci zabraniam... wspominać mi jeszcze kiedykolwiek... o tych sprawach...

Ale dziewczyna, przypomniawszy sobie na­gle o roli zbawczym, odrzekła: '

— Nie, mamo, nie jestem już dzieckiem

ł mam prawo wszystko wiedzieć. A wiem przecież, że przyjmujemy u siebie ludzi o złej opinii, awanturników, i wiem też, że z tego powodu nie mamy u ludzi szacunku- I wier-i

o innych jeszcze sprawach. Więc nie można tak dalej, rozumiesz? Ja nie chcą! Wyjedzie- my stąd; sprzedasz swoje klejnoty; jeżeli zaj­dzie potrzeba, weźmiemy się do pracy i bo­dziemy gdzieś, bardzo daleko, żyć, jak przy­stało na uczciwe kobiety. A jeżeli zdarzy rrj. mą okazja, aby wyjść za mąż, to tym lepiej.

Matka spojrzała na nią czarnymi, pełnymi gniewu oczyma. Odpowiedziała:

— Jesteś szalona! Proszę cię bardzo, wstań, przyjdź i zjedz śniadanie razem ze wszyst­kimi.

— Nie, mamo, jest tu ktoś, z kim nigdy się już nie zobaczę, rozumiesz mnie? Żądazn. aby stąd odszedł, bo w przeciwnym razie ;a odejdę. Musisz wybierać: on albo ja!

Usiadła na łóżku i mówiła głośno jak na scenie, wpadając wreszcie w dramatyczną rolę, którą poprzednio ułożyła, zapominając prawie o swoim strapieniu i myśląc już tylko

o posłannictwie.

Margrabina, zdumiona, znów powtórzyła, jakby nie znajdując innych słów:

— Ależ ty jesteś szalona!...

Iwetta ciągnęła z teatralnym patosem:

— Nie, mamo, ten człowiek musi opuścić nasz'dom, bo w przeciwnym razie ja go opu­szczę, bo ja się z tym nie pogodzę!

m

— Gdzie pójdziesz? Co z sobą zrobisz?

— Nie wiem, mniejsza z tym- Chcę, abyś­my żyły jak uczciwe kobiety.

Te powracające wyrazy: „uczciwe kobiety" obudziły w margrabinie wściekłość dziewki. Krzyknęła:

— Milcz, zabraniam ci tak do mnie mówić! Jestem tyle warta co każda inna, rozumiesz? Jestem kurtyzaną, to prawda — jestem z tego dumna; te uczciwe kobiety do pięt mi nie dorastają!

Iwetta, zdruzgotana, wyjąkała:

— Ach, marno!

Ale margrabina, podniecając się i tracąc panowanie nad sobą, wołała:

— A więc tak, jestem kurtyzaną? I co z te­go? Gdybym ja nie była kurtyzaną, ty była­byś dzisiaj kucharką, jak niegdyś ja, za­rabiałabyś półtora franka dziennie, szorowa­łabyś garnki i twoja pani posyłałaby cię do rzeżnika, słyszysz, i wyrzuciłaby cię z domu, gdybyś próbowała się obijać, a tymczasem ty możesz się obijać cały dzień dzięki temu, źe ja jestem kurtyzaną! Tak się sprawy mają! Gdy jest się służącą, biedną dziewczyną z pięćdziesięcioma frankami oszczędności całe­go majątku, trzeba mieć głowę na karku, jeśli nie chce się zdychać z głodu; a dla nas sposób jest tylko jeden, rozumiesz, jeden jedyny, Je­śli się jest służącą! Nie wzbogacimy się tym, co nam zapłacą, ani na obrywkach. Mamy tylko ciało, nic, tylko swoje ciało!

Uderzyła się w pierś jak .przy spowiedzi i czerwona, podniecona, podeszła do łóżka:

— Gdy się jest ładną dziewczyną, to jesz­cze gorsza sprawa, trzeba żyć z tego albo kle­pać biedę całe życie, całe życie... nie pozosta­je nic innego!

Potem nagle wróciła do poprzedniej myśli:

— Oczywiście im to nie grozi, tym uczci­wym kobietom! To one są łajdaczkami, sły­szysz, bo nic ich do tego nie zmusza! Nie brak im pieniędzy, mają za co żyć i bawić się, a kochainków biorą sobie tylko dla rozpusty. To są prawdziwe łajdaczki!

Stała obok posłania Iwetty, która, przera­żona, chciała wołać o ratunek i uciekać, a pła­kała głośno jak bite dziecko.

Margrabina umilkła, spojrzała na córkę i widząc ją nieprzytomną z rozpaczy, sama uczuła ból, wyrzuty, tkliwość; padając na łóżko z wyciągniętymi ramionami, również się rozszlochała:

— Moje małe biedactwo, moje biedactwo, gdybyś wiedziała, jaki ból mi zadajesz'.

I długo tak obie płakały.

Wreszcie margrabina, która nigdy na dłu­żej nie poddawała się zmartwieniom, podnio­sła się i rzekła cicho:

— No, córeczko, tak się rzeczy mają, ale cóż na to poradzisz? Teraz już nic zmienić niepodobna. Trzeba brać życie takim, jakie jest!

Iwetta wciąż płakała. Cios był zbyt okrut­

ny i nieoczekiwany, aby mogła go przemy­śleć i już się z nim oswoić.

Matka mówiła dalej:

— A więc wstań i zejdź ma śniadanie, aby nikt niczego sią nie domyślił.

Dziewczyna, nie mogąc mówić, przecząco poruszyła głową; wreszcie powiedziała gło­sem powolnym, przerywanym szlochami:

— Nie, mamo, słyszałaś, co powiedziałam, i nie zmienią zdania. Dopóki oni nie wyjadą, nie wyjdą z tego pokoju. Nie chcą już widzieć nikogo z tych ludzi, nigdy, nigdy! Gdyby kie­dy wrócili, ja... ja... nie zobaczyłabyś mnie więcej!

Margrabina otarła oczy, i zmęczona wzru­szeniem, szepnęła:

— Zastanów się, pomyśl, bądź rozsądna!

A po chwili dodała:

>— Tak, lepiej, abyś dziś wypoczęła. Przyj­dę do ciebie po południu.

Ucałowała córkę w czoło i, już spokojna, wyszła, aby się ubrać.

