Guy de Maupassant
IWETTA
Przełożyło Eligia Bąkowska
Wychodząc z „Café Ríche”, Jan de Servi- gny zwrócił się do Leona Saval:
— Może byśmy poszli pieszo? Jest zbyt ładnie, aby brać dorożkę.
A przyjaciel jego odparł:
— Ależ bardzo chętnie.
— Dochodzi dopiero jedenasta — dodał Jan — przyszlibyśmy dobrze przed północą, idźmy więc wolnym krokiem.
Na bulwarze roił się podniecony tłum, ów tłum letnich nocy, który syty i radosny burzy się, przelewa, szumi i płynie jak rzeka. Gdzieniegdzie na ulicy, w jaskrawych światłach kawiarni, przy zastawionych butelkami i szkłem stolikach siedział zwarty tłum gości, tarasując drogę. A na jezdni fiakry o czerwonych, niebieskich lub zielonych o- czach szybko przemykały w mocnej smudze światła, padającego od jarzących się wystaw,
I na sekundę ukazywały chudą sylwetkę drepczącego konia, profil woźnicy siedzącego wysoko na koźle i mroczny kadłub pojazdu. Miejskie dorożki ze swymi żółtymi pudłami, w których łamało się światło, podobne były do jasnych, migotliwych plam.
Przyjaciele szli wolno z cygarami w ustach, we frakach, z kwiatem w butonierce, okrycia mieli zarzucono ni» ramiona, kapelusze lekko mi bakier, z pewni) nonszalancją, jak to «U; zdarza ludziom w łudną pogodę, po dobrym obiadzie.
Od łuwy szkolnej łączyła ich bli.sk», szcze- ra i mocna zażyłość,
Jan de Scryigny, niski, szczupły, o jasnych oczach i subtelnych ustach, lekko łysiejący, trochę? wątły, ale bardzo elegancki, z «fryzowanymi wąsami, był jednym z owych ludzi nocy, co zdają się by6 zrodzeni i wychowani na wielkich bulwurach; niestrudzony, chociaż zawsze* wyglądał na zmęczonego, mocny, choć cerę miał bladą, był jednym z tych drobnych puryżan, którzy dzięki gimnastyce, szermierce, tuszom i łaźni nabieraj!) jakiej* nerwowej sztucznej siły. Słynął zarówno ze swych hulanek, jak z dowcipu, majątku, stosunków, ogłady, towarzyskiego usposobienia
i światowych manier, charakterystycznych dla pewnych środowisk.
Rasowy paryżnnin, lekkomyślny, sceptyk, zmienny, łatwo ulegający wpływom, pełen energii a niezdecydowany, zdatny do wszystkiego i do niczego, egoista z zasady, zdolny do wyskoków szlachetności, zjadał swoje dochody w sposób dość rozsądny i używał świata nie rujnując zdrowia. Opanowany i namiętny, zapalał sit,* i wycofywał nieustannie, miotuny sprzecznymi impulsami, ustępując wszystkim, aby w końcu usłuchać własnego rozsądku zręcznego światowea, który —
z logiką chorągiewki na dachu - .patrzy, skąd wiatr wieje, I korzysta z okoliczności, nie trudząc się nud ich wytworzeniem.
Towarzysz jego, Leon Suvol, równi« zamożny, był jednym z tych wspaniałych, o- gromnych mężczyzn, za którymi kobiety oglądają się nn ulicy. Nasuwał myśl o posągu, który stał sit} człowiekiem, o idealnych okazach rasy ludzkiej, o modelach, które wysyła się na wystawy. Zbyt urodziwy, m wysoki, za barczysty 1 za silny, grzeszył nadmiarem wszystkiego, nadmiarom zalet. Wzbudził był niejedno już gwałtowne uczucie.
Gdy przechodzili koło „Wodewilu", zapytał:
— Czy uprzedziłeś tę panią, że masz zamiar wprowadzić mnie do niej?
Servigny roześmiał się.
— Uprzedzać margrabinę Ohardi? Czy zapowiadasz konduktorowi omnibusu, że zamierzasz wsiąść na bulwarze do jego wozu?
Suval, nieco zbity z tropu, znów zapytał:
— Kto to właściwie Jest ta pani?
A przyjaciel odpowiedział:
Parweniuszka, filutka, urocze ziółko; nic wiadomo, skąd się wzięła, nie wiadomo, jak wypłynęła wśród awanturników-4wiato- wców i umiała tam zdobyć pozycję. Mniejsza z tyin zresztąl Mówią, że prawdziwe jej nazwisko, panieńskie — bo jest panną pod każdym względem, z wyjątkiem panieństwa — brzmi: Oktawia Hardin, co, wziąwszy pierw
szą literę imienia i odrzuciwszy ostatnią literę nazwiska, dało: Obardi. Poza tym jest to sympatyczna kobieta i ty, przy swoich warunkach fizycznych, na pewno zostaniesz jej kochankiem. Nie można bezkarnie wprowadzić Herkulesa pod dach Mesaliny. Spieszę jednak dodać, źe o ile dostęp do tego domu jest równie łatwy jak do bazaru, nikogo tam nie zmuszają do nabywania oferowanego towaru. Zaproponują ci miłość i karty, ale nie będą cię gwałtem ciągnąć do jednego czy drugiego. Wyjść można w każdej chwili.
Przed trzema laty margrabina zamieszkała w dzielnicy de 1'Etoile, dość, jak wiadomo, podejrzanej, i otworzyła salony przed ową zbieraniną ze wszystkich kontynentów, która zjeżdża do Paryża, aby eksploatować swe najrozmaitsze talenty, groźne i przestępcze.
Poszedłem tam! Jakim sposobem? Dziś już nie pamiętam. Poszedłem, jak chodzą wszyscy, bo można tam zagrać, spotkać łatwe kobiety i niesolidnych mężczyzn. Lubię ten światek wyorderowanych korsarzy; wszystko to są cudzoziemcy, każdy szlachcic, utytułowany, ale o żadnym — z wyjątkiem szpiegów — nic nie wiedzą w ambasadachi.
O honorze prawią przy lada okazji, bez powodu wyliczają swoich przodków i kreślą życiorysy, choć o to nie pytasz; fanfarom, filuci, oszuści, fałszywi jak ich karty, kłamliwi jak ich nazwiska, odważni z konieczności, jak zbóje, którzy, jeśli chcą ograbić ludzi, muszą
8
narażać własne życie. Krótko mówiąc, opry- szki-arystokraci. Ja przepadam za nimi. Jakże interesującą jest rzeczą przenikać ich, poznawać, jak zabawnie jest ich słuchać; często są dowcipni, a nigdy banalni, w przeciwieństwie do francuskich biurokratów. Kobiety ich z reguły bywają ładne; mają w sobie pieprzyk jakiegoś egzotycznego łajdactwa, wabią tajemniczą przeszłością, której połowę spędziły niechybnie w domu poprawczym. Zazwyczaj mają wspaniałe oczy i nieporównane włosy, warunki fizyczne jak wymarzone do ich zawodu, upajający wdzięk, uwodzicielski urok, który może doprowadzić do szaleństwa, czar zgubny, nieodparty.
Są to istoty zdobywcze jak niegdyś rycerze gościńca, drapieżne, istne harpie. Za nimi również przepadam.
Margrabina Obardi jest skończonym typem wykwintnej oszustki. W pełni dojrzała, a wciąż piękna, uwodzicielska, a fałszywa jak kot, na pewno jest do gruntu zepsuta. Można się u niej doskonale zabawić, pograć, potańczyć, zjeść kolację, krótko mówiąc: użyć wszystkich przyjemności, które składają się na życie światowe.
Leon Saval zapytał:
— Byłeś, czy jesteś jej kochankiem?
Servigny odrzekł:
— Nie byłem, nie jestem i nigdy nie będę. Ja tam bywam ze względu na córkę.
— Ach tak, więc ona ma córkę?.
— Czy ma córkę?! Istne cudo, mój drogi! Dziś ona stanowi główną atrakcję tej budy. Jest wysoka, postawna, prześlicznie rozkwitła, ma osiemnaście lat; w przeciwieństwie do matki, rasowej brunetki, jest rasową blondynką; zawsze wesoła, golowa bawić się, śmiać z całego serca i tańczyć do upadłego. Kto ją ma teraz i kto ją miał poprzednio? Nie wiadomo- Jest nas dziesięciu takich, którzy na nią czekamy, nie tracąc nadziei. Taka dziewczyna w rękach kobiety takiej jak margrabina to po prostu majątek. A sprytne obie! Trudno je przeniknąć. Zapewne czekają na okazję... lepszą.,, niż ja. Ale możesz być pewien, że jeśli ta okazja mi się zdarzy... nie przegapię jej!
Co prawda tej dziewczyny, Iwetty, w żaden sposób nie mogę przeniknąć. To istna tajemnica. Jeśli nie jest najchytrzejszą i naj- pęrfidniejszą ze znanych mi istot, musi być wcieleniem najosobliwszej w świecie niewinności. Żyje w tym podłym środowisku beztroska, swobodna i zwycięska, ponad zwykłe pojęcie przewrotna lub naiwna. Niepodobna zrozumieć, kim jest i co myśli ta przedziwna latorośl awanturnicy, wzrosła na śmietniku owego światka, wspaniała roślina wyhodowana na mierzwie czy też dziecko jakiegoś niepospolitego człowieka, wielkiego artysty, wielkiego pana, księcia czy króla, co którejś nocy zabłądził do sypialni jej matki. Sam zresztą zobaczysz!
Saval zaśmiał się i rzekł:
— Jesteś w niej zakochany.
— Nie. Ubiegam się o nią, a to nie jest to samo. Ale przedstawię ci najpoważniejszych moich rywali. Moje szanse są dość duże. Mam pewną przewagę nad innymi, cieszę się niejakimi względami. '
Saval powtórzył:
— Jesteś zakochanyl
— Nie. Ona zbija mnie z tropu, urzeka mnie i niepokoi, pociąga i przeraża. Boję się jej jak zasadzki, a pragnę jak orzeźwiającego sorbetu. Ulegam jej urokowi, a zbliżam się do niej jak do człowieka, którego posądza się, że jest sprytnym złodziejaszkiem. Gdy jestem przy niej, podświadomie lgnę do jej — może i rzeczywistej — niewinności, a jednocześnie rozum przestrzega mnie przed równie prawdopodobną przewrotnością. Zdaje mi się, że mam do czynienia z istotą anormalną, przekraczającą prawa natury, istotą wspaniałą lub ohydną. Jak jest naprawdę, nie wiem.
Saval po raz trzeci powtórzył:
— A ja ci powiadam, żeś zakochany. Mówisz o niej z egzaltacją godną poety i czułością trubadura. No, zastanów się, zbadaj swe serce i powiedz prawdę!
Servigny szedł przez chwilę w milczeniu, a potem znów zaczął mówić:
— Właściwie... może masz słuszność. W każdym razie ogromnie zaprząta ona mo
je myśli. Tak, może w istocie jestem zakochany. Zanadto mnie to absorbuje. Z myślą
o niej zasypiam i z myślą o niej się budzę... to rzecz dość poważna. Obraz jej chodzi za mną, prześladuje mnie, nie opuszcza ani na chwilę, jest stale przede mną, obok mnie i we mnie. Ta fizyczna obsesja byłażby miłością? Twarz jej tak głęboko wryła mi się w pamięć, że niech tylko zamknę oczy, widzę ją natychmiast. Nie przeczę, że ilekroć zbliżam się do niej, serce żywiej mi bije. Zatem kocham ją, ale w dziwny jakiś sposób. Pożądam jej gwałtownie, a myśl, że miałbym wziąć ją za żonę, wydaje mi się szaleństwem, głupotą, czymś potwornym. A przy tym trochę się jej boję, jak ptak boi się krążącego nad nim jastrzębia. W dodatku jestem o nią zazdrosny, zazdrosny o wszystko, co mieszka w tym niepojętym sercu, a o czym ja nie mam pojęcia. I stale zadaję sobie pytanie: „Czy jest czarującym dziewczątkiem, czy też skończoną szelmą?” Mówi rzeczy, od których uszy puchną, ale przecież mówią tak i papugi. Jest niekiedy tak bezczelna i bezwstydna, że muszę wierzyć w jej czystość bez plamki, a niekiedy tak naiwna, tak niewiarygodnie naiwna, że po prostu wątpię, czy kiedykolwiek była niewinna. Ta dziewczyna prowokuje mnie, podnieca jak kurtyzana, a jednocześnie broni się dziewiczą skromnością. Zdaje się kochać mnie i naigrawać ze mnie; afiszuje się ze mną, jakbyśmy byli kochankami, a gdy zo
stajemy sami, traktuje mnie jak brata lub też kogoś ze służby.
Czasem zdaje mi się, że miała tylu kochanków co jej matka, to znów sądzę, żt nie ma
o życiu pojęcia, rozumiesz?
Trzeba ci też wiedzieć, że lwetta z niezwykłą pasją rozczytuje się w romansach.
W oczekiwaniu .na wdzięczniejszą rolę jestem jej dostawcą książek. Nazywa mnie swoim „bibliotekarzem”. Co tydzień ,,Nowa Księgarnia” przysyła jej na moje polecenie wszelkie nowości, a ona pochłania je bez żadnego wyboru, co zapewne wytworzyło w jej głowie niezgorszy galimatias. Ta bzdurna lektura na pewno ma swój udział w niektórych pomysłach Iwetty. Kto spogląda na życie poprzez setki przeczytanych romansów, musi widzieć je w osobliwym świetle i wyrabia sobie o wszystkim dziwaczne pojęcia.
Ja więc czekam. Bo choć muszę przyznać, że do żadnej kobiety w życiu nie czułem takiego pociągu, jednocześnie wiem na pewno, że się z nią nie ożenię. A zatem, jeśli miała już kochanków, powiększę ich liczbę. Jeśli ich nie miała, wykupię bilet numer pierwszy, jak w tramwaju.
Sprawa jest prosta. Ona z pewnością za mąż nie wyjdzie. Bo i któż weźmie za żonę córkę margrabiny Obardi, czyli Oktawii Bar- din? Nikt — i to z wielu powodów.
Gdzież taka dziewczyna ma znaleźć męża?
Wśród ludzi z towarzystwa? To niemożliwe. Dom matki jest domem publicznym, a córka przyciąga klientelę. W tych warunkach nie myśli się o małżeństwie.
W kołach zamożnego mieszczaństwa? To jeszcze mniej prawdopodobne, a margrabina nie jest osobą, która zgodziłaby się na kiepski interes; wydałaby Iwettę tylko za człowieka o doskonaiej pozycji, a takiego nie znajdzie.
Ma więc sięgnąć do ludu? To wykluczone. A zatem nie ma wyjścia. Panna nie należy ani do towarzystwa, ani do burżuazji, ani do ludu i nie ma sposobu, aby przez małżeństwo weszła do jednej z tych klas społecznych.
Przez matkę, urodzenie, wychowanie, dziedzictwo, maniery, nawyki należy do świata pozłacanej prostytucji.
Nie może się stamtąd wyzwolić, chyba że wstąpi do klasztoru, co jest absurdem, gdy się zważy jej sposób bycia i jej zamiłowania. Pozostaje jej jeden tylko zawód — miłość. Dojdzie do tego fachu, o ile już go nie uprawia. Nie uniknie swego losu. Z młodej dziewczyny stanie się po prostu dziewką. I ja właśnie chciałbym stać się sprawcą tej metamorfozy.
Czekam. Reflektantów jest wielu. Zobaczysz tam Francuza, pana de Belvigne; Rosjanina, zwanego księciem Krawałow, i Włocha, kawalera Valreali — ci wyraźnie wy
sunęli swoje kandydatury i rozwijają konkretną działalność. Prócz tego można naliczyć wokół niej sporą gromadkę maruderów pomniejszego kalibru.
Margrabina zastawia sidła. Ale mam -wrażenie, że ma chętkę na mnie. Wie, że jestem bogaty, a me ma tej pewności co do innych.
Bom jej stanowi największą osobliwość, jaką znam w tym zakresie.
Spotyka się tam nawet mężczyzn z najlepszego towarzystwa, bywamy tam i spotykamy znajomych. Co do kobiet, margrabina wybrała, a raczej wysortowała sam kwiat z kolekcji zawodowych oszustek. Nikt nie wie, skąd je wytrzasnęła. Światka tego nie należy identyfikować ze światem skończonych łajdaczek ani z cyganerią, aai z żadnym innym. Margrabina miała genialną myśl, aby dobrać awanturnice posiadające dzieci, a zwłaszcza córki. Dzięki temu niejeden dudek da sobie wmówić, że ma do czynienia z przyzwoitymi kobietami.
Doszli do alei Pól Elizejskich. Lekki wiatr poruszał liśćmi i niekiedy muskał twarze, jak łagodne podmuchy olbrzymiego wachlarza wprawionego w ruch gdzieś w przestworzach. Nieme cienie błądziły pod drzewami, inne majaczyły ciemnymi plamami na ławkach. Cienie te rozmawiały cichutko, jakby zwierzały sobie ważne a wstydliwe tajemnice. Servigny mówił dalej:
— Nie uwierzysz, co za kolekcję fałszy
wych tytułów spotka się w tej spelunce! A propos, przyjmij do wiadomości, że przedstawię cię jako hrabiego de Saval, bo zwyczajny Saval, po prostu Saval, zrobiłby tam złe, wprost fatalne wrażenie.
Przyjaciel jego zawołał:
— Ależ po co, dlaczego? Nie chcę, aby choćby przez jeden wieczór — choćby wśród takich ludzi — posądzano mnie o tę śmieszność, że chcę sobie przywłaszczyć tytuł. Nie zgadzam się!
Servigny roześmiał się.
— Jesteś niemądry. Mnie na przykład ochrzczono tam księciem de Servigny. .Jak
i dlaczego -— nie mam pojęcia. Po prostu jestem i pozostanę księciem de Servigny, nie skarżąc się i nie protestując. Tytuł nie prze» szkadza mi, a bez niego miano by mnie tam za nic.
Ale Saval wcale nie był przekonany.
— Ba, ty jesteś szlachcicem, więc ci to uchodzi. Ale ja nie i wolę zostać jedynym parwaniuszem w tym arystokratycznym salonie. Tym gorzej, a może i tym lepiej. To będzie moją cechą szczególną i... dowodem wyższości.
Servigny nie ustępował.
— Wierzaj mi, że to niemożliwe, niemożliwe — rozumiesz? To wydawałoby się jakąś anomalią. Byłbyś jak żebrak wśród królów. Zostaw to mnie, przedstawię cię jako wicekróla Górnej Missisipi, a nikt się temu
nie będzie dziwił. Jak jechać, to już na całego.
— Nie, powtarzam, że nte chcę.
— Nioch i tak będzie. Ale to bardzo głupie z mojej strony, że usiłuję cię przekonać. Założę się, że zaraz u progu obdarzą cię tam jakimś tytułem — tak jak u wejścia do niektórych sklepów ofiarowuje się paniom bukiecik fiołków.
Skręcili w prawo w ulicę du Berri i Weszli do pięknego nowoczesnego domu, powierzając okrycia i laski czterem lokajom w kusych spodenkach. Gorący zapach odświętnego zgromadzenia — woń kwiatów, perfum, kobiecych sukien — wisiał w powietrzu. A głośny niewyraźny i ciągły pomruk dobiegał z przyległych sal, gdzie czuło się tłum ludzki.
Ktoś w rodzaju mi9trza ceremonii, wysoki, pełen powagi, wyprostowany, z pokaźnym brzuchem, z twarzą okoloną siwymi faworytami, podszedł do nieznajomego, pytając z lekkim a dumnym ukłonem:
— Kogo mam zaanonsować?
Serv-igny odrzekł:
«— Pana Savala.
Wówczas człowiek ów otworzył drzwi
i dźwięcznym głosem oznajmił licznie już zebranym gościom:
— Książę de Servigny i pan baron Saval.
W pierwszym k lonie zebrały się kobiety.
Przede wszystkim rzucały^sie w. ogzy^obna-
¿one gorsy ponad zwojami wspaniałych tkanin. Pani domu., która stojąc rozmawiała z trzema zaprzyjaźnionymi damami, odwróciła się i podeszła dostojnym krokiem; poruszała się z wdziękiem, na ustach miała uśmiech.
Jej wąskie, bardzo niskie czoło skrywała masa czarnych, lśniących włosów» gęstych jak runo, przysłaniających częściowo i skronie.
`Była wysoka, trochę za tęga i za pełna, nieco przejrzała, ale bardzo piękna, pięknością ociężałą, gorącą, bujną. Spod hełmu włosów, które budziły pożądanie, skłaniały do uśmiechu i czyniły ją w jakiś tajemny sposób upragnioną, patrzyły ogromne, również czarne oczy. Nos był trochę za drobny, usta duże, niesłychanie ponętne, wymowne
i zdobywcze.
Ale największym jej urokiem był głos. Dobywał się z tych ust, jak woda wypływa ze źródła, tak naturalny, swobodny, tak pełny i czysty, że słuchanie go sprawiało po prostu fizyczną rozkosz. Radością dla ucha było słuchać zręcznych słów płynących z tych ust z wdziękiem strumyka, radością dla oka patrzeć, jak się te piękne wargi, nieco zbyt czerwone, rozchylały, aby je wypowiedzieć.
Wyciągnęła do Servigny'ego dłoń, którą ucałował, i upuszczając zawieszony na misternym złotym łańcuszku wachlarz, podała drugą rękę Savalowi ze słowami:
— Witam pana, baronie, przyjaciele drogiego księcia są tu mile widziani.
