Kościół dla średnio zaawansowanych


Kościół dla średnio zaawansowanych

Szymon Hołownia

Świat książki 2004

Podziękowania

Należą się moim przyjaciołom, którzy przeczytali tę książkę przed publikacją i wnieśli do niej swoje uwagi. Jedni nie mogli się przy tym powstrzymać od miażdżących złośliwości, wytykając mielizny intelektualne i płytkie dowcipy, inni zdobyli się na kilka słów otuchy. Wstęp do książki jest zwykle doskonałą okazją, by odegrać się zwłaszcza na tych pierwszych, ale autor bez małostkowego wdawania się w szczegóły - po chrześcijańsku - dziękuje wszystkim. Szczególny ukłon pragnę (tak właśnie - „pragnę” - napompowane to słowo jest bowiem niezwykle popularne w „branży”, w kazaniach i kościelnych mowach na dobre wyparło już świeckie jakieś takie zwyczajne „chcę”) złożyć Annie Moczulskiej, która - jeszcze jako moja szefowa - „kazała” mi napisać tę książkę, oraz koleżankom i kolegom z „Newsweeka”, którzy przez trzy lata wspólnej pracy zagrzewali mnie do pisania o polskim Kościele. Kilka tekstów tu zamieszczonych ukazało się wcześniej w skróconej wersji właśnie na łamach „Newsweeka”.

Tej książki nie byłoby też, gdyby nie autorzy innych, znacznie mądrzejszych dzieł, którymi zaczytywałem się przy pisaniu. Szczególna wdzięczność należy się ojcom Tomaszowi Wytrwałowi i Krzysztofowi Popławskiemu oraz Annie Gruszeckiej, twórcom doskonałego praktycznego podręcznika prawa kanonicznego, noszącego tytuł Nie taki proboszcz straszny, z którego przepisywałem żywcem co lepsze fragmenty, a także księżom Grzegorzowi Rysiowi i Janowi Kracikowi za ich fascynujące niczym najlepsze kryminały książki o historii celibatu i relikwii oraz autorom równie ciekawej, co ciężkiej Encyklopedii religii PWN.

Wstęp

Ta książka ma jedno zadanie. Przekonać czytelnika do prawdy, którą odkryłem w ciągu kilku lat dziennikarskiego zmagania się z okołokościelną tematyką. Wyraził ją przed laty David Lynch, twórca kultowego serialu „Miasteczko Twin Peaks”. Jego motto brzmiało: „Sowy nie są tym, czym się wydają”. No właśnie. Na mapie polskiego Kościoła, którą kreślą media, zaznaczano zwykle dotąd tylko dwa bieguny. Na jednym z nich - ulubionym przez tak zwane media świeckie - mieściły się skandale: finansowe w toruńskiej rozgłośni, obyczajowe w słynnej gdańskiej parafii, personalne, związane z następującym raz na jakiś czas tu i ówdzie obiorem nowego biskupa. Księża, których można było spotkać w tej medialnej okolicy, byli w większości chciwymi pedofilami - lub w najlepszym razie - staroświeckimi w poglądach watażkami, trzymającymi w duchowym szachu otumanione społeczeństwo. Na drugim biegunie, pokazywanym zapamiętale przez tak zwane media katolickie, trwała tymczasem modlitwa gorliwych starszych pań, nazwanych kiedyś przeze mnie (określenie zrobiło karierę) „Bractwem Moherowych Beretów”. Panie modliły się zresztą głównie o to, by dziennikarze w pismach świeckich stracili władzę w rękach, przestali służyć swoim obcojęzycznym mocodawcom i nawrócili się pod kierunkiem światłych kapłanów, których tu z kolei czczono niczym święte ikony. Gdy człowiek patrzył tylko na te dwa bieguny, stawiał w końcu sobie pytanie: Czy w polskim Kościele jest jeszcze miejsce dla normalnych ludzi? Odpowiadam zgodnie z tym, co sam widziałem. Odpowiadam twierdząco. Tego miejsca - między biegunami - jest mnóstwo. I tam właśnie znajduje się to, co w polskim Kościele najbardziej pasjonujące. To tam, w tych rzadko pokazywanych przestrzeniach, jest miejsce dla księży, którzy zamiast molestować ministrantów czy tropić masonerię, wolą poświęcić się budowie parafialnego hipodromu albo przygotować mądre i dowcipne kazanie, jest miejsce dla wiernych, którzy do kościoła chodzą w każdą niedzielę, ale i dla tych, którzy robią to tylko od wielkiego dzwonu. Którzy nie uważają się za klerykałów, choć może mają czasem ochotę porozmawiać dłużej z jakimś księdzem, nie wiedzą jednak, jak do niego dotrzeć lub boją się kościelnej biurokracji, a poza tym cała ta kościelna machina wydaje im się monstrualnie wielka i jakby nie z tego świata. I to właśnie dla nich jest ta książka. Dla tych, którzy z Kościołem mają do czynienia od święta, ale wciąż są go ciekawi. Być może chcieliby dowiedzieć się, jak księża przygotowują się do kazań, czym różni się przeor od proboszcza i o co tak naprawdę chodzi z wymaganą przez księży „co łaską”. Nie dla mocno „zaawansowanych” katolików, którzy odpowiedź na te pytania znajdą u swoich duszpasterzy lub w setkach mądrych specjalistycznych książek. Ta książka żadną miarą nie jest specjalistyczna. Te prawie sto haseł to „wstęp do wstępu”, obrazek, szkic kursu dla „średnio zaawansowanych”, który później, jeśli ich zajmie, będą mogli sobie poszerzać, używając fachowych leksykonów czy encyklopedii. Księża mogą zarzucić tej książce, że nie jest dostatecznie serio, że nie uczy wiernych Kościoła, że tak naprawdę jest wyłącznie zbiorem zapamiętanych przez autora kościelnych anegdotek i drobiazgów. I będą mieli rację. Ja obserwuję Kościół ze „świeckiej” strony ołtarza. I widzę, jak rzeczy istotne mieszają się w nim z błahostkami. Nie ma po co udawać, że Kościół składa się tylko z jednych lub tylko z drugich. Składa się z obu. Jak życie. Nie przypuszczałem, że dwutysiącletnia instytucja ma z nim aż tyle wspólnego... Luty 2004

Aniołek automatyczny

Na początku lat osiemdziesiątych XX wieku w Stanach Zjednoczonych firmy reklamowe odtrąbiły początek „dekady klienta dziecięcego”. Ze zdumieniem odkryto, jak wielki potencjał finansowy stanowią ignorowani dotąd niemal zupełnie milusińscy. Rynkowa siła najmłodszych tkwi rzecz jasna nie w tym, co sami zarabiają, a jak skutecznie potrafią przekonać rodziców, by swoje zarobki wydali właśnie na to, czego dzieci akurat sobie życzą. Wielkie firmy zaczęły zastanawiać się nad metodami propagowania u dzieci takich sposobów wydawania pieniędzy (na razie z portfeli rodziców), jakie z czasem zmienią się w nawyki i będą powtarzane „od kołyski aż po grób”. To, do czego Amerykanie dochodzili z wielkim trudem, w Polsce odkryto co najmniej dziesięć lat wcześniej. Świadectwa zaprzyjaźnionych proboszczów pozwalają przypuszczać, że właśnie w latach siedemdziesiątych w polskich parafiach pojawiły się prototypy automatycznych aniołków, które siedząc na drewnianej skarbonce, wykonywały osobliwe gesty - kłaniały się, kiwając zgrabnie główkami - gdy do skarbonki wpadał drobny pieniążek. Wraz z rozwojem techniki rozwijały się i aniołki. Znane są wersje de luxe, które dodatkowo śpiewały, czy nieco skromniejsze - z mrugającym w oknie skarbonki kolorowym „Bóg zapłać”. W niektórych parafiach aniołki nie wiedzieć czemu zastępowane były przez Murzynków. Wyposzczone brakiem klocków lego dzieci lgnęły do nich jak do telewizji. Nierzadko można było zauważyć, jak już na początku mszy w stronę ołtarza ciągnie rządek maluchów z garściami pełnymi monet, zbieranych przez rodziców w okolicznych kioskach. Dzieci formowały spośród siebie kolejkę, wrzucały monety po jednej i patrzyły jak zahipnotyzowane. Bywało, że aniołek nie przestawał zawodzić i błyskać aż do kończących mszę ogłoszeń. Komunistom nie udało się zmóc Kościoła, wykończyli więc chociaż aniołki. Pod koniec lat osiemdziesiątych w kraju zaczęła bowiem szaleć inflacja, monety - z którymi zawsze przychodzi nam rozstawać się łatwiej niż z banknotami - przestały być cokolwiek warte. Dziś monety wróciły do łask, ale w czasach pokemonów, kart kredytowych i instalowanych w kościołach „ofiaromatów” (zob. „Co łaska”) dla łykających drobniaki aniołków miejsca już chyba nie ma.

Antyfona

W tłumaczeniu na świecki - krótki refren. W polskich warunkach najczęściej można się z nią zapoznać w czasie tak zwanej mszy recytowanej, z założenia pozbawionej śpiewów, na przykład ze względu na zbyt wczesną dla ludzkich gardeł porę lub funkcjonalną głuchotę celebransa czy (i) wiernych. W takich okolicznościach ksiądz przed pierwszym znakiem krzyża oraz na przykład przed rozdzielaniem komunii czyta krótki fragment z Biblii, który wierni zamiast śpiewać mogą sobie w ciszy porozważać. Antyfona nazywa się też tradycyjnie całkiem rozbudowane utwory wokalne, między innymi ku czci Maryi (jak gregoriaoskie „Salve regina”), taką nazwę nosi też refren śpiewanego w czasie mszy psalmu. Antyfona - obok „perykopy” (która „po ludzku” oznacza fragment jakiegoś świętego tekstu) jest też jednym z ulubionych słów stosowanych przez pewnego znanego mi specjalistę od mszy dziecięcych, który lubi epatować malców zdaniami w stylu „Pamiętacie dzieciaczki, jak w antyfonie bezpośrednio poprzedzającej ewangeliczną perykopę sławiliśmy omnipotentną transcendencję Pana?”. A skuteczność tego zabiegu wynosi pełne sto procent. Bo tylko podczas jego kazań dzieci wpatrują się w celebransa jak w obrazek i przez pełny kwadrans milczą jak zaczarowane.

Apokryfy

„Jezus szedł ze swoim ojcem i jakieś dziecko, biegnąc, uderzyło go w ramię. I natychmiast padło martwe. *...+ Innego dnia bawił się Jezus na jakimś budynku na wieży. Promień słońca wpadł przez dziurkę od klucza do wnętrza. Jezus więc skoczył na promień i usiadł na nim. Inne dziecko ujrzało to i chciało z Jezusem usiąść na promieniu. Przy tym jednak spadło z wieży i umarło”. Na następnych kilku stronach cytowanej księgi mały Jezus uśmierca jeszcze kilku rówieśników i jednego nauczyciela, który próbował go zdzielić. Gdy wraz z grupą ocalałych kolegów bawi się na dachu, z którego jeden z nich spada, Jezus używa jednak swojej mocy i wskrzesza malutkiego Zenona. To nie scenariusz katechetycznej dobranocki, którą za pięćdziesiąt lat napiszą autorzy popularnej serii „Transformers”. Choć być może przyświecałyby im idee podobne jak autorowi cytowanego tekstu, który prawdopodobnie na prostych przykładach, prostym ludziom, wychowanym w myśl zasady „wierzę w to co widzę”, usiłował pokazać boską moc Jezusa. Tekst ten nosi tytuł Dzieciństwo Pana, Ewangelia Tomasza. I jest apokryfem. Apokryfy to przeważnie starożytne księgi, których nie uznano za napisane pod natchnieniem Ducha Świętego i nie włączono do oficjalnego biblijnego kanonu. Warto wiedzieć, że kanon ten, na przykład jeśli chodzi o Nowy Testament, nie został ogłoszony specjalnym boskim komunikatem, a był efektem praktyki gmin chrześcijańskich i ukształtował się dopiero około II-IV wieku (choć jeśli mowa o ewangeliach - od samego początku „na poważnie” traktowano wyłącznie te same cztery, co dzisiaj). Każde judeochrześcijańskie wyznanie ma zresztą własny biblijny kanon. Niektóre wyznania protestanckie nie uznają kilku ksiąg Starego Testamentu (między innymi Księgi Tobiasza, Ksiąg Machabejskich i tej części Księgi Daniela, w której jest opowieść o Zuzannie i starcach - ciekawe dlaczego), podobnie zresztą jak Żydzi, którzy z przyczyn oczywistych dodatkowo w ogóle nie przyjmują Nowego Testamentu. Każde wyznanie ma więc też swoją własną kolekcję apokryfów. W katolicyzmie są wśród nich takie perły, jak Ewangelia tajemna Marka, Dzieje Józefa Cieśli, List Heroda do Piłata czy wreszcie List o zachowaniu niedzieli spadły z Nieba (sic!) oraz Męczeństwo Piłata. Według autora tej ostatniej księgi, Piłat po ukrzyżowaniu Jezusa przeżył nawrócenie. Zły na siebie, kazał najpierw ukrzyżować uwolnionego wcześniej złoczyńcę Barabasza, za co społeczność żydowska wściekła się na niego i sporządziła donos do zwierzchnika Piłata, Petroniusza (a sama postanowiła spalić grób Jezusa, zresztą nieskutecznie). Petroniusz kazał ukrzyżować Piłata, lecz śmiertelną procedurę zakłóciło ukazanie się nad głową namiestnika i jego żony świetlistych koron. Przerażony Petroniusz o wszystkim zawiadomił cesarza Tyberiusza, któremu akurat umarł syn. Cesarz wysłał więc do Jerozolimy jego szczątki, by Piłat mocą Jezusa je wskrzesił, co ten uczynił. Po tym nie było już wątpliwości, kto jest tu dobrym bohaterem: Petroniusz wraz z cesarskim wojskiem wymordował Żydów z Herodem na czele, a Piłat trafił do Rzymu i tam został ukrzyżowany (tym razem skutecznie) przez cezara, oburzonego, że nie tylko nic nie wiedział o Bogu Jezusie, ale jeszcze go zabił. Od takich pikantnych historii w apokryfach aż się roi. Niektóre z nich uznawano wręcz za antychrześcijańskie, ich autorów podejrzewano o duchową dywersję. Czytane dziś, mają już chyba zupełnie inny wydźwięk. Przypominają sensacyjne dziennikarskie komentarze do oficjalnych, rzetelnych komunikatów - nie wnoszą nic nowego do wiedzy o fakcie, malują jednak barwnymi kolorami jego tło. Są niczym „odświeżacz do duszy”. Człowiek się nim nie naje, ale wyostrzy sobie smak. Przypominają katolikom, że w tle biblijnych historii, które słyszą w kościele i które za dwudziestym razem wydają im się suche, naprawdę toczyło się życie. Że Jezus przez trzydzieści lat życia nie siedział w klasztorze, a heblował deski i robił na zamówienie drzwi, przy Jego zaś narodzeniu asystowała - według apokryfów - wynajęta przez troskliwego Józefa położna. Żona Piłata, która na kartach Ewangelii pojawia się raz w jednym krótkim zdaniu, w apokryfach ma swój cały biogram! Tych ksiąg nie wolno księżom czytać w kościele, ale mogliby proponować wiernym, aby ci - zamiast w niedzielne popołudnia katować się kolejnymi odcinkami „Na dobre i na złe” poczytali je sobie w domu. Dla bardziej zaawansowanych Więcej historii, których nie słyszy się na co dzień w kościele: Apokryfy Nowego Testamentu, Wyd. WAM, Kraków 2003.

Bezokolicznik

„Przekazać mężowi, że kolęda była”, „Nie pić tyle!”, „Śmiało, śmiało, pytać, pytać!” - bezokolicznik to wciąż popularne wśród części duchowieństwa „obejście” problemu, jak zwracać się do świeckich. Między sobą księża są najczęściej na „ty”; gdy kogoś nie znają, używają formy „Proszę księdza”. A jeśli ksiądz jest ważny, zachowują się zupełnie jak świeccy, którzy gdy wyczują aurę władzy, automatycznie usztywniają mowę, wyciągając coś z arsenału barokowych, pokrytych grubą warstwą wazeliny tytułów (tyle że zamiast „Wielce Szanowny Panie Przewodniczący” inwokuje się przykładowo: „Najdostojniejsza Ekscelencjo, Przenajwielebniejszy Księże Arcybiskupie”). Skąd więc w relacjach ze świeckimi ten bezokolicznik? Jeszcze dwadzieścia lat temu problemu nie było, bo ksiądz w konfesjonale do większości penitentów, od lat 7 do 107, mówił per „ty”. I często przenosiło się mu to również poza kratki. Generalnie - choć, rzecz jasna, nie wszędzie - obowiązywał tak zwany podhalański model kontaktów. Relacje ksiądz wierny były prostym odwzorowaniem relacji pasterz - owieczka. A czy widział ktoś pasterza, który do owieczek zwraca się per „droga pani”? W ciągu ostatnich lat owieczki, zwłaszcza w miastach, strasznie się jednak wyemancypowały, a przy okazji przestały księdza traktować jak pasterza. Dziś nierzadko bywa on postrzegany przez swoich wiernych jako skrzyżowanie terapeuty z kierownikiem religijnego zakładu usługowego. W kościele zaczęły więc działać powszechne reguły. Młodsi księża mówią do penitentów per „pan/pani”, a gdy w czasie kazania pojawia się problem, jak powiedzieć o słuchaczach w trzeciej osobie, pada zwrot wciąż brzmiący w kościelnych murach nieco egzotycznie - „kiedy będą PAŃSTWO wychodzić...”. Starsi księża - zwłaszcza w małych miejscowościach - są w dużym kłopocie. Spora część z nich z ambony zwraca się do wiernych per „wy”, a gdy już musi coś powiedzieć bezpośrednio - chowa się w bezpieczne bezokoliczniki. Inni na oko oceniają wiek rozmówcy, i gdy jest stary - „panują”, a gdy młody - bez uprzedzenia zaczynają „tykać”, sondując przy tym reakcję rozmówcy na ten ukryty bruderszaft.

Bozia

Jest to pieszczotliwe określenie Absolutu. Myliłby się jednak ten, kto sądzi, że używają go wyłącznie dzieci. Księża wyznają, że zdarzają im się penitenci nawet pięćdziesięcioletni, którzy od czasów pierwszej komunii wciąż spowiadają się z tego, że „obrazili Bozię”, „mówili brzydkie wyrazy” oraz wyznają ze skruchą, że „nie poszli w niedzielę do kościółka”. Wiele zabawnych pomyłek teologicznych bierze się z faktu, że Bozia jest rodzaju żeńskiego. Przy próbach dookreślenia Bozi niewprawny wierny odruchowo zaczyna więc poszukiwanie kobiety najwyżej postawionej w religijnej hierarchii. I w dziewięciu przypadkach na dziesięć dochodzi do wniosku, że taką kobietą musi być Maryja, a stąd już tylko krok do wniosku, że prawdziwe jest równanie: Bozia = Maryja. Które prawdziwe nie jest. Przy okazji warto też może obalić inny mit - otóż ani Maryja, ani św. Józef, ani - jak zdarzyło się mi słyszeć - św. Juda Tadeusz, patron spraw beznadziejnych, nie są Osobami Boskimi, a co za tym idzie, nie wchodzą w skład Trójcy Świętej. Miejsca w tym elitarnym gremium zarezerwowane są bowiem dla Boga Ojca, Syna i Ducha Świętego.

Brewiarz

Ludzie „z branży” (księża i siostry), gdy pyta się ich o szósty zmysł, który pozwala im wykrywać innych duchownych nawet w cywilu, zwykle odpowiadają: „bo on ma taką brewiarzową twarz...”. Kto jednak chciałby poznawać duchownego po brewiarzu, może się sparzyć, bo brewiarze nie są reglamentowane i w ich posiadanie (podobnie jak w posiadanie koszul z koloratką) wejść może każdy. Brewiarz - o czym niestety nie wie prawie nikt - jest bowiem modlitwą dla wszystkich, a nie tylko dla „mundurowych” katolików. Jest to pięć (cztery zwykłe plus jeden wakacyjny) tomów, w sumie ważących kilo dwadzieścia i liczących kilka tysięcy stron, przedzielonych barwnymi wstążeczkami. To mit, że kolory zakładek mają jakieś magiczne znaczenie - każdy, kto odmawia brewiarz, zaznacza sobie, co chce i jak mu jest wygodnie. Każdy z tomów brewiarza tak zwanego kapłańskiego (czyli w wersji fuli) przeznaczony jest na inny okres roku. Brewiarz w języku fachowym nazywa się też Liturgią godzin, dlatego że zawarte w nim modlitwy odmawia się o określonych porach dnia, mają one uświęcać czas. I tak, z samego rana przewidziana jest „Jutrznia”. Około południa lub po południu odmawia się „Modlitwę w ciągu dnia” (ale na przykład większość zakonnic, jako że ma na modlitwę więcej czasu, odmawia często aż trzy jej wersje przedpołudniową, południową i popołudniową). Wieczorem jest czas na „Nieszpory”, a przed zaśnięciem odmawia się „Kompletę”. Każda z godzin składa się z hymnu, psalmów, czytania z Biblii, próśb i kilku krótkich modlitw. Dodatkową godziną jest tak zwana „Godzina czytań” - na nią trzeba zarezerwować więcej czasu, bo oprócz psalmów zawiera jeszcze dwa czytania (jedno z Biblii, drugie z duchowej klasyki). „Godzina czytań” nie jest przywiązana do konkretnej pory, można ją odmówić zawsze (nawet poprzedniego dnia, byle po „Nieszporach”, bo według kościelnej miary jutro zaczyna się już dziś wieczorem). Obowiązek odmawiania brewiarza mają diakoni, księża i biskupi. Liturgia godzin bardzo ładnie wygląda, gdy się ją odprawia - tak jak powinno - z podziałem na chóry (zob. „Chór”). Zwykle brewiarz odmawia się jednak metodą „szeptaną” lub po prostu czyta. Księża często umilają sobie brewiarzem czas posuchy w konfesjonale, inni ustanawiają swoiste rekordy szybkości. Prawidłowo recytowane w chórze „Nieszpory” nie mają prawa zająć mniej niż 20 minut. Kapłan rekordzista, spotkany przeze mnie w ekspresie Warszawa -Kraków, „załatwił” je jednak w niecałe trzy minuty. Szybko, zwięźle i bez sensu. Bo brewiarz to naprawdę rzecz warta głębszej uwagi. Znacznie ciekawsza od klasycznej, nieśmiertelnej i statycznej w konstrukcji książeczki do nabożeństwa. I łatwo dostępna. Od niedawna osoby niechętne dźwiganiu grubych tomów lub nie do końca orientujące się w tym, co odmawia się którego dnia i o jakiej porze, a także chcące się modlić nie przerywając pracy, mogą znaleźć w Internecie wszystkie przewidziane na dany dzień psalmy i modlitwy (www.brewiarz.katolik.pl). Dla bardziej zaawansowanych Brewiarz to inaczej Liturgia godzin, 1.1-5, Wyd. Pallotinum, Poznań

Celebret

Swoje legitymacje służbowe mają policjanci, dziennikarze i prokuratorzy. Mają je i księża. Celebret to niewielka książeczka ze zdjęciem kapłana, datami urodzenia i święceń, i „przynależnością służbową”. Odkąd Kodeks prawa kanonicznego zlikwidował popularną w średniowieczu instytucję kapłanów błąkających się po bezdrożach, każdy ksiądz musi być formalnie przypisany do jakiejś diecezji albo do zakonu. I to właśnie potwierdza pieczątka w celebrecie, kiedyś pisanym po łacinie, a od lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku po polsku. Stempel wbija się więc zwykle co roku przez kilka pierwszych lat po święceniach księdza, a później - gdy władze uznają, że delikwent „rokuje” otrzymuje w legitymacji pieczątkę ważną usque ad mortem, dozgonnie. Celebret zabierają ze sobą księża, którzy ruszają na wakacje. Ma go w kieszeni jeden z poznańskich mnichów, który co jakiś czas odczuwa potrzebę wędrownego głoszenia kazań. Nosi go pewnie przy sobie również jego współbrat, który raz w miesiącu „wypożycza się” komunikacji miejskiej w charakterze tramwajarza (bo ma takie hobby). Nigdy przecież nie wiadomo, kiedy zjedzie na pętlę, a proboszcz parafii, w której czcigodny ojciec chce odprawić mszę (co musi robić codziennie) ma obowiązek wylegitymować gościa przed dopuszczeniem go do ołtarza. Zdarzają się jednak wypadki ominięcia tej procedury. O ile bowiem nikt nie bierze się do fałszowania celebretu, o tyle urok osobisty i kościelną mowę podrobić da się łatwo. „Mogę sobie z księdzem poodprawiać mszę?” słowa takie na pewno wzbudzą podejrzenia lokalnego duchownego, ale to samo przetłumaczone na język branżowy („Czcigodny księże kanoniku, czy byłaby możliwość, aby przyłączyć się do stołu eucharystycznego?”) i poparte stosownie uduchowioną modulacją głosu, może uśpić czujnego ducha proboszcza. Zakony i diecezje na bieżąco informują się co prawda, faksując sobie komunikaty o tak zwanych księżach uciekinierach, zbiegach z zakonnych nowicjatów (jeśli przy okazji są oszustami) czy kapłanach, którzy zostali suspendowani (czyli nie mogą odprawiać mszy i spowiadać). Komunikaty takie wiszą zwykle w kuriach i klasztorach na tablicach ogłoszeń, ale przecież nie da się spamiętać wszystkich nazwisk. Skutkiem tego przed kilku laty pewien były nowicjusz bardzo szanowanego zakonu, zanim został zdemaskowany, przez kilka miesięcy bez przeszkód pojawiał się w pełnym umundurowaniu w śląskich parafiach, opowiadając całkowicie zmyślone historie przy plebanijnym stole, zawsze suto zastawionym na przyjęcie duchownego gościa.

Celibat

Wystarczy pobieżne śledzenie mediów, by przekonać się, że o aborcji, obok feministek, z największym zapałem dyskutują w naszym kraju mężczyźni. Nie ma się więc co dziwić, że o celibacie duchownych najwięcej do powiedzenia mają świeccy. Temat pojawia się w każdej dużej gazecie mniej więcej raz w roku. Wniosek jest zwykle ten sam - celibat się przeżył. Zaproszeni na łamy psychologowie rozdzierają szaty nad „karygodnym tłumieniem potrzeb młodych ludzi”, charakterystycznym „dla opresywnej wizji seksualności lansowanej przez Kościół”; czujni terapeuci podejrzewają, że w zakazie pożycia z kobietami kryje się zachęta do rozładowywania swego popędu na ministrantach. „Postępowi” teologowie podkreślają, że celibat jest historycznym artefaktem, niemającym uzasadnienia w Biblii. Rzecz jasna wszyscy na poparcie swoich tez wyciągają z szuflad przeróżne statystyki i badania. Skądinąd szacowny „Irish Times” publikował nie dalej niż parę lat temu absurdalne wykresy, wykazujące, że odsetek celibatariuszy, którym udaje się dochować wierności temu, co ślubowali, mieści się w granicach błędu statystycznego (czyli, że wśród księży i mnichów tylko dwu na stu nie ma kochanki). A popularny polski seksuolog z przekonaniem epatował niedawno na radiowej antenie innymi badaniami, z których wynikało, że spośród tych dziewięćdziesięciu ośmiu rozpustnych duchownych mniej więcej dwudziestu pięciu utrzymuje swoje panie na stałe. Strach pomyśleć, jaka afera wybuchłaby, gdyby uczony dotarł do podobnych badań sprzed czterystu lat. Jak podaje ks. Grzegorz Ryś w swoim znakomitym dziele o historii celibatu, w roku 1601 na 18 plebanów w dekanacie zatorskim stałe konkubiny posiadało siedmiu, a w 1621 roku w czterech innych małopolskich dekanatach na ogólną liczbę 98 plebanów, kochanki utrzymywało aż 38, co bije dane wybitnego seksuologa o całe piętnaście procent! Współcześni terapeuci kopalnię smakowitych argumentów przeciwko celibatowi znajdą natomiast jeszcze pięćset lat wcześniej w słynnej Kronice Czechów Kosmasa. Opisywał on księdza, który po tym, jak „Bóg zabrał mu księdzową”, miał problemy z zalecanym w takich wypadkach przez Kościół opanowaniem popędu, „a po wielu latach tak go napadła pokusa cielesna, że prawie zapomniał ślubu Bogu złożonego i zwyciężony żądzą prawie wpadł w pułapkę diabła”. Biedak „srożył się więc pokrzywą przez przyrodzenie i zadek; wreszcie wrócił do serca i o wiele okrutniej srożąc się koło piersi, mówił: Ty mnie ty najgorsze serce zawsze męczysz, ja ciebie teraz pomęczę!”. Że też biedaczyna nie dożył naszych światłych czasów! To jasne, że dziś jego zachowanie skończyłoby się co najmniej interwencją policji, psychologa, nadzorem kuratora sądowego, sondażem audiotele „Czy księża to masochiści?” oraz kilkoma interpelacjami Parlamentarnej Grupy Kobiet. Czy o celibacie w ogóle da się rozmawiać? Doświadczenie pokazuje, że gdy bierzemy „na warsztat” problem celibatu, można zdecydować się na jedną z dwóch taktyk. Pierwszą, najbardziej popularną, pokazałem wyżej. Polega na tym, że jedna ze stron wyciąga takie przykłady, jak te z kroniki Kosmasa, oraz badania, z których wynika, że księża zasadniczo mają kochanki, druga zaś przekonuje, iż badania są do kitu, bo większość znanych księży kochanek bynajmniej nie ma. Inna taktyka - niestety mniej popularna - każe z miejsca zapytać tych, którzy tak chętnie wymachują badaniami i opiniami psychologów, utrzymujących, że celibat to szczyt okrucieństwa: „Po co stroicie się w humanistyczne szaty adwokatów ludzi, którzy to okrucieństwo zupełnie świadomie sami ściągnęli sobie na głowę?! Gdzie jest szacunek dla ich osobistej odpowiedzialności?”. O tym, że księża zobowiązani są do celibatu, wie przecież chyba każde dziecko! Mądrość ludowa określa to prosto: „widziały gały, co brały”. Jeśli ktoś nie czuje się na siłach, żeby zachować celibat, to przecież nikt mu chyba nie każe iść do seminarium i być katolickim księdzem! A jeśli przekonał się o tym po fakcie, to kto mu zabrania zamiast opowiadać w talk-show o tęsknotach rozdartej między ołtarzem a kobietą duszy - po ludzku, zwyczajnie i z klasą z kapłaństwa odejść?! Debata nad celibatem duchownych nie jest zresztą naszym wynalazkiem. Jest tak stara jak sam Kościół. Celibat zawsze bowiem był i nadal jest czymś „nienaturalnym”, idącym w poprzek normalnego porządku (bo Bóg, który wyposażył człowieka w silny popęd seksualny, nie zrobił tego przecież przez pomyłkę). Dyskusji z krytykami celibatu nie ułatwiał jednak fakt, że do niedawna nawet w wewnątrzkościelnej argumentacji zbyt rzadko chyba pojawiał się wątek pozytywnego myślenia o celibacie, zbyt często zaś przedstawiano go jako antidotum na problemy, z jakimi borykało się instytucjonalne chrześcijaństwo. A zupełnie nie o to chodzi. Celibat nie jest katolicką ideą, znany był choćby w religiach starożytnych. W Kościele pierwsze wzmianki o nim pojawiły się w II wieku. Później spory o celibat stały się pochodną debat o to, jaki stosunek do seksu w ogóle powinien mieć chrześcijanin. Krytykowana dziś tak chętnie „nieufność seksualna” chrześcijan pojawiła się bowiem nie w XX wieku, a właśnie w starożytności, gdy świeżo upieczeni chrześcijanie próbowali znaleźć coś, co odróżni ich od rzymskiego i barbarzyńskiego rozpasania. W tych sporach jedni starali się zachować zdrowy rozsądek, jak autorzy Kanonów apostolskich (ok. 400 r.), którzy głosili, że kapłan (i świecki) może powstrzymywać się od współżycia dla większej chwały Bożej, ale jeśli czyni to z obrzydzenia do seksu - grzeszy tak, że powinien być wyrzucony z Kościoła. Inni - jak choćby uczestnicy synodu w Tours w 567 roku - zakazują duchownym wpuszczania do domu nawet krawcowych, upatrując w nich potencjalnych „rozsadniczek” grzechu. Żonaci księża dowodzili, że przecież apostołowie też mieli żony i dzieci, podobnie jak starotestamentowi kapłani; przeciwnicy odparowywali im, że zgoda, ale nawet kapłani, idąc na służbę do świątyni, musieli w tym czasie powstrzymywać się od współżycia, a chrześcijańscy księża pełnią przecież tę służbę na okrągło. Dyskusji nie przerwało nawet formalne wprowadzenie celibatu jako obowiązującego w całym Kościele, co dokonało się w XII wieku. Święty Piotr Damiani zżymał się na kapłanów, którzy chcą tymi samymi rękami dotykać narządów rodnych i świętych naczyń, a żony księży nazywał wprost „dziwkami”, wszyscy wiedzieli jednak, że tak naprawdę gra toczy się o coś innego. O to, by powstrzymać szalejącą wówczas „prywatyzację” kościołów. Kościół katolicki bowiem był wtedy o krok od rozpadnięcia się na dziesiątki dziedziczonych z ojca na syna parafii. Co ciekawe wtedy jeszcze nie mówiło się o bezżenności, a wyłącznie o powstrzymaniu od współżycia i wydziedziczaniu ewentualnego potomstwa! Postulat totalnego zakazu ożenku pojawił się jeszcze później. Bowiem - jak przytomnie zauważył św. Bernard - „Być zawsze z kobietą i z nią nie współżyć jest trudniejsze niż wskrzesić kogoś z martwych”. Najtrudniej było jednak wytłumaczyć wiernym i sobie, jak to jest możliwe, że udział w jednym chwalebnym sakramencie (małżeństwie) wyklucza człowieka od drugiego równie chwalebnego kapłaństwa. I tu zbyt chętnie wybierano niestety metodę najprostszą: przekonywanie, że jeden z nich taki chwalebny wcale nie jest, a więc ucieczka w drugi jest w gruncie rzeczy uniknięciem zła. Współcześni katolicy zamiast narzekać na księży, winni śpiewać z wdzięczności, bo pewnie nie wiedzą, że jedenastowieczne podręczniki dla spowiedników nakazywały małżonkom wstrzemięźliwość we wszystkie środy, piątki, soboty i niedziele, przez cały wielki post, adwent i czterdzieści dni wokół Zesłania Ducha Świętego, we wszystkie większe święta i ich wigilie oraz na tydzień przed przystąpieniem do komunii, a także w czasie miesiączki kobiety (co w sumie daje rocznie około 280 dni zakazanych). Poczęcie dziecka w niedzielę miało się zaś skończyć co najmniej opętaniem maleństwa. Pomysł tak się spodobał tak zwanym ruchom ubogich chrześcijan, modnym w ówczesnej nękanej chorobami i głodem Europie, że natychmiast pozakładali sobie własne sekty i zaczęli głosić, że małżeństwo to w ogóle sprawa szatana, a Kościół, dopuszczając jakikolwiek seks, jest niczym innym, jak jego ambasadą. Kościół musiał więc znów odkręcać sprawę i bronić seksu. Wahadło wychylało się w jedną stronę i z powrotem jeszcze wiele razy, w tym więc, że wychyla się i dzisiaj, nie ma nic dziwnego. To jednak dopiero XX wiek przyniósł kluczowe dla prób rozumienia celibatu dokumenty kościelne. Obecny Watykan powiada, że tak naprawdę z boskiej perspektywy nie ma znaczenia, w jakim stanie ktoś żyje. Bo bzdurą jest utrzymywać, że ksiądz musi znosić samotność, by zajmować wyższą pozycję na drzewie jakiejś duchowej ewolucji, by być lepszym od całej reszty świata. Papież mówi wyraźnie jedynie miłość człowieka uwzniośla. Lepszy nie jest więc ten, kto ma rodzinę, lepszy nie jest ksiądz. Lepszy jest ten, kto bardziej kocha. Kościół mówi przy tym, że jeśli księża chcą być dobrymi księżmi, powinni przed święceniami diakonatu złożyć przysięgę, zobowiązując się do celibatu (zakonnicy składają w tej sprawie ślub czystości - z obu zwolnić może tylko papież), bo to pozwoli im bardziej kochać i efektywniej służyć tym, którzy będą do nich przychodzić. A co jeśli chcą głosić Pana, ale nie czują się na siłach, by zachować celibat? Tu znów sięgnąć trzeba po zdecydowanie niedoceniany w dyskusjach o celibacie argument: naprawdę, żeby głosić Pana, wcale nie trzeba być księdzem. Dla bardziej zaawansowanych Kilka sensownych argumentów za celibatem: Paul Johnson, W poszukiwaniu Boga, Wyd. Świat Książki, Warszawa 1998. Wszystko o historii celibatu: Grzegorz Ryś, Celibat, Wyd. Znak, Kraków 2002. Dlaczego klerycy winni czytać Szekspira i Dostojewskiego: Trochę zostawić Bogu. Z Wacławem Oszajcą SJ rozmawia Jarosław Makowski, Wyd. Znak, Kraków 2004. Czy księża powinni bać się kobiet? Świadectwa duchownych, którym zdarzyło się zakochać, „Pastores”, 2003 nr 21 (4).

Chór

Święty Augustyn powiadał, że kto śpiewa - modli się podwójnie. To, co przez lata słyszałem z ust zespołów śpiewających po polskich parafiach, upoważnia mnie do stwierdzenia, że chór parafialny stanowi gremium, któremu zdarza się jednak modlić całkiem pojedynczo. W polskich parafiach stosuje się dwie zasadnicze metody formowania chórów - humanitarną, która polega na dobrowolnych zgłoszeniach osób żywiących gorące przekonanie, że umieją śpiewać, oraz klasyczną, będącą rodzajem łapanki organizowanej przez organistę wśród parafialnych aktywistów, na skutek czego do grona chórzystów trafiają przewodniczący Akcji Katolickiej oraz gosposia. Nawet metoda humanitarna okazuje się jednak niehumanitarną, jeśli spojrzy się na nią z punktu widzenia słuchacza. Organizatorzy co najmniej kilku chórów, które znam, wychodzą bowiem z założenia, że jak człowiek nie umie śpiewać, to się nauczy, a jak będzie śpiewał głośno, to melodia sama w końcu przyjdzie. Praktyka uczy, że jest to założenie błędne. Jednym ze sztandarowych zadań chóru parafialnego jest zwykle uroczyste odśpiewanie z podziałem na role fragmentu ewangelii o męce Chrystusa, co praktykuje się w Niedzielę Palmową i Wielki Piątek. W pewnej białostockiej parafii miałem okazję słuchać go kilkanaście razy pod rząd. Na szczególną uwagę zasługiwała żona Piłata, która operowała w rejestrach możliwych do wyłapania tylko przez nietoperze, oraz Judasz, który w trakcie swojej partii wydawał odgłosy właściwe dolegliwościom żołądkowym. Skutek ich działań był taki, że podczas gdy Pan Jezus modlił się w Ogrójcu, kościół płakał, lecz ze śmiechu. Po dziesięciu latach doszedłem do wniosku, że problem chóru parafialnego jest nierozwiązywalny. Nie można odbierać poczciwym ludziom radości ze śpiewania. Jedyne, co pozostaje, to modlić się do św. Cecylii, patronki muzyki kościelnej, by słuchacze odczuwali przy okazji występów jej podopiecznych coś więcej niż tylko dziką radość. Wciąż liczę, że w sprawie chórów miło się kiedyś rozczaruję. Wiem też, że chlubnym wyjątkiem na mapie kościelnego śpiewania jest Śląsk, gdzie chóry parafialne - być może na skutek wpływów porządnej, niemieckiej tradycji - działają jak dobrze naoliwione organy. Rolę światełka w wypełnionym kakofonią tunelu pełnią też działające przy wielu parafiach schole młodzieżowe. Chór ma też jednak w Kościele i drugi wymiar. W wielu klasztorach zakonnicy, jeśli odmawiają brewiarz wspólnie („Jutrznię”, „Nieszpory” etc), dzielą się na chóry. Dwie grupy mnichów, siedząc visà-vis siebie, na zmianę recytują psalmy, czasami na zmianę wstają i siadają. Ma to symbolizować fakt, że w Kościele jedni głoszą drugim Słowo Boże. I jeśli robią to umiejętnie, a żaden z mnichów nie zapomina, że jest w chórze pierwszym, czyli tym, który prowadzi modlitwy (a więc częściej wstaje), efekt jest naprawdę imponujący. Gdy do tego teksty odprawiane są po łacinie i z towarzyszeniem gregoriańskich śpiewów (benedyktyni, dominikanie) - jest to modlitwa tak piękna, że ciarki przechodzą po krzyżu.

Chrzest

Jaki chrzest?! Księża mogą katechizować lud, ale lud i tak wie swoje. W polskiej tradycji zamiast „chrztu” mamy więc „chrzciny”! Kościelny obrzęd polania wodą to przecież zwykle tylko konieczny wstęp do grubszej imprezy w domowych pieleszach, gdzie rodzice przepijają do chrzestnych, a ci nie pozostają im dłużni. I tak aż do czasu, gdy na stół nie wjedzie specjalność pani domu - zrazy... A wódeczka i zrazy (palce lizać!) to przecież nie okoliczności sprzyjające roztrząsaniu teologicznych subtelności. Więc - zdrowie małego! Tą aklamacją polscy katolicy czczą powiększenie się wspólnoty Kościoła powszechnego o nowego członka, który nieświadom doniosłości chwili, śpi sobie spokojnie w beciku. Chrzest „wynalazł” święty Jan, nazywany stąd Chrzcicielem. Dyżurował przy rzece Jordan, by chętnych, którzy się do niego zgłoszą, obmywać wodą i wzywać do nawrócenia. Wśród ochrzczonych przez Jana był też Chrystus, który parę lat później - po swoim zmartwychwstaniu - ustanowił nowy chrzest. I uznał, że tak jak Żydzi mieli swoje obrzezanie, chrześcijanie będą odtąd mieć ten właśnie chrzest jako „niezatarte duchowe znamię” - znak włączenia do ich grona. Gdy się czyta historię Kościoła, trudno nie wyjść z podziwu nad tym, z jakim zapałem i o jakie tematy potrafili się zmagać nasi przodkowie w wierze. W pierwszych wiekach po Chrystusie co chwila wybuchały podobno spory o to, czy chrzest udzielony przez kogoś, kto dwa lata później został heretykiem, jest ważny, czy trzeba go powtarzać? Albo - czy chrzcić dzieci, czy dorosłych (ten akurat spór trwa do dziś). Ostra dyskusja na ten temat doprowadzała do sytuacji, że niektórzy wierni czekali z chrztem aż do śmierci, by podjąć decyzję w pełni świadomą, a przy okazji załapać się na „ekstrarozgrzeszenie” z ciemnych sprawek całego życia, łącznie z grzechem pierworodnym wspólnym wszystkim potomkom Adama, co zgodnie z dogmatem niósł ze sobą chrzest. Ostatecznie w Kościele zdecydowano się na chrzczenie dzieci, i ten zwyczaj utrzymuje się do dziś. Krytykują go zwłaszcza radykalni protestanci (choćby baptyści), twierdząc, że to gwałt wyrządzany dziecku, które przecież, gdy dojdzie do etapu używania rozumu, mogłoby samo o taki chrzest poprosić. Katolicy argumentują wtedy, że jeżeli wolą rodziców jest ochrzczenie dziecka, to przecież chrzest może tylko pomóc (bo jest przepustką do zbawienia), a w niczym nie zaszkodzi. Gdy delikwent dorośnie i dojdzie do wniosku, że katolicyzm mu „nie leży”, to może z niego zrezygnować i pójść do baptystów, a ci ochrzczą go raz jeszcze. I to o ileż bardziej efektownie, bo w basenie, przy którym katolicka chrzcielnica wygląda jak skromna umywalka! Warto jednak wiedzieć, że w Kościele katolickim też chrzci się dorosłych (ale bez basenu, również przez polanie, choć bywa, że z większego dzbanka). Podobnie jak w starożytności, muszą oni najpierw przejść najczęściej roczne przygotowanie, by później za jednym zamachem - najczęściej podczas uroczystej liturgii w Wielką Sobotę - przyjąć chrzest, pierwszą komunię i bierzmowanie. Prawo kanoniczne przypomina, że ochrzcić innego człowieka może każdy, nawet niewierzący, jeśli tylko ma szczerą intencję, by zrobić to po katolicku. Chore dziecko w szpitalu ochrzcić może nawet pielęgniarka. Wystarczy odrobina wody (nie może być nic innego) i formuła: „Ja Ciebie chrzczę w Imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego”. Takie dziecko może przejść później piękny „obrzęd przyjęcia do Kościoła”, ale drugi raz nikogo się nie chrzci. Nawet gdy istnieje cień wątpliwości, czy delikwent (na przykład w czasie jakiegoś kataklizmu) był chrzczony - udziela mu się tylko tak zwanego chrztu warunkowego (przed formułką dodaje się „jeśli nie byłeś ochrzczony - to ja ciebie chrzczę...”). Rodzicom dzieci (na przykład wcześniaków, które umarły zaraz po urodzeniu i nie zdążyły zostać ochrzczone) Kościół przypomina o tak zwanym chrzcie pragnienia - jeśli intencja rodziców była szczera, nie mają się o co martwić. Niektórzy w przepisach mówiących o chrzcie dzieci widzą katolicki triumfalizm - ochrzcijmy ich więcej, będziemy potężniejsi. Tym warto przypomnieć, że ksiądz może też chrztu odmówić. Dzieje się tak zwykle, gdy dziecko do chrztu przynoszą rodzice, którym zależy na samym obrzędzie chrztu, nie widzą jednak większego sensu w wychowaniu dziecka w wierze, którą ma przyjąć. Tu nie chodzi o to, że ksiądz żałuje takim ludziom wody. Stawia im wtedy zwykle jedno pytanie: czy pakowanie na siłę do Kościoła dziecka rodziców, którzy sami stoją z boku spraw kościelnych, na pewno ma sens? Prawo kanoniczne stanowi, że można chrzcić dziecko, jeżeli rodzice są niewierzący, ale wtedy chrzestni muszą „dać nadzieję”, że dziecko będzie wychowane w wierze katolickiej. W Polsce utarło się jednak, że chrzestni, jeśli coś dają, to raczej zegarek na komunię, poza tym to takie miłe wydarzenie ten chrzest, więc zamiast kupować katechizm, lepiej szuka metod na plebana, by nie robił wstrętów. Chyba dla coraz większej części Polaków chrzest przestaje znaczyć to, co naprawdę znaczy, stając się wyłącznie elementem pobożnej tradycji. Statystyki pokazują, że Polacy coraz częściej mają w istotnych kwestiach zdanie inne niż Kościół (zob. „Przykazania”), a wskaźnik chrztów ani drgnie! Ba, gdzieniegdzie imponująco pnie się do góry. Na zdrowie! Dla bardziej zaawansowanych Jak skutecznie ochrzcić dziecko? K. Popławski OP, T. Wytrwał OP, A. Gruszecka, Nie taki proboszcz straszny. Praktyczny przewodnik prawa kościelnego, Wyd. W drodze, Poznań 2003. Dlaczego katolicy chrzczą niemowlęta: Pierre Descouvemont, Przewodnik po trudnościach wiary katolickiej, Wyd. M, Kraków 1998. Chrzest widziany od strony Pana Boga zob. Encyklopedia religii, t. 2, PWN, Warszawa 2001.

„Co łaska”

Świeccy przez lata praktyki ze swymi kapłanami wypracowali wiele metod uniknięcia „co łaski”. Nawiedzeni przywołują księży do porządku za pomocą biblijnych cytatów („Darmo otrzymaliście, darmo dawajcie”, na co inteligentny ksiądz odparowuje zwykle: „Zasługuje robotnik na swą zapłatę”). Najbardziej skuteczna wciąż jest metoda na „bankomat”. Idzie to tak: po usłyszeniu: „To teraz poproszę jakąś ofiarę”, trzeba zerknąć do portfela, wolno podnieść na księdza smutne oczy, po czym zapytać: „Zostało mi dziesięć złotych. Może być, czy skoczyć do bankomatu?”. Zabieg powoduje, że troska o finanse Kościoła zaczyna w kapłanie walczyć o lepsze z niechęcią do siedzenia w kancelarii (zob. „Kancelaria parafialna”). Ta druga zwycięża w dziewięciu na dziesięć przypadków. Księża w tym wyścigu pomysłowości też nie pozostają jednak w tyle. Wierny narzeka, że „wyszła mu gotówka” i ma same karty. Ależ nie ma sprawy! Kilka lat temu KAI podała - jako dowcip primaaprilisowy - informację, że w jezuickich kościołach parafialnych przed Wielkanocą pojawiły się ruchome „ofiaromaty” - aparaty przypominające bankomat, które pobierały z karty płatniczej wybraną sumę i przekazywały na stosowne konto. „Co łaska” to w tłumaczeniu na świecki: opłata. Towarzyszy zwykle zamawianiu mszy, ślubu czy pogrzebu. Ostatnio księża stosują „co łaskę” również przy okazji wystawiania różnej maści zaświadczeń (na przykład potrzebnych do załatwiania chrztu czy ślubu w innej parafii - tak zwanej licencji). Aktualna sytuacja z „co łaską” w polskim Kościele przypomina tę z mandatami drogowymi sprzed ery taryfikatora: za jedno i to samo - zależnie od miejsca, czasu i urzędnika - płaci się inaczej. W warszawskiej parafii mszę można zamówić nawet za 20 złotych (na prowincji jeszcze mniej). Chrzest czy ślub na prowincji to wydatek minimum około 500 złotych (w miastach często do tysiąca). Przy większych okazjach księża doprecyzowują zresztą „co łaskę”, dodając do niej: „ale nie mniej niż...”. I wtedy wiernych trafia szlag. Księdza trafia zaś szlag, gdy widzi, że trafił on wiernych. Po czym obie strony zaczynają robić dąsy. „Co łaska” jest bowiem elementem gorącego problemu kościelnych pieniędzy. Który będzie gorący dopóty, dopóki księża przestaną się wstydzić faktu, że muszą za coś żyć, a wierni przestaną to uważać za dziwne. Na razie wciąż jeszcze zdarzają się księża, którzy nie umieją rozmawiać o pieniądzach, uciekając z mieszaniną zażenowania i gniewu na widok wiernych wtrącających się w nie swoje sprawy. Wierni natomiast w większości są przekonani, że księdza utrzymuje Watykan albo że zbija on fortunę na sprzedaży obrazków, zalecają mu więc, by odczepił się od ich portfeli (nb. - z listu pasterskiego „Cum inter monullos” Jana XXII z 1323 roku wynika niezbicie, że swoje portfele mieli i Jezus, i Apostołowie, a kto sądzi inaczej - niech będzie wyklęty). Obie strony siedzą okopane na swoich stanowiskach i tylko czasem, gdy los sprawi, że muszą się spotkać, z okolic kancelarii słychać huk wystrzałów. Czy da się z tym coś zrobić? Księża, którzy boją się oskarżeń o „robienie kasy”, winni pomedytować nad prawdą, że to, co kiedyś było chwalebnym ukrywaniem bilansów przed okiem organów państwa, dziś nazywa się „szarą strefą”. Praktyka wielu proboszczów uczy, że plotki na temat księżej fortuny redukują się o dziewięćdziesiąt procent, gdy wierni zobaczą szczegółowe sprawozdanie finansowe parafii. Wierni powinni zaś zrozumieć, że parafii nie utrzymują anioły, że gdy idą na mszę, ktoś za coś musi dla nich kościół ogrzać i oświetlić (koszty utrzymania dużego kościoła w mieście w 2000 roku wynosiły średnio około dziesięciu tysięcy złotych miesięcznie), słowem, że oni, dając grosz, nie robią księdzu łaski, wreszcie, że ksiądz, którego potrzebują dwa razy w roku, przez cały rok musi żyć z tego, co od nich dostanie (średnia miesięczna pensja wikarego w mieście w 2000 roku to około trzech tysięcy złotych - w tym wynagrodzenie za katechizację - minus podatki i daniny, na przykład na rzecz seminarium). „Co łaska” dawana w kancelarii czy zakrystii zasila bowiem kieszeń kapłana sprawującego daną mszę czy obrzęd, w przeciwieństwie choćby do tacy (w 2000 roku w dużym mieście w niedzielę było to przeciętnie trzy-sześć tysięcy złotych, na wsi najczęściej kilkaset), która w większości (około dwadzieścia pięć procent pochłaniają daniny na rzecz seminarium, kurii etc.) przeznaczona jest na utrzymanie parafii. Ponadto obowiązuje zasada, że nawet jeśli ksiądz odprawia dziennie dwie msze (fachowo mówi się wtedy, że „binuje”), to „co łaskę” może wziąć jedną. Czyli jeśli za mszę dostanie 30 złotych, to taka właśnie jest jego dniówka. Krytycy podnoszą argument, że wciąż są w kraju miejsca, gdzie nawet te trzydzieści złotych dziennie stanowi niedościgłe marzenie. Jasne. Dlatego też w Kościele obowiązuje niepisana zasada, że księża powinni utrzymywać się na poziomie przeciętnego parafianina. I to jest główny powód, dla którego biskupi nie są skłonni do ustalania taryfikatora opłat za sakramenty (choć prawo kanoniczne im na to pozwala). Liczą na roztropność księży, którzy dodatkowo powinni „od ofiar mszalnych bezwzględnie usuwać wszelkie pozory transakcji lub handlu” (kan. 974). Ksiądz powinien więc wiedzieć, od kogo ile może wziąć. Powinien wiedzieć, że dla jednych te kilkadziesiąt złotych to załamanie się rodzinnego budżetu, dla innych zaś suma, którą przeznaczają na wino do obiadu. A „co łaska” ma byc ofiarą, czymś, czego brak człowiek odczuje (bo mógłby sobie za to kupić książkę lub płytę), ale co nie pozbawi go środków do życia. I tu pojawia sie problem „wyczucia”. Gdy słyszę o księdzu, który w biednej wiejskiej parafii za pogrzeb winszuje sobie tysiąc i więcej złotych, cisną mi sie na usta stosowne określenia. Zapewniam jednak, że na własne oczy widziałem księży, którzy nie śmią nawet zapytać przychodzących do nich ludzi o pieniądze, a - widząc że są niezamożni - sakramentów udzielają im za darmo. Dla bardziej zaawansowanych A może jednak kościelny taryfikator? K. Popławski OP, T. Wytrwał OP, A. Gruszecka, Nie taki proboszcz straszny. Praktyczny przewodnik prawa kościelnego, Wyd. W drodze, Poznao 2003. A może księża oprócz pracy parafialnej powinni też utrzymywać się z zajęć „świeckich”? Trochę zostawić Bogu. Z Wacławem Oszajcą SJ rozmawia Jarosław Makowski, Wyd. Znak, Kraków 2004. Czy polskie parafie wiążą koniec z końcem? Raport „Ambona i Mamona” KAI (www.kai.pl/nowyserwis/anewsroom.xml?id=100506). Dlaczego dziś nie płaci się dziesięciny? Józef Majewski, Pieniądze Kościoła, „Przegląd Powszechny”, 2004 nr 4(992).