Ledwie matka zniknęła za drzwiami, Iwetta wstała, pobiegła do drzwi i zamknęła je na zasuwkę: chciała byś sama, zupełnie sama; potem zapadła w zadumę.

Około jedenastej pokojówka zapukała i za­pytała przez drzwi:

— Pani margrabina kazała zapytać, czy panienka czego nie potrzebuje i co życzy sobie na śniadanie.

Iwetta odpowiedziała:

— Nie jestem głodna. Proszę tylko, aby ml nikt nie przeszkadzał.

I pozostała w łóżku, jakby była ciężko cho­ra. Około trzeciej znów usłyszała pukanie.

— Kto tam? — spytała.

Była to margrabina.

— To ja, moja najmilsza, przyszłam zoba­czyć, jak się czujesz.

Iwetta zawahała się. Co zrobić? Otworzyła, potem znów wróciła do łóżka.

Margrabina weszła i przemówiła półgłosem, jak w pokoju rekonwalescentki:

— No jakże? Lepiej ci? Nie zjadłabyś jajka na miękko?

— Nie, dziękuję, na nic nie mam ochoty.

Pani Obardi usiadła przy łóżku. Chwilę

milczały, a wreszcie — ponieważ córka leżała •bez ruchu, złożywszy bezsilnie ręce na koł­drze — margrabina spytała:

— Nie masz zamiaru wstawać?

Iwetta odrzekła:

— Ależ owszem, zaraz! — a po chwili do­dała wolno i z powagą:

— Dużo myślałam, mamo, i oto... oto moja decyzja. Przeszłość jest przeszłością i o niej nie mówmy. Ale przyszłość będzie inna albo... albo... wiem, co mi pozostaje uczynić. Na ra­zie skończmy na tym.

Margrabina, która uważała, że wszystko zo­stało już wyjaśnione, poczuła, że ogarnia ją pewna niecierpliwość. Miała już tego dosyć. Ta gąska powinna się była już dawno domy­

ślić prawdy. Ale nié chcąc przedłużać sprawy, powtórzyła:

— A więc wstaniesz?

— Tak, zaraz będę gotowa.

Wtedy matka, zastępując pokojówkę, poda­ła jej pończochy, gorset, halki, wreszcie uca­łowała ją i spytała:

— Przeszłabyś się trochę przed obiadem?

— Tak, mamo.

I poszły nad rzekę, ale rozmawiały wyłącz­nie o sprawach obojętnych.

4

Nazajutrz wczesnym rankiem Iwetta wy­szła sama i usiadła tam, gdzie Servigny czytał jej o mrówkach. Rzekła sobie: „Nie odejdę stąd, dopóki czegoś nie postanowię!”

Przed nią, u jej stóp, płynęła woda, bystra woda wartkiego ramienia rzeki, pełna wi­rów, spienionych fal, które — mocno rozko­łysane — przewalały się w niemej ucieczce.

Iwetta rozważyła dokładnie całą sytuację i wszystkie środki wydobycia się z niej.

Co zrobi, jeśli matka nie wypełni skrupu­latnie jej warunków, nie wyrzeknie się życia, jakie dotąd prowadziła, swego świata, wszy­stkiego w ogóle, i nie ucieknie z nią gdzieś na koniec świata?

Mogłaby wyjechać sama... uciec. Ale do­kąd? Jak? Z czego będzie żyła? Z pracy? Ja­kiej? Do kogo się po nią zwróci? A przy tym

smutna i uboga dola robotnic, dziewcząt z lu­du, wydawała się jej nieco żenująca, niegod­na jej. Pomyślała, że mogłaby, jak młode panny w powieściach, zostać nauczycielką, następnie wzbudzić miłość w synu swoich chlebodawców i zostać jego żoną. Ale musia­łaby być córką szlachetnego rodu; wówczas w obliczu uniesionego gniewu ojca rodziny, gorzko jej wyrzucającego, iż skradła mu serce syna — mogłaby odrzec dumnie:

— Nazywani się Iwetta Obardi!

Ale tego zrobić <nie mogła. A zresztą byłoby to zbyt banalne, oklepane. Klasztor wcale nie był lepszym wyjściem z sytuacji. Zresztą nie czuła powołania do życia zakonnego, pobo­żność bowiem napadała ją tylko od czasu do czasu i na krótko. Wobec tego, czego dowie­działa się o swym położeniu, nikt nie ocali jej biorąc ją za żonę. Nie mogła przyjąć pomocy od mężczyzny, nie widziała żadnego wyjścia, żadnego prawdziwego ratunku.

A przy tym ona chciała czegoś, co byłoby mocne, naprawdę wielkie i niezwykłe, co mogłoby służyć innym za przykład: postano­wiła umrzeć.

Zdecydowała się od razu, spokojnie, jakby chodziło o wybranie się w podróż, bez namys­łu, nie wyobrażając sobie śmierci, nie rozu­miejąc, że jest to kres, po którym nie ma już żadnych początków, że to wyjazd bez powrotu, wieczyste rozstanie z ziemią, z ży­ciem.

Natychmiast utwierdziła się w tym ostate­cznym zamiarze, z pochopnością duszy egzal­towanej i młodej.

Zastanawiała się nad środkami, jakie bę­dzie musiała przedsięwziąć. Ale wszystkie wydawały się jej trudne i ryzykowne, a nadto wymagały gwałtownego działania, co budziło w niej odrazę.

Wyrzekła się więc szybko sztyletu i broni palnej, które mogłyby ją tylko zranić, oka­leczyć lub zeszpecić, a wymagają ręki wpraw­nej i niezawodnej; nie chciała też strycz­ka, bo jest pospolity, stosowny dla biedaków, ośmieszający i brzydki, a wreszcie wody, bo umiała pływać. Pozostaje więc trucizna, ale jaka? Prawie wszystkie wywołują cierpienia i torsje. A ona nie chciała ani cierpieć, ani wymiotować. Wówczas przyszedł jej na myśl chloroform, czytała bowiem w kronice wy­padków o młodej kobiecie, która w ten spo­sób pozbawiła się życia.

Postanowienie to natychmiast napełniło ją jakąś radością, wewnętrzną dumą, poczuciem własnej wartości. Świat zobaczy, kim była i co była warta!

Zeszła do Bougival i wstąpiła do apteki, gdzie poprosiła o trochę chloroformu na bo­lący ząb. Aptekarz, który ją znał, sprzedał jej malutką buteleczkę narkotyku.

