FREEFOTB


Autor: Mieszko Zagańczyk
Tytuł: Freefootball

Z "NF" 8/96

Chcesz być DOBROCZYŃCĄ LUDZKOŚCI? Chcesz usunąć wrzód ze
zdrowego ciała społeczeństwa? Chcesz osobiście wykonać wyrok
na okrutnym i zwyrodniałym kinderwampirze, zabójcy 12
niewinnych dzieci? Możesz to zrobić w jeden z pięciu
dowolnie wybranych sposobów. Kup cegiełkę na budowę nowego
więzienia miejskiego, a weźmiesz udział w WIELKIEJ LOTERII
PENITENCJARNEJ!!!

- No jak tam, Modrovy? Zapierdalają?
- Zapierdalają, szefie. Jak małe parowoziki!
Otokar Hieronim Plappermaul, prezes klubu frifutbolowego
FfC Siren, zatrzasnął drzwi biało-pomarańczowego ambulansu i
energicznie pomaszerował do sali treningowej. Modrovy
podążył za nim.
- To dobrze. To bardzo dobrze.
- Pracują, aż miło. Robią wszystko, co im każę. Jak
zwykle. Boksik, bieganko, meczyk, siłownia. I tak w kółko.
Dzięki tym nowym odżywkom mogliby nawet i dwanaście na
dzień. A gdyby tak troszkę przykręcić śrubkę?
- Nie. Dziesięć wystarczy. Nie ma co chłopaków
przemęczać. Jeszcze się zbuntują.
Modrovy zarechotał.
- He he. Gdzie tam. Takie głąby?
Zatrzymali się przed ringiem. Bobby Miczurin VI z pasją
okładał pięściami Bobby'ego Miczurina VIII. Kanciaste,
rozdmuchane sterydami ciała lśniły od potu.
- Ładnie - pochwalił Plappermaul. - A reszta?
- Biegają po bieżni. Zaraz ich wszystkich spędzę na
boisko. Niech trochę pokopią. Tylko, szefie, z tym
Dziesiątym problem.
Prezes ściągnął gniewnie brwi.
- Co? Ciągle się obsrywa?
- Żeby tylko! Zdziczał totalnie. Obsrywa się, moczy a do
tego ostatnio lękliwy się zrobił. Jak zaszczute zwierzątko.
Chowa się po kątach i piszczy jak do niego podejść.
Plappermaul zgniótł butem niedopałek cygara i zaburczał
pod nosem.
- To na pewno przez tę blokadę - zasugerował Modrovy. -
Pewnie źle założona. Cholera, szkoda chłopaka. Może by ją
tak zdjąć?
Szósty wyprowadził serię błyskawicznych ciosów. Ósmy
zgiął się i zasłonił rękawicami. Potężny prawy prosty zwalił
go na deski. Zajęczał przeciągle.
Plappermaul zamarł w pół ruchu i wbił w Modrovego
stanowcze spojrzenie.
- W żadnym wypadku - wycedził powoli. Wyłuskał ze
złoconego puzderka pękate cygaro i szukając zapalniczki,
zanurzył rękę w kieszeni marynarki.
Modrovy usłużnie podał mu ogień.
- W żadnym wypadku. Jak zdejmiemy mu blokadę, to na mur
nawieje. Wtedy dopiero byłby problem! Pismaki raz dwa
zwąchałyby całą sprawę. Tego, że chłopaków zaprogramował na
dobrych piłkarzy zespół koreańskich genetyków, mogliby się
nie domyślić. Ale nie trzeba zbytniej inteligencji, by
odkryć resztę. Wystarczy spojrzeć na nich wszystkich. Na
kilometr widać, że to klony według jednego wzorca. Wystarczy
skojarzyć pięć przypadków hospitalizacji Bobby'ego
Miczurina, by skapować, że każdy zakończył się śmiercią i
podmianą. Aż nie chcę myśleć, czym by to groziło. Degradacja
do drugiej ligi. Lub nawet trzeciej. Kary finansowe.
Odwołania. Utrata prestiżu. Dobrego imienia klubu!
Modrovy wytrzeszczył szeroko oczy.
- Pięć? Więc...
Prezes wypuścił skłębioną chmurę tytoniowego dymu i
skierował się ku drzwiom.
- Tak. Piąty zmarł dziś w nocy w klinice Hillary'ego.
- Cholerka. Po miesiącu. Szybko.
- Nie odzyskał przytomności. To był krwiak na mózgu. Po
tym ciosie Bjornsena. Perfekcyjnym ciosie.
Wyszli na niewielkie boisko z tyłu posiadłości, szczelnie
osłonięte trzymetrowym płotem. Siódmy i dziewiąty truchtali
po bieżni, młócąc powietrze markowanymi ciosami. Plappermaul
stanął w cieniu i poluzował czerwono-zielony krawat klubowy.
- Gdyby przynajmniej zemdlał w szatni! Wtedy dałoby
się wszystko utrzymać w tajemnicy. A tak... Pismaki węszą
dniem i nocą. Nawet sobie nie wyobrażasz, co tam się
wyprawia. Musiałem podwoić ochronę..
Przez chwilę przyglądał się biegnącym po łuku klonom. Z
ich łysych czaszek szczerzyły kły przypominające harpie
syreny. Wytatuowany na głowie każdego egzemplarza znak
rozpoznawczy Bobby'ego Miczurina.
- Gdy byłem tam godzinę temu, jeszcze nie udało im się
odkryć prawdy. Mam nadzieję, że nic się przez ten czas nie
zmieniło. Bo wtedy musielibyśmy się zdrowo napracować, by
przerobić chłopaków na nowego zawodnika. Tatuaże mogłyby
zostać, że niby ku pamięci zmarłego. Ale ile kasy by poszło
na operacje plastyczne! Do tego straty premii za wysokie
pozycje w rankingach. Czwarty i piąty strzelili w tym sezonie
243 gole, w samej lidze.
- I 68 pucharów - dorzucił dumnie Modrovy. W dużej części
była to jego zasługa.
Plappermaul przytaknął. Rozpiął szerzej koszulę, ściągnął
z szyi krawat i wepchnął go do kieszeni. Westchnął ciężko.
- Dlatego musimy działać. Zamienić ciało Piątego z
Szóstym. Tak, by pismaki przespały temat.
Modrovy zamyślił się.
- Ja bym, szefie, proponował Siódmego. Ostatnio zrobił
postępy. Ma najlepsze wyniki testów. A Szósty...
- Dobra, dobra. Wszystko jedno - uciął prezes. - Bierzemy
Siódmego. Zwiń go zaraz, daj zastrzyk, coś na sen, żeby nie
rozrabiał i do karetki. Szybciorem. Trzeba odegrać małe
przedstawienie. Przebierzemy się w kitle i pojedziemy do
miasta, do Hillary'ego, by zabrać stamtąd Piątego i niby
przewieźć do innej kliniki. Do Winkiewicza. W drodze zamiana
- Siódmy idzie za Piątego i jedzie do kliniki. Ciało jak
zawsze - do kwasu, rozpuścić i po ptokach. U Winkiewicza
Siódmy leży pięć dni, nasz neurochirurg zdejmie mu blokadę i
wpisze do pamięci co trzeba. W piątek nowy Bobby Miczurin
idzie na trening, już do klubu. A w sobotę gra. I strzela
gole. Cholernie dużo kurewsko pięknych goli!
- A prasa będzie miała swoją sensację. Bobby Miczurin, po
kontuzji doznanej w brutalnym meczu z Galicją Kraków i
trzynastu dniach spędzonych w szpitalu odzyskuje przytomność
i czuje się zdrów. Zagra w meczu o mistrzostwo.
- Właśnie o to chodzi. Nawet będzie mógł udzielać
wywiadów.
- Wszystko pięknie, szefie, tylko ta intryga to grubymi
nićmi szyta. Znaczy ta zamiana.
- Nie mamy innej możliwości. Nie da się go tak po prostu
zabrać, zapłakać, wyprawić mu pogrzeb i podstawić Siódmego.
Wnętrze karetki jest jedynym miejscem, gdzie choć przez
chwilę nie będzie reporterów. - Plappermaul wydobył z
kieszeni plastykowy pojemnik. Wytrząsnął na dłoń białą
pigułkę i przełknął. - Kurna, prawie nie spałem tej nocy.
Łeb mi pęka.
- Szefie, a co z tym Dziesiątym? - Modrovy podrapał się
za uchem. - Może by tak...
- Mniejsza o Dziesiątego! Później się nim zajmiemy. Od
obsrywania się jeszcze nikt nie umarł. Dawaj tu teraz
Siódmego.
- Jasne, szefie. Sie robi.
Modrovy wepchnął do ust dwa palce i gwizdnął przeciągle.
- Eee! Tępa Dupa! Chono tu! - wydarł się. - W podskokach!
Pojedziesz do miasta.
Oba klony zatrzymały się na chwilę, po czym pobiegły z
radosnym pohukiwaniem przez boisko.
- No niech pan patrzy, szefie. Lecą na wyścigi, jak
dzieciaki po paczkę łakoci. Skaranie boskie z nimi. -
Modrovy uformował z dłoni tubę i ryknął: - A ty, Chujogłowy,
gdzie?! Mówiłem, Tępa Dupa! A ty truchtaj dalej!
Dziewiąty zwolnił i zwiesił głowę. Zawrócił. Siódmy
podbiegł sprężystymi susami i przystanął przed trenerem.
Trzasnął piętami i zasalutował.
- Starszy kiblowy Tępa Dupa melduje się na rozkaz, gotów
do czyszczenia sraczy!
Modrovy zarechotał.
- Nieźle ich wytrenowałem, co? No to spocznij!
Klon odstawił w bok nogę i wyszczerzył zęby w uśmiechu.
Zagulgotał z uciechy. Skomponowaną genetycznie twarz
hollywoodzkiego przystojniaka wykrzywił tępy grymas.
Plappermaul odwrócił z obrzydzeniem wzrok i wszedł do
budynku.
- Czekam w karetce. Pośpieszcie się! - huknął ze środka.

LINDA CANELLO; top model: - Kiedyś byłam świńską
blondynką o piegowatej twarzy. Ale zawsze czułam w sobie
ogień afrykańskiej krwi. Śniłam o sawannie i o tym, by moja
skóra była brązowa. - Linda Canello uzyskała pomoc w salonie
urody Wenus & Apollo. - To cudowne! Niewiarygodne! Dziś
jestem smukłą mulatką. Czuję się jak afrykańska księżniczka!
WENUS & APOLLO: Daj nam swoje geny, nasi artyści zrobią z
nich dzieło sztuki.

