Cabot Meg Pamiętnik księżniczki 09 Księżniczka Mia


Książka ściągnięta z serwisu

Www.Eksiazki.Org

Meg Cabot

KSIĘŻNICZKA MIA

PAMIĘTNIK KSIĘŻNICZKI 9

Tytuł oryginału

THE PRINCESS DIARIES 9 PRINCESS MIA

Dla Amandy Maciel, z miłością i podziękowaniami

- Ach, oczywiście, wasza wysokość - powiedziała.

- Jesteśmy przecież księżniczkami. A przynajmniej, jedna z nas jest.

Sara poczuła, że oblewa się rumieńcem. Opanowała się z najwyższym trudem. Przecież księżniczki nie wybuchają gniewem.

- To prawda - przyznała. - Czasami udaję, że jestem księżniczką. Udaję, że jestem księżniczką, żeby móc się zachowywać jak księżniczka.

Frances Hodgson Burnett Mała księżniczka

Przekład Wacława Komornicka

PIĄTEK, 10 WRZEŚNIA, 21.00,
PRZEDSTAWIENIA
PIĘKNEJ I BESTII,
LUNT - FONTANNE THEATER, DAMSKA TOALETA

Nie zadzwonił. Przed chwilą dowiadywałam się u mamy.

To trochę nie w porządku, że mama mnie oskarża, jakoby moim zdaniem cały świat kręcił się wokół zerwania z Michaelem. Bo wca­le tak nie jest. Naprawdę. Skąd miałam wiedzieć, że dopiero co udało jej się ułożyć Rocky'ego do snu? Powinna była wyciszyć dzwonek telefonu, jeśli mały zaczyna stwarzać takie kłopoty przy zasypianiu.

W każdym razie żadnych wiadomości dla mnie nie było.

Pewnie nie powinnam się ich spodziewać. Przecież spraw­dziłam jego lot; ma dotrzeć do Japonii dopiero za jakieś czter­naście godzin.

A kiedy samolot jest w powietrzu, nie wolno korzystać z ko­mórki ani palmtopów. To znaczy dzwonić lub wysyłać esemesy.

Albo odpowiadać na maile.

Ale nie ma sprawy. Poważnie. On zadzwoni.

Dostanie mojego maila i zadzwoni, a potem się pogodzimy i wszystko będzie jak dawniej.

Musi być.

Na razie trzeba zachowywać się normalnie, jakby nic złego się nie stało. O ile da się normalnie czekać na odzew chłopaka, z którym chodziło się przez dwa lata, potem się z nim zerwało, ale któremu wysłało się maila z przeprosinami, zrozumiawszy, że się popełniło wielki i karygodny błąd.

Zwłaszcza zaś wiedząc, że jeśli nie dojdzie do zgody, będzie się skazanym na bezsensowne życie i serię nic nieznaczących związków z supermodelkami.

Chwileczkę. To dotyczy tylko taty. Nieważne.

Ale rozumiecie. Mnie też to czeka. Supermodelki pomi­jając.

Oglądając dziś wieczorem Piękną i Bestię w towarzystwie J.P., pojęłam, jaką kompletną idiotką byłam przez cały zeszły tydzień.

Nie, żebym zrozumiała to dopiero teraz. Ale przedstawienie uświadomiło mi to ostatecznie.

Co jest o tyle dziwne, że z Michaelem nigdy nie byliśmy zgodni co do teatru. Z najwyższym trudem udawało mi się w ogóle wyciągnąć go na przedstawienia, które lubię, czyli takie, w których występują dziewczyny w krynolinach i różne obiek­ty zlatujące spod sklepienia nad sceną (na przykład w Upiorze w operze albo Tarzanie).

A przy tych nielicznych okazjach, kiedy udało mi się wy­ciągnąć go do teatru, przez cały czas pochylał się do mnie i szep­tał:

- Już rozumiem, czemu to przedstawienie schodzi z afisza. Żaden facet nie wyśpiewywałby piosenek do gadającego imbryka o tym, że bardzo podoba mu się jakaś dziewczyna. Mam rację, prawda? I skąd się tu wzięła ta cała orkiestra symfoniczna? Przecież oni na dobrą sprawę siedzą w lochu. To wszystko jest zupełnie bez sensu.

Kiedyś wydawało mi się, że takie uwagi psują całą zaba­wę. Psuło mi ją także to, że Michael co pięć minut przepraszał mnie i wychodził do toalety, tłumacząc, że przy obiedzie wypił za dużo wody. Chociaż naprawdę szedł sprawdzać na komórce komunikaty ze swojej rozgrywki w World of Warcraft.

Ale chociaż w towarzystwie J.P. czuję się w teatrze dobrze, to nie mogę odżałować, że nie ma ze mną Michaela, który na­rzekałby, że Piękna i Bestia to tylko obciachowy disneyowski musical dla małych dzieci, które nie stanowią wymagającej widowni, i że muzyka jest fatalna, a całe to przedstawienie służy tylko temu, żeby nakłonić turystów do wydawania kasy na drogie tiszerty, badziewne kubki i pretensjonalne teatralne programy.

A jeszcze bardziej mi smutno, że go tutaj nie ma, bo właśnie zdałam sobie sprawę, że historia Pięknej i Bestii właściwie opo­wiada o Michaelu i o mnie.

Nie chodzi o to, że dotyczy piękności (oczywiście). Ani by­cia Bestią.

Ale o to, że opowiada o dwojgu ludziach, którzy zaczynają się ze sobą przyjaźnić i nawet nie zdają sobie sprawy z tego, że się kochają, dopóki nie zrobi się prawie za późno...

To jest totalnie o nas.

Poza tym, oczywiście, że Piękna jest o wiele mądrzejsza niż ja. Na przykład, czy Piękna przejmowałaby się tym, że Be­stia, jeszcze przed uwięzieniem jej w swoim zamku, zadawała się z Judith Gershner, a potem jakoś zapomniała o tym wspo­mnieć?

Nie. Bo to wszystko zdarzyło się, ZANIM Piękna i Bestia odnaleźli się nawzajem. Więc jakie to teraz miało znaczenie?

No właśnie: żadne.

W głowie mi się nie mieści, że byłam taka głupia. Przysię­gam, obciachowy czy nie - dobra, muszę przyznać, teraz widzę w tym musicalu coś z obciachu - Piękna i Bestia wniosła w moje życie coś nowego.

Chociaż nie powinno bardzo zaskakiwać, skoro to jest histo­ria stara jak świat.

W przeszłości twierdziłam, że mój ideał mężczyzny to umiałby wysiedzieć przez cały spektakl Pięknej i Bestii, najromantyczniejszej i najpiękniejszej historii, jaką kiedykolwiek opowiedziano, i nie rżeć w nieodpowiednich momentach (na przykład, kiedy Bestia na scenie przeobraża się w księcia, albo kiedy pojawiają się takie śmieszne wilki - przecież nie mogą być tak bardzo przerażające, skoro na widowni siedzą małe dzieci).

Teraz wiem, że jedyny facet, z którym byłam na tym przedsta­wieniu, a który ten test przeszedł, to J.P. Reynolds - Abernathy IV. Jemu nawet - nie mogłam tego nie zauważyć - spłynęła po po­liczku jakaś samotna łza, kiedy Piękna ofiarowała własne życie, żeby ratować ojca.

Michael nigdy nie płakał w czasie żadnego przedstawienia na Broadwayu. Poza sceną w Tarzanie, w której brutalnie mor­duje się ojca małp.

Ale popłakał się wtedy wyłącznie ze śmiechu.

Do czego zmierzam: zaczynam myśleć, że to nic złego. Moż­liwe, że faceci RÓŻNIĄ się od dziewczyn. Nie tylko dlatego, że nie przejmują się takimi rzeczami jak to, czy Nightstalker kiedy­kolwiek zostanie sfilmowany z udziałem Jessiki Biel i czy ona powtórzy sukces, jaki osiągnęła rolą Abby Whistler w Blade: Mroczna Trójca.

Ani dlatego, że ich zdaniem nie ma nic złego, jeśli śpi się z Judith Gershner, a potem nic o tym nie mówi swojej dziewczy­nie, bo to się działo, zanim z tą dziewczyną zaczęło się chodzić.

Ale dlatego, że oni są po prostu inaczej ZAPROGRAMO­WANI. Na przykład tak, żeby nie wzruszał ich widok face­ta w przebraniu goryla, który na scenie zostaje zastrzelony na niby.

A przy tym skłonni są uważać, że jak najbardziej realna jest scena z filmu Notting Hill, w której aktorka grana przez Julię Ro­berts, wraca do faceta granego przez Hugh Granta, chociaż taka zarozumiała gwiazda kina nigdy w życiu nie zakochałaby się w skromnym właścicielu księgarni. A mówię to przecież z pozycji księżniczki zakochanej w zwykłym studencie wyższej uczelni.

Wreszcie teraz zrozumiałam; faceci się od nas różnią.

Ale to nie zawsze oznacza coś złego. Jak powiedzieliby moi przodkowie: Vive la difference. Bo cóż, przecież wielu facetów nie lubi musicali.

Ale ci sami faceci potrafią też podarować ci łańcuszek ze śnieżynką na twoje piętnaste urodziny, żeby przypominał ci o Zimowym Balu Wielu Kultur, w czasie którego po raz pierw­szy wyznaliście sobie miłość.

To, trzeba przyznać, jest szalenie romantyczne.

Och! Światła właśnie zamigotały. Czas wracać na drugi akt.

Którego, szczerze mówiąc, wcale nie chce mi się oglądać. Wszystko byłoby dobrze, gdyby J.P. nie pytał mnie bez przerwy, czy wszystko gra.

Ja totalnie rozumiem, że on się o mnie po przyjacielsku troszczy, ale jakiej odpowiedzi się spodziewa? Czy może nie wiedzieć, że odpowiedź brzmi: nie, nie wszystko gra? Czy mu­szę mu przypominać, że niecałe dwie doby temu jak idiotka ze­rwałam z szyi ten łańcuszek ze śnieżynką i RZUCIŁAM nim w faceta, który mi go podarował? Czy on uważa, że człowiek po czymś takim dochodzi do siebie automatycznie, tylko dlatego że wybrał się na musical, w którym występują tańczące imbryki do herbaty?

J.P. jest słodki, ale czasami trochę tępy.

Chociaż, jak się okazuje, Tina ma absolutną rację: J.P. to na­prawdę wulkan stłumionej namiętności. Ta pojedyncza łza tego dowodzi. Trzeba tylko odpowiedniej kobiety, która znajdzie klucz do jego serca - do tej pory dla bezpieczeństwa skrywanego pod zimną, twardą skorupą - a on eksploduje jak ta kipiąca kaldera, którą można zobaczyć w Parku Narodowym Yellowstone.

PIĄTEK, 10 WRZEŚNIA, 23.45,
PODDASZE

Maile: 0

Wiadomości na poczcie głosowej też nie ma.

Ale samolot Michaela będzie w powietrzu jeszcze przez je­denaście i pół godziny. Zadzwoni do mnie, kiedy wyląduje.

Bo NA PEWNO zadzwoni. Prawda?

Dobra, nie będę teraz o tym myśleć, bo za każdym razem zaczynam dostawać takich dziwnych palpitacji serca i dłonie mi się pocą.

Podczas mojej nieobecności kurier dostarczył mi jakąś ko­pertę. Mama powiedziała mi o niej (niezbyt uradowanym tonem), kiedy ją obudziłam, żeby zapytać, czy Michael do mnie nie dzwo­nił. Serio, nie miałam pojęcia, że już spała. Zwykle nie śpi i ogląda Davida Lettermana, czekając, aż o dwunastej trzydzieści pojawi się gość muzyczny. Skąd miałam wiedzieć, że muzycznym goś­ciem była Fergie, więc mama poszła do łóżka wcześniej?

Koperta dostarczona przez kuriera zdecydowanie nie zosta­ła wysłana przez Michaela. Ta wyszukana papeteria w odcieniu kości słoniowej, z wielką lakową pieczęcią z odciśniętymi na środku inicjałami D i R. Aż biło w oczy, że przesyłka musi mieć coś wspólnego z Grandmère.

Nie zdziwiłam się więc specjalnie, kiedy mama powiedziała mocno zrzędliwym tonem:

- Twoja babka mówi, że masz to natychmiast otworzyć.

Ale zdziwiłam się trochę, gdy dodała:

- A kiedy otworzysz, masz do niej zadzwonić. Niezależnie od pory dnia.

- Mam dzwonić do Grandmère PO JEDENASTEJ WIE­CZOREM?

To nie miało najmniejszego sensu. Grandmère codziennie bez wyjątku kładzie się do łóżka tuż przed wieczornymi wia­domościami o jedenastej, o ile nie imprezuje gdzieś z Henrym Kissingerem czy kimś takim. Twierdzi, że jeśli nie zadba o swoje pełne osiem godzin snu, to następnego ranka nie jest w stanie nic poradzić na worki pod oczyma, i to niezależnie od ilości zaapli­kowanego na nie kremu przeciw hemoroidom.

- Tak właśnie powiedziała - mruknęła mama i z powrotem naciągnęła kołdrę na głowę. (Jak ona może spać, kiedy koło niej pan Gianini tak okropnie chrapie, pozostaje dla mnie tajemnicą. To musi być prawdziwa miłość).

Nie podobał mi się wygląd tej koperty, a już ZDECYDO­WANIE nie podobał mi się pomysł dzwonienia do Grandmère o jedenastej trzydzieści wieczorem.

Ale poszłam do swojego pokoju, złamałam pieczęć, wyciąg­nęłam list i zaczęłam go czytać...

I o mało nie dostałam ataku serca.

Wybranie numeru Grandmère zajęło mi mniej więcej dwie sekundy.

- Och, Amelio - powiedziała całkowicie przytomnym głosem. - Nareszcie. Otrzymałaś list?

- Od MATKI Lany Weinberger? - O mało nie wrzasnęłam. Pamiętałam, żeby nie podnosić głosu tylko dlatego, że miesz­kam na poddaszu, a za ścianą śpi mój mały braciszek, a ja nie chciałam ryzykować furii mamy, gdybym go obudziła. - Z za­proszeniem do wygłoszenia inauguracyjnego przemówienia na wielkiej imprezie charytatywnej organizowanej przez jej kobie­ce stowarzyszenie w celu zebrania funduszy na afrykańskie sie­roty? Tak. Ale... Skąd wiedziałaś? Też takie dostałaś?

- Nie bądź śmieszna - sarknęła. - Mam swoje metody, żeby o takich rzeczach się dowiadywać. A teraz, Amelio, ja muszę wiedzieć. To szalenie ważne. Czy wspomniała coś o zaprosze­niu cię do wstąpienia do Domina Rei, kiedy osiągniesz pełnoletniość? - Niemal dostała zadyszki, tak była podekscytowana. - Czy napisała coś o tym, że cię poprosi o złożenie ślubowania, kiedy skończysz osiemnaście lat?!

- Tak - potwierdziłam. - Ale, Grandmère, ja do tej pory nic nie słyszałam o tej całej Dominie Rei. I nie mam na to teraz czasu. Obecnie przeżywam bardzo stresujące chwile i naprawdę muszę się skoncentrować na tym, żeby nad sobą panować...

Ale to była niewłaściwa reakcja, niestety. Grandmère prawie ziała ogniem, kiedy odpowiedziała mi swoim najbardziej ksią­żęcym głosem:

- Dla twojej informacji, Domina Rei to jedna z najbardziej wpływowych kobiecych organizacji na świecie. Jak to możliwe, że nie jesteś tego świadoma, Amelio? One są jak Opus Dei wśród kobiecych stowarzyszeń. Tylko bez zabarwienia religijnego.

Musiałam przyznać, że to mnie, wbrew samej sobie, zainte­resowało.

- Naprawdę? Jak tamto tajne stowarzyszenie z Kodu Leo­narda da Vinci? To, którego członkowie się biczują? Mama Lany nosi na nodze takie dziwne urządzenie z metalowymi kolcami?

- Oczywiście, że nie. - Grandmère pociągnęła nosem. - Uży­łam przenośni.

Rozczarowałam się, słysząc te słowa. Nie znam mamy Lany (a ona najwyraźniej nic nie wie o mnie, bo w swoim liście wspo­mniała, że Lana bardzo sobie ceni naszą wieloletnią przyjaźń i że to ogromnie przykre, że napięty kalendarz książęcych obowiąz­ków uniemożliwił mi częstsze bywanie na imprezach, na które przecież Lana zapraszała mnie do siebie do domu. Hm. Tak...), ale sama myśl, że komuś z rodziny Weinbergerów metalowe szpikulce wbijają się w nogę, napełniała mnie wielką radością.

- Poza tym - ciągnęła Grandmère - wiem, że już ci kie­dyś o Domina Rei opowiadałam, Amelio. Hrabina Trevanni jest członkinią...

- Babcia Belli? - Grandmère rzadko wspomina hrabinę, swojego wroga numer jeden, odkąd podczas ostatnich świąt Bo­żego Narodzenia wnuczka hrabiny, Bella, zachwyciła całą rodzi­nę Trevannich swoją ucieczką z moim niby - kuzynem, księciem René, któremu, no cóż, dała zrobić sobie dziecko (Grandmère mówi, że ładniej jest używać francuskiego słowa enceinte, ale on jej naprawdę zrobił dziecko. Czy w mojej rodzinie nikt nie słyszał o wynalezieniu kondomów?).

Po ostrej reprymendzie mojego taty (i, jak sądzę, zastrzyku gotówki - René tylko parę dni dzieliło od podpisania umowy na udział w nowym telewizyjnym reality show, Wymarzony Ksią­żę, w czasie którego grupa młodych, wolnych kobiet miała kon­kurować o szansę wybrania się na randkę z prawdziwym księ­ciem... to znaczy, z René), René wreszcie ożenił się z Bellą. Ku zmartwieniu jej babki, ślub ograniczył się do prywatnej, cichej ceremonii, bo René tak długo zwlekał z oświadczynami, że ciążę Belli już było wyraźnie widać, a w czasopiśmie „Majestat” nadal są na takie sytuacje uczuleni.

A teraz Bella i René mieszkają na Upper East Side w aparta­mencie na ostatnim piętrze, który dostali od hrabiny w prezencie ślubnym, i razem chodzą do szkoły rodzenia metodą Lamaze'a, i sprawiają wrażenie przeszczęśliwych.

Grandmère o mało nie padła z zazdrości, że René dostał się Belli zamiast mnie, chociaż jestem dopiero w szkole średniej! W ogóle na ten temat nie rozmawiamy.

- Audrey Hepburn też należała do Domina Rei - ciągnę­ła Grandmère. - Tak samo jak księżna Grace z Monako. Hil­lary Rodham Clinton. Sędzia Sądu Najwyższego Sandra Day O'Connor. Jacqueline Kennedy Onassis. A nawet Oprah Win­frey.

Obie przyciszyłyśmy głosy, jak to bywa w dobrym towarzy­stwie, kiedy wymienia się nazwisko pani Winfrey.

A potem dodałam:

- To wszystko bardzo pięknie, Grandmère. Ale, jak powie­działam, to naprawdę nie jest najlepsza chwila. Ja...

Ale Grandmère, jak zwykle, mnie nie słuchała.

- Oczywiście, wiele lat temu mnie też zaproszono do zło­żenia ślubowania. Niestety, w związku z pewnym kompletnym nieporozumieniem, związanym z osobą dżentelmena, którego imienia nie będziemy tu wymieniać, moja kandydatura została bezlitośnie przegłosowana na nie.

- No cóż, wielka szkoda. Ja...

- Świetnie. Skoro musisz wiedzieć, poszło o księcia Rainie­ra z Monako. Ale te plotki były zupełnie bezpodstawne! Przecież w ogóle na niego nie zwracałam uwagi! Czy to moja wina, że tak na moim punkcie oszalał, że snuł się kiedyś za mną jak szczenię? Nie wiem, jakim cudem ktoś mógł odebrać całą sprawę inaczej, niż naprawdę wyglądała... Zwykłe zauroczenie starszego męż­czyzny o wiele od niego młodszą kobietą, która nic nie mogła poradzić na to, że skrzyła się dowcipem i joie de vivre.

Dopiero po jakiejś chwili dotarło do mnie, o kim ona mówi.

- Chcesz powiedzieć... że ty...?

- Oczywiście, że nie, Amelio! Co się z tobą dzieje? Jak uwa­żasz, dlaczego on się ożenił z Grace Kelly? Jak sądzisz, dlaczego rodzina pozwoliła mu ożenić się z aktorką? Wyłącznie dlatego, że aż tak im ulżyło, że zgodził się ożenić z kimkolwiek, kiedy złamałam mu serce, odrzucając go...

Aż sapnęłam.

- Grandmère! Przez ciebie został gejem?

- Oczywiście, że nie! Amelio, co ty znów wymyślasz. Ja... No, zresztą nieważne. Jakim cudem w ogóle zeszłyśmy na ten temat? Pozostaje faktem, że hrabina Trevanni dostanie szału, je­śli wygłosisz inauguracyjne przemówienie na gali charytatywnej tego kobiecego stowarzyszenia. Jej wnuczki nigdy nie poproszono o wystąpienie. Oczywiście, dlaczego miały ją prosić? Ona nigdy nie osiągnęła niczego poza tym, że zaszła w ciążę, co potrafi każda idiotka. Zresztą jest taka niemrawa, że pewnie by ją zmro­ził widok dwóch tysięcy świetnie zadbanych, odnoszących suk­cesy kobiet biznesu, które by się w nią wpatrywały...

Znów sapnęłam... Ale tym razem z nieco innego powodu.

- Zaraz... Dwa tysiące?

- Będziemy musiały natychmiast umówić przymiarkę u Cha­nel - plotła dalej Grandmère. - Moim zdaniem, coś wyciszone­go, ale młodzieńczego. Uważam, że już pora sprawić ci jakiś kostium. Nie mam nic przeciwko sukienkom, ale w porządnym wełnianym kostiumie kobieta zawsze jest elegancka...

- Świetnie zadbane, odnoszące sukcesy kobiety biznesu? - powtórzyłam, czując, że robi mi się nieco słabo. - Myślałam, że one tam wszystkie będą jak mama Lany... Damy z towarzystwa, które zatrudniają na cały etat nianie, kucharki i pokojówki...

- Nancy Weinberger to jedna z najbardziej poszukiwanych dekoratorek wnętrz na Manhattanie - przerwała mi chłodno Grandmère. - Kompletnie zmieniła wystrój apartamentu, który hrabina kupiła dla René i Belli. Zaraz, niech się zastanowię, ko­lory Domina Rei to błękit i biel... W błękitach nigdy nie było ci jakoś specjalnie do twarzy, ale trzeba będzie się tym zadowo­lić...

- Grandmère... - wyjąkałam. Gardło ścisnęło mi się z po­wodu paniki. Podobnie jak wtedy, kiedy zaczynam myśleć o Mi­chaelu, tylko nie pocą mi się dłonie. - Nie mogę tego zrobić. Nie mogę wygłosić mowy dla dwóch tysięcy odnoszących sukcesy kobiet biznesu. Nie rozumiesz, ja przeżywam teraz uczuciowy kryzys i dopóki on się nie rozwiąże, będę musiała mniej się udzielać... A nawet, kiedy się rozwiąże, nie sądzę, żebym zdołała wystąpić dla tak dużej widowni.

- Nonsens - odparła energicznie Grandmère. - Przemawia­łaś w genowiańskim parlamencie w sprawie parkometrów, za­pomniałaś?

- Tak, ale to byli tylko starsi panowie w perukach, a nie mama Lany Weinberger! Chyba powinnam po prostu...

- Oczywiście, Bóg jeden wie, co zrobimy z twoją fryzurą. Do tego czasu włosy raczej ci nie odrosną. Może Paolo zdoła wymyślić jakieś przedłużki. Zadzwonię do niego rano...

- Grandmère - powiedziałam - chyba nie dam...

Ale było już za późno. Rozłączyła się, nadal mrucząc coś na temat przedłużek.

Super. Tylko tego mi brakowało.

SOBOTA, 11 WRZEŚNIA, 9.00,
PODDASZE

Maile: 0

Co wcale mnie nie dziwi. On wyląduje dopiero za trzy go­dziny. A potem będzie jeszcze musiał przejść przez odprawę.

Muszę się zdobyć na cierpliwość. Muszę zachować spokój. Muszę tylko...

GrLouie: TINA!!!! JESTEŚ TAM???? Jeżeli je­steś, to odpisz. JA TU UMIERAM!!!!

Iluvromance: Cześć, Mia. Jestem tu. Dlaczego umierasz?????

Och, dzięki Bogu. Dzięki Bogu za Tinę Hakim Babę.

GrLouie: Bo chociaż wiem, że więź, jaka łączy­ła mnie z Michaelem, jest zbyt mocna, żeby nagle przerwało ją zwykłe nieporozumienie, i że on do mnie zadzwoni, kiedy doleci do Japonii, i powie, że mi wybacza i wszystko będzie dobrze - to co, jeśli tak się nie stanie? Co, jeśli on tego nie zrobi? O Boże, ręce cały czas mi się pocą! I chyba zaczy­nam mieć atak serca...

Iluvromance: Mia! Wszystko będzie dobrze! Oczy­wiście, że Michael ci wybaczy! Wrócicie do siebie i wszystko będzie zupełnie tak samo, jak kiedyś. A może nawet lepiej. Bo pary, które mają za sobą trud­ne chwile, zawsze wychodzą z tego umocnione...

GrLouie: Racja! I nie ma sprawy, prawda? Moje przodkinie stawiały czoło znacznie większym prze­ciwnościom losu. Takim jak grasujący najeźdźcy, porwania, zmuszanie do picia wina z czaszki włas­nego zamordowanego ojca, i tak dalej. Z Michaelem i ze mną wszystko się ułoży!

Iluvromance: Totalnie! Rozumiem z tego, że dziś wieczorem nie idziesz?

GrLouie: Gdzie miałabym iść?

Iluvromance: Na imprezę zwycięstwa.

GrLouie: Jaką imprezę zwycięstwa?

Iluvromance: No wiesz, imprezę zwycięstwa Lil­ly i Perin. Bo wygrały w wyborach do samorządu szkolnego.

GrLouie: Nie zostałam zaproszona na imprezę zwycięstwa. Iluvromance: Nie dostałaś maila?

GrLouie: Nieeeeeeeeee...

Iluvromance: Och.

GrLouie: Co, „och”?

Iluvromance: Nie sądziłam, że mówiła poważnie.

GrLouie: Kto? O czym ty mówisz?

Iluvromance: O Lilly. Mówiła, że nigdy więcej się do ciebie nie odezwie, bo odbijasz dziewczy­nom chłopaków i potrafisz wbić nóż człowiekowi w plecy. Ale myślałam, że żartowała.

GrLouie: CO TAKIEGO???? JAK ONA MOŻE COŚ TAKIEGO MÓWIĆ??? PRZECIEŻ TO BYŁ TYLKO ZWYKŁY CMOK!!! MIAŁ TRAFIĆ W POLICZEK!!!! POCAŁOWAŁAM GO W US­TA WYŁĄCZNIE PRZEZ PRZYPADEK!!!!

Iluvromance: Wiem. Ale nie poszłaś wczoraj wie­czorem z J.P. na Piękną i Bestię?

GrLouie: No cóż, owszem. Ale bez żadnej złej my­śli. Poszliśmy zwyczajnie, jako PRZYJACIELE.

Iluvromance: Ale czy nie twierdziłaś dawniej, że twój ideał mężczyzny to ktoś, kto potrafi wysie­dzieć przez całe przedstawienie Pięknej i Bestii, najromantyczniejszej i najpiękniejszej historii wszech czasów i nie śmiać się złośliwie w niewłaś­ciwych momentach? GrLouie: Tak. Ale to było dawno temu. I od tej pory zrozumiałam, że się myliłam. Teraz mój ideał mężczyzny to ktoś, kto się złośliwie śmieje.

Iluvromance: No cóż, lepiej powiedz o tym Lilly,

GrLouie: Dlaczego? Co ona mówiła? Czekaj - skąd ona w ogóle WIE, co J.P. i ja robiliśmy wczo­raj wieczorem? A TY SAMA skąd wiesz?

Iluvromance: Och... Nie widziałaś go?

GrLouie: CZEGO NIE WIDZIAŁAM????

Iluvromance: Tego wielkiego zdjęcia jak wycho­dzisz z J.P. z teatru, które dziś rano ukazało się w „New York Post”, z nagłówkiem: „Załamana księżniczka znajduje nową miłość?”

Załamana księżniczka znajduje nową miłość

Sobota, 11 września, Nowy Jork

Wygląda na to, że nasza nowojorska księżniczka, Mia Thermopolis (z Genowii) oraz jej stały chłopak, student Uniwersytetu Columbia - a przy tym plebejusz - Michael Moscovitz, rozstali się.

Mówi się, że Moscovitz przyjął roczne stypendium w japońskiej firmie robotycznej w Tsukubie, gdzie będzie pracował nad pewnym ściśle tajnym projektem.

Jej Książęca Wysokość nie sprawia jednak wrażenia osoby usychającej z tęsknoty za swoją dawną miłością. Były adorator już został zastąpiony pewnym tajemniczym młodzieńcem, który towarzyszył młodej księżniczce na broadwayowskim przedstawieniu Pięknej i Bestii w piąt­kowy wieczór. Nieujawnione źródła donoszą, że ten mło­dy człowiek to nikt inny jak John Paul Reynolds - Abernathy IV, syn zamożnego producenta i propagatora teatru, Johna Paula Reynolds - Abernathy III.

Znany nam miłośnik teatru, który obserwował młodą parę w ich prywatnej loży, stwierdził:

- Czulili się tam do siebie. - Inny z kolei dodał: - Bardzo ładnie razem wyglądają. Oboje są tacy wysocy i jasnowłosi.

Poproszony o jakieś oświadczenie, rzecznik prasowy genowiańskiego pałacu oświadczył:

- Nie komentujemy prywatnego życia księżniczki.

SOBOTA, 11 WRZEŚNIA, 10.00,
PODDASZE

No cóż. Przynajmniej wiem, dlaczego Lilly się do mnie nie odezwała.

To wszystko tak się pokręciło... Bo, po pierwsze, to był naj­zwyklejszy cmok w policzek.

A po drugie, oni już ze sobą nie chodzili, kiedy ten cmok w policzek miał miejsce. A po trzecie, POSZLIŚMY DO TE­ATRU JAKO PARA PRZYJACIÓŁ. Tylko ktoś nienormalny mógł pomyśleć, że UMAWIAM SIĘ NA RANDKI z J.P. Reynolds - Abernathym IV.

Oczywiście jest zabawnym i miłym facetem, i tak dalej. Pro­szę mnie źle nie zrozumieć. Ale moje serce należy do Michaela Moscovitza już na zawsze!

To wszystko nie ma sensu. Lilly to moja najlepsza przyjaciół­ka. Jak ona mogła uwierzyć w coś tak okropnego na mój temat?

I to prawda, w tym tygodniu potraktowałam jej brata dość pa­skudnie. Ale to tylko dlatego, że (jak idiotka) nie rozumiałam, jak wspaniałe było to, co nas łączyło, dopóki tego nie zniszczyłam.

Ale PRZEPROSIŁAM go. To tylko kwestia czasu (dwie go­dziny), zanim odbierze mojego maila i zadzwoni do mnie (pro­szę cię, Boże), i pogodzimy się, a on mi odeśle ten wisiorek ze śnieżynką, i znów będziemy razem i wszystko się ułoży.

Chyba, że zajrzy do Google News i zobaczy ten wielki arty­kuł o mnie i o J.P.

Ale dlaczego miałby w to UWIERZYĆ? Nigdy nie wierzył w żadne z tych kłamstw, które paparazzi zawsze wypisywa­li o mnie i Jamesie Franco. Dlaczego miałby uwierzyć akurat w TO?

Nie uwierzy. To NIEMOŻLIWE.

Więc O CO chodzi tej całej Lilly?

W każdym razie nie mam zamiaru świrować. To prawda, że w przeszłości zdarzało mi się dostawać histerii w takich sytua­cjach. Dzwoniłabym do ojca i błagała go, żeby nasi prawnicy zażądali sprostowania. Próbowałabym dotrzeć do tego, kto dał cynk gazetom - jak bym sama nie wiedziała (Grandmère). Sła­łabym Michaelowi rozpaczliwe maile, gęsto się tłumacząc, że to wszystko nieprawda.

Ale dość tego. Jestem na to o wiele za dorosła. Poza tym zdążyłam się przyzwyczaić.

I jeszcze jedno: już i tak WYSTARCZAJĄCO świruję. Jak mogłabym ześwirować jeszcze bardziej? Ledwie mogę utrzy­mać pióro, tak bardzo poci mi się dłoń.

No więc... nieważne. Dam Lilly trochę czasu, żeby ochłonę­ła. Jestem pewna, że kiedy impreza się zacznie i znajdą się tam wszyscy poza mną (dzwoniłam do Tiny, kiedy już zdążyłam po­biec i kupić gazetę. Powiedziałam jej, że OCZYWIŚCIE, musi iść na imprezę do Lilly, chociaż chciała ją zbojkotować przez solidarność wobec mnie. Ale ja naprawdę chcę, żeby ona tam poszła, bo będę mogła dowiedzieć się, co Lilly wygaduje na mój temat. Przysięgam, jeśli Lilly mnie obsmaruje, zadzwonię do Fe­deralnej Komisji Łączności i doniosę im, że użyła brzydkiego słowa w zeszłotygodniowym odcinku Lilly mówi prosto z mostu, kiedy opisywała bieżącą sytuację w Iraku), to ona za mną zatęsk­ni i odezwie się z zaproszeniem.

Wtedy tam pojadę, uściskamy się, i wszystko znów będzie jak dawniej.

Do tego czasu posiedzę sobie tutaj i odrobię rachunek róż­niczkowy. Bo, Bóg mi świadkiem, w zeszłym tygodniu w ogóle nie uważałam w szkole, więc nie mam ZIELONEGO POJĘCIA, co działo się na lekcjach matematyki. Ani na żadnych innych lekcjach. Ostatnia rzecz, jakiej mi potrzeba na dodatek do tego wszystkiego, to wylecieć z liceum.

A kiedy będę odrabiać lekcje, przy okazji zjem resztę tych pierożków z wieprzowiną z Number One Noodle Son (Niesamo­wite rzeczy dzieją się z tym mięsem. Jak raz zaczniesz je jeść, nie możesz przestać).

Bo właśnie tak poradziłaby sobie w takiej sytuacji osoba dojrzała.

JESZCZE DWIE GODZINY DO LĄDOWANIA!!!!!!! AAAAAAAAAAA

AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA

SOBOTA, 11 WRZEŚNIA, 10.15,
PODDASZE

Właśnie wrzuciłam swoje imię i nazwisko w wyszukiwarkę Google News, żeby zobaczyć, czy jest tam dużo informacji na mój temat, i jakie jest prawdopodobieństwo, że Michael zobaczy ten artykuł o mnie i J.P.

...wyskoczyło mi 527 rekordów na ten temat.

Ale to nie wszystko.

Zajrzałam do wyszukiwarki Google Blog, żeby zobaczyć, czy ktoś na mój temat bloguje, i trafiłam na nową stronę: www. nienawidzemiithermopolis.com.

Jest tam lista dziesięciu najgłupszych rzeczy związanych z Mią Thermopolis. Numer jeden to moja fryzura.

Numer dziesięć to moje nazwisko.

A pomiędzy, co jedno to gorsze.

Wiem, że powinnam ignorować złą prasę. Grandmère mó­wiła, że jeśli będę na nią reagować albo w jakikolwiek sposób zauważać jej istnienie, to będę ją jeszcze podsycać i prowoko­wać tych, którzy mnie nienawidzą, do dalszych wystąpień.

Ale to? To jest naprawdę...

Świetnie. Jak bym miała za mało zmartwień.

Teraz jeszcze pojawił się ktoś, kto mnie nienawidzi do tego stopnia, że informuje cały świat, że w tej nowej fryzurze mam uszy, które przypominają uchwyty od imbryka do herbaty.

Dokładnie tego było mi potrzeba.

SOBOTA, 11 WRZEŚNIA. 10.30.
PODDASZE

Kochany Michaelu

Na pewno już zdążyłeś zauważyć

Kochany Michaelu

Cześć! Zastanawiałam się tylko, czy widziałeś może

Kochany Michaelu

Bardzo Cię proszę, nie zaglądaj na

Drogi założycielu strony www.nienawidzemiithermopolis.com,

JEŚLI AŻ TAK BARDZO MNIE NIENAWIDZISZ, TO CZEMU NIE POWIESZ MI TEGO W TWARZ, TY TCHÓRZU????

SOBOTA. 11 WRZEŚNIA, 10.30,
PODDASZE

Maile: 0

Właśnie odezwała się moja komórka. Byłam taka pewna, że to Michael (jego samolot właśnie wylądował), że o mało jej nie upuściłam na ziemię, tak mi się dłonie spociły i tak drżały (nie mówiąc o tym, że były tłuste od nóżki kurczaka, którą znalazłam w głębi lodówki i właśnie ogryzałam).

Ale to był tylko J.P. Chciał zapytać, czy widziałam artykuł.

- Zabawne, prawda? - Usiłowałam mówić to lekkim tonem. Co nie jest wcale takie proste, kiedy w ustach ma się resztkę pie­czonej kurzej nóżki. - Uważają, że jesteśmy w sobie zakochani. Ha ha.

- Tak - powiedział J.P. - Ha ha.

Całe szczęście, że on się zna na żartach.

- Bardzo cię przepraszam - powiedziałam. - To ryzyko zwią­zane ze spotkaniami ze mną. Mam na myśli, że człowiek trafia do gazet. - Nie wspomniałam o stronie www.nienawidzemiithermopolis.com. Uznałam, że sam na to wpadnie wystarczająco szybko.

- Nie gniewam się - rzekł J.P. - Za to, że kojarzą mnie z księżniczką i dziedziczką tronu? Nawet moi rodzice są pod wrażeniem. Uważają, że wreszcie udało mi się czegoś dokonać.

Teraz przyszła kolej na odpowiedź:

- Ha ha. - Chociaż, prawdę mówiąc, zrobiło mi się trochę niedobrze. Może to z powodu mięsa, które opchnęłam w ciągu ostatniej półtorej godziny. Wymiotłam lodówkę do czysta. Na­prawdę nie wiem, co się ze mną dzieje. Z wegetarianki w niecały tydzień zamieniłam się w kanibala.

Może niezupełnie kanibala. Tylko w... Jak się nazywa tych, co jedzą za dużo mięsa?

Ale wiedziałam, o co mi chodzi. Było mi niedobrze nie z powodu mięsa, które zjadłam, ale dlatego że samolot Michaela już na pewno wylądował, i że to możliwe, że on zaraz zacznie sprawdzać, czy ktoś mu nie przesyłał jakichś wiadomości.

- Posłuchaj - powiedział J.P. - Tak się zastanawiałem... Słyszałaś o imprezie u Lilly?

- Tak - potwierdziłam. - Nie jestem zaproszona.

- Tak sadziłem. - J.P. westchnął. - Miałem nadzieję, że już jej przeszło.

- Cóż, oglądanie naszych zdjęć, poutykanych we wszyst­kich gazetach, raczej nie poprawi sytuacji.

- Ano - zgodził się J.P. - Może damy jej weekend na zasta­nowienie...

- Może. - Mam nadzieję. Ale raczej nie wierzę, żeby week­end coś tu zmienił.

- Chcesz się ze mną spotkać dziś wieczorem? Urządzimy sobie własną imprezę - zaproponował J.P. - No wiesz, żeby po­kazać im, jak to się robi.

- O kurczę, strasznie miło z twojej strony - stwierdziłam. - Ale lepiej zostanę w domu. Bo samolot Michaela już wylądo­wał i on niedługo zacznie sprawdzać swoje maile. A ja naprawdę chcę być w domu, kiedy zadzwoni.

O ile zadzwoni.

Ale przecież na pewno zadzwoni. PRAWDA??????

- Och! - W głosie J.P. pojawiło się coś jak rozczarowanie. - A nie byłoby lepiej, gdyby cię tam nie było, kiedy on się odezwie? Żeby zrozumiał, jak bardzo jesteś popularna i rozrywana?

Roześmiałam się. J.P. ma naprawdę pokrętne poczucie hu­moru.

- Zabawne! Ale wystarczy, że zerknie do prasy. To znaczy, jeśli to nasze zdjęcie trafi do agencji AP Wire i ukaże się w Ja­ponii. Poza tym naprawdę muszę popracować nad rachunkiem różniczkowym, jeśli chcę zdać.

- Jeśli będziesz potrzebować pomocy, chętnie do ciebie przyjdę - zaproponował J.P. - Jestem geniuszem współczynni­ków dążących do nieskończoności.

Czy on nie jest kochany? Wyobraźcie sobie, proponuje, że poświęci sobotę na pomaganie mi w rachunku różniczkowym!

- Bardzo dziękuję. Ale poradzę sobie. Pamiętaj, że ja mieszkam pod jednym dachem z prawdziwym nauczycielem matematyki, do którego mogę się zwrócić, jeśli zacznę sobie rwać włosy z rozpaczy. To znaczy to, co mi z włosów zostało.

- Dobra. Ale jeśli zmienisz zdanie...

- To wiem, do kogo dzwonić - dokończyłam. Próbowałam już jakoś się go pozbyć z tej linii telefonicznej. Przecież Michael mógł dzwonić właśnie w tym momencie. Komórka wprawdzie nie dała mi znać o oczekującej rozmowie, ale, rozumiecie...

- Dobra - powiedział J.P. - I pamiętaj, że jesteśmy bardzo atrakcyjną parą.

- Bo oboje jesteśmy tacy wysocy i jasnowłosi - uzupeł­niłam.

J.P. też się roześmiał i skończył rozmowę.

Kiedy wulkan w Yellowstone wybuchł po raz ostatni, sześć­set czterdzieści tysięcy lat temu, wyrzucił z siebie tysiąc kilome­trów sześciennych materiału skalnego, pokrywając pół Ameryki Północnej stosem popiołów głębokich na prawie dwa metry.

Coś takiego zdarzy się, kiedy J.P. wreszcie odnajdzie swoją prawdziwą miłość.

Wiem, że nieładnie jest mówić takie rzeczy, ale mam tyl­ko nadzieję, że kiedy on odnajdzie swoją, ja jeszcze będą miała moją.

SOBOTA, 11 WRZEŚNIA, 16.00,
PODDASZE

Maile: 0

Wiadomości na sekretarce: 0

W głowie mi się to nie mieści. Jeszcze nie zadzwonił ani nie napisał.

Mama przed chwilą zajrzała do mnie i spytała:

- Mia? Nie idziesz nigdzie dziś wieczorem?

To chyba było widać, bo nadal mam na sobie flanelową pi­żamę Hello Kitty, którą wkładam na noc.

- Nie... - powiedziałam, starając się, by mój głos zabrzmiał bardziej rześko, niż się czułam. DLACZEGO ON JESZCZE NIE ZADZWONIŁ?! - Mam zamiar posiedzieć w domu i zająć się rachunkiem różniczkowym.

- Rachunkiem różniczkowym? - Mama aż wyciągnęła rękę i dotknęła mojego czoła. - Gorączki nie masz...

- Ha ha. - Ostatnio wszyscy w moim otoczeniu wprost try­skają dowcipem. Schowałam dłonie za plecami, żeby nie zauwa­żyła, jak mi się pocą.

- Mia... - zaczęła mama, przywołując na twarz swoją ma­cierzyńską minę. - Nie możesz zamykać się w domu i usychać z tęsknoty za Michaelem.

- Wiem - powiedziałam, zaszokowana. - Boże, mamo! Wy­daje ci się, że tak robię? Wiesz, jestem feministką. Nie potrzebu­ję mężczyzny do szczęścia. - Tyle tylko że, kiedy jest przy mnie ten konkretny facet, a ja mogę powąchać jego szyję, podnosi mi się poziom oksytocyny i robię się spokojniejsza, i bardziej zre­laksowana, niż kiedy jestem sama. Albo z kimkolwiek innym.

- Cóż! - westchnęła mama sceptycznie. Ona wie o tej oksytocynie. - Ale chyba nie siedzisz w domu z powodu tego głupie­go artykułu, prawda?

- Chodzi ci o artykuł, który oskarża mnie o umawianie się z byłym chłopakiem mojej najlepszej przyjaciółki, kiedy mój chłopak i ja zerwaliśmy ze sobą niecały tydzień temu? - powie­działam lekko. - Jej, no coś ty, dlaczego miałabym się przejmo­wać takim drobiazgiem?

- Mia... - Mama zaczęła zaciskać wargi, wyraźny znak, że była ze mnie niezadowolona. - Nie możesz się umartwiać tylko dlatego, że Michael poszedł w swoją stronę. Oczywiście, to waż­ne, żeby odżałować stratę, ale...

- JAKĄ STRATĘ?! MOŻE MICHAEL JESZCZE NIE DOSTAŁ MOJEGO MAILA Z PRZEPROSINAMI! Z TEGO, CO WIEMY, MOŻE WŁAŚNIE TERAZ ŚCIĄGAĆ POCZTĘ I CZYTAĆ MOJE PRZEPROSINY, I SZYKOWAĆ SIĘ DO TEGO, ŻEBY DO MNIE ZADZWONIĆ, I POGODZIĆ SIĘ ZE MNĄ! TO MOŻE SIĘ STAĆ W KAŻDEJ CHWILI!

- Przestań się wydzierać - powiedziała mama. - Naprawdę nic ci nie jest? Jesteś jakaś taka mizerna. Jadłaś coś dzisiaj?

- Hm. - Nie byłam pewna, jak jej powiedzieć, że wyjadłam całą szynkę i kanadyjski bekon przeznaczone na jutrzejsze śniada­nie. Na całym poddaszu nie została ani odrobina wędliny. I lodów. Pochłonęłam też wszystkie ciasteczka Girl Scout. - Owszem.

- No cóż, jeżeli jesteś pewna, że dobrze się czujesz i nie zamierzasz wychodzić, to Frank i ja może zajrzymy do Angeliki obejrzeć ten jej nowy grunge'owy dokument rockowy. Zajęłabyś się Rockym, kiedy nas nie będzie?

- Jasne - zgodziłam się. Uznałam, że ponieważ nie mogę po­wąchać szyi Michaela, dobrze mi zrobi godzinka ulubionej zaba­wy Rocky'ego, która polega na wskazywaniu różnych elementów jego kolekcji i wywrzaskiwaniu słowa: „wóz”, które w języku mo­jego brata oznacza ciężarówkę. Może w ten sposób się odprężę.

Więc siedzę w domu i opiekuję się Rockym.

Gdyby tylko fotoreporterzy „New York Post” mogli mnie teraz zobaczyć. Oto pełne blasku życie ulubionej księżniczki Ameryki: siedzi na podłodze salonu z małym braciszkiem i bawi się w „wóz” we flanelowej piżamie Hello Kitty...

...a jej serce powoli i nieodwołalnie pęka.

NIEDZIELA, 12 WRZEŚNIA. 10.00,
PODDASZE

Maile: 0

Telefony: 0

Ale przyszło mi właśnie coś na Instant Messengerze!

Och, to tylko Tina. Ale to chyba lepiej niż nic.

Iluvromance: Cześć, Mia!!!! Zadzwonił?????

GrLouie: Jeszcze nie. Ale jestem pewna, że niedłu­go się odezwie. Pewnie jeszcze dochodzi do siebie po podróży i tak dalej. Zadzwoni albo napisze, jak tylko będzie miał okazję.

Boże, wydaję się taka spokojna i dzielna, a w środku trzę­sę się jak... Nawet nie wiem, jak co. Coś tak maleńkiego, lecz roztrzęsionego. DLACZEGO ON JESZCZE NIE ZADZWO­NIŁ????

Iluvromance: No jasne, że zadzwoni. Chyba że widział tamto zdjęcie.

No dobra, pora zmienić temat.

GrLouie: I jak było na imprezie????

Iluvromance: Na imprezie było raczej w porządku. Nie działo się nic specjalnie ciekawego. Kenny Showalter przyprowadził paru facetów ze swojej sekcji tajskiego boksu i wszyscy pozdejmowali koszulki, i zaczęli robić pompki na kostkach dłoni, i chyba Lilly zaimponowało to, co zobaczyła, bo totalnie jednego z nich poderwała. A potem Perin zjadła za dużo wisienek koktajlowych i zwymiotowała do umywalki w łazience, a mnóstwo tych wisienek było jeszcze w całości, więc Ling Su musiała je po­ciąć nożyczkami, żeby spłynęły z wodą. I to mniej więcej tyle. Jak mówiłam, niewiele straciłaś.

GrLouie: Zaraz, moment. Lilly PODERWAŁA JA­KIEGOŚ FACETA Z SEKCJI BOKSU TAJSKIEGO KENNY'EGO SHOWALTERA?!

Iluvromance: Och. Tak. No cóż, to znaczy, Boris mi powiedział, że widział, jak Lilly całowała się z jakimś gościem w kuchni. Ale rzuciła mu w głowę pokrywką od garnka na homary, zanim zdążył roz­poznać faceta. Wiesz, że Boris boi się homarów...

GrLouie: Ale to na pewno był jeden z tych chłopa­ków od boksu tajskiego????

Iluvromance: Tak. No cóż, facet był bez koszulki, więc tak musiało być.

GrLouie: Ale to jest... Po prostu tak nie wolno! Przecież ona nawet nie zdążyła się otrząsnąć po tym, jak J.P. złamał jej serce! Najwyraźniej pró­buje się tylko po nim pocieszyć! Co ta Lilly sobie w ogóle wyobraża? Ktoś musi z nią porozmawiać. Próbowałaś z nią porozmawiać????

Iluvromance: No cóż... W pewnym sensie. Ale ona tylko roześmiała mi się w twarz i powiedziała, że­bym nie robiła z siebie takiej...

GrLouie: Czego? CZEGO miałaś z siebie nie ro­bić?

Iluvromance: Nieważne. Mia, słuchaj, muszę iść, mama mnie woła. Narazka!

Ale wcale nie musiała mi tego mówić. Wiem, co jej powie­działa Lilly.

Żeby nie robiła z siebie takiej Mii.

Ale ja mam POWÓD, żeby się o nią niepokoić. Czasami Lilly dokonuje naprawdę złych wyborów. A potem ktoś jej robi krzywdę.

Prawda, że czasem wybiera dobrze - na przykład, umawia­jąc się z J.P. - a i tak dzieje jej się krzywda.

Ale żeby całować się z jakimś przypadkowym tajskim bok­serem we własnej kuchni zaledwie dzień po tym, jak rozstała się z chłopakiem, z którym chodziła pół roku?

To na pewno nie mógł być dobry wybór.

Ktoś musi z nią porozmawiać, zanim zrobi coś, czego będzie później żałowała.

Gdyby tylko pani doktor Moscovitz jeszcze mnie komplet­nie nie znienawidziła - za to, że rzuciłam jej syna, a potem RZE­KOMO zaczęłam się umawiać z chłopakiem jej córki - tobym do niej zadzwoniła.

Ale biorąc pod uwagę stan naszych kontaktów, chyba nie byłoby to najmądrzejsze rozwiązanie.

NIEDZIELA, 12 WRZEŚNIA, 11.00,
PODDASZE

Maile: 0

A potem zadzwoniła moja komórka!

Ale to nie był Michael. To był tylko J.P.

J.P: Hej! Jak się masz?

Trochę trudno było mi ukryć potworne rozczarowanie.

Ja: Dobrze. A ty?

J.P.: Co się stało? Zaraz... Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że nie zadzwonił? Ja: Nie zadzwonił.

Jakieś niewyraźne pomruki z drugiej strony linii. A potem:

J.P.: Nie martw się. Zadzwoni.

Ja: Mam nadzieję.

J.P.: Żartujesz sobie? Byłby idiotą, gdyby nie za­dzwonił. No i jak tam wczorajszy wieczór?

Ja: Nieźle. To znaczy, nie robiłam nic specjalnego. Bawiłam się tylko w „wóz” z moim bratem.

J.P.: W co się bawiłaś?!

Widzicie, Michael wie, co to znaczy „wóz”. I nie tylko wie, on się wiele razy BAWIŁ w to z Rockym. Moim zdaniem, on nawet LUBI się w to bawić. To go odpręża tak samo, jak mnie.

Ja: To jest... Zresztą, nieważne. Słyszałeś o Lilly?

J.P.: Nie. A co zrobiła?

Nie chciałam być zwiastunką złych wiadomości na temat byłej dziewczyny J.P., ale stwierdziłam, że lepiej, żeby się o tym dowiedział ode mnie niż od kogoś w poniedziałek w szkole.

Ja: Na swojej wczorajszej imprezie poderwała ja­kiegoś przypadkowego faceta z sekcji boksu tajskiego.

Ale zamiast przerażonego wdechu J.P., którego się spodzie­wałam, dobiegło mnie coś... No cóż, to bardzo przypominało śmiech.

J.P.: To zupełnie w stylu Lilly.

Byłam zaszokowana. Bo, fakt, że to brzmiało zupełnie jak DAWNY styl Lilly - ten sprzed J.P. Ale nie styl nowej, lepszej Lilly.

A on się z tego ŚMIAŁ!

Ja: J.P., czy ty nie rozumiesz? Lilly zwyczajnie wyżywa się, bo jest tak załamana i zrozpaczona po tym, co uważa za naszą zdradę! Cała ta sprawa z fa­cetem z sekcji boksu tajskiego bezpośrednio wiąże się z tym artykułem w „New York Post”. Musimy coś zrobić, zanim ona zacznie się staczać po spirali autodestrukcyjnych zachowań, jak Lindsay Lohan!

J.P.: Ja tam nie wiem, co moglibyśmy na to pora­dzić. Lilly jest już na tyle dorosła, żeby podejmo­wać decyzje. Jeśli chce podrywać przypadkowych facetów z sekcji boksu tajskiego, to jest to jej spra­wa, nie nasza.

W głowie mi się to nie mieściło, ale on nadal się ŚMIAŁ.

Ja: J.P., to nie jest śmieszne.

J.P.: No cóż, trochę jest.

Ja: Nie, nie jest. To...

NIEDZIELA, 12 WRZEŚNIA, 12.00,
PODDASZE

Musiałam przestać pisać, bo moja komórka znów zadzwoni­ła. To był Michael.

Jest w Japonii. Dostał mojego maila.

Widział też nasze zdjęcie z J.P. w „Post”.

Ale powiedział, że to bez znaczenia. Stwierdził, że mu przy­kro, że musimy załatwiać całą sprawę przez telefon, ale że nic na to nie poradzi.