Wówczas pieszo wybrała się do Croissy, gdzie zaopatrzyła się w drugą fiolkę trucizny. Trzecią zdobyła w Chatou, czwartą w Rueil,

i późno wróciła na śniadanie. Po długim mar­szu była bardzo głodna i jadła dużo, z przy­jemnością, jakiej doświadczają ludzie wy­czerpani wysiłkiem fizycznym.

Matka, uradowana jej apetytem i wreszcie uspokojona, rzekła jej, gdy wstały od stołu:

— W niedzielą wszyscy nasi mili znajomi przyjadą do nas na cały dzień. Zaprosiłam księcia, kawalera i pana de Belvigne.

Iwetta przybladła, ale nic nie powiedziała.

Wkrótce wymknęła się z domu i poszła na dworzec, gdzie kupiła bilet do Paryża.

Przez całe popołudnie wędrowała od apte­ki do apteki, w każdej z nich kupując parę kropel chloroformu.

Wróciwszy do domu miała kieszenie pełne małych buteleczek.

Nazajutrz powtórzyła ów manewr, a wstą­piwszy do jakiegoś drogisty, za jednym za­machem zdołała kupić ćwierć litra.

W sobotą została w domu; dzień był chmur­ny i ciepły, spędziła go na tarasie, wyciągnię­ta na wiklinowym szezlongu.

Nie myślała prawie o niczym, zupełnie spo­kojna i zdecydowana.

Nazajutrz włożyła niebieską suknię, w któ­rej było jej ogromnie do twarzy, chciała bo­wiem wyglądać pięknie.

Patrząc w lustro powiedziała sobie nagle:

— Jutro będę martwa! — I jakiś szczegól­ny dreszcz przeszył jej ciało. — Martwa! Nie będę już mówić ani myśleć, nikt mnie już

nigdy nie zobaczy. I ja też nic już z tego wszystkiego nie ujrzę.

Wpatrywała się uważnie w swą twarz, jak- by ją widziała po raz pierwszy, badając zwła­szcza oczy, odkrywając w sobie tysiąc nowych szczegółów i utajony, nie znany dotąd cha­rakter swej fizjonomii, i dziwiła się sama sobie, jak gdyby znalazła się w obliczu obcej osoby, nowej przyjaciółki.

Mówiła do siebie:

— To ja, ja jestem w tym lustrze. Jak to dziwnie patrzeć na samą siebie! Bo przecież gdyby nie lustro, nie znalibyśmy samych sie­bie. Wszyscy inni wiedzieliby, jak wygląda­my, a tylko my nie mielibyśmy o tym pojęcia.

Ujęła swe bujne włosy splecione w war­kocze i przerzuciła na piersi, śledząc bacz­nym okiem każdy swój gest, każdą pozę i po­ruszenie.

„Jakaż ja ładna! — pomyślała. — A jutro będę leżała martwa tu, na łóżku”.

Spojrzała na łóżko i wydało się jej, że wi­dzi się tam sztywno wyciągniętą, bielszą od pościeli.

— Martwa! Za tydzień ta twarz, oczy, po­liczki poczernieją i zgniją w trumnie, za­grzebane w ziemi.

Straszliwa trwoga ścisnęła jej serce.

Jasne słońce potokami spadało na ziemię i ciepłe poranne powietrze płynęło przez okno. .

Usiadła wciąż myśląc: „martwa". Było to, jakby świat miał przestać dla niej istnieć, ależ nie, przecież nic się nie zmieni w tym ¿wiecie, a nawet w tym pokoju!

Tak, pokój pozostanie taki sam, z tym sa­mym łóżkiem, krzesłami, toaletą, tylko ona odejdzie na zawsze, tylko ona — i nikt się tym nie zasmuci, chyba jedna matka.

Powiedzą: „Jakaż ona była śliczna, ta mała Iwetta” — i na tym koniec. A ponieważ wzrok jej padł na rękę opartą na fotelu, znów pomy­ślała o zgniliźnie, o czarnej, cuchnącej masie, w jaką obróci się jej ciało. I znów dreszcz grozy wstrząsnął jej ciałem i nie mogła pojąć, że ona miałaby zniknąć, a cała ziemia nie obróciłaby się w nicość, tek bardzo bowiem czuła się częścią wszystkiego, tego krajobra­zu, powietrza, słońca, życia.

W ogrodzie zabrzmiały śmiechy, donośny gwar głosów, nawoływania — hałaśliwa we­sołość wiejskich wycieczek, w stadium po­czątkowym. Iwetta poznała tubalny organ pana de Belvigne, który śpiewał:

Pod twym okienkiem stoję,

Ach, racz ukazać sięt

Bezmyślnie podniosła się i wyjrzała przez okno. Przyjęto ją oklaskami. Stali tam wszy­scy, a także jacyś dwaj nieznani panowie.

Cofnęła się gwałtownie, ugodzona myślą, że ci ludzie przyjechali tutaj, aby się zabawić u jej matki, kurtyzany.

Zadzwoniono na śniadanie.

„Pokażę im, jak się umiera!” — rzekła so­bie.

I zeszła na dół pewnym krokiem; miała w sobie coś z determinacji pierwszych chrze- ścijan-męczenników wchodzących na cyrko­wą arenę pomiędzy lwy.

Ściskała gościom ręce z uśmiechem uprzej­mym, choć nieco wyniosłym. Servigny za­pytał:

— Czy panna Iwetta jest dziś w mniej zgryźliwym usposobieniu?

Odrzekła jakimś surowym i szczególnym tonem:

— Dzisiaj mam ochotę robić szaleństwa! Jestem w moim paryskim humorze. Niech się pan strzeże!

Zwracając się do pana de Belvigny dodała:

— Dziś pan będzie moim patito, drogi Mał- mazyjko... Po śniadaniu zabieram was wszy­stkich, panowie, na odpust do Marły.

Istotnie w Marły wypadał odpust. Przed­stawiono jej dwu nieznajomych; byli to hra­bia de Tamine i margrabia de Briąuetet.

Przy śniadaniu siedziała w milczeniu, zbie­rając siły, aby zabłysnąć wesołością po po­łudniu, bo chciała, aby nikt się niczego nie domyślił, aby wszyscy tym bardziej potem się dziwili, aby mówili: „Kto mógł się spo­dziewać? Wydawała się tak szczęśliwa, tak wesoła? Co też lęgnie się w tych głowach?”