Spiridon Czerniecki pchnął skrzypiące drzwi "Żelaznego
Pirata". Do spotkania z Jovaną miał piętnaście minut, więc
wskoczył na stołek przy czerwonym kontuarze. Wcisnął do
czytnika niklowaną płytkę z ciekłokrystalicznym okiem,
zamawiając szklankę Red Sharka. Ostatni krzyk knajpianej
mody - drink na bazie metahirsoiny z pływającą w szklance
żywą miniaturką rekina.
Po barze snuł się zapach smażonej cebuli zmieszany z
obecnym tu na stałe aromatem dymu fajkowego. Wczesnym
popołudniem do "Pirata" wpadało niewielu gości. Poza
Spiridonem był tu stary marynarz przysypiający nad kuflem
piwa. Studenciak gryzmolący coś w kajecie. Sapiący grubas w
spodniach na szelkach, łapczywie wcinający jajecznicę.
- No i wreszcie go złapali! - zagaił barman, trąc szmatką
blat.
- Kogo? Kinderwampira?
- Tego, tego! Łobuza jednego! Na gorącym uczynku go
przydybali. Słyszałeś pan?
Spiridon zaprzeczył.
- Cały weekend fazowałem w "Hitlerze", a potem dwie doby
odsypiałem non stop.
- Panie! Się okazało, że on już kodowany! Były
nauczyciel. Wywalili go z roboty za molestowanie uczniów.
Mieli wszystkie dane: odciski, tęczówkę, DNA i tak dalej -
barman przerwał pucowanie i oparł się łokciami o kontuar. -
No i czego się było spodziewać? Jak taki zacznie, to nie
kończy!
Rzężące głośniki trzęsły się od swojskich góralskich
przyśpiewek w rytmie źle wyregulowanego diesla. Gęśliki
rzępoliły nierównymi, jękliwymi nutami. Spiridon pociągnął
długi łyk.
- Sprytny łobuz. Po tym jak trafił w rejestr, zrobił
sobie nową twarz, wstawił "fałszerzy" odcisków palców,
zmienił genotyp spermy i wyciął kod.
- W cipę Lindy. Niezły gość! Troszkę się wykosztował.
- Tylko tęczówka mu została, ale to najmniejszy problem.
- Starczyłoby nie szwendać się po dworcach i używać
kryształów gotówkowych.
- Taa... Żeby mieć sto procent pewności, łapał dzieciaki
poza Strefami Ochrony Nieletnich. Zawsze gdzieś między nimi
- podjeżdżał autem, niby zagadywał o drogę, a potem cak!
dowalał z shockera, że maluch nawet nie zdążał włączyć
osobistego alarmu. Później, wiadomo! Gwałcił, mordował i
wrzucał do kanału - barman huknął kułakiem w blat, aż
zabrzęczała szklanka z Red Sharkiem. Grubas w szelkach
drgnął, kęs jajecznicy spadł na talerz. - I co? I nic!
Mógłby się bawić w nieskończoność! Kto wie, ile by jeszcze
dzieciaków zaszlachtował! A policja tylko mandaty potrafi
wlepiać - przetarł czoło wierzchem dłoni.
- I co? Drogówka go zhaltowała za szybką jazdę? Tak
przypękał, że wszystko wyśpiewał?
- Gdzie tam. On nie taki. Porwał następnego dzieciaka.
Ale się naciął. Bo odkąd wyszło, że te osobiste alarmy na
nic się zdają, poniektórzy zaczęli znakować dzieciaki kodami
kreskowymi. Jak samochody i przestępców. Ale się porobiło.
Zresztą to lepiej, bo łobuz naciął się na kodowanego.
Dzieciak miał wyznaczoną trasę: dom-market-dom. Kontrolowaną
przez komputer. A kiedy drab go porwał... nagle alarm!
Policja dorwała drania na gorącym uczynku. Już się zabierał
do dzieła!
- Beknie gościu niewąsko... Weź udział w Wielkiej Loterii
Penitencjarnej!!! - Spiridon przesunął dłonią po głowie.
Dziwnie się czuł bez pokrywającego czaszkę obrazu
natryskiwanej z automatu "Cybernetycznej lubieżności"
Tavriollego. Albo azteckiego motywu "Taniec śmierci" lub
"Płonącej żyrafy" Dalego. No, ale posłuchał Jovany. Żadnego
malowania.
- Zawsze mówiłem, że samo namierzanie nie wystarczy.
Powinni rejestrować każdy krok kodowanych! I wszczepów
podsłuchowych nie żałować! Z tym facet w ogóle nie zrobiłby
sobie tych operacji. I bałby się porywać! Od razu by go
przyskrzynili. Ale zasrańce z Ligi Liberalnej wciąż blokują
ustawę. Prawa jednostki! Diabli by ich wzięli!
- I powinni wszczepiać neuroczujniki. Klient pomyślałby
tylko o chłopięcych jąderkach, a tu jebut!, bomba rozwala mu
mózg - Spiridon wyłuskał jednego newyorkera i wetknął do
ust.
- Nawet przestępca ma prawo do godności - rzucił nagle
student. - Jak wszyscy. Tylko to daje mu szansę.
- Koleś, a ty co się wyrywasz niepytany? - przypalił
papierosa. - Jaka godność? Gdyby miał czujnik z bombą,
dzieciaki by żyły.
Z ulicy dobiegł podwójny dźwięk klaksonu. Spiridon posłał
tam krótkie spojrzenie. Poobijany, fioletowy hyundai.
Zerknął na zegar. Tym razem Jovana zjawiła się punktualnie.
Niepodobne.
- No to spadam - dopił resztę ze szklanki i zagryzł
rekinka. Na ulicy odwiązał od poręczy popiskującego kundelka
i wpakował się do samochodu.
- Pies? Niedobrze, Spir. Poleci za suką i wlezie w
strefę.
- Spoko. Jest tak sflaczały, że już nie może. Tak jak
jego pan - zaśmiał się krótko. - Znaczy się mój sąsiad.
Stetryczały dziadu. Mam nadzieję, że nie kopnie z żalu w
kalendarz, zanim mu go oddam.
- Jak chcesz.
- Chodzi z nim tylko do marketu. Zawsze tą samą trasą. Z
dala od stref - wpakował psa na tylne siedzenie.
- Jest kłopot, Spir - po ciele Jovany pod przezroczystym
kombinezonem wiły się wymalowane szmaragdową i błękitną
farbą celtyckie wzory. Seledynowa czuprynka nadawała jej
wygląd niesfornego elfiątka, ale lekko zniszczona twarz
zdradzała skłonność do niezdrowego trybu życia.
Fosforyzująca modliszka wytatuowana na policzku: znak gangu
Sadystyczne Landrynki.
Samochód z cichym szemraniem opon i ze zgrzytem, gdy
skręcili w żwirową alejkę, wtoczył się na tyły cmentarza.
Stanęli.
- Ile masz keszu?
- Tyle, co mówiliśmy. Pięćdziesiąt kawałków. Plus piątka
dla ciebie. Na krysztale gotówkowym.
- Za mało.
- Jak za mało? Chyba była mowa.
- Niebiescy dokazują na maksa. Był nalot. Rozbili aż pięć
punktów. Ktoś musiał sypnąć. Jednego dnia uziemili i kobiety
w potrzebie i kodowanych. Kilku zapuszkowali, reszta chce
zawiesić biznes, aż sprawa przycichnie. Teraz total nikt się
nie przyznaje, że ciął jakieś kody. Nic nie wiedzą.
- W cipę Lindy. Ale szit.
- Ale polukałam tu i ówdzie, pomęczyłam paru gostków - w
głosie Jovany zadźwięczała duma. - Jeden ciachnie ci to w
drodze wyjątku. Ale za stówę. I tak mało. W tej sytuacji
mógł cenę potroić. Ja swojej nie zmieniam.
- Stówę? Nie mam tyle. Góra sześć dych. Z twoją działką!
- na masce hyundaia zatańczył seledynowo-turkusowy smok.
Plunął pomarańczowym ogniem i zniknął. Metahirsoina. - A na
ten mecz muszę iść!
- Masz godzinę - Jovana uśmiechnęła się słodko. Jak
landryneczka. - Przesunęłam termin, żebyś to sobie na spoko
załatwił.
- Okeej. A może ty coś zrzucisz? Oddałbym na dniach.
- Misieńku! Baszka się zagrzała? Co ja jestem, Danziger
Kreditanstalt? - przekręciła kluczyk w stacyjce i uruchomiła
silnik. - Gdzie cię podwieźć?
Szit! Skąd wyrwać pięćdziesiąt kawałków? W godzinę.
- Gdzie? Aaa... Po prostu jedź. Od razu tam na miejsce.
Pomknęli ku krańcom miasta ebonitową aleją Dmowskiego
przez ciasno zabudowane okrąglakami osiedla. Odblaskowe
znaki migały po granatowej nawierzchni jak grzbiety ryb.
Przetoczyli się przez most nad Motławą i w połowie
Pomordowanych W Katyniu musieli zboczyć z kursu, by ominąć
Strefę Stadionu wokół trzecioligowego FfC Squall. Za Orunią
minęli znaki końcowe Strefy Zaostrzonej Kontroli i zagłębili
się między pstrokate budynki Świętego Wojciecha. Tam
Spiridon kazał Jovanie przystanąć.
- Sekunda i wracam. Tylko dżampnę do sponsora po kesz -
wepchnął ręce do kieszeni spejsera i dziarskim marszem
przeciął zdezelowany plac zabaw. Pokręcił się między
okrągłymi budynkami w stylu industrialnego neofowizmu.
Wszędzie tryskający nadmiarem adrenaliny ochroniarze, z
shockerami jak armaty. Kamery. Alarmy.
Wreszcie wypatrzył zapomnianą stacyjkę benzynową
wciśniętą na pobocze pustawej ulicy. Dał nura między
rachityczne drzewka w cieniu muru otaczającego skład
materiałów budowlanych. Zaczął się skradać. Po kilkunastu
krokach doszedł do drucianej siatki okalającej stację.
Przeskoczył na drugą stronę, skrył się za blaszanym garażem.
Kierowca ciężarówki odwiesił koniec węża na zaczep
dystrybutora i stanął przed zakratowanym okienkiem. Kupił
puszkę amfa coli, odebrał płytkę z kryształem i odjechał.
Spiridon wychylił się o pół głowy. Zajrzał do wnętrza
kantorka. Dziarski starowina nie mogąc znieść bezczynności,
przestawiał puszki na półkach i ścierał wyimaginowane kurze.
Zmurszały, pomarszczony troll.
Gliniarski emeryt, pomyślał Spiridon, gdy przyuważył u
jego pasa policyjnego shockera i elektryczną pałkę. Z tyłu w
wielgachnej kaburze sterczało stare, poczciwe magnum. Nie
było nigdzie zewnętrznych kamer, wewnętrzne, rejestrujące
obraz, nie stanowiły problemu: kolczyki w uszach Spiridona
emitowały promienie nie zakłócające odbioru, za to
skutecznie uniemożliwiające zapis wideo. Ale i tak uzbrojony
troll i kraty nie ułatwiały sprawy.
Podturlała się następna ciężarówka. Kierowca zatankował,
przetarł lusterka i zdematerializował się, pozostawiając
kłęby spalin.
Mijały minuty. Nic się nie działo. Cisza i bezruch.
Spiridon chciał już odejść, gdy nagle go zobaczył. Od razu
wiedział, co robić.
Zwykły czarny dachowiec. Nie, to nie metahirsoina. Kot.
Przeskoczył przez płot i wpakował nos w przepełniony
śmietnik. Zrazu zachowywał się nieufnie, jednak wkrótce
pozwolił się pogłaskać, ująć pod brzuch i nawet podnieść.
Spiridon ustawił przed sobą puszkę po smarze. Sięgnął pod
kurtkę i wyszarpnął wysłużonego tregarta. Odbezpieczył.
Kopnął puszkę. Przewróciła się i z brzękiem poturlała
między dystrybutory. Tuż za nią poleciał miauczący z
przerażenia kocur.
- Cholera jasna! Sraluchy! - zaklął dziadek. Odryglował
drzwi i wyczłapał na zewnątrz.
Pedancik. Spiridon wbił mu lufę w kark.
- Łapy do góry, nawet nie drgnij! Do środka!
- Bandyta! - zakwiczał troll.
- Morda, dziadu! Bo rozwalę! Do środka! I nie tykaj
ganów!
Starowina dygocząc wdrepnął do kantorka. Spiridon za nim.
- Zero alarmów, dziadu! Ja glin nie potrzebuję. A ty
chcesz żyć. To klarowny układ! - i lufa do czoła.
Błyskawice spojrzeń. To na alarm, to na kolbę shockera. I
na tregarta nad nosem.
- Lepiej nie kombinuj! Jestem takim Arsenem Lupinem.
Dżentelmenem. Nie zabijam bez potrzeby. I nie wyczyszczę
wszystkiego. Chcę tylko pięćdziesiąt kawałków.
Podał płytkę. Troll z kwaśną miną wetknął ją do czytnika.
Ociągając się wystukał na klawiaturze rządek cyfr i zbliżył
oko do skanera. Kiedy kasa odczytała i zweryfikowała wzór
tęczówki, z konta w banku Posejdon SA przepłynął do
kryształu łagodny strumień plików. Okrągłe pięćdziesiąt
tysięcy złotych. Spiridon zaśmiał się i wyszarpnął płytkę.
- Dobra... A teraz właź tam - wyciągnął dziadka na
zewnątrz i wepchnął do toalety dla kierowców. Drzwi
zatarasował pojemnikiem na śmieci. Biegiem między domami, po
kilku minutach dotarł do hyundaia Jovany.
- Wymiękamy stąd! - rzucił zdyszany.
- Co tak marudziłeś? Piesek za tobą płakał.
- Bo sponson prosił na bankiet. Była cziornaja ikra i
Moet & Chandon.
Kopnęła gaz. Samochód skoczył. Szybko zostawili za sobą
budynki Świętego Wojciecha i zagłębili się w przedmieścia.
Po piętnastu minutach kluczenia byli na miejscu.
Gabinet czarnej chirurgii znajdował się w piwnicy
arabskiej willi, na granicy obejmującej Spiridona Strefy
Stałego Dozoru. Był jednym z dziesiątek tych punktów, gdzie
zaspokajano potrzeby, których nie dało się zaspokoić
legalnie. Czyli wszczepiano "fałszerzy" linii papilarnych,
korygowano genotypy, wykrajano nowe twarze i nieco na
marginesie - dokonywano aborcji. Przede wszystkim - usuwano
kody kreskowe. Zabieg trwał kilka godzin, poza zwykłym
sprzętem mikrochirurgicznym wymagał połączonego z komputerem
skanera fotorentgenowskiego oraz współpracy dwóch
przynajmniej neurochirurgów.
Niestety, Spiridona przywitał tylko jeden. zwał się
Siergiej i był niskim, ciemnowłosym czterdziestolatkiem.
- Mendziarze robią czystki. Zapuszkowali mojego wspólnika
- wyjaśnił i wprowadził go do wyłożonej zielonymi kafelkami
sali. Ściągnął biały fartuch z oparcia fotela
ginekologicznego i założył go. Dopiero wówczas zwrócił uwagę
na psa. Przykucnął, pogłaskał go po łbie. - No mały, jak
masz na imię?
- Pikuś. Albo Reksio - powiedział Spiridon. - Albo Azor.
W cipę Lindy! Czy to ważne? Może zaczniemy?
- Wyluzuj, chłopie! Muszę się przygotować. To potrwa.
Gdzie masz ten wszczep?
- Z tyłu głowy. Na potylicy.
Siergiej wydobył dwie jednorazówki ze szklanej szafeczki.
- To rozbierz się do pasa i połóż na stole.
W sali unosiła się woń lizolu zmieszana z trudnym do
rozpoznania słodkawym zapachem. Dwie lampy na wysokich
statywach kłuły w oczy jaskrawobiałym światłem. Leżąc z
przymkniętymi oczami Spiridon przysłuchiwał się brzdękaniu
narzędzi, ciurkaniu cieczy, szumowi odkażarki.
- Najpierw wyskanuję siatkę zabezpieczeń - odezwał się
Siergiej. - I odtworzę na ekranie jej połączenia z nerwami.
Drobna pajęczyna nitek zabezpieczających miała podwójną
funkcję. Ich końcówki wszczepiano do włókien nerwowych tak,
by próba odłączenia kończyła się paraliżem, niedowładem lub
zaburzeniami czucia. To się zdarzało, szczególnie na
początku działalności punktów. Później lekarze, często
wcześniej sami wszczepiający kody w klinikach policyjnych,
rozwinęli techniki i zgromadzili lepszy sprzęt. Tylko
naprawdę wielcy pechowcy mieli teraz powikłania.
Podobnie z drugim zabezpieczeniem. Wszczep kodu odbierał
z włókien nerwowych dwufazowy prąd czynnościowy. Nie
osłabiało to działania nerwu, a jednocześnie zasilało zapis
samego kodu. W przypadku odłączenia dopływu prądu kod ulegał
wykasowaniu, co policyjne satelity GPS natychmiast
wyłapywały. Błyskawiczny patrol dokonywał nalotu na miejsce,
z którego odebrano ostatni sygnał. Tak wpadło kilka
gabinetów - w trakcie operacji. Czarny rynek sprzętu i
oprogramowania szybko na to zareagował.
Siergiej wygolił tył głowy Spiridona i zabrał się do
skanowania. Po godzinie na ekranie pojawiła się mapa całego
mikrosystemu kodu. Można było przejść do najtrudniejszej
części operacji.
Siergiej podał starannie odmierzone dawki suritalu -
napierw Spiridonowi, a zaraz potem psu.
Za pomocą sprzężonych z komputerem narzędzi
mikrochirurgicznych dotarł do zaznaczonych na mapie miejsc.
Do wszystkich nitek podłączał kolejne elektrody,
przesyłające napięcie równe prądom czynnościowym włókna
nerwowego. Natychmiast po tym, zachowując ostrożność,
odcinał końcówki nitek - tuż przed punktem styku z nerwami.
Tak odłączył całą pajęczynkę od włókiem nerwowych, a razem z
nią sygnalizator kodu.
Teraz miało nastąpić to, co nie stanowiło jedynej
możliwości, ale było najprostsze i najtańsze: wszczepienie
kodu do układu nerwowego zwierzęcia. W tym przypadku psa.
Ta część operacji poszła łatwiej, gdyż Siergiej nie musiał
się już kłopotać o pułapki zastawione przez policyjnych
neurochirurgów. Wszczepianie systemu było czynnością dużo
prostszą, choć równie czasochłonną. Problemem pozostawało
umieszczenie kodu pod skórą zwierzęcia z jak najmniejszą
blizną i nie narażające wszczepu na uszkodzenia. Złączone
klejem tkankowym brzegi rany pod ogonem wyglądały jak
kilkudniowa szrama po głębszym zadrapaniu.
Operacja trwała sześć godzin, znacznie dłużej niż
potrzebowaliby na nią dwaj lekarze.
Kiedy Spiridon obudził się z narkozy, znów był wolnym
człowiekiem. Odtąd jako kibica-chuligana, pozbawionego prawa
wstępu do wszystkich Stref Stadionu oraz prawa opuszczania
bez zezwolenia przynależnej Strefy Stałego Dozoru, policyjne
satelity śledziły małego, siwego kundelka. Pikusia. Albo
Reksia. Albo Azora.