Zapytałam go, co mamy załatwiać, a on powiedział, że za­stanawiał się nad tym przez całą drogę do Japonii i naprawdę uważa, że byłoby lepiej, gdybyśmy wrócili do czasów, zanim zaczęliśmy ze sobą chodzić, i zostali - przyjaciółmi.

Powiedział, że oboje musimy trochę dorosnąć i że może ten czas spędzony z dala od siebie - o ile będziemy się spotykać z innymi ludźmi - wyjdzie nam na dobre.

A ja się na to zgodziłam. Chociaż każde jego słowo było jak nóż wbijany w moje serce.

A potem powiedziałam „do widzenia” i rozłączyłam się. Bo bałam się, że usłyszy mój szloch.

A nie chcę, żeby w taki sposób mnie zapamiętał.

NIEDZIELA, 12 WRZEŚNIA, 12.30,
PODDASZE

DLACZEGO POWIEDZIAŁAM, ŻE SIĘ ZGADZAM????

Dlaczego nie powiedziałam tego, co naprawdę czuję - że rozumiem te słowa o konieczności dorośnięcia i spędzenia jakie­goś czasu z dala od siebie...

...ale nie to, że mamy być tylko przyjaciółmi i widywać się z innymi ludźmi????

Dlaczego nie powiedziałam, co naprawdę myślę, czyli że wo­lałabym UMRZEĆ, niż być z kimkolwiek innym niż on?????

Dlaczego nie powiedziałam mu prawdy????

Ja WIEM, że to by nic nie zmieniło, i że wyszłabym dokład­nie na taką, za jaką mnie uważa - niedojrzałą dziewczynkę.

Ale przynajmniej nie myślałby, że ja się z tym zgadzam.

Bo ja się z tym zupełnie NIE ZGADZAM.

Ja się z tym NIGDY nie pogodzę.

I chyba nigdy nie dojdę do siebie.

PONIEDZIAŁEK, 13 WRZEŚNIA, 8.00,
PODDASZE

Mama przed chwilą weszła do mojego pokoju, żeby powiedzieć, że rozumie, że rozpaczam po stracie miłości swojego życia.

Oznajmiła, że wie, jak strasznie musiało mnie to dotknąć - w ciągu jednego tygodnia przeżyć takie okropne rozstanie i stracić najlepszą przyjaciółkę.

Dodała, że współczuje mi i że szanuje moją potrzebę opła­kania tej straty.

Powiedziała, że próbowała dać mi czas i swobodę, których potrzebowałam, żeby to wszystko przeboleć.

Ale - dodała - cały dzień w łóżku zupełnie wystarczy.

I że ma już dość mojego widoku w tej flanelowej piża­mie Hello Kitty, której, o ile się nie myli, nie zdejmowałam z siebie od soboty. I że czas już wstawać, ubrać się i jechać do szkoły.

Nie miałam innego wyjścia - musiałam powiedzieć jej prawdę.

Że umieram.

Oczywiście, ja wiem, że w gruncie rzeczy nie umieram.

Ale dlaczego czuję się tak, jakbym umierała?

Cały czas mam nadzieję, że to wszystko po prostu... zniknie.

Ale tak się nie dzieje. To nie chce zniknąć. Kiedy zamykam oczy i zasypiam, wciąż mam nadzieję, że kiedy je znów otwo­rzę, okaże się, że to wszystko było tylko jakimś strasznym kosz­marem.

Ale to się nie zdarza. Za każdym razem, kiedy się budzę, nadal mam na sobie piżamę Hello Kitty - tę samą, którą miałam na sobie, kiedy Michael powiedział, że jego zdaniem powinni­śmy po prostu wrócić do bycia przyjaciółmi - i okazuje się, że NADAL JESTEŚMY PO ZERWANIU.

Mama uznała, że nie umieram. Nawet po tym, jak kazałam sprawdzić, jakie mam spocone dłonie i jaki nierówny puls. Na­wet kiedy zaprezentowałam jej białka swoich oczu, które naj­wyraźniej pożółkły. Nawet kiedy pokazałam język, ewidentnie obłożony zamiast zdrowo różowego. Nawet kiedy ją poinformo­wałam, że zajrzałam na stronę zladiagnoza.com, i że bez naj­mniejszych wątpliwości mam zapalenie opon mózgowych.

W takim wypadku, oświadczyła mama, lepiej, żebym się ubrała, to mnie zabierze na ostry dyżur do szpitala.

I wtedy zrozumiałam, że zmusiła mnie do wyłożenia kart na stół. Ubłagałam ją więc, żeby mi pozwoliła zostać w łóżku jeszcze jeden dzień. A ona wreszcie ustąpiła.

Nie powiedziałam jej prawdy - że ja już nigdy z tego łóżka nie wstanę.

To prawda. Bo pomyślcie: teraz, kiedy z mojego życia znik­nął Michael, nie mam już żadnego powodu, żeby w ogóle wsta­wać z łóżka. Na przykład po to, żeby iść do szkoły.

To fakt. Jestem księżniczką Genowii. ZAWSZE będę księż­niczką Genowii, czy będę chodziła do szkoły, czy nie.

Więc jakie to ma znaczenie, czy będę chodzić do szkoły? Już zawsze będę miała pracę - jako księżniczka Genowii - niezależ­nie czy skończę szkołę, czy nie.

A ponieważ mam teraz szesnaście lat, nikt nie może mnie ZMUSIĆ do chodzenia do szkoły.

Zdecydowałam zatem, że nie idę. Już nigdy.

Mama powiedziała, że zadzwoni do szkoły i zawiadomi ich, że dzisiaj mnie nie będzie, i że zadzwoni też do Grandmère i powie jej, że dzisiaj po południu nie mogę być na lekcji etykie­ty. Da nawet znać Larsowi, że ma dziś dzień wolny. A ja, jeśli mam ochotę, to mogę jeszcze jeden dzień spędzić, wylegując się w łóżku.

Ale że jutro, niezależnie od mego chcenia czy niechcenia, idę do szkoły.

A ja na to wszystko mam do powiedzenia, że to jej decyzja.

Może tata pozwoli mi przenieść się do Genowii.

PONIEDZIAŁEK, 13 WRZEŚNIA, 17.00,
PODDASZE

Właśnie wstąpiła do mnie Tina. Mama wpuściła ją do mo­jego pokoju.

Szkoda, że to zrobiła.

Chyba było widać, że od dwóch dni się nie kąpałam, bo na mój widok Tina szeroko otworzyła oczy.

Ale i tak udawała, że wcale jej nie zaszokował stan moich włosów, ani nic. Odezwała się:

- Twoja mama mi powiedziała. O Michaelu. Mia, tak strasz­nie mi przykro. Ale musisz wrócić do szkoły. Wszyscy bardzo za tobą tęsknią!

- Lilly nie tęskni - powiedziałam.

- No cóż. - Tina się skrzywiła. - Tak, to prawda. Ale mimo wszystko... Nie możesz zamknąć się w swoim pokoju i siedzieć tu do końca życia, Mia.

- Wiem. Wrócę do szkoły jutro.

Ale to było totalne kłamstwo. Wystarczyło, że to powiedzia­łam, poczułam, jak dłonie mi się pocą. Na samą myśl o pójściu do szkoły robiło mi się niedobrze.

- Bardzo się cieszę - stwierdziła Tina. - Wiem, że z Michaelem nie ułożyło się, jak chciałaś, ale może tak będzie najlepiej. On jest od ciebie o tyle starszy i oboje znajdujecie się w tak różnych momentach swojego życia; ty jeszcze w szkole średniej, a on już na studiach i tak dalej.

W głowie mi się to nie mieściło. Nawet Tina - najzagorzal­sza orędowniczka, jeśli chodzi o moją miłość do Michaela - teraz mnie zdradza. Ale próbowałam nie pokazywać, jak bardzo jestem tym zaskoczona.

- Poza tym - ciągnęła Tina, nieświadoma bólu, jaki mi sprawiała - teraz wreszcie będziesz mogła skoncentrować się na pisaniu tej powieści, którą zawsze chciałaś napisać. I mo­żesz bardziej starać się w szkole, polepszyć sobie oceny i do­stać się na naprawdę świetną uczelnię, gdzie poznasz jakiegoś fantastycznego faceta, który sprawi, że zupełnie zapomnisz o Michaelu!

Tak. Bo właśnie tego chcę. Zupełnie zapomnieć o Michaelu. Jedynym facecie - jedynym CZŁOWIEKU! - przy którym czu­łam się naprawdę swobodna.

Ale nie powiedziałam tego. Stwierdziłam tylko:

- Wiesz co, Tina? Masz rację. Zobaczymy się jutro w szko­le, obiecuję.

I Tina poszła sobie przekonana, że mnie pocieszyła.

Ale ja w to nie wierzę. No wiecie, w nic z tego, co powie­działa Tina.

I jutro się do szkoły nie wybieram. Powiedziałam to tylko po to, żeby się jej pozbyć. Strasznie mnie męczyła rozmowa z Tiną. Chciałam z powrotem zasnąć.

I właśnie zaraz to zrobię. Spisywanie tego wszystkiego total­nie mnie wykończyło.

Samo życie mnie wykańcza.

Może tym razem, kiedy się obudzę, okaże się, że to wszyst­ko było tylko jakimś złym snem...

WTOREK, 14 WRZEŚNIA, 8.00,
PODDASZE

Niestety, z tym złym snem mi się nie poszczęściło. Zoriento­wałam się po tym, jak pan Gianini wszedł tu z kubkiem parującej gorącej czekolady i słowami:

- Pobudka! Wstawaj, Mia! Patrz, co ci przyniosłem! Cze­kolada na gorąco! Z bitą śmietaną! Ale dostaniesz ją, kiedy już wstaniesz z łóżka, ubierzesz się i wsiądziesz do limuzyny, żeby jechać do szkoły.

Nigdy by nie zrobił czegoś takiego, gdybym nie została bru­talnie porzucona przez swojego chłopaka i nie tkwiła obecnie na samym dnie rozpaczy.

Biedny pan G. Trzeba przyznać, że się starał. Naprawdę się starał.

Powiedziałam, że nie chcę żadnej czekolady na gorąco. A potem wyjaśniłam - bardzo grzecznie - że do szkoły nie idę. Już nigdy.

Przed chwilą znów obejrzałam sobie język w lustrze. Nie jest już taki biały jak wczoraj. Możliwe, że jednak nie mam za­palenia opon mózgowych.

Ale jak inaczej zdołam wyjaśnić fakt, że ile razy pomyślę, że w moim życiu nie ma już Michaela, serce zaczyna mi bić bardzo szybko i przez całą minutę nie chce zwolnić, a czasem nawet dłużej?

Chyba, że to gorączka krwotoczna. Ale ja przecież nigdy nie byłam w Afryce Zachodniej.

WTOREK, 14 WRZEŚNIA, 17.00,
PODDASZE

Tina dzisiaj znów przyszła do mnie po szkole. Tym razem przyniosła mi zeszyty ze wszystkich lekcji, które opuściłam.

I przyprowadziła Borisa.

Boris trochę się zdziwił, widząc mnie w takim stanie. Wiem, bo to powiedział:

- Mia, bardzo się dziwię, że taka feministka jak ty może się tak bardzo przejąć faktem, że porzucił ją jakiś mężczyzna.

A potem dodał:

- Auć!

Bo Tina dała mu bardzo mocnego kuksańca w żebra.

Nie uwierzył w moją historyjkę o gorączce krwotocznej.

A więc potem, chociaż naprawdę nie chcę urazić niczyich uczuć - bo Bóg mi świadkiem, sama już cierpię wystarczająco mocno - zmuszona byłam przypomnieć Borisowi, że w czasach, kiedy zostawiła go pewna dziewczyna, zrzucił sobie na głowę globus w trakcie nieudanej próby odzyskania jej względów. Powiedziałam, że w porównaniu z tym moja odmowa kąpania się oraz wychodzenia z łóżka przez kilka dni z rzędu to naprawdę mały pryszcz.

Z czym się zgodził. Chociaż nadal pociągał nosem i pytał:

- Mia, mógłbym otworzyć okno? Mam wrażenie, że tu tak trochę... gorąco jest.

Nic mnie nie obchodzi, że śmierdzę. Prawdę mówiąc, nic mnie w ogóle nie obchodzi. Czy to nie smutne?

Dlatego też Tina nie mogła wciągnąć mnie w bezmyślną rozmowę, a widziałam, że miała takie zadanie, ewidentnie po­wierzone jej przez moją matkę. Usiłowała zainteresować mnie powrotem do szkoły, opowiadając mi, że i J.P, i Kenny o mnie pytali... A zwłaszcza J.P., który dał Tinie coś do przekazania dla mnie - zwinięty liścik, którego wcale nie chciało mi się czytać.

Po wizycie, która trwała całą wieczność (To smutne, kie­dy wysiłki twojej najlepszej przyjaciółki, by cię rozchmurzyć, zdają się na nic), Tina i Boris wreszcie sobie poszli. Otworzy­łam liścik od J.P. Mnóstwo tam było takich zdań jak: „Hej, nie może być aż tak źle!” oraz „Zabiorę cię na Tarzana! Pierwsze miejsca na parterze!” albo „Wracaj wreszcie do szkoły. Brak mi ciebie”.

Co było z jego strony szalenie miłe.

Ale kiedy całe życie wali ci się w gruzy, ostatnie miejsce, w którym chcesz się znaleźć, to szkoła... I nieważne, ilu przemi­łych facetów z tej szkoły twierdzi, że im ciebie brak.

WTOREK, 15 WRZEŚNIA, 8.00,
PODDASZE

Mama wpadła tu dziś rano, a jej usta praktycznie zniknęły, tak mocno zaciskała wargi. Powiedziała, że rozumie, że jest mi smutno. Że rozumie, że czuję się tak, jakby życie nie miało sensu, bo chłopak mnie rzucił, moja najlepsza przyjaciółka się do mnie nie odzywa, a ja nie mam żadnego pomysłu co do swojej przyszłej kariery. Dodała, że wie, że dłonie cały czas mi się pocą, mam pal­pitacje serca i język w dziwnym kolorze.

Ale potem stwierdziła, że trzy dni wylegiwania się w łóżku wyczerpuje jej cierpliwość. Powiedziała, że wstanę, ubiorę się i pójdę do szkoły, nawet jeśli będzie musiała siłą zaciągnąć mnie pod prysznic i własnoręcznie odkręcić kran.

A ja nie ruszyłam się z miejsca, gdzie spędziłam ostatnie sie­demdziesiąt dwie godziny - czyli z łóżka - i patrzyłam na nią bez słowa. Nie mogłam uwierzyć w to, że może być taka zimna.

Potem spróbowała innej taktyki. Zaczęła płakać. Powiedzia­ła, że naprawdę się o mnie martwi i nie wie, co robić. Powie­działa, że jeszcze nigdy mnie nie widziała w takim stanie - że wczoraj nawet nie drgnęłam, kiedy Rocky próbował wsadzić sobie do nosa dziesięciocentówkę. Oświadczyła też, że jeszcze tydzień temu wściekałabym się o bilon walający się luzem po domu i inne przedmioty zagrażające małemu.

A teraz nic mnie to nie obchodzi.

To nieprawda. Ja wcale NIE CHCĘ, żeby Rocky się udławił. I nie chcę doprowadzać swojej matki do płaczu.

Ale jednocześnie nie wiem, w jaki sposób miałabym zapo­biec obu tym rzeczom.

A potem mama znów zmieniła kurs, przestała płakać i zapy­tała mnie, czy chcę, żeby wyciągnęła broń większego kalibru. Oświadczyła, że nie ma ochoty zawracać tacie głowy, kiedy jest zajęty Zgromadzeniem Ogólnym ONZ, ale że nie pozostawiam jej żadnego wyboru. Czy rzeczywiście chcę, żeby to zrobiła? Żeby zaczęła zawracać tacie głowę?

Powiedziałam jej, że może sobie dzwonić do taty, ile jej się żywnie podoba. I że sama chciałam z tatą porozmawiać o prze­niesieniu się na stałe do Genowii. Bo, prawdę mówiąc, nie chcę już dłużej mieszkać na Manhattanie.

Chciałam tylko, żeby mama sobie poszła i żebym mogła w spokoju się nad sobą użalać. Udało mi się zrealizować ten plan... I to aż za dobrze. Mama tak się zmartwiła, że wybiegła z mojego pokoju i znów zaczęła płakać.

Naprawdę nie chciałam doprowadzać jej do łez! Przykro mi z tego powodu. Zwłaszcza, że wcale nie chcę się przenosić do Genowii. Jestem pewna, że tam mi nie pozwolą przez cały dzień wylegiwać się w łóżku. A mnie się to ostatnio zaczęło podobać. Już sobie wypracowałam codzienną rutynę. Rano wstaję, zanim ktokolwiek inny się obudzi, i jem śniadanie - zwykle jakieś resztki z lodówki, które zostały z kolacji z poprzedniego dnia - a potem karmię Grubego Louie i czyszczę jego kuwetę.

Następnie wracam do łóżka, a jeszcze później przychodzi do mnie Gruby Louie i razem oglądamy notowania listy przebojów w MTV, a potem kolejne na VH1. Później, kiedy albo mama, albo pan G. przychodzą i próbują namówić mnie na pójście do szkoły, ja odmawiam... Zwykle wyczerpuje mnie to na tyle, że muszę się zdrzemnąć.

Budzę się w samą porę, żeby obejrzeć The View, a potem jeszcze dwa powtórkowe odcinki Potyczek Amy.

A kiedy już się upewnię, że nikt się nie kręci po domu, idę do kuchni i jem coś na lunch - kanapkę z szynką albo popcorn z mikrofalówki, jest mi wszystko jedno, co - i wracam do łóżka z Grubym Louie, i oglądam sędzię Milian w The People 's Court, a później Sędzię Judy.

Potem mama przysyła do mnie Tinę, a ja udaję, że żyję. Gdy Tina wychodzi, ja idę spać, bo jestem zmęczona. Kiedy mama i reszta śpi, wstaję, biorę sobie coś do przekąszenia i oglądam telewizję do drugiej czy trzeciej nad ranem.

Po paru godzinach budzę się i wszystko zaczyna się od nowa, kiedy dociera do mnie, że to wcale nie był sen i że naprawdę roz­staliśmy się z Michaelem.

Mogę sobie wyobrazić, że to będzie trwało do osiemnaste­go roku życia, kiedy zacznę dostawać roczną pensję jako księż­niczka Genowii (a stanie się to wówczas, gdy będę pełnoletnia w świetle prawa i zacznę oficjalnie wykonywać obowiązki na­stępczyni tronu).

No dobra, trudno mi będzie spełniać oficjalne obowiązki z łóżka.

Ale do tej pory wymyślę, jak to zorganizować.

Poza tym czuję się wrednie, kiedy mama przeze mnie pła­cze. Może powinnam zrobić dla niej jakąś laurkę czy coś.

Ale musiałabym wstać z łóżka, poszukać pisaków i tak dalej. A ja jestem zbyt zmęczona, żeby się tym wszystkim zajmować.

ŚRODA, 15 WRZEŚNIA, 17.00,
PODDASZE

Mama chyba nie żartowała, kiedy mówiła o sięgnięciu po broń cięższego kalibru. Tina nie przyszła dzisiaj po szkole.

Przyszła Grandmère.

Ale - chociaż mamę kocham i źle mi z tym, że przeze mnie płakała - ona totalnie się myli, jeśli uważa, że Grandmère powie albo zrobi cokolwiek, co zmieni moje zdanie w sprawie chodze­nia do szkoły.

Nie idę i już. Nie mam po co.

- Jak to, nie masz po co? - spytała Grandmère, kiedy jej to powiedziałam. - Oczywiście, że jest po co. Musisz się uczyć.

- Dlaczego? - spytałam. - Przecież pracę mam w przyszło­ści zapewnioną. Przez całe wieki większość panujących monar­chów to byli totalni kretyni, a jednak pozwalano im rządzić. Co to za różnica, czy skończę szkołę średnią, czy nie?

- Przecież nie chcesz być ignorantką - upierała się Grandmère. Siedziała na samej krawędzi mojego łóżka, toreb­kę trzymała na kolanach i rozglądała się, krzywo patrząc na wszystko, na przykład na lekcje, które Tina zostawiła mi wczo­raj, a które jakoś tak zrzuciłam na podłogę, i na moje figurki z Buffy - postrachu wampirów. Najwyraźniej nie zdawała sobie sprawy z tego, że teraz to są przedmioty o wysokiej kolekcjo­nerskiej wartości, zupełnie jak te jej głupie filiżanki do herbaty z Limoges.

Z miny Grandmère widać było, że nie czuje się, jakby sie­działa w pokoju swojej wnuczki, tylko w jakimś lombardzie na zakazanej ulicy w Chinatown.

Dobra, przyznaję, jest tu trochę nabałaganione. Ale co z tego?

- A dlaczego miałabym nie chcieć być ignorantką? - zapy­tałam. - Niektóre z najbardziej wpływowych kobiet na tej plane­cie też nie skończyły szkoły średniej.

- Wymień chociaż jedną - powiedziała Grandmère i parsk­nęła przez nos.

- Paris Hilton - zaczęłam. - Lindsay Lohan. Nicole Ri­chie.

- Jestem zupełnie pewna - oświadczyła Grandmère - że wszystkie te młode damy ukończyły szkołę średnią. A nawet jeśli nie, nie ma czym się chlubić. Ignorancja nigdy nie jest atrakcyj­ną cechą. A przy okazji, kiedy ostatni raz myłaś włosy, Amelio?

Nie wiem, po co miałabym się kąpać? Jakie znaczenie ma mój wygląd teraz, kiedy Michael zniknął z mojego życia?

Jednak kiedy o tym wspomniałam, Grandmère zapytała, czy ze mną wszystko w porządku.

- Nie, Grandmère, nie w porządku - stwierdziłam. - I wy­dawało mi się, że to oczywiste, skoro nie wstawałam z łóżka przez cztery dni, chyba że do kibelka albo żeby coś zjeść.

- Och, Amelio - westchnęła Grandmère z urażoną miną. - Więc teraz zniżasz się jeszcze do niesmacznych aluzji? Do­prawdy... Rozumiem, że jest ci przykro po stracie Tamtego Chło­paka, ale...

- Grandmère - powiedziałam. - Chyba powinnaś już pójść.

- Nie pójdę, dopóki nie zdecydujemy, co z tym zrobić.

I Grandmère postukała palcem w kopertę Domina Rei z li­stem pani Weinberger, którą zauważyła wystającą spod mojego łóżka.

- Ach, to. Proszę, niech twój sekretarz w moim imieniu po­dziękuje odmownie.

- Podziękować odmownie? - Grandmère uniosła swoje po­ciągnięte ołówkiem brwi. - Wybij to sobie z głowy, moja droga. Masz pojęcie, co powiedziała Elana Trevanni, kiedy wczoraj wpadłam na nią u Bergdorfa i wspomniałam mimochodem, że moją wnuczkę poproszono o wygłoszenie mowy na gali charyta­tywnej Domina Rei? Powiedziała...

- Świetnie - przerwałam jej. - Zrobię to.

Grandmère na mgnienie oka zamilkła. A potem zapytała z wahaniem:

- Czyś ty właśnie powiedziała, że to zrobisz, Amelio?

- Owszem - potwierdziłam. Wszystko, byle już sobie po­szła. - Zrobię to. Tylko... Możemy porozmawiać o tym później? Głowa mnie boli.

- Pewnie jesteś odwodniona - oznajmiła Grandmère. - Wy­piłaś dzisiaj osiem szklanek wody? Wiesz, że musisz pić osiem szklanek wody dziennie, Amelio, żeby nawadniać organizm. To dzięki temu my, kobiety z rodu Renaldich, zachowujemy piękną cerę...

- Potrzebuję trochę odpocząć - powiedziałam słabym gło­sem. - Gardło zaczyna mnie boleć. Nie chciałabym dostać zapa­lenia krtani i stracić głosu przed wielką imprezą... To w przyszły piątek, prawda?

- Wielkie nieba! - wykrzyknęła Grandmère, podrywając się z mojego łóżka tak szybko, że wystraszyła Grubego Louie, sie­dzącego w forcie z poduszek, który mu zbudowałam u swojego boku. Zamienił się w pomarańczową plamę, tak szybko wiał, żeby się schować w szafie. - Nie możemy pozwolić, żebyś za­chorowała na coś, co ci uniemożliwi występ na tej gali! Natych­miast wyślę do ciebie mojego nadwornego lekarza!

Zaczęła grzebać w torebce, szukając wysadzanego klejno­tami telefonu - którym umie się posługiwać tylko dlatego, że z milion razy pokazałam jej, jak to się robi - ale powstrzymałam ją, mówiąc cicho:

- Nie, nie trzeba, Grandmère, chcę tylko odpocząć... Lepiej już idź. Cokolwiek to jest, nie chcesz chyba tego złapać...

Grandmère momentalnie znalazła się za drzwiami.

A ja wreszcie mogłam znów iść spać.

Przynajmniej tak mi się wydawało. Bo kilka minut później mama stanęła w drzwiach do mojego pokoju i popatrzyła na mnie z zatroskaną miną.

- Mia, czyś ty powiedziała swojej babce, że wystąpisz na charytatywnej imprezie kobiecego stowarzyszenia Domina Rei?

- Tak - potwierdziłam, naciągając poduszkę na głowę. - Wszystko, byle tylko sobie poszła.

Mama wyszła zaniepokojona.

Nie wiem, czym ona się tak martwi. To ja będę musiała zna­leźć jakiś sposób, żeby zniknąć z miasta, zanim w ogóle dojdzie do tej imprezy.

CZWARTEK, 16 WRZEŚNIA, 11.00,
W LIMUZYNIE TATY

Dziś rano o dziewiątej leżałam sobie w łóżku z mocno zaciś­niętymi powiekami (usłyszałam, że ktoś wchodzi i nie chciałam znów się wykłócać), kiedy ten ktoś zdarł ze mnie kołdrę i suro­wy, niski głos powiedział:

- Wstawaj. Ale już.

Otworzyłam oczy i ze zdziwieniem zobaczyłam tatę, który stał nade mną w garniturze i pachniał jesienią.

Od tak dawna nie wychodziłam z domu, że zapomniałam już, jak pachnie na dworze.

Z miny taty zrozumiałam, że tym razem przegięłam.

A więc powiedziałam:

- Nie.

A potem szarpnęłam kołdrę do siebie i nakryłam się z głową.

Usłyszałam, że tata mówi:

- Lars, bardzo proszę.

A wtedy mój ochroniarz podniósł mnie z łóżka - nadal za­kutaną w kołdrę i koc po sam nos - i zaczął mnie nieść w stronę wyjścia z poddasza.

- Co robicie? - spytałam, wyplątując głowę z kołdry. Zo­baczyłam, że jesteśmy już na korytarzu, a Ronnie, nasza sąsiad­ka, gapi się na nas szeroko otwartymi oczami znad niesionych w ramionach toreb z zakupami.

- Coś, co ci wyjdzie na dobre - rzekł tata zza pleców Larsa.

- Ale... - Naprawdę nie mogłam w to uwierzyć. - Ja jestem w piżamie!

- Mówiłem ci, żebyś wstała - przypomniał mi tata. - To ty nie chciałaś się ubrać.

- Nie możesz mi tego robić! - zawołałam, kiedy znaleźli­śmy się przed kamienicą, w drodze do limuzyny taty. - Jestem Amerykanką! Mam swoje prawa, wiesz!

Tata popatrzył na mnie i odezwał się sarkastycznie:

- Nie, nie masz, jesteś nastolatką.

- Pomocy! - zaczęłam wrzeszczeć w stronę studentów Uni­wersytetu Nowojorskiego, którzy mieszkają w naszej okolicy i właśnie docierali do domu po wesołej nocy spędzonej w East Village. - Zadzwońcie do Amnesty International! Zostałam po­rwana!

- Lars - odezwał się tata zdegustowanym tonem, kiedy dzieciaki z UN rozglądały się w poszukiwaniu kamery, sądząc, że na pewno kręcimy film, bo to wszystko wyglądało jak scena z jakiegoś odcinka Prawa i sprawiedliwości kręconego akurat na Thompson Street. - Wrzuć ją do samochodu.

A Lars to zrobił! Wrzucił mnie do samochodu!

A za mną pamiętnik. I długopis.

I moje chińskie kapciuszki z kwiatkami z cekinów wyhafto­wanymi na czubkach.

Pytam, czy w taki sposób traktuje się księżniczki? Albo ja­kiekolwiek istoty ludzkie?

A tata nawet nie chce powiedzieć, dokąd jedziemy. Kiedy pytam, mówi tylko:

- Sama zobaczysz.

Kiedy już uporałam się po pierwszym szoku, sponiewierana, ku swojemu zdziwieniu stwierdziłam, że właściwie wszystko mi jedno. To znaczy, trochę dziwnie jest siedzieć w limuzynie taty w piżamie Hello Kitty, pod kołdrą i kocem. Ale z drugiej strony, jakoś nie mogę na to wszystko się oburzać.

Może właśnie w tym tkwi cały problem: że ja już niczym nie umiem się przejmować.

Nawet nie jestem w stanie się przejąć tym, że nie jestem w stanie się przejąć.

CZWARTEK, 16 WRZEŚNIA, POŁUDNIE,
GABINET DOKTORA BZIKA

Siedzimy w poradni psychologicznej!

Wcale nie żartuję. Tata nie zabrał mnie na pokład książęcego odrzutowca, żeby mnie zawieźć z powrotem do Genowii. Zabrał mnie na Upper East Side do psychologa!

I to nie żadnego pierwszego z brzegu psychologa, ale jedne­go z najlepszych ekspertów od psychologii dzieci i nastolatków w całych Stanach. Przynajmniej, tak twierdzą liczne dyplomy i nagrody, wiszące w ramkach na ścianach poczekalni.

Pewnie powinno mi to zaimponować. Albo chociaż pocie­szyć.

Jednak nie mogę powiedzieć, żebym się czuła pocieszona faktem, że on się nazywa doktor Arthur T. BZIK.

Naprawdę. Tata przywiózł mnie na wizytę do doktora Bzika. Bo sam - podobnie jak mama i pan G. - uważa, że to ja dostałam bzika.

Wiem, że pewnie wyglądam jak zbzikowana, siedząc tu w piżamie i mocno otulając się kocem. Ale czyja to wina? Mogli mi pozwolić się ubrać.

Nie jestem pewna, czybym się ubrała. Ale gdyby mi powie­dzieli, że mnie zabierają z mieszkania, to włożyłabym chociaż stanik.

Recepcjonistka doktora Bzika - czy pielęgniarka, czy kim tam ona jest - niespecjalnie przejmuje się moim strojem. Kiedy wprowadzili mnie do środka, powiedziała tylko do mojego taty:

- Witam księcia.

To znaczy, kiedy Lars wniósł mnie do środka. Bo gdy limu­zyna zaparkowała przed kamienicą, w której mieści się gabinet doktora Bzika, nie chciałam z niej wysiąść. Nie miałam zamiaru spacerować Wschodnią Siedemdziesiątą Ósmą ulicą w piżamie Hello Kitty! Może i jestem szalona, ale nie AŻ TAK.

Więc Lars mnie zaniósł.

Recepcjonistka wcale nie sprawiała wrażenia zdziwionej tym, że najnowszą pacjentkę jej szefa trzeba było do przychodni wnieść. Powiedziała tylko:

- Doktor Bzik za moment się państwem zajmie. A tymcza­sem, kochanie, wypełnij, proszę, ten formularz.

Nie wiem, czemu wpadłam w aż taką panikę. Ale powie­działam:

- Nie. Po co to? To jakiś test? Nie chcę zaliczać żadnego testu.

To dziwne, ale serce zaczęło mi bić jak szalone na samą myśl, że miałabym zaliczać jakiś test.

Recepcjonistka spojrzała na mnie dziwnie i powiedziała:

- To tylko dla oszacowania twojego samopoczucia. Nie ma tu żadnych dobrych ani złych odpowiedzi. Wypełnisz to w mi­nutę.

Ale ja nie chciałam żadnego szacowania, nawet bez dobrych i złych odpowiedzi.

- Nie - powiedziałam. - Raczej nie.

- Poproszę - odezwał się tata do recepcjonistki. - Ja też we­zmę jeden. Czy to ci pomoże, Mia?

Dziwne, ale pomogło. Bo, szczerze mówiąc, jeśli ja jestem szalona, to mój tata też. Szkoda, że nie wiecie, ile on ma par butów. A przecież to facet.

Więc ta recepcjonistka dała tacie do wypełnienia taki sam for­mularz jak ten mój. Kiedy spojrzałam na kartkę, zobaczyłam, że to lista różnych opinii, do których należało się ustosunkować, wybie­rając jedną z wymienionych odpowiedzi. Na przykład: „Czuję, że życie nie ma sensu”. Można było odpowiedzieć: Przez cały czas/ Przez większość czasu/Czasami/Rzadko/Nigdy.

Ponieważ nie miałam nic innego do roboty, a w ręku i tak trzymałam długopis, wypełniłam formularz. Kiedy już skończy­łam, zauważyłam że pozaznaczałam głównie: „przez cały czas” i „przez większość czasu”. Na przykład: „Wydaje mi się, że wszyscy mnie nienawidzą” (przez większość czasu) i „Czuję, że nie jestem nic warta” (przez większość czasu).

A mój tata wybierał najczęściej: Rzadko i nigdy.

Nawet pod zdaniem: „Czuję, że straciłem prawdziwą miłość swojego życia”.

A ja akurat wiem, że to totalne kłamstwo. Tata powiedział mi, że jak dotąd przeżył tylko jedną prawdziwą miłość, i że to była mama, i że on pozwolił jej odejść, a potem bardzo tego ża­łował. Dlatego tłumaczył mi, żebym nie była głupia i nie rezyg­nowała z Michaela. Bo wiedział, że już więcej taka miłość może mi się nie przydarzyć.

Szkoda, że nie rozumiałam, że on ma rację, kiedy jeszcze nie było za późno.

Mimo to łatwo mu mówić, że nigdy nie ma wrażenia, że go wszyscy nienawidzą. Nie ma żadnej strony www.nienawidzeksieciafilipazgenowii.com.

Recepcjonistka - pani Hopkins - wzięła od nas formularze i zniknęła za drzwiami po prawej stronie swojego biurka. Nie udało mi się zobaczyć, co jest za tymi drzwiami. Tymczasem Lars wziął do ręki ostatni numer „Sports Illustrated” leżący na stoliku w poczekalni doktora Bzika i zaczął go przeglądać, jakby nigdy nic. Tak jakby codziennie zanosił księżniczki w piżamach do gabinetów psychologów.

Założę się, że kiedy kończył tę jakąś swoją uczelnię dla ochroniarzy, nigdy nie pomyślał, że coś takiego znajdzie się w zakresie jego obowiązków.

- Moim zdaniem doktor Bzik spodoba ci się, Mia - odezwał się tata. - Poznałem go w zeszłym roku na imprezie charytatyw­nej. To jeden z najlepszych w kraju specjalistów od psychologii dzieci i nastolatków.

Wskazałam ręką dyplomy na ścianach.

- Tak, tyle to ja sama widzę.

- Ale to prawda. Ma znakomitą opinię. Nie pozwól, żeby jego nazwisko - albo sposób bycia - cię zmylił.

Sposób bycia? A to niby co ma znaczyć?

Pani Hopkins wróciła. Powiedziała, że doktor zaraz nas przyjmie.

Super.

CZWARTEK, 16 WRZEŚNIA, 14.00,
LIMUZYNA TATY

Takie coś to mi się jeszcze nie przydarzyło. W życiu.

Doktor Bzik był... inny, niż się spodziewałam.

Właściwie nie wiem, czego się spodziewałam. Ale nie dok­tora Bzika. Wiem, tata mówił, żeby nie dać się zmylić jego na­zwisku albo sposobowi bycia, no ale sądząc po tym nazwisku i zawodzie, spodziewałam się, że to będzie mały stary łysy facio z kozią bródką i może jeszcze niemieckim akcentem.

I on rzeczywiście był stary. Chyba tak w wieku Grandmère.

Ale wcale nie był mały. Ani łysy. Ani nie miał koziej bródki. Za to miał taki wyraźny akcent jak facet z Zachodu. Wyjaśnił mi, że kiedy nie praktykuje w Nowym Jorku, mieszka na swoim ranczu w Montanie.

Dokładnie tak. Doktor Bzik to kowboj. Kowboj - psycholog.

To akurat wcale mnie nie dziwi, że ze wszystkich nowojor­skich psychologów zabrano mnie do tego, który jest kowbojem.

Gabinet miał urządzony na wzór wnętrza wiejskiego domu na ranczo. Na ścianach obitych drewnianą boazerią wisiały zdję­cia mustangów w galopie. A wszystkie książki na stojącym za jego plecami regale napisali popularni autorzy z Zachodu, na przykład Louis L'Amour i Zane Grey. Meble były obite ciem­ną skórą, z mosiężnymi ćwiekami. Na kołku na drzwiach wisiał kowbojski kapelusz. Ana podłodze leżał chodnik w stylu Indian Navajo.

Z miejsca zrozumiałam, że doktor Bzik nosi idealnie pa­sujące do niego nazwisko. I że jest o wiele bardziej pomylony niż ja.

To musiał być jakiś dowcip. Tata na pewno żartował mó­wiąc, że doktor Bzik to jeden z najlepszych w Stanach specjali­stów od psychologii dzieci i nastolatków. Może to jakiś program telewizyjny. Może za moment wyskoczy skądś Ashton Kutcher i zawoła:

- Hej! Księżniczko Mio! Mamy cię! Ten facet to wcale nie psycholog! To mój wujek Joe!

- No więc - odezwał się doktor Bzik tym swoim niskim, kowbojskim głosem, kiedy już usiadłam obok taty na kanapie naprzeciwko wielkiego, obitego skórą fotela doktora. - Ty jesteś księżniczka Mia. Miło cię poznać, mała. Słyszałem, że wczoraj byłaś zadziwiająco uprzejma dla swojej babci.

To kompletnie zbiło mnie z tropu. W przeciwieństwie do innych pacjentów doktora Bzika, którymi są, jak rozumiem, dzieci, tak się składa że ja znam osobiście dwójkę jungowskich psychologów - doktorostwa Moscovitzów - i nie jestem zupeł­nie nieświadoma tego, jak powinny wyglądać kontakty między psychologiem a jego pacjentem.

Przede wszystkim nie powinny się zaczynać od rzucania fał­szywych oskarżeń ze strony psychologa.

- To jest totalne i skandaliczne oszczerstwo - stwierdziłam. - Nie byłam dla niej uprzejma. Powiedziałam jej to, co chciała usłyszeć, żeby sobie poszła.

- Aha - rzekł doktor Bzik. - To wszystko zmienia. A więc chcesz mi powiedzieć, że wszystko jest w porządalku?

- Oczywiście, że nie. Skoro siedzę tu w pana gabinecie w piżamie i kocu.

- A wiesz, nawet zauważyłem. Ale wy, młode dziewczę­ta, nosicie zawsze takie dziwne rzeczy, że uznałem, że to jakaś nowa moda, czy coś.

Z miejsca wiedziałam, że się z nimi nie dogadam. Jak miałam powierzać swoje najgłębsze myśli i uczucia komuś, kto o mnie i moich koleżankach mówi: „Wy, młode dziewczęta” i uważa, że któraś z nas mogłaby wyjść z własnej woli z domu w piżamie Hello Kitty i kocu?

- To się nijak nie uda - oświadczyłam tacie, wstając z miej­sca. - Idziemy.

- Zaczekaj chwilkę, Mia - powiedział tata. - Dopiero tu przyszliśmy. Daj człowiekowi szansę.

- Tato... - W głowie mi się to wszystko nie mieściło. Jeśli już muszę chodzić na terapię, to czemu rodzice nie mogli mi zna­leźć prawdziwego terapeuty, a nie tego KOWBOJA? - Chodźmy stąd. Zanim on mnie OZNAKUJE jak bydło.

- Masz coś przeciwko hodowcom bydła, młoda damo? - spytał doktor Bzik.

- Biorąc pod uwagę, że jestem wegetarianką... - zaczęłam. Nie wspominałam o tym, że przestałam nią być już tydzień temu. - Owszem, tak, mam.

- Wydajesz mi się strasznie zajadliwa - stwierdził doktor Bzik. Przysięgam, że naprawdę powiedział „zajadliwa”, zamiast „zjadliwa”. - Jak na kogoś, kto zgodnie z tym, co tu napisał, twierdzi, że przez większość czasu już niczym się nie przej­muje.

Postukał palcem w formularz, który wypełniłam w pocze­kalni. Osunęłam się z powrotem na kanapę, bo widziałam, że to jednak chwilę potrwa, i powiedziałam:

- Proszę posłuchać, doktorze... - Jakoś nie mogłam się nawet zdobyć na wymówienie jego nazwiska! - Uważam, że powinien pan wiedzieć, że już od jakiegoś czasu studiuję prace doktora Carla Junga. Od lat usiłuję osiągnąć samorealizację. Psychologia nie jest mi obca. Tak się składa, że wiem, co mi dolega.

- Doprawdy? - powiedział doktor Bzik i zrobił zaintrygo­waną minę. - To mnie oświeć.

- Jestem trochę przygnębiona - stwierdziłam. - To normal­na reakcja na coś, co mi się przytrafiło w zeszłym tygodniu.

- Racja. - Doktor Bzik zerknął na kartkę leżącą na jego biurku. - Zerwałaś ze swoim chłopakiem, Michaelem, tak?

- Tak. I dobra, może to jest nieco bardziej skomplikowane niż takie zwykłe zerwanie między parą nastolatków, bo ja jestem księżniczką, a Michael to geniusz, i on uznał, że musi jechać do Japonii, by budować robotyczne ramię do operacji chirur­gicznych, żeby dowieść mojej rodzinie, że jest mnie wart, cho­ciaż prawdę mówiąc, to ja na niego nie zasługuję. Zwłaszcza, że w głębi serca wiem, że sama zniszczyłam nasz związek. No i dobrze, może od początku był skazany na fiasko, bo w jungowskim teście osobowościowym Myers - Briggs, który robiliśmy sobie w sieci w zeszłe wakacje, mnie wyszło INFJ a jemu ENTJ, a teraz on chce, żebyśmy byli wyłącznie przyjaciółmi i widywali się z innymi ludźmi. A to jest ostatnia rzecz, na jaką mam ochotę. Ale szanuję jego życzenie i wiem, że jeśli kiedykolwiek mam czerpać jakieś korzyści z samorealizacji, to muszę więcej czasu poświęcić na wzmacnianie korzeni swojego życiowego drzewa, i że... i że... To już naprawdę wszystko. Poza tym, że mam może lekkie zapalenie opon mózgowych. Albo gorączkę krwotoczną. Tylko tyle mi dolega. Muszę się do tego przyzwyczaić. Nic mi nie jest. Naprawdę, nic mi nie jest.

- Nic ci nie jest? - powiedział doktor Bzik. - Opuściłaś prawie cały tydzień szkoły, chociaż fizycznie nic ci nie dolega - oczywiście, pomijając możliwość tego zapalenia opon móz­gowych - i od paru dni nie wychodzisz z tej piżamy. Ale nic ci nie jest.

- Tak - mruknęłam. Nagle zaczęło mi się strasznie zbierać na płacz. I serce znów zaczęło mi jakoś tak szybko bić. - Mogę już wracać do domu?

- A po co? - spytał doktor Bzik. - Żebyś mogła z powro­tem wleźć do łóżka i dalej się izolować od swoich przyjaciół i bliskich? Co, przy okazji mówiąc, jest klasycznym objawem depresji?

Wytrzeszczyłam na niego oczy. W głowie mi się nie mieś­ciło - jakiś kompletnie obcy człowiek, a CO GORSZA, obcy człowiek, który lubił wszystko co związane z WESTERNAMI - mówił do mnie w taki sposób. I co on sobie w ogóle wyobraża - poza tym, że jest jednym z najlepszych ekspertów w Stanach od psychologii dzieci i nastolatków?

- Żebyś mogła nadal odsuwać się od swojej wieloletniej przyjaciółki, Lilly? - powiedział, zerkając do notatek na biurku. - I od innych przyjaciół? Unikając szkoły i innych towarzyskich spotkań, gdzie mogłabyś zostać zmuszona do nawiązania z nimi jakiegoś kontaktu?

Znów wytrzeszczyłam na niego oczy. Wiem, że to ja podob­no jestem nienormalna, ale teraz uznałam, że nienormalny to tu jest ON.

Ja wcale nie unikam szkoły dlatego, że mogłabym się tam spotkać z Lilly albo musieć się wdawać w kontakty towarzyskie z innymi ludźmi. Przecież to nie o to chodzi. I wcale nie dlatego chcę się przenieść do Genowii.

- Żebyś mogła nadal unikać tych rzeczy, które kiedyś uwielbiałaś - na przykład pogaduszki przez Instant Messen­ger ze swoją przyjaciółką, Tiną - tylko spać przez cały dzień, a w nocy oglądać telewizję? - ciągnął doktor Bzik. - Na dodatek wymiatać lodówkę do czysta, kiedy uważasz, że nikt tego nie widzi?

Zaraz... Ale skąd on O TYM wiedział?! SKĄD ON WIE­DZIAŁ O TINIE? I O CIASTECZKACH GIRL SCOUT?

- Żebyś mogła nadal mówić ludziom to, co twoim zdaniem chcieliby usłyszeć, po to, żeby sobie poszli i dali ci święty spo­kój, i żebyś nadal mogła nie dbać o podstawową higienę - co również jest klasycznym objawem depresji?

Tylko przewróciłam oczami. Wszystko, co mówił, brzmia­ło idiotycznie. Nie mam żadnej depresji. Może jestem trochę smutna. Bo wszystko jest do bani. I pewnie mam zapalenie opon mózgowych, chociaż wszyscy jakoś ignorują jego symptomy.

Ale nie mam żadnej depresji.

- Żebyś mogła nadal odmawiać sobie tego wszystkiego, co kochasz: pisania, kontaktów z młodszym braciszkiem, z rodzica­mi, zajęć szkolnych, przyjaciół - i nadal czuć, że zżera cię nie­nawiść do samej siebie. Zwłaszcza, że nie umiesz znaleźć żadnej motywacji, żeby swoje życie zmienić i móc się nim znów cieszyć? - Głos doktora Bzika zadudnił bardzo głośno w tym jego gabine­cie rodem z rancza w Montanie. - Mam wymieniać dalej?

Znów się na niego gapiłam, mrugając oczami. Ale teraz wal­czyłam ze łzami. W głowie mi się to nie mieściło. Naprawdę.

Wcale nie mam zapalenia opon mózgowych. Nie mam go­rączki krwotocznej.

Mam depresję. Mam autentyczną depresję.

- Być może - powiedziałam, odchrząknąwszy, bo jakoś trudno mi było mówić przez tę wielką gulę, która nagle zaczęła mnie dławić w gardle - nie jestem w formie.

- Wiesz, w przyznaniu, że ma się depresję, nie ma nic złe­go - ciągnął doktor Bzik łagodnym głosem. To znaczy, jak na kowboja. - Bardzo wiele osób cierpiało na depresję. Jak się ma depresję, to wcale nie znaczy, że człowiek zwariował, że jest nieudacznikiem albo kimś złym.

Musiałam mruganiem powstrzymać coraz bardziej napiera­jące łzy.

- Rozumiem. - Udało mi się powiedzieć tylko tyle.

A potem tata pochylił się i wziął mnie za rękę. Wcale mnie to nie ucieszyło, jeszcze bardziej zachciało mi się płakać. Poza tym dłoń mi się strasznie pociła.

- Możesz sobie pozwolić na płacz - ciągnął doktor Bzik, podając mi pudełko chusteczek higienicznych, które wyciągnął z jakiegoś schowka.

Jak on to robił? Jak mu się udawało tak czytać mi w my­ślach? Czy to dlatego, że tak wiele czasu spędzał na pastwi­skach? Z płową zwierzyną? I antylopami? I tak w ogóle co to za zwierzę, antylopa?

- To zupełnie normalne, a nawet zdrowe, biorąc pod uwa­gę, co się ostatnio działo w twoim życiu, Mia, że możesz czuć się smutna i chcieć z kimś o tym porozmawiać - ciągnął doktor Bzik. - Dlatego właśnie ojciec przywiózł cię do mnie na wizytę. Ale jeśli sama nie przyznasz, że masz jakiś problem i potrze­bujesz pomocy, to ja właściwie nic nie będę mógł zrobić. Więc może mi powiesz, co ci tak naprawdę doskwiera i jak się na­prawdę czujesz? Tym razem zostaw w spokoju jungowskie drze­wo samorealizacji.

I wtedy - zanim się zorientowałam, co się dzieje - przeko­nałam się, że jest mi wszystko jedno, czy to program Mamy cię!, czy nie.

Może to przez ten chodnik Indian Navajo. A może ten kow­bojski kapelusz wiszący na kołku na drzwiach. A może doszłam do wniosku, że on miał rację - naprawdę nie mogłam spędzić całej reszty życia zamknięta w swoim pokoju.

W każdym razie, zanim się połapałam, opowiedziałam temu podstarzałemu kowbojowi wszystko.

No cóż, może nie WSZYSTKO, bo przecież jednak siedział koło mnie TATA. Najwyraźniej doktór Bzik miał w zwyczaju dokonywać wstępnej konsultacji osoby nieletniej w obecno­ści rodzica lub opiekuna. Inaczej było w przypadku stałej pa­cjentki.

Ale powiedziałam mu rzecz ważną - rzecz, która tłukła mi się po głowie przez cały czas od ostatniej niedzieli, kiedy odło­żyłam słuchawkę po rozmowie z Michaelem. Tę rzecz, która od tamtej pory trzymała mnie w łóżku.

Chodzi o to, że przypomniałam sobie, jak za pierwszym ra­zem, kiedy mama zabrała mnie z wizytą do swoich rodziców do Wersalu w stanie Indiana, dziadek ostrzegł mnie, żebym nie zbliżała się do nieużywanego zbiornika na wodę na tyłach domu. Zakryty był kawałkiem dykty i dziadek czekał na koparkę, która miała przyjechać i zasypać go ziemią.

Ale ja właśnie przeczytałam Alicję w Krainie Czarów i oczy­wiście miałam świra na punkcie wszystkiego, co przypominało króliczą norę.

Odsunęłam więc tę dyktę ze zbiornika i stanęłam sobie na krawędzi, zaglądając w głęboką czarną dziurę i zastanawiając się, czy nie prowadzi do Krainy Czarów, i czy nie udałoby mi się tam jakoś dostać.

I oczywiście ziemia przy krawędzi zbiornika osunęła się, a ja wpadłam do dziury.

Ale nie trafiłam do Krainy Czarów. O co to, to nie.

Nie zraniłam się, ani nic, i nawet w końcu udało mi się wy­dostać, chwytając się korzeni roślin, które rosły przy krawędzi. Położyłam dyktę z powrotem na miejsce i wróciłam do domu, roz­trzęsiona, śmierdząca i brudna, ale cała i zdrowa. Nigdy nikomu nie powiedziałam, co zrobiłam, bo wiedziałam, że dziadek tylko by się na mnie wściekał. Na szczęście nikt się nie zorientował.

Ale problem w tym, że kiedy w zeszłą niedzielę rozmawia­łam z Michaelem, czułam, że znów jestem na dnie tamtego zbior­nika. Naprawdę. Zupełnie jakbym była tam na dole, patrzyła na niebieskie niebo nad głową i kompletnie nie wiedziała, jakim cudem tam się w ogóle znalazłam.

Ale tym razem nie miałam czego się chwycić, żeby z tej dziury wyjść. Tkwiłam na samym dnie. Widziałam, że gdzieś nad moją głową toczy się normalne życie - ludzie się śmieją, ba­wią, słońce świeci, ptaki śpiewają, chmury płyną po niebie - ale nie mogłam się wydostać, żeby w tym wszystkim uczestniczyć. Mogłam tylko patrzeć z dna tej wielkiej czarnej otchłani.

W każdym razie, kiedy już skończyłam to wszystko wyjaś­niać - to znaczy, kiedy zamilkłam, bo już nie mogłam dłużej mówić ze względu na dławiący mnie płacz - tata zaczął mruczeć coś ponuro o tym, co zrobi dziadkowi, kiedy go dostanie w swo­je ręce (a miało to coś wspólnego z rzeźniczym nożem, kiedy dziadek będzie brał prysznic).

Tymczasem doktor Bzik podniósł wzrok znad kartki, na któ­rej robił notatki przez cały czas, kiedy mówiłam, i spojrzał mi prosto w oczy, a potem powiedział coś zadziwiającego.

Powiedział tak:

- Czasami w życiu zdarza nam się wpaść w taką dziurę, z której człowiek sam nie umie się wydostać. Ale od tego są rodzina i przyjaciele - żeby pomóc. Ale nie zdołają ci pomóc, jeśli nie powiesz im, że tam siedzisz.

Znów wytrzeszczyłam na niego oczy. To było bardzo dziw­ne, ale... Nie pomyślałam o tym. Wiem, że to brzmi idiotycz­nie. Pomysł, żeby wołać o pomoc, w ogóle nie przyszedł mi do głowy.

- Więc teraz, kiedy już wiemy, że jesteś tam, na dole... - mówił dalej doktor Bzik, przeciągając zgłoski. - Co byś powie­działa na to, żebyśmy ci pomogli?

Ale ja nie byłam pewna, czy ktokolwiek mógłby mi pomóc. To znaczy, pomóc mi wydostać się z tej dziury. Tkwiłam w niej tak głęboko i czułam się taka zmęczona... Nawet gdyby ktoś rzu­cił mi jakąś linę, wcale nie byłam pewna, czy miałabym siłę się po niej wspiąć.

- Chyba - powiedziałam, pociągając nosem - byłoby do­brze. To znaczy, o ile się uda.

- Uda się - oświadczył doktor Bzik. - Jutro rano pójdziesz do swojego lekarza rodzinnego na pobranie krwi. Chcę się upew­nić, że fizycznie nic ci nie dolega. Niektóre schorzenia mogą wpływać na nastrój, więc chcemy takie rzeczy wykluczyć - ra­zem z tym zapaleniem opon mózgowych, naturalnie. A potem, po szkole, możesz do mnie przyjść na pierwszą sesję terapeu­tyczną. Mój gabinet leży zaledwie o parę przecznic od twojego liceum.

Patrzyłam na niego. W ustach mi nagle zaschło.

- Ja... Ja naprawdę nie dam rady pójść jutro do szkoły.