Usiłowała nie myśleć o wieczorze, o wy­

99

znaczonej godzinie, gdy oni wszyscy zgroma­dzą się na tarasie.

Chcąc się podniecić, wypiła dużo wina, ile tylko mogła, potem dwie szklaneczki szampa­na i wstała od stołu cała w rumieńcach, trochę odurzona, czując jakieś gorąco w ciele i w głowie; była teraz, jak jej się wydawało, nieustraszona i gotowa na wszystko.

— W drogę! — zawołała.

Wzięła pod ramię pana de Belvigne i wy­dała rozkazy pozostałym:

— Proszę, panowie zechcą uformować od- ■ dział; Servigny, mianuję was sierżantem,

stawać pierwszy w szeregu, od prawego! Na czoło dać straż cudzoziemską, dwóch egzo­tycznych żołnierzy; księcia i kawalera, za nimi dwaj rekruci, dziś wcieleni do szeregów. Naprzód, marsz!

Wyruszyli. Servigny usiłował naśladować trąbkę, zaś dwaj nowicjusze udawali, że gra­ją na bębnie. Pan de Belvigne, nieco zakło- potany, szepnął:

— Ależ, panno Iwetto, niech pani będzie rozsądna, przecież pani się skompromituje!

Iwetta odparła:

— Ja nie siebie, lecz pana kompromituję, mój Maślaczu. Jeśli o mnie chodzi, nie bar­dzo dbam o to. Jutro się pan tu już nie pokaże. Tym gorzej dla pana, nie należy się pokazy­wać z takimi jak ja.

Minęli Bougival, ku zdumieniu spacero­wiczów. Wszyscy oglądali się za nimi; ludzie

100

stawali na progach domów, pasażerowie z ko­lejki wąskotorowej, kursującej między Rueil a Marły, przyjęli ich wrzaskiem; mężczyźni, stojący na platformach, krzyczeli:

— Do wody! Do wody!

Iwetta szła żołnierskim krokiem, dzierżąc ramię Belvigne'a, jakby prowadziła więźnia. Nie śmiała się; twarz jej była blada, poważna, malowała się w niej jakaś złowróżbna mart­wota. Servigny przestawał niekiedy trąbić i wywrzaskiwał komendę. Książę i kawaler bawili się wybornie, uważając to wszystko za dowcipne i w najlepszym guście. Dwaj mło­dzieńcy niezmordowanie uderzali w bęben.

Gdy doszli na miejsce, gdzie odbywała się uroczystość, wywołali ogólne poruszenie. Dziewczyny klaskały w ręce, młodzieńcy rzuoali kpiące uwagi: gruby jegomość, pro­wadzący żonę pod rękę, powiedział z zazdro­ścią w głosie:

— Tym się nie będzie nudziło!

Iwetta spostrzegła drewniane konie i kaza­ła panu de Belvigne dosiąść rumaka po jej prawicy, a tymczasem jej oddział sadowił się ma ruchome zwierzaki, gramoląc się na nie od strony ogona. Gdy tura się skończyła, Iwetta nie chciała zsiąść i zmusiła swą es­kortę od pięciokrotnego jeszcze powtórzenia jazdy na dziecinnych wierzchowcach, ku wielkiej uciesze publiczności, nie szczędzące! drwin i żarcików. Pan de Belvigne zsiada­jąc był siny i czuł mdłości.

101

Następnie Iwetta zaczęła wędrówką mię­dzy kramami. Kazała wszystkim swym to­warzyszom dać się zważyć na oczach usta­wionych w krąg gapiów i kupować śmieszne zabawki, które musieli potem nieść w rękach. Książę i kawaler zaczęli dochodzić do wnios­ku, że żart posuwa się za daleko. Jedynie Servigny'ego i obu doboszy nic nie zdołało zniechęcić.

Doszli wreszcie do końca wsi. Wówczas spojrzała jakoś dziwnie na swych żołnierzy, przebiegłym i złośliwym okiem; przez głową przebiegł jej dziwaczny pomysł; ustawiła swój oddział na prawym, wysokim brzegu rzeki i zawołała:

— Kto mnie kocha, niech rzuci się do wody!

Nikt się nie ruszył. Za ich plecami uformo­wało sią zbiegowisko. Kobiety w białych far­tuchach gapiły się w osłupieniu. Dwaj żoł­nierze w czerwonych spodniach śmiali się z głupimi minami.

Iwetta powtórzyła:

— A zatem nikt z panów nie ma odwagi rzucić się w wodę na moje życzenie?

— Słowo daję, kiepska sprawa! — mruk­nął Servigny i jak stał, rzucił się w rzekę. Woda prysnęła aż do stóp Iwetty. Po tłumie przeszedł szmer zdziwienia i wesołości. Wów­czas dziewczyna podniosła z ziemi kawałek drzewa i rzucając go w nurt zawołała:

— Aportuj!

Młody człowiek począł płynąć i chwyciw­szy w zęby, jak pies, unoszącą sią na powierz­chni wody deseczką, zaaportował, następnie wyszedł'na brzeg i przykląkł na jedno kolano, aby ją wręczyć.

— Ładnie, ładnie! — rzekła i przyjacielsko poklepała go po włosach.

Jakaś gruba dama powiedziała z oburze­niem:

— Coś podobnego!

— To dopiero zabawa! — rzekł ktoś inny.

— Ja bym sią tam nie pakował do wody dla takiej damulki!

Iwetta znów ujęła ramią Belvigne'a i rzu­ciła mu prosto w twarz:

— Jest pan fujara, drogi panie, nawet sią pan nie domyśla, co pan przegapił!

Zawrócili ku domowi. Iwetta patrzyła na przechodniów z irytacją.

— Jakież głupie miny mają ci ludzie! — rzekła, a potem wznosząc oczy ku twarzy to­warzysza, dodała: — Pan zresztą także ma głupią minę.

Pan de Belvigne skłonił się. Odwróciwszy się stwierdziła, iż książę i kawaler gdzieś zni­kli. Servigny, ponury i ociekający wodą, nie grał już na trąbce i z markotną miną maszerował obok dwu młodzieńców, którzy nie wygrywali już na bębnach.

Iwetta zaśmiała się ironicznie:

— Widzą, że panowie macie tego dość. Ale przecież to właśnie nazywa sią u was

zabawa, prawda? Po toście przyjechali i da­łam wam, co się należało za wasze pieniądze.

Szła dalej w milczeniu i Belvigne spo­strzegł nagle, że Iwetta płacze. Zmieszany zapytał:

— Co się pani stało?