SMAŻONY MARSJANIN! Co ma zieloną skórę, antenki i chce
cię pożreć? MARSJANIE! Chcesz przysmażyć im tyłki? Chcesz
posłuchać, jak jęczą, płaczą, rzężą? Chcesz zobaczyć, jaki
kolor ma ich krew? Mózgi? Wnętrzności? Przyjdź do LUNAPARKU
"BALTIC" - postrzelasz sobie z lasera. Dziś do wyhodowanych
w VilLab klonowanych mutantów, jutro do najprawdziwszych
najeźdźców z Marsa.

Padła komenda "Do boju"! Błyski fleszy. Lufy mikrofonów
wycelowane w jego usta. Na niewielki hol kliniki Winkiewicza
spadł desant dziennikarzy.
- Panie Bobby, czy zagra pan w jutrzejszym meczu?
- Jeżeli tylko trener znajdzie dla mnie miejsce - Bobby
Miczurin VII, czyli teraz po prostu Bobby Miczurin z trudem
przepychał się do wyjścia.
- Czy FfC Siren zdobędzie tytuł? Ile goli pan strzeli?
Czy przerwa w treningach nie odbije się na pańskiej formie?
Jak FfC Siren odpowie na ofertę transferową Juventusu?
- Proszę państwa, proszę zrobić przejście - Otokar
Hieronim Plappermaul kolnął łokciem w żebra natarczywego
reportera i poprowadził Bobby'ego do samochodu. - Przykro
mi, ale pan Miczurin nie będzie teraz odpowiadał na żadne
pytania. Zapraszamy na dziś, na osiemnastą do klubu na
konferencję. Proszę zrobić miejsce!
Otworzył drzwiczki srebrnego cadillaca z przyciemnianymi
szybami i popychając Bobby'ego wgramolił się do środka.
Samochód ruszył.
- Cholerne pismaki! Spokoju nie dają. Ale nic się nie
martw. Przygotowałem dla ciebie tekst oświadczenia i
odpowiedzi na ich ewentualne pytania. A teraz do roboty.
Musisz nadrobić zaległości - Plappermaul strząsnął jedwabną
chusteczkę i otarł czoło.
- Chętnie. Już bym sobie pokopał. I poboksował. Od tego
leżenia wścieklicy dostawałem.
- Bobby, bracie... - prezes poklepał go po plecach i
uśmiechnął się. - Naprawdę się o ciebie martwiłem. Jak ci
ten Bjornsen przyłożył, to myślałem, że już koniec...
- Nie było tak źle - Bobby zupełnie nie czuł wyczerpania.
Jakby żadnej kontuzji! Żadnego Bjornsena z pięścią jak
bochen.
- Poszło już 27 tysięcy biletów! Piętnaście trzymamy dla
kibiców Hansy - Plappermaul splótł palce na brzuchu i wbił
się głębiej w miękkie oparcie. - Myślę, że do pięciu dych
dociągniemy. To będzie mecz sezonu! A może i dekady!
Samochód przemknął przez most i skręcił na Wisłostradę. O
tej porze było tam pusto jak na polu, więc dziesięć minut
później cadillac podskakując na nierównym asfalcie minął
bramę i zaparkował u stóp masywnego Stadionu Olimpijskiego,
reprezentacyjnego obiektu w kompleksie klubowym FfC Siren.
Po krótkim, ale treściwym śniadaniu, złożonym z płynnych
i półpłynnych odżywek witaminowo-białkowych, Bobby Miczurin
wskoczył w dres i zrobił godzinną rozgrzewkę. Po niej
przywitał się z trenerem i kolegami z drużyny. Już pierwsze
minuty semikontaktowego sparringu rozwiały wątpliwości co do
jego kondycji - jak zwykle górował prędkością, siłą ciosów i
precyzją strzałów. Gorzej poszło z taktyką, ale ta nigdy nie
była mocną stroną Bobby'ego ani pozostałych piłkarzy FfC
Siren.
- Nie ma się co łamać. U nas w lidze nikt nie gra
ofensywnie - pocieszał ich trener.
Po czterech godzinach, obiad. Gdy spałaszowali swoje
porcje odżywek, przyszedł czas na drugą część treningu -
siłownię. W niej spędzili kolejną godzinę i po uzupełnieniu
zapasów protein i witamin Bobby Miczurin z kolegami przez
dwie następne godziny łomotał w gruszki i manekiny,
skupiając się głównie na doprowadzeniu do ideału prawych
prostych i lewych sierpowych.
Po kończącym trening sparringu Bobby wymoczył się pod
prysznicem, przebrał w świeże ciuchy i pogwizdując poszedł
na konferencję.

LINDA CANELLO, top model: - Praca modelki potrafi być
naprawdę męcząca. Tyle godzin na nogach! Nie raz mdlałam z
wysiłku! Zastanawiałam się czy nie zmienić zawodu. Kłopoty
skończyły się, gdy kolega uraczył mnie szklaneczką zimnej
amfa coli. Wspaniałe! Niewiarygodne! Orzeźwiający napój z
dodatkiem amfetaminy potrafi czynić cuda. Nie pamiętam, co
to zmęczenie! AMFA COLA - to jest to!

Śmiały im się twarze. Warstwa białej i zielonej farby
podkreślały wygięte do góry linie ust i błyszczące tęczówki.
Czasem oczy przymykały się, rozchylone wargi oblepiały otwór
w puszce z amfa colą. Zawarta w niej energia delikatnie
szczypała w mięśnie. Jakby krasnoludkowi policjanci
ostrzeliwali je prądem z miniaturowych shockerów.
Białe i zielone. Klubowe barwy Hansy Danzig. I zabawa na
maksa. Według zasady: dzień meczu to dzień święty. A dzień
święty trzeba święcić.
Cop Killer głucho mrucząc lawirował między zalewającymi
ulice pojazdami. Nabuchodonozor klnąc wpychał go gwałtownymi
ruchami w każdą dostrzeżoną lukę.
- Bez nerw, Nabuch - uspokajał Spiridon. - Mecz jest
dopiero o siódmej. Mamy czas. Ej, chłopaki, dajcie jeszcze
coli - rzucił w tył.
- Weź od razu cały karton - zniecierpliwił się Stojan i
cisnął puszkami. - Żłopiesz tyle co ja i Milo razem.
- Bo to też dla naszego słodkiego Nabuszka.
- Nie mów do mnie Nabuszek! Bo wywalę z wozu! Będziesz
dymał na stopa - obiło się z hukiem o metalowe ściany Cop
Killera.
Cop Killer to była dopiero bryka! Prezentowała się
naprawdę niekiepsko. Lekki samochód pancerny typu Stahllowe
2-N z demobilu Bundeshwehry. Nabuchodonozor pokrył go czarnym
matowym lakierem, wprowadzając tylko dwa białe elementy:
wymalowane na bokach trupie czaszki ze skrzyżowanymi
piszczelami i gotyckie litery "Cop Killer". Tył pojazdu
zdobiła wielka srebrna koga z biało-zielonymi żaglami i
nazwą ukochanego klubu na kadłubie: Hansa Danzig. Na
sterczącej na dachu antenie dumnie łopotał niemal metrowej
długości jolly roger.
Tak się jedzie na mecz! Z fasonem i wdziękiem.
Rycząc i ziejąc spalinami jak wściekły smok Cop Killer
minął granice Strefy Zaostrzonej Kontroli, wypadł poza linię
krańcową Strefy Stałego Dozoru i z impetem wbił się w nurt
autostrady. Nabuch wepchnął pojazd na trzeci pas, rozpędził
do 150 km/h. I tak trzymał.
- W cipę Lindy! Ale fajne cioty! - zapiszczał z radości
Spiridon po jakiejś godzinie jazdy, zerkając na mijającą ich
rozklekotaną furgonetkę.
Środkowym pasem pruł pomalowany w kolorowe kwiaty i
pacyfki mercedes starego typu. Trząsł się i strzelał
gaźnikiem. Zza szyb uśmiechały się rozanielone twarze piątki
neohipisów.
- Co się tak kudłacze rozpychają!! Weź im jakąś sztuczkę
pokaż.
Nakręcany amfa colą i rechotem koleżków Nabuch zdecydował
się na sztuczkę wzbudzającą największy aplauz. Opanowaną do
perfekcji. Podprowadził Cap Killera pod tył furgonetki i
pancernymi zderzakami przyłożył jej delikatnego klapsa.
Łupu.
- Wal jeszcze!
Neohipisi przyspieszyli. Zarzynany bez litości silnik
mercedesa zajęczał wysoką nutą wpadając w zgrabne unisono z
basowym mruczeniem Cop Killera.
- Nie odpuszczaj kudłaczkom! Jeszcze!
Nabuch nie odpuszczał. Silnik ryknął z furią i pchnął wóz
do przodu. Jeszcze dwa małe, ale silne klapsy. Łupu. I łupu.
Furgonetką zarzuciło.
- Ale czad! - Milorad oparł się na ramieniu Spiridona i
wepchnął obok głowę. Ubóstwiał taką zabawę. Gdy życie
zaczynało robić się naprawdę szybkie. Gdy rozsadzająca żyły krew
śpiewa przy akompaniamencie silnika hymn wolności. - Przykop
im jeszcze!
Neohipisi przemknęli na pierwszy pas i zwolnili,
osłaniając tyły długim cielskiem wlokącego się za nimi tira.
- To kwiatuchy niemyte! - Spiridon klepnął dłonią w
kolano. - Wymiękają, kurczaki!
- Luzik, stary! Znam więcej fajnych sztuczek. Teraz im
wyciągnę króliczka z cylindra - Nabuch wtoczył wóz na drugi
pas i zrównał go z mercedesem. Przerażone twarze neohipisów
wykrzywione płaczliwymi grymasami. Rozdygotane ramiona.
Furgonetką kierował rozebrany do pasa, długowłosy chłopak.
Szczupłe ciało zgięte w pałąk, zbielałe dłonie nerwowo
ściskające obręcz kierownicy. Dobrze prowadzi, pomyślał
Spiridon. To przecież maksymalny gruchot. Tylko kopnąć i się
rozsypie.
Tuż za kierowcą przycupnęła z założonymi na oparciu
rękami młoda dziewczyna. Czerwone włosy fruwały raz w jedną,
raz w drugą stronę. Niewąsko przypękała, zaśmiał się
Spiridon. Ale jest całkiem niekiepska. Ładna. Gdyby zrzuciła
te szmaty i zdjęła paciorki... - Co jest, Nabuch!! Dowal
im!!
Nabuch dowalił. Wgniótł pedał gazu i zakręcił gwałtownie
kierownicą. Cop Killer rąbnął w bok furgonetki. Centymetr po
centymetrze zaczął spychać ją na pobocze. Zgrzytnął metal.
Zabuczał długi sygnał. Tir nie zdążył zredukować
prędkości. Puknął w tylny zderzak neohipisów. Stęknął
hamulcami i zwolnił. Nabuch z hałaśliwym rechotem wepchnął
Cop Killera w powstałą lukę.
- Łaał! Jeee! Widzieliście? Ale im przyłożył! A teraz
gwóźdź programu!
Kopnął gaz i nagłym zrywem przyrżnął w tył mercedesa. O
wiele silniej niż poprzednio. Drzwi wgięły się do środka.
Błysnęła długa rysa gołego metalu.
- I jeszcze raz! Cała naprzód! - zdeformowany zamek
prysnął i oba skrzydła, jedno po drugim, trzasnęły o boki.
Furgonetką miotnęło. Gwałtowny atak epilepsji. Drasnęła
barierkę.
- Łojeja! Nie za szybko! Jeszcze zakończenie - ze śmiechu
Nabuch ledwo trzymał kierownicę. Spanikowani neohipisi
miotali się po wnętrzu, łapiąc wysypujące się graty.
- I finito! - zderzak Cop Killera wyszarpnął z zawiasów
lewe skrzydło drzwi i cisnął je pod koła. Zagruchotało.
Teraz troszkę wycofać i kierownicą ostro w prawo! Na pobocze
i do przodu. Łubudu. Drugie skrzydło zgrzytnęło po betonie i
sypnęło iskrami. Troszkę wycofać, w lewo i cała naprzód!
Łubudu. Kwiecista furgonetka podskoczyła i długim ślizgiem
wbiła się w barierkę na poboczu. Tam już została.
- A teraz brawa dla mistrzunia! - rozrechotany mors
puścił kierownicę i zaczął plaskać płetwami.
- Trzeba było ich na total w rów wpasować - jęknął
rozczarowany Milorad i siorbnął łyczek amfa coli.
- Nie peniaj. Jeszcze se dzisiaj pomordujemy. Będzie
jazda!

Daj się porwać na wycieczkę 20 WIEKÓW WSTECZ!! Poczuj się
jak RZYMSKI PATRYCJUSZ!! W wybudowanym specjalnie dla ciebie
najprawdziwszym KOLOSEUM możesz zażyć wyrafinowanej rozrywki
starożytnych! WALKI GLADIATORÓW! Walki z lwami! CORRIDA!
Mało EMOCJI!??? Wytypuj w LottoColosseo zwycięzców, może
trafisz MILION!! KOLOSEUM, al. Wałęsy 188, SOBOTY 20.00.