- Czemu nie? - Doktor Bzik zrobił zdziwioną minę.

- Ja po prostu... - zaczęłam. Serce znów zaczęło mi walić w klatce piersiowej. - Czy nie... Nie byłoby lepiej, gdybym za­częła chodzić do szkoły od poniedziałku?

On mi się tylko przyjrzał przez te swoje okulary w srebrnych oprawkach. Oczy, jak zauważyłam, miał jasnobłękitne, a wokół nich łagodne zmarszczki. Zupełnie takie, jakie powinien mieć kowboj.

- A może... - powiedziałam - mógłby pan, no, wie pan. Coś mi przepisać. Jakieś leki czy coś takiego. Żeby mi to ułatwić.

A najlepiej takie lekarstwo, które kompletnie by mnie znie­czuliło, żebym nie musiała myśleć ani nic czuć gdzieś tak, powiedzmy, do matury.

Doktor Bzik znów zdawał się doskonale wiedzieć, co mam na myśli. I chyba go to rozbawiło.

- Jestem psychologiem, Mia - wyjaśnił z leciutkim uśmie­chem. - Nie psychiatrą. Nie wolno mi przepisywać leków. Mam kolegę, który może to robić, jeśli uznam, że pacjent tego potrze­buje. Ale moim zdaniem ty nie potrzebujesz.

CO? Już bardziej nie mógł się mylić. Potrzebuję leków. I to całego mnóstwa! Kto może ich bardziej potrzebować niż ja? Nikt! Odmawia mi ich, bo nigdy nie spotkał Grandmère!

I zanim się połapałam, doktor Bzik gapił się na mnie, a tata kręcił się na siedzeniu zmieszany. I wtedy do mnie dotarło, że ostatnie zdania powiedziałam na głos.

Ups.

- Wiesz, że to prawda - zwróciłam się do taty obronnym tonem.

- Wiem - powiedział tata, unosząc oczy do nieba. - Proszę mi wierzyć.

- Bardzo chętnie kiedyś poznam twoją babkę - stwierdził doktor Bzik. - To najwyraźniej szalenie ważna dla ciebie osoba i byłbym zainteresowany zaobserwowaniem dynamiki między wami. Ale z drugiej strony... Nigdzie w swoim formularzu nie da­wałaś do zrozumienia, że masz myśli samobójcze. Na pytanie, czy kiedykolwiek miewasz ochotę się zabić, zakreśliłaś: „nigdy”.

- To tylko dlatego - wykrztusiłam skrępowana - że żeby się zabić, musiałabym wstać z łóżka. A naprawdę nie mam na to siły.

Doktor Bzik uśmiechnął się i rzekł:

- Nie sądzę, żeby leki były odpowiednią terapią w twoim przypadku.

- CZEGOŚ potrzebuję - upierałam się. - Bo inaczej nie wiem, jak zdołam przetrwać dzień. Mówię poważnie. Niech pan się nie obrazi, ale nie ma pan pojęcia, jak teraz wygląda szkoła średnia. Nie żartuję, można się wystraszyć.

- Wiesz co? Eleonora Roosevelt, dama, którą niewielu od­ważyłoby się pomówić o brak trzeźwej głowy na karku - powie­dział doktor Bzik - kiedyś stwierdziła, że człowiek powinien raz dziennie zrobić coś, co go przeraża.

Pokręciłam głową.

- To bez sensu. Po co ktoś miałby specjalnie robić coś, co go przeraża?

- Bo to jedyny sposób, żeby rozwinąć się jako jednostka - wyjaśnił doktor Bzik. - Wiele rzeczy może nas przerażać: nauka jazdy na rowerze, pierwszy lot samolotem, powrót do szkoły po zerwaniu z chłopakiem i po tym, jak twoje zdjęcie z chłopakiem twojej najlepszej przyjaciółki ukazało się w wysokonakładowej prasie. Ale jeśli nie będziesz podejmować ryzyka, nic się nie zmieni. Sądzisz, że w taki sposób wydostaniesz się z tej dziury, w którą wpadłaś? Nie uważasz, że jedyny sposób, żeby się z niej wydostać, to coś zmienić?

Wzięłam głęboki oddech. Wiedziałam, że on ma rację. Tyl­ko, że... To będzie takie strasznie TRUDNE.

No cóż. Michael POWIEDZIAŁ jednak, że oboje powinni­śmy dorosnąć.

Doktor Bzik ciągnął:

- Co się może zdarzyć najgorszego? Masz przecież ochro­niarza. A poza Lilly masz jakichś innych przyjaciół, prawda? Co z tą Tiną o której wspominała twoja matka?

Zapomniałam o Tinie. To dziwne, co się z człowiekiem dzie­je, kiedy wpadnie w taką dziurę. Zapomina się o ludziach, któ­rzy zrobiliby wszystko - prawdopodobnie wszystko co możliwe - żeby pomóc ci się z niej wydostać.

- Tak - powiedziałam, po raz pierwszy od dawna dostrze­gając jakiś promyczek nadziei. - Jest jeszcze Tina.

- No cóż - rzekł doktor Bzik. - Sama widzisz. I kto wie? - dodał z szerokim uśmiechem. - Może nawet będzie fajnie?

Jasne. Teraz wiem, że nazwisko do niego pasuje. Jest zdecy­dowanie bardziej walnięty niż ja.

A to wiele znaczy, jeśli wziąć pod uwagę, że to ja prawie przez tydzień nie zdejmowałam z siebie tej samej piżamy Hello Kitty.

CZWARTEK, 16 WRZEŚNIA, 18.00,
PODDASZE

Po wyjściu z gabinetu doktora Bzika tata zapytał mnie, co o nim sądzę. Powiedział:

- Jeśli on ci nie odpowiada, Mia, to możemy poszukać ko­goś innego. Wszyscy, z dyrektorką twojej szkoły włącznie, zga­dzają się, że to najlepszy w mieście specjalista od problemów nastolatków, ale...

- POWIEDZIAŁEŚ DYREKTOR GUPCIE?! - niemal wrzasnęłam.

Tata zrobił taką minę, jakby niespecjalnie mu się mój wrzask spodobał.

- Mia... Nie byłaś w szkole przez ostatnie cztery dni. My­ślałaś, że nikt tego nie zauważy?

- Przecież mogliście im powiedzieć, że mam grypę! - krzyknęłam. - A nie, że depresję!

- Nikomu nie mówiliśmy, że masz depresję. Twoja dyrek­torka dzwoniła sprawdzić, dlaczego tak długo cię nie ma...

- Super! - zawołałam, opadając na skórzane siedzenie. - Teraz cała szkoła będzie wiedziała!

- Nie, chyba że ty sama im powiesz. Dyrektor Gupta na pewno nic nikomu nie powie. Jest na to zbyt profesjonalna. Wiesz o tym, Mia.

Chociaż z przykrością muszę to przyznać, tata ma rację. O dyrektor Gupcie wiele można powiedzieć - na przykład że jest despotką i ma świra na punkcie kontroli - ale nigdy nie naduży­łaby zaufania obowiązującego między dyrektorem a uczniem.

Poza tym przynajmniej połowa uczniów z Liceum imienia Al­berta Einsteina chodzi na terapię. Tylko że... Ostatnia rzecz, jakiej mi potrzeba, to żeby Michael dowiedział się, że jestem tak zdruzgotana tym, że mnie rzucił, że chodzę do terapeuty. Jakie to upokarzające!

- Kto jeszcze WIE? - spytałam.

- Nikt nie wie, Mia - odpowiedział tata. - Poza twoją mat­ką ojczymem i obecnym tu Larsem.

- Ja nikomu nie powiem - odezwał się Lars, nie podnosząc oczu znad pochłaniającej go rozgrywki Halo.

- To wszystko - dodał tata.

- A co z Grandmère? - spytałam podejrzliwie.

- Ona nie wie. Jak zwykle, jest błogo nieświadoma wszyst­kiego, co nie dotyczy bezpośrednio jej samej.

- Ale w końcu się dowie. Kiedy nie pokażę się na lekcji etykiety, będzie się zastanawiała, co się ze mną dzieje.

- Pozwól, że sam się zajmę moją matką - oświadczył tata, a w jego oczach pojawił się stalowy błysk, który przypomniał mi Daniela Craiga w Casino Royale. O ile James Bond mógłby być kompletnie łysy. - Ty się martw tylko o to, żeby wydobrzeć.

Łatwo mu powiedzieć. To nie on się zobowiązał, że od ju­tra za tydzień wygłosi mowę przed odpowiednikiem Opus Dei wśród organizacji kobiecych.

W każdym razie, kiedy wróciliśmy na poddasze, przekona­łam się, że mama skorzystała z mojej nieobecności i wysprzą­tała mój pokój, całą pościel wysyłając do pralni. Otworzyła też okna i włączyła wszystkie wiatraki; że aż Gruby Louie nie chciał wyjść spod łóżka, bo się bał, że go porwie jakiś powietrz­ny wir.

A tymczasem pan G. wyniósł mój telewizor. Którego już mi nie oddadzą, poinformował mnie tata, bo zdaniem doktora Bzika dzieci nie powinny mieć własnych odbiorników telewizyjnych.

Więc teraz już wiem, na jaki temat będziemy z doktorem Bzikiem dyskutowali przez większość naszej umówionej jutrzej­szej godzinnej sesji.

Drobiazg. Mam poważniejsze zmartwienia. Na przykład ta­kie, że kiedy brałam prysznic, mama zakradła się do łazienki i zabrała moją piżamę Hello Kitty. I wyrzuciła ją do zsypu.

- Wierz mi, Mia - powiedziała, kiedy protestowałam - tak będzie lepiej.

Pewnie ma rację. Może faktycznie za bardzo się już do niej przywiązałam.

Ale i tak mi jej brak. Wiele razem Przeszłyśmy, ta piżama Hello Kitty i ja.

Mama, tata i pan G. siedzą teraz razem w kuchni i naradzają się, niezupełnie w sekrecie, na mój temat. Niezupełnie w sekre­cie, bo totalnie ich słyszę. To znaczy może i mam depresję, ale głucha przecież nie jestem.

Żeby się jakoś oderwać, po raz pierwszy od jakiegoś miliona lat weszłam do sieci zobaczyć, czy nie przyszły do mnie jakieś maile.

I okazało się, że przyszły. Nawet sporo. Miałam 243 nieprzeczytane wiadomości.

Większość z nich to spam, ale ładnych parę z nich to były próby poprawienia mi nastroju ze strony Tiny, znalazły się też jakieś maile od Ling Su i Shameeki, a nawet ze dwa od Bori­sa (On jest takim świetnym chłopakiem. Zawsze robi dokładnie to, co mu każe Tina). Było trochę maili od J.P., głównie przeforwardowanych śmiesznych rzeczy, które jego zdaniem miały mnie pewnie rozbawić. Nie, żeby wiedział, w jakim dole jestem. A w każdym razie, LEPIEJ byłoby, żeby nie wiedział.

A potem, kiedy robiłam porządek w skrzynce, zobaczyłam go.

Maila od Michaela.

Przysięgam, serce zaczęło mi walić w tempie miliona ude­rzeń na minutę, a dłonie natychmiast zrobiły się mokre. Tak strasznie nie chciałam otwierać tego maila. Bo co, jeśli było to tylko powtórzenie tego, co Michael już mi powiedział w niedzie­lę? O tym, że powinniśmy być po prostu przyjaciółmi i umawiać się z innymi ludźmi? Nie chcę tego czytać. Nie chcę o tym sły­szeć. Ja nawet nie chcę o tym w ogóle myśleć. Przez cały tydzień robiłam, co tylko mogłam, żeby nie wracać w myślach do tej rozmowy... A teraz to wszystko pchało mi się prosto w oczy?

Wykluczone.

Ale potem, kiedy już miałam nacisnąć klawisz USUŃ, zawa­hałam się. Bo co, jeśli ten mail dotyczył czegoś innego? Co jeśli - dobra, zdawałam sobie sprawę, że to bardzo wielkie JEŚLI, ale mimo wszystko - co jeśli w tym mailu pisał mi, że zmienił zdanie, i że wcale nie chce ze mną zrywać?

Co jeśli przez ten zeszły tydzień tkwił w takiej samej depre­sji jak ja?

Co jeśli po tygodniowej rozłące zdał sobie sprawę, że bar­dzo za mną tęskni i tak samo jak ja siedziałam tu i tęskniłam za jego ramionami i możliwością powąchania mu szyi, on tęsknił za tym, żeby trzymać mnie w swoich ramionach i pozwalać mi wąchać szyję?

I zanim zdążyłam znów zmienić zdanie, nacisnęłam OT­WÓRZ...

SinnerBx: Cześć, Mia. To ja. No cóż, sama wi­dzisz. Chciałem tylko zapytać, co u ciebie. Lilly mówiła mi, że cały tydzień nie było cię w szkole... Mam nadzieję, że wszystko jest w porządku.

Ja się już powoli przyzwyczajam do Tsukuby. To miejsce jest trochę zwariowane - oni tu naprawdę na śniadanie jedzą kluski! Ale na szczęście w więk­szości miejsc można jeszcze kupić jakąś kanapkę z jajkiem.

Praca wygląda tak, jak się spodziewałem - jest ciężko - ale wydaje mi się, że mam poważne szanse ruszyć z tym czymś z miejsca. Chociaż kto wie, czy tak samo optymistycznie będę na to pa­trzył, kiedy minie jeszcze parę tygodni. Wiedziałaś, że podobno toczą się rozmowy w spra­wie produkcji jakiegoś filmu, który będzie po­łączeniem Buffy - postrachu wampirów i Angel?

Pomyślałem, że to cię ucieszy.

No cóż, muszę kończyć... Naprawdę mam nadzie­ję, że nie było cię w szkole, bo poleciałaś odrzu­towcem w jakieś supermiejsce wypełniać książęce obowiązki, a nie dlatego że na coś zachorowałaś.

Michael

Siedziałam tam przez długi czas z palcem gotowym nacis­nąć klawisz ODPOWIEDZ. Bo w końcu wyraził zaniepokojenie moim stanem zdrowia. (Fizycznego, nie psychicznego, ale nie ma sprawy. Wątpię, żeby Michael mógł przewidzieć, że spadnę na najniższy poziom samoaktualizacji i skończę w gabinecie kow­bojskiego psychologa w swojej piżamie Hello Kitty i kocu).

Ale przecież po coś to wszystko napisał, nie? Może coś tam jeszcze zostało? Może to znaczy, że jeszcze choć troszkę mnie kocha? Że jest jakaś szansa, że kiedyś, w jakiś sposób, znów będę mogła wąchać jego szyję na w miarę regularnych zasadach?

Ale z drugiej strony... Sama nie wiem. Pomyślałam o tym, co mi powiedział przez telefon. Że chce, żebyśmy zostali przy­jaciółmi. I zrozumiałam, że jego mail był właśnie tym. Przyja­cielskim liścikiem, który miał pokazać, że nie żywi pretensji o tę sprawę z J.P.

JAK ON MÓGŁ NIE MIEĆ DO MNIE O COŚ TAKIEGO PRETENSJI?! CZY BYŁAM MU CAŁKOWICIE OBOJĘT­NA?????

A może sama, w swoim zeszłotygodniowym paranoicz­nym wybuchu na temat Judith Gershner, zdołałam zniszczyć wszystkie romantyczne uczucia, jakie kiedykolwiek wobec mnie żywił?

I wtedy przesunęłam myszkę z klawisza ODPOWIEDZ nad klawisz USUŃ. I kliknęłam.

I jego mail, jakby nigdy nic, zniknął.

Bo nie ma mowy, żebym na to odpisała.

Michael może już mnie przebolał. Ale ja go nie przebolałam. To znaczy, jeszcze nie.

Nie mogę udawać, że mam to już za sobą. I nie zamierzam też robić niczego głupiego, na przykład klikając ODPOWIEDZ, i pisząc, że chcę być nadal jego dziewczyną.

Ale mogę tego uniknąć tylko w jeden sposób - nie odpowia­dając na jego mail.

Potem zajrzałam na stronę www.nienawidzemiithermopolis.com. Dzięki Bogu, nie było tam żadnych nowych wpisów.

Ale to nic dziwnego. Nie wystawiałam nosa z domu przez cały tydzień. Ktokolwiek tę stronę prowadzi, nie miał świeżego materiału.

Teraz woła mnie mama. Ona, tata i pan G. zamówili pizzę z Tre Giovanni. Mamy wszyscy usiąść razem do obiadu, jak nor­malna rodzina. Tylko ja, moja mama, jej mąż, ich dziecko, i mój ojciec, książę Genowii.

Och, tak, jasne, jesteśmy zupełnie normalną rodziną. Nic dziwnego, że trafiłam na terapię.

PIĄTEK, 17 WRZEŚNIA,
FRANCUSKI

O mój Boże. Tutaj jest tak... surrealistycznie.

Moim zdaniem doktor B. się myli, ja potrzebuję leków. Nie wiem, jak bez nich to wytrzymam. Wprawdzie powiedział, że dobrze jest raz dziennie robić coś, co nas przeraża - przy oka­zji, wielkie dzięki, pani Eleonoro Roosevelt, wielkie dzięki - ale przecież to jest jakieś DZIEWIĘĆ MILIONÓW PRZERAŻA­JĄCYCH RZECZY naraz!

Nie wiem, czemu SZKOŁA tak mnie przeraża. Jeszcze ni­gdy mnie nie przerażała. A przynajmniej nie w takim stopniu.

Ale chodzi o coś więcej niż tylko o szkołę. Tu trzeba z ludź­mi ROZMAWIAĆ. Trzeba zachowywać się NORMALNIE. A ja wiem, że NIE JESTEM normalna.

Prawdę mówiąc, nigdy nie byłam normalna. Ale jestem jesz­cze MNIEJ normalna niż zwykle. Straciłam swój system wspar­cia - tę JEDYNĄ osobę, na którą mogłam liczyć przez minione dwa lata, a która ratowała moją normalność w tym oceanie sza­leństwa - Michaela.

A teraz on nagle zniknął z mojego życia, a ja mam się zacho­wywać tak, jakby nic się nie stało?

A przecież muszę tkwić tutaj, w tym - spójrzmy prawdzie w oczy - domu wariatów, wśród tych wszystkich ludzi, którzy są O WIELE BARDZIEJ POMYLENI NIŻ JA. (Tylko nie chcą się przyznać, że jest z nimi coś nie w porządku. W przeciwień­stwie do mnie). Nie mam absolutnie nikogo, komu mogłabym po powrocie do domu powiedzieć: „O rany, w głowie mi się nie mieści, co dzisiaj zrobił ten czy tamten”.

To jest zwyczajne okrucieństwo.

Ale widać sobie na nie zasłużyłam. Przecież sama to wszyst­ko na siebie sprowadziłam przez własną głupotę.

Przynajmniej oszczędzono mi męczenia się w tym szalonym miejscu przez cały dzień - udało mi się ranek spędzić w po­czekalni u doktora Funga, gdzie pobierali mi krew. A ponieważ od północy musiałam z tego powodu pościć, byłam praktycz­nie ZAGŁODZONA. Nie tylko musiałam wstać z łóżka, wziąć prysznic i się ubrać. Ale nawet nie dostałam żadnego śniadania!

Co gorsza, chociaż miałam totalnie pusty żołądek, nie mo­głam... No cóż, z jakiegoś powodu spódnica od szkolnego mun­durka nie chciała się dopiąć. Musiałam wreszcie posłużyć się agrafką, żeby jakoś tę spódnicę zapiąć.

Najpierw myślałam, że spódnica musiała mi się zbiec w praniu, i byłam nawet na to trochę zła. Ale stanik też na mnie nie pasował!

Zdaję sobie sprawę, że minęło trochę czasu, odkąd wkłada­łam jakąś bieliznę, bo przecież przez cały tydzień miałam na so­bie piżamę Hello Kitty. I przyznaję, że zauważyłam, że ostatnio moje ciuchy robiły się jakieś takie dopasowane. A nosiłam tylko te swoje dżinsy ze streczem. I wszystkie staniki zapinałam na ostatni rząd haftek. Ale nawet wtedy mi się wpijały.

A kiedy dziś rano włożyłam swój ulubiony stanik, po raz pierwszy w życiu miałam prawdziwy ROWEK MIĘDZY PIER­SIAMI, bo stanik tak mocno je ściskał.

Naprawdę mam piersi, które da się ścisnąć stanikiem. Sama nie wiem, skąd się wzięły, ale kiedy spojrzałam w dół, były tam. Hej! Witaj, biuście!

Najpierw pomyślałam sobie, że w pralni stanik też się zbiegł. Włożyłam więc inny. To samo. A potem jeszcze inny. TO SAMO. Nie mogłam tego zrozumieć.

Kiedy przyjechałam do Kliniki Medycznej SoHo i WRESZ­CIE wywołali moje nazwisko, a ja weszłam do środka i dałam im się zważyć, zrozumiałam, co się dzieje. To był SZOK, ale okazało się, że ważę prawie SZEŚĆ Grubych Louie!

A to prawie o jednego Grubego Louie więcej, odkąd ostatni raz stałam na wadze! Przyznaję, że było to jakiś czas temu, ale jednak!

Może faktycznie objadałam się mięsem przez ten ostatni ty­dzień. Cóż, nie tyle zresztą mięsem, także pizzą, ciasteczkami Girl Scout, masłem orzechowym, kluskami z sezamem na zim­no, cheerios z miodem i orzechami, popcornem z mikrofalówki (ze stopionym masłem), herbatnikami Oreos, lodami Haagen - Dazs i smażonymi pierożkami samosa z Baluchi's...

Ale żeby przytyć prawie o całego KOTA?

Wow. Tylko tyle mam do powiedzenia.

Poza mięsem znalazło się też i racjonalne wyjaśnienie. Dok­tor Fung powiedział:

- Księżniczko, nadal swobodnie mieścisz się w zakresie in­deksu masy ciała BMI dla swojego wzrostu. To całkiem normal­ne, że w twoim wieku pojawiają się takie nagłe przyrosty wagi. Niektórym kobietom zdarzają się nawet po dwudziestce.

Bo ja nie tylko rozrosłam się wszerz. Urosłam też wzwyż; mam dokładnie metr siedemdziesiąt pięć. Urosłam o dwa i pół centymetra od czasu swojej ostatniej wizyty u lekarza!

Jeśli dalej tak będę rosła, to zanim skończę osiemnaście lat, będę miała metr osiemdziesiąt.

Optymistycznie patrząc na to przytycie o pełnego Grubego Louie? Chyba już nie mam płaskiej klatki piersiowej.

Patrząc nieco mniej optymistycznie? Będę musiała pogadać z mamą o kupnie nowych staników. I majtek. I piżam. I dresu. I nowego szkolnego mundurka.

I nowych sukien balowych.

O Boże.

Nieważne. Jakbym nie miała poważniejszych zmartwień (ha!) niż rozmiar mojej klatki piersiowej (gargantuiczny) i to, że spódnicę muszę spinać agrafkami; i że nogawki moich dżin­sów są za krótkie. Gorzej, że za pół godziny będę musiała iść do stołówki.

Gdzie zobaczę Lilly.

Która na mój widok bez wątpienia zabierze swoją tacę i pój­dzie sobie usiąść gdzieś indziej.

Zresztą, nieważne. Wiem, że Tina i tak będzie chciała sie­dzieć ze mną. To jedyna rzecz, która powstrzymuje mnie przed odwróceniem się do Larsa z hasłem: „Idziemy”, i opuszczeniem tego całego domu wariatów.

To dobrze, że wczoraj doktor Bzik wspomniał o Tinie, bo za każdym razem, kiedy zaczynam czuć, że znów się zsuwam do tej dziury, z której usiłuję się wygrzebać, myślę o niej, i to jest zupełnie tak, jakby ona była tym jakimś korzeniem, którego mogę się chwycić, żeby nie ześlizgiwać się głębiej w mroczną otchłań rozpaczy.

Ciekawe, co by pomyślała Tina, gdyby się dowiedziała, że uważam ją za ostatnią deskę ratunku?

Oczywiście mam o wiele poważniejsze zmartwienia niż to, z kim usiądę przy lunchu: to, że jestem na terapii i nie chcę, żeby ktokolwiek się dowiedział; to, że za tydzień mam wygło­sić przemówienie do dwóch tysięcy najbardziej wpływowych nowojorskich kobiet biznesu; to, że miłość mojego życia chce, żebyśmy byli wyłącznie przyjaciółmi (i umawiali się z innymi ludźmi), i że nie mam z jego strony wsparcia, i w ten sposób zostałam rzucona na łaskę i niełaskę fal oceanu nastoletniego życia towarzyskiego i muszę w nim pływać sama; przemysł mięsny pompuje takie ilości hormonów w swoje produkty, że dzięki zjedzeniu paru kanapek z szynką i paru porcji kurczaka kung pao w zeszłym tygodniu udało mi się praktycznie z dnia na dzień wyhodować sobie biust; to że ktoś stworzył www.nienawidzemiithermopolis.com, oraz fakt, że obie polarne czapy lodowe roztapiają się wskutek wywołanego przez człowieka globalnego ocieplenia, więc wszystkie niedźwiedzie polarne się topią.

Ale próbuję radzić sobie z tymi wszystkimi zmartwieniami po trochu. Małymi kroczkami, takimi jakie robił Rocky, kiedy zaczynał chodzić. Małe kroczki. Muszę jakoś przetrwać ten lunch. Potem się będę martwić polarnymi czapami lodowymi.

Za cztery godziny wypuszczą mnie stąd.

PIĄTEK, 17 WRZEŚNIA,
ROZWÓJ ZAINTERESOWAŃ

Super. Mam jeszcze jedno zmartwienie do wpisania na listę najwyraźniej cała szkoła uważa, że J.P. i ja ze sobą chodzimy.

Tak się dzieje, kiedy człowiek znika na prawie cały tydzień po załamaniu nerwowym i nie może być w pobliżu, żeby się bronić.

Pewnie zdarza się to też i wtedy, gdy twoje zdjęcia, kiedy wychodzisz z teatru z rzeczonym facetem pod rękę, można zoba­czyć w każdej gazecie. Ale on mi tylko pomagał zejść po scho­dach! Bo miałam buty na wysokich obcasach! A stopnie wyłożo­no dywanem i nie było tam poręczy!

Jezu!

Biorąc pod uwagę dowody w postaci fotografii, mogę zrozu­mieć czemu środkowe stany Ameryki - i jak się domyślam, cała reszta świata - uważają że J.P. i ja ze sobą chodzimy.

Sądziłam jednak, że moi PRZYJACIELE nie dadzą się na to nabrać! Najwyraźniej się myliłam. I linie na placu zabaw już zostały zakreślone.

Lilly siedzi teraz przy stoliku Kenny'ego Showaltera. Pew­nie zbliżyły ich ciepłe uczucia wobec sekcji boksu tajskiego czy coś.

Perin i Ling Su siedzą z nimi, chociaż Ling Su powiedziała mi przy barze sałatkowym, że wolałaby raczej siedzieć ze mną.

- Ale Lilly wyznaczyła mnie na sekretarza samorządu - wyjaśniła przerażona. - Co jest chyba lepsze niż rola skarb­nika... - Z tym się oczywiście zgadzam, biorąc pod uwagę, co się stało, kiedy Ling Su była w zeszłym roku skarbniczką. - A skarbnikiem Lilly wyznaczyła Kenny'ego. Ale to znaczy, że muszę siedzieć z nią i z Perin, która jest wiceprzewodniczącą, żebyśmy mogły omawiać nowe inicjatywy Lilly, na przykład ten cały pomysł z wynajęciem miejsca na dachu na anteny telefonii komórkowej, w zamian za co będziemy mogli sprawić laptopy wszystkim uczniom - stypendystom, i jak to zrobić, żeby więcej uczniów z LiAE dostawało się na uniwersytety Ligi Bluszczo­wej, i inne takie.

- Nie ma sprawy, Ling Su - powiedziałam do niej, posypu­jąc cheddarem swoje pikantne wołowe tostada. - Ja naprawdę rozumiem.

- W porządku - oświadczyła, a potem dodała: - Moim zda­niem ty i J.P. tworzycie fantastyczną parę. On jest taki seksowny.

- My ze sobą nie chodzimy - odparłam totalnie zbita z tropu.

- Jasne - powiedziała znaczącym tonem Ling Su i zrobiła do mnie oko. Jakby uważała, że mówię tak dlatego, żeby załago­dzić sytuację z Lilly! Taka próba była z góry skazana na porażkę. Przecież ja wcale nie po to tak mówiłam! Powiedziałam, bo to prawda!

Ale Ling Su nie jest jedyną osobą, która wierzy, że J.P. i ja jesteśmy parą. Kiedy poszłam oddać swoją tacę, jedna z pracow­nic stołówki uśmiechnęła się do mnie i zagaiła:

- Może zdołasz go namówić, żeby spróbował naszej kuku­rydzy.

Najpierw nie mogłam zrozumieć, o co jej chodzi. Potem, kiedy do mnie dotarło, totalnie się zarumieniłam. J.P. i jego osła­wiona niechęć do kukurydzy! I ona uważała, że ja go z tego wy­leczę? Dobry Boże!

Przynajmniej J.P. nie zdaje sobie chyba z niczego sprawy. Albo, jeśli sobie zdaje, to nie daje tego po sobie poznać. Wy­dawał się wręcz ZDZIWIONY, widząc mnie na lunchu po raz pierwszy do tygodnia, ale nie robił z tego żadnej sprawy (dzięki Bogu), w przeciwieństwie do Tiny, która zaczęła piszczeć, ści­skać mnie i opowiadać, jak bardzo za mną tęskniła.

To było bardzo miłe, ale też trochę krępujące, bo podkreślało fakt, że tak długo mnie nie było. A ja jestem totalnie zmęczona wyjaśnianiem: „grypa”, kiedy ludzie mnie pytają, gdzie się przez cały tydzień podziewałam. Przecież nie mogę powiedzieć: „Sie­działam w łóżku w swojej piżamie Hello Kitty i nie chciałam wstać, bo chłopak ze mną zerwał”.

Jedyne co zrobił J.P, a co nie mieściło się w normie - uśmiechnął się do mnie zupełnie bez powodu. Boris akurat opowiadał o swojej nienawiści do emo i My Chemical Romance, co ma w zwyczaju. Właśnie wzięłam do ust duży kęs swojego tostada (To zadziwiające, że nawet przy tak głębokiej depresji nadal żrę jak koń. Ale nieważne, byłam strasznie głodna, bo od rana zjadłam tylko batonik Powerbar, który złapałam w Deli­katesach Ho po wyjściu od lekarza, w drodze do szkoły) i za­uważyłam ten uśmiech J.P. - a jest on, jak to zauważyła Ling Su, całkiem seksowny - i z ustami pełnymi mielonej wołowiny, cheddara, salsy, kwaśnej śmietany, papryczek jalapeños i pasków sałaty wykrztusiłam:

- Co?

- Nic - powiedział J.P - , nadal z uśmiechem. - Cieszę się, że już jesteś. Nie znikaj więcej na tak długo, dobrze?

To było z jego strony bardzo miłe. Zwłaszcza biorąc pod uwagę, że MUSI wiedzieć, iż ludzie mówią, że jesteśmy parą.

I to by częściowo wyjaśniało, czemu Lilly z takim uporem trzyma się z dala ode mnie. Nawet na mnie nie spojrzy - nie ode­zwie się do mnie - w ogóle nie zauważa mojego istnienia. Dla niej, najwyraźniej, stałam się Hester Prynne ze Szkarłatnej litery. Ale tej z wersji książkowej, nie z filmu, w którym Hester grała Demi Moore, i była w sumie niezłą luzaczką, która różne rzeczy wysadzała w powietrze. Nie, zaraz... To było w G.I. Jane.

Szkoda, że nie mogę podejść do Lilly i powiedzieć:

- Słuchaj, PRZEPRASZAM. Przepraszam, że tak paskudnie potraktowałam twojego brata, i przepraszam za wszystko, czym mogłam ciebie zranić. Ale nie sądzisz, że już dostałam za swoje? Ja teraz ledwie ODDYCHAM, bo nawet nie ma sensu ODDY­CHAĆ, skoro wiem, że pod koniec dnia nie będę mogła pową­chać szyi twojego brata. Mogę myśleć wyłącznie o tym, że już nigdy, przenigdy nie usłyszę jego ironicznego śmiechu w czasie wspólnego oglądania South Park. Czy ty nie rozumiesz, że mnie to kosztowało resztki odwagi i siły, jakie mi jeszcze pozostały, żeby tu dzisiaj w ogóle przyjść? Że jestem teraz NA TERAPII? Że w każdej sekundzie dnia żałuję, że w ogóle ŻYJĘ? Nie sądzisz, że mogłabyś darować sobie te ciche dni i dać mi trochę luzu? A tak przy okazji, czy ty uważasz, że podrywanie jakichś przypadkowych facetów z sekcji boksu tajskiego to najbardziej dojrzały spo­sób na złamane serce? Udajesz Lanę Weinberger czy co?

Ale nie mogę. Chyba nie zniosłabym widoku tego nierucho­mego spojrzenia, jakim mnie przeszywa, ile razy spojrzy w moją stronę.

A wiem z całą pewnością, że tak by zareagowała.

PIĄTEK 17 WRZEŚNIA,
WF

Stoję tu i się trzęsę.

Stoję, a nie siedzę, bo jestem na jednym z boisk na Wielkim Trawniku w Central Parku. Chyba gram jako lewa skrzydłowa, czy coś, ale trudno mi się połapać wśród tych wszystkich wrza­sków: „Łap piłkę! Łap piłkę!”

Jeszcze czego. Same sobie łapcie piłkę, debilki. Nie widzi­cie, że jestem zajęta, bo piszę dziennik?

Powinnam była poprosić doktora Funga o karteczkę zwal­niającą mnie z wuefu. O CZYM JA WTEDY MYŚLAŁAM?

Bo przecież nie chodzi tylko o to całe: „Łap piłkę!” Musia­łam się przy wszystkich ROZEBRAĆ. A to oznaczało, że musia­łam zdjąć sweter i wszystkie mogły sobie obejrzeć AGRAFKĘ, która spinała moją spódnicę.

Powiedziałam:

- Ha ha, guzik mi odpadł.

Ale to wyjaśnienie nie załatwiło sprawy, bo kiedy wkładałam szorty gimnastyczne okazało się, że są OBCISŁE JAK DRUGA SKÓRA i piją mnie w kroku. Dzięki Bogu, że moja koszulka gimnastyczna od samego początku była mocno przyduża. Teraz pasuje na mnie idealnie.

I jakby tego wszystkiego było jeszcze mało, jakoś tak się złożyło, że akurat LANA WEINBERGER znalazła się w szatni, kiedy się przebierałam.

Nie mam pojęcia, co ona tam robiła, skoro nie miała wuefu. Pewnie nie podobała jej się własna fryzura, bo prostowała sobie włosy na szczotce pod suszarką. Eva Braun, czyli Trisha Hayes, stała obok niej i opiłowywała sobie paznokcie.

Kiedy tylko je zauważyłam, instynktownie opuściłam głowę, z nadzieją, że mnie nie zauważą, ale zrobiłam to za późno. Lana musiała pochwycić moje odbicie w lustrze, w którym się przegląda­ła, bo zanim się zorientowałam, wyłączyła suszarkę i powiedziała:

- O, tu jesteś. Gdzieś ty się podziewała przez ten tydzień?

JAKBY SIĘ ZA MNĄ STĘSKNIŁA!

Widzicie, DOKŁADNIE dlatego nie chciałam wracać do szkoły. Nie mogę borykać się dodatkowo z takimi rzeczami. Po­ważnie, chyba mi mózg eksploduje.

- Miałam grypę - powiedziałam.

- No cóż, w sprawie tego listu, który wysłała do ciebie moja matka... - powiedziała Lana.

Zamknęłam oczy. Naprawdę ZAMKNĘŁAM OCZY, bo wiedziałam, co się za moment stanie - a przynajmniej, wydawa­ło mi się, że wiem - i miałam wrażenie, że emocjonalnie sobie z tym nie poradzę.

- Tak - mruknęłam. I myślałam przy tym: No, powiedz to już. Cokolwiek wrednego, gorzkiego, upokarzającego masz za­miar mi powiedzieć, powiedz to wreszcie, żebym mogła już so­bie stąd iść. Proszę. Bo nie wiem, ile jeszcze zdołam znieść.

Zamiast tego Lana kompletnie mnie zaskoczyła.

- Dzięki, że się zgodziłaś - oświadczyła. - Bo miała prze­mawiać Angelina Jolie, ale totalnie nas wystawiła do wiatru, żeby grać Matkę Teresę w jakimś nowym filmie. Mama doprowadzała mnie do szału, tak się martwiła o znalezienie kogoś w zastęp­stwie. Więc podsunęłam jej ciebie. W zeszłym roku wygłosiłaś tę mowę, pamiętasz, kiedy obydwie startowałyśmy na przewod­niczącą samorządu szkolnego. I całkiem nieźle ci poszło. Więc stwierdziłam, że godnie zastąpisz Angelinę. Dzięki.

Nie jestem pewna - będę musiała skonsultować się z jakimś sensownym lekarzem - ale naprawdę uważam, że w tym mo­mencie powinien mi na dłoni wyrosnąć kaktus.

Bo Lana Weinberger powiedziała do mnie coś miłego.

Wcale nie tylko dlatego żałuję, że nie poprosiłam doktora Funga o zwolnienie mnie dzisiaj z wuefu. Żałuję ze względu na to, co nastąpiło potem.

Byłam tak zdumiona, że Lana Weinberger zachowuje się jak normalny człowiek, że nie udało mi się odpowiedzieć z miejsca. Stałam tam i gapiłam się na nią. W tym momencie Trisha zauwa­żyła agrafkę, która spinała moją spódnicę. A ona jest o wiele za cwana, żeby się nabrać na wymówkę ze zgubionym guzikiem.

- Stara - oświadczyła Trisha - totalnie potrzebna ci nowa spódnica. - A potem jej wzrok powędrował w stronę mojego biu­stu. - I większy stanik.

Czułam, że się bardzo mocno rumienię. To dobrze, że dziś po szkole jestem umówiona z terapeutą. Będziemy mieli BAR­DZO WIELE do omówienia.

- Wiem - powiedziałam. - Chyba muszę, hm, wybrać się na zakupy.

I wtedy zdarzyła się kolejna zaskakująca rzecz. Lana wróciła do przeglądania się w lustrze i przeczesując palcami swoje pro­ste teraz jak druty włosy, powiedziała:

- Jutro wybieramy się na zamkniętą wyprzedaż bielizny do Bendel's. Chcesz iść z nami?

- Stara, czyś ty...

„Oszalała”, najwyraźniej zamierzała dokończyć Trisha.

Ale widziałam, że Lana rzuciła jej ostrzegawcze spojrzenie w lustrze. Zupełnie jak Admirał Piett, kiedy pojął, że pozwolił Sokołowi Millenium uciec i to na oczach Dartha Vadera, Trisha straciła mowę... Ale minę miała przestraszoną.

A ja stałam tam, niepewna, czy to wszystko dzieje się napraw­dę, czy też to jeden z symptomów mojej depresji. Może mam taki rodzaj depresji, przy której człowiek ma zwidy, że czirliderki, któ­re go zawsze nienawidziły, teraz go zapraszają na zamknięte wy­przedaże bielizny do Bendel's? Nigdy nic nie wiadomo.

Kiedy nie odpowiedziałam od razu, Lana odwróciła się i sta­nęła ze mną twarzą w twarz. Raz w życiu nie miała nadętej miny. Wyglądała po prostu... normalnie.

- Posłuchaj - zaczęła. - Wiem, że nie zawsze się dogady­wałyśmy, Mia. Tamta sprawa z Joshem... No cóż, nieważne. Czasami był z niego taki okropny dupek. Poza tym niektórzy twoi przyjaciele są naprawdę... No wiesz, ta cała Lilly...

- Nic więcej nie mów - przerwałam jej, unosząc dłoń. Mó­wiłam to serio. Naprawdę nie chciałam, żeby Lana mówiła co­kolwiek na temat Lilly. Chociaż ona, to fakt, traktowała mnie ostatnio podle. Ale może zasłużyłam sobie na takie traktowanie.

- Tak, no cóż - ciągnęła Lana. - Widziałam, że nie siedzia­łaś z nią dzisiaj przy lunchu.

- Dałyśmy sobie trochę wolnego od siebie - oświadczyłam.

- Co tam, nieważne - powiedziała Lana. - Wybawiłaś moją mamę z niezłych tarapatów. A jeśli masz kiedyś należeć do Do­mina Rei, tak jak ja - o ile mi się poszczęści - to chyba powin­nyśmy zapomnieć o urazach. No wiesz, jesteśmy już bardziej dojrzałe niż kiedyś i możemy się chyba w tej sprawie zachować jak osoby dorosłe. Nie sądzisz?

Byłam tak zaszokowana, że po prostu pokiwałam głową.

Zamiast wytknąć, że nie chodzi o to, że Lana i ja nie mo­głyśmy się dogadać, tylko o to, że naprawdę wrednie traktowała niektórych moich przyjaciół.

Zamiast powiedzieć: „Dla twojej informacji, nie zgodziła­bym się należeć do Domina Rei nawet gdyby mi zapłaciły”.

Zamiast zrobić coś, ja po prostu stałam i kiwałam głową.

Bo nic innego mi do tej głowy nie przyszło. Aż tak byłam zaskoczona tym, co się działo.

A może w aż taką depresję popadłam.

- Super - rzuciła Lana. - No więc jutro rano, o dziesiątej, w Bendel's. Potem pójdziemy gdzieś na lunch. Jeśli będziesz chciała. Chodź, Trish. Musimy wracać do klasy.

I jakby nigdy nic, obie sobie poszły...

...i prawie dokładnie w tej samej chwili pani Ports weszła do szatni, i zagwizdała, i powiedziała, że mamy się ustawić parami, bo idziemy do parku.

Zrobiłam, co mi kazano, nawet się nad tym nie zastanawia­jąc. Aż tak byłam oszołomiona tym, co się przed chwilą stało. Myślałam przy tym: To jakaś podpucha. Na pewno. Jutro pójdę do Bendel's, a zamiast Lany będzie tam ten Rudy Komik, a z nim masa paparazzich, którzy zrobią nam wspólne zdjęcie, a potem we wszystkich niedzielnych gazetach ukażą się nagłówki: „Oto nowy Książę Małżonek z Genowii... Rudy Komik!”

Ale jakąś racjonalną częścią umysłu - chyba nawet tak po­grążona w depresji jeszcze zachowałam odrobinę racjonalności - myślałam: Lana była WYRAŹNIE szczera. To, co powiedziała o Joshu - właściwie to, co zaszło między tobą, Joshem a Laną ni­jak się nie różni od tego, co się właśnie dzieje z tobą, J.P. i Lilly. Mimo że ty i J.P. jesteście tylko przyjaciółmi, Lilly nadal UWA­ŻA, że go jej odbiłaś, tak samo jak Lana myślała o Joshu. Jedyna różnica polega na tym, że ty naprawdę podkochiwałaś się w Joshu. Nic dziwnego, że Lana się wściekała. Nic dziwnego, że Lilly się wścieka. Boże, Mia. Jesteś beznadziejna.

Więc może jednak ona wcale nie robi ze mnie głupa. Może naprawdę chce się ze mną gdzieś wybrać.

Pytanie brzmi... Czy ja naprawdę chcę się gdzieś wybrać z Laną?

O kurka. Idzie tu pani Ports. Nie ma za szczęśliwej miny, bo widzi, że na boisko zabrałam pamiętnik.

Ale czy to moja wina, że nikt nie chce mi rzucać piłki?

PIĄTEK, 17 WRZEŚNIA,
CHEMIA

Odkąd mnie nie było, na tych lekcjach rozpętało się praw­dziwe piekło. Zostaliśmy podzieleni na grupy, które wykonują indywidualne doświadczenia według własnego wyboru. To, któ­re Kenny i J.P. wybrali podczas mojej nieobecności, nazywa się - chyba - synteza azotanu skrobii, który, jak mnie poinformo­wano, stanowi w zasadzie „mieszankę kilku estrów azotanów skrobi o wzorze [C6H7(OH)x(ON02) ]n, gdzie x + y = 3, a n to liczba całkowita większa lub równa 1”.

Nie mam pojęcia, co to wszystko znaczy. Wkładam tylko okulary ochronne i fartuch laboratoryjny, a potem siedzę i podaję im różne rzeczy, kiedy mnie o to poproszą.

W każdym razie wtedy, kiedy uda mi się domyślić, o co właściwie mnie proszą.

Chyba jestem jeszcze w szoku po tym całym incydencie z Laną. Muszę wymyślić, jak się wykręcić od tej jutrzejszej wy­cieczki na zamkniętą wyprzedaż bielizny w Bendel's.

Co prawda totalnie potrzebuję nowych staników. Ale jak ja mam spotkać się z LANĄ? Bo chociaż mnie przeprosiła... To nadal Lana. Co nas kiedykolwiek łączyło? Ona lubi imprezy. Ja lubię leżeć w łóżku w mojej piżamie Hello Kitty, oglądając Ma­stektomię i szminkę.

A to mi coś przypomina. Nie mogę jutro jechać na zakupy do Bendel's. Jutro nie ma szkoły, a to znaczy, że cały dzień mogę sobie leżeć w łóżku. TAK!!! Uwielbiam moje łóżko. Tam jest bezpiecznie. Nikt mi nie będzie zawracał głowy.

Tyle, że pan G. zabrał mi telewizor.

Cóż, zawsze mogę znów przeczytać Dziwne losy Jane Eyre. Tam jest ten fragment, kiedy Jane i pan Rochester kłócą się przez tę całą sprawę z Berthą, a potem ona słyszy jego bezcielesny głos dobiegający znad wrzosowiska... Może usłyszę bezcielesny głos Michaela dobiegający znad rzeki Hudson, i w głębi ducha poczuję, że on mnie jednak nadal kocha, i że mnie chce z powro­tem, a wtedy mogłabym polecieć do Japonii, i...

Mia! Co robisz jutro wieczorem? Jeśli zdobędę bilety na coś, poszłabyś ze mną? Napisz tylko, na co chciałabyś iść. J.P.

O Boże. Co mam powiedzieć? Ja chcę tylko zostać w łóżku. Już na zawsze.

Bardzo jesteś miły, J.P., ale ja jeszcze nie doszłam do siebie po tej grypie. Chyba nigdzie się nie wybiorę. Ale dzięki, że o mnie pomyślałeś!

M.

No dobra! Jeśli chcesz, przyjdę do ciebie. Może sobie ra­zem pooglądamy jakieś filmy...

O rany, J.P. naprawdę nie bardzo sobie radzi po tym zerwa­niu z Lilly. I to mimo że sam je spowodował. Przecież nie może nawet znieść myśli o tym, że zostanie sam w sobotni wieczór...

Bardzo bym chciała, ale prawdę mówiąc, telewizor mi się zepsuł.

Co się kompletnie mija z prawdą. Ale do niczego więcej J.P. się nie przyznam.

Mia, chodzi o tę sprawę z gazetą? Że wszyscy myślą, że ze sobą chodzimy? Paparazzi kręcą się koło twojego domu, czy coś? I nie chcesz znów dać się złapać w moim towarzy­stwie, takiego zwykłego śmiertelnika?

O Boże.

NIE! Oczywiście, że nie! Po prostu jestem naprawdę pad­nięta. To był długi tydzień.

No dobra, rozumiem aluzję. Jest ktoś inny, prawda? To Kenny, tak? Zaręczyliście się? Kiedy ślub? Gdzie zama­wiacie prezenty ślubne? W Sharper Image, tak? I chcecie dostać fotel do automatycznego masażu iJoy 550, prawda?

Nic nie poradzę, że wybuchnęłam śmiechem. Na co pan Hopkins, oczywiście, spojrzał na nasz stół i powiedział:

- Macie tam jakiś problem, moi drodzy?

- Nie - zaprzeczył Kenny, a potem spiorunował nas wzro­kiem. - Czy wy dwoje - syknął - moglibyście przestać przesyłać sobie liściki, a zacząć mi pomagać?

- Jak najbardziej - oświadczył J.P. - A co mamy robić?

- Na początek moglibyście podać mi skrobię.

A to mi coś przypomniało.

- Kenny - zaczęłam, kiedy zaczął wsypywać jakiś bia­ły proszek do słoika z innym białym proszkiem. - Słyszałam, że Lilly poderwała jakiegoś twojego kumpla trenującego tajski boks na swojej imprezie w sobotę wieczorem?

Kenny o mało nie upuścił słoika z białym proszkiem. A po­tem rzucił mi mocno poirytowane spojrzenie.

- Mia - powiedział. - Z całym szacunkiem, ale ja przepro­wadzam w tej chwili niebezpieczną procedurę związaną z uży­ciem wysoce żrących kwasów. Czy o Lilly możemy porozma­wiać przy jakiejś innej okazji?

PIĄTEK, 17 WRZEŚNIA,
W DRODZE DO DOMU Z GABINETU DOKTORA BZIKA

Już sama nie wiem, co jest gorsze: lekcje etykiety czy tera­pia. To znaczy, i jedno, i drugie jest na swój sposób okropne.

Ale przynajmniej w przypadku lekcji etykiety rozumiem, PO CO mi to. Przygotowują mnie, żebym któregoś dnia mogła rządzić krajem. A z terapią to tak, że... Nawet nie wiem, PO CO ją odbywam. Bo jeśli w efekcie mam poczuć się lepiej, to nicze­go takiego nie zauważyłem.

I jeszcze dostałam PRACĘ DOMOWĄ. Poważnie, jakbym nie miała wystarczająco dużo szkolnych lekcji do uzupełnienia. Mam jeszcze odrabiać lekcje na temat swojej PSYCHIKI?

Nie wiem, za co my płacimy doktorowi Bzikowi, skoro to JA mam odwalać całą robotę.

Na przykład, dzisiejsza sesja zaczęła się od tego, że dok­tor Bzik zapytał mnie, jak było w szkole. Tym razem siedzie­liśmy w jego gabinecie sami - taty tam nie było, bo to już była prawdziwa sesja, a nie konsultacja. Wszystko wyglądało zupełnie tak samo, jak poprzednio... Szalony wystrój rodem z westernu, okulary w drucianych oprawkach, siwe włosy i tak dalej.

Jedyna różnica polegała na tym, że byłam w swoim szkol­nym mundurku, zamiast w piżamie Hello Kitty. Powiedziałam mu, że mama wyrzuciła ją do zsypu. Tego samego wieczoru, kie­dy mój ojczym zabrał mi telewizor.

Na co doktor Bzik stwierdził:

- Dobrze. A teraz... Co się dzisiaj działo w szkole?

Więc wtedy powiedziałam mu - JESZCZE RAZ - że nie wiem, po co ja w ogóle muszę CHODZIĆ do szkoły, skoro I TAK mam już na bank zaklepaną pracę po jej ukończeniu, a poza tym nienawidzę szkoły, więc czemu nie mogłabym zostać w domu?

Doktor Bzik zapytał mnie, dlaczego tak bardzo nienawidzę szkoły, żeby więc zilustrować swój punkt widzenia, opowiedzia­łam mu o Lanie.

Ale on tego totalnie nie chwycił. Rzekł:

- To przecież chyba dobrze? Dziewczyna, z którą w prze­szłości ci się nie układało, wykonała przyjazny gest pod twoim adresem. Chce zapomnieć o dawnych nieporozumieniach. Czy to nie to, czego oczekiwałabyś od swojej przyjaciółki, Lilly?

- Tak - powiedziałam zdumiona, że on nie rozumie czegoś tak oczywistego. - Ale ja Lilly LUBIĘ. A Lana była zawsze wo­bec mnie wyłącznie wredna.

- A Lilly ostatnio była miła?

- No cóż, OSTATNIO nie. Ale ona uważa, że ja jej odbiłam chłopaka... - Ucichłam, bo przypomniałam sobie, że kiedyś od­biłam też chłopaka Lanie. - Okay - mruknęłam. - Rozumiem, o co panu chodzi. Ale... Czy ja naprawdę powinnam iść jutro na ZAKUPY z Laną Weinberger?

- A czy TY uważasz, że powinnaś iść jutro na zakupy z Laną Weinberger? - zapytał doktor Bzik.

Poważnie. I za coś takiego płacimy Bóg wie jakie pie­niądze.

- Nie wiem! - zawołałam. - Pana o to pytam!

- Ale ty sama wiesz lepiej niż ja.

- Jak pan może w ogóle coś takiego mówić?! - wrzasnęłam. - WSZYSCY znają mnie lepiej niż ja sama! Nie oglądał pan filmów o moim życiu? Bo jeśli nie, to jest pan jedyną osobą na świecie, która ich nie widziała!

- Zamówiłem je z Netflix - przyznał doktor Bzik. - Ale jeszcze nie przyjechały. Pamiętaj, że poznaliśmy się zaledwie wczoraj. A poza tym sam jestem raczej fanem westernów.

Przewróciłam oczami, zerkając na te wszystkie zdjęcia mu­stangów.

- Jeja. A to mnie pan zaskoczył.

- A więc? - kontynuował doktor Bzik. - Co jeszcze?

Wytrzeszczyłam na niego oczy.

- Jak to, co jeszcze? MÓJ OJCZYM ZABRAŁ MI TELEWIZOR!!!

- Wiesz, jaka jest jedna jedyna wspólna rzecz dla wszyst­kich studentów, którzy kiedykolwiek dostali się do West Point?

O co chodzi?

- Nie. Ale na pewno pan mi to zaraz powie.

- Żaden z nich nie miał w swoim pokoju telewizora.

- ALE JA WCALE NIE CHCĘ DOSTAWAĆ SIĘ DO WEST POINT! - ryknęłam.

Niestety, na doktora Bzika ryki nie działają. Powiedział tylko:

- Czego jeszcze nienawidzisz w swojej szkole?

Od czego by tu zacząć?

- Na przykład tego, że wszyscy uważają że chodzę z face­tem, z którym nie chodzę - podsunęłam. - I to tylko dlatego, że tak było napisane w „New York Post”. I dlatego że facet, którego rzeczywiście lubię - którego po prostu kocham - pisze do mnie maile, w których pyta mnie, jak się miewam, zupełnie jakby nic się między nami nie stało, i jakby nie wyrwał mi serca z piersi, i nie kopnął go przez cały pokój. Jakbyśmy byli zwyczajnymi przyjaciółmi czy coś w tym rodzaju.

Doktor Bzik zrobił lekko zagubioną minę.

- Ale czy nie zgodziłaś się z Michaelem, że powinniście zo­stać tylko przyjaciółmi?