Czasy zakazane

Protestancki dowcip mówił, że życie katolika dzieli się na ciężkie czasy i „czasy zakazane”. Piąte przykazanie kościelne (zob. też „Przykazania”): „W czasach zakazanych zabaw hucznych nie urządzać”, zna chyba każdy, kto chodził na religię. Tyle że ta pamiętająca jeszcze czasy przedsoborowe formułka, która zmuszała wiernych do budowania w konfesjonale piętrowych tłumaczeń („Ta impreza przecież wcale nie była huczna! Sto wat, to huczna?!”), już nie obowiązuje. Teraz przykazania kościelne są bardziej rygorystyczne, mówią o tym, by w okresach pokuty powstrzymywać się od zabaw w ogóle. Kiedy wypadają owe okresy pokuty? To dni związane ze śmiercią Jezusa, a więc wszystkie piątki i wszystkie dni wielkiego postu. Z tradycyjnej listy „czasów zakazanych” wypadł adwent. I słusznie. Nie było bowiem łatwo wytłumaczyć, dlaczego to „radosne oczekiwanie” (na przyjście Pana), bo tak tłumaczy się pojęcie „adwent”, musi wyglądać jak krótsza mutacja wielkiego postu. Utrzymanie piątkowego zakazu imprezowania staje się z kolei coraz trudniejsze w obliczu kształtującej się od kilkunastu lat w Europie tradycji rozpoczynania weekendu już w piątek wieczorem. Dopóki z przykazań kościelnych nie zniknie ów rdzennie polski (i chyba jednak zbędny) dodatek o zakazie zabaw - obowiązywać pewnie będzie nadal „zgniły kompromis”, w myśl którego katolicy nie urządzają na przykład w piątki jedynie „większych”, oficjalnych uroczystości (takich jak choćby wesela). Dla bardziej zaawansowanych: Kiedy zakaz zabaw w piątek zostanie zniesiony? Grzegorz Bubel SJ, Co znaczy pościć?, „Przegląd Powszechny”, 2004 nr 3(991).

Dewocjonalia

Jeszcze kilkanaście lat temu absolutnym hitem polskiego rynku dewocjonaliów były różańce fluorescencyjne. Szczęśliwego posiadacza łatwo było rozpoznać po krzykach, które wydawał w nocy, gdy przebudzony zerknął na ścianę, gdzie różaniec wisiał. Różaniec taki, podobnie jak obrazy Jezusa i Maryi z sercem płonącym na pół otrzewnej, gipsowe biusty papieża (nad morzem papież na dole miewał płetwę, a nad głową barometr, w górach zaś był w kształcie ciupagi) oraz srebrne łańcuszki można było (a gdzieniegdzie wciąż można) nabyć na odpustach lub w placówkach prowadzonych przez „Veritas” i „Ars Christianę”. Jak wygląda polski rynek dewocjonaliów wzbogacony o kilkanaście lat kapitalizmu? Niemal dokładnie tak samo. Spora część przyparafialnych sklepików oferuje te same od lat siermiężne krzyżyki i różańce i (mimo wstrząsającego przecież postępu techniki edytorskiej) niczym nieróżniące się od kserokopii „koroneczki” oraz „modlitewki”. Wzornictwo dewocjonaliów w wielu miejscach w Polsce zatrzymało się na poziomie rżniętych w lipowym drewnie Swarożyców. W połączeniu z kataleptycznymi sprzedawczyniami, snującym się w tle falsetem ze składanki hitów księdza Ceberka, niektóre parafialne sklepy wyglądają niczym eksponaty z jakiegoś katolickiego muzeum, w którym wiara jawi się jak przeterminowany laboratoryjny preparat. Nie ma się co łudzić. Czas popularnych na przykład w Stanach katoempików (christian stores) u nas nie nadejdzie nigdy. A szkoda. Bo nie mamy szans choćby na długopis z cytatami z Biblii. Mam taki długopis. Biały w kolorowe krzyżyki, ma okienko, w którym za każdym naciśnięciem wkładu zmieniają się cytaty. „Pan jest moim pasterzem, niczego mi nie braknie”. Pstryk. „Jestem z Tobą aż do skończenia świata”. Pstryk. „Mogę wszystko w Tym, który mnie umacnia”. Pstryk. Przecież gdyby ludziom w kraju, gdzie sukcesy święci Radio Maryja, zaoferować takie długopisy w trzech odmianach, z cytatami z objawień Matki Boskiej z Lourdes, Fatimy i Medjugorie, można zrobić fortunę! W USA furorę robią też gadżety ze znakiem WWJD (What Would Jesus Do?). Sklep internetowy www.whatwouldjesusdo.com oferuje między innymi gustowne bejsbolówki, są też bransoletki WWJD w czterech kolorach. T-shirty z kolekcji Spiritualwear na awersie mają napis: „Zbawienie dostałeś za darmo...”, a na rewersie: „...ale nie było tanie” - i twarz konającego Jezusa. Tanie nie jest faktycznie (9.50 USD za sztukę). Na stronie www.toysfromheaven.com czeka zaś na nas plastikowa Góra Kalwaria z trzema wyjmowanymi krzyżami i odsuwanym kamieniem za 10.75 USD, dla dzieci komunijnych przewidziano zaś resorowce: Miłość, Współczucie, Wiara i Odwaga, zachęcające malców do myślenia o tych cnotach. W promocji dostępni są też wykonani z gumy: Jezus, Jozue albo Samson (praktyczna uwaga dla rodziców: „Jezus i Samson nie mają żadnych wyjmowanych części!”). Figurka Estery, ze złotą koroną, uczy zaś dziewczęta życia wzorem tej wielkiej kobiety. Na deser zostawiono pluszowe misie prezentujące niewymienione na samochodzikach cnoty i figurki Świętej Rodziny w formie fontanny. Prawdziwy hit oferuje jednak sieć sklepów Christian Supplies (www.christiansupllies.com)! To seria „Chrystus jest moim trenerem - sam wybierz dyscyplinę sportu!”. Za jedyne 19.95 USD można mieć obrazek w złotej ramie, figurkę pokazującą Chrystusa kopiącego pod krzyżem gałę z trzema brzdącami albo Jezusa pod koszem (Bogu dzięki, że nie zawieszonym na krzyżu), szykującego się do rzutu za trzy. Czy ci Amerykanie przypadkiem nie przesadzają? A czy przesadą nie jest używanie papieża jako termometru, zamiast czytania jego encyklik? Albo odkręcanie główki plastikowej Matce Boskiej, którą jako pojemnik na wodę święconą kupić można w większości polskich sanktuariów? Jasne, że Chrystus nie przyszedł tylko do wyrafinowanych intelektualistów, którym do szczęścia wystarczy lektura dzieł Ojców Kościoła. Jasne, że katolicyzm jest religią sakramentów, widzialnych znaków Bożej obecności, a katolicy wychowywani są do tego, żeby takich znaków potrzebować. Problem i w Polsce, i w Stanach jest ten sam. Żeby te znaki były naprawdę znakami. A nie kiczem.

Diakon

W kościele możemy czasem natknąć się na osobnika w sutannie i komży, który stułę (czyli barwną szarfę, którą kapłan zakłada podczas czynności służbowych - przy ołtarzu czy przy spowiedzi) nosi nie przerzuconą przez szyję, a na ukos - spiętą na jednym boku. To sygnał, że mamy do czynienia z diakonem (zwracać się do niego należy per „księże diakonie”). Diakon to na dobrą sprawę wiceksiądz. Musi odmawiać brewiarz. Może chrzcić dzieci, błogosławić śluby, prowadzić pogrzeby. O diakonach wspomina już Pismo Święte. W czasach pierwszych chrześcijan należała do nich troska o sprawy gospodarcze i charytatywne ówczesnych parafii, diakoni zajmowali się też kandydatami do chrztu. Diakonami były wówczas również kobiety. Diakonisy „wyginęły” jednak prawdopodobnie już w bardzo wczesnym średniowieczu, gdy zaczęły powstawać klasztory żeńskie, a wraz z nimi pojawił się - na szczęście coraz mniej popularny - pogląd, że wyłączne miejsce dla naprawdę pobożnych kobiet to miejsce pod kluczem. Mniej więcej wtedy zaczęli też odchodzić do historii mężczyźni pracujący jako tak zwani diakoni stali, którzy pełnili swoją funkcję przez całe życie. Od tamtych czasów święcenia diakońskie były tylko wstępem do święceń kapłańskich. W Polsce jest tak do tej pory. Diakonami zostają klerycy pod koniec piątego roku seminarium i są nimi do końca roku szóstego, gdy stają się „pełnowymiarowymi” księżmi. W ciągu tego roku mają praktyki duszpasterskie, to znaczy spędzają kilka tygodni na parafii, gdzie najczęściej służą proboszczowi do mszy i uczą dzieci religii w jego zastępstwie. Ta współczesna forma diakonatu z piękną tradycją tej funkcji nie ma jednak niestety zbyt wiele wspólnego. Ot, kolejny obrazek składający się na utrwaloną przez wieki wizję Kościoła jako wspólnoty podzielonej na dwie kasty - księży i wierny lud. Tymczasem diakon tak naprawdę winien być kimś pomiędzy nimi, kimś kto jest bliżej ołtarza niż inni wierni, i bliżej wiernych niż ksiądz. Całe szczęście, dostrzegł to Sobór Watykański II, który zalecił, by wrócono do praktyki powoływania w parafiach diakonów stałych. By byli nimi ludzie, dla których ta służba będzie sensem życia. Zgodnie z ustaleniami soboru diakonami mogą być w szczególnych wypadkach również mężczyźni żonaci, znani w swojej wspólnocie i dla niej pracujący. W kilku miastach Polski panowie, którzy myślą o takiej służbie, zrzeszają się w tak zwane kręgi diakonackie i próbują zainteresować swoją sprawą kościelną biurokrację. Ta ostatnio zaczęła nieśmiało popierać ich starania, i dobrze, bo diakoni stali mieliby u nas roboty w bród. A najlepszą robotą byłoby (co jeszcze nie nastąpiło) już samo ich pokazanie się. Empiryczne przypomnienie wiernym, nierzadko wyposażonym w ultraskostniałe wyobrażenie o Kościele, że jak Pan Bóg nie dał komuś być pasterzem, nie znaczy to wcale, że skazał go na „milczenie owiec”. Dla bardziej zaawansowanych: Po co jest diakon? Marek Marczewski, Diakonat, Wyd. Polihymnia, Lublin 2000.

Duszpasterstwo

Państwo w państwie, ale nie do końca. Grupa wspólnie przeżywających wiarę ludzi, których poza wiarą łączy też na przykład zajęcie (duszpasterstwo służby zdrowia, studentów), sytuacja życiowa (duszpasterstwo ludzi samotnych) czy problem (duszpasterstwo AA). Osoby skupione w duszpasterstwie mają, jak sama nazwa wskazuje, swojego duszpasterza, czyli księdza, który ma lepiej ich rozumieć i natchnąć przekonaniem, że to, co im aktualnie pochłania kawał życia (zajęcie, sytuacja, problem), również może być okazją do chwalenia Pana. Duszpasterstwa kwitły w Polsce zwłaszcza w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ubiegłego stulecia. Spotkania duszpasterstw akademickich czy „oazy” zamieniały się wtedy nierzadko w gorące debaty polityczne albo w pracę przy rozdzielaniu darów. Dziś również najbardziej rozbudowane są w Polsce wszelkiej maści duszpasterstwa młodzieży, akademickie, szkół średnich, środowisk twórczych. W duszpasterstwach branżowych rzecz ogranicza się zwykle do jednej mszy w roku, rekolekcji i opłatka, ale w znacznie bardziej aktywnych duszpasterstwach młodzieżowych są też kluby dyskusyjne, ekstra wykłady, wspólne wyjazdy etc. Nic dziwnego, że niektórym wychowankom duszpasterstwa akademickiego tak się ono podoba, że nie mogą się od niego uwolnić również długo po skończeniu studiów. Pół biedy jeśli zakładają później sobie nowe duszpasterstwo „postakademickie”, gorzej jeśli zbliżając się do czterdziestki, nadal starają się żyć życiem pobożnego studenta. Warto jednak wiedzieć, że uczestnictwo w jakimś duszpasterstwie zupełnie nie zmienia formalnoprawnego statusu katolika. Podstawową jednostką „meldunkową”, do której przypisany jest każdy ochrzczony osobnik, jest bowiem parafia (zob. „Parafia”), która winna być dla niego centrum duchowej aktywności. Prawo kościelne przewiduje wprawdzie coś takiego jak „parafia personalna”, czyli de facto duszpasterstwo na prawach parafii, gdzie duszpasterz na przykład studentów jest jednocześnie ich proboszczem, zaopatrzonym we władzę wydawania im wszystkich niezbędnych na drodze do wieczności zaświadczeń. Ale w Polsce parafie personalne ograniczają się na razie wyłącznie do parafii podległych biskupowi polowemu (należą do nich żołnierze z danej jednostki, ale tylko na czas służby, ich dzieci, ale tylko do określonego wieku i tylko jeśli mieszkają wraz z nimi etc). Tymczasem więc proboszczowie obserwujący spadek frekwencji w swoich kościołach strasznie się zżymają na owce, które na kolędzie wyznają im, że „one to chodzą do duszpasterstwa” albo do kościołów przyklasztornych. „Podbieranie” wiernych (i ich ofiar) jest przyczyną wielu jadowitych ukąszeń, jakie kapłani fundują sobie przy plebanijnych stołach. Problem w tym, że ich wierni przesiąkli często myśleniem czysto rynkowym, i również gdy szukają pożytku dla duszy, pójdą tam, gdzie mają najlepszą duchową „ofertę”. Jeden z biskupich wizytatorów z Katowic wspominał, że w parafiach, w których przy kościele jest parking, niedzielne msze trwają 55 minut, a kazania są o Panu Bogu - kościelne statystyki nie notują spadku frekwencji. Jest bowiem jasne, że ewangelia - choć wszędzie jest tak samo pełna treści - skomentowana może być ciekawie i nudno, a mszę - choć z tego samego mszału i tak samo ważną - odprawić można porządnie i byle jak. Zamiast więc wściekać się, że „ich wierni” chodzą do sąsiada, bardziej praktycznie będzie zrobić takie duszpasterstwo, które sprawi, że ludzie zaczną tłumnie walić właśnie do niego. Gdyby ktoś potrzebował pomysłów, niech spojrzy na dominikanów. W Warszawie na Starym Mieście (ale również w Sandomierzu i Wrocławiu) uruchomili oni nieformalne „Duszpasterstwo spacerowiczów” ze specjalną mszą w porze poobiednich rodzinnych peregrynacji. Ojcowie dają gwarancję, że msza nie będzie trwała dłużej niż 45 minut i będzie odprawiona „porządnie”. Trzy lata temu nie przychodził nikt. Dziś - co niedziela jest na niej około tysiąca ludzi.

Dyplomacja watykańska

Przeciętny katolik najczęściej ma z nią do czynienia na kartach powieści sensacyjnych. Bardzo ciekawie temat przedstawia na przykład znany autor thrillerów Erich Segal w czytadle Akty wiary, w którym ze znawstwem kościelnej terminologii opisuje losy skromnego księdza z USA. Dzięki swym nieprzeciętnym zdolnościom bohater w błyskawicznym tempie zostaje arcybiskupem i z tajną misją udaje się do Ameryki Południowej. Jego los tym różni się jednak od lukrowanych biogramów pomieszczanych w „L'Osservatore Romano”, oficjalnym organie Watykanu, że arcybiskup zrzuca mundur dla ponętnej narzeczonej z młodości. Tu okazuje się zresztą, że Segal zna może terminologię, ale życiowych realiów - ni w ząb. Konia z rzędem temu, kto zgodziłby się na tak niekorzystną zamianę! Segal ubarwił też trochę na potrzeby powieści zasady panujące w watykańskiej dyplomacji. A te są stałe i ściśle przestrzegane. Generalna jest taka: jeśli ktoś wejdzie do „watykańskiego” systemu system zrobi wszystko, by tam pozostał. Obejmuje to zwykle nie tylko obronę przed zakusami innych kościelnych urzędów (przenosiny do zwykłej pracy), lecz także różne kłopotliwe sytuacje (vide książka Segala). Między bajki można też włożyć nagły awans bohatera na arcybiskupa. W watykańskiej dyplomacji (jak zresztą w całej Kurii Rzymskiej) obowiązuje czytelna ścieżka awansowania. CV watykańskich urzędników tym różni się od akt procesu kanonizacyjnego, że nie ma tam miejsca na cuda (zob. „Fabryka świętych”). Dlatego większość z tych, którzy podejmują pracę w Rzymie, już na starcie wie z grubsza, w jakim miejscu wyląduje za lat dwadzieścia. System ma swoje dobre strony, bo kiedy kardynał po kilkudziesięciu latach staje na czele Kongregacji, w której przepracował całe życie, nie wywiedzie go w pole byle kleryk biegający z papierami, kardynał bowiem biegał z nimi pół wieku temu. Bardzo czytelny jest też system wysyłania papieskich dyplomatów za granicę. Zwykle dumny młodociany dyplomata kończy elitarną Papieską Akademię Kościelną (około 30 studentów, cztery lata nauki) i - jeśli nie zostaje w Rzymie - odbiera nominację na trzeciego sekretarza nuncjatury na przykład w Berlinie. Po dwóch latach zostaje drugim sekretarzem, ale w Manili, po następnych dwóch - pierwszym w Kinszasie. Później, gdy znowu awansuje, przechodzi przez kolejne szczeble kariery, zawsze według zasady, że jeśli wyższe stanowisko - to na „wygwizdowie”, a później powrót do kościelnego centrum, ale na najniższe stanowisko kolejnego szczebla. I tak w kółko - aż zostanie nuncjuszem. Nuncjuszy też zresztą awansuje się „geograficznie” - przez Afrykę i Azję mają szansę dostać się do dyplomatycznej elity, złapać nuncjaturę pierwszej kategorii w Europie. Doskonałą ilustracją tego mechanizmu są losy jednego z polskich nuncjuszy arcybiskupów, który służbę dyplomatyczną zaczynał od stanowiska trzeciego sekretarza nuncjatury w Kopenhadze, by następnie awansować, ale już na Tajwanie, a kolejne szczeble kariery zaliczyć w Tajlandii i na Węgrzech. Jako nuncjusz zaczynał w Rwandzie, później został przeniesiony do Mozambiku, by - już jako szef ponownie trafić na placówkę w Budapeszcie. Dla bardziej zaawansowanych Bajka o zakochanym dyplomacie: Erich Segal, Akty wiary, Wyd. Albatros, Warszawa 1999.

Egzorcyzmy

Nie można pisać o egzorcyzmach, bez pisania o Złym. A o Złym podobno lepiej nie pisać, bo on sam nie chce reklamy. Na rękę jest mu myślenie „postępowych” katolików, uważających diabła za wytwór ludowej pobożności, rodzaj straszaka dla niegrzecznych dzieci. Diabeł traktowany niepoważnie, niezauważony, ma szansę dokonać w ludzkiej duszy znacznie większych spustoszeń, niż gdyby człowiek, świadom, kto go nęka, wydał mu otwartą walkę. Przekazy biblijne mówią, że jeszcze przed stworzeniem świata był on jednym z duchów stojących najbliżej Boga, niosącym światło (Lucyferem). W tamtej rzeczywistości było tylko dobro. Zło wynalazł właśnie on, gdy zbuntował się przeciw Bogu. „Nie będę służył” tak miały brzmieć słowa, od których zaczął się grzech pierworodny w raju, a za nim wojny, morderstwa, ataki na WTC oraz wąglik. Wystarczy, by do Złego mieć stosunek co najmniej cierpki. Warto przy tym pamiętać, że jako ten, który stał najbliżej Boga, ma on możliwości wewnętrzne (inteligencję, zdolność argumentacji) znacznie większe od każdego z ludzi. Przyjęło się więc uznawać, że pierwsi rodzice wcale nie przegrali swojej retorycznej walki pod rajskim drzewem w momencie skonsumowania owocu, oni przegrali ją już w momencie, gdy zamiast go spławić, zaczęli dyskusję z szatanem. Zaczęli ją w dobrej wierze, nie wiedzieli bowiem, że Zły ma jedną stałą metodę, którą od kilku tysięcy lat załatwia wszystkich swoich klientów, a ci - w większości - dają się na to nabrać. Otóż sam się ukrywa (bo kto by chciał rozmawiać z szatanem), a zło próbuje pokazać jako dobro. Dobro zaś - jako zło. Księgowemu, który ma możliwość zrobienia kantu przy bilansie, tłumaczy, że przecież firma i tak ma tych pieniędzy mnóstwo i wydaje je bez sensu, a tu można by tyle radości sprawić swoim dzieciom, ba, zapłacić im za dobrą szkołę, może kupić leki... Studenta namówi do kupna egzaminu, bo przecież i tak będzie później świetnym lekarzem, a egzaminu bez łapówki zdać się nie da... I w drugą stronę - chorego, który właśnie dowiedział się, że jest zdrowy, okręci tysiącem wątpliwości, bo może nie wyznał na badaniu czegoś istotnego... Kobietę, która właśnie usłyszała, że ma piękne włosy, pogrąży w agresji i depresji, bo co z pięknych włosów, skoro i tak ma przecież za grube kolana... Gdyby do opisu tych działań chcieć użyć współczesnej polszczyzny, trzeba by rzec, że szatan po prostu „ściemnia”. Sytuacje jasne i proste - relatywizuje, obudowuje tysiącem wątpliwości, zastrzeżeń, alternatyw, w których gąszczu można się w końcu pogubić. Pierwszych rodziców wpuścił zresztą w kanał już pierwszym zdaniem - przerysował całą sytuację, robiąc grunt dla dalszych tłumaczeń i rozważań. Bóg zabronił ludziom jeść z jednego tylko drzewa, szatan pyta zaś z uprzejmym niedowierzaniem: „Czy to prawda, że Bóg zabronił wam jeść ze WSZYSTKICH?”. Szatan „ściemnia” też często obraz rzeczywistości, sugerując człowiekowi, żeby zamiast koncentrować się na dobru tu i teraz, uciekał myślą do wirtualnego świata marzeń, wizji. Tłumaczy, że głowę winien mieć zawsze zwróconą w przyszłość, bo tam znajduje się to, co może być dla niego najbardziej interesujące. CS. Lewis pisał: „Prawie wszystkie wady ukorzenione są w przyszłości. Wdzięczność patrzy w przeszłość, miłość w teraźniejszość; to strach, chciwość, żądza i ambicja patrzą w przyszłość. Obowiązkiem dnia dzisiejszego jest planowanie jutra, nie można jednak oddać serca przyszłości”. Czy człowiek w dyskusji z szatanem ma w ogóle jakąś szansę? Zdaniem teologów największą ma w pierwszym momencie, gdy zaczyna widzieć, co się święci, gdy w obliczu czegoś, o czym wie, że nie jest najlepsze, zaczyna się sączyć w jego mózgu jakaś subtelna nitka argumentacji: „A przecież masz prawo, a przecież twoje potrzeby...”. Dobrze pokazał to film Taylora Hackforda „Adwokat diabła”. Diabeł ukazany został jako biznesmen kuszący młodego adepta prawa nie piekielnymi mękami, a stadem wygłodniałych dziewic i milionami dolarów. I co z tego, że szatan nie ma dostępu do naszych myśli, nie może nic „zrobić” w nas automatycznie, co z tego, że teoretycznie wszystko wciąż zależy od nas i od naszych wolnych decyzji? Szatan zna przecież wszystkie nasze słabe punkty. Jedyne, co człowiekowi zostaje - to wola. Najdoskonalsza argumentacja tego akwizytora grzechu będzie nieskuteczna, jeśli w pierwszym momencie człowiek wystawi go za drzwi. Gdy wpuści go do środka, nie chcąc być nieuprzejmy, po kilku godzinach obudzi się z czymś, co w świecie nieduchowym byłoby pewnie odkurzaczem piorącym, zestawem koszul, garnkiem, dwudziestoma parami wietnamskich rajstop, kartą stałego klienta do agencji towarzyskiej i tysiącem innych zbędnych rzeczy. Akwizytora słuchało się miło, lecz pozostało po nim tylko wspomnienie oraz ból w miejscu, gdzie zawsze trzymało się kredytowe karty. I to jest właśnie w tej metodzie najbardziej szatańskie. Że gość zaprzyjaźnia się, mami, oferuje, a gdy już dasz się nabrać - znika. Gdy już zapłaciłeś, towar zamienia się w nieprzydatną kupkę. I nie ma możliwości reklamacji. Bo nie ma sprzedawcy. Nie ma obiecanej przyjaźni. Nie ma nic, poza jego śmiechem i ciężkim kacem zrobionego w konia nabywcy. Tak bawi się z człowiekiem szatan w codziennej, szarej rzeczywistości. Ale są też jednostki, którym funduje program ekstra. Człowiek zmagający się z opętaniem to widok, którego się nie zapomina. Siedmioletnie dziewczynki rzucające o ścianę dorosłymi mnichami. Potworne krzyki, zwierzęcy chichot. Gdzie wtedy jest Bóg? Teologowie mówią, że Bóg reaguje zawsze, czasem jednak po dłuższej chwili, jeśli widzi, że z tej złej sytuacji można dla człowieka wyprowadzić jeszcze jakieś dobro. Gdyby na przykład nie doszło do opętania, nie nastąpiłby też wstrząs, który bywa potrzebny do odzyskania wiary. Praktyka kościelna uczy bowiem, że w opętanie bardzo rzadko popadają jednostki, które szatan sam zechciał dręczyć. Częściej są to ci, którzy w jakiś sposób go przyciągali. A to magicznymi praktykami, a to regularnym obciążaniem się jakimiś strasznymi winami, które z punktu widzenia szatana stanowią zasługi. Co robić, gdy już do opętania doszło? Szukać kwalifikowanego egzorcysty. Amator może tylko pogorszyć sprawę, i jeszcze - jak to bywało - zostać nieźle poturbowanym przez opętanego. W każdej diecezji powinien być ustanowiony przez biskupa wyganiacz złych duchów, który po przybyciu na miejsce może stwierdzić, czy dany przypadek to faktycznie Zły, który wybrał sobie nieszczęsnego delikwenta na scenę swojego dramatu, czy może nęka go tylko zwykła choroba psychiczna (ten mechanizm działa w dwie strony - psychiatrzy odsyłają czasem chorych do księży, a w spisie chorób widnieje jednostka „opętanie”). Rodzajów egzorcyzmów jest kilka. Egzorcyzm przeszedł każdy chrześcijanin, jest on bowiem częścią liturgii chrztu. Egzorcyzmem są krótkie modlitwy, które można wypowiadać zawsze, gdy czujemy, że wokół nas krąży coś niekoniecznie dobrego. Egzorcyzmy wielkie, czyli te właściwe najcięższym sytuacjom, mogą być wypowiadane tylko przez księdza, który ma zezwolenie biskupa. Obrzędy rozpoczynają się pokropieniem wodą święconą (woda może być zmieszana z solą). Następnie odmawia się „Litanię do Wszystkich Świętych” i psalmy proszące o zwycięstwo nad Złym. Następnie czytana jest Ewangelia, a po niej ksiądz kładzie ręce na dręczonego, błaga Ducha Świętego, aby diabeł odszedł od niego. Może też tchnąć (!) w twarz dręczonego. Później dręczony - jeśli już da radę - powtarza z egzorcystą wyznanie wiary, wyrzeczenie się Złego i „Ojcze Nasz”. Egzorcysta pokazuje opętanemu krzyż (reakcje na ten zabieg bywają naprawdę przerażające), żegna go nim, wreszcie przyzywa Bożej mocy i rozkazuje Złemu brać nogi za pas. Te czynności powtarza się nawet przez kilka godzin. Czasem szatan ustami opętanego wygłasza jakieś nieprawdopodobne orędzia. Wiele pisał o tym o. Gabriel Amorth w swoim cyklu Wyznania egzorcysty). Amorth wspomina m.in. egzorcyzmy dokonywane przez samego papieża, w tym najbardziej znany z 1982 roku, gdy „widzieliśmy młodą dziewczynę, która w opętaniu rzucała się na ziemię. Czegoś takiego Watykan dotąd nie oglądał” - pisze o. Amorth. Jego zdaniem papież przystąpił do egzorcyzmów, ponieważ chciał dać przykład i przypomnieć o tym, że mimo iż kultura masowa zaklina diabła w bohatera filmowego („Dziecko Rosemary”), on wciąż jest. I działa nie tylko w Hollywood. Dla bardziej zaawansowanych Jak to się robi? Gabriele Amorth, Wyznania egzorcysty, Edycja św. Pawła, Częstochowa 1998. I z kim? René Laurentain, Szatan - mit czy rzeczywistość?, Wyd. PAX, Warszawa 1997. Praktyczny rachunek sumienia: Joanna Petry-Mroczkowska, Siedem grzechów głównych dzisiaj, Wyd. Znak, Kraków 2004. Doskonały podręcznik, jak tanio i skutecznie zmienid swoje życie w piekło? Satan Asso, Wyznania skruszonego diabła, czyli o sposobach kuszenia, Wyd. Palabra, Warszawa 2002. Egzorcyzm prywatny, do stosowania na co dzień: http://www.rycerz.franciszkanie.pl/sty03/12kocanda.html

Ekskomunika

Żadnego człowieka ochrzczonego nie można z Kościoła wyrzucić. Gdy coś poważnie przeskrobie, można go jednak pozbawić praw, które się z tym wiążą, zakazać uczestnictwa w nabożeństwach (rzecz trudna do wyegzekwowania; gdy jednak ksiądz odprawiający mszę zauważy kogoś, o kim wszyscy wiedzą, że ciąży na nim ta kara - może nabożeństwo przerwać), zabronić przystępowania do sakramentów, odmówić kościelnego pogrzebu. Kara ekskomuniki może być nałożona „ręcznie” przez biskupa lub „automatycznie”. W najcięższych wypadkach ekskomunika wymierza się bowiem sama. Kodeks prawa kanonicznego (Kpk) mówi wtedy o ekskomunice „wiążącej mocą samego prawa”. Jak to działa? Wystarczy - bagatela - żeby delikwent coś zrobił, wiedząc, że w myśl prawa kościelnego nie wolno tego robić, że jest za to kara, powinien się też mniej więcej orientować, co to za kara i na czym polega. Jeśli spełnia te wszystkie warunki - jest automatycznie ekskomunikowany już w momencie popełnienia zabronionego czynu. Taki los czeka nas wszystkich, którzy porwą się na największe świętości. A więc biskupa, który bez zgody papieża wyświęcił księży (jak słynny, nieuznający postanowień Soboru Watykańskiego II Francuz, arcybiskup Marcel Lefebvre), księży, którzy zdradzili tajemnicę spowiedzi lub udzielili rozgrzeszenia komuś, z kim sami mieli intymne relacje. Pod automatyczną ekskomunikę podpada też każdy, kto dokonał zamachu na papieża (za zamach na biskupa dostaje się niższy wymiar kary: interdykt, czyli zakaz uczestniczenia w sakramentach, za zabójstwo szeregowego duchownego grozi już tylko „sprawiedliwa kara”; Kpk wychodzi bowiem z założenia, że taki ktoś i tak pójdzie siedzieć, więc po co karać go dwa razy). To samo spotyka kogoś, kto sprofanował Najświętszy Sakrament, zmienił wyznanie albo głosił herezje. Automatyczna ekskomunika czeka też na wszystkich, którzy dopuścili się aborcji (nie chodzi tu tylko o matkę dziecka, ale również ojca - jeśli nakłaniał do zabiegu, lekarzy i pielęgniarki). Oczywiście w tym ostatnim wypadku, gdy człowiek nie będzie chciał się przyznać, kara obowiązywać będzie mimo to i jeśli wiedział o niej - bierze ją na swoje sumienie. A jeśli nie wiedział, dowie się przy okazji najbliższej spowiedzi. I co wtedy? Ekskomunika tylko wygląda groźnie, ale jest karą, która ma skłonić do poprawy. Zasadniczo zwalnia z niej Watykan, ale lista wyjątków jest długa. Z kary za odejście od Kościoła do innego wyznania może zwolnić biskup. Sprawę zazwyczaj załatwia się podczas spowiedzi. Penitent ustala szczegóły ze spowiednikiem, ten pisze do kurii (bez nazwiska, a jedynie, że ktoś taki się zgłosił) i bywa, że tego samego dnia otrzymuje „ułaskawienie”. W podobny sposób może wyglądać zwolnienie z „ekskomuniki poaborcyjnej”. Tu wystarczy pójść do spowiedzi podczas parafialnych rekolekcji lub misji, odbyć spowiedź generalną z kilku lat lub z całego życia, można też uklęknąć do konfesjonału w kościele Franciszkanów lub Dominikanów - te zakony mają w dziedzinie „ekskomuniki poaborcyjnej” specjalne przywileje. W arsenale kościelnych kar jest jeszcze kilka narzędzi, takich jak choćby wspomniany interdykt czy suspensa (zakaz wykonywania funkcji przez księży). Mogą one działać automatycznie (na przykład gdy zakonnik zgłasza, że chce wziąć ślub z zakonnicą), mogą też być wymierzane konkretnym osobom. Tu jednak zaczynają się schody. Kar wymierzanych z „automatu” jest w Kościele bardzo mało i dotyczą one najcięższych wykroczeń. We wszystkich pozostałych wypadkach kościelny urząd musi się mocno starać, bo nie dość, że nie może kar rzucać w przestrzeń (jak biskup, który straszył ekskomuniką bliżej nieokreślonych złodziei obrazów), to jeszcze powinien stwierdzić upór przestępcy (na przykład wcześniej go nieskutecznie upominać). Rzadko w polskim Kościele zdarzają się sytuacje tak oczywiste, jak ta w podwrocławskiej Oławie, gdzie fani słynnych objawień maryjnych na działkach odmówili współpracy z przysłanym przez biskupa księdzem. Zostali za to ukarani interdyktem. Interdykt zadziałał zaś podobnie jak klaps na przedszkolaka, który co prawda dalej nie jest przekonany, że nie można wkładać rączki do kontaktu, ale nie robi tego, boi się bowiem klapsa. W przypadku oławian przynajmniej tych, z którymi rozmawiałem - rezygnacja z wizyt na działkach była efektem przerażenia wizją własnego pogrzebu bez udziału księdza. Po raz kolejny potwierdziła się więc stara prawda, którą głoszą prawnicy, a tępią nauczyciele, że strach bywa skuteczniejszy niż miłość. Ale to od nauczycieli zależy, czy bywa tak często. Dla bardziej zaawansowanych Jak wygląda pełen arsenał kar kościelnych? Kodeks prawa kanonicznego, Kanony 1331-1399. Co robić, gdy się pod nie podpadnie? K. Popławski OP, T. Wytrwał OP, A. Gruszecka, Nie taki proboszcz straszny. Praktyczny przewodnik prawa kościelnego, Wyd. W drodze, Poznań 2003.

Episkopat

Pewien sędziwy zakonnik, wywodzący się z książęcej rodziny, gdy lat temu dwadzieścia czy trzydzieści natrafił w gazecie na zdjęcie episkopatu polskiego, miał ponoć prychnąć znacząco i zauważyć: „Ale się chłopstwo poprzebierało...”. Faktycznie, jeszcze kilkanaście lat temu lektura kościelnego Who's who była czynnością nudną, jak menu w barze mlecznym. Niemal wszyscy hierarchowie w rubryce „pochodzenie” wpisywali „chłopskie” (dziś do chłopskich korzeni przyznaje się około połowa z ponad 120 polskich biskupów, reszta z kolei dzieli się po połowie na potomków robotników i inteligencji), a rubrykę „zainteresowania” albo zostawiali pustą, albo umieszczali tam coś w guście „powieści Henryka Sienkiewicza”. I wcale nie musiało to oznaczać, że faktycznie nie mieli żadnych zainteresowań. Mogli się po prostu lękać je ujawnić. Z polskimi biskupami najczęściej jest bowiem tak, że dopóki mówią osobno, są ciekawi i mają jakieś poglądy. Gdy stają się episkopatem polskim - można umrzeć z nudów. Co to takiego - ten episkopat (a właściwie Konferencja Episkopatu)? Na pierwszy rzut oka - ot, typowa „poziomka” (struktura pozioma), zebranie wszystkich pracujących w danym kraju biskupów. Rzecz ciut nienaturalna, bo na co dzień Kościół katolicki przypomina strukturą średniowieczną Europę federację państw, w których władzę absolutną sprawują biskupi. Pomysł, aby biskupi z jednego kraju raz na jakiś czas się spotykali, czyli tworzyli Konferencję Episkopatu, pojawił się na dobre w XIX wieku. Bardzo mocno poparł go w latach sześćdziesiątych XX wieku Sobór Watykański II. Wszędzie na świecie episkopaty pełnią raczej rolę klubów konsultacyjno-dyskusyjnych. W Polsce episkopat rządzi. Przynajmniej w oczach wiernych, którzy nie zdają sobie sprawy, że episkopat formalnie nie ma władzy prawie żadnej, a Kościół tak naprawdę nadal „dzieje się” na poziomie diecezji, gdzie o wszystkim decyduje biskup. Skąd wzięło się postrzeganie episkopatu jako „dyrekcji” polskiego Kościoła? Może stąd, że w czasach komunizmu organizacja zrzeszająca wszystkich hierarchów była czytelną antytezą dla rządzącej nomenklatury? Może stąd, że nasz episkopat jest niezwykle aktywny? Na świecie episkopaty spotykają się raz, dwa razy w roku. U nas średnio co dwa miesiące. A struktura Episkopatu Polski jest naprawdę imponująca, składa się z 13 zespołów, 10 rad i 11 komisji. Problem w tym, że z punktu widzenia kościelnych „dołów” to wszystko razem przypomina górę, która urodziła mysz. Bo szeregowym katolikom episkopat i tak kojarzyć się będzie na wieki już tylko z męczeństwem, jakim niewątpliwie jest słuchanie odczytywanych czasem zamiast kazań listów pasterskich i komunikatów z obrad (zob. „List pasterski”). Ci, którzy życie kościelne obserwują z bliska, też nie oczekują od episkopatu wiele, bo wiedzą, że zwykle nie jest on zdolny do zajęcia czytelnego stanowiska w sprawach bieżących z tego prostego powodu, że poglądy biskupów „uśredniają” się w nim, i z ostrych, jasnych sądów poszczególnych hierarchów wychodzi w końcu wspólna papka. Sytuacja zmieni się pewnie za jakieś trzydzieści lat, gdy biskupami zaczną być dzisiejsi młodzi księża. Być może dojdą do wniosku, że zamiast zwierać szeregi, warto postawić na pracę koncepcyjną. Bo episkopatowi XXI wieku naprawdę lepiej zrobi, gdy nawet w oczach ludzi stanie się wreszcie intrygującą Radą Programową, a nie kryzysowym Zarządem Ręcznego Sterowania. Dla bardziej zaawansowanych Skąd się bierze episkopat? Wojciech Jakubowski, Marek Solarczyk, Ustrój Kościoła rzymskokatolickiego, Wyd. ASPRA - JR, Warszawa 2002. Jak wygląda episkopat? Leksykon Kościoła katolickiego w Polsce, KAI, Warszawa 2003. Dlaczego niektórzy biskupi „zbiskupieli” do reszty? Wojciech Jędrzejewski OP, Biskupia dola, „Więź” 6/2002, http://www.mateusz.pl/czytelnia/wj-bd.htm Wszystko o episkopacie Polski: www.episkopat.pl Spis wszystkich biskupów (łącznie z tzw. sukcesją apostolską czyli listą kto kogo wyświęcał, nawet do kilkuset lat wstecz); www.catholic-hierarchy.org.

Fabryka świętych

Obecny papież rozdał rekordowo dużo aureoli, ogłosił błogosławionymi ponad 1300 osób, a świętymi prawie pół tysiąca. Krytykowany jest za to i z lewa, i z prawa. Jeden z „postępowych” katolików amerykańskich, ks. Richard McBrien, proponował ogłoszenie moratorium na kolejne kanonizacje. Konserwatywny kardynał Silvio Oddi postulował mniej więcej to samo, narzekając, że Watykan zmienił się w „fabrykę świętych”. McBrien dodawał, że chciałby, aby na ołtarze zamiast ugrzecznionych księży i zakonnic wreszcie zaczęli trafiać ludzie, którzy mogą być wzorem dla współczesnego człowieka, a Oddi twierdził, że święci ostatnio kanonizowani stanowią dowód upadku Kościoła i ukłon w stronę postępowców w stylu McBriena. Wydaje się jednak, że Jan Paweł II wie, co robi, wysyłając na ołtarze takie tłumy. Dzięki temu w towarzystwie królów, świętych dziewic, księży i zakonnic na aureolę coraz częściej szansę mają też świeccy. Dwa lata temu na ołtarze trafiła pierwsza małżeńska para, Maria i Luigi Beltrame Quattrocchi. Oboje byli dużego formatu działaczami katolickimi, po czterdziestce zdecydowali się też na dożywotnią wstrzemięźliwość seksualną, czy więc mogą być przykładem dla przeciętnych współczesnych małżeństw, jest co najmniej problematyczne. Ale ich beatyfikacja otwiera zamkniętą dotąd furtkę i być może sprawi, że doczekamy się na ołtarzach postaci jeszcze bliższych katolickim Kowalskim. W Stanach kilkanaście lat temu zaczął się proces beatyfikacyjny Dorothy Day, założycielki głośnego ruchu Catholic Worker. Nie przeszkodziło w tym ani to, że Day w młodości miała nieślubne dziecko, ani nawet że dopuściła się aborcji (jeszcze w czasach, gdy była na bakier z wiarą). Day nie miałaby jednak szans na aureolę, gdyby nie jej znajomi, którzy postanowili przebić się przez kościelne procedury. Stary dowcip z kręgów Kurii Rzymskiej mówi, że kandydat do aureoli oprócz posiadania CV pełnego cnót, powinien spełniać jeszcze dwa warunki. Po pierwsze - nie żyć, bo nikt żywy nie wytrzymałby wieloletniej procedury wynoszenia na ołtarze. Po drugie - wykazać się cudem. I najlepiej, żeby był to cud rozmnożenia pieniędzy. Koszt całego przedsięwzięcia w przypadku błogosławionego, czyli osoby, która ma być czczona tylko lokalnie, mieści się bowiem w widełkach od 20 tysięcy (dane podawane przez polskich księży) do 120 tysięcy dolarów (dane amerykańskie). Kiedy błogosławiony ma zostać świętym, czyli odbierać cześć w całym Kościele, sumę najczęściej mnoży się przez dwa. Współczesna kanonizacja laikom przypominać może skrzyżowanie procesu sądowego z kampanią wprowadzającą na kościelny rynek nową markę. Zakonnicy czy księża nie mają z tym problemu, za nimi stoją duże „firmy” - zakony czy diecezje. I to dlatego na odsłanianych uroczyście w Rzymie portretach nowych świętych wciąż widać głównie osoby w koloratkach i habitach. Świeccy, jeśli chcą mieć swoich świętych, powinni wziąć sprawy w swoje ręce. I „wylansować” swoich kandydatów. Tak jak uczynili to z Dorothy Day. Najpierw musi się znaleźć ktoś, kto złoży do biskupa wniosek o rozpoczęcie procesu sprawdzającego „heroiczność cnót” danej osoby. W tej chwili na różnych szczeblach kościelnej drabiny toczy się kilkanaście procesów świeckich Polaków. Wszyscy drogę na ołtarze zaczynali od wniosków składanych przez swoich znajomych. Za zakonników sprawę załatwia zakon, a świeccy zwykle zakładają stowarzyszenie lub fundację. Jej celem jest zebranie dokumentów, listów, książek kandydata na świętego, inwestowanie w historyków i teologów, którzy wspomnienia zamienią w porządny życiorys, a przede wszystkim „reklamowanie” kandydata do aureoli. Za oceanem jego twarz trafia na przykład na niedrogie gadżety: termometry, breloczki, kubki czy trójwymiarowe portrety, które łypią za widzem, gdy ten się przemieszcza. W Polsce kończy się na broszurach, książkach, konferencjach i zbiórkach na tacę. Na co idą te pieniądze? Większość pochłaniają ekspertyzy, które zamawiają kościelne instancje. Trzeba wynająć historyków, teologów, biegłych, medyków sądowych (po wszczęciu procesu zwłoki przyszłego świętego przenosi się z cmentarza do kościoła). Standardowa kanonizacja pochłania kilkaset ekspertyz. Po przesłaniu dokumentów do Rzymu trzeba też przetłumaczyć kilka tysięcy stron akt na włoski. A jest za co płacić. Akta przesłane z diecezji są sprawdzane pod kątem luk prawnych, braku herezji, następnie na ich podstawie grupa watykańskich fachowców pisze książkę - życiorys kandydata, który latami dyskutowany jest na kolejnych sesjach. Jeżeli błogosławiony ma zostać świętym, całą maszynę puszcza się w ruch od początku. Księża, którzy pracowali przy procesach, są przekonani, że taka „inwestycja” ma sens. Zwraca się nie tylko w sensie duchowym. Grób świętego podnosi prestiż danego kościoła. Sanktuarium przyciąga pielgrzymów, a pielgrzymi to większe dochody w skarbonach i na tacy. Dopiero na etapie rzymskim wyrównują się wszystkie różnice w dostępie do kościelnych procedur. Każdy z kandydatów na błogosławionych musi się bowiem (od 1088 roku) wykazać cudem, który jeśli delikwent ma z kolei kandydować na świętego - będzie się musiał powtórzyć. Kościelni eksperci mówią, że mogą się mylić, decydując, kto ma nosić aureolę, cud jest więc niezbędny, aby to Bóg nadzwyczajną interwencją wskazał, iż tę akurat osobę należy wyróżnić spośród innych. Z tego obowiązku zwolnieni są tylko męczennicy. I tu nie pomogą już żadne promocyjne działania. Proces udowadniania prawdziwości cudów idzie odrębnym torem, wymaga kolejnych ekspertyz; księża, którzy pracowali przy procesach, mówią, że lepiej zgłosić ich kilka, bo nie wszystkie „przejdą”. Najczęściej są to cudowne uzdrowienia. Tak było choćby w przypadku kanonizowanej ostatnio Urszuli Ledóchowskiej, za której przyczyną uratowany został Daniel Gajewski. Porażony prądem młody mężczyzna zeznał, że od wtyczki odciągnęła go osobiście święta, a sam tego zrobić nie mógł, co potwierdziła komisja biegłych. To cud z pogranicza zdrowia i techniki. Czysto „techniczny” był zaś cud, który spotkał załogę peruwiańskiego okrętu podwodnego „Pacocha”. 26 sierpnia 1988 roku okręt utknął na głębokości 15 metrów, napór wody wynosił 3,8 tony, a na dodatek zablokował się właz. Kapitan jednostki wezwał na pomoc chorwacką zakonnicę Marię Petkovic (ciekawość - skąd ją znał), po czym otworzył właz i uratował załogę. Ten ogromnie zadziwiający wypadek bada teraz w Watykanie specjalna komisja inżynierów i marynarzy. W Kongregacji jest teraz kilkaset otwartych procesów, które wciąż nie doczekały się cudu. Na swój cud czeka też prymas Polski kardynał Stefan Wyszyński, który ma być beatyfikowany. A co, jeśli cud się nie przytrafi? Ksiądz Jean Martin Moye, założyciel pięciu zajmujących się biednymi zgromadzeń zakonnych, choć został beatyfikowany w 1954 roku, kanonizacji nie doczeka się nigdy. Gdy wnioskodawcy zobaczyli, ile będzie kosztowała kanonizacja ich założyciela, postanowili wypracowane nadwyżki przeznaczyć na pomoc podopiecznym. Być może dzięki temu za jakiś czas sami zostaną świętymi. Dla bardziej zaawansowanych Jak to się robi? Henryk Misztal, Prawo kanonizacyjne, WSD Sandomierz, Sandomierz 2003. Kolejka kandydatów do aureoli: www.catholic-forum.com/saints/candidates Kto z Polaków w niej czeka: http://mtrojnar.rzeszow.opoka.org.pl, Jerzy Mrówczyoski, Świętośd w codzienności, Polscy kandydaci do chwały ołtarzy, Wrocław 1987. Do kogo zwracać się gdy męczą nas wrzody? Kto jest patronem sprzedawców bielizny? Rino Cammilleri, Wielka księga świętych patronów, Wyd. Jedność, Kielce 2002.

Gosposia

Pewien warszawski proboszcz ma stały, popisowy numer. Gdy proponuje swoim gościom kawę, mówi zwykle, że poprosi o nią swoją gosposię, starowinkę, poczciwą kobietę z Ukrainy. Po kilku minutach do jadalni wchodzi trzydziestoparoletnia blondwłosa piękność, a proboszcz, bezradnie rozkładając ręce, zwraca się do osłupiałego gościa: „Nikt mi nie wierzy, poczciwina ma osiemdziesiąt lat, na Ukrainie jest dobre powietrze, proszę pojechać, sprawdzić...”. Ile by starowinka sobie nie liczyła - kawę parzy świetną. Nie ma się co dziwić proboszczowi. Nieprzyjęcie do pracy dziewczyny tylko dlatego, że jest przy okazji ładna, na pewno ściągnęłoby na niego protesty feministek. Ci, którzy sądzą, że na robieniu księżom kawy wachlarz opcji bynajmniej się nie kończy, winni zapoznać się z którąś z gospoś w nadgranicznych parafiach na Podlasiu. Wszelkie podejrzenia znikają jak kamfora już z pierwszym uściskiem ręki. Na pewno nie jest to uścisk kochanki. To uścisk sierżanta. Kto mimo to chciałby przekonać się, czym obie funkcje się różnią, niech później ma pretensję do siebie.

Intencja mszalna

Czy można odprawić mszę w intencji podupadającego zdrowia krowy lub otrzymania kredytu na samochód? Jasne, że można. Dla kogoś może być to sprawa życia i śmierci. W takich jednak sytuacjach, aby kościelne zgromadzenie nie ryknęło śmiechem - ksiądz, ogłaszając intencje na początku mszy, ogranicza się do stwierdzenia, że odprawia ją w „PEWNEJ intencji”. Są też intencje znacznie bardziej poważne i problematyczne. Jak bowiem publicznie poprosić o skrócenie cierpień starszej osoby chorej na raka (znajomy ksiądz wybrnął z tego, modląc się za mojego dziadka, „by mógł jak najszybciej powrócić do swoich rodziców”, nie dodając, że ci już nie żyją). Podczas mszy odprawianej przez wielu księży (koncelebrowanej) można usłyszeć, jak główny odprawiający (celebrans) przypisuje poszczególne intencje księżom, a później dodaje, że pozostali odprawiają mszę „we własnych intencjach”. Nie znaczy to jednak, że egoistycznie modlą się za siebie samych, ale że ktoś prywatnie poprosił ich wcześniej o szczególnie intensywne „bombardowanie niebios” w bliskiej sobie sprawie. Taki zwyczaj (a wraz z nim ofiary) pojawił się podobno w VIII wieku w Anglii, Germanii i Galii. W XII wieku był już zdaje się czymś powszechnym. Intencję można mieć dowolną. W Polsce najczęściej usłyszeć można te za zmarłych. A szkoda, bo przecież żywi zdają się czasem potrzebować wsparcia z góry bardziej niż ci, którzy już tam są. W niektórych kręgach na Zachodzie modne jest na przykład zamawianie mszy z okazji czyichś urodzin i wręczanie zamiast prezentu karteczki potwierdzającej ten fakt. Gdy mamy intencję nietypową, personel kancelarii parafialnej z pewnością pomoże nam przekuć ją na którąś z obowiązujących formułek („O potrzebne łaski”, „Dziękczynna” etc). Ta kościelna propozycja jest niedoceniana, mimo iż ma trzy bardzo poważne zalety - wysoką skuteczność, niską cenę i dużą dostępność. Wysokość ofiar składanych przy okazji przyjmowania intencji to tak zwana „co łaska” - średnią jej wartość określa rynek. W Polsce zdominowali go ubodzy emeryci zamawiający msze za zmarłych i płacący za to zwykle około 30 złotych. Ofiara 50-złotowa uważana jest za wysoką (zob. „„Co łaska””). Intencje przyjmowane są tym chętniej, że stanowią podstawę dochodu księdza. Gdy więc ma się pilną sprawę do Boga, warto szukać księży, którzy z pewnością mają wolne „moce modlitewne”; w większych kościołach, to przede wszystkim ci, którzy na stałe udzielają się poza parafią, studiują, pracują w kurii, są na emeryturze. W mniejszych - wolne intencje są zwykle dostępne od ręki, nawet na wieczór tego samego dnia. Zdarza się, że księża „podłapią” tak zwaną gregoriankę, czyli mszę „abonamentową” odprawianą za jednego zmarłego przez cały miesiąc. W niektórych kościołach praktykuje się msze zbiorowe, gdzie intencji jest więcej, ale za to odczytywane są na przykład przez cały miesiąc podczas mszy o danej godzinie. Pomysłowe? Jasne. Ale naprawdę nie ma powodów, by sądzić, że Pan Bóg, słuchając jednocześnie wielu intencji z mszy od Seattle po Madagaskar, nie wysłucha trzech więcej, które wznoszą się do niego z parafialnej świątyni w Prabutach. Warto też wiedzieć, że zgodnie z oficjalną nauką Kościoła każdy może przyjść na mszę z własną intencją i przedstawić ją Bogu- Są księża, którzy na początku liturgii zwracają na to uwagę i zachęcają wiernych, by o tym pamiętali, przypominając, że podana przez nich intencja (na przykład za zmarłego Henryka) oznacza tylko tyle, że ksiądz będzie modlił się właśnie za niego. Mszalna usługa jest też poważną propozycją, bo jej wykonanie obwarowane jest wieloma formalnymi i nieformalnymi nakazami. Gdy ksiądz pomyli imię zmarłego, za którego mszę odprawia, bólu nie ma, bo w niebie wiedzą, za kogo msza została ofiarowana. Gorzej, gdy w ogóle jej nie odprawi. Księża podczas długich wieczorów przy lampce koniaku opowiadają czasem historie o swoich kolegach po fachu, którzy przyjęli intencje, nie odprawili ich, a po śmierci straszyli swoich kolegów, błagając, by zrobili to za nich, bo ta zaległość nie daje im spokoju nawet w zaświatach.