Korek ciągnął się od znaków granicznych Strefy Stałego
Dozoru. Jak wielka włochata gąsienica pokrył zjazd z
autostrady i całą Wisłostradę aż do Stadionu Olimpijskiego.
Samochody z mozołem zdobywały każdy metr trasy. Dzięki
setkom kamer i czujników koordynowanych przez policyjne
satelity GPS helikopterom drogówki udawało się co jakiś czas
kroić gąsienicę na kawałki i upychać je w bocznych
uliczkach. Wtedy jezdnie ożywały, i na pięć minut można było
przyspieszyć do 30 km/h. Jednak złośliwe duchy architektów i
planistów drogowych zaraz powracały do diabelskiego tańca
radości nad udaną zemstą: po krótkim przesileniu ruch
ustawał, zmrożony przez korek.
Nabuchodonozor nie nawykł do takiej sytuacji. Owszem,
miewał problemy z dojechaniem na mecz. Ale w takie bagno
można było wpaść tylko tu i teraz: przed ostatnią kolejką
rozgrywek. A konkretnie przed tym jednym spotkaniem, które
FfC Siren dawało szansę na pierwszy w dziejach klubu tytuł
mistrzowski, a zarazem groziło zepchnięciem do II ligi Hansy
Danzig - drużyny, która sięgała po ten laur przez trzy
ostatnie sezony. Kibice walili autokarami i samochodami.
Trzeszczący w szwach Dworzec Centralny co godzinę kipiał
biało-zieloną ciżbą, zalewającą wszystkie linie metra i
autobusowe biegnące na Stadion Olimpijski.
Za mostem Poniatowskiego mrówy tak szczelnie oblepiły
każdy skrawek asfaltu, że Nabuch zdecydował się zmienić
trasę.
- Przeskoczymy Poniatoszczakiem na Pragę, damy czadu
wzdłuż Wisły, a potem z górki na pazurki mostem
Siekierkowskim prościeńko na meczyk - staranował słupki z
czujnikami natężenia ruchu, zmiażdżył kołami trawnik między
jezdniami i wtoczył się na most. Zrazu wyglądało na to, że
pomysł jest nie najgorszy. Ujechali kawał drogi bez
zatrzymywania się. Wkrótce okazało się, że po prawej stronie
Wisły jest równie wielu kibiców FfC Siren jak po lewej.
Jakieś pół kilometra przed mostem Siekierkowskim Cop Killer
znów się zaklinował. Na amen.
- Karamba jebana! - Nabuch splunął, zakręcił ostro
kierownicą i płosząc z chodnika przechodniów przemknął ku
najbliższej przecznicy. Skręcił i dusząc pedał gazu zaczął
kluczyć po wąskich uliczkach.
- Ej, patrzcie! Jakie fajoskie trumniszcze! - zaśmiał się
naraz Spiridon. - Skąd takiego gruchota wyrwali? Ma z
dwieście lat.
Zza odległego o sto metrów zakrętu wytoczył się stary
skot. Boki czarnego, topornego cielska zdobiły monstrualne
złote syrenki z zielono-czerwonymi tarczami. Przód na
wysokości zderzaków samochodu osobowego wzmacniał taran
zespawany z szyn kolejowych. Transporter dostojnie
wymanewrował i zatrzymał się na środku jezdni zalanej
różowawym blaskiem zachodzącego słońca. Poniekąd tarasował
im drogę.
- Jak to skąd? - zahuczał Nabuch. - A o Skoku Tysiąclecia
słyszałeś? Nierozwikłana tajemnica napadu na Muzeum Wojska
Polskiego? Razem z gratem ukradli pijanego stróża...
Śmiech z cichym chrząknięciem uwiązł mu w gardle, gdy z
otwartego włazu skota wysunęła się długa rura, a za nią
trzymające ją ręce i główka w czapce baseballowej.
- To syreny! - wrzasnął i z impetem naparł na hamulec.
Samochód z piskiem i serią urywanych stęknięć ślizgnął się
parę metrów w przód i stanął. - Walą z granatnika!
Lufa kiwnęła się w rękach baseballówki i plunęła. Pocisk
sycząc pociągnął ogon siwego dymu. Sekunda. Załoskotało.
Zatrzęsło. Metr od nich wyrosła ciemna chmura pyłu i
przesłoniła widok. O pancerz sypnął grad odłamków.
- Osłony! - zacharczał Nabuchodonozor, ale Spiridon nie
słyszał go. Brzęczało mu w uszach. Piszczało. Głową
wstrząsał od środka powolny, monotonny łomot. Zamrugał
powiekami. Usta Nabucha poruszały się bezdźwięcznie, ręce
gięły w niejasnych gestach. Coś pokazywały. Wreszcie
Spiridon zrozumiał. Wgniótł kciukiem okrągły przycisk w
desce rozdzielczej.
Na szyby zaczęły spływać z cichym buczeniem stalowe
płyty. Wnętrze samochodu powoli ogarniał mrok, słabnące
światło umykało poza brzegi opuszczających się osłon. Wąskie
wizjery na czołowych pokrywach znaczyły ich twarze
podłużnymi, rudymi smugami. Nim Spiridon zdążył przyzwyczaić
wzrok do ciemności, z trzepotem zabłysła mu nad głową
jarzeniówka, zalewając wnętrze bladą poświatą. Po chwili
cichy szum dał znać, że włączyła się również wentylacja.
Potykając się o kartony z amfa colą Milorad przeniósł się
do wieżyczki strzelniczej. Wdrapał się na podwyższony
fotelik i z pomocą Stojana odblokował działko 36 mm. Korbką
odkręcił osłonę otworu strzelniczego i pchnął je w przód po
prowadnicy. Koniec lufy wychylił się na zewnątrz.
- Dowal gnojom! Zabij wszystkich!
- Rozpiżdż im grata!
Milorad usadowił się wygodniej, złapał za uchwyt działka,
zawiesił palec nad cynglem i wycelował.
Zanim zdążył oddać pierwszy strzał, na zewnątrz zasyczało
i przód Cop Killera zatrząsł się od kolejnej eksplozji.
Mocniej niż od pierwszej. Gdy opadł kurz, łebka w
baseballówce nie było już widać. Skot złowróżbnie toczył się
w ich stronę. Nabierał prędkości.
Milorad szarpnął za spust i przytrzymał. Działko
zagdakało basowo, ciągnąc długą, nieprzerwaną serię. Pociski
z furią zryły asfalt przed rozpędzającym się transporterem i
zabrzęczały na jego pancerzu.
Milorad przerwał ostrzał.
- Kurwa! To oni nam dowalą! To ich nie rusza!
- Zawsze mówiłem, że ta zabawka to tylko do pukania na
wiwat! Trzeba było, Nabuch, zamontować większy kaliber. A
tym gównem strzelać tylko na sylwestra!
Spiridon rzucił się w tył wozu. Rozwarł szeroko wieko
skrzynki z amunicją i wciągnął ją między kolana. Klnąc i
sapiąc odblokował zawory zabezpieczające górny właz i pchnął
pokrywę. Wysunął na sekundę głowę, po czym wyłuskał trzy
granaty, wyrwał zawleczkę jednego i wychylając tułów na
zewnątrz cisnął go w stronę szarżującego transportera.
Za nim posłał drugi. I trzeci. Żaden nie doleciał do
celu. Spadły o jakieś dziesięć metrów za blisko. Trzy
eksplozje zlały się w jedną, wyrzucając w powietrze kawały
asfaltu i skłębiony tuman kurzu.
Znów zagdakało działko. Skot zatrzymał się.
- Pierdolone syreny! Spadamy, bo nas rozwalą - Spiridon
złapał jeszcze trzy granaty. - Nabuch! Ja im miotnę parę
jajek, a ty wycofuj wóz!
Nie zdążyli. W działku skończyły się naboje. Stojan
nieporadnie wyplątywał nową taśmę spomiędzy granatów i
magazynków.
W tej samej chwili ze skota wyjrzała lufa granatnika, a
tuż za nią główka w baseballówce. Zasyczało - w ich stronę
pomknął następny pocisk.
Tym razem uderzył celniej. Prosto w wieżyczkę
strzelniczą. Potężny wybuch zatrząsł Cop Killerem jak
grzechotką i zmiótł część dachu z działkiem. Rozdzierający
huk załomotał twardymi pięściami w pancerz. Wielka garść
cisnęła do wnętrza kłąb kotłującego się kurzu. Przez wyrwę
wpadł snop światła rozpraszanego przez wirujące drobinki.
Rosnące płomienie łapały hausty klarującego się powietrza.
Milorad stracił głowę. Dosłownie. Spostrzegli to dopiero,
gdy opadł pył i skrócony do szyi zewłok osunął się z fotela.
- Milo! Jezuniu! Rozwalili go! - wychrypiał Stojan i
odwrócił wykrzywioną twarz. - Rozwalili na maksa!
- W cipę Lindy... - wyszeptał Spiridon. Poczuł kotłujące
się w brzuchu mdłości. Spojrzał na koszulkę. Czerwona od
krwi Milorada. Spostrzegł to, zgiął się i bluznął spienioną
treścią żołądka.
Nabuchodonozor zamarł osłupiały i tylko otwierał i
zamykał oczy, jakby chciał odpędzić makabryczną halucynację.
Na próżno.
Zasyczało i grzmotnęło. Następny pocisk rozerwał przednią
osłonę szyby. Sypnęły się okruchy szkła. Ogień liznął fotel
wielkim jęzorem, potarł łbem oparcie i zasiadł tam niczym
król na tronie.
Wzmógł się szum wentylacji. Mimo przedzawałowego stanu
wciąż wyrzucała na zewnątrz buroczarne chmury dymu.
I ożywiała ogień. Nabuchodonozor się ocknął. Szarpnął
klamkę i rozpaczliwym pchnięciem otworzył drzwi.
- Wymiękamy, bo zaraz jebnie! - wyskoczył i nie zważając
już na nic, puścił się pędem w stronę najbliższych
zabudowań. Nawet się nie schylił.
Stojan odciągnął sztabę ryglującą tylne drzwi i kopnął
je. Krztusząc się i charcząc wypadli na ulicę. Pognali za
Nabuchem.
W samą porę. Kilkanaście sekund później długie ramiona
ognia z czułością objęły skrzynkę z amunicją. Smukłe palce z
pożądaniem wsunęły się między granaty. Żar miłości rozgrzał
je i zaczerwienił.
Erupcja wulkanu pchnęła pod niebo jaskrawopomarańczową
kulę ognia ciągnącą ogon kurzu. Detonujące jeden po drugim
granaty przeciągały łoskot walącego się świata i wydłużały
grzyb płomieni. Lżejsze szczątki Cop Killera, dmuchnięte w
górę, zataczały łagodne łuki i rozsypywały się po okolicy,
bombardując nawet skota syren. Za nimi powlokły się gęste
cumulonimbusy czarnego dymu. Ziemia zatrzęsła się lekko.
Gorący oddech eksplozji ogołocił z liści i osmalił kilka
najbliższych drzew. Okna domów z trzaskiem sypnęły okruchami
szyb.
- Ale pierdolło! - podsumował Stojan, wychylając się zza
kontenera na śmieci.
- Ale bryki szkoda - jęknął załamany Nabuch. - No i Mila!
Dopiero wtedy pojawiła się policja. Zza ściętej dachami
domów linii horyzontu wynurzyły się z łopotem dwa czarne
Jerkinsy PV-8. Kryjąc się za czubkami drzew doleciały nad
gorejące szczątki Cop Killera, zwolniły i zaczęły zataczać
nad nimi obszerne koła. Potężne wirniki nie pozwalały opaść
kłębom kurzu i dymu.
Jak głodne sępy, pomyślał Spiridon, chociaż piloci
latający na jerkinsach używali piękniejszego porównania: jak
rącze jastrzębie.
Po minucie helikoptery wzmagając huk wirujących śmigieł,
rozeszły się na boki i przeniosły na tyły skota. Jeden
zszedł niżej i przysiadł z gracją na ziemi. Z łomotem
odsunęły się szerokie drzwi i z wnętrza wysypali się ubrani
na czarno policjanci. Na oko - dziesięciu. Ściskając w
rękach karabiny i shockery z tupotem rozbiegli się na obie
strony ulicy. Po chwili zniknęli. Tylko lufy błyskały z
ukrycia.
Helikopter natychmiast poderwał się w górę. Zatoczył
szeroki łuk i zawisł w oddali. Drugi ostrożnie naszedł nad
skota i obniżył się. Od pancerza transportera dzieliło go
pięć metrów.
- Góral! Hegentau! Kowalski! Zostaliście zidentyfikowani
przez satelitę. Każdy wasz ruch śledzony jest przez
termowizory i mikrofony kierunkowe. Czwarty
niezidentyfikowany! Ciebie również to dotyczy - zaszczekał
megafon. - Jesteście otoczeni! Nie stawiajcie oporu!
Poddajcie się!
Skot ryknął niezadowolony i jakby z niezdecydowaniem
potoczył się do przodu, w stronę pogiętych blach Cop
Killera.
- Jesteście pod ostrzałem broni konwencjonalnej,
elektrycznej i mikrofalowej! Nie macie szans! Zatrzymać
pojazd i wychodzić z rękami do góry!
Nie posłuchali. Transporter zaczął przyspieszać.
Ze złowieszczym łoskotem wirników helikopter wysunął się na
jakieś dwa metry przed uciekinierów. Nieznacznie zniżył lot
i bluznął wielką flegmą smaru poślizgowego. Prosto pod koła.
W promieniu ośmiu metrów asfalt momentalnie pokryła
oleista kałuża. Transporter ślizgnął się na niej i zakręcił
szerokiego młynka. Zajęczały hamulce - wóz obracając się
wypadł poza mokry odcinek nawierzchni. Silnik znów ryknął
triumfalnie...
Ale smar szczelnie oblepił już wszystkie opony, wniknął
głęboko w bieżniki, minimalizując tarcie. Skot wył na
największych obrotach, ale nie posunął się ani na metr.
Kierowca znów uderzył w hamulce. Wóz powoli obrócił się
bokiem, popłynął kilka metrów i zatrzymał się przy
krawężniku. Naziemna brygada policjantów zajęła nowe
pozycje.
- Jesteście pod całkowitą kontrolą! Poddajcie się!
Wychodzić kolejno z rękami do góry!
Właz skota rozwarł się z ciężkim westchnieniem. Powoli
wynurzyła się zeń zgięta od wzniecanego przez helikopter
wietrzyska sylwetka. Łyse głowy pomalowane w czerwone i
zielone pasy.
- Kłaść się na asfalcie! Rozstawić ręce! Szeroko!
Kowalski - rzuć ten karabin! Łapy do góry! Następny, wyłaź!
Na odległym o kilometr Stadionie Olimpijskim, pomniku
przedwcześnie umarłej i zapomnianej już idei Igrzysk nad
Wisłą, sędzia Imre Kapustin dał gwizdkiem sygnał do
rozpoczęcia meczu.

Marzysz o miłości z Marilyn Monroe? Elvisem Presleyem? J.
F. Kennedym? Cindy Crawford? Arnoldem Schwarzeneggerem?
Arthurem Sniegoffem? Księżną Patrycją? Sir Martinem K.
Drawnem? Lindą Canello? W AGENCJI TOWARZYSKIEJ "V. I. P."
spotkasz klony gwiazd świata sztuki i polityki. Stworzone
specjalnie dla ciebie, by dać ci najwspanialsze rozkosze!
Autentyzm gwarantowany! AGENCJA TOWARZYSKA "V. I. P.", pl.
NSZ-u 46.

,..jakieś problemy na linii, miejmy nadzieję, że już się
więcej nie powtórzą. Przypominam - na Stadionie Olimpijskim
FfC Siren w dalszym ciągu prowadzi z Hansą Danzig 4:0 po
dwóch bramkach Miczurina w 8. i 14. minucie, oraz Magury w
11. i Fabriollego w 18. Czerwono-zieloni jak zwykle w
najwyższej formie... Fabriolli! Piękne zagranie do
Halevitza, idą prawą stroną boiska, nadbiega Rietkow,
podejmuje próbę ataku, aj! co za piękny cios! Proszę
państwa, nokaut po klasycznym, idealnie wymierzonym prawym
prostym! Halevitz! Brawa dla tego zawodnika. Rietkow wije
się na murawie, twarz zalana krwią, ma chyba złamany nos.
Kibice szaleją z radości... Halevitz jak burza roztrąca
nieskutecznych obrońców Hansy, rozdaje celne ciosy...
dobiega do pola karnego, tuż za nim, z lewej strony
Fabriolli... ajajajaj! Vaculescu! Potężne uderzenie w skroń.
Halevitz słania się, ale nie stracił piłki... Wyskok -
Vaculescu kopie go kolanem w sam środek twarzy. Piękna
obrona! Halevitz traci piłkę, tarza się po boisku i pluje
krwią, zbiera coś z murawy - to chyba zęby. Vaculescu
przejmuje piłkę, podaje do Derkacza. Derkacz pędzi w stronę
bramki gospodarzy. Potężna fanga w nos Radka, jeszcze
łokciem go pod żebra, kolanem w twarz, raz, dwa, trzy -
Radek wyeliminowany, przynajmniej na jakiś czas, pada
brocząc na ziemię. Wspaniały popis Derkacza! Dwudziestoletni
pomocnik, niezwykle utalentowany... Mija połowę, obok asysta
trzech zawodników Hansy, błyskawiczny kontratak... Ach!
Miczurin! Proszę państwa, to coś nieprawdopodobnego!
Megacios w żołądek, ale Derkacz wciąż przy piłce. Miczurin
uderza raz, dwa, trzy... trzy razy prawy prosty w twarz
Derkacza, Derkacz zgina się i... Leci trzy metry w tył po
kopnięciu kolanem w czoło. Wali się na boisko, nie rusza,
chyba jest nieprzytomny. Leje się krew. Kibice zachwyceni,
skaczą skandując Sajren, Sajren, Sajren... łomot werbla.
Właśnie na takie chwile, pełne emocjonującej sportowej
walki, czekali... Miczurin! Kiedy ten zawodnik dochodzi do
piłki, nikt nie potrafi go powstrzymać. Nadbiega trzech
piłkarzy Hansy, idą razem, krótka wymiana ciosów. Miczurin
pilnuje piłki, nie pozwala żadnemu z obrońców zbliżyć się do
niej. Pięknie! Strzaskał nos Dongi. Vaculescu i Rietkow,
dwóch na jednego, cóż za emocje, atakują Miczurina... uniki,
parowanie ciosów. Rietkow w koszulce sztywnej od krwi.
Publiczność umilkła... Blok. I teraz! Rzucili się obaj na
Miczurina, dwa ciosy na raz i... ach! To ułamek sekundy!
Vaculescu wymierzył kolanem w krocze, Rietkow zaatakował
twarz, Miczurin bez utraty piłki wykonał unik, uderzenia
przeszły bokiem. Miczurin prawą i lewą ręką jednocześnie
powalił obu zawodników Hansy. Ciosy jak gromy! Aż tu do nas
zdawał się dochodzić trzask pękających kości. Miczurin na
polu karnym, bramkarz wybiega mu naprzeciw, wyskok i kop w
twarz - celny! Ale Miczurin nie gubi piłki, tylko się
zachwiał, wybija zęby bramkarzowi i... Gooool! W 23. minucie
Miczurin zdobywa 5. bramkę dla FfC Siren, po pięknej akcji.
Kibice czerwono-zielonych szaleją, utworzony przez nich
gigantyczny napis FfC Siren rozciągnięty na cały stadion
faluje i pulsuje, naprzeciw nich wielkie litery Hansa
Danzig, też utworzone przez kibiców w czapeczkach i
koszulkach w klubowych barwach, ale ci siedzą zdruzgotani.
Stadion ryczy, z zewnątrz dochodzi huk petard, w niebo
tryskają race - zielone i czerwone. Nie trzeba być tu na
trybunach, by znać na bieżąco wyniki meczu, w promieniu
wielu kilometrów widać i słychać, co się dzieje. Tymczasem
na boisku zmiana, sanitariusze wynoszą nieprzytomnego,
zalanego krwią Derkacza numer 23, wejdzie za niego Sabonay
z numerem 48. Zawodnicy Hansy wznawiają grę. Donga kolanem w
krocze Radka, ten aż się zgina, teraz cios w krtań
Fabriollego! Pięknie! Idą dalej, Donga, aj! błąd, nie
osłonił się! Halevitz masakruje mu nos, odbiera piłkę i
podaje do Miczurina, ten...
++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++
PRZEPRASZAMY ZA USTERKI TECHNICZNE, ZA CHWILĘ DALSZY
CIĄG TRANSMISJI! PROSIMY NIE WYŁĄCZAĆ ODBIORNIKÓW!!!!
++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++
- Przepraszamy państwa, ale straciliśmy łączność ze
Stadionem Olimpijskim. Jak nam doniesiono, nadawcza antena
satelitarna obsługująca wszystkie stanowiska komentatorskie
została zniszczona przez rakiety samonaprowadzające
wystrzelone najprawdopodobniej przez zdesperowanych i
załamanych kibiców Hansy Danzig. Na szczęście, wybuch nie
uszkodził innych urządzeń, nie było ofiar w ludziach.
Prosimy pozostać przy odbiornikach, za chwilę zacznie pracę
druga antena. W dalszym ciągu 5:0 dla FfC Siren. Prosimy się
nie wyłączać...

Park Miejski "Francuski" obejmują strefy: Ochrony
Nieletnich, Zaostrzonej Kontroli, Bezgangowa, Ochrony
Kobiet, Antynikotynowa, Antynarkotykowa i co najważniejsze -
Zwiększonych Kar. Kontrolowany jest kamerami, mikrofonami
oraz czujnikami temperatury, zapachu, wilgotności i ruchu.
Porządku pilnuje firma ochroniarska "Rambo". PARK MIEJSKI
"FRANCUSKI": ZAŻYJ RELAKSU SPACERUJĄC WŚRÓD ZIELENI, co
dzień 7.00 - 19.00.

- W cipę Lindy. Znowu race. Gol.
- Czerwono-zielone... Dla syren. Przejebane. Pięć zero.
- Co za gnojki.
- Nasi przechrzanią... Łelkam tu druga liga.
- Ej, Stojan, luknij, czy tam jeszcze sterczą, co?
- Sterczą... Chyba słychać, nie? Ol szit! Jeszcze
czterech podjechało wózkiem. Też z ganami.
- Może oni właśnie na nas czekają? Żeby nas rozwalić?
- Nie pierdol. Pękasz? Skąd mieliby wiedzieć. Po prostu
zwykli kibole syren. Sterczą sobie i tyle.
- Mogliby pójść na ten mecz!
- Nie pójdą.
- No, nie pójdą.
- Ale mogliby pójść.
- Szitowo, że zostawiłem granaty. Podrzuciłbym dwa i
spoko. Byśmy się przedarli.
- Bzdura! Pewnie z drugiej strony mostu czekają następni.
- Musiałbyś targać całą skrzynkę.
- Z drugiej strony mogliby też być nasi.
- Albo żeby przynajmniej mieć gana.
- No, trzy gany!
- No... Trzy gany.
- Ej, a może zmyjemy barwy, co? Umyjemy głowy w rzece?
- Pogięło cię? Ukochany klub chcesz zdradzić?
- A poza tym koszulki i czapki. Zielone by uszły. Ale
białe?
- Można zdjąć.
- Już nie takie białe. Jakieś szare. I krwaworude.
- Ale nie zielone. A tym bardziej nie czerwone.
- Twarze też nie takie zielono-białe. Szare. Można by
umyć.
- Twoja szara. Moja w porządku.
- He he! Skąd możesz wiedzieć?
- Klub ukochany chcesz zdradzić?
- Zresztą bez mydła i tak nie zejdzie. Wodą to sobie
możesz kurz z ryja zetrzeć.
- A może przepłyniemy? Wpław!
- Faaak, człowieku...
- Daj se siana. Chcesz pływać w tym ścieku?
- Ej, Stojan, luknij, czy oni tam jeszcze sterczą, co?

Na plaży. W samolocie. Na ulicy. W windzie. Na polu
golfowym. W kościele. Na koncercie. W samochodzie. Na
Rysach. W parku. Na zebraniu. W pociągu. Na działce. W
fitness clubie. Na... HOLOFONY KOMÓRKOWE ZAWSZE Z TOBĄ!!

Bobby Miczurin uderzył. Łamany nos Sabonaya chrupnął jak
sucha gałązka. Klubowa koszulka Hansy przybrała barwę
przeciwnika: na rześką biel siknęła żywa czerwień krwi.
Kibice zawyli w ekstazie.
Miczurin kopnął lekko piłkę, przeskoczył nad leżącym
Sabonayem i poprowadził kontratak. Gnał przed siebie nie
oglądając się. Pęd powietrza zagłuszył ryk szalejącej
widowni. Gnał prosto do bramki. Przed nim tylko dwóch
obrońców, już mniej pewnych siebie niż na początku meczu.
Poznali smak własnej krwi. Biegł, a pęd powietrza oślepiał
go. Wyciskał łzy, deformował obrazy. Mozaika rozmazanych
plam. Biegł. Biegł według wyrysowanego w głowie planu,
sporządzonego po jednym spojrzeniu. Dwóch obrońców, dwa
ciosy, może trzy, jeszcze parę metrów i piłka do siatki.
Bramkarz już nie będzie ryzykował ataku. Tylko tam dobiec.
- Zabijeee! - przez warkot powietrza przebił się
chrypiący okrzyk. Biało-zielona plama. Pięść skierowana w
jego żołądek. Trafiła go. Poczuł ból i zatrzymał się. Plama
przybrała kształty jednego z obrońców. Z kolanem wędrującym
w jego podbrzusze.
Unik. I ten wyćwiczony do perfekcji cios - prawy prosty.
W twarz. Łup. Tamten zachwiał się. Zadarł rękę do nosa.
Kątem oka dostrzegł drugą biało-zieloną plamę. Nie
atakowała go. Z boku. Piłka! Ułamek sekundy. Nie można
stracić piłki! Rzucił się nagłym zrywem w stronę
przeciwnika, uciekając przed nadlatującą, poobcieraną
garścią pierwszego. Łokieć wycelowany w splot słoneczny wbił
się w ciało jak włócznia. Jęk. Taki zduszony. Urywany.
Kolanem wepchnąć go z powrotem. Wbić do płuc razem z zębami!
Kolanem w twarz.
Kiedy drugi z obrońców walił się nieprzytomny na murawę,
głowa pierwszego odskakiwała w tył. Jak łepek pajacyka. Na
sprężynce. Łup. W szczękę. Łepek do tyłu. Łup. Trzask w nos.
Łepek do tyłu. Krew. Łup. Łup w szczękę. Lecą zęby. W nos.
Krew. Obrońca zwalił się na boisko.
Teraz bułka z masłem. Ciastko z kremem. Naprzeciw
Bobby'ego tylko bramkarz. I bramka. Dziesięć metrów. Strzał.
W lewe okienko. Całą siłę w kopnięcie.
Bramkarz wyczuł go. Rzucił się w stronę piłki. Nie łapał.
Za mocna. Piąstkował.
Miczurin już tam był. Wychwycił piłkę lewą nogą,
przełożył do prawej i kopnął. Całą siłę w strzał.
Gol.
Trybuny zafalowały. Litery FfC Siren załamały się jak
odbicie w poruszonej tafli jeziora. Huk radości. Spoza
stadionu wystrzeliły w niebo zielone i czerwone race. Wysoko
ponad boisko. Ryk tysięcy zachrypniętych gardeł.
Gol. Cios w twarz. Biegiem przed siebie. Kolanem między
nogi. Unik. Biegiem przed siebie. Łokieć w żebra. Prawy
prosty. Lewy sierpowy. Biegiem przed siebie. Biegiem.
Strzał. Gol.
Organizm Bobby'ego pracował jak doskonale naoliwiona
maszyna: jedno spojrzenie, mózg wyrysowuje plan i do dzieła!
Mięśnie poruszają nogi i ręce, nogi niosą, ręce zadają
ciosy. Widział przede wszystkim bramkę. I kilka ruchliwych
biało-zielonych plam. Które trzeba zniszczyć. Zetrzeć.
Zabić. Przeszkadzających plam, którym trzeba wybić zęby i
skopać jądra.
Biec. Zabić, strzał. I gol.