Mruknęła:

— Proszę zostawić mnie w spokoju, to nie pańska rzecz!

Ale on nastawał, jak to dureń:

— Ależ panno Iwetto, co pani jest? Czy ktoś zrobił pani przykrość?

Ona powtórzyła niecierpliwie:

— Niech pan zamilknie!

Potem, nagle nie panując już nad rozpaczli­wym smutkiem, który zalewał jej serce, roz­płakała się tak gwałtownie, że trudno jej by­ło iść.

Obiema rękami zakryła twarz i z tru­dem chwytała chrapliwy oddech, dławiąc się i dusząc od niepohamowanej żałości.

Belvigne stał obok niej, zupełnie zbity z tropu, i powtarzał:

— Nic z tego nie rozumiem.

Wówczas Senrigny szybko do nich pod­szedł.

— Wracajmy, moja pani, po cóż mają wi­dzieć, że pani płacze na ulicy- Nie trzeba wy­prawiać podobnych szaleństw, skoro potem ma się pani smucić!

Wziął ją pod rękę i pociągnął za sobą. Ale gdy doszli do ogrodzenia willi, Iwetta poczęła

biec, minęła ogród, wpadła na schody i za­mknęła się w swoim pokoju.

Zeszła dopiero w porze obiadowej, bardzo blada i bardzo poważna. Heszta towarzystwa była w dobrych humorach. Servigny nabył u miejscowego handlarza ubranie robotnicze: aksamitne spodnie, koszulę w kwiatki, try-_ kotową koszulkę, bluzę, i przemawiał jak człowiek z ludu.

Iwetta niecierpliwie oczekiwała końca obia­du, czując, że odwaga jej się wyczerpuje. Zaraz po kawie poszła do siebie.

Słyszała pod oknem wesołe głosy. Kawa­ler opowiadał śliskie dowcipy, popisywał się grą słów w różnych językach — było to or­dynarne i głupie.

Iwetta nasłuchiwała, pełna rozpaczy. Teraz Servigny, nieco podchmielony, udawał pija­nego robotnika, nazywając margrabinę maj­strową. Nagle zwrócił się do Savala.

— Hei, panie majster!

Odpowiedziano mu ogólnym śmiechem.

Wówczas Iwetta powzięła ostateczną decy­zję. Wzięła arkusz papieru listowego i napi­sała:

Bougwal, niedziela, dziewiąta wieczór

Umieram, bo nie chcą zostać utrzymanką

Iwetta

Następnie dodała przypisek:

Zegnaj, droga mamo, i przebacz.

Zakleiła kopertę i zaadresowała do pani margrabiny Obardi.

Potem pchnęła szezlong ku oknu, przysunę­ła mały stolik, tak aby mieć go pod ręką, i postawiła na nim dużą butelkę chlorofor­mu, a obok kawał waty. Ogromny krzew różany, obsypany kwiatami, który od terasy piął się aż do jej okna, roztaczał wśród nocy łagodny, słodki zapach, napływający w deli­katnych tchnieniach. Iwetta przystanęła i kil- kakroć odetchnęła tą wonią. Po ciemnym niebie płynął młody księżyc, jakby nadgry­ziony z lewej strony, i niekiedy zasnuwał się drobną mgiełką.

Iwetta pomyślała: „Niedługo umrę, umrę". I ściskało się jej serce, wezbrane łzami, pęka­jące od bólu. Czuła w sobie pragnienie, aby kogoś błagać o łaskę, ratunek i miłość.

Dobiegł ją głos Servigny'ego. Opowiadał pieprzną anegdotę, nieustannie przerywaną wybuchami ¿miechu. Margrabina bawiła się lepiej od innych Powtarzała co chwilę:

— On jest jedyny do takich kawałów, ha, ha, ha!

Iwetta sięgnęła po butelkę, wyjęła korek i nalała parę kropel płynu na watę. Rozszedł się mocny, słodkawy, dziwny zapach; gdy przytknęła watę do ust, zaciągnęła się szyb­ko tą mocną, drażniącą wonią i zakaszlała.

Wówczas zamknęła usta i poczęła wdychać eter. Wielkimi haustami piła ten śmierciono­śny opar i zamknąwszy oczy usiłowała zaga­

sić w sobie wszelką myśl, aby nad niczym się już nie zastanawiać i o niczym nie wiedzieć.

Zrazu wydało się jej, że pierś jej rozszerza się, rośnie, a dusza jej, niedawno jeszcze cięż­ka od udręki, staje się lekka, tak lekka, jakby przytłaczające ją brzemię dźwignęło się, na­brało lekkości i uleciało.

Coś ożywczego i miłego, jakieś mgliste upo­jenie, jakby lekka gorączka, przeniknęło ją całą od stóp do głów, przepajały całe ciało.

Spostrzegła, że wata jest sucha. Zdziwiła się, że jeszcze żyje, wydawało się jej, że jej zmysły nabrały ostrości, stały się subtelniej­szej sprawniejsze.

Słyszała każde słowo wymówione na tara­sie. Książę Krawałow opowiadał, jak to zabił w pojedynku austriackiego generała.

Później, z daleka, z pól dobiegły głosy nocy, przerywane szczekanie psa, krótki rechot żab, nieuchwytny szelest liści.

Znów ujęła butelkę, powtórnie zwilżyła kawałek waty i znów zaczęła wdychanie. Przez pewien czas nie czuła nic, a potem owa cicha, urocza błogość, której raz już doznała, ogarnęła ją na nowo.

Dwa razy jeszcze polewała watę chloro­formem, zachłanna teraz na owo doznanie i duchowe, i fizyczne, na senne odrętwienie, w którym zatracała się dusza.

Zdawało się jej, że nie ma już kości, ciała, rąk ani nóg. Zabrano jej wszystko tak deli­katnie, że nawet tego nie spostrzegła. Chlo­

roform opustoszył jej ciało, zostawiając tylko myśl, czujniejszą, żywszą, głębszą i swobod­niejszą niż kiedykolwiek dotąd.

Przypomniała sobie mnóstwo rzeczy zapo-i mnianych, drobne szczegóły z dzieciństwa, błahostki, które ją niegdyś cieszyły. Umysł jej, obdarzony nagle nie znaną mu dotąd lot-i nością, muskał najrozmaitsze tematy, krążył wśród tysiącznych zdarzeń, przetrząsał prze­szłość, zagłębiał się w tym, co mogłoby na­stąpić w przyszłości. Jej żwawa i swobodna myśl miała w sobie jakiś zmysłowy urok, to­też śledzenie jej sprawiało nieziemską radość.