Holding duszpasterski

Parę lat temu ojciec Jan Góra, poznański dominikanin, spożywał obiad z papieżem i znakomitościami tego świata w papieskiej rezydencji w Castel Gandolfo. Znakomitości snuły nad daniami subtelne konwersacje, a ojciec Jan milczał, coraz bardziej niespokojny. W końcu wypalił. Zapytał papieża, czy ten zgodziłby się na pobranie przez niego silikonowego odcisku swoich stóp i dłoni, który następnie posłużyłby do wykonania złotego odlewu „dłoni i stóp największego pielgrzyma naszych czasów”. Towarzystwo zbaraniało w oczekiwaniu na reakcję papieża. Ten uśmiechnął się tylko, po czym postukał znacząco w głowę widelcem. Po kilku dniach ojciec Jan Góra wędrował z wiaderkiem silikonu do papieskich apartamentów. Jak sam wspomina, papież pytał wtedy biskupa Dziwisza: „Stasiu, po co myśmy się zaczęli zadawać z tym człowiekiem?”, ale rękę dał sobie odcisnąć i tak. Ojciec Góra to postać, jakich w polskim Kościele wciąż za mało. W jego macierzystym zakonie mówi się, że to jedna z czterech osób umiejących stworzyć coś z niczego (poza Górą są jeszcze trzy osoby Trójcy Świętej). Ojciec Jan od podstaw zbudował holding duszpasterski „Hermanice - Jamna Lednica”. Na polu w Hermanicach (okolice Bielska-Białej) spotykali się młodzi ludzie na „turnusach duszpasterskich”, dziś stoi tam kościół. Na Jamnej w Tarnowskiem powstał piękny kościółek, działa też dom, gdzie tłumnie walą z całej Polski studenci spragnieni mocnych duchowych wrażeń. No i wreszcie Lednica - absolutny fenomen, który co roku gromadzi dziesiątki tysięcy młodych ludzi w pobliżu miejsca, gdzie chrzcili się pierwsi Piastowie. Ojciec Jan, stojąc na ołtarzu pod wielką metalową rybą, wciela się wtedy w mistrza ceremonii, zapowiada papieża z telebimu i kardynałów na żywo, telewizja to transmituje, dołem ciągną barwne korowody i procesje, uczestnicy otrzymują gadżety nawiązujące do tematu przewodniego w danym roku (pierścienie, chleby, flakoniki perfum), wszyscy modlą się i śpiewają, a później w spokoju rozchodzą się do domu. To największy katolicki happening, jaki widziała polska ziemia. Jak mu się to wszystko udało? Ojciec Jan - z racji tubalnego głosu i tuszy zwany też „brzuchpasterzem akademickim” - jest postrachem poznańskich biznesmenów. Z ust do ust podają oni sobie plotki o tym, jak zaczyna z nimi rozmowę (nie od „Dzień dobry”, ale od „Jakże piękną ma pan wykładzinę! A ja akurat chcę dwa kilometry!”). Na lednickich nabożeństwach widywano też państwa Kulczyków (choć na mszę w niedzielę chodzą oni raczej do poznańskich karmelitów). Ale to nie koniec cudów uczynionych ręką ojca Jana. Dwa lata temu grupa umięśnionych łysoli siedzących w jednym z lednickich sektorów przyznała się bez bicia, że jest... kółkiem różańcowym z jednej z podwarszawskich miejscowości. Jakby tego było mało - na Lednicy widziano też pracujących w zgodzie reporterów „Gazety Wyborczej” i... „Radia Maryja”. Tak to ojcu Janowi na Lednicy udało się w skali laboratoryjnej wyhodować to, co w Kościele w skali makro uda się wyhodować za lat minimum kilkadziesiąt. Pax Christiana. Pokój Boży. Dla bardziej zaawansowanych Ojciec Jan Góra jest autorem kilkunastu autotematycznych pozycji, między innymi: Pijani Bogiem, Dokąd ty nie chcesz, Idź, albo zdechnij, Wyd. W drodze, Poznań.

Kancelaria parafialna

Tu chowa się pieczołowicie największy parafialny skarb. Kartotekę. Kartoteka uzupełniana jest zwykle przy okazji kolędy. Figuruje w niej każda rodzina, rozpisana na osoby, z datami, zajęciami, wykresami hojności oraz - bywa - pysznymi komentarzami kapłanów. Oto wybór z jednej z parafii na ścianie wschodniej: „Ojciec rodziny powitał kapłana w gaciach”, „Rzucił się na mnie pies duży, czarny, szczekając”, i nasycone emocjami: „Jakie wredne dusigrosze!” lub zwięzłe: „Sodomia i Gomora!”, czy wymowne: „Dobre jadło” (przez trzy lata pod rząd). Proboszcz pewnej warszawskiej parafii mówi, że zwłaszcza tej ostatniej uwagi przy wyznaczaniu przydziałów kolędy sobie i wikariuszom pominąć nie sposób. Kancelaria to jednak nie tylko miejsce magazynowania emocji, to także miejsce, które je wyzwala. To tu dyżuruje ksiądz lub siostra pierwszego kontaktu (ale zdarzają się - głównie w miastach - również i wynajęci świeccy) i przez kilka godzin dziennie (zwykle dwie rano i dwie wieczorem) zapisuje chętnych do ślubów, chrztów i pogrzebów, wydaje wszelkiej maści zaświadczenia (na przykład o chrzcie czy bierzmowaniu), spisuje przedmałżeńskie protokoły i last but not least - przyjmuje intencje mszalne i inkasuje ofiary (zob. „„Co łaska””). W kancelarii dochodzi zwykle do najostrzejszych dyskusji między księżmi a wiernymi, przeważnie na temat zbliżającej się uroczystości rodzinnej (chrzest, ślub, pogrzeb), w której Kościół instytucjonalny powinien uczestniczyć. Wierni ci często wierzą bowiem głęboko, że parafia to rodzaj niebiańskiego konsulatu, w każdym razie miejsce, gdzie rządzą jakieś anielskie prawa. „Więc po co te pieniądze, po co biurokracja?!” zżymają się, by po chwili wykazać daleko idącą niekonsekwencję, oznajmiając, że przyszli „kupić mszę”. Ksiądz zauważa wtedy zwykle, że tacy wierni traktują kościół jak punkt sprzedaży usług duszpasterskich, a w wypadku gdy chcą „zamówić ślub” i muszą spisać protokół przedmałżeński zawierający osobiste pytania, może sobie dodatkowo ulżyć uwagami w rodzaju: „A pani żyje w grzechu śmiertelnym...”. Księdza złości, iż wierni, którzy przez całe życie mieli Kościół w serdecznym poważaniu, nagle oczekują, że wpadną na parafię i załatwią sobie ślub od ręki. „Nikt nikomu żenić się w kościele nie każe” - powie ksiądz. I będzie miał rację. „Nawet dziadek sprzedający czosnek traktuje swoich interesantów z szacunkiem większym niż ksiądz proboszcz” - odparuje mu wierny. I też będzie miał rację. Są na mapie polskiego Kościoła miejsca, gdzie ten klincz trwa w najlepsze. Wierni wycieczkę do kancelarii stawiają na równi z pokutą za grzech śmiertelny. Pocieszyć ich zaś może tylko to, że również dla wielu księży zesłanie do kancelarii jest najbardziej dotkliwą karą. Tyle, że im na osłodę zostaje kartoteka.

Katechetka

Dla wielu, zwłaszcza młodych, katolików pytanie: „Skąd się biorą katechetki?”, jest jeszcze bardziej frapujące niż odwieczna wątpliwość, skąd się biorą księża. Odpowiedź na nie będzie jednak z roku na rok coraz łatwiejsza. Czasy budzących takie wątpliwości panien, odzianych w szare kostiumy i surowe uśmiechy, niby kobiet, a jednak przecież istot tak różnych od całej reszty kobiecego świata, odchodzą do lamusa. Dziś katecheci to w całkiem sporej części młodzi świeccy, którzy w czasie nauki w szkole średniej należeli do jakichś katolickich wspólnot, a później jako kierunek studiów wybrali katechetykę lub teologię. Katecheta powinien być bowiem absolwentem któregoś z tych dwóch kierunków. Przed rozpoczęciem pracy powinien się też wystarać o tak zwaną misję kanoniczną, czyli zostać formalnie wysłanym przez biskupa do uczenia wiary katolickiej i być gotowym na podwójne wizytacje (z kurii i z kuratorium) oraz pensje, które są przez państwo obmyślane w sam raz dla tych, co szczerze nienawidzą mamony. Znam katechetów i katechetki, którzy - utrzymywani przez żony dentystki czy mężów prawników pracują z prawdziwą pasją. Wydaje się jednak, że spora część młodych adeptów tej sztuki nie zdaje sobie sprawy, co ich czeka. Wybierają ten ciężki zawód, bo ulegają złudzeniu, że wszyscy ludzie to ich koledzy z młodości, oazowicze, którzy wieczorem siadają wkoło, brzdąkają smętnie na gitarach i dzielą się miłością Jezusa. Ta wizja pęka z hukiem, gdy po kilku latach nauki zajrzą w paszczę lwa i trafią w końcu do szkoły. Wielu z nich zwierza się, że gdy po raz pierwszy ujrzeli wbity w siebie wzrok dwudziestu żądnych krwi małych bestii, poczuli duchową łączność z pierwszymi chrześcijanami, męczonymi na arenach przez lwy. Z tym, że lwy załatwiały jednak swoją sprawę szybko, męka katechety trwa natomiast niekiedy i osiem godzin dziennie, a przerywana jest tylko dzwonkami, które wielu katechetów skłonnych jest uważać za niebiańską muzykę, słyszalny znak tego, że Bóg jednak bywa miłosierny. I myliłby się ten, kto by sądził, że współczesna młodzież inaczej traktować będzie katechetów umundurowanych - siostry zakonne i księży. Oni są przez swą manifestowaną strojem chrześcijańską miłość i cierpliwość dla młodych bestii znacznie bardziej atrakcyjnym kąskiem. Tej walki nie wygrają ci, którzy starają się obłaskawić młodzież, poufale mrugając okiem, wysyłając sygnał: „Jestem normalny, jak wy”. Jeśli ktoś chce kogoś czegoś uczyć, musi umieć okazać swą wyższość. Nawet jeśli miałoby to przybrać formy dość brutalne. Udało się to pewnemu młodemu mnichowi, który na pierwszej lekcji z nową klasą był prowokowany przez jednego z uczniów do dywagacji na tematy okołoseksualne. „Ojciec to pewnie nawet nie wie, jak się zakłada prezerwatywę, żeby nie spadła!” ryknął w końcu rozochocony poparciem sali malec. „Nowak, ty nawet jak założysz sobie wentylek, to będzie zbyt luźny!” - odparował, niewiele myśląc, katecheta, który od tej pory nie miał już żadnego problemu z przekazywaniem prawd wiary, a kolejne dyskusje o antykoncepcji odbyły się w atmosferze iście akademickiego spokoju. Morał? Do bycia katechetą, jak do wszystkiego innego zresztą, potrzebny jest zatem nie brak pewności, co się chce robić w życiu, nie wiedza nawet, wiedza bowiem na nic się nie przyda, gdy nie towarzyszy jej pedagogiczne powołanie.

Katedra

Skomplikowana sprawa. Katedra to siedziba biskupa, główny kościół diecezji. Jeśli diecezja ma dwie stolice (na przykład diecezja zielonogórsko-gorzowska) kościoły katedralne są w obu. Nazywają się wtedy konkatedrami. Jeśli mamy do czynienia z archidiecezją, katedra zyskuje miano archikatedry. Gdzieniegdzie (ale od reformy kościelnej struktury w 1992 roku już nie w Polsce) zdarzają się też prokatedry. To znak, że dane terytorium kościelne jeszcze diecezją nie jest (najczęściej jest tak zwaną administraturą apostolską, w pobliżu mamy takie głównie w Rosji). Katedrę łatwo pomylić z bazyliką, a to nie to samo. Katedra to tytuł czysto urzędowy, bazylika - wyłącznie honorowy. Tytuł „bazyliki” nadaje papież kościołom szczególnie zasłużonym dla jakiejś społeczności. Bazyliki dzielą się na „większe” (tak zwane kościoły papieża, z jego tronem, na przykład w Asyżu) i „mniejsze” - są nimi najczęściej popularne sanktuaria. Bazylikami bywają też - rzecz jasna - katedry (na przykład białostocka, gnieźnieńska, warszawska), a wtedy tytuł honorowy wskakuje na początek urzędowej nazwy i stąd właśnie biorą się miksy w postaci „bazyliki archikatedralnej”. Mianem katedry określa się też specjalne podwyższenie w prezbiterium tego kościoła, gdzie podczas liturgicznych celebracji zasiada biskup. Znakiem jego władzy jest ustawiony w każdej katedrze na stałe tron biskupi, a nad nim widnieje herb hierarchy. Dla wprawnego oka to fascynująca zabawa rzut oka na herb i wiemy o biskupie wszystko! Pasterze umieszczają bowiem w swoich herbach różne interesujące rzeczy (na przykład snop zboża - biskup płocki) i wybierają różne zawołania wypisane tradycyjnie pod herbem („Posłuszeństwo Ewangelii - Eucharystia” - biskup siedlecki), ale muszą przestrzegać kilku żelaznych zasad kościelnej heraldyki. I tak - czerwony kapelusz nad herbem i odchodzący od niego czerwony sznur, który po obu stronach układa się w piętnaście węzłów w pięciu rzędach, oznacza, że mamy do czynienia z kardynałem. Arcybiskupi mają w herbie krzyż z podwójną belką i kapelusz zielony, i dwa razy po dziesięć węzłów; biskupi - dwa razy po węzłów sześć (no, chyba że bezpośrednio zależą od papieża - jak biskupi Szwajcarii, którzy mają tyle węzłów, ile arcybiskupi). Na tym lista uprawnionych do herbów kościelnych jednak się nie kończy. I tak opaci (szefowie kilku klasztorów mniszych - patrz „Mnisi”) mogą mieć herb niemal identyczny z biskupim (tyle że z pastorałem, ozdobną laską zamiast krzyża), podobnie generałowie zakonów (jednak z kapeluszem czarnym zamiast zielonego), a dziekani i przeorzy mają prawo wymalować obok herbu czarny kapelusz i po dwa węzły z każdej strony. Gdyby się uparł - herb może mieć też zwykły ksiądz. Umieszcza wtedy, obok tarczy, czarny kapelusz i po jednym węźle. Wraz z awansami dorysowuje sobie kolejne, aż dojdzie do stopnia biskupa i wreszcie będzie mógł wyjść ze swoim herbem z ukrycia. Nawet jeśli bowiem kolorowe ozdóbki przysługują w Kościele wszystkim, używanie ich poniżej biskupiej godności byłoby słusznie uznane za szczyt pretensjonalności. Dla bardziej zaawansowanych Jesteś księdzem? Narysuj sobie herb! Wojciech Jakubowski, Marek Solarczyk, Ustrój Kościoła rzymskokatolickiego, Wyd. ASPRA-JR, Warszawa 2002.

Katolickie rośliny

W mojej rodzinnej parafii rytm zmieniających się pór kościelnego roku wyznaczało pojawianie się w drzwiach zakrystii tajemniczego siwego kapłana. W oku niósł odrobinę szaleństwa, w ręku nieodłączną reklamówkę. Pojawiał się niezawodnie w listopadzie, zaraz przed adwentem, i w okolicach maja, gdy ornaty zmienia się z białych na zielone, znak, że okres wielkanocny przechodzi płynnie w zwykły. My, ministranci, wiedzieliśmy o dziwnym gościu tyle, że jest emerytem, że nie ma już stałego zajęcia w żadnej parafii. Przychodził więc do nas znikąd, a później szybko znikał. Prorocy nie mają nazwisk, ten ksiądz też miał tylko imię. Nasi „rdzenni” kapłani na jego widok zaczynali gwałtownie chichotać i szeptać, a on przelatywał przez zakrystię, zawsze bez sutanny, w koszuli z koloratką, w końcu klękał, zatapiając się w nerwowej, błyskawicznie odprawianej modlitwie. Nawet wtedy widać było, że się spieszy. Czuł, że się z niego śmieją. Ignorował to. On musiał tu być. I nie pytał już pewnie nawet, co tak naprawdę go pcha. Mówi się, że dzieci i psy wyczuwają ludzi o specjalnej aurze. My, ministranci, którzy często małpowaliśmy dorosłe chichoty księży kierowane choćby pod adresem głuchego jak pień organisty, z księdza Jerzego nie śmieliśmy się nigdy. Mierzył nas zawsze przez chwilę surowym wzrokiem, z punktu widzenia jego misji byliśmy kompletnie nieużyteczni, zbyt mali. Mijał nas więc i pędem biegł na ambonkę, by jak najlepiej wykorzystać dane mu przez proboszcza kilka minut między mszami, gdy ludzie wychodzą i wchodzą do kościoła. Ksiądz Jerzy najczęściej mówił więc do ludzkich pleców. W głowie utkwiły mi dwie krótkie frazy: „katolickie rośliny”, „katolickie leki”. Powtarzał je jak mantrę. Mówił o ich hodowli, próbował chyba zmontować jakąś grupę, zapraszał ludzi do swojego pokoiku w pobliskim seminarium. Modulował głos, pod koniec niemal krzyczał. Na finał zawsze szeleścił reklamówką i wydobywał z niej doniczkę z jakimś zielskiem. Wymachując nią tryumfalnie, schodził z ambony. Patrzyłem na księdza Jerzego jak zahipnotyzowany. Dzieci mają dziwne skojarzenia. Koło mojego domu przebiegała ruchliwa ulica. Gdy kiedyś samochód potrącił na niej psa, a kilka dni później gołębia, pobiegliśmy z kolegami je oglądać. Ranne zwierzęta nie mogły się już ruszyć, ale przysiągłbym, że w ich oczach przed śmiercią widziałem nie tylko ból, ale i jakąś dumę. Może to głupie, ale tę samą falę łapałem zawsze w ciągu tych kilku sekund, gdy ksiądz Jerzy, teraz już czerwony z emocji, przebiegał przez zakrystię bombardowany troskliwymi spojrzeniami swoich kolegów po fachu. Podejrzałem, że korzystając z uprzejmości proboszcza, jadł obiad na plebanii. Jego ostatnią nadzieją były pracujące tam gospodynie. Na początku rzucał się na nie ze swoimi roślinami, po chwili widząc, że równie dobrze mógłby ewangelizować ściany, opuszczał ręce, mówił coraz wolniej, dyskretnie chował doniczkę, później w milczeniu kończył schabowego. Grzecznie się żegnał. Któregoś roku apostoł katolickiego chlorofilu nie przyszedł. Pamiętam tylko, że zauważyliśmy to dopiero po jakichś trzech latach.

Kazania

Katolicy, którzy narzekają na swojego proboszcza, bo mówi on zbyt długo i nudno, niech dziękują Bogu, że nie urodzili się trzysta lat temu w rodzinie protestanckiej. Protestanckie wskazówki kaznodziejskie z XVIII wieku podają, że kazanie nie powinno trwać dłużej niż 1,5 godziny. I nie powinno być w nim mistycyzmu, a treści ściśle oświeceniowe. I tak na Wielkanoc mówiono o niebezpieczeństwie zakopywania zmarłych żywcem. Na Boże Narodzenie o korzyściach z przebywania zwierząt na polu albo o pożytkach płynących z rodzenia na świeżym powietrzu. Tradycyjnie w Święto Reformacji wytaczało się najcięższe armaty przeciw Kościołowi katolickiemu. Gdy pojawił się Bach ludzie w niedzielę praktycznie nie wychodzili z kościoła. Zaczynało się od porannego nabożeństwa, po nim była kantata. Później jakiś motet, no, a po nim był już najwyższy czas na... nabożeństwo popołudniowe. A więc mogło być gorzej. Dlaczego jednak nie jest całkiem dobrze, a bywa tak, jak opisał w jednym ze swoich wierszy ksiądz Jan Twardowski: „homilie jak ciężkie indyki jakby ktoś przyszedł porozmawiać z nikim. Jezus na śmierć rozebrany bosy, prosi o słowa świeże, wilgotne od rosy”? Problemy zaczęły się ujawniać około 1989 roku. Świat mocno przyspieszył. A wraz z nim wierni, uformowani przez nowe media. Kościół zaś zmieniać się zwykł z rozwagą i powoli. I coś zaczęło „strzela na łączach”. Księża wpadli na chwilę w okres retorycznej bezradności, by wrócić do utartych jednokierunkowych modeli komunikacji. Wystarczy posłuchać przez dwadzieścia minut o tym, iż „dziewictwo Maryi naśladujemy w ten sposób, że staramy się całe swoje serce oddać Panu Jezusowi, macierzyństwo zaś Maryi naśladujemy wówczas, gdy staramy się, żeby całe nasze życie było płodne również w wymiarze duchowym”, aby mieć pewność, że nie wiadomo o czym i do kogo kaznodzieja mówi. Specjaliści wymieniają cztery podstawowe grzechy, jakie popełniają dziś na ambonie polscy księża. Pierwszy - to nadużywanie teologicznego slangu, z którego wierni nie rozumieją nic. Drugi - to negatywizm, który ma swoje podłoże historyczne. O ile w czasach komunizmu kaznodzieja był po stronie wiernych przeciw systemowi, tak we wczesnych latach dziewięćdziesiątych był z Bogiem, ale zdarzało się mu być w opozycji do wiernych. Wtedy też triumfy zaczęły święcić zwroty tworzące poczucie powszechności zagrożenia: „słyszy się, że”; „mówi się, że”. Trzeci - to usilne „umłodzieżowienie” języka, co w kościelnym kontekście brzmi zwykle żałośnie („Matka Boża wymięka, słysząc anielskie pozdrowienie i słowa Elżbiety”). Czwarta i najcięższa chyba wina - to „duszpasteryzowanie” wiernych, „rozcieńczanie” ewangelii. Najczęściej dzieje się tak, gdy ksiądz szuka tematu dopiero w trakcie kazania. Rzuca wtedy z ambony ogólniki, uruchamia popularne zjawisko znane jako „mówi się”, które w skrajnych wypadkach może doprowadzić do tak zwanej pulpitofilii, czyli zatracenia umiejętności schodzenia z ambony. Ma się wtedy wrażenie, że mówca dysponuje bankiem pięćdziesięciu ogólnie słusznych zdań, które łączy ze sobą w różnych konfiguracjach. Nierzadko ksiądz za żywą gestykulacją skrywa spojrzenia rzucane na pulpit, gdzie leży kwartalnik „Współczesna Ambona” (mniejsze ściągi, jak uczy praktyka, księża ukrywają w rękawie lub umieszczają w lekcjonarzu). Dzięki niemu człowiek religijny i mobilny jest narażony na ryzyko dwukrotnego wysłuchania identycznego kazania tego samego dnia w dwóch różnych kościołach. Skąd bierze się kryzys polskich kazań? Doskonale streszcza go jeden ze słuchaczy krakowskiej Szkoły Retoryki powołanej przy Uniwersytecie Jagiellońskim i Papieskiej Akademii Teologicznej między innymi z myślą o edukowaniu kaznodziejów. „Nauczony do ludzi mówić to jestem, ale żeby tak do kogoś to nie bardzo”. Jej uczniowie wynieśli ze szkoły wiedzę o tym, że nawet perfekcyjne opanowanie kościelnej mowy nie wystarcza, by się z kimś dogadać. Ich przemowy są filmowane, a później bezlitośnie krytykowane przez polonistów, speców od mowy ciała i międzyludzkiej komunikacji. Wykładowcy w czasie zajęć prowokują ostre debaty na przykład na temat aborcji czy homoseksualizmu. Czy sposobem na utrzymanie uwagi wiernych, wychowanych na ofercie TVN i Polsatu, nie powinna być też odrobina aktorstwa? Czas charyzmatycznych kaznodziejów, Piotra Skargi czy Billy'ego Grahama, chyba jednak już minął. To w komunizmie można było grzmieć odważnie i na najwyższej nucie, a ludzie siedzieli zasłuchani. Dziś, w dobie wolnego rynku idei, liczy się logika wywodu, precyzja tego, co chce się powiedzieć. W wielu miejscach stosowane zaczynają być nowoczesne formy mówienia kazań. W kościołach protestanckich praktykowana jest na przykład tak zwana sztafeta kaznodziejska, w której jeden mówca podejmuje ostatni wątek z wypowiedzi poprzednika. Dominikanie polscy propagują rekolekcje dialogowane, w czasie których kaznodzieje rozmawiają ze sobą, a kazanie trwa nawet do godziny. Z ożywianiem kazań trzeba jednak uważać. Pewien krakowski kaznodzieja posunął się do tego, że podczas misyjnych kazań o śmierci, ku zaskoczeniu słuchaczy wpadał do wykopanego grobu. Inna branżowa legenda opowiada, jak „ożywianie” kazania skończyło się w jednym ze szczecińskich kościołów. Ksiądz w niezwykle emocjonalnej mowie próbował nakłonić dzieci do refleksji nad tajemnicą Zwiastowania. Roztaczał przed nimi wizję cichej nocy w Nazarecie, uśpionego miasteczka, gwiazd na niebie, Maryi zajmującej się domowymi robótkami. „I nagle pośrodku izby oślepiający błysk! Grzmot! Wszystko drży! Przy piecu staje anioł i mówi: Witaj Maryjo! Dzieci, co odpowiedziałybyście aniołowi?” - pyta zadowolony ze swych aktorskich talentów duszpasterz, ale odpowiada mu cisza. W końcu zgłasza się przerażony malec, który wyznaje do mikrofonu: „Ja to bym się chyba ze....ł ze strachu”... Na tym tle jako ideał jawią się minimalistyczne kazania ks. Mieczysława Malińskiego na Wielkanoc („Chrystus zmartwychwstał! Ale wy i tak w to nie wierzycie”) lub słowa, które wygłosił podobno kilka lat temu w święto Przemienienia Pańskiego nestor polskich dominikanów, dziewięćdziesięcioletni ojciec Joachim Badeni. To kazanie również przytaczam w całości: „Dziś Przemienienie Pańskie. Przemieniajmy się, przemieniajmy się. Amen”. Dla bardziej zaawansowanych Jak mówią najwięksi: Retoryka na ambonie, Wyd. M, Kraków 2003. Jak mówi większość: Dorota Zdunkiewicz-Jedynak, O Bogu łatwym, lekkim, niewymagającym. Banalizacja języka Kościoła, „Res Publica Nowa”, 2004 nr 2. Szymon Hołownia, Sprzedawanie Dobrej Nowiny, „W drodze”, 2002 nr 7 (347). Klauzura 73 Jak mówić, żeby ludzie nie uciekali z kościoła: Przekonać Pana Boga, z ks. Józefem Tischnerem rozmawiają Dorota Zaokń i Jarosław Gowin, Wyd. Znak, Kraków 1999.

Klauzura

Jeśli turysta podczas zwiedzania klasztoru natknie się na drzwi z takim właśnie napisem, powinien brać nogi za pas. Klauzura to bowiem miejsce, gdzie wolno przebywać tylko zakonnikom. Otworzyć klauzurę można stosunkowo łatwo, najczęściej za pomocą klucza nazywanego pieszczotliwie „klauzurką”. Ale klauzura to nie tylko drzwi, bo drzwi stanowią jedynie symbol tego, o co naprawdę chodzi, a chodzi o oddzielenie jakiejś części mniszego życia od zewnętrznego świata. Klauzura ma pomóc zakonnikom skupić się na modlitwie i pracy. Za drzwiami klauzury mają zwykle swoje cele (pokoje), kaplicę, salki, gdzie spędzają wspólnie czas i jedzą posiłki. Można za nią wchodzić tylko, gdy ma się pozwolenie od przełożonego klasztoru. Wyjątkiem jest klauzura papieska. Obowiązuje w klasztorach mnichów i mniszek, którzy całe życie spędzają na modlitwie (na przykład kameduli czy klaryski). Do klauzury papieskiej mogą wchodzić tylko miejscowy biskup, kardynałowie, spowiednicy i księża udzielający chorym sakramentów, lekarze. Wszyscy niezbędni pracownicy (na przykład konserwatorzy) muszą mieć pozwolenie od biskupa. Inni świeccy - z samego Watykanu. Klauzura obowiązuje też w drugą stronę. Zakonnicy mieszkający za klauzurą powinni o zgodę na wyjście pytać przełożonego. Mnisi i mniszki mogą wychodzić z klauzury tylko w bardzo ważnych sprawach. Wśród mniszek są więc siostry wyznaczone do robienia zakupów czy załatwiania spraw (nazywane czasem „siostrami zewnętrznymi”). Zdarzało się też, że mniszki zwalniane były z klauzury po to, by móc uczestniczyć we mszy odprawianej przez papieża czy w wyborach, po czym wracały za kraty. W klasztorze pustelników kamedułów na podkrakowskich Bielanach (widać go doskonale choćby z autostrady A4) klauzura jest z kolei tak ścisła, że zabrania wstępu do kościoła wszystkim kobietom (z wyjątkiem najważniejszych świąt i kilkunastu innych specjalnie wyznaczonych dni roku). Mnisi mogą też poprosić o tak zwaną rekluzję, czyli o przydział eremu w przyklasztornej głuszy, i od tej pory nie kontaktują się z nikim. Jedynym sygnałem, że chorują lub umarli, jest nieodbieranie posiłków z umówionego miejsca na drodze do ich domku. Na Bielanach można było jeszcze nie tak dawno spotkać mnichów, dla których ostatnim elementem świeckiego życia, na jaki zwrócili uwagę, była druga wojna światowa. To, co dla świeckich wydaje się okrucieństwem, mnisi uważają za wartość, klauzura przypomina im, że jest tylko jeden kierunek, w jakim powinni się zwracać. Do góry. Tę myśl można zresztą traktować twórczo. Ostatnio wśród klasztorów mniszek zapanował boom internetowy: siostry zakupiły specjalne nadajniki, które przy udziale radiolinii zapewniają im stały dostęp do Internetu. A pomaga im to nie tylko docierać do potencjalnych kandydatek, które coraz częściej szukają informacji o zakonach w sieci. Pod adresem www.sakramentki.org.pl można też na przykład wysłać maila do przeoryszy z prośbą, by siostry modliły się w danej intencji. Klaryski kapucynki z Krakowa pokusiły się nawet o udział w czacie (w portalu www.katolik.pl).

Kleryk

Kilkanaście lat temu - jako młody ministrant - bacznie przyglądałem się seminarium duchownemu, które działało w moim mieście. Znajomi klerycy swoją Alma Mater pieszczotliwie określali mianem „technikum proboszczowskiego” kształcącego na kierunku „technik organizator kultu religijnego”. Ci z młodych księży, którzy już seminarium kończyli, narzekali przy każdej okazji, że można się tam było nabawić nerwic, a już na pewno co najmniej wad wzroku. Jednego z nich zapytałem kiedyś o dominujący w seminaryjnym wychowaniu model duchowości (karmelitański, ignacjański etc). Pytanie to wywoływało na jego twarzy zdziwienie. No, bo jak to? Księżowska duchowość jest przecież jedna i koncentruje się wokół praktycznych aspektów „robienia Pana Jezusa”... Przez ostatnie kilkanaście lat seminaria trochę się jednak zmieniły. Wymusiły to nie tylko odgórne kościelne reformy, ale i poważne zmiany w demograficznym profilu kandydatów. Minął czas „kleryka wiejskiego”, dziś do bramy seminarium pukają głównie ludzie z miasta, i to nie tacy młodzi, coraz częściej trafia się osobnik tuż przed trzydziestką, który po liceum zdążył zobaczyć trochę świata, a może nawet skończył w „cywilu” jakieś studia (do dominikanów zgłosił się parę lat temu doktor habilitowany teologii i socjologii). Wychowawcy mówią, że młodzi ludzie, którzy przychodzą do nich dzisiaj, różnią się od kleryków sprzed lat nie tylko stawianiem swoim nauczycielom coraz wyższych poprzeczek intelektualnych, ale również tym, co mają „w środku”. Ankieta przeprowadzona kilka lat temu przez ks. Krzysztofa Pawlinę wśród 925 kleryków z pierwszego roku seminarium wykazała, że 5 proc. z nich nie wierzy w piekło, 20 proc. jest zdania, że nie ma jasnych kryteriów, które pozwalają odróżnić dobro od zła, a tylko 3 proc. uważa, że katolik winien być posłuszny wskazaniom Kościoła! Jeszcze coś, o czym milczą statystyki, ale napominają wychowawcy - kiedyś kandydaci na księży potrzebowali ojca, dziś - znacznie częściej potrzebują matki. Jeden z rektorów zakonnych franciszkańskich seminariów mówi wprost: „Kiedyś wstępowali do nas ludzie kipiący energią, którzy chcieli coś zmieniać, robić coś dobrego dla innych, ale nie mieścili się w obowiązującym wówczas systemie. Marzyło nam się, że tą dobrocią i wiarą rozsadzimy go od środka. Dziś przychodzą ludzie, którzy mówią, że szukają u nas bezpieczeństwa, trwałego systemu wartości. Są coraz mniej zdecydowani”. Kiedyś szło się do zakonu na śmierć i życie. Dziś kandydat zwykle mówi, że czegoś szuka, że chce sobie spróbować. Współcześni klerycy są bardziej rozedrgani, niepewni, po prostu - niedojrzali emocjonalnie. Mniej jest wśród nich „ludzi z jajem”, silnych osobowości. A życie kleryka w zgodnej opinii jego wychowawców staje się z każdym dniem trudniejsze. Jest im trudniej, bo alternatywy, które mają za oknem, są coraz bardziej atrakcyjne. Seminarium nie jest już jak w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku drogą awansu społecznego dla chłopców, na których seminaryjne czesne zrzucała się cała wieś. Rektor seminarium w centralnej Polsce mówi jasno: „Żeby dziś tu wytrzymać, trzeba albo rzeczywiście zaprzyjaźnić się z Chrystusem, albo upaść na głowę”. Jego zdaniem, klerycy płacą za tę przyjaźń straszną cenę. Wstawanie o szóstej, sześć lat ograniczenia wolności, pytanie o pozwolenie na każde wyjście, a jeśli wyjście - to z socjuszem (kolegą), kilka godzin modlitw dziennie. „Kto normalny to wytrzyma? Ja już bym wolał własną inicjatywę otworzyć, chlebek, masełko sprzedawać” - deklaruje ksiądz rektor. Z drugiej strony - współcześni klerycy są przecież w znacznie lepszej sytuacji niż reszta ich rówieśników. „Oni wracają do akademika, muszą troszczyć się o byt. A ja dzięki temu, że coś z tego oddają nam, nie mam takich problemów, mogę studiować psychologię, filozofię, teologię” - zauważa przytomnie jeden z dominikańskich kleryków. W dzisiejszych seminariach, nawet tych zakonnych, pada mit odseparowania młodych księży od zewnętrznego świata. Dominikanie nawet nowicjat, który jest faktycznie czasem rocznych rekolekcji, umieścili w klasztorze w centrum Poznania, gdzie codziennie przewijają się setki ludzi, gdzie działają dwa duszpasterstwa, wydawnictwo. W Krakowie połowa braci studentów codziennie biega na świeckie uczelnie, gdzie robią kolejne fakultety. Mają praktycznie nieograniczony dostęp do Internetu i e-maila. Krakowscy kapucyni zawiązali natomiast klasztorny DKF. Raz na dwa tygodnie wypożyczają DVD z jakimś głośnym filmem, oglądają, a następnie odbywa się dyskusja z udziałem zaproszonego specjalisty. Gdy nie oglądają filmów, ciągną i po trzy fakultety, seminarium bierze udział w programie Erasmus i co roku dwóch, trzech braci wysyła za granicę, młodzi zakonnicy prenumerują „Newsweeka” i „Politykę”. Internet dostępny jest po wpisaniu się do zeszytu. „Jedyny problem, jaki mamy z wyjściami do filharmonii czy teatru, to żeby im się chciało tam chodzić” - mówi rektor seminarium. Wszystkie te zabiegi zmierzają jednak tak naprawdę do reformy modelu edukacji księży, który utrwalił się w wielu miejscach w Kościele przez kilka ostatnich wieków, a który zakładał, że seminarium musi być zamkniętą enklawą na wyspie marności tego świata. Czym po sześciu latach kończyło się zderzenie człowieka wychodzącego z takiej enklawy z brutalnym życiem? Bywało, że delikwent z miejsca wpadał w ręce trójcy nieświętej (kobieta, wino i śpiew), a wygłodniały po sześciu latach „upupiania” i postów, zanim zaczął odprawiać msze - kupował sobie samochód. Dziś młodzi księża na Zachodzie mają już w szkole specjalny przedmiot mówiący o ludzkiej seksualności. Paryskie seminarium, żeby umieścić kleryków jak najbliżej realnego świata, podzieliło się na kilka działających przy parafiach i ośrodkach charytatywnych domów, gdzie klerycy na przemian studiują i modlą się, ale przede wszystkim tkwią od początku w samym środku duszpasterskiego frontu. Dla bardziej zaawansowanych Po co są dziś księża w zachodniej Europie? Jean Marie Lustiger, Kapłani, których daje Bóg, Wyd. Espe, Kraków 2002. I w Polsce? Józef Michalik, Wzorzec nowoczesnego kapłaństwa. List pasterski, „Christianitas”, 2003 nr 14. Jak i o czym rozmawiają współcześni klerycy? Renata Przybylska, Wiesław Przyczyna, Język kleryków, „Res Publica Nowa”, 2004 nr 2.

Kolęda

„Dzwonek do drzwi. Ani chybi czarny - myślę - bo już wcześniej wizytą duszpasterską grozili. W panice szukam schronienia. Ksiądz wypatrzył mnie w momencie, gdy usiłowałam skryć się pod blatem kuchennym. »Córka dopiero z pracy wróciła i pewnie głodna, coś do jedzenia sobie robi« - zagaił ksiądz. Ze spuszczoną głową posnułam się więc w kierunku pokoju. »No, to gdzie pani pracuje« uprzejmie klecha zapytał. »Ekhm... wie pan... no... wie ksiądz... to nie jest mój ulubiony temat...«. »Ach tak! No, to w którym supermarkecie?!«. I to by było na tyle. Taki opis kolędy AD 2003 spotykamy pod adresem http://monte-christo.blog.pl Każdy chodzący po kolędzie ksiądz takich historyjek zna setki. Nobliwi ojcowie rodzin chowający się w piwnicy, w wannie, czy kulący się z zimna na balkonie. Dzieci udające nagły atak gorączki, matki na widok koloratki błyskawicznie przewieszające budzące skojarzenia obrazy albo gwałtownie szukające na szafie świec czy kropidła. Odwiedzani parafianie nie pozostają dłużni. Dla niektórych z nich kolęda to nie wizyta, a wizytacja, a ksiądz - to krzyżówka inkasenta z akwizytorem. Z relacji obu stron wcale nie tak rzadko wyłania się obraz kolędy jako sztucznego misterium, które raz do roku z bliżej nieznanych przyczyn po prostu trzeba odegrać. Na drodze księży coraz częściej wyrastają też przeszkody znacznie bardziej prozaiczne, na przykład ochroniarze w nowych, zamkniętych na głucho osiedlach. Czy to już koniec kolędy? Czy obyczaj, który ukształtował się w Polsce z górą trzysta lat temu, w ciągu najbliższych kilkunastu powędruje do lamusa? Księża mówią, że nie odpuszczą, bo kolęda to niezastąpiony sposób na poznanie swoich wiernych. Pytanie tylko, czy wierni też chcą poznać swoich księży? Bezwzględnie odpowiadają na nie statystyki. Nie sposób znaleźć wiarygodnych danych na poziomie ogólnopolskim, ale z analizy poszczególnych parafii widać, że jedynie na wsiach odsetek parafian przyjmujących księdza po kolędzie wciąż jest bliski 90 procent. Im większy ośrodek, tym odsetek ten jest niższy. W jednej z parafii w Koszalinie przyjęło księdza w 2002 roku 73 procent mieszkańców. W jezuickiej parafii w Warszawie w tym samym czasie już tylko 43 procent. To jednak dowód nie tyle zeświecczenia obyczajów, ile generalnej zmiany trybu życia. To nie tak, że 57 procent ludzi nie chce widzieć księdza. Po prostu ich trajektorie coraz rzadziej mają obiektywną szansę się przeciąć. Ludzie w miastach nie mają czasu nawet na przyjęcie w domu przyjaciół czy znajomych. Ale przeżywają też coraz więcej dylematów. Więc popyt na dobrego duszpasterza będzie się zwiększał. Niektórzy proboszczowie zauważyli już to przesunięcie akcentów na kościelnym rynku. W warszawskiej parafii św. Andrzeja dwa lata temu wynajęci przez parafię bezrobotni zapukali do drzwi każdego mieszkańca z listem od proboszcza. Pisał w nim, że chce odwiedzić tylko tych, którzy sobie tego życzą, chce też uniknąć klasycznej dla kolędy atmosfery, kiedy strony się nie znają, więc pojawia się temat kotka albo pieska. Do listu dołączona więc była kartka, na której można było zaznaczyć jedną z trzech opcji - chęć przyjęcia księdza i rozmowy na zaproponowany temat; chęć przyjęcia księdza, ale tylko po to, by pomodlić się i poświęcić mieszkanie, albo zgłosić odmowę przyjęcia. Kartki zwróciło około 15 procent parafian. Ułamek z nich zaproponował temat do rozmowy. Proboszcz się tym nie martwi. Przypomina, że Jezus nie starał się odwiedzić jednego wieczoru sześćdziesięciu mieszkań, tylko chodził tam, gdzie go zaprosili. Ma też nadzieję, że współcześni ludzie, którzy kolędę z automatu lekceważą, będą cenić to, co kosztowało ich trochę wysiłku. Podobną taktykę stosuje jeszcze kilku warszawskich proboszczów. W parafii Dzieciątka Jezus, księdza na kolędę trzeba zaprosić telefonicznie. Tamtejszy proboszcz nie uzupełnia też przy okazji kolędy parafialnych kartotek, bo - jak mówi - nie chce żenować ludzi. Kartoteki zaś, to obok osławionych kopert najgorzej się kojarzące symbole kolędy (o kartotekach zob. też „Kancelaria parafialna”). Zdaniem proboszczów kopert też nie warto zupełnie likwidować, bo te same w sobie nie są złe. Wszystko musi się tylko odbywać w odpowiedniej aurze. Bo otoczenie zmienia wielkość rzeczy. Atmosferę oczyściłyby pewnie szczegółowe finansowe sprawozdania z kolędy. Tymczasem księża, by nie kłuć ludzi w oczy, często milczą lub usiłują sprawić wrażenie, że nie dostali nic. A ile dostali? Średni dochód księdza z jednego kolędowego sezonu to od kilkuset złotych w parafiach, gdzie ksiądz rozdaje wszystko co dostanie, po kilkanaście tysięcy (górna, ale prawdziwa granica), gdzie ludzie są hojni, a rozdawać nie ma potrzeby.

Kolor liturgiczny

Ci, którzy uczęszczają do kościoła częściej niż raz w roku, mieli okazję zauważyć, że ksiądz wychodzi odprawiać mszę odziany w szaty różnego koloru. To, czy wybierze zielony, czerwony, fioletowy, różowy, biały, złoty czy niebieski, nie zależy jednak od jego gustu, a od małej książeczki: Kalendarza liturgicznego, który zawiera szczegółowe przepisy dotyczące odprawiania mszy i znajduje się w każdej polskiej zakrystii. Generalna zasada jest taka, że w Kościele każdy dzień ma swój kolor. I tak: na zielono ksiądz ubiera się w tak zwanym okresie zwykłym. Jeśli trafimy do kościoła i zobaczymy księdza właśnie w zieleni, możemy mieć nadzieję, że liturgia pójdzie szybko i sprawnie, jest to bowiem jeden z dni, kiedy w Kościele nie obchodzi się żadnego święta, nie ma adwentu czy wielkiego postu. W adwencie i wielkim poście szaty księdza byłyby fioletowe (kolor pokuty). Fioletowe ornaty „chodzą” też podczas mszy za zmarłych i w trakcie pogrzebów. Kolor czerwony zarezerwowany jest na „krwawe” dni, których patronem jest męczennik, oraz Wielki Piątek, a także na Zesłanie Ducha Świętego (w tym wypadku czerwony ma kojarzyć się z ogniem). Są też ornaty białe (na święta). Do białych zalicza się też ornaty z elementami błękitu (na święta maryjne) lub złote - na szczególną pompę (Boże Narodzenie, Wielkanoc, niektóre niedziele). Za ciekawostkę w kościelnej szafie robi ornat różowy. Można go używać tylko przez dwa dni w roku - w trzecią niedzielę adwentu i w czwartą wielkiego postu; różowy oznacza wtedy radość oczekiwania na zbliżające się święta. Wielu parafii nie stać jednak na taką ekstrawagancję i te dni obsługują zwykłe ornaty fioletowe. Problemów nie nastręcza ubiór księdza pod ornatem. Widz ogląda przede wszystkim albę, czyli długą białą szatę przepasaną sznurkiem, który szlachetniej brzmi po łacinie - cingulum. Różne barwy mają też stuły, czyli barwne szarfy, oznaki władzy kapłańskiej. Kiedy ksiądz idzie z konfesjonału, aby udzielać komunii, przekłada stułę na drugą stronę (ze względów praktycznych są one bowiem czasem dwukolorowe), i tak z fioletowej - pokutnej, robi się odpowiadająca kolorowi danego dnia, czyli dajmy na to zielona. Tak wyglądają ogólne zasady kościelnego kroju i szycia. Ale w tym temacie kryją się też i smaczne szczególiki. Laik nie będzie miał na przykład pojęcia, że w branży jakość komży czy alby ocenia się głównie po jakości i ilości wmontowanych koronkowych wstawek (w ogóle bez - to obciach, za dużo to obciach jeszcze większy). Nie domyśli się nawet, że to, co ogląda w kościele, wyszło być może spod igły zakonu założonego w celu szycia księżowskich szat (Siostry Westiarki). Nie będzie miał pojęcia, że mimo iż w większych sklepach z dewocjonaliami koszulę z koloratką można upolować już za trzydzieści parę złotych, to jeden z największych belgijskich domów mody dla księży, w którym ta sama koszula kosztuje siedem razy tyle, zdecydował się na uruchomienie witryny internetowej i sprzedaży wysyłkowej specjalnie dla polskich księży! Są podstawy, by sądzić, że ta ekspansja nie jest tylko wynikiem faktu, iż w Belgii księży prawie już nie ma, a u nas wciąż są. Otacza nas po prostu coraz więcej ładnych rzeczy, estetyczna średnia krajowa rośnie, a więc i księżom zaczął się poprawiać gust. Bo naprawdę są kościoły, gdzie księża ubierają się nie tylko zgodnie z przepisami, ale i z poczuciem smaku. W wielu parafialnych szafach są ładne, proste ornaty. Kilkudziesięciu księży „załapało się” na charakterystyczne ornaty z rysunkiem tęczy, autorstwa znanego francuskiego kreatora J.C. Castelbajaca, pozostałe po światowych dniach młodzieży w Paryżu. U poznańskich dominikanów testowano swego czasu świetny pomysł - jednolity popielaty ornat z wymienną kolorową stułą. W diecezji radomskiej działa zaś jedyny polski projektant ornatów - ksiądz Marek Wójcik, który na własną rękę zaprojektował i wykonał ponad trzysta ornatów. Ornaty nie zawsze zgadzają się z kanonami (bywają na przykład brązowe albo granatowe), dlatego ksiądz Marek każdego używa niestety tylko raz. Oczywiście dominantę w większości parafii stanowią wciąż ornaty w szeroko pojętej poetyce przepychu stylistycznego a la prałat Jankowski, na których aż roi się od złotych haftów, kotwic, krwawiących mieczów, maryjnych malunków, naszytych kielichów i złotych gron. Cała nadzieja jednak w tym, że spadek powołań na Zachodzie się utrzyma i producenci kościelnej „odzieży roboczej”, jeśli nie przerzucą się na pieczarki, będą musieli przyjechać do nas na stałe i wzmocnią dobre trendy. A wtedy w walce naturalnego piękna z pięknem w guście księdza Jankowskiego - górą będą nasi.

Koloratka

Zwana też czasem w branży „celibatem”. Sztywny biały kołnierzyk w kształcie niepełnej obroży to oznaka duchownego płci męskiej. Koloratka jest nieodłącznym zwieńczeniem sutanny, może też jednak występować bez niej i być przyczepiona do koszuli. Księża mają specjalne koszule z „tunelem”, w który zgrabnie można wpuścić koloratkę, a gdy okoliczności przestają tego wymagać, po prostu ją wyjąć (do tego celu wystarczą mieszczące się w kieszeni cienkie koloratki). Popularne jest też montowanie koloratki pod koszulami ze zwykłym kołnierzykiem (do tego niezbędne są jednak koloratki bardziej masywne). Niektórzy postępowcy (moda przyniesiona z Niemiec, u nas popularna zwłaszcza na Śląsku), koloratkę zastępują białym kołnierzykiem wyłożonym na ciemny sweter. Prawo do koloratki ma każdy, kto ma prawo do sutanny (klerycy dostają sutannę na początku trzeciego roku seminarium). Jeśli natomiast jest się zakonnikiem (dominikanie na przykład habity mają od początku nowicjatu, co w innych zakonach zasadą nie jest), koloratkę nosi się wyłącznie, gdy występuje się w samej koszuli i dopiero po złożeniu pierwszych ślubów. Wszelkie możliwe przepisy, listy biskupów, a nawet instrukcje (watykańska, regulująca sprawy ubioru księży studentów przebywających w Rzymie) zalecają księżom stosowanie koloratki jako znaku przypominającego o sprawach wyższych zabieganemu społeczeństwu. Współcześni księża, zwłaszcza ci, którzy koloratek nie noszą, sami są jednak często tak zabiegani, że przydałby się ktoś, kto by im o nich przypominał. Dla bardziej zaawansowanych Podstawy savoir vivre'u dla księży: A. Witkowiak, Decus clericorum. Etyka towarzyska, Księgarnia św. Wojciecha, Poznać 1960. Jak powinno wyglądać księżowskie „ochędóstwo”? św. Franciszek Salezy, Filotea, czyli droga do życia pobożnego, b.d.w.

Komunia

Katolicy wierzą, że w konsekrowanej hostii (specjalny, używany tylko w czasie mszy rodzaj opłatka) i w konsekrowanym winie jest prawdziwe ciało i krew Chrystusa. W to trzeba wierzyć, tego się nie da wytłumaczyć. Nic nie pomogą księża naukowcy, przekonując, że w Eucharystii chodzi o transsygnifikację oraz transfinalizację - zmianę znaczenia i celu substancji, czyli o to, że w momencie przeistoczenia hostia formalnie pozostaje opłatkiem, choć treściowo jest już ciałem Chrystusa (bo każda materia ma jakby dwa poziomy). Niedowiarki zresztą i tak zadają wtedy zwykle pytania, o jaką konkretnie część ciała Chrystusa chodzi? Który mięsień? Interesujących szczegółów mogą szukać w opisach ponad stu znanych dotąd cudów eucharystycznych, z których najwięcej miało miejsce w lubującym się w takich historiach średniowieczu. W roku 1263 we włoskim Bolzano kapłan powątpiewający w realną obecność Chrystusa ujrzał, jak z podnoszonej przezeń hostii leje się krew; w Lanciano, czterysta lat wcześniej, hostia zmieniła się w sposób cudowny we fragment komory ludzkiego serca i również spłynęła krwią (o grupie AB i nieznanym Rh). Kościół nie każe nikomu wierzyć w te cuda. Pytanie tylko, po co Chrystus miałby wysyłać na ziemię fragmenty swojego serca i w jakiej relacji pozostaje to zdarzenie do jego Wniebowstąpienia, a także oczekiwania na powtórne przyjście? Teologowie sugerują poza tym, że przecież w komunii nie chodzi o znane nam z codzienności fizyczne ciało, bo taka interpretacja mogłaby wiernym nasuwać na myśl kanibalizm, a bardziej o „obecność” Chrystusa w opłatku i o uświadomienie, że „spożywanie ciała i krwi Chrystusa” to znak największej, jaka może być, wspólnoty między Nim a nami i między nami nawzajem. O teorii Eucharystii napisano setki tysięcy stron. Jej praktyczna strona jest równie ciekawa. Komunia występuje pod dwoma postaciami - chleba i wina. Jeszcze w średniowieczu mszę odprawiano na zwykłym chlebie, który łamano i jedzono, dopiero w IX-X wieku zmieniono go na chleb niekwaszony w formie małych opłatków. Wino używane do mszy, które później przeistacza się w krew Chrystusa, musi spełniać zasadniczo jeden warunek: nie może zawierać w sobie żadnych sztucznych domieszek. Przyjęło się, że katolicy do celów liturgicznych używają wytrawnego wina białego (kościelnej odmiany któregoś z popularnych gatunków), chrześcijanie ze Wschodu stosują czerwone. Komunię pod dwoma postaciami świeccy przyjmują tylko od wielkiego dzwonu (podczas ślubu, mszy jakiejś wspólnoty), a na co-dzień mamy szansę otrzymać tylko ciało Chrystusa pod postacią chleba (gdy wierny ma uczulenie na gluten i nie wolno mu spożywać opłatka, może pić tylko wino - teologia mówi, że Chrystus obecny jest pod każdą z postaci „w całości”). Nie zdziwmy się, gdy po przyjściu do kościoła okaże się, że komunii udziela nam nasz sąsiad. W Polsce coraz więcej jest świeckich rozdających komunię (fachowo nazywają się „nadzwyczajnymi szafarzami Eucharystii”, zwyczajnym jest tylko ksiądz); muszą mieć od 35 do 65 lat, przejść specjalne szkolenie i mieć zgodę biskupa. W małej diecezji pelplioskiej jest ich ponad 200. Komunii mogą udzielać też klerycy (po trzecim roku, kiedy zostają uprawnieni do tak zwanej posługi akolitatu). I nie trzeba wcale przyjmować jej na klęczące Aktualne przepisy zalecają wręcz, by komunię przyjmować na stojąco, podchodząc w procesji do księdza (motyw pielgrzymowania etc, a poza tym szybciej i sprawniej). Dla niektórych katolików starej daty jest to herezja, choć mniej gorsząca niż choćby przyjmowanie komunii na rękę (na Zachodzie bardzo popularne, w Polsce niezalecane, ale dopuszczalne). Podchodzimy wtedy do księdza z lewą ręką ułożoną na prawej, odchodzimy na bok i tam sami wkładamy sobie hostię do ust. Jeśli będziemy przyjmować krew Chrystusa, do wyboru mamy aż trzy metody: bezpośrednio z kielicha, przez specjalną rurkę, którą po każdym użyciu płucze się wodą, a najczęściej otrzymując hostię, którą ksiądz zanurzył wcześniej w kielichu. Jeszcze przed Soborem Watykańskim księża radzili często zostawić przyjmowanie komunii na większe okazje. Dziś zachęcają, żeby robić to jak najczęściej (a można nawet dwa razy dziennie pod warunkiem, że za drugim razem uczestniczy się w całej mszy). Trzeba tylko pamiętać o jednym: wierni na godzinę przed komunią NIE POWINNI jeść i pić (wyjątek stanowi woda i leki). To tak zwany post eucharystyczny (nie obowiązuje ludzi starszych i chorych). Ci, którym się to nie podoba, zamiast narzekać, powinni podziękować Pawłowi VI, bo do jego czasów przed przyjęciem komunii trzeba było pościć od północy poprzedniego dnia. W czasie udzielania komunii zdarzają się wypadki. Hostie lądują w szerokich dekoltach pań czy na ziemi, tak jak w jednej z białostockich parafii, gdzie kilka lat temu ksiądz udzielający komunii na pięterku potknął się i na wiernych stojących na dole spadła z nieba biała manna. Wierni w takich sytuacjach zwykle nieruchomieją. A nie powinni. Przepisy przepisami, ale jest też logika, która mówi, że najważniejszą rzeczą w takich sytuacjach jest niedopuszczenie do profanacji. Hostia nas nie poparzy, bierzemy ją do ręki, podnosimy z ubrania czy z podłogi i spożywamy. To właśnie uczynił wspomniany wyżej ksiądz wraz ze mną, jego ministrantem. Zbierając hostie z beretów i jesionek, sparaliżowanych strachem wiernych, przypomniałem sobie, że przed mszą ofiarowałem dzisiejszą komunię na intencję pewnej koleżanki. A przyjąłem ich tego dnia ponad sto. Gdy opowiedziałem tę historię koleżance, zaczerwieniła się tylko. Do dziś nie wiem, co miała na sumieniu. Dla bardziej zaawansowanych Komunii rys historyczny: Encyklopedia religii, t. 3, PWN, Warszawa 2001. Jak się przyjmuje komunię? Bogusław Nadolski, Liturgika, t. 4 - Eucharystia, Wyd. Pallotinum, Poznań 1992. Szczegóły cudu w Lanciano Nicola Nasuti OFM, Cud eucharystyczny w Lanciano, Wyd. Arka, 1999.

Koronka

W oczach laika koronka to różaniec w wersji instant lub krzyżówka różańca z litanią. Koronka swoją popularność zawdzięcza siostrze Faustynie Kowalskiej, która zaleciła swoim naśladowcom, by odmawiali (najlepiej o trzeciej po południu - godzinie śmierci Chrystusa na krzyżu) Koronkę do Miłosierdzia Bożego. Faustyna pisała w swoim Dzienniczku, że kto choć raz odmówi koronkę, może być spokojny - w godzinie śmierci upomni się o niego sam Jezus. A ponadto odmawianie koronki może oszczędzić Ziemi wiele nieszczęść. Gdy modlimy się, żeby coś się nie stało, nie ma - rzecz jasna co czekać na jakieś spektakularne efekty. Od jakiego kataklizmu ocaliliśmy świat, dowiemy się pewnie dopiero po tamtej stronie chmur, ale spróbować przecież nie zaszkodzi. Do odmawiania koronki potrzebny jest w zasadzie tylko różaniec i kartka, na której zapiszemy ołówkiem trzy modlitwy podane przez Faustynę: „Ojcze Przedwieczny ofiaruję Ci Ciało i Krew, Duszę i Bóstwo najmilszego Syna Twojego, a Pana naszego Jezusa Chrystusa, na przebłaganie za grzechy nasze i całego świata” (1), „Dla jego bolesnej męki - miej miłosierdzie dla nas i całego świata” (2) oraz „Święty Boże, Święty Mocny, Święty i Nieśmiertelny zmiłuj się nad nami i nad całym światem” (3). Sposób dalszego postępowania jest następujący: na wstępie odmawiamy „Ojcze Nasz”, „Zdrowaś Mario” i „Wierzę”, następnie modlitwę nr 1 odmawiamy na pięciu „wyizolowanych” paciorkach, przeznaczonych zwykle na „Ojcze Nasz”, a nr 2 - na pięćdziesięciu pozostałych paciorkach, zamiast „Zdrowaś Mario”. Modlitwę nr 3 mówimy na samym końcu. Po dwóch „okrążeniach” kartkę możemy wyrzucić, koronkę znamy już na pamięć. Koronka to doskonała odmiana dla wszystkich tych, dla których różaniec jest za długi i za ciężki i którzy narzekają, że nie mogą się na nim skupić. Na koronce złapią moment duchowego oddechu. Moment jest tu właściwym słowem. Koronka prawidłowo odmawiana jest krótsza od najszybciej odmawianego różańca, nie powinna zająć więcej niż pięć minut. Być może dlatego księża coraz częściej zadają ją coraz bardziej zaganianym wiernym na pokutę. Dla bardziej zaawansowanych Św. s. M. Faustyna Kowalska, Dzienniczek, Wyd. MIC, Warszawa 2002.

Kościelny

Właściwie: zakrystian. Ksiądz Jan Twardowski przytaczał anegdotę o zakrystianie, który na wieść o tym, że prawdopodobnie nie będzie komu odprawić porannej mszy, bo wyznaczony do tego kapłan śpi, zareagował pogardliwym prychnięciem: „Jest ksiądz, czy go nie ma - msza musi iść!”, po czym zadzwonił sygnaturką i sam wyszedł do ołtarza w towarzystwie zaskoczonych ministrantów. Tu się nie ma co śmiać. Zakrystian tak naprawdę jest bowiem drugą po Bogu osobą w kościele. Księża przychodzą i odchodzą, on zaś trwa. Jeśli świątynia przypomina czasem teatr - zakrystian jest w niej kierownikiem sceny. To on dba o odpowiednie oświetlenie, szykuje stroje dla księży, nalewa wino i wodę, pilnuje by nagle w środku mszy nie zabrakło hostii, czasem jest człowiekiem od specjalnych poruczeń - musi doskonale znad wszystkich swoich księży, by posiąść na przykład kluczową z punktu widzenia przebiegu liturgii wiedzę, z której strony ambonki położyć okulary celebransa, tak by je zauważył. Zakrystian koordynuje też pracę pań piorących bieliznę mszalną, w tym sensie jest ich szefem; podstawowymi zaś antagonistami gatunku zakrystianów są ministranci. Ci niemal zawsze są dla zakrystiana utrapieniem gorszym od podagry, co chwila czegoś się domagają, zakłócają święty spokój miejsca i brudzą wszędzie spalonymi węglami od kadzidła. Tak naprawdę bój nie idzie jednak o węgle. To pieśń o niespełnionej ambicji. Znałem kiedyś pewnego starej daty zakrystiana, dla którego najpiękniejsze były zawsze te chwile, gdy ministrantów w ogóle nie było. Dotąd zamknięty w ciemnym kokonie zakrystii, mógł wreszcie wyjść w światła opuszczonej przez nich sceny i pokazać skrzydła. Wyzwolony zakrystian uwielbiał zwłaszcza czytać i śpiewać, które to czynności zwykle zastrzeżone były dla wyższej ministranckiej kasty. Gorliwości i szczęścia, jakie malowały się wtedy na jego twarzy - nie odda nic. Podobnej klasy emocje próbował ukazać Zbigniew Herbert, opisując w jednej ze swoich antycznych opowieści przeżycia Cerbera, uwolnionego chwilowo z podziemi przez Heraklesa i zabranego w ziemską podróż. Stary, klasyczny zakrystian to dziś jednak wielki luksus. Coraz więcej parafii zatrudnia w tym charakterze siostry zakonne, a w Katedrze Polowej - młodziutkich żołnierzy. Zwolennicy tych zmian mówią, że płynie z nich nie tylko korzyść ekonomiczna, ale i estetyczna. Być może to prawda. Ale każda prawda jest końcem legendy. I niedługo już tylko w książkach spotykać będziemy kościelnych, takich jak ten, który zasnął w kącie, a indagowany przez księdza, by podał popiół potrzebny do posypania głów wiernych, ocknął się i wymamrotał: „Popił, popił! Wcale tak dużo nie popił - jedna flaszka na trzech...”.

Księża studenci

Zdarzy nam się z pewnością (zob. „Kancelaria parafialna”) trafić kiedyś na księdza, który niby wydaje się taki sam jak wszyscy, ale coś w nim będzie nam jednak mówiło, że jest inny. Nasze spostrzeżenia potwierdzi z pewnością także i on osobiście, gdy po kilku chwilach pogubi się w parafialnej dokumentacji i przepraszając, wyzna, że nie jest stąd. Bo nie jest. Trafiliśmy na księdza studenta. Po ukończeniu seminarium i kilku latach praktyki na parafii najzdolniejszych świeżo upieczonych nosicieli koloratki lub takich, z którymi miejscowa kuria wiąże jakieś plany, wysyła się na dodatkowe studia, na przykład, by zrobili doktorat. Takie studia to kosztowna impreza, trzeba pamiętać, że ksiądz jest podczas nich pozbawiony swojego stałego dochodu z czynności liturgicznych. Najczęściej więc księdza na studia kieruje jakaś kościelna instytucja, która zapewnia mu wikt i opierunek. Bywa też - choć rzadziej - że proboszcz rodzinnej parafii zapatrzony w młodego kapłana funduje mu studia w nadziei, że gagatek „pójdzie w biskupy” (choć wymóg doktoratu przy sakrze biskupiej zniesiono, to jednak jest on mile widziany). W hierarchii księżowskich studiów najwyżej stoją - rzecz jasna - studia rzymskie. W Wiecznym Mieście jest kilka papieskich uniwersytetów (jezuickie Gregorianum, dominikańskie Angelicum, związane z Opus Dei - Santa Croce); po takich studiach, nawet jeśli nie są uwieńczone doktoratem, kandydat wraca zwykle do kurii i to na wysokie stanowisko. W wypadku studiów krajowych zdarza się, że próbują łączyć je z normalną pracą duszpasterską, ale to akurat wyczyn heroiczny. W kraju księża najchętniej studiują na KUL-u i warszawskim UKSW (dawna ATK). Ciekawie problem studiów rozwiązali polscy dominikanie, którzy rok temu przejęli opiekę duszpasterską nad campusem nowojorskiego Columbia University, w ten sposób zyskując fantastyczną „metę” dla braci, którzy chcieliby poszerzyć wiedzę na tym jednym z najlepszych na świecie uniwersytetów. W każdym wypadku jednak rozkoszny okres „drugiej młodości” na studiach trwa tylko kilka lat. A później człowiek wraca na stare schody. Pamiętajmy o tym, uśmiechając się do księdza studenta i wiedząc, że biedak musi tułać się kątem po parafiach i dorabiać dodatkowymi mszami - wręczmy mu większą niż zwykle ofiarę. Darowizna na rzecz nauki.

Kuria

Miejsce gdzie szanuje się czas. W większości polskich kurii telefony milkną na chwilę przed 13. Kuria to miejsce urzędowania biskupa i jego przybocznych, czyli kurialistów. Tu ważą się losy diecezjalnej kasy, stąd wychodzą rozkazy przenosin księży. Tu mieści się Sąd Biskupi, do którego najbardziej popularnych zadań należy załatwianie spraw „kościelnych rozwodników”. W kurii pracuje ekonom kurialny, tu też znajduje się tajne diecezjalne archiwum (do którego klucz ma wyłącznie biskup). Kuria jest więc centrum zarządzania lokalnym Kościołem. Polskie kurie w niczym nie przypominają jednak centrum lotów kosmicznych w Houston. Szary człowiek, który trafia do kurii, czuje na plecach niepokojące mrowienie, jakby wszedł do urzędu skarbowego lub prokuratury. Czuje, że księża i zakonnice przemykające z cichym szelestem po zawsze świeżo wypastowanej posadzce mrocznych korytarzy, za chwilą znikną w czeluściach pokoi tylko po to, by oddać się tajemnemu urzędniczemu misterium, liturgii, której sens znają tylko oni sami. Jeżeli nawet po drodze zdarzy im się obrzucić petenta wejrzeniem - to niespiesznym, głębokim, każącym zgiąć w pokorze kark przed kapłanami procedur. Jeśli kuria może przypominać coś jeszcze, to chyba dwór austriacki. Kurialiści, podzieleni na wydziały, ściśle zhierarchizowani, lubią tytulaturę. Nic dziwnego, wezwanie do pracy w kurii to dla księdza zaszczyt, który może skończyć się nawet biskupstwem. Gdy wkroczy on na tę drogę, pielęgnuje więc każdą widoczną oznakę przebytej odległości. Jeśli więc przyjdzie nam załatwiać kurialne sprawy, najpierw uważnie zapoznajmy się z wiszącą przed nami wizytówką. Literki „BP” nie będą wcale oznaczać stacji benzynowej, ale informować, że za chwilę staniemy przed obliczem biskupa. Co prawda stanięcie oko w oko z własnym arcypasterzem jest dla przeciętnej owieczki równie prawdopodobne, co trafienie piątki w Dużym Lotku (wyjątkiem jest tutaj Kraków, gdzie do biskupów można wejść niemal „z ulicy”). Zwykle dostępu do biskupa broni bowiem co najmniej jedna zakonnica oraz kierowca, do którego jednak zwracamy się per „księże kapelanie” (bo nie tylko wozi on biskupa, zajmuje się również innymi sprawami: trzyma biskupi kalendarz, a czasem może biskupa spowiadać). Jeśli na drzwiach widnieje skrót „Kan.” - do kurialisty zwracamy się per „Księże kanoniku”, przy „Prał. Hon. J. Sw” (Prałat Honorowy Jego Świątobliwości) - wystarczy skromne „Księże prałacie”, podobnie gdy po nazwisku kurialisty widnieją literki R. M. (co znaczy: Rokieta i Mantolet, zob. „Prałat”). Jeśli sprawa, z którą przyszliśmy, nie cierpi zwłoki, nie zaszkodzi przed tytułem dodać rozmiękczające każdego kurialistę słówko „czcigodny” (przy sprawie ekstrapilnej - „wielce czcigodny”). Rekapitulując - jeżeli do kurii przygnała nas chęć złożenie skargi na katechetę, przed drzwiami szefa wydziału katechetycznego znajdujemy wizytówkę „Ks. Jan Nowak, R. M.”, i po grzecznościach wstępnych swoje exposé zaczynamy od słów: „Wielce czcigodny księże prałacie!”. Warto przy tym pamiętać, że szanse na załatwienie czegokolwiek nawet przy użyciu najbardziej wyszukanych tytułów są niewielkie nie tylko po południu. Przed południem też bywa ciężko, bo kurie pracują zwykle od 9.

Kurs przedmałżeński

Na początku lat dziewięćdziesiątych, jako kilkunastoletni ministrant, po wieczornej mszy zostałem w kościele. Zaczynał się kurs przedmałżeński. Wrażenie, jak na filmach Davida Lyncha - nic nie rozumiałem, czułem strach. Wygaszone światła. Para prelegentów: ksiądz z szóstym krzyżykiem na karku i lekarka, na oko jego rówieśniczka. Ksiądz z widocznym znudzeniem prezentował krwawe przezrocza, pokazujące rozerwane ludzkie płody, co miało zniechęcić kursantów do aborcji. Jego partnerka rozdawała słuchaczkom skserowane odręczne rysunki. „W te wykresiki będziecie wpisywać wyniki badań śluzu” - wyjaśniła. „A w nagrodę najlepsze prace zostaną odczytane na następnych zajęciach...” - dorzucił półgłosem mój sąsiad z ławki. Kursy przedmałżeńskie to - niczym chór parafialny (zob. „Chór”) - praktycznie niewysychające źródło anegdot. Podobno w Łodzi na kursie przedmałżeńskim pan z poradni rodzinnej przekonywał zebranych, że doskonale wie, co czuje kobieta, gdy mężczyzna używa prezerwatywy (nic przyjemnego), a wie to, bo jego żona jest higienistką. W innej parafii prowadząca kurs wyjaśniała młodym parom, że zbyt częste współżycie może prowadzić do problemów dermatologicznych. Powiedzieć, że wśród polskich katolików kursy przedmałżeńskie nie mają dobrej prasy - to za mało. Zdaniem wielu są równie sensowne, co obowiązkowe kursy BHP, w czasie których można się dowiedzieć, że stanowczo nie należy pchać śrubokrętu do gniazdka. Porównanie jest o tyle trafne, że podstawowym problem kursów przedmałżeńskich jest chyba właśnie ich obowiązkowość. A o tym zdecydowała instrukcja episkopatu Polski z 1975 roku. To unikat na skalę światową, bo choć w wielu krajach istnieją jakieś formy kursów czy warsztatów dla narzeczonych, uznaje się jednak, że dorośli chrześcijanie są na tyle dorośli, by sami mogli decydować, czy są im one potrzebne. I choć niektórzy lansują tezę, że obowiązkowe kursy to polskie osiągnięcie i „najpełniejsze wprowadzenie w czyn soborowej nauki o małżeństwie”, praktyka pokazuje co innego. Stary rynkowy mechanizm sprawia, że jeśli ludzie nie mają wyboru, czy chcą korzystać z danej usługi, czy też nie - usługodawca przestaje dbać o jakość, bo przecież i tak muszą do niego przyjść. Skutek jest taki, że w polskich poradniach życia rodzinnego wcale nie tak rzadko można natknąć się na stare panny czy księży. Są oczywiście i miejsca, gdzie do prowadzenia kursów zaprasza się małżeństwa. I oby ich było coraz więcej. Episkopat podobno pracuje nad zmianami w programie przygotowań do katolickiego ślubu. W archidiecezji katowickiej wprowadza się do programu kursów, prowadzonych w małych grupach, specjalne ankiety dla uczestników. Fantastyczną sprawą są importowane z Zachodu „Wieczory dla zakochanych”, cykl dziewięciu spotkań, na których rzecz jasna jest ksiądz, ale narzeczeni pod kierunkiem doświadczonej pary oprócz kompetentnej rozmowy, choćby o naturalnych metodach planowania rodziny, dużo czasu poświęcają też na trening rozwiązywania konfliktów i uczą się metod komunikacji. „Wieczory” mają swoją skróconą wyjazdową formę: „Weekendy dla zakochanych”. Walą na nie tłumy, problem w tym, że organizowane są tylko w kilkunastu ośrodkach w Polsce; zdarzały się też przypadki, że proboszczowie nie chcieli uznawać ich za wystarczające przygotowanie do małżeństwa. Na absolwentach „Wieczorów” ciąży też (nie wiedzieć czemu) obowiązek kilku wizyt w poradni życia rodzinnego (ciąży on zresztą na wszystkich, ale w parafiach często łączy się jedno z drugim, bo kurs prowadzą właśnie panie z poradni). To bardzo chrześcijańskie - ostudzić nieco miłosny zapał zakochanych narzeczonych, pokazać, że małżeństwo to nie tylko słodkie „gruchanie”, ale i poważna instytucja, do założenia której trzeba się porządnie przygotować. Coraz ważniejsze staje się jednak, by w tym przygotowaniu właściwie rozłożyć akcenty. W sytuacji, gdy liczba wniosków o „kościelny rozwód” rośnie w Polsce w tempie kilkuset na rok, młodzi ludzie, skoro już przyszli do świątyni - zamiast słuchać wyłącznie o pęcherzykach Graffa - powinni więcej czasu poświęcać na to, by uczyć się, jak bronić trwałości swego związku. Bo w przeciwnym razie będziemy mieli wokół siebie coraz więcej doskonale wyedukowanych w badaniu śluzu BYŁYCH małżonków. Dla bardziej zaawansowanych Więcej o „Wieczorach dla zakochanych”: http://www.mateusz.pl/goscie/spotkaniamalzenskie/zakochani.html Wszystko o naturalnym planowaniu rodziny: www.npr.pl Jak powinno wyglądać przygotowanie do małżeństwa katolickiego? Jerzy Buxakowski, Wprowadzenie do teologii duszpasterstwa rodzin, Bernardinum, Pelplin 1999.

Licencjat

Okazja do strzelenia gafy. Księża bardzo chętnie dodają sobie przed nazwiskiem „Ks. Lic.” Nie ma wtedy co prychać z pogardą. Jasne, że szkolnictwo wyższe podsypane nawozem gotówki rozrasta się do niespotykanych rozmiarów i szafuje tytułem licencjata na lewo i prawo. Trzeba jednak pamiętać, że chociaż normalnie licencjat to coś pośredniego między maturą a magisterką, w Kościele jest to szczebel w drodze między magisterką a doktoratem. Wystarczy rzut oka na tabliczki z nazwiskami księży w wielu polskich parafiach, by przekonać się, że różnica choć rzeczywiście mała, to jednak bardzo cieszy.

List pasterski

Rodzaj tortur, którymi władze kościelne wypróbowują pokorę i wytrzymałość wiernych. Komunikaty z zebrań Konferencji Episkopatu Polski są odczytywane w polskich kościołach co najmniej kilka razy w roku. Do tego dochodzą listy „tematyczne” (o bezrobociu, o rodzinie) i listy pasterskie lokalnych biskupów. Dla księży, którzy nad przygotowanie do kazania przedkładają lekturę programu telewizyjnego - to gratka. Ci, którym zależy, by wierni, wychodząc ze mszy, wynosili z kościoła choćby jedną nową myśl - tragedia. Listu pasterskiego dostojnego nadawcy nie można bowiem ot tak sobie wrzucić do szuflady. Próbują więc go skrócić, omówić, czy wreszcie powiedzieć regularne kazanie na jego kanwie. Wierni w przeważającej większości wypracowali już bowiem metody obrony przed listami. Gdy padają słowa inwokacji „Umiłowani w Chrystusie Panu Bracia i Siostry”, w świątyniach zaczynają szeleścić różance, spora część uczestników liturgii rozpoczyna wzmożoną obserwację malowideł na sklepieniu lub po prostu zapada na mały kwadransik w drzemkę. Nie ma się więc co dziwić wynikom maleńkiego eksperymentu, który przeprowadziłem dwa lata temu. W parafii na warszawskim Żoliborzu, gdzie akurat czytano naszpikowany frazesami w stylu „poznanie Jezusa w cierpieniu jest zanurzeniem się w część boskiej tajemnicy zbawienia” list prymasa na wielki post, na dwadzieścia pytanych przeze mnie później przed kościołem osób cokolwiek zapamiętały cztery. W świątyni na Nowym Mieście, gdzie kaznodzieja zachęcał w prostych słowach, by wielki post stał się okazją do odświeżenia miłości i ludzkich wyborów, tylko dwie z dwudziestu nie pamiętały nic. Ale prawdziwy szok przeżyłem dopiero, gdy wszedłem na stronę internetową episkopatu, gdzie magazynuje się epistolarne dzieła hierarchów. Gdy są na ekranie (czy później - cytowane w gazetach), czyta się je z zainteresowaniem! Problem listów pasterskich nie polega bowiem na tym, że są głupie. Przeciwnie. Problem w tym, że gdy fascynujące i głębokie eseje, które świetnie się czyta w „Gazecie Świątecznej”, zacznie się recytować w radiu, te same teksty tam wydadzą się nieznośnym gniotem. Msza jest dramatem, spektaklem, w czasie którego cały czas coś się przed oczyma wiernych dzieje. Jeśli w środku tego spektaklu proponuje się nam przerwę na piętnastominutowe dukanie z kartki tekstu o tym, że „biskupi są świadomi, iż wszystkie działania wspólnoty Kościoła muszą być naznaczone duchem misyjnym, aby wzbudzać i zachować w sercach wiernych gorliwość w głoszeniu ewangelii”, licho bierze cały klimat wydarzenia, czar pryska, dysonans jest taki, że aż się chce wyjść. Obrońcy kościelnej epistolografii zaraz przypomną, że listy pisało się w Kościele od zawsze, pisali je już apostołowie, pisali przełożeni zakonów do swoich mnichów. Tak, tyle że ich odbiorcy mieli przykazane, by traktować list jako list, siadali nad nim, czytali go i analizowali, podczas gdy współczesny człowiek w czasie mszy nie ma czytać, ma słuchać, i nie oczekuje listu, oczekuje mądrego, krótkiego felietonu. Przecież nawet listy apostolskie czyta się w czasie mszy w „mocnych” fragmentach! Nie jest tak, że nasi biskupi nie mają swoim wiernym nic mądrego do powiedzenia. Jeśli jednak chcą to zrobić, niech pofatygują się osobiście albo niech scedują to na swoich księży. A jeśli chcą napisać do wiernych list - niech ci dostają go przy wyjściu z kościoła, tak by spokojnie mogli pójść z nim do domu (praktykuje to w swojej diecezji choćby belgijski kardynał Gotfred Daneels). Bo inaczej wierni, wychodząc z domu, do kościoła więcej już nie zajrzą. Dla bardziej zaawansowanych Listy pasterskie w komplecie: www.episkopat.pl Internetowy fanklub kard. Danneelsa założony przez jego imiennika z USA, który nie jest katolikiem, ale nie przeszkadza mu to promować kardynała na papieża: www.deuceifclubs.com/daneels/daneels.htm

Litania

Błagalny dialog, w którym pochwalne opinie pod adresem Boga, Maryi lub świętych przeplatają się z inwokacjami „módl się za nami” (do świętych) i „zmiłuj się nad nami” (do Osób Boskich). Taka forma modlitwy - co wielu może zdziwi - nie jest wcale wynalazkiem i specjalnością polskich staruszek, praktykowana była już w pierwszych wiekach chrześcijaństwa. Najstarszą znaną litanię, do Wszystkich Świętych, odmawiano podobno już w IV wieku. W rankingach popularności na głowę bije ją jednak niewiele młodsza „Litania do Matki Bożej”, od miejsca pochodzenia zwana też Loretańską. Tekst superskutecznej „Litanii dominikańskiej” - stanowi odmianę „Litanii do Wszystkich Świętych”. Już w średniowieczu, gdy dzięki regularnemu jej odmawianiu dominikanie załatwili sobie zmianę niekorzystnych dla nich decyzji Kurii Rzymskiej, utarło się w kręgach kościelnych powiedzenie „strzeżcie się «Litanii domini-kańskiej», bo ona cudów dokonuje!”. Litania właśnie swojej monotonii zawdzięcza to, że prawidłowo odmawiana jest modlitwą piękną, „klimatyczną”, przywodzącą na myśl wschodnie praktyki polegające na powtarzaniu wiele razy tej samej pobożnej frazy. Buddyjscy mnisi mieli swoje mantry, rosyjscy święci - choćby tak zwaną modlitwę Jezusową, polegającą na powtarzaniu kilka tysięcy razy dziennie zdania „Jezu, Synu Boga żywego, zmiłuj się nade mną grzesznikiem”. Nic dziwnego, że litanię upodobali sobie zwłaszcza wierni kościołów wschodnich. W katolicyzmie, głównie dzięki miłośnikom tak zwanej religijności ludowej, litanie mnożą się dziś jak grzyby po deszczu (mają je już teraz praktycznie wszyscy święci). Być może niedługo powtórzy się więc sytuacja z początków XVII wieku, gdy liczba litanii wzrosła do osiemdziesięciu, a papież Klemens VIII, aby uporządkować sytuację, zezwolił na publiczne odmawianie tylko dwóch litami, najstarszych i najpiękniejszych - wymienionych wyżej. Dla bardziej zaawansowanych Tekst „Litanii dominikańskiej”: http://www.anrelus.plaitaniadonunikanska.htm O co chodzi w „modlitwie Jezusowej”: Opowieści pielgrzyma, Wyd. W drodze, Poznań 2002.

„Liturgia uścisków”

Powiedzieć, że Darwin z radości przewraca się w grobie - to mało. On w nim wiruje! Teoria ewolucji sprawdza się również w Kościele! Kościelny darwinizm zaobserwować zaś można nawet w dziedzinie wydawałoby się tak kostycznej i niezmiennej jak liturgiczne przepisy. Według podręczników - katolicka msza dzieli się na pięć części: Obrzędy wstępne (wszystko co jest przed czytaniami), Liturgię Słowa (od czytań do „Modlitwy powszechnej”), Liturgię Eucharystyczną (wszystko co jest dalej aż do „Ojcze Nasz”), Obrzędy Komunii („Ojcze Nasz”, „Baranku Boży” etc.) i Obrzędy zakończenia. Życie dopisało do tego schematu jeszcze jeden element - „Liturgię uścisków”. „Liturgia uścisków” jest w Polsce elementem mszy odprawianych przez biskupów, niekiedy przysługuje również innym wyższym dostojnikom. Liturgia ta to nic innego jak osobliwa gra retoryczna lokalnego księdza z dostojnym gościem, niekończące się wzajemne dusery, które z technicznego punktu widzenia występują na samym początku mszy, zaraz po pozdrowieniu „Pan z wami” lub na samym końcu - tuż przed błogosławieństwem. A najczęściej występują i tu, i tu. Na wstępie proboszcz wizytowanej przez biskupa parafii (duszpasterz harcerzy, do których przyjechał hierarcha etc.) sławi zasługi dostojnego gościa, dziękując mu, że zechciał się pofatygować (w zależności od inwencji witającego - około piętnastu zdań), później następuje krótki wtręt teologiczny, przypominający uzasadnienie wyroku (dlaczego biskup musiał przyjechać i że to dla wiernych bardzo dobrze), okraszony czasem lekuchno powleczoną wazeliną wycieczką osobistą („ksiądz biskup przecież zawsze miał wielki sentyment do naszej skromnej parafii...”) i szczyptą ekscytacji w oczekiwaniu na słowo, które do wiernych skieruje. Biskup (lub inny gość) „w kilku słowach dziękuje później za te z serca płynące słowa”, ewentualnie sam dorzuca coś z teologii (na przykład o tym, że „na pragnienia serc wiernych może odpowiedzieć tylko darem swojego kapłaństwa”), lub - co też się zdarza - spuści tylko skromnie głowę i pogrąży się w zadumie. Jeśli tak wyglądała „Liturgia uścisków” na początku mszy, na końcu powtarza się ją dokładnie według tego samego schematu, zamieniając jedynie czas teraźniejszy na przeszły („ksiądz biskup przyjeżdża” na „ksiądz biskup przyjechał”; „mogę się wam odwdzięczyć darem” na „mogłem się wam odwdzięczyć darem” etc). Fenomenem jest to, że w polskich kościołach, w których nabożeństwa potrafią bardzo się od siebie różnić, poszczególne sceny „Liturgii uścisków” odgrywane są zawsze tak samo. Okazuje się więc, że pod skórą formalnych przepisów istnieje nieoficjalny krwiobieg, który równie skutecznie rozniósł po kraju schemat zachowania się wobec nawiedzającego duchowe włości hierarchy.

Matka Boska Elektryczna

Figura Matki Boskiej z „wieńcem z gwiazd dwunastu”, w którym w rolę wieńca wcielają się żarówki małej mocy. Żarówki mogą świecić światłem stałym lub mrugać - gdy są sprzężone z dodatkową aparaturą - na przykład w rytm religijnego przeboju (widziałem w okolicach Zakopanego!). Matki Boskie Elektryczne najczęściej spotyka się w przydrożnych lub przydomowych kaplicach (w Warszawie - na podwórkach kamienic, na Podlasiu w willach, tak zwanych słupkach, kapliczki w formie szklanej klatki wmurowanej w ścianę); nieodłącznym elementem ich wystroju jest plastikowa roślinność. Osobną mutację Matki Boskiej Elektrycznej stanowią figury umieszczane w przykościelnych grotach. Grota to specjalna budowla z kamienia, najczęściej z imitacją źródełka bijącego wodą z sieci miejskiej. Matka Boska w grocie z bijącym źródłem oryginalnie objawiła się w Lourdes we Francji. Złośliwi powiadają, że groty-kopie bywają zaś owocem rozżalenia proboszczów, którzy modlili się o cudowne objawienie na swoim terenie, a skoro nie przyszło, „zrobili” je sami. Matka Boska Elektryczna to tylko fragment szerszego fenomenu pobożności maryjnej. Podnoszą się głosy, iż tradycyjny kult maryjny w wersji polskiej graniczy gdzieniegdzie z okultyzmem, a w parafiach wiejskich - z kultem bogini Matki Ziemi (które to poczucie wzmacniają choćby ludowe nazwy świąt maryjnych: Matki Bożej Siewnej, Kwietnej, Zielnej etc). Mnogość wizerunków Matki Boskiej sprawia, że są kościoły przypominające opisywane przez świętego Pawła świątynie greckie, w których aż roiło się od wyspecjalizowanych w różnych ludzkich sprawach bożków (według jego relacji Grecy tak się troszczyli, by żadnego bożka nie pominąć, że na wszelki wypadek stawiali również ołtarze „nieznanemu bogu”). W latach siedemdziesiątych sam prymas Wyszyński, żegnając pielgrzymkę wyruszającą z Warszawy na Jasną Górę, prosił, by wierni pozdrowili Matkę Boską Częstochowską od patronki Warszawy, Matki Boskiej Łaskawej. W naszych polskich świątyniach wciąż nietrudno spotkać wiernego, który spod ołtarza Matki Boskiej Częstochowskiej przenosi się pod ołtarz Ostrobramskiej, by później uczcić jeszcze Różańcową, a na koniec spędzić chwilę przed Najświętszym Sakramentem. Według teologicznej teorii delikwent taki modlił się do Jezusa, przy „współudziale” Maryi. On sam zapytany - z pewnością odpowie, że modlił się do czterech osób (Jezusa i trzech Matek Boskich, albo co gorsza - do trzech OBRAZÓW). Ekspozycja Matki Boskiej jest w polskich świątyniach tak silna, że co słabiej wyrobieni katolicy zaliczają ją czasem do osób Trójcy Świętej (najczęściej na niekorzyść Ducha Świętego). Z takiego chodzącego od ołtarza do ołtarza człowieka nie ma się jednak co śmiać. Jedno ze źródeł żywotności pobożności maryjnej ma swoje źródło w prostym fenomenie. Każdy z nas chce mieć kogoś, kto będzie mu dobrze życzył przed Bogiem. A któż może wywiązać się z tego zadania lepiej niż Jego własna Matka? Te pragnienia zamykają się czasem w bardzo prostych słowach, na przykład popularnych maryjnych pieśni, które sprawiają wrażenie herezji („kiedy Ojciec rozgniewany siecze / szczęśliwy kto się do Matki uciecze”, „a chociaż Syn Twój w gniewie mnie ukarze / Matka za dzieckiem w obronie powstanie”), czy podobnych w treści pobożnych legend („ojciec Pio często mówił, że gdy Pan Jezus zamknął drzwi do nieba, Maryja wpuszczała wszystkich przez tylne okno”), a tak naprawdę są „przedłużeniem” tego, co znaleźć można niemal na każdym kroku w Biblii - Bóg przecież domaga się choćby od Abrahama, by walczył, modlił się, targował z nim o ocalenie od nieszczęść, jakie na siebie ściągnęli mieszkańcy Sodomy. Rzecz w tym, aby nie poprzestawać na takich pragnieniach. By iść do przodu, a nie budować bogato inkrustowane odgałęzienia i koncentrować się na wszelkiej maści objawieniach, „słynących łaskami” miejscach, obrazach, figurach. One mają jeden sens: być drogowskazem, który pokazuje ludziom Boga. Praktyka uczy, że łatwo - gdy nie pogłębia się swojej religijnej refleksji - zmienić się mogą w ersac, a Maryja, zamiast pośredniczki w drodze do Boga, może być postrzegana jako skrzyżowanie opiekuńczej bogini z leśną wróżką. Jeden z dyskutantów w numerze „Znaku” poświęconym ateizmowi wspominał, że wpływ na jego osobistą niewiarę miała przygoda, którą przeżył w dzieciństwie z pewnym uroczym chłopcem imieniem Tadzia Maluchy bawiły się razem na łące, gdy nagle Tadzio zwrócił koledze uwagę, by podczas harców starannie omijał pewien rodzaj kwiatków zwany potocznie pantofelkami Matki Boskiej. Gdy się bowiem na taki pantofelek nadepnie, Matka Boska w akcie zemsty natychmiast zabija któregoś z rodziców. Dobrze, ale co robić, gdy rzecz jednak się stanie? Odpowiedź Tadzia była prosta: gnać w te pędy do domu, padać na kolana i modlić się, aby umarł raczej tata. Również niechęć jaką do Maryi żywią protestanci, wzięła się przecież głównie z przesytu i bałaganu, jaki otaczał jej postać, gdy protestantyzm powstawał. Jeszcze sto lat temu w Kościele katolickim kwitła maryjna tytułomania: przy „Współodkupicielce”, „Szafarce Wszelkich Łask” choćby wspomniany już wyżej Duch Święty wyglądał jak ubogi krewny. Sobór Watykański II - nie odbierając Maryi niczego z roli, jaką odgrywa w Kościele - usunął tylko piętrzące się stylistyczne zawijasy. Maryja jest odtąd po prostu „Matką Kościoła”. I sobór, i papież Paweł VI w swojej adhortacji Signum Magnum zachęcali do tego, by zapoznawać się z życiem Maryi, naśladować ją, zwracać się do niej z prośbami, ale by nie opierać się w tym kulcie wyłącznie na gorących emocjach. W Polsce wcielenie tego postulatu w życie wciąż bywa trudne. Współczesne źródła fenomenu maryjnego to rządy wspomnianego już kardynała Stefana Wyszyńskiego, który konstruując plan przetrwania Kościoła pod rządami komunizmu, w ślad choćby za Mickiewiczem doszedł do słusznego wniosku, że jeśli uciskana wiara ma gdzieś przetrwać bombardowanie wrogiej ideologii, to tam, gdzie ideologia nie ma dostępu - w sercach prostych ludzi. W roku 1966 oddał więc naród w „macierzyńską niewolę Maryi”. Rosły w siłę maryjne sanktuaria, mnożyły się maryjne nabożeństwa. Maryja nie była żydowską dziewczyną, stała się góralką z Poronina. Dziś Kościół nie jest już zagrożony. Wielu ludzi wychowanych na nowych wzorcach, spektakularna, a miejscami czułostkowa pobożność maryjna po prostu razi. Nie mogą patrzeć na koronowane figury i wędrujące obrazy „komplementarne” wobec „Drogi Krzyżowej” nabożeństwa „Drogi Matki”, argument zaś jednego z ekspertów polskiego episkopatu - obrońcy ludowej pobożności, który twierdził, że po jej ograniczeniu Kościół będzie miał ręce czyste, ale puste - wydaje im się bezsensowny (to akurat chyba zresztą słusznie). Uciekając się do tanich metafor, można by rzec, że duchową panoramę wypełniają im czasem zbyt bujne liście, przez nie nie mogą dostrzec korzeni zjawiska. Niech więc w ich poszukiwaniu zerkną chociaż do papieskich dokumentów, do książek o Maryi. Wystarczy kilka podstawowych faktów z jej życiorysu, by przekonać się, że Maryja naprawdę była fascynującą osobą. A za tymi figurami i obrazami, które lud czci z wielką wiarą, kryje się - choć czasem rzeczywiście trudno w to uwierzyć - również pożywka dla rozumu. Dla bardziej zaawansowanych Głosowanie, którą formę imienia (Maryja, Maria, Miriam) lubi się najbardziej oraz spis literatury maryjnej: www.maryia.chrzescijanie.pl Dowód, że Maryja miała całkiem ludzkie dylematy: powieść Romana Brandstaettera, Jezus z Nazarethu, Wyd. W drodze, Poznań 2003. Po co nam Maryja? Jacek Salij OP, Matka Boża. Aniołowie. Święci, Wyd. W drodze, Poznań 2004. Dlaczego katolicyzm to religia żeńska, a protestantyzm męska? Mark P. Shea, Pierwiastek męski i żeński, „W drodze”, 2004 nr 4(368). Kiedy obchodzi się święto Matki Boskiej Jagodnej? Jerzy Bartmioski, Matka Boska w polskiej tradycji ludowej, „Przegląd Powszechny”, 2004 nr 5(993).

Medytacja

Na korytarzu liczącego sobie dziewięć wieków klasztoru benedyktynów w wielkopolskim Lubiniu, obok zwykle widywanych w takich miejscach pobożnych oleodruków, wiszą zdjęcia buddyjskich łamów. Klasztorny korytarz prowadzi do sali na poddaszu, urządzonej na wzór buddyjskiego miejsca medytacji - zendo. Zamiast ołtarza z figurą Buddy, na ścianie wisi jednak krzyż, a na pulpicie przed krzyżem leży ikona Trójcy Świętej. W narożniku zaaranżowana jest kompozycja z kamieni - „buddyjski ogród”, a wokół rozłożone są specjalne materace i poduszki do medytacji. Na dźwięk kołatki do zendo schodzą się klasztorni goście. Przed wejściem zdejmują buty. Kłaniają się krzyżowi i podchodzą do mat. Następnie, na uderzenie klapek wszyscy oddają sobie pokłon i siadają na matach, najlepiej w pozycji lotosu. W rolę lubińskiego rosi - nauczyciela - wciela się ojciec Jan Maria Bereza. W każdy ostatni weekend miesiąca w lubińskim klasztorze organizuje sesje medytacyjne. Jeszcze w roku 1987 ojciec Jan medytował tylko z dwójką swoich przyjaciół, dziś na każdą z sesji przyjeżdża nawet do pięćdziesięciu osób. Spotkania przebiegają według porządku dnia japońskiego sessin (odosobnienia), jednak w czasie przeznaczonym na recytację buddyjskich sutr uczestnicy biorą udział w śpiewaniu psalmów, włączając się w odmawiane przez mnichów, cztery razy w ciągu dnia, modlitwy chórowe (zob. też „Chór”). Wszyscy uczestniczą we mszy świętej. Herezja? Skąd. Ojciec Jan przekonuje, że reguła benedyktyńska, według której życie opiera się na starej zasadzie ora et labora (módl się i pracuj) jest bardzo bliska zasadom buddyzmu zen (jest to japońska nazwa jednej ze szkół buddyzmu, po chińsku chan, w którym praktykę medytacji w zendo rozdzielają okresy tak zwanej medytacji pracy, czyli po prostu modlitwy przy ciężkiej robocie). Ojciec Bereza postanowił dzielić się swoim odkryciem z innymi. Ktoś, kto jest katolikiem, a interesuje się wschodnimi sposobami modlitwy, nie musi mieć bowiem wcale poczucia, że zdradza swój Kościół. Ba, często zupełnie o tym nie wiedząc, wpisuje się w starożytną chrześcijańską tradycję. Zwyczaj medytacji, który w tej chwili „ocalał” praktycznie tylko w religiach wschodnich, w pierwszych wiekach chrześcijaństwa był bardzo popularny również na Zachodzie. Praktykowanie niemal identycznej jak buddyjska medytacji zalecali już Ojcowie Pustyni, czyli mędrcy żyjący na przełomie starożytności i średniowiecza. Jako chrześcijańskie mantry (słowa, które powtarza się w czasie medytacji) proponowali zdania: „Boże, wejrzyj ku wspomożeniu memu; Panie, pospiesz ku ratunkowi memu!” albo „Maranatha!” (Przyjdź, Panie) (zob. też „Różaniec”). Ludzie, którzy przyjeżdżają do Lubinia, mówią, że gdyby tylko wcześniej wiedzieli o istnieniu takiej praktyki w chrześcijaństwie, nie musieliby szukać jej gdzie indziej. Przeciwnicy tego, co dzieje się w Lubiniu, są nieprzejednani, ich zdaniem to „rozmywanie” chrześcijaństwa. Nie pomagają nawet oficjalne tytuły ojca Berezy, członka Komitetu Episkopatu Polski ds. Dialogu z Religiami Niechrześcijańskimi oraz doradcy europejskiej komisji monastycznej Dialogue Interreligieux Monastique. Oburzenie krytyków wzmogła tylko wywołana przy okazji wizyty w Lubiniu ojca Lawrence'a Freemana dyskusja w „Tygodniku Powszechnym”, w której jeden z jezuitów przyznał się do fascynacji taoistycznych, a bardzo znana polska zakonnica wyznała, iż jest joginistką. Na nieoficjalnych krytyków ojciec Bereza ma całkiem oficjalna broń. List Kongregacji Nauki Wiary z 1989 roku, który nie stawia tamy „eksperymentom” z technikami medytacyjnymi rodem z Dalekiego Wschodu. „Kościół katolicki nie odrzuca niczego z tego, co w owych religiach jest prawdziwe i święte. Przeciwnie, można przyjąć to, co jest w nich pożyteczne, pod warunkiem, że nie straci się z oczu chrześcijańskiego rozumienia modlitwy”. Dodaje do tego słowa Jana Pawła II, które umieścił w księdze pamiątkowej przy mauzoleum Mahatmy Gandiego w czasie pielgrzymki do Indii w 1999 roku: „Żadna kultura nie może przeżyć, jeśli stara się być jedyną i wykluczającą inne”. Dla bardziej zaawansowanych Kontakt z klasztorem w Lubiniu przez stronę www.benedyktyni.pl

Ministrantki

W Polsce wciąż zjawisko niemal wyłącznie ze sfery teorii. Od strony prawnej sytuacja wygląda tak: do XVI wieku nie ma danych, bo dopiero wtedy papieski dokument stwierdził wyraźnie, że przy ołtarzu służyć mogą tylko chłopcy. Sobór Watykański II w latach sześćdziesiątych XX wieku otworzył na powrót kobietom drogę do ołtarza, w ogóle nie wspominając o płci kościelnych pomocników. Kobiety zaczęły więc być dopuszczane do lektury mszalnych czytań, zbierania tacy, prowadzenia niektórych nabożeństw, a nawet rozdawania komunii. W roku 1980 ukazała się watykańska instrukcja, która potwierdzała ich prawa, wyraźnie jednak stwierdzała, że choć mogą robić to wszystko, jednak „bezpośrednia służba przy ołtarzu” (czyli podawanie księdzu ampułek z winem i wodą, „rozkładanie” kielicha etc.) ze względów „tradycyjnych” jest wciąż zastrzeżona wyłącznie dla płci brzydkiej. Nowy Kodeks prawa kanonicznego, który ukazał się w 1983 roku, znów jednak pozostawił w tej kwestii otwartą furtkę, nie pisząc o podziale na płeć, a jedynie o „prawie świeckich do wykonywania pewnych posług”. W niektórych krajach, zwłaszcza w Niemczech i we Włoszech, odebrano to jako przyzwolenie na wprowadzenie w parafiach ministrantek. W roku 1994 Watykan wydał list, w którym potwierdzał, że ministrantki są legalne, jednak jedynie tam, gdzie zgodzą się na to biskupi, równocześnie przypominał, iż tradycyjnie ministrantami są jednak chłopcy. I tyle o zakrętach kościelnego prawa. W Polsce są pojedyncze parafie, gdzie do mszy służą dziewczyny. Ze strony kościelnej strach przed dopuszczaniem pań do posług jest najczęściej podszyty lękiem pod hasłem „jak je dopuścimy, to zaraz zapytają - skoro tak, to dlaczego nie mogą być księżmi?”. Roboty jest jednak w Kościele tyle, że wystarczy jej dla wszystkich. A co w tym złego, że może ją wykonywać jego ładniejsza część? Awangardą kościelnego feminizmu jest w Polsce Lublin. Tam siostra zakonna pełni zastrzeżoną dotąd dla księży funkcję duszpasterza akademickiego, a kilka jej koleżanek ma uprawnienia do rozdawania komunii. Ministrantki, i w ogóle kobiety w kościele, nie tylko podnoszą estetykę religijnych obrzędów. Działa tu bowiem również fenomen znany choćby z uczelni wojskowych, na które zaczęto wpuszczać kobiety. Dopiero wtedy widać w pełni, jak fantastyczny był pomysł Stwórcy konstruującego świat, gdzie obie płcie mogą się dopełniać. Nie ma czynnika bardziej dyscyplinującego ministrantów płci odmiennej, którzy w obecności kobiet przestają szaleć, ba, podając koleżance lekcjonarz z czytaniami, zamiast okładać się pałeczką do gongu czy puszczać efektowne balony z gumy (spécialité de la maison jednego z ministrantów w mojej warszawskiej parafii), zaczynają zachowywać się wręcz szarmancko!

Misje ludowe

Miałem kiedyś zaszczyt podwozić z Żywca na misje ludowe w jednej z katowickich parafii znakomitego kaznodzieję. Droga była długa, pasażer raczył mnie przypowieściami. Tak zasłyszałem historię specjalisty od mariologii, który w uniesieniu kaznodziejskim, porównując Matkę Bożą do coraz to nowych roślin i przedmiotów użytku codziennego, rozglądając się po kościele wykrzyknął w końcu: „Maryja jest jak zegar!”. Kościół zamarł w oczekiwaniu na pointę tak niespodziewanej metafory. Sam kaznodzieja również zamarł, dotarło bowiem do niego, że udał się za daleko. Stupor nie trwał jednak długo, doktor mariologii z przekonaniem podjął wywód w miejscu, w którym go przerwał: „Ona też mówiła Bogu: TAK, TAK, TAK...”. Mijaliśmy smętne miasteczka Żywiecczyzny, a mój pasażer wspominał teraz misje, które osobiście prowadził w jednej z wielkopolskich parafii. „Jak się robi misje, to trzeba konkretnie! I huknąć! I posadzka mokra!” - emocjonował się. Wspominał, jak zaraz po przyjeździe na miejsce zorientował się, że epicentrum towarzyskie miejscowości znajduje się przy sklepie monopolowym. „Miałem prowadzić procesję pokutną. Idąc do kościoła zobaczyłem, że zbiera się na deszcz. Tak długo ciągałem ludzi po ulicach, tak długo mówiłem, aż niebo zaciągnęło się zupełnie. I wy cyrklowałem! Gdy podchodziliśmy pod monopol - pojawiły się pierwsze krople, gdy stanęliśmy pod sklepem - zaczęło się oberwanie chmury! «Wyłaźcie stamtąd!! - ryknąłem. - Niebo płacze nad waszymi grzechami!». Ludzie też płakali...” - rozczulił się kaznodzieja. Jego kolega po fachu trafił natomiast do kościelnych annałów, potrząsając wyciągniętymi łańcuchami i krzycząc: „Diabeł! Diabeł idzie na Pabianice!” (zob. „Kazania”). Teatr? Ale może właśnie tak trzeba? Misje to bowiem zjawisko jak na standardy kościelnego życia specyficzne. To znane od czasów średniowiecza specjalne rekolekcje, na których z założenia gromadzić ma się cała parafia. Odbywają się średnio co dziesięć lat. W rok po wygłoszeniu misji organizuje się kolejne (jest to tak zwana renowacja misji). W razie potrzeby duszpasterze mogą też przygotować misje specjalne w związku z jakimś wydarzeniem w parafii (może to być na przykład oddanie do użytku nowej świątyni lub nawiedzenie parafii przez otaczany czcią obraz). Misje z zasady trwają tydzień, a prowadzą je specjalnie zapraszani misjonarze, najczęściej wyspecjalizowani w gatunku zakonnicy (w Polsce oprócz nieformalnej puli misjonarzy, z której proboszczowie czerpią, zasięgając informacji u siebie nawzajem, istnieją też specjalne ośrodki kaznodziejskie, gdzie można misjonarza po prostu „wynająć”). Cel misji jest jeden - nawrócenie parafii. Jasne jest jednak, że ci z tej parafii, którzy najbardziej nawrócenia potrzebują, na misje nie przyjdą, bo skoro nie chodzą do kościoła nawet w niedzielę, dlaczego mieliby przychodzić doń w tygodniu? W praktyce założenie misji jest więc takie, by wywołać duchowy wstrząs i przebić się z jakąś pobożną sugestią do człowieka, u którego przez lata kościelnej praktyki zdążyło już dojść do całkowitego znudzenia powtarzalnością kazań, religijnych praktyk i skojarzeń. Misjonarze nie mogą jednak przecież zaproponować nowej wiary. Jedyne, co im zostaje, to mówienie o tym, o czym ludzie już słyszeli - lecz w nowy sposób. Jezuicki kaznodzieja Jan Scaramelli na początku XVIII wieku pisał o misji jako o tragedii duchowej, tragedia spirituale. Honorat z Cannes wychodził na ambonę z paczką pod pachą, w której to paczce mieściła się trupia czaszka. Podczas kazania odsłaniał ją i nakładał na nią różne nakrycia głowy, to urzędnika, to światowej damy, to laur poety, to mitrę biskupa - i prowadził z nimi dialog. Dziś czaszki to żadna atrakcja. Występują w co drugiej kreskówce i w każdych wiadomościach. Misjonarze kombinują więc jak mogą. Kazania misyjne nierzadko głoszone są w porach, w których nie zwykło się było przebywać w kościele (środek tygodnia, godzina 16.00 lub 21.00). Słowa misjonarzy bardziej zapadają w serce dzięki specjalnym misteriom, takim jak święcenie krzyży misyjnych, które każdy ma później zabrać do domu, procesjom, czy nawet prezentacji (bo ich publiczne stosowanie jest wzbronione) narzędzi pokutnych, na przykład włosiennic czy specjalnych biczy. Mechanizm jest jeden - psychologia uczy, że najbardziej zapadają nam w pamięć emocje skrajne, a nic tak nie sprzyja koncentracji jak wywołanie huśtawki emocjonalnej. Specjaliści sugerują wprost, że wzbudzanie na przemian uczuć lęku i miłości okazuje się w trakcie misji środkiem skutecznego oddziaływania na słuchaczy. Ich zdaniem misyjne kazania winny składać się z dwóch zasadniczych części - w pierwszej kapłan ma zaprezentować ohydę grzechu i życia z dala od Boga, wzbudzić w słuchaczu żal i odrazę do swego postępowania, w drugiej zaś nieodzownej części pokazać miłosierdzie i wielkość dobrego Boga, który mimo naszej ohydy, chętnie puści nam ją w niepamięć, o ile tylko postanowimy się zmienić. Oddziaływanie perswazyjne misyjnych kazań wzmacniają spiętrzenia przykładów i metafor. Istnieją w literaturze całe zbiory exemplów przygotowane specjalnie z myślą o kazaniach misyjnych (zob. Mieczysław Nowak, Misje parafialne 2000). Wszystko to bardzo piękne. Gdzie znajduje się jednak cienka granica między nawracaniem a pobożnym cyrkiem? Podobno da się ją wyznaczyć. Teatr zmienia się w misterium nawrócenia, jeśli ludzie podczas kazania zaczynają ustawiać się w kolejce do konfesjonału. Dla bardziej zaawansowanych Jak i po co urządza się misje? Gerard Siwek, Misje ludowe w teorii i praktyce Kościoła, Wyd. Poligrafia Salezjańska, Kraków 1999.