LINDA CANELLO, top model: - Na kobiety czyhają różne
niebezpieczeństwa. Szczególnie wieczorami. Dlatego kiedy
moją koleżankę pocięto brzytwami, zdecydowałam się na alarm
osobisty "Maxicerber". - Alarmy osobiste "Maxicerber" dla
pań w wersji "Exclusiv", panów - "Elegant" i dzieci
"Mickey". - To cudowne! Zachwycające! Teraz czuję się
bezpieczna. Wiem, że w każdej chwili pospieszy mi na pomoc
uzbrojony patrol policji. W kilka sekund!

Race wyrywały się w niebo nad Stadionem Olimpijskim
dwadzieścia cztery razy. Z przeciąganym trzaskiem rozbijały
się na setki kolorowych iskier: dziewiętnaście razy obok
zielonych pojawiały się czerwone i tylko pięć razy białe.
Gdy sędzia Kapustin odgwizdał potrójny sygnał kończący mecz,
kanonada wzmogła się i trwała przez jakieś dwadzieścia
minut. Później przycichła.
- Może to i lepiej dla Mila, że tego nie dożył. Pękłoby
mu serce, jak mnie teraz pęka - zapłakał Nabuchodonozor.
- Biedak nie zdążył rozstrzelać nawet jednej syreny!
- My też biedacy! Bez gana to jak bez ręki! Zero jazdy!
Po kwadransie okolicą zatrzęsła nowa palba. Ale nie były
to już kolorowe race. Głuche odgłosy detonacji i rytmiczny
terkot karabinów ślizgały się po Wiśle i rozdzierały
nieliczne chmury.
- Szit! Ale kupsko! No to zero rozpierduszki. Ani meczu,
ani wojny! Zmarnowany dzień. - Spiridon splunął na widok
jerkinsów wylatujących zza stadionu. - Pieprzę taką zabawę!
- Wszystko przez tego gnoja Miczurina. No bo tak: gdyby
nie on, byłoby 5:4 dla nas!
Siedzieli na gałęzi rozłożystej wierzby płaczącej,
obserwując rozwój wydarzeń. A ten nie był dla nich
najkorzystniejszy: syrenom udało się odeprzeć pierwsze
natarcie kibiców Hansy. Wiadomo - podbudowani zwycięstwem z
większym zapałem oddawali się rozrywkom wieczoru. Lepiej
znali teren, byli liczniejsi. Linia frontu spychała gości w
stronę centrum, dalej od stadionu - niczym od pałacu
miłościwego monarchy. Jej pochód znaczyły płonące lub
porozbijane karoserie samochodów. Zanosiło się na to, że
hansiarze dostaną łupnia. Już drugiego.
Do ostatecznej masakry nie dopuściła policja. Niebo
zatrzęsło się od łopotu śmigieł dziesiątek jerkinsów,
plujących smarami poślizgowymi i porażających fleszami 30
000 W. Naziemne oddziały czarnych komandosów wspierane przez
trzy transportery opancerzone z wprawą eliminowały
awanturników za pomocą shockerów i karabinów mikrofalowych.
Spiridon oszacował szanse: nie mieli żadnych na to, by
przedrzeć się do swoich. Obejrzał się w tył. Od strony
stadionu otaczała ich rozproszona gromadka nielatów. To
znaczy najmłodszych, niemalowanych kibiców syren. Tych nawet
nie ma co ruszać. Większy ich tłumek kłębi się przed głównym
wejściem do klubu. I wszędzie transportery policyjne.
Zeskoczył z drzewa.
Dziewczyny miały po jakieś szesnaście lat, dwie flagi z
syrenkami i seledynowe świecące dżinsy. Małe piersi skryte
pod warstwami zielonej farby rozdzielały rządki wymalowanych
od brzuchów po szyje bordowych guzików. Ale nie to
przyciągnęło wzrok Spiridona. Wyszminkowane, karminowe usta.
- Ej, Nabuch! Widzisz te siksy?
- No. Niezłe, co?
Przemaszerowały obok, rzucając przeciągłe spojrzenia,
zdające się krzyczeć z pogardą: "hansiarze". Przyspieszyły,
kierując się ku stacji metra.
- Dupek! Nie o to. Dawaj, poginamy. Stojan!
Przekradli się za ciągiem pawilonów handlowych i zgarnęli
je w pół drogi.
- Co, hansiarzu?!! - wydarła się trochę nerwowo wyższa z
nich. - Chcesz mnie wydymać? Czy pobić?
Spiridon zakrył jej usta dłonią.
- Zamknij się!
- My obie mamy HIV-a! - odezwała się za nią druga. - I
syfa.
- Zamknij się! - Nabuch chwycił niższą za twarz.
- Szminka! Dawaj, pindo, szminkę! - Spiridon zwolnił
ucisk.
- Co?! My obie mamy HIV-a i...
To trwało zbyt długo. Spiridon wzmocnił uścisk i sięgnął
do prawej kieszonki seledynowych dżinsów dziewczyny. Nic. Do
lewej.
Jest. Karminowa szminka.
- Teraz ty! - huknął na drugą. - Wyskakuj ze szminy,
mała!
Wyskoczyła.
- Hansiarze! Druga liga! - zapiszczały wściekłe panienki,
gdy już dobiegły do bezpiecznej stacji metra. - Głupie
fiuty!
- Teraz zawalczymy dla ukochanej drużyny! Ta sytuacja
wymaga pomsty! - Spiridon pociągnął ich w gęstwę skłębionych
krzaków.
- Panie artysto! Twórz pan swe dzieło! - wcisnął
Stojanowi szminkę i nadstawił twarz. - Zielonego nie ruszaj,
zamaluj białe.
Stojan wprawnymi ruchami pokrył białe pasy grubą warstwą
karminu. W sumie dało to efekt lekkiego różu.
Po kilku minutach drużynie FfC Siren przybyło trzech
nowych kibiców. Wypadli z gąszczu, po czym nie zwlekając
uzupełnili braki w kibicowskich strojach zdobycznymi,
zielonymi koszulkami i pobiegli w stronę wejścia do klubu.
Minęli transporter policyjny i wmieszali się we wrzący
przed drzwiami tłumek kibiców, łowców autografów i
dziennikarzy. Z niemałym trudem przepchali się za plecami
Nabucha do wejścia, grzecznie minęli bramkę wykrywacza
metalu i pozwolili się obszukać ochronie.
Hol wypełniała taka sama rozradowana ciżba jak na
zewnątrz. Kibice, reporterzy. Do tego ochroniarze z
shockerami, działacze z Otokarem Plappermaulem na czele i
piłkarze.
Otokar Plappermaul zżymał się. Dziennikarze nagabujący
zawodników nie zamierzali tym razem odpuścić. Zrozumiała
rzecz - tytuł mistrzowski, czternaście bramek różnicy,
bliskie występy w Lidze Mistrzów. Jest o co pytać.
Wielbiciele o wiele chętniej obejrzą piłkarzy, w których
płonie jeszcze ogień meczowej walki, poobijanych, z
połamanymi nosami i zakrwawionymi twarzami niż tych samych
umytych i przebranych w garnitury. Ale z drugiej strony
diabli wzięli konferencję zaplanowaną na następny dzień.
Sponsorzy klubu nie będą zadowoleni. Oni na tym tracą. I on
za to oberwie.
Bobby Miczurin nie wiedział już, kto zadaje mu pytanie.
Kilkanaście mikrofonów drżało czyhając na każde jego słowo.
Spoza nich błyskały wielkie ślepia kamer. Trochę męczące,
ale w sumie sprawiało mu to przyjemność. Miło łaskotało pod
sercem. Popijając drinka energetycznego udzielał uprzejmych
odpowiedzi na wszystkie pytania. Nawet na tak idiotyczne,
jak to, zadane przez szerokiego byczka o różowo-zielonej
głowie: - A nie żal ci, sk... człowieku, tej biednej Hansy?
Spadli do drugiej!
Nie oszczędzał się do chwili, gdy spostrzegł, iż wszyscy
jego koledzy z drużyny zdążyli już się wyszorować, opatrzyć
rany i wskoczyć w świeże ciuchy. Przeprosił wszystkich i
zaczął przedzierać się do szatni. Dziennikarze natychmiast
oblepili Plappermaula.
- Tyle na dzisiaj, proszę państwa. Zapraszam jutro na
osiemnastą. Tutaj do klubu na konferencję.
Bobby jednym szarpnięciem oderwał przylepioną do pleców
koszulkę i cisnął ją na ławkę. Szatnia była jego azylem.
Nieobecność kamer, czujników, ochroniarzy i przelewającej
się masy gapiów odmieniła go niczym machnięcie
czarodziejskiej różdżki. Mięśnie dały znać o sobie lekkim
drżeniem i silnym bólem, obtarcia pieczeniem, a stłuczenia -
kłuciem. Odlepił od ciała resztę stroju i powlókł się pod
prysznic.
Odkręcił kurek i puścił mocny strumień zimnej wody. Gdy
ból stępiał, dodał ciepłej i sięgnął po balsam kąpielowy
"Gladiator". Delikatnie natarł nim całe ciało.
Naraz poprzez płaty piany zamajaczyły mu barwne sylwetki.
Opłukał twarz. Trzech pomalowanych kibiców. Wśród nich ten,
który pytał, czy mu nie żal. Czerwień ich barw nie była
czerwienią, tylko różykiem.
- Co, chłopaki? Po autograf?
- Autograf! - zaśmiał się Nabuch i trącił Spiridona w
ramię. - Słyszałeś go?
Doskoczył do najbliższego prysznica i złapał za
wypuszczony ze ściany kawałek rury. Szarpnął kilka razy.
Kopnął. I jeszcze raz - zaparł się nogami o ścianę i
ciągnął.
Wreszcie spojenia rur pękły. Ze ściany trysnęła woda.
Nabuch złapał za górną część prysznica i machnął baterią
niczym toporem. Wszystko to trwało tylko kilka sekund.
W ręku Spiridona błysnął ułomek rozbitej umywalki. Ostro
zakończony, wielkości małej maczugi. Stojan dzierżył podobny
- masywny, metalowy syfon wieńczyła korona postrzępionej
porcelany.
Nie odzywali się ani słowem. Tylko Nabuch mruczał pod
nosem, niezadowolony ze swej broni.
Woda szumiała monotonnie.
Miczurin jeszcze nie wszystko rozumiał. Taki sobie głupi
żart. Wielbiciele chcą mu spłatać psikusa. Wszyscy się
cieszymy. Wszyscy się bawimy. Grunt to poczucie humoru.
Uśmiech na twarzy, nawet jeżeli kawał jest przyciężki.
Pierwszy zaatakował Nabuch. Machnął długim ramieniem
prysznica, kierując baterię na czubek głowy Bobby'ego.
Jeszcze nie wszystko pojmował, ale nie dał się zaskoczyć.
Czy mecz wciąż trwa? Unik. I cios. Mocno w splot słoneczny.
Kopnięcie kolanem między nogi. Nabuch zgiął się i zakwilił.
Prawy prosty złamał mu nos i powalił na podłogę.
Na głowę Miczurina spadł ułomek umywalki. Taki mocny
cios. Perfekcyjny cios. Bjornen? Czy to ten mecz sprzed
dwóch tygodni? Ciemność. Zachwiał się i zatrzepotał
powiekami. Uniósł pięść i uderzył tam, skąd nadleciał
ułomek. Trafił. Szarpnął się w bok i na oślep kopnął w tył
prawą piętą.
Stojan nie zdążył się cofnąć. Dostał między nogi. Z
jękiem opadł na kolana. Trzymana w górze maczuga pociągnęła
go w tył. Uderzył plecami o kafelki.
Spiridon sieknął ułomkiem, kierując ostrą krawędź na
plecy Miczurina. Trafił w kręgosłup. Rąbnął jeszcze dwa
razy. Porcelana wbiła się w ciało i poszarpała skórę.
Wypchnęła z płuc zduszony jęk. Plecy spłynęły krwią.
Miczurin wyprostował się i odwrócił. Złapał Spiridona za
przegub i kopnął go w żołądek. Czy ten mecz wciąż trwa?
Rzucił się w przód i nie zwalniając uścisku cisnął Spiridona
o ścianę. I kolanem w żołądek. Ale gdzie jest bramka? I
piłka? Jeszcze raz między nogi. Wykręcił rękę i trzasnął nią
o prysznic. Chrupnęła łamana kość. Teraz zdobyć piłkę i do
bramki.
Zza okna doszedł dziarski śpiew kibiców. Z autografami w
kieszeniach maszerowali na stację metra.
Mecz wciąż trwa! Bobby stanął w rogu. Przed nim
zamajaczyły sylwetki dwóch obrońców. Trzeci leżał zgięty za
nimi.
Stojan mocniej chwycił syfon i wyskoczył w przód.
Zamachnął się. Tuż obok mignął mu Nabuch z prysznicem. Dwa
ciosy jednocześnie. W nogi. W ramię. Na nic uniki.
Spiridon dźwignął się postękując, podniósł zdrową ręką
ułomek, doskoczył do Miczurina i sieknął go w brzuch. Nabuch
w kolana. Stojan w głowę.
Miczurin zwalił się na kafelki. Charcząc pełzł po
podłodze do wyjścia. Nieporadnie, jak przydeptana gąsienica.
W kratki ściekowe pociekła rozcieńczona wodą krew.
Stojan wykończył go trzema następnymi ciosami. Puścił
syfon, gdy ostre końcówki zaczepiły się o wnętrze czaszki.
Odskoczył i splunął z obrzydzeniem.
Nie odezwali się. Tylko Nabuch mruczał pod nosem, że się
nie wyżył. Stojan poodkręcał czerwone kurki od pryszniców.
Buchnęła woda - zrobiło się gorąco i parno. Wycofali się do
szatni, porzucając cały arsenał pod siekącymi wrzątkiem
strugami.
Śpiew kibiców oddalił się i rozproszył. Nieliczne głosy
skandowały nazwę ukochanego klubu.