Wciąż słyszała głosy, ale nie rozróżniała już słów, które nabierały dla niej innego zna­czenia. Zanurzała się i gubiła w jakimś dziw­nym, pełnym niespodzianek, zaczarowanym święcie.

Była na dużym statku, który opływał pięk­ny kraj tonący w kwiatach. Na brzegu wi­działa ludzi, którzy mówili bardzo głośno; po­tem, sama nie wiedząc kiedy, znalazła się na lądzie, a Servigny, ubrany jak królewicz, przyszedł, aby ją zaprowadzić na walkę by­ków.

Ulice były pełne ludzi, którzy rozmawiali ze sobą; słyszała ich słowa i, jakby wszystkich tu znała, wcale jej one nie dziwiły, gdyż po­przez senne upojenie wciąż dobiegały ją śmiech i rozmowy przyjaciół margrabiny ze­branych na tarasie.

Później wszystko się zatarło, a jeszcze póź­

niej obudziła się w słodkawym odrętwieniu i pamięć jej z trudem zaczęła pracować.

A więc jeszcze nie umarła. Ale była tak wypoczęta, ogarnęło ją uczucie takiej bło­gości fizycznej, duszę miała tak uciszoną, że wcale nie pragnęła, aby się to skończyło! Chciała, aby wiecznie trwał ten stan doskona­łego upojenia.

Oddychała z wolna i patrzyła przed siebie na księżyc ponad drzewami. Coś zmieniło się w jej duszy. I myśli były już inne. Chloro­form, osłabiając jej ciało i ducha, ukoił też jej ból i uśpił wolę śmierci.

Czemuż nie miałaby żyć? Być kochaną i szczęśliwą? Teraz wszystko wydało się jej możliwe, łatwe i pewne. Zycie stało się miłe, dobre i pełne uroku. Chcąc dalej snuć myśli, dolała znów tej wody marzeń na watę i wdy­chała ją, odsuwając niekiedy truciznę od noz­drzy, aby nie wchłonąć jej za dużo i nie umrzeć.

Patrzyła na księżyc i widziała tam ludzką twarz; była to twarz kobiety. Znów zaczęła majaczyć w pełnym zjaw odurzeniu, jakie sprowadza opium. Tamta twarz bujała się wysoko na niebie, a potem zaczęła śpiewać dobrze znajomym głosem: śpiewała o zwy­cięskiej miłości.

To margrabina weszła do domu i zasiadła do fortepianu.

Iwetta poczuła skrzydła u ramion. Wśród nocy, pięknej i jasnej, fruwała ponad lasy

i rzeki. Leciała z rozkoszą, rozpinając skrzyd­ła, trzepocząc nimi, unoszona wiatrem, lek­kim jak pieszczota. Uwijała się w powietrzu, które muskało jej skórę, mknęła tak szybko, że nie miała czasu patrzeć na to, co działo się w dole, a wreszcie znalazła się nad brzegiem jeziora; siedziała tam z wędką w ręce, łowiła ryby.

Coś targało linką, więc dobyła ją z wody, wyciągając wspaniały naszyjnik z pereł, na który niedawno miała wielką chętkę. Nie zdziwiła się zupełnie tą zdobyczą; patrzyła' na Servigny'ego, który nie wiadomo jak zna­lazł się przy niej; i on też łowił i wyciągnął właśnie z wody drewnianego konika.

Potem znów wydało jej się, że się budzi, i usłyszała, że z dołu ktoś ją woła.

Matka powiedziała:

— Zgaśże świecę.

Potem usłyszała donośny i wesoły głos Ser- vigny'ego:

— Niech panna Iwetta zgasi świecę!

Po czym wszyscy powtórzyli chórem:

— Niech panna Iwetta zgasi świecę!

Znów nalała chloroformu na watę, ale po­nieważ nie miała ochoty umierać, trzymała ją dość daleko od twarzy, aby oddychać świe­żym powietrzem, a przy tym chciała, aby trujący zapach narkotyku rozszedł się po po­koju, bo zrozumiała, że ktoś z dołu zaraz tu przyjdzie, i leżąc bezwładnie, jak martwa — czekała.

Margrabina mówiła:

— Jestem trochę niespokojna. Ta mała wariatka zasnęła i zostawiła światło na stole. Poślę zaraz Klementynę, aby zgasiła świecę i zamknęła drzwi od balkonu, które zostały na oścież otwarte.

Wkrótce pokojówka zastukała do drzwi wo­łając:

— Proszę panienki! Proszę panienki!

. Po chwili milczenia dodała:

— Proszę panienki, pani margrabina prosi, aby panienka zgasiła świecę i zamknęła drzwi od balkonu.

Klementyna postała jeszcze chwilę, po .czym zapukała głośniej, krzycząc:

. — Panienko! Panienko!

Ponieważ Iwetta nie odpowiadała, pokojo­wa odeszła i zameldowała margrabinie:

— Panienka z pewnością już śpi, drzwi są zamknięte na zasuwkę i nie mogę się jej do- budzić.

Pani Obardi mruknęła:

— Ale przecież nie może tak zostać przez całą noc!

Wtedy wszyscy, za radą Servigny'ego, ze­brali się pod oknem dziewczyny i ryknęli chórem:

— Hip, hip, hura! Panno Iwetto!

Krzyk ich rozległ się wśród cichej nocy, wzbił się w przejrzystym powietrzu aż do księżyca i rozpłynął po uśpionej ziemi; sły­

szeli, jak się oddalał, podobny do huku od­jeżdżającego pociągu.

Iwetta nie odpowiadała, więc margrabina rzekła:

— Czy się jej tylko nie stało co złego? Za­czynam się już niepokoić.

Wówczas Servigny, zerwawszy parę czer­wonych róż i nie rozwiniętych jeszcze pącz­ków z dużego ikrzewu pnącego się po murze, począł je rzucać przez okno do pokoju.

Gdy spadł pierwszy pocisk, Iwetta zadrża­ła i omal nie krzyknęła. Inne padały jej na suknię, we włosy, inne jeszcze, przelatując jej ponad głową, dosięgały łóżka, pokrywając je ulewą kwiatów.

Margrabina zawołała raz jeszcze, zdławio­nym głosem:

— Iwetto, odpowiedz nam!

' Wówczas Servigny oznajmił:

— Doprawdy, to dziwna sprawa, wejdę tam przez balkon.

Ale kawaler oburzył -się.

— O, przepraszam, przepraszam, skąd to wyróżnienie? Zgłaszam sprzeciw, to byłby zbyt prosty sposób... zbyt dobra okazja, aby umówić się na spotkanie!

Inni, myśląc, że dziewczyna spłatała wszy­stkim figla, zakrzyknęli:

— Protestujemy! To wszystko z góry ukar- towane! Nie puścimy go tam, nie puścimy!

Ale margrabina, poważnie zaniepokojona, powtarzała:

— A jednak trzeba zobaczyć, co się tam dzieje.

Książę oświadczył z dramatycznym gestem:

— Panna Iwetta wyróżnia pana de Ser- vigny — to 2drada!

— Zagrajmy w orła i reszkę, kto ma wspiąć się na górę — zaproponowałc-kawa- ler.

Wydobył z kieszeni złotą stufrankówkę.

Zaczął od księcia.

— Reszka — oświadczył.

Ale był orzeł...

Następnie książę podrzucił monetę, mó­wiąc do Savala: — Teraz pańska kolej.

— Orzeł — rzekł Saval.

Ale wyszła reszka.

Książę zwracał się do wszystkich kolejno. Nikt nie miał szczęścia.

Jako przeciwnik pozostał już tylko Servi- gny, który oświadczył ze swą arogancką mi- tną:

— On szachruje, daję słowo!

Rosjanin, z jedną ręką na sercu, podał ry­walowi złotą monetę mówiąc:

— Niech pan sam rzuca, drogi panie!

Servigny wziął ją i podrzucił wołając:

— Orzeł.

Ale wyszła reszka.

Wówczas skłonił się i wskazał filar bal­konu.

— Proszę, racz książę wejść na górę.

Książę rozglądał się z niepewną miną.

A

I

— Czego pan szuka? — zapytał kawaler.

— No... ja,., ja... chciałbym mieć... drabiną.

Wszyscy wybuchnęli śmiechem, a Saval

zbliżył się do mego:

— Pomożemy panu!

Uniósł go w swych herkulesowych ramio­nach i rozkazał:

— Chwyć się pan balkonu!

Książę natychmiast to uczynił, ale pusz­czony przez Savala, zawisł w powietrzu, przebierając nogami w próżni. Wówczas Ser- vigny pochwycił te przerażone nogi, szuka­jące oparcia, i pociągnął z całej siły w dół; ręce nie zdzierżyły i książę runął jak kloc na brzuch pana de Belvigne, który spieszył mu w sukurs.

— Czyja kolej? — zapytał Servigny.

Nie było chętnych.

— Nuże, Belvigne, tylko odważnie!

— Dzięki, mój kochany, dbam o swoje ko­ści.

— A pan, kawalerze? Dla pana takie eska­pady to nie pierwszyzna.

— Ustępuję panu placu, kochany książę.

— Hm, hm... na tom tylko czekał.

I Servigny, z błyskiem w oczach, obcho­dził filar. A potem jednym skokiem, zawis­nąwszy na balkonie, podciągnął się na rękach, wykonał obrót jak zawodowy gimnastyk i znalazł się za poręczą.

Wszyscy obecni, stojąc z zadartymi w górę

głowami, nagrodzili go oklaskami. Ale on szy­bko ukazał się znowu, wołając:

— Chodźcie tu szybko, szybko! Iwetta ? zemdlała!

Margrabina z głośnym okrzykiem pobiegła ku schodom.

Iwetta, leżąc z zamkniętymi oczyma, uda­wała martwą: wpadła przerażona matka i rzuciła się do niej.

— Niech pan powie, co jej się stało, co się jej stało?

Servigny podnósł butelkę, którą Iwetta upuściła na podłogę.

— Otruła się — rzekł.

I przytknął ucho do piersi dziewczyny, po

czym dodał:

— Ale jeszcze żyje, uratujemy ją! Czy jest pod ręką amoniak?

Pokojówka, nieprzytomna ze strachu, spy­tała:

— Co ma być, proszę pana?

— Coś na otrzeźwienie.

— A tak, jest, proszę pana.

— Proszę przynieść prędko i zostawić drzwi otwarte, aby był przewiew.

Margrabina padła na kolana i szlochała:

— Iwetto, Iwetto, moja córko, córeczko, słuchaj, odpowiedz mi, Iwetto, moja dziecino!

O Boże, Boże, co jej jest?

A wystraszeni mężczyźni kręcili się bezrad­ni, przynosili wodę, ręczniki, szklanki, ocet.

Ktoś powiedział:

■ • ?:• ł

— Trzeba zdjąć jej suknię.

Margrabina, która zupełnie straciła głowę, usiłowała rozebrać córkę, ale nie wiedziała już, co robi. Ręce jej drżały, nie umiała nad nimi zapanować i jęczała: — Ja... ja... nie mogę, nie mogę.

Wróciła pokojówka z lekarstwem, Servi- gny otworzył butelkę i połowę zawartość' wy­lał na chusteczkę, którą przytknął do nosa Iwetty; ta zakrztusiła się.

— Dobra nasza, oddycha — rzeki. — Wszystko będzie dobrze.

I zwilżył jej skronie, policzki i szyję pły­nem wydzielającym przenikliwą woń.

Następnie dał znak pokojówce, by rozsznu- rowała gorset Iwetty, a gdy dziewczyna zos­tała już tylko w koszuli i halce, wziął ją na ręce i zaniósł na łóżko; drżał przy tym, wzbu­rzony zapachem nagiego prawie ciała, jego bliskością, wilgotnym ciepłem ledwie zakry­tych piersi, które miał przy samych ustach. Gdy ją ułożył, podniósł się bardzo blady.

— Odzyska przytomność — rzekł — to nic groźnego.

Słyszał bowiem przed chwilą jej równy, regularny oddech. Nagle spostrzegł, że wszy­scy mężczyźni pożerają oczyma wyciągniętą na łóżku Iwettę, więc zatrząsł się z gniewu i zazdrości i rzekł podchodząc do nich:

— Panowie, jest nas stanowczo za dużo w tym pokoju; zechciejcie zostawić nas, Sa- vala i mnie, samych z margrabiną.

Mówi! tonem ostrym i rozkazującym. Wy­szli natychmiast.

Pani Gbardi oplotła kochanka ramionami, wzniosła ku niemu głowę i wołała:

— Ratujcie ją, ach, ratujcie!

Tytncjsasem Servigny, odwróciwszy się, do­strzegł ¡na stole jakiś list. Chwycił go gwał­townym ruchem i przeczytał adres. Domy­ślił się wszystkiego i rzekł sobie: „Może le­piej, aby margrabina tego nie czytała?” Ro­zerwał kopertę i jednym spojrzeniem prze­biegł dwie linijki listu:

Umieram, bo nie chcę zostać utrzymanką

licetta

Zegn&j, droga mamo, i przebacz.

„Do diabła — pomyślał — nad tym należy się zastanowić”.

I wsunął list do kieszeni Potem podszedł do łóżka i nagle przyszło mu na myśl, że dziewczyna odzyskała już przytomność, lecz nie chce się z tym zdradzić, bo jej wstyd, czuje «ię upokorzona.

Margrabina padła teraz na kolana i płaka­ła z głową w nogach łóżka. Nagie przemówiła:

— Lekarza, trzeba lekarza!

Lecz Servigny, który właśnie po cichu roz­mawiał z Savalem, odrzekł jej:

— Nie, to już zbyteczne. Proszę pani, niech pani wyjdzie stąd na minutę, tylko na minu­tę, a przyrzekam, że córka uściska panią, gdy pani tu wróci.

1 baron, podniósłszy panią Obardi pod ra­miona, wyprowadził ją.

Wówczas Servigny, usiadłszy przy łóżku, ujął rękę Iwetty i powiedział:

— Niech panna Iwetta posłucha, co po­wiem...

Nie odpowiedziała. Było jej tak dobrze, ci­cho, leżała tak ciepło okryta, że wolałaby nie ruszać się już nigdy, nie mówić i tak żyć już zawsze. Ogarnęła ją bezgraniczna, nie znana dotąd błogość.

Ciepłe nocne powietrze napływało lekkimi falami, niekiedy aksamitny powiew muskał jej twarz rozkosznie i delikatnie. Była to pieszczota, jakby pocałunek wiatru, jakby ła­godne i ożywcze tchnienie wachlarza, który uczyniono ze wszystkich liści lasu i wszyst­kich cieniów nocy, i mgieł nadrzecznych, i wszystkich kwiatów, bo róże wrzucone do pokoju z dołu i te pnące się po balkonie są­czyły swą omdlewającą woń do rzeźwego, mocnego powietrza.

Wdychała to wyborne powietrze z za­mkniętymi oczyma, z sercem uciszonym jesz­cze przez narkotyk i nie czuła już chęci, by umierać, lecz mocne, władcze pragnienie, by żyć za wszelką cenę, być szczęśliwą i kocha­ną, tak, kochaną!

Servigny powtórzył:

— Niech panna Iwetta posłucha... Zdecydowała się otworzyć oczy. Widząc ją wracającą do życia, mówił dalej:

— No proszę, proszę, jak to można wy­prawiać podobne szaleństwa?

Szepnęła:

— Mój miły Muscade, miałam takie zmar­twienia!

Uścisnął jej rękę po ojcowsku.

— A więc to dlatego posunęła się pani tak daleko! A teraz przyrzeknie mi pani, że to się już nie powtórzy?

Nie odpowiedziała, ale głowa jej poruszyła się leciutko, czemu towarzyszył uśmiech da­jący się raczej odczuć niż dostrzec.

Wyjął z kieszeni znaleziony na stole list.

— Czy mam to pokazać matce pani?

Zmarszczyła czoło, na znak, że nie.

Nie wiedział już, co dalej mówić, gdyż sy­tuacja wydawała mu się bez wyjścia. Szep­nął:

— Moje drogie maleństwo, trzeba coś po­stanowić w tych najboleśniejszych sprawach. Rozumiem twój ból i przyrzekam...

Szepnęła:

— Jaki pan dobry...

Zamilkli. Patrzył na nią. W oczach miała jakieś rozrzewnienie i omdlałość i nagle 'wy­ciągnęła obie ręce, jakby go chciała do sie­bie przyciągnąć. Nachylił się nad nią, rozu­miejąc, że go wzywa; i usta ich się spotkały.

Długo tak trwali, nie otwierając oczu. Lecz on, czując, że wkrótce straci głowę, podniósł się. Uśmiechnęła się teraz do niego z praw-

dziwą czułością i oplotła go ramionami, za­trzymywała przy sobie.

— Pójdę po twoją matkę — rzekł.

Szepnęła:

— Jeszcze chwilę. Jest mi tak dobrze!

A po krótkim milczeniu rzekła bardzo ci­cho, tak cicho, że ledwie usłyszał:

— Proszę powiedzieć, lubi mnie pan?

Ukląkł przy łóżku i całując rękę, którą po-'

zostawiła w jego ręce, odpowiedział:

— Uwielbiam!

Ale pod drzwiami rozległy się kroki. Pod­niósł się jednym skokiem i zwykłym swym tonem, który zawsze wydawał się nieco iro­niczny, zawołał:

— Proszę wejść. Już wszystko jest dobrze!'

Margrabina rzuciła się ku córce z otwar­tymi ramionami i objęła ją gwałtownie, wił.' żąc jej twarz łzami, a tymczasem Servigny z radosną dumą i dreszczem podniecenia w ciele wyszedł na balkon, aby głęboko ode­tchnąć chłodnym powietrzem nocy, i zanucih:

Kobieta zmienną jest, .

Głupi, kto uia jej...



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
guy de maupassant dom pani tellier U5DZZZM3PA6ZT6WH6FDCIDXS2YF4AIBHHYASPKI
Guy de Maupassant Magnetismo
Izaak Babel Guy de Maupassant
Guy de Maupassant Carta que se encontro a un ahogado
Guy de Maupassant Los sepulcrales
Guy de Maupassant Portret wersja PDF
Guy de maupassant dompanitellier
Guy de Maupassant Dom pani Tellier (opowiadania)
Guy de Maupassant Le Horla texte version 1 et 2
Guy de Maupassant Le Horla résumé
Guy de Maupassant Le Horla texte version 1
Guy de Maupassant El collar
Guy de Maupassant La mano disecada
Guy de Maupassant Horla streszczenie
Guy de Maupassant Resena biografica
Maupassant, Guy de El miedo

więcej podobnych podstron