- Owszem - odparłam, poirytowana. - Ale nie mówiłam tego serio.

- Rozumiem. I jak odpowiedziałaś na jego maila?

- Nie odpowiedziałam - odparłam i nagle się zawstydziłam. - Skasowałam go.

- Dlaczego to zrobiłaś? - zapytał doktor Bzik.

- Nie wiem. Po prostu... Nie ufałam samej sobie, że nie zacznę go błagać, żeby do mnie wrócił. A taką dziewczyną nie chcę być.

- To całkiem uzasadniony powód, żeby skasować mai­la - stwierdził doktor Bzik, co z jakiegoś powodu sprawiło mi przyjemność, chociaż mówił to KOWBOJ - TERAPEUTA. - No a teraz... Dlaczego nie chcesz jechać po zakupy z przyjaciółką?

Przestało mi być przyjemnie. Czy on nie mógł SKUPIĆ SIĘ NA ŻADNEJ, NAJPROSTSZEJ SPRAWIE?

- Mówiłam panu. To żadna przyjaciółka. To mój wróg. Gdyby obejrzał pan te filmy...

- Obejrzę je w ten weekend - obiecał.

- Dobrze. Ale... Problem w tym, że... jej mama poprosiła mnie, żebym wygłosiła mowę na takiej jednej imprezie. A Grandmère twierdzi, że to wielki zaszczyt. I strasznie się tym przejmuje. I okazuje się, że mama Lany poprosiła mnie dlatego, że ona mnie zarekomendowała. A to z jej strony... duża przysługa.

- A więc dlatego - stwierdził doktor Bzik - nie odmówiłaś z miejsca, kiedy cię zaprosiła na zakupy?

- Tak właśnie, a poza tym... Potrzebuję nowych ubrań. A Lana zna się na tym jak nikt inny. I skoro powinnam raz dzien­nie robić coś, co mnie przeraża - no cóż, sam pomysł robienia zakupów z Laną Weinberger przeraża mnie ŚMIERTELNIE.

- To moim zdaniem masz swoją odpowiedź - rzekł doktor Bzik.

- Ale ja bym o wiele bardziej wolała przeleżeć cały dzień w łóżku. Czytając - dodałam. - ALBO OGLĄDAJĄC TELE­WIZJĘ.

- Na moim ranczu - powiedział doktor Bzik tym swoim do­brodusznym, zachodnim akcentem - mamy taką jedną klaczkę imieniem Pyłek.

Chyba naprawdę opadła mi w tym momencie szczęka. Py­łek? Po tym wszystkim on mi zaczyna opowiadać jakąś historyj­kę o klaczy imieniem PYŁEK? Co to znowu za jakaś dziwaczna psychologiczna metoda?

- Ilekroć nadchodzi upalny letni dzień, a Pyłek mija pewną przyjemną małą sadzawkę na terenie mojej posiadłości - ciągnął doktor Bzik - wchodzi w sam jej środek. I wszystko jej jedno, czy jest akurat pod siodłem albo czy ktoś jej nie dosiada. Pyłek ma to gdzieś. A chcesz wiedzieć dlaczego?

Byłam tak zaszokowana, że specjalista z dziedziny psy­chologii opowiada mi w czasie sesji terapeutycznej dyrdymały o KONIU, że bezmyślnie pokiwałam głową.

- Dlatego, że jest jej gorąco. I chce się ochłodzić. Woli spę­dzić cały dzień w tym stawie, niż nosić kogoś na grzbiecie. Ale nie zawsze możemy robić to, na co mamy ochotę. Bo to wcale nie musi być zdrowe ani praktyczne. Zwłaszcza, że siodła się niszczą, kiedy się je zamoczy.

Wytrzeszczyłam na niego oczy.

I to ma być renomowany specjalista od psychologii dzieci i nastolatków?

- Chciałbym nawiązać do czegoś, co powiedziałaś wczoraj - powiedział doktor Bzik, nie czekając, dzięki Bogu, aż skomentuję tę historyjkę o Pyłku. - Powiedziałaś wtedy, cytuję... - I naprawdę zacytował. Faktycznie odczytał to z kartki. - „Może to jest nieco bardziej skomplikowane niż takie zwykłe zerwanie między parą na­stolatków, bo ja jestem księżniczką, a Michael to geniusz, i on uznał, że musi jechać do Japonii pomóc budować robotyczne ramię do operacji chirurgicznych, żeby dowieść mojej rodzinie, że jest mnie wart, chociaż prawdę mówiąc, to ja nie zasługuję na niego, i dlatego też że w głębi serca wiem, że sama zniszczyłam nasz związek”.

Spojrzał na mnie znad swoich notatek.

- Co miałaś na myśli?

- Chciałam powiedzieć... - To wszystko działo się za szybko, jak dla mnie. Ledwie pozbierałam się z szoku po tej historii o Pył­ku i ciągle jeszcze nie umiałam się zdecydować, co zrobić z tym jutrzejszym kupowaniem staników z Laną Weinberger. - Może stwierdziłam, że on mnie i tak rzuci dla jakiejś bystrzejszej dziew­czyny, która coś więcej osiągnęła. Więc uprzedziłam jego ruch i pierwsza go rzuciłam. Chociaż później tego żałowałam. Cała ta sprawa z Judith Gershner... To mnie tak wzburzyło, bo w głębi duszy wiem, że on powinien być właśnie z kimś takim. A nie z kimś takim jak j - ja, z j - jakąś z - zwyczajnąk - księżniczką...

I zanim się połapałam, znów ryczałam. Ludzie! Co to jest, że ja w gabinecie tego faceta mażę się jak dziecko?

Doktor Bzik podsunął mi chusteczki. Całkiem łagodnym ru­chem.

- Czy on kiedykolwiek zrobił albo powiedział coś, co ci podsunęło tę myśl? - zapytał.

- N - nie - chlipałam.

- To dlaczego w taki sposób to odczuwasz?

- B - bo to prawda! To żadne osiągnięcie, że jestem księż­niczką! Ja się po prostu taka URODZIŁAM! Nie ZAPRACO­WAŁAM sobie na to tak, jak Michael któregoś dnia zapracuje sobie na sławę i majątek swoim zautomatyzowanym ramieniem do operacji chirurgicznych. Przecież każdy się jakoś RODZI!

- Moim zdaniem - rzekł doktor Bzik - jesteś dla siebie tro­chę za surowa. Masz zaledwie szesnaście lat. Bardzo niewiele szesnastolatek ma jakieś prawdziwe...

- JUDITH GERSHNER SKLONOWAŁA SWOJĄ PIERW­SZĄ MUSZKĘ OWOCOWĄ, ZANIM SKOŃCZYŁA SZES­NAŚCIE LAT! - wrzasnęłam.

A potem się zawstydziłam. To znaczy za ten wrzask. Ale już nie mogłam go cofnąć.

- Proszę spojrzeć na taką Lilly - ciągnęłam. - Ma szesnaś­cie lat i własny program telewizyjny. To wprawdzie tylko kab­lówka ogólnego dostępu, ale nieważne, już się zainteresowano kupnem praw do tego programu. I ma tysiące wiernych widzów. Sama stworzyła ten program. Nikt jej w tym nie pomagał. To znaczy poza mną, i Shameeką, i Ling Su, i Tiną. Ale my tyl­ko pomagałyśmy jej, obsługując kamerę, naprawdę. Więc to, że mam tylko szesnaście lat - nic nie znaczy. Jest mnóstwo szesna­stolatek, które osiągnęły znacznie więcej niż ja. Mnie nawet nie chcą wydrukować tekstu w miesięczniku „Sixteen”.

- Powiedzmy, że wierzę ci na słowo - rzekł doktor Bzik. - A skoro naprawdę tak uważasz - że nie zasługujesz na Micha­ela - to może powinnaś coś z tym zrobić?

Serio. Powiedział to. Nie żadne: „Boże, Mia, jak możesz mówić, że nie zasługujesz na Michaela? Oczywiście, że na nie­go zasługujesz! Jesteś fantastyczną dziewczyną, taką serdeczną i pełną życia!”

Właśnie to mi wszyscy powtarzali, ile razy poruszałam ten temat.

Nie, on powiedział coś w rodzaju: „Owszem, masz rację. I co zamierzasz w tej sprawie zrobić?”

Byłam tak zaszokowana, że przestałam płakać i tylko sie­działam tam, gapiąc się na niego z szeroko otwartymi ustami.

- Czy pan... Czy pan czasem nie powinien powiedzieć mi, że jestem świetna taka, jaka jestem? - spytałam.

Wzruszył ramionami.

- A po co? I tak byś w to nie uwierzyła.

- A nie powinien pan czasem powiedzieć PRZYNAJ­MNIEJ, że powinnam chcieć rozwijać się SAMA DLA SIEBIE? Anie dla jakiegoś CHŁOPAKA?

- Zakładałem, że to jasne.

- Cóż... - mruknęłam. Nadal próbowałam jakoś uporać się z tym szokiem. - Bo to prawda. Muszę zrobić coś, żeby dowieść, że jestem więcej warta, poza tym że urodziłam się księżniczką. Tylko co? Co ja mogę zrobić?

Doktor Bzik wzruszył ramionami.

- Skąd mam to wiedzieć? Muszę obejrzeć te filmy o twoim życiu, żeby cię lepiej poznać i jak twierdzisz, zrozumieć. Ale jedną rzecz wiem i powiem ci od razu. Nie dowiesz się tego, leżąc w łóżku i nie chodząc do szkoły... Ani kolekcjonując urazy do ludzi tylko dlatego, że w przeszłości powiedzieli coś niemi­łego na twój temat.

Niemiłego? Niech on sobie zajrzy i poczyta www.nienawidzemiithermopolis.com. Ale nie dam mu adresu. Ani nie po­wiem, że za tym może stać Lana.

Ale mimo wszystko, on nie ma pojęcia, co to znaczy „coś niemiłego”.

Moja praca domowa?

1. Jechać na zakupy z Laną.

2. Dowiedzieć się, po co się urodziłam na tej planecie (rolę księżniczki pomijając).

3. Przyjść na sesję do doktora Bzika w przyszły piątek po szkole.

Z tym ostatnim punktem nie będę miała problemu. Ale dwa pierwsze? To mnie naprawdę może zabić.

PIĄTEK, 17 WRZEŚNIA, 19.00,
PODDASZE

Maile: 0

Nie spodziewałam się wiadomości od Michaela ANI Lilly. A zwłaszcza nie po tym, jak skasowałam maila od Michaela, na­wet na niego nie odpowiadając, oraz po tym, jak Lilly zignoro­wała mnie na Rozwoju Zainteresowań.

Ale miałam jakąś nadzieję, że... No cóż, jeszcze nigdy tak długo nie była na mnie obrażona. Nigdy.

Mnie się po prostu nie mieści w głowie, że nasza przyjaźń praktycznie się skończyła.

I to przez jakiegoś CHŁOPAKA.

Ale Tina odezwała się do mnie właśnie na IM. Przynajmniej została mi jeszcze Tina.

Iluvromance: Mia! Jak się masz? Prawie dzisiaj z tobą nie gadałam w szkole. Czujesz się lepiej?

GrLouie: Tak, dzięki!

Nieważne. Przecież i tak przez cały czas kłamię.

Iluvromance: Strasznie się cieszę! W szkole mia­łaś taką smutną minę.

GrLouie: No cóż. Tak. Pewnie to zrozumiałe, jak się weźmie pod uwagę, że straciłam miłość swoje­go życia, i tak dalej.

Iluvromance: Rozumiem. I bardzo, bardzo mi przykro. Hej, wiem, co mogłoby cię pocieszyć! Terapia zakupami! No wiesz, urosłaś o dwa cen­tymetry i przytyłaś o cały rozmiar! Potrzebne ci nowe ciuchy! Chcesz iść jutro razem po zakupy? Mama może nas zabrać. Wiesz, jak ona uwielbia kupować ubrania!!!

I właśnie to mi się totalnie należało za to, że zgodziłam się je­chać na zakupy z Laną. Bo mama Tiny to praktycznie GENIUSZ zakupów, jako była modelka. No i na dodatek zna wszystkich dobrych projektantów.

GrLouie: Bardzo bym chciała! Ale mam jutro coś do załatwienia z babką.

Te kłamstwa ciągle się piętrzą. Ale nieważne. Nie mogę powiedzieć TINIE, że umówiłam się z LANĄ WEINBERGER. Ona by tego nie zrozumiała. Nawet gdybym jej wyjaśniła ko­nieczność robienia raz na dzień czegoś przerażającego. I sprawę z Domina Rei.

Iluvromance: Och. No dobrze. Ale, w takim ra­zie, co robisz jutro wieczorem? Chcesz do mnie wpaść? Rodzice wychodzą i będę się opiekowała rodzeństwem, ale możemy sobie obejrzeć jakieś DVD czy coś.

Z jakiegoś powodu - no dobra, pewnie dlatego, że mam de­presję - to zaproszenie o mały włos nie doprowadziło mnie do płaczu. Bo Tina jest po prostu taka słodka.

A poza tym zabrzmiało to jak coś, z czym będę w stanie poradzić sobie emocjonalnie. W przeciwieństwie do wyjścia gdzieś z facetem, z którym ostatnio media łączą mnie w parę. Podczas gdy, prawdę mówiąc, kochałam w życiu tylko jednego mężczyznę, który aktualnie przebywa w Japonii i wysyła mi od przypadku do przypadku jakiegoś maila o tym, że strasznie tam trudno znaleźć kanapki z jajkiem.

Tak. Sama radość.

GrLouie: Nic milszego nie mogłabym wymyślić.

Poza leżeniem w łóżku i oglądaniem telewizji.

Ale zabrali mi telewizor. Więc nawet tego nie mogę zrobić.

Iluvromance: Ekstra! Pomyślałam sobie, że po­winnyśmy przejrzeć dorobek filmowy Drew Barrymore. Jej dawniejsze filmy, na przykład Długo i szczęśliwie albo Od wesela do wesela. GrLouie: Brzmi ŚWIETNIE. Przyniosę popcorn.

Naprawdę nie czuję się winna, że nie powiedziałam Tinie o mailu od Michaela... Ani o tym, że chodzę na terapię. Jeszcze nie jestem gotowa, żeby z kimkolwiek o tym rozmawiać.

Może kiedyś.

Ale najpierw? Najpierw zafunduję sobie naprawdę długą drzemkę.

Bo jestem wykończona.

SOBOTA, 18 WRZEŚNIA, 10.00,
DOM MODY BENDEL'S

Co ja tutaj robię?

Taki sklep to nie miejsce dla mnie. One są dla ELEGAN­CKICH ludzi.

No dobrze, jestem księżniczką. Co samo w sobie jest dość eleganckie. Ale ja przecież mam na sobie dżinsy mojej mamy, bo we własnych się nie mieszczę.

Ludzie, którzy noszą dżinsy swoich MATEK, nie pasują do takich miejsc jak ten sklep, pełen złoceń i kryształów, i atrak­cyjnych modelek, które kręcą się po nim z buteleczkami perfum i podchodzą do ciebie, pytając:

- Trish McEvoy?

A kiedy odpowiadasz:

- Nie, nazywam się Mia... - spryskują cię czymś, co pach­nie jak febreze, tylko bardziej owocowo.

Wcale nie żartuję. To nie jest żaden Gap. To raczej taki sklep, do którego wybrałaby się Grandmère. Tylko bardziej zatłoczony. Bo kiedy Grandmère wybiera się po zakupy, uprzednio dzwoni i sklep jest otwierany specjalnie dla niej po godzinach, żeby mo­gła zrobić zakupy, nie ocierając się o tłum plebejuszy.

Mama o mało nie dostała zawału, kiedy jej powiedziałam, dokąd się dziś rano wybieram - i dlaczego muszę pożyczyć od niej dżinsy.

- Idziesz na zakupy Z KIM????

- Nie chcę o tym rozmawiać. Muszę to zrobić. W związku z terapią.

- Twój terapeuta zmusza cię, żebyś chodziła na zaku­py z LANĄ WEINBERGER? - Mama wymieniła spojrzenie z panem G., który właśnie wsypywał do miseczki Rocky'ego cheerios, i którego tak pochłonęła nasza rozmowa, że niechcący pozwolił płatkom wysypać się z miseczki. Poleciały po bokach dziecinnego krzesełka Rocky'ego, co małego szalenie zachwy­ciło. - I to ma pomóc ZMNIEJSZYĆ depresję?!

- To długa historia - stwierdziłam. - Mam codziennie robić jedną rzecz, która mnie przeraża.

- No cóż - westchnęła mama, wręczając mi parę swoich levisów. - Zakupy z Laną Weinberger zdecydowanie by mnie przeraziły.

Mama ma rację. Co ja tutaj robię? Dlaczego posłuchałam doktora Bzika? Co ON niby wie o długiej i trudnej znajomo­ści między Laną a mną? Nic! On nawet nigdy nie widział fil­mów o moim życiu! On nie ma zielonego pojęcia o wszystkich tych okropnych rzeczach, które ona kiedyś robiła mnie i moim przyjaciołom! On nie wie, że te zakupy to pewnie jedna wielka podpucha! Że pojawi się tu wyłącznie tamten Rudy Komik! Że zmusić mnie, żebym tu przyszła i stała między półkami wód to­aletowych w oczekiwaniu na Rudego Komika, to dla Lany ideał świetnego, znakomitego dowcipu...

Och. Właśnie przyszła.

Więcej potem.

SOBOTA, 18 WRZEŚNIA, 15.00,
ŁAZIENKA W NOBU 57

Z powodów dla mnie kompletnie niezrozumiałych Lana Weinberger i jej klon, Trisha Hayes, zachowują się wobec mnie całkiem sympatycznie.

Lana już mi wyjaśniła, czemu jest dla mnie miła:

- Bo wreszcie się uporałam z tą sprawą z Joshem. To nie była twoja wina.

A kiedy jej wytknęłam - jak najgrzeczniej umiałam - że nie­nawidziła mnie jeszcze, zanim jej chłopak zdążył ją dla mnie rzucić (a potem wrócić do niej, kiedy z kolei ja zostawiłam jego), odpowiedziała, grzebiąc razem ze mną w stercie staników roz­miaru 36 (Noszę już 36C!!!! Wcale nie 34B!!!! Lana uparła się, że mam dać się zmierzyć wykwalifikowanej specjalistce od bie­lizny, a specjalistka potwierdziła to, co już sama podejrzewałam, a mianowicie, że miseczka mi się zwiększyła o pełen rozmiar, a i obwód w klatce piersiowej też!): - Nie tyle ty mi działałaś na nerwy, ile ta twoja pomylona przyjaciółka.

Na co Trisha dodała:

- Tak, jak ty w ogóle możesz lubić taką dziewczynę jak Lil­ly? Ona jest okropnie zarozumiała.

Na co o mało nie wybuchnęłam śmiechem. Bliźniaczki Mor­dercze Zło mówią, że LILLY jest zarozumiała?

Ale zastanowiłam się chwilę i rzeczywiście trochę tak jest. Lilly POTRAFI być krytyczna i apodyktyczna.

Ale ja ją dlatego lubię! Bo ona przynajmniej MA jakieś poglądy na różne sprawy. A przynajmniej te sprawy, które się liczą. Więk­szości ludzi z klasy nie obchodzi nic poza tym, kto wygra Amery­kańskiego idola, i na jaką uczelnię Ligi Bluszczowej się dostaną.

Albo, w przypadku Lany, jaki odcień błyszczyku najbardziej jej pasuje.

Ale nie powiedziałam nic w obronie Lilly, bo prawdę mó­wiąc, chociaż bardzo mi jej brak - ale nie tak bardzo, żeby chwi­lami aż bolało, tak jak brak mi Michaela - to muszę wymyślić, jak mam się wydostać z tego dołka bez pomocy któregoś z Moscovitzów. Bo, jak dowodzą ostatnie wydarzenia, ani Lilly, ani Michaela nie będzie przy mnie wtedy, kiedy będę najbardziej potrzebowała ich pomocy. Muszę się nauczyć stać mocno na własnych nogach, nie opierając się na Lilly ANI na Michaelu w roli emocjonalnych kul inwalidzkich.

Dlatego nie powiedziałam nic, kiedy Lana i Trisha (dość ła­godnie) obsmarowywały Lilly. Prawdę mówiąc, rozumiałam ich punkt widzenia. To nie tak, że Lilly kiedykolwiek spróbowała postawić się w butach Lany Manolo numer osiem i poczuć, jak to jest, być taką Laną.

Ja natomiast spróbowałam.

A widok, jaki się roztacza z tych Manolo numer osiem? Tro­chę przereklamowany.

Nie zrozumcie mnie źle, ona jest prześliczna i każdy facet w tym sklepie, pomijając gejów (których było tam mniej więcej dwóch), wodził za nią wzrokiem, jakby zupełnie nie mógł się powstrzymać.

I jest MEGASUPERREWELACYJNĄ specjalistką do spraw zakupów. Mnie by nigdy do głowy nie wpadło, żeby zmierzyć parę dżinsów Citizens of Humanity. Wyłącznie dlatego, że nosi je Paris Hilton, bo chociaż nie znam Paris osobiście, mam wra­żenie, że niewiele robi dla organizacji charytatywnych albo dla ochrony środowiska.

Ale Lana uparła się, że one świetnie by na mnie leżały, i ka­zała mi przymierzyć jedną parę, no i tak zrobiłam, i...

Wyglądam w nich FANTASTYCZNIE!!!

I nawet mnie nie pytajcie, czy to prawda, że stanik dobrze dobrany krojem i rozmiarem robi jakąś różnicę. W tym swoim lekko usztywnionym balkonikowym modelu faktycznie teraz mam biust. Taki biust, że cała reszta mojej sylwetki wygląda harmonijnie i nie przypominam gruszki ani patyczka do czysz­czenia uszu. Mam wręcz figurę klepsydry.

I dobra, może nie takiej klepsydry jak Scarlett Johansson.

Ale takiej jak Jessica Biel.

Przy każdym kolejnym topie Marca Jacobsa, odcinanym pod biustem, które Lana rzucała mi na ramię i kazała zmierzyć, zaczynałam coraz bardziej pozbywać się wrażenia, że to wszyst­ko jakaś podpucha. Wydawało mi się, że Lana naprawdę stara się wynagrodzić mi dawne krzywdy i że naprawdę chce, żebym wy­glądała dobrze. Za każdym razem, kiedy ona albo Trisha kazały mi coś zmierzyć - na przykład mini ze sztucznego tygrysiego futerka albo hipisowski pasek ze złotych ogniwek Rachel Leigh - mówiły potem: „Och, tak, to jest super” albo: „Nie, zdejmuj to, to nie w twoim stylu”, a ja zaczynałam czuć, że... No cóż, że im zależy.

I przyznaję, to było miłe. Nie miałam wrażenia, że są fał­szywe albo że ja jestem Katie Holmes, a one są scjentologicznymi przyjaciółkami Toma Cruise'a, które bombardują mnie uda­waną miłością. To dlatego, że usłyszałam wystarczająco wiele różnych uziemiających: „O mój Boże, Mia, NIGDY nie ubieraj się na czerwono. Dobra? Obiecaj mi to. Wyglądasz w tym kosz­marnie”.

To były takie... czysto babskie sprawy. Takie, które Lilly po­traktowałaby totalnie z góry. Ona zaraz by powiedziała: „O mój Boże, ile staników potrzebujesz? Przecież nikt ich nigdy nie ogląda, więc w ogóle po co to wszystko? I to jeszcze teraz, kie­dy tylu ludzi w Darfurze głoduje” albo: „Po co kupować dżinsy z DZIURAMI? Przecież właśnie o to chodzi, żeby SWOJE zno­sić tak, że się podrą, a nie kupować parę, w której KTOŚ INNY już porobił dziury”, albo znów: „O mój Boże, chcesz kupić TAKI TOP? TAKIE TOPY szyje się w zakładach wyzyskujących tanią siłę roboczą, małe gwatemalskie dzieci, którym płaci się pięć centów za godzinę, tak dla twojej wiadomości”.

To mija się z prawdą, bo w Bendel's nie sprzedają rzeczy produkowanych w takich zakładach. A przynajmniej nie noszą ich kobiety obecne na tej wyprzedaży. Pytałam o to.

A poza ty zarówno mnie, jak Lanie i Trishi wcale nie skoń­czyły się tematy do rozmowy. Pytały:

- Chodzisz z tym całym J.P. czy nie?

A ja odpowiadałam:

- Nie, jesteśmy tylko przyjaciółmi.

A one na to:

- No cóż, jest całkiem seksowny. Pomijając ten uraz do ku­kurydzy.

A potem im wyjaśniłam, że Michael i ja właśnie ze sobą ze­rwaliśmy i że w środku czuję się taka pusta, jakby ktoś cały środek mojej klatki piersiowej wygarnął łyżką do lodów i wywalił do śmieci przy autostradzie West Side, zupełnie jak ciało jakiejś zamordowanej prostytutki.

A one nawet nie uznały, że dziwaczę. Lana powiedziała:

- Tak, dokładnie tak się czułam, kiedy Josh mnie rzucił dla ciebie.

Na co ja powiedziałam:

- O mój Boże, tak mi przykro...

Ale Lana odparła:

- Nie ma sprawy. Uporałam się z tym. I ty też się uporasz.

Tutaj się myli. Ja się nigdy nie pogodzę z zerwaniem z Michaelem. Nawet za milion lat.

Ale próbuję - jeśli tak można określić to, że wczoraj wie­czorem schowałam wszystkie listy, kartki, zdjęcia i prezenty od niego do plastikowej torby na zakupy z napisem „I V New York”, i wcisnęłam ją bardzo głęboko pod łóżko, żeby o niej zapomnieć. Nie mogłam się zdobyć na to, żeby je wyrzucić. Po prostu nie mogłam.

W każdym razie z Laną i Trishą rozmawiało mi się tak... Zadziwiająco normalnie. Niemal jak wtedy, kiedy gadamy sobie z Tiną. Tyle, że przy stringach (które, tak przy okazji, są całkiem wygodne, jeśli dobrze dobierze się rozmiar).

I okay, Lana ani Trisha nigdy nie czytały Dziwnych losów Jane Eyre (i spojrzały na mnie zdziwione, kiedy powiedziałam, że to moja ulubiona książka wszech czasów) ani nie oglądały Buffy („To ten z taką dziewczyną, która grała w Klątwie!”).

Ale to nie są złe dziewczyny. Moim zdaniem są raczej... niezrozumiane. Na przykład tę ich obsesję na punkcie eyelinera można by uznać za objaw płytkości, ale naprawdę chodzi o to, że one nie bardzo się interesują otaczającym je światem. Chyba, że to ma jakiś związek z butami.

I w pewnym sensie jest mi ich żal - a przynajmniej Lany - bo kiedy przyszła pora płacenia i rachunek Lany doszedł do tysiąca ośmiuset czterdziestu siedmiu dolarów i pięćdziesięciu sześciu centów, Trisha aż jęknęła i powiedziała:

- Stara, mama cię ZABIJE. - Bo Lanie wyznaczyli tysiącdolarowe kieszonkowe. Lana tylko wzruszyła ramionami i od­parła:

- A co mi tam. Jeśli się przyczepi, wyciągnę sprawę Bą­belka.

Na co ja spytałam:

- Kto to jest Bąbelek?

Lana zrobiła bardzo smutną minę i powiedziała:

- Bąbelek to był mój kucyk.

A ja na to:

- Co?!

Lana mi wyjaśniła, że kiedy miała trzynaście lat, zrobiła się już za duża i za ciężka, żeby dalej jeździć na Bąbelku, i jej ro­dzice sprzedali po kryjomu ukochanego kucyka, bo uznali, że przeżyje mniejszą traumę, jeśli załatwią tę sprawę szybko i rze­czowo, bez tracenia czasu na dramatyczne pożegnania.

- Mylili się - powiedziała Lana, podając kartę kredytową sprzedawczyni, żeby zapłacić za zakupy. - Chyba nigdy się z tym nie pogodzę. Nadal tęsknię za tą szkapiną o grubym zadzie.

Ale numer. Mnie Grandmère CZEGOŚ TAKIEGO nigdy by nie zrobiła.

Chyba powinnam wracać do naszego stolika. Zafundowały­śmy sobie prawdziwy rarytas dla dam, które jadają lunche, spe­cjalny zestaw sushi szefa kuchni w Nobu. Kosztuje „tylko” sto dolarów na głowę.

Ale Trisha mówi, że warto. Poza tym surowa ryba to prawie samo białko.

Oczywiście, Lana i Trisha płacą tylko za siebie. Ja muszę jeszcze zapłacić za Larsa. A on je stek, bo mówi, że surowa ryba pozbawia go męskiej siły.

SOBOTA, 18 WRZEŚNIA, 18.00,
W LIMUZYNIE PO DRODZE DO TINY

Kiedy po zakupach weszłam na poddasze, mama była na­prawdę wściekła. To dlatego, że kazałam obsłudze z Bendel's (i z Saks, dokąd potem wstąpiłyśmy po jakieś kozaki i buty też) dostarczyć torby z rzeczami do domu, żebym nie musiała ich targać przez cały dzień, a teraz one piętrzyły się w moim pokoju tak wysoko, że Gruby Louie nawet nie mógł ich obejść, żeby się dostać do kuwety ze żwirkiem w mojej łazience.

- ILEŚ TY WYDAŁA?! - zapytała mama. W oczach miała szaleństwo.

To prawda, że tych toreb było SPORO. Rocky świetnie się bawił, waląc w najniższą warstwę swoimi ciężarówkami i usi­łując sprawić, żeby cała sterta się zawaliła. Na szczęcie, lycrę trudno jest uszkodzić.

- Nie denerwuj się - powiedziałam. - Skorzystałam z tej czarnej karty American Express, którą dał mi tata.

- TA KARTA KREDYTOWA MA CI SŁUŻYĆ WYŁĄCZ­NIE W SYTUACJACH PODBRAMKOWYCH! - wrzasnęła mama.

- Nie uważasz, że mój NOWY ROZMIAR STANIKA TRZYDZIEŚCI SZEŚĆ C liczy się jako sytuacja podbram­kowa?

Wtedy usta mamy zacisnęły się w wąską linijkę. Powie­działa:

- Moim zdaniem Lana Weinberger ma na ciebie zły wpływ. Dzwonię do twojego ojca.

I wyszła zamaszystym krokiem.

Ci rodzice. Najpierw czepiają się mnie, bo nie chcę wstać z łóżka i niczym się zająć. A jak robię, co chcieli, i udzielam się towarzysko, to o TO też mają pretensje.

Nijak za nimi nie trafisz.

Kiedy mama donosiła na mnie tacie (Dobra, niech będzie, wydałam mnóstwo, o wiele więcej niż Lana. Ale poza sukniami balowymi i kilkoma parami rybaczek naprawdę nie kupowałam ubrań od mniej więcej trzech lat, więc oni muszą się z tym jakoś pogodzić), ja zaczęłam pakować swoje stare, za małe ubrania w torby na śmieci, żeby je oddać do Goodwill, a w szafie powie­sić nowe, totalnie modne ciuchy, no i szykować się na nocowa­nie u Tiny.

I ze zdziwieniem stwierdziłam, że nie mogę się już tego do­czekać. Lana i Trisha zapraszały mnie, żebym poszła z nimi na jakąś imprezę, na którą się wybierały do domu pewnego ucznia ostatniej klasy na Upper West Side, bo jego rodzice w ten week­end pracowali w jakimś spa nad swoją energią chi. Ale powie­działam, że mam już inne plany.

- Będziesz nadawała imię jakiemuś nowemu jachtowi czy coś? - spytała Lana dość sarkastycznie.

Ale teraz już wiem, że nie należy każdej jej uwagi brać sobie tak bardzo do serca. Najczęściej, kiedy rzuca te swoje kąśliwości, stara się być dowcipna. Nawet jeśli jedyną osobą, którą te uwagi bawią, jest ona sama. Pod tym względem Lana bardzo przypomina Lilly.

- Nie, posiedzimy sobie razem z Tiną Hakim Baba - wy­jaśniłam i nie dodałam już nic więcej. A żadna z nich chyba nie obraziła się za to, że rezygnuję z „imprezy półrocza”, jak ją określiły, żeby posiedzieć sobie z kimś, kto wcale nie jest na topie.

Właśnie wkładałam szczoteczkę do zębów do torby z rzecza­mi na noc, kiedy weszła mama i podała mi słuchawkę telefonu.

- Ojciec chce z tobą porozmawiać - powiedziała, obróciła się na pięcie i wyszła z wielce zadowoloną miną.

Ja bardzo mamę kocham, ale nie może, jeśli chodzi o mnie, mieć ciastka i je zjeść. Nie może mnie wychowywać na uspo­łecznioną buntowniczkę, a potem martwić się moją depresją, wysyłać mnie na terapię i nagle wściekać się, kiedy idę za radą swojego terapeuty. Tak się po prostu nie da.

No dobra, doktor Bzik nie mówił mi, że mam WYDAĆ aż tyle kasy na bieliznę. Ale nieważne.

- Niczego nie odniosę do sklepu - rzuciłam do słuchawki.

- Wcale ci nie każę - powiedział tata.

- Wiesz, ile wydałam? - spytałam podejrzliwie.

- Wiem. Dzwonili już do mnie z banku. Myśleli, że karta została ukradziona i że jakaś nastolatka szaleje po sklepach. Bo nigdy przedtem aż tyle nie wydałaś.

- Och - westchnęłam. - No to o czym chciałeś ze mną po­rozmawiać?

- O niczym. Muszę tylko udawać, że na ciebie nawrzeszczałem. Wiesz, jaka jest twoja matka. Ona urodziła się na Środ­kowym Zachodzie. Nic się na to nie poradzi. Jeśli coś kosztuje ponad dwadzieścia dolarów, dostaje kota. Zawsze taka była.

- ALE, TATO, TO NIE FAIR!

- Co jest nie fair? - spytał tata.

- Nic. - Ściszyłam głos. - Udaję, że na mnie wrzeszczysz.

- Aha - mruknął. Chyba docenił moje wysiłki. - Nieźle ci idzie. O nie!

- Co, o nie?

- Właśnie przyszła twoja babka. Chce z tobą rozmawiać.

- O tym, ile wydałam? - zdziwiłam się. Dla Grandmère kwo­ta, którą dzisiaj przepuściłam w Bendel's, to zaledwie ułamek tego, co ona w tydzień wydaje na samą kosmetyczkę i fryzjera.

- Hm, niezupełnie - rzekł tata.

I za moment Grandmère dyszała mi do słuchawki.

- Amelio? - rzuciła. - Co mi tu ten twój ojciec opowiada, że niby nasze lekcje etykiety są nieaktualne aż do odwołania, bo ty przechodzisz jakiś osobisty kryzys, z którym musisz się najpierw uporać?

- Mamo! - Usłyszałam, jak tata jęknął gdzieś w tle. - Wca­le nie to powiedziałem!

Wiedziałam, co się kroiło. Tata próbował wyłgać mnie z tych lekcji etykiety u Grandmère, nie mówiąc jej, DLACZEGO muszę z nich zrezygnować - innymi słowy, nie zdradzając, że cho­dzę na terapię. Do psychologa - kowboja.

- Filipie, milcz - ucięła Grandmère. - Nie sądzisz, że już dość narozrabiałeś? - A do mnie dodała: - Amelio, to jest do ciebie niepodobne. Żebyś się załamywała przez Tego Chłopaka? Czy ja cię NICZEGO nie nauczyłam? Mężczyzna kobiecie jest potrzebny jak rybie rower! I tak dalej. Weź się w garść!

- Grandmère - odparłam znużonym tonem. - Tu nie chodzi WYŁĄCZNIE o Michaela. Po prostu mam teraz mnóstwo stresów. Wiesz, że w tym tygodniu opuściłam sporo lekcji w szkole i mam dużo do nadrobienia, więc jeśli nie masz nic przeciwko temu, chciałabym, żebyśmy sobie odpuściły te lekcje etykiety, dopóki...

- A CO Z DOMINA REI?! - krzyknęła Grandmère.

- Ale o co chodzi? - spytałam.

- Musimy zacząć przygotowywać twoje wystąpienie!

- Grandmère, w tej sprawie. Ja sama nie wiem, czy...

- Amelio, wygłosisz tę mowę - warknęła Grandmère. - I to jest moje ostatnie słowo. Już im powiedziałam, że się zgadzasz. I już się tym PRZECHWALAŁAM przed hrabiną! A zatem, ju­tro po południu spotykamy się w ambasadzie Genowii, i tam, razem, poszukamy w książęcych archiwach jakichś materiałów, które, mam nadzieję, będą inspiracją do twojego przemówienia. Zrozumiano?

- Ale, Grandmère...

- Jutro. W ambasadzie. O drugiej.

Trzask!

No to mi powiedziała.

Zdaje się, że moje marzenie o tym, że niedzielę spędzę w łóżku, legło właśnie w gruzach.

Mama tylko wsadziła głowę do pokoju. Chyba już przeszła jej wściekłość na mnie za ten zakupoholizm. Przygryzła dolną wargę i zaczęła:

- Mia, przepraszam cię. Ale musiałam to zrobić. Zdajesz sobie sprawę, że wydałaś prawie tyle, ile wynosi roczny produkt brutto niewielkiego państwa Trzeciego Świata...? Tyle że ty to przepuściłaś na dżinsy biodrówki?

- Tak - szepnęłam, siląc się na skruszoną minę. Co wcale nie było takie trudne, bo naprawdę żałuję.

Żałuję, że nigdy przedtem nie kupowałam sobie takich dżin­sów. Bo wyglądam w nich SEKSOWNIE.

Poza tym mama nie wie - i tata też jeszcze nie - że kiedy Lana i Trisha jadły, ja zadzwoniłam do Amnesty International i przekazałam im dotację dokładnie tej samej wysokości, co kwota wydana w Bendel's, też za pomocą tej czarnej karty Ame­rican Express.

Już nie czuję się nawet winna. Tak za bardzo.

- Wiem, że ostatnio nie ułożyło ci się z Michaelem, i mię­dzy tobą a Lilly też jest niedobrze - ciągnęła mama. - I cieszę się, że starasz się nawiązywać nowe przyjaźnie. Tylko nie jestem pewna, czy Lana Weinberger jest dla ciebie ODPOWIEDNIĄ przyjaciółką...

- Ona nie jest wcale taka zła, mamo - powiedziałam, my­śląc o kucyku. I o innych rzeczach, o których Lana opowiedziała mi przy lunchu. Na przykład, że mama uprzedziła ją, że jeśli nie dostanie się na jakąś uczelnię z Ligi Bluszczowej, to ona nie zamierza opłacać jej studiów. ŻADNYCH studiów. I kto tu ma twardą rękę.

- A to przecież tak strasznie nie fair - stwierdziła Lana. - Bo ja nie jestem taka bystra jak ty, Mia.

O mało nie zakrztusiłam się wasabi.

- Ja? Bystra?

- Tak - potwierdziła Trisha. - A poza tym jesteś księżnicz­ką, co oznacza, że dostaniesz się na każdą uczelnię, na którą zło­żysz papiery. Bo każda uczelnia chciałaby mieć u siebie członka jakiejś rodziny królewskiej.

Auć. Ale to fakt.

- No cóż, Mia - rzekła mama z nieco powątpiewającą miną, pewnie dlatego, że powiedziałam, że Lana wcale nie jest taka zła. - Cieszę się, że pozbyłaś się uprzedzeń i jesteś nieco bar­dziej skłonna do próbowania nowych rzeczy niż kiedyś... - Nie wiem, co miała na myśli, chyba że chodziło jej o mięso i wędli­ny. - Ale pamiętaj o podstawowej zasadzie.

- Chodzi ci o to, że w dobrym staniku sutek powinien zna­leźć się dokładnie w środku odległości między ramieniem a łok­ciem?

- Hm - mruknęła mama, robiąc zbolałą minę. - Nie. Cho­dziło mi o zasadę, która mówi: Nawiązuj nowe przyjaźnie, ale nie trać starych. Te pierwsze należy traktować jak srebro, a te drugie - jak złoto.

- Tak, zgoda. Nie martw się. Dzisiaj nocuję u Tiny. To na razie.

A potem wyniosłam się stamtąd. I to naprawdę w ostatniej chwili, bo niewiele brakowało, a zauważyłaby moje wiszą­ce kolczyki, które kosztowały tyle samo, co wózek spacerowy Rocky'ego.

SOBOTA, 18 WRZEŚNIA, 21.00,
W ŁAZIENCE U TINY HAKIM BABA

Naprawdę się cieszę, że zgodziłam się spędzić wieczór z Tiną. Chociaż nadal jestem potężnie przygnębiona. Mieszkanie Tiny to jedno z moich trzech ulubionych miejsc (pierwsze to oczywi­ście objęcia Michaela, a drugie to moje łóżko).

Pobyt w domu u Tiny nie jest tak niesłychanie stresujący jak, dajmy na to, w Bendel's w czasie zamkniętej wyprzedaży.

Chociaż nadal nic nie powiedziałam Tinie o swoim obec­nym stanie psychicznym - na przykład, że czuję się tak, jakbym tkwiła na dnie jakiejś dziury i nie mogła się z niej wydostać - to trzeba przyznać, że wsparła bardzo moją ubraniową przemianę. Stwierdziła, że w nowych dżinsach mój tyłek wygląda naprawdę świetnie, a nawet zapytała, czy czasem nie SCHUDŁAM... a nie czy PRZYTYŁAM!

To jest, naturalnie, wpływ fantastycznie podtrzymującego - i trochę usztywnionego, żeby skuteczniej maskować sterczące sutki - dobrze dobranego stanika.

Pierwsza rzecz (po zamówieniu i zjedzeniu dwóch pizz pepperoni z podwójnym serem), poprzestawiałyśmy wszystkie zegary, więc jej rodzeństwo myślało, że już czas do łóżek. Poło­żyłyśmy dzieci spać, ignorując ich żałosne protesty, że wcale nie są zmęczone. I tak dość szybko ukołysały się płaczem do snu.

A potem włączyłyśmy DVD i zabrałyśmy się do pracy. Tina stworzyła następującą tabelkę, żebyśmy mogły śledzić rozwój kariery Drew Barrymore, co jest ważne, jak twierdzi, bo pewne­go dnia Drew zostanie gwiazdą takiego samego formatu jak Me­ryl Streep czy Dama Imperium Brytyjskiego Judi Dench, a my przecież będziemy chciały wypowiadać się o jej osiągnięciach ze znajomością tematu.

DREW BARRYMORE

Ważne dzieła

Ciekawski George

Tina: Nigdy tego nie widziałam.

Mia: Nieważne, to przecież film dla dzieci!

0 na 5 złotych gwiazdek

Miłosna zagrywka

Tina: Znakomita, klasyczna Drew. Świetnie się uzupełniają ze swoim romantycznym partnerem, Jimmym Fallonem.

Mia: Trochę tam za dużo baseballu.

Tina: W pewnym sensie tam chodziło właśnie o baseball.

3 na 5 złotych gwiazdek

50 pierwszych randek

Tina: Nie sięga komicznych wyżyn Od wesela do wesela, ostatniego filmu, w którym Drew towarzyszył Adam Sandler.

Mia: Ale i tak zabawny.

3 na 5 złotych gwiazdek

Starsza pani musi zniknąć

Tina: Boli mnie, że Drew zagrała w tym filmie.

Mia: Rozumiem. Mnie też to głęboko zraniło. No, ale to mimo wszystko Drew, więc...

1 na 5 złotych gwiazdek

Aniołki Charliego: Zawrotna szybkość

Tina: Fantastyczna, rewelacyjna Drew!

Mia: Nie jestem pewna, co miało znaczyć całe to trzymanie się za ręce z Lucy Liu i Cameron w czasie konferencji praso­wych związanych z tym filmem.

Tina: Racja. Kto trzyma swoją koleżankę za rękę?

Mia: Pomijając Spencer i Ashley w Daleko od domu, oczy­wiście. No, ale one ze sobą chodziły.

Tina: To jest zupełnie co innego.

Mia: Mimo wszystko...

5 na 5 złotych gwiazdek

Niebezpieczny umysł

Tina: Rodzice nie dali mi obejrzeć tego filmu. Bo jest od osiemnastu lat.

Mia: A ja NIE CHCIAŁAM go oglądać. Bo jest o starych ludziach. Ale przecież gra w nim Drew, więc...

1 na 5 złotych gwiazdek

Chłopaki mojego życia

Tina: Widziałaś ten film?

Mia: Nie. Nawet o nim nie słyszałam.

Tina: Ale na pewno był dobry.

Mia: Jasne, skoro grała w nim Drew.

1 na 5 złotych gwiazdek

Ten pierwszy raz

Tina: PO PROSTU REWELACJA!!! DREW JEST TU TAKA SŁODKA!!!

Mia: Wiem! Jest reporterką I JEDNOCZEŚNIE uczy się w szkole średniej!!! Powinna grać uczennicę szkoły średniej w KAŻDYM FILMIE, W KTÓRYM WYSTĘPUJE.

5 na 5 złotych gwiazdek

Miłość i frytki

Tina: Nie pamiętam tego filmu poza tym, że miała w nim ciemne włosy.

Mia: Nie była czasem w ciąży?

Tina: A więc te loczki musiały być naturalne. Bo inaczej mo­głaby zaszkodzić trwałą dziecku.

Mia: Loczki były słodkie, więc dajmy jej wysoką notę.

4 na 5 złotych gwiazdek

Donnie Darko

Tina: Czekaj... To Drew grała w tym filmie?

Mia: Totalnie jej tam nie pamiętam. Pamiętam tylko Jake'a.

Tina: Wiem. Był bardzo seksowny.

Mia: No to dajmy wysoką notę ze względu na Jake'a.

Tina: Totalnie. A rodzice nie chcą mi pozwolić obejrzeć Ta­jemnicy Brokeback Mountain ani Jarheada: Żołnierza piechoty morskiej.

5 na 5 złotych gwiazdek

Długo i szczęśliwie

Tina: Najlepszy film wszech czasów.

Mia: Zgoda. A kiedy niesie księcia...

Tina: Zamknij się!!! UWIELBIAM TEN MOMENT!!!

Mia: Po prostu...

Tina... oddychaj! WOW!

5 000 000 na 5 złotych gwiazdek

Wystrzałowe dziewczyny

Tina: Ten film jest tak beznadziejny, że aż niezły.

Mia: Wiem. Ale uważam, że kiedy Drew zostaje pojmana i przywiązują ją do łóżka, a ona leży twarzą w dół...

Tina: To się nazywa „po turecku”.

Mia: Ludzie, którzy mówią, że czytając romanse, nie można się niczego nauczyć, kłamią.

4 na 5 złotych gwiazdek

Historia Amy Fisher

Tina: Film telewizyjny! A Drew gra w nim nastolatkę z Long Island, która ma skłonności samobójcze!

Mia: Rewelacyjnie gra, chciałabym dodać.

5 na 5 złotych gwiazdek

Różnice nie do pogodzenia

Tina: Bardzo młodziutka Drew w bardzo uroczej roli.

Mia: Uwielbiam ten film. Uwielbiam ją.

4 na 5 złotych gwiazdek

Podpalacz/ca

Tina: Wiem, że uwielbiasz ten film, więc nic nie powiem.

Mia: Zamknij się! Jak możesz go nie lubić? Jest taka świetna!

Tina: Jak na swój wiek, jest niesamowita. Tylko że... ta hi­storia jest taka głupia.

Mia: Ludzie totalnie są w stanie wywoływać pożary samym umysłem, jeśli szarpią nimi wystarczająco silne emocje. Posłu­chaj tylko, co sama mówisz o J.P.

Tina: Fakt.

4 na 5 złotych gwiazdek

E.T.

Tina: Taka jest słodka w tym filmie!

Mia: I tak dobrze gra. Zupełnie jakby improwizowała swoje kwestie, tak naturalnie brzmią.

Tina: Spójrzmy prawdzie w twarz. Drew to geniusz. Szkoda, że nie ma własnego talk show.

Mia: Ja bym chciała, żeby kandydowała na prezydenta.

Tina: Prezydent Barrymore! TAK!!!

5 na 5 złotych gwiazdek

Robimy sobie teraz między Od wesela do wesela a Długo i szczęśliwie przerwę, żeby Tina mogła zająć się popcornem. W cza­sie nudnych kawałków Od wesela do wesela, tych bez Drew, Tina zapytała, czy Michael się do mnie odzywał, więc powiedziałam jej o mailu od niego, a ona oburzyła się w moim imieniu jak należy. To znaczy na to, że Michael chce udawać, że jesteśmy zwyczajny­mi przyjaciółmi, i opowiadać mi o swoich przygodach z poszuki­waniem kanapek z jajkiem, zamiast napisać mi, jak bardzo za mną tęskni, albo jak bardzo chciałby, żebyśmy się pogodzili.

Wtedy powiedziałam Tinie, że zgodziłam się, żebyśmy byli wyłącznie przyjaciółmi. I że wszystko od początku to była moja wina, bo wściekłam się w sprawie Judith Gershner, zamiast zała­twić wszystko na spokojnie, tak jakby to zrobiła Drew.

Tina była zmuszona zgodzić się ze mną. Zgodziła się rów­nież, że dobrze zrobiłam, nie odpisując.

- Bo przecież nie chcesz, żeby to wyglądało tak, jakbyś sie­działa sama w domu i nie miała nic lepszego do roboty, jak tylko odpisywać na maile swojego byłego chłopaka - powiedziała.

Nawet jeśli akurat to prawda.

Chociaż niezupełnie tak jest. Czuję się trochę winna, że nie powiedziałam Tinie, jak spędziłam dzień - no wiecie, z Laną i Trishą. Nie wiem, dlaczego. To znaczy, Grandmère milion razy wkładała mi do głowy, że okropnie niegrzecznie jest opowiadać komuś o rozrywce, w której samemu się uczestniczyło, a ta dru­ga osoba nie została zaproszona. Więc NIE MA POWODU, dla którego powinnam opowiadać Tinie o Lanie i Trishi.

Ale i tak chodziło przecież o LANĘ.

Ja...

Co TO było? Chyba właśnie słyszałam dzwonek domofonu, czyżby odźwierny dawał jej znać, że ktoś jest w holu na dole?

SOBOTA, 18 WRZEŚNIA, 2.00,
W SYPIALNI TINY HAKIM BABA

O. Mój. Boże.

Tina kończyła polewać stopionym masłem niskotłuszczowy popcorn z mikrofalówki, żeby w ogóle nadawał się do jedzenia, kiedy odźwierny dał znać, że na dole czeka Boris z „kolegą”.

Tina wpadła w panikę, bo nie wolno jej przyjmować chłopa­ków, kiedy rodziców nie ma w domu.

Ale Boris podszedł do domofonu i powiedział, że tylko chce nam coś podrzucić, to znaczy ma dla nas prezent. Więc Tina, oczywiście, nie mogła się oprzeć, żeby ich nie wpuścić na górę. Bo, jak to ujęła:

- Prezent!!!

Jeśli chcecie znać moje zdanie, ten cały prezent był tylko pretekstem, żeby Boris mógł wejść na górę i całować się z Tiną. Bo ten „prezent” to były dwa pojemniki lodów Haagen - Dazs (żeby oddać chłopakom sprawiedliwość, to nasze ulubione smaki, szwajcarska wanilia i migdały oraz orzechy macadamia z chrupkami. Ale mimo wszystko).

Prawdziwą niespodzianką - przynajmniej dla mnie - było to, że „kolegą” Borisa okazał się J.P.

Nawet nie wiedziałam, że Boris i J.P. spędzają ze sobą tyle czasu. To znaczy poza lunchem.

J.P. wyglądał zadziwiająco... no cóż, atrakcyjnie, kiedy wszedł za Borisem do mieszkania Tiny. Nie wiem, co ze sobą zrobił, ale był jakiś taki wysoki i... męski.

Problem w tym, że ja zwykłe nie zauważam takich cech u facetów, pomijając Michaela. Nie wiem, co jest ze mną nie w porządku. Może to szok na widok J.P. w jakimś pozaszkol­nym otoczeniu, może w tych dżinsach zamiast w spodniach od szkolnego mundurka albo smokingu wkładanym do teatru. A może zadziałał wpływ tych wszystkich osób, które mi wma­wiają, że J.P. jest bardzo seksowny. Albo cierpię na brak sek­sownego faceta, ponieważ już tak długo nie widziałam Michaela czy coś.

Dziwne to było.

J.P, poza tym że wyglądał seksownie, miał też trochę spe­szoną minę. Podszedł do mnie i powiedział: „Cześć”, kiedy Tina piszczała nad lodami i biegła po łyżki.

Jeśli chodzi o prezenty, wcale nie tak trudno zrobić przyjem­ność Tinie. Dobry przykład: prawie mdleje na widok każdego drobiazgu z Kay Jewellers.

- Cześć - odparłam. I nie wiem, dlaczego (wiem dlaczego: przez tę jego seksowność), ale zrobiło się niezręcznie. Bo J.P. j pytał mnie wcześniej, co robię dziś wieczorem, a ja go w sumie tak trochę zbyłam i... I nagle znaleźliśmy się razem.

Ale także ze względu na tę jego seksowność.

A potem robiło się coraz bardziej niezręcznie. Bo chociaż najpierw wszystko było spoko i siedzieliśmy sobie razem, je­dząc lody, oglądając Długo i szczęśliwie (Tina wyjaśniła face - 1 tom, że mogą zostać na JEDEN film, ale potem muszą sobie iść, bo jeśli jej rodzice ich tu zastaną, to ją zabiją. Przynajmniej jej tata mógłby ją zabić. Pewnie przy okazji zabiłby też Borisa i to w jakiś szczególnie bolesny sposób, jakiego mógł nauczyć się od ochroniarza Tiny, Wahima, który dostał na dzisiejszy wieczór wychodne, podobnie jak Lars, bo poinformowano ich, że my wieczorem „zostajemy w domu”).

Ale potem Tina i Boris przestali zwracać uwagę na film i za­częli zwracać uwagę na siebie nawzajem. WYTĘŻONĄ uwagę. Na przykład, wsadzając sobie nawzajem języki w usta. I to na oczach J.P. i moich! Co wcale nie było aż ZA BARDZO krępu­jące (chyba żeby odwrotnie).

Po chwili nie mogłam już znieść tych ssących odgłosów (cho­ciaż co chwila podkręcałam głośność w telewizorze. Ale nawet uda­wany brytyjski akcent Drew nie zdołał zagłuszyć tych dwojga).

Na koniec złapałam pojemniki z roztapiającymi się lodami i powiedziałam:

- Ktoś powinien je wsadzić do zamrażarki, zanim tu nabrudzimy.