I utkwiła swe błyszczące oczy w ogromnego mężczyznę, którego prezentował jej Ser- vigny. Górną jej wargę ocieniał delikatny, ciemny puszek, coś jakby cień wąsików, ciemniejący, gdy usta się poruszały. Biła od niej przyjemna, mocna i upajająca woń jakichś perfum, zapewne sprowadzonych z Ameryki lub Indii.
Wchodziły coraz to .nowe osoby, margrabiowie, hrabiowie i książęta, więc zwróciła się do Servigny'ego z wdziękiem kobiety matki:
— Córkę moją znajdziecie panowie w przyległym salonie. Proszę bawić się, cały dom należy do was.
I opuściła ich, aby przywitać nowych gości, przy czym rzuciła Savalowi roześmiane spojrzenie, jakim kobieta darzy mężczyznę, gdy chce mu dać do zrozumienia, że się jej podoba.
Servigny wziął przyjaciela pod ramię.
— Będę twoim przewodnikiem — rzekł. — Tu, w tym salonie, masz kobiety; jest to świątynia Ciała, młodego lub nieco zużytego. Przedmioty z drugiej ręki, ale warte tyle co nowe, a nawet więcej, wysoko notowane do nabycia. Tu na lewo znajduje się sala gry. To świątynia Pieniądza, nic nowego dla ciebie. Tam w głębi uprawia się taniec, to przybytek Niewinności, sanktuarium, targ na
młode panny. Tam właśnie odbywa się wystawa - w całym tego słowa znaczeniu - towaru produkowanego przez te damy. Nie wzgardzono by nawet związkami uświęconymi przez prawo. To przyszłość i nadziejo... naszych nocy. W tym muzeum chorób moralnych najciekawsze właśnie są te dziewezątka
o duszach zwichniętych jak członki małych klownów spłodzonych przez linoskoczków. Chodźmy je obejrzeć.
Kłaniał się na prawo i lewo, elegancki, z uprzejmym słowem na ustach, obrzucając wygorsowane kobiety pełnym wyrazu spojrzeniem znawcy.
W głębi drugiego salonu orkiestra grała walca; przyjaciele przystanęli w progu, aby się przyjrzeć. Kilkanaście par tańczyło; mężczyźni pełni powagi, tancerki z uśmiechem zastygłym na wargach. Jak ich matki, wydekoltowane były dość śmiało; u kilku z nich nawet staniki, trzymające się tylko na wąskich wstążeczkach, przebiegających u nasady ramienia, odsłaniały ciemną plamę pachy.
Nagłe z głębi domu wybiegła wysoka panna, przecisnęła się przez tłum potrącając tancerzy i unosząc lewą ręką ogromny tren sukni. Biegła drobnym, szybkim krokiem, jak biegną kobiety wśród ciżby, i wolała:
— Ach, więc jest Muscade J, witaj, Muscade I
Biła od nioj pełnio życia, łuna radości. Biała cera, Jukko złotawa, cera kobiety rudej, zdawała się wydzielać promienie. A obfitość włosów zebranych w węzeł, włosów o złocistych blaskach, jak skąpanych w płomieniu, zawisła nad czołem, przytłaczała giętką, jeszcze trochę za szczupłą szyję. Wydawało się, źc stworzona jest do ruchu, jak jej matka do mówienia, tak bardzo gesty jej były naturalne, szlachetne i proste. Zdawało się, żc każdy, kto na nią spojrzy, doznaje zadowolenia moralnego i fizycznej błogości na widok, jak ona chodzi, porusza się, schyla głowę, podnosi ręce.
Dziewczyna powtarzała:
— Dobry wieczór, Muscade, dobry wieczór!
Servigny mocno potrząsnął jej rękę, jakby witał się z mężczyzną, i przedstawił:
— Panno Iwetto, oto baron de Saval, mój przyjaciel.
Skłoniła się Savalowi, po czym bystro na niego spojrzała:
— Dobry wieczór! Czy i na co dzień jest pan taki wysoki?
Scryigny odpowiedział jej- tym kpiarskim tonem, jakim zawsze odzywał się do niej, a pod którym krył swoją nieufność i rozterkę:
— Nie, panno Iwetto! Przybrał swe maksymalne rozmiary, aby spodobać się mamie pani, która jest zwolenniczką potężnych brył...
Odpowiedziała z komiczną powagą:
— Ależ to doskonale! Ale gdy pan zechce spodobać się ranie, proszę poprzestać na nieco skromniejszych kształtach; bardziej odpowiadają mi rozmiary przeciętne. Proszę spojrzeć; Muscade jest w sam raz dla mnie.
I wyciągnęła ku Savalowi małą, rozwartą dłoń. Później spytała:
— Czy chce pan zatańczyć, Muscade? Może turę walca?
Servigny nie odpowiedział, tylko gwałtownym ruchem objął jej kibić, po czym natychmiast zniknęli w szalonym wirze walca.
Tańczyli szybciej od innych, wirowali bez końca, pędzili w krąg jak szaleńcy, złączeni w jedno, wyprostowani, nie podnosząc prawie nóg, jak gdyby jakiś mechanizm, ukryty pod stopami, wprawiał ich w ten szalony ruch.
Zdawało się, że nie zmęczą się nigdy. Pozostałe pary zatrzymywały się kolejno. Wreszcie zostali tylko oni, tańcząc bez końca. Zdawało się, że nie wiedzą, gdzie się znajdują, co czynią, że odbiegli daleko od tego balu, że wpadli w ekstazę. A orkiestra nie przestawała grać, zapatrzona w tę opętaną parę, na którą teraz wszyscy już spoglądali; gdy taniec w końcu ustał, rozległy się oklaski.
Iwetta była zarumieniona, oczy jej, pozbawione niedawnego zuchwalstwa, miały teraz dziwny wyraz: były promienne a trwożne, jakby zmącone, tak mocno niebieskie i ze
* i £
źrenicą tak czarną, że aż wydawały się nienaturalne.
Servigny był jak pijany. Oparł się o drzwi,, aby odzyskać zwykłą pewność siebie.
Iwetta zwróciła się do niego:
— Słabą ma pan głowę, panie Muscade, ja jestem wytrzymalsza.
Uśmiechnął się nerwowo, pochłaniając ją spojrzeniem, w jego oczach i ustach kryło się jakieś zwierzęce pożądanie.
Stała przed nim, wystawiając na wejrzenie młodego człowieka obnażoną szyję, pulsującą szybkim oddechem.
Mówiła dalej:
— Czasem wygląda pan jak kot, który zaraz rzuci się na ludzi. A teraz proszę podać mi ramię i poszukamy pańskiego przyjaciela.
Bez słowa podał jej ramię i poprowadzi! przez wielki salon.
Saval nie był już sam. Podeszła do niego margrabina Obardi. Prowadziła banalną rozmowę towarzyską, ale jej urzekający głos upajał go. Przenikając go na wskroś spojrzeniem, zdawała się mówić mu inne słowa niż te, które wypowiadały jej usta. Na widok Servigny'ego twarz jej od razu rozjaśniła się uśmiechem; zwróciła się do niego ze słowami:
— Wie pan, drogi książę, że właśnie wynajęłam willę w Bougival na dwa miesiące. Liczę, ze mnie pan tam odwiedzi. Proszę przywieźć z sobą przyjaciela. Przenoszę się tam w poniedziałek; czy zechcą panowie
przyjechać na obiad w najbliższą sobotę? Zarezerwuję dla panów całą niedzielę.
Servigny szybko spojrzał na Iwettę. U- śmiechała się spokojna, pogodna i powiedziała tonem pewnym, nie znoszącym sprzeciwu:
— Ależ oczywiście, Muscade przyjedzie w sobotę na obiad. Nie ma potrzeby pytać go
0 to. Będziemy tam na wsi wyprawiali przeróżne głupstwa.
Wydało mu się, że w uśmiechu jej rodzi się obietnica, a w głosie brzmi jakaś intencja.
Wówczas margrabina podniosła ogromne czarne oczy na Savala:
— I pan również, prawda, baronie?
Jej uśmiech nie pozostawiał wątpliwości. Saval skłonił się:
— Będę bardzo szczęśliwy, pani margrabino!
Iwetta szepnęła, ze złośliwością mimowolną czy też wyrafinowaną:
— Będziemy tam gorszyli, kogo się da, prawda, Muscade? I doprowadzimy do pasji moją gwardię!
1 spojrzeniem wskazała paru mężczyzn, którzy obserwowali ją z daleka. *
— Czego sobie tylko panna Iwetta życzy — odparł Servigny.
Zwracając się do niej nie mówił „pani” — przez jakąś koleżeńską poufałość.
Saval zapytał:
— Dlaczego pani, panno Iwetto, stale nazywa mego przyjaciela Muscadełem?
Młoda panna zrobiła niewinną minkę:
— Bo on się zawsze wyśliźnie z ręki, proszę pana. Człowiek myśli, że go już mocno trzyma, a tymczasem wcale tak nie jest.
Margrabina, myśląc widocznie o czym innym i nie spuszczając oczu z Savala, rzekła z roztargnieniem:
— Jakie te dzieci zabawne!
' Iwetta obruszyła się.
— Nie jestem zabawna, ale szczera, Muscade podoba mi się , a zawsze mi się wymyka; to bardzo irytujące.
Servigny głęboko się skłonił.
— Nie opuszczę już panny Iwetty we dnie ani w nocy.
Zrobiła gest przerażenia.
— Ależ co znowu! W dzień — najchętniej, ale w nocy tylko by mi pan przeszkadzał.
Zapytał zuchwale:
— A to dlaczego?
Odrzekła z pełną spokoju śmiałością:
— Bo w negliżu na pewno nie przedstawia się pan tak korzystnie!
Margrabina, bynajmniej nie oburzona, zawołała:
— Ależ oni wygadują okropności! Niepodobna, by naiwność mogła dochodzić do tego stopnia!
Servigny zaś dodał ironicznie:
— Jestem tego samego zdania, margrabino.
25
' Iwetta utikwila w nim spojrzenie i, wido- ] cznie dotknięta, rzekła dumnie: j
— To pan, pan popełnił nietakt; od pewne- 1 go czasu zdarza się to panu zbyt często! i
I odwróciwszy się, zawołała: j
— Kawalerze, proszę stanąć w mojej obro- i nie, bo mnie tu obrażają! j
Zbliżył się człowiek chudy, czarnowłosy, * powolny w ruchach. j
— Któż jest ten śmiałek? — zapytał z wy- j muszonym uśmiechem. i
Ruchem głowy wskazała Servigny'ego. i
— Ten oto; ale mimo wszystko wolę go j niż was wszystkich razem, bo nie jest taki | nudny. j
Kawaler Valreali skłonił się.
— Staramy się, jak możemy. A choć nie mamy aż tylu zalet, nie ustępujemy w oddaniu i wierności.
Do grupy podszedł wysoki mężczyzna, z pokaźnym brzuchem, siwymi bokobrodami i donośnym głosem.
— Panno Iwetto, jestem do pani usług!
— Ach, jest i pani de Belvigne! — zawołała i zwracając się do Savala prezentowała:
— Oto oficjalny aspirant do mojej ręki, wielki, gruby, bogaty i niemądry. Ale takich właśnie lubię! Prawdziwy dobosz, ale nie wojskowy, lecz hotelowy. Ale patrzcie, pan jest jeszcze wyższy od niego! Jakżeby tu pana ochrzcić? Aha, już mam: Rodos młodszy, a to z racji kolosa, który był z pewnością pań
skim rodzicem. Ale obaj panowie macie zapewne do zakomunikowania sobie wiele ciekawych rzeczy ponad głowami zwykłych śmiertelników, a zatem żegnam.
I poszła żwa-wym krokiem do orkiestry, aby poprosić o kadryla.
Pani Obardi zdawała się roztargniona. Leniwie powiedziała do Servigny'ego:
— Pan wciąż się z nią przekomarza, a w ten sposób psuje jej charakter i wszczepia jej tysiące brzydkich narowów.
Odparł:
— Pani zatem nie dopełniła edukacji córki?
Udała, że nie rozumie, i dalej uśmiechała się życzliwie. W tej chwili dostrzegła zmierzającego ku niej uroczystego pana, obficie udekorowanego orderami, i pobiegła naprzeciw niego:
— Ach, książę, książę! Jakże jestem szczęśliwa!
Servigny znów ujął ramię Savala i pociągnął go z sobą.
— To ostatni z poważnych konkurentów, książę Krawałow. Ona jest wspaniała, nieprawdaż?
A Saval odrzekł:
— Uważam, że obie są wspaniale. Chętnie zadowolę się matką.
Servigny skłonił się:
— Do usług, mój kochany.
Tancerze potrącali ich, ustawiając się do
kadryla parami, w dwu szeregach, zwróceni do siebie twarzą.
— A teraz chodźmy rzucić okiem na karciarzy — rzeki Servigny.
I weszli do salonu, gdzie siedzieli gracze.
Dokoła każdego stolika stali kręgiem mężczyźni i przyglądali się grze. Mówiono mało, a niekiedy cichutki brzęk złotych monet, rzucanych na sukno lub gwałtownie zgarnianych, dołączył swój metaliczny szept do szeptów graczy, jakby głos metalu dorzucał słowo między słowa ludzkie.
Wszystkich tych panów zdobiły dziwne wstęgi i choć twarze mieli różne, zachowanie ich odznaczało się jednaką surowością. Cechą odróżniającą był przede wszystkim zarost. Sztywny Amerykanin z brodą w podkowę, dumny Anglik zdobny wachlarzem włosów rozłożonych na piersi, Hiszpan po oczy zarośnięty czarnym runem, Włoch o ogromnych wąsiskach, jakimi obdarzył swój kraj Wiktor Emanuel, Austriak z faworytami
i wygolonym podbródkiem, rosyjski generał, którego górna warga zdała się zbrojna w dwie lance z mocno skręconego włosia,
i Francuzi z eleganckimi wąsikami — oto była rewia fantazji wszystkich golarzy świata.
— Nie grywasz? — zapytał Servigny.
— Nie, a ty?
— Tutaj nigdy. Chodźmy już, a wrócimy któregoś dnia, gdy będzie spokojniej. Dziś jest za dużo ludzi, nie ma tu co robić.
— A więc chodźmy!
I zrdkli za niskimi drzwiami prowadzącymi do przedpokoju.
Gdy znaleźli się na ulicy, odezwał .'iię Servigny:
— No i cóź o tym myślisz?
— To istotnie ciekawe. Ale bardziej podobała mi się żeńska ezę.4ć towarzystwa niż męska.
— To prawda! Takie kobiety to najcenniejsza dla nas część rodzaju żeńskiego. Czy nie uważasz, źe od nich wprost bije zapach miłości, jak woń perfum w zakładach fryzjerskich.
To .są naprawdę jedyne domy, gdzie za swoje pieniądze można dobrze się zabawić. A co za kunszt, mój drogi, co za ariyzmt Zdarzyło ci się może jeść ciastka od piekarza? Wygląda to nieźle, ale w smaku do niczego. Ten, kto je upiekł, umie piec tylko chleb. Otóż miłość kobiety z pospolitej sfery przypomina mi taki przysmak piekarski, natomiast miłość, jakiej zakosztować można w domu margrabiny Obardi, to wyborny przysmak. Och, te panie znają się na przyrządzaniu łakoci! Pła- , ci się pięć su za to, co gdzie indziej kosztuje dwa — oto wszystko.
Sava! zapytał:
— Kto w tej chwili je3t panem tego domu?
Servigny wzruszył ramionami na znak, źe
nie wie.
— Mie mam pojęcia! Ostatnim notowanym był pewien pac Anglii, ale wyjechał przed
trzema miesiącami. Obecnie margrabina żyje zapewne na wspólny koszt z gry i z graczy, bo miewa swoje kaprysy. Ale słuchaj, oczywiście pojedziemy do niej do Bougival w sobotę na obiad, prawda? Na wsi jest więcej swobody i wreszcie dowiem się, co naprawdę siedzi w tej dziewczynie.
— Co do mnie, pojadę z wielką chęcią, nie mam żadnych planów na ten dzień.
Wracając Polami Elizejskimi, pod światłem gwiazd, spłoszyli jakąś parę rozłożoną na ławce, a Servigny rzekł:
— Jakie to głupie i potężne jednocześnie! Jakaż ta miłość jest banalna, śmieszna, zawsze jednakowa i wciąż inna! A ten oberwaniec, płacący partnerce franka, oczekuje od niej akurat tego samego, za co ja dałbym dziesięć tysięcy franków jakiejś pani Obardi, może wcale nie młodszej i nie mądrzejszej od tej dziewki. Co za błazeństwo!
Milczał parę chwil, a potem powiedział:
— W każdym razie byłaby to gratka nie lada zostać pierwszym kochankiem Iwetty. Ach, dałbym za to, dałbym...
Nie wiedział, co dałby za to. A ponieważ doszli do rogu ulicy Royale, Saval pożegnał się i odszedł.
2
Nakryto do stołu na werandzie, która wznosiła się nad rzeką. Willa „Wiosenna“,
wynajęta przez margrabinę Obardi, stała w połowie stoku, u zakrętu Sekwany, która tu właśnie, przy ogrodowym murze, kierowała swe wody ku Marły.
Naprzeciw domu wyspa Creissy zamykała horyzont wielkimi drzewami, gęstwiną liści
i widać było spory kawał szeroko rozlanej rzeki aż do pływającej kawiarni „Bagienko”, ukrytej w zieleni.
Wieczór zapadał, jeden z tych cichych wieczorów nad wodą, barwny i łagodny, pełen spokoju, budzący w duszy uczucie szczęścia. Żaden powiew nie kołysał drzew, żaden dreszcz nie mącił gładkiej i jasnej powierzchni Sekwany. Nie było już gorąco, lecz ciepło, przyjemnie, aż chciało się żyć! Dobroczynna rzeźwość wstawała od brzegów rzeki ku pogodnym niebiosom.
Słońce zachodziło za drzewa, w jakieś inne krainy i zdawało się, że płuca wypełniają się błogością uśpionej już ziemi, że czerpią ze spokojnej przestrzeni beztroskie życie świata.
Gdy towarzystwo wyszło z salonu, aby zasiąść do stołu, każdy wyraził swój zachwyt. Pełna roztkliwienia wesołość zapanowała w sercach, wszyscy czuli, że będzie im bardzo miło zjeść obiad tu na wsi, z tą dużą rzeką i usypiającym dniem jako dekoracją, w tym przejrzystym i rozkosznym powietrzu.
Margrabina przyjęła ramię Savala, Iwettę poprowadził Servigny,
Byli tylko we czworo.
Obie panie wydawały się odmienione, całkiem inne niż w Paryżu — zwłaszcza Iwetta.
Prawie się nie odzywała, miała w sobie jakąś miękkość i powagę.
Saval, który wprost jej nie poznawał, zapytał:
— Co pani jest? Od zeszłego tygodnia ogromnie się pani zmieniła. Stała się pani osobą nadzwyczaj zrównoważoną.
Odpowiedziała:
— To wieś tak na mnie wpłynęła! Jestem całkiem inna. Czuję się bardzo dziwnie. Zresztą ja ani nawet przez dwa dni nie jestem taka sama. Dziś mogę wyglądać na szaloną, a jutro wstanę w nastroju elegijnym. Zmieniam się jak pogoda i nawet nie umiem sobie tego wytłumaczyć. Wie pan, że ja — zależnie od chwili — jestem do wszystkiego zdolna. Są dni, kiedy mogłabym zabijać ludzi, nie zwierzęta, na to nigdy bym się nie zdobyła, ale bliźnich — owszem; kiedy indziej płaczę
o byle głupstwo. Przez głowę przewija mi się mnóstwo najrozmaitszych myśli. Zależy to od nastroju, w jakim wstanę. Zaraz rankiem, po obudzeniu, mogę już określić, jaka będę aż do wieczora. Może to sny tak na nas oddziałują. Zależy to również od książki, którą właśnie czytam.
Miała na sobie kostium z białej flaneli, która delikatnie otulała ją swoją płynną miękkością. Luźna bluzka, obficie fałdowana, za-
| znaczała, nie ukazując jej i nie opinając, dobij rze rozwiniętą, jędrną i już dojrzałą kibić, i Smukła szyja, bielsza od sukni, istny klejnot tego ciała, obarczona ciężkim zwojem złocistych włosów, łagodnie wygięta, wyłaniała j się z obfitej piany koronek.
Servigny długo się jej przyglądał, po czym rzekł:
I — Wygląda pani dziś cudownie. Chciałbym panią zawsze taką oglądać.
Odparła z odrobiną zwykłej złośliwości:
|j — Tylko bez oświadczyn, Muscade! Dziś { mogłabym to wziąć na serio, co mogłoby pana | słono kosztować!
i Margrabina wydawała się szczęśliwa, ogro- l mnie szczęśliwa. Ubrana czarno, dostojnie, -jj spowita w prostą toaletę, która podkreślała p jej pełne i bujne kształty, miała coś czerwo- f nego przy staniku i girlandę czerwonych goź- | dzików zwisających od paska, jak łańcuch, i i podpiętą na biodrze, a w ciemnych włosach } czerwoną różę; w całej jej postaci, w tej skro- \ mnej sukni, w kwiatach, które zdawały się ' ociekać krwią, w wejrzeniu, co tego wieczora 1 ciężko spoczywało na ludziach, w powolnych
- słowach, skąpych ruchach czuło się coś namiętnego.