Mnisi

Specjalna odmiana zakonników. W pierwszych wiekach chrześcijaństwa mówiło się tak o pustelnikach, którzy uciekali z miast, by szukać Boga na odludziu (stąd na ich określenie zaczęto stosować greckie słowo monos, które znaczy po prostu, że ktoś jest sam). A ponieważ na odludziu nie było łatwo, mnisi zaczęli z czasem łączyć się w większe kolonie i tak powstały pierwsze zakony. Dziś mnichami określa się tych nosicieli habitów, którzy należą do jednego z najstarszych zakonów, takich jak choćby benedyktyni (i ich mutacja - kartuzi) czy cystersi (i ich mutacja - trapiści). Mnisi tym się różnią od całej reszty zakonników, że ich życie koncentruje się wokół mieszkania w jednym i tym samym miejscu, spokojnej modlitwy i pracy (ora et labora) na obrzeżach świata. Praca ta ma służyć wyłącznie dążeniu do zbawienia, a nie do robienia pobożnej kariery. Ojciec Michał Zioło, popularny dominikański duszpasterz, który kilkanaście lat temu zmienił zakon i wstąpił do surowych trapistów, opowiadał, że gdy odbywał na algierskiej pustyni swój nowicjat, pewnego dnia otrzymał polecenie malowania w ciągu dnia jednej ściany. Dobrze zorganizował sobie zajęcie i pomalował ją w dwie godziny. Jego przełożony, gdy to zobaczył, pokręcił głową z dezaprobatą: „Gdzie się tak spieszysz? Nie chodzi o to byś to, co robisz, zrobił jak najszybciej, ale by twoja praca prowadziła cię ku Bogu”. Tak pojmowana praca (najczęściej fizyczna) ma przynieść mnichom punkty na drodze do chrześcijańskiej doskonałości, ale też pomóc tym, którzy przyjeżdżają do nich po duchową radę. Mniszki klauzurowe, bardzo często przez krytyków podejrzewane o to, że są po prostu grupą kobiet, które uciekły przed facetami za kraty, tłumacząc sens swojego życia, przywołują biblijną opowieść o walce Żydów z Amalekitami. Walka odbywała się w dolinie, a na jej obrzeżach, z boku stał Mojżesz, który trzymał ręce uniesione w błagalnym geście ku Bogu. I póki je trzymał - wygrywali Żydzi, gdy zmęczony opuszczał, przewagę natychmiast zyskiwał przeciwnik. Jego towarzysze, aby zapewnić sobie zwycięstwo, podtrzymywali więc ręce Mojżesza. „Walka toczyła się na dole, ale jej losy ważyły się gdzie indziej” - mówią siostry, które przez modlitwę chcą we współczesnym świecie spełniać właśnie rolę takiego duchowego „centrum dowodzenia”, zlokalizowanego poza głównym polem bitwy. Dla współczesnych mnisi charyzmat nie musi jednak być wcale tak oczywisty. Zakonom cysterskim, które już w średniowieczu były głównymi sprawcami ówczesnej rewolucji technologicznej i agrarnej, pomysł na to, jak być mnichem w czasach telewizji i Internetu, podpowiedział Thomas Merton, jeden z najwybitniejszych chrześcijan XX wieku. Nawet on nie przewidział jednak pewnie, że na progu XXI wieku jego współbracia z opactwa w Spring Bank, którzy - mając niewiele powołań i coraz mniej zysków z rolnictwa - aby nie stanąć przed widmem głodu, podejmą walkę z gigantami rynku komputerowego, produkując kartridże do drukarek pod marką „Laser Monks”, a polscy cystersi z opactwa w Jędrzejowie podejmą emigrację zarobkową do opustoszałego klasztoru za kołem podbiegunowym w Norwegii, który chcą przekształcić w centrum rekolekcyjno-turystyczne. Niektórzy pustelnicy, jak kameduli, których w Polsce jest już tylko dwudziestu pięciu, wciąż czekają jednak na swojego reformatora. Do ich pustelni na krakowskich Bielanach zgłaszają się dziesiątki młodych mężczyzn spragnionych duchowych wrażeń. Większość z nich czytała wcześniej o surowym milczeniu, które panuje w klasztorze, modlitwach nocnych i możliwości poproszenia o rekluzję (zob. „Klauzura”). Niemal wszyscy jednak odchodzą. Całkiem realne wydaje się wymarcie polskich kamedułów w ciągu najbliższych kilkunastu lat. Benedyktyni, którzy w swoich klasztorach w Tyńcu czy Lubiniu odnaleźli się w nowej rzeczywistości, nastawiając się na przyjmowanie gości i dzielenie się z nimi owocami swojej modlitwy, nie muszą się tego obawiać. Trapiści, za sprawą wspomnianego ojca Michała Zioło, myślą o otwarciu nowej placówki w Polsce, gdzie dotąd ich nie było. Jeśli takich ludzi jak Zioło czy Merton będzie więcej - być może monastycyzm przeżyje w Polsce swoją drugą młodość. Do tej pory w polskim Kościele był wyraźnie na drugim planie, zasłonięty przez aktywne, bardziej widoczne i nastawione na misje tak zwane zgromadzenia zakonne, jak określa się niemal wszystkie zakony powstałe od XVI wieku. Wtedy to pojawił się bowiem w Kościele po raz pierwszy taki zakon - jezuici. Dla nich celem nie było życie wspólne, wspólna praca i modlitwa. Stawiali na efektywność, jasność przekazu, nie kazali nazywać się ojcami, mówi się o nich, że są po prostu „księżmi”. Szli z rytmem modernizującego się świata. Mnisi idą w poprzek tego rytmu. Dla obu szkół jest w Kościele miejsce. Dla bardziej zaawansowanych Szczegóły naprawdę burzliwego życia Thomasa Mertona: www.merton.org

„Modlitwa powszechna” („Modlitwa wiernych”)

Przyjemną zabawą może okazać się obudzenie w nocy znajomego katolika słowami „Ciebie prosimy!”. Jeśli faktycznie jest „swój”, wymamrocze z pewnością: „Wysłuchaj nas Panie!”. Automatyzm związany z „Ciebie prosimy, wysłuchaj nas Panie”, czyli właśnie z „Modlitwą powszechną”, jest bowiem u praktykujących katolików jednym z odruchów najsilniej wykształconych. Jest tak silny, że nie zmoże go nic. Kiedyś wezwania do „Modlitwy powszechnej” czerpało się z kultowej księgi w różowej płóciennej okładce, na której widniał tytuł: „Módlmy się wspólnie”. Można ją jeszcze spotkać na polskich ambonkach. W niej sprawa jest prosta. „Ciebie prosimy, wysłuchaj nas Panie” - żadnych komplikacji, nic. Kilka lat temu na ambonki wkroczył jednak modernizm w postaci funkcjonalnych czarnych skoroszycików, do których wpina się przypominające wkłady do organizera odpowiednie na daną porę roku komplety modlitw mszalnych, w tym wezwania „Modlitwy powszechnej”. Piszą je różni autorzy (niektóre propozycje naprawdę są celne), ale każdy autor ma inny pomysł, jak modlitwę zakończyć. To stąd biorą się prośby księży: „Powtarzamy: Zmiłuj się nad nami, którzy twej łaski błagamy”, na które ludzie i tak odpowiadają zwykle gromkim „Wysłuchaj nas Panie!”. I to zwykle kilka razy, bowiem wezwań „Modlitwy powszechnej” winno być nie mniej niż cztery, nie więcej niż sześć (to ideał). Pierwsze z nich powinny wspominać o Kościele (lub o chrześcijanach w ogóle, o papieżu, o biskupach, o księżach), kolejne - o problemach społecznych (pokój na świecie, rząd), o problemach ludzi, którzy mają problemy (biedni, głodni, bezdomni, smutni, samotni, chorzy lub „tkwiący w szponach nałogu”), ostatnie zaś za sprawy miejscowej wspólnoty (za zmarłych, o zdrowie, przedostatnia w intencji mszy i wreszcie ostatnia - za nas samych). To tylko generalne wskazówki, a co zrobi z nimi ksiądz odprawiający mszę - to inna sprawa. Zdarzają się co prawda msze jakichś grup, na których modlitwa to mikrofon wędrujący po kościele. Na szczęście zdarzają się one rzadko, bo po trzydziestym wezwaniu w stylu „za babcię Mirka”, „za tatę Jarka”, „za Kasię”, „za Monisię”, nawet anioł stróż jest w stanie stracić cierpliwość. Dopóki obowiązywało „Módlmy się” - było nudno, ale jasno. Czarne skoroszyty i inne pomoce przyniosły w dziedzinie „Modlitwy powszechnej” zmiany na lepsze i na gorsze. Na lepsze - bo nagle okazało się, że można po prostu pomodlić się: „O zdrowie i siły dla papieża”. Na gorsze - bo są też tacy, którzy tę samą intencję wyrażą przez słowa: „Módlmy się za Ojca Świętego Jana Pawła II, aby Pan wspierał jego posługę w służbie nowej ewangelizacji narodów wszelkimi niezbędnymi mu łaskami, by jak największą liczbę rozproszonych dzieci Bożych mógł na nowo zgromadzić w jednej owczarni”. Doświadczenie uczy, że najlepsze modlitwy księża improwizują, najgorsze tworzą zwykle przerażeni publicznym występem wierni, którzy zwykle pod koniec głośnej lektury przygotowanej oracji przypominają sobie, że powinni w niej uwzględnić również intencję mszy i nerwowo odszukują na pulpicie jej treść. Czasem nie zauważą krzyżyka przy imieniu zmarłego, czasem zobaczą o krzyżyk za dużo i pomodlą się o „udaną operację dla zmarłej Marii”. Bóg wie wszystko i wszystko im wybaczy. Pytanie, co zrobi rodzina zmarłej Marii, która może nie tylko delikwenta ochrzanić, ale również złożyć regularną reklamację.

Modlitwa stresem

Księża często dopytują swoich wiernych, czy ci aby na pewno się modlą. Wierni dopytują wtedy swoich księży, jak się modlić, gdy na zewnątrz szaleje XXI wiek? Oto dwie - nie najgorsze - odpowiedzi z tysięcy możliwych. „Niekiedy ludzie skarżą się na brak czasu na modlitwę, a jeśli już znajdą wolną chwilę, to ich modlitwa jest pełna rozproszeń. Podpowiadam wówczas, że przecież materią (humusem) modlitwy można uczynić również ów brak czasu czy też owe rozproszenia. Jeśli stres nie pozwala nam modlić się, nie uciekajmy od stresu, ale módlmy sie stresem. Błędem byłoby myślenie, że najpierw musimy przygotować «czystą» sytuację, a dopiero potem uczynić znak krzyża lub podjąć refleksję nad fragmentem Pisma. Obcowanie z Bogiem nie jest rozmową dwóch dżentelmenów: psalmy pokazują, że prawdziwa, żarliwa modlitwa często jest bojowaniem, spięciem, skargą, wyrzutem lub okrzykiem zdumienia i wdzięczności. Jeśli życie to sztuka przeżywania napięć, to autentyczna modlitwa jest uprzywilejowanym miejscem tej sztuki, fenomenem par excellence życiowym. Zachętę św. Pawła: «nieustannie się módlcie» rozumiem w ten właśnie sposób. A zatem nie ma takiej sytuacji, w której nie moglibyśmy sie odnaleźć jako stojący przed Bogiem: czy jemy, czy pijemy, możemy być osobami duchowymi, smakującymi głębszy, Boży wymiar rzeczywistości. Trochę jak w anegdotce: dominikanin zapytał przełożonego, czy podczas modlitwy może zapalić papierosa, na co otrzymał oczywiście odpowiedź odmowną. Jezuita natomiast zapytał, czy podczas palenia papierosa może westchnąć do Boga... Okazuje się, że może, a nawet powinien...”. Dariusz Kowalczyk SJ, Życie duchowe człowieka zagonionego (cały tekst do znalezienia pod adresem: http://tygodnik.onet.pl/1546,1172653,dzial.html) „Mam taką niby krewną. Matka niewierząca, ojciec pije. Niby krewna, choć nie ma się czym specjalnie chlubić. Przysłali ją do mnie. Nazywa się Kasia. Myślę: «Co by z nią zrobić?». Mówię: «Wiesz, jesteś ochrzczona, idź do kościoła i powiedz Panu Bogu tak: Jestem Kasia, jakiś wuj mnie tu przysyła, mam się zacząć modlić, a nie mam pojęcia jak to się robi». Powiedziałem jej też wtedy, że jak się jedzie do mamy, to nie bierze się ze sobą podręcznika macierzyństwa i nie mówi: «0 mamo, oto stawiam się w obliczu twoim i rozważam: po pierwsze, po drugie...». Mama od razu powiedziałaby bowiem: «Co ci się stało? Czy nie jesteś chora?». Na koniec mówiłem tak: «Zmów więc, Kasiu, 'Ojcze Nasz', poczytaj sobie coś z ewangelii, może najlepiej o tym, jak Pan Jezus z ludźmi rozmawiał, z całym klimatem tej rozmowy... i przyjdź do mnie za tydzień». Przyszła za tydzień. Mówię: «Kasiu, jak poszło?» Odpowiada: «Bardzo dobrze!». Więcej nie pytałem. Nie będę się wtrącał w to, co jej Pan Jezus powiedział. Ich rzecz... W środowisku obcym, areligijnym, moralnie niezbyt solidnym ta osiemnastolatka wytrwała w ciągłości modlitwy! *...+ Duch Święty działa bardzo w bezpośrednim dialogu. *...+ Już jest nie tylko instytucja, liturgia, Kościół, ale jest osoba. Moja nędzna, głupkowata, ludzka osoba, która jednak jest zaproszona do głębi życia intymnego Trójcy Świętej...”. Joachim Badeni OP, Fotel z widokiem na pole, Wyd. W drodze, Poznań 2004.

Nabożeństwo

Wszystko co odprawia się w kościele, a nie jest mszą. Pod miano nabożeństwa podpadają więc wszelkiego rodzaju odmawiane wspólnie nowenny, litanie, akty. Tradycją polską jest odprawianie nabożeństw majowych {Litania do Matki Boskiej plus „bonusy” - w zależności od miejsca), czerwcowych (Litania do Serca Pana Jezusa plus „bonusy”, jak wyżej) i październikowych (różaniec). Niektóre nabożeństwa da się połączyć z mszą. Najczęściej odprawia się je po mszy, gorzej gdy - jak w niektórych parafiach warszawskich, gdzie w środy odmawiana jest nowenna do Matki Bożej Łaskawej, patronki miasta - msza, która zaczyna się teoretycznie o szóstej, w praktyce jest opóźniona o kwadrans (tyle mniej więcej trwa nowenna). W czasie niektórych nabożeństw można przystąpić do komunii, pod warunkiem, że robi się to po raz pierwszy tego dnia.

Niebo zwierząt

Każdy, kto miał w domu czworonożną istotę, nie żywi chyba wątpliwości, że takie miejsce istnieje, a nasz Azorek, którego tak kochaliśmy, nie kończy jako tablica Mendelejewa. Wątpliwości co do tego nie miał też jeden z największych polskich komentatorów Biblii, Tadeusz Zychiewicz: „Świństw, które człowiek wymyślił razem ze swoją psyche, anima, duszyczką - nie wymyśliłoby żadne zwierzę, niechby i bezduszne. Nie było wypadku, aby zwierzę zdemoralizowało człowieka; lecz człowiek często demoralizuje zwierzęta, przykładem choćby psy esesmańskie, które człowiek nauczył nienawiści. Zwierzęta nie znają wzlotów i świateł ludzkiego ducha, zgoda. Lecz nie znają też cuchnących zakamarków ludzkiej duszy i zgoła diabolicznych jej otchłani. W całej Biblii nie znalazł się nigdy nikt, kto zwierzęciu przepowiadałby piekło. Piekło jest tylko dla ludzi. Jest to jedyne potwierdzenie naszej osobności, bo w zbawieniu nie będziemy sami na pewno”. Zychiewicz w ten właśnie sposób komentował „zwierzęcy” fragment Księgi Koheleta, fragment nader ambarasujący teologów. „Los bowiem ludzi jest ten sam co los zwierząt, los ich jest jeden... i oddech życia ten sam” - pisał Kohelet. Zychiewicz, wbrew temu, o czym krzyczą przypisy do świętego tekstu, jest zdania, że ten „oddech” życia oznaczał tu po prostu jakąś formę duszy. Cytował św. Pawła, który pisał o „całym stworzeniu” (a nie tylko o ludziach), które czeka, aż Bóg przyjdzie po raz drugi i zmieni świat w wieczne niebo. Są jednak tacy, którzy pytanie o pośmiertny los zwierząt traktują jako przejaw ckliwego sentymentalizmu ludzi XXI wieku, którzy nie umiejąc zbudować sensownych relacji międzyludzkich, w zamian uprawiają psychiczną zoo filię. Fakt, zwierzęta nie mają łatwego losu również w Biblii. Poza kilkoma chlubnymi wyjątkami (w Księdze Tobiasza występuje na przykład piesek, który udaje się w drogę wraz z Tobiaszem i towarzyszącym mu aniołem), wykorzystywane są tam głównie w charakterze paliwa ofiarnego i traktowane jak przedmioty. Nic jednak dziwnego. Wszak Objawienie dokonało się w kulturze rolniczej, a rolnicy - jak wiadomo - do zwierząt mają stosunek raczej przemysłowy. Szkoda, że w polskich kościołach na próżno szukać kazań pokazujących, iż na świecie nie jesteśmy sami. Niektórzy tłumaczą to tym, że do niedawna spora część polskich księży rekrutowała się ze środowisk wiejskich. To by było jednak jeszcze pół biedy. Dodatkowo (na szczęście nie tak często) zdarzają się bowiem także „księża myśliwi”, dla których Św. Franciszek to „romantyk i marzyciel”, a „prawdziwie męski” jest św. Hubert. W jego święto wciskają więc ludziom morały o polowaniu jako bliskości z przyrodą, by po Eucharystii zrelaksować się, mordując parę istot żywych. Nie trafia do mnie głoszona przez nich czasem teza, że najpierw trzeba ludzi oduczyć bić żonę, w drugiej kolejności zaś Burka. Znam przykłady, kiedy to właśnie miłość do Burka potrafiła scalić rozpadającą się rodzinę, ba, przywrócić komuś sens życia. Teza, że zwierzęta zostały stworzone tylko po to, by milusio skwierczeć na patelni, wydaje się mi po prostu zbyt dużym uproszczeniem. Dla bardziej zaawansowanych Czy zwierzęta będą zbawione? Tadeusz Żychiewicz, Stary Testament, Wyd. Znak, Kraków 2004. Dariusz Kowalczyk SJ, Czy zwierzęta mają dusze nieśmiertelne?, w: Między dogmatem a herezją, Wyd. Więź, Warszawa 2003. I o lamparcie, który chciał przyjąć komunię świętą: Stanisław Musiał SJ, Dwanaście koszy ułomków, Wyd. Literackie, Kraków 2002.

Noc ducha

„...Czuję tylko ten straszny ból bycia porzuconą, tego że Bóg mnie nie chce, że Bóg nie jest Bogiem, że Boga tak naprawdę nie ma”, „...czuję pustkę, nie ma już wiary, nie ma miłości, nie ma gorliwości. Niebo nic dla mnie nie znaczy, wygląda jakby było puste. Chciałabym być nikim, nawet dla Boga”. Tych słów nie zapisała pogrążona w duchowej depresji nastolatka. To słowa Matki Teresy z Kalkuty, którą papież ogłosił błogosławioną. Już za życia mówiono o niej, że jest jedną z największych świętych naszych czasów. Święty, który czuje, że nie ma Boga? Wszystkie materiały, które udało się zgromadzić ludziom przygotowującym wyniesienie Matki Teresy na ołtarze, prowadzą do zaskakującej konkluzji. Kobieta, która w 1948 roku założyła zakon misjonarek miłości działający w 95 krajach i liczący 15 tysięcy sióstr, sama przez następnych pięćdziesiąt lat swego życia nie czuła, że Bóg - którego kocha i któremu wszystko oddała - faktycznie istnieje. Mimo to przez cały ten czas modliła się do Niego, czekała na Niego, pisała, że „z radością przyjmie wszystko, co zechce jej zesłać, i aż do końca życia wbrew wszystkiemu będzie uśmiechać się do Jego niewidocznej twarzy”. Dwa lata przed śmiercią dziękowała Bogu za to, że może Mu ofiarować tę pustkę, którą jej zesłał. O swoich doświadczeniach nie mówiła nikomu. Ich echo można jednak znaleźć w słowach skierowanych do sióstr: że bez „duchowych ciemności”, bez poczucia jak czuje się człowiek odrzucony, nigdy nie zrozumieją najbiedniejszych, z którymi pracują. Że jeśli siostry nie miałyby takich doświadczeń - byłyby pracownikami socjalnymi, a nie zakonnicami. Niewielu ludzi będzie miało okazję zetknąć się z taką biedą, wśród jakiej żyła Matka Teresa. Ale większość choć raz w życiu zmagała się z podobnymi wewnętrznymi rozterkami. Matka Teresa ma więc szansę zmienić się z niedościgłego ideału w kogoś bliskiego sporej rzeszy wiernych, którzy w swoim życiu doświadczają dokładnie tego samego co ona. W fachowym języku nazywa się to „nocą ciemną”. Z grubsza rzecz biorąc, polega to na wyłączeniu - na jakiś czas lub na stałe - towarzyszących wierze emocji. Modlitwa, która dotąd uspokajała człowieka, staje się irytująca, nużąca i bez sensu. Poczucie bliskości Boga zastępuje - jak u Matki Teresy - uczucie pustki. Wiara przestaje być czymś, co koi i leczy. Taką noc przerabiało w swoim życiu wielu świętych. Mówi się, że czegoś podobnego doświadczał nawet sam Chrystus, kiedy modlił się przed swoją śmiercią w ogrodzie Getsemani. Po nim byli inni - wielcy mistycy karmelitańscy, św. Jan od Krzyża i św. Teresa Wielka, którzy o „nocy ciemnej” napisali całe tomy, św. Paweł od Krzyża, założyciel pasjonistów, czy w XX wieku bardzo popularna św. Teresa z Lisieux. Żyjący w ubiegłym stuleciu benedyktyn ojciec John Chapman pisał, że u ludzi sprzed kilkuset lat, którzy przechodzili przez podobne tortury, w tyle głowy wciąż kołatała się myśl, że to tylko jedna z prób ich wiary. Współcześni, kiedy znajdą się w podobnej sytuacji, z miejsca „panikują”, dochodzą błyskawicznie do przekonania, że wiara jako taka nie ma żadnego sensu. A wtedy pojawia się pytanie: Po co w ogóle jest Bóg? Bo jeśli nawet Bóg jest - co to za Bóg, zsyłający na tych, którzy mu uwierzyli takie męki? Odpowiedzi szukały setki teologów (problem był aktualny od zawsze). Znaleziono ich dotąd mnóstwo. Już w pierwszych wiekach chrześcijaństwa pisano, że ci którzy chcą poznać Boga, muszą zanurzyć się w czymś, co nazywano „obłokiem niewiedzy”, choćby po to, by wyzbyć się własnych emocjonalnych wyobrażeń o Najwyższej Istocie. Inni uciekali się do malowniczych porównań, pisząc, że w chwilach, w których człowiek czuje, iż Boga nie ma - On właśnie jest najbliżej człowieka, a człowiek nic nie widzi, bo oślepia go Boża jasność. W klasycznych teoriach duchowości pojawianie się symptomów „wewnętrznej ciemności” sugeruje, że człowiek na obecnym etapie duchowego rozwoju nic już więcej nie osiągnie. Może zostać tam gdzie jest i nie będzie go to bolało. Ale żeby pójść dalej ze swoją wiarą, będzie musiał zostawić wszystko, do czego się już w duszy przywiązał. Matka Teresa miałaby na ten temat z pewnością dużo do powiedzenia. Wstąpiła do zakonu mając osiemnaście lat, bo jak sama mówiła - była „zakochana w Bogu”. Czuła, że Bóg jest blisko niej, była „pijana” tym szczęściem. „Gdybyś wiedział jak jestem szczęśliwa, chcę żyć dla Jego pragnień...” pisała wtedy do spowiednika. W roku 1942 w duchowym uniesieniu ślubowała Bogu, że zrobi wszystko, czego ten będzie od niej chciał. Cztery lata później w pociągu z Kalkuty do Darjeeling miała pierwsze objawienie - Jezus polecił jej założyć nowy zakon, który będzie się zajmował „najuboższymi z ubogich”. Objawienia utwierdzały ją w słuszności decyzji o zostawieniu własnego zakonu, o zebraniu sióstr, o ruszeniu na ulice Kalkuty. Jej duchowy apetyt rósł. I nagle na początku lat pięćdziesiątych wszystko zniknęło. „Ojcze, ta samotność jest straszna. Jedyne co mi zostało, to mocne przekonanie, że to dzieło jest Jego. Nie mam wątpliwości, że ten głos, który słyszałam lata temu, który mówił do mnie z taką siłą i miłością - to Jego głos” - pisała do spowiednika. Ludzie, którzy z nią żyli, nie mieli pojęcia o tej „duchowej separacji”. Siostry z zakonu Matki Teresy były przekonane, że ich założycielka jest „zjednoczona” z Bogiem już na ziemi! Wspominają to, jak często się modliła, jak powtarzała wszystkim naokoło: „Uśmiechnij się!”. Jej pisma są pełne zdań o tym, że współczesny świat potrzebuje miłości, pokoju, radości. Znajomego księdza prosiła, żeby modlił się o to, by nie „popsuła Jego roboty” i że tylko jednego jest pewna: cokolwiek będzie czuła lub nie, chce być wierna swoim ślubom z 1942 roku, kiedy obiecała, że zrobi wszystko czego Bóg od niej zechce. I tak już było do samego końca. Matka Teresa nie była jak ci święci, którzy dręczeni złymi myślami za życia, w chwili śmierci widzą, jak na ich spotkanie wychodzą niebiańskie tłumy. Gdy umierała w 1997 roku, nie widziała nikogo. Jak można podejrzewać - wcale nie miała przeczucia, że po tamtej strome cokolwiek jest i że ktoś w ogóle będzie tam na nią czekał. Gdy Jan Paweł II podczas ceremonii na Placu św. Piotra dopisał ją do listy błogosławionych, uznał tym samym, że Matka Teresa jest już w niebie. Jej obawy okazały się niesłuszne. Dla bardziej zaawansowanych Wszystko o ciemnościach wewnętrznych Matki Teresy: Carol Zaleski, Dark Night of Mother Teresa, http://www.firstthings.com/ftissues/ft0305/articles/zaleski.html Wywiad i raport postulatora procesu Matki Teresy, fr. Briana Kolodiejchuk'a - w serwisie www.zenit.org Wszystko o nocy ciemnej: Św. Jan od Krzyża, Noc ciemna, Wyd. Karmelitów Bosych, Kraków 1995.

Nominacje

Plotka głosi, że przez ostatnich kilka lat na trasie Wrocław-Wilno obserwować można było podejrzanie częste podróże milczących mężczyzn w koloratkach. Nie szykowali oni jednak zamachu na młodą litewską państwowość. Zdążali ponoć do parafialnych archiwów, by sprawdzić, kiedy tak naprawdę urodził się metropolita wrocławski kardynał Henryk Gulbinowicz. Istniało bowiem podejrzenie, że w burzliwych czasach wojny, gdy dokumenty odtwarzano czasem po kilka razy, hierarsze odjęto w metryce kilka lat. Niby nic, ale jeśli uświadomić sobie, że każdy biskup, który skończy 75 lat, musi prosić papieża o emeryturę, cel tajnych ekspedycji stawał się jasny. Oto - w razie sukcesu wyprawy - zwalniała się jedna z „najlepszych” biskupich stolic w Polsce. Taki moment w branżowym żargonie nazywa się też czasem „poruszenia sadzawki”. To nawiązanie do ewangelicznej historii o sadzawce Owczej w Jerozolimie. Wody w tym zbiorniku na skutek cudownej interwencji poruszały się z rzadka, a publiczność wierzyła, że kto pierwszy wejdzie do wody po tym, jak ta się poruszy - będzie uzdrowiony. Głównym bohaterem ewangelicznego reportażu nie jest jednak basen, a chromy człowiek, który czeka przy nim od trzydziestu ośmiu lat. Gdy tylko zauważy, że woda drga, natychmiast zrywa się i próbuje dobiec do brzegu, ale żeby osiągnąć cel musiałby kogoś poprosić o pomoc, wszyscy zajęci są jednak tym, by go uprzedzić. Historia chromego Żyda idealnie oddaje to, co dzieje się w sercach niektórych kapłanów, których określa się jako episcopabili (potencjalnych biskupów). Wielu z nich jest nimi już od kilkudziesięciu lat. I za każdym razem w drodze do wymarzonej sadzawki, w której na szczęśliwca czeka purpurowa piuska, ktoś ich wyprzedza. Najczęściej jest to ktoś, kto - przekładając historię o sadzawce na język polityki - umie zmontować lepsze lobby. W Kościele nie jest bowiem tak, że biskupami zostają kapłani najwybitniejsi (nieliczne wyjątki tylko potwierdzają regułę). Zostają nimi ci, których wybierze zwierzchność. To ona, najczęściej w osobie nuncjusza i Kongregacji ds. Biskupów, decyduje o tym, jakie kandydatury na dane stanowisko przedstawia się papieżowi (zwykle co najmniej trzy nazwiska). Wyboru ostatecznego dokonuje rzecz jasna papież, ale jeśli weźmie się pod uwagę, że biskupów jest w Kościele kilka ładnych tysięcy, faktyczną odpowiedzialność za politykę kadrową Watykanu ponoszą ci, którzy papieżowi kandydatury przedstawiają. Ogólna zasada nominacji jest taka, że najpierw zostaje się zwykle biskupem pomocniczym (wiceszefem) dużej diecezji albo ordynariuszem (szefem) małej, a najlepsze posady (Warszawa, Kraków, Wrocław, Poznań) dostają zasłużeni hierarchowie, którzy w purpurach chodzą już od jakiegoś czasu. Ale swoją mikrosadzawkę mają też szeregowi księża. Jej ruchy łatwiej przewidzieć. Następują zwykle późną wiosną lub wczesnym latem. Szeregowi księża drżą, by z „lepszej parafii” nie trafić na gorszą. Jeszcze kilkanaście lat temu w niektórych diecezjach obowiązywała reguła, że księży zaraz po seminarium wysyłano na wieś, by „się nauczyli życia”, później - wracali do miasta, następnie ci wybitniejsi znów trafiali na wieś, ale już jako proboszczowie, a najwybitniejsi otrzymywali podobne stanowiska w mieście. Reguła ta oczywiście była bezsensowna w tak zwanych diecezjach wiejskich (Pelplin, Drohiczyn), gdzie zmianę wsi na miasto trudno pewnie było odczuć. Teraz zdarza się coraz częściej, że księża zaraz po święceniach zostają w mieście. Mimo to ksiądz nadal w ciągu kapłańskiego życia zalicza co najmniej kilka przeprowadzek (zwykle im ksiądz starszy, tym rzadziej się go przenosi; na drugim biegunie są choćby dominikańscy nowicjusze, którzy w ciągu jednego tylko roku muszą zmienić celę cztery razy). Traci się na kosztach przeprowadzek - zyskuje szersze spektrum międzyludzkich doświadczeń.

Nowenna

Statystycznym wiernym termin ten kojarzy się z karteczkami pracowicie wykładanymi na kościelnych ławkach przez tych co wierzą, że „kto tę modlitwę przepisze 25 razy i w ciągu dziewięciu dni zaniesie do różnych kościołów, otrzyma łaskę, o którą prosi”. Temu osobliwemu łańcuszkowi szczęścia patronuje zwykle św. Juda Tadeusz, patron spraw trudnych i beznadziejnych, do którego adresowana jest modlitwa zapisana pod cytowanymi wskazówkami logistycznymi. Polak nie byłby jednak Polakiem, gdyby uciążliwego nakazu przepisywania nie wziął sposobem. W warszawskim kościele św. Barbary znalazłem ostatnio nowennę wydrukowaną na drukarce laserowej, w Gdańsku widywałem nowenny kserowane. Warto wiedzieć, że uprawianie kaligrafii, czy też wzięty z judaizmu zwyczaj obwieszania się (pod ubraniem) tekstami różnej maści „modlitewek”, może być równie skuteczne, jak reanimacja chorego przez zrobienie mu manicure. Prawdziwa siła nowenny - modlitwy praktykowanej podobno już przez Maryję, gdy czekała z apostołami na zesłanie Ducha Świętego - tkwi bowiem w tym, by modlitwę w sprawie, o którą nam chodzi, powtarzać szczerze przez dziewięć dni (stąd jej nazwa, bo po łacinie novem znaczy dziewięć). Nowenna współczesna to zwykle kilka klasycznych formuł („Ojcze Nasz”, „Zdrowaś Mario”) przetykanych specjalnymi wezwaniami (na przykład do wspomnianego Judy Tadeusza). Nowennę zwykle traktuje się jako „turbonabożeństwo” i używa w celu załatwienia z Panem Bogiem jakiejś ultraważnej sprawy. Nowenna może też być odprawiana przed świętami kościelnymi. Przed Wielkim Jubileuszem roku 1966 w Polsce „meganowennę” odprawiano nie przez dziewięć dni, a przez dziewięć lat!

Nowicjat

Mylą się ci, którym wydaje się, że zakony wchodzące w erę kryzysu powołań przyjmują teraz każdego z pocałowaniem ręki. Powołanie zakonne to nie bułka z masłem. Przed wstąpieniem na jego drogę kandydat musi dostarczyć między innymi świadectwa wykształcenia, zaświadczenie lekarskie, opinię od proboszcza oraz przejść poważne komisyjne badanie, w czasie którego pytany jest na przykład o to, czy nie zostawił za sobą niespłaconych kredytów (co aktualne jest zwłaszcza ostatnio, gdy zdarzają się ludzie, których chęć zamknięcia się za klasztornym murem nachodzi z chwilą wystawienia im przez bank wezwania do zapłaty), czy nie obiecał żadnej kobiecie małżeństwa, a także - gdy ma już swoje lata - czy nie jest biskupem (zakonnik może zostać biskupem, biskup zakonnikiem - raczej nie). Jest także badany przez psychologa. Jeśli wszystko jest OK, może ważnie zacząć nowicjat. Nowicjat to początek kariery zakonnika. Początek zwykle bolesny, bo w literaturze przedmiotu najczęściej porównuje się go do pustyni. Ci, co przezeń przeszli, stosują raczej porównania z takimi urządzeniami AGD, jak pralka lub magiel. Nowicjat wygląda z grubsza tak, że kandydaci na mnichów (czasem po odbyciu kilkumiesięcznego tak zwanego postulatu - to zależy od zakonu) przyjeżdżają do domu nowicjatu, najczęściej położonego gdzieś na prowincji, by przez rok ostro pracować nad swoim wnętrzem, a w czasie wolnym - pucować klasztor na wysoki połysk, grabić liście i śnieg, jeździć na wykopki i na grzyby, karczować zakonne lasy oraz wykonywać wiele innych czynności, od których normalni ludzie uciekają, a nowicjusz nie może, bo usłyszy od przełożonych, że „kiepsko pracuje wewnętrznie”. Przełożony nowicjuszy nazywany jest magistrem, a tytuł ten nie ma nic wspólnego ze stopniem naukowym, to po prostu łacińska wersja używanego dawniej „mistrza nowicjatu”. Magister, którym musi być doświadczony zakonnik, ma zwykle do pomocy submagistra (zastępcę). W zakonach męskich nowicjat trwa zwykle rok (u jezuitów - dwa lata). W tym czasie klasztoru, w którym się mieszka, nie wolno opuścić na dłużej niż sześć tygodni, bo wtedy nowicjat jest nieważny i trzeba go zaczynać od początku. Kto wyjedzie z nowicjatu na dłużej w sumie niż dwa tygodnie - musi każdy dodatkowy dzień „odrobić”. Dopiero potem może złożyć swoje pierwsze zakonne śluby. Po co takie rygory, wywołujące wiele nowicjackich tragedii? Płyną one ze słusznego założenia, że im wcześniej się te tragedie przytrafią, im wcześniej kandydat dojdzie do wniosku, że zakon nie jest dla niego (lub vice versa), tym lepiej i dla kandydata, i dla ludzi, z którymi później musiałby pracować. W nowicjacie duchowne żółtodzioby uczą się też swojej nowej społecznej roli. Jak pokazują badania, coraz częściej są to ludzie dorośli (średnia wieku nowicjuszy wzrosła w ostatnich latach z około dwudziestu do około dwudziestu pięciu lat), którzy muszą teraz nauczyć się chodzić w habicie oraz uświadomić sobie, że w habicie czy bez - są bacznie obserwowani (zdarzają się na przykład „uprzejme” telefony do klasztoru z informacją, iż nowicjuszy widziano „w cywilu” w kawiarni). Dla bardziej zaawansowanych Jak się żyje w nowicjacie: Maciej Zięba, Biało czarne zapiski, Wyd. W drodze, Poznań 2000.

Objawienia

Od kilkuset lat przejmują w zbiorowej wyobraźni religijnej miejsce zajmowane dawniej przez spektakularne cuda. W samym tylko XX wieku władzom kościelnym zgłoszono kilkaset objawień, najczęściej maryjnych. W andaluzyjskim miasteczku Palmar de Troya Matka Boska, nie pytając kardynałów, bezpośrednio mianowała nowego papieża, który nazwał się Grzegorzem XVII. Ogłosił on sporo absurdalnych dogmatów, między innymi o obecności Maryi w konsekrowanych hostiach i niepokalanym poczęciu Św. Józefa, kanonizował generała Franco oraz zgromadził około trzystu wyznawców. Na oławskich działkach do niedawna brylował inny „sługa Maryi”, Kazimierz D., który wokół rzekomych objawień nakręcił całkiem konkretny biznes. D. wszedł z kolei w kontakt z Małym Kamykiem, duchowym hochsztaplerem z Australii, i propagował na przemian orędzia swoje i Kamyka. Sprawa skończyła się interdyktem (zakazem uczestniczenia w nabożeństwach, zob. też „Ekskomunika”), który na słuchaczy D. nałożył miejscowy biskup. Władze kościelne są bowiem bardzo, bardzo ostrożne wobec wszystkich przypadków religijnej fantastyki. Tylko kilka ze wspomnianej ogólnej liczby objawień doczekało się kościelnej akceptacji. Wszystkie (łącznie choćby ze słynnymi objawieniami w Fatimie czy Lourdes) i tak jednak mają status „objawień prywatnych” - jeśli się nie chce, można w nie nie wierzyć i grzechu to za sobą nie pociąga. Kościół wychodzi bowiem z rozsądnego założenia, że Pan Bóg, co miał ludziom objawić, objawił już wcześniej, dając im Biblię i przysyłając na świat Jezusa (Św. Jan od Krzyża ujął to mocniej, pisał, że oczekiwanie cudownych objawień po tym, jak światu objawił się sam Chrystus - obraża Boga!). Wszystkie objawienia, które były później, nie są więc po to, by powiedzieć coś nowego, ale by pomóc w zrozumieniu tego, co zostało powiedziane wcześniej. Zanim Watykan uzna autentyczność takich objawień, wykonuje potężne śledztwo. Jest osiem kryteriów - bez potwierdzenia choćby jednego nie można uznać objawienia za autentyczne. Wśród nich są korzyści duchowe, które musi odnieść osoba doznająca objawień, a również ci, którzy je oglądają. W Medjugorie od 1981 roku szóstce nastolatków ukazywała się „Gospa” - Pani, Królowa Pokoju, zostawiając im krótkie orędzia. Gorący spór o autentyczność tych objawień trwa do tej pory. Czwórka z tej szóstki ma objawienia aż dotąd, jedna osoba raz w roku, inna - drugiego dnia każdego miesiąca. Matka Boża mówi im o pokoju, a ponadto każdej z nich powierzyła jakiś „sekret”. Atmosferę wokół Medjugorie podgrzewa fakt, że podobno według słów Maryi ma to być ostatnie objawienie w dziejach świata (zob. „Matka Boska Elektryczna”). Franciszkanie opiekujący się miejscem, gdzie Maryja miała się ukazywać, natychmiast stali się gorącymi zwolennikami i propagatorami objawień, jednak miejscowy biskup i jego następca nie podzielali ich euforii. W spór zaangażowała się ponoć sama Bohaterka konfliktu, która w jednym z widzeń miała podobno wyrzekać na biskupa, choć dokumentujące jej niechęć do hierarchy fragmenty dzienniczka jednej z wizjonerek ostatecznie zniknęły. Niektórzy miejscowi zakonnicy twierdzili podobno, że to szatan wmieszał się, by podważyć autentyczność objawień. Zbliżone zaś do hierarchii źródła podają nieoficjalnie, że nie trzeba tu żadnego szatana, sprawa i tak jest bowiem podejrzana. Matka Boska objawia się bowiem tradycyjnie ludziom prostym, głównie dzieciom i zakonnicom, a tu miała pokazać się nastolatkom, które dodatkowo zebrały się w celu puszczenia pokątnego „dymka”, a na widok Maryi, zamiast paść na kolana, po prostu uciekły. Po raz pierwszy też w historii maryjnych objawień Matka Boska zachowała się dziwnie, nie w swoim stylu, i zażądała ponoć ustanowienia własnego święta, Królowej Pokoju. Wokół Medjugorie (ale i innych, nie tylko maryjnych objawień) trwa gorąca dyskusja. Kościół musi na objawienia bardzo uważać i uważa, wszelkiej maści cudowności bowiem bardzo łatwo padają dziś na wysuszony żelaznym racjonalizmem grunt XXI wieku. Nie ma biedy, jeśli wierni sprzeczają się, w jakiej sukience objawiała się Matka Boska i dlaczego czyniła to ubrana dokładnie tak samo, jak do kościoła ubierały się widzące ją dzieci. Jeśli tylko ma to budować ich wiarę - proszę bardzo. Problem pojawia się, gdy rzekomy wizjoner zaczyna rozgłaszać treści, które nawet niewprawny psycholog odczyta nie jako nadprzyrodzone objawienia, a zwykłą próbę uporania się np. z demonami przeszłości. Na początku lat dziewięćdziesiątych modna była w Polsce wizjonerka, ukrywająca się pod imieniem Anna, za której pośrednictwem z Bogiem rozmawiało podobno nawet kilku ówczesnych parlamentarzystów. Anna, w czasie drugiej wojny światowej łączniczka i więźniarka sowieckiego łagru, w swoich „objawieniach dla Polski” oprócz ogólnoreligijnych treści silny akcent kładła jednak na usłyszane podobno z góry zapewnienia, że Niemcy jako takie zostaną zalane przez wielkie morze, a żaden z narodów nie będzie tak strasznie doświadczany, jak właśnie naród naszych sąsiadów, któremu należy się odpłata za wojnę. Następni na liście byli Żydzi; Bóg gniewał się też na masonów (w tym wymienionych z nazwy rotarian). Objawienia Anny cieszyły się sporą popularnością również wśród wielu księży - na szczęście kościelna „góra” wykazała się zdecydowanie większą wstrzemięźliwością. W sprawie Medjugorie natomiast oficjalne stanowisko Kościoła, jak dotychczas, jest salomonowe. Nie potwierdza autentyczności objawień, radzi zachować wobec nich szczególną ostrożność, a duchownym poleca mimo to troskę o przybywających do Medjugorie pielgrzymów (dotąd kilkadziesiąt milionów osób). I nic w tym dziwnego. Byłoby głupio, gdyby Medjugorie, które szczęśliwie ominęła bałkańska wojna, pogrążyło się teraz w wojnie religijnej. Dla bardziej zaawansowanych Co słychać w Medjugorie: www.medjugorje.org Dlaczego ludzie wierzą w cudowne objawienia? Lista przypadków, ostra dyskusja, dobre książki: http://apologeryka.katolik.pl/polemiki/objawienia Dlaczego wizjonerom coraz rzadziej obawia się Chrystus, a coraz częściej Maryja? Jean-Noel Vuarnet, Ekstazy kobiece, Wyd. Słowo/Obraz Terytoria, Gdańsk 2003.

Odpust

Rzecz chyba nie do ogarnięcia przez szarego katolika. Kościelne definicje mówią, że odpust jest skasowaniem człowiekowi kary, która go niechybnie czeka za grzech, jaki popełnił. Warto zauważyć, że tę karę człowiek - naruszając porządek świata odzwierciedlony w przykazaniach - wymierza sobie sam. Gdy ciągnie obrus, na którym stoi dzbanek z mlekiem, dzbanek spadnie mu na głowę. Jeśli grzech porównać do rozlania przez dziecko mleka - spowiedź jest wybaczeniem dziecku winy przez rodzica, odpust jest zaś odkurzaczem, który skutki tej winy posprząta. Odpusty dzielą się na zupełne (sprzątamy wszystko) i cząstkowe (sprzątamy tylko trochę). Ile dokładnie? I jak? Oto krótki wyciąg z przepisów dotyczących odpustów (proponuję czytać powoli i głośno). Odpust jest cząstkowy albo zupełny, zależnie od tego, czy uwalnia od kary doczesnej należnej za grzechy w części lub w całości. Odpust cząstkowy jest oznaczany bez określania dni lub lat. Kryterium miary tego odpustu stanowi wysiłek i gorliwość, z jaką ktoś wykonuje dzieło obdarzone odpustem cząstkowym. Mianowicie zyskującemu odpust Kościół przydziela ze swego skarbca tyle darowania kary doczesnej, ile on sam jej otrzymuje przez wykonanie dobrej czynności. Stąd tym więcej będzie darowania, im więcej gorliwości okaże osoba zyskująca odpust. Nikt nie może przekazywać innym osobom żyjącym odpustów, jakie sam zyskuje. Odpusty zarówno cząstkowe, jak i zupełne mogą być zawsze ofiarowane za zmarłych na sposób wstawiennictwa. Odpust zupełny można uzyskać tylko jeden w ciągu dnia. Jednakże w momencie śmierci wierny może uzyskać odpust zupełny, chociażby tego dnia zyskał już inny odpust zupełny. Odpust cząstkowy można uzyskać kilka razy dziennie, chyba że co innego jest wyraźnie zaznaczone. Do uzyskania odpustu zupełnego wymaga się wykonania dzieła obdarzonego odpustem oraz wypełnienia trzech następujących warunków: 1) spowiedź sakramentalna, 2) Komunia eucharystyczna, 3) modlitwa w intencjach Ojca Świętego. Ponadto wymaga się wykluczenia wszelkiego przywiązania do grzechu nawet powszedniego. Jeśli brakuje pełnej tego rodzaju dyspozycji, albo nie zostaną spełnione wyliczone warunki, wtedy odpust będzie tylko cząstkowy. Wypada, by Komunia święta i modlitwa w intencjach Ojca Świętego miały miejsce w tym dniu, w którym wykonuje się dzieło obdarzone odpustem. Po jednej spowiedzi sakramentalnej można uzyskać kilka odpustów zupełnych. Natomiast po jednej Komunii eucharystycznej i po jednej modlitwie w intencjach Ojca Świętego zyskuje się tylko jeden odpust zupełny. Warunek dotyczący modlitwy w intencjach Ojca Świętego wypełnia się całkowicie przez odmówienie jeden raz „Ojcze nasz” i „Zdrowaś”. Pozostawia się wiernym swobodę wyboru jakiejkolwiek modlitwy zgodnie z ich pobożnością. Jeżeli do uzyskania odpustu związanego z jakimś dniem wymagane jest nawiedzenie kościoła lub kaplicy, to można go dokonać od południa dnia poprzedzającego, aż do północy kończącej dzień oznaczony. Wierni mogą uzyskać odpust zupełny, wypełniając warunki i następujące dzieła obdarzone odpustem: 1. Adoracja Najświętszego Sakramentu trwająca przynajmniej przez pół godziny. 2. Pobożne przyjęcie - choćby tylko przez radio - Błogosławieństwa Papieskiego udzielanego Miastu i Światu. 3. Nawiedzenie cmentarza w dniach od 1 do 8 listopada połączone z modlitwą - choćby tylko w myśli za zmarłych (odpust ten może być ofiarowany tylko za dusze w czyśćcu cierpiące). 4. Pobożny udział w obrzędzie liturgicznym w Wielki Piątek i ucałowanie krzyża. 5. Udział w ćwiczeniach duchowych trwających przynajmniej przez trzy dni. 6. Publiczne odmówienie „Aktu wynagrodzenia” w uroczystość Najświętszego Serca Jezusowego. 7. Publiczne odmówienie „Aktu poświęcenia rodzaju ludzkiego Chrystusowi Królowi” w uroczystość Chrystusa Króla. 8. W uroczystość śś. Apostołów Piotra i Pawła, każdy kto pobożnie używa przedmiotu religijnego (krzyża, różańca, szkaplerza, medalika) poświęconego przez Papieża lub Biskupa i w tym dniu odmówi „Wyznanie Wiary”. 9. Wysłuchanie w czasie misji kilku kazań i udział w uroczystym ich zakończeniu. 10. Przystąpienie po raz pierwszy do Komunii św. lub udział w takiej pobożnej ceremonii. 11. Odprawienie pierwszej Mszy św. lub pobożne uczestnictwo w niej. 12. Odmówienie różańca w kościele, w rodzinie, we wspólnocie zakonnej (należy odmówić przynajmniej jedną część, jednakże pięć dziesiątek w sposób ciągły, z modlitwą ustną należy połączyć pobożne rozważanie tajemnic, w publicznym odmawianiu tajemnice winne być zapowiadane zgodnie z zatwierdzoną miejscową praktyką, w odmawianiu prywatnym wystarczy, że wierny łączy z modlitwą ustną rozważanie tajemnic). 13. Odnowienie przez kapłana w 25-, 50-, 60-lecie święceń kapłańskich postanowienia wiernego wypełniania obowiązków swojego powołania, uczestniczenie w Mszy św. jubileuszowej. 14. Czytanie Pisma św. z szacunkiem należnym słowu Bożemu, przynajmniej przez pół godziny. 15. Nawiedzenie kościoła, w którym trwa synod diecezjalny i odmówienie tam „Ojcze nasz” i „Wierzę”. 16. Odmówienie w sposób uroczysty hymnu „Przed tak wielkim Sakramentem „ w Wielki Czwartek. 17. Odmówienie tego samego hymnu w uroczystość Bożego Ciała. 18. Publiczne odmówienie hymnu „Ciebie Boże wielbimy” w ostatnim dniu roku. 19. Publiczne odmówienie hymnu „Przybądź Duchu” w Nowy Rok i w Zesłanie Ducha Świętego. 20. Pobożne odprawienie Drogi Krzyżowej (przed stacjami prawnie erygowanymi, połączone z rozważaniem Męki i Śmierci Chrystusa i przechodzeniem od stacji do stacji; w publicznym odprawianiu wystarczy przechodzenie prowadzącego). 21. Pobożne nawiedzenie kościoła w święto tytułu i dnia 2 sierpnia (odpust Porcjunkuli) i odmówienie „Ojcze nasz” i „Wierzę”. 22. Pobożne nawiedzenie kościoła lub ołtarza w dniu jego konsekracji i odmówienie „Ojcze nasz” i „Wierzę”. 23. Pobożne nawiedzenie kościoła w Dniu Zadusznym i odmówienie „Ojcze nasz” i „Wierzę” (odpust ten może być ofiarowany tylko za dusze w czyśćcu cierpiące). 24. Pobożne nawiedzenie kościoła lub kaplicy zakonnej w święta Założyciela i odmówienie „Ojcze nasz” i „Wierzę”. 25. Udział w czynności świętej, której przewodniczy wizytator w czasie odbywania wizytacji pasterskiej. 26. Odnowienie przyrzeczeń chrztu św. w czasie nabożeństwa Wigilii Paschalnej lub w rocznicę swego chrztu. 27. Pobożne nawiedzenie jednej z czterech patriarchalnych bazylik rzymskich i odmówienie tam „Ojcze nasz” i „Wierzę” w: święto tytułu, jakiekolwiek święto nakazane, raz w roku w innym dniu wybranym przez wiernego. 28. Udział w świętych czynnościach sprawowanych w kościołach stacyjnych w Rzymie w określonych dniach roku zaznaczonych w Mszale Rzymskim. 29. W momencie śmierci, o ile wierny miał za życia zwyczaj odmawiania jakichkolwiek modlitw (w tym wypadku wymieniony warunek zastępuje trzy zwyczajne warunki uzyskania odpustu zupełnego); dla uzyskania tego odpustu chwalebną rzeczą jest posługiwać się krucyfiksem lub krzyżem. Wydaje się, że już za samo zgłębienie kościelnych przepisów dotyczących odpustów wierny powinien otrzymywać odpust zupełny. I odtąd odpusty nie będą mu się z pewnością kojarzyć wyłącznie ze straganami pełnymi trąbek i cukrowej waty. Odpust jest to bowiem - jak widać - rzecz znacznie poważniejsza. Dla bardziej zaawansowanych Jak to się robi? Tomasz Wytrwał, Odpusty. Jak dostąpić łaski darowania kar za grzechy, Wyd. W drodze, Poznań 2002.

Ogłoszenia parafialne

Mszał Rzymski czyli „podręcznik” do odprawiania mszy mówi wyraźnie: pod koniec mszy „jeśli jest taka potrzeba - można podać krótkie ogłoszenia”. Parafialni praktycy postanowili naprawić to, co zepsuto w Rzymie, i z ogłoszeń robi się nierzadko zupełnie autonomiczna część mszy świętej. Wytrwały polski konsument życia religijnego jest w tej dziedzinie tak wyćwiczony, że nie zdziwi go nawet, gdyby podczas mszy w ramach ogłoszeń ktoś urządził loterię lub pokaz fajerwerków. Czas na ogłoszenia lubią zajmować biskupi na swoje odezwy lub misjonarze, którzy przyjeżdżają z dalekich krajów z prośbą o pomoc. Proboszcz parafii na warszawskim Żoliborzu w ogłoszeniach pomieszczał na przykład eseje antyunijne, pełne gorących inwokacji do Matki Boskiej w obronie polskiego cukru. Proboszcz mojej rodzinnej parafii w Białymstoku lubił parę razy w roku w ogłoszeniach „poruszać szerzej” pewne sprawy budowlane, często łącząc wtedy ogłoszenia z homilią w jeden, niemal godzinny blok retoryczny. Niektórzy dominikanie mają w zwyczaju podczas ogłoszeń reklamować pożyteczne książki lub kulturalne imprezy, a wiejscy księża nieraz przekazują na ambonie prośby miejscowego wójta czy komendanta policji, lub - jak to miało miejsce na Śląsku - reklamują najnowsze pakiety Telekomunikacji Polskiej. W Drohiczynie raz na jakiś czas z ambony zwołuje się statystów do kręconego w malowniczej okolicy filmu. „Bo przecież wierni są wspólnotą, która żyje w świecie, i dotyczą ich również ziemskie sprawy, a jak ja nie powiem, to ludzie się rozejdą w niewiedzy” - tłumaczą kapłani. Tylko dlaczego wiedzę o skupie jaj mają zdobywać na mszy? Dlaczego misjonarz nie urządzi specjalnego spotkania ze slajdami po mszy, bez pośpiechu? Dlaczego ksiądz publicysta nie może wyżyć się w parafialnej gazetce, a reklam nie wywiesić za opłatą w parafialnej gablocie? To tak jakby zapytać, dlaczego nasz najdroższy Marszałek Sejmu chce występować z orędziami właśnie wtedy, gdy ludzie skończyli oglądać pogodę, a czekają na film. Wierni bombardowani przez ogłoszenia są w tej samej sytuacji - niby skończyli już mszę, ale czekają jeszcze na błogosławieństwo. To po prostu prime-time i dopóki Krajowa Rada (tu - Rzym) nie zmieni przepisów i nie przeniesie ogłoszeń poza mszę, na kilka chwil przed pójściem do domu będziemy oglądać na ambonkach prawdziwe cuda.

Ojciec Dyrektor

Rozwój medialnego wizerunku ojca Tadeusza Rydzyka przywodzi na myśl sytuację, która miała miejsce w Pradze pod koniec XVI wieku. Jej mieszkańców przez długie miesiące paraliżowała wtedy wieść o monstrum, które wyłaziło podobno nocami na ulice, by niszczyć wszystko na swojej drodze. Monstrum to, nazywane w żydowskich legendach Golemem, było ponoć efektem pomyłki w obliczeniach pewnego alchemika. Golem miał mu pomagać, a zaczął szkodzić. Jak szkodził - nie wiemy i nie wiedzieli tego również ówcześni prażanie. Żaden z nich Golema bowiem nie widział, a mimo to z nabożnym przestrachem podawali sobie z ust do ust mrożące krew w żyłach reportaże, w których Golem robił coraz bardziej odrażające rzeczy. Wraz z każdą taką historią ich antybohater rósł, stając się olbrzymem. Działało to jak samonakręcający się mechanizm, bo wraz z rozmiarem monstrum rósł strach publiczności, która - chcąc zamienić strach na wiedzę, naiwnie domagała się kolejnych opowieści. Czterysta lat później idea Golema zmartwychwstała nad Wisłą. Perfidia historii była zaś na tyle wielka, że fenomen postaci z żydowskich legend ziścił się w osobie założyciela rozgłośni, tolerującego na swojej antenie tych, którzy za Żydami bynajmniej nie przepadają. Mowa o ojcu Tadeuszu Rydzyku, jednej z najbardziej tajemniczych postaci polskiego życia publicznego, którego niemal nikt spośród ludzi o nim mówiących osobiście nie widział, tylko nieliczni słyszeli, a który mimo to zdążył przez ostatnią dekadę wyrosnąć w zbiorowej świadomości na jedno z największych zagrożeń dla Kościoła i demokracji w Polsce. Jak to się stało, że skromny redemptorysta z Torunia w ciągu całej ostatniej dekady okupuje tak dużo miejsca w świadomości ludzi, którzy zupełnie go nie znają? Gdy przyjrzeć się na zimno badaniom - nie da się już dłużej bronić mitu o rzekomym rządzie dusz. W skali kraju wskaźnik słuchalności Radia Maryja nie przekracza bowiem 3 procent (dla porównania największe stacje komercyjne mają ponad 20 procent). Telewizja „Trwam” - w zamierzeniu koń trojański rydzykowego imperium - kona w bólach praktycznie od momentu, gdy się narodziła. Gdy zerknie się na nieoficjalne kościelne dane, pryska też eksploatowany w mediach malowniczy mit sześciomilionowej armii. Nawet jeśli radia słucha milion osób, to liczba tych, którzy są mu oddani i ślą comiesięczny przekaz (tak zwana Rodzina Radia Maryja) liczy pewnie nie więcej niż jakieś dwieście tysięcy dusz. Gdyby zaś ojciec Rydzyk chciał robić schizmę (jak mu to przepowiadano), zostanie z ułamkiem tych dwustu tysięcy. Członkowie Rodziny to bowiem najczęściej parafialni aktywiści, wzorowe owieczki, którzy gdy duszpasterz ogłosi modę na Akcję Katolicką, karnie zakładają Akcję Katolicką, gdy na topie jest Radio Maryja zorganizują biuro Radia, a za dwa lata - gdy proboszcz uzna, że mu to potrzebne - będą pewnie gorącymi zwolennikami modnego teraz na Zachodzie, założonego przez Chiarę Lubich, „postępowego” ruchu Foccolari. Potęga ojca Rydzyka nie jest więc faktem. Jest mitem. Gdy przygotowywałem kolejny tekst o Rydzyku, jeden z ekspertów przyznał, że nie słucha Radia Maryja i wie tylko tyle, ile o nim przeczytał. Na tej podstawie sprawnie nakreślił jednak obraz Ojca Dyrektora jako potwora niszczącego polski naród, przypominającego krzyżówkę żelaznego wilka ze smokiem wawelskim. Zrobił to, nie słysząc ani jednego zdania samego ojca Tadeusza. Dlaczego tak się dzieje? Ojciec Tadeusz gra bowiem z mediami w pewną grę. On oszczędnie dozuje nam fakty, wiedząc, że natura mediów nie znosi próżni i wyposzczeni reporterzy rzucą się z czasem, by nagłośnić każdą jego imprezę czy pogląd. I trzeba sobie uczciwie powiedzieć, że tkwimy dziś w klinczu. Perswazyjnym, bo pisanie publicystyki O Radiu Maryja - jako że już dawno żadna sprawa tak czytelnie i z tak chirurgiczną precyzją nie podzieliła społeczeństwa - jest przekonywaniem dawno już przekonanych. O „newsach” też nie ma jak pisać, bo ojciec Rydzyk po prostu umiejętnie je chowa. A czytelnicy domagają się kolejnej porcji kryminału. Jedna z żelaznych zasad logiki mówi zaś, że jak nie ma nowych danych, to zaczyna się kombinować z interpretacjami. Wielu poważnych publicystów już dziś twierdzi, że ojciec Rydzyk, który w radiu promuje bliską Rosji wizję Europy i stawia tam swoje nadajniki, jest z pewnością powiązany jeśli nie z mafią, to już na pewno z KGB. Jak wybrnąć z tej sytuacji? Odwołać się do precedensów. I zamiast nadal nadmuchiwać balon z napisem Rydzyk - skojarzyć Rydzyka z Urbanem. Jego „Nie” - podobnie jak Radio Maryja - i owszem ma masowego odbiorcę, jego siła w zależności od rządzącego układu bywa większa lub mniejsza, ale o gazecie Urbana jakoś wstyd jednak i mówić, i pisać. I to samo winno spotkać Ojca Dyrektora. Ten obdarzony sporą charyzmą, ale ekstremistyczny w treści i przaśny w formie zakonnik winien po prostu wrócić tam, gdzie jego miejsce. Na margines.

Pan Jezus

Pewien znany mi pastor z Chicago od kilku lat przekonuje swoich wiernych, że Jezus tak naprawdę nie jest Bogiem, lecz energią, a człowiek jest kanałem, w który ta energia chce się wpuścić. Z mojego skromnego doświadczenia wynika jednak - że przynajmniej jeśli idzie o Pana Jezusa - sympatyczny kaznodzieja jest w błędzie. To proste. Gdy ktoś raz przekonał się, że słońce to słońce, nie uwierzy, że słońce to jednak księżyc, Mars albo jeden z pierścieni Saturna. To rzecz jasna kwestia osobistego doświadczenia - z mojego wynika, że Jezus nie jest niesprecyzowanym obłoczkiem, kumulacją kosmicznej energii, śpiewem ptaka na łące, podobnie jak nie jest wieloma innymi doznaniami i emocjami, którymi człowiek się otacza. Doświadczenie podpowiada mi także, że dopóki na człowieka nie zstąpi tzw. łaska, czyli myśl, która następnie znajdzie sobie szczelinę do ludzkiego wnętrza i pozwoli mu dostrzec w Bogu osobę, która umie kochać, która czuje, myśli, tęskni - czytanie o Nim nie przyniesie za wiele pożytku. Pisanie zresztą chyba też. Napisano zresztą o Nim tak dużo, że byłoby pychą popisywanie się refleksjami teologicznymi w tej kwestii w tym „technicznym” z założenia leksykonie. A skoro już jesteśmy przy kwestiach technicznych - nie wszyscy katolicy mają zdaje się świadomość, że używana często zbitka słowna „Pan Jezus”, nie oznacza tyle co „p. Jezus”, a raczej stanowi wyznanie, że Jezus jest dla wypowiadającego te słowa Panem. Dobrze widać to w języku angielskim, w którym Pan Jezus to nie Mr. Jesus, a Lord Jesus, co brzmi - nie da się ukryć - znacznie poważniej oraz znacznie więcej znaczy.

Parafia

Każdy ochrzczony wierny, nawet jeśli zaraz po chrzcie zacznie abonować „Fakty i Mity” i jeść baleron w piątki, musi być przypisany do jakiejś parafii, gdzie figuruje w księgach metrykalnych. Parafia to podstawowa jednostka kościelnej struktury. Struktura owa z grubsza wygląda tak, że kilka lub kilkanaście parafii (na czele każdej stoi proboszcz) tworzy dekanat (na czele którego stoi dziekan), kilka lub kilkanaście dekanatów składa się na diecezję (którą kieruje biskup ordynariusz), kilka zaś diecezji tworzy metropolię (kieruje nią arcybiskup metropolita lub kardynał). I na tym w zasadzie kościelna struktura się kończy. Są bowiem jeszcze krajowe episkopaty, jest Kuria Rzymska, ale struktura Kościoła jest tak naprawdę federacją biskupstw, gdzie władza biskupów w obrębie swoich diecezji jest niemal absolutna. Niemal, bo wystarczy spojrzeć na archidiecezję gdańską, której biskup, skądinąd bardzo szlachetny człowiek, przez lata nie był w stanie zapanować nad wyczynami finansowymi pewnego kościelnego wydawnictwa, czy pomysłami rozmiłowanego w rżniętych meblach prałata. W minionej epoce, gdy władze państwowe niechętnie patrzyły na rozwój Kościoła i w związku z tym wydawały niewiele pozwoleń na budowę świątyń - w polskich miastach dominowały parafie liczące kilkanaście tysięcy wiernych. Od niedawna większość polskich biskupów stara się dzielić wielkie parafie na mniejsze (optymalnie pięcio-, ośmiotysięczne), słusznie zakładając, że tylko wtedy księża i wierni mają jakąkolwiek szansę, by się nawzajem poznać i stworzyć coś zbliżonego kształtem do wspólnoty. Jedyna niedogodność tej metody opiera się na fakcie, że w części przypadków podział dotyka parafian, którzy właśnie skończyli budować jeden kościół (najczęściej projektowany jeszcze za komunizmu, a więc „na zapas” z olbrzymim zapleczem socjalno-rozrywkowym) i nagle dowiadują się, że muszą budować następny. Mądry proboszcz umie poradzić sobie z tym problemem, tak jak poradził jeden z zielonogórskich księży, który zamiast stawiać kościół za 20 milionów, kupił hangar po wojskach radzieckich i zatrudnił plastyków, a ci za pomocą drewna, gliny i kamienia, kosztem 200 tysięcy wybudowali mu piękną świątynię. Proboszcz dobudował kort tenisowy, kawiaranię, stadninę, boisko i miniakademik, gdzie studenci za grosze mogą wynająć kawałek kąta. Na tym nie koniec, proboszcz myśli teraz o hospicjum. Kapłan jeździ nowiutkim, lśniąco czarnym audi. Parafianie i niewierzący, bogaci i biedni pytani, czy ich to nie razi, odpowiadali, że niech sobie jeździ nawet karetą. Im to nie przeszkadza. Byle dalej robił tyle, ile robi. W Polsce znane są przypadki proboszczów, którzy urządzali u siebie ośrodki doradztwa, szkoły, poradnie prawne (Katolicka Agencja Informacyjna organizuje na przykład konkurs na proboszcza roku) - nawet jeśli czasem trzeba było przełamać bierny opór wiernych, przyzwyczajonych, że ksiądz jest wyłącznie od odprawiania mszy i tylko w tym zakresie należy mu się współdziałanie. Ale tacy proboszczowie zwykle wygrywają. Jeśli idzie o księdza z Zielonej Góry - jego parafia w krótkim czasie stała się faktycznym centrum życia okolicznych mieszkańców, i tych wierzących, i tych niewierzących. I tych, którzy wychodzą z założenia, że parafialni księża są z zasady nudni, a po strawę duchową należy udawać się do specjalistycznych duszpasterstw (zob. „Duszpasterstwo”). Dla bardziej zaawansowanych Praktyczny poradnik, jak zrobić dobrą parafię? Leszek Slipek, Parafia jakiej pragnę, Wyd. Więź, Warszawa 2001.

Piekło

Piekła, odkąd po raz pierwszy wytargaliśmy kota za ogon, boimy się wszyscy. Pytanie tylko, czy znacznie bardziej nie boimy się nieba? Moja koleżanka jest anglikańskim księdzem, pracuje na południu Wielkiej Brytanii. Podczas jednej z wizyt w jej parafii wybrałem się na coś w rodzaju przykościelnej katechizacji dla młodzieży w wieku licealnym. Herbatka, ciastka, pląsy, integracja. Pod koniec ksiądz Rose zapytała swoje duszyczki, jak wyobrażają sobie niebo? Po ich odpowiedzi byłem już spokojny o losy dialogu międzyreligijnego. Jakbym słyszał moich katolickich znajomych: niebo to landszaft, w którym na cukierkowym tle błąkają się leniwie rozanielone postacie. Czasem jakiś anioł od niechcenia machnie skrzydłem, wzywając kolejną grupę zbawionych na obowiązkową mszę świętą z lukrowanym popołudniowym kazaniem. Na tym tle pójście do piekła jawi się jako smakowity kąsek - dobry horror zamiast trwającej całą wieczność projekcji Przeminęło z wiatrem. Kilka lat temu jedna z katolickich redakcji wręczyła mi z prośbą o recenzję książkę z okładką, na której krzyczał wielki biały tytuł: „Czy piekło jest puste?”. Pomyślałem sobie wtedy: a co za różnica? Piekło to dziś bowiem problem fascynujący głównie teologów. Może trochę szkoda, że z równą pasją nie zajmują się oni odkręcaniem landrynkowej wizji nieba, ale ja ich rozumiem. To specjaliści od spraw beznadziejnych - roztrząsania problemów, których rozwiązanie znajdą najwcześniej po śmierci. Kiedyś teologowie spierali się o liczbę aniołów mieszczących się na ostrzu szpilki, dziś jednym z tematów, który najbardziej ich ożywia, jest szukanie odpowiedzi właśnie na pytanie o puste piekło. W Polsce pierwszy oliwy do ognia dolał wybitny specjalista od ekumenizmu i prawosławia ojciec Wacław Hryniewicz, publikując w roku 1978 tekst, w którym napisał, że teoria apokatastasis czyli właśnie powszechnego i bez wyjątków zbawienia (obejmującego również Stalina i Hitlera) nie jest pozbawiona podstaw, jego zdaniem trudno pogodzić wizję nieskończonego miłosierdzia Boga z obrazem smażących się w ogniu piekielnym grzeszników. Natychmiast podniosły się głosy „twardych” krytyków, którzy zarzucali Hryniewiczowi niemal wprost, że jego koncepcja promuje duchowych „mięczaków”; pisali: „ten optymistyczny horyzont sprawia, że człowiek staje się nieczuły na zło tu i teraz”, że „zabija wolność i odbiera realność ludzkim czynom”, że „błogość i spokój dają pozór głębi”, a „miękkość utożsamiana jest z miłością”. Cytowali słynne zdanie protestanckiego teologa Richarda Niebuhra, który pisał, że dzisiejsze czasy lansują wizję Boga prowadzącego ludzi do nieba „bez gniewu, bez sądu, za sprawą Chrystusa bez krzyża”. Ich zdaniem piekło to nie płonące kotły, a miejsce gdzie nie dociera Boża miłość, skoro człowiek jest wolny - może przecież ją odrzucić. Z tym akurat argumentem trudno się nie zgodzić. Piekło czeka na tych, którzy zupełnie świadomie chcą iść do piekła. Co to jest piekło? Pomysłów było wiele. Ojcowie Kościoła mówili, że to pozbawienie wizji Boga, ku któremu pociąga - nawet potępieńców - nieodparte pragnienie, to „stan strzały, zdecydowanie wyrzuconej do celu, od którego odpycha ją bez przerwy niewidzialna siła”. Święta Maria Magdalena de Pazzi, żyjąca w XVI wieku, twierdziła, że „pomiędzy potępionymi króluje wieczna nienawiść, ponieważ każdy z nich zna tego, kto go popchnął do obrazy Boga. Tak więc im bardziej wzrasta ich liczba, tym większe są ich cierpienia, bowiem nowo przybyli pomnażają tylko wściekłość, jaka ich wzajemnie ożywia”. Z czyśćcem sprawa jest prostsza. Co do czyśćca panuje względna zgoda - czyściec to stan, w którym ci, którzy chcą iść do nieba mają szansę jeszcze raz obejrzeć swoje życie, a czyśćcowe męki to żal z powodu własnej głupoty i krzywd, wyrządzonych w czasie pobytu na ziemi, to transformacja, oczyszczenie swojej miłości. A ilu nieszczęśników przebywa w tych miejscach? A skądże nam to wiedzieć? Dopóki jesteśmy po tej stronie życia, najsensowniej jest chyba przyjąć punkt widzenia wybitnego amerykańskiego księdza Richarda Neuhausa, który pytał: jeśli mamy do wyboru przekonanie, że niektórzy zostaną potępieni, i nadzieję, że wszyscy zostaną zbawieni, to co podpowiada nam miłość bliźniego? Artur Sporniak w swoim tekście w „Tygodniku Powszechnym”, cytując anonimowego księdza, wypowiadającego się w portalu www.katolik.pl, sprawę jeszcze ukonkretnił. Prosił, żebyśmy sobie wyobrazili jakąś Gerdę, która całe życie poświęciła ratowaniu jakiegoś Kaya. A na chwilę przed jego ostateczną przemianą zostaje zaskoczona końcem świata. Przychodzi Pan Jezus, chwali ją za poświęcenie i zaprasza do Nieba. Na jej pytanie - co z Kayem, mówi, by się nie przejmowała, to nie jej sprawa, on idzie do piekła. „Jeden z ateistów - pisze ów ksiądz - ujął to tak: «Jest tylko jedna rzecz gorsza od piekła - być w Niebie z takim Bogiem»„. Czy tego rodzaju sytuacja faktycznie mogłaby mieć miejsce? Bo - znów - co nam podpowiada miłość bliźniego? W kręgach protestanckich wielką karierę robił kiedyś dowcip o pastorze, który po śmierci trafił do piekła. Oprowadzający go człowiek w nienagannym garniturze pokazuje mu salon masażu, cyrk, sieć luksusowych sklepów. Podniecony pastor wciąż jednak pyta, gdzie smażą się grzesznicy, gdzie jest ten ogień piekielny, kotły i smoła?! Zniecierpliwiony gospodarz prowadzi go w końcu do malutkiego pokoiku, gdzie w kilku podgrzewanych naczyniach grilują się jacyś podekscytowani nieszczęśnicy. „To katolicy - tłumaczy zawstydzony - oni nalegali...”. Dla bardziej zaawansowanych Czy pod nami w ogóle ktoś jest? Puste piekło? Spór wokół ks. Wacława Hryniewicza nadziei zbawienia dla wszystkich, red. Józef Majewski, Wyd. Więź, Warszawa 2000. Czy nad nami rzeczywiście jest nudno? Jacek Salij, Szukającym drogi. Śmierć. Zmartwychwstanie. Życie wieczne, Wyd. W drodze, Poznań 2001. Pełny tekst Artura Sporniaka („Gerda, Kay i sprawy ostateczne”) - z odpowiedzią na pytanie, czy w Niebie będą małżeństwa? - do odnalezienia w serwisie www.tygodnik.onet.pl (lub „Tygodnik Powszechny” nr 26 z 27 czerwca 2004).

Pierwsze piątki i trzecie czwartki

W każdy pierwszy piątek miesiąca w polskich kościołach odprawia się po mszach specjalne nabożeństwa ku czci Najświętszego Serca Jezusa, zgodnie z objawieniami Św. Małgorzaty Marii Alacoque, której Jezus powiedział, że kto przez dziewięć pierwszych piątków będzie przystępował do spowiedzi i komunii - chociaż musi umrzeć, ma jak w banku, że nie umrze bez spowiedzi i komunii właśnie. Pierwsze soboty są z kolei kalką pierwszych piątków, tyle że poświęconą pamięci Maryi i pozbawioną towarzyszących przywilejów. Pierwsze czwartki to szczególne dni modlitw o powołania. W każdej parafii i diecezji dochodzi do tego co najmniej kilka obchodów przypisanych innym dniom tygodnia. Wtorki poświęca się gdzieniegdzie św. Antoniemu, w Warszawie dniem maryjnym są środy. Teoretycznie najbezpieczniejszym dniem z punktu widzenia tych, którzy do kościoła chcą iść tylko na mszę, powinien więc być poniedziałek. Ale nie każdy. Wieczorne msze są bowiem w maju połączone z odmawianiem litanii do Matki Bożej, w czerwcu do Serca Jezusowego, a w październiku z nabożeństwem różańcowym. Skutek jest taki, że w tej pięknej różnorodności trudno się czasem połapać nawet „zawodowym” katolikom.

Pieśni

Większość z tych śpiewanych w polskich kościołach to pieśni tradycyjne sprzed kilkudziesięciu i więcej lat. Niewielu wiernych zwraca jednak uwagę na drzemiące w nich skarby ludowej poezji, roztaczane przez autorów malownicze rustykalne wizje („zagrody nasze wiedzieć przychodzi / i jak się jego dzieciom powodzi”). Mało kto zdaje też sobie sprawę, że wyśpiewywane z zapałem treści czasem nie są zgodne z dogmatami obowiązującej wiary. Jawną herezję zawiera w sobie na przykład zdanko o tym, że „to kapłan słowem sprawi / iż się Chrystus zaraz stawi / z nieba na ołtarz”. Do kłopotliwych zalicza się też od niedawna inna popularna pieśń, w której nie da się przestawić daty i śpiewać trzeba „więc chodź ze mną zbawiać świat, dwudziesty już wiek” (ostatnio podejmuje się jednak próby wymiany słowa „dwudziesty” na słowo „kolejny”), czy mocno pobudzająca filmową wyobraźnię zwrotka „włócznią co w boku tkwi/ otwierasz serca drzwi”. Niedociągnięcia fonetyczne - nieuniknione przy śpiewaniu utworu po raz pięćdziesiąty - sprawiają, że nierzadko w świątyniach zamiast zachęty „Królowej Anielskiej śpiewajmy!”, w niebo wznosi się pochwała szefowej konkurencyjnego wyznania „Królowej ANGIELSKIEJ śpiewajmy!”, na miejscu zaś inwokacji „Maryjo śliczna i niepokalana”, usłyszeć można frapującą frazę „Maryjo śliczna INO PO KOLANA”, a zdanie „Swe królestwo weź w porękę” zastępują słowa „Swe królestwo weź POD RĘKĘ”. W polskim kościele kiełkuje też jednak nowy rynek religijnej piosenki. Manieryczne, pseudoteologiczne rozważania („Jezus jest naszym usprawiedliwieniem w Bogu”) połączone z pokrętną melodyką stanowią na szczęście tylko jego margines. Główne miejsce zajmują na nim zupełnie przyzwoite współczesne hity tworzących w manierze tradycyjnej takich autorów, jak ks. Tymoteusz (naprawdę - biskup Józef Zawitkowski z Łowicza), autor komunijnego szlagieru „Panie dobry jak chleb”. Do miana chrześcijańskich evergreenów awansowały też importowane ze wspólnoty w Taize piękne kanony, które dzięki melodyjności i jednej krótkiej, prostej, łacińskiej i na okrągło powtarzanej zwrotce stały się faworytami kościelnej młodzieży. Coraz częściej korzysta ona również z robiącego karierę dominikańskiego śpiewnika Niepojęta Trójco, zawierającego - oprócz nowych kawałków - również osnute na starych motywach piękne utwory, a także wskazówki, jak można śpiewać części stałe mszy („Panie, zmiłuj się nad nami”, „Święty, święty” i „Baranku Boży”), by nie czynić tego wciąż na jedną i tę samą modłę. O tym, jak wielki religijny wstrząs może wywołać u tradycyjnie nastawionych wiernych umiejętne stosowanie nowinek, świadczy choćby sytuacja, która miała miejsce podczas obłóczyn (nałożenie habitów) braci wstępujących do poznańskiego klasztoru dominikanów (zob. „Zamiast zakończenia: Dlaczego dwukrotnie poszedłem do zakonu?”), gdy w kulminacyjnym momencie schola ryknęła jedną z piękniejszych pieśni z Niepojętej Trójcy, dynamiczny hymn „Oto są baranki młode!”. Przez świątynię przeszedł szloch wszelkiej maści cioć, babć i byłych narzeczonych. Pytane później o wrażenia słuchaczki wyznały mi, że natychmiastowe skojarzenia z rzeźnią narzucały się same.

Pogrzeb

Z pogrzebem jest trochę tak jak z całą resztą „kościelnych usług” - wszyscy uważają, że należą się chętnym „z automatu”. A to nieprawda. Pogrzebu katolickiego księża mogą bowiem odmówić w przypadku zmarłych, którzy za życia nie mieli nic wspólnego z Kościołem; bo skoro mijali się z nim za życia, to dlaczego zmuszać ich, by mieli z nim styczność po śmierci? I to nawet jeśli taka jest przemożna wola rodziny lub bliskich denata? Prawo kanoniczne wylicza trzy kategorie delikwentów, których pogrzebu nie może prowadzić ksiądz. To po pierwsze - innowiercy lub ci, którzy głosili heretyckie poglądy i za życia ich nie odwołali. Po drugie ludzie, którzy chcieli, by ich skremować, ale tylko jeśli chcieli tego z powodów przeciwnych wierze chrześcijańskiej, czyli „żeby ich później nie można było poskładać przy zmartwychwstaniu”. Po trzecie wreszcie - i to jest najszersza kategoria zmarli, którzy za życia mieli Kościół w nosie. Nie ma po nich śladu w kartotekach, sąsiedzi zaś zeznają, iż żyli w konkubinacie, na dodatek na przykład on kradł, ona wyrzekała na Kościół, a przed śmiercią nie zdążyli zasygnalizować, że jest im z powodu tego wszystkiego głupio. Decyzja o odmowie udziału księdza w pogrzebie zależy zawsze do proboszcza. Jeśli ten ma wątpliwości - może odwołać się do opinii biskupa. Najbardziej znany przypadek odmowy katolickiego pogrzebu w III Rzeczypospolitej miał miejsce w maju 1997 roku w Łodzi. Kuria nie zgodziła się na mszę pogrzebową i liturgię pochówku profesora Wacława Deca, ginekologa, który publicznie opowiadał się za dopuszczalnością aborcji i miał to nieszczęście, że zginął w wypadku w samym środku przetaczającej się wtedy przez kraj antyaborcyjnej wojny. Opinia społeczna była oburzona. Pod kościołem stało około tysiąca osób, którym jeden z kolegów profesora czytał fragment listu św. Pawła - Hymn o miłości. Ksiądz Józef Tischner komentował w mediach, że prawo - również to kanoniczne - jest dla człowieka, a nie vice versa, o czym zapomniano. Ówczesny sekretarz Episkopatu bronił w mocnych słowach decyzji łódzkiej kurii, wyjaśniając, że to bardzo przykra chwila, ale zmarły nawoływał za życia do morderstw nienarodzonych dzieci. Z sytuacji wybrnięto w sposób salomonowy - mszy nie było, ale na cmentarz pofatygował się kapelan Wojskowej Akademii Medycznej, podlegający jurysdykcji biskupa polowego. „Kościół popełnił straszny błąd. Ten człowiek modlił się, a na co dzień ratował innym życie” - mówili uczestnicy ceremonii. „Zmarły wiedział, że głosząc swoje poglądy, nawet jeśli się modlił, stawiał się poza Kościołem. Uroczystość pogrzebowa jest zaś dla niego, nie dla bliskich. I to co przede wszystkim mamy uszanować, to jego wybory, a nie preferencje tych co zostali” - odpowiadali księża. Dylematów tego rodzaju nie można więc chyba jednak rozwiązać inaczej niż za pomocą czegoś, co potocznie nazywa się wyczuciem. Jak wyczucie wygląda w praktyce, przekonałem się kiedyś (odchodzę, rzecz jasna bardzo daleko, od przypadku profesora Deca) na pogrzebie emerytowanego generała milicji i SB; za życia życzył on sobie co prawda pogrzebu świeckiego, ale rodzina uparła się, by ksiądz wystąpił jednak z krótką modlitwą przed popisami oratorskimi urzędnika USC, który miał wysławiać niepokalany charakter zmarłego (czyli - zważywszy na jego biografię - łgać jak z nut). Ksiądz zaintonował więc stosowne psalmy, pomodlił się krótko, jak trzeba. Po czym uśmiechnął się i dodał: „A teraz przekazuję głos koledze, raz jeszcze prosząc dobrego Boga, by przyjął śp. Zenona do nieba, gdzie otrzyma nagrodę... (tu ksiądz się zamyślił)... albo ZAPŁATĘ za wszystko co robił na ziemi (uśmiech)! I szczęść Boże!”. Dla bardziej zaawansowanych Pełna lista osób, które nie mają szans na katolicki pogrzeb: K. Popławski OP, T. Wytrwał OP, A. Gruszecka, Nie taki proboszcz straszny. Praktyczny przewodnik prawa kościelnego, Wyd. W drodze, Poznań 2003. Jak wygląda taki pogrzeb? http://www.stos.opoka.org.pl/teksty/pogrzeb.hrm

Post

Proszę mi wierzyć, że panie katujące się przez dwa tygodnie dietą Cambridge, cierpią znacznie bardziej niż statystyczny katolik, który do postu ścisłego zobowiązany jest tylko przez dwa dni w roku (Środa Popielcowa i Wielki Piątek). W te dwa dni wszystkim wierzącym pomiędzy osiemnastym a sześćdziesiątym rokiem życia nie tylko nie wolno połakomić się na parówki czy cheesburgera, ale w ogóle mogą oni zjeść trzy posiłki, w tym jeden do syta (trwający - według szczegółowych przepisów nie dłużej niż dwie godziny i przerywany najwyżej na kwadrans; po przerwie dłuższej, na przykład siedemnastominutowej, będzie to już następny posiłek). Post ścisły nie polega tylko - jak sądzi wielu na wykluczeniu mięsa, a właśnie na tym, by tego jednego dnia zjeść mniej niż zwykle i trochę z tej okazji pocierpieć. Cenna wskazówka dla łasuchów: szwajcarski teolog Hans Conrad Zander w swoich Mądrościach niedzielnych pisze, że papież Pius V, kilkanaście lat po odkryciu czekolady przez Europejczyków, pijąc ją, cierpiał tak strasznie, iż w końcu wydał dyrektywę, że „ten napój nie narusza postu”, a hinduscy guru, którzy chcą osiągnąć najwyższy poziom duchowego wtajemniczenia, mogą w zamian do woli opychać się marcepanowymi batonami. A co z mięsem? Oprócz postu w wymienione dwa dni katolik nie może jeść mięsa w piątki całego roku. Wyjątkiem jest podróż lub sytuacja, w której „nie ma się wyboru pokarmów”. Taki wyjątek potrzebny był zwłaszcza w czasach komunistycznych, gdy zakładowe czy szpitalne stołówki właśnie w piątek serwowały wszelkiej maści gulasze, schaboszczaki i golonki. Dziś trudno sobie wyobrazić kogoś, kto takiego wyboru nie ma, ale wyjątek pozostał. Wolnego. Bo nawet jeśli tak się złożyło, że z tego wyjątku udało nam się skorzystać, prawo kościelne mówi, że trzeba w zamian zafundować sobie inne umartwienie. Dla jednego będzie to jakaś ofiara pieniężna, dla innego - posprzątanie mieszkania babci. Piątkową wstrzemięźliwość (obowiązuje wszystkich od czternastego do sześćdziesiątego roku życia) Polacy traktują jednak dokładnie tak samo jak post. Wystarczy rzut oka na preferencje konsumentów w stołówkach wielkich biurowców. Mimo to, gdy biskupi polscy w grudniu ubiegłego roku napisali do wiernych list, w którym przypomnieli wszystkie kościelne przepisy, a na liście dni bezmięsnych nie wymienili Wigilii (która formalnie nigdy nim nie była), zachęcili jednak do podtrzymania tradycji i powstrzymania się od dodawania do karpia szyneczki, media podniosły wielki raban pod hasłem „Biskupi nie zabierajcie nam Wigilii!”, i pod adresem episkopatu posypały się oskarżenia o szarganie świętości. To znak, że współcześni katolicy w ogóle nie widzą w poście tego, czym powinien on być sprawieniem sobie czasem małego problemu gastronomicznego, po to by podtrzymać gotowość do większych wyrzeczeń. Dla nich jest on jedynie niezrozumiałym elementem tradycji. Zresztą takie myślenie o poście też zdążyło się stad tradycją. Na przykład w XVIII wieku polscy magnaci skrzętnie zachowywali piątkową wstrzemięźliwość. Powściągliwość od szyneczki kompensowali sobie jednak, sprowadzając specjalnie na ten dzień z zagranicy najdroższe dostępne wówczas gatunki ryb. Czy z tej sytuacji jest wyjście? W Kościele pojawiają się ostatnio głosy, by dać sobie spokój z prawnym sankcjonowaniem piątkowej fikcji i - w czasach gdy mięso przestało być synonimem rzadkiego smakołyku czy dostatku - zasugerować wiernym, by swoją uwagę koncentrowali w tym dniu na zwiększeniu liczby dobrych uczynków. Lecz o ile utrzymywanie piątkowej wstrzemięźliwości faktycznie wydaje się być zadaniem ciut beznadziejnym, o tyle kombinowanie, że niemartwiący się nią wierni znacznie bardziej przejmą się piątkowym wezwaniem do czynienia miłosierdzia - na kilometr z kolei trąci bezbrzeżną naiwnością. Dla bardziej zaawansowanych Podstawa prawna - List Biskupów polskich z 21 października 2003 na temat przykazań kościelnych www.kai.pl Manifest w sprawie reformy postu: Grzegorz Bubel SJ, Co znaczy pościć? „Przegląd Powszechny”, 2004 nr 3 (991). O św. Mikołaju z Myrny, który będąc w beciku, w dni postne odmawiał pokarmu matki: Hans Conrad Zander, Komputer św. Dominika i inne mądrości niedzielne, IW PAX, Warszawa 2004.

Prałat

Słowo prałat oznacza po prostu przełożonego, teoretycznie więc w ten sposób powinno określać się wyłącznie biskupa lub opata, czy ważnych rzymskich urzędników, słowem - ludzi, którzy mają w Kościele jakąś konkretną władzę (i na świecie tak bywa). W Polsce tytułuje się tak jednak większość zasłużonych księżowskich jednostek, dodając im do stroju różne cieszące oko kolorowe elementy. Nie zwiększa to w żaden sposób zakresu ich władzy, więc w praktyce prałacka nominacja jest wyłącznie wydarzeniem z dziedziny kościelnej mody. Najczęściej spotykanymi „kolorowcami” są księża kanonicy (którzy - żeby było prościej - prałatami formalnie zwykle nie są). To miła historyczna pozostałość z czasów, gdy przy każdym ważniejszym kościele, zwanym kolegiatą rezydowała kapituła - grupa zasłużonych kapłanów wspierających biskupa radą, a w razie jego śmierci przejmująca władzę w diecezji. Dziś teoretycznie sytuacja wygląda dokładnie tak samo, w praktyce jednak kapituły (zwykle jedna lub dwie na diecezję) spełniają funkcje wyłącznie dekoracyjne. Kanonicy kapituł mają prawo do noszenia przy sutannie purpurowych guzików i takiegoż pomponu na birecie, a od większego dzwonu nakładają też specyficzną pelerynę i złoty krzyż. Kanonicy dzielą się na honorowych i gremialnych (czyli prawdziwych), choć jedni i drudzy na procesjach oko gapiów przyciągają równie sprawnie. Oprócz kanoników, w kolorowych szeregach spotkać też można infułata (ma przywilej noszenia biskupiego nakrycia głowy, choć biskupem nie jest), czy prałatów honorowych Jego Świątobliwości (tytuł chętnie udzielany przez Watykan zasłużonym kapłanom). Ci prałaci mają też prawo do kolorowych guzików. Niektórzy z nich lubią dodawać sobie po nazwisku skróty, oznaczające na jakim poziomie zaszczytów są aktualnie i jakie gadżety w związku z tym im przysługują. Na przykład literki R. M. po nazwisku oznaczają, że mamy do czynienia z księdzem, który cieszy się przywilejem noszenia rokiety i mantoletu (specjalnej pelerynki i takiejż komeżki). Ciekawie wyglądają próby łączenia odznak pontyfikalnych ze świeckimi (najlepiej widać to na przykładzie kapelanów wojskowych, ze szczególnym uwzględnieniem nazywanego przez złośliwców Arkadiusem Episkopatu byłego biskupa polowego w randze generała; przypadkiem granicznym jest jednak wciąż rzecz jasna słynący z gustu a la afrykański kacyk proboszcz parafii św. Brygidy). Zawistni księża, nie będący prałatami, postulują zniesienie wszystkich wirtualnoodzieżowych zaszczytów dla niższego kleru. Wydaje się jednak, że warto by było zacząć od udzielania ich tylko osobnikom obdarzonym zmysłem smaku. Dla bardziej zaawansowanych Którym prałatom do niedawna przysługiwały pantofle ze srebrną klamrą? Wojciech Jakubowski, Marek Solarczyk, Ustrój Kościoła rzymskokatolickiego, Wyd. ASPRA -JR, Warszawa 2002.

Prasa katolicka

To nie wolny rynek, a śmierć jest głównym wrogiem większości katolickich czasopism. Jeśli bowiem ktoś ma dość lat, by wynieść nawyk kupowania „Niedzieli” czy „Gościa Niedzielnego” z czasów, gdy były one podziemnym rarytasem - kupuje go do dziś, ale za lat kilkanaście lub niewiele później odejdzie pewnie do miejsca, gdzie jedyną dostępną gazetą będzie rajski biuletyn. I choć te dwa tytuły są na rynku prasowym potęgą („Gość Niedzielny” sprzedaje się lepiej niż „Przekrój”) - nowych czytelników tego typu pisma pozyskują trudno. Choć starają się to robić. Wydawana w Częstochowie „Niedziela”, postrzegana jako organ prasowy „zachowawczej” części polskich katolików, zbiera wokół siebie niezadowolonych z zachodzących w kraju przemian mieszkańców mniejszych ośrodków, próbuje też odcinać kupony od popularności swojego radiowego odpowiednika, Radia Maryja, dając na swoich łamach miejsce jego publicystom. „Ludzi środka” usiłuje zagospodarować katowicki „Gość Niedzielny”. Ostatnio jednak, po tym jak w jego „intelektualnym” dodatku pod tytułem „Azymut” ukazała się debata o antykoncepcji, a następnie wywiad z Jarosławem Gowinem zastanawiającym się nad potrzebą zwołania kolejnego soboru, dodatek został - z powodu (skądinąd całkiem realnego) braku środków - skasowany. Na próżno zaś szukać w Polsce tak popularnych na Zachodzie katolickich magazynów z poradami rodzinnymi, tekstami społecznymi, jakimś miłym rozważaniem (vide słynna włoska „Famiglia Christiana”). U nas wszystko, co wystaje nad ziemię, musi opowiedzieć się po którejś ze stron bieżących politycznych i wewnątrzkościelnych sporów. Ale - co ciekawe - podczas gdy cienko przędą wszelkiej maści katolickie magazyny branżowe, periodyki wspólnot młodzieżowych, rolników, intelektualistów, coraz lepiej mają się wydawane na powielaczach i opisujące tylko lokalne „newsy” gazetki parafialne. Są parafie, gdzie wokół gazetki powstaje całe środowisko - redaktorów, łamaczy, autorów, a gazetki ze stricte kościelnych stają się zjawiskiem osiedlowym. Dlaczego więc coś, co rozwija się na dole, nie może rozwijać się na górze? Pewien ksiądz, redaktor jednej z parafialnych gazetek, któremu zadałem to pytanie, najpierw się refleksyjnie uśmiechnął, a później odpowiedział, roztaczając przed moimi oczami wizję afrykańskiej sawanny. Niewielkie żyjątka mają na niej wręcz wymarzone pole do działania i żerowania, muszą jednak dbać tylko o jedno - by nie wpaść w oczy drapieżnika. Podobnie i mała parafialna gazetka może pozwolić sobie na wiele, dopóki nie dostanie się w ręce wyższych kościelnych urzędników.

Profanacja

Wielu katolików sądzi, że kary piekielne ściąga na głowę grzesznika potraktowanie komunii świętej zębami. To nieprawda. Niemniej, co praktykował pewien mój pobożny znajomy, wyciąganie komunikanta z ust po mszy i magazynowanie w książeczce do nabożeństwa, aby w domu urządzać sobie pobożne adoracje - nie dość, że jest ciężką profanacją, to jeszcze pogwałceniem co najmniej pięciu kanonów kościelnego kodeksu. Złodzieje włamują się do kościoła, kradną złote naczynia, a przy okazji rozsypują przechowywane w nich komunikanty (konsekrowane opłatki rozdawane w czasie komunii) - to najczęstsza forma profanacji w polskich świątyniach. Profanacją jest jednak nie tylko znieważenie (na przykład wysypanie na podłogę) komunikantów. Jest nią również znieważenie jakiegoś miejsca (rok temu w Chorzowie kilku młodych ludzi zniszczyło przydrożny krzyż) czy świętych osób (kilka lat temu w Trzebnicy grupa podpitych nastolatków robiła sobie zdjęcia na pomniku papieża, biegała nago w okolicach kościoła, jeden z imprezowiczów udawał, że jest Chrystusem, a pyszna zabawa zakończyła się defekacją z pobliskiego mostu na przejeżdżające dołem samochody). Po profanacji miejscowi księża zarządzają zwykle nabożeństwo ekspiacyjne. Wierni odmawiają wtedy specjalne modlitwy przebłagalne i odśpiewują błagalną suplikację („Od powietrza, głodu, ognia i wojny - wybaw nas Panie...”). Ci, którzy profanacji się dopuścili, „z automatu” podlegają kościelnym karom, pracowicie wyliczonym dla każdego przypadku (zob. „Ekskomunika”). Za krytykę proboszcza - nie grozi nic.

Przykazania

Dla wielu katolików ta informacja będzie wstrząsem, ale dekalog nie ogranicza się do szóstego przykazania („Nie cudzołóż”). Tym, którzy takiej wizji religii ulegli i głoszą kazania wyłącznie o grzechach contra sextum („przeciw szóstemu”), oraz tym, którzy - nawet gdy takich kazań nie słyszą wyłącznie z takich grzechów się spowiadają, warto przypomnieć, że Pan Bóg nie przypadkowo umieścił regulacje seksualne dopiero na miejscu szóstym na dziesięć możliwych. A zanim do seksu doszedł, powiedział wiele rzeczy znacznie bardziej istotnych: zachęcił do traktowania Siebie i bliźnich z szacunkiem (przykazania I-V), do troski o rodzinę (IV), o swoje własne zdrowie (V), o wypoczynek (III i V)... Przykazań Bożych jest bowiem dziesięć (niektórzy za przykazanie „zerowe” uznają słowa, które w Biblii poprzedzają słynną dziesiątkę: „Szma Israel”, co tłumaczy się jako „Słuchaj Izraelu!”). Poza Przykazaniami Bożymi, w Polsce jest też pięć Przykazań kościelnych (na świecie obowiązują różne ich zestawy). Przykazania Boże to nakazy moralne, których nieprzestrzeganie oznacza grzech; kościelne nie mają tej sankcji, dotyczą bowiem nie treści, a formy praktykowania wiary. Przykazania Boże są dziełem Mojżesza, który - jak głosi Pismo - zniósł je z góry, gdzie objawił mu je sam Bóg. Przykazania kościelne są dziełem watykańskich dykasterii (urzędów). Przykazań Bożych zmieniać nie wolno. Przykazania kościelne wolno (może to zrobić episkopat za zgodą Watykanu). Przykazania Boże były do niedawna powszechnie zalecane przez spowiedników jako doskonała pomoc przy rachunku sumienia - delikwent mógł usiąść i recytując przykazania sprawdzić, gdzie był z chrześcijańską moralnością na bakier. Zdarzało się niestety, że tak prowadzony rachunek kończył się spowiedziami w typie: „Nie zabiłem, nie ukradłem, więcej grzechów nie pamiętam”. Przykazania Boże bez szczegółowej instrukcji obsługi mogą faktycznie wprowadzić nierozumnego wiernego w stan głębokiego podziwu dla samego siebie. Być może nie wpadnie on bowiem na to, że ze złamania piątego przykazania („Nie zabijaj”) trzeba spowiadać się nie tylko po wysłaniu wrednego sąsiada do krainy wiecznych łowów, ale również gdy na przykład wyniszcza się swój organizm alkoholem albo nie dba o systematyczne leczenie? Przykazanie drugie („Nie będziesz brał imienia Pana Boga twego nadaremnie”) to nie tylko zakaz używania sformułowań w stylu „O Boże!” czy „Jezus Maria”. Może być rozumiane również jako apel o to, by języka nie używać jako broni przeciw drugiemu człowiekowi. Interesujące spory wywołuje analiza przykazania czwartego („Czcij ojca twego i matkę twoją”), którą katoliccy rodzice wyciągają czasem jako ostateczną broń, próbując wpłynąć na zmianę decyzji swoich pociech. Pewien przytomny duszpasterz, którego to spotkało, zauważył, że „czcij” nie znaczy wcale „słuchaj”. Uczcił więc swoich rodziców, po czym i tak zrobił to, co sam chciał. Wiek XXI nie jest dobrym czasem dla przykazań. Te kościelne katolicy i tak mają w nosie (90 procent z nich nie jest w stanie wymienić ani jednego). Przykazania Boże uznaje za wiążące - jak pokazują badania statystyczne - jedynie około połowy polskich maturzystów. Wśród starszej młodzieży ten wskaźnik jest tylko nieznacznie wyższy. Najmniej poważane są przykazania drugie, ósme („Nie mów fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu twemu”) i trzecie („Pamiętaj abyś dzień święty święcił”). Największym uznaniem cieszą się przykazania piąte i siódme („Nie zabijaj”, „Nie kradnij”). Co ciekawe, najbardziej emocjonujące przykazanie szóste („Nie cudzołóż”) w tej grupie znajduje się w środku stawki. Coraz częściej pojawiają się głosy, by do spowiedzi szykować się, mierząc swoje zachowania również do przedstawionych przez Jezusa w Nowym Testamencie „Ośmiu Błogosławieństw”, które niczego nie zakazują, mówią zaś o tym, jakie cechy są u chrześcijanina szczególnie mile widziane. Obok spowiadania się z tego, czy nie przekroczyli zakazu i czy nie potknęli się na drodze do raju, chrześcijanie mieliby więc przejmować się również tym, jak daleka droga dzieli ich wciąż od doskonałości. Dla bardziej zaawansowanych Osiem Błogosławieństw: 1. Błogosławieni ubodzy w duchu, albowiem do nich należy królestwo niebieskie. 2. Błogosławieni, którzy się smucą, albowiem oni będą pocieszeni. 3. Błogosławieni cisi, albowiem oni na własność posiądą ziemię. 4. Błogosławieni, którzy łakną i pragną sprawiedliwości, albowiem oni będą nasyceni. 5. Błogosławieni miłosierni, albowiem oni miłosierdzia dostąpią. 6. Błogosławieni czystego serca, albowiem oni Boga oglądać będą. 7. Błogosławieni, którzy wprowadzają pokój, albowiem oni będą nazwani synami Bożymi. 8. Błogosławieni, którzy cierpią prześladowanie dla sprawiedliwości, albowiem do nich należy królestwo niebieskie. „Błogosławieni jesteście, gdy ludzie wam urągają i prześladują was, i gdy mówią kłamliwie wszystko złe na was z mego powodu. Cieszcie się i radujcie, albowiem wielka jest wasza nagroda w niebie”. Dziesięć przykazań Bożych: 1. Nie będziesz miał bogów cudzych przede Mną. 2. Nie będziesz brał imienia Pana Boga twego nadaremnie. 3. Pamiętaj, abyś dzień święty święcił. 4. Czcij ojca twego i matkę twoją. 5. Nie zabijaj. 6. Nie cudzołóż. 7. Nie kradnij. 8. Nie mów fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu twemu. 9. Nie pożądaj żony bliźniego twego. 10. Ani żadnej rzeczy, która jego jest. Przykazania kościelne: 1. W niedzielę i święta nakazane uczestniczyć we Mszy świętej i powstrzymać się od prac niekoniecznych. 2. Przynajmniej raz w roku przystąpić do sakramentu pokuty. 3. Przynajmniej raz w roku, w okresie wielkanocnym, przyjąć Komunię Świętą. 4. Zachowywać nakazane posty i wstrzemięźliwość od pokarmów mięsnych, a w okresach pokuty powstrzymywać się od udziału w zabawach. 5. Troszczyć się o potrzeby wspólnoty Kościoła.

Przysiad liturgiczny

Figura gimnastyczna wykonywana w momentach przewidzianych na klękanie przez sporą część męskiej populacji w naszym kraju. Przepisy liturgiczne wyróżniają dwa rodzaje klękania - klękanie właściwe, na dwa kolana, i przyklękanie - na przykład podczas przechodzenia przed Najświętszym Sakramentem (duchowni automatyzm związany z przyklękaniem na środku kościoła mają tak mocno wdrukowany, że zdarzy im się czasem przyklęknąć nawet przed ekranem przy przechodzeniu przez środek kina). Polscy mężczyźni opracowali wariant pośredni, który polega na tym, że w sytuacjach, gdy się klęka (np. tzw. podniesienie), oni jedynie przyklękają, ale zamiast zaraz wstać - zamierają w tej niewygodnej pozycji. Ręce mają zwykle wtedy splecione, a ciężar ciała spoczywa na zgiętej nodze, która nie klęczy. Coraz częściej można też spotkać panów, którzy środek ciężkości w tej pozycji przenoszą na okolice kości ogonowej, czasem w ogóle nie dotykając żadnym z kolan do ziemi, słowem wykonują regularny przysiad, by nie wychylać się ponad tłum, i tak wypięci w parterze trwają aż do kończącego podniesienie dzwonka. W wielu - zwłaszcza wiejskich - parafiach klękanie w ten sposób jest jedną z fundamentalnych i demonstrowanych publicznie oznak męskości, trzeba zobaczyć z jaką dumą kilkuletni chłopcy kucają w kościele obok swoich ojców, wcześniej rzucając rzecz jasna wystudiowanym, niedbałym gestem chusteczkę pod jedno używane kolano. Nadszedł czas, by zadać sobie pytanie - po co tyle trudu, czy nie lepiej normalnie, po ludzku uklęknąć? Stosując przysiad, brudzi się tylko jedno kolano „kościółkowych” spodni. Zysk z tego zabiegu jest jednak co najmniej problematyczny, gdy uwzględni się, jak strasznie wypycha on materiał na kolanie drugim.

Psalmy złorzeczące

Bruce Barton, założyciel wielkiej agencji reklamowej BBDO, jeden z pionierów amerykańskiego kapitalizmu i kongresman, wydał swego czasu kultową biografię Chrystusa zatytułowaną Człowiek, którego nikt nie zna. Książka Bartona wzięła się z niezgody na wizję Mistrza, którą karmiono go w niedzielnej szkółce. „Przedstawiano nam go wyłącznie jako Baranka Bożego, męża boleści, czekającego na śmierć”. Gdy Barton postawił pierwsze pewne kroki w świecie rządzonym przez globalny biznes, zadał sobie jednak proste pytanie: jak to możliwe, by „mięczak z prowincji” przekonał do swojej wizji tylu ludzi i założył organizację, która odniosła w końcu spektakularny, światowy sukces? W swojej książce z żelazną, biznesową konsekwencją analizuje więc poszczególne etapy życia Jezusa: obala mit o jego słabości fizycznej (Jezus od dziecka był zahartowany, bo dużo chodził boso, poza tym zdemolował przecież świątynne targowisko), zachwyca się jego strategiami negocjacyjnymi i towarzyskimi (zdaniem Bartona Jezus był ulubieńcem ówczesnej jerozolimskiej śmietanki) etc. Pracę Bartona środowiska kościelne wykpiły - rzecz jasna - do szczętu jako idiotyczną. Niektórzy komentatorzy szydzili, że według Bartona Mojżesz wszedł do Ziemi Obiecanej tylko dlatego, że miał duszę agenta od nieruchomości i widział w niej zupełnie dziewiczy rynek. Fakt, że większość z jego analiz tchnie dziecinną wręcz naiwnością. A że naiwność jest matką głupoty Barton jest dziś z lubością cytowany przez wszelkiej maści amerykańskich „teleewangelizatorów”, którzy jeżdżą rolls-royce'ami, argumentując, że Jezus - gdyby dziś żył - też by nimi jeździł, oraz głoszą swoistą odmianę religii sukcesu, w którym na przemian wznosi się modły do Boga i do portfela, ot, choćby za pomocą mantry: „Oh money, come to me, oh money”. Jego książka leży więc u podstaw dużego kalibru idiotyzmów. Nie można jednak nie dostrzec, że to przejmujący zapis osobistych poszukiwań człowieka, który żyje po to, by osiągnąć sukces, ale chce przy tym żyć wiarą w coś większego niż magia zer na koncie. I nie udaje, że świat przeżywanych przezeń przy tym emocji składa się tylko z barw ciepłych - od jasnożółtej wzwyż. Barton zbuntował się przeciw „chrześcijaństwu mięczaków”, które odziera ten świat i ludzi na nim mieszkających z ludzkich przymiotów, wciskając im do głowy, że już tu powinni być zatopionymi w pogardzie dla świata aniołami. Jedną z emocji, którą tak pojmowane chrześcijaństwo wyrzuciło do lamusa, jest gniew. Gniew, który w Starym Testamencie jest przecież na porządku dziennym. W Księdze psalmów co krok natknąć się można na tak zwany psalm złorzeczący, który wyklina krzywdziciela całą litanią złych życzeń. Klasycznym przykładem jest Psalm 109: „Niech dni jego będą nieliczne, a jego urząd niech przyjmie kto inny. Niechaj jego synowie będą sierotami, a żona niech zostanie wdową! Niech lichwiarz czyha na całą jego posiadłość, a obcy niech rozdrapią owoc jego pracy...”. W innym psalmie oddane to jest jeszcze bardziej plastycznie: „Niech jego droga będzie ciemna i śliska, gdy będzie go ścigał anioł Pana!”, czy jak w Psalmie 137, w którym czytamy: „Szczęśliwy kto schwyci i rozbije o skałę twoje dzieci”. Psalmów złorzeczących nie ma w brewiarzu. W Biblii niektóre z nich są, a w analizach najczęściej zostają opatrzone komentarzami, że autorowi wcale nie chodziło o to, by komuś konkretnemu połamać kończyny, że miał on na myśli szatana, czyli wcielone zło, że to bunt przeciw niesprawiedliwości, że psalmy złorzeczące to nie modlitwa człowieka do Boga (ciekawe dlaczego inne psalmy nią są), a proroctwo mówiące o tym, co się stanie, jaka kara spada na człowieka, gdy się postępuje źle, albo że należy odnosić złorzeczenia do zła, które siedzi w czytającym owe teksty. Kolejnych powodów do formalnej gimnastyki dostarczył jednak „zmiękczaczom” sam Jezus. Słynny fragment ewangelii o wypędzeniu kupców ze świątyni też opatruje się zwykle dziesiątkami ciepłych słów tłumaczących Jezusa, który - łagodny baranek - zachował się jakoś tak dziwnie. Problem w tym, że tu nie ma co tłumaczyć. Ukrywający się pod pseudonimem autor katolickiego portalu www.mateusz.pl pisze, że Jezus nie spoglądał wyrozumiale na biednych kupców, nie przemawiał do nich czule, a krzyczał: „Won z całym waszym kramem! Dość tego hałasu, w którym nie mogę usłyszeć samego siebie! To zło - kiedy ktoś depcze świętość, żadnych usprawiedliwień, tłumaczenia, won!”. O. Dominik - bo taki kryptonim przyznał sobie obawiający się gromów kapłan - proponuje, by nie lekceważyć takich fragmentów Biblii. Jeśli ktoś nas krzywdzi, nie tłumaczmy sobie, że pewnie jest biedny, zraniony i miał do szkoły pod górkę. Dobrze, ale Jezus przecież wybaczył swoim prześladowcom? Tak, jednak przebaczenie jest czymś co następuje później. W chwili, gdy ktoś robi ci krzywdę - masz prawo poczuć gniew. Jeśli zaczniesz udawać, że go nie czujesz, jego ostrze skieruje się przeciw tobie, zaczniesz zadręczać się, poniżać, zastanawiać się, czy na to zasłużyłeś. „Gniew to dar od Boga”, naturalny odruch dobrego człowieka na zło - powiada autor. Nie kieruj jednak jego energii przeciw temu, kto ci zawinił, gniewaj się na krzywdę, miej odwagę powiedzieć, że zostałeś skrzywdzony. A jeśli wierzysz w Boga, komu masz o tym powiedzieć jak nie jemu? I czym lepiej wyrazisz swoje uczucia niż właśnie złorzeczącym psalmem? Gniew nie zniknie, jest wpisany w naturę ludzką na stałe. Ale figuruje też w wykazie siedmiu grzechów głównych. Ewagriusz z Pontu, grecki mnich żyjący w IV wieku, pisał, że gniew jest naturalną reakcją tych, którzy ujrzeli świat takim, jakim jest naprawdę. Jest jednak jasne, że chrześcijanin nie może się na tej reakcji zatrzymać. Musi ten świat zmieniać, żeby podobne reakcje budził może choć trochę rzadziej. Dla bardziej zaawansowanych Psalmy złorzeczące: Apokryfy Starego Testamentu, oprac. R. Rubinkiewicz, Oficyna Wydawnicza Vocario, Warszawa 2000. Dziecinna teologia Bruce'a Bartona The Man Nobody Knows, Ivan R Dee Inc., Chicago 1999.

Relikwie

Podania mówią, iż w XVI wieku, po śmierci szczególnych cnót młodzianka - św. Alojzego Gonzagi, wierny lud ze szczególną lubością pociął na cieniutkie plasterki i rozniósł po świecie nagniotki, które wytworzyły się na kolanach świętego na skutek długotrwałych modlitw. W naszych kościołach nierzadko można trafić na święte głowy, nosy i palce, zapieczętowane w szklanych pojemnikach lub srebrnych szkatułach, do których przytwierdzone są podpisane w Watykanie świadectwa autentyczności. Świadectwo świadectwem, a im większa sława świętego, tym częściej watykańskie podpisy wypiera żelazne prawo rynku mówiące, iż każda podaż znajdzie swój popyt. Dzięki temu kończynami, które podobno należały choćby do Św. Jana od Krzyża, można by pewnie obdzielić batalion piechoty (liczba oficjalnie zatwierdzonych się zgadza - reszta to efekt lokalnego patriotyzmu), a z drzazg rzekomo pochodzących z Krzyża Świętego można by zbudować niewielkie osiedle. W roku 1995 mieliśmy w Polsce niezwykłego gościa - zawitały do nas ozdobnie opakowane struny głosowe i „kość najbliższa sercu”, które kilkaset lat temu miały zaszczyt należeć do św. Antoniego z Padwy. Było to wielkie wydarzenie, bo na rynku relikwii szczątki św. Antoniego notowane są bardzo wysoko. Przede wszystkim dlatego, że sam święty wykazuje niezwykłą skuteczność, zwłaszcza gdy jest wzywany do pomocy w odnajdywaniu zgub. Psychologowie powiedzieliby, że gdy czegoś gorączkowo szukamy, bezwiednie nakręcamy swoje emocje, a chwila przerwy i wyciszenia - nieważne czy westchnienie do świętego, czy minuta zerkania przez okno - przywraca nam zdolność koncentracji i pomaga znaleźć zgubę. Psychologowie przestaliby się jednak mądrzyć, gdybyśmy zapytali ich, jak w takim razie wytłumaczyć choćby rewelacyjną wręcz skuteczność św. Szarbela, pustelnika, w rozwiązywaniu problemów komunikacyjnych (warunek: modlitwa za Liban, skąd święty pochodził, a gdzie nie dzieje się najlepiej). Albo jak w świetle nauki wyjaśnić fakt, że św. Ekspedyt, wezwany na pomoc w przeddzień ważnej wycieczki, jest bardziej skuteczny w kreowaniu przyjaznych warunków atmosferycznych niż kanadyjski system rozpraszający gradowe chmury za pomocą ultradźwięków (wielokrotnie sprawdziłem to sam)? Statystyki podają, że jedna piąta Polaków nie za bardzo wierzy w pomoc świadczoną przez świętych. A szkoda. Bo ze świętymi naprawdę warto się zaprzyjaźnić. Warto mieć też w niebie jakiegoś stałego patrona. Może być to nasz święty imiennik, można też na przykład siąść do Martyrologium Rzymskiego (oficjalny spis świętych) i wybrać sobie spośród nich takiego patrona, który jest mało znany (jak choćby wspomniany Ekspedyt, żołnierz rzymski z pierwszych wieków chrześcijaństwa). Ludowa logika podpowiada bowiem, że święty, który ma niewiele spraw, załatwia je skutecznie. Święty bardziej popularny, jak choćby św. Antoni czy św. Franciszek, dysponuje co prawda - w oczach ludu - większą siłą przebicia, ale żeby zwiększyć swoją szansę, problem i tak lepiej przedstawić mu osobiście. A to znaczy - dotknąć, zobaczyć, porozmawiać. To bardzo ludzkie - gdy chcemy „pogadać” z drogim nam zmarłym, idziemy przecież na jego grób. A relikwiarz to grób w wersji mini. Wierni, którzy pielgrzymują do Asyżu, gdzie w szklanej trumnie na widok publiczny wystawiono zmumifikowane zwłoki św. Klary, nie są przecież jakimiś duchowymi nekrofilami! Są przekonani, że ci, którzy odeszli, posiadają teraz moc i część tej mocy mogą użyć, by pomóc tym, którzy męczą się jeszcze na ziemi. Stąd wziął się kult relikwii. Nie tylko u katolików. Szczątki swoich świętych czczą również prawosławni, a mahometanie pieczołowicie przechowują w Stambule włos i ząb proroka Mahometa. Przerzucanie mostów między światami to fenomen tak stary, jak ludzkość. Egipcjanie pisali do bliskich zmarłych listy, w których przypominali, że byli w stosunku do nich OK i precyzyjnie wymieniali sprawy, jakie w związku z tym powinni załatwić. W pogańskim Rzymie popularne były uczty na grobach zmarłych, „dokarmianie” ich (vide też choćby nasze Dziady) i upraszanie w ten sposób ich wstawiennictwa. Chrześcijanie szczególną pieczą od początku otaczali groby męczenników. W IV wieku cesarz Konstantyn sprowadził do Rzymu między innymi relikwie św. Łukasza i Andrzeja, a na grobach św. Piotra, Wawrzyńca i Agnieszki pobudował wspaniałe bazyliki. Pod koniec IV wieku powszechny był już zwyczaj umieszczania relikwii w ołtarzu, odprawiania mszy na grobach świętych (jeszcze pół wieku temu obowiązywał przepis, że w każdym ołtarzu w kościele w specjalnej kamiennej wkładce musiały znajdować się oficjalnie potwierdzone relikwie jakiegoś świętego). Z czasem kult relikwii rozwinął się do tego stopnia, że gdy chrześcijanie mieli wśród siebie świątobliwego człowieka, do którego zbliżała się śmierć, wiązali go, by im nie uciekł i nie pozbawił tym samym wysokowydajnych duchowo szczątków. Jak pisze znakomity historyk Kościoła ks. Jan Kracik, w późniejszym średniowieczu poszczególnym świętym przypisywano określone zadania, na przykład wyznaczało się im konkretne areały do pilnowania, obnosząc ich szczątki wzdłuż granic ziemskiego majątku. Jeśli święty nie wywiązywał się ze swoich obowiązków, przypominano mu o nich, urządzając specjalne nabożeństwo „poniżenia” relikwii, podczas którego wyciągano je z ołtarza i stawiano na podłodze, w wypadkach drastycznych zaniedbań - również bito. Jak się okazuje, na świętych takie zabiegi działały czasem faktycznie niezwykle motywująca W połowie XI wieku w jednym z francuskich klasztorów relikwie czterech świętych (Sebastiana, Grzegorza, Medarda i Gilberta) stały na ziemi prawie rok w oczekiwaniu na rozwiązanie sporu o własność wsi z księciem Goscelinem. Po tym czasie święci zjawili się we śnie upartego możnowładcy i oburzeni upokorzeniem, które ich spotkało, spuścili mu regularne manto, na skutek czego ten obudził się zalany krwią. Kościół katolicki nie każe nikomu „wierzyć” w relikwie, a ich kultu nie uważa za niezbędny do zbawienia. Zdarza się jednak, że relikwie trafiają nie tylko do kościołów, ale też w ręce prywatnych kolekcjonerów. Pewien zakonnik - chcąc wytłumaczyć mi powód, dla którego ludzie otaczają się fragmentami świętych zwłok - opowiadał, jak kiedyś marzył o tym, by mieć but Jimmiego Hendriksa. „Dlaczego nie mam prawa mieć przy sobie czegoś, co należało do kogoś kochanego i co będzie mi o nim przypominało?” - pytał retorycznie. I przyznawał, że ma w domu między innymi relikwie św. Jacka, św. Stanisława Kostki, św. Teresy z Lisieux. „A nawet pewnego męczennika, którego imienia nawet nie znam, a którego kosteczki dostałem w USA”. Dla bardziej zaawansowanych Co to jest hagioterapia? Jan Kracik, Relikwie, Wyd. Znak, Kraków 2002.

Rozwód kościelny

Coś, czego nie ma. Kościół stoi bowiem na stanowisku, że ponieważ małżeństwo z definicji jest nierozerwalne, to nie można go rozwiązać. Życie ma jednak to do siebie, że wymyka się definicjom, coś więc trzeba było zrobić z tymi, których małżeństwo - choć teoretycznie nierozerwalne - w praktyce jednak się rozpadło. Prawnicy doszli więc do wniosku, że chociaż prawo zabrania czegoś odkręcić, można przynajmniej sprawdzić, czy aby na pewno to coś zostało ważnie zakręcone. I tak powstało pojęcie „stwierdzenia nieważności małżeństwa”. Trybunał biskupi, który takie orzeczenie może wydać, nie pieczętuje więc tego, że małżonkowie się rozchodzą, ale orzeka, iż nigdy się nie zeszli. Strona kościelna nie musi weryfikować definicji, a świeccy mają dokładnie to, o co im chodziło. Jeszcze trzydzieści lat temu nie było nań praktycznie większych szans. Dwadzieścia lat temu zreformowano jednak Kodeks prawa kanonicznego i katalog przeszkód, które sprawiają, że ślub był nieważny, znacznie się rozszerzył. Małżeństwa nie było więc, jeśli narzeczeni działali pod przymusem (na przykład rodziców), jeśli dopiero po ślubie wyszło na jaw, że syn jest emocjonalnie zależny od matki, jeśli jedno z nich zataiło przed ślubem poważną chorobę albo jeśli znajdą się świadkowie, którzy potwierdzą, iż delikwent choć czarował narzeczoną wizją obfitej rodziny, tak naprawdę nie chciał mieć dzieci. Trwają dyskusje, czy do katalogu przeszkód psychologicznych nie dołączyć też neurohormonalnych, a wtedy za niezdolnych do zawarcia małżeństwa można by uznawać na przykład nałogowych erotomanów. Trzeba jednak udowodnić, że patologia ujawniła się dopiero po ślubie, a druga strona przedtem nie miała o tym zielonego pojęcia. Prawo kościelne mówi bowiem, że skoro ktoś zatajał, jaki jest naprawdę, druga strona ma prawo czuć, że została oszukana, że brała ślub z kimś innym. Na unieważnienie małżeństwa nie ma więc szans dziewczyna, która wychodziła za trunkowego w naiwnej nadziei, że upojony jej miłością odstawi na bok czystą. Jeśli jednak będą świadkowie potwierdzający, że gość patologicznie upijał się przed ślubem, ale na randki biegał trzeźwy jak niemowlę - sprawa może być do wygrania. Tak czy siak - gdy człowiek zorientuje się, że małżeństwo było pomyłką, swoje ludzkie losy musi opisać we wniosku i przesłać do trybunału. Trybunały, które zajmują się takimi sprawami, działają przy każdym biskupie. To zazwyczaj kilku odpowiednio przeszkolonych w prawie księży, z których jeden pełni zawszę rolę „obrońcy węzła małżeńskiego”, czyli jego zdaniem jest wyszukiwanie wszelkich argumentów za tym, że małżeństwo zostało zawarte zgodnie z regułami. Przed trybunałem nie ma klasycznych rozpraw, wszystkie wnioski, zeznania, opinie przedstawia się na piśmie. Petent nie staje więc na sali sądowej, a po prostu spisuje to, co ma do powiedzenia razem z upoważnionym przez trybunał księdzem. Co i tak niewiele pomaga na emocje. Strona pozwana może sobie na przykład poczytać, co na jej temat wygadują wspólni znajomi, których na swoich świadków powołał współmałżonek. Teoria zakłada, że rozpatrywanie jednej sprawy nie powinno trwać dłużej niż rok. Wyrok, aby był ważny, musi obronić się w drugiej instancji. Jeśli dwie instancje mają różne zdania - sprawę trzeba zaczynać od początku. Gdy nie jesteśmy zadowoleni z wyroku - zawsze możemy też odwołać się do Rzymu. Najwyższy Trybunał Sygnatury Apostolskiej powołuje wtedy w kraju (oszczędności) swoje własne dwie instancje i bywa, że orzekają one zupełnie co innego, niż te wcześniejsze. Proces nie kosztuje dużo (w Warszawie przyjęto na przykład, że cała pierwsza instancja kosztuje tyle, ile wynosi pensja wnioskodawcy, druga - dwieście złotych, dopiero gdy sprawa trafia do Rzymu, na tłumaczy wydać trzeba i parę tysięcy złotych). Gdy nas na to stad, możemy też wynająć sobie prywatnego adwokata, który będzie pilnował naszych spraw przed kościelnym sądem. W niektórych trybunałach wciąż patrzy się na to niechętnie, ale jeśli taki adwokat ma zgodę biskupa i zna się na prawie kanonicznym - formalnych przeszkód nie ma. Ba, w Polsce działa już kilka regularnych kancelarii zajmujących się wyłącznie procesami prawa kanonicznego (adresy zob. niżej). Liczba wniosków, które wpływają do kościelnych sądów, rośnie z roku na rok. Mimo to wielu katolików wciąż rezygnuje z założenia sprawy przed sądem, bo jest zdania, że i tak nie ma żadnych szans. Liczba związków niesakramentalnych, czyli takich, które nie mogą wziąć po raz drugi ślubu (a co za tym idzie - przyjmować komunii, żyją przecież w grzechu), bo raz już ślub kościelny wzięły, zdaniem niektórych sięga dwóch milionów. Tacy ludzie powinni pamiętać, że też mają w Kościele swoje prawa. W Niemczech na przykład, takim osobom - po jakimś okresie „pokuty” - przyznaje się jednak prawo do przyjmowania komunii. U nas - jak na razie - pierwszym prawem „niesakramentalnych” małżeństw winno być sprawdzenie, choćby przy pomocy znajomego księdza (lub nawet nieznajomego, który odwiedza nas w czasie kolędy), czy naprawdę nie mają szans wyprostowania sytuacji przed kościelnym sądem. Dla bardziej zaawansowanych Jak to się robi? K. Popławski OP, T. Wytrwał OP, A. Gruszecka, Me taki proboszcz straszny. Praktyczny przewodnik prawa kościelnego, Wyd. W drodze, Poznań 2003. Procedura, wzory pism procesowych: Aleksander Sobczak, Proces o stwierdzenie nieważności małżeństwa kościelnego, (książka elektroniczna dostępna na www.kmt.mateusz.pl). Kancelarie specjalizujące się w prawie kanonicznym - np. www.nm.lublin.pl. www.vinculum.pl

Różaniec

Pierwsze świadectwo takiego sposobu zanoszenia modłów w chrześcijaństwie pochodzi z HI wieku. Słynny wówczas pustelnik, Paweł z Teb, miał zwyczaj odmawiania tego samego psalmu („Zmiłuj się nade mną Panie”) trzysta razy dziennie. Problem modlitewnej rachunkowości rozwiązał innowacyjnie: zbierał trzysta kamyków i po odmówieniu jednej modlitwy wyrzucał jeden kamyk i tak procedował, aż wyrzucił wszystkie. Metodę wielokrotnego powtarzania tej samej modlitwy od setek lat stosują też z powodzeniem buddyści czy muzułmanie, którzy odliczają 99 imion Boga. Zdaje się, że to buddyści jako pierwsi wprowadzili na religijny rynek zapożyczony później i przez muzułmanów, i przez chrześcijan użyteczny gadżet w postaci modlitewnego sznura. Pierwszym osobnikiem, o którym wiemy, że według takiego schematu odmawiał wielokrotnie „Zdrowaś Maryjo”, jest żyjący w VII wieku Ildefons, biskup Toledo. Warto wiedzieć, że nie było to jeszcze nasze „Zdrowaś Maryjo”, a prawdopodobnie jej część kończąca się na słowach „błogosławionaś Ty między niewiastami”, o imię Jezus modlitwa ta poszerzyła się kilkaset lat po biskupie Ildefonsie, a w obecnym brzmieniu (czyli z dodatkiem „Święta Maryjo, Matko Boża...”) odmawiana jest dopiero od XVI wieku. Średniowieczny różaniec to jednak wciąż przede wszystkim pomoc w odmawianiu hurtowych ilości pacierzy, dlatego nazywano go wówczas computum - modlitewnym kalkulatorem. O tym, że tak liczone będą zdrowaśki (a nie np. psalmy), ostatecznie zdecydowano pewnie gdzieś w okolicach XIII wieku na podstawie kilku objawień. To wtedy różaniec uzyskał też swoją właściwą nazwę, pochodzącą według jednych od wizji Maryi pięknej niczym różany ogród, według innych - od wieńca z róż, którymi obdarowywali się prehistoryczni kochankowie. Zwyczaj dodawania do nich rozważań o tajemnicach wiary powstał dopiero w XV wieku. I tak utrzymał się do dzisiaj. Różaniec nie jest bowiem, wbrew dość powszechnej opinii, modlitwą bezmyślną. Powtarzanie ustami świętych słów „zdrowasiek” i „ojczenaszów” spełnia w nim bowiem podobną rolę jak mantra w buddyzmie uspokaja, wycisza, nadaje ludzkim myślom modlitewny rytm, wewnętrzną melodię, na kanwie której można snuć głębsze rozważania o życiu Jezusa. Nic dziwnego, że przed wiekami różaniec był bardzo popularny zwłaszcza wśród osób, które musiały wykonywać pracę fizyczną. Dziś jest przez kaznodziejów szczególnie polecany wszystkim tym, którzy tracą czas w środkach komunikacji miejskiej, w kolejkach, stojąc w korkach. Różaniec - prawidłowo odmawiany - wbrew pozorom nie absorbuje bowiem i nie męczy. Pozwala duchem odpłynąć w zupełnie inny wymiar, nie ruszając się z wagonu zatłoczonej „osiemnastki”. Trzeba tylko uniknąć błędu, który popełnia wielu modlitewnych nuworyszy - odmawiając różaniec, nie powinniśmy koncentrować się na słowach modlitw, one mają być tylko rakietą nośną, która wyniesie nas na orbitę duchowych rozważań. Aby nie tracić czasu na wymyślanie sobie tematów, Kościół proponuje je, dzieląc różaniec na wspomniane już tajemnice. Każde dziesięć „zdrowasiek” odmierza jedną tajemnicę (na przykład Boże Narodzenie czy obecność Jezusa na weselu w Kanie), każde pięć tajemnic składa się na jedną, spójną tematycznie i w nastroju część. Części są cztery (radosna, bolesna, chwalebna i tajemnice światła), każdą z nich można wybrać sobie, dajmy na to w zależności od nastroju, w jakim zaczynamy modlitwę (na przykład w obliczu jakiejś tragedii dobrze odmówić część bolesną czy chwalebną - tę o zmartwychwstaniu). I nie ma co przerażać się długością modlitewnego sznura (dominikanie noszą przy pasie 150 „zdrowasiek”). Spokojne odmówienie dziesiątki różańca (choć praktyka uczy, że aby wejść w rytm, trzeba ich odmówić pewnie ze trzy) zajmuje nie więcej niż trzy minuty. Różaniec można przerwać po każdej tajemnicy, jest więc modlitwą doskonale elastyczną. Wokół różańca rozwinął się w Polsce cały przemysł. Całkiem zgrabny różaniec można mieć już za około trzy złote. Furorę robią małe różańce, tak zwane dziesiąteczki czy obrączki na palec z dziesięcioma guziczkami. We wzornictwie dominują różańce papieskie z krzyżykiem w formie papieskiego pastorału (takie też różańce w ozdobnych futerałach rozdaje swoim gościom sam papież), franciszkańskie - z drewnianymi krzyżykami o charakterystycznym wygiętym kształcie, czy z drzewa różanego, zmieniające kolor wraz z częstością odmawiania. Istnieje zabobon o szczególnych właściwościach różańców przywożonych z różnych świętych miejsc. W wielu kościołach do odmawianego różańca po każdej tajemnicy dodaje się też ekstra modlitwy („O mój Jezu przebacz nam nasze grzechy...”), wskazywane ponoć przez Maryję i świętych w kolejnych objawieniach. Rzecz gustu, lecz można zrozumieć, że są tacy, których wybijają one swoim wielomówstwem z modlitewnego rytmu. To tak, jakby medytację przerwać co pięć minut czytaną z kartki nabożną inwokacją. Tego rodzaju dodatki odstręczają też ludzi, którzy prawidłowo odmawiając różaniec, nie musieliby uciekać do wschodnich szkół medytacji, natomiast różaniec okraszony takimi bonusami postrzegają jako staroświecki. Tymczasem stawka jest poważna. Jest nią ludzkie zdrowie. Amerykańscy naukowcy stwierdzili ostatnio, że organizm osób oddających się medytacyjnej modlitwie pracuje inaczej, mózg jest lepiej ukrwiony, obniża się ciśnienie krwi. A regularne praktyki religijne - w tym na pewno różaniec - mogą nam dodać nawet osiem lat życia! Dla bardziej zaawansowanych Skąd się wziął różaniec? Jacek Salij OP, Potęga modlitwy różańcowej, http://www.dominikanie.pl/~kbroszko/salij_roz.htm Encyklopedia religii, PWN, t. 8, Warszawa 2003.

Saksy duszpasterskie

Co roku - wraz z nastaniem lata i ostatnim dzwonkiem zwiastującym koniec szkoły - dzieci udają się na zasłużone wakacje. Coraz częściej jednak, zamiast się byczyć, wsłuchując w szmer ruczaju, pociechy jadą do Dublina czy Londynu, by zmywać gary. Te młodsze zaś - zamiast cieszyć się, że one jeszcze zarabiać nie muszą - zazdroszczą tym, co już zarabiać mogą. Kapitalizm. Nie wszyscy wiedzą jednak, że dotknął on również księży, którzy wraz z końcem katechizacji wyruszają śladem swoich uczniów, by za godziwą zapłatę świadczyć posługę duszpasterską w Niemczech, Włoszech czy Stanach, w parafiach opuszczonych chwilowo przez plebanów, którzy skoczyli właśnie wygrzewać się na plażach Majorki lub w nabożnym skupieniu zwiedzać starożytną Palestynę. Zjawisko saksów duszpasterskich istnieje w Kościele od dawna. To element starego jak świat łańcucha zależności wolnorynkowych, który sprawia, że do niańczenia amerykańskich dzieci sprowadzane są Meksykanki, ich zaś dziećmi zajmują się wynajęte Chinki, zostawiające swe maleństwa pod opieką Wietnamek. W przypadku naszych księży ten łańcuch jest jednak na razie trzyelementowy. Na miejsce polskich księży - wyjeżdżających, by przez miesiąc czy dwa podreperować sobie budżet, odprawiając msze opłacane według sutych zachodnich stawek (za mszę bywa i 20 euro, wobec średnio 5-7 euro w Polsce) - przybywają coraz częściej księża ze Wschodu, głównie z Białorusi i Rosji. Zacierającym już ręce antyklerykałom należy zwrócić uwagę, że takie saksy nie muszą Mieć wcale u korzeni zamiłowania do finansowych perwersji. Rektor jednego z polskich seminariów na saksy jeździ regularnie, a za zarobione pieniądze kupuje sobie fachowe książki, na które z pensji po prostu go nie stad. Inna rzecz, że z luksusu saksów mogą skorzystać przede wszystkim księża nieparafialni wszelkiej maści wykładowcy, rezydenci, których urlopowy rytm wyznacza kalendarz akademicki (normalni księża mają tego urlopu miesiąc). No, a poza tym ci, którzy choć trochę znają język, a przede wszystkim jakiegoś zachodniego proboszcza. Co robić, jeśli w kieszeni pustki, a nie zna się nikogo? Najpewniejszą metodą jest załapanie się na zagraniczne studia. Na uczelniach przyjmujących księży bez problemów znaleźć można adresy parafii oferujących „pracę sezonową” dla księży. A tej pracy - i to nie tylko sezonowej - może być coraz więcej. Liczba parafii w Europie na stałe opuszczonych przez księży wzrosła w ciągu ostatniego ćwierćwiecza ze 107 do 1522. Tamtejsi księża mają kasę, ale jest ich za mało. U nas natomiast - dziękować Bogu - przyrost naturalny kapłanów wciąż jest dodatni, a choć jest ich więcej, są mniej zamożni. Na saksach duszpasterskich korzystają więc wszyscy. Korzysta ksiądz (finansowo i duszpastersko - bo ma setki nowych przykładów do kazań). Korzysta wspólnota, która księdza nie miała. Korzysta też jego chwilowo opuszczona parana, bo uczy się od księdza z Białorusi, że świat nie kończy się na Bugu... I niech ktoś powie, że wolny rynek nie jest najdoskonalszym systemem wymyślonym dotąd przez ludzkość?

Sobotnia msza niedzielna

Ci, którym trudno uczestniczyć we mszy w niedzielę, mogą zrobić to już w sobotę wieczorem. We wszystkich kościołach msze w soboty wieczorem powinny być odprawiane według niedzielnego rytuału, obowiązek niedzielny jest więc zaliczony, ale często słyszy się, że z tej furtki można korzystać tylko w sytuacjach awaryjnych. Z formalnego punktu widzenia - to bzdura. O sprawie decyduje bowiem nie intencja Kowalskiego, który w niedzielę chce mieć na przykład czas na przyjmowanie gości, a obiektywizm kościelnego kalendarza, mówiącego jasno, że każde jutro zaczyna się już dziś wieczorem (patrz też „Brewiarz”). Wierni, którzy wyrośli z ruchów neokatechumenalnych (wracają do korzeni liturgii, odprawiają mszę przy stole na normalnym chlebie, uważani często za dziwaków, modlą się bowiem długo i porządnie), również zwracają uwagę, że nikt nikomu łaski tu nie robi, bo przecież od początku w chrześcijańskiej tradycji najważniejsze świąteczne celebracje zaczynały się wieczorem poprzedniego dnia (chrześcijanie przejęli to z tradycji żydowskiej, a Żydzi oparli się na opisie stwarzania przez Boga świata z Księgi Rodzaju - „I tak upłynął wieczór i poranek, dzień pierwszy...”). Teologicznie rzecz biorąc, wielkosobotnie nabożeństwo Wigilii Paschalnej jest bardziej doniosłe, niż jakakolwiek msza w samą Wielką Niedzielę (nawet - co oburzy wielu miłośników tradycji - ranna msza rezurekcyjna). Więc dlaczego inaczej ma być w wypadku innych niedziel - pytają? Na poparcie swoich tez mają też ciekawy argument niereligijny. Sobotni wieczór to przecież w dzisiejszych czasach samo nadzienie weekendu, clou świątecznej atmosfery, to co w nim najlepsze. Ludzie przeznaczają go więc na przyjemności, kina i dyskoteki, Panu Bogu oddając godzinkę z nudnego niedzielnego przedpołudnia. Wydaje się jednak, że odwrócenie tego porządku spotkałoby się z gwałtownymi protestami tysięcy przywiązanych do tradycji zarówno wiernych, jak i ich pasterzy, którym długie sobotnie celebracje nie pozwoliłyby na spokojne obejrzenie filmu lub uczestnictwo w proszonej kolacyjce.

Spowiedź

W jednym z warszawskich klasztorów do dziś wspomina się penitenta, który zaraz po klęknięciu na stopniach konfesjonału, wyznał księdzu, że nie czuje się winny - jest bowiem zwolennikiem homeopatii, a według tej metody trucizna w małych dawkach leczy. I że jego zdaniem homeopatia działa również w sferze moralności. Wielu katolików uważa, że najbardziej perwersyjną metodą torturowania wiernych przez Kościół jest nakazanie im, by przynajmniej raz w roku szeptali na ucho nieznajomemu facetowi swoje najskrytsze przewinienia. Ci, którzy narzekają, nie wiedzą pewnie, że takie rozwiązanie problemu to duży postęp. W pierwszych wiekach chrześcijaństwa to, co dziś robi się na ucho i przez kratkę, trzeba bowiem było robić głośno i publicznie. Z czasem pojawił się inny pomysł. Przyjęto, że skoro ludzie po spowiedzi nadal grzeszą, efektywniej będzie rozgrzeszać umierających, którzy grzeszyć już nie będą mieli siły, lub wstępujących do zakonu, którzy grzeszyć teoretycznie w ogóle nie powinni. Sytuacja do normy wróciła na początku średniowiecza. To w średniowieczu też przyjęto zasadę, że z grzechów „publicznych” - przeciwko wspólnocie - człowiek powinien spowiadać się publicznie, a z „prywatnych” na ucho księdzu (z czasem zrezygnowano jednak z pierwszej metody). Nasze dzisiejsze konfesjonały (wprowadzone na dobrą sprawę dopiero w XVI wieku) są więc owocem humanizmu, a nie sprośnym pomysłem złaknionego pikantnych opowieści kleru. Szeptem czy donośnym krzykiem, nie od rzeczy będzie jednak zadać pytanie, po co w ogóle jest spowiedź. Zacznijmy od psychologii. Gdy nam coś leży na sumieniu, czujemy się winni i czasem pragniemy komuś o tym powiedzieć. Chcemy to z siebie zrzucić i zacząć od nowa. Warunek - musimy wiedzieć, że ten ktoś się nie obrazi, nie zacznie nas potępiać. O coś podobnego chodzi na spowiedzi. Jednak tym konfesjonał różni się od kozetki w gabinecie terapeuty, że spowiadamy się przed Kimś, kto ma moc prostowania naszych zakrętów (choć wierzy w to tylko 72 procent polskich katolików). W konfesjonale tego Kogoś zastępuje ksiądz. Od tego ideału mogą nas dzielić dwie rzeczy. Po pierwsze - bywa, że ludzie, idąc do spowiedzi, wcale nie czują się winni, choć wiedzą, że wymaga się od nich, by tak się czuli. Po drugie - bywa, że za kratką zamiast współczującego bliźniego działającego w imieniu miłosiernego Boga, napotykają uciążliwą maszynkę do wymierzania pokuty. Na obie te przypadłości jest jedno lekarstwo. To zaskakujące, jak często ludzie w codziennym życiu kierujący się instynktem samozachowawczym, tracą go po przekroczeniu progu kruchty. I jeśli spotkają w niej księdza, który w ciągu trzech minut pospiesznej spowiedzi trzynaście razy pyta ich o to, jakie konkretnie były te grzeszne myśli, to zamiast omijać go później szerokim łukiem, z masochistycznym uporem wędrują do tego samego kościoła. A później psioczą. Z grzechem jest bowiem podobnie jak z rozbitym autem, a spowiednik to ubezpieczyciel. Kto ma samochód ten wie, że ubezpieczyciela trzeba wybierać starannie. I podobnie spowiednika. Na okazje duchowej stłuczki trzeba mieć w zanadrzu adres, gdzie spowiadają normalni księża, ot, choćby sprawdzeni wcześniej przez znajomych. Likwidacja szkód, jeśli ma być zrobiona fachowo, musi też kosztować. W tym konkretnym wypadku - odrobinę przygotowań. Trzeba znaleźć odpowiedni dla siebie kościół (może taki, gdzie zamiast krzeseł i kratek w środku nawy, są bezpieczne i ciche wydzielone miejsca, tak zwane spowiednice). Trzeba też zadbać o swój i księdza czas (nie ma sensu spowiadać się na sumie, gdy wokół tłok, a z tyłu kolejka jak w piekarni). Przygotowania do spowiedzi warto zacząć od wyrzucenia „rachunków sumienia” z książeczek do nabożeństwa. Używanie ich kończy się tym, że pięćdziesięcioletni facet wyznaje księdzu, że „mówił brzydkie wyrazy i nie słuchał mamusi” (autentyk z Poznania, zob. też „Bozia”). W jednej z parafii w Szczebrzeszynie w kościelnej gablocie wisiał ponoć szczegółowy „rachunek” z pytaniami w guście: „Czy zachowywałam się uwodzicielsko, byłam nachalna, zniewalałam?, Czy współżyłam w stanie upojenia alkoholowego?”. Tymczasem księża naprawdę nie czekają na szczegółowe fragmenty seksualnych życiorysów i wyliczenia ile razy i z kim. Trzeba pamiętać o jednym - grzech to przede wszystkim coś, czym człowiek krzywdzi siebie lub drugiego człowieka, a przy okazji rani Boga. Krzywdzi - nawet jeśli miał miejsce tylko w myśli. Życzenie komuś w skrytości ducha śmierci czy choroby przemilczane na spowiedzi, „bo przecież nic się nie stało”, może być znacznie poważniejszym problemem niż jakiś namacalny grzech przeciw szóstemu przykazaniu. Poza tym - jeśli spowiedź ma mieć sens - naprawdę nie ma się co z sobą „pieścić”. Wielu ludzi siada dziś do rachunku sumienia i dochodzi do przekonania, że żyje bezgrzesznie, jak mówił papież: „zastępują przesadę występującą w przeszłości inną przesadą - przechodzą od dostrzegania grzechu wszędzie do niedostrzegania go nigdzie”. Samo sugerowanie komuś (lub sobie), że mogło się popełnić jakiś grzech na kilometr pachnie dziś niepoprawną politycznie opresywnością. Grzechu dziś bowiem nie ma - są wywołujące współczucie „błędy”, są takież „choroby” lub „manie” (nieczystość to dziś erotomania, chciwość zakupomania). Jeśli mamy jakiekolwiek wątpliwości dotyczące naszego postępowania - na spowiedzi warto mówić o nich prosto z mostu. Jeśli powtarzano nam, że coś jest grzechem, a sami tego za grzech nie uważamy - warto podzielić się tą wątpliwością. Spowiadać trzeba się minimum raz w roku. I to tylko z grzechów „ciężkich” (ilu ludzi wie, że skutki tych lżejszych likwidują choćby dobre uczynki?). Pewien znany religijny publicysta mówi wprost, że spowiada się dwa razy w roku, zawsze na spacerze (gdy znamy księdza, do którego idziemy, możemy się z nim umówić gdziekolwiek), bo spowiedź nie jest przyjemna. Warto więc postawić na jej jakość. Ci, którzy myślą, że nie mają szans na oczyszczenie duszy, nie powinni czekać na zbiorowe rozgrzeszenie; te Kościół zarezerwował na specjalne okazje: gdy wiernym grozi śmierć (ksiądz jest na polu walki lub w samolocie, który pędzi w stronę ziemi) albo nie ma dostatecznej liczby spowiedników, by „przerobić” penitentów. Komuś, kto w nadziei uzyskania rozgrzeszenia chciałby jednak rozbijać samolot, trzeba przypomnieć, że gdy skorzysta z awaryjnego rozgrzeszenia, a katastrofę przeżyje, będzie się musiał raz jeszcze wyspowiadać, tym razem w warunkach normalnych. Może więc lepiej od początku się nie bać. Nieudzielenie rozgrzeszenia - to naprawdę bardzo rzadki przypadek. Ogranicza się do sytuacji, w których człowiek mimo spowiedzi nie może zmienić swojego życia (w Polsce dotyczy to choćby ludzi żyjących w związkach niesakramentalnych, ale zob. też „Rozwód kościelny”). Niektóre grzechy są „zastrzeżone”, na przykład z aborcji może rozgrzeszyć tylko proboszcz danej parafii, ksiądz w sanktuarium, niektórzy zakonnicy. Wystarczy jednak przygotować nieco dłuższą „spowiedź z całego życia” (jednak bez przesady, czyli bez szczegółów sprzed dwudziestu lat) - wtedy prawo rozgrzeszania ma każdy ksiądz. A wstyd? Wstyd przy spowiedzi jest rzeczą całkowicie normalną. I nigdy nie był zarezerwowany tylko dla naszych czasów. We wczesnym średniowieczu księża tłumaczyli wiernym, że „lepiej teraz przeżyć wstyd przed jednym człowiekiem, niż na Sądzie Ostatecznym wstydzić się wobec wszystkich narodów”. Tertulian obrazowo przekonywał do spowiedzi, podając przykład człowieka, który nabawił się choroby na wstydliwych częściach ciała i zamiast od razu pójść ze swoim problemem do lekarza, umarł w końcu dlatego właśnie, że się wstydził. Inni autorzy we wstydzie, który odczuwamy na myśl o podejściu do kratki, widzą już jakąś formę pokuty za popełnione grzechy, bo ten wstyd - i ból, który sprawia - jest dowodem, że coś w środku się dzieje, że coś się w człowieku zmienia. Jeszcze jeden argument dla wstydliwych. Święty Ambroży przekonywał: „Wstydem jest dla każdego wyznawać swoje grzechy, ale ten wstyd orze twoje pole, usuwa wciąż odradzające się ciernie, obcina kolce, przywraca dorodne owoce, które już zamierały”. Przekładając to na nasze - spowiedź to sakrament, który leczy. Dobra spowiedź naprawdę może dać człowiekowi „speeda” na długie tygodnie życia. Dla bardziej zaawansowanych Spowiedź czy przesłuchanie? www.opoka.org.pl/bibuoteka/t/tm/spowiedz-czy-przesluchariie.html Co robić, by się nie bać spowiedzi? Tomasz Pawłowski OP, Przewodnik dla zniechęconych spowiedzią i mszą świętą, Wyd. W drodze, Poznań Jacek Salij OP, Lęk przed spowiedzią, „W drodze”, 1996 nr 10 (278). Czy człowiek XXI wieku w ogóle ma się z czego spowiadać? Joanna Petry-Mroczkowska, Siedem grzechów głównych dzisiaj, Wyd. Znak, Kraków 2004. Czy wobec Pana Boga można zachowywać się „jak dziwka”? Stefan Czermioski, Joanna Kucharczak, Tylko dla łajdaków, Księgarnia Św. Jacka, Katowice 2004.

Stolik pod telewizor

Mebel, który - według błyskotliwej obserwacji śp. księdza Tischnera - w domach polskich księży wypierał zapełnione papierami i książkami biurko. Myślałem, że Tischner przesadza, dopóki kilkanaście lat temu nie wszedłem do pokoju jednego z moich znajomych, wikarego w białostockiej parafii. Była herbata, ciasteczka, podświadomie czułem jednak, że coś jest nie tak. W pokoju mojego znajomego był stolik na wysoki połysk, był sprzęt audio i ładne narzuty. Nie było za to - trudno w to uwierzyć - ani jednej książki. Przez tych kilkanaście lat coś się w profilu polskiego społeczeństwa zmieniło. Bo później już nigdy więcej na podobny widok u żadnego księdza się nie natknąłem. W pięknie wyposażonych domach moich świeckich znajomych stał się on jednak regułą.

Szept aniołów

Coś specjalnie dla tych wszystkich, którzy wątpią w Kościół albo w Boga w nim wyznawanego. Albo i w jedno, i w drugie. Szept aniołów to tytuł książki napisanej pod koniec lat sześćdziesiątych XX wieku przez jednego z najbardziej znanych amerykańskich socjologów. Peter Berger wywodził w niej niedowiarkom, że każdego z nich otacza tajemnicze „coś jeszcze”. Ze świat, w którym człowiek żyje, nie ogranicza się tylko do niego samego. Ma „okna i drzwi”, które czasem przy okazji zwykłych ludzkich spraw niespodziewanie się otwierają, wpuszczając do środka orzeźwiający powiew tajemnicy. Każdy z nas go czuł, twierdzi Berger. Każdy z nas miał moment, gdy nie wiadomo skąd i dlaczego choćby na chwilę dostał skrzydeł. Życie, choćby na chwilę, przestało być ciężarem, a jawiło się jako pasmo wielkich szans. Lęk, choćby na chwilę, ustąpił mocnej nadziei. Berger nie ma wątpliwości - w tej przestrzeni, której przeczucie tak nas uskrzydla - mieszka sam Bóg. I by jej dotknąć, nie trzeba wcale być mistykiem. Bo zdaniem Bergera cała zabawa polega na tym, że „niebo styka się z ziemią” nie w spektakularnych objawieniach, ale w na pozór bardzo prozaicznych okolicznościach. Ot, choćby w chwili, gdy matka uspokaja dziecko, które obudził w nocy zły sen. Matka mówi mu: „śpij, wszystko jest w porządku”, a zdaniem Bergera nie ma piękniejszego wyznania wiary w to, że naturalnym stanem wszechświata jest ład, ład przekraczający ludzkie poznanie, ład, któremu można się powierzyć, gdy dopadnie nas strach przed nieznanym. Tej transcendencji, czegoś poza nami, możemy też doświadczyć, patrząc na dwoje dzieci, które „zapomniały” się w zabawie. Obserwator takiej sceny sam często ulega jej hipnotycznej aurze. Czuje, że dla tych malców nie istnieje w tej chwili nic innego, że są poza znanym nam czasem, choć pewnie i tak w końcu do niego wrócą, gdy rodzice ściągną je z powrotem na ziemię, wołając na obiad do domu. Berger to zetknięcie znanego z nieznanym widzi też w chwili, gdy ktoś decyduje się dać swoje życie, by ktoś inny mógł żyć, gdy wzrok utkwiony ma w czymś, co leży już za horyzontem śmierci. Taka „łącznikowa” chwila to też jego zdaniem sytuacja, którą przeżył prawie każdy z nas, widząc jak komuś, kto bezwzględnie na to nie zasłużył, dzieje się straszna krzywda. Targa nami wtedy bezgraniczny gniew, poczucie, że dzieje się coś niezgodnego z jakąś niewidzialną zasadą, na której opiera się ten świat, gdy „wołamy o pomstę do nieba”. W każdej z tych sytuacji w naszych uszach dźwięczy echo innego świata, szept aniołów, który w pełnej krasie usłyszymy, gdy przejdziemy na drugą stronę życia. A Kościół? Zadaniem Kościoła jest ten szept wzmocnić, wskazać kierunek, z którego dobiega, pomóc iść w jego stronę tak, by go nie zgubić. Czytając całkiem niedawno Szept aniołów, przypomniałem sobie historię sprzed kilkunastu lat, gdy będąc dociekliwym szóstoklasistą, postanowiłem „zagiąć” mojego katechetę, odpytując go z niepojętej dla mnie wtedy relacji mojej wolnej woli z Bożą wszechwiedzą. „Bo ja mogę wybrać, co zechcę?” - upewniałem się. „A co masz nie wybrać...” - przytaknął rezolutnie ksiądz. „Ale skoro ja mogę wybrać, co zechcę, to skąd Pan Bóg wie, co ja wybiorę, skoro nawet ja tego nie wiem?” wyprowadziłem w moim przekonaniu śmiertelny cios. „A co ma nie nie wiedzieć...” - odparował tymczasem bez emocji kapłan. Pamiętam jak dziś, że staliśmy na schodach zakrystii, pamiętam jak (rzecz działa się przed mszą) poprawiałem sobie komżę, pamiętam, że niebo było jasne, ale we mnie, gdy usłyszałem tę odpowiedź, jakby strzelił piorun. Całe stado piorunów. Na wielu osobach (łącznie ze wspomnianym księdzem), którym opowiadałem tę historię, nie zrobiła ona żadnego wrażenia. Ja wyraźnie pamiętam, jak poczułem wtedy, że dotykam jakiejś niepojętej dla mnie tajemnicy. A raczej, że to ona mnie dotyka. W moim mózgu przeskoczyła jakaś klapka i uwierzyłem, że są na świecie rzeczy, o których nie śniło się filozofom. To dlatego wierzę teraz Bergerowi. Choć on akurat jest socjologiem. Dla bardziej zaawansowanych Peter L. Berger, A rumor of angels, Anchor Books, Garden City 1970.

Śluby

Zakonnikiem, podobnie zresztą jak małżonkiem, jest się tylko do śmierci. Kościół pomny jest bowiem na przestrogi św. Pawła, który pisał, że lepiej w ogóle nie zastanawiać się, co będzie potem. Bo będzie inaczej. Mimo to świeccy, póki są po tej stronie chmur, ślubują wierność i uczciwość swoim małżonkom, zakonnicy zaś to samo ślubują Bogu. Są jednak w o tyle lepszej od małżonków sytuacji, że zanim zaprzysięgną się komuś na zawsze, najpierw takie śluby mogą złożyć na próbę - na rok lub dwa lata, a jeśli nie zdecydują się ich przedłużyć, nie ponoszą żadnych konsekwencji, muszą się jedynie spakować i wracać z klasztoru do domu. Warto też wiedzieć, że śluby zakonne nie są - jakby się mogło wydawać - akcją, po ziemsku patrząc, jednostronną. Bo kandydat może chcieć ślubować, ale by związek się udał, musi nań pozwolić również rodzina, do której delikwent chce dołączyć. U dominikanów na przykład młodzieńcy „przegłosowywani” są przed każdymi ślubami za pomocą przemyślnego systemu kulek białych (za dopuszczeniem) i czarnych (przeciw). Ułaskawić od wyroku lokalnej wspólnoty może tylko szef wyższego kalibru, czyli prowincjał (czasem - wraz ze swoją radą). Dopiero po kilku udanych próbach ślubów czasowych, młodzi mnisi mogą zdecydować się na złożenie ślubów wieczystych, które tym różnią się od czasowych, że formułkę „ślubuję do dnia” zastępuje zdanie „ślubuję aż do śmierci”. Taki ślub składany Bogu przez każdego zakonnika lub zakonnicę zawiera w sobie trzy szczegółowe, całkiem ziemskie elementy: posłuszeństwa, czystości i ubóstwa (u dominikanów uroczysta formuła ślubów mówi jednak tylko o posłuszeństwie, wychodząc z założenia, że ubóstwo i czystość i tak wynikają z posłuszeństwa). To niezbędne minimum, które jednak można rozszerzyć. Jezuici ślubują na przykład dodatkowo posłuszeństwo papieżowi, a benedyktyni składają ślub, że - poza zupełnie wyjątkowymi przypadkami - do końca życia nie wyprowadzą się z opactwa, do którego wstąpili (zob. „Klauzura”). Specyficzną formą są śluby, które składają na ręce swojego biskupa świeckie osoby konsekrowane, a więc wdowy, dziewice i kawalerowie. Oni żyją nadal w swoim środowisku (rzadko się ujawniają, bo po pierwsze - tak nakazuje im ich reguła, po drugie - boją się ośmieszenia), ale mają obowiązek praktykowania w swoim życiu tych samych cnót, co zakonnicy. Od chwili złożenia ślubów jest się „zaślubionym Bogu” (niektórzy, zwłaszcza zakonnice, noszą na znak tego wydarzenia regularne obrączki, co zwykle wywołuje szok u wiernych, nierozumiejących subtelności kościelnego życia emocjonalnego). Jakie praktyczne konsekwencje pociągają za sobą zakonne śluby? A choćby takie, że po złożeniu ślubu ubóstwa delikwent nie ma nic na własność, a wszystko (na przykład ubranie) jest dane mu tylko „do używania” (ad usuw). Wszystko, co zarobi, musi oddawać do wspólnej kasy. Jeśli wygra w totka lub uzyska spadek, dochód również trafi do zakonu. A jeśli spadek jest obciążony jakimiś prawnym wątpliwościami - jak było w przypadku pewnego mnicha, który po upadku komunizmu odzyskał prawo do części żywieckiego browaru sprawy formalne bierze na siebie zakon. Ślub czystości jest chyba aż nader oczywisty. Warto jednak wiedzieć, że nawet gdy odeszło się z zakonu, ale wciąż jest się „na ślubach” czasowych (z wieczystych może zwolnić tylko Watykan), jeśli nie chce się podpaść pod kary kościelne - trzeba czekać z relacjami interseksualnymi do dnia, w którym śluby samoczynnie wygasną (i do małżeństwa, rzecz jasna). Największe emocje wzbudza jednak wśród zakonnej braci nie czystość, a pozornie niewinny ślub posłuszeństwa. Te sprawy zwykle regulują zakonne przepisy, ale gdzieniegdzie zdarza się jednak, że przełożony rozkaże mnichowi zrobić coś „pod posłuszeństwem” właśnie, odwołując się do złożonego przezeń ślubu, którego złamanie jest grzechem. Konstytucje niektórych zakonów wspominają, że nie ma grzechu, jeśli taki rozkaz przełożonego pogwałcił zdrowy rozsądek albo był bezprawny, i przewidują drogę odwoławczą. Jedno jest pewne: w życiu zakonnym sprawdza się dokładnie ta sama zasada, co w świeckim. Zanim się weźmie ślub - lepiej jest sprawę porządnie przemyśleć.

Świeccy

Kardynał John Henry Newman zapisał: „Bez nich wyglądalibyśmy raczej głupio...”. Drużyna piłkarska jeśli ma coś osiągnąć - bez trenera sobie nie poradzi. Newman przypomina jednak, że idealnym kształtem drużyny nie jest wcale jedenastu trenerów. Co chyba równie ważne.

Święta kościelne

W Kościele - wbrew temu, co twierdzą satyrycy - nie ma sporu o „wyższość świąt Bożego Narodzenia nad Wielkanocą”. Najważniejsze w roku kościelnym są święta Wielkiejnocy, czyli Zmartwychwstania. Bo o ile bez urodzenia Pana Jezusa trudno sobie wyobrazić jego zmartwychwstanie, o tyle chrześcijaństwo zbudowane jest jednak na fakcie, że Chrystusowi udało się pokonać śmierć, co czeka wszystkich, którzy w Chrystusa wierzą (tych, którzy nie wierzą, czeka zresztą też). Najważniejszym świątecznym nabożeństwem w roku nie jest więc - jak upierają się niektórzy pasterka. Najważniejsza jest liturgia Wigilii Paschalnej, czyli mówiąc po ludzku, uroczysta msza z siedmioma czytaniami, przypomnieniem chrztu i z uroczyście odśpiewywanym „Orędziem Paschalnym” (to tu znajduje się owo „mocne” zdanie o tym, że „zaiste konieczny był grzech Adama” i że to „szczęśliwa wina, jeśli ją zgładził tak wielki Odkupiciel”), święceniem ognia i wody, odprawiana wieczorem w Wielką Sobotę. Akurat wtedy, gdy w wielu kuchniach panie domu osiągają właśnie szczyt przedświątecznych przygotowań, nieświadome, że omija je właśnie ceremonia ważniejsza w swej wymowie nawet od rezurekcji, na którą się nazajutrz wybierają. Generalnie w polskim Kościele tradycja wszystko pokręciła. Bo zgodnie z logiką procesja rezurekcyjna powinna byd odprawiana po wielkosobotniej mszy! Bo to w Wielką Sobotę wieczorem zaczynają bid dzwony, które ogłaszają światu, że Jezus zmartwychwstał! Cień tej logiki można jednak odnaleźć w ludowej mądrości, która pozwala wracającym w sobotę z kościoła podjadać już świąteczne mięso... Ale nie samą Wielkanocą żyje człowiek. Oprócz niedziel, które mają o Wielkanocy przypominać (z tej okazji w niedziele wielkiego postu, postu nie ma i można szaleć), w kościelnym kalendarzu sporo jest wszelkiego rodzaju świąt i uroczystości („superświąt” po prostu). Są wśród nich święta nakazane (na przykład Boże Ciało, Wszystkich Świętych), czyli równe rangą niedzieli, wymagające od katolika udziału we mszy i „powstrzymania się od prac niekoniecznych” (zob. „Przykazania”). Problem w tym, że niektóre święta wypadały do niedawna w dni normalnej pracy - i choć na mocy dyspensy prymasa ci, którzy nie mogli wówczas pójść na mszę, grzechu nie mieli - utrzymywanie dla tych świąt niedzielnego statusu prawnego zaczęło pachnieć fikcją. Polscy biskupi poprosili więc Watykan, by zgodził się na mały remanent kalendarza. Watykan się zgodził i odtąd nie trzeba już iść do kościoła na przykład w Niepokalane Poczęcie Maryi (8 grudnia), na św. Józefa (19 marca) oraz św. Piotra i Pawła (29 czerwca). Tym, którzy po przeczytaniu tej minilisty zrobili wielkie oczy, bo właśnie dowiedzieli się, że zniknął obowiązek, o którego istnieniu i tak nie mieli pojęcia - wyjaśniamy, iż jedynym świętem nakazanym, przypadającym w dniu pracy, pozostaje uroczystość Objawienia Pańskiego, czyli po świecku - Trzech Króli (6 stycznia). Jeszcze uwaga praktyczna - w wypadku świąt nakazanych warto pamiętać, że obowiązuje podobna zasada jak w niedziele. Ponieważ według liturgii jutro zaczyna się dziś wieczorem, msza wieczorna w przeddzień uroczystości liczy się jak ta w samą uroczystość. W jednym z listów pasterskich polscy biskupi pisali, że „tak jak o ołtarzu można powiedzieć, że jest on kawałkiem ziemi, która zwraca się ku niebu, tak o święcie można powiedzieć, że jest to odcinek czasu, który styka się z wiecznością”. Statystyki kościelne jednak nie kłamią - na niedzielne msze, nie mówiąc o świątecznych, regularnie przychodzi mniej niż połowa populacji (choć kościelni optymiści twierdzą, że gdy odliczy się chorych, starych, niemowlęta i podróżujących - do kościoła uczęszcza około 70 procent). Na ten temat trwa w Kościele ożywiona dyskusja, która, gdzie by się nie zaczęła, i tak w większości przypadków kończy się stwierdzeniem, że katolicy nie umieją świętować, bo w niedzielę chodzą na zakupy. Kilka lat temu środowiskowy szok wywołał pewien znany polski teolog, który odparował, że dla niego niedzielna, urządzana po mszy wyprawa do supermarketu to wydarzenie naprawdę całkiem rodzinne i świąteczne. Masz babo signum temporis, chciałoby się powiedzieć...

Tajemnica spowiedzi

Ksiądz, który ją zdradzi, automatycznie dostaje kościelną „czapę” (zob. też. „Ekskomunika”). Obowiązek zachowania tajemnicy spowiedzi dotyczy jednak nie tylko księdza, ale każdego, kto wejdzie w jej posiadanie. A więc gdy w zatłoczonym kościele usiądziemy w ławce blisko konfesjonału, wystawiamy się na pokusę i ciężkie ryzyko, może się bowiem zdarzyć, że usłyszymy więcej niż byśmy chcieli, a później będzie nas korciło, żeby koniecznie o tym komuś opowiedzieć. Oczywiście, żeby doszło do takiej zdrady, oprócz przedmiotu (czyli treści) musi ona też mieć jakiś podmiot. Innymi słowy - ksiądz, który na kazaniu opowiada, że ktoś spowiadał się u niego z bicia żony, tajemnicy jeszcze nie zdradza. Zdradza ją jednak, gdy pracując w małej parafii, powie, że żonobijca spowiadał się u niego DZIŚ; wtedy każdy przytomny wierny może sobie wydedukować sam, o kogo chodzi, wystarczy sobie przypomnieć, kto stał w kolejce do konfesjonału. Tajemnicą spowiedzi objęte są nie tylko grzechy, ale wszystko, co się mówi od przeżegnania się na początku spowiedzi aż do jej końca. Tak więc zakonnik, który poinformował swoich współbraci o tym, że przed chwilą miał piękną spowiedź po 25 latach, a w konfesjonale był na tej mszy tylko jeden człowiek, mógł zostać przez niego pozwany do kościelnego sądu. Również prawo cywilne zabrania żądania od księdza ujawnienia rzeczy, których dowiedział się na spowiedzi. Czy to nie bezduszny przepis? Bo co robić, jeśli ceną jest krzywda niewinnego człowieka? Kilkanaście miesięcy temu prasa opisywała historię kapłana optującego za rewizją procesu rzekomego zbrodniarza. Mówił, że więcej powiedzieć nie może, sugerując tym samym, że ze zbrodni wyspowiadał się mu ktoś inny. Jeśli ksiądz miał rację - w więzieniu siedzi niewinny człowiek. Tylko czy ksiądz na pewno mógł postąpić inaczej? Gdzie byłoby zaufanie tysięcy innych idących do konfesjonału osób, przekonanych, że spowiedź to sprawa tylko między nią a Bogiem? Mogłyby one słusznie wnosić, że skoro z zasady dopuszcza się wyjątki, to szczegółowa lista tych wyjątków jest już sprawą dyskusyjną? W tej konkretnej sytuacji hipotetyczny dwudziestolatek zaspokoi swój głód sprawiedliwości, gdy dowie się, że uchylenie sekretu pomogło uzyskać wolność niesłusznie skazanemu więźniowi, sam jednak będzie omijał księży szerokim łukiem, oczami duszy widząc, jak snują oni opowieści, gdy o szczegóły pożycia syna poproszą - rzecz jasna po to, by mu pomóc - troskliwi rodzice.

Terrorystyczno-penitencjarna koncepcja Boga

Na ten termin po raz pierwszy wpadłem bodaj czy nie w jednej z prac wybitnego teologa, ojca Wacława Hryniewicza. I trudno chyba o bardziej trafne oddanie tego, co o swoim Bogu w głębi ducha myśli wielu chrześcijan. Na zewnątrz wszystko jest w porządku - usta mają pełne tekstów o „miłosiernej miłości”, „źródle dobra i piękna”, „dobrej Bozi” (zob. „Bozia”). Ale w najgłębszych zakamarkach duszy tkwi lęk, że gdzieś tam ten dobry Bóg zaczai się na człowieka. Że to nie żaden miłosierny ojciec, a raczej gliniarz i prokurator. Gdy się go o to poprosi - przeprowadzi przez jakąś trudną ulicę, ale jeżeli delikwent spróbuje przejść ją sam na czerwonym świetle - on tam będzie, by z urzędową obojętnością odnotować to w swoim notesie i wlepić mandat w postaci niezdanego egzaminu albo śmierci ukochanego kotka. A dobrze jeśli na tym się kończy. Bo Bóg bywa też i regularnym terrorystą. Szantażuje głosem swoich urzędników, przestrzegających, że jeśli człowiek postąpi nie tak, jak On chce, to co prawda nadal będzie żyć (dajmy spokój, nie są to przecież czasy plag egipskich), ale co to będzie za życie? Bóg, który się dąsa, obraża, mści, szantażuje, zabrania. Bóg, którego ludzie pracowicie przez z górą pięć tysięcy lat tworzyli sobie na swój obraz i podobieństwo. Bóg, któremu teraz trzeba chyba szczerze współczuć, bo bywa przez swoich wyznawców skutecznie ubezwłasnowolniony. Przecież On - słysząc, jak przejęci średniowiecznymi metodami pedagogicznymi świeccy i duchowni wyznawcy dorabiają mu gębę - nie może tupnąć nogą, nie może się nawet obronić, bo to oni grają na ziemi jego adwokatów, opowiadając o Bożych karach i jego „świętym gniewie”, który podobno kieruje przeciw tym czy tamtym! A cały problem w tym, że On nie chce nikogo karać. Nawet gdyby chciał - nie musi. Ludzie w wystarczający sposób karzą się bowiem sami. Przecież wszystkie Boskie zakazy i nakazy to nie fanaberie znudzonego prawnika. Dziesięć przykazań, Osiem Błogosławieństw, wszystkie inne jakoś skodyfikowane wskazówki to nic innego, jak instrukcja obsługi świata, który - w co wierzą nie tylko chrześcijanie - przecież On sam stworzył. A jeśli sam stworzył, to najlepiej chyba wie, jak działa! Przekładając teorię Bożego prawa na ludzkie: jeśli ludzie dostają do ręki instrukcję obsługi miksera, a mimo to wbrew niej, a w zgodzie z własnymi demokratycznymi i przedkładającymi wolność jednostki nad odgórne zakazy przemyśleniami, wkładają włączony mikser do zlewu, kto jest winny temu, że rośnie odsetek zgonów na skutek porażenia prądem? To jasne, winny jest producent - orzeka opinia publiczna - bo po co w ogóle mikser robił, ba, być może złośliwie czyhał na to, żeby ludzie tymże mikserem się razili?! Co może w tej sytuacji zrobić ten, który wpadł na tak problematyczny pomysł, aby stworzyć świat, a na nim sześć miliardów ludzi? Może się tylko załamać. Każdy człowiek na Jego miejscu by się załamał, słysząc pobożne interpretacje objawień św. siostry Faustyny, która ogłosiła w latach trzydziestych XX wieku, że jeśli Rosja się nie nawróci, świat czeka wielka wojna, podczas której zginie kilkadziesiąt milionów ludzi. Popularna wykładnia tej przepowiedni jest prosta - nie nawrócili się, więc Bóg ich wybił. Prawda jest taka, że nie nawrócili się i dlatego jedni wybili drugich! Po wojnie często stawiano pytanie: gdzie był Bóg, gdy ludzi prowadzono do gazu?! Rozsądni księża odpowiadali, że wśród tych, którzy do tego gazu szli. Dlaczego Bóg nie zapobiegł tragedii? A jak miał to zrobić? Zawiesić na pewien czas pewnym ludziom ich ludzkie prerogatywy? Taka jest cena ludzkiej wolności. To historia z korzeniami w Edenie. Masz dobro i zło, wybór należy do ciebie. Konsekwencje też. Nawet jeśli ludzie postanowią powybijać się do nogi, któż będzie im mógł tego zabronić? Bóg to nie pogotowie policji, które przyjeżdża wtedy, gdy biją naszych. Gdy się czyta pisma z dziedziny historii religii, trudno oprzeć się pokusie stwierdzenia, że antyczni bogowie byli bardziej prości w obsłudze od Boga chrześcijan. Tu im się dało jeść, tu obłaskawiło, tu trzeba było przed nimi wiać, tu kogoś z nudów załatwili piorunem. Bóg chrześcijan jest inny. Pozwolił ludziom, by robili, co sami chcą, ba, uzależnił od nich własny los. Starożytne pisma chrześcijańskie nie mają wątpliwości, po co Bóg stworzył świat - bo nie chciał być sam, chciał kochać i być kochanym. Każdy, kto przeżywał męki nieodwzajemnionej miłości, wie, jak się cierpi, gdy się chce tej drugiej osobie dać co się ma najlepszego, a ona aktualnie ma to jednak w nosie. Dobrze ujął to jeden z żydowskich mędrców: „Bez miłości człowieka Bóg nie istnieje jako Bóg, a tylko jako Stwórca. Do miłości zaś nikt, nawet sam Bóg, nie może zmusić. Albo miłość jest darem, albo niczym”. Dla bardziej zaawansowanych Jeśli Bóg kocha, dlaczego jest zło? David Self, Skąd to zło?, Wyd. W drodze, Poznań 2000. Świat według katolików: George Weigel, Czym jest katolicyzm? Dziesięć kontrowersyjnych pytań, Wyd. Znak, Kraków 2003.

„Trzeba nam”

Jest to zwrot najczęściej występujący w zbitkach: „trzeba nam nawracać się...”, „trzeba nam tak żyć...” oraz - bardziej finezyjne -”trzeba nam więc bracia i siostry tej wiary (wymiennie: nadziei, miłości, ufności, pokory, stanięcia w prawdzie...)”. Usłyszany w czasie kazania jest niezawodnym sygnałem, że pora się budzić, bo kazanie dobiega końca. Podręczniki homiletyki, czyli głoszenia kazao, mówią, że wzorcowe kazanie powinno składać się z przypomnienia czytań, wytłumaczenia, w czym odnoszą się do współczesnego życia oraz podania praktycznych wskazówek, co można w tym życiu lepiej zrobić. Często wygląda to jednak tak, że ksiądz uprawia free styling, zwany też w branży zjawiskiem „mówi się”, czyli plecie kazanie, złożone z około pięćdziesięciu dyżurnych zdań o tematyce ogólnopobożnościowej, których kolejność okresowo zmienia (zob. „Kazania”). Użycie zwrotu „trzeba nam”, podobnie jak na przykład frazy „prośmy więc, bracia i siostry, byśmy umieli”, jest przy tym o tyle wygodne, że da się go wtrącić praktycznie na każdym etapie wywodu. Genialnie ogólna jego forma powoduje zaś, że to, co po nim następuje, w ogóle nie zostaje zapamiętane. Podobnie zresztą jak całe kończące się w ten sposób kazanie.

Tydzień modlitw

Odgałęzienie pierwszych piątków, drugich sobót i trzecich wtorków miesiąca. Tydzień modlitw, w zależności od potrzeby i pomysłu lokalnego biskupa, trwa zwykle od pięciu do dziewięciu dni, a sensem jego istnienia jest obmodlenie jakiejś szczególnie bliskiej Kościołowi intencji. Są więc tygodnie modlitw o trzeźwość narodu, tygodnie modlitw o powołania... Jednak statystyczny katolik, o ile nie weźmie sobie do serca, aby w danym czasie błagać o zażegnanie kryzysu powołań w swojej prywatnej modlitwie, chodząc do kościoła też wiele się w tej intencji nie namodli. Księża wspominają zwykle tylko skrótowo o całej sprawie w czasie „Modlitwy wiernych”. Czasem mądry los podpowiada, że zamiast takich odświętnych tygodni warto by bardziej dbać o obecność tematu w formacji codziennej. Przykład? Tydzień modlitw o jedność chrześcijan. W całej Polsce, gdzie innowierców nie ma wielu, tydzień ma przypominać, że w skali makro ekumenizm nie jest wydarzeniem ze sfery czystej teorii. W Warszawie - choć innowierców jest tylko trochę - organizuje się w tym czasie ekumeniczne nabożeństwa, w których uczestniczy od lat ten sam garnitur aktywistów. W Białymstoku zaś jest sporo prawosławnych i jeszcze na początku lat dziewięćdziesiątych tydzień, obchodzony w środku zimy, był zawsze okazją do niezłej zadymki. Duchowni prawosławni obrażeni jakimś zdaniem z homilii katolickiego księdza, wychodzili w środku mszy z katolickiej świątyni, katolicy pilnowali zaś, by do cerkwi nie wysłać nikogo wyższego rangą od wicekanclerza kurii. Po ekumenicznym tygodniu następowała codzienność, w której kanclerz kurii (wciąż zresztą urzędujący) pisał odezwy do wiernych pełne smakowitych momentów o „szowinistach prawosławnych i nacjonalistach ruskich”, a prawosławni hierarchowie odwdzięczali się niedwuznacznymi sugestiami, że zabytkowy kościół na świętej górze Grabarce spalili katolicy powodowani nienawiścią wyznaniową. Dziś po wymianie biskupów sytuacja wygląda znacznie lepiej. I kto wie, czy to przypadkiem nie „podskórny” skutek zanoszonych podczas „tygodni” modlitw?

„Watykańska ruletka”

Spór o antykoncepcję to klasyczny przykład kościelnej „wojny na górze”. Jej przeciwnicy siłują się na argumenty ze zwolennikami, a lud w sypialni i tak robi swoje. Czynem opowiadając się raczej po strome tych drugich. Dość powiedzieć, że według amerykańskich badań z połowy lat dziewięćdziesiątych około 80 procent katolickich małżeństw - wbrew temu, co mówi Kościół - stosuje lub stosowało antykoncepcję. Na naszym podwórku rzecz nie wygląda wcale inaczej - prawie 80 procent młodzieży wchodzącej właśnie w dorosłe życie jest w sprawie antykoncepcji innego zdania niż oficjalne wskazania Kościoła. Zgadza się z nimi jedynie 8 procent (w całej populacji - 27 procent). Temat będzie niedługo świętował setne urodziny. Już w roku 1930 papież Pius IX w encyklice Castii Connubii nazwał antykoncepcję zbrodnią. Sprawa powróciła przy okazji „wietrzenia” Kościoła na Soborze Watykańskim II (obradował w latach sześćdziesiątych). Greckokatolicki patriarcha Máximos grzmiał na nim podobno, że Kościół nie ma prawa „nakładać na ludzi ciężarów nie do uniesienia”, stawiać ich „w sytuacji rozdarcia między nakazami sumienia a normalnego małżeńskiego życia”. Mówił też podobno o „starokawalerskiej psychozie ludzi nieobeznanych z tą dziedziną życia”. Przeciwnicy antykoncepcji odpowiadali mu, że prezerwatywy i pigułki to zamach na odwieczny i naturalny sens związku mężczyzny i kobiety, jakim jest miłość i rodzenie z tej miłości potomstwa. Dodawali, że głosowanie nad prawem Boga, który właśnie tak urządził świat, byłoby herezją. Po soborze papieska Komisja do Spraw Demografii i Rodziny (w składzie świeckich, księży, biskupów i kardynałów) uznała ostatecznie, że potrzebna jest zmiana akcentów w tym, co Kościół dotąd mówił o małżeństwie, że „małżeństwo nie jest jednak ustanowione wyłącznie dla rodzenia potomstwa, sama bowiem natura nierozerwalnego związku między dwiema osobami oraz dobro potomstwa wymaga, by także wzajemna miłość małżonków odpowiednio się wyrażała, rozwijała i dojrzewała” (cytat z soborowego dokumentu). I że nie ma przeszkód do stosowania antykoncepcji. W komisji doszło jednak do rozłamu, a papież Paweł VI - co było zaskoczeniem nie tylko dla świeckich, ale i dla wielu biskupów (niemieccy dali nawet temu wyraz w liście pasterskim) - przychylił się do argumentów mniejszości. W roku 1968 wydał encyklikę Humanae vitae, gdzie pisał, że „każdy akt małżeński ma zachowywać swoje wewnętrzne przeznaczenie do przekazywania życia ludzkiego” oraz że „trzeba odrzucić wszelkie działanie, które miałoby za cel uniemożliwienie poczęcia”. Czyli właśnie antykoncepcję. Takie oficjalne stanowisko Kościoła obowiązuje do dziś. Zgodnie z nim prezerwatywa, pigułka antykoncepcyjna, wkładka domaciczna są złem. Małżonkowie zachęcani są zaś do stosowania tak zwanego naturalnego planowania rodziny (NPR), a więc kalendarza płodności, czy choćby metod termiczno-objawowych, czyli wyznaczania dni płodnych i niepłodnych na podstawie badań temperatury i śluzu kobiety. Dyskusja na temat wyższości jednych nad drugimi trwa jednak w najlepsze. I zamiast iść w stronę faktów - zaczyna się czasem niestety od wysokiego C. Przeciwnicy antykoncepcji chętnie szafują argumentem, że małżonkowie stosujący antykoncepcję mają „mentalność aborcyjnoantykoncepcyjną”, nie chcą dziecka, a więc są nastawieni przeciw życiu. Zwolennicy prezerwatyw odpowiadają natychmiast, że przecież małżonkowie stosujący metody naturalne i czekający z seksem na okres niepłodny też robią to dlatego, że dziecka nie chcą, więc niczym się od tamtych nie różnią (patrz niżej: dyskusja w „Tygodniku Powszechnym”). Rozmowa przenosi się wtedy zwykle na bardziej „konkretny grunt”. Wrogowie pigułek pokazują świadectwa tych, którzy twierdzą, że metody naturalne umiejętnie stosowane są stuprocentowo skuteczne. Druga strona odpowiada ze złośliwą ironią, że pewnie tak - ale u kobiet między siedemdziesiątym a dziewięćdziesiątym rokiem życia, nazywa NPR szyderczym mianem „watykańskiej ruletki” i przytacza świadectwa kobiet, które zaszły w ciążę mimo stosowania NPR, bo ich organizm - rozregulowany morderczym wpływem cywilizacji reagował inaczej, niż chciały podręczniki. Dyskusja przechodzi wtedy z poziomu medycznego na społeczny. Przeciwnicy antykoncepcji mówią, że jak są wątpliwości, czy dzień jest płodny, czy nie, to może od seksu trzeba się powstrzymać - NPR uczy więc małżonków odpowiedzialnej miłości, szacunku do partnera, który nie jest przecież maszynką do zaspokajania potrzeb. Zwolennicy pigułek pokazują wówczas innych współczesnych małżonków, którzy pracują kilkanaście godzin na dobę, żyją w stresie i rozjazdach, a kiedy wreszcie okaże się, że mają czas i ochotę na seks, zbliżający ich przecież do siebie, NPR mówi im: może w przyszłym tygodniu. „To wystawianie trwałości małżeństwa na niepotrzebne próby” - twierdzą. Przeciwnicy antykoncepcji argumentują wtedy i pokazują wyniki badań, że antykoncepcja w małżeństwie (i poza nim) dodatnio koreluje z nie-trwałością związku. Dyskusja przechodzi jeszcze zwykle przez rejony polityki ludnościowej w Trzecim Świecie oraz gwałtów (w tym małżeńskich), a kończy się zwykle wytoczeniem armat największego kalibru. Przeciwnicy sztucznej regulacji płodności pokazują dane mówiące, że pigułka hormonalna może powodować raka. Zwolennicy natychmiast wyciągają dane przeciwne. Przeciwnicy podejrzewają wówczas, że te dane są efektem spisku walczących o większy rynek koncernów farmaceutycznych, zwolennicy odparowują z przekąsem, że skoro tak - to kościelną naukę o potrzebie rozmnażania sponsorują producenci pieluch i odżywek dla niemowląt. Problem prezerwatyw i pigułek jest stale „gorący”. Niektórzy komentatorzy sądzą, że Kościół za jakiś czas dopuści jednak myśl, że to sami małżonkowie powinni decydować o kształcie swojego pożycia, zdejmie ze sztucznej antykoncepcji piętno grzechu, ale „usilnie zaleci” stosowanie metod naturalnych. Na razie jest bowiem jednak tak, że dyskusja o rozrodczości i dopuszczalnych sposobach planowania rodziny - co jest ważnym, ale w końcu przecież tylko fragmentem życia - zajmuje w umysłach wiernych znacznie więcej miejsca niż sprawy zupełnie fundamentalne. Dość powiedzieć, że sondaże pokazują, iż tylko około 25 procent polskich katolików jest w stanie prawidłowo odpowiedzieć na podstawowe pytania dotyczące Chrystusa. Co do Chrystusa - katolicy nie są więc tacy pewni. Pewni są natomiast tego, że założony przez Niego Kościół zabrania stosowania prezerwatyw. Dla bardziej zaawansowanych Inne argumenty za i przeciw antykoncepcji: www2.tygodnik.com.pl/tematy/antykoncepcja Argumenty za i przeciw antykoncepcji w historii: Guido Knopp, Watykan. Władza papieży, Bertelsmann Media, Warszawa 2001. Wszystko o naturalnym planowaniu rodziny: www.npr.pl Co to jest małżeństwo? Sobór watykański II, Konstytucja „Gaudium et Spes”, nr 46-52.

Wizytacja

Raz na jakiś czas na każdej z dróg prowadzących do polskich kościołów wyrasta skomplikowana konstrukcja z dykty, papier mâché, wstążeczek i sztucznego zielska, na której szczycie widnieje pracowicie wycięty z samoprzylepnej barwnej folii napis: „Witamy Arcypasterza”. Jeśli zdarzy nam się ujrzeć tego typu dekorację, pochylmy się z troską nad losem mieszkańców parafii - jest to bowiem znak, że do parafii zjeżdża z wizytacją biskup. W polskich diecezjach generalnie są dwa powody, dla których szeregowe owieczki mogą oglądać biskupa w swojej parafii. Pierwszy - to bierzmowanie (choć zdarza się coraz częściej, że biskupi cedują tę dotąd tradycyjnie zastrzeżoną tylko dla nich kompetencję na przykład na wyższych urzędników kurialnych). Drugi - to właśnie wizytacja. Prawo kanoniczne mówi, że każdy biskup ma wizytować swoje diecezjalne włości przynajmniej raz w roku, raz na pięć lat zwizytować całą diecezję, a raport o stanie diecezji zawieźć do Rzymu w ramach tak zwanej podróży „do progów apostolskich” (co po łacinie brzmi lepiej: ad limina apostolorum). Raport musi być szczegółowy. Kodeks dokładnie wylicza bowiem, że biskupiej wizytacji podlega wszystko: „osoby, instytucje katolickie, rzeczy i miejsca święte, znajdujące się na terenie diecezji”. Przed przyjazdem biskupa do parafii zjeżdża więc desant specjalistów. Ekonomowie wertują księgi przychodów i rozchodów, specjaliści od dobytku nieruchomego oceniają stan budynków i pomieszczeń, specjaliści z wydziału duszpasterskiego i katechetycznego sprawdzają poziom nauczania, pytają o wspólnoty i ruchy, które działają w parafii. Po nich na miejscu zjawia się ich szef. Rzeczą biskupa również jest jak najwięcej w wizytowanej parafii zobaczyć. Wierni zaś, z szacunku dla hierarchy pokazują mu zwykle to, co wydaje się im, że ten widziałby najchętniej. Standardowo wizytacje w polskich parafiach przypominają więc coraz bardziej modne szkolne przedstawienia z udziałem dzieci i młodzieży. Najpierw przez kilka tygodni artyści wkuwają na pamięć swoje role, by później ładnie - choć niekoniecznie ze zrozumieniem - je wyrecytować. Zwykle rzecz wygląda tak. Gdy do parafii dotrze wieść o zbliżającym się biskupie, proboszcz natychmiast ogłasza alarm wśród parafialnych wspólnot. Parafialni aktywiści wiedzą, jak się zachować, i na widok biskupa, po pierwsze, błyskawicznie kupują kwiaty, po drugie - układają standardowy recytatyw, w którym roi się od zapewnień o „rozbudzaniu ducha nowej ewangelizacji” i próśb o „błogosławieństwo najprzewielebniejszej ekscelencji, która zaszczyciła nas swoją obecnością”. Występują zwykle po uroczystej wizytacyjnej mszy, podczas której proboszcz prezentuje najbardziej rozbudowaną formę tak zwanej liturgii uścisków (zob. „„Liturgia uścisków””). Po aktywistach przed zasiadającym na tronie biskupem stają księża, ministranci, młodzież szkolna, kobiety i mężczyźni, wszyscy mówią to samo i wręczają kwiaty. Na zakończenie zaś mikrofon przejmuje zespół dziecięcy, który wykonuje śpiewogrę - znowu sławiącą osobę biskupa. I też wręcza kwiaty. Gdy biskup przypomina już ruchomą kwiaciarnię, zostaje odprowadzony do zakrystii, a następnie na uroczysty obiad lub kolację na plebanii, a jego współpracownicy siadają do analizy parafialnych ksiąg. To tam, off the record, można dowiedzieć się o życiu parafii najwięcej. Więc po co te kościelne szopki? Oblicze wizytacji zaczęło się ostatnio zmieniać wraz z ostatnimi podziałami polskich diecezji na mniejsze. Biskupi coraz częściej próbują studzić dramaturgiczny zapał świeckich, życzą sobie indywidualnych spotkań z wiernymi czy grupami modlitewnymi. Dopóki jednak sami świeccy nie zrozumieją, że wizytacja to nie przygotowywane na ocenę jasełka, a na przykład możliwość osobistej rozmowy z hierarchą - biskupi dowiedzą się czegoś o swoich wiernych tylko, jeśli będą mieli dobrych „wywiadowców” oraz jeśli sami potrafią czytać między wierszami napisanego specjalnie dla nich „Poematu o pięknej parafii”. Bo właśnie tam znajduje się kopalnia wiedzy na temat panujących w parafii stosunków. Nie trzeba być od razu kościelnym Bondem, aby wiedzieć jak wiele znaczy, kto podczas tej całej szopki po kim występuje. Czy twarze działaczy Akcji Katolickiej nie są dziwnie podobne do twarzy przedstawicieli dziesięciu innych wspólnot, a na dodatek Rady Parafialnej? Czy wśród mówców znajdą się tacy, którzy są w stanie wygenerować coś z serca i jaka jest generalna zawartość „pobożnego cukru” w ich mowach? Jak do wiernych zwraca się proboszcz? Jak oni na niego patrzą? Ile miejsc w kościele jest wolnych? Psychologia, dyplomacja, matematyka. Żeby być dobrym biskupem, trzeba naprawdę wiedzieć o wiele więcej, niż to się czasem wiernym wydaje.

Wypominki

Zdaniem historyków Kościoła wypominki to pierwsze nabożeństwo sprawowane po polsku, znane u nas już w X wieku (we Francji na przykład znacznie wcześniej). Wypominki odprawiane są w listopadzie, bezpośrednio po Zaduszkach. W niektórych parafiach trwają cały rok, przybierając formę odbywających się raz na miesiąc albo raz na tydzień tak zwanych mszy rocznych za zmarłych, poleconych modlitwie na specjalnych kartkach. Mechanizm klasycznych, listopadowych wypominków jest prosty. Wierni składają ofiarę i dołączają nazwiska swoich bliskich zmarłych do listy nazwisk wyczytywanej później w kościele i co kilkadziesiąt nazwisk przedzielanej modlitwami „Zdrowaś Maryjo” czy „Wieczny odpoczynek”. Wypominki są jak gest pozdrowienia, danie sygnału, że choć ludzie odchodzą, po tej stronie życia wciąż są bliscy, którzy o nich pamiętają, „wywołują” ich z masy ogólnej zmarłych. Księża konsekwentnie odmawiają jednak przyjmowania intencji mszalnych przynoszonych im przez dobrotliwe babcie, proszące o modlitwę „za dusze cierpiące, za które nikt się nie modli”. Przecież w każdej mszy padają słowa „i za wszystkich zmarłych”, z teologicznego punktu widzenia babcie nie mają więc racji. Ale z ludzkiego punktu widzenia - to, co robią, jest jakoś wzruszające. Pamięć, która chce pokonać silniejszą przecież od człowieka śmierć. Ta nierówna, ale przejmująca walka trwa też od niedawna na stronach internetowych (między innymi www.opoka.org.pl, www.bosko.pl, strony parafialne), na których internauci w specjalnych sekcjach wypominkowych mogą wspomnień kogoś, kogo znali, napisać o nim kilka słów, a każdy odwiedzający może zapalić mu internetową świeczkę: [!].

Zakonnice

Jeden z numerów katolickiego miesięcznika poświęcony zakonnicom zaczynał się od anegdotki. Dwóch mnichów przygląda się siostrom, które - w ramach międzyzakonnej współpracy - wygłaszają właśnie w ich kościele nabożną konferencję. Nudzą niemiłosiernie, nie mogąc wydostać się z ogólnie słusznego kręgu katolickiej nowomowy. „Patrz - mówi w końcu jeden mnich do drugiego. -To są oblubienice Chrystusa. Ja mu współczuję...”. Sióstr zakonnych jest w Polsce prawie 30 tysięcy. Kilkaset zakonów żeńskich o specjalizacjach tak nieprawdopodobnych, jak szycie ornatów czy wypiek hostii. W Częstochowie osiadła niedawno pochodząca z Francji wspólnota Sióstr Baranka, których jedynym zadaniem jest żebranie o pożywienie i nawiązywanie przy tej okazji głębszych rozmów z ludźmi (jak się okazuje - nie zawsze mile widziany charyzmat). Tu trzeba dodać, że wiele sióstr i bez tak radykalnego charyzmatu - klepie dziś regularną biedę. Wielkie, stare klasztory zalegają z opłatami za prąd, siostry ratują się jednym ciepłym posiłkiem dziennie, a dochody z ich pracy są coraz niższe (te, które wypiekają opłatki, wypierane są z rynku na przykład przez dumping prowadzony w hipermarketach). Na ulicach wciąż widać jednak dziesiątki odmian habitów, następnych kilkadziesiąt wzorów skrywa się przed światem w klasztorach zamkniętych (klauzurowych). Siostry zakonne to jednak - nie tylko w polskim kościele - prawdziwy problem. Do zakonów idą bowiem wrażliwe dziewczyny, które swą młodzieńczą miłość, zachęcone powołaniowymi rekolekcjami, „inwestują” w Chrystusa. I to jest piękne. Trudności mogą (choć nie muszą) zacząć się później. Z chwilą gdy jako osoby bądź co bądź duchowne trafiają do oficjalnego kościelnego krwiobiegu na przeznaczone siostrom miejsce. A to, wciąż niestety, bywa położone bardzo nisko. Wciąż są miejsca, gdzie siostry traktowane są jako służące, mające sprawnie i szybko obsługiwać księdza. Prać, sprzątać, gotować, prowadzić zakrystię, plebanię, sekretariat, aby ksiądz mógł w tym czasie efektywnie oddawać się duszpasterzowaniu. Nie należy do rzadkości widok zakonnicy otwierającej i zamykającej księdzu garaż, czy biegającej wieczorem po zakupy. Ta rzeczywistość się zmienia, są - rzecz jasna - parafie i są księża, którzy sióstr nie wykorzystują i traktują je po partnersku, pozwalając im choćby na własny intelektualny rozwój. Problem w tym, że nie cała piłka jest po stronie księży. Ale i po stronie świeckich, którzy najczęściej wymagają, by były „ciche, miłe i sympatyczne”. Ale i po stronie sióstr, z których wiele - wtłoczonych w feudalne ramy pomocy domowych - zupełnie już o swoich ambicjach zapomniało. Za czasów najsłynniejszej chyba polskiej zakonnicy - siostry Faustyny Kowalskiej, która żyła w latach dwudziestych i trzydziestych ubiegłego wieku - sprawę stawiano jeszcze bardziej precyzyjnie. Siostry dzielono na dwie kasty, nazywane chórami. Pierwsze nauczały młodzież i zajmowały się sprawami wyższymi, drugim - do których należała Faustyna - tłumaczono, że mogą się uświęcać, obierając ziemniaki. Dziś - jak już wspomnieliśmy (zob. „Ministrantki”) - jedna z sióstr została niedawno duszpasterzem akademickim w Lublinie, sporo jej koleżanek od dawna jest tam profesorami, siostry zaczynają być też widoczne na uniwersytetach i w szkołach jako katechetki (a własnych szkół prowadzą znacznie więcej niż księża). Niemniej siostry nie doczekały się jeszcze swojej katolickiej Kingi Dunin. Nigdy bym nie przypuszczał, że wymieniając nazwisko tej popularnej autorki, będzie mi towarzyszyć tęsknota. Dla bardziej zaawansowanych Zakonnice - rodzaj nijaki? „Więź”, 2004 nr 6 (548) i polemika Anny Matei, Ostrożnie o tym co boli http://tygodnik.onet.pl/1546.1172833.dzial.html

Zapowiedzi

Podanie do publicznej wiadomości w parafiach obojga narzeczonych, iż kawaler taki to a taki z takiej to a takiej parafii i ulicy zamierza wstąpić w związek małżeński z delikwentką, której dane następnie się podaje. Kto by wiedział o przeszkodach zachodzących między tymi osobami (że na przykład pani ma już przecież męża, a pan jest „zapuszczony” moralnie) „w sumieniu zobowiązany jest powiadomić kancelarię parafialną”. Gdyby się bardzo uprzeć - można by więc zapowiedzi uznać za zabieg nader podejrzany. Jedno zło (nieważne zawarcie małżeństwa) tępi się tam zachętą do donosu. Na tym jednak wątpliwości nie koniec. Można by się przecież zastanawiać, czy zapowiedzi są legalne w świetle ustawy o ochronie danych osobowych. Nie jest bowiem trudno sobie wyobrazić, że firma organizująca wesela będzie szukać potencjalnych klientów właśnie poprzez spisywanie adresów narzeczonych wywieszonych w parafialnych gablotach. Kościelne przepisy mówią, że mają tam one wisieć przez osiem dni (w czasie których muszą przypadać dwa dni świąteczne, gdy do kościoła przychodzi więcej ludzi), a jeśli zapowiedzi zostały wywieszone, nie odczytuje się już ich z ambony, bo obie te formy ogłaszania stosuje się zamiennie. Tę pierwszą upodobały sobie duże miejskie parafie, druga - tradycyjna - kwitnie w parafiach wiejskich (zapowiedzi wygłasza się dwukrotnie w dwa dni świąteczne), gdzie zapowiedzi są najdoskonalszym źródłem informacji o życiu towarzyskim sąsiadów. Co jednak zrobić, gdy narzeczem to prezenterzy Jedynki i Polsatu i ogłoszenie ich ślubu mogłoby skończyć się zdewastowaniem świątyni przez fotoreporterów, albo gdy narzeczona prześladowana jest przez furiata, który gdy dowie się o tym, że zamierza żyć z innym, zamiast ślubu zafunduje im dwa pogrzeby? Kościół katolicki - jak zwykle zresztą, tak i w kwestiach ślubnych - okazuje się być matką stawiającą najpierw bardzo wysokie wymagania, a gdy przyjdzie co do czego, pokazującą sto sposobów, jak je praktycznie obejść. I tak samo jest z zapowiedziami. Miejscowy ordynariusz na wniosek proboszcza może zwolnić narzeczonych z 50 procent (czyli jednej) lub 100 procent (czyli dwóch) zapowiedzi wygłaszanych lub wywieszania komunikatu w gablotkach. To tyle o narzeczonych. Co dzieje się jednak z tymi, którzy wiedzieli o jakiejś przeszkodzie między narzeczonymi i o niej nie donieśli albo wręcz przeciwnie - próbowali uniemożliwić ślub, który mógł się odbyć? Brak informacji to sprawa sumienia potencjalnego informatora, a fałszywa informacja - to rzecz proboszcza, który metodami operacyjnymi (analizując kartotekę, przesłuchując zaufanych sąsiadów) ma obowiązek wszystko sprawdzić. Kar jednak żadnych za jedno, i za drugie Kodeks prawa kanonicznego - który tylko wygląda strasznie - nie przewiduje. Dla bardziej zaawansowanych Jak skutecznie wziąć ślub katolicki? K Popławski OP, T. Wytrwał OP, A. Gruszecka, Nie taki proboszcz straszny. Praktyczny przewodnik prawa kościelnego, Wyd. W drodze, Poznań 2003.

Zestaw „Mały ksiądz”

Każdy ksiądz wyjeżdżający - ot choćby - z młodzieżą na wakacje, zabiera zwykle ze sobą gustowną walizeczkę formatu mniej więcej połowy klasycznej dyplomatki. W branży mówi się na nią właśnie zestaw „Mały ksiądz” (na wzór „Małych chemików” czy „Małych lekarzy”), a zawiera ona wszystko co niezbędne do odprawiania nabożeństw poza kościołem, a więc na przykład na polanie, łódce, odwróconym kajaku i wszędzie tam, gdzie księdzu pozwala fantazja i prawo kanoniczne. W skład zestawu wchodzi zwykle „kielich - zrób go sam” (zwykle skręcany z dwóch elementów, czasem po prostu wyzłocony kieliszek), zbiór wykrochmalonych gadżetów mu towarzyszących (tak zwana bielizna kielichowa), mikroskopijne fiolki (fachowo - ampułki) na wino i wodę, paczka białych hostii (zob. „Komunia”), stuła (zob. „Kolor liturgiczny”) i zbiór formuł mszalnych czyli mszał (wypierany ostatnio przez popularne „Oremusy”, minimszaliki „dwa w jednym”, bo z aktualnymi czytaniami, wydawane jako miesięcznik przez księży marianów). Zestaw „Mały ksiądz” można nabyć w wielu sklepach z dewocjonaliami. W Rzymie bez większych problemów można się też zaopatrzyć w zestaw „Mały biskup”, zawierający insygnia władzy biskupiej. Na co dzień oglądamy go tuż za biskupem w rękach jego sekretarza, który nosi go jak atomową walizkę. „Mały biskup” to już cała dyplomatka, w której wnętrzu w atłasach spoczywa mitra, czyli spiczasta czapa wkładana przez biskupa w czasie mszy, i rozkręcona na trzy części biskupia laska, fachowo nazywana pastorałem. I jedno, i drugie to niespełniony sen wielu kilkuletnich chłopców, którzy stawiają swoje pierwsze kroki w ministranturze i później - zafascynowani katolicką obrzędowością - odprawiają w domu msze dla misiów i lalek. Gdyby wiedzieli o jego istnieniu, nie musieliby pewnie - tak jak ja - odprawiać tych obrzędów na kuchennym stole z użyciem ampułek herbaty i tekturką w roli hostii, czy jak mój spowiednik, nakrywając się zamiast ornatu kocykiem, lub wreszcie - jak moja koleżanka, która mając cztery lata, paradowała przez rodziną miejscowość z pedałem i kołem zębatym od roweru w charakterze monstrancji, udając, że prowadzi procesję Bożego Ciała.

Znak pokoju

Przekazuje się go podczas mszy świętej na chwilę przed komunią. To rzecz o pięknej symbolice, ksiądz jako pierwszy od ołtarza, na którym jest już Pan Bóg, przekazuje życzenie pokoju ministrantom, ci wiernym, a wierni podają go dalej, między sobą. Teoretycznie tak to właśnie powinno wyglądać - jak fala idąca od ołtarza aż pod chór. Na jej przejście warto by zaczekać, to jedyny moment w czasie mszy, kiedy wierni mogą poczuć, że są faktycznie jakąś wspólnotą. Następujący zaraz potem śpiew „Baranku Boży” przecież nie ucieknie... Jakość odprawienia tego momentu mszy jest tym bardziej istotna, że poczucie wspólnoty w polskich kościołach wygląda bardziej niż blado. Podczas dziewięciu mszy na dziesięć ma się wrażenie, że zaludnia je nie wspólnota ludzi, których łączy ta sama wiara, a kompletnie anonimowy tłum. Nic więc dziwnego, że „znak pokoju” to dla wielu wciąż jeden z najbardziej ambarasujących momentów liturgii. Do tej pory nic nie zakłócało ich doskonale osobnego murmurando. Znak pokoju zaś wzywa ich, by porzucili swą splendid isolation i nawiązali interakcję z sąsiadem z ławki. Polak nie byłby jednak Polakiem, gdyby i na to nie znalazł metody. Jeszcze kilkanaście lat temu podstawową metodą przekazywania znaku pokoju był więc u nas tak zwany kiwaczek - wybitnie polska specjalność, manewr o banalnie prostej choreografii: błyskawiczny zwrot w prawo, lekki skłon głową, błyskawiczny obrót w lewo i też lekki skłon głową, plus wymruczenie mantry „Pokój nam wszystkim”. Prosto, higienicznie, bezboleśnie. Wybitny fachowiec od liturgii, ojciec Tomasz Kwiecień, sporządził atlas sposobów radzenia sobie z przekazywaniem znaku pokoju. Obok „kiwaczka” wymienił w nim: „trykanie się”, „ukłon do torebki”, bieganie niespokojnym wzrokiem od ołtarza bocznego za filar (byle tylko nie spotkać wzroku sąsiada) lub - to wychył w drugą stronę - radosną obłapiankę, czyli klasycznego „niedźwiadka”. Kilka lat temu zaczął u nas karierę importowany z Zachodu trend, zgodnie z którym znak pokoju winien być bardziej wyrazisty i wymaga podania ręki najbliżej stojącym osobom. Przy tym zabiegu należy też wypowiedzieć słowa: „Pokój z tobą” (gdy mamy ochotę zabawić się w cudzoziemca lub tak się składa, że sami nim jesteśmy - „polećmy” łaciną, mówiąc Pax tibi). Jeśli ludzi w kościele jest mało, a od następnego sąsiada dzielą nas cztery ławki - nie ma potrzeby, by do niego biec, wystarczy subtelny uśmiech i lekki ukłon, za to wyraźnie zaadresowany. Dla bardziej zaawansowanych Więcej o „kiwaczku”: Błogosławione marnowanie. O mszy świętej z o. Tomaszem Kwietniem rozmawiają Jacek Borkowicz i Ireneusz Cieślik, Wyd. Znak, Kraków 2003.

Zoologia, psychiatria, kardiologia liturgiczna

Jakiś czas temu do świątyni, w której uczestniczyłem właśnie w niedzielnej Eucharystii, wparował piesek. Konkretnie suczka. Biedactwo, uciekło pewnie właścicielowi podczas spaceru i ganiało teraz przerażone po obiekcie swojego Stwórcy, zaznaczając raz na jakiś czas swoją desperację donośnym szczekaniem. Scena jak z filmu. Ksiądz siedzi, bo przecież nie będzie ganiać w ornacie za jakimś kundlem. Ministrant - czyta czytania, bo przecież nie będzie przerywał Słowa Bożego. Dwie setki ludzi w ławkach - siedzą jak siedziały, bo przecież nikt im nie powiedział, co robić. Pomyśleć. Msza może biec dalej, wystarczy przecież dwóch sprawnych ludzi, którzy biedne stworzenie spokojnie wyprowadzą (msze z udziałem zwierząt odprawiane są niestety w niewielu miejscach i prawie wyłącznie w dzień św. Franciszka). To samo należy zrobić, gdy po kościele błąka się na przykład spotykany na warszawskim Mokotowie dżentelmen o aparycji pensjonariusza zakładu karnego w Białołęce, który żywo a wulgarnie komentuje słowa celebransa. Zbrodnią jest zaś wypraszanie z kościoła tych, którzy szukają w nim nie sceny, a schronienia. W mojej byłej białostockiej parafii w malutkiej kaplicy wieczystej adoracji w zimowe wieczory można spotkać starszą, bezdomną kobietę, która śpi w ławce przed wystawioną monstrancją. Ile razy na nią patrzę, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że jej sen jest znacznie milszy Bogu, niż tysiące moich wzniosłych i całkowicie przytomnych słów... I jeszcze zdarzenie medyczne. Omdlenie (diagnozując je, warto zapytać chorego na przykład czy jadł śniadanie albo czy na coś się leczy) to sprawa prosta - uniesienie nóg w górę powinno wystarczyć. Jeśli mija minuta, a poprawy nie ma - sytuacja wygląda źle - nie ma co tracić czasu na wycieczki do zakrystii i czekanie aż ksiądz zapyta przez mikrofon, czy w kościele jest lekarz. Trzeba natychmiast wezwać pomoc z telefonu komórkowego, a następnie zachować spokój. Panika ofierze nie pomoże na pewno. Jeśli chory cierpi na serce i właśnie ma zawał, pod żadnym pozorem nie wolno go przemieszczać, wynosić na zewnątrz kościoła czy do zakrystii. To zrobi pogotowie, które spokojnie zabierze pacjenta z dowolnego miejsca w kościele i to bez przerywania mszy. Najważniejsze jest to, żeby - zamiast udawać świętą figurę - działać. Bo ksiądz nie przyjdzie nam z pomocą. Jemu interwencji zabraniają przepisy, które również wiernym nakazują troskę o to, by msza sprawowana była godnie.

Zamiast zakończenia: Dlaczego dwukrotnie poszedłem do zakonu?

Ilekroć opowiadałem moją historię przyjaciołom, zawsze słuchali mnie z nabożną czcią, jak kogoś, kto właśnie wrócił z rocznej tułaczki po Spitsbergenie. I zadawali to samo pytanie: po co mi było to doświadczenie? Widać nie po to, by zostać księdzem. Tyle zachodu czynionego przez Opatrzność, aby mnie dwa razy na kilka miesięcy zwabić do zakonnego nowicjatu, potrzebne było tylko po to, bym zrozumiał, jak marne były moje wcześniejsze recepty na szczęście. Gdybym je zrealizował, byłbym dziś pewnie znerwicowanym karierowiczem, telepiącym się bezładnie na życiowych zakrętach. Gdy w 1995 roku pierwszy raz szedłem do zakonu, wydawało mi się, że o szczęściu wiem wszystko. I że idę tam właśnie po to, by je sobie wziąć. Myślałem, że Pan Bóg też będzie szczęśliwy, że ma takiego fajnego księdza. I że wraz ze mną szczęśliwe będą również moje owieczki. Pod koniec liceum chodziłem więc w aurze świątobliwości, chętnie odbierając hołdy od kolegów idących na medycynę lub prawo, którzy podziwiali zarówno oryginalność samego pomysłu, jak i moją determinację. Współczuli mi tylko, że nie będzie tam dziewcząt. A ja traktowałem ich z wyższością bo wizja szczęśliwego życia za klasztornym murem po prostu mnie uskrzydlała. Do czasu. Ojciec Maciej Zięba, fizyk z wykształcenia, w swoich zapiskach z nowicjatu porównywał wstąpienie do zakonu do życia w świadomości, że w nasz życiorys wleci z kosmicznym impetem kometa i zniszczy wszystko, czym żyliśmy do tej pory. Znamy jej trajektorię i czas uderzenia. Im bliżej więc było do drugiego sierpnia, gdy w zakonie dominikanów zaczyna się nowicjat, tym bardziej każdy z nas panikował, pytając siebie, czy będzie mógł pisać listy do swojej byłej dziewczyny. I co powiedzieć bliskim, którzy za żadne skarby nie mogą cię zrozumieć? Resztę moich naiwnych motywacji życie zweryfikowało już po kilku tygodniach izolacji od świata i codziennego zmywania garów nowicjackich. Byłem w szoku, gdy uświadomiłem sobie, że dzień zaczynam nie aktem strzelistym, jak to sobie zaplanowałem, a myślą o zamordowaniu brata, który o piątej pięćdziesiąt staje pod drzwiami mojej celi, niemiłosiernie tłukąc w dzwonek, mający postawić na nogi cały klasztor. Jedną ręką się goląc, a drugą w pośpiechu narzucając habit, nie mając czasu na zaplanowaną lekturę, na duchowe porady rozsyłane znajomym, żegnałem się ze swoim wypielęgnowanym pomysłem na zakonne szczęście. Dziś domyślam się, że chyba każdy z nas ma w życiu takiego swojego brata-dzwonnika, który codziennie z metodyczną konsekwencją ściąga go od bram raju na ziemię. Dziś wiem też, że to właśnie wtedy co dzień miałem szansę odkrywać prawdę, że sensowne rzeczy nie zawsze są przyjemne. Wtedy jednak niemal się załamałem. I poszedłem wypłakać się w rękaw przełożonego. „Nie wezmę na siebie twego nieszczęścia, bo wtedy obaj będziemy nieszczęśliwi - oznajmił mi z rozbrajającym uśmiechem. - A tak, ja, człowiek szczęśliwy, pomodlę się za ciebie, abyś i ty był taki sam”. To był kolejny szok. Dowiedziałem się, że fakt, iż ja czuję się głęboko nieszczęśliwy, to jeszcze nie koniec świata. W klasztorze, gdzie żyje kilkudziesięciu braci, moje problemy były jednymi z wielu. I wspólnie się je rozwiązywało. Największym problemem było zaś to, jak zmieścić się z naszą energią w murach klasztornych. Opuszczać je można było tylko na chwilę i to za zgodą surowego magistra, który na dodatek kontrolował naszą korespondencję. Dla rozrywki - wraz z bratem Pawłem - podczas przechadzek nad poznańskie jezioro Rusałka chowaliśmy się w zaroślach, by na widok nadjeżdżających amatorek hippiki zawijać się w nasze czarno-białe habity i wyskakiwać na drogę, pytając: „A na Grunwald to którędy?”. Dla wielu z nas szokiem było przekonanie się, jaki jest stosunek wielu ludzi do nas. Pierwszy raz dowiedziałem się o tym kilka dni po włożeniu habitu, gdy szliśmy na spacer, a za nami biegł pijak, drąc się w niebogłosy: „Pedały, pedały!”. Mijane dziewczyny, zamiast zalotnie się uśmiechać, rzucały komentarze o marnującym się materiale genetycznym, a gdy wchodziliśmy do księgarni czy sklepu stawaliśmy się lokalną atrakcją. Nasz nowicjacki porządek dnia, w którym zamiast dwóch godzin na swoje sprawy ma się sześć razy po dwadzieścia minut, też burzył nasze ambitne osobiste plany, uczył, że jesteśmy tu nie dla siebie, a dla braci, dla ludzi, którzy przychodzą do nas po pomoc. Po kilku miesiącach, jako trzeci w moim nowicjacie, fizycznie nie wytrzymałem tempa. Zachorowałem i za radą lekarzy odszedłem. Po mnie - jeszcze wielu braci. Jako jedyny wróciłem tam jednak, o kilka lat starszy. A wrócić musiałem - bo za pierwszym razem nie nauczyłem się dostatecznie prawdy, na której teraz buduję swoje życie. Po odejściu z nowicjatu zacząłem dobre studia, byłem redaktorem w największym polskim dzienniku, co miesiąc jeździłem do Londynu, bawiłem się w modnych klubach, pisałem do brytyjskich magazynów, miałem swój show w radiu i bardzo ładne koleżanki. Jednak co tydzień chodziłem do przyjaciela i duchowego kierownika, mówiąc mu: to chyba nie to. Po dwóch latach modlitwy, weekendów, gdy po pracy gnałem do Zakopanego, by bid się z myślami w tatrzańskich pustelniach obaj nie mieliśmy wątpliwości. Satysfakcja, zadowolenie, euforia - to wszystko za mało. Jeśli mam powalczyć o naprawdę szczęśliwe życie, muszę wrócić do klasztoru. Latem 2000 roku w ciągu miesiąca zlikwidowałem mieszkanie, samochód oddałem rodzicom. Drugi raz zamknęły się za mną drzwi klauzury. Większość znajomych uznała, że zwariowałem. Nie wiedziałem wówczas, że szczęście tam, owszem, znajdę, ale znów nie takie, jak sobie zaplanowałem. Przyzwyczajony, że na wszystko trzeba sobie w mozole zapracować, postanowiłem zrealizować się w sprzedaży książek na przyklasztornym straganie. Rozkręciłem biznes do niebywałych rozmiarów, dochód z jednej niedzieli sięgał czterech tysięcy złotych. Brylowałem też na rekreacjach, czyli w czasie przeznaczonym na wspólną kawę, wykrojonym między gregoriańskimi nieszporami a obowiązkową godzinną lekturą Biblii. Trochę spuszczałem z tonu w soboty, gdy wraz z braćmi zamiataliśmy z liści klasztorny dziedziniec, którym do ślubu szli młodzi ludzie. Każdy z nas coś już w życiu przeszedł, był wśród nas lekarz, był sędzia, byli studenci wszystkich możliwych kierunków. Po zamiataniu jedni biegli z zaciśniętymi ustami do kaplicy, inni zaczytywali się w książkach pewnego ojca, który utrzymywał, że w postaci niedostępnych zakonnikom kobiet kryją się zsyłane przez Boga anioły. Szydziłem z nich do czasu, aż moja przyjaciółka, grająca zimną piękność w znanym amerykańskim serialu, ku uciesze chichoczących braci woziła mnie przez trzy godziny jeepem po Poznaniu, próbując ratować ze szponów domniemanego obłędu. Pamiętam doskonale, co czułem, gdy odjeżdżała na lotnisko. Stopniowo, tydzień po tygodniu odkrywałem, że wszystkie podpórki, na których miało trzymać się moje życie - padają jedna po drugiej. Na ich miejscu od razu jednak rosło coś nowego, prawdziwego. Bo dopiero gdy odpadli przypadkowi znajomi, zacząłem otwierać się na przyjaźnie, które trwają do tej pory. Największym szokiem zaś było dla mnie odkrycie, że choć nie mogę tu realizować swoich wzniosłych planów - nadal żyję. Znaczyło to bowiem, że na moich pomysłach świat się nie kończy. A najdobitniej doświadczyłem tego chyba po trzech miesiącach nowicjatu, gdy poczułem, że nie wytrzymuję tempa. Powiedziałem o tym przełożonym, a oni poradzili mi, bym jeszcze został, tłumaczyli że to jeszcze nie koniec mojej drogi. Zostałem. I było warto. Bo dopiero wtedy, gdy już kompletnie opadłem z sił, ostatecznie darowałem sobie myślowe ćwiczenia z kreślenia sobie w pocie czoła własnych dróg do szczęścia. Doceniłem rzeczy proste. Jeśli idzie o kontakt z Bogiem - po prostu się modliłem. Kontakt z ludźmi ustawiałem według zasady pewnego starego ojca, który pytany, jaki jest sekret szczęśliwego życia, odpowiadał: „Ja przez całe życie się starałem wszystkim robić dobrze. A sobie - bardzo dobrze”. Tyle. Aż tyle. Odszedłem dopiero wówczas, gdy to pojąłem. Moja druga próba nowicjatu w sumie trwała pół roku. Po mnie z nowicjatu nie odszedł już nikt. I do dziś - nawet jako „świeczuch” - mam świetny kontakt z moimi braćmi. To wspaniali ludzie. Brakuje mi ich wstrząsającego poczucia humoru, wspólnej modlitwy, debat na rekreacjach. Ale rozumiemy się, bo łączy nas też coś więcej - wspólna nauka, że wymęczone przez nas samych wizje szczęścia są nudne, bo na naszą miarę. Że aby przeżyć coś naprawdę wielkiego, trzeba ustąpić ze swoich pomysłów, przestać drgać, otworzyć się - a to większe przyjdzie samo. I jednemu, żeby się tego wszystkiego dowiedzieć, wystarczy mądra książka, inny - jak ja - musi zostać przepuszczony przez nowicjacki magiel. A co to tak naprawdę jest to szczęście? Nie wiem. Pamiętam za to doskonale jednego z pierwszych dominikanów, których zobaczyłem - ojca Piusa, zbliżającego się do dziewięćdziesiątki. Ten człowiek po prostu był szczęśliwy. I było to coś więcej niż tylko chichot podczas spacerów z klasztornym psem, zadowolenie z tego, że na starość człowiek nie jest bez opieki, czy rozbawianie młodszych braci dowcipami sprzed potopu. Później wiele razy próbowałem nazwać ten stan, mówiłem, że człowiek jest w „jednym kawałku”, że jest na „swoim miejscu”. Dziś wolę tego nie opisywać. Inni robią to dostatecznie często.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Perl dla srednio zaawansowanych perlsz
Asembler Kurs Programowania Dla Srednio Zaawansowanych S Kruk www !OSIOLEK!com
Perl dla srednio zaawansowanych
Konwersacje dla srednio zaawans Nieznany
Trening sprawnościowy dla średnio-zaawansowanych, Trening, Plany tygodniowe
Asembler Kurs programowania dla średnio zaawansowanych
Iwasiów I Gender dla średnio zaawansowanych
Perl dla srednio zaawansowanych perlsz

więcej podobnych podstron