A potem zerwałam się, żeby wyjść z pokoju.

Niestety - a może dobrze, sama nie wiem - J.P powiedział:

- Ja ci pomogę.

I poszedł za mną. Chociaż czy to takie trudne wrzucić dwa pojemniki lodów do zamrażarki? Totalnie mogłam poradzić so­bie z tym sama.

W środku chłodnej, czystej kuchni państwa Hakim Baba, pełnej czarnych granitowych kontuarów i sprzętu Sub - Zero, J.P. wziął sobie z lodówki piwo korzenne, a potem wysunął spod kontuaru stołek barowy i usiadł na nim, kiedy ja usiłowa­łam znaleźć trochę miejsca na lody w zapchanej zamrażarce. Było tam MNÓSTWO mrożonych obiadów Zdrowy Wybór (tata Tiny ma podobno uważać na ilość kalorii i poziom cho­lesterolu).

- A więc - zagaił rozmowę J.P. Gdzieś w tle słyszeliśmy te­lewizor grający w pokoju telewizyjnym, ale na szczęście już nie te ssące odgłosy. - W tym tygodniu opuściłaś sporo lekcji.

- Hm - mruknęłam, szarpiąc się z czymś, co wyglądało jak zamrożona polędwica wołowa. - Tak, chyba tak.

- I jak sobie teraz radzisz? - spytał J.P. - Masz pewnie mnó­stwo do nadrobienia.

- Owszem - przytaknęłam. Prawdę mówiąc, ledwie zerknę­łam do zeszytów. Kiedy człowiek pogrąży się w takiej głębokiej otchłani jak ja, praca domowa jakoś traci na znaczeniu. - Chyba jutro się do tego zabiorę.

- Tak? A dzisiaj co robiłaś?

Tak mnie zaabsorbowały próby wciśnięcia mięsa w głąb za­mrażarki, że nie przemyślałam odpowiedzi.

- Wybrałam się na zakupy z Laną - powiedziałam, postę­kując. A potem, NARESZCIE, to mięso ustąpiło i udało mi się wsunąć pojemniki z lodami do szuflady.

Dopiero kiedy zatrzasnęłam drzwi zamrażarki i obróciłam się, otrzepując drobinki lodu z dłoni, zobaczyłam minę J.P. i zro­zumiałam, do czego się przyznałam.

- Z Laną? - spytał z niedowierzaniem.

Zerknęłam w stronę korytarza prowadzącego do pokoju tele­wizyjnego. Na szczęście, był pusty. Tina była nadal, hm, zajęta.

- Ugh - jęknęłam, czując że żołądek mi się zaciska. Co ja narobiłam?! - Tak. Nie wiem, czemu to powiedziałam. Nie mia­łam zamiaru nikomu mówić.

- Rozumiem, dlaczego - powiedział J.P. - No bo, LANA? Z drugiej strony, czy to ona pomogła wybrać to coś?

Opuściłam wzrok na jedwabistą koszulkę odcinaną pod biustem, którą miałam na sobie. Przyznaję, wyglądała ślicznie. I miała spory dekolt.

A co zadziwiające, w jednym z tych moich nowych staników - i przy nowym rozmiarze klatki piersiowej - miałam w niej maleńki rowek między piersiami. Nic specjalnie wulgarnego, ale definitywnie było go WIDAĆ.

- Hm, tak - mruknęłam, czując że się rumienię. - Lana na­prawdę umie robić zakupy...

Chyba nigdy jeszcze nie powiedziałam nic równie głupiego. Nigdy.

Ale J.P. pokiwał tylko głową i odparł:

- Sam widzę. Moim zdaniem znalazła swoje powołanie. Ale jak, na miłość boską, do TEGO doszło?

Z wahaniem opowiedziałam mu o Domina Rei i o tym, jak matka Lany zaproponowała mi wystąpienie na imprezie organi­zowanej przez Domina Rei, i że Lana podziękowała mi za to, że zgodziłam się wystąpić, i w jaki sposób jedno doprowadziło do drugiego, i...

- Wszystko rozumiem - rzekł J.P, kiedy skończyłam. - To znaczy rozumiem, dlaczego Lana zaprosiła cię na zakupy. Chcia­ła ci wynagrodzić tamte lata. Ale dlaczego ty się ZGODZIŁAŚ?

Naprawdę nie bardzo wiem, jak wyjaśnić to, co nastąpiło potem. To znaczy dlaczego powiedziałam to, co powiedziałam. Może dlatego, że siedzieliśmy tylko we dwoje w cichej kuchni państwa Hakim Baba (No cóż, cichej, pomijając zmywarkę do naczyń, w której myły się nasze talerze po pizzy. Ale to jedna z tych supercichych zmywarek, które tylko delikatnie pomruku­ją: szu - szu).

Może dlatego, że J.P. tak do tego miejsca nie pasował - ten pełnokrwisty facet siedzący w takiej odbajerowanej kuchni, z podciągniętymi do łokci rękawami grafitowego, kaszmirowe­go swetra, w dopasowanych dżinsach i timberlandach i z tymi włosami trochę sterczącymi, bo na dworze nosił czapkę. Mamy wyjątkowo zimną pogodę, jak na wrzesień. Wszyscy meteorolo­dzy obwiniają za to globalne ocieplenie.

A może znów chodziło o tę seksowność - no wiecie, bo wy­glądał jakoś tak... no cóż, naprawdę atrakcyjnie.

A może problem polega na tym, że ja go prawie NIE ZNAM - a przynajmniej nie tak, jak znam Tinę i Borisa, i innych przy­jaciół, od których się odsunęłam teraz, kiedy Lilly ze mną nie rozmawia.

Nagle, zanim się zorientowałam, usłyszałam, że mówię:

- Wiesz, chodzę na terapię, a mój psychoterapeuta powie­dział, że mam codziennie robić coś, co mnie przeraża. Pomyśla­łam sobie, że zakupy z Laną Weinberger to naprawdę coś przera­żającego. Ale okazało się, że wcale tak nie było.

I wtedy ugryzłam się w język. Bo przecież to dość intymne wyznanie. Zwłaszcza wobec faceta. I to takiego, z którym cię łączyła prasa, nawet jeśli w tych plotkach absolutnie, katego­rycznie nie było ani źdźbła prawdy.

J.P. najpierw trochę pomilczał. Siedział tam i paznokciem kciuka oskrobywał naklejkę z butelki piwa korzennego. Wyda­wał się szczerze zainteresowany poziomem napoju, jaki jeszcze został w butelce.

To nie był dobry znak. Jakby nie mógł na mnie spojrzeć.

- To dziwne - powiedziałam, czując, że nagle zaczyna mnie ogarniać panika. Jakbym jeszcze głębiej zsunęła się w tę dziurę. - To dziwne, że właśnie przyznałam się przed tobą, że chodzę na terapię, nie sądzisz? Pomyślisz teraz, że jestem na­wiedzona. Prawda? To znaczy jeszcze bardziej nawiedzona niż przedtem.

Ale zamiast rzucić jakąś wymówkę, że powinien już sobie stąd pójść, J.P. spojrzał na mnie zaskoczony i się uśmiechnął.

A ja poczułam, że to uczucie osuwania się w głąb dziury trochę słabnie. I wcale nie dlatego, że z tym uśmiechem było mu naprawdę do twarzy.

- Żartujesz sobie? - zapytał. - Zastanawiałem się tylko, czy w Einsteinie jest jakiś dzieciak, który NIE CHODZI na terapię. To znaczy, pomijając Tinę i Borisa.

Wytrzeszczyłam na niego oczy.

- Zaraz... Ty też?

J.P. parsknął.

- Od dwunastego roku życia. Wtedy właśnie moją ulubioną zabawą było rzucanie butelkami z dachu naszego wieżowca. Ok­ropnie głupie... Ktoś mógł zginąć. Koniec końców złapali mnie - zasłużenie - a rodzice zadbali, żebym odtąd nie opuścił ani jednej cotygodniowej sesji.

W głowie mi się to nie mieściło. Czy jeszcze któryś z moich znajomych brał udział w terapii? Nie ma mowy.

Usiadłam na stołku barowym obok J.P. i zapytałam z cieka­wości:

- Też musisz codziennie robić coś, co cię przeraża?

- Nie. Mam codziennie robić MNIEJ przerażających rzeczy.

- Aha - mruknęłam leciutko rozczarowana. - I to działa?

- Ostatnio... - J.P. wziął łyk swojego piwa. - Ostatnio działa świetnie. Chcesz piwa?

Pokręciłam głową.

- A ile czasu ci to zajęło? - zapytałam. Bo to niesamowi­te. Nie mogłam uwierzyć, że rozmawiam z kimś, kto przeszedł - przechodził - przez to samo, co ja. Albo coś podobnego. - To znaczy zanim zacząłeś czuć się lepiej? Zanim to zaczęło działać?

J.P. spojrzał na mnie z dziwnym uśmiechem na ustach. Do­piero po chwili dotarło do mnie, że to był uśmiech współczujący. Jemu było mnie ŻAL.

- Aż tak kiepsko? - spytał. I nie w jakiś wredny sposób, ale tak, jakby naprawdę mi współczuł.

Ale ja nie tego chciałam. Nie chciałam, żeby ktokolwiek mi współczuł. To głupie, że ja w ogóle tak okropnie się czuję, kiedy mam rewelacyjne życie. Popatrzcie tylko na to, z czym musi się borykać taka Lana - której matka sprzedała ukochanego kuca, nawet jej o tym nie mówiąc, a teraz grozi, że jeśli Lana nie do­stanie się na jakąś uczelnię należącą do Ligi Bluszczowej, może się pożegnać ze wsparciem finansowym rodziców. Jestem prze­cież, na miłość boską KSIĘŻNICZKĄ. Mogę robić, co chcę. Mogę sobie KUPIĆ, co chcę. No cóż, w granicach rozsądku. Jedna - JEDNA JEDYNA - rzecz, której nie mam, to mężczy­zna, którego kocham.

I to moja własna durna wina, że go straciłam.

- Byłam ostatnio przygnębiona - powiedziałam szybko. Nie wspomniałam już o tym, że przez cały tydzień nie chciałam wstawać z łóżka.

- Michael? - zapytał J.P. nie bez współczucia.

Pokiwałam głową. Nawet gdybym chciała, nie mogłabym wykrztusić słowa. W gardle pojawiła mi się ta wielka gula, po­dobnie jak zawsze kiedy słyszę - albo choćby tylko pomyślę - jego imię.

Ale okazało się, że nie musiałam nic mówić. J.P. odstawił butelkę korzennego piwa i złapał mnie za rękę.

Trochę żałowałam, że to zrobił. Bo jeszcze bardziej zachcia­ło mi się płakać. Nie mogłam nie porównywać jego ręki - któ­ra jest duża i męska - z czyjąś inną, jeszcze większą i bardziej męską.

- Hej! - powiedział cicho, lekko ściskając moje palce. - To się zmieni na lepsze. Obiecuję.

- Naprawdę? - spytałam. Teraz było już za późno. Łzy po­płynęły. Próbowałam, jak umiałam, przełykać je. - Nie chodzi tylko... nie tylko o Michaela, wiesz - zaczęłam go zapewniać. Bo nie chciałam, żeby ktokolwiek myślał, że mam depresję ze względu na jakiegoś chłopaka. Nawet jeśli tak rzeczywiście było. - To znaczy, ta cała sprawa z Lilly. Nie mogę uwierzyć, że ona myśli, że ty i ja... Że my byśmy kiedykolwiek...

- Hej - powiedział J.P., chyba przestraszony tempem, w ja­kim płynęły mi łzy. - Hej...

I zanim się zorientowałam, objął mnie takim wielkim, niedź­wiedzim uściskiem, a ja płakałam mu w sweter, który pachniał płynem do płukania tkanin.

I wtedy zaczęłam płakać jeszcze bardziej, bo mi to przy­pomniało, że już nigdy nie powącham tej jednej rzeczy, którą kocham i za którą tęsknię bardziej niż kiedykolwiek... Szyi Mi­chaela.

Ona zdecydowanie nie pachnie płynem do płukania tkanin.

- Cśś - szepnął J.P., poklepując mnie po plecach. - Wszyst­ko będzie dobrze. Naprawdę, zobaczysz.

- Niby jak - załkałam. - Lilly mnie nienawidzi! Nawet nie chce na mnie spojrzeć!

- To o czymś świadczy - stwierdził J.P.

- O czym? - czknęłam mu w sweter. - Że mnie nienawidzi? Przecież już to wiem.

- Nie - rzekł J.P. - Może wcale nie jest taką świetną przyja­ciółką, za jaką ją zawsze uważałaś.

Przestałam płakać, usiadłam prosto i spojrzałam na niego przez łzy.

- Ale o co ci chodzi? - zapytałam.

- O to, że gdyby naprawdę była taką dobrą przyjaciółką, za jaką ją masz, to nie uwierzyłaby, że między tobą a mną coś się dzieje. Bo wiedziałaby, że do czegoś takiego nie jesteś zdolna. Na pewno nie wściekałaby się na ciebie za coś, czego nie zrobi­łaś - mimo pewnych nielicznych dowodów świadczących prze­ciwko tobie. Czy ona zadała sobie chociaż minimum trudu, żeby cię zapytać, czy to coś o nas w „Post” to prawda?

Otarłam kąciki oczu serwetką, którą J.P. wyciągnął z uchwy­tu obok i wsunął mi w ręce.

- Nie - powiedziałam.

- Ja nie mam wielu przyjaciół - przyznał J.P. - Ale mimo to uważam, że przyjaciele w taki sposób się nie traktują, wierząc w coś, co przeczytali czy usłyszeli, nawet nie sprawdzając, czy to prawda. Zgodzisz się?

- A wiesz... - zaczęłam, lekko drżąc od płaczu. - Masz rację.

- Posłuchaj. Ja wiem, Mia, że ona od zawsze była twoją najlepszą przyjaciółką. Ale jest mnóstwo rzeczy, których o Lilly chyba nie wiesz. Mówiła mi o nich, kiedy ze sobą chodziliśmy... Na przykład ona zawsze bardzo ci zazdrościła.

Wytrzeszczyłam na niego oczy, totalnie zdumiona.

- CO ty wygadujesz! - zawołałam. - Dlaczego, na litość boską, Lilly miałaby w ogóle być O MNIE zazdrosna?

- Z tego samego powodu, dla którego zazdrości ci wiele dziewczyn, nie wyłączając Lany Weinberger. Jesteś ładna, by­stra, popularna, jesteś księżniczką, wszyscy cię lubią...

- CO TAKIEGO? - Teraz to już się roześmiałam. Z niedo­wierzania. Mimo wszystko lepsze to niż ten płacz. - Przecież wyglądam jak patyczek do czyszczenia uszu! I mam kiepskie oceny z połowy przedmiotów! I większość osób w szkole uwa­ża, że jestem tylko dziwadłem o wzroście metr siedemdziesiąt dwa - przepraszam, pięć - i płaskiej klatce piersiowej...

- Może kiedyś niektórzy tak myśleli. - J.P. uśmiechnął się do mnie. - I może kiedyś tak cię niektórzy widzieli. Ale, Mia, powinnaś uważnie przyjrzeć się samej sobie w lustrze. Już nie jesteś tą osobą. I może właśnie na tym polega problem Lilly. Zmieniłaś się... A ona nie.

- To... To po prostu śmieszne - oświadczyłam. - Cały czas jestem tą samą, dawną Mią...

- Która je mięso i chodzi na zakupy z Laną Weinberger? - wytknął mi J.P. - Mia, pogódź się z tym. Już nie jesteś tą samą osobą, którą byłaś kiedyś. To nie znaczy, że jesteś GORSZA albo że nie ma ludzi, którzy będą cię kochali niezależnie od tego, co jesz i z kim się spotykasz. Ale nie wszyscy zdołają przysto­sować się do tego tak, jak poradziła sobie z tym, powiedzmy, Tina.

Znów wytrzeszczyłam na niego oczy. Czy to prawda? Czy powodem, dla którego Lilly nie chce mieć ze mną nic wspólne­go, może być to, że wcale nie jest rozczarowana moim postępo­waniem, ale zwyczajnie zazdrosna?

- Przecież to jakiś absurd! - wybuchłam wreszcie. - Lilly jest ode mnie o wiele inteligentniejsza i ma o wiele więcej do­konań. Przecież ona jest geniuszem! Co ja mogę takiego mieć, czego ona nie ma? Pomijając diadem.

- To chyba spora część tego wszystkiego - stwierdził J.P., wzruszając ramionami. - Jesteś księżniczką, a to mimo wszyst­ko coś niezwykłego. Nigdy nie rozumiałem, czemu sama tego nie dostrzegasz. Wielu ludzi dałoby się pokroić, żeby w ich ży­łach płynęła książęcą krew, a jednak ty przez większość czasu żałujesz tego. Nie żeby akurat ta książęca krew sprawiała, że jesteś niezwykła... Wcale nie.

- Gdybyś na pięć minut mógł znaleźć się na moim miejscu - sarknęłam - tobyś się od razu zorientował, że nie ma w tym nic niezwykłego. Wierz mi. Mam w sobie same zwyczajne ko­steczki.

- Mia... - J.P. ujął dłoń, którą oparłam na kontuarze. - Od dawna chciałem ci to powiedzieć...

Ale dokładnie w tym samym momencie odźwierny znów zadzwonił, żeby dać Tinie znać, że jej rodzice są w holu (do­brze, że Tina regularnie zaopatruje faceta w domowej roboty ciasteczka z kawałkami czekolady, więc jest totalnie gotowy robić jej takie przysługi). Tina wpadła do kuchni jak burza, z dzikim wzrokiem, wrzeszcząc, że J.P. i Boris mają NATYCH­MIAST wynosić się wyjściem dla służby... Co niezwłocznie zrobili.

Dlatego nie dowiedziałam się, co takiego chciał mi powie­dzieć J.P.

Kiedy przywitałyśmy się z rodzicami Tiny i poszłyśmy do jej pokoju, żeby przed nimi uciec, Tina przeprosiła, że tyle czasu spędziła, całując się z Borisem.

- Wiesz... - powiedziała - on jest taki słodki, że czasami nie umiem się powstrzymać.

- Nie ma sprawy - odparłam. - Rozumiem.

- Ale mimo wszystko to okropne, że tak ci się pchaliśmy przed oczy z naszym szczęściem, kiedy ty nadal usiłujesz pozbie­rać się po Michaelu. A przy okazji, o czym gadaliście z J.P?

- O niczym szczególnym - powiedziałam, czując się nie­zręcznie.

Tina się zdziwiła.

- Bo Boris mówił, że kiedy wspomniał, że jesteś dziś wie­czorem u mnie, J.P. namawiał go, żeby do nas zajrzeli. Chociaż Boris wyjaśnił mu, że nie przyjmuję kolegów pod nieobecność rodziców. Ale J.P. tłumaczył, że chce ci powiedzieć coś napraw­dę ważnego i zmusił Borisa do przyjścia tu. Jesteś PEWNA, że nic ci nie powiedział?

- Rozmawialiśmy o wielu rzeczach. - Nie cierpię okła­mywać Tiny! Ale nie mogę jej powiedzieć, że rozmawialiśmy o terapii. Jeszcze nie jestem gotowa, żeby jej się do tego przy­znać. Wiem, że to głupie, wiem, że zrozumiałaby mnie. Ale... nie mogę. - No wiesz. Głównie o Lilly.

- To ciekawe - powiedziała Tina. - Wiesz, Boris uważa, że J.P. się w tobie kocha, a ja się z nim zgadzam. Może właśnie TO chciał ci powiedzieć.

Śmiałam się z tego długo i serdecznie. Jeszcze się tak nie śmiałam, odkąd zerwaliśmy z Michaelem. W OGÓLE się od tamtej pory nie śmiałam.

Ale jak się okazało, Tina wcale nie żartowała.

- Tylko sama popatrz, Mia - powiedziała. - J.P. rzucił Lilly, jak tylko się dowiedział, że ty i Michael zerwaliście. Rzucił ją, bo się w tobie kocha, i zrozumiał, że nareszcie ma okazję zdobyć ciebie, skoro jesteś wolna.

- Tina! - Otarłam z oczu łzy śmiechu. - Daj spokój. Nie wygłupiaj się.

- Ja się nie wygłupiam, Mia. Dokładnie coś takiego wyda­rzyło się w Tajemnicy dziecka szejka... I założę się, że właśnie dlatego Lilly jest na ciebie wściekła.

- Bo zdradziłam tajemnicę, że to ona w sekrecie urodziła dziecko szejka? - Nie mogłam nie zachichotać. Naprawdę trud­no jest mieć depresję przy Tinie. Nawet kiedy człowiek ugrzęźnie na dnie zbiornika na wodę.

Tina spojrzała, jakby była rozczarowana moją reakcją.

- Nie. Bo podejrzewa, że to ty jesteś prawdziwym powodem, dla którego J.P. ją rzucił. Bo on kocha CIEBIE. A to z jej strony totalna niesprawiedliwość, bo to nie twoja wina. Nic nie możesz poradzić na to, że faceci się w tobie zakochują, tak samo, jak nie mogła nic na to poradzić księżniczka w Tajemnicy dziecka szejka. Ale mimo wszyst­ko musisz przyznać, że o to chodzi. To wyjaśnia WSZYSTKO.

Śmiałam się jakieś kolejne dziesięć minut. Tina żyje w takim słodkim świecie fantazji. Powinna zarabiać na życie pisaniem romantycznych powieści. Albo występować w roli scenicznego komika.

Wielka szkoda, że zamiast tego chce się specjalizować w chirurgii klatki piersiowej.

NIEDZIELA, 19 WRZEŚNIA, 17.00,
PODDASZE

W towarzystwie Grandmère człowiek rzadko dobrze się bawi.

A towarzystwo Grandmère po praktycznie nieprzespanej nocy, w sali książęcych archiwów ambasady Genowii, to totalne przeciwieństwo dobrej zabawy. Potraficie sobie wyobrazić coś, co jest totalnym przeciwieństwem dobrej zabawy?

Właśnie tak wyglądał mój dzisiejszy dzień z Grandmère.

Nie zrozumcie mnie źle. Jestem nawet ciekawa życiorysów swoich przodków.

Tylko że... Po jakimś czasie, wszystkie te wojny i klęski gło­du przestają się różnić jedna od drugiej.

Mimo to Grandmère upiera się, że książęce archiwa są właś­nie tym miejscem, gdzie znajdę jakiś materiał do swojej mowy dla Domina Rei.

- Amelio, pamiętaj proszę - powtarzała. - Chcesz te panie ZAINSPIROWAĆ... Ale jednocześnie ważne jest, żeby je WPRA­WIĆ W PODZIW. Oczywiście, przy okazji też INFORMOWAĆ. Żeby mogły wyjść z imprezy, czując, że dostarczyłaś im pokarmu nie tylko dla umysłu i serca, ale również dla DUSZY.

Okay, Grandmère, co tylko sobie zażyczysz.

Nie za dużo tej presji?

Grandmère, oczywiście, podryfowała w stronę zapisków co sławniejszych członków rodu Renaldich i kazała sobie przynieść dzieła zebrane Grandpere.

Ale mnie bardziej ciekawiłyby te mniej znane dzieła. No wiecie, bo może mogłabym z nich ściągać, nie podając źródeł, żeby się wydawało, że sama to wszystko wymyśliłam.

Bo mam depresję. Która nie potęguje twórczych zdolności. Pomimo tego co twierdzą niektórzy autorzy piosenek.

Facet odpowiedzialny za archiwa - który rzeczywiście wy­glądał tak, jak sobie najpierw wyobrażałam doktora Bzika... no wiecie, w podeszłym wieku, łysy i z kozią bródką - wzdy­chał głośno, kiedy Grandmère kazała mu ściągać z półek różne materiały. Nie trzymamy, usiłował wyjaśniać, WSZYSTKICH książęcych archiwów w ambasadzie, WIĘKSZOŚĆ znajduje się w pałacu. Przywieźli tylko kilka ton, kiedy ambasada Genowii obchodziła swoje pięćdziesięciolecie dziesięć lat temu, i jeszcze nie mieli okazji ich odesłać, ponieważ nikt od tamtej pory nie wyraził zainteresowania tymi dokumentami...

Grandmère nie chciała tego w ogóle słuchać. Nie intereso­wało jej też wysłuchiwanie, że nie powinna była zabierać swo­jego miniaturowego pudla, Rommla, do sali archiwum, bo zwie­rzęcy łupież szkodzi starym manuskryptom. Nie zdjęła Rommla z kolan i powiedziała:

- Monsieur Christophe, proszę nie stać nade mną jak oło­wiany żołnierzyk (co zabrzmiało naprawdę śmiesznie, bo on FAKTYCZNIE przypomina ołowianego żołnierzyka). Popro­simy o herbatę. I tym razem niech pan nam nie skąpi kanapeczek.

- Kanapeczki! - zawołał monsieur Christophe i, jeśli to w ogóle możliwe, jeszcze bardziej zbladł (o co niełatwo u fa­ceta, który wcale nie wychodzi na świeże powietrze). - Ależ, Wasza Wysokość, MANUSKRYPTY... Gdyby jedzenie albo jakiś napój weszło w kontakt z MANUSKRYPTEM, toby mogło...

- Na litość boską, monsieur Christophe, nie jesteśmy racz­kującymi dziećmi! - zawołała Grandmère. - Nie będziemy rzu­cać w siebie jedzeniem! A teraz proszę mi tu przynieść dzieła zebrane mojego męża, zanim będę musiała wstać i sama ich so­bie poszukać!

Monsieur Christophe odszedł z okropnie nieszczęśliwą miną, co dało Grandmère okazję zwrócić krytyczne oko w moją stronę.

- Dobry Boże, Amelio - powiedziała po chwili. - Co to za... RZECZY masz w uszach?

A niech to szlag. Zapomniałam zdjąć moje nowe wiszące kolczyki.

- Te. Tak. Cóż kupiłam je wczoraj...

- Wyglądasz jak jakaś Cyganka - oświadczyła Grandmère. - Zdejmij je natychmiast. I co się, na litość boską, dzieje z twoją klatką piersiową?

Usiłowałam zachować konserwatywny styl, wkładając su­kienkę od Marca Jacobsa z okrągłym kołnierzykiem. Lana twier­dziła, że to szczyt wyrafinowanego miejskiego szyku. Zwłaszcza w połączeniu z brązowymi rajstopami we wzorki i zapinanymi na paseczek butami na platformie.

Niestety, Grandmère zaalarmowało raczej to, co się kryło pod tym brązowym wełnianym gorsem.

- Mam nowy stanik - powiedziałam z zaciśniętymi zę­bami.

- To widzę - stwierdziła Grandmère. - Nie jestem ślepa. Nie podoba mi się raczej to, czym ten stanik powypychałaś.

- Niczym go nie wypychałam, Grandmère - powiedziałam przez zęby. - To wszystko moje. Urosłam tu i tam.

- Akurat - powiedziała Grandmère.

I zanim się zorientowałam, co się dzieje, wyciągnęła rękę i mnie uszczypnęła!

W biust!

- AŁA! - zawyłam, odskakując od niej. - Co ty WYPRA­WIASZ?

Ale Grandmère nagle zrobiła wielce z siebie zadowoloną minę.

- FAKTYCZNIE urosłaś - potwierdziła. - To pewnie cała ta świetna genowiańska oliwa z oliwek, którą w ciebie pompo­waliśmy tego lata...

- Już prędzej te szkodliwe hormony, którymi Departament Rolnictwa Stanów Zjednoczonych pompuje bydło - powiedzia­łam, masując sobie obolałą pierś. - Odkąd zaczęłam jeść mięso, urosłam o dwa centymetry w górę i o kolejne dwa - no cóż, wszerz. Więc nie musisz mnie szczypać. Zapewniam cię, to wszystko moje. A poza tym, AUĆ. Naprawdę zabolało. Jakby ci się podobało, gdyby ktoś ci tak zrobił?

- Zadbamy o to, żeby do Chanel trafiły twoje nowe wymia­ry - oświadczyła zadowolona Grandmère. - Amelio, cudownie. Nareszcie będzie można ubrać cię w coś bez ramiączek - a z cie­bie, na odmianę, nie będzie to spadać!

Poważnie, czasami jej nienawidzę.

Monsieur Christophe wreszcie wrócił z herbatą i kanapka­mi... oraz dziełami Grandpere, które mieściły się w licznych kar­tonowych pudłach. I jak się zdaje, wszystkie dotyczyły kwestii kanalizacji, z którą Genowia borykała się przez większość okre­su jego panowania.

- Ja nie chcę wygłaszać mowy o KANALIZACJI - poin­formowałam Grandmère. Prawdę mówiąc, w ogóle nie chcia­łam wygłaszać żadnej mowy. Ale wiedząc, że taką postawą nic nie zdziałam - ani u Grandmère, ani u doktora Bzika, którzy mają ze sobą bardzie wiele wspólnego, jak się nad tym zasta­nowić - zadowoliłam się jęczeniem na temat treści materiałów. - Grandmère, wszystkie te papiery... One mówią głównie o genowiańskiej kanalizacji. Przecież ja nie mogę mówić do Domina Rei o KANALIZACJI. Nie ma pan tu czegoś... - obróciłam się do monsieur Christophe'a, który kręcił się w pobliżu i głośno sapał, ile razy któraś z nas brała te jego drogocenne dokumenty do ręki. - Czegoś bardziej OSOBISTEGO?

- Amelio, nie bądź śmieszna - skarciła mnie Grandmère. - Nie możesz czytać osobistych dokumentów swojego dziadka paniom z Domina Rei.

Prawdę mówiąc, wcale nie miałam na myśli Grandpere. Chociaż zostało po nim trochę błyskotliwej korespondencji pi­sanej w czasie wojny, miałam nadzieję na coś nieco mniej...

Męskiego? Nudnego? WSPÓŁCZESNEGO?

- A co z nią? - zapytałam, wskazując na portret, który wi­siał we wnęce nad automatem z chłodzoną wodą. Był to w sumie bardzo przyjemny, niewielki obraz nieco pyzatej młodej dziew­czyny w renesansowych ciuchach, osadzony w bogatej, grubo złoconej ramie.

- Z NIĄ? - Grandmère prawie parsknęła. - JĄ sobie daruj.

- A kto to jest? - spytałam. Głównie po to, żeby rozzłościć Grandmère, która najwyraźniej chciała dalej czytać o kanaliza­cji. Ale także dlatego, że to był bardzo ładny portret. A dziew­czyna na nim miała taką smutną minę, jakby uczucie pogrążania się w starym zbiorniku na wodę nie było jej całkiem obce.

- To - odparł monsieur Christophe znużonym tonem - Jej Książęca Wysokość Amelia Wirginia Renaldo, pięćdziesiąta siódma władczyni Genowii, która panowała w roku 1669.

Parę razy zamrugałam powiekami. A potem spojrzałam na Grandmère.

- Dlaczego nigdy jej nie przerabiałyśmy? - spytałam. Bo wierzcie mi, Grandmère kazała mi zapamiętać całe moje drze­wo genealogiczne. I nigdzie tam nie było żadnej Amelii Wirginii Renaldo. Amelia to w Genowii szalenie popularne imię, bo tak nazywała się nasza święta patronka, młoda wiejska dziewczyna, która uratowała księstwo przed obcym najeźdźcą, usypiając go za pomocą tęsknej pieśni, a potem odrąbując mu głowę.

- Bo panowała tylko przez dwanaście dni - powiedziała niecierpliwie Grandmère. - A potem umarła na morową za­razę.

- NAPRAWDĘ? - Nic na to nie mogłam poradzić. Zesko­czyłam z fotela i szybko podeszłam do automatu z wodą, żeby przyjrzeć się małemu portretowi. - Wygląda tak, jakby była w MOIM wieku!

- Bo była - odparła Grandmère zmęczonym głosem. - Amelio, zechciałabyś usiąść, bardzo cię proszę? Nie mamy na to czasu. Gala odbędzie się za niecały tydzień, musimy SZYBKO wymyślić dla ciebie jakąś mowę...

- O mój Boże, to takie smutne. - Zdaje się, że jednym z ob­jawów depresji jest to, że w zasadzie prawie cały czas się płacze. Bo mnie się znów zbierało na płacz. Księżniczka Amelia Wir­ginia była taka ładna, zupełnie jak Madonna, zanim się wzięła do makrobiotyki, kabały i podnoszenia ciężarów. I jeszcze miała pyzate policzki, i tak dalej. Wyglądała troszkę jak Lilly. O ile Lilly byłaby brunetką. I nosiła koronę i błękitną aksamitkę na szyi. - Ile ona miała lat, jakieś szesnaście?

- W rzeczy samej. - Monsieur Christophe podszedł i sta­nął obok mnie. - Okropnie się żyło w tamtych czasach. Za­raza dziesiątkowała nie tylko kraj, ale dwór książęcy także. Zabrała jej rodziców i wszystkich braci. W ten sposób właśnie odziedziczyła tron. Panowała tylko, jak powiedziała Jej Ksią­żęca Wysokość, przez dwanaście dni, a później sama też padła ofiarą czarnej śmierci. Ale podczas swojego panowania podjęła parę decyzji - jak na ówczesne lata, kontrowersyjnych - które koniec końców ocaliły wielu Genowiańczyków, o ile nie całą populację księstwa... Na przykład o zamknięciu portu Genowii dla wszystkich przypływających i odpływających statków oraz zamknięciu bram pałacu dla odwiedzających... Nawet lekarzy, którzy może zdołaliby ją jakoś uratować. Ale ona nie chciała ryzykować dalszego rozprzestrzeniania się zarazy wśród swo­jego ludu.

- O mój Boże - powiedziałam, kładąc dłoń na piersi i usiłu­jąc stłumić szloch. - To takie smutne! Gdzie są jej zapiski?

Monsieur Christophe podniósł na mnie roztargnione oczy (bo w swoich butach na platformach miałam gdzieś tak z metr osiemdziesiąt pięć, a to był tylko taki mały facecik - jak powie­działa Grandmère, ołowiany żołnierzyk).

- Słucham, Wasza Wysokość?

- Jej zapiski - powtórzyłam. - Księżniczki Amelii Wirginii. Chciałabym je zobaczyć.

- Na miłość boską, Amelio! - wybuchnęła Grandmère z taką miną, jakby naprawdę potrzebowała sidecara i papierosa, a nie herbaty i kanapeczek (bez majonezu), na które skazał ją wyrok lekarza. - Ona nie robiła żadnych zapisków! Borykała się z morową zarazą! Była za bardzo zajęta grzebaniem na pała­cowym dziedzińcu zwłok swoich pokojówek.

- Właściwie - odezwał się z namysłem monsieur Christophe - pisała dziennik...

- PROSZĘ NIE PRZYNOSIĆ ŻADNEGO DZIENNIKA. - Grandmère się poderwała. Wstając, zrzuciła z kolan Rommla, który spadł na podłogę i zaczął się ślizgać, usiłując złapać rów­nowagę, aż wreszcie z ponurą miną zrejterował w odległy kąt pokoju. - NIE MAMY NA TO CZASU!

- Proszę mi przynieść ten dziennik - poleciłam monsieur Christophe'owi. - Chcę go przeczytać.

- W rzeczy samej - odezwał się archiwista. - Mamy tu tłumaczenie. Ponieważ pisany był w siedemnastowiecznej francuszczyźnie, no i był tak krótki - objął zaledwie dwanaście dni - zaczęliśmy pracować nad przekładem, ale okazało się, że to nie było dwanaście, hm, jakoś szczególnie znaczących dni w histo­rii Genowii. Wystarczy zerknąć na pierwszych kilka stron, żeby przekonać się, że księżniczka dosyć sporo pisze o tęsknocie za swoją kotką...

Natychmiast zrozumiałam, że MUSZĘ to przeczytać.

- Chcę zobaczyć to tłumaczenie - powiedziałam.

A w tym samym momencie Grandmère się rozdarła:

- Amelio, SIADAJ!

Monsieur Christophe zawahał się, wyraźnie nie wiedząc, co zrobić. Z jednej strony jestem bliżej w kolejce do tronu niż Grandmère. Z drugiej, ona jest hałaśliwsza i o wiele bardziej przerażająca.

- Wie pan co? - szepnęłam cicho do monsieur Christophe'a. - Zadzwonię do pana później.

Ale nie musiałam. Jak tylko wydostałam się stamtąd i zna­lazłam we własnej limuzynie, zadzwoniłam do taty i powiedzia­łam mu, czego chcę.

Może uznał to za dziwactwo, ale nic takiego nie powie­dział. Chociaż moje zainteresowanie czymkolwiek, co nie było związane z łóżkiem, musiał chyba uznać za poprawę mojego stanu.

W każdym razie, kiedy dotarłam do domu, czekała już na mnie paczka. Tata polecił monsieur Christophe'owi przesłać mi kurierem nie tylko tłumaczenie dziennika księżniczki Amelii Wirginii, ale i jej portret.

Portret oparłam o ścianę u stóp łóżka, tam, gdzie kiedyś stał mój telewizor. Bardzo ładnie zakrywa brzydki kontakt kablówki i widzę go dobrze z każdego kąta, kiedy leżę w łóżku.

Tak jak teraz.

Bo mogą mi odebrać telewizor.

I mogą wyrzucać moje piżamy Hello Kitty.

I mogą mnie zmuszać do chodzenia do szkoły i na terapię.

Ale nie mogą mi zabronić leżenia we własnym łóżku!

(Chociaż muszę przyznać, że moje problemy bledną w po­równaniu z problemami biednej księżniczki Amelii Wirginii. Ja przynajmniej nie mam MOROWEJ ZARAZY).

NIEDZIELA, 19 WRZEŚNIA, 23.00,
PODDASZE

Właśnie zdałam sobie sprawę, że minął dokładnie tydzień, od­kąd zadzwonił do mnie Michael, żeby mi powiedzieć, że między nami wszystko skończone. Poza tym że możemy być przyjaciółmi.

Naprawdę nie wiem, co mam na ten temat powiedzieć. Jakaś część mnie nadal chce tylko wślizgnąć się do łóżka i płakać bez końca, oczywiście, chociaż może myślicie sobie, że do tej pory już się zdążyłam wypłakać (mimo to, ile razy pomyślę, że już nigdy nie weźmie mnie w ramiona, łzy od nowa napływają mi do oczu).

Ale potem myślę sobie, że wielu ludziom wiodło się gorzej ode mnie. Na przykład księżniczce Amelii Wirginii. Najpierw jej rodzice złapali zarazę i umarli. To nie było AŻ TAK straszne, bo ona nie utrzymywała z nimi zbyt bliskich kontaktów, ponieważ wysłali ją, żeby pobierała nauki w klasztorze, kiedy miała zale­dwie cztery lata, więc na dobrą sprawę od tamtej pory prawie nie widywała własnej rodziny.

Ale potem na zarazę zmarli jej wszyscy bracia - czym rów­nież niespecjalnie się przejęła, bo ich też praktycznie nie znała.

To jednak oznaczało, że teraz ona znalazła się najbliżej w kolejce do tronu.

Dlatego te zakonnice kazały Amelii spakować rzeczy i wra­cać do pałacu, gdzie mieli ją koronować na władczynię Genowii. Amelia niespecjalnie się z tego ucieszyła, bo musiała zostawić w klasztorze swoją kotkę, Agnes - Claire.

Do genowiańskiego pałacu nie wpuszcza się kotów (to za­dziwiające, że im bardziej czasy się zmieniają, tym bardziej po­zostają te same).

A kiedy przyjechała do pałacu, brat jej ojca, wuj Francesco, którego w rodzinie nikt tak nie lubił od czasu, kiedy skopał ro­dzinnego psa, Pampusia (PSOM wolno w pałacu przebywać), już rozstawiał wszystkich po kątach.

O ile dobrze pamiętam historię Genowii (a wierzcie mi, po tych wszystkich torturach Grandmère, pamiętam), wuj Francesco - który stał się księciem Francesco Pierwszym po śmierci Ame­lii (w sumie zresztą księciem Francesco JEDYNYM, bo był tak podłym człowiekiem, że po jego śmierci nikt w Genowii nigdy nie nazwał dziecka jego imieniem) - był ogólnie znienawidzony, i to nie tylko przez własną rodzinę. To najgorszy władca, jakie­go kiedykolwiek miała Genowia, bo próbował obciążyć ludność tak dotkliwymi podatkami po pladze zarazy, chcąc nadro­bić stracone dziesięciny, że wielu ocalałych zginęło śmiercią głodową.

Miał poza tym reputację rozpustnika (o czym świadczy liczba prawie trzydzieściorga nieślubnych dzieci, z których wszystkie wysuwały roszczenia do tronu, kiedy zmarł). W gruncie rzeczy za czasów panowania Francesca niewiele brakowało, a Genowia zostałaby przyłączona do Francji, bo książę miał takie długi kar­ciane, że w jakimś momencie zastawił nawet klejnoty koronne w czasie partyjki kart z Williamem III Angielskim (odzyskano je dopiero całe sto lat później, kiedy przebiegła księżniczka Margarethe odebrała je, uwiódłszy Jerzego III, o którym mówiło się, że ma nie wszystkie klepki pod sufitem).

W każdym razie, ponieważ Francesco praktycznie już się uważał za władcę, chociaż jeszcze nim nie był, biedna Amelia nie miała nic do roboty. A więc jak każda znudzona nastolat­ka, która nawet nie ma z kim pogadać - wszystkie damy dworu poumierały na zarazę - poszła do pałacowej biblioteki i zaczę­ła czytać wszystkie leżące w niej księgi. Trochę tak jak Piękna w Pięknej i Bestii! Tyle, że gdyby Bestia był jej wujem, znikłaby szansa na romans.

No i zamiast tańczących imbryków do herbaty i świeczni­ków, w pałacu byli tylko chorzy kanclerze i inni tacy.

Tyle przeczytałam. Takie to nudne, że korci mnie, żeby nie czytać dalej.

Ale chcę się dowiedzieć, co się stało z kotką.

Właśnie dostałam maila. Sami zobaczcie:

Czirlid: Cześć, Mia! To ja, Lana. Mam nadzieję, że dobrze się bawiłaś wczoraj wieczorem. Ominę­ła cię NIESAMOWITA impra. Zdjęcia z niej mo­żesz zobaczyć na www.lastnightsparty.com. OMB, w drodze do domu wpadłam chyba na twoją przy­jaciółkę, Lilly - lizała się z jakimś ninja w Around the Clock. Ale co ona robi z jakimś tam ninja? Zdecydowanie za intensywnie imprezowałam. No i jak ci się nosi te Louboutains z Saks? Szkoda, że nie wolno nam wkładać szpilek do szkoły. Buziaki! - Lana.

A więc romans Lilly z jednym z przyjaciół Kenny'ego z sek­cji boksu tajskiego kwitnie! O ile to, co ich łączy, da się nazwać „romansem”.

Kiedy Lilly zrozumie, że nigdy nie odnajdzie uczuciowego spełnienia, którego szuka, w związkach opartych wyłącznie na czysto fizycznej fascynacji? No bo któryż tajski bokser zdoła intelektualnie dotrzymać kroku Lilly? Rzuci go jak psa, kiedy tamten zdoła otworzyć usta.

To smutne. Można by pomyśleć, że córka dwojga psycho­analityków będzie umiała rozpoznać własne patologiczne zacho­wania.

Ale ponieważ Lilly, w przeciwieństwie do mnie, nie uczęsz­cza na regularną terapię, wydaje jej się, że nie ma żadnego prob­lemu.

Ha!

A to mi przypomina - jutro szkoła.

A ja w ogóle nie zaczęłam nadrabiać zaległości.

Ciekawe, czy udałoby mi się dostać zwolnienie od dokto­ra Bzika? „Proszę zwolnić Mię z odrabiania prac domowych. Jest pogrążona w depresji. Z poważaniem, doktor Arthur T. Bzik”.

Tak. To by podziałało. Zwłaszcza na panią Martinez...

O MÓJ BOŻE. Właśnie w mojej skrzynce znalazł się kolej­ny mail od Michaela.

Dobra, muszę przestać z tymi atakami paniki, ile razy to się zdarza. Jesteśmy teraz przyjaciółmi. Będzie czasami do mnie pisał. Muszę przestać dostawać świra, ile razy to zrobi. Muszę zachowywać się normalnie. Nie mogę hiperwentylować za każ­dym razem, kiedy mnie dosięgnie przez cyberprzestrzeń.

Jestem pewna, że on pisze nie dlatego, że zdał sobie spra­wę, jaką okropną pomyłkę popełnił, mówiąc, że chce, żebyśmy byli wyłącznie przyjaciółmi, i pragnie, żebyśmy do siebie wró­cili. Jestem pewna, że wcale nie o to chodzi. Jestem pewna, że tylko zastanawia się, czemu na poprzedniego maila nie odpi­sałam.

A może jestem u niego na jakiejś liście mailingowej i to tyl­ko jego kolejna historyjka o wiecznych poszukiwaniach japoń­skich kanapek z jajkiem.

Lepiej to otworzę, bo inaczej nigdy się nie dowiem.

Może tylko zaczekam, aż serce przestanie mi tak mocno walić...

SkinnerBx: Cześć, Mia.

Hej, słyszałem, że miałaś grypę. Fatalna sprawa.

Mam nadzieję, że już się lepiej czujesz.

Tutaj nadal wszystko w porządku. Pracujemy peł­ną parą przy pierwszym etapie konstrukcji tego robotycznego ramienia - czy Charliego, jak zaczę­liśmy je nazywać. Zaczynam się przyzwyczajać do jedzenia, chociaż maleńkie kalmary to naprawdę nie jest moja ulubiona przekąska.

Rozumiem, że moja siostra daje ci nieźle popalić. Mia, wiesz jaka jest Lilly. W końcu jej przejdzie. Musisz tylko dać jej trochę czasu.

Wiem, że nie czujesz się najlepiej i pewnie jesteś zasypana lekcjami i książęcymi obowiązkami, ale jeśli znajdziesz chwilę, chętnie bym się dowie­dział, co u ciebie.

Michael

O... Boże.

Kiedy już przez pół godziny popłakałam sobie nad tym ma­ilem, skasowałam go bez odpowiadania.

Bo, dajcie spokój. NIE MOGĘ być jego przyjaciółką.

Po prostu nie mogę.

Już wolałabym morową zarazę.

PONIEDZIAŁEK, 20 WRZEŚNIA,
FRANCUSKI

Mia, co czytasz?

Nic takiego, Tina. To tylko pamiętnik jednej z moich przodkiń.

Jest w nim coś o miłości???

Hm... Raczej nie. W sumie jest dość nudny. Teraz pisze szkic jakiegoś rozporządzenia, opartego na czymś, co prze­czytała w pałacowej bibliotece. Nie, żeby to komuś miało wyjść na dobre. Tak samo jak wszyscy inni w pałacu, na koniec umrze na morową zarazę.

To w ogóle nie brzmi jak coś, co lubisz czytać!

Tak, wiem. Sama nie wiem, co się ze mną ostatnio dzieje.

Cóż, wiele się wydarzyło. To naturalne, że z czasem dora­stasz i się zmieniasz. A skoro mowa o dorastaniu - to twój nowy mundurek?

Owszem. Dzięki Bogu, już przyjechał. Myślałam, że w tym starym się uduszę. Chociaż pewnie to i tak nic w porówna­niu z gorsetami, które musiały nosić moje przodkinie. Hej, słyszałaś, że Lilly w ten weekend umówiła się ze swoim tajemniczym tajskim bokserem?

Nie! Skąd o tym wiesz?

Hm, już nie pamiętam. Ale mówię ci, T., to poważna sprawa. Musisz jakoś sprawdzić tego faceta pod 411! Lilly może coś naprawdę grozić.

Nie jestem pewna. Ostatnio też nie zaliczam się do przy­jaciółek Lilly. A może mnie znielubiła za to, że trzymam z tobą. Lepiej poproś o to Kenny'ego na chemii.

Racja. O mój Boże, wiedziałaś, że w siedemnastym wieku ludzie dawali sobie wszy, które na sobie zabili, w medalio­nach, na znak uczucia?

Obrzydlistwo! Cieszę się, że my za to mamy butiki Claire.

Właśnie.

PONIEDZIAŁEK 20 WRZEŚNIA,
ROZWÓJ ZAINTERESOWAŃ

Wiecie co, myślałam, że gorzej już być nie może, bo chłopak mnie rzucił, a najlepsza przyjaciółka uznała, że jestem zdradliwą suką, i przestała się do mnie odzywać. I jeszcze ktoś założył stronę internetową o tym, jaką jestem kompletną kretynką i jak bardzo mnie nienawidzi.

A potem Lana postanowiła zostać moją nową najlepszą przyjaciółką.

Słuchajcie, wcale nie twierdzę, że nie przydadzą mi się nowi przyjaciele. Bo Bóg mi świadkiem, przydadzą się.

Ale nie jestem pewna, czy muszę mieć AŻ TYLU PRZYJA­CIÓŁ, ilu mam akurat teraz.

Zwłaszcza, że tak naprawdę chce mi się tylko wrócić do łóż­ka i tam już zostać.

Najchętniej na zawsze.

Ale nie. Najwyraźniej to o wiele za wysokie oczekiwania.

Bo dzisiaj przy lunchu, kiedy chciałam usiąść obok Tiny, Borisa i J.P, ze zdumieniem zobaczyłam, że Lana i Trisha też stawiają tace obok mojej.

- O mój Boże - jęknęła Lana, kiedy zobaczyła, co jem na lunch. - Jesz hot doga z kukurydzą? Masz pojęcie, ile w tym jest węglowodanów? Nic dziwnego, że przytyłaś o cały roz­miar. Hej, to te nowe kolczyki kupione w sobotę? Fajnie wy­glądają.

No jasne. Wydało się.

Wydało się, że zostałam przyjaciółką Lany.

No cóż, nieważne. Nie jest AŻ TAK zła, chociaż w przeszło­ści miewałyśmy nieporozumienia.

Ale naprawdę zna wiele rewelacyjnych wskazówek co do powstrzymywania się od ogryzania paznokci (malować je każ­dego wieczoru przed położeniem się spać Sally Hansen Hard As Nails, a przedtem wsmarować w skórki preparat z oliwką).

Tina gapiła się na Lanę z szeroko otwartymi ze zdumienia ustami, na co Trisha powiedziała:

- Kotuś, zrób zdjęcie, to się dłużej tym nacieszysz.

A potem stwierdziła, że podoba jej się sposób, w jaki Tina używa eyelinera, i spytała, czy taki makijaż oczu nakazuje jej religia.

Na co Tina zakrztusiła się kanapką z tuńczykiem.

- Czy ktoś z was ma rachunek różniczkowy z Schuylerem? - spytała Lana. - Bo nie mam, choroba, zielonego pojęcia, o co chodziło na tej lekcji.

Na co Boris odparł ze zbolałą miną:

- Hm... Ja mam.

A potem resztę przerwy na lunch spędził, pomagając Lanie odrobić pracę domową, a Tina resztę przerwy spędziła, demon­strując Trishi jak maluje sobie oczy, a J.P. spędził resztę przerwy, śmiejąc się złośliwie w swoje chili (bez kukurydzy).

A ja chciałam chociaż poczytać sobie to tłumaczenie pamięt­nika Amelii. Ale nie mogłam, bo jakby to wyglądało. No rozu­miecie, aspołecznie.

Wystarczy stawianych mi zarzutów, bez dodawania do tej listy etykietki osoby aspołecznej.

Ale zauważyłam, że Lilly rzuciła mi przez ramię wyjątkowo nienawistne spojrzenie, kiedy odnosiła swoją tacę po lunchu.

Ale to pewnie dlatego, że Lana właśnie wpinała mi we włosy te maleńkie spinki, a Lilly jest trochę uprzedzona do poprawia­nia sobie urody w stołówce.

PONIEDZIAŁEK, 20 WRZEŚNIA,
CHEMIA

J.P. dopytuje się, jakim cudem przez sam fakt, że poszłam z Laną na zakupy, stałam się jedną z osób na topie.

Tłumaczyłam mu, że my z Laną nie poszłyśmy na jakieś tam zakupy, poszłyśmy kupować STANIKI.

Na co J.P. powiedział:

- Proszę, opowiedz mi o tym dokładnie. To znaczy, ZE SZCZEGÓŁAMI.

Ale ja byłam za bardzo pochłonięta czytaniem, jak wuj księż­niczki Amelii, Francesco, wpadł do pałacowej biblioteki i naka­zał spalenie wszystkich ksiąg, ot tak, żeby zrobić jej na złość. Jestem pewna, że zrobił to, bo wiedział, że Amelia je lubi, a nie dlatego, że uważał, iż przyczyniają się do roznoszenia zarazy.

Jak by to samo w sobie nie było już wystarczająco przykre, wrzucił też do ognia szkic rozporządzenia, które tak starannie napisała i podpisała - i to w obecności ŚWIADKÓW. Nie byle jakie osiągnięcie, skoro w pałacu trudno było znaleźć dwie żywe dusze skłonne poświadczyć podpisany dokument. I to mimo że Amelia wyjaśniła mu, że to, co przygotowała, miało w przyszło­ści służyć dobru ludu Genowii! O które, jej zdaniem, wuj zupeł­nie nie dbał. Zwłaszcza, że ludzie padali jak muchy, a on i tak wciąż pozwalał zagranicznym statkom cumować w porcie, co chyba łączyło się z dalszym rozprzestrzenianiem się zarazy...

Amelia oskarżyła wuja o to, że dba wyłącznie o dostawy oliwy z oliwek. Dla wuja Francesca rzeczywiście tylko oliwa się liczyła. No i jeszcze korona.

Ale nie! Uznał, że palenie książek (i rozporządzeń) to odpo­wiedź na ich wszystkie problemy!

Naprawdę chciałam czytać dalej, bo wreszcie coś udało się Amelii osiągnąć (chociaż, ostatecznie, wszystko miało się skoń­czyć źle). Ale Kenny wrzasnął na mnie, że jeśli nie będę poma­gała w eksperymencie, to mogę się szykować na pałę, która mi się słusznie należy.

No więc mieszam. Co by wyjaśniało, czemu charakter pisma tak mi się pogorszył.

PONIEDZIAŁEK, 20 WRZEŚNIA,
PODDASZE

Chociaż nadal tkwię na dnie otchłani rozpaczy, i tak dalej, to po szkole miałam dzisiaj całkiem niezły humor, bo:

1. Żadnych lekcji etykiety.

2. Chociaż nie mam telewizora, trafiło mi się coś totalnie rewelacyjnego do czytania.

Miałam szczery zamiar zdjąć szkolny mundurek, włożyć dres, zwinąć się na łóżku i poczytać o mojej przodkini.