Saval także był poważny, czymś mocno za- ' przątnięty. Od czasu do czasu zwykłym sobie
- ruchem ujmował w rękę swoją w szpic przy-
■ ciętą brodę, & la Henryk III, i zdawał się ; głęboko nad czymś zastanawiać.
Przez chwilę panowało milczenie. Przerwał je Servigny, gdy podano pstrąga:
— Cisza niekiedy doskonale wpływa na człowieka. Ludzie są czasami bliżsi sobie, gdy milczą, niż gdy mówią. Czy zgadza się pani z tym, margrabino?
Zwróciła się lekko w jego stronę i odrzekła:
— Tak, ma pan słuszność. To tak miło wspólnie myśleć o miłych rzeczach. — I podniosła gorące wejrzenie na Savala; przez chwilę patrzyli sobie prosto w oczy, a pod stołem powstał jakiś lekki, prawie nieuchwytny ruch.
Servigny odezwał się znowu:
— Jeżeli panna Iwetta nadal będzie tak poważna, pomyślę, że się zakochała. Ale w kim też mogła się panna Iwetta zakochać? Jeśli łaska, zastanówmy się wspólnie. Pomijam tłum pomniejszych wielbicieli i biorę pod rozwagę tylko dostojne osobistości. Książę Krawałow?
Gdy wymienił to nazwisko, Iwetta jakby ocknęła się:
— Mój biedny Muscade, co też panu na myśl przychodzi! Przecież książę wygląda na Rosjanina z gabinetu figur woskowych, który ustroił się w medale zdobyte na konkursie fryzjerskim!
— Więc dobrze, książę odpada; a zatem raczyła pani wyróżnić wicehrabiego Piotra de Belvigne.
Tym razem zaśmiała się:
— Czy widzi mnie pan w objęciach Marmolady — nazywała pana de Belvdgne zależnie od dnia: Marmoladą, Szampanem lub Maślaczem, bo nadawała przezwiska wszystkim dokoła — i szepczącą mu do uszka: kochany Piotrusiu albo boski Pedro, uwielbiany Piętro, miluchny Piotrusieńku, schyl swą kochaną łepetynę, aby twoja najdroższa żonusia dę mogła ucałować!
— Precz z numerem drugim. Pozostaje kawaler Valreali, którego zdaje się wyróżniać pani margrabina.
Iwetta wpadła w doskonały humor:
— Płaksa? Ależ on wylewa łzy jak Mag-, dalena pokutnica. Wynajmują go na pogrzeby pierwszej klasy. Wystarczy, że spojrzy na mnie, a już czuję się nieboszczką.
— I ten odpada. A zatem zapłonęła pani nagłym afektem ku obecnemu tu baronowi Saval?
— Ku panu Kolosowi Rodyjskiemu-junio- rowi? Nie, jest zbyt potężny. Miałabym wrażenie, że kocham się w Łuku Triumfalnym!
— A zatem jest rzeczą niewątpliwą, że panna Iwetta zakochała się we mnie, albowiem jestem jedynym z pani wielbicieli, którego nie wzięliśmy jeszcze pod uwagę. Trzymałem się na szarym końcu, powodowany zarówno skromnością, jak rozwagą. Pozostaje mi złożyć pani wyrazy wdzięczności.
Odpowiedziała z uroczą wesołością:
— W panu, Muscade? Och, nie... Lubię pa*
j*
35
na,.. A }<: nie kocham. Proszą iią jf.-dru«k ni o zn. hęcaćl Nie kocham pana.,, na raz*e. AJe kio wie, może ma pan jakieś widoki... Odwagi, bądź pan wierny, gorliwy, pokorny, u.--luźny i rycer.i^5. spełniaj każdą moją zachcianką, czyń wszyatko, aby zdobyć moje wzgiądy, & wtedy.,, zobaczymy.
Ale za pozwoleniem panny Iwetty, lo wszystko, czego pani wymaga, wolałbym zrobić nie przed tym, iecz po tym.
Spytała z naiwną minką subretki:
— Po czym, MiL-.cade?
— Oczywiście po `ym, gdy otrzymam od pani dowód, że mnie pani kocha,
— A zatem niech pan tak postępuje, jakbym się w panu kochała, i proszą sobie w to wierzyć!
— Ale chodzi o to, źe...
— Cicho, Musc&de, ani słowa wiącej na ten temat!
Zasalutował po wojskowemu i nic już nie powiedział.
Słońce zanurzyło aią za wyspą, ale całe niebo żarzyło sią jeszcze, a ciche wody zdawały aią przemienione w krew. Czerwień nieba zalała domy, ludzi i wszelkie przedmioty. Szkarłatna róża we włosach margrabiny wyglądała jak kropla purpury, co z chmur padła na jej głową.
Podczas gdy Iwetta patrzyła w dal, matka jej, jakby prze# nieuwagą, położyła uwolnioną od rękawiczki rąką na dłoni Savala, ale
gdy tylko dziewczyna poruszyła *:ą, rąka margrabiny frunęła błyskawicznie, aby poprawić coś przy fałdach stanika,
Servigny, który obserwował je obie, odezwał sią:
— Jeżeli panna Iwetta życzy 3obio, •urzą- dzimy po obiedzie wycieczką na wyspą.
Myśl ta ogromnie jej mą «podobała:
— Och, tak, to byłoby cudownie; alt pójdziemy całkiem sami, prawda Musc&de?
— Tak, zupełnie sami,
I znów zapadło milczenie.
Wielki spokój na niebie, f*enne uciszenie wieczoru napełniły niemocą serca i ciała; zdławiły głosy. Przychodzą takie godziny ciszy, skupienia, gdy niepodobna rozmawiać.
Służba usługiwała bezszelestnie. Pożar na niebie przygasł, i leniwa noc rozpościerała po ziemi swe cienie. Sava] zapytał:
— Czy zamierza pani długo zabawić w tej okolicy, pani margrabino?
Ona zaś odpowiedziała kładąc nacisk na każdym słowie:
— Tak. Dopóki bądą sią tu czuła szczą- śliwa.
Ponieważ zmrok już zapadł, wniesiono lampy. W panującej dokoła ciemności rzuciły one na stół dziwne, blade światło; prawie natychmiast istna ulewa muszek spadła na obrus. Drobne owady, przelatując nad szkiełkami lampy, hpałały sią, a potem, z osmalonymi
nóżkami i skrzydełkami, szarym, drgającym pyłem zasypywały obrus, półmiski i kieliszki.
Biesiadnicy łykali je w winie, zjadali w sosach, widzieli rojące się -na chlebie. I nieustannie czuli na twarzach i rękach łaskotanie tej nieprzeliczonej, letniej chmary drobniutkich stworzeń.
Trzeba było coraz to wylewać wino, przykrywać talerze, jeść zachowując tysiączne ostrożności.
Zabawa ta podobała się dziewczynie, bo Servigny czuwał i chronił każdy kęs, który brała do ust, osłaniał jej -kieliszek, trzymał nad jej głową, niby daszek, rozłożoną serwetę. Ale w margrabinie budziło to wstręt, denerwowała się, szybko więc dokończono obiadu.
Iwetta, której nie opuszczała myśl o projekcie Servigny'ego, zwróciła się doń:
— A teraz pójdziemy na wyspę!
Matka jej omdlewającym tonem rzekła:
— Ale przede wszystkim nie siedźcie długo! Zresztą odprowadzimy was do przewoźnika.
I wyruszyli w dwie pary; Iwetta z towarzyszem szła przodem, drogą wydeptaną przez holowników. Słyszeli za sobą głosy margrabiny i Savala, którzy rozmawiali cicho, cichutko i bardzo pośpiesznie. Wszystko tonęło w czerni, gęstej, atramentowej. Ale niebo roiło się od ognistych ziaren, zdawało
się zasiewać nimi rzekę, tak że ciemne jej wody były jak przysypane gwiazdami,
Żaby zaczęły właśnie rechotać, wykrzykując wzdłuż obu brzegów swoje monotonne, gardłowe nuty.
Niezliczone słowiki wywodziły lotną pieśń w cichym powietrzu.
Iwetta spytała nagle:
— Cóż to? Nikt już za nami nie idzie? Gdzież oni? — I zawołała: — Mamo!
Nie było odpowiedzi. Dziewczyna mówiła dalej:
— Nie mogą przecież być daleko, przed chwilą jeszcze słyszałam ich glosy.
Servigny rzekł z cicha:
— Widocznie zawrócili. Może matka pani uczuła chłód.
I pociągnął ją dalej.
Przed nimi zabłysło światełko. Była to gospoda Martineta, restauratora i rybaka. Na wołanie przybyłych wyszedł z domu jakiś człowiek i razem weszli do dużej łodzi, przycumowanej wśród nadwodnych zarośli. Przewoźnik ujął wiosła i ciężka łódź poczęła sunąć po wodzie, budząc uśpione na jej powierzchni gwiazdy i wprawiając je w jakiś szalony taniec, który potem z wolna zamierał.
Dobili do przeciwnego brzegu i wysiedli pod duży-mi drzewami. Chłód bijący od wilgotnej ziemi płynął pod wysokie i zbite ich korony, usiane równie gęsto słowikami jak liśćmi.
Gdzieś daleko ktoś gra! na fortepianie modnej walca.
Semgay ujął ramię Twetty, a potem delikatnie atgąl jej kibić i lekko uścisnął.
— O 4«apm pani myśli?
— Ja? O niczym! Czuję się taka szczęśliwa!
— A więc nie kocha mnie pani ani trochę!
— Ależ owszem, Muscade, kocham pana, bardzo kocham, tylko... proszę ten temat zostawić w spokoju. Jest zbyt pięknie, aby słu- chse^łich niedorzeczności.
Tulił ją, choć próbowała się lekkimi ruchami uwolnić, i poprzez miękką, miłą w dotknięciu flanelę czuł ciepło jej ciała. Wyjąkał:
— Iwetto!
— Cóż takiego?
— To, ze kocham panią!
— Proszę sobie nie żartować, Muscade!
— Ależ nie! Kocham panią od dawna!
Usiłowała odsunąć się od niego, oswobodzić ramię, ściśnięte między jego i jej piersią. Szli z trudem, zataczali się jak pijani, skrępowani tą bliskością i wspólnym ruchem.
Nie wiedział, co mówić dalej, bo doskonale czuł, że niepodobna przemawiać do tej młodej dziewczyny tak jak do kobiety dojrzałej; w podnieceniu zastanawiał się, co robić, czy ona zgadza się, czy też nie rozumie, i z trudem szukał w myśli słów czułych, odpowiednich, stanowczych, jak tego wymagały okoliczności. Powtarzał co chwila:
— Iwetto, powiedz, Iwetto!
Potem nagle, jakby na oślep, ją
w policzek. Usunęła się nieco i rzekła z gniewem:
— Och, jaki pan śmieszny! Proszę rnnie zostawić w spokoju.
Ton głosu nie zdradzał, co myśli naprawdę, czego pragnie; nie biorąc zbyt serio jej gniewu, przycisnął usta do jej szyi, tam gdzie zaczynał się złocić puch włosów: czarujący, od dawna upragniony zakątek.
Wówczas poczęła się energicznie bronić. Ale on trzymał mocno i, chwyciwszy ją drugą ręką za ramię, zmusił, aby zwróciła twarz ku niemu, a wtedy usta jego spadły na jej usta z namiętną, szaloną pieszczotą.
Iwetta szybkim ruchem całego ciała wyśliznęła się z jego ramion, przesunęła się po jego piersi i uwolniwszy się z uścisku znikła w ciemności z wielkim szumem spódnic, podobnym do szelestu, jaki czyni ulatujący ptak.
Przez chwilę stał nieruchomo, zdumiony jej zwinnością i nagłym zniknięciem, potem, gdy wszelki szmer ustał, zawołał półgłosem:
—- Iwetto!
Nie było odpowiedzi. Zaczął więc iść, badając ciemności oczyma, szukając w zaroślach białej plamy, jaką powinna była tworzyć jej suknia. Ale dokoła było czarno. Zawołał głośniej :
— Panno Iwetto!
Słowiki umilkły. Przyśpieszył kroku, czu
jąc jakiś niejasny niepokój, i wołał coraz głośniej:
— Panno Iwelto! Panno Iwetto!
Cisza; stanął, nasłuchiwał. Wyspa pogrążona była w milczeniu, tylko liście lekko szumiały mu nad głową i żaby nie przestawały rechotać u brzegów.
Szedł więc od jednej -kępy drzew do drugiej, schodząc ku stromym i zarosłym brzegom wartkiego nurtu rzeki, a potem zawrócił do płaskich brzegów martwego jej ramienia. Doszedł aż naprzeciw Bougival, powrócił do „Bagienka”, przeszukał gęstwinę i wciąż wołał:
— Panno Iwetto, gdzie pani jest? Proszę się odezwać! Przecież to były żarty! No, proszę się odezwać i nie zmuszać mnie do tych poszukiwań!
Gdzieś daleko zegar począł wydzwaniać godzinę. Policzył uderzenia: północ. A więc od dwu godzin biegał po wyspie. Wówczas pomyślał, że może sama wróciła, i bardzo zaniepokojony skierował się ku domowi drogą przez most.
Służący, drzemiąc w fotelu, oczekiwał w przedpokoju. Servigny obudził go i zapytał:
— Czy panna Iwetta dawno wróciła? Rozstaliśmy się u końca wsi, bo miałem jeszcze złożyć wizytę.
Służący odrzekł:
— Tak, proszę księcia pana. Panienka wróciła przed dziesiątą.
Wówczas poszedł do swego pokoju i położył się.
Leżał z otwartymi oczyma nie mogąc u- snąć. Skradziony pocałunek wzburzył go.
I zastanawiał się, co ona myśli. Czego pragnie? Co wie o tych sprawach? A jaka śliczna, jaka upajająca!
Pożądanie, stępione przez tryb życia, jakie prowadził, przez wszystkie kobiety, jakie posiadał, przez wszystkie przygody miłosne, budziło się przy tej dziwnej dziewczynie, tak świeżej, podniecającej i nieodgadnionej.
Słyszał, jak biła pierwsza, potem druga. Nie, stanowczo dzisiaj nie zaśnie! Było mu gorąco, oblewał go pot, a w skroniach mocno pulsowała krew; wstał, aby otworzyć okno.
Wtargnęło chłodne powietrze, które pił pełną piersią. Gruba ciemność stała czarna, głucha i nieruchoma. Nagle dojrzał przed sobą, w mrokach ogrodu, błyszczący punkt, rzekłbyś: rozżarzony węgielek. Pomyślał: „Przecież to cygaro. To na pewno Saval” — i zawołał z cicha:
— Leonie!
Głos odpowiedział:
— To ty, Janie?
— Tak! Poczekaj, schodzę do ciebie.
Ubrał się, wyszedł i zobaczył przyjaciela,
który palił siedząc na żelaznym krześle, jak na koniu.
— Co tu robisz o tej porze? . 7
— Odpoczywam — odrzekł tamten i zaśmiał się. Servigny uścisnął mu rękę.
— Moje gratulacje, przyjacielu! A ja... ja ze skóry wyłażę!.
— To znaczy...
— To znaczy, że Iwetta wcale nie jest podobna do matki.
— Co zaszło między wami? Opowiedz!
Servigny zdał sprawę ze swych manewrów
i całkowitego ich niepowodzenia, a potem do- • dał:
— Doprawdy, ta mała wyprowadziła mnie j z równowagi. Wyobraź sobie, że nie mogłem | zasnąć. Jakie to śmieszne — z powodu takiej i dziewczynki! Minkę ma to niewinną, jakby nigdy nic, a nie wiesz, co w niej siedzi. Ko- bietę, która już coś przeżyła, która kochała
i niejedno przeszła, zrozumiesz bez trudu. * Inaczej, gdy w grę wchodzi młoda dziewczyna — wtedy nie wiesz nic absolutnie. Prawdę '■{ powiedziawszy, dochodzę do wniosku, że ona \s stroi sobie ze mnie żarty!
Saval kołysał się na swoim krześle. Powiedział bardzo wolno:
— Uważaj, mój kochany, ona chce cię za- i prowadzić do ołtarza. Przypomnij sobie po- : dobne przykłady! Dzięki takim właśnie sztuczkom panna de Montijo, która przynajmniej pochodziła z dobrej rodziny, została cesarzową. Nie daj się wystrychnąć na Napoleona! Servigny mruknął:
— Co do tego, bądź spokojny, nie jestem ani dudkiem, ani cesarzem — bo trzeba być albo jednym, albo drugim, aby zdobyć się na taki pomysł. Ale powiedz, czy jesteś śpiący?
— Nic a nic!
— Chciałbyś pójść nad rzekę?
— Z chęcią!
Otwarli furtkę i poszli w dół rzeki ku Marły.
Powietrze było chłodne, jak zawsze przed świtem; była to godzina głębokiego snu, wielkiego wypoczynku, zupełnej ciszy. Najlżejsze nawet głosy nocy umilkły. Słowiki już nie śpiewały, żaby przestały rechotać, tylko gdzieś w zaroślach jakieś stworzenie, może ptak, wydawało głos podobny do skrzypienia piły, słaby, monotonny, regularny jak maszyna w ruchu.
Servigny, który niekiedy wpadał w nastrój poetyczny, a nawet filozoficzny, rzekł niespodzianie:
— Oto jak się sprawy mają: ta dziewczyna miesza mi wszystkie szyki. W rachunkach jeden więcej jeden równa się dwa. W miłości jeden więcej jeden powinno się równać jeden, a tymczasem mimo wszystko daje dwa. Czyś tego nigdy nie doświadczył? Tej potrzeby wchłonięcia w siebie kobiety lub też unicestwienia się w niej. Nie mam -na myśli zwierzęcego pędu do -uścisków, ale ten wysiłek ducha i myśli, by stopić się w jedno, aby otworzyć drugiej istocie całą duszę, całe
serce i aby w myśli jej wniknąć aż do dna. A tymczasem nigdy nic o niej nie wiemy, nigdy nie przenikamy wszystkich wahań jej pragnień, pożądań, sądów. Nigdy nie zrozumiemy, w najmniejszej choćby mierze, tego nieznanego, tej tajemniczej duszy, którą uważamy za tak bliską, duszy ukrytej za parą oczu, co patrzą na cielne, jasne jak toń wodna, przejrzyste, jakby nie kryły w sobie żadnego sekretu, duszy, która mówi do ciebie przez ukochane usta, takie twoje bo taicie upragnione; duszy, która w słowach rzuca ci po jednej swe myśli, a jednak dalsza jest od ciebie niż gwiazdy i bardziej od nich nieprzenikniona. Jakież to wszystko dziwne.' Saval odparł:
— Ja nie jestem aż tak wymagający. Nie patrzę, co skrywają oczy. Mało interesuje mnie ich treść, a bardziej ich właścicielka.
Servigny szepnął:
— W każdym razie Iwetta jest szczególną istotą. Jak mnie przyjmie rano?
Doszedłszy do wodociągów w Marły, zauważyli, że niebo już blednie.
Po kurnikach zaczęły się budzić koguty, a glosy ich dochodziły nieco stłumione przez grubość murów. Jakiś ptak świergotał w parku na lewo, niezmordowanie powtarzając drobniutką frazę, naiwną i zabawną w swej prostocie.
— Należałoby już wracać — stwierdził Saval.
Zawrócili więc. Wszedłszy do swego pokoju Servigny zobaczył przez okno, które pozostawił był otwarte, że już całe niebo się zaróżowiło.
Wówczas zamknął żaluzje, spuścił i zasunął ciężkie firanki, położył się i wreszcie zasnął.
Przez cały czas śniła mu się Iwetta.
Zbudził go dziwny jakiś hałas. Usiadł na łóżku, począł nasłuchiwać, ale nic już nie usłyszał. Po chwili nagle coś zastukało o daszek nad oknem, jakby padał grad.
Wyskoczył z łóżka, podbiegł do okna, otworzył je i zobaczył Iwettę: stała w alei i pełnymi garściami rzucała żwir prosto w niego.
Ubrana była na różowo, na głowie miała słomkowy duży kapelusz przybrany piórem à la mousquetaire i śmiała się chytrze i złośliwie.
— A więc to tak? Pan się wysypia? A co też robiło się w nocy, że tak późno się wstaje? Może pan szukał przygód miłosnych, zacny mój Muscade?
Stał olśniony tą jaskrawą jasnością, która wtargnęła nagle do jego oczu, jeszcze zmęczonych, i zbity z tropu urągliwą niefrasobliwością dziewczyny, odpowiedział:
— Sługa, uniżony sługa panny Iwettyl Proszę o chwilę na opłukanie się w wodzie i w mig będę na dole!
Zawołała:
— Proszę się pospieszyć, jest już dziesią
ta! A chcą się panu zwierzyć ze wspaniałego j projektu, a właściwie będzie to spisek. Jak ;: panu wiadomo, śniadanie podają o jedenastej.
Znalazł ją siedzącą na ławce, z książką na kolanach; oczywiście był to jakiś romans. Wzięła go swobodnie, przyjaźnie pod ramię, tak szczerze i wesoło, jakby wczoraj nic mię- | dzy nimi -nie zaszło, i pociągnęła na koniec ! ogrodu. :
— Oto mój plan. Zbuntujemy się przeciw mamie i pan zaprowadzi mnie do „Bagienka”. Muszę to koniecznie zobaczyć. Mama twierdzi, że przyzwoite osoby nie bywają w podobnych lokalach.'Ale -mnie wcale nie obchodzi, czy można się tam pokazać, czy nie.