Wyrzuć swój strach do przydomowej spalarki! Teraz
obronisz się sam! Z shockerem ZEUS 150 000 V możesz wejść w
najczarniejszy zaułek. Z ZEUSEM 150 000 V i ty będziesz
GROMOWŁADNY!! Poczuj smak wolności - z shockerem w ręku.
SHOCKERY ZEUS 150 000 V posiadają atest MSW.

- O żeż cholerka! Szkoda chłopaczyny!
- Ja też się wkurzyłem - Otokar Plappermaul przypalił
cygaro benzynową zapalniczką z monogramem i podszedł do
okna. - Pryktycznie rzecz biorąc, to co na nim zyskaliśmy,
od razu straciliśmy.
Modrovy otworzył puszkę z piwem i założył nogi na stół.
- Cholerka. Tydzień. To rekord. Nie pograł sobie,
chłopaczyna.
- Jak tak dalej pójdzie... Miał być jeden na rundę! Dwóch
na sezon. I już jesteśmy rok do tyłu. - Prezes zawiesił
głos. Zaczerwienionymi ze zmęczenia oczami przypatrywał się
trzem klonom, leniwie kopiącym piłkę na boisku.
- Co oni tacy bez zapału? Ruszają się jak żuki nad kulką
gnoju.
- Mało ich, to nie mają jak kopać. Nawet mecza nie
zagrają, bo Dziesiąty zaraz nafajda pod bramką i tyle. A we
trzech to nie idzie.
Plappermaul odwrócił się od okna i przez kilka minut
krążył po pokoju. Zrezygnowany wbił się w fotel.
Modrovy powoli siorbał piwo.
- A w ogóle to kto go tak? - zapytał.
- Kibice. Na to wygląda, bo przecież nie możemy tego
dochodzić. Poczuli się rozgoryczeni przegraną. Obwiniali za
to Siódmego. Typowe. Ale drugi raz to już im się nie uda.
Wzmocniliśmy ochronę, poza tym w szatni zamontowano już
czujniki oraz system audiowizualny uruchamiany w przypadku
najmniejszego odbiegającego od normy sygnału. Umywalki
wymieniliśmy na polimerowe. Zielone w czerwone syrenki.
Ładne.
Zza okna dobiegły gulgotliwe wrzaski. Szósty z Dziewiątym
tarzali się po murawie.
Modrovy wyskoczył z fotela.
- Cholera, skaranie z tymi matołami! - podbiegł do okna i
rozwarł je szeroko. - Spokój, kurwa! Co jest! Chujogłowy i
Brandzel! Truchtacie dookoła boiska! I ciosy. Ale już! A ty
Wypierdek migiem tu do mnie! Gdzie! Przez drzwi, głąbie!
Trener opadł bez sił w fotelu.
- Teraz to chyba Szósty pójdzie. Ma najlepsze testy.
Chociaż postępy niewielkie.
- Nie musimy się spieszyć. Do meczu o puchar i tak go nie
damy. Niestety całe gówno obsiadły pismaki. Jak zwykle.
Oczywiście nie wiedzą tego, co my wiemy. Oficjalna wersja
brzmi: zmęczony meczem omdlał w zbyt gorącej kąpieli.
Uderzył się o ścianę. Lekki uraz głowy. Nie dałoby się im
tego wcisnąć, gdyby nie prysznice. Chociaż Siódmemu
brakowało tyłu czaszki i połowy pleców, woda wymyła rany i
zatamowała krwotok. Wyglądał czyściutko jak śpiący
niemowlak. Nie było nic widać. Przynajmniej en face. Z
zamianą nie będzie kłopotów, tylko puścimy go dopiero w
eliminacjach Ligi Mistrzów. To dopiero będą emocje.
Najlepsze drużyny Europy! Ajax! Barca! Juve!
Drzwi rozwarły się z łomotem. Szósty na baczność.
- Starszy kiblowy Wypierdek...
Modrovy wściekł się. Cisnął w klona puszką.
- A kto ci tu kurwa pozwolił? Za drzwiami masz czekać.
Plappermaul nie zrażony ciągnął dalej.
- Publicznie pojawi się już jako rekonwalescent. Zdrowy i
elektryzujący zapałem. Jak mu chirurg pogrzebie w mózgu, to
będzie mógł nawet udzielać wywiadów. Może to nie będzie
jakaś wielka sensacja, ale zawsze coś.
- Jasne. Piłkarz numer jeden w kraju, po wypadku pod
prysznicem i tygodniu spędzonym w szpitalu wraca do formy.
Szykuje się do meczu w Lidze Mistrzów. Obiecuje strzelić
jeszcze więcej goli.
- Dokładnie. Najważniejsze, żeby te reporterskie muchy
plujki nie zwąchały nic ponad to, co im podamy. Bo inaczej
nas zniszczą. Zgnoją.
Modrovy otworzył następne piwo.

C'mon bloody mothafuckas, c'mon c'mon c'mon! Nove! Dance!
TECHNO CLUB "HITLER" zaprasza! Cztery sale na 700 osób, 6
barów, chill out, lasery, holo, kwadro, wirtualne iluzje i
full total techno muzyki: thrashtrance, deathbeat,
grungetechno. Prowadzą DJ Mengele, DJ Goring, DJ Ribbentrop.
7 dni w tygodniu, 24 godziny na dobę! TECHNO CLUB "HITLER" -
Targ Węglowy (dawny Teatr Wybrzeże).

Gunther Barszcz sapnął i zatrzymał się zdziwiony.
Przestąpił z nogi na nogę i obrócił się dookoła, tocząc
wzrokiem po tłumie. Sytuacja zaskoczyła go.
Supermarket był zamknięty. Wejścia pilnowało dwóch
policjantów, odpychających tłoczącą się gawiedź.
Z trudem przebił się do pierwszego rzędu. We wnętrzu
supermarketu dostrzegł niebieskie mundury uwijające się nad
rzędem ciemnych kształtów w foliowych workach.
- Strzelanina, panie. Jatka. Mordowanie - zatrąbiła mu w
ucho nieznajoma babina.
Gunther Barszcz zatrząsł się i przeżegnał.
- Chodź, Barnaba - pociągnął pieska. Małego siwego
kundelka. - Pójdziemy za ulicę.
Skrócił smycz i podreptał w stronę drugiego supermarketu.
Ciężarówka trąbiła od dłuższego czasu, ale on jej nie
słyszał. Pędziła wprost na niego. Zapiszczały hamulce -
samochód lekko skręcił i ślizgnął się w przód. Guntherowi
udało się odskoczyć.
Ale Barnabie nie. Lewe koło trzepnęło go w łepek i
rzuciło na pobocze.
Kod wykasował się i satelity GPS straciły namiar.
Jednocześnie na ekranie komputera w policyjnej Centrali
Lokalizacji pojawił się komplet danych - wyciąg z akt
Spiridona oraz współrzędne punktu, w którym urwał się
sygnał. Centrala przekazała informacje najbliższemu, wolnemu
patrolowi - ten nadjechał tak szybko, że Barnaba nie zdążył
jeszcze zesztywnieć, a Gunther Barszcz wciąż wierzył, że uda
się przywrócić psu życie łzami i ciepłym oddechem.
Policjanci grzecznie go przeprosili i zabrali Barnabę do
radiowozu. Wypisali pokwitowanie i wręczyli Guntherowi. Na
koniec przeprowadzili staruszka na drugą stronę ulicy i
odjechali.
Teraz dane Spiridona przepłynęły łączami do Rejestru
Poszukiwanych. Jego zdjęcie rozesłano do komend policji w
całym kraju, zaś wzór tęczówki do bramek bezpieczeństwa
wszystkich dworców, lotnisk i portów.
W tym czasie Spiridon z kumplami i dwoma setkami
zawiedzionych kibiców Hansy mknął "Heweliuszem" - ekspresem
obsługiwanym przez odkupione od Francuzów stare pociągi TGV
- w stronę domu.
Skanery na dworcu pracowały jak zawsze.

LINDA CANELLO, top model: - W pracy modelki najważniejszy
jest uśmiech. Moje zęby muszą być idealne. Jednak natura
jest zawodna. Dlatego wybrałam się do salonu Denta-
Modrzewicz. - SALON DENTA-MODRZEWICZ oferuje samoczyszczące
się implanty dentystyczne w 100 kolorach. - Zastanawiałam
się nad turkusem, w końcu jednak wybrałam amarant. To
cudowne! Zachwycające! One same się czyszczą! Wyrzuciłam
swoją szczoteczkę! Są takie błyszczące!
Mieszko Zagańczyk

MIESZKO ZAGAŃCZYK
Urodzony 8.06.1972 r. w Warszawie. Student II roku
Dziennikarstwa na UW. Ma na koncie krótkie teksty prasowe;
"Freefootball" jest jego literackim debiutem. W fantastyce
interesuje Mieszka zwłaszcza cyberpunk i okolice szeroko
rozumianej dark future (to ostatnie czytelnicy "NF" z
paroletnim stażem nazywają już chyba i najczęściej z
uznaniem "górszczyzną"). Drukujemy sportowe opowiadanie
Zagańczyka jako mroczną ekstrapolację (nie daj Boże,
ilustrację) bieżących wydarzeń i emocji olimpijskich.
(mp)


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
FreeFormsForStabilityCalculationsForGrain2
freeform bracelet
FreeFormsForStabilityCalculations3
FreeFormsForGrain Header
FreeFormsForStabilityCalculations2
FreeFormsForStabilityCalculations1
Freeform
FreeFormsForStabilityCalculations4

więcej podobnych podstron