Ale moja (przyznaję, umiarkowana) radość była krótko­trwała, bo kiedy weszłam na poddasze, zastałam pana G. przy jadalnym stole, nad stosem wszystkich lekcji, które opuściłam w zeszłym tygodniu.

- Siadaj - powiedział odsuwając krzesło.

Usiadłam.

A teraz zabieramy się do powtórki. Każdy przedmiot po kolei.

To jest potworna niesprawiedliwość.

PONIEDZIAŁEK, 20 WRZEŚNIA, 23.00,
PODDASZE

O mój Boże, ależ jestem zmęczona. A nawet nie doszliśmy do połowy tej powtórki.

I w ogóle PO CO oni nas tak zawalają robotą? Czy nie wie­dzą, że to, co robią, sprawia, że jeszcze bardziej upadamy na duchu? Czy tego pragną ludzie sprawujący władzę? Całego po­kolenia zranionych, złamanych dusz?

Nic dziwnego, że tylu nastolatków sięga po narkotyki. Ja też bym sięgnęła, gdybym nie była aż tak padnięta. I gdybym miała do nich jakiś dostęp.

Okazuje się, że wujowi Francesco nie spodobało się, że Amelia zarzuciła mu, że on w ogóle nie dba o lud Genowii. Po­wiedział jej, że gdyby sama dbała o lud Genowii, to by abdykowała i przekazała tron jemu. Bo jest tylko dziewczyną, która nie ma zielonego pojęcia o tym, co robić.

!!!!!!!!!!!!!!

Ale Amelia chyba miała więcej pojęcia o tym, czym się zajmowała, niż to pokazywała po sobie, bo napisała KOLEJNE rozporządzenie - tym razem nakazujące zamknięcie wszystkich genowiańskich portów i dróg. Nikomu nie wolno było wjeżdżać do kraju ani go opuszczać. Zrobiła to, bo uważała, że w ten spo­sób uda się zmniejszyć rozprzestrzenianie się zarazy skuteczniej, niż paląc wszystkie księgi w całej Genowii.

Ha! I co teraz, Francesco, ty cieniasie?

Poza tym z całego miasta kazała sprowadzić do pałacu najlepsze łowne koty. Bo nie mogła nie zauważyć, że w miej­scach, gdzie były koty, zaraza jakoś nie wybuchała - na przykład w klasztorze, w którym zostawiła Agnes - Claire.

Jak na dziewczynę, która żyła w siedemnastym wieku, kie­dy jeszcze nie wiedzieli, co to zarazki, księżniczka Amelia była całkiem bystra.

Aha, i kazała jeszcze wyrzucić z pałacu swojego wuja.

Ludzie. A ja uważałam, że MOJA rodzina jest patolo­giczna.

WTOREK, 21 WRZEŚNIA,
WSTĘP PO TWÓRCZEGO PISANIA

Okazuje się, że nie tylko moi krewni sprzysięgli się prze­ciwko mnie. Kiedy weszłam dzisiaj do szkoły, natknęłam się na czekającą na mnie dyrektor Guptę. Kiwając zakrzywionym palcem, pokazała mi, że mam iść za nią do jej gabinetu. Lars i ja wymieniliśmy spanikowane spojrzenia, zastanawiając się, co tym razem mogliśmy przeskrobać.

A przynajmniej, co ja mogłam przeskrobać. Byłam pewna, że dyrektor Gupta jakoś się musiała dowiedzieć, że to ja uru­chomiłam alarm przeciwpożarowy, kiedy wcale nie było pożaru. Było to wprawdzie rok temu, ale może aż tyle czasu zajęło im przejrzenie wszystkich nagrań z tych kamer na korytarzach czy coś...

Ale okazało się, że to nie miało z tym nic wspólnego. Nato­miast skonfiskowała mój pamiętnik.

Piszę teraz w swoim zeszycie do chemii.

Dyrektor Gupta powiedziała:

- Mia, rozumiem, że przechodzisz obecnie jakieś trudne chwile. Ale masz coraz gorsze stopnie. Jesteś już w trzeciej kla­sie liceum. Niedługo uczelnie zaczną się interesować twoimi osiągnięciami.

Chciałam jej powiedzieć to, co wszyscy doskonale wiedzie­li: że dostanę się na każdą uczelnię, na jaką złożę papiery. Bo jestem księżniczką. Wolałabym, żeby tak nie było. Ale tak jest. Nawet Trisha o tym wie.

- Słyszałam od pani Ports - ciągnęła dyrektor Gupta - że któregoś dnia pisałaś pamiętnik nawet w czasie lekcji wuefu. Tak dalej nie może być. Nie możesz oczekiwać, że jakoś się prześlizgniesz tylko dlatego, że jesteś osobą sławną.

I mówić tu o niesprawiedliwości! Nigdy nie wykorzystywa­łam tej swojej niewielkiej sławy, żeby się prześlizgiwać!

- Od tej chwili wiedz, że pisanie pamiętnika w czasie lekcji jest verboten - rzekła dyrektor Gupta. - Zatrzymuję twój pa­miętnik - nie martw się, NIE ZAJRZĘ do niego - do końca dzi­siejszych lekcji. Potem go możesz odebrać. I bądź tak dobra, od jutra nie przynoś go do szkoły. Czy to jasne?

Co miałam powiedzieć? Miała trochę racji.

Zapowiedziała moim wszystkim nauczycielom, że mają mi odbierać wszelkie papiery, na których będę coś pisać, chyba że jest to związane z lekcją. Teraz uchodzi mi to na sucho tylko dlatego, że pani Martinez myśli, że to zadanie z kreatywnego pisania, które właśnie nam wyznaczyła, to znaczy opis chwili, która do głębi nas poruszyła.

Wiecie, jaka chwila poruszyła mnie do głębi?

Ta, w której dyrektor Gupta zamknęła mój pamiętnik w szkolnym sejfie. Poczułam się tak, jakby ktoś wybebeszył mi wnętrzności jednorazowym długopisem Bic.

WTOREK, 21 WRZEŚNIA,
ANGIELSKI

Mia - gdzie twój pamiętnik?

Nie chcę o tym rozmawiać.

Och. Okay, przepraszam!

Nie, to ja przepraszam. Byłam niegrzeczna. Tylko, że... Dy­rektor Gupta mi go zabrała. Bo mam coraz gorsze stopnie.

Och, Mia! To okropne!

Nie, wcale nie. To moja wina. Liścików też nie wolno mi przesyłać. Nauczyciele mają mi zabierać wszystko, co piszę, a co nie jest związane z lekcjami. Więc uważaj.

No to będziemy uważać. W każdym razie, chciałam powie­dzieć - trochę dziwnie to wczoraj wypadło przy lunchu, prawda? Nie wiedziałam, że jesteście z Laną tak zaprzyjaź­nione! Kiedy do tego doszło? To znaczy, o ile mogę zapytać?

Nie ma sprawy. Powinnam była ci powiedzieć. Dziwnie się z tym wszystkim czułam. Wiem, że w przeszłości bywa­ła wobec ciebie naprawdę podła i nie chciałam - no, nie chciałam, żebyś mnie znienawidziła.

Mia! Nie mogłabym cię znienawidzić! Wiesz o tym!

Dzięki, Tina. Ale jesteś wyjątkiem.

Co ty wygadujesz? A kto by mógł ciebie znienawidzić?

Ugh... Wielu ludzi mnie nienawidzi. A już Lilly NAJBAR­DZIEJ.

Przecież wiesz, dlaczego ona cię nienawidzi.

Racja. Twoja teoria o J.P. jest błędna. Mam pod ko­niec tygodnia wygłosić mowę na takiej jednej imprezie charytatywnej. Matka Lany ją organizuje i jedno jakoś do­prowadziło do drugiego, i... Wiesz, ona naprawdę wcale nie jest taka zła. To znaczy, jest ZŁA. Ale chyba nie AŻ TAK zła, jak przedtem myślałyśmy. Rozumiesz, o co mi chodzi?

Chyba tak. Kiedy rzuca te swoje kąśliwe uwagi, ma się wrażenie, że nie umie mówić innych rzeczy niż te, które bolą.

Właśnie. Trochę tak jak Lindsay Lohan.

Dokładnie! Ale mimo wszystko, Lilly chyba nie jest z tego powodu szczęśliwa.

O co ci chodzi? Mówiła coś na mój temat?

DO MNIE też już się nie odzywa, skoro przyjaźnię się z tobą, więc nie, nic mi na ten temat nie mówiła. Ale wi­działam, jak ci rzuca wredne spojrzenia przez pól stołówki.

Och, tak. Też je zauważyłam. Ja...

Nie będę pisała liścików na lekcjach.

Nie będę pisała liścików na lekcjach.

Nie będę pisała liścików na lekcjach.

Nie będę pisała liścików na lekcjach.

Nie będę pisała liścików na lekcjach.

Nie będę pisała liścików na lekcjach.

Nie będę pisała liścików na lekcjach.

Nie będę pisała liścików na lekcjach.

Nie będę pisała liścików na lekcjach.

Nie będę pisała liścików na lekcjach.

Nie będę pisała liścików na lekcjach.

Nie będę pisała liścików na lekcjach.

Nie będę pisała liścików na lekcjach.

Nie będę pisała liścików na lekcjach.

Nie będę pisała liścików na lekcjach.

Nie będę pisała liścików na lekcjach.

Nie będę pisała liścików na lekcjach.

WTOREK, 21 WRZEŚNIA,
LUNCH

CIĄGLE przepraszam Tinę za to, że przeze mnie wpadła na angielskim. Dzięki BOGU, że przynajmniej nie odczytano tych naszych liścików głośno. Chociaż tyle dobrego.

Tina mówi, żeby się nie przejmować, że nic takiego się nie stało.

Ale to NIE JEST nic takiego. W głowie mi się nie mieści, że ciągnę za sobą w dół swoich przyjaciół. To okropne, muszę PRZESTAĆ.

W każdym razie nie mogą mi zakazać pisania w czasie LUN­CHU. Nawet jeśli robię to w swoim zeszycie do chemii.

Chociaż bardzo trudno jest pisać, kiedy Lana co kilka chwil mnie trąca i mówi:

- Zaraz, więc Gupta powiedziała ci, że musisz bardziej się starać, jeśli chcesz dostać się na studia? O mój Boże, przecież to bardzo łatwo da się załatwić. Zapisz się do Spirit Squad. Serio, my NIC nie musimy robić. Tylko co jakieś pięć tygodni organi­zujemy kiermasz dobroczynny. Och, wiem! Możesz dołączyć do Hola - Klubu Hiszpańskiego! Po prostu siedzimy sobie i oglą­damy filmy po hiszpańsku. Na przykład ten, w którym faceci walczą na śmierć połciami szynek. No cóż, w klasie tego filmu nie oglądaliśmy, bo było w nim za dużo seksu. Z Trishą obej­rzałyśmy go w domu na dodatkowy stopień. Ach, i jest jeszcze komitet taneczny! Teraz pracujemy nad Balem Różnic Kulturo­wych! W tym roku będzie rewelacyjnie, może uda nam się na odmianę zamiast DJ - a zatrudnić prawdziwą kapelę! I jest jeszcze pomaganie w lekcjach. Ja pomagam w lekcjach takiej naprawdę słodkiej drugoklasistce. Nauczyłam ją robić równe kreski eyelinerem.

A ja odpowiadam tylko:

- Hm. Wiesz, ja i tak mam dość roboty z tytułu swoich ksią­żęcych obowiązków. I piszę dla szkolnej gazety.

- Racja - stwierdziła Lana. - Hej, a co sądzisz o tym broka­cie? Na moich paznokciach?

Kiedy moje życie zamieniło się w coś takiego?

A, racja, pamiętam. Tego dnia, kiedy chłopak mnie rzucił, a ja straciłam wszelką ochotę do życia.

WTOREK, 21 WRZEŚNIA,
ROZWÓJ ZAINTERESOWAŃ

Dobra, tu nie mogą mnie powstrzymać od pisania, bo:

A) I tak nikt nie wie, co powinnam robić na tej głupiej lek­cji, biorąc pod uwagę, że nie mam żadnych rozwiniętych zainteresowań.

B) Pani Hill i tak tu nie ma. Na eBay musi trwać jakaś aukcja, którą usiłuje wygrać, czy coś, bo siedzi w pokoju nauczycielskim.

W każdym razie właśnie zdarzyło się coś niesamowicie dziwnego. Po lunchu poszłam do łazienki dla dziewczyn i kiedy myłam ręce, Lilly wyszła z jednej z kabin i TEŻ zaczęła myć ręce.

Totalnie mnie ignorowała, jakbym w ogóle nie istniała. Tyl­ko gapiła się na siebie w lustrze.

Nie wiem, co mnie napadło. Nagle poczułam, że dłużej już tego nie zniosę. Zakręciłam kran, złapałam parę papierowych ręczników i wycierając ręce O MAŁY WŁOS nie powiedzia­łam: Wiesz co, Lilly? Możesz mnie ignorować, ile ci się żyw­nie podoba, ale to nie zmieni faktu, że nie masz racji. JA NIE SPOWODOWAŁAM waszego zerwania z J.P. I WCALE z nim nie chodzę. Jesteśmy TYLKO przyjaciółmi. W głowie mi się nie mieści, że po tych wszystkich latach przyjaźni w ogóle możesz coś takiego sobie o mnie POMYŚLEĆ. A poza tym wiesz, że kocham twojego brata, mimo że teraz jesteśmy wyłącznie przy­jaciółmi.

Ale nie powiedziałam.

Nie powiedziałam ani słowa.

Bo niby dlaczego miałam coś mówić? Dlaczego to JA miała­bym robić pierwszy krok, kiedy nie zrobiłam nic złego? To ONA postanowiła się do mnie nie odzywać, kiedy to MNIE dopadło wielkie osobiste cierpienie. Czy ona choć na chwilę zastanowi­ła się, że może teraz przydałaby mi się przyjazna dusza? Czy jej w ogóle przyszło do głowy, że to nie jest najlepszy moment, żeby fundować mi ciche dni?

Bo wydaje mi się, że ile razy w moim życiu rozgrywa się jakiś osobisty dramat - kiedy odkryłam, że jestem księżnicz­ką, kiedy jej brat mnie rzucił - Lilly odwraca się do mnie ple­cami.

Ale Lilly musiała się zorientować, że mam ochotę coś powiedzieć, bo rzuciła mi wyjątkowo wredne spojrzenie. A potem opłukała ręce, zakręciła kran, też złapała parę ręczników, wyrzu­ciła je do kosza - takim samym ruchem, jakim, zdaje się, cisnęła do śmieci naszą przyjaźń - i wyszła bez jednego słowa.

Niewiele brakowało, a pobiegłabym za nią. Naprawdę. O mało za nią nie pobiegłam i nie powiedziałam, że przepraszam za wszystko, co mogłam zrobić, i że wiem, że jestem dziwadłem, ale naprawdę próbuję coś z tym zrobić. Niemal powiedziałam: Słuchaj, chodzę na terapię. Jesteś zadowolona? Doprowadziłaś mnie do tego, że chodzę na terapię!

Ale, po pierwsze, wiem, że to nieprawda. Nie trafiłam na terapię przez Lilly ani przez Michaela, ani przez nikogo innego, tylko przez Wielką Dziurę.

A co, jeśli powiedziałaby Michaelowi? Potem on by sobie pomyślał, że jestem tak zdruzgotana po naszym rozstaniu, że mam aż myśli samobójcze.

Których nie miewam.

Jestem po prostu smutna. Doktor Bzik tak powiedział.

Pozwoliłam jej odejść. I nie powiedziałam ani jednego słowa.

A teraz siedzę tu, na RZ, i patrzę, jak gawędzi sobie z Perin na temat tej inicjatywy z wieżami telefonii satelitarnej.

I wiecie co? Nie jestem wcale pewna, czy jeszcze chcę mieć taką przyjaciółkę. Bo nawet Lana Weinberger jest LEP­SZĄ przyjaciółką niż kiedykolwiek była nią Lilly. Z Laną człowiek przynajmniej wie, na czym stoi. To prawda, że jest całkowicie zaabsorbowana sobą i płytka. Ale przynajmniej nie usiłuje udawać, że jest kimś innym. W przeciwieństwie do nie­których osób.

Boże, będę miała STRASZNIE DUŻO do omówienia z dok­torem Bzikiem w piątek.

WTOREK, 21 WRZEŚNIA, 16.00,
U CHANEL

Kiedy poszłam do niej po odbiór swojego pamiętnika, dyrek­tor Gupta powiedziała do mnie takim wielce znaczącym tonem:

- Mia, POROZMAWIAJMY.

Musiałam więc usiąść i wysłuchiwać jej gadaniny o tym, jaką jestem bystrą dziewczyną, ile mam różnych cennych zalet - że to szkoda, iż zrezygnowałam z udzielania się w samorzą­dzie uczniowskim i że w tym roku nie biorę większego udziału w zajęciach pozalekcyjnych. Uczelnie, powiedziała, zwracają uwagę na inne rzeczy poza stopniami i opiniami nauczycieli. Chcą, żeby kandydaci na studia mieli też inne, pozaakademickie zainteresowania.

Lana miała totalną rację z tym Hola.

- Mia - ciągnęła dyrektor Gupta. - W tym semestrze nie byłaś na ani jednym kolegium redakcji gazety.

Miałam nadzieję, że tego nie zauważyła.

- Jak na razie to trochę trudny semestr dla mnie.

- Wiem - przytaknęła dyrektor Gupta. Za szkłami okularów jej oczy były dość łagodne. Chociaż raz. - Widać, że ostatnio masz wiele zmartwień. Ale nie możesz się tak opuszczać we wszystkim z powodu jakiegoś chłopaka, Mia.

Przerażona, wytrzeszczyłam na nią oczy. Nie wierzyłam, że ona jest w stanie coś takiego POWIEDZIEĆ.

- Nie opuszczam się - wyjąkałam. - To nie ma nic wspólne­go z Michaelem. To znaczy, owszem, smutno mi, że zerwaliśmy. Ale, to tylko... Dzieje się poza tym o wiele więcej.

- Naprawdę martwi mnie to - powiedziała dyrektor Gupta - że, jak mi się zdaje, ze starych przyjaźni też zrezygnowałaś. Zauważyłam, że już nie siedzisz przy lunchu z Lilly Moscovitz.

- To ONA nie siedzi ze mną - sprostowałam oburzona. - To nie ja...

- Zauważyłam również, że zamiast tego spędzasz czas w towarzystwie Lany Weinberger. - Usta dyrektor Gupty zacis­nęły się tak samo, jak u mojej mamy, kiedy jest na coś wściekła. - I chociaż muszę przyznać, że cieszy mnie, że ty i Lana już sobie nie skaczecie do oczu, nie mogę przestać się zastanawiać, czy to naprawdę osoba, z którą aż tak wiele cię łączy...

Teraz, kiedy mam biust, mnóstwo mnie z nią łączy. Ona wie WSZYSTKO o sposobach zakrywania sterczących sutków.

Oraz o tym, jak je eksponować, kiedy trzeba.

- Pani dyrektor, naprawdę doceniam pani zaangażowanie - oświadczyłam. - Ale musi pani pamiętać o jednym.

Spojrzała na mnie z wyczekiwaniem.

- Tak?

- Jestem księżniczką. Dostanę się na każdą uczelnię, na jaką złożę papiery, bo uczelnie będą się przechwalać, że uczy się u nich na pierwszym roku dziewczyna, która pewnego dnia bę­dzie rządziła całym państwem. Więc to naprawdę bez znaczenia, czy dołączę do Klubu Hiszpańskiego albo do Spirit Squad, czy coś. Ale... - Pomachałam do niej swoim pamiętnikiem. - Dzięki za troskę.

Kiedy tylko wyszłam z gabinetu doktor Gupty, rozdzwoniła się moja komórka, a ja spojrzałam na nią i zobaczyłam, że to Grandmère.

Super. Ten dzień nie mógł się jeszcze lepiej potoczyć.

- Amelio? - powiedziała śpiewnie, kiedy odebrałam. - Co cię zatrzymuje? Ja CZEKAM.

- Grandmère? Ale o co ci chodzi? W tym tygodniu nie mamy lekcji etykiety, zapomniałaś?

- Wiem o tym. Czekam na ciebie pod szkołą w limuzynie. Dzisiaj jedziemy do Chanel znaleźć coś, co będziesz mogła wło­żyć na tę piątkową galę. Zapomniałaś?

Tak, zapomniałam. Ale jaki miałam wybór? Żadnego.

Więc siedzę teraz u Chanel.

Personel bardzo się ucieszył moimi nowymi wymiarami. Głównie dlatego, że nie będą już musieli zbierać zaszewek na biuście w każdej sukience, którą wybierze dla mnie Grandmère.

Kostium, jaki dla mnie znalazła na tę galę, jest całkiem nie­zły. Wreszcie pozwala mi nosić coś czarnego.

- Twój pierwszy kostium Chanel - mruczy co chwila i wzdycha. - Jak ten czas leci! A zdaje się, że zaledwie wczo­raj byłaś czternastolatką o podrapanych kolanach, która przyszła do mnie, nie mając nawet pojęcia, jak używać widelca do ryb! A teraz, spójrz tylko na siebie! BIUST!

I co jeszcze? Nigdy nie miałam podrapanych kolan.

A potem Grandmère wręczyła mi mowę, którą kazała dla mnie napisać. Na tę galę. Chyba darowała sobie pomysł, że­bym sama napisała wystąpienie. Zdecydowała się wynająć byłą autorkę przemówień prezydenckich i poleciła jej stworzyć dwudziestominutowe wystąpienie na temat systemu kanalizacyjne­go Genowii. Najwyraźniej ta zatrudniona przez nią autorka jest bardzo sławna i to ona napisała pewne słynne przemówienie o „tysiącu świetlnych punktów”.

Chyba musiała kiedyś pisać dla Star Trek: Następne poko­lenie czy coś.

Grandmère mówi, że mam się nauczyć przemówienia na pa­mięć, żeby wypadło bardziej „spontanicznie”.

Dobrze chociaż, że czekając na przymiarkę nowego kostiu­mu, mogę sobie poczytać.

Ale nie czytam swojej przemowy. Bo Grandmère poszła po­szukać jakiejś sukni dla siebie na galę. Zaproszono ja jako moją „osobę towarzyszącą”. Wiem, że ma nadzieję, że nas OBIE po­proszą o złożenie przysięgi członkowskiej.

Co zresztą nie byłoby takie złe. Wtedy mogłabym powie­dzieć dyrektor Gupcie, że mam jednak jakieś zajęcia pozalek­cyjne, które można dopisać na moim podaniu na studia. To ją uszczęśliwi.

W każdym razie wuj księżniczki Amelii nie wysiedział dłu­go poza pałacem, kiedy już go z niego wyrzuciła. To dlatego, że nie zostały już żadne straże, bo strażnicy też zachorowali na zarazę. Wuj wrócił i ciągle powtarzał Amelii, że traci wielkie sumy pieniędzy, nie zezwalając na opuszczanie portu statkom eksportującym genowiańską oliwę z oliwek. A także nie doma­gając się, żeby ludność Genowii nadal wpłacała należną jej dzie­sięcinę, chociaż ludzie nie mieli żadnych pieniędzy, bo wszyscy zachorowali na zarazę i nie mogli pracować.

Ale to wuja Francesco nie obchodziło. Cały czas powtarzał, że ona nie ma pojęcia, co robi, bo jest tylko dziewczyną, i że doprowadzi ród Renaldich do bankructwa oraz że przejdzie do historii jako najgorsza władczyni Genowii.

Jak na ironię, to właśnie ON na koniec zasłużył sobie na to wyróżnienie.

W każdym razie Amelia kazała się wujowi odczepić. Wie­działa, że ratuje ludziom życie. Bo dzięki jej inicjatywom zgła­szano coraz mniej przypadków choroby.

Ale dla niej było już za późno. Bo zauważyła u siebie pierw­szą krostę.

Postanowiła nie wspominać o tym wujowi. Bo Amelia wie­działa, że po jej śmierci on zdobędzie to, czego chciał - czyli tron, jedyną rzecz, która go interesowała. Nie obchodziło go, że nie będzie miał kim rządzić. On tylko chciał jej pieniędzy. I ko­rony.

Ale ona nie zamierzała się poddawać. Bo musiała zrobić jeszcze jedno.

Straszna szkoda, że Grandmère wróciła i NIE CHCE SIĘ NA MOMENT PRZYMKNĄĆ, WIĘC NIE MOGĘ SIĘ DO­WIEDZIEĆ, CO TO TAKIEGO!

ŚRODA, 22 WRZEŚNIA, 1.00,
PODDASZE

O mój Boże! To takie smutne! Księżniczka Amelia totalnie umarła!

To znaczy, ja wiedziałam, że zachorowała.

I, oczywiście, wiedziałam, że umrze.

Ale to było takie... traumatyczne! Ona była tam kompletnie j sama! Na koniec nie było przy niej nikogo, kto by jej chociaż podał chusteczkę higieniczną, bo wszyscy inni pomarli (pomi­jając wuja, ale ten trzymał się z daleka, bo nie chciał się od niej zarazić).

Poza tym w tamtych czasach nie mieli jeszcze chusteczek higienicznych.

To wszystko jest takie... straszne.

Nie chodzi mi o chusteczki, ale o tę samotność.

Teraz nie mogę przestać płakać. Jest super. Bo muszę rano wstać i jechać do szkoły. Nie wiadomo po co. I czuję się tak, jakby mnie ktoś znów popychał w głąb tego dołu.

Nawet nie wiem, po co ja się w ogóle wysilam. Bo przyjrzyj­cie się faktom:

Rodzisz się.

Przez jakiś czas sobie żyjesz.

A potem umierasz, twój wuj przejmuje tron, pali wszystkie rzeczy po tobie, i robi co w jego mocy, żeby zaginął wszelki ślad po dwunastu dniach twojego panowania, a potem staje się najpaskudniejszym księciem wszech czasów.

Amelii udało się przynajmniej uchronić pamiętnik, który - jak napisała na paru ostatnich stronach - zamierzała odesłać razem ze swoim portretem na przechowanie do klasztoru, w któ­rym była - stosunkowo - szczęśliwa. Napisała: „Zakonnice będą wiedziały, co z nimi zrobić”.

Udało jej się ocalić od spalenia jeszcze coś - pomijając Agnes - Claire, która, jak myślę, dożyła swoich dni szczęśliwa i najedzona myszami w klasztorze, do którego najwyraźniej trafiły rzeczy jej pani, potem znów odesłane przez obowiązkowe za­konnice do genowiańskiego pałacu i zgodnie z życzeniem Ame­lii przekazane parlamentowi, który...

...je zignorował.

Zakładam, że zignorowali jej pamiętnik, bo wszyscy doszli do wniosku, że taka szesnastolatka nie może mieć nic do powie­dzenia.

Poza tym wuj raczej nie ułatwiał parlamentowi życia, za­mierzając co do grosza wydać zasoby genowiańskiego skarbca. Więc raczej nie mieli czasu, żeby zajmować się czytaniem pa­miętnika jakiejś zmarłej księżniczki.

W każdym razie, ta druga rzecz, którą udało się Amelii oca­lić, to była jedyna zapasowa kopia tego dokumentu, który napi­sała i podpisała w obecności świadków - cokolwiek by to było. Pisze, że ukryła pergamin „gdzieś blisko własnego serca, gdzie jakaś kolejna księżniczka odnajdzie go i wypełni swoją powin­ność”.

Tyle że, jeśli umiera się na zarazę, to chować coś na włas­nym sercu nie jest dobrym pomysłem.

Bo wuj pali twoje zwłoki na stosie pogrzebowym.

ŚRODA, 22 WRZEŚNIA,
ROZWÓJ ZAINTERESOWAŃ

Lana przed chwilą rzuciła przy lunchowym stole niewielką bombę masowego rażenia. Rzuciła ją, a potem wzruszyła ramio­nami, jakby nic się nie stało. Ale mam wrażenie, że ona taka już bywa.

- Jak długo TO już trwa? - spytała, machając palcami w stronę stolika, przy którym siedziała Lilly z Kennym Showalterem i innymi.

Popatrzyłam w tamtą stronę.

- Lilly nie odzywa się do mnie z paru powodów. Po pierw­sze i chyba najważniejsze, obwinia mnie za to, że J.P. ją rzucił...

- Hej! - zaprotestował J.P. - Ja jej nie rzuciłem! Ja tylko powiedziałem, że moim zdaniem będzie lepiej, jeśli zostaniemy przyjaciółmi.

- Tak. Jak paru innych, których znam. Po drugie - infor­mowałam Lanę - Lilly jest zła, bo nie zgodziłam się kandydo­wać do samorządu szkolnego. Chociaż ja nigdy nie chciałam być przewodniczącą samorządu, bo ONA miała na to ochotę. Po trzecie, ona...

- Ja nie pytam o to, jak długo się ze sobą kłócicie - powie­działa Lana, przewracając oczami. - Chodziło mi o to, ile czasu już się puka z tą tyką?

Czasami trudno jest zrozumieć, o czym właściwie Lana mówi, bo ona używa takiego slangu, którego nie zna nikt przy naszym stoliku (pomijając Trishę Hayes i Shameekę, która też należy do tej samej paczki).

- Tyką? - powtórzyłam.

- Puka? - dodała Tina.

Lana przewróciła oczami i powiedziała:

- Od jak dawna Lilly Moscovitz sypia z Panem Nauka Ato­mowa?

Aż upuściłam swoje taquito z wołowiną i serem.

- CO?! - zawołałam. - Lilly i KENNY?

Ale Lana tylko zamrugała swoimi superprzedłużonymi i po­grubionymi tuszem rzęsami i powiedziała:

- Stara... Mówiłam ci, że widziałam, jak się lizali w Around the Clock w ostatni weekend.

- Powiedziałaś, że Lilly całowała się z jakimś NIN JA - stwierdziłam. - A nie z KENNYM. Kenny Showalter to nie ninja.

- Nie - zgodziła się Lana, żując swoją roladkę z awokado i tuńczykiem, które specjalnie sobie zamówiła na lunch, bo szkolna stołówka nie serwuje sushi. - Zdecydowanie to był ten sam facet.

- Totalnie - potwierdziła Trisha. - Wszędzie bym rozpo­znała to wystające jabłko Adama. Strasznie mu wtedy podska­kiwało.

Tina i ja wymieniłyśmy zaszokowane spojrzenia. A po­tem Tina rzuciła oskarżycielskie spojrzenie swojemu chłopa­kowi.

- Boris - powiedziała. - Czy facet, z którym Lilly się cało­wała w swojej kuchni, to był KENNY?

Boris się stropił.

- Ciężko powiedzieć. Stał do mnie tyłem. A wszyscy ci lu­dzie od tajskiego boksu bez koszulek wyglądają tak samo.

- O mój Boże! - zawołała Tina. - To BYŁ Kenny! Boris! Zupełnie niepotrzebnie zdenerwowałeś Mię. Ona myślała, że Lilly z rozpaczy po tym, jak rzucił ją J.P., zaczęła się zadawać z przypadkowymi facetami z sekcji boksu tajskiego, a tymcza­sem to był cały czas Kenny!

- Ja jej nie rzuciłem - zaprotestował J.P.

Ale Boris zrobił znudzoną minę.

- A kogo to w ogóle obchodzi? - zapytał. - I kiedy tu się znów zrobi NORMALNIE?

Przy słowie NORMALNIE spojrzał na Lanę i Trishę.

Oczywiście, nikt tego nie zauważył. Poza J.P., który się do mnie uśmiechnął. J.P. ma NAPRAWDĘ miły uśmiech.

Nie, żeby to miało z tym wszystkim coś wspólnego.

W każdym razie najpierw powiedziałam:

- Ale Lilly zdołałaby bez najmniejszego trudu złamać Kenny'emu kark udami, zupełnie jak Daryl Hannah w Blade Runnerze.

Potem jednak przypomniałam sobie, że od boksu tajskiego Kenny zaczął trochę nabierać mięśni.

No cóż. Bardzo się ze względu na nią cieszę. Naprawdę. Bo skoro ona jest szczęśliwa, to i ja jestem szczęśliwa.

Ale mimo wszystko... KENNY SHOWALTER???

ŚRODA, 22 WRZEŚNIA,
CHEMIA

Nic mnie nie obchodzi zakaz pisania na lekcjach: MUSZĘ to zanotować.

Nie mogłam już tego dłużej znieść. MUSIAŁAM zapytać Kenny'ego, co się dzieje między nim a Lilly.

No więc zagaiłam:

- Kenny... To prawda, że ty i Lilly ze sobą chodzicie? Bo jeśli tak, to chciałabym, żebyś wiedział, że tworzycie naprawdę ładną parę.

(Kłamstwo. Ale od kiedy to w ogóle mówię prawdę?)

W każdym razie Kenny zupełnie nie docenił mojej uprzej­mej uwagi. Powiedział:

- Mia! Ja cię bardzo proszę! Jestem w trakcie fazy neutra­lizowania kwasu!

Więc wtedy powiedziałam:

- Dobra, przepraszam, że się odezwałam.

I wróciłam na swój stołek, żeby to zapisać.

A sekundę temu J.P. usiadł obok mnie i powiedział:

- No więc jak, wybaczyłaś mi już?

A ja spytałam:

- Czy co ci wybaczyłam?

A on na to:

- Że złamałem serce Lilly. Teraz, kiedy znów odnalazła mi­łość, jakby to ujęła Tina.

Roześmiałam się i oświadczyłam:

- J.P, nieważne, nigdy cię nie obwiniałam za to, co zaszło z Lilly. Nic na to nie poradzisz, że nie mogłeś na jej uczucie od­powiedzieć tym samym.

Chociaż mógł jej tak długo nie zwodzić. Ale tego głośno nie powiedziałam.

- Cieszę się, że myślisz w ten sposób, Mia - rzekł J.P. - Bo jest coś, co już od dawna zamierzałem ci powiedzieć, ale za każdym razem dzieje się coś, co mi przerywa, więc powiem ci to teraz, chociaż może nie jest to najlepszy mo...

ŚRODA, 22 WRZEŚNIA,
SIEDEMDZIESIĄTA PIĄTA WSCHODNIA ULICA,
APEL EWAKUACYJNY LIAE

O mój Boże.

O mój Boże.

J.P. jest we mnie zakochany.

A poza tym wysadziliśmy szkołę w powietrze.

ŚRODA, 22 WRZEŚNIA,
SZPITAL LENOR HILL, IZBA PRZYJĘĆ

Mówiąc prawdę, sama wtedy nie wiedziałam, co najpierw opisywać.

No bo, nie wiedziałam, co mną bardziej wstrząsnęło - czy to, że jak się okazuje, J.P. się we mnie zakochał, czy to, że wszy­scy omal nie zginęliśmy w efekcie eksperymentu Kenny'ego, który usiłował wyprodukować - przy naszej niewiedzy - sub­stancję używaną jako wypełniacz ręcznych granatów w czasie II wojny światowej, o bardzo wysokim współczynniku deflagracji, co, mówiąc prościej, oznacza, że STRASZNIE ŁATWO WYBUCHA.

A nam nie wolno było tego robić! Pan Hopkins nie zdawał sobie sprawy, że właśnie to robimy, bo Kenny mu powiedział, że produkujemy azotan celulozy, czyli substancję podobną do tej, z której wykonuje się błony fotograficzne.

A nie nitroskrobiowy materiał WYBUCHOWY!

Pielęgniarki z izby przyjęć co chwila zapewniają mnie, że Kenny'emu brwi kiedyś odrosną.

Ja miałam więcej szczęścia. Trafiłam na izbę przyjęć wbrew swoim protestom - nic mi nie dolega. Wysłali mnie tu tylko po to, żeby uniknąć ewentualnej sprawy sądowej, jestem tego pew­na. Ja tylko na chwilę straciłam dech. A to dlatego, że tuż przed wybuchem Kenny ryknął:

- Wszyscy na ziemię!

A wtedy J.P. zrzucił mnie ze stołka i nakrył własnym ciałem, więc wszystkie te płonące szczątki poleciały na niego, a nie na mnie.

A zdarzyło się to, mogłabym dodać, tuż po tym, jak powie­dział do mnie: „Bo jest coś, co już od dawna zamierzałem ci powiedzieć, ale za każdym razem dzieje się coś, co mi przerywa, więc powiem ci to teraz, chociaż może nie jest to najlepszy mo­ment. Wiem, że zaraz się zdenerwujesz, bo właśnie tak zawsze reagujesz. Więc odłóż to swoje pióro i posłuchaj mnie”.

I to wtedy spojrzał tymi swoimi niebieskimi oczami w moje sza­re i powiedział, bardzo żarliwym tonem, nie odwracając wzroku:

- Mia, zakochałem się w tobie. Wiem, że do tej pory byli­śmy tylko przyjaciółmi - dobrymi przyjaciółmi - ale chcę cze­goś więcej. I myślę, że ty też tego chcesz.

I dokładnie wtedy Kenny ryknął, że mamy paść na ziemię. A J.P. rzucił się na mnie.

Na szczęścia dla J.P, Lars BŁYSKAWICZNIE dorwał gaś­nicę - pewnie żeby zadośćuczynić za to, że to nie on zdążył jako pierwszy nakryć mnie swoim ciałem, za co przecież płacą jemu, a nie J.P. - i zgasił płomienie, które pojawiły się na swetrze J.P. Nawet się nie zdążył poparzyć, bo nasze szkolne mundurki są zrobione w większości ze sztucznych włókien, które się nie palą. Płomienie nie zdążyły poparzyć mu skóry tylko osmaliły wycię­cie swetra.

Ale wszyscy musieliśmy potem uciekać przed skłębioną chmurą oparów dwutlenku azotu. I to nie tylko z pracowni che­micznej. Z całej szkoły.

Dobrze, że na zewnątrz nie było mrozu (przypłynął do nas jakiś wyjątkowo chłodny front znad Kanady i w mieście jest nie­samowicie zimno, jak na wrzesień), bo przecież nikt z nas nie miał kurtek ani nic. Ha ha.

Właśnie weszła jedna z pielęgniarek i powiedziała, że to wszystko pokazują na New York One - zdjęcia na żywo z he­likoptera całego rozdygotanego tłumu stojącego pod Liceum imienia Alberta Einsteina i tych wszystkich wozów straży pożar­nej, i karetek migających światłami, i tak dalej.

Ale do szpitala zabrane zostały tylko trzy osoby: J.P., Kenny i ja.

Dyrektor Gupta dopadła mnie tuż przed zatrzaśnięciem drzwi karetki. Zaczęła mówić:

- Mia, chcę cię jak najszczerzej zapewnić, że zamierzam zbadać tę sprawę dogłębnie. Showalter nie uniknie kary...

Stwierdziłam, że moim zdaniem nie mieć wcale brwi to już wystarczająca kara. Ale dyrektor Gupta już pognała do karetki J.P., żeby powtórzyć to samo.

To było z jej strony bardzo sprytne posunięcie, bo słyszałam, że tata J.P. to TOTALNY pieniacz.

To zabawne, że nikt nie powiedział ani słowa o tym, że J.P. i ja byliśmy partnerami Kenny'ego w laboratorium i nie próbo­waliśmy zapobiec wysadzeniu przez niego szkoły w powietrze. Tyle że my oboje jesteśmy tak beznadziejni z chemii, że nie mie­liśmy zielonego pojęcia, co on usiłuje zrobić.

Kenny zarzeka się, że nie miał zamiaru wysadzać pracow­ni chemicznej. Twierdzi, że chciał się tylko przekonać, jak taką syntezę nitroskrobiową przeprowadza się w warunkach labora­toryjnych. Nie ma pojęcia, w jaki sposób to się wyrwało spod kontroli. Mówi, że zaledwie parę sekund wcześniej preparat był zupełnie stabilny... A potem nagle ŁUB UDU.

Jeśli mam być szczera, trochę się cieszę, że preparat Kenny'ego wybuchł. Uratowało mnie to przed koniecznością udzielenia jakiejś odpowiedzi na totalnie szokujące słowa J.P, jakoby był we mnie zakochany.

W co, prawdę mówiąc, trudno mi uwierzyć. Przecież za­ledwie dwa tygodnie temu on i Lilly byli jak najbardziej stałą parą.

Oczywiście były między nimi nieporozumienia. To znaczy, Lilly się martwiła, że J.P. nigdy nie powiedział: „Ja też”, kiedy mu mówiła, że go kocha.

Ale on to już WYJAŚNIŁ. Wyjaśnił, że nigdy czegoś takie­go do niej nie czuł i że zerwał właśnie dlatego, że zrozumiał, że jest wobec niej nie w porządku. Postąpił słusznie... Nawet jeśli ona go teraz za to nienawidzi.

I mnie też, za to, że nadal się z nim przyjaźnię.

Ale to nie znaczy - mimo tej szalonej teorii Tiny, że J.P. od samego początku się kochał we mnie, a nie w Lilly - że on NA­PRAWDĘ przez ten cały czas był we mnie zakochany. J.P. wy­jaśnił - kiedy Lars tłumił płomienie na jego plecach - że uczucia wobec mnie zaczęły pojawiać się stopniowo i że zdecydował się w ogóle o nich wspominać tylko dlatego, że nie mógł znieść mo­jego smutku z powodu Michaela.

- J.P.! - sapnęłam. Trudno mi było mówić, skoro nawet od­dechu nie byłam w stanie złapać przez te wszystkie toksyczne opary. - Porozmawiamy o tym później, dobrze?

- Ale ja naprawdę muszę ci o tym powiedzieć teraz - upie­rał się J.P.

- KSIĘŻNICZKO, W NOGI! - ryknął Lars. Bo w tym mo­mencie ta chmura trującego gazu zaczęła nas ogarniać.

Ponieważ mnie i J.P. zabrano do szpitala w osobnych ka­retkach, miałam chwilę, żeby się nad tym - w pewnym sensie - zastanowić i zdecydować, co z tym wszystkim zrobię.

Jestem prawie pewna, że nic.

Wiem, że doktor Bzik by tego nie pochwalił. Chciałby, że­bym zrobiła to, czego się boję najbardziej. Ale ja nie mogę. Do­piero co przeżyłam zerwanie ze swoim chłopakiem - w którym nadal jestem beznadziejnie zakochana! Nie mogę tak szybko rzucić się w kolejny związek!

Zresztą ja nie czuję tego samego do J.P. Kiedy go wącham, nie rośnie mi poziom oksytocyny. Kiedy go powąchałam tamtego wieczoru, gdy mnie przytulił, nie poczułam... nic. Pachniał tylko tym płynem do płukania tkanin.

A to zupełnie coś innego, więc kiedy obejmuje mnie Mi­chael...

Michael pachnie nie BYLE JAKIM mydlanym zapachem. Ta niepowtarzalna kompozycja powstaje wskutek reakcji skó­ry Michaela - i tylko Michaela - na nieperfumowane mydło do ciała Dove. Mydło i proszek, w którym pierze swoje koszule, w połączeniu z zapachem Michaela sprawia, że...

...że to jest najpiękniejszy zapach świata.

A co z NIM? Z J.P.? To znaczy, ile z tej nagle odkrytej „miłości” jest tylko reakcją na wiadomość, że Lilly już się po­cieszyła kimś innym? Wybór tego momentu jest jakiś taki po­dejrzany. Bo dowiadujemy się w czasie lunchu, że Lilly chodzi z Kennym i ni stąd, ni zowąd J.P. się nagle we mnie kocha? Dajcie spokój!

Mówi wprawdzie, że już od jakiegoś czasu usiłował mi to wyznać... Ale ja nie jestem przekonana, bo aż do bardzo niedaw­na byłam przecież zajęta!

A J.P. wie, że jeszcze nie przebolałam Michaela. Musi wiedzieć, że jest spore prawdopodobieństwo, że NIGDY go nie przeboleję. A w najlepszym wypadku przez długi, dłu­gi czas. Nie byłby na tyle niemądry, żeby zakochiwać się we mnie, wiedząc, że może nigdy nie zdołam odwzajemnić jego uczuć...

A przynajmniej nie przed maturalną klasą.

No i dobrze, w tej chwili J.P. swoim wyglądem przypomina Doktora z Bajki, bo w szpitalu dali mu kitel, w który się przebrał z tego swojego nadtopionego swetra i nadpalonej koszuli. Wy­gląda bardzo fajnie.

I uratował mi życie, i tak dalej...

ACH! Nie nadaję do tego, żeby w tej chwili się z tym upo­rać! Chcę tylko jechać do domu i położyć się do łóżka, i spróbo­wać dojść do tego, co czuję!

Nie chodzi o to, że o mało nie dałam się wysadzić w powie­trze. Z TYM jakoś sobie poradzę. W obecnej sytuacji ostatnie wydarzenie to NIC w porównaniu z upokorzeniami, na które co­dziennie jestem narażona.

Ale to, że J.P. się we mnie kocha? To przedziwne! Dlacze­go pomyślał sobie, że ja to kiedykolwiek odwzajemnię? Bo nie odwzajemniam!

A przynajmniej wydaje mi się, że nie odwzajemniam. Bo ja go bardzo lubię. Jest jednym z moich najbliższych przyjaciół - zwłaszcza teraz, kiedy Lilly się ode mnie odcięła.

Ale nie jest Michaelem.

Nie jest Michaelem.

Nie jest Michaelem.

Och, idzie lekarz...

ŚRODA, 22 WRZEŚNIA,
PODDASZE

Jestem w domu...

Nawet mnie nie obchodzi, że nie mam już telewizora. Tak przyjemnie jest położyć się we własnym łóżku, gdzie nie wy­buchną żadne nitroskrobie i żadni faceci nie będą mi opowiadać, że się we mnie zakochali.

Wiecie co, można by pomyśleć, że po tym wszystkim, co mi się dziś przydarzyło, wreszcie pozwolą mi się przeprowadzić do Genowii i tam uzupełnić wykształcenie. Dla mojego własnego fizycznego i emocjonalnego bezpieczeństwa.

Ale nie. Pan G. właśnie mnie zawiadomił, że Alberta Ein­steina wyczyszczą i przygotują do otwarcie już jutro - włącz­nie z laboratorium chemicznym, które starannie odkażono, no i oknami, w których wymieniono szyby, które wyleciały (przez te głupie zakłady szklarskie pracujące na ekspres), więc idę do szkoły jak wszyscy inni.

No cóż, poza Kennym, który został zawieszony w prawach ucznia za to, że świadomie wytwarzał materiały wybuchowe w pracowni. Kiedy protestowałam, że jeśli zawieszają Kenny'ego, to powinni też zawiesić J.P. i mnie, jako jego partnerów na chemii, pan G. spojrzał na mnie i powiedział:

- Mia. Pamiętasz, że usiłowałem pomóc ci nadrobić wszyst­kie zeszłotygodniowe lekcje? Wierz mi, wiem, że ty i J.P. nie mieliście zielonego pojęcia, co się w tej pracowni dzieje.

To było, no wiecie. Brutalne. Ale chyba jednak praw­dziwe.

Wygląda na to, że Kenny'ego czeka teraz jego własne pięt­naście minut sławy. Nie będzie mógł na to liczyć, kiedy zacznie pracować dla tej samej firmy od robotycznego ramienia do ope­racji chirurgicznych, gdzie pracuje Michael - kiedyś mnie prze­cież pytał, czy nadawałby się do nich w charakterze pracownika. To, co stało się dzisiaj w szkole, jest WSZĘDZIE: w telewizji i Internecie. Reporterzy nazywają Kenny'ego Beakerem - jak asystenta tego szalonego naukowca z Muppetów (to wredne, bo Kenny w ostatnich czasach naprawdę wyrabia sobie bicepsy. I jego usta to nie jest wielki ziejący otwór. A przynajmniej nie tak bardzo, jak kiedyś) i ciągle pokazują jego zdjęcie, kiedy pro­wadzą go do karetki, a włosy sterczą mu na czubku głowy takimi śmiesznymi kępkami.

To, w połączeniu z jego osmalonym laboratoryjnym fartu­chem i opalonymi brwiami faktycznie nieco go upodabnia do pewnej znanej mi księżnej wdowy - wcale nie żadnej postaci z Muppetów.

Tyle razy mówiono już o tym na antenie, że jestem PEWNA, iż Michael musiał o tym usłyszeć. W każdym artykule opisują J.P. jako wielkiego bohatera, który nakrył mnie własnym ciałem i osłonił przed płomieniami.

I każdy artykuł nazywa go „nowym chłopakiem księżniczki Mii”.

Tak. Ładnie.

Aż się bałam sprawdzać, czy mam jakieś maile. Ale niepo­trzebnie się martwiłam. Michael nie napisał.

Za to w tej samej chwili, w której zobaczyła, że się loguję, odezwała się do mnie Tina.

Iluvromance: O mój Boże, Mia! Widziałaś wiado­mości?

GrLouie: Czy je WIDZIAŁAM? Ja w tych wiado­mościach BYŁAM.

Iluvromance: W głowie mi się to nie mieści! Bied­ny Kenny! Zawiesili go!

GrLouie: No cóż, mimo wszystko WYSADZIŁ pracownię chemiczną.

Iluvromance: Wiem! Ale przecież nie zrobił tego specjalnie. Wiesz o tym. Mam nadzieję, że to nie zostanie w jego aktach. To by mogło trwale wpły­nąć na jego szanse startu na studia!

GrLouie: Jestem pewna, że Kenny się jakoś z tego wykręci. Nie zapominaj, że FAKTYCZNIE udało mu się wyprodukować domowej roboty bombę. Nie byłabym zdziwiona, gdyby prosto ze szkoły trafił do ABN.

Iluvromance: Co to jest ABN?

GrLouie: To... Nieważne. Posłuchaj, czy słyszałaś, co zaszło, ZANIM wybuchły te nitroskrobie?

Iluvromance: Chodzi ci o to, że J.P. zasłonił twoje ciało własnym, żeby cię ochronić przed ścianą sza­lejących płomieni? Jasne! To takie romantyczne!

GrLouie: Ugh, nie było żadnej ściany szalejących płomieni. Ale chodzi mi o coś JESZCZE wcześ­niej. Tina... ON MI POWIEDZIAŁ, ŻE MNIE KOCHA.

Iluvromance: AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA

GrLouie: Ja wiem. Myślałam, że właśnie to powiesz.

Iluvromance: MÓWIŁAM CI! MÓWIŁAM CI, ŻE ON CIĘ KOCHA! WIEDZIAŁAM! O MÓJ BOŻE, JESTEŚCIE TAKĄ ŚLICZNĄ PARĄ! OBOJE JESTEŚCIE TACY WYSOCY I JASNO­WŁOSI, I NIEBIESKOOCY!!!!

GrLouie: Ja mam szare oczy.

Iluvromance: NIEWAŻNE! No dobra, opowiedz mi wszystko. Jak on ci to powiedział? Co powie­dział? Jak się poczułaś? Pocałowaliście się już? Do­kąd pójdziecie na swoją pierwszą randkę? Albo... Zaraz. A może przedstawienie Pięknej i Bestii to była wasza pierwsza randka? Czy powiedział ci, KIEDY zrozumiał, że cię kocha? To było zanim rzucił Lilly, prawda? WIEDZIAŁAM, że właśnie dlatego puścił ją kantem. I teraz to już totalnie tłu­maczy, czemu ona jest na ciebie taka cięta.

O Boże!

GrLouie: OCZYWIŚCIE, że nie wiedział, że mu się podobam, kiedy był z Lilly! Uważasz, że w ogóle brałabym pod uwagę chodzenie z nim, gdybym wiedziała, że zawsze mu się podobałam i Lilly tylko wykorzystywał do... Nieważne czego? No bo jaką byłabym przyjaciółką, gdybym coś ta­kiego zrobiła?

Iluvromance: Aha. To znaczy, że... on NIE ZA­WSZE cię kochał, nie od tej pierwszej chwili, kiedy w zeszłym roku odezwałaś się do niego w stołówce? I że ta cała sprawa z Lilly nie zda­rzyła się TYLKO dlatego, że ty byłaś już zajęta, a umawiając się z nią J.P., mógł łatwo zbliżyć się do ciebie?

GrLouie: NIE! O mój Boże, Tina, jesteś pewna, że nie nawdychałaś się tych oparów, które się ulatnia­ły dzisiaj po południu?

Iluvromance: Całkiem pewna. Wahim świetnie się spisał, wyciągając mnie stamtąd. Właśnie ZA TO płaci mu tata. A więc, skoro J.P. nie kochał się w tobie od chwili, kiedy po raz pierwszy w zeszłym roku odezwałaś się do niego w szkolnej stołówce, to OD JAK DAWNA cię kocha?

GrLouie: Powiedział, że to się zaczęło dziać cał­kiem niedawno, i że próbował mi o tym powie­dzieć, ale ciągle mu coś przeszkadzało. Ale że chce, żebym o tym wiedziała, chociaż wie, że się tym zdenerwuję. A potem pracownia chemiczna wybuchła.

Iluvromance: O MÓJ BOŻE!

GrLouie: Ja wiem. Trochę się wystraszyłam. W pierwszej chwili myślałam, że wreszcie eksplo­dował ten boiler z wodą. No wiesz, zawsze mówią, że on się lada chwila rozleci...

Iluvromance: NIE O TO MI CHODZI! CHODZI MI O TO, ŻE... Mia, ja zawsze powtarzałam, że trzeba tylko odpowiedniej kobiety, która dotrze do serca J.P. - do tej pory schowanego pod zim­ną, twardą skorupą dla jego emocjonalnego bez­pieczeństwa - a on się zamieni w wulkan niczym niepowstrzymanej namiętności!

GrLouie: Tak. I co?

Iluvromance: TO, ŻE JĄ ZNALAZŁ!!! I DLATE­GO PRACOWNIA CHEMICZNA EKSPLODO­WAŁA!

Nie, no przesada. Czasem się zastanawiam, jakim cudem Tina trafiła na tyle zaawansowanych zajęć. Nie chcę być wred­na, ale...

Ale są granice.

GrLouie: Tina. Pracownia chemiczna eksplodowa­ła, bo Kenny syntetyzował nitroskrobię i najwyraź­niej coś zrobił nie tak...

Iluvromance: Coś zrobił nie tak, zgoda. Ale to dla­tego, że tworzył taki wybuchowy chemiczny związek w bezpośredniej bliskości J.P., który właśnie przyznawał się do swoich prawdziwych uczuć do ciebie, kobiety, która wreszcie przebiła skorupę jego serca!

Ludzie! Szkoda, że nie mam tego swojego telewizora. Przy­dałoby mi się teraz parę powtórkowych odcinków Potyczek Amy albo Joan z Arkadii, żeby jakoś ukoić skołatane nerwy.

GrLouie: Tina, daj spokój. Namiętność J.P. do mnie nie spowodowała dzisiejszego wybuchu w pracow­ni chemicznej.

Iluvromance: Och, jasne, nie ma sprawy. Patrz na to w ten sposób - totalnie nieromantycznie! Ale musisz przyznać, że to NIEZWYKŁY zbieg oko­liczności. No dobra, nieważne. I co mu odpowie­działaś?

GrLouie: Kiedy J.P. na mnie wylądował? Powie­działam: „Złaź, przydusiłeś mnie i nie mogę od­dychać”.

Iluvromance: Nie! Wtedy, kiedy ci wyznał swoje prawdziwe uczucia!

GrLouie: Och! Nie powiedziałam nic. Nie zdąży­łam. Pracownia wybuchła.

Iluvromance: Racja. No ale później?

GrLouie: Cóż, później byliśmy w karetkach. A po­tem na ostrym dyżurze. A jeszcze potem przyje­chali rodzice J.P. i go zabrali. I tyle. Iluvromance: Ale co powiedziałaś na to, że on cię kocha? Powiedziałaś, że też go kochasz?

GrLouie: Oczywiście, że nie, Tina! Kocham Mi­chaela!

Iluvromance: To jasne, że kochasz Michaela. Ale, Mia, nie obraź się - ty i Michael nie jesteście już razem. Nie możesz tak go kochać do skończenia świata. To znaczy MOŻESZ, oczywiście, tak jak Ross już zawsze kochał Rachel w Przyjaciołach, ale... Ale co z balem maturalnym?

GrLouie: No CO z balem maturalnym?

Iluvromance: Mia, z KIMŚ musisz iść na bal ma­turalny! Nie możesz nie iść! Pewnie mogłabyś iść z innymi dziewczynami, tak jak Perin i Ling Su... Ale zapomniałaś o naszej obietnicy? Że obie stra­cimy dziewictwo w noc po naszym balu matural­nym?

W głowie mi się nie chciało pomieścić, że Tina porusza TE­RAZ ten temat.

GrLouie: Owszem, ale, Tina, to było, ZANIM MI­ŁOŚĆ MOJEGO ŻYCIA Z TEGO MOJEGO ŻY­CIA SOBIE POSZŁA.

Iluvromance: Och! Wiem! I strasznie mi przykro, że między tobą a Michaelem się nie ułożyło. Ale, Mia, nauczysz się znów kochać. A J.P. naprawdę dobrze wygląda w smokingu. Nie słuchaj tego, co wygadują nienawistnicy.

O co tym razem jej CHODZI? To nie jest ta Tina, którą znam - moja najwierniejsza, najwytrwalsza stronniczka! Tina, którą znam, nigdy by mi nie powiedziała, że jeszcze pokocham na nowo. Tina, którą znam, powiedziałaby mi, że mam być silna, że Michael wkrótce się opamięta i wróci do mnie galopem na mlecznobiałym rumaku, prawdopodobnie w zbroi, z przypiętym bukiecikiem ze stuprocentowo prawdziwych cyrkonii z Kay Je­wellers...

Albo i nie. Bo czegoś takiego Michael nigdy, przenigdy by nie zrobił.

I nawet Tina - wpatrzona w gwiazdy, romantyczna Tina - zdaje sobie z tego sprawę.

Pewnie ja też powinnam się wreszcie sama przed sobą do tego przyznać.

GrLouie: Michael nigdy nie wróci, prawda, Tina?

Iluvromance: Och, Mia! Oczywiście, że jeszcze może wrócić! Pytanie tylko... Jeśli wróci, czy ty będziesz go w ogóle jeszcze chciała? A może już o nim zapominasz... Mam nadzieję, że na rzecz ko­goś lepszego?

Oczy napełniły mi się łzami.

GrLouie: Tina, nikogo lepszego nie ma. Wiesz o tym.

Iluvromance: A może jest! Nigdy nic nie wia­domo!

GrLouie: W każdym razie bez sensu ciągniemy tę rozmowę. On i tak by mnie już nie chciał. Nie po tym, jak głupio się zachowałam.

Iluvromance: Mógłby zechcieć! Nigdy nie wiesz! MÓWIŁAM ci, że masz nienawistników nie słu­chać!

GrLouie: Nienawistników? Jakich nienawistników? Dlaczego mi to powtarzasz?

Iluvromance: Och. Mia, nieważne, mówili mi, że­bym cię nie uprzedzała, ale moim zdaniem masz prawo o tym wiedzieć. Rozumiesz.

GrLouie: Ale O CZYM TY W OGÓLE MÓ­WISZ?

Iluvromance: www.nienawidzemiithermopolis.com.

GrLouie: Ach, to.

Iluvromance: WIDZIAŁAŚ TĘ STRONĘ? WIESZ O NIEJ?

GrLouie: Jasne.

Iluvromance: TO DLACZEGO NIE KAZAŁAŚ SWOJEMU TACIE, ŻEBY ZAŁATWIŁ, ŻEBY JĄ ZLIKWIDOWALI?

GrLouie: Tina, mój tata faktycznie jest księciem, ale nie ma kontroli nad Internetem.

Iluvromance: Ale mógłby się poskarżyć dyrektor Gupcie.

GrLouie: Dyrektor Gupcie? Dlaczego JEJ? Co ONA ma z tym wspólnego?

Iluvromance: Skoro strona jest prowadzona przez kogoś z LiAE...

GrLouie: CO TAKIEGO?

Chociaż ledwie na oczy widziałam przez łzy, otworzyłam stronę www.nienawidzemiithermopolis.com. Tyle się działo w moim życiu, że od jakiegoś czasu nie miałam okazji tam za­glądać.

Natychmiast się przekonałam, że zaniedbywanie tej strony było błędem. Bo od czasu mojej ostatniej wizyty pojawiły się aktualizacje. SPORO aktualizacji.

Ktoś, kto tę stronę prowadził, uważnie śledził wszystkie moje kroki. I to naprawdę WSZYSTKIE. Dzień, kiedy chciałam się napić z wodotrysku z wodą pitną w LiAE i woda poleciała mi na twarz zamiast w usta? Odnotowany z radością. A kiedy po­tknęłam się w nowych butach i wszystkie książki rozsypały mi się pod pracownią chemiczną? Odnotowane. Kiedy w stołówce cały przód szkolnego mundurka oblałam sobie sosem sojowym? Pojawiło się nawet zdjęcie... Kiepskie, bo najwyraźniej zrobione aparatem komórkowym.

Ale się pojawiło.

I ktoś, kto tę stronę prowadził, nie poprzestał na tym. Było tam mnóstwo porad co do tego, jak mogłabym poprawić swój wygląd, żeby nie być fizycznie aż tak odrażająca. Na przykład, według www.nienawidzemiithermopolis.com. powinnam zapuś­cić włosy (no cóż, jasna sprawa) i przestać nosić zapinane na pasek buty na platformach, bo „góruje nad wszystkimi, niczym jakaś supermodelka. A przynajmniej WYOBRAŻA sobie, że tak wygląda. Szkoda, że nikt jej nie powiedział, że wygląda jak superpokraka”.

Miłe.

I wtedy łzy mi popłynęły z oczu. I nagle całe ciało zatrzęsło mi się od płaczu.

GrLouie: Tina, przepraszam cię, ale muszę już iść.

Iluvromance: Mia? Wszystko w porządku? Nie bierzesz chyba tych idiotyzmów POWAŻNIE, prawda?

GrLouie: Nie, oczywiście, że nie! Po prostu muszę już iść. Zadzwonię do ciebie później.

Iluvromance: Mia! Strasznie cię przepraszam, ale uznałam, że powinnaś wiedzieć! Twój tata napraw­dę mógłby zadzwonić do szkoły.

GrLouie: Cieszę się, że mi powiedziałaś. Serio. Dobranoc, Tina.

Iluvromance: Dobranoc...

ŚRODA. 22 WRZEŚNIA,
PÓŁNOC

Płakałam chyba z pół godziny - w łazience, przy zamknię­tych drzwiach i odkręconym kranie, żeby wszyscy myśleli, że tylko biorę prysznic i nie zawracali mi głowy pytaniami, co się stało. Płakałam przed chwilą jeszcze bardziej rozpaczliwie niż kiedykolwiek przedtem. Futerko Grubego Louie jest PRZEMO­CZONE od tych wszystkich łez, które na nie spłynęły, kiedy le­żał u mnie na kolanach.

No dobra. Wcale nie leżał u mnie na kolanach. Trzymałam go tam na siłę, a on próbował się wyrwać i żałośnie miauczał.

Nieważne! Jeśli w chwili szczególnej rozpaczy dziewczyna nie znajdzie pociechy nawet u własnego kota, to po co tego kota w ogóle MA???

Tylko, że... To jest takie beznadziejne, wiecie? Ja NIE CHCĘ być tą dziewczyną. Tą zapłakaną dziewczyną w stylu emo. Za­nim się zorientuję, zacznę nosić przykrótkie dżinsy, kłaść za dużo czarnego eyelinera i lakieru do paznokci i czytać powieści o wampirach.

Boże. Kiedy ja się wreszcie LEPIEJ poczuję? Kiedy się wy­dostanę z tej otchłani, z której doktor Bzik OBIECAŁ mi pomóc wyleźć?

I to wszystko takie głupie, bo przecież wiem, jaką jestem SZCZĘŚCIARĄ. Przecież nie mam żadnych PRAWDZI­WYCH problemów, poza obowiązkami księżniczki. I tą sprawą www.nienawidzemiithermopolis.com.

Ale co z tego? O wielu ludziach wypisują w Internecie jakieś paskudne rzeczy. Popatrzcie tylko na Rachel Ray, tę panią od programu Food Network. Jest wręcz cała sieciowa społeczność poświęcona temu, jak bardzo ludzie jej nienawidzą, a ona prze­cież jest totalnie urocza. Nie można brać sobie tego do serca. Nie wolno się tym przejmować. To tylko daje nienawistnikom to, czego pragną - uwagę, za którą tak tęsknią.

A jeśli się poskarżę - jeśli powiem tacie, a on pójdzie do dy­rektor Gupty w tej sprawie, a ona dowie się, kto za tym stoi i wy­rzuci tego kogoś ze szkoły (bo w Albercie Einsteinie obowiązuje polityka zakazu napastowania ludzi, która ma za zadanie chronić uczniów), to co dobrego z tego wyniknie?

Ten ktoś - kimkolwiek jest... Powiedzmy sobie szczerze, domyślam, kto to może być - będzie mnie nienawidził jeszcze bardziej.

Właśnie.

No i co z tego, że chłopak mnie rzucił, a ja nadal się w nim kocham - i to tak bardzo, że aż boli? Wielkie mi co. Na przestrze­ni dziejów miliony dziewczyn zostały porzucone przez swoich chłopaków. Nie należę do wyjątków. Parę tygodni temu w taki sam sposób porzucono moją najlepszą przyjaciółkę.

A teraz facet, który ją rzucił, mówi, że się we mnie kocha.

Niezła zagwozdka.

Ale nie płaczę wcale przez to. Sama nie wiem...

A ten biedny J.P.! W głowie mi się nie mieści, że zostawi­łam go w niepewności. To znaczy nie dałam mu odpowiedzi ani na tak, ani na nie. Tylko go w pewien sposób... zignoro­wałam.

Muszę mu coś powiedzieć, inaczej zrobi się niezręcznie.

Oczywiście, tak czy siak, będzie niezręcznie.

Ale on podjął jakieś ryzyko, wystawiając się na strzał. Je­stem mu przynajmniej winna tę zwykłą uprzejmość w postaci jakiejś odpowiedzi.

Tylko że... Ja nie wiem, co powiedzieć.

No nie wiem! To znaczy wiem. Nie kocham go - najwyraź­niej.

Ale to nie znaczy, jak powiedziała Tina, że nie mogłabym się tego nauczyć. O ile sobie na to pozwolę.

Jeśli sobie na to pozwolę, to całkiem możliwe, że mogłabym się nauczyć kochać J.P.

Tylko że, rozumiecie, w inny sposób niż kochałam Mi­chaela.

Ale może nie powinnam podejmować decyzji w takiej spra­wie po północy, po dniu, kiedy o mało nie wyleciałam w po­wietrze, i dwa tygodnie po tym, jak zostałam porzucona, i ty­dzień od rozpoczęcia kowbojskiej terapii, i na dwa wieczory przed wygłoszeniem mowy na temat kanalizacji przed dwoma tysiącami obytych w świecie, nowojorskich kobiet biznesu oraz godzinę po tym, jak odkryłam, że stronę www.nienawidzemiithermopolis.com prowadzi ktoś, kto chodzi ze mną do szkoły, i to być może moja najlepsza eksprzyjaciółka. (Ale to nie może być ONA, prawda? To by było już ZA BARDZO wredne, nawet jak na Lilly).

Powinnam się z tym przespać. Powinnam iść do łóżka i...

Dobra. To się nie uda. Nijak nie zasnę, dopóki...

GrLouie: Drogi J.P.,

Cześć. Ale dzisiaj było dziwnie, nie?

A jutro pewnie będzie jeszcze dziwniej, bo we wszystkich gazetach napiszą, że Kenny to psy­chopatyczny szaleniec. A ty i ja ze sobą chodzimy, i tak dalej.

Nie, żeby mi to przeszkadzało - jeśli mam być mylnie z kimś łączona w parę, to cieszę się, że cho­dzi o ciebie. Ha ha.

Tylko, że... Nie wiem, czy jestem już gotowa na to, żeby być łączona w parę (NIE TAK mylnie), i to z kimkolwiek. Wiesz, co mam na myśli? Cho­ciaż minęły już prawie dwa tygodnie, mnie się nadal wydaje, że dopiero wczoraj Michael i ja zerwaliśmy ze sobą. I nie wiem, czy jestem goto­wa znów znaleźć się w siodle i znów umawiać na randki...

O mój Boże. Doktora Bzika nawet tu nie ma, a ja i tak uży­wam jeździeckiego słownictwa. To jest nie do zniesienia. Dobra, kasujemy, kasujemy, kasujemy.

Chociaż minęły już prawie dwa tygodnie, mnie się nadal wydaje, że dopiero wczoraj Michael i ja ze­rwaliśmy. Chyba potrzebuję więcej czasu, żeby od­kryć, kim jestem bez niego, zanim dam się komuś złapać na lasso...

Złapać na lasso!!! NIE NIE NIE NIE NIE!!!! KASUJE­MY!!!

Chyba potrzebuję więcej czasu, żeby odkryć, kim jestem bez niego, zanim zacznę się z kimś innym umawiać.

Dobra. Lepiej.

Naprawdę zaliczam cię do swoich najbliższych przyjaciół, J.P., i gdybym MIAŁA ZAMIAR z kim­kolwiek zacząć się tak wcześnie po tym wszystkim umawiać, to byłbyś ty.

O Boże. Czy to w ogóle prawda? Bo ja go NAPRAWDĘ lubię... Nie jest Michaelem, oczywiście. Ale kto jest? Pomijając samego Michaela?

No i co z Lilly? To prawda, że teraz jest na mnie wściekła (ale to NIEMOŻLIWE, żeby to ona stała za www.nienawidzemiithermopolis.com... Skąd ona by w ogóle miała na to wziąć czas, mając na głowie szkolny samorząd, Lilly mówi prosto z mostu, i Kenny'ego, i wszystko?) - a ja nawet nie jestem pew­na, dlaczego.

A co jeśli jakimś cudem ona zdecyduje się wybaczyć mi to jakieś coś, co jej zrobiłam, a potem się dowie, że chodzę z jej byłym?

Z drugiej strony... ONA chodzi z MOIM byłym.

Dobra, przez większość czasu, kiedy spotykałam się z Ken­nym, myślałam o tym, jak z nim zerwać. Ale mimo wszystko. Nie może być na mnie wściekła za to, że robię to samo, co robi ona... prawda?

O Boże, sama już nie wiem.

Ja już niczego nie wiem.

A zatem:

Muszę jakoś dojść do ładu ze sobą, zanim zacznę z kimś być. Nie wiem, czy to wszystko brzmi zro­zumiale?

Proszę, nie miej mi tego za złe.

Ściskam,

Mia

Dobra. I klikam WYŚLIJ, zanim zdążę zmienić zdanie...

CZWARTEK, 23 WRZEŚNIA, 7.00,
PODDASZE

Maile: 2!

Pierwszy był od Michaela. Serce zaczęło mi walić su­perszybko, kiedy go zobaczyłam. Ale muszę już trochę do­chodzić do siebie, bo tym razem dłonie nie spociły mi się tak strasznie.

Może to ta terapia już działa? A może kompletnie odwodni­łam się od tego płaczu wczoraj wieczorem?

Nie mogłam się nie zastanawiać, jak zawsze, czy czasem nie zmienił zdania i na przykład chce, żebyśmy byli razem...

Gdyby chciał, czy ja bym na to poszła? Czy naprawdę upad­łabym tak nisko, żeby po tym wszystkim, przez co przeszłam przez te dwa tygodnie, przyjąć go z powrotem?

Owszem, tak.

Ale moje nadzieje prysły, kiedy (znów) przekonałam się, że to tylko link do artykułu z „New York Post” opisującego historię wczorajszej eksplozji w LiAE, z dopiskiem, który brzmiał:

A więc Kenny nareszcie odkrył, jak zapewnić sobie uwagę, na którą, swoim zdaniem, zawsze zasługiwał...

A potem uśmieszek z przymkniętym oczkiem i podpis Mi­chaela.

No proszę. Widzę, że nie przejął się jednak tym, co wypisują o mnie i o J.P.

Bo czemu miał się przejąć? Skoro jesteśmy tylko przyjaciół­mi i tak dalej.

O losie.

Drugi mail to była odpowiedź J.P. na mojego maila. Mu­szę przyznać, że na jej widok serce WCALE nie zabiło mi szybciej.

JPRA4: Cześć, Mia.

Możesz mieć tyle czasu, ile ci tylko potrzeba, żeby jakoś sobie to wszystko ułożyć w głowie (chociaż przyznam, że twoja głowa zawsze wydawała mi się idealna). Zaczekam.

Ściskam,

J.P.

Proszę, jakie to miłe.

Chyba.

CZWARTEK, 23 WRZEŚNIA,
GODZINA WYCHOWAWCZA

Wiem, że nie powinnam pisać pamiętnika w szkole, ale to przecież tylko godzina wychowawcza, a nie prawdziwa lekcja, więc nie mogą mnie ukarać.

To nawet nie jest zresztą mój pamiętnik, który został w do­mu, ale zeszyt do rachunku różniczkowego.

A poza tym, ja MUSZĘ to zapisać, bo właśnie się zdarzy­ło coś zupełnie niesamowitego. I jestem pewna, że doktor Bzik chciałby, żebym to zanotowała dla własnego ZDROWIA PSY­CHICZNEGO, żeby to jakoś przetrawić:

Kiedy limuzyna zatrzymała się przed szkołą - na otoczonym specjalnym kordonem terenie, bo nadal jest tu mnóstwo wozów transmisyjnych i reporterów, którzy usiłują zdobyć jakieś wy­wiady z uczniami i ciałem pedagogicznym na temat „szalonego bombera” - wysiadłam i wzrokiem poszukałam Larsa, który, jak się okazało, stał tuż koło mnie, ale ja go nie zauważyłam, bo jestem półprzytomna z niewyspania.

Wtedy zobaczyłam pod rusztowaniem, z którego na nowo tynkują kamienicę po drugiej stronie ulicy, takiego wysokie­go faceta w czarnej skórzanej kurtce i wyblakłych dżinsach oraz ciemnych okularach, i z czerwoną bandanką na gło­wie, który intensywnym wzrokiem wpatrywał się w budynek szkoły.

W pierwszej chwili pomyślałam sobie: Co Ryan z Życia na fali robi na ulicy pod naszą szkołą? Myślałam, że tego serialu już nie kręcą...

A potem zdarzyła się rzecz przedziwna. Jakaś dziewczyna w mundurku LiAE podeszła do tego faceta i szarpnęła go za rękaw...

A on się obrócił i objął ją ramionami, a potem zaczęli się namiętnie całować.

A ja zdałam sobie sprawę, że ta dziewczyna to Lilly Mosco­vitz, a to ciacho w skórzanej kurtce to KENNY SHOWALTER! TAK! Zawieszony w prawach ucznia młodociany przestępca, sprawca całego tego zamieszania! Który pojawił się pod szkołą, żeby pocałować na dzień dobry swoją dziewczynę!

Narzuca się, oczywiście, jedno podstawowe pytanie: Kiedy to z Kenny'ego Showaltera zrobiło się ciacho?

A poza tym...

DLACZEGO LILLY SIĘ DO MNIE NIE ODZYWA? Bo ja totalnie UMIERAM z chęci wypytania jej o to, jak zeszła się z Kennym. I jak jej idzie z samorządem szkolnym. I czy Kenny pokazał jej swoją kolekcję figurek z Final Fantasy, którą zaczął zbierać, kiedy jeszcze chodził ze mną. I czy to ona stoi za www. nienawidzemiithermopolis.com. A jeśli tak, to co ja takiego zro­biłam, że ona mnie teraz tak strasznie nienawidzi.

No i czy Michael czasami o mnie pyta.

Ale nie mogę. Bo ona i tak by mi nie powiedziała.

CZWARTEK, 23 WRZEŚNIA,
ANGIELSKI

Mia! Jak leci?

Nieźle, Tina! To znaczy jestem nieco obolała po tym wczo­rajszym obaleniu na ziemię. Ale tyłek boli mnie tylko, jeśli siedzę w pewien określony sposób.

To dobrze! Ale mnie chodziło o... faksie masz EMOCJO­NALNIE? No wiesz... W sprawie www.nienawidzemiithermopolis.com. No i w sprawie J.P. i tego, co ci powie­dział.

Ach! To! Nie ma sprawy. My, osoby znane, musimy się liczyć z cybemienawiścią. A co do J.P., to chyba wszystko w porządku. J.P. mówi, że zgadza się poczekać, wiesz, aż będę gotowa. Żeby znów chodzić na randki. Więc rozu­miesz, jest dobrze.

On jest taki kochany! No i to takie romantyczne, jak cię OCALIŁ, kobietę która wyzwoliła w nim wulkan wewnętrz­nej namiętności. A widziałaś, jak seksownie wyglądał na tym zdjęciu w „New York Post” dziś rano, z tyłu w karetce, kiedy spoglądał na ciebie siedzącą w tej drugiej karetce? Teraz już całe miasto chce, żebyś z nim chodziła!

Wiem. Zero presji.

Oj wiesz, że żartuję!

Wiem, Tina. Problem w tym, że... ja po prostu nie wiem, czy JA chcę.

No cóż, cokolwiek zdecydujesz, zawsze cię będę kochała. Wiesz o tym, prawda?

Dzięki, T. Chciałabym tylko, żeby wszyscy byli tacy mili, jak ty.

CZWARTEK, 23 WRZEŚNIA,
ROZWÓJ ZAINTERESOWAŃ

Lunch był przeokropny. Wszyscy podchodzili i gratulowali J.P., że mnie uratował.

Nie, żebym uważała, że J.P. nie należą się wyrazy podzię­kowania i uznania od wszystkich. Tylko że... To, co powiedziała Tina? Jest tak, jakby cały świat trzymał kciuki za to, żebyśmy z J.P. zaczęli się umawiać - nie licząc wszystkich tych ludzi z LiAE, którzy są JUŻ przekonani, że ze sobą chodzimy.

A ja się fatalnie czuję z tym, że nie mam na to ochoty, bo J.P. to taki świetny facet i naprawdę POWINNIŚMY ze sobą chodzić.

Tylko dlaczego kiedyś nie wszyscy tak się napalali na to, żebym chodziła z MICHAELEM? To jasne, Michael nigdy mnie nie ocalił przed wybuchającymi nitroskrobiami.

Ale WIELE RAZY ratował mnie przed popadnięciem w sza­leństwo.

A teraz nie pojechał do Japonii, żeby się uczyć rysować MANGĘ czy coś w tym rodzaju. On pojechał konstruować coś, co będzie pomagało ratować ludzkie życie.

Jezu.

CZWARTEK, 23 WRZEŚNIA,
WF

WIEDZIAŁAM, że to się tak skończy. Wiedziałam, że przyj­dzie mi zapłacić za kumplowanie się z Laną Weinberger.

Zmusiła mnie, żebym się z nią urwała z lekcji.

No dobra, lekcja, z której się urwałyśmy, to tylko wf, który raczej nie jest najistotniejszy dla mojej akademickiej kariery.

Ale mimo wszystko! Przecież nie należę do wagarowiczek!

Prawdę mówiąc, nie po raz pierwszy zrywałam się... Ale zwykle po to, żeby usiąść na klatce schodowej trzeciego piętra i z kimś obgadać - na ogół z SAMĄ SOBĄ - jakąś emocjonalną traumę... A nie po to, żeby iść do Starbucks.

Ale Lana i Trisha już czekały na mnie pod szatnią dla dziew­czyn, kiedy tam weszłam. Złapały mnie i pociągnęły za sobą - tuż pod nosem Larsa, który opierał się o ścianę przy wodotry­sku z wodą pitną i grał w Fantasy Football na swoim telefonie komórkowym - ze szkoły i na ulicę (Lars wreszcie dogonił nas przy Siedemdziesiątej Siódmej ulicy). Lana powiedziała, że na­prawdę, ale to naprawdę potrzebuje beztłuszczowej mocna latte, że i tak nie wytrzyma na hiszpańskim (właśnie z tej lekcji się zerwała), bo jej klasa jest dokładnie pod pracownią chemiczną, a całe to skrzydło szkoły nadal jedzie dymem.

- Poza tym - powiedziała Lana - kiedy ci wszyscy reporte­rzy stoją tam na dworze i usiłują przeprowadzić wywiad z dyrek­tor Guptą na temat Beakera, i tak nie zanosi się na to, żebyśmy musieli obtenga cualquier trabqjo hecho.

I wcale nie przesadziła. Nasza szkoła jest nadal w epicen­trum gwałtownego najazdu mediów, chociaż na sam teren szkoły reporterzy nie wchodzą, bo powstrzymuje ich nowojorska po­licja, którą szkolne władze najwyraźniej wezwały do pomocy w opanowaniu tłumu.

Mimo to jakoś się przemknęłyśmy obok nich nierozpozna­ne, a to dzięki temu, że zarzuciłyśmy swetry na głowę i pogna­łyśmy na złamanie karku. Nawiasem mówiąc, tak może się czuć kobieta zmuszona do noszenia burki.

- A więc - powiedziała Lana, kiedy już wszystkie usiadły­śmy. - Wszyscy mówią, że ten J.P. uratował ci życie. Wy ze sobą chodzicie?

- Nie - odparłam, czując, że zaczynam się rumienić.

- Stara, ale dlaczego nie? - Trisha zamówiła sobie beztłusz­czową caffé mocha bez bitej śmietany i teraz na nią dmuchała, żeby ostygła. - Uratował ci życie? Bombowa sprawa.

- Tak. - Czułam, że moje policzki są tak samo gorące jak ta czekolada. - Ja tylko... No wiecie. Dopiero co skończyłam dłu­gotrwały związek i nie wiem, czy jestem gotowa od razu pchać się w kolejny.

- Rozumiem - powiedziała Lana. - Tak się czułam długo po zerwaniu z Joshem. Ale jesteśmy młode, wiesz? Musimy się porozglądać po tej scenie. Kto chce się wiązać na stałe z jakimś facetem, kiedy ma tylko SZESNAŚCIE lat?

- Ja bym się chętnie związała ze Skeetem Ulrichem - pod­sunęła Trisha.

- Tylko że... - zaczęłam, ignorując wtręt na temat Skeeta Ulricha. - Ja naprawdę kocham Michaela. I sam pomysł, żeby być z jakimś innym facetem... Nie wiem. Mnie to nie po­ciąga.

- Wiem, o co ci chodzi - stwierdziła Lana, zlizując trochę beztłuszczowej pianki ze swojego drewnianego mieszadełka. - Kiedy Josh i ja zerwaliśmy... Wciąż czułam, że, no wiesz, nikt nie zdoła zastąpić Josha. Bo jest taki wysoki i seksowny, i by­stry, i kiedy chodzę po zakupy, nie ma nic przeciwko siedzeniu w fotelu dla osoby towarzyszącej.

- Totalnie. - Trisha kiwaniem głową wyraziła zgodę. - Do­bry był w te klocki. A wielu facetów nie jest. Aż byś się zdzi­wiła.

- Naprawdę nie bardzo chciałam, rozumiesz, wiązać się z nikim - ciągnęła Lana - bo nie chciałam, żeby znów mnie ktoś zranił. Ale potem pomyślałam sobie, że muszę zacząć od począt­ku. Rozumiesz? To jak zmiana wizerunku. No więc poszłam na imprezę. A tam poznałam Blaine'a.

- Blaize'a - poprawiła Trisha.

- Tak miał na imię? - Lana spojrzała gdzieś w przestrzeń. - Och, tak. No cóż, nieważne. Był takim facetem na pociechę, wiesz. A potem totalnie się wyleczyłam.

- Potrzebny ci facet na pociechę - oświadczyła Trisha, wskazując na mnie swoim mieszadełkiem.

- Moim zdaniem to powinien być ten J.P. - zgodziła się Lana. - Bo przecież dla ciebie o mało nie dał się wysadzić w po­wietrze.

- Dać się wysadzić w powietrze to bombowa sprawa - stwierdziła Trisha. Bez śladu ironii.

Pokiwałam głową.

- Ja wiem. Problem w tym, że... teoretycznie, J.P. to wyma­rzony facet dla mnie. Oboje uwielbiamy teatr i kino i pochodzi­my z podobnego środowiska. Moja babka totalnie go uwielbia i oboje chcemy zostać pisarzami...

- I oboje wiecznie coś bazgrzecie w tych swoich note­sach - zauważyła Lana, wskazując zadbanym paznokciem mój notatnik. - Tak jak teraz. Co wcale nie jest dziwne, tak przy okazji.

- Tak - mruknęłam, ignorując ironiczne parsknięcie Trishi. - Wiem, że on jest przystojny i że to takie super, że mnie ochronił, i tak dalej. Ale po prostu... On mi nie pachnie jak trzeba.

Wiedziałam, że obie dziwnie na mnie popatrzą. I popatrzyły Nie miały zielonego pojęcia, o czym mówię.

Nikt nie ma.

Może tylko poza moim ojcem.

- To kup mu inną wodę toaletową - poradziła Trisha.

- Tak - stwierdziła Lana. - Josh kiedyś używał takiego pa­skudztwa, po którym praktycznie dostawałam migreny, więc na urodziny kupiłam mu drakkar noir i wtedy się na to przestawił. Problem z głowy.

Musiałam udać, że jestem wdzięczna za tę wskazówkę. To jest właśnie problem, kiedy człowiek przyjaźni się z ludźmi na topie.

Nie zawsze można im mówić prawdę, bo mnóstwa rzeczy oni zwyczajnie nie rozumieją.

CZWARTEK, 23 WRZEŚNIA,
CHEMIA

Mia - tak dziś cicho siedziałaś w czasie lunchu. Nic ci nie jest?

Skąd, J.P.! Jestem trochę wybita z rytmu.

Ale nie przeze mnie, mam nadzieją.

Nie! To nie ma nic wspólnego z tobą!

Nawet nie umiesz powiedzieć takiemu miłemu facetowi prawdy. Bujasz.

Nie! Nieprawda! Dlaczego tak pomyślałeś?

Bo ci skrzydełka nosa latają.

DO DIABŁA! Czy NIC w moim życiu nie może pozostać

tajemnicą?

No dobra. Lilly ci o tym powiedziała?

Owszem. Słuchaj, ostatnia rzecz, na jaką mam ochotą, to żeby między nami zrobiło się jakoś dziwnie.

Nie jest dziwnie! No cóż, to znaczy... Może troszeczkę.

Powiedziałem ci - zaczekam.

Ja wiem! I to miłe z twojej strony. Naprawdę miłe!

Za miły jestem, co? Za grzeczny? Dziewczyny nigdy się nie zakochują w miłych gościach.

Nie! Nie jesteś miły. Jesteś groźny, zapomniałeś? A przy­najmniej według twojego terapeuty...

Hej, nie ma problemu. A tobie czasem twój nie powiedział, że powinnaś każdego dnia zrobić coś, co cię przeraża?

Hm. Tak...

No to powinnaś w piątek wieczorem gdzieś się ze mną umówić.

Ups. Mam wtedy coś.

Mia. Myślałem, że będziemy ze sobą szczerzy.

Widzisz, żeby mi skrzydełka nosa latały? Poważnie, muszę wygłosić mowę na gali Domina Rei.

Super. Będę twoją osobą towarzyszącą.

Nie możesz. Tam wpuszczają tylko kobiety.

Jasne.

Naprawdę. Wierz mi, wolałabym, żeby było inaczej.

Okay. No to w sobotę.

Nie mogę! Serio. Muszę się uczyć. Masz pojęcie, jak cienka jest niteczka, na której wisi moja obecna średnia 4+?

Dobra. Ale wcześniej czy później gdzieś cię zabiorę. I zupełnie zapomnisz o Michaelu. Obiecuję ci to.

CZWARTEK, 23 WRZEŚNIA, 20.00,
W LIMUZYNIE W DRODZE DO FOUR SEASONS

Okay, naprawdę trudno jest mi to napisać, bo ręce strasznie mi latają.

Ale muszę to sobie zanotować. Bo coś się stało.

Coś wielkiego.

Większego niż eksplozja nitroskrobii. Większego niż to, że Lilly mnie nienawidzi i że, być może, założyła www.nienawidzemiithermopolis.com. Większego niż wyznanie J.P., że mnie ko­cha. Większego nawet niż to, że Michael mnie (już) NIE kocha. Większego niż to, że moja mama wyszła za mojego nauczyciela matematyki i urodziła mu dziecko albo że ja okazałam się księż­niczką, albo że Michael w ogóle kiedyś się we mnie zakochał.

Większego niż wszystko, co mi się do tej pory w życiu wy­darzyło.

Dobra. Było tak:

Zaczęło się jak całkiem normalny wieczór. To znaczy popra­cowałam z panem G. nad lekcjami (Bez codziennych korepetycji nigdy nie zdam ani chemii, ani rachunku różniczkowego. Co do tego mamy jasność), zjadłam kolację i wreszcie zdecydowałam, jak mi radziła Lana, że muszę zacząć wszystko od początku. Po­trzebuję odmiany. Poważnie. Czas zerwać ze starym - z dawny­mi chłopakami, ze starymi najlepszymi przyjaciółkami, ze stary­mi ubraniami, które już na mnie nie pasują, ze starymi meblami - i wprowadzić nowe.

Zaczęłam więc przesuwać meble w pokoju (No i co? Lekcje odrobiłam, a NIE MAM JUŻ PRZECIEŻ TELEWIZORA. Co INNEGO miałam robić? Szukać w Internecie wrednych uwag na swój temat? Na www.nienawidzemiithermopolis.com poja­wił się teraz dział komentarzy, gdzie ktoś z Południowej Dakoty właśnie napisał: „Ja też nienawidzę Mii Thermopolis! Jest taka płytka i samolubna! Kiedyś wysłałam jej maila na adres pałacu w Genowii, a ona mi nigdy nie odpisała!”) i niechcący przewró­ciłam portret księżniczki Amelii.

A jej odpadł tył. No wiecie, ta drewniana część, która stano­wiła tył ramy.

Totalnie się zdenerwowałam, bo, rozumiecie, ten portret jest prawdopodobnie bezcenny czy coś, jak wszystko w pałacu.

Więc rzuciłam się, żeby naprawić szkodę.

A wtedy wypadł ten papier.

I to nawet nie papier. Jakiś pergamin. Taki, na jakim pisało się w XVII wieku.

Zapisany był niewyraźną siedemnastowieczną francuszczy­zną którą trudno było odczytać. Na dole widniał podpis księż­niczki Amelii - MOJEJ księżniczki Amelii. A tuż obok jej pod­pisu genowiańska książęca pieczęć i podpisy dwóch świadków, których imiona były mi nieznajome.

Po chwili dotarło do mnie, że to muszą być podpisy tych świad­ków, których znalazła, żeby poświadczyli jej rozporządzenie.

I wtedy zrozumiałam, na co patrzę. Na dokument, który Amelia podpisała - i który tak rozwścieczył jej wuja, że spalił wszystkie jego kopie... Poza tą jedyną, którą ukryła gdzieś blisko swojego serca.

Przedtem myślałam, że ona pisała DOSŁOWNIE o swoim sercu, i że ten dokument został spalony razem z ciałem Amelii na pogrzebowym stosie.

Ale teraz dotarło do mnie, że ona nie pisała o tym w sensie dosłownym. Miała na myśli swoje SPORTRETOWANE serce... Czyli to miejsce, z którego wypadł pergamin - spomiędzy por­tretu a jego ramy. Tam schowała dokument, żeby go uchronić przed wujem... I tam genowiański parlament powinien był go szukać, kiedy jej portret i rzeczy zostały zwrócone przez klasz­tor, do którego wysłała je na przechowanie.

Tyle że nikt tego nie zrobił. To znaczy nie przeczytał jej pa­miętnika (poza tłumaczem, oczywiście). I nikt nie znalazł per­gaminu.

Dopiero ja.

Oczywiście, byłam ciekawa, o czym traktuje ten dokument, skoro tak rozwścieczył jej wuja, że spalił wszystkie jego kopie poza jedną, którą ukryła Amelia.

Najpierw było mi trudno zrozumieć rękopis, ale gdy skoń­czyłam tłumaczenie wszystkich nieznanych mi słów z pomocą sieciowego słownika średniowiecznego francuskiego (szacunek, Internetowi maniacy), wiedziałam już, dlaczego wuj Francesco tak się wkurzył.

I dlaczego Amelia ukryła dokument. I zostawiła w pamiętni­ku wskazówkę, żeby go można było odszukać.

To najbardziej obrazoburczy dokument, jaki kiedykolwiek czytałam. Jeszcze bardziej wybuchowy niż nitroskrobiowy pre­parat Kenny'ego.

Przez chwilę gapiłam się na pergamin w totalnym oszoło­mieniu.

A potem dotarło do mnie coś... Coś NIESAMOWITEGO.

Księżniczka Amelia Wirginia Renaldo, z otchłani 1669 roku, uratowała mi tyłek!

I nie tylko tyłek, ale też zdrowie psychiczne...

...życie

...przyszłość

...WSZYSTKO.

Naprawdę. Brzmi to, jakbym przesadzała, i wiem, że często mi się to zdarza, ale w tym przypadku... Nie przesadzam - walą­ce serce, spocone dłonie i zaschnięte gardło świadkiem.

To tak poważna rzecz, że przez chwilę myślałam, że umrę na atak serca.

A kiedy poczułam, że jednak nie umrę, zadzwoniłam do taty i powiedziałam, że jadę zobaczyć się z nim w hotelu. I z Grandmère też.

Bo mam im obojgu coś do powiedzenia.

CZWARTEK, 23 WRZEŚNIA, 1.00,
PODDASZE

Nie mogę w to uwierzyć. Nie mogę uwierzyć, że oni...

To się nie dzieje. To się po prostu NIE DZIEJE. To się NIE MOŻE dziać. Bo żeby moi właśni krewni byli tacy... tacy OK­ROPNI?

Mogłabym jeszcze zrozumieć reakcję GRANDMÈRE. Ale tata? Mój własny OJCIEC?

Wziął ode mnie pergamin i przeczytał go. Sprawdził pieczęć i podpis, i wszystko. Długo go studiował, kiedy Grandmère sie­działa tam i bełkotała:

- Idiotyzm jakiś! Księżniczka Genowii przyznaje ludowi prawo do OBIERANIA głowy państwa oraz deklaruje, że rola genowiańskiego władcy ogranicza się do reprezentacji? Nikt z naszych przodków nie byłby aż tak głupi.

- Amelia nie była głupia, Grandmère - wyjaśniłam. - To, co zrobiła, w gruncie rzeczy było bardzo sprytne. Ona próbowała PO­MÓC ludowi Genowii i uchronić go przed rządami kogoś, kto - jak wiedziała z własnego doświadczenia - był tyranem i mógł tylko pogorszyć sytuację, już i tak złą ze względu na plagę. Tylko zwy­kły pech sprawił, że do tej pory nikt tego dokumentu nie znalazł.

- Z pewnością, pech - powiedział tata, nadal studiując do­kument. - To mogło oszczędzić Genowiańczykom wielu cier­pień. Księżniczka Amelia podjęła najlepszą możliwą w danych okolicznościach decyzję.

- Właśnie - przytaknęłam. - Więc trzeba jak najszybciej przedstawić ten dokument parlamentowi. Będą musieli zająć się nominowaniem kandydatów na premiera i zdecydować o terminie wyborców. Aha, tato, chciałam ci jeszcze powiedzieć, że o ile znam Genowiańczyków - a wydaje mi się, że już ich po­znałam - jest tylko jedna osoba, którą zechcą widzieć w fotelu premiera, i jesteś to ty.

- Bardzo miło, że tak mówisz, Mia.

- Bo to prawda - oświadczyłam. - A w konstytucji, jaką spisała Amelia, nie ma nic co by uniemożliwiło członkowi ro­dziny książęcej kandydowanie na stanowisko premiera, jeśli bę­dzie mieć taką ochotę. Uważam więc, że powinieneś spróbować. Mam już pewne doświadczenia z wyborami po tych zeszłorocz­nych do samorządu szkolnego, więc jeśli będziesz potrzebował pomocy, to ja chętnie zrobię, co się da.

- Co się tutaj dzieje? - zabulgotała Grandmère. - Czy wszy­scy tu poszaleli? Premier? Mój syn nie będzie żadnym premie­rem! Jest księciem, czy muszę ci o tym przypominać, Amelio?!

- Grandmère... - Wiem, że starym ludziom jest czasami ogromnie trudno przystosować się do nowych rzeczy - takich jak Internet - ale wiem też, że Grandmère w końcu zrozumie. Myszką komputerową operuje już przecież jak profesjonalistka. - Wiem, że tata jest księciem. I zawsze już nim będzie. Tak samo jak ty za­wsze już będziesz księżną wdową, a ja zawsze będę księżniczką. Tyle że, zgodnie z deklaracją Amelii, książę czy księżniczka już Genowia nie RZĄDZĄ. Rządzi nią wyłoniony w wyborach parla­ment, na którego czele stoi wyłoniony w wyborach premier...

- To śmieszne! - zawołała Grandmère. - Nie po to poświe­ciłam tyle czasu, żeby cię nauczyć, jak być księżniczką, żeby teraz się okazało, że nią NIE JESTEŚ!

- Grandmère... - Można by pomyśleć, że nigdy nie miała lekcji wychowania obywatelskiego. - Ja wciąż jestem księż­niczką. Tyle że reprezentacyjną. Tak jak księżniczka Aiko z Ja­ponii... Albo księżniczka Beatrice z Anglii. Japonia i Wielka Brytania obie są monarchiami konstytucyjnymi... podobnie jak Monako.

- Monako! - Grandmère zrobiła przerażoną minę. - Dobry Boże w niebiesiech, Filipie! My nie możemy być tacy, jak MO­NAKO. Co ona wygaduje?

- Nic takiego, mamo - oznajmił tata. Nie zauważyłam tego wcześniej, ale zaciskał zęby. To znak - jak zaciśnięte wargi mamy - że coś zaraz pójdzie nie po mojej myśli. - Nie musisz się tym przejmować.

- No cóż, w zasadzie... - powiedziałam - Musi. To zna­czy, troszkę. To będzie całkiem spora zmiana. Ale wyłącznie w dobrym kierunku, moim zdaniem. Nasze członkostwo w Unii Europejskiej było przedtem dość niepewne ze względu na tę całą monarchię absolutną, prawda? Pamiętasz sprawę ślimaków? Ale teraz, jako państwo demokratyczne...

- Ta znów z tą demokracją! - krzyknęła Grandmère. - Fili­pie! Co to wszystko znaczy? O czym ona w ogóle MÓWI? Czy ty jesteś, czy nie jesteś księciem Genowii?

- Oczywiście, że jestem, mamo - rzekł tata uspokajającym tonem. - Nie denerwuj się. Nic się nie zmieni. Zaraz zadzwonię i zamówię ci sidecara...

Rozumiałam, że tata próbuje jakoś uspokoić Grandmère i tak dalej. Ale okłamywanie wydało mi się lekką przesadą.

- Niezupełnie - powiedziałam. - Zmieni się DUŻO...

- Nie - przerwał mi szybko tata. - Nie, Mia, nie zmieni się. Doceniam, że zwróciłaś moją uwagę na ten dokument, ale nie wynika z niego to wszystko, o czym mówiłaś. On nie ma żadnej mocy sprawczej.

I wtedy szczęka mi opadła.

- CO? Oczywiście, że ją ma! Amelia całkowicie wypełni­ła wymagania określone dla książęcego edyktu - przystawiła pieczęć i poświadczyła dokument w obecności dwóch niespokrewnionych ze sobą świadków, i wszystko! Jeśli czegoś się na­uczyłam, odkąd zaczęłam pobierać te lekcje dla księżniczek, to właśnie tego. Dokument jest ważny!

- Ale nie uzyskał aprobaty parlamentu - zaczął tata.

- BO WSZYSCY CZŁONKOWIE PARLAMENTU ZMARLI NA ZARAZĘ! - W głowie mi się to nie mieściło. - Albo siedzieli w domu i opiekowali się umierającymi krewnymi. I tato, wiesz równie dobrze jak ja, że w sytuacji kryzysowej - na przykład ZARAZY albo nieuchronnie zbliżającej się śmierci pa­nującego, wiedząc, że tron przejdzie w ręce człowieka znane­go jako despota - koronowana księżniczka czy książę Genowii swoim podpisem wprowadza w życie, co tylko chce - na mocy prawa boskiego.

Czy tata naprawdę uważa, że ja przez te trzy lata lekcji ety­kiety NICZEGO się nie nauczyłam poza tym, jak używać widel­ca do ryby?

- Racja - rzekł tata. - Ale ten konkretny kryzys miał miej­sce czterysta lat temu, Mia.

- To w niczym nie umniejsza ważności dokumentu - upie­rałam się.

- Nie - przyznał tata. - Ale to znaczy, że akurat teraz nie ma żadnego powodu, dla którego musielibyśmy dzielić się nim z parlamentem. Ani teraz, ani nigdy.

- CO?!

Poczułam się jak księżniczka Leia Organa, kiedy wreszcie wyjawiła Wielkiemu Moffowi Tarkinowi położenie ukrytej bazy rebeliantów (chociaż tylko kłamała) w Gwiezdnych wojnach: Nowej nadziei, a on i tak nakazał natychmiast zniszczenie jej rodzinnej planety Alderaanu.

- OCZYWIŚCIE, że musimy go ujawnić! - wrzasnęłam. - Tato, Genowia już od prawie czterystu lat jest oszukiwana!

- Skończyliśmy tę rozmowę - oświadczył tata, biorąc do ręki konstytucję Amelii i szykując się do schowania jej do ak­tówki. - Doceniam twoje wysiłki, Mia, bardzo sprytnie rozszy­frowałaś zagadkę. Ale trudno to nazwać legalnym dokumentem, który należałoby przedstawiać ludowi Genowii albo parlamen­towi. To tylko usiłowania przerażonej nastolatki, która chciała zabezpieczyć interesy ludzi, którzy już od dawna nie żyją, a nie coś, czym musielibyśmy się przejmować...

- No właśnie! - powiedziałam. Szybko podeszłam i ode­brałam mu pergamin, zanim zdążył raz na zawsze schować go w czeluściach swojej aktówki Gucciego. Zbierało mi się na płacz. Nic na to nie mogłam poradzić. To było strasznie niespra­wiedliwe. - Prawda? DZIEWCZYNA to napisała. Co gorsza, NASTOLETNIA dziewczyna. A zatem dokument nie ma żadnej mocy prawnej i można go zignorować...

Tata rzucił mi kwaśne spojrzenie.

- Mia, wiesz, że nie o to mi chodziło...

- Owszem, o to! Gdyby to napisał jakiś nasz krewny płci MĘSKIEJ - sam książę Francesco - na pewno przedstawiłbyś to parlamentowi, kiedy się zbierze w przyszłym miesiącu. Ale skoro napisała go nastolatka, która była księżniczką tylko przez dwanaście dni, a potem umarła okropną śmiercią to chcesz cał­kowicie go zlekceważyć. Czy wolność własnego ludu naprawdę tak mało dla ciebie znaczy?

- Mia - odezwał się tata znużonym tonem. - Genowia stale zajmuje najwyższe miejsca w rankingach krajów, gdzie żyje się naj­lepiej, a jej mieszkańcy należą do najszczęśliwszych społeczeństw na Ziemi. Średnia roczna temperatura wynosi dwadzieścia dwa stopnie, w roku jest co najmniej trzysta słonecznych dni i nikt nie płaci podatków, zapomniałaś? Genowiańczycy z całą pewnością od chwili kiedy objąłem tron, nigdy nie wyrażali najmniejszego zaniepokojenia brakiem swobód ani ich zagrożeniem.

- Jak może im brakować czegoś, czego nigdy nie mieli, tato? - zapytałam. - I nawet nie o to tu chodzi. Chodzi o to, że jedna z naszych przodkiń zostawiła po sobie w spadku coś, co zamierzała wykorzystać dla ochrony ludu, który kochała. Jej wuj to zniszczył tak samo, jak usiłował pozbyć się JEJ SAMEJ. Je­śli nie uhonorujemy jej ostatniego życzenia, będziemy tak samo podli jak on.

Tata przewrócił oczyma.

- Mia. Jest już późno. Wracam do swojego apartamentu. Porozmawiamy o tym jutro. O ile... - wyraźnie dosłyszałam to mrukniecie - do tego czasu ci nie przejdzie.

I tu naprawdę dotykamy sedna sprawy, nie? On uważa, że mnie dokucza jakaś nastoletnia damska histeria... Ta sama, która skłoniła go do wysłania mnie na terapię, a księżniczkę Amelię do podpisania tego dokumentu.

Dokumentu, który ignoruje ponieważ, napisała go dziew­czyna.

Fajnie. Naprawdę fajnie.

A Grandmère też mi w niczym nie pomogła. Można by sądzić, że jako kobieta wykaże trochę zrozumienia dla mojej - i Amelii - ciężkiej doli.

Ale Grandmère okazała się zupełnie taka sama jak te wszystkie inne kobiety, które głośno domagają się tych samych praw, co mężczyźni, ale nie chcą się określać feministkami. Bo to nie jest „kobiece”.

Kiedy tata wyszedł, popatrzyła na mnie tylko i powiedziała:

- No cóż, Amelio, nadal nie jestem pewna, o co ci chodziło, ale radzę ci, żebyś sobie nie zawracała głowy tym starym zaku­rzonym pamiętnikiem. A teraz gotowa jesteś do swojego jutrzej­szego wystąpienia? Twój kostium dostarczono do hotelu, więc najlepiej byłoby, żebyś przyjechała prosto po szkole i przebrała się u mnie.

- Nie mogę przyjechać prosto po szkole. Po lekcjach mam terapię.

Popatrzyła na mnie i parę razy zamrugała powiekami - nie byłam przedtem pewna, ile tata jej powiedział o doktorze Bziku. Ale teraz już wiem, że nic - i powiedziała:

- No cóż. W takim razie później.

!!!!!

Moja babcia dowiaduje się, że chodzę na terapię i wszystko, co ma mi na ten temat do powiedzenia, to żebym przyszła do niej PÓŹNIEJ i przebrała się na swój występ. A wszystko dlatego, że to ONA chce się dostać do Domina Rei.

W tej chwili mogłabym zamordować ich oboje. I tatę, i Grandmère.

Do domu wróciłam taka wściekła, że nie byłam w stanie się odezwać. Po prostu poszłam do swojego pokoju i zatrzasnęłam drzwi.

Wątpię, żeby mama albo pan G. w ogóle to zauważyli. Wreszcie kupili sobie na Netflix wszystkie dostępne sezony Pra­wa ulicy i przykleili się do ekranu telewizora.

Telewizora, który stoi w ich SYPIALNI.

Bo IM nikt telewizora nie odebrał.

Miałam ochotę pójść tam i powiedzieć im - a przynajmniej mamie - co się dzieje. Ale wiedziałam, że ta informacja dopro­wadziłaby ją do szału. Jej były mąż i jego matka pozbawiają jakąś kobietę podstawowych praw człowieka (bo w zasadzie to jest to, co robią tata z Grandmère)? Mama z miejsca wyruszy­łaby na wojenną ścieżkę. Zaczęłaby wydzwaniać do wszystkich swoich zbuntowanych przyjaciółek i zanim byśmy się obejrze­li, pod ambasadą Genowii stałaby pikieta. A potem, gdyby to nie podziałało, walnęłaby tatę w kark ciosem karate (próbowała zrzucić nadwagę po ciąży i znów ma swój dawny brązowy pas).

Tylko że...

Tylko że nie chcę tego.

Po pierwsze, przemoc to nie jest wyjście z sytuacji.

A po drugie, nie chcę, żeby moja MAMA to załatwiała. Po­trzebna mi rada, jak JA mam to załatwić. SAMA.

W głowie mi się to wszystko nie mieści. Czy naprawdę tak ma wyglądać moje życie?

A jeśli tak, to... jak do tego doszło?

PIĄTEK, 24 WRZEŚNIA,
ANGIELSKI

Mia! Wszystko w porządku? Wyglądasz, jakbyś wczoraj w nocy mało spała!

Tak. Bo mało spałam.

Dlaczego? O kurczą, czy coś się stało? Z J.P. ? Albo z MICHAELEM?

Nie, Tina. Wierz mi albo nie, ale to nie ma nic wspólnego z żadnym chłopakiem. No cóż, poza moim tatą.

Znów ci zrobił ten sam wykład? Że jak nie zaczniesz się lepiej uczyć, to się nie dostaniesz na żadną uczelnią z Ligi Bluszczowej i skończy się na tym, że wyjdziesz za mąż za cyrkowego akrobatę, jak twoja kuzynka, księżniczka Stefa­nia? Chciałam zauważyć, że WIĘKSZOŚĆ ludzi, moim zda­niem, nie dostaje się na uczelnie Ligi Bluszczowej, a tylko bardzo niewielu z nich kończy w małżeństwie z cyrkowcem, więc to raczej nie jest uzasadniona obawa.

Jest gorzej.

O mój Boże, dowiedział się, że zamierzałaś oddać swój Naj­cenniejszy Dar Michaelowi? Tyle, że on go nie chciał?

Nie. Coś o wiele ważniejszego...

O wiele ważniejszego niż twój Najcenniejszy Dar? No to co, w takim razie?

Widzisz...

Nie będę przesyłać liścików w czasie lekcji.

Nie będę przesyłać liścików w czasie lekcji.

Nie będę przesyłać liścików w czasie lekcji.

Nie będę przesyłać liścików w czasie lekcji.

Nie będę przesyłać liścików w czasie lekcji.

Nie będę przesyłać liścików w czasie lekcji.

Nie będę przesyłać liścików w czasie lekcji.

Nie będę przesyłać liścików w czasie lekcji.

Nie będę przesyłać liścików w czasie lekcji.

Nie będę przesyłać liścików w czasie lekcji.

Nie będę przesyłać liścików w czasie lekcji.

Nie będę przesyłać liścików w czasie lekcji.

Nie będę przesyłać liścików w czasie lekcji.

Nie będę przesyłać liścików w czasie lekcji.

Nie będę przesyłać liścików w czasie lekcji.

Nie będę przesyłać liścików w czasie lekcji.

Nie będę przesyłać liścików w czasie lekcji.

PIĄTEK, 24 WRZEŚNIA, PRZERWA NA LUNCH, KLATKA SCHODOWA TRZECIEGO PIĘTRA

Nie wiem nawet, co napisać. Założę się, że i tak wszystkie słowa na tej stronie pozamazują mi się od kapiących łez.

Ale płaczę tak okropnie, że ledwie w ogóle widzę tę kartkę.

Ja zwyczajnie nie rozumiem, jak ona mogła to POWIE­DZIEĆ.

A co dopiero coś takiego ZROBIĆ.

Nie mam pojęcia, co ja sobie wyobrażałam.

Problem polega na tym, że to jest o wiele GORSZE niż to, że rzucił mnie chłopak, z którym długo chodziłam. Gorsze niż to, że były mojej najlepszej przyjaciółki twierdzi, że się we mnie zakochał. Gorsze niż to, że mój dawniej najzajadlejszy wróg te­raz siedzi ze mną przy lunchu. Gorsze niż to, że ledwie udaje mi się zaliczyć rachunek różniczkowy.

Bo mój ojciec usiłuje zniweczyć jedyną szansę mieszkań­ców Genowii na życie w demokratycznym kraju.

I jest tylko jedna osoba, która mogłaby mi powiedzieć, co powinnam w tej sprawie zrobić (zamiast, na przykład, jak mama, przejąć wszystko w swoje ręce i załatwić bez mojego udziału).

I ta osoba się do mnie nie odzywa.

Myślałam, że uda nam się wznieść ponad te małostkowe uprzedzenia. Naprawdę myślałam, że to możliwe. Poważnie. Poczułam, że POWINNAM porozmawiać z Lilly. Bo Lilly wie­działaby, co zrobić.

Pomyślałam sobie: I co strasznego mogłoby się zdarzyć, gdybym jej POWIEDZIAŁA? Gdybym podeszła do niej i powiedziała, co się dzieje? MUSIAŁABY odpowiedzieć, prawda? Bo to jest tak rażąca niesprawiedliwość, że nie zdołałaby się po­wstrzymać. Przecież to LILLY. Lilly nie potrafi stać bezczynnie, kiedy ktoś dopuszcza się niesprawiedliwości. Ona jest do tego fizycznie niezdolna. MUSIAŁABY coś powiedzieć.

I najprawdopodobniej, powiedziałaby: „Mia, ty chyba ŻAR­TUJESZ, musisz...”

A potem powiedziałaby mi, co robić.

A wtedy ja przestałabym czuć, że coraz głębiej zsuwam się do nieużywanego zbiornika na wodę u dziadka.

Bo może przyjaciółkami już byśmy nie były. Ale Lilly ni­gdy by nie pozwoliła, żeby jakiś kraj pozbawiono możliwości zaprowadzenia demokracji. Racja? Osoba tak jak ona przeciwna monarchii?

Tak przynajmniej rozumowałam. I dlatego podeszłam do niej przed chwilą w stołówce.

Przysięgam, tylko tyle zrobiłam. Po prostu do niej podeszłam. Podeszłam tylko do miejsca, gdzie siedziała - SAMA, tak przy okazji, bo Kenny jest zawieszony, a Perin poszła na wizytę do ortodonty, a Ling Su postanowiła zostać w pracowni plastycznej, żeby skończyć kolaż przedstawiający ją samą i zatytułowany: Portret artystki w kluskach romen i oliwkach - i powiedziałam:

- Lilly? Czy mogę zamienić z tobą słówko?

Dobra, może to był zły pomysł, żeby zbliżać się do niej pub­licznie. Może powinnam była poczekać w łazience dla dziew­czyn, bo ona zawsze idzie tam umyć ręce, kiedy skończy jeść. Wtedy mogłabym pomówić z nią na osobności, a gdyby była wobec mnie niemiła, nikt by tego nie widział ani nie słyszał, poza mną i może paroma pierwszoklasistkami.

Ale jak ta IDIOTKA podeszłam do niej na oczach wszyst­kich, usiadłam na krześle naprzeciwko niej i powiedziałam:

- Lilly, ja wiem, że się do mnie nie odzywasz, ale naprawdę potrzebuję twojej pomocy. Stało się coś okropnego, właśnie od­kryłam, że prawie czterysta lat temu jedna z moich przodkiń pod­pisała dokument, na którego mocy Genowia stała się monarchią konstytucyjną, ale ten dokument odnalazł się dopiero wczoraj, a kiedy pokazałam go tacie, on go właściwie zlekceważył, bo ten dokument napisała nastolatka, która panowała zaledwie przez dwanaście dni, a potem padła ofiarą czarnej śmierci. A poza tym on nie chce pełnić wyłącznie ceremonialnej roli w rządzie Geno­wii, chociaż ja mu tłumaczyłam, że mógłby kandydować na pre­miera. Wiesz, że wszyscy by na niego zagłosowali. Ja natomiast uważam, że dzieje się jakaś okropna niesprawiedliwość, ale nie wiem, co mam w tej sprawie zrobić, a ty jesteś taka bystra, więc pomyślałam, że mi pomożesz.

Lilly podniosła na mnie oczy znad swojej sałatki i powie­działa chłodno:

- Dlaczego ty się w ogóle do mnie odzywasz?

Co, przyznaję, zbiło mnie nieco z tropu. Chyba powinnam była natychmiast wstać i odejść.

Ale, jak ta idiotka, którą widać jestem, zostałam. Bo... sama nie wiem. Tyle już razem Przeszłyśmy, że stwierdziłam, że pew­nie nie wysłuchała mnie wystarczająco uważnie, czy coś.

- Lilly, potrzebuję twojej pomocy, a te ciche dni to po pro­stu jakaś straszna głupota - powiedziałam.

Ale ona tylko się na mnie gapiła. Dodałam więc:

- No cóż, dobrze, jeśli uważasz, że musisz mnie dalej nie­nawidzić, nie ma sprawy. Ale co z ludem Genowii? Oni ci nigdy nic nie zrobili - chociaż ja też nic ci nie zrobiłam, ale nie o to chodzi. Nie uważasz, że ludność Genowii powinna dysponować prawem wyboru własnego przywódcy? Lilly, ONI cię potrzebu­ją. JA cię potrzebuję, żebyś mi powiedziała, jak mam to...

- O. Mój. Boże.

Lilly wstała przy „O”. Uniosła pięść przy „Mój”. I walnęła nią z całej siły w blat stolika przy „Boże”.

Tak mocno, że wszystkie głowy w całej stołówce obróciły się w naszą stronę, sprawdzić, co się dzieje.

- To się w pale nie mieści! - wrzasnęła Lilly. Dosłownie, wrzasnęła na mnie, chociaż siedziałam po drugiej stronie stołu, niecały metr od niej. - Ty jesteś kompletnie nienormalna. Naj­pierw łamiesz serce mojemu bratu. Potem kradniesz mi chłopa­ka. A następnie uważasz, że możesz prosić mnie o radę w spra­wach swojej totalnie patologicznej rodziny?

Dochodząc do słowa „rodzina”, darła się już na cały głos.

Ja tylko wytrzeszczyłam na nią oczy, kompletnie zaszoko­wana. Poza tym nie za dobrze ją widziałam, bo łzy nabiegały mi do oczu.

Ale pewnie to dobrze. Bo nie widziałam tych wszystkich po­ruszonych twarzy, zwróconych w naszą stronę.

W ciszy, jaka zapanowała w stołówce, dałoby się usłyszeć brzęczenie muchy. Ani jeden widelec nie skrobał o talerz. Aż tak gorliwie wszyscy chcieli chłonąć każdą sekundę tej pyskówki, jaką mi urządziła od dawna najlepsza przyjaciółka.

- Lilly - szepnęłam. - Wiesz, że nie złamałam serca Micha­elowi. To on złamał moje. I nie ukradłam ci chłopaka...

- Och, zachowaj to dla „New York Post” - krzyknęła Lilly. - NIGDY nie jesteś winna, prawda, Mia? Ale dlaczego miałabyś się przyznawać, że nie masz racji, skoro rola ofiary tak ci pasu­je? Popatrz tylko na siebie. Teraz twoją najlepszą przyjaciółką jest LANA WEINBERGER. Czy to nie ZABAWNE? Czy ty nie zdajesz sobie sprawy, że ona cię tylko WYKORZYSTUJE, ty idiotko? Oni wszyscy cię wykorzystują, Mia. Byłam twoją je­dyną prawdziwą przyjaciółką i sama popatrz, jak mnie potrak­towałaś!

Potem Lilly widziałam już tylko w charakterze błękitnej pla­my, bo w takim tempie płynęły mi łzy. Ale słyszałam w jej głosie pogardę. Słyszałam też wkoło nas tę kompletną ciszę.

- I wiesz, co? - ciągnęła Lilly lodowatym tonem, ale nadal tak głośno, że mogłaby obudzić umarłego. - Masz rację. NIE ZŁAMAŁAŚ serca Michaelowi. Miał tylko dość twoich cią­głych jęków i kompletnej nieumiejętności radzenia sobie z włas­nymi problemami, że nie mógł się doczekać, aż od ciebie zwieje. Szkoda tylko, że nie mam tyle szczęścia, co on! Wszystko bym oddała za to, żeby móc się znaleźć o tysiące mil od ciebie. Ale na razie mam przynajmniej tę nową stronę, którą zaprojektowałam sobie na pociechę. Może już ją widziałaś? Jeśli nie, chętnie ci podam adres URL - to www.nienawidzemiithermopolis.com.

Z tymi słowami obróciła się na pięcie i wyszła ze stołówki.

A przynajmniej chyba tak zrobiła, bo naprawdę nie widzia­łam, co się tam dzieje, bo płakałam już tak okropnie, że wyglą­dało to, jakby po twarzy płynął mi wodospad Niagara.

Dlatego nawet nie zauważyłam, że Tina i Boris, J.P. i Shameeka oraz Lana i Trisha podbiegli do krzesła, na którym siedzia­łam, i zaczęli mnie poklepywać po plecach i mówić takie rze­czy jak: „Nie słuchaj jej, Mia, ona nie mówiła tego poważnie”, i „Ona jest zazdrosna. Zawsze taka była”, i „Nikt cię nie wyko­rzystuje, Mia. Bo szczerze mówiąc, nie masz właściwie nic, co chciałabym mieć”. (To ostatnie powiedziała Lana, która chciała mnie, oczywiście, pocieszyć, wiem to).

Wiedziałam, że starają się być mili. Wiedziałam, że zwy­czajnie chcą, żebym poczuła się lepiej. Ale było za późno. Lilly totalnie mnie zdruzgotała - i to w publiczny sposób. To była ta ostatnia słomka, pod którą złamał się kręgosłup wielbłąda. No i jeszcze to, że Lilly - akurat Lilly! - stoi za tą głupią stroną internetową.

Chyba zawsze to wiedziałam.

Ale słyszeć, że w taki sposób się do tego przyznaje - z taką dumą...

Musiałam się stamtąd wydostać. Wiedziałam, że jeśli to zro­bię, okażę się tym, co przypisywała mi Lilly - jęczącą ofiarą.

Ale naprawdę musiałam zostać sama.

Dlatego właśnie siedzę na klatce schodowej trzeciego piętra, tuż pod zamkniętą klapą, która prowadzi na dach. Tu, gdzie nikt nigdy nie chodzi...

To znaczy, nikt poza Lilly i mną kiedy w przeszłości zdarza­ło się coś, co nas martwiło.

Lars stoi na straży u stóp schodów, żeby nikt tu nie wchodził na górę. Chyba się poważnie o mnie martwi. Zapytał:

- Księżniczko, czy mam zadzwonić do twojej matki?

Odpowiedziałam:

- Nie, dzięki, Lars.

Na co on:

- No to może do twojego ojca?

A ja na to:

- NIE!

Spojrzał, jakby zdumiała go ta gwałtowność. Ale ja się ba­łam, że zaraz zapyta, czy ma zadzwonić do doktora Bzika.

Na szczęście pokiwał tylko głową i powiedział:

- No dobrze, skoro jesteś pewna...

Byłam całkiem pewna. Powiedziałam mu, że muszę na chwi­lę zostać zupełnie sama. Powiedziałam, że zaraz wrócę...

Ale siedzę tu już kwadrans i nie czuję, żeby te łzy miały jakoś niedługo przestać płynąć. Jak ona mogła coś takiego POWIEDZIEĆ? Po tym wszystkim, przez co razem Przeszłyśmy? Jak ona mogła WYPISYWAĆ takie rzeczy na tej swojej stro­nie? Jak ona mogła pomyśleć, że mogłabym zrobić którąś z tych rzeczy, o jakie mnie oskarżyła? Jak ona mogła być taka... Taka OKRUTNA?

O nie. Słyszę kroki. Lars wpuścił tu kogoś! DLACZEGO, LARS, DLACZEGO? Mówiłam ci...

PIĄTEK, 24 WRZEŚNIA,
ROZWÓJ ZAINTERESOWAŃ

O Boże. To było takie...

Dziwne.

Tylko takim słowem mogę to opisać.

I w tym momencie przestaję się dziwić wątpliwościom pani Martinez co do mojej przyszłej kariery pisarki albo dziennikarki.

Ale jak inaczej mam to opisać? To było po prostu... DZIWNE.

I co ten Lars sobie WYOBRAŻAŁ? Mówiłam mu, że ma NIKOGO nie wpuszczać na górę. Pomijając dyrektor Guptę albo jakiegoś nauczyciela, OCZYWIŚCIE.

Więc czemu zrobił wyjątek dla Borisa?

Ale właśnie tak się stało. Usłyszałam kroki na schodach, a za chwilę zobaczyłam BORISA, zdyszanego jakby biegł.

Najpierw wystraszyłam się, że mi powie, że on też się we mnie kocha (To niesamowite, jakie rzeczy zaczynają się dziać, kiedy człowiek urośnie do rozmiaru 36C).

Ale na szczęście tylko powiedział:

- Tu jesteś. Szukałem cię wszędzie. Miałem ci tego nie mó­wić, ale to nieprawda.

- CO nieprawda, Boris? - zapytałam go, totalnie zbita z tropu.

- To, co przed chwilą powiedziała Lilly - wyjaśnił. - O tym, że Michael miał cię dość. Nie mogę ci powiedzieć, skąd wiem. Ale wiem.

Uśmiechnęłam się do niego. Nadal byłam pogrążona w roz­paczy i tak dalej, ale nic na to nie mogłam poradzić. Tina ma nie­samowite szczęście. Ma najlepszego chłopaka na całym ziem­skim globie.

I zdaje sobie z tego sprawę.

- Dzięki, Boris - powiedziałam, usiłując obetrzeć łzy rę­kawem, żeby nie wyglądać jak jakaś ostatnia wariatka, chociaż pewnie i tak wyglądałam. - To naprawdę miłe z twojej strony.

- Nie jestem miły - upierał się, nadal zdyszany po tej całej gonitwie za mną. - Mówię prawdę. A ty powinnaś mu odpisać.

Wytrzeszczyłam na niego oczy, jeszcze bardziej ogłupiała niż przedtem.

- C - co? Komu odpisać?

- Michaelowi - odpowiedział Boris. - Pisał do ciebie maile, prawda?

- Tak. Ale skąd ty...

- Powinnaś mu odpisać - powtórzył Boris. - To znaczy, wasze zerwanie nie znaczy, że nie możesz już być jego przyja­ciółką. Przecież zgodziliście się co do tego? Że nadal będziecie się przyjaźnić?

- Tak - potwierdziłam, zdziwiona. - Ale, Boris, skąd ty wiesz, że on do mnie pisał maile? Czy... Tina ci powiedziała?

Boris zawahał się, a potem skinął głową.

- Tak. No właśnie. Tina mi powiedziała.

- Och! - westchnęłam. - Ja nie mogę mu odpisać, Boris. Jestem... Jestem jeszcze niegotowa, żeby się z nim przyjaźnić. Nadal za bardzo mnie boli, że nie jesteśmy czymś WIĘCEJ tylko przyjaciółmi.

- Rozumiem to, chyba - stwierdził Boris. - Ale... Powin­naś mu odpisać, jak tylko poczujesz się gotowa. Żeby sobie nie myślał, że... No wiesz. Że go nienawidzisz. Albo że o nim zapo­mniałaś. Czy coś.

Jakby TO mogło się kiedykolwiek zdarzyć.

Zapewniłam Borisa, że napiszę do Michaela, kiedy poczuję się emocjonalnie zdolna zrobić coś takiego bez rozsypania się i błagania go czcionką - osiemnastą, żeby do mnie wrócił.

A potem Boris zrobił strasznie miłą rzecz. Zaproponował, że odprowadzi mnie do klasy (Kiedy już się pozbierałam i usunę­łam ślady łez. Rozmazany tusz, zapchany nos, i tak dalej).

Więc we trójkę - Boris, Lars i ja - poszliśmy wszyscy do sali od RZ (po dzwonku).

Ale to nie miało znaczenia, bo ani pani Hill, ani Lilly tu nie było.

Myślę, że Lilly zerwała się z lekcji, żeby się gdzieś spotkać z Kennym. Oni są teraz zupełnie jak Courtney Love i Kurt Cobain. Minus heroina. Wystarczy tylko, żeby Lilly zaczęła palić, i może też zrobiła sobie jeden czy drugi tatuaż, a swój wizerunek twardej dziewczyny dopracuje do perfekcji.

Boris zapytał mnie po raz ostatni, czy nic mi nie jest, a kie­dy powiedziałam, że moim zdaniem nie, schował się w szafie na materiały piśmienne i zaczął ćwiczyć mój ulubiony kawałek Chopina.

Na pewno robi to specjalnie. On jest taki troskliwy.

Tina ma naprawdę wielkie szczęście

Myślę, że któregoś dnia mnie też się poszczęści.

A może swój przydział szczęścia, jeśli chodzi o chłopaków, już wykorzystałam, kompletnie go trwoniąc?

Boże, mam nadzieję, że tak nie jest. Ale jeśli tak jest, to mogę powiedzieć, że póki trwało, było fantastycznie.

PIĄTEK, 24 WRZEŚNIA,
POCZEKALNIA DOKTORA BZIKA

Lana i Trisha upierały się, że zabiorą mnie na, jak to one nazwały, manikiurowo - pedikiurową przerwę. Powiedziały, że należy mi się po tym, jak mnie w stołówce potraktowała Lilly.

Zamiast więc grać w softballa w czasie szóstej lekcji, dałam sobie pomalować paznokcie u nóg i to co mi zostało z paznokci u rąk (odkąd wróciłam z Genowii po wakacjach, nie nakładałam sobie akrylowych tipsów i ogryzałam to, co mi zostało z natu­ralnych) na jaskrawą czerwień, kolor, który zdaniem Grandmère jest zupełnie nieodpowiedni dla młodych dziewczyn, za to odpo­wiedni dla kelnerek.

Dlatego go wybrałam.

Muszę przyznać, kiedy już skończył się ten czterdziestominutowy zabieg manikiuru i pedikiuru, że poczułam się znacznie lepiej. Wiem, że Lana i Trisha się starały.

Ale w moim życiu rozgrywa się teraz taki dramat, że żaden masaż dłoni i stóp (oraz malowanie paznokci) tego nie uleczy.

Och, doktor Bzik już jest gotowy!

Myślę, że nawet doktor Bzik nie jest gotowy na mnie i wszystkie klęski mojego życia.

PIĄTEK, 24 WRZEŚNIA,
W LIMUZYNIE W DRODZE DO FOUR SEASONS

Otworzyłam serce przed doktorem Bzikiem, terapeutą - kowbojem, i oto, co mi powiedział:

- Ale Genowia już ma premiera.

Popatrzyłam na niego wymownie.

- Nie, nie ma - upierałam się.

- Ależ ma. Obejrzałem te filmy o twoim życiu, o co mnie prosiłaś. I pamiętam wyraźnie...

- Filmy o moim życiu tutaj się MYLĄ - stwierdziłam. - Oraz w bardzo wielu innych sprawach. Uznali, że to swoboda twórcza czy coś. Powiedzieli, że trzeba podnieść oglądalność. Jakby moje PRAWDZIWE życie już nie miało wystarczająco wysokiej oglądalności.

Więc wtedy doktor Bzik powiedział:

- Och. Rozumiem. - Zastanawiał się przez jakąś chwilę. A później dodał: - Wiesz, to wszystko mi przypomina historię o takim koniu, którego mam na ranczu...

O mało nie wyskoczyłam ze swojego fotela i nie rzuciłam się na niego.

- NIECH MI PAN TYLKO ZNÓW NIE OPOWIADA O PUSZKU! - ryknęłam. - O PUSZKU JUŻ WSZYSTKO WIEM!

- Nie chodzi o Puszka - rzekł doktor Bzik, nieco zdziwiony. - Chodzi o Pancho.

- Ile koni pan tam właściwie ma? - spytałam ostro.

- Och, parędziesiąt - odparł doktor Bzik. - Ale to nieważne. Ważne jest to, że Pancho jest takim trochę popychadłem. Ktoś go wyprowadzi z boksu i osiodła, a on od razu się w tej osobie za­kochuje. Będzie ocierał się o nią łbem, zupełnie jak kot, i chodził krok w krok... Nawet jeśli ta osoba wcale go jakoś przyjemnie nie traktuje. Pancho jest spragniony uczucia, chce, żeby wszyscy go lubili...

- Okay - przerwałam. - Rozumiem. Pancho ma problemy z samooceną. Ale co to ma wspólnego z faktem, że mój ojciec usiłuje ukryć konstytucję Amelii przed ludem Genowii?

- Nic - rzekł doktor Bzik. - To ma coś wspólnego z faktem, że ty nie próbujesz zrobić nic, żeby go powstrzymać.

Popatrzyłam na niego jeszcze trochę.

- A jak mam to zrobić?

- To już musisz sama odkryć - powiedział doktor Bzik.

To mnie już rozwścieczyło.

- Pierwszego dnia, kiedy tu siedziałam - wrzasnęłam - powiedział mi pan, że zdołam się wydostać z tej „czarnej dziury”, w którą wpadłam, prosząc o pomoc. No cóż, proszę o pomoc... I wtedy pan mi mówi, że sama mam do tego dojść? Proszę pana, ile my panu płacimy za godzinę, tak w ogóle?

Doktor Bzik przyjrzał mi się spokojnie zza okularów.

- Posłuchaj tego, co mi właśnie opowiedziałaś: chłopak, którego kochasz, chce się z tobą wyłącznie przyjaźnić, a ty nic nie robisz. Twoja najlepsza przyjaciółka upokarza cię przy całej szkole, a ty nic nie robisz. Twój ojciec mówi ci, że nie ma za­miaru honorować życzenia twojej przodkini, a ty nic nie robisz. Powiedziałem ci przy naszym pierwszym spotkaniu, że nikt ci nie zdoła pomóc, jeśli sama sobie nie pomożesz. Nic się w two­im życiu nie zmieni, jeśli nie będziesz każdego dnia...

- Robiła czegoś, co mnie przeraża - dokończyłam. - WIEM. Ale jak? Jak powinnam na to wszystko zareagować?

- Nie chodzi o to, jak powinnaś reagować, Mia - rzekł doktor Bzik, nieco sfrustrowany. - Ale o to, czego ty sama CHCESZ.

Nadal tego nie rozumiałam. Powiedziałam:

- Chcę... Chcę... Chcę postąpić właściwie!

- No więc ja ci to właśnie tłumaczę. Jeśli chcesz postąpić właściwie, nie możesz być taka jak Pancho. Zrób to, co na twoim miejscu zrobiłaby księżniczka Amelia!

CO TEN FACET W OGÓLE WYGADUJE? Ale zanim miałam czas się nad tym zastanowić, mówił dalej:

- Och, no kto by pomyślał. Nasz czas się skończył. Ale to była szalenie interesująca sesja. Za tydzień chciałbym cię znów zobaczyć w towarzystwie ojca. Mam wrażenie, że między wami są pewne sprawy, które wymagają omówienia. I przyprowadź też swoją babkę - dodał doktor Bzik. - Widziałem jej zdjęcie w Internecie. Sprawia wrażenie frapującej kobiety.

- Zaraz, momencik. Co pan mówi? Jak mam zrobić to, co zrobiłaby księżniczka Amelia? Księżniczce Amelii się nie uda­ło. Jej rozporządzenie nie weszło w życie. Nikt się nigdy nawet o nim nie dowiedział. Nikt poza mną.

- Na razie, Mia - pożegnał mnie doktor Bzik.

I wygonił z gabinetu.

Zupełnie tego nie rozumiem. Tata płaci temu facetowi, żeby mi pomagał w moich problemach. A on uprawia spychologię; twierdzi, że powinnam swoje problemy rozwiązywać sama.

Przecież to chyba jemu za to płacą?

Co ja, na miłość boską, mam zrobić z problemem księżnicz­ki Amelii? Przedstawiłam sprawę tacie, a on totalnie mnie zlek­ceważył. Co jeszcze mogę zrobić?

A najgorsze jest to, że doktor Bzik dostał wyniki moich ba­dań krwi z gabinetu doktora Funga. I co? W normie. Totalnie nic mi nie jest, pod żadnym względem. Jak Rocky, mieszczę się w górnym percentylu dla swojej grupy wiekowej czy coś. Mia­łam nadzieję, że dzięki temu, że znów jem mięso, tak wysoko podniosłam sobie chociaż poziom cholesterolu, że można będzie zwalić na to winę za tą okropną depresję.

Ale cholesterol mam w porządku. Wszystko mam w porząd­ku. Jestem zdrowa jak jakiś cholerny koń.

Auć. Dlaczego musiałam użyć słowa „koń”?

Jesteśmy na miejscu. W GŁOWIE mi się nie mieści, że mu­szę dziś wieczorem odwalać te głupoty dla Domina Rei.

Postanowiłam, że kiedy już załatwię Grandmère wstęp do tego klubu czy co to właściwie jest, to nie dam jej się czepiać moich włosów.

Pancho? On na serio opowiedział mi historię o koniu imie­niem PANCHO?

PIĄTEK, 24 WRZEŚNIA, 21.00,
HOTEL WALDORF - ASTORIA, DAMSKA TOALETA

Strasznie jej się nie spodobał ten lakier.

Zachowuje się tak, jakby on miał totalnie zrujnować jej szanse na zaproszenie do tego wariackiego klubu. Bardziej się zmartwiła moim lakierem do paznokci niż tym, że nasza rodzina już od paru stuleci na dobrą sprawę żyje w kłamstwie. To była pierwsza rzecz, jaką poruszyłam po wejściu do jej apartamentu.

- Grandmère - zaczęłam. - Nie możesz zgadzać się z tatą, że ignorowanie życzenia, które księżniczka Amelia wyraziła na łożu śmierci, jest w porządku. Mam rację?

A ona tylko przewróciła oczami i powiedziała:

- No nie, a ta znowu swoje! Twój ojciec OBIECAŁ mi, że do dziś o tym wszystkim zupełnie zapomnisz.

Tak, zdążyłam zauważyć, że nie odpowiedział dziś na ani jeden z moich telefonów. Zaczynał mi fundować ciche dni, zu­pełnie jak Lilly.

- Nie możesz oczekiwać, Amelio - ciągnęła Grandmère - że kompletnie odmienimy swoje życie dla kaprysu jakiejś zmarłej prawie czterysta lat temu księżniczki, prawda?

- Amelia nie napisała swojej konstytucji dla kaprysu, Grandmère. A nasze życie wcale by się nie zmieniło - stwierdzi­łam. - Byłoby jak przedtem. Tyle że nie musielibyśmy naprawdę RZĄDZIĆ. Pozwolilibyśmy rządzić OBYWATELOM - a przy­najmniej, WYBRAĆ, kogo chcą by nimi RZĄDZIŁ. I wiesz, bardzo prawdopodobne, że wybraliby tatę...

- A jeśli NIE? - odezwała się ostro Grandmère. - Gdzie by­śmy wtedy MIESZKALI?

- Grandmère, mieszkalibyśmy dalej w pałacu, jak za­wsze...

- Nieprawda. Pałac stałby się rezydencją premiera - kto­kolwiek by nim został. Czy naprawdę uważasz, że zniosłabym, żeby jakiś POLITYK mieszkał w moim pięknym pałacu? On by pewnie kazał wszędzie położyć wykładzinę podłogową. W od­cieniach BEŻU.

Miałam ochotę skręcić jej kark.

- Grandmère. Premier mieszkałby... No cóż, nie wiem, gdzie. Ale gdzie indziej. My nadal bylibyśmy panującą rodziną i nadal mieszkalibyśmy w pałacu, i wykonywalibyśmy wszyst­kie swoje zwykłe obowiązki - ALE BEZ RZĄDZENIA.

A ona powiedziała tylko:

- Twój tata nie chce O TYM słyszeć. Więc równie dobrze możesz to sobie wybić z głowy. Doprawdy, Amelio, CZERWO­NE paznokcie? Czy ty próbujesz doprowadzić mnie do szału?

No i dobrze, przyznaję - ten wieczór jest dla niej szczególnie ważny. Trzeba było widzieć, jak się puszyła, kiedy hrabina przy koktajlach podeszła do nas i powiedziała:

- Księżniczka Amelia? Coś podobnego! Ależ pani urosła, odkąd widziałyśmy się ostatnio!

- Tak - przyznała Grandmère lodowato, zerkając na wiel­ki brzuch Belli Trevanni. A może powinnam powiedzieć, wielki brzuch księżnej René. - Twoja wnuczka też.

- Rozwiązanie już lada chwila - zagruchała hrabina.

- Słyszałyście panie? - zapytała nas Bella. - To dziew­czynka!

Obie jej pogratulowałyśmy. Naprawdę wydaje się szczęśli­wa - a rozkwitła, jak zwykle mówią o kobietach w ciąży.

I dobrze tak mojemu kuzynowi René, że będzie miał córecz­kę, skoro ciągle flirtował z dziewczynami. Kiedy mała zacznie się umawiać na randki, wreszcie się przekona, jak musieli się czuć ojcowie dziewczyn, z którymi się spotykał.

Ale hrabina nie była jedyną osobą, na której Grandmère chciała zrobić wrażenie. Tutaj jest sama śmietanka nowojorskie­go towarzystwa - no cóż, kobiecego. Na przyjęcia Domina Rei nie wpuszcza się mężczyzn, wyłączając doroczny bal stowarzy­szenia, ale to nie dzisiejsza okazja. Przed chwilą widziałam Glo­rię Vanderbilt, która stała przy doniczkowej palmie i nakładała błyszczyk na usta.

I jestem pewna, że Madeleine Albright poprawia sobie raj­stopy w kabinie obok.

Słuchajcie, ja rozumiem. Naprawdę rozumiem, czemu Grandmère tak strasznie chciałaby się znaleźć wśród tych ko­biet. One wszystkie mają wielką władzę - i są też czarujące. Mama Lany, pani Weinberger, przywitała mnie ogromnie miło przy wejściu - wcale nie kojarzyła mi się z osobą, która sprze­dałaby kucyka swojej córki bez jej wiedzy. Uścisnęła mi rękę i powiedziała, że jestem znakomitym modelem do naśladowania dla młodych dziewczyn z całego świata. Powiedziała, że życzy­łaby sobie, żeby jej własna córka miała na karku taką przytomną głowę jak moja.

Na co Lana, która stała obok matki, parsknęła złośliwe w swój tiulowy szal.

Ale zrozumiałam, że nie ma do mnie pretensji, kiedy wzięła mnie za ramię i powiedziała:

- Tylko spójrz. Przy bufecie stoi fontanna z czekoladą. Ale niskokaloryczną, bo słodzoną splendą. - A potem dodała, ciąg­nąc mnie poza zasięg słuchu swojej mamy i Grandmère: - No i mają najseksowniejszych kelnerów, jakich kiedykolwiek wi­działaś.

Wracając do rzeczy. Lada moment będę musiała wygłosić swoją mowę. Grandmère kazała mi ją powtórzyć sobie w limu­zynie. Powtarzałam jej, że jest o wiele za nudna, żeby zrobić na kimś wrażenie, a co dopiero kogoś zainspirować. Ale ona ciągle się upiera, że kobiety z Domina Rei będą zainteresowane wysłu­chaniem wykładu o kanalizacji.

Tak. Jestem zupełnie pewna, że taka Beverly Bellerieve - z nadawanego w godzinach największej oglądalności programu telewizyjnego 24/7 - chce wysłuchiwać informacji o systemie kanalizacyjnym Genowii. Widziałam ją przed chwilą w holu; uśmiechnęła się do mnie szeroko i powiedziała:

- No cóż, witaj! Ależ wyrosłaś!

Pewnie pamiętała, jak będąc w pierwszej klasie udzieliłam jej wywiadu, i...

O mój Boże.

O MÓJ BOŻE.

Nie. To NIE TO miał na myśli, kiedy mi powiedział - w ża­den sposób nie mógł mieć na myśli, że...

Nie. Ale...

Zaraz, momencik. POWIEDZIAŁ, że mam nie być jak Pancho. POWIEDZIAŁ, że mam zrobić to, co zrobiłaby księżniczka Amelia.

A ona zamierzała zaprowadzić w Genowii demokrację.

Tylko nikt się o tym nie dowiedział.

Ale to nieprawda. NIEKTÓRZY o tym wiedzą.

Ja wiem.

I właśnie teraz, dokładnie w tym momencie, jestem w nie­zwykłej sytuacji; mogę poinformować o tym dwa tysiące kobiet biznesu.

Włącznie z Beverly Bellerieve, która jest największą plotka­rą wśród dziennikarzy telewizyjnych.

Nie. Po prostu nie. To by było niewłaściwe. To by... To by...

Tata by mnie ZABIŁ.

Ale... Wtedy zdecydowanie nie zachowałabym się jak Pancho.

Tylko jak ja się odważę? Jak ja się odważę zrobić coś takie­go tacie? I Grandmère?

No dobra, kto by się przejmował Grandmère. Jak mogę zro­bić to tacie?

O nie. Słyszę Grandmère - przyszła po mnie. Już czas...

Nie! Nie jestem gotowa! Nie wiem, co robić! Ktoś mi musi powiedzieć, co mam robić!

O Boże.

Chyba ktoś mi już powiedział.

Tyle że ten ktoś nie żyje już od jakichś czterystu lat.

KSIĘŻNICZKA DETONUJE WŁASNĄ BOMBĘ

11.00 wieczorem, piątek, 24 września, Nowy Jork

(do natychmiastowego rozpowszechniania)

Genowiańska księżniczka Mia - o której ostatnio czy­taliśmy w wiadomościach w związku z przygodą z nitroskrobiami w pracowni chemicznej Liceum imienia Alber­ta Einsteina, wskutek której ona sama i dwie inne osoby (w rym John Paul Reynolds - Abernathy IV) zostały zabrane na ostry dyżur szpitala Lenox Hill z niewielkimi obraże­niami - tym razem zdetonowała bombę własnej produkcji: nowo odkryty, czterystuletni dokument, który stwierdza, że księstwo Genowii jest monarchią konstytucyjną nie zaś absolutną.

To istotna różnica. W monarchii absolutnej władca - w przypadku Genowii ojciec księżniczki Mii, książę Artur Christoff Filip Gerard Grimaldi Renaldo - na mocy pra­wa boskiego rządzi krajem i jego obywatelami. W ramach monarchii konstytucyjnej uznaje się reprezentacyjną rolę panującego (tak jak w przypadku królowej Anglii), ale wszystkie decyzje związane z rządzeniem podejmowane są przez wyłonioną w wyborach głowę państwa zazwy­czaj w porozumieniu z jakimś ciałem parlamentarnym.

Księżniczka Mia obwieściła tę zaskakującą wiado­mość w czasie gali charytatywnej na rzecz sierot Afry­ki, wydanej przez Domina Rei, ekskluzywną kobiecą organizację znaną ze swoich dobroczynnych inicjatyw i sławnych członkiń (włącznie z Oprah Winfrey i Hillary Clinton).

Księżniczka Mia, w swoim wystąpieniu przed nowo­jorską kapitułą organizacji, odczytała fragmenty przekła­du pamiętnika księżniczki, której jest potomkinią, opi­sującego walkę, jaką stoczyła ta młoda dama przeciwko morowej zarazie i despotycznemu wujowi, oraz spisanie przez nią i poświadczenie konstytucji gwarantującej oby­watelom Genowii wolność wyboru władzy.

Niestety, dokument zaginął na całe wieki w chaosie, który nastąpił po pladze czarnej śmierci grasującej na wy­brzeżu Morza Śródziemnego - to jest, zaginął aż do teraz.

Radość, z jaką księżniczka Mia witała podarowa­nie ludowi Genowii demokratycznych rządów, wywołał podobno łzy w oczach wielu słuchających jej pań. A za­cytowane przez nią słynne słowa Eleonory Roosevelt - również członkini Domina Rei - sprawiły, że widownia nagrodziła księżniczkę owacją na stojąco.

„Róbcie raz dziennie jedną rzecz, która was przera­ża - poradziła księżniczka Mia zgromadzonym. - I nie poddawajcie się zwątpieniu, czy uda wam się coś osiąg­nąć. Nawet jeśli ma się tylko szesnaście lat i słyszy się ze wszystkich stron, że się jest niemądrą nastolatką - nie wolno robić z siebie popychadła. Pamiętajcie o jeszcze jednej rzeczy, którą powtarzała Eleonora Roosevelt: Nikt nie może sprawić, że poczujesz się kimś gorszym, jeśli mu na to nie pozwolisz”.

„To było niesłychanie inspirujące wystąpienie” - sko­mentowała Beverly Bellerieve, gwiazda programu telewi­zyjnego 24/7, która zapowiedziała, że poświęci cały fragment swojej audycji na prześledzenie, jak to niewielkie państwo będzie przekształcało się z monarchii w demo­krację. A reakcja księżnej wdowy z Genowii, Clarissy, babki Mii - która wybuchnęła nieskrywanym, niemal histerycznym płaczem - nie pozostawiła na widowni ani jednej pary suchych oczu. To był naprawdę niezapomnia­ny wieczór... I zdecydowanie, odkąd pamiętam, najlepsza mowa, jakiej miałyśmy okazję na naszych galach wysłu­chać.

Ani księżna wdowa, ani jej wnuczka nie mogły sko­mentować tego wydarzenia, ponieważ natychmiast po gali oddaliły się limuzyną w nieznanym kierunku.

Do chwili publikacji materiału biura rzeczników pra­sowych Pałacu Genowii i księcia Filipa nie odpowiadały na telefony.

PIĄTEK. 24 WRZEŚNIA, 23.00,
W LIMUZYNIE W DRODZE DO DOMU
Z HOTELU WALDORF - ASTORIA

Wiecie co? Nic mnie to nie obchodzi.

Naprawdę. Postąpiłam właściwie. Wiem, że tak.

I tata może sobie na mnie wrzeszczeć, ile chce, i powtarzać, że zrujnowałam nam wszystkim życie.

A Grandmère może sobie mdleć na tej swojej kanapie i za­mawiać wszystkie sidecary świata.

Nie żałuję.

I nigdy nie będę żałowała.

Szkoda, że nie SŁYSZELIŚCIE, jaka cisza zaległa na wi­downi, kiedy zaczęłam opowiadać im o Amelii Wirginii! W sali bankietowej było jeszcze ciszej niż dzisiaj w szkolnej stołówce, kiedy Lilly obrzuciła mnie przy wszystkich obelgami.

A na sali było osiemset osób, więcej niż w stołówce!

I wszystkie się na mnie gapiły, bo totalnie porwała je ta historia księżniczki Amelii. Wydaje mi się, że dojrzałam ŁZY w oczach Rosie O'Donnell - ŁZY! - kiedy doszłam do tej czę­ści, gdy wuj palił księgi w pałacowej bibliotece.

A kiedy opowiadałam o tym, jak Amelia zauważyła u siebie pierwsze symptomy ospy, dobiegł mnie szloch od strony Nancy Pelosi.

Ale potem, kiedy mówiłam, że już czas, żeby świat uznał, że szesnastoletnie dziewczyny są zdolne do znacznie większych dokonań niż pokazywanie brzucha na okładce „Rolling Stone” albo tracenie przytomności pod jakimś klubem nocnym po zbyt intensywnym imprezowaniu... Że powinno się zauważać, iż sta­ramy się przychodzić z pomocą potrzebującym...

No cóż. Wtedy dostałam owację na stojąco.

Pławiłam się w chwale, wszystkie panie mi gratulowały - matka Lany powtarzała, że mam zapisać się do Domina Rei, kie­dy tylko skończę osiemnaście lat - aż tu Lars pociągnął mnie za rękaw (widać Domina Rei jednak dopuszcza mężczyzn do swo­ich spotkań, ale w roli ochroniarzy) i powiedział, że Grandmère już zdążyła zemdleć w limuzynie.

I że ojciec chce mnie natychmiast widzieć.

Ale co mi tam. Grandmère totalnie poddała się emocjom po tym, jak ją wreszcie zaproszono do stowarzyszenia, które kręciło na nią nosem przez jakichś ostatnich pięćdziesiąt lat. Bo napraw­dę widziałam, jak Sophia Loren podeszła do niej i przedstawiła jej zaproszenie do członkostwa. Grandmère o mało nie wyszła z siebie, z takim zapałem oświadczyła, że się nad tym zastanowi.

Co w języku księżniczek oznacza: „Zadzwonię do ciebie z samego rana i powiem, że się zgadzam, ale nie mogę powie­dzieć tego teraz, bo nie chcę się wydać nadgorliwa”.

Tata wrzeszczał na mnie chyba pełne PÓŁ GODZINY o tym, jak to zawiodłam całą rodzinę; i jaki to będzie koszmar z parlamentem, bo wygląda na to, że rodzina przez cały czas ukrywała pewne fakty; i że teraz będzie musiał kandydować na premiera, jeśli będzie chciał doprowadzić do końca wszystkie te inicjatywy, które sobie zaplanował; i że Bóg jeden wie, czy wygra wybory, jeśli ta banda pacanów też zdecyduje się kandy­dować; i że obywatele Genowii nigdy nie zdołają przywyknąć do demokracji, i co jeśli będzie dochodziło do oszustw wybor­czych; i że teraz i tak będę miała swoje książęce obowiązki, tyle że pewnie będę musiała któregoś dnia znaleźć sobie jakąś pracę, bo moja pensja zostanie obcięta o połowę; i że ma nadzieję, że jestem szczęśliwa, wiedząc, że właśnie praktycznie udało mi się zniszczyć całą dynastię; i czy jestem świadoma, że przejdę do historii jako największa zakała rodu Renaldich... Aż wreszcie nie wytrzymałam i powiedziałam:

- Wiesz co, tato? Musisz zacząć się spotykać z doktorem Bzikiem. I pewnie spotkasz się z nim w przyszły piątek, bo bę­dziecie mi z Grandmère towarzyszyć w sesji.

TO go przytkało. Zrobił mocno przestraszoną minę - jak wtedy, kiedy tamta stewardesa zaczęła twierdzić, że jest z nim w ciąży, a on jeszcze nie zdawał sobie sprawy, że w ogóle jej nie zna.

- Ja?! - zawołał. - Mam iść z tobą na sesję? I z moją MATKĄ?

- Tak - powiedziałam twardo. - Bo chcę się dowiedzieć, dlaczego na swoim formularzu oceny emocjonalnego samopo­czucia zakreśliłeś „Czasami” przy stwierdzeniu: „Czuję, że stra­ciłem największą miłość swojego życia”, a przecież zaledwie dwa tygodnie temu mówiłeś mi, że zawsze już będziesz żałował, że pozwoliłeś mamie odejść. Totalnie okłamałeś doktora Bzika, a wiesz, jeśli się kłamie podczas terapii - nawet MOJEMU te­rapeucie - to tylko szkodzi się samemu sobie, bo jaką możesz mieć nadzieję na poprawę, jeśli nie zaczniesz od szczerości wo­bec samego siebie?

Tata tylko wytrzeszczył na mnie oczy, pewnie dlatego, że tak raptownie zmieniłam temat rozmowy.

Ale potem z mocno poirytowaną miną rzekł:

- Mia, w przeciwieństwie do tego, co możesz sobie roić w swojej romantycznej wyobraźni, nie siedzę i nie rozpaczam po twojej matce jak dzień długi. Owszem, od czasu do czasu żałuję, że między nami się nie ułożyło. Ale życie toczy się dalej. I ty się też przekonasz, że po Michaelu życie nadal się toczy. Tak, czuję, że straciłem prawdziwą miłość, CZASAMI. Ale przez RESZTĘ czasu mam nadzieję, że nowa miłość czeka na mnie, być może, za najbliższym rogiem - i myślę, że na ciebie też czeka. A teraz, czy możemy wrócić do sprawy, którą się zajmowaliśmy? Nie miałaś absolutnie żadnego prawa robić tego, co dzisiaj wieczo­rem zrobiłaś, i okropnie mnie rozczarowałaś...

Ale reszty tego, co mówił, nie słuchałam, bo zastanawiałam się nad tym stwierdzeniem: „Mam nadzieję, że nowa miłość cze­ka na mnie, być może, za najbliższym rogiem”.

Jak się dochodzi do takiej przemiany? Od tęsknoty za kimś, kogo się kocha tak rozpaczliwie, że bez niego człowiek czuje tylko tępy ból w klatce piersiowej, do nadziei, że jakaś nowa miłość równie dobrze może czekać za najbliższym rogiem?

Nie mam pojęcia.

Ale mam nadzieję, że któregoś dnia się dowiem...

Och, jesteśmy już na Thompson Street.

Super. Jak by to nie był wystarczająco trudny wieczór, teraz jeszcze jakiś bezdomny sterczy w naszym holu. Lars idzie go wyprowadzić.

Mam nadzieję, że nie będzie musiał używać siły.

SOBOTA, 25 WRZEŚNIA, 1.00,
PODDASZE

To nie był żaden bezdomny.

To był J.P.

Czekał tam na mnie w holu, bo jest niesamowicie zimno jak na tę porę roku, więc nie chciał stać na dworze... Ale też nie chciał dzwonić na górę i budzić mojej mamy.

Ale chciał się ze mną zobaczyć, bo na New York One oglą­dał sprawozdanie z mojego dzisiejszego wystąpienia.

I chciał tylko sprawdzić, czy nic mi nie jest.

Dlatego przyjechał tu z drugiego końca miasta.

- Bo wiesz - powtarzał - to całkiem duża rzecz, tak mówili w tych wiadomościach. W jednej chwili jesteś normalną dziew­czyną, w następnej księżniczką. A parę lat później jesteś księż­niczką i nagle... nie jesteś.

- Nadal jestem księżniczką - uspokoiłam go.

- Jak to? - Spojrzał na mnie niepewnie. Pokiwałam głową.

- Zawsze będę księżniczką - wyjaśniałam. - Tylko, że te­raz będę księżniczką, która może iść do normalnej pracy i mieć mieszkanie, i inne takie. O ile zechcę.

I wtedy, kiedy mu to wszystko tłumaczyłam, stojąc na stop­niach przed wejściem - po tym, jak Lars omal go nie obezwład­nił, bo też wziął go omyłkowo za jakiegoś włóczęgę - zdarzyła się przedziwna rzecz:

Zaczął padać śnieg.

JA WIEM. To był tylko taki drobny śnieżek i to przerażają­co wczesny jak na śnieg na Manhattanie, zwłaszcza biorąc pod uwagę globalne ocieplenie. Ale było na to wystarczająco zimno. Nie dość zimno jednak, żeby śnieg się utrzymał. Ale na tyle, że kiedy mówiłam, z różowawego nocnego nieba spadło kilka­dziesiąt maleńkich zimnych płatków (różowawego, bo chmury wisiały tak nisko, że odbijały się w nich światła miasta).

I stało się coś dziwnego - kiedy podniosłam oczy na te płatki śniegu, czując, jak łagodnie spływają mi na twarz, i słuchając, jak J.P. zapewnia mnie, że bardzo się cieszy, że jednak mimo wszystko jestem księżniczką - nagle - zupełnie niespodziewanie - przestałam się czuć przygnębiona.

Naprawdę nie umiem inaczej tego opisać. Pani Martinez nie­wątpliwie byłaby rozczarowana tym opisem.

Ale tak to wyglądało. Nagle nie było mi już tak bardzo smutno.

Nie, żebym została uleczona, ale jakbym podciągnęła się bliżej wyjścia z tej wielkiej czarnej dziury i znów zdołała wyraź­nie zobaczyć niebo. Było tuż poza zasięgiem, ale nie tak odległe jak dotychczas. Prawie go dosięgałam...

A J.P. mówił:

- I mam nadzieje, że nie pomyślisz sobie, że cię prześladu­ję, bo to nieprawda. Pomyślałem, że może potrzebna ci będzie przyjazna dusza, bo myślę, że twój tata nie jest tobą teraz spe­cjalnie zachwycony...

A ja poczułam, że... jestem szczęśliwa.

Naprawdę. SZCZĘŚLIWA.

Nie żebym szalała ze szczęścia. Nie żeby przepełniała mnie dzika radość.

Ale to była przyjemna odmiana po tym smutku, który mnie dotychczas nękał, że - zupełnie spontanicznie i bez zastanawia­nia się - zarzuciłam ręce na szyję J.P. i z całej siły pocałowałam go w usta.

Chyba go totalnie zaskoczyłam. Ale w ostatniej chwili po­zbierał się i też mnie objął, i oddał pocałunek.

A najdziwniejsze w tym wszystkim było to, że... Ja napraw­dę COŚ poczułam, kiedy jego usta dotknęły moich.

Jestem tego całkiem pewna.

To w niczym nie przypominało tego, co czułam, kiedy się całowałam z Michaelem.

Ale coś poczułam.

Może to przez te dwa czy trzy płatki śniegu, które mi spadły na twarz.

Ale może - może jednak - to było to, o czym mówił tata. No wiecie.

Nadzieja.

Nie wiem. Ale było mi z tym przyjemnie.

A wreszcie Lars odchrząknął, a ja odsunęłam się od J.P.

A potem J.P. powiedział, zmieszany:

- Może jednak TROCHĘ cię prześladuję. Czy jutro mogę cię więcej poprześladować?

A ja się roześmiałam i powiedziałam:

- Tak. Dobranoc, J.P.

I poszłam do domu.

Gdzie zobaczyłam, że w skrzynce czekają na mnie dwa maile.

Pierwszy był od Tiny:

Iluvromance: Cześć, Mia.

O mój Boże! Właśnie widziałam wiadomości! Mia, jesteś zupełnie jak Drew! W Długo i szczęśliwie, kiedy pojawiła się z tymi skrzydłami na plecach! Tyle że zamiast wyłącznie wyglądać ślicznie na imprezie, ty naprawdę coś ZROBIŁAŚ. Zupełnie jakbyś WYNIOSŁA KSIĘCIA NA WŁASNYCH PLECACH. Albo jeszcze więcej. GRATULACJE!

Ściskam,

Tina

A potem kliknęłam na drugą wiadomość. Od Michaela.

Jak zawsze, na widok jego imienia serce mi zabiło szybciej. Pewnie to się już nigdy nie zmieni. Ale przynajmniej dłonie mi się wcale nie spociły.

W tekście jego maila był link do artykułu o tym, jak zdeto­nowałam własną bombę, a pod spodem taki dopisek:

SkinnerBx: Cześć Mia

Rzuciłaś tron i zaprowadziłaś demokrację w kraju, który nigdy jej nie zaznał?

Thermopolis, jesteś wielka!

Michael

Roześmiałam się, kiedy to zobaczyłam. Nic nie poradzę.

I wiecie co? Dobrze było roześmiać się z czegoś, co powie­dział (czy napisał) Michael. Zdaje się, że od dawna mi się to nie przydarzyło.

A potem przyszło mi do głowy, że może Michael i ja mogli­byśmy być przyjaciółmi - zwykłymi przyjaciółmi. Przynajmniej na razie.

Dlatego tym razem, zamiast USUŃ, kliknęłam ODPO­WIEDZ.

A potem mu odpisałam.

PODZIĘKOWANIA

Serdecznie dziękuję Beth Ader, Jennifer Brown, Barbarze Cabot, Sarah Davies, Michele Jaffe, Laurze Langlie, Amandzie Maciel, Abigail McAden, a przede wszystkim Beniaminowi Egnatzowi.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Cabot Meg Pamiętnik Księżniczki 09 Księżniczka Mia
Cabot Meg Pamiętnik księżniczki 09 Księżniczka Mia
Cabot Meg Pamiętnik Księżniczki 09 Księżniczka Mia
Cabot Meg Pamiętnik Księżniczki 09 Księżniczka Mia
Cabot Meg Pamiętnik Księżniczki 09 Księżniczka Mia
cabot meg pamiętnik księżniczki 09 księżniczka mia(2)
Cabot Meg Pamiętnik Księżniczki tom 9 Księżniczka Mia
Cabot Meg Pamiętnik Księżniczki tom 5 Księżniczka na różowo
Cabot Meg Pamiętnik Księżniczki tom 7 i 1I2 Urodziny Księżniczki
Cabot Meg Pamiętnik księżniczki Księżniczka na różowo
Cabot Meg Pamiętnik Księżniczki i pół Gwiazdkowy prezent
Cabot Meg Pamiętnik księżniczki Księżniczka na różowo
Cabot Meg Pamiętnik księżniczki i pół Akcja Księżniczka
Cabot Meg Pamiętnik Księżniczki Księżniczka na dworze
Cabot Meg Pamiętnik Księżniczki tom 7 i 3I4 Walentynki

więcej podobnych podstron