A pan mnie tam zaprowadzi, prawda, Musca- de? I poawanturujemy się z wioślarzami.
Czuł, że bije od niej miła woń, ale nie mógłby określić bliżej tego lekkiego, ulotnego zapachu. Nie były to mocne perfumy, któ* rych używała jej matka, ale subtelne tchnienie, w którym, jak mu się zdawało, chwytał woń irysowego pudru i może nieco werbeny.
Skąd płynął ten nieuchwytny zapach? Od sukni, włosów, skóry? Zastanawiał się nad tym, a że mówiła stojąc tuż przy nim, świeży jej oddech owiewał mu twarz. Wówczas pomyślał, że ten lotny zapach, który «siłował rozpoznać, jest tylko tworem jego zachwyconych oczu, jakąś zwodniczą emanaeją tego urzekającego, młodzieńczego wdzięku.
Mówiła:
— To sprawa załatwiona, nieprawdaż, Muscade? Po śniadaniu będzie bardzo gorąco i mama nie zechce wyjść. Ona marnie się czuje w takie upały. Zostawimy ją z pańskim przyjacielem i wtedy pan mnie tam zaprowadzi. Pomyślą, że idziemy na górę, do lasu. Ach, gdyby pan wiedział, jak ja się cieszę, że zobaczę „Bagienko”!
Doszli do ogrodzenia, przed sobą mieli rzekę. Słońce strumieniem spadało na Sekwanę, senną i błyszczącą. Unosiła się znad niej leciutka mgła upału, lekki pył wodny, powlekający powierzchnię rzeki tęczowo mieniącą się parą.
Od czasu do czasu przepływały łodzie, zwinne jolki lub ociężałe czółna, i w oddali rozlegały się, urywane lub przeciągłe gwizdy
• pociągów, z jakich każdej niedzieli wylewają się w podmiejskie okolice tłumy paryżan, a także syreny statków parowych, które dają znać, że się zbliżają do zapory wodnej w Marły.
Odezwał się dzwonek. Był to sygnał na śniadanie, wrócili więc do domu.
Przy śniadaniu rozmawiano niewiele. Skwarne lipcowe południe miażdżyło ziemię i przytłaczało ludzi. Upał zdawał się jakiś gęsty, obezwładniał dusze i ciała. Zdławione słowa nie zjawiały się na ustach, a każdy ruch wydawał się uciążliwy, jakby powietrze stawiało opór trudniejszy do pokonania.
Jedna tylko Iwetta, choć milczała, zdawała
się ożywiona, nerwowa i niecierpliwa.
Po deserze zapytała:
— A gdybyśmy tak poszli przejść się do
lasu? Pod drzewami będzie bardzo przyjemnie.
Margrabina z omdlewającą miną szepnęła:
— Czyś ty oszalała? Jakże w podobny .upał wyjść z domu?
A dziewczyna chytrze ciągnęła:
— A więc dobrze, mamo, zostawimy tu barona, aby dotrzymai ci towarzystwa, i oboje z Muscade'em wdrapiemy się na wzgórek, usadowimy się w trawie i będziemy sobie czytać. — Zwróciła się do Servigny*ego: — No i jakże? Zgadza się pan?
Odpowiedział:
— Jestem na rozkazy panny Iwetty.
Iwetta pobiegła po kapelusz.
Margrabina z westchnieniem wzruszyła ramionami:
— Ona doprawdy jest szalona! — I leniwym, zmęczonym ruchem, w którym była miłość i omdlałość, wyciągnęła piękną, białą rękę do barona, on zaś z namaszczeniem ją ucałował.
Iwetta i Servigny wyszli. Posuwali się naprzód brzegiem rzeki, potem przez most dostali się na wyspę, usiedli na stromym brzegu, nad bystrą odnogą rzeki, pod wierzbami, gdyż na pójście do „Bagienka" było jeszcze za wcześnie.
Dziewczyna natychmiast wydobyła książkę z kieszeni i rzekła ze śmiechem:
— Muscade, będzie pan teraz moim lektorem! — I podała mu książkę.
Zrobił ruch, jakby zbierał się do ucieczki.
— Ja, panno Iwetto? Ależ ja nie umiem czytać!
Ona zaś mówiła dalej z wielką powagą:
— No, tylko proszę bez wymówek i wykrętów! Pięknie się pan stara o moje względy, ani słowa! Brać wszystko, nic w zamian nie dając, prawda? Czy to pańska dewiza?
Wziął książkę, otworzył i zdziwił się. Była to rozprawa z zakresu entomologii. Rzecz
o mrówkach, napisana przez jakiegoś Anglika. Przekonany, że ona drwi sobie z niego, nie zabierał się do lektury, a wówczas Iwetta zniecierpliwiła się:
— Proszę wreszcie czytać! — zawołała.
Zapytał:
— Czy to jakiś zakład, czy po prostu kaprys?
— Nie, drogi panie, zobaczyłam tę książkę w księgarni. Powiedziano mi, że to najlepsze z istniejących dzieł o mrówkach, a wówczas przyszło mi do głowy, że byłoby zabawnie dowiedzieć się czegoś o życiu tych drobnych stworzeń, patrząc jednocześnie, jak krzątają się w trawie; a więc proszę czytać!
Wyciągnęła się na całą długość, oparłszy łokcie o ziemię, a głowę na rękach; oczy miała utkwione w murawę.
Servigny czytał; *
„Niewątpliwie małpy człekokształtne ze wszystkich zwierząt najbardziej zbliżone są do człowieka przez swą budowę anatomiczną, skoro jednak weźmiemy pod uwagę obyczaje \ mrówek, ich organizowanie się w społeczeństwa, szeroko pojętą wspólnotę, budowanie przez nie domów i dróg, zwyczaj oswajania zwierząt, a nawet trzymania niewolników, musimy przyznać, że mogą one rościć sobie prawo do bliższego człowiekowi ffiiejsea w skali inteligencji...”
Czytał głosem monotonnym i od czasu do czasu przerywał, aby zapytać:
— Może już wystarczy?
Ona przecząco poruszała głową i schwyciwszy na zerwane źdźbło trawy jakąś zabłą- ! kaną mrówkę, zabawiała się zmuszając stworzonko do spacerów z jednego końca łodyżki na drugi, odwracając ją, gdy mrówka dotarła do końca. Słuchała w milczeniu, z wielką uwagą, wszelkich zadziwiających szczegółów
o życiu t}'ch kruchych owadów, o ich budo* wach podziemnych, o sposobie, w jaki wychowują, więżą i odżywiają mszyce, aby potem spijać wydzielany przez nie słodki nektar, podobnie jak my hodujemy krowy w oborach; i
o ich zwyczaju oswajania drobniutkich, Ślepych owadów, które utrzymują czystość w mrowisku, i o wyprawach wojennych mających na celu zdobycie jeńców, którzy po
tem tak gorliwie obsługują zwycięzców, iż ci już nawet nie jedzą bez ich pomocy.
I jakby z wolna jakaś macierzyńska czułość budziła się w sercu Iwetty dla tak malutkiego, a tak mądrego stworzonka, pozwalała mu pełzać po swoim palcu, przypatrywała mu się z rozczuleniem i miała ochotę je ucałować.
Gdy Servigny przeczytał, jak to mrówki żyją we wspólnocie, jak rozgrywają między sobą przyjacielskie bitwy, których celem jest wykazanie wytrzymałości i zręczności, zachwycona Iwetta postanowiła ucałować mrówkę, ta jednak wymknęła się i poczęła biegać po twarzy dziewczyny. Wówczas Iwetta krzyknęła rozdzierająco, jakby groziło jej straszliwe niebezpieczeństwo, i miotając się jak szalona uderzała się po policzku, chcąc mrówkę strącić. Servigny, którego dusił szalony śmiech, złapał owada, który był już w pobliżu włosów Iwetty, i w miejscu, skąd go zdjął, złożył długi pocałunek, przy czym Iwetta nie odwróciła czoła.
Potem wstała oświadczając:
— Wolę taką książkę od powieści. Ale chodźmy już do „Bagienka”.
Dotarli do tej części wyspy, gdzie był park i rosły ogromne drzewa. Czułe pary błądziły pod wysokim zielonym sklepieniem, nad brzegiem Sekwany, którą płynęły czółna. Były to dziewczęta i młodzi chłopcy, robotnice ze swymi adoratorami, którzy zmęczeni i podpici, w kapeluszach na bakier, szli w samych
kamizelkach, przerzuciwszy surduty przez ramię, a także mieszczuchy w otoczeniu rodzin: kobiety postrojone, jak przystało w niedzielę, i dzieci drepczące przy rodzicach niby stadko kurcząt.
Daleki i nieustanny gwar ludzkich głosów, głuchy pomruk oznajmił, gdzie znajduje się popularna wśród wioślarzy knajpa.
Wyrosła przed nimi niespodzianie. Ogromny statek, opatrzony dachem, przycumowany do brzegu, dźwigał na sobie tłum istot płci obojga, które stojąc lub siedząc przy stolikach i pijąc, krzyczały, śpiewały, wrzeszczały, tańczyły i podrygiwały przy hałasie jęczącego pianina, o głosie tak fałszywym i grzmiącym, jakby kto uderzał w kociołek. Wysokie rudowłose dziewczyny, prezentując dwojaką, od przodu i tyłu, prowokacyjną krągliznę swych kształtów, krążyły na wpół pijane, z zaczepnym wejrzeniem, uróżowa- nymi wargami, z bezwstydnym słowem na ustach.
Inne tańczyły do upadłego z na wpół nagimi zuchami, którzy mieli na sobie tylko płócienne spodenki i bawełniany trykot, a na głowie kolorowe czapeczki podobne do dżoke- jek.
Tłum wydzielał woń potu i ryżowego pudru, zapach perfumerii i ludzkiej skóry.
Amatorzy trunków, ulokowani wokół stołów, pochłaniali płyny białe, czerwone, żółte, zielone i krzyczeli, darli się bez przyczyny,
dając folgę gwałtownej potrzebie hałasowania, potrzebie dzikusów, którzy chcą mieć uszy i mózg pełne zgiełku.
Co sekunda jakiś pływak, stojący na dachu, skakał do wody, obryzgując wodą najbliższych, którzy wydawali wówczas wrzaski godne czerwonoskórych,
Tymczasem rzeką przepływała istna flota. Długie, smukłe jolki mknęły, zamaszystymi uderzeniami wiosła prowadzone przez wioślarzy o nagich ramionach, którym drgały mięśnie pod opaloną na brąz skórą. Towarzyszki ich w sukniach z niebieskiej lub czerwonej flaneli, pod rozpiętymi nad głową parasolkami w tych samych barwach, oślepiających w jaskrawym słońcu, wyciągnięte w swych fotelach umocowanych w tyle łodzi, zdawały się ślizgać po wodzie w tej pozie nieruchomej i sennej.
Większe łodzie posuwały się wolniej, obładowane ludźmi. Jakiś uczeń, podochociwszy sobie i chcąc zadawać szyku, machał wiosłami niczym wiatrak, potrącając wszystkie czółna dokoła, skąd wymyślali mu wioślarze, a wreszcie, omal nie utopiwszy wprzód dwu pływaków, uciekł w popłochu, ścigany obelgami ciżby stłoczonej w ogromnej, pływającej kawiarni.
lwetta rozpromieniona szła u boku Ser- vigny'ego przez ten zbity i gwarny tłum; podejrzane poszturchiwania zdawały się ją
uszczęśliwiać, dziewkom przyglądała się okiem spokojnym l życzliwym.
— Muscade, niech pan spojrzy na tę, co za śJiczne włosy} Zdaje mi się, że te dziewczęta bawią się na całego!
Gdy pianista, czerwono ubrany wioślarz w olbrzymim jak parasol słomkowyr** kapeluszu, zaczął rąbać walca, Iwetta gwałtownie chwyciła towarzysza wpół i poderwał? go z tą pasją, jaką zawsze wkładała w taniec. Wirowali tak wytrwale i tak szaleńczo, żt zewsząd poczęto się im przypatrywać. Goście kawiarniani, po wchodzi wszy na stoły, wybijali takt stopami, inni dzwonili w kieliszki, a muzykant jakby rozum stracił: walił w klawisze, wyrzucał ręce w górę, wariacko podrygiwał całym ciałem i zapamiętale kiwał głową okrytą olbrzymim kapeluszem.
Nagle przerwał grę i, ześliznąwszy się na ziemię, rozciągnął się jak długi na podłodze, zagrzebany pod swym nakryciem głowy, jakby ze zmęczenia wyzionął ducha. Śmiech buchnął po całej kawiarni, wszyscy bili brawo. Czterej przyjaciele rzucili się ku niemu, jak to się dzieje w razie nieszczęśliwego wypadku, i podniósłszy z ziemi, wynieśli go podtrzymując mu ręce i nogi oraz ułożywszy mu na brzuchu ów dach, którym przykrywał sobie głowę.
Jakiś żartowniś poszedł za nim intonując De Profundus, i natychmiast za fałszywym nieboszczykiem uformował się kondukt, roz
wijając się po wszystkich ścieżkach wyapy i zagarniając kolejno gości, spacerowiczów, każdego, kto się nawinął.
Iwetta przyłączyła się, zachwycona, śmiejąc się z całego serca; oszołomiona ruchem i gwarem, rozmawiała ze wszystkimi dokoła. Młodzi ludzie zaglądali jej w oczy, ocierali się o mą, bardzo podnieceni, jakby węsząc i rozbierając ją spojrzeniami; Servigny zląkł się, że przygoda źle się zakończy.
Procesja postępowała wciąż naprzód, przyśpieszając kroku, ponieważ czterej tragarze przeszli w kłus, a tłum wyjąc rzucił się za nimi. Ale nagle zwrócili się ku rzece, zatrzymali Ję na brzegu, przez chwilę balansowali swym ciężarem, po czym, wypuszczając go wszyscy jednocześnie, cisnęli do wody.
Ogromny krzyk radości trysnął ze wszystkich ust, a tymczasem przerażony pianista brodził, złorzeczył, kaszlał, pluł wodą, i uma- zany mułem, usiłował wydostać się na brzeg. Kapelusz jego, porwany prądem, wyłowiony został przez jakąś barkę.
Iwetta tańczyła z uciechy, klaszcząc w ręce i powtarzając:
— Ach, Muscade, cóż to za świetna zabawa!
Servigny przyglądał się jej; był już poważny, trochę zakłopotany, a trochę zgorszony, że ona tak dobrze czuje się w tym prostackim »toczeniu. Jakiś instynkt buntował się w nim, instynkt przyzwoitości, nie opuszcza
jący nigdy dobrze urodzonego człowieka, nawet gdy sobie folguje, instynkt, który nie znosi zetknięcia się z tym, co zbyt trywialna i poniżające.
Mówił sobie, pełen zdziwienia:
„Do kroćset, a to ziółko z ciebie!”
I naprawdę miał ochotę mówić jej po imieniu, jak to czynił w myśli, jak tyka się od pierwszej chwili kobiety dostępne dla każdego. Nie widział już różnicy między nią a rudowłosymi dziewczynami, które ocierały się
o nich i ochrypłymi głosami wykrzykiwały sprośne słowa- Te słowa, krótkie i dźwięczne, przelatywały wśród tłumu, unosiły się nad nim, zrodzone zeń, jak muchy rod2ą się na śmietniku. Nie raziły tu ani dziwiły nikogo. Iwetta zdawała się nie zwracać na nie uwagi.
— Muscade, chcę się wykąpać! — rzekła. — Użyjemy sobie, co się zowie!
— Do usług panny Iwetty!
I skierowali się do zarządu łazienek, gdzie wypożyczano kostiumy. Ona pierwsza była gotowa i czekała na brzegu roześmiana w ogniu tych wszystkich spojrzeń. Potem ramię w ramię pocięli się zanurzać w letnią wodę.
Płynęła radosna, upojona, poddawała się pieszczotom fali z dreszczem zmysłowej rozkoszy, wznosząc się za każdym wyrzutem rąk, jakby miała frunąć w powietrze. Nadążał z trudem, zdyszany, niezadowolony, czując swą niższość. Ale ona zwolniła, potem
gwałtownie zawróciwszy, wyciągnęła się na wznak ze skrzyżowanymi rękoma i oczyma otwartymi na błękit nieba. Gdy tak leżała wyciągnięta na powierzchni wody, przyglądał się falistym zarysom jej ciała, piersiom obciągniętym delikatną tkaniną, uwydatniającą ich krągłość i ostre wierzchołki, lekkiej wypukłości łona, trochę zatartej lini uda, nagiej łydce, migocącej przez wodę i drobnej, wynurzającej się stopie.
Widział ją całą, jakby umyślnie chciała mu się pokazać, kusić go, narzucić mu się albo znów zeń zakpić. I począł jej pożądać z namiętnym żarem i rozpaczliwym podnieceniem. Nagle ona odwróciła się, spojrzała na niego i zaśmiała się:
— Cóż to za mina!
Uczuł się dotknięty, podrażniony tą drwiną, ogarnęła go podła złość wydrwionego kochanka, a wówczas, ulegając nagle jakiejś niejasnej potrzebie okrucieństwa i pragnienia zemsty i zranienia jej, rzekł:
— Odpowiadałoby pani takie życie, prawda?
Zapytała z miną prawdziwie naiwną:
— Co też pan mówi?
— No, proszę nie stroić sobie żartów' ze mnie. Pani dobrze wie, co mam na myśli!
— Ależ nie, daję słowo!
— Dość tego, skończmy tę komedię! Chce mnie pani, czy nie?
— Nie rozumiem.
— Nie jest pani lak Zre-*zt% ". ^zoraj wieczór powiedziałem punil
— Co takiego? Nie przypominam sobie,
— iSe kocham parną.
— Pan?
— Ja.
— Też gadanie!
— Przysięgam, źe to prawda.
— A więc proszę dać mi dowody!
— Tego właśnie pragną jak najgoręcej!
— To znaczy czego?
— Dać dowody!
— A zatem proszę o nit!
— Wczoraj nie mówiła pani tak!
— Pan nic mi nie proponował!
— Cóż znowu za głupstwa?
— A zresztą nie do mnie należało zwracać się w tej sprawie!
— A to dobre! Więc do kogo?
— Rozumie się, że do mamy.
Wybuchnął śmiechem.
— Do mamy? Ależ to wyborne!
Ona nagle spoważniała i rzekła patrząc mu głęboko w oczy;
— Proszę posłuchać, Muscads: jeśli kocha mnie pan na tyle, aby «ię ze mną ożenić, proszę naprzód pomówić z mamą, a po tern ja wyrażę swoje zdanie.
Sądząc, że Iwetta wciąż kpi z niego, wpadł nagle w pasję:
— Pani chyba bierze mnie za głupca! Iwetta patrzyła nań ciągle swymi łagodny-
mi jasnymi oczyma. Wahała idę chwilę, a p*>- tem powiedziała:
— Ja pana doprawdy wciąż nie rozumem!
Wówczas on rzekł żywo, brutalnie i ze złością w głosie:
— Iwetto, skończmy tę głupią komedię, która trwa już za długo! Pani udaje małą, naiwną dziewczynkę, ale proszę mi wierzyć, źe wcale z tym pani nie do twarzy! Rozumie pani doskonale, że między nami nie może być mowy o małżeństwie, lecz tylko o... miłości. Powiedziałem, że panią kocham, i to jest prawda; powtarzam, kocham panią! Niech pani dłużej nic* udaje, że nie wie, o co chodzi, i nie traktuje mnie jak durnia.
Leżeli w wodzie, na wprost siebie, utrzymując się tylko nieznacznymi ruchami rąk. Iwetta trwała jeszcze chwilę nieruchomo, jak gdyby nie mogja się zdecydować na wnik* nięcie w sens jego słów, potem nagle zarumieniła się aż po linię włosów. Od szyi po uszy oblała się ciemnym rumieńcem, przechodzącym we fiolet, i bez słowa skierowała aę do brzegu, płynąc jak mogła najprędzej, szybkimi i mocnymi ruchami rąk i nóg. Nie mogąc jej doścignąć, zasapany, płynął za nią.
Widział, jak wyszła z wody, wzięła płaszcz kąpielowy i nie odwróciwszy się znikła w kabinie.
Ubierał się długo, niepewny co robić, zastanawiał się, co jej teraz powie: czy ma prosić o przebaczenie, czy teź brnąć dalej.
Kiedy by} gotów, okazało się, że Iwetta już poszła sama. Wyruszył powoli, pełen, trwogi i rozterki.
Margrabina przechadzała się, wsparta na ramieniu Savala, w kolistej alei, obiegającej gazon.
Na widok Servigny'ego powiedziała z tą niedbałą miną, którą miała od wczoraj:
— A co, nie mówiłam, że nie należy wychodzić w taki upał? Iwetta dostała porażenia słonecznego i poszła się położyć. Biedne dziecko, czerwona była jak piwonia i głowa ją mocno rozbolała. Spacerowaliście po słońcu i popełnialiście jakieś szaleństwa, czy ja wiem zresztą! A pan wcale nie jest rozsądniejszy od niej!
Iwetta. nie zeszła na obiad. Gdy chciano jej zanieść jedzenie na górę, odpowiedziała przez drzwi, które zamknęła na klucz, że nie jest głodna, i prosiła, by zostawić ją w spokoju. Obaj młodzi ludzie odjechali pociągiem
o dziesiątej, przyrzekając, że zjawią się w najbliższy czwartek, margrabina zaś usiadła przy otwartym oknie, aby marzyć i słuchać dalekiej orkiestry, przygrywającej na balu wioślarzy, której skoczne tony mąciły ogromną, dostojną ciszę nocy.
Wytresowana w miłości i przez miłość, jak inni w konnej jeździe lub wiosłowaniu, miewała nagłe przypływy uczucia, które chwytało ją jak choroba. Namiętności ogarniały ją niespodzianie, przenikały na wskroś, roz
palały, doprowadzały do szaleństwa, rozstroju nerwów lub przygnębienia, zależnie od tego, czy charakter ich był wzniosły, gwałtowny, tragiczny lub sentymentalny.
Była jedną z kobiet, których przeznaczeniem jest kochać i budzić miłość. Wyszedłszy z nizin, zrobiła karierę uprawiając miłość, z której uczyniła sobie zawód prawie bezwiednie, bo dyktował jej to instynkt i wto- dzony spryt; pieniądze przyjmowała jakby to były pocałunki, naturalnie, bez skrupułów kierując się swym niezawodnym węchem w sposób niewyrozumowany i prosty, jak to czynią zwierzęta, które w obliczu potrzeb życia stają się inteligentne. Wielu mężczyzn przeszło przez jej życie nie rozpaliwszy w niej żadnego uczucia, ale też żadnej odrazy.
Poddawała się wszelkim uściskom ze spokojną obojętnością, tak jak w podróży toleruje się wszelkie sposoby odżywiania, bo przecież żyć trzeba. Jednakże od czasu do czasu serce jej lub ciało zaczynało płonąć i wówczas stawała się pastwą wielkiej namiętności, która trwała kilka tygodni lub kilka miesięcy, zależnie od przymiotów fizycznych lub moralnych kochanka.
Były to najpiękniejsze okresy jej życia. Kochała całą duszą i całym ciałem, w uniesieniu i ekstazie. Rzucała się w miłość, jak desperat rzuca się w rzekę, i dawała się unosić prądowi, gotowa choćby na śmierć, upojona, oszalała bezgranicznie szczęśliwa. Za każ
dym razem święcie wierzyła, że nigdy dotąd nie przeżywała czegoś podobnego, i szczerze byłaby zdumiona, gdyby jej przypomniano,
0 ilu najrozmaitszych mężczyznach marzyła bezprzytomnie przez całe noce, wpatrzona w gwiazdy.
Saval podbił ją, ujarzmił jej duszę i ciało. Myślała o nim urzeczona jego obrazem
1 wspomnieniem, w cichej egzaltacji doskonałego szczęścia, szczęścia bliskiego i niechybnego.
Usłyszawszy szmer za sobą, obejrzała się. Weszła Iwetta, ubrana jeszcze tak, jak za dnia, ale blada, z oczami błyszczącymi jak po wielkim wysiłku.
Oparła się w otwartym oknie, naprzeciw matki.
— Chcę z tobą pomówić — rzekła. Margrabina spojrzała na nią zdziwiona. Kochała ją jak matka egoistka, dumna z jej urody, jak się jest dumnym z majątku, sama jeszcze zbyt piękna, aby odczuwać zazdrość, zbyt leniwa, aby snuć plany, które jej przypisywano, a zbyt sprytna, aby sobie z walorów córki nie zdawać sprawy.
Odpowiedziała:
— Słucham cię, córeczko, cóż się stało? Iwetta patrzyła na nią przenikliwie, jakby
chciała czytać w jej duszy i uchwycić wszystkie wrażenia, jakie wzbudzą jej słowa.
— Tak. Zaszło coś niezwykłego.
— Cóż takiego?
— Pan de Servigny oświadczył, że mnie kocha.
Margrabina, zaniepokojona, czekała na dal-. sze słowa, ale Iwetta milczała, więc rzuciła pytanie:
— Jak on ci o tym mówił? Powiedzie coś bliższego!
Wówczas dziewczyna usiadła, zwykłym sobie ruchem przytuliła się do kolan matki i rzekła ściskając jej ręce:
— Oświadczył się o moją rękę.
Pani Obardi uczyniła gwałtowny ruch zdziwienia i zawołała:
— Servigny? Czyś ty oszalała?
Iwetta wciąż wpatrywała się w twarz matki, badając jej myśli i widząc jej zdumienie, a po chwili zapytała z powagą:
— Dlaczego miałabym oszaleć? Dlaczego pan de Servigny nie miałby się ze mną ożenić?
Margrabina, bardzo zakłopotana, wyjąkała:
— Jesteś w błędzie, to niemożliwe! Pan de Servigny jest zbyt bogaty dla ciebie... i zbyt... zbyt lubi życie paryskie, aby się żenić.
Iwetta z wolna się podniosła.
^— Ale jeżeli on mnie kocha, jak twierdził, mamo?
Matka odparła z odcieniem niecierpliwości:
— Sądziłam, że jesteś na tyle dojrzała i dostatecznie znasz życie, aby nie roić sobie podobnych mrzonek. Servigny to światowiec
i egoista. Ożeni się tylko z kobietą ze swojej sfery i równą mu majątkiem. Jeżeli ci się o- świadczył, to znaczy, że.,. to znaczy, że...
Margrabina, nie mając odwagi wypowiedzieć swoich podejrzeń, milczała chwilę, a potem dorzuciła:
— A zresztą, zostaw mnie w spokoju i idż się położyć!
Iwetta, jakby dowiedziała się tego, o co jej chodziło, odrzekła ulegle:
— Dobrze, mamo.
Ucałowała matkę w czoło i wolnym krokiem odeszła.
Była już w progu, gdy margrabina zapytała:
— A jakże z twoim porażeniem?
— Nic mi nie było. Tamta sprawa była powodem całej historii.
A margrabina dodała:
— Jeszcze pomówimy o tym. Ale przede wszystkim przez pewien czas unikaj pozostawania z nim sam na sam i zrozum, że on się z tobą nie ożeni, rozumiesz, że chce cię tylko... skompromitować.
Nie znalazła lepszego słowa na wyrażenie swej myśli. Iwetta poszła do swego pokoju,
Pani Obardi zamyśliła się.
Prowadząc od dwudziestu lat spokojne d dostatnie życie, wypełniane miłością, starannie odsuwała od siebie wszelką myśl, która mogła ją zatroskać, zaniepokoić lub zasmucić. Nigdy nie zdobyła się na postawienie sobie
pytania, jaki los czeka Iwettę; uważała, że czas będzie zastanowić sią nad tym, gdy zjawią się trudności. Swym węchem kurtyzany czuła doskonale, że jej córka może wyjść za człowieka zamożnego i z prawdziwie dobrej sfery tylko dzięki jakiemuś nadzwyczajnemu zrządzeniu losu, jakimś trafem miłości, który osadza awanturnice na królewskich tronach. Zresztą wcale na to nie liczyła, zbyt zajęta własnymi sprawami, aby snuć projekty, które jej bezpośrednio nie dotyczyły.
Iwetta pójdzie tą samą drogą co jej matka, to rzecz pewna. I ona wejdzie w służbę miłości. Dlaczego miałoby być inaczej? Ale nigdy dotąd margrabina nie miała odwagi zastanowić się, kiedy i jak się to stanie.
I oto teraz córka nagle, bez żadnych wstępów, zadała jej jedno z tych pytań, na które trudno odpowiedzieć, zmuszała ją do zajęcia stanowiska w sprawie tak przykrej, zawiłej, ze wszech miar ryzykownej i tak ciężkiej dla jej sumienia, które przecież powinno się odezwać, skoro chodzi o jej córkę i o sprawy tego rodzaju.
Miała za dużo wrodzonego sprytu, sprytu, który w niej drzemał, ale nigdy nie usypiał, aby choć przez chwilę łudzić się co do zamiarów Servigny'ego, znała bowiem mężczyzn, zwłaszcza tego typu. Toteż po pierwszych słowach Iwetty zawołała prawie bezwiednie:
— Servigny miałby się z tobą ożenić? Czyś ty oszalała?
A więc ten spryciarz, frant, hulaka i kobieciarz chwycił się tego starego sposobu? Cóż uczyni teraz? I jak małą ostrzec wyraźniej, jak jej bronić? Bo przecież mogłaby narobić wielkich głupstw.
Czyż można było przypuścić, że taka duża dziewczyna okaże się tak naiwna, tak nie- rozgarnięta i mało sprytna?
I margrabina, wielce zatroskana i już zmęczona myśleniem, zastanawiała się, co czynić, ale nic jej nie przychodziło do głowy, a sytuacja wydawała się jej naprawdę trudna. Znużona tymi troskami, pomyślała:
„No cóż, będę miała na nich oko i zrobię to, co podyktują mi okoliczności. Jeśli okaże się to konieczne, pomówię z nim, a że jest kuty na cztery nogi, zrozumie mnie w pół słowa”.
Nie zastanawiała Się, co mu powie i jaką usłyszy odpowiedź, ani w jakim duchu mogłoby dojść między nimi do porozumienia' ale szczęśliwa, że uwolniła się od troski nie przedsiębiorąc nic stanowczego, powróciła myślą do pięknego Savala i z oczyma zagubionymi w ciemnościach, zwrócona ku prawej stronie, tam gdzie mglisty blask unosił się nad Paryżem, obiema rękami przesyłała pocałunki ogromnemu miastu, spieszne pocałunki rzucane w noc, bez liku, jeden po drugim i cicho, jakby wciąż jeszcze z sobą mówili, szepnęła:
— Kocham cię, kocham!
Iwetta również nie spała. Jak matka, oparła się łokciem w otwartym oknie i łzy, pierwsze łzy smutku napłynęły jej do oczu.
Dotąd żyła i rosła w bezmyślnej i radosnej ufności szczęśliwego dziecka. Po cóż miałaby myśleć, zastanawiać się, dociekać?
Uchodziła za osobę świadomą wszystkiego, gdyż zdawało się, że mówi świadomie i o wszystkim, gdyż przybrała ton, wzięcie
i zuchwały język swego otoczenia. Ale w istocie wiedziała o tym tyle, co dziewczynka wychowana w klasztorze, a ryzykowne wyrażenia czerpała z pamięci, z tego daru naśladowania i asymilacji, jakim odznaczają się kobiety, nie zaś ze świadomej i rozzuchwalonej myśli.
Mówiła o miłości tak, jak syn malarza lub mu2yka mówiłby o malarstwie lub muzyce w wieku lat dziesięciu lub dwunastu. Oczywiście wiedziała, a raczej przeczuwała, jaki rodzaj tajemnicy kryje to słowo — zbyt wiele żartów szeptano wokół niej, aby mimo swojej niewinności nie snuła pewnych domysłów — ale jakże miała stąd dojść do wniosku, że nie wszystkie domy podobne są do jej własnego?
Całowano rękę jej matki z pozornym szacunkiem; wszyscy ich znajomi nosili tytuły; wszyscy byli zamożni lub za takich uchodzili, poufale wspominali członków rodziny króle
wskiej. Dwaj książęta krwi bywali nawet * czysto wieczorem u margrabiny! Więc cóz '* mogło ją oświecić? *
Poza tym była z natury łatwowierna. Nie ; szperała, nie obwąchiwała ludzi jak matka ^ Żyła beztrosko, zbyt uradowana życiem* aby \ niepokoić się sprawami, które mogłyby cię J wydać podejrzane naturom opanowanym, głębszym, zamkniętym w sobie, mniej buj- I nym i radosnym. j
Z oto nagle Servigny kilkoma słowami, i których brutalność raczej odczuła, niż pojęła, i obudził w niej naprzód nagły niepokój, a po- jj tem dręczące przeczucie prawdy. Ą
Wróciła, uciekła, jak zranione zwierzę, i»- J totnie głęboko dotknięta słowami, które wciąż i sobie powtarzała, aby wniknąć w ich sens i i odgadnąć całą ich doniosłość; „Rozumie pani doskonale, że między nami nie może być mowy o małżeństwie, lecz tylko... o miłości".,.
Co chciał powiedzieć? ! dlaczego ją obraził?
A zatem ona nie wie o czymś, nie zna ja* kiejś tajemnicy, jakiejś hańby? I chyba tylko ona jedna o tym nie wie? Ale o czym? Czuła się przestraszona, przybita, jak zawsze wtedy, gdy wpadniemy na trop tajonej hańby, zdrady ukochanej istoty, jednej z tych klęsk serca, które doprowadzają nas do rozpaczy.
Szarpana obawą i podejrzeniami, rozmyślała, zastanawiała się, dociekała, płakała Później jej młoda i pogodna dusza doznali pocieszenia, poczęła sobie bowiem, na kanwie
przeczytany/; poetycznych romansów, snuć dziwne historie, wymyślać mezwykto ; dra* matyczr,? ~~t: Przypominała lobie wzruszające perypetie, dz;eje ponure i przejmujące, które kombinowała i przetwarzała w swoją w tamą przygodę, upiększając przewidywaną tajemnicę, spowijającą jej źyde.
Już się nie martwiła, już marzyła, podnosiła zasłony, wymyślała nieprawdopodobne zawi kłania, tysiące szczegółów sensacyjnych, strasznych, ale urzekających swą niezwykło- ¿.~ą.
Jest może naturalną córką jakiegoś księcia? Biedna jej matka, uwiedziona 1 porzucona, obdarzona tytułem margrabiny przez króla, na przykład Wiktora Emanuela, musiała rato* vać się ucieczką przed gniewem rodziny.
A może jest opuszczonym przez rodziców dzieckiem, oczywiście rodziców wysoko postawionych i szlachetnej krwi, owocem grzesznej miłości, który magrabina przygarnęła, zaadoptowała i wychowała?
Przychodziły jej do głowy i inne jeszcze pomysły. Brała je pod uwagę lub odrzucała wedle fantazji. Roztkliwiała się nad sobą, szczęśliwa w głębi duszy i smutna jednocześnie, rada zwłaszcza, że stała się kimś w rodzaju heroiny romansu, która powinna zachować się w sposób szlachetny, godny. I myślała o roli, jaką przyjdzie jej odegrać w zależności od rozwoju wypadków. Wyobrażała sobie rolę niejasno, w rodzaju boha-
terek ze sztuk Scribe'a lub powieści pani George Sand. Było tam poświęcenie, szlachetna duma, wyrzeczenia, wielkość duszy, subtelne uczucia i piękne słowa. Jej żywotna natura prawie cieszyła się tą nową sytuacją,
Aż do wieczora snuła projekty dalszego postępowania, zastanawiała się, jak wydobędzie od matki tajemnicę.
A gdy nadeszła noc, sprzyjająca dramatycznym sytuacjom, wymyśliła wreszcie podstęp prosty, zręczny i skuteczny: postanowiła niespodzianie powiedzieć matce, że Ser- vigny oświadczył się jej.
Na taką nowinę zaskoczonej matce z pewnością wymknie się jakieś słowo, jakiś okrzyk, który rzuci promień światła w umysł córki.
Iwetta natychmiast wprowadziła w czyn swój pomysł.
Czekała na wybuch zdziwienia, na wybuch uczucia, na zwierzenia, którym towarzyszyć będą wzniosłe gesty i łzy.
A tymczasem matka nie była ani zdumiona, ani zaskoczona, tylko po prostu znudzona; ton jej odpowiedzi, w którym było zakłopotanie, niezadowolenie i zmieszanie, obudził nagle w dziewczynie całą kobiecą przebiegłość, bystrość i przewrotność. Wyczuła, że nie trzeba nalegać, że tkwi w tym tajemnica innego rodzaju, znacznie boleśniejsza, i że musi ją przeniknąć sama; poszła do swego pokoju ze ściśniętym sercem, z duszą strwożoną,
dręczona teraz przeczuciem prawdziwego nieszczęścia, chociaż właściwie nie wiedziała, skąd i dlaczego naszło ją to podniecenie. Płakała więc siedząc przy oknie.
Długo płakała, o niczym już teraz nie myśląc, nie usiłując nic już odkrywać, z wolna ogarniało ją zmęczenie. Zamknęła oczy. Zdrzemnęła się na kilka minut tym męczącym snem ludzi zdruzgotanych, którzy nie mają siły rozebrać się i położyć do łóżka, snem ciężkim i przerywanym nagłymi przebudzeniami, gdy głowa osuwa się z podtrzymujących ją rąk.
Położyła się dopiero o brzasku, gdy poranny chłód ją ogarnął i zmusił do opuszczenia okna.
Na drugi i trzeci dzień była powściągliwa i smutna. Odbywała się w niej nieustanna
1 szybka praca, praca myśli; uczyła się szpiegować, odgadywać, rozumować. Jakiś blask, «łaby jeszcze, zdawał się jej w nowy sposób oświetlać ludzi i rzeczy dookoła; budziła się w niej nieufność wobec wszystkich i wszystkiego, w co wierzyła, wobec matki. Wszystkie te przypuszczenia poczyniła w ciągu dwu dni. Rozważyła wszelkie możliwości, podejmując najsprzeczniejsze postanowienia
2 gwałtownością wrodzoną jej zmiennej i nieopanowanej naturze. W środę miała już ułożony plan, cały program postępowania i system szpiegowski. W czwartek rankiem wstała z moonym postanowieniem, że będzie prze
biegła jak agent policji; gotowa była wypowiedzieć walkę całemu światu.
Postanowiła nawet wziąć sobie za dewizą słowa: „Polegaj tylko na sobie” — i więcej niż godzinę mozoliła się, jaki nadać im układ, aby wyglądały efektownie, wypisane wokół jej monogramu na papierze listowym.
Saval i Servigny zjawili się o dziesiątej. Dziewczyna podała im rękę z rezerwą, ale bez zakłopotania, i rzekła tonem swobodnym, choć poważnym:
— Dzień dobry, Muscade, co słychać u pana?
— Dzień dobry pannie Iwetcie, u mnie nieźle, a jak się miewa panna Iwetta?
Śledził ją ukradkiem. „Co też za historię ona mi wymyśli?,ł — zastanawiał się.
Ponieważ margrabina przyjęła ramię Sa- vala, on podał rękę Iwetcie i poczęli przechadzać się wokół gazonu, coraz to ukazując się i znikając za kępami drzew i krzewów.
Iwetta szła z miną uprzejmą i rozważną; patrzyła w piasek alei, zdawała się zaledwie słuchać towarzysza i nic nie mówiła. Nagle zapytała:
— Czy pan jest naprawdę moim przyjacielem, Muscade?
— Oczywiście, że jestem przyjacielem panny Iwetty.
— Ale naprawdę prawdziwym i najprawdziwszym z prawdziwych?
— Całkowicie oddanym, duszą i ciałem.
— Tak, że nie skłamałby pan nawet jeden raz?
— Choćby nawet dwa razy, skoro zaszłaby potrzeba.
— Gdyby przyszło mi powiedzieć całą prawdę, całą szkaradną prawdę?
— Tak, proszę panny Iwetty.
— A zatem, co pan myśli, ale tak naprawdę, o księciu Krawałowie?
— Tam do Ucha!
— Widzi pan, już pan myśli, co by tu skłamać.
— Właśnie że nie, tylko szukam słów, odpowiednich wyrażeń. Mój Boże, książę Kra- wałow jest Rosjaninem... Rosjaninem, co się zowie, który umie po rosyjsku, urodził się w Rosji i ma zapewne rosyjski paszport na pobyt we Francji, w którym wszystko jest prawdziwe... z wyjątkiem nazwiska i tytułu.
Spojrzała mu głęboko w oczy.
— Chce pan powiedzieć, że to jest...?
Zawahał się, a potem zdecydował się.
— Awanturnik, proszę panny Iwetty.
— Dziękuję. A kawaler Valreali też nie więcej wart, prawda?
— Słusznie to pani określiła.
— A pan de Belvigne?
— O, z tym to inna sprawa. To człowiek z towarzystwa... prowincjonalnego, honorowy do pewnego punktu i tylko cokolwiek skompromitowany.., zbyt bujnym trybem życia.
— A pan?
Tym razem odpowiedział bez namysłu:
— Ja jestem tym, co się nazywa birbant, chłopak z dobrej rodziny, który nie był pozbawiony inteligencji, ale roztrwonił ją na dowcipne słówka, miał mocne zdrowie, ale zmarnował je na hulanki, miał talenty, ale użył ich na to, aby nic nie robić. Z tego wszystkiego zostało mi w majątku pewne doświadczenie życiowe, prawie zupełna wolność od przesądów, nie lada pogarda dla ludzi, nie wyłączając kobiet, głębokie przekonanie
o bezcelowości moich uczynków i wielka tolerancja dla wszelkiego łotrostwa. Umiem jednak niekiedy zdobyć się na szczerość, a nawet na uczucie, jak to pani jeszcze zobaczy, Z takimi wadami i zaletami oddaję się oto na rozkazy pani, moralnie i fizycznie, aby mogła mną pani wedle chęci rozporządzać.
Iwetta nie śmiała się, słuchała, starając się przeniknąć słowa i intencje. A potem pytała dalej:
— A co sądzi pan o hrabinie de Łammy?
Odparł żywo:
— Pozwoli pani, że nie będę się wypowiadał na temat płci pięknej.
— W żadnym wypadku?
.— W żadnym wypadku.
— To znaczy, że myśli pan bardzo źle..;
o wszystkich. Ale proszę, niech się pan zastanowi; nie widzi pan jakiegoś wyjątku?
Wówczas powiedział drwiąco, z bezczelną
miną, której nigdy prawie nie porzucał, i brutalnym zuchwalstwem, które było jego bronią i siłą:
— Oczywiście z wyjątkiem osób obecnych.
Zarumieniła się nieco, ale zapytała bardzo
spokojnie:
— A co pan myśli o mnie?
— Chce pani wiedzieć? A więc dobrze! Sądzę, że jest pani osobą ogromnie rozsądną, ogromnie praktyczną albo, jeśli pani woli, obdarzoną praktycznym rozsądkiem, która doskonale potrafi prowadzić swą grę, bawić się kosztem ludzkim, ukrywać swe zamiary, zastawiać sieci i cierpliwie czekać na... rozwój wjrpadków.
— To wszystko? — spytała.
— To wszystko.
Wówczas powiedziała z wielką powagą:
— Postaram się, aby pan zmienił zdanie, Muscade.
Potem podeszła do matki, która przechadzała się wolnym krokiem, ze spuszczoną głową, w leniwej postawie, jaką przybieramy, gdy na spacerze mówimy o rzeczach bardzo osobistych i pełnych słodyczy. Idąc kreśliła na piasku końcem parasolki jakieś figury, może litery, i mówiła coś, nie patrząc na Savala, mówiła obszernie, wolno, oparta na jego ramieniu i przytulona. Iwetta utkwiła w niej nagle oczy — i podejrzenie, tak mgliste, że nie dałoby się sformułować, raczej przeczucie niż sąd, przemknęło jej przez myśl, jak
po ziemi sunie cień wiatrem pędzonej chmu-
ry-
Rozległ się dzwonek wzywający na śniadanie.
Przeszło ono w milczeniu, w nastroju prawie ponurym. W powietrzu czuło się nadchodzącą burzę. Gęste, nieruchome chmury zdawały się czaić daleko na horyzoncie, nieme i ciężkie, brzemienne burzą.
Gdy podano kawę na tarasie, margrabina zagadnęła:
— Czy chcesz, kochanie, wybrać się dziś na wycieczkę pod opieką pana de Servigny? Doskonała pogoda, aby się ochłodzić w lesie.
Iwetta rzuciła jej szybkie spojrzenie i natychmiast odwróciła wzrok.
— Nie, mamo, dziś nie wybieram się nigdzie.
Margrabina wydawała się niezadowolona. Powtórzyła:
— Ależ przejdź się, moje dziecko, to ci doskonale zrobi!
Wówczas Iwetta powiedziała gwałtownie:
— Nie, mamo, dzisiaj nie wyjdę z domu i ty wiesz dlaczego, bo ci to wtedy wieczorem powiedziałam.
Pani Obardi zapomniała już o tamtych sprawach, cała pochłonięta pragnieniem, aby zostać sam na sam z Savalem. Zaczerwieniła się, zmieszała i zaniepokojona, nie wiedząc jak sobie zapewnić tę wolną godzinę czy dwie, wyjąkała:
.. * ; - w
— Ach prawda, zapomniałam, masz słuszność. Doprawdy, tracę głowę.
Iwetta sięgnęła po ręczną robótkę, którą nazywała „zbawieniem publicznym”, a o której przypominała sobie parę razy do roku, w dniach całkowitego zastoju życia towarzyskiego, i usiadła w niskim krześle w pobliżu matki, obaj zaś młodzi ludzie, siedząc na składanych krzesełkach ogrodowych jak na koniu, palili cygara.
Godziny mijały na leniwej, coraz to rwącej się rozmowie. Margrabina, rozdrażniona, rzucała Savalowi spojrzenia pełne rozpaczy, gorączkowo szukając sposobu, pretekstu do pozbycia się córki. Zrozumiała w końcu, że się jej to nie uda, i nie wiedząc już, jakiego chwycić się podstępu, zwróciła się do Servigny'ego:
— Wie pan, drogi książę, postanowiłam obu panów nie puścić dziś do domu. Rano wybierzemy się na śniadanie do Chatou, do restauracji Fournaise.
Zrozumiał, uśmiechnął się i odrzekł z ukłonem:
— Jestem na pani rozkazy, margrabino.
Dzień wlókł się wolno, jakby z trudem,
pod ciągłą gro2ą burzy.
Wreszcie nadeszła pora obiadu. Nawisie niebo wypełniało się leniwymi, ciężkimi chmurami. Nie czuło się najsłabszego choćby powiewu.
Pr2y wieczornym posiłku również niewie
le mówiono. Jakiś przymus, skrępowanie, niejasna obawa zdawał; się odbierać chęć do rozmowy obu mężczyznom i obu kobietom.
Gdy zebrano ze stołu, pozostali na tarasie,-^ od czasu do czasu zaledwie rzucając jakieś % zdanie. Zapadła noc, duszna noc. Nagle ogro-'}, mny, ognisty zygzak rozdarł horyzont i ośle- ^ piającym bladym światłem padł na cztery I oblicza, zanurzone już w mroku, a potem daleki, głuchy, słaby grzmot, jakby wóz toczył się po moście, przebiegł po ziemi; wydawało •• się, że jest jeszcze goręcej, że powietrze zro- ) biło się cięższe, a milczenie nocy głębsze.
Iwetta wstała.
— Idę się położyć — oznajmiła — burza i źle na mnie wpływa.
Podała matce czoło do pocałunku, pożegnała panów i odeszła.
Pokój jej położony był nad tarasem, toteż wkrótce Uście wielkiego kasztana rosnącego przy domu rozbłysły zieloną jasnością i Ser- vigny długo nie odrywał oczu od tego bladego światła; zdawało mu się, że kilka ra2y widział krążący tam cień. Nagle światło zgasło. Pani Obardi westchnęła głęboko.
— Moja córka położyła się — rzekła.
Servigny wstał.
— Chciałbym uczynić to samo, jeśli pani pozwoli, margrabino.
Ucałował wyciągniętą ku niemu dłoń i również wyszedł.
Została wśród nocy sama z Savalem.
W jednej chwili znalazła się w jego ramionach, ściskając go i tuląc. Potem, choć próbował ją powstrzymać, padła przed nim na kolana, szepcząc:
— Pragnę patrzeć na ciebie przy świetle błyskawic!
Tymczasem Iwetta, zdmuchnąwszy świecę, wyszła na swój balkon boso, cicho jak zjawa, i nasłuchiwała, trawiona bolesnym, choć niejasnym podejrzeniem.
Stojąc nad nimi, w górze, nad samym tarasem, nie mogła ich widzieć. Nie słyszała też nic prócz szmeru głosów, a serce biło jej tak mocno, że aż huczało jej w uszach. Któreś okno stuknęło jej nad głową. A zatem Ser- vigny wrócił do siebie, matka została sama z tym drugim.
Następna błyskawica, rozszczepiwszy niebo na dwoje, wyłoniła przed nią na sekundę cały ten dobrze jej znany krajobraz, skąpany w ostrym, ponurym świetle: ujrzała szeroką rzekę koloru roztopionego ołowiu, podobną do widywanych we śnie rzek w bajecznych krainach. W tej samej chwiU głos jakiś tuż pod nią powiedział:
— Kocham cię.
Nic już więcej nie słyszała. Dziwny dreszcz przeszył jej ciało, a duch trzepotał się w o- krutnym udręczeniu.
Ciężkie, bezbrzeżne milczenie, które wydawało się już wieczystym, uniosło się nad światem. Iwetta oddychała z trudem, jakiś mezna-
ny, straszny ciężar uciskał jej pierś. Jeszcze jedna błyskawica zapaliła przestworza, oświetliła na mgnienie oka horyzont, tuż za nią druga, trzecia.
I głos, który raz już słyszała, powtarzał głośniej:
— Och, jakże ja cię kocham, jak kocham! Iwetta poznała ten głos — należał do jej matki.
Duża kropla letniej wody upadła jej na czoło i lekki ruch, prawie nieuchwytny, przebiegł po liściach — pierwszy dreszcz ulewy.
A potem z daleka nadbiegał jakiś łomot niewyraźny, podobny do szumu wiatru wśród gałęzi; była to gęsta ulewa, spadająca jak płachta na ziemię, rzekę, drzewa. Po chwili woda pluskała wokół niej, zalewała ją i przenikała ją jak w kąpieli. Nie ruszała się, myśląc tylko o tym, co dzieje się na tarasie.
Słyszała, że W9tają i kierują się do swoich pokoi. Zamknięto jakieś drzwi w głębi domu; wówczas dziewczyna, ulegając przemożnemu pragnieniu poznania prawdy, które dręczyło ją do szaleństwa, rzuciła się na schody, cichutko otworzyła drzwi wejściowe i, przebiegłszy trawnik pod szalejącą ulewą, szyb* ko ukryła się wśród drzew, skąd mogła patrzeć w okna domu.
W jednym tylko się świeciło — u margrabiny.
I nagle w jaśniejącym czworoboku ukazały się dwie ciemne sylwetki, tuż obok siebie,
Potem zbliżyły się i utworzyły jeden kształt, a gdy znów błyskawica rzuciła na dom nagły i oślepiający strumień ognia, widziała, że całują się, spleceni w uścisku.
Wtedy przerażona, nie zastanawiając się j nie wiedząc, co czyni, krzyknęła z całej mocy, niezwykle ostrym głosem: „Mamo!” — jak woła się, aby ostrzec człowieka przed śmiertelnym niebezpieczeństwem.
Rozpaczliwe jej wezwanie przepadło wśród plusku wody, ale spleciona uściskiem para, zaniepokojona, rozłączyła się. I jeden z cieni zniknął, podczas gdy drugi usiłował coś dojrzeć przez ciemności wypełniające ogród.
Wówczas, bojąc się, że ją przychwycą, że mogłaby w tej właśnie chwili ujrzeć matkę, Iwetta rzuciła się ku domowi, pędem wbiegła po schodach, zostawiając za sobą strużkę wody, która ściekała ze stopnia na stopień, i zamknęła się w pokoju z mocnym postanowieniem, że nie otworzy drzwi nikomu.
Nie zdejmując ociekającej wodą i lepiącej się do ciała sukni, padła na kolana splótłszy ręce i w rozpaczy błagała o jakąś możniejszą niż ludzka opiekę, o tajemną pomoc niebios,
o nieznaną obronę, jakiej wzywamy w godzinach łez i rozpaczy.
Potężne błyskawice ciskały od czasu do czasu silne blaski do pokoju, a wtedy spostrzegła nagle swe odbicie w lustrzanej szafie, mokre i potargane włosy, odbicie tak dziwne, że z trudem się poznawała.
Długo klęczała, tak długo, że burza tymcza- j
sem oddaliła się, a ona tego nie spostrzegła. ^
Deszc2 przestał padać, jasność rozlała się po f
niebie, jeszcze zasnutym chmurami, i lekki ;
chłód, miły, rozkoszny, niosący z sobą zapach !
mokrych ziół i liści, płynął przez otwarte j
okno. f
Iwetta wstała, zdjęła obwisłą i zimną F
odzież, nie zdając sobie sprawy, co robi, i po- j
łożyła się do łóżka. Potem leżała z oczyma r utkwionymi w rodzący się dzień, potem znów
płakała, potem zaczęła rozmyślać. j Jej matka ma kochanka! Co za hańba! Ale. I
tyle naczytała się o kobietach, nawet będą- !
cych matkami, które schodziły na podobne J
bezdroża, aby później na ostatnich kartkach j
romansu odrodzić się w aureoli cnoty i sza- I
cunku, że się nawet zbytnio nie dziwiła, iż i
teraz oto ją samą los wplątał w dramat tak j
bardzo podobny do tych, o których pisano •
w książkach. j
Gwałtowność pierwszego wielkiego zmar- j
twienia, popłoch wywołany okrutną niespo- j
dzianką roztapiały się już nieco w miarę bez- f
ładnego rozpamiętywania podobnych sytua- 1
cji. Myśl jej zwykła była krążyć wokół kon- f
fliktów tak tragicznych, a tak poetycznie j
przedstawionych przez pisarzy, że straszliwe ^ odkrycie stopniowo przeobrażało się w na-
turalny niejako dalszy ciąg jakiejś wczoraj : czytanej w odcinku powieści.
Powiedziała sobie:
,,Ocalę moją matkę”.
I prawie uspokojona tym heroicznym postanowieniem, uczuła się silna, dojrzała, nagle zdolna do ofiary i walki. Zastanowiła się, jakich środków winna się chwycić. Jeden, tylko wydał się jej celowy, bo zgodny z jej romantyczną naturą. Jak aktor obmyśla rolę, opracowała sobie rozmowę, jaką przeprowadzi z matką.
Słońce już wstało. Służba kręciła się po domu. Weszła pokojówka z czekoladą. Iwetta kazała postawić tacę na stole i rzekła:
— Proszę powiedzieć pani margrabinie, że czuję się źle, że zostanę w łóżku aż do wyjazdu naszych gości, że nie spałam w nocy i proszę, aby nikt mi nie przeszkadzał, bo spróbuję teraz się przespać.
Służąca ze zdziwieniem spojrzała na przemoczoną suknię, porzuconą jak łachman na dywanie.
— To panienka wychodziła? — zapytała,
— Tak, przeszłam się po deszczu, aby odetchnąć świeżym powietrzem.
Pokojowa zebrała porzucone spódnice, pończochy, zabłocone trzewiki i wyszła unosząc na jednym ramieniu, z pełną obrzydzenia ostrożnością, mokrą odzież, jakby to były łachmany topielca.
A Iwetta czekała, bo dobrze wiedziała, że matka zajrzy do niej.
Margrabina weszła; wyskoczyła z łóżka po pierwszych słowach pokojówki, bo odkąd
usłyszała ów krzyk w ciemności: „Mamo!”, trawił ją niepokój.
— Co ci jest? — zapytała.
Iwetta spojrzała na nią i wyjąkała:
— Jest mi... mam...
Po czym, ogarnięta nagłym i strasznym wzburzeniem, wybuchnęła szlochem. Margrabina, zaskoczona, znów zapytała:
— Co ci jest?
Wówczas, zapominając o obmyślonych planach i frazesach, dziewczyna ukryła twarz w dłoniach i wyjąkała urywanym głosem:
— Ach, mamo, ach, mamo!
Pani Obardi stała przy łóżku zbyt spłoszona, aby jasno rozumieć, ale odgadła prawie wszystko owym bystrym instynktem, który stanowił jej siłę.
Ponieważ Iwetta, zanosząc się od płaczu, nie mogła mówić, matka, zniecierpliwiona wreszcie i czując, że nadchodzi chwila groźnych wyjaśnień, spytała ostro:
— Czy powiesz mi wreszcie, co ci jest? Iwetta z trudem powiedziała:
— Ach, dziś w nocy... widziałam... przez okno.
Margrabina, mocno pobladła, spytała:
— No i cóż takiego widziałaś?
Córka, wciąż łkając, powtórzyła:
— Ach, mamo, mamo!
Pani Obardi, której strach i zakłopotanie przerodziły się w złość, wzruszyła-ramionami i skierowała się do wyjścia.
— Doprawdy, sądzę, że masz źle w głowie. Jak ci to minie, daj mi znać!
Ale Iwetta nagle odjęła ręce od ociekającej łzami twarzy.
— Nie!... Słuchaj... muszę z tobą pomówić... słuchaj... Musisz mi przyrzec... wyjedziemy obie, gdzieś daleko, na zapadłą wieś, i będziemy żyły jak chłopki... i nikt nie będzie wiedział, co się z nami stało. Powiedz, zgadzasz się, mamo, proszę cię, błagam, zgadzasz się?
Margrabina w osłupieniu stała na środku pokoju. W żyłach jej płynęła łatwo zapalna krew. Wstyd, zażenowanie matki pomieszały się z jakimś niejasnym lękiem i rozjątrzeniem kobiety zakochanej i zagrożonej w swej miłości; zadrżała, gotowa zarówno błagać o przebaczenie, jak uciec się do jakiegoś gwałtu.
— Nie rozumiem cię — powiedziała.
Iwetta ciągnęła:
— Widziałam cię... mamo... tej nocy... Nie trzeba dłużej... gdybyś wiedziała... wyjedziemy obie... będę cię tak kochać, że na pewno zapomnisz...
Pani Obardi przemówiła drżącym głosem:
— Słuchaj, moja droga, są rzeczy, których jeszcze nie rozumiesz. Jednakże... zapamiętaj sobie... zapamiętaj... że ja ci zabraniam... wspominać mi jeszcze kiedykolwiek... o tych sprawach...
Ale dziewczyna, przypomniawszy sobie nagle o roli zbawczym, odrzekła: '
— Nie, mamo, nie jestem już dzieckiem
ł mam prawo wszystko wiedzieć. A wiem przecież, że przyjmujemy u siebie ludzi o złej opinii, awanturników, i wiem też, że z tego powodu nie mamy u ludzi szacunku- I wier-i
o innych jeszcze sprawach. Więc nie można tak dalej, rozumiesz? Ja nie chcą! Wyjedzie- my stąd; sprzedasz swoje klejnoty; jeżeli zajdzie potrzeba, weźmiemy się do pracy i bodziemy gdzieś, bardzo daleko, żyć, jak przystało na uczciwe kobiety. A jeżeli zdarzy rrj. mą okazja, aby wyjść za mąż, to tym lepiej.
Matka spojrzała na nią czarnymi, pełnymi gniewu oczyma. Odpowiedziała:
— Jesteś szalona! Proszę cię bardzo, wstań, przyjdź i zjedz śniadanie razem ze wszystkimi.
— Nie, mamo, jest tu ktoś, z kim nigdy się już nie zobaczę, rozumiesz mnie? Żądazn. aby stąd odszedł, bo w przeciwnym razie ;a odejdę. Musisz wybierać: on albo ja!
Usiadła na łóżku i mówiła głośno jak na scenie, wpadając wreszcie w dramatyczną rolę, którą poprzednio ułożyła, zapominając prawie o swoim strapieniu i myśląc już tylko
o posłannictwie.
Margrabina, zdumiona, znów powtórzyła, jakby nie znajdując innych słów:
— Ależ ty jesteś szalona!...
Iwetta ciągnęła z teatralnym patosem:
— Nie, mamo, ten człowiek musi opuścić nasz'dom, bo w przeciwnym razie ja go opuszczę, bo ja się z tym nie pogodzę!
m
— Gdzie pójdziesz? Co z sobą zrobisz?
— Nie wiem, mniejsza z tym- Chcę, abyśmy żyły jak uczciwe kobiety.
Te powracające wyrazy: „uczciwe kobiety" obudziły w margrabinie wściekłość dziewki. Krzyknęła:
— Milcz, zabraniam ci tak do mnie mówić! Jestem tyle warta co każda inna, rozumiesz? Jestem kurtyzaną, to prawda — jestem z tego dumna; te uczciwe kobiety do pięt mi nie dorastają!
Iwetta, zdruzgotana, wyjąkała:
— Ach, marno!
Ale margrabina, podniecając się i tracąc panowanie nad sobą, wołała:
— A więc tak, jestem kurtyzaną? I co z tego? Gdybym ja nie była kurtyzaną, ty byłabyś dzisiaj kucharką, jak niegdyś ja, zarabiałabyś półtora franka dziennie, szorowałabyś garnki i twoja pani posyłałaby cię do rzeżnika, słyszysz, i wyrzuciłaby cię z domu, gdybyś próbowała się obijać, a tymczasem ty możesz się obijać cały dzień dzięki temu, źe ja jestem kurtyzaną! Tak się sprawy mają! Gdy jest się służącą, biedną dziewczyną z pięćdziesięcioma frankami oszczędności całego majątku, trzeba mieć głowę na karku, jeśli nie chce się zdychać z głodu; a dla nas sposób jest tylko jeden, rozumiesz, jeden jedyny, Jeśli się jest służącą! Nie wzbogacimy się tym, co nam zapłacą, ani na obrywkach. Mamy tylko ciało, nic, tylko swoje ciało!
Uderzyła się w pierś jak .przy spowiedzi i czerwona, podniecona, podeszła do łóżka:
— Gdy się jest ładną dziewczyną, to jeszcze gorsza sprawa, trzeba żyć z tego albo klepać biedę całe życie, całe życie... nie pozostaje nic innego!
Potem nagle wróciła do poprzedniej myśli:
— Oczywiście im to nie grozi, tym uczciwym kobietom! To one są łajdaczkami, słyszysz, bo nic ich do tego nie zmusza! Nie brak im pieniędzy, mają za co żyć i bawić się, a kochainków biorą sobie tylko dla rozpusty. To są prawdziwe łajdaczki!
Stała obok posłania Iwetty, która, przerażona, chciała wołać o ratunek i uciekać, a płakała głośno jak bite dziecko.
Margrabina umilkła, spojrzała na córkę i widząc ją nieprzytomną z rozpaczy, sama uczuła ból, wyrzuty, tkliwość; padając na łóżko z wyciągniętymi ramionami, również się rozszlochała:
— Moje małe biedactwo, moje biedactwo, gdybyś wiedziała, jaki ból mi zadajesz'.
I długo tak obie płakały.
Wreszcie margrabina, która nigdy na dłużej nie poddawała się zmartwieniom, podniosła się i rzekła cicho:
— No, córeczko, tak się rzeczy mają, ale cóż na to poradzisz? Teraz już nic zmienić niepodobna. Trzeba brać życie takim, jakie jest!
Iwetta wciąż płakała. Cios był zbyt okrut
ny i nieoczekiwany, aby mogła go przemyśleć i już się z nim oswoić.
Matka mówiła dalej:
— A więc wstań i zejdź ma śniadanie, aby nikt niczego sią nie domyślił.
Dziewczyna, nie mogąc mówić, przecząco poruszyła głową; wreszcie powiedziała głosem powolnym, przerywanym szlochami:
— Nie, mamo, słyszałaś, co powiedziałam, i nie zmienią zdania. Dopóki oni nie wyjadą, nie wyjdą z tego pokoju. Nie chcą już widzieć nikogo z tych ludzi, nigdy, nigdy! Gdyby kiedy wrócili, ja... ja... nie zobaczyłabyś mnie więcej!
Margrabina otarła oczy, i zmęczona wzruszeniem, szepnęła:
— Zastanów się, pomyśl, bądź rozsądna!
A po chwili dodała:
>— Tak, lepiej, abyś dziś wypoczęła. Przyjdę do ciebie po południu.
Ucałowała córkę w czoło i, już spokojna, wyszła, aby się ubrać.
Ledwie matka zniknęła za drzwiami, Iwetta wstała, pobiegła do drzwi i zamknęła je na zasuwkę: chciała byś sama, zupełnie sama; potem zapadła w zadumę.
Około jedenastej pokojówka zapukała i zapytała przez drzwi:
— Pani margrabina kazała zapytać, czy panienka czego nie potrzebuje i co życzy sobie na śniadanie.
Iwetta odpowiedziała:
— Nie jestem głodna. Proszę tylko, aby ml nikt nie przeszkadzał.
I pozostała w łóżku, jakby była ciężko chora. Około trzeciej znów usłyszała pukanie.
— Kto tam? — spytała.
Była to margrabina.
— To ja, moja najmilsza, przyszłam zobaczyć, jak się czujesz.
Iwetta zawahała się. Co zrobić? Otworzyła, potem znów wróciła do łóżka.
Margrabina weszła i przemówiła półgłosem, jak w pokoju rekonwalescentki:
— No jakże? Lepiej ci? Nie zjadłabyś jajka na miękko?
— Nie, dziękuję, na nic nie mam ochoty.
Pani Obardi usiadła przy łóżku. Chwilę
milczały, a wreszcie — ponieważ córka leżała •bez ruchu, złożywszy bezsilnie ręce na kołdrze — margrabina spytała:
— Nie masz zamiaru wstawać?
Iwetta odrzekła:
— Ależ owszem, zaraz! — a po chwili dodała wolno i z powagą:
— Dużo myślałam, mamo, i oto... oto moja decyzja. Przeszłość jest przeszłością i o niej nie mówmy. Ale przyszłość będzie inna albo... albo... wiem, co mi pozostaje uczynić. Na razie skończmy na tym.
Margrabina, która uważała, że wszystko zostało już wyjaśnione, poczuła, że ogarnia ją pewna niecierpliwość. Miała już tego dosyć. Ta gąska powinna się była już dawno domy
ślić prawdy. Ale nié chcąc przedłużać sprawy, powtórzyła:
— A więc wstaniesz?
— Tak, zaraz będę gotowa.
Wtedy matka, zastępując pokojówkę, podała jej pończochy, gorset, halki, wreszcie ucałowała ją i spytała:
— Przeszłabyś się trochę przed obiadem?
— Tak, mamo.
I poszły nad rzekę, ale rozmawiały wyłącznie o sprawach obojętnych.
4
Nazajutrz wczesnym rankiem Iwetta wyszła sama i usiadła tam, gdzie Servigny czytał jej o mrówkach. Rzekła sobie: „Nie odejdę stąd, dopóki czegoś nie postanowię!”
Przed nią, u jej stóp, płynęła woda, bystra woda wartkiego ramienia rzeki, pełna wirów, spienionych fal, które — mocno rozkołysane — przewalały się w niemej ucieczce.
Iwetta rozważyła dokładnie całą sytuację i wszystkie środki wydobycia się z niej.
Co zrobi, jeśli matka nie wypełni skrupulatnie jej warunków, nie wyrzeknie się życia, jakie dotąd prowadziła, swego świata, wszystkiego w ogóle, i nie ucieknie z nią gdzieś na koniec świata?
Mogłaby wyjechać sama... uciec. Ale dokąd? Jak? Z czego będzie żyła? Z pracy? Jakiej? Do kogo się po nią zwróci? A przy tym
smutna i uboga dola robotnic, dziewcząt z ludu, wydawała się jej nieco żenująca, niegodna jej. Pomyślała, że mogłaby, jak młode panny w powieściach, zostać nauczycielką, następnie wzbudzić miłość w synu swoich chlebodawców i zostać jego żoną. Ale musiałaby być córką szlachetnego rodu; wówczas w obliczu uniesionego gniewu ojca rodziny, gorzko jej wyrzucającego, iż skradła mu serce syna — mogłaby odrzec dumnie:
— Nazywani się Iwetta Obardi!
Ale tego zrobić <nie mogła. A zresztą byłoby to zbyt banalne, oklepane. Klasztor wcale nie był lepszym wyjściem z sytuacji. Zresztą nie czuła powołania do życia zakonnego, pobożność bowiem napadała ją tylko od czasu do czasu i na krótko. Wobec tego, czego dowiedziała się o swym położeniu, nikt nie ocali jej biorąc ją za żonę. Nie mogła przyjąć pomocy od mężczyzny, nie widziała żadnego wyjścia, żadnego prawdziwego ratunku.
A przy tym ona chciała czegoś, co byłoby mocne, naprawdę wielkie i niezwykłe, co mogłoby służyć innym za przykład: postanowiła umrzeć.
Zdecydowała się od razu, spokojnie, jakby chodziło o wybranie się w podróż, bez namysłu, nie wyobrażając sobie śmierci, nie rozumiejąc, że jest to kres, po którym nie ma już żadnych początków, że to wyjazd bez powrotu, wieczyste rozstanie z ziemią, z życiem.
Natychmiast utwierdziła się w tym ostatecznym zamiarze, z pochopnością duszy egzaltowanej i młodej.
Zastanawiała się nad środkami, jakie będzie musiała przedsięwziąć. Ale wszystkie wydawały się jej trudne i ryzykowne, a nadto wymagały gwałtownego działania, co budziło w niej odrazę.
Wyrzekła się więc szybko sztyletu i broni palnej, które mogłyby ją tylko zranić, okaleczyć lub zeszpecić, a wymagają ręki wprawnej i niezawodnej; nie chciała też stryczka, bo jest pospolity, stosowny dla biedaków, ośmieszający i brzydki, a wreszcie wody, bo umiała pływać. Pozostaje więc trucizna, ale jaka? Prawie wszystkie wywołują cierpienia i torsje. A ona nie chciała ani cierpieć, ani wymiotować. Wówczas przyszedł jej na myśl chloroform, czytała bowiem w kronice wypadków o młodej kobiecie, która w ten sposób pozbawiła się życia.
Postanowienie to natychmiast napełniło ją jakąś radością, wewnętrzną dumą, poczuciem własnej wartości. Świat zobaczy, kim była i co była warta!
Zeszła do Bougival i wstąpiła do apteki, gdzie poprosiła o trochę chloroformu na bolący ząb. Aptekarz, który ją znał, sprzedał jej malutką buteleczkę narkotyku.
Wówczas pieszo wybrała się do Croissy, gdzie zaopatrzyła się w drugą fiolkę trucizny. Trzecią zdobyła w Chatou, czwartą w Rueil,
i późno wróciła na śniadanie. Po długim marszu była bardzo głodna i jadła dużo, z przyjemnością, jakiej doświadczają ludzie wyczerpani wysiłkiem fizycznym.
Matka, uradowana jej apetytem i wreszcie uspokojona, rzekła jej, gdy wstały od stołu:
— W niedzielą wszyscy nasi mili znajomi przyjadą do nas na cały dzień. Zaprosiłam księcia, kawalera i pana de Belvigne.
Iwetta przybladła, ale nic nie powiedziała.
Wkrótce wymknęła się z domu i poszła na dworzec, gdzie kupiła bilet do Paryża.
Przez całe popołudnie wędrowała od apteki do apteki, w każdej z nich kupując parę kropel chloroformu.
Wróciwszy do domu miała kieszenie pełne małych buteleczek.
Nazajutrz powtórzyła ów manewr, a wstąpiwszy do jakiegoś drogisty, za jednym zamachem zdołała kupić ćwierć litra.
W sobotą została w domu; dzień był chmurny i ciepły, spędziła go na tarasie, wyciągnięta na wiklinowym szezlongu.
Nie myślała prawie o niczym, zupełnie spokojna i zdecydowana.
Nazajutrz włożyła niebieską suknię, w której było jej ogromnie do twarzy, chciała bowiem wyglądać pięknie.
Patrząc w lustro powiedziała sobie nagle:
— Jutro będę martwa! — I jakiś szczególny dreszcz przeszył jej ciało. — Martwa! Nie będę już mówić ani myśleć, nikt mnie już
nigdy nie zobaczy. I ja też nic już z tego wszystkiego nie ujrzę.
Wpatrywała się uważnie w swą twarz, jak- by ją widziała po raz pierwszy, badając zwłaszcza oczy, odkrywając w sobie tysiąc nowych szczegółów i utajony, nie znany dotąd charakter swej fizjonomii, i dziwiła się sama sobie, jak gdyby znalazła się w obliczu obcej osoby, nowej przyjaciółki.
Mówiła do siebie:
— To ja, ja jestem w tym lustrze. Jak to dziwnie patrzeć na samą siebie! Bo przecież gdyby nie lustro, nie znalibyśmy samych siebie. Wszyscy inni wiedzieliby, jak wyglądamy, a tylko my nie mielibyśmy o tym pojęcia.
Ujęła swe bujne włosy splecione w warkocze i przerzuciła na piersi, śledząc bacznym okiem każdy swój gest, każdą pozę i poruszenie.
„Jakaż ja ładna! — pomyślała. — A jutro będę leżała martwa tu, na łóżku”.
Spojrzała na łóżko i wydało się jej, że widzi się tam sztywno wyciągniętą, bielszą od pościeli.
— Martwa! Za tydzień ta twarz, oczy, policzki poczernieją i zgniją w trumnie, zagrzebane w ziemi.
Straszliwa trwoga ścisnęła jej serce.
Jasne słońce potokami spadało na ziemię i ciepłe poranne powietrze płynęło przez okno. .
Usiadła wciąż myśląc: „martwa". Było to, jakby świat miał przestać dla niej istnieć, ależ nie, przecież nic się nie zmieni w tym ¿wiecie, a nawet w tym pokoju!
Tak, pokój pozostanie taki sam, z tym samym łóżkiem, krzesłami, toaletą, tylko ona odejdzie na zawsze, tylko ona — i nikt się tym nie zasmuci, chyba jedna matka.
Powiedzą: „Jakaż ona była śliczna, ta mała Iwetta” — i na tym koniec. A ponieważ wzrok jej padł na rękę opartą na fotelu, znów pomyślała o zgniliźnie, o czarnej, cuchnącej masie, w jaką obróci się jej ciało. I znów dreszcz grozy wstrząsnął jej ciałem i nie mogła pojąć, że ona miałaby zniknąć, a cała ziemia nie obróciłaby się w nicość, tek bardzo bowiem czuła się częścią wszystkiego, tego krajobrazu, powietrza, słońca, życia.
W ogrodzie zabrzmiały śmiechy, donośny gwar głosów, nawoływania — hałaśliwa wesołość wiejskich wycieczek, w stadium początkowym. Iwetta poznała tubalny organ pana de Belvigne, który śpiewał:
Pod twym okienkiem stoję,
Ach, racz ukazać sięt
Bezmyślnie podniosła się i wyjrzała przez okno. Przyjęto ją oklaskami. Stali tam wszyscy, a także jacyś dwaj nieznani panowie.
Cofnęła się gwałtownie, ugodzona myślą, że ci ludzie przyjechali tutaj, aby się zabawić u jej matki, kurtyzany.
Zadzwoniono na śniadanie.
„Pokażę im, jak się umiera!” — rzekła sobie.
I zeszła na dół pewnym krokiem; miała w sobie coś z determinacji pierwszych chrze- ścijan-męczenników wchodzących na cyrkową arenę pomiędzy lwy.
Ściskała gościom ręce z uśmiechem uprzejmym, choć nieco wyniosłym. Servigny zapytał:
— Czy panna Iwetta jest dziś w mniej zgryźliwym usposobieniu?
Odrzekła jakimś surowym i szczególnym tonem:
— Dzisiaj mam ochotę robić szaleństwa! Jestem w moim paryskim humorze. Niech się pan strzeże!
Zwracając się do pana de Belvigny dodała:
— Dziś pan będzie moim patito, drogi Mał- mazyjko... Po śniadaniu zabieram was wszystkich, panowie, na odpust do Marły.
Istotnie w Marły wypadał odpust. Przedstawiono jej dwu nieznajomych; byli to hrabia de Tamine i margrabia de Briąuetet.
Przy śniadaniu siedziała w milczeniu, zbierając siły, aby zabłysnąć wesołością po południu, bo chciała, aby nikt się niczego nie domyślił, aby wszyscy tym bardziej potem się dziwili, aby mówili: „Kto mógł się spodziewać? Wydawała się tak szczęśliwa, tak wesoła? Co też lęgnie się w tych głowach?”
Usiłowała nie myśleć o wieczorze, o wy
7«
99
znaczonej godzinie, gdy oni wszyscy zgromadzą się na tarasie.
Chcąc się podniecić, wypiła dużo wina, ile tylko mogła, potem dwie szklaneczki szampana i wstała od stołu cała w rumieńcach, trochę odurzona, czując jakieś gorąco w ciele i w głowie; była teraz, jak jej się wydawało, nieustraszona i gotowa na wszystko.
— W drogę! — zawołała.
Wzięła pod ramię pana de Belvigne i wydała rozkazy pozostałym:
— Proszę, panowie zechcą uformować od- ■ dział; Servigny, mianuję was sierżantem,
stawać pierwszy w szeregu, od prawego! Na czoło dać straż cudzoziemską, dwóch egzotycznych żołnierzy; księcia i kawalera, za nimi dwaj rekruci, dziś wcieleni do szeregów. Naprzód, marsz!
Wyruszyli. Servigny usiłował naśladować trąbkę, zaś dwaj nowicjusze udawali, że grają na bębnie. Pan de Belvigne, nieco zakło- potany, szepnął:
— Ależ, panno Iwetto, niech pani będzie rozsądna, przecież pani się skompromituje!
Iwetta odparła:
— Ja nie siebie, lecz pana kompromituję, mój Maślaczu. Jeśli o mnie chodzi, nie bardzo dbam o to. Jutro się pan tu już nie pokaże. Tym gorzej dla pana, nie należy się pokazywać z takimi jak ja.
Minęli Bougival, ku zdumieniu spacerowiczów. Wszyscy oglądali się za nimi; ludzie
100
stawali na progach domów, pasażerowie z kolejki wąskotorowej, kursującej między Rueil a Marły, przyjęli ich wrzaskiem; mężczyźni, stojący na platformach, krzyczeli:
— Do wody! Do wody!
Iwetta szła żołnierskim krokiem, dzierżąc ramię Belvigne'a, jakby prowadziła więźnia. Nie śmiała się; twarz jej była blada, poważna, malowała się w niej jakaś złowróżbna martwota. Servigny przestawał niekiedy trąbić i wywrzaskiwał komendę. Książę i kawaler bawili się wybornie, uważając to wszystko za dowcipne i w najlepszym guście. Dwaj młodzieńcy niezmordowanie uderzali w bęben.
Gdy doszli na miejsce, gdzie odbywała się uroczystość, wywołali ogólne poruszenie. Dziewczyny klaskały w ręce, młodzieńcy rzuoali kpiące uwagi: gruby jegomość, prowadzący żonę pod rękę, powiedział z zazdrością w głosie:
— Tym się nie będzie nudziło!
Iwetta spostrzegła drewniane konie i kazała panu de Belvigne dosiąść rumaka po jej prawicy, a tymczasem jej oddział sadowił się ma ruchome zwierzaki, gramoląc się na nie od strony ogona. Gdy tura się skończyła, Iwetta nie chciała zsiąść i zmusiła swą eskortę od pięciokrotnego jeszcze powtórzenia jazdy na dziecinnych wierzchowcach, ku wielkiej uciesze publiczności, nie szczędzące! drwin i żarcików. Pan de Belvigne zsiadając był siny i czuł mdłości.
101
Następnie Iwetta zaczęła wędrówką między kramami. Kazała wszystkim swym towarzyszom dać się zważyć na oczach ustawionych w krąg gapiów i kupować śmieszne zabawki, które musieli potem nieść w rękach. Książę i kawaler zaczęli dochodzić do wniosku, że żart posuwa się za daleko. Jedynie Servigny'ego i obu doboszy nic nie zdołało zniechęcić.
Doszli wreszcie do końca wsi. Wówczas spojrzała jakoś dziwnie na swych żołnierzy, przebiegłym i złośliwym okiem; przez głową przebiegł jej dziwaczny pomysł; ustawiła swój oddział na prawym, wysokim brzegu rzeki i zawołała:
— Kto mnie kocha, niech rzuci się do wody!
Nikt się nie ruszył. Za ich plecami uformowało sią zbiegowisko. Kobiety w białych fartuchach gapiły się w osłupieniu. Dwaj żołnierze w czerwonych spodniach śmiali się z głupimi minami.
Iwetta powtórzyła:
— A zatem nikt z panów nie ma odwagi rzucić się w wodę na moje życzenie?
— Słowo daję, kiepska sprawa! — mruknął Servigny i jak stał, rzucił się w rzekę. Woda prysnęła aż do stóp Iwetty. Po tłumie przeszedł szmer zdziwienia i wesołości. Wówczas dziewczyna podniosła z ziemi kawałek drzewa i rzucając go w nurt zawołała:
— Aportuj!
Młody człowiek począł płynąć i chwyciwszy w zęby, jak pies, unoszącą sią na powierzchni wody deseczką, zaaportował, następnie wyszedł'na brzeg i przykląkł na jedno kolano, aby ją wręczyć.
— Ładnie, ładnie! — rzekła i przyjacielsko poklepała go po włosach.
Jakaś gruba dama powiedziała z oburzeniem:
— Coś podobnego!
— To dopiero zabawa! — rzekł ktoś inny.
— Ja bym sią tam nie pakował do wody dla takiej damulki!
Iwetta znów ujęła ramią Belvigne'a i rzuciła mu prosto w twarz:
— Jest pan fujara, drogi panie, nawet sią pan nie domyśla, co pan przegapił!
Zawrócili ku domowi. Iwetta patrzyła na przechodniów z irytacją.
— Jakież głupie miny mają ci ludzie! — rzekła, a potem wznosząc oczy ku twarzy towarzysza, dodała: — Pan zresztą także ma głupią minę.
Pan de Belvigne skłonił się. Odwróciwszy się stwierdziła, iż książę i kawaler gdzieś znikli. Servigny, ponury i ociekający wodą, nie grał już na trąbce i z markotną miną maszerował obok dwu młodzieńców, którzy nie wygrywali już na bębnach.
Iwetta zaśmiała się ironicznie:
— Widzą, że panowie macie tego dość. Ale przecież to właśnie nazywa sią u was
zabawa, prawda? Po toście przyjechali i dałam wam, co się należało za wasze pieniądze.
Szła dalej w milczeniu i Belvigne spostrzegł nagle, że Iwetta płacze. Zmieszany zapytał:
— Co się pani stało?
Mruknęła:
— Proszę zostawić mnie w spokoju, to nie pańska rzecz!
Ale on nastawał, jak to dureń:
— Ależ panno Iwetto, co pani jest? Czy ktoś zrobił pani przykrość?
Ona powtórzyła niecierpliwie:
— Niech pan zamilknie!
Potem, nagle nie panując już nad rozpaczliwym smutkiem, który zalewał jej serce, rozpłakała się tak gwałtownie, że trudno jej było iść.
Obiema rękami zakryła twarz i z trudem chwytała chrapliwy oddech, dławiąc się i dusząc od niepohamowanej żałości.
Belvigne stał obok niej, zupełnie zbity z tropu, i powtarzał:
— Nic z tego nie rozumiem.
Wówczas Senrigny szybko do nich podszedł.
— Wracajmy, moja pani, po cóż mają widzieć, że pani płacze na ulicy- Nie trzeba wyprawiać podobnych szaleństw, skoro potem ma się pani smucić!
Wziął ją pod rękę i pociągnął za sobą. Ale gdy doszli do ogrodzenia willi, Iwetta poczęła
biec, minęła ogród, wpadła na schody i zamknęła się w swoim pokoju.
Zeszła dopiero w porze obiadowej, bardzo blada i bardzo poważna. Heszta towarzystwa była w dobrych humorach. Servigny nabył u miejscowego handlarza ubranie robotnicze: aksamitne spodnie, koszulę w kwiatki, try-_ kotową koszulkę, bluzę, i przemawiał jak człowiek z ludu.
Iwetta niecierpliwie oczekiwała końca obiadu, czując, że odwaga jej się wyczerpuje. Zaraz po kawie poszła do siebie.
Słyszała pod oknem wesołe głosy. Kawaler opowiadał śliskie dowcipy, popisywał się grą słów w różnych językach — było to ordynarne i głupie.
Iwetta nasłuchiwała, pełna rozpaczy. Teraz Servigny, nieco podchmielony, udawał pijanego robotnika, nazywając margrabinę majstrową. Nagle zwrócił się do Savala.
— Hei, panie majster!
Odpowiedziano mu ogólnym śmiechem.
Wówczas Iwetta powzięła ostateczną decyzję. Wzięła arkusz papieru listowego i napisała:
Bougwal, niedziela, dziewiąta wieczór
Umieram, bo nie chcą zostać utrzymanką
Iwetta
Następnie dodała przypisek:
Zegnaj, droga mamo, i przebacz.
Zakleiła kopertę i zaadresowała do pani margrabiny Obardi.
Potem pchnęła szezlong ku oknu, przysunęła mały stolik, tak aby mieć go pod ręką, i postawiła na nim dużą butelkę chloroformu, a obok kawał waty. Ogromny krzew różany, obsypany kwiatami, który od terasy piął się aż do jej okna, roztaczał wśród nocy łagodny, słodki zapach, napływający w delikatnych tchnieniach. Iwetta przystanęła i kil- kakroć odetchnęła tą wonią. Po ciemnym niebie płynął młody księżyc, jakby nadgryziony z lewej strony, i niekiedy zasnuwał się drobną mgiełką.
Iwetta pomyślała: „Niedługo umrę, umrę". I ściskało się jej serce, wezbrane łzami, pękające od bólu. Czuła w sobie pragnienie, aby kogoś błagać o łaskę, ratunek i miłość.
Dobiegł ją głos Servigny'ego. Opowiadał pieprzną anegdotę, nieustannie przerywaną wybuchami ¿miechu. Margrabina bawiła się lepiej od innych Powtarzała co chwilę:
— On jest jedyny do takich kawałów, ha, ha, ha!
Iwetta sięgnęła po butelkę, wyjęła korek i nalała parę kropel płynu na watę. Rozszedł się mocny, słodkawy, dziwny zapach; gdy przytknęła watę do ust, zaciągnęła się szybko tą mocną, drażniącą wonią i zakaszlała.
Wówczas zamknęła usta i poczęła wdychać eter. Wielkimi haustami piła ten śmiercionośny opar i zamknąwszy oczy usiłowała zaga
sić w sobie wszelką myśl, aby nad niczym się już nie zastanawiać i o niczym nie wiedzieć.
Zrazu wydało się jej, że pierś jej rozszerza się, rośnie, a dusza jej, niedawno jeszcze ciężka od udręki, staje się lekka, tak lekka, jakby przytłaczające ją brzemię dźwignęło się, nabrało lekkości i uleciało.
Coś ożywczego i miłego, jakieś mgliste upojenie, jakby lekka gorączka, przeniknęło ją całą od stóp do głów, przepajały całe ciało.
Spostrzegła, że wata jest sucha. Zdziwiła się, że jeszcze żyje, wydawało się jej, że jej zmysły nabrały ostrości, stały się subtelniejszej sprawniejsze.
Słyszała każde słowo wymówione na tarasie. Książę Krawałow opowiadał, jak to zabił w pojedynku austriackiego generała.
Później, z daleka, z pól dobiegły głosy nocy, przerywane szczekanie psa, krótki rechot żab, nieuchwytny szelest liści.
Znów ujęła butelkę, powtórnie zwilżyła kawałek waty i znów zaczęła wdychanie. Przez pewien czas nie czuła nic, a potem owa cicha, urocza błogość, której raz już doznała, ogarnęła ją na nowo.
Dwa razy jeszcze polewała watę chloroformem, zachłanna teraz na owo doznanie i duchowe, i fizyczne, na senne odrętwienie, w którym zatracała się dusza.
Zdawało się jej, że nie ma już kości, ciała, rąk ani nóg. Zabrano jej wszystko tak delikatnie, że nawet tego nie spostrzegła. Chlo
roform opustoszył jej ciało, zostawiając tylko myśl, czujniejszą, żywszą, głębszą i swobodniejszą niż kiedykolwiek dotąd.
Przypomniała sobie mnóstwo rzeczy zapo-i mnianych, drobne szczegóły z dzieciństwa, błahostki, które ją niegdyś cieszyły. Umysł jej, obdarzony nagle nie znaną mu dotąd lot-i nością, muskał najrozmaitsze tematy, krążył wśród tysiącznych zdarzeń, przetrząsał przeszłość, zagłębiał się w tym, co mogłoby nastąpić w przyszłości. Jej żwawa i swobodna myśl miała w sobie jakiś zmysłowy urok, toteż śledzenie jej sprawiało nieziemską radość.
Wciąż słyszała głosy, ale nie rozróżniała już słów, które nabierały dla niej innego znaczenia. Zanurzała się i gubiła w jakimś dziwnym, pełnym niespodzianek, zaczarowanym święcie.
Była na dużym statku, który opływał piękny kraj tonący w kwiatach. Na brzegu widziała ludzi, którzy mówili bardzo głośno; potem, sama nie wiedząc kiedy, znalazła się na lądzie, a Servigny, ubrany jak królewicz, przyszedł, aby ją zaprowadzić na walkę byków.
Ulice były pełne ludzi, którzy rozmawiali ze sobą; słyszała ich słowa i, jakby wszystkich tu znała, wcale jej one nie dziwiły, gdyż poprzez senne upojenie wciąż dobiegały ją śmiech i rozmowy przyjaciół margrabiny zebranych na tarasie.
Później wszystko się zatarło, a jeszcze póź
niej obudziła się w słodkawym odrętwieniu i pamięć jej z trudem zaczęła pracować.
A więc jeszcze nie umarła. Ale była tak wypoczęta, ogarnęło ją uczucie takiej błogości fizycznej, duszę miała tak uciszoną, że wcale nie pragnęła, aby się to skończyło! Chciała, aby wiecznie trwał ten stan doskonałego upojenia.
Oddychała z wolna i patrzyła przed siebie na księżyc ponad drzewami. Coś zmieniło się w jej duszy. I myśli były już inne. Chloroform, osłabiając jej ciało i ducha, ukoił też jej ból i uśpił wolę śmierci.
Czemuż nie miałaby żyć? Być kochaną i szczęśliwą? Teraz wszystko wydało się jej możliwe, łatwe i pewne. Zycie stało się miłe, dobre i pełne uroku. Chcąc dalej snuć myśli, dolała znów tej wody marzeń na watę i wdychała ją, odsuwając niekiedy truciznę od nozdrzy, aby nie wchłonąć jej za dużo i nie umrzeć.
Patrzyła na księżyc i widziała tam ludzką twarz; była to twarz kobiety. Znów zaczęła majaczyć w pełnym zjaw odurzeniu, jakie sprowadza opium. Tamta twarz bujała się wysoko na niebie, a potem zaczęła śpiewać dobrze znajomym głosem: śpiewała o zwycięskiej miłości.
To margrabina weszła do domu i zasiadła do fortepianu.
Iwetta poczuła skrzydła u ramion. Wśród nocy, pięknej i jasnej, fruwała ponad lasy
i rzeki. Leciała z rozkoszą, rozpinając skrzydła, trzepocząc nimi, unoszona wiatrem, lekkim jak pieszczota. Uwijała się w powietrzu, które muskało jej skórę, mknęła tak szybko, że nie miała czasu patrzeć na to, co działo się w dole, a wreszcie znalazła się nad brzegiem jeziora; siedziała tam z wędką w ręce, łowiła ryby.
Coś targało linką, więc dobyła ją z wody, wyciągając wspaniały naszyjnik z pereł, na który niedawno miała wielką chętkę. Nie zdziwiła się zupełnie tą zdobyczą; patrzyła' na Servigny'ego, który nie wiadomo jak znalazł się przy niej; i on też łowił i wyciągnął właśnie z wody drewnianego konika.
Potem znów wydało jej się, że się budzi, i usłyszała, że z dołu ktoś ją woła.
Matka powiedziała:
— Zgaśże świecę.
Potem usłyszała donośny i wesoły głos Ser- vigny'ego:
— Niech panna Iwetta zgasi świecę!
Po czym wszyscy powtórzyli chórem:
— Niech panna Iwetta zgasi świecę!
Znów nalała chloroformu na watę, ale ponieważ nie miała ochoty umierać, trzymała ją dość daleko od twarzy, aby oddychać świeżym powietrzem, a przy tym chciała, aby trujący zapach narkotyku rozszedł się po pokoju, bo zrozumiała, że ktoś z dołu zaraz tu przyjdzie, i leżąc bezwładnie, jak martwa — czekała.
Margrabina mówiła:
— Jestem trochę niespokojna. Ta mała wariatka zasnęła i zostawiła światło na stole. Poślę zaraz Klementynę, aby zgasiła świecę i zamknęła drzwi od balkonu, które zostały na oścież otwarte.
Wkrótce pokojówka zastukała do drzwi wołając:
— Proszę panienki! Proszę panienki!
. Po chwili milczenia dodała:
— Proszę panienki, pani margrabina prosi, aby panienka zgasiła świecę i zamknęła drzwi od balkonu.
Klementyna postała jeszcze chwilę, po .czym zapukała głośniej, krzycząc:
. — Panienko! Panienko!
Ponieważ Iwetta nie odpowiadała, pokojowa odeszła i zameldowała margrabinie:
— Panienka z pewnością już śpi, drzwi są zamknięte na zasuwkę i nie mogę się jej do- budzić.
Pani Obardi mruknęła:
— Ale przecież nie może tak zostać przez całą noc!
Wtedy wszyscy, za radą Servigny'ego, zebrali się pod oknem dziewczyny i ryknęli chórem:
— Hip, hip, hura! Panno Iwetto!
Krzyk ich rozległ się wśród cichej nocy, wzbił się w przejrzystym powietrzu aż do księżyca i rozpłynął po uśpionej ziemi; sły
szeli, jak się oddalał, podobny do huku odjeżdżającego pociągu.
Iwetta nie odpowiadała, więc margrabina rzekła:
— Czy się jej tylko nie stało co złego? Zaczynam się już niepokoić.
Wówczas Servigny, zerwawszy parę czerwonych róż i nie rozwiniętych jeszcze pączków z dużego ikrzewu pnącego się po murze, począł je rzucać przez okno do pokoju.
Gdy spadł pierwszy pocisk, Iwetta zadrżała i omal nie krzyknęła. Inne padały jej na suknię, we włosy, inne jeszcze, przelatując jej ponad głową, dosięgały łóżka, pokrywając je ulewą kwiatów.
Margrabina zawołała raz jeszcze, zdławionym głosem:
— Iwetto, odpowiedz nam!
' Wówczas Servigny oznajmił:
— Doprawdy, to dziwna sprawa, wejdę tam przez balkon.
Ale kawaler oburzył -się.
— O, przepraszam, przepraszam, skąd to wyróżnienie? Zgłaszam sprzeciw, to byłby zbyt prosty sposób... zbyt dobra okazja, aby umówić się na spotkanie!
Inni, myśląc, że dziewczyna spłatała wszystkim figla, zakrzyknęli:
— Protestujemy! To wszystko z góry ukar- towane! Nie puścimy go tam, nie puścimy!
Ale margrabina, poważnie zaniepokojona, powtarzała:
— A jednak trzeba zobaczyć, co się tam dzieje.
Książę oświadczył z dramatycznym gestem:
— Panna Iwetta wyróżnia pana de Ser- vigny — to 2drada!
— Zagrajmy w orła i reszkę, kto ma wspiąć się na górę — zaproponowałc-kawa- ler.
Wydobył z kieszeni złotą stufrankówkę.
Zaczął od księcia.
— Reszka — oświadczył.
Ale był orzeł...
Następnie książę podrzucił monetę, mówiąc do Savala: — Teraz pańska kolej.
— Orzeł — rzekł Saval.
Ale wyszła reszka.
Książę zwracał się do wszystkich kolejno. Nikt nie miał szczęścia.
Jako przeciwnik pozostał już tylko Servi- gny, który oświadczył ze swą arogancką mi- tną:
— On szachruje, daję słowo!
Rosjanin, z jedną ręką na sercu, podał rywalowi złotą monetę mówiąc:
— Niech pan sam rzuca, drogi panie!
Servigny wziął ją i podrzucił wołając:
— Orzeł.
Ale wyszła reszka.
Wówczas skłonił się i wskazał filar balkonu.
— Proszę, racz książę wejść na górę.
Książę rozglądał się z niepewną miną.
A
I
— Czego pan szuka? — zapytał kawaler.
— No... ja,., ja... chciałbym mieć... drabiną.
Wszyscy wybuchnęli śmiechem, a Saval
zbliżył się do mego:
— Pomożemy panu!
Uniósł go w swych herkulesowych ramionach i rozkazał:
— Chwyć się pan balkonu!
Książę natychmiast to uczynił, ale puszczony przez Savala, zawisł w powietrzu, przebierając nogami w próżni. Wówczas Ser- vigny pochwycił te przerażone nogi, szukające oparcia, i pociągnął z całej siły w dół; ręce nie zdzierżyły i książę runął jak kloc na brzuch pana de Belvigne, który spieszył mu w sukurs.
— Czyja kolej? — zapytał Servigny.
Nie było chętnych.
— Nuże, Belvigne, tylko odważnie!
— Dzięki, mój kochany, dbam o swoje kości.
— A pan, kawalerze? Dla pana takie eskapady to nie pierwszyzna.
— Ustępuję panu placu, kochany książę.
— Hm, hm... na tom tylko czekał.
I Servigny, z błyskiem w oczach, obchodził filar. A potem jednym skokiem, zawisnąwszy na balkonie, podciągnął się na rękach, wykonał obrót jak zawodowy gimnastyk i znalazł się za poręczą.
Wszyscy obecni, stojąc z zadartymi w górę
głowami, nagrodzili go oklaskami. Ale on szybko ukazał się znowu, wołając:
— Chodźcie tu szybko, szybko! Iwetta ? zemdlała!
Margrabina z głośnym okrzykiem pobiegła ku schodom.
Iwetta, leżąc z zamkniętymi oczyma, udawała martwą: wpadła przerażona matka i rzuciła się do niej.
— Niech pan powie, co jej się stało, co się jej stało?
Servigny podnósł butelkę, którą Iwetta upuściła na podłogę.
— Otruła się — rzekł.
I przytknął ucho do piersi dziewczyny, po
czym dodał:
— Ale jeszcze żyje, uratujemy ją! Czy jest pod ręką amoniak?
Pokojówka, nieprzytomna ze strachu, spytała:
— Co ma być, proszę pana?
— Coś na otrzeźwienie.
— A tak, jest, proszę pana.
— Proszę przynieść prędko i zostawić drzwi otwarte, aby był przewiew.
Margrabina padła na kolana i szlochała:
— Iwetto, Iwetto, moja córko, córeczko, słuchaj, odpowiedz mi, Iwetto, moja dziecino!
O Boże, Boże, co jej jest?
A wystraszeni mężczyźni kręcili się bezradni, przynosili wodę, ręczniki, szklanki, ocet.
Ktoś powiedział:
■ • ?:• ł
— Trzeba zdjąć jej suknię.
Margrabina, która zupełnie straciła głowę, usiłowała rozebrać córkę, ale nie wiedziała już, co robi. Ręce jej drżały, nie umiała nad nimi zapanować i jęczała: — Ja... ja... nie mogę, nie mogę.
Wróciła pokojówka z lekarstwem, Servi- gny otworzył butelkę i połowę zawartość' wylał na chusteczkę, którą przytknął do nosa Iwetty; ta zakrztusiła się.
— Dobra nasza, oddycha — rzeki. — Wszystko będzie dobrze.
I zwilżył jej skronie, policzki i szyję płynem wydzielającym przenikliwą woń.
Następnie dał znak pokojówce, by rozsznu- rowała gorset Iwetty, a gdy dziewczyna została już tylko w koszuli i halce, wziął ją na ręce i zaniósł na łóżko; drżał przy tym, wzburzony zapachem nagiego prawie ciała, jego bliskością, wilgotnym ciepłem ledwie zakrytych piersi, które miał przy samych ustach. Gdy ją ułożył, podniósł się bardzo blady.
— Odzyska przytomność — rzekł — to nic groźnego.
Słyszał bowiem przed chwilą jej równy, regularny oddech. Nagle spostrzegł, że wszyscy mężczyźni pożerają oczyma wyciągniętą na łóżku Iwettę, więc zatrząsł się z gniewu i zazdrości i rzekł podchodząc do nich:
— Panowie, jest nas stanowczo za dużo w tym pokoju; zechciejcie zostawić nas, Sa- vala i mnie, samych z margrabiną.
Mówi! tonem ostrym i rozkazującym. Wyszli natychmiast.
Pani Gbardi oplotła kochanka ramionami, wzniosła ku niemu głowę i wołała:
— Ratujcie ją, ach, ratujcie!
Tytncjsasem Servigny, odwróciwszy się, dostrzegł ¡na stole jakiś list. Chwycił go gwałtownym ruchem i przeczytał adres. Domyślił się wszystkiego i rzekł sobie: „Może lepiej, aby margrabina tego nie czytała?” Rozerwał kopertę i jednym spojrzeniem przebiegł dwie linijki listu:
Umieram, bo nie chcę zostać utrzymanką
licetta
Zegn&j, droga mamo, i przebacz.
„Do diabła — pomyślał — nad tym należy się zastanowić”.
I wsunął list do kieszeni Potem podszedł do łóżka i nagle przyszło mu na myśl, że dziewczyna odzyskała już przytomność, lecz nie chce się z tym zdradzić, bo jej wstyd, czuje «ię upokorzona.
Margrabina padła teraz na kolana i płakała z głową w nogach łóżka. Nagie przemówiła:
— Lekarza, trzeba lekarza!
Lecz Servigny, który właśnie po cichu rozmawiał z Savalem, odrzekł jej:
— Nie, to już zbyteczne. Proszę pani, niech pani wyjdzie stąd na minutę, tylko na minutę, a przyrzekam, że córka uściska panią, gdy pani tu wróci.
1 baron, podniósłszy panią Obardi pod ramiona, wyprowadził ją.
Wówczas Servigny, usiadłszy przy łóżku, ujął rękę Iwetty i powiedział:
— Niech panna Iwetta posłucha, co powiem...
Nie odpowiedziała. Było jej tak dobrze, cicho, leżała tak ciepło okryta, że wolałaby nie ruszać się już nigdy, nie mówić i tak żyć już zawsze. Ogarnęła ją bezgraniczna, nie znana dotąd błogość.
Ciepłe nocne powietrze napływało lekkimi falami, niekiedy aksamitny powiew muskał jej twarz rozkosznie i delikatnie. Była to pieszczota, jakby pocałunek wiatru, jakby łagodne i ożywcze tchnienie wachlarza, który uczyniono ze wszystkich liści lasu i wszystkich cieniów nocy, i mgieł nadrzecznych, i wszystkich kwiatów, bo róże wrzucone do pokoju z dołu i te pnące się po balkonie sączyły swą omdlewającą woń do rzeźwego, mocnego powietrza.
Wdychała to wyborne powietrze z zamkniętymi oczyma, z sercem uciszonym jeszcze przez narkotyk i nie czuła już chęci, by umierać, lecz mocne, władcze pragnienie, by żyć za wszelką cenę, być szczęśliwą i kochaną, tak, kochaną!
Servigny powtórzył:
— Niech panna Iwetta posłucha... Zdecydowała się otworzyć oczy. Widząc ją wracającą do życia, mówił dalej:
— No proszę, proszę, jak to można wyprawiać podobne szaleństwa?
Szepnęła:
— Mój miły Muscade, miałam takie zmartwienia!
Uścisnął jej rękę po ojcowsku.
— A więc to dlatego posunęła się pani tak daleko! A teraz przyrzeknie mi pani, że to się już nie powtórzy?
Nie odpowiedziała, ale głowa jej poruszyła się leciutko, czemu towarzyszył uśmiech dający się raczej odczuć niż dostrzec.
Wyjął z kieszeni znaleziony na stole list.
— Czy mam to pokazać matce pani?
Zmarszczyła czoło, na znak, że nie.
Nie wiedział już, co dalej mówić, gdyż sytuacja wydawała mu się bez wyjścia. Szepnął:
— Moje drogie maleństwo, trzeba coś postanowić w tych najboleśniejszych sprawach. Rozumiem twój ból i przyrzekam...
Szepnęła:
— Jaki pan dobry...
Zamilkli. Patrzył na nią. W oczach miała jakieś rozrzewnienie i omdlałość i nagle 'wyciągnęła obie ręce, jakby go chciała do siebie przyciągnąć. Nachylił się nad nią, rozumiejąc, że go wzywa; i usta ich się spotkały.
Długo tak trwali, nie otwierając oczu. Lecz on, czując, że wkrótce straci głowę, podniósł się. Uśmiechnęła się teraz do niego z praw-
dziwą czułością i oplotła go ramionami, zatrzymywała przy sobie.
— Pójdę po twoją matkę — rzekł.
Szepnęła:
— Jeszcze chwilę. Jest mi tak dobrze!
A po krótkim milczeniu rzekła bardzo cicho, tak cicho, że ledwie usłyszał:
— Proszę powiedzieć, lubi mnie pan?
Ukląkł przy łóżku i całując rękę, którą po-'
zostawiła w jego ręce, odpowiedział:
— Uwielbiam!
Ale pod drzwiami rozległy się kroki. Podniósł się jednym skokiem i zwykłym swym tonem, który zawsze wydawał się nieco ironiczny, zawołał:
— Proszę wejść. Już wszystko jest dobrze!'
Margrabina rzuciła się ku córce z otwartymi ramionami i objęła ją gwałtownie, wił.' żąc jej twarz łzami, a tymczasem Servigny z radosną dumą i dreszczem podniecenia w ciele wyszedł na balkon, aby głęboko odetchnąć chłodnym powietrzem nocy, i zanucih:
Kobieta zmienną jest, .
Głupi, kto uia jej...