Graham Masterton Szary Diabeł doc


Graham Masterton

Szary Diabeł

ROZDZIAŁ 1

Duży stojący na dole w holu zegar wybił właśnie trzecią. Każde jego uderzenie brzmiało jak rekwiem dla czyjegoś serca. Raz... dwa... trzy... — i koniec, cisza.

Jerry pokrył klejem przedostatni pasek tapety w kwiaciaste wzory. Złożył ją, przerzucił przez ramię i wspiął się na drabinę. Jeszcze tylko dwa paski i pokoik dziecięcy będzie niemal gotowy. Oczywiście dziecko zamieszka w nim dopiero wtedy, gdy trochę podrośnie.

Już od ponad tygodnia pracował w tym małym pomiesz­czeniu. Było bardzo zaniedbane, gdy wprowadzili się do tego domu. Teraz, świeżo pomalowane i wyłożone tapetą, wyglądało zupełnie inaczej. Sosnowe drzwi zostały wywoskowane, klamki wyczyszczone i wybłyszczone. Brakowało jeszcze tylko firanek i zasłon, które miały być powieszone zaraz po położeniu tapet. Całości miał dopełnić bladoniebieski dywanik, dziecięce łóżecz­ko i komoda.

Po raz pierwszy w życiu Jerry czul się tak pewny siebie i zadowolony. Niecałe cztery miesiące temu dostał siedemnaście i pół tysiąca dolarów podwyżki rocznej pensji i awansował na wspólnika w firmie Schockoe Realty. Przedtem mieszkali na południe od rzeki, w domu należącym do rodziców Alison. w skromnym mieszkanku zjedna sypialnią. Teraz mogli kupić ten wysoki, wąski wiktoriański dom do renowacji, stojący starej, historycznej dzielnicy Church Hills, który od ponad czterdziestu lat nie był na sprzedaż. Bez wątpienia określenie „dom do renowacji” było lekkim nadużyciem, jako że ostatni lokatorzy, starsze małżeństwo mieszkające w nim od 1959 roku, nie załatali przeciekającego od czasów administracji Nixona dachu ani nawet nie zmienili armatury kuchennej, która pamięta dzień pogrzebu Buddy Holly'ego. Ale teraz Jerry był swoim żywiole; jako kontraktor budowlany uwielbiał remontowanie i naprawianie. Alison narzekała nawet czasami, że jej mąż cierpi na naprawiactwo.

Jerry był dobrze zbudowanym, jasnowłosym trzydziestoparolatkiem z zadartym nosem i poważną twarzą, która sprawiała, że wyglądał na agenta ubezpieczeniowego. Oprócz re­montowania i naprawiania różnych rzeczy pasjonował się futbolem i hokejem oraz wyścigami wodnymi na James River. Uwielbiał domowe weekendy i grillowanie w ogrodzie. Lubił ż podpinane kurtki i czerwone kraciaste koszule. Wspiął się na drabinę, nucąc pod nosem Have I told you lately at 1' love you? Była to ulubiona piosenka jego żony. Zakochał się Alison od pierwszego wejrzenia, które miało miejsce w lecie, trzy i pół roku temu podczas lunchu. Siedziała nad kanałem Kanawha, jadła kanapkę z sałatką Ciabatta i czytała książkę, wydała mu się taka świeża i wiosenna. Miała jasne włosy i duże niebieskie oczy Doris Day. W swojej bluzeczce z odwiniętym kołnierzykiem i opiętych błękitnych dżinsach sprawiała wrażenie młodziutkiej przytulanki z sitcomu lat sześćdziesiątych. Ale na tym podobieństwo się kończyło. Ta śliczna dziewczyna nie była serialową słodką idiotką. Siedząc nad kanałem i jedząc kanapkę, pytała Ulissesa Jamesa Joyce'a. Jerry usiadł obok niej na ławce, przeczytał tekst na skrzydełku i powiedział: Ulisses... hmm... Widziałem taki film z Kirkiem Douglasem.

Uśmiechnęła się i zaczęli rozmawiać. Nigdy nie odkryła, że Jerry żartował sobie wtedy. Rok temu książka ta wpadła mu ręce. Kiedy ją otworzył i przeczytał pierwsze zdanie: „Historia, powiedział Stefan, jest senną marą, z której usiłuję się wybudzić" — uniósł oczy w górę, westchnął i zamknął książkę. Allison podeszła do schodów i krzyknęła:

— Jerry, kochanie, twoja kanapka z kurczakiem już czeka na ciebie! Chcesz może do niej łyczek piwa?

Balansując na samym szczycie drabiny, przyłożył pasek tapety do poprzedniego paska. Dociągnął tapetę do sufitu i wyjął nóż. „Do jasssnej cholery!" — syknął nagle. Zaciął się, ale nie czuł bólu. Nie chciał poplamić krwią świeżo nałożonej tapety, włożył więc nóż między zęby i sięgnął do tylnej kieszeni po szmatkę. Kiedy wyciągnął rękę, by zetrzeć kropelki krwi ze ściany, zobaczył, że jakimś przedziwnym sposobem zaciął się od nadgarstka aż po łokieć. Nacięcie byk) dość głębokie. Prze­straszył się i oparł o tapetę, na której pojawiły się krwawe odciski palców. Po chwili krew zaczęła spływać strumyczkiem po ramieniu i skapywać na podłogę. Jerry owinął ramię szmatką i zawołał:

Alison! Alisooon...!

Zszedł z drabiny, trzymając ramię w górze. Szmatka była już cała przesiąknięta krwią, która zaczęła kapać na świeżo wycyklinowaną podłogę. Pasek tapety pod sufitem odkleił się i ześliz­gnął ze ściany.

Wspięła się na górę, przebiegła przez korytarz i weszła do pokoju, trzymając w ręce zestaw do pierwszej pomocy.

Daj mi rękę, muszę to obejrzeć.

Kiedy ujęła jego ramię i odwinęła szmatkę, jej oczy roz­szerzyły się. To nie było zwykłe zacięcie. To była głęboka rana, jaką mógł zadać sobie tylko ktoś, kto chciałby popełnić samo­bójstwo. Owinęła szybko ramię Jerry'ego ręcznikiem, ale krwa­wienie nie ustępowało. Po chwili ręcznik był już cały przesiąk­nięty. Alison zdjęła swój kuchenny fartuszek i zrobiła z niego dodatkowy opatrunek.

Pasek... Alison, mój pasek od spodni. Za... zawiąż mi go i... i jakoś... ściśnij mocno... zaciśnij... — Jerry pod wpływem szoku zaczął się jąkać. — Taak... mocno.

Alison zacisnęła pasek tuż poniżej bicepsa i zaciągnęła go.

Jerry, kochanie, zadzwonię po pogotowie. Zejdźmy na dół... Dasz radę?

Pomogła mu dojść do drzwi. Na schodach Jerry oparł się o ścianę, zostawiając na niej czerwoną smugę. Na samym dole zachwiał się i byłby upadł, gdyby Alison go nie podtrzymała.

Usiądź tutaj — powiedziała, gdy weszli do kuchni. — Siedź i trzymaj rękę w górze, a ja zadzwonię po pogotowie.

Jerry usiadł i wyprostował się na krześle, przełykając głośno ślinę. Usta i gardło miał tak suche, jakby nie pił przez cały tydzień. Kuchenny fartuszek Alison również przesiąkł już krwią, która zaczęła rozlewać się na stole.

Alison sięgnęła po słuchawkę i czekała na zgłoszenie się operatora.

Centrala? Tak... tak... proszę wezwać pogotowie. To bardzo pilne. Mój mąż zaciął się nożem, bardzo krwawi. Tak, już podaję... Maitland... Alison Maitland. Davis Street cztery tysiące sto czterdzieści, w Church Hill. Tak... Bardzo pana proszę, niech pan powie, że to pilne... Muszą się pospieszyć.

Jerry wciąż siedział, trzymając rękę w górze. Miał zamknię­te oczy.

Jerry... Jerry! Jak się czujesz? — zapytała Alison, nie odkładając słuchawki.

Powieki Jerry'ego drgnęły.

W tym momencie Jerry przechylił się do przodu i uderzył czołem w blat stołu. Alison rzuciła słuchawkę i podbiegła do niego.

— Kochanie, musisz się trzymać... Pogotowie już jedzie, zaraz tu będą.

Jerry uniósł głowę i spojrzał na nią, ale wzrok miał zupełnie nieprzytomny.

W tym momencie Alison usłyszała głos. dochodzący ze zwisającej wzdłuż ściany słuchawki telefonu.

— Proszę podnieść słuchawkę! Alison, jak twój mąż? Przyłożyła słuchawkę do ucha i powiedziała zdenerwowanym głosem:

Alison odwróciła się do Jerry'ego i powiedziała:

— Kochanie, za chwileczkę tu będą.

Podeszła do szafy wnękowej, by wyciągnąć kolejny ręcznik, i nagle usłyszała jęk. Odwróciła się i z przerażeniem zobaczyła na twarzy Jerry'ego głębokie nacięcie, ciągnące się przez policzek od jego lewego oka aż do ucha. Małżowina uszna trzymała się głowy jedynie na cienkim pasku skóry. Na kołnierz Jerry'ego i blat stołu ciekła krew.

Na miłość boską, Jerry! Co się dzieje? Co ty... jak ty to zrobiłeś?

Ale on był w kompletnym szoku. Nie mógł wypowiedzieć ani jednego słowa. Potrząsał tylko rękami i głową, rozpryskując dookoła krew.

Alison przyłożyła do rany ręcznik.

Sięgnęła do dłoni męża i otworzyła jego zaciśniętą pięść. Nic w niej jednak nie było. Spojrzała na podłogę, ale tam również nie znalazła noża. Zdjęła ręcznik z twarzy Jerry'ego i przyjrzała się ranie. Była tak głęboka, że widziała żółtawą tkankę tłuszczową policzka.

Rozejrzała się dookoła. Wszędzie było tyle krwi, jakby stoczyli przed chwilą w kuchni wojnę na kule z farby. W tym momencie usłyszała sygnał karetki pogotowia.

Kochanie, słyszysz? Już jadą! Proszę cię, kochanie, wytrzymaj jeszcze troszkę.

Jerry uniósł wzrok i spojrzał na Alison. Jego ciałem wstrzą­sały drgawki i nie mógł utrzymać prosto głowy. W jego oczach czaiło się widmo śmierci.

Jerry, dasz radę, kochanie... dasz radę. Wszystko będzie dobrze. Pogotowie już przyjechało.

Jej słowa ledwo do niego docierały. Jeszcze nigdy w życiu nie czuł takiego zimna. Wkradało się w jego umysł, paraliżo­wało całe ciało i zamieniało jego duszę w lodową pustynię, na której czyhała na niego śmierć. Parę minut temu kuchnia była przytulnym pomieszczeniem, w którym królowało bursztynowe popołudniowe słońce, ale teraz panowało tu straszliwe zimno, a wszystko wokół pogrążyło się w oślizgłej szarości.

Rozległ się dzwonek u drzwi.

Widzisz, kochanie, już są— powiedziała Alison. — Dasz radę, tylko jeszcze trochę wytrzymaj.

Wstała, wyszła z kuchni i ruszyła przez hol do drzwi. Jerry patrzył na nią i modlił się w duchu: „Boże. pomóż mi przetrwać. Nie mogę się poddać, muszę przetrwać. Dla Alison... Dla dziecka...". Wiedzieli już, że to będzie dziewczynka, i wybrali dla niej imię Jemima-Anne.

Kiedy Alison była już w połowie holu, nagle się zatrzymała. Jerry wpatrywał się w nią, jakby chciał ją popchnąć wzrokiem, ale ona ani drgnęła. Przez chwilę stała w miejscu, a potem wstrząsnął nią dreszcz, jakby zobaczyła coś wstrętnego.

Alison... — wychrypiał z trudem Jerry. — Alison... co... co się dzieje?

Jego żona zastygła na moment w bezruchu, a potem, jak w jakimś obłąkańczym tańcu wymyślonym przez szalonego choreografa, rozrzuciła na boki ramiona i zatrzepotała nimi jak zraniony ptak. Jej ciało zafalowało, kolana zadrżały i po chwili zaczęła osuwać się w drgawkach na świeżo wycyklinowany parkiet. Zanim jednak jej ciało dotknęło podłogi, zawisła na moment w powietrzu i w makabrycznym piruecie odwróciła się twarzą do Jerry'ego, wpatrując się w niego ze zdziwieniem.

W pierwszej chwili nie zorientował się, o co chodzi, ale kilka sekund później, kiedy głowa jego żony odgięła się i opadła do tyłu, fala przerażenia zmroziła mu serce. Alison miała gardło przecięte tak głęboko, że głowa trzymała się tułowia tylko na pasku skóry. Krew trysnęła jak z fontanny, uderzając strumie­niem w sufit i zalewając cały hol.

Gdy minutę później, wyłamując drzwi, wpadła do holu ekipa pogotowia, Alison leżała na podłodze, a obok niej, w kałuży krwi, klęczał Jerry. Z jego szeroko otwartych oczu wyzierał paniczny strach. Szeptał coś i szlochał, próbując drżącymi rękami umocować z powrotem na tułowiu odciętą głowę żony.

ROZDZIAŁ 2

Decker usiadł na brzegu łóżka i zerknął na zegarek.

Maggie uśmiechnęła się kwaśno i spytała spod kołdry:

Schylił się, podniósł swoje okulary i dodał:

Pochylił się i pocałował ją. To nie był ani jego, ani jej problem. Maggie wcale mu się nie znudziła, ale sama stale

czuła się nienasycona. Była ładną, dojrzałą kobietą o bujnych piersiach i apetycznym oliwkowym kolorze skóry. Jej ślicznym oczom dodawały jeszcze uroku błyski figlarnych ogników, a pełne czerwone usta sprawiały wrażenie, jakby za chwilę miało się z nich wydobyć rozkosznie wulgarne słowo seksualnej zachęty. Zresztą często tak bywało.

Maggie odrzuciła kołdrę, ukazując swoje zgrabne ciało. Jej talię otaczały nanizane na łańcuszek złote i srebrne koraliki, opadające na brzuch i wzgórek łonowy. Po chwili znów się przykryła.

Decker włączył swój telefon komórkowy i wskoczył w szorty, które znalazł pod łóżkiem. Potem włożył spodnie, białą koszulę z krótkim rękawem i karmazynowy krawat. Maggie leżała w łóżku i przypatrywała mu się w milczeniu. Po chwili wes­tchnęła cicho i spytała:

— Gorsze niż w FBI, kochaneczku.

Decker uśmiechnął się i poszedł do łazienki. Stanął przed lustrem, by przyczesać włosy i poprawić krawat. Wiedział, że nie przypomina Adonisa, ale nie miał z tego powodu żadnych kompleksów. Jego ciemne, gładko zaczesane do tyłu włosy i zielone, lekko przymglone melancholią oczy sprawiały, że nie narzekał na brak uwagi ze strony płci pięknej. Wąski, wyrazisty nos i silnie zarysowane szczęki czyniły go podobnym do Clinta Eastwooda.

Gdy zabrzmiały pierwsze takty Piątej symfonii Beethovena, oboje sięgnęli po telefon. Maggie chciała strącić komórkę ze stoliczka przy łóżku, ale Decker był pierwszy.

Decker klapnął na łóżko i sięgnął po buty. Maggie wyszła spod kołdry i naga klęknęła za jego plecami, obejmując go ramionami za szyję. Wyglądała wspaniale, jak hebanowa We­nus, pachnąca miodem, cynamonem i sokami miłości.

Decker uśmiechnął się i wyplątał z jej ramion. Założył szelki z pasem i kaburą i wyciągnął z niej swój potężny niklowany rewolwer Anaconda, kaliber 45. Otworzył bębenek, wysypał naboje i pocałował w czubek każdy z nich.

Zajechał z piskiem opon na Davis Street 4140, wysiadł ze swojego lśniącego czarnego mercurego grand marąuisa i rozej­rzał się. Dzielnica była elegancka i niewątpliwie bardzo droga. Domy, często jeszcze dziewiętnastowieczne, pyszniły się fasada­mi z czerwonej cegły i białymi kolumnadami portyków, a szero­kie ulice kryły się w spokojnym cieniu starych, rozłożystych drzew. Zwykle o tej porze dnia było tu pusto i sennie, ale tego popołudnia dostojna, balsamiczna cisza bogatej dzielnicy zmie­niona została w jazgoczące piekło. W poprzek ulicy ustawiły się policyjne radiowozy, błyskały światła syren ambulansu, a nieco dalej parkował w połowie chodnika samochód koronera z depar­tamentu w Richmond. Wszędzie pełno było ludzi, którzy kręcili się po całym terenie i rozmawiali przez swoje komórki. Policyjne ekipy dochodzeniowe uwijały się jak w ukropie. szukając wszel­kich możliwych śladów, które mogliby zabezpieczyć, zanim stratują je reporterzy telewizyjni, którzy już nadawali na żywo do swoich stacji. Decker nigdy nie mógł pojąć, co ci ludzie mają do roboty. Mieli bardzo dużo do powiedzenia, choć tak naprawdę niewiele się działo. Zobaczył, że na miejsce zdarzenia przyjecha­ła również Honey Blackwell z biura burmistrza. Jaskrawożółty żakiet i kapelusz sprawiały, że trudno było jej nie zauważyć.

Blackwell nie zdążyła już odpowiedzieć, bo ze schodów domu zeszli kapitan Cab i sierżant Hicks i natychmiast podeszli do Deckera.

Zadziwiasz mnie swoją prędkością przemieszczania się, Decker... Zaczynasz mi imponować.

Cab i Hicks mogliby z powodzeniem zagrać główne role w remake'u Flipa i Flapa. Cab był ogromnym mężczyzną — miał prawie metr dziewięćdziesiąt wzrostu — i był łysy jak kolano. Jego pulchna, okrągła twarz, szeroko rozstawione oczy i niespodziewanie wysoki głos nadawały mu dobrodusz­ny, dziecinny wygląd. Może właśnie dlatego uparcie nosił cienki wąsik, który w jego mniemaniu dodawał mu powagi. Lubował się w żółto-czerwonych pasiastych koszulach, a w kieszeniach miał zawsze mnóstwo długopisów i ołówków. Jego wielkie, wystające pośladki zyskały mu przydomek Mount Buttmore.

Hicks natomiast był niskim i szczupłym, ale dość przystoj­nym Murzynem. Do miasta przeniesiono go niedawno, zdołał już jednak nabrać pewnych cech wielkomiejskiego gliniarza i lubił o sobie mawiać „my, elita”. Decker nigdy nie miał serca ujawnić mu prawdziwego powodu, dla którego wydział we Fredericksburgu musiał go im przekazać.

Decker obrócił się na pięcie i ruszył za wielkimi pośladkami Caba. Gdy doszli do czarnych jak heban drzwi, zauważył, że framuga przy zamku jest w drzazgach funkcjonariusze pogotowia musieli wyłamać drzwi, bo nikt nie otwierał.

Weszli do środka i Decker zobaczył ciężarne ciało Alison, leżące w wielkiej kałuży krwi. Jej szeroko otwarte, błękitne oczy wpatrzone były gdzieś w dal. Decker pomyślał, że ostatnim uczuciem Alison, które pozostało jej w oczach, było raczej bezgraniczne zdumienie, nie strach, choć jej głowa oddzielona była od tułowia.

Rzeczywiście wszędzie była krew: plamy, smugi, kałuże i rozpryski na ścianach, podłodze i suficie. Decker wiedział, że krew ma właściwości przenikania niemal przez wszystko. Jeśli zastrzelono kogoś w sypialni na górze, krew znajdowano także na dole w holu.

Dave Martinez, beznamiętny policyjny fotograf o ziemistej cerze z wyraźnymi śladami trądziku, robił zdjęcia. W błyskach flesza ciało Alison zdawało się nieznacznie poruszać. Decker przyklęknął ostrożnie obok niego i spojrzał kobiecie w oczy. Miał wrażenie, że zamordowana patrzy na niego i zadaje mu pytanie: „Co się ze mną stało?".

Nie wstając z kolan, popatrzył na brzuch Alison, a potem podniósł wzrok na Caba.

- Gdyby to teraz zrobiła, zesrałbyś się w gacie, Hicks — mruknął drwiąco Decker.

Wstał z kolan tak nagle, że Hicks musiał się gwałtownie cofnąć i wpadł na kuchenne krzesło, omal nie tracąc równowagi. Cab prychnął i zaczął recytować:

Hicks podniósł rękę jak uczeń w szkole i oświadczył:

Hicks wzruszył ramionami i powiedział:

Cab włożył ręce do kieszeni.

Niczego nie znaleźliście? — zdziwił się Decker. — Przecież to musiał być co najmniej jakiś miecz. Żeby odciąć w ten sposób głowę...

Hicks spojrzał na Caba w niemym proteście, ale kapitan westchnął tylko i pokręcił głową.

— Decker ma rację. Zabierajmy się do roboty.

Hicks wezwał pięciu umundurowanych policjantów i zaczął wydawać im polecenia, a Cab i Decker wyszli na ganek. Było duszno i gorąco, nie czuli jednak przynajmniej zapachu krwi. Dwóch reporterów próbowało naciągnąć Caba na relację z miej­sca zbrodni, ale kapitan machnął ręką i burknął:

— Chłopcy, dajcie mi pięć minut, okay? Pięć minut!

Wyciągnął chusteczkę i wysmarkał nos, kichając kilka razy.

Założył swoje okulary przeciwsłoneczne i zszedł kilka sto­pni niżej. Przez chwilę patrzył na ulicę, po czym odwrócił się do Caba.

Cab ponownie zmrużył oczy i powiedział:

Decker miał ochotę odpowiedzieć: „Za każdym razem, kiedy jesteś na służbie". Ale powiedział tylko:

Po prostu dbam o moich kumpli, Cab.

Kapitan patrzył na niego jeszcze przez chwilę, a potem wydmuchał nos.

ROZDZIAŁ 3

O 9.00 Decker odebrał telefon ze szpitala Medical College z informacją, że Gerald Maitland na tyle przyszedł już do siebie, że może być przesłuchany. Zadzwonił do Hicksa i zapy­tał, czy pojedzie razem z nim. ale sierżant wciąż siedział na posesji Maitlandów, którą przeszukiwał centymetr po centy­metrze.

Dobra, Hicks, szukajcie dalej. Maitland nie wyniósł z domu żadnej broni, więc musi tam być. Odezwę się, jak wrócę ze szpitala.

Kiedy szedł korytarzem wydziału, usłyszał za sobą jakiś dziewczęcy głos:

Decker!

Przeszedł jeszcze dwa kroki, zatrzymał się i odwrócił. Była to Mayzie Shifflett z drogówki. Jej łagodna, lalkowata uroda sprawiała, że wyglądała na co najmniej pięć lat młodszą, a piegi, zadarty nosek i duże brązowe oczy nadawały jej niemal dziewczęcy wygląd. Ciasna koszulka w kolorze khaki opinała jej zgrabne małe piersi, a krótka spódniczka pod­kreślała zaokrąglone pośladki. Jej blond włosy były spięte w mały wdzięczny kok.

Decker uderzył się otwartą dłonią w czoło i zaklął pod nosem.

Decker podszedł do niej, ujął za ramiona i pocałował w czoło.

- Mayzie, nie ma sprawy, porozmawiamy. Może w przyszły wtorek, dobrze? W tym samym miejscu, o tej samej porze.

Mayzie nie odpowiedziała, tylko patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami, aż w końcu zaczęło do niego docierać, że dziewczyna nie żartuje. Westchnął.

Mayzie patrzyła przez chwilę na niego. Jej oczy wypełniły się łzami.

Decker nabrał głęboko powietrza i zerknąwszy w bok, do­strzegł uśmieszek detektywa George'a Rudisilla, który stał obok i rozmawiał z jakąś kobietą, przez cały czas zerkając w ich kierunku. Do kurwy nędzy, tego mi jeszcze brakowało, pomyślał.

Decker westchnął w duszy, patrząc na Mayzie. Nie ma co, laska jak brzoskwinka. Ale dlaczego tak piszczy w łóżku? A kiedy nie uprawia się z nią seksu i nie piszczy, to zupełnie nie ma o czym z nią pogadać. Ile razy można wysłuchiwać tego samego (na przykład, kto kogo rzucił w jakimś cholernym serialiku) albo oglądać kasetę wideo z programem Oprah Winfrey, w którym Mayzie brała udział („Widzisz mnie? Widzisz mnie? Tam jestem, piąty rząd od tyłu... patrz.... no patrz, bo przegapisz... czwarte miejsce, w tej czerwonej sukience... Wi­dzisz mnie?").

Zaprosił Mayzie do „Koszmarnego Artura", żeby jej powie­dzieć, że nie uda im się uratować tego związku. Nie udawało się do tego stopnia, że nawet zapomniał o tym spotkaniu.

— O ósmej, Decker. — Mayzie odwróciła się i ruszyła do wyjścia.

Decker stał jeszcze przez chwilę i patrzył na nią, masując sobie prawą ręką mięśnie karku. Z zamyślenia wyrwał go głos Rudisilla:

Jeny Maitland leżał w łóżku owinięty bandażami tak do­kładnie, że wyglądał jak śniegowy bałwan. Jego oczy zdradzały niepokój, a źrenice były rozszerzone.

Decker westchnął i podszedł do łóżka. Jerry z wyraźnym wysiłkiem odwrócił głowę i spojrzał na niego. Patrzyli na siebie przez krótką chwilę, a potem Decker podszedł do okna i wyjrzał na ulicę. W dole zobaczył jasno oświetloną Marshall Street i jej skrzyżowanie z Czternastą Ulicą. Po chwili odwrócił się, przy­stawił sobie krzesło oparciem w stronę łóżka, usiadł na nim okrakiem i zapytał:

Jerry kiwnął głową i chciał odkaszlnąć, ale uniemożliwiły mu to szwy na twarzy.

Jerry ponownie przytaknął i odetchnął głęboko.

Jerry pokręcił przecząco głową i wbił wzrok w ścianę.

Jerry spojrzał na Deckera i powiedział:

Jerry westchnął, jakby męczyło go wyjaśnianie upartemu dziecku zupełnie oczywistej rzeczy.

Jerry nie odpowiedział. Patrzył gdzieś w dal, poza Deckerem, a jego oczy wypełniły się łzami.

Wiesz — odezwał się po chwili — mieliśmy mieć córecz­kę. Przygotowywałem pokoik dla niej... Dlaczego nie chcesz mi uwierzyć? Ja nawet... nie dotknąłem Alison. Kochałem ją!

Decker patrzył przez chwilę na Jerry'ego, a potem położył mu rękę na ramieniu.

Decker oparł brodę na dłoni i zamyślił się. Po minucie usiadł prosto.

Odwrócił twarz do ściany i walczył z napływającymi do oczu łzami, zaciskając pięść na szpitalnej kołdrze.

No dobrze, Jerry — powiedział Decker. — Na razie wystarczy.

Wstał i odstawił krzesło na miejsce. Nie miał wątpliwości, że Jerry zamordował żonę. Nie było żadnego innego racjonal­nego wyjaśnienia. Ale teraz nie było sensu zdawać mu dalszych pytań. W świetle prawa zeznania złożone w takim stanie nie miały żadnej wartości. Trzeba trochę poczekać, aż gość dojdzie do siebie, pomyślał. Potem sprawa szybko znajdzie swój finał w sądzie. Wiele razy miał już do czynienia z takimi przypad­kami. Matka zabija dziecko, dzieci mordują rodziców, żona truje męża, mąż strzela do żony... strzela do niej, ona pada martwa, policja łapie go na gorącym uczynku (a raczej na gorącej jeszcze lufie pistoletu), ale on i tak zaprzecza temu, że ją zabił. Nazywano to dezasocjacją.

Gdy wychodził z pokoju, umundurowany policjant pilnujący drzwi poderwał się na nogi.

Nie było żadnego noża. Nie było żadnego noża! Poszedł do dyżurki pielęgniarek i zajrzał do środka.

ROZDZIAŁ 4

Decker wrócił do domu Maitlandów, by sprawdzić po­stępy w poszukiwaniach narzędzia zbrodni. Pochylił się i przeszedł pod policyjną taśmą demarkacyjną, za którą stał Hicks i dwóch innych detektywów, John Banks i Newton Fry. Wokół wciąż stały telewizyjne wozy transmisyjne i kilkunastu gapiów. Mimo wieczornej pory powietrze było dusz­ne i gorące.

Hicks rozłożył ręce.

Decker spojrzał na znacznie niższego od niego detektywa.

Hicks pokręcił głową i zmarszczył czoło.

Nie natrafiliśmy na nic, co mogłoby to potwierdzać. Żadnych śladów stóp, żadnych odcisków palców. Maitlandowie byli sami. Jeśli byłby tu ktoś trzeci, zostawiłby jakieś ślady.

Może sprawca, jeśli to oczywiście nie był Maitland, uciekł, zanim krew rozlała się tak szeroko? Wtedy nie zo­stawiłby śladów stóp. A półmetrowe narzędzia zbrodni nie rozpływają się w powietrzu. Zabił i zaraz potem po prostu wyszedł, zabierając ze sobą nóż.

Decker spojrzał na zegarek. Była już 7.47, a z Mayzie umówił się na ósmą.

Niczego już chyba teraz nie wymyślimy — powie­dział. — Wrócimy do tego jutro rano. Żeby ruszyć z miejsca, musimy dokładnie przesłuchać Maitlanda, a w tej chwili i tak nic z niego nie wydusimy.

Odwrócił się i już miał odejść, ale w tym momencie podszedł do niego jeden z mundurowych.

Policjant kiwnął głową, podniósł taśmę i wpuścił na posesję kobietę w średnim wieku. Miała na sobie zieloną sukienkę w kwiaty, a szpakowate włosy podpięła kilkoma spinkami. Tuż przy niej, nieco w tyle, stała tłuściutka dwunastolatka z wyraź­nymi oznakami zespołu Downa, ubrana w beżowy rozpinany sweter i brązową spódniczkę.

Dziewczynka nie odpowiedziała, tylko przykryła twarz dłoń­mi. Nie zakryła jednak swoich jasnoniebieskich oczu.

Decker zmarszczył brwi.

O cholera, następna psychiczna, pomyślał Decker. Dlaczego, do kurwy nędzy, nie zakaże się takim psycholom oglądania Innych i Szóstego zmysłu'?

Zdjął okulary i przetarł wierzchem dłoni spocone czoło.

Sandra powoli opuściła ręce w dół twarzy i nieśmiało się uśmiechnęła.

On był cały ubrany na szaro — szepnęła.

Decker nie wiedział, co powiedzieć. Panna Plummer starała się dodać córce odwagi:

Czując na sobie badawczy wzrok panny Plummer, wyciągnął notatnik i nabazgrał pospiesznie: Cały na szaro, kapelusz, płaszcz, skrzydła (???). Wysokie buty.

Ręka Deckera zatrzymała się w pół słowa.

Decker zamknął notatnik i popatrzył na Sandrę. Dziewczynka również na niego patrzyła. Decker nie wiedział czemu, ale zaczynał jej wierzyć.

Gdzie zobaczyłaś go pierwszy raz? - zapytał po chwili.

Sandra pokręciła przecząco głową. Decker westchnął cicho.

Eunice Plummer postąpiła krok do przodu i oświadczyła:

Sandra nigdy nie kłamie, poruczniku. Nigdy, rozumie pan? Nawet wtedy, gdy wie, że może zostać ukarana.

Decker skinął głową na znak, że rozumie.

ROZDZIAŁ 5

Decker dotarł do swojego mieszkania na Mam Street dopiero po północy. Wszedł do środka i starannie zamknął za sobą drzwi. Rzucił swój cienki czarny prochowiec na sofę i zdjął z ramion szelki z ciężkim pasem na broń. Nie miał nic w ustach od jedenastej w południe, więc w drodze do domu kupił sobie dwie porcje kurczaka. Był już jednak tak zmęczony, że nie miał sił na ich przyrządzanie. Włożył kurczaka do lodówki i poszedł do saloniku.

Włączył telewizor, ale wystarczył mu sam obraz, bez fonii. Przez chwilę przyglądał się niemym wrzaskom palonej na stosie czarownicy, a potem wstał i podszedł do lustrzanego barku. Wyciągnął szklaneczkę caballitos i nalał sobie sporą porcję tequili Herradura Silver, pędzonej z niebieskich agaw. Wypił ją jednym haustem i z załzawionymi oczami zaczął się zastana­wiać nad drugą porcją.

Zerknął na automatyczną sekretarkę, która czerwonym świa­tełkiem alarmowała, że ma nieodsłuchane wiadomości. Wie­dział, kto go szuka, i to niekoniecznie w pokojowych zamiarach. Nalał sobie drugą szklaneczkę tequili i podszedł do okna. Przez kilka minut spoglądał na migoczące w dole tysiącami koloro­wych świateł nocne miasto, na Canal Walk i James River, której szeroka wstęga lśniła jak zastygła lawa.

Mieszkał w tej dzielnicy od ponad roku. ale nadal czuł się tu obco. Nawet tutaj, w swoim mieszkaniu, wciąż miał wrażenie, że mieszka bez pozwolenia w cudzym apartamencie. Odwrócił się od okna i podszedł do sofy. Klapnął na nią ciężko, jakby ktoś wycisnął z niego całą energię. Wpatrywał się przez chwilę tępym wzrokiem w pokryte gołębim błękitem ściany, parkiet z czerwonego południowoamerykańskiego drewna i zgrabne kształty filigranowej tancerki z brązu. Ułożył się wygodniej, czarna skóra sofy zatrzeszczała przyjemnie pod jego plecami. Leżał tak przez dłuższą chwilę, wpatrując się w długi mahonio­wy regał na książki, wśród których królowały powieści Johna Grishama, instrukcje czyszczenia i renowacji różnych rodzajów broni oraz książki kucharskie — potrawy kuchni meksykańskiej i amerykańskiego Południa. Na końcu, po prawej stronie, znajdowały się książki okultystyczne, w tym także obszerna biografia Edgara Cayce'a, słynnego jasnowidza, i Zory Hurston, antropolożki, która zajmowała się badaniem tajemnicy zombi na Haiti.

Nad regałem wisiał duży obraz, przedstawiający siedzącą we wdzięcznej pozie, otoczoną morzem tulipanów młodą Holenderkę. Dziewczyna miała na sobie tylko śnieżnobiały be­recik i żółtą apaszkę. Lekko rozchylone nogi ukazywały jej kwiat kobiecości, tak szkarłatny jak otaczające ją tulipany. Obok obrazu wisiały kolorowe i czarno-białe fotografie nagich kobiet oraz jedno zdjęcie przedstawiające parę w miłosnym uniesieniu. Po drugiej stronie pokoju również wisiało kilka­naście fotografii, na których seksowne blondynki pokazywały swe słodkie wdzięki.

Patrząc na nie, Decker uniósł szklaneczkę i wzniósł toast:

— No. laleczki, za kolejny dzień w raju.

Wstał, zaciągnął zasłony i przeszedł do sypialni. Łóżko wyglądało dokładnie tak, jak je zostawił rano: kołdra i poduszka stłamszone i poskręcane, jakby przebiegło przez nie stado antylop uciekających w popłochu przed dzikimi kotami Afryki. Był to wyrazisty dowód, że Decker nie należał do śpiących spokojnie ludzi. Nie pamiętał już nocy wolnej od koszmarów, podczas której nie musiał walczyć z dręczącymi go widmami i cieniami.

Obok łóżka, na stoliczku i półeczkach, stały kolejne fotografie blondynek. Na jednej z nich długowłosa dziewczyna przytulała się do Deckera. Stali na promenadzie pod mostem Roberta E. Lee. Blondynka prawym ramieniem obejmowała swojego to­warzysza, a lewą dłonią osłaniała oczy przed blaskiem letniego słońca.

Decker rozebrał się i poszedł do łazienki. Wszedł do kabiny i puścił na siebie mocny strumień gorącej wody. Podniósł obie ręce w górę i oparł się o białe jak śnieg kafelki. Po chwili poczuł, jak jego napięte ciało zaczyna się powoli rozluźniać i powraca jasność umysłu. Z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu sprawa Maitlandów nie dawała mu spokoju i już nawet na tym etapie męczyła go bardziej niż inne przypadki. Wszyst­kie zabójstwa były ohydne i odrażające, po wielu z nich całymi nocami miewał koszmary. Często wkraczał w ślepe uliczki, podążał niewłaściwymi ścieżkami, dawał się zwodzić fałszy­wym dowodom. W przypadku morderstwa na Davis Street zniknięcie narzędzia zbrodni nie martwiło Deckera. Okolicz­ności zbrodni wystarczały do oskarżenia Geralda Maitlanda. Decker nie potrafił jednak zrozumieć, dlaczego facet, mający dobrą pracę, wspaniały dom, ładną, spodziewającą się dziecka żonę, którą podobno bardzo kochał, nagle bierze półmetrowe żelastwo i rozpruwa jej brzuch, a potem jeszcze odcina głowę. Jeśli nie cierpiał na ciężką chorobę psychiczną, zabójstwo to nie miało żadnego motywu.

Decker zanurzył głowę pod strumień wody i przeciągnął się. A teraz jeszcze ta mała ze swoim niesamowitym goś­ciem ubranym na szaro, pomyślał. Szary kapelusz, szary długi płaszcz... skrzydła... kurwa, o co jej chodziło z tymi skrzydłami?

Nie wierzył w duchy ani w reinkarnację. Wierzył, że martwi są martwymi. Po śmierci Cathy niemal obsesyjnie chciał wie­rzyć, że po śmierci jest jeszcze inne życie. Rozmawiał z wielo ma okultystami i jasnowidzami, przeczytał wszystko na temat życia po śmierci i związanych z tym zjawisk. Pragnął choć jeszcze jeden raz dotknąć Cathy, porozmawiać z nią, przeżyć wspólnie jeszcze jeden ostatni poranek. Oddałby wszystko, by móc jej powiedzieć, jak bardzo ją kocha.

Po trzech miesiącach seansów i wizyt u jasnowidzów i wy­daniu prawie tysiąca dolarów poddał się i uwierzył, że Cathy naprawdę odeszła. Pewnego popołudnia szedł przez cmentarz Hollywood i kiedy mijał grobowiec prezydenta Skonfederowanych Stanów Ameryki, Jeffersona Davisa, i wspólną mogiłę jego osiemnastu tysięcy żołnierzy, nagle zdał sobie sprawę z panującej wokół ciszy. Nikogo tam nie było, żadnych duchów, żadnych szeptów. Absolutna cisza. Martwi byli martwymi i nigdy nie wracali.

Ale podczas spirytystycznych seansów wiele dowiedział się na temat okultyzmu i różnych stosowanych przez „jasnowi­dzów" sztuczek. Niektórzy z nich potrafili dokonywać niesa­mowitych rzeczy ze swoim głosem i otaczającymi ich przed­miotami. Potrafili stawać się niewidzialni, a przynajmniej niedostrzegalni. Ale Decker wiedział już, że nie miało to nic wspólnego z siłami nadprzyrodzonymi. W zasadzie wszystkie te przypadki można było racjonalnie wytłumaczyć. Ludzie szukający pomocy u okultystów i jasnowidzów chcieli wierzyć w to, co widzieli, i dlatego łatwo ulegali hipnozie i psychicznym manipulacjom. Decker miał jednak nadzieję, że Sandra, ze względu na swą ułomność, nie była tak bardzo podatna na tego rodzaju sztuczki. Bardzo był ciekaw, co dziewczynka mu narysuje. Zobaczymy, co tam będziesz jutro dla mnie miała, pomyślał. A teraz jeszcze jedna szklaneczka tequili i do łóżka... Cholera, może przynajmniej dzisiaj sobie pośpię... Boże, cho­ciaż jedna noc bez koszmarów...

Wyszedł spod prysznica i sięgnął po ręcznik. W tym momen­cie usłyszał coś, co przypominało kliknięcie klawiatury kom­putera. Stał przez chwilę z wyciągniętą ręką i nasłuchiwał. Nic, cisza. To pewnie klimatyzator. Wytarł się i wrócił do sypialni.

Kiedy wkładał świeżą bieliznę, usłyszał to jeszcze raz: trzy wyraźne kliknięcia.

Stał w miejscu i nasłuchiwał. Bał się nawet głośniej ode­tchnąć. Klik... klik... klik... i cisza.

Wydawało mu się, że dźwięk dochodzi z kuchni. Otworzył najciszej jak mógł drzwi szafy wnękowej i wyciągnął z niej kij bejsbolowy. Miał tylko nadzieję, że jeśli to jakiś intruz, nie zauważył jego anacondy, wiszącej na ozdobnym stojaku do kapeluszy tuż przy wejściu z korytarza do kuchni.

Klik... klik... klik... Decker uchylił szerzej drzwi od sypialni i przyciskając się plecami do ściany, wszedł do salonu. Ode­tchnął z ulgą, gdy zobaczył, że broń wisi na swoim miejscu. Stwierdził jednak ze zdziwieniem, że drzwi wejściowe nadal są zamknięte, a łańcuch zasunięty.

Przeszedł kilka kroków, starając się, by jego jeszcze wilgotne stopy nie plaskały o drewniany parkiet. Dwoma długimi kroka­mi przeszedł do ściany naprzeciwko i zatrzymał się, by uspokoić oddech. Klikanie powtarzało się co parę sekund, a potem usłyszał piosenkę. W jego kuchni ktoś śpiewał. Trudno było rozróżnić słowa, ale Decker natychmiast rozpoznał melodię. Tę piosenkę zawsze śpiewała Cathy.

Wszystko, co hmm... wyrażam tym... Myślałam, że jest hymm hymm hymm Czy sprawiedliwym będziesz ty... By rym jakiś złapać w tym...

Poczuł, że cały świat usuwa mu się spod stóp. Przecież Cathy nie żyje. Widział ją martwą, rak długo sam siebie przekonywał, że duchy nie istnieją... Kto umarł, nie może już wrócić. A jednak teraz, w środku nocy. w jego kuchni ktoś śpiewał, i tym kimś była Cathy. Serce Deckera ścisnęło się ze strachu. Bał się tysiąckroć bardziej, niż gdyby miał do czynienia z uzbrojonymi napastnikami. Zacisnął mocniej trzęsące się, mokre od potu ręce na kiju bejsbolowym i gorączkowo zastanawiał się, co ma teraz robić. Co ja mam, kurwa, robić...? Jeśli to naprawdę ona... czy mam ją uderzyć? Czy ducha można uderzyć?

Stanął mocniej na nogach, zaparł się i uniósł kij do góry.

Zawiniłam jedynie tym...

Że zostałam hymm hymm hymm...

O jeden dzień za długo z nim...

Wziął głęboki oddech i wpadł do kuchni. Śpiew ustał rap­townie, ale w kuchni nikogo nie było. Decker stał przez chwilę oszołomiony. Przełknął ślinę i zapytał cicho drżącym głosem: — Cathy, jesteś tu? Cathy...?

Cisza. Żadnej odpowiedzi. Decker z gwałtownie bijącym sercem postąpił krok naprzód. Wciągnął głęboko powietrze nosem w nadziei, że wyczuje znajomy zapach ulubionych perfum Cathy, ale w kuchni nie było żadnego zapachu.

Spojrzał na blat przy kuchence elektrycznej, na którym zwykle przygotowywał sobie posiłki. Z początku nie zorien­tował się, co tak naprawdę widzi, po chwili jednak poczuł, jak po plecach przebiegają mu ciarki. To była wpatrzona w niego twarz z wyszczerzonymi w diabolicznym uśmiechu zębami. Zamknął na moment oczy i potrząsnął głową. Ale kiedy ponownie otworzył oczy, twarz nadal tam była, tym razem jednak zorientował się, że tworzą ją kawałki kurczaka, plasterki banana i pokrojone w ząbki jabłko. Kompozycja była tak realistyczna, że Decker spodziewał się, iż ta nie­samowita twarz za chwilę otworzy usta i przemówi. Kto i po co zrobił coś takiego?! Obok twarzy leżał mały kuchenny nożyk, ale w kuchni nikogo nie było.

Decker krążył przez chwilę po kuchni, machając kijem, jakby chciał sprawdzić, czy nie trafi w jakąś niewidzialną istotę.

— Cathy, jesteś tu? Czy to ty? Odezwij się, Cathy, proszę cię. Cathy? Caaathy...

Ale w kuchni panowała grobowa cisza, tylko z oddali słychać było przytłumiony sygnał syreny statku wpływającego do rzecz­nego portu.

Decker przeszedł do salonu i sprawdził, czy nikogo nie ma za zasłonami. Okna były zamknięte, więc nikt nie mógł się tędy dostać do mieszkania. W dodatku mieszkanie znajdowało się ponad czterdzieści metrów nad ulicą. W sypialni również nikogo nie było. Decker pootwiera! wszystkie szafy wnękowe i nawet sprawdził pod łóżkiem. Nikogo. Cisza i spokój. Decker zmarszczył brwi, spoglądając na fotografię Cathy. Czy to naprawdę byłaś ty? — zastanawiał się. A może ja zaczynam wariować?

Wrócił do kuchni i spojrzał na groteskową twarz z kurczaka i owoców. Może to był jakiś znak, jakiś symbol? Ale kto to zrobił? Przypomniał sobie słowa Geralda Maitlanda: „Nikogo tam nie było... Były cięcia i rany, ale nikogo w domu nie było. Nikogo". Pomyślał o Hicksie, po chwili jednak uznał, że nie powinien budzić go w środku nocy. Sierżant miał ciężki dzień i należało mu się kilka godzin snu. Poza tym pewnie by pomyślał, że jego kolega zaczyna odchodzić od zdrowych zmysłów. Obaj widzieli już w swojej zawodowej karierze wielu detektywów, którzy nie wytrzymali psychicznego ob­ciążenia, związanego z ich pracą. Zabójstwa, martwe ciała, krew, stres i naciski przełożonych sprawiały, że nie wszyscy wytrzymywali. Załamywali się, kończyły się ich kariery, rozpadały małżeństwa i przyjaźnie. I choć sami twierdzili, że czują się znakomicie, w rzeczywistości przypominali wypalo­ne wraki samochodów.

Decker wyciągnął swój polaroid. włożył film i zrobił kilka zdjęć. Potem sprzątnął mięsno-owocową twarz z kuchennego blatu, a nóż włożył do foliowej torebki. Rozejrzał się po kuchni i szepnął:

— Cathy, kochanie... Jeśli to byłaś ty... jeśli to ciebie słysza­łem, daj mi jakiś znak... Powiedz, gdzie jesteś i dlaczego to robisz... Czy mogę cię zobaczyć? Czy mogę cię jeszcze raz dotknąć? Cathy... kochanie...

Stał przez chwilę, nadsłuchując, ale odpowiedziała mu tylko cisza. Westchnął ciężko i wyszedł z kuchni. A może ja już po prostu zaczynam wariować... — pomyślał. Może jestem prze­męczony... Może... sam już nie wiem co...

Położył się na łóżku i zapatrzył w sufit. Po chwili zgasił światło i ułożył się wygodniej.

Zapadał już zmierzch, więc musiał się spieszyć. Szedł przed siebie, przedzierając się przez kłujące krzaki. Po chwili zaczął biec. Wciągając z trudem powietrze do płuc, poczuł dym. Gdzieś po lewej stronie mignął płomień i usłyszał czyjeś krzyki.

Żałował, że nie wyszedł z domu wcześniej. Cienkie, niewi­doczne gałęzie uderzały go w twarz. Za ciemno, cholera... za ciemno... — pomyślał. Zaczepił o jakiś krzak rękawem i rozdarł go. Cholera... jeszcze to... Szybciej, muszę się spieszyć... Dla­czego nie włożyłem butów? W stopy wbijały mu się kolce, każdy krok był drogą przez mękę. Nagle powiał silniejszy wiatr i znowu poczuł dym. Coraz bardziej gryzący i duszący. Gdzie ja biegnę... To chyba nie w tę stronę... Był coraz bliżej pożaru, słyszał już trzaski płomieni.

Nie mogę się zatrzymać. Cholera, jak okropnie bolą mnie nogi... Ale nie mogę się zatrzymać... Pożar mnie dogoni... Ktoś jest za mną! Ktoś za mną biegnie... Biegnie? Nie! Ktoś jest przy mnie przez cały czas. Chce mnie zabić! Boże, to coś chce mnie zabić! Biegnąc coraz szybciej, obejrzał się przez ramię, ale nikogo nie zobaczył.

Gdzieś przed sobą usłyszał czyjeś komendy: „Zbieramy się wszyscy na drodze! Wszyscy na drodze albo zaraz zginiemy...".

Jak jednak mógł dołączyć do tamtych ludzi, skoro nawet nie wiedział, gdzie jest ta cholerna droga? Usłyszał głośne trzaski, jakby ktoś w oddali strzelał. Dym gryzł go w oczy, każdy oddech sprawiał mu ból. Mimo ubrania kolce wbijały mu się w ramiona.

Ogień był coraz bliżej, czuł jego żar na poranionej twarzy. Ktoś krzyknął gdzieś po prawej stronie. Następny krzyk i na­stępny. Coś trzasnęło i po chwili usłyszał łomot, jakby tuż za nim schodziła lawina skał. Ktoś za nim biegł!

Odwrócił się i poczuł, że ogarnia go paniczne przerażenie, gdy tuż za sobą zobaczył wielki czarny cień, wyciągający w jego kierunku szponiaste dłonie. Upiorna postać wpadła na niego z ogromnym impetem. Przewróci! się i miał wrażenie, że rozpada się na tysiące kawałków.

Kiedy się ocknął się i rozejrzał dookoła, zobaczył, że znajduje się na małej wysepce bladego światła, wokół której rozciąga się nieprzenikniona ciemność. Nagle jego uszy poraził strasz­liwy łoskot i posypały się na niego trupie czaszki, kości rąk i nóg i ostre jak noże kości żeber. Zaraz potem coś zamknęło się nad nim z hukiem i zapanowała ciemność.

Nie mogę oddychać! Brak mi powietrza... Nie mogę od­dychać!

Szarpnął się z całych sił. odrzucił na bok szczątki kościo­trupów i wstał.

Leżał we własnym łóżku, trzymając kurczowo w dłoniach kołdrę i wciąż poruszając nogami.

Odetchnął głęboko i usiadł, cały zlany potem. Gardło miał tak suche, że z trudem przełknął ślinę. Wyciągnął rękę po butelkę z wodą, którą zawsze stawiał na stoliczku koło łóżka, ale tego wieczoru zapomniał ją wziąć z kuchni. Wstał powoli, podszedł do lustra i zdrętwiał. Był blady jak papier i miał rozwichrzone włosy, jakby mu je ktoś potargał. Cała twarz była podrapana do krwi, a w kilku miejscach tkwiły małe kolce. Uświadomił sobie też, że bardzo bolą go stopy.

Przyłożył dłonie do twarzy i stał nieruchomo przez kilka minut. Potem poczłapał wolno do kuchni, wziął butelkę z wodą mineralną i wrócił do sypialni.

Kurwa, nie ma co... zaczynam świrować. Jak amen w pacie­rzu — pomyślał.

Wiedział, że tym razem nie był to „zwykły" koszmar. Nie można przecież śnić o krzakach i kolcach, a potem znajdować je w twarzy i w stopach.

Poszedł do łazienki, zapalił światło nad lustrem i ostrożnie wyciągnął igiełki wrzośca z policzka. Potem usiadł na sedesie i zaczął wyjmować kolce z podeszew stóp, zastanawiając się gorączkowo nad tym, co się stało. Wiele razy słyszał i czytał o stygmatach, ranach, które pojawiają się na ciele w niewy­tłumaczalny sposób. Niektórzy religijni fanatycy, a czasem nawet zwykli ludzie zaczynali krwawić z nadgarstków i niekie­dy także na ich czołach pojawiały się krwawe ślady, jak po koronie cierniowej.

Po półgodzinie wstał z sedesu i wrócił do sypialni. Musi jakoś zapanować nad sytuacją, ale wiedział, że przede wszyst­kim potrzebuje snu. Nie... nie, ja nie oszalałem, pomyślał. Potrzebuję tylko więcej snu. Jestem przemęczony... Za dużo stresu i nerwów... Muszę odpocząć, muszę się wyspać... Nie jestem szalony!

Położył się, ale tym razem nie zgasił światła. Przez chwilę czuł się jak małe dziecko, które boi się ciemnego pokoju, i uśmiechnął się.

Dopiero nad ranem udało mu się znów zasnąć. Śniło mu się, że razem z Cathy spacerują po hollywoodzkim cmentarzu. Zapadał zmierzch; po ciemnoniebieskim niebie mknęły wielkie pierzaste chmury, a od horyzontu rozlewała się purpurowa poświata, na tle której błyszczała kula pomarańczowego słońca. Na płytach grobowców stały przygotowane do gry szachownice. Decker był pewien, że gdyby się odwrócił, zobaczyłby, jak pionki i figury same się poruszają. Czuł jednak, że nie powinien się odwracać. Starał się przez cały czas patrzeć na Cathy, ale jej twarz rozmywała się i nie mógł napotkać jej wzroku.

Jego głos był dziwnie przytłumiony, jakby nie rozchodził się w powietrzu.

Broniłam cię — odparła Cathy, nie poruszając ustami.

Cathy nie odpowiedziała. Odwróciła głowę i nagle znalazła się bardzo daleko od mego, ale był pewien, że jeśli wyciągnie rękę, dosięgnie jej. Postąpił krok do przodu, jego ręka trafiła jednak w próżnię. Szybko wyciągnął ją ponownie, ale złapał tylko białe prześcieradło.

— Cathy! Cathy! — zawołał.

Obudził się z krzykiem, ściskając w dłoni zmiętoszony brzeg prześcieradła.

ROZDZIAŁ 6

— Ty szczurze! Ty cholerny, egoistyczny, paskudny szczu­rze! — powitała go Mayzie. — Jak mogłeś?

Czekała na Deckera w wydziale śledczym w takim miejscu, że nie mógł się na nią nie natknąć. Westchnął w głębi duszy i wzniósł oczy ku górze. Czuł, że ciężkie, ołowiane chmury, które dziś rano widział nad Richmond Battlefield, gromadzą się teraz nad jego głową.

Na śniadanie poszedł do „Sausalito Cafe" i oprócz swojej codziennej kawy zamówił jajecznicę. Tego ranka jednak sma­kowała jakoś dziwnie. W ogóle cały świat wydawał się dość dziwny. Nie potrafił tego zdefiniować, ale wszystko było po prostu inne. Miał wrażenie, jakby ktoś pospiesznie rekonstruo­wał dekorację i zapomniał o pewnych szczegółach. Pamiętał przecież dobrze, że skrzynka pocztowa zawsze była po drugiej stronie ulicy, a dziś stała przed frontowym oknem. Przechodnie również poruszali się dziwnie, jakby w nieco przyspieszonym tempie. Decker chwilami nie był pewien, czy przypadkiem nadal nie śni.

W pewnej chwili jakaś idąca chodnikiem kobieta spojrzała do środka przez szybę i uśmiechnęła się do niego, kręcąc głową. Zachowywała się, jakby go znała od lat. Decker popatrzył na nią ze zdziwieniem i otworzył usta, jakby chciał zapytać: „O co chodzi? Kim pani jest?" — ale kobieta przeszła na drugą stronę ulicy i rozpłynęła się w kolorowym tłumie, jakby była tylko elementem różnobarwnej układanki.

Chłopie, chyba naprawdę zaczynasz wariować, pomyślał. A teraz jeszcze ta mała Mayzie.

Weszli do windy, nawet tam jednak, mimo obecności innych ludzi, Mayzie nie przestała robić mu wymówek.

— Przewróciłem się i wpadłem w krzaki.

— Spotykamy się tutaj o dwunastej, dobrze? I postaraj się nie spóźnić.

Wysiadł z windy, zostawiając Mayzie z otwartymi z gniewu ustami i furią w oczach. Poszedł korytarzem prosto do swojego biura, w którym już siedział Hicks i rozmawiał przez telefon. Sierżant wolną ręką wskazał na poczekalnię. Decker zajrzał tam i zobaczył pannę Plummer, czytającą jakieś stare wydanie „Carytown Guide". Obok niej siedziała Sandra, pochłonięta oglądaniem swoich rąk.

Decker zdjął prochowiec i rzucił go na oparcie krzesła. Na jego biurku, oprócz sterty papierów i dwóch kubeczków z zim­ną, niedopitą kawą, stała oprawiona w prostą ramkę fotografia Cathy. Zrobił to zdjęcie w Charles County, na polu kukurydzy przy Route 5, dzień przed jej śmiercią.

Co ty robiłaś w moim koszmarze dzisiaj w nocy? — zapytał, zupełnie nie zdając sobie sprawy, że mówi to na głos.

Hicks skończył rozmawiać i podniósł wzrok.

Decker nie odpowiedział. Przecież i tak nie mógł wyjaśnić sierżantowi, że to ani nie kot, ani kicia, tylko płonące krzaki, kolce, kościotrupy i wielka czarna postać. Doszedł do wniosku, że byłoby nadużyciem oczekiwać od Hicksa pełnego zrozu­mienia.

Rozmawiałem właśnie z medycyną sądową—powiedział sierżant. — Są przekonani, że rany na ciele Alison Maitland zostały zadane obosiecznym ostrzem, czymś w rodzaju miecza. Minimalna długość: pięćdziesiąt centymetrów. Zasugerowali bagnet.

Dzięki, Decker, ale...

Czy twoja żona lubi meksykańskie żarcie? Moglibyśmy wyskoczyć kiedyś do „La Siesty".

Hicks wzruszy ramionami i wypuścił głośno powietrze.

Hicks uśmiechnął się niepewnie.

To miło z twojej strony. Dzięki. Porozmawiam z nią przy najbliższej okazji.

Decker otworzył szklane drzwi i wszedł do poczekalni. Panna Plummer natychmiast podniosła wzrok i wstała.

Sandra klasnęła w ręce i krzyknęła podniecona:

Proszę, niech pan popatrzy na mój rysunek! On wyglądał dokładnie tak... -— Złączyła razem nogi. uniosła się na palcach i wyciągnęła rękę, w której trzymała rolkę papieru.

Decker usiadł obok niej i rozwinął rolkę. To. co zobaczył, przerosło jego najśmielsze oczekiwania. Spodziewał się raczej kilkunastu niezgrabnych kresek i kredkowych bazgrołów, a trzy­mał w ręku szczegółowy szkic w ołówku. Front domu Maitlandów został oddany w każdym detalu; widać było każdą cegłę i każdy ornament doryckich kolumn na ganku. Przed domem stała uliczna lampa, wyglądająca dokładnie tak, jak ta na Davis Street. Za oknami wisiały podcieniowane zasłony, które Decker widział w salonie Maitlandów.

Sandra ma doskonałą pamięć - pospieszyła z wyja­śnieniem panna Plummer, widząc zaskoczenie na twarzy de­tektywa.

Decker uniósł ramiona i pokręcił z podziwem głową.

Decker popatrzył na rysunek i musiał przyznać, że dziew­czynka znakomicie potrafiła przedstawić wygląd mężczyzny stojącego przed drzwiami. Był to bardzo wysoki człowiek w kapeluszu o szerokim, opuszczonym rondzie, z kilkunastoma ciemnymi piórami wetkniętymi za czarną wstęgę. Na gęstej, ciemnej i zmierzwionej brodzie mężczyzny widać było niemal każdy włos. „Straszny Człowiek" miał na sobie szary płaszcz, a z jego ramion spływała szerokimi fałdami długa szara pelery­na. Z pewnością właśnie ją miała na myśli Sandra. mówiąc o „skrzydłach". Całości dopełniały czarne bryczesy i wysokie do kolan buty z cholewami. Po raz kolejny Decker musiał przyznać, że dziewczynka ma niesamowity talent.

Podniósł kartkę do góry i skoncentrował się na twarzy mężczyzny. Jego oczy, a właściwie same białka, porażały głębią dzikiego szaleństwa. Zdawało się, że są w nich ukryte wszyst­kie klątwy świata, wszystkie tragedie i nieszczęścia. Zapo­wiadały śmierć i przywodziły na myśl zimny i ciemny grób w sposób tak realistyczny, że Decker poczuł w sercu ukłucie niepokoju.

No cóż — powiedział w końcu. — Rzeczywiście to niezbyt przyjemny typek. Sandro... ty go widziałaś. Jak myślisz, czy on też cię widział?

Dziewczynka pomyślała przez chwilę, a potem odparła:

Decker zamilkł i spojrzał na pannę Plummer. Napotkał jej pytający wzrok.

No cóż... — westchnął. — Sandra jest jedyną osobą, która widziała tego człowieka. Przepytaliśmy wszystkich, którzy tego dnia szli przez Davis Street mniej więcej o tej samej porze, ale nikt niczego nie widział. A przecież ten gość raczej wyróżnia się z tłumu, prawda?

Matka ścisnęła dłoń córki i zapytała:

Sandra uśmiechnęła się szeroko i przybiła mu piątkę.

Decker odprowadził je do głównego holu, pochylił się nieco i położył dziewczynce rękę na ramieniu.

Otworzył przed nimi drzwi. Na horyzoncie gromadziły się ołowiane chmury i po chwili usłyszeli odległą jeszcze zapo­wiedź burzy. Dziewczynka przystanęła, zdarła głowę i powie­działa cicho:

Ale ona pokręciła przecząco głową.

Widzi pan, detektywie - wtrąciła Eunice Plummer — Sandra miewa czasami przeczucia. Wy to pewnie nazywacie premonicją. W noc przed śmiercią swojego ojca miała bardzo złe przeczucia.

Decker objął dziewczynkę ramieniem i uśmiechnął się szeroko.

— Nie martw się. Wszystko będzie dobrze, obiecuję. A teraz idź z mamą do garażu. Wrócicie do domu naszym policyjnym samochodem, okay?

ROZDZIAŁ 7

Nowe adidasy George'a Drewry'ego uderzały miękko o na­grzany asfalt. George dobiegł do podjazdu przed swoim domem na wzgórzu i zatrzymał się. Zgiął się i pochylił, opierając się rękoma o kolana, i spojrzał w kierunku miasta. Tutaj świeciło jeszcze słońce, ale nad centrum zbierały się już ciężkie, oło­wiane chmury. Gdy odpoczywał przez chwilę, ciężko łapiąc oddech szeroko otwartymi ustami, usłyszał grzmot burzy od strony miasta. Przypominało to odgłos odległej kanonady ar­matniej. Tak pewnie brzmiały właśnie tutaj, w Highland Springs, armaty generała Shermana, gdy w 1864 roku nadchodził od strony Williamsburga.

W tym momencie otworzyły się drzwi i na ganek wyszła Jean w jasnozielonym kuchennym fartuchu. Przesunęła wierz­chem dłoni po swoich siwych, prawie zupełnie białych włosach i zapytała z niepokojem:

Był bardzo wysokim, prawie dwumetrowym mężczyzną. Od czasu przejścia na wojskową emeryturę przytył znacznie, więc lekarz zalecił mu dietę i obłożył go mnóstwem restrykcji i nakazów.

Zdjął z łysej, opalonej na ciemny brąz głowy przepaskę i poczłapał na ganek.

Prześlizgnął się obok stojącej w drzwiach żony i wszedł do środka. Jean westchnęła i ruszyła za nim, zamykając za sobą drzwi. Miała już sześćdziesiąt dwa lata, choć wyglądała nieco młodziej. Jej podłużna twarz i dość duże uszy sprawiały, że chwilami przypominała sympatycznego i spokojnego, ale zasmuconego czymś psa. George otworzył lodówkę i wyjął mocno schłodzoną butelkę wody mineralnej.

George odstawił butelkę.

No dobrze, Jean. Niech już będzie ta sałatka. Ale przynaj­mniej nie żałuj szynki.

Wyszedł z kuchni i ruszył korytarzem do łazienki. Na ścia­nach wisiały dziesiątki pamiątek związanych z jego wojskową karierą i historią kraju: oprawione w ramki fotografie brygady Wofford z czasów wojny secesyjnej, wizerunki Stonewalla Jacksona i Roberta Lee, trzy muszkiety oraz proporczyki i od­znaki z TRADOC, Wojskowego Centrum Szkolenia i Dowodzenia w forcie Monroe. George wstąpił do wojska jako dzie­więtnastoletni chłopak, a zakończył karierę w stopniu majora w Wydziale Opracowań Historycznych, gdzie powierzono mu pieczę nad archiwaliami armii amerykańskiej od czasów utwo­rzenia pierwszych oddziałów milicji kolonialnej. Swego czasu sam nawet napisał krótkie dziełko historyczne pod tytułem Chłopcy w szarych mundurach, przedstawiające walki oddzia­łów młodej armii amerykańskiej z Brytyjczykami pod Chippewa i Lundy's Lane.

Wszedł do łazienki i zaczął się rozbierać. Sapiąc i klnąc pod nosem, zdjął koszulkę, dresowe spodnie Nike i bokserki. Stanął nago przed lustrem, spojrzał na swoją purpurową od wysiłku twarz i znowu zaklął, tym razem znacznie głośniej. Ech, do diaska, spójrz tylko na siebie, pomyślał, spójrz, jak wyglądasz. Gówno ci da to galopowanie po okolicy. Wyglądasz jak kupa nieszczęścia i nawet nie wolno ci wypić chłodnego piwa w ciep­ły wieczór.

Wszedł do kabiny i odkręcił wodę. Przyjemny letni strumień spłynął na jego ciało. George wiedział, że Jean ma jak najlepsze intencje, ale czasami nie mógł już wytrzymać jej ciągłego przypominania, że jeśli nie będzie słuchał doktora Grassmana, to wkrótce może dostać zawału albo wylewu. Nie miał dokąd uciec przed tym gadaniem. Poza tym wykańczała go bezczyn­ność. Tak bardzo chciałby wrócić do swojego biura i swoich zajęć. Przed emeryturą wyobrażał sobie, że kiedy już odejdzie z armii, będzie miło spędzał czas na łowieniu ryb, czytaniu i wygłaszaniu okazjonalnych wykładów na temat kampanii wojennych. Ale już pierwszego dnia swojej emerytury, gdy otworzył rano oczy i pomyślał, że już nie będzie nosił munduru, że nikt nie będzie mu salutował i wykonywał jego rozkazów, poczuł się jak impotent.

Teraz spędzał całe dnie w domu - w towarzystwie Jean i jej odkurzacza, słuchając komentarzy żony na temat przyjaciółek z sąsiedztwa i nieustannych rad, co powinien ze sobą zrobić.

Emerytura nie tylko nie przyniosła mu spokoju, lecz odebrała to, co stanowiło o wartości jego życia. Czuł się jak wypalony, nikomu niepotrzebny wrak..

Namydlał właśnie swoją bujnie owłosioną pierś, gdy poczuł coś bardzo zimnego, ześlizgującego się po wewnętrznej stronie jego lewej nogi. Spojrzał w dół i wytrzeszczył oczy ze zdziwie­nia, kiedy zobaczył biegnącą od krocza do kolana cienką linię precyzyjnego cięcia. Krew spływała obficie po łydce i mieszając się z pianą i wodą znikała w odpływie, tworząc szkarłatny wir.

Wyciągnął rękę z kabiny i sięgnął po ręcznik. Wiedział, że cięcie jest głębokie i musiało uszkodzić tętnicę, bo krew miała jasnoczerwony kolor i wypływała z rany z regularnymi nasile­niami.

Jean! Jean! — krzyknął na cały głos. — Jean, musisz mi pomóc!

Owinął nogę tak mocno, jak tylko potrafił, ale już po paru sekundach ręcznik był przesiąknięty krwią.

Wyciągnął dłoń, by wyłączyć strumień wody, ale w tym samym momencie poczuł silne uderzenie w palce. Jego kciuk został niemal całkowicie odcięty. Krzyknął głośno, przerażony i zdezorientowany. Przyłożył dłoń do ust i poczuł słodki smak krwi. Sekundę później jego lewe ramię opadło bezwładnie, a od łokcia aż do nadgarstka pojawiło się kolejne cięcie. George wypuścił z dłoni ręcznik, który zsunął się z nogi, zawirował i zatkał odpływ. Po kilku sekundach brodzik w kabinie zaczął wypełniać się wodą zmieszaną z krwią.

George zachwiał się i oparł rękoma o ścianę. Kręciło mu się w głowie, a w oczach pociemniało.

— Jean, potrzebuję cię... jęknął, ale jego głos zabrzmiał płytko i głucho, jak w wąskim tunelu.

Nagle poczuł silne uderzenie w poprzek nosa. Odrzuciło go do tyłu. Stał przez chwilę oparty o ścianę, a potem osunął się na kolana, pozostawiając na jasnozielonych kafelkach krwawą smugę. Strumień letniej wody leciał mu prosto na twarz. George zgiął się i skulił. W tym momencie poczuł, że coś przeraźliwie zimnego tnie mu plecy, od ramion aż po pośladki. Rzucił się do tyłu, stracił równowagę i upadł na dno brodzika. W geście rozpaczy wyciągnął przed siebie ręce. jakby chciał złapać napastnika, ale w kabinie nikogo nie było, i to przerażało go najbardziej.

Boże., to nie może się dziać naprawdę... pomyślał. To jakiś żart... to wszystko tylko mi się śni... Jean! Jean... pomóż mi... Muszę wstać... Może wtedy się uratuję... Może się obu­dzę...

Oparł się rękoma o dno brodzika, a potem o ścianę i uniósł się. Udało mu się podnieść na kolana. No... jeszcze tylko trochę... Uda mi się... Zaparł się nogami o ścianki brodzika, wytężył siły i zamarł ze zgrozy, gdy poczuł, jak lodowate ostrze ukłuło go w dole brzucha. Nie ruszać się... nie będę się ruszał... Może nic się nie stanie... Boże, me dopuść do tego... Nie! Niee!

Ostrze wbiło się głębiej, przebiło skórę i powłoki brzuszne i po chwili dotarło do wnętrzności. Niee! Boże, niee! Wydostać się... za wszelką cenę wydostać się stąd! Muszę walczyć... Jeszcze wszystko można zrobić... Jestem tylko ranny... Uratują mnie...

Uniósł się na rękach ostatnim wysiłkiem woli, ale nagle mięśnie odmówiły mu posłuszeństwa i osunął się na kolana, powalony straszliwym bólem. Niewidzialne ostrze ruszyło w górę i zatrzymało się dopiero na mostku. Z rozciętych powłok brzusznych wypłynęły wnętrzności i rozlały się po dnie brodzi­ka. Dopiero teraz, gdy George zobaczył swoje żółtawe, śliskie jelita i kawałek odciętego żołądka, dotarła do mego nieodwra­calna ostateczność tego, co się stało.

Leżał przez kilka sekund z podwiniętymi pod siebie nogami, z plecami opartymi o jasnozielone kafelki. Szeroki strumień wody zalewał mu rozpłatany brzuch i twarz. Zastanawiał się przez chwilę, czy nie spróbować włożyć sobie wnętrzności z powrotem do środka. Widział kiedyś, gdzieś w okolicach Dong Ha, żołnierza marines, który w szoku wpychał sobie do brzucha swoje jelita i krzyczał, że zaraz mu się to uda. Chwilę potem już nie żył.

Słuchając miarowego szumu wody, George przymknął oczy. Boli... tak bardzo boli... muszę to sobie włożyć do środka... — pomyślał. Tylko najpierw troszeczkę pośpię... odpocznę, a po­tem wpakuję te cholerne flaki do brzucha i zejdę na dół... do Jean... Wezmę się za siebie. Ten cholerny doktor... jak mu tam... ach, nieważne... nie uda mu się zrobić ze mnie... po­śmiewiska... Deszcz... chyba pada deszcz... Jean, pamiętasz ten deszcz... tamtego lata? Było tak... pięknie... tak pięknie...

ROZDZIAŁ 8

Decker i Hicks pojechali do szpitala, by zadać Maitlandowi kilka dodatkowych pytań. Gdy weszli na oddział, okazało się, że tym razem dyżur pełni inna pielęgniarka. Była to kobieta po czterdziestce, o surowym wyrazie twarzy i orlim nosie. Swoje stalowoszare włosy upięła w taki sposób, że Deckerowi przypominały niemiecki hełm z drugiej wojny światowej.

— Uprzedzam — zaczęła na wstępie - że nie wolno go męczyć. Pacjent jest w ciężkim stanie psychicznym. W każdej chwili grozi mu załamanie nerwowe i...

Decker położył jej uspokajająco dłoń na ramieniu i zapytał z uśmiechem:

Pielęgniarka odwróciła się na pięcie i po chwili zniknęła w drzwiach swojej dyżurki.

Gdy weszli do salki, Gerald Maitland leżał w łóżku i wpat­rywał się tępo w telewizor z wyłączonym dźwiękiem. Na stoliczku stała nietknięta sałatka z kurczaka i pomidorów.

I jak tam, Jerry? — zapytał Decker. - Nadal mogę ci mówić Jerry?

Maitland nie odpowiedział, nawet nie odwróci! głowy.

Jerry zerknął na nich, ale nadal się nie odzywał. Oczy miał silnie zaczerwienione i było oczywiste, że musiał niedawno płakać.

Pokaż mu ten obrazek — polecił Decker sierżantowi.

Hicks wyciągnął kopię rysunku Sandry i podsunął ją Maitlandowi pod nos.

Hicks westchnął cicho, spojrzał na Deckera i wyciągnął swój notatnik.

— Raczej bagnet sprostował Decker. - Nasi spece od medycyny sądowej są pewni, że Alison została zabita właśnie czymś takim.

Maitland spojrzał na niego przekrwionymi oczami i zapytał:

Decker odwrócił się w stronę drzwi, jakby zbierał się do wyjścia.

Gerald Maitland westchnął i opadł na poduszkę. W jego oczach zaświeciły łzy.

Jerry usiadł na łóżku i zmarszczył brwi, wciąż trzymając przed sobą rysunek Sandry.

Gdy wyszli na korytarz, Hicks zamknął drzwi i spojrzał na Deckera.

Gdy mijali dyżurkę pielęgniarek, usłyszeli za plecami wo­łanie:

Poruczniku!

Decker odwrócił się i zobaczył wychyloną przez próg drzwi „czterdziestkę z niemieckim hełmem".

Decker spojrzał na Hicksa, szukając u niego pomocy, ale sierżant tylko wzruszył ramionami, włożył ręce do kieszeni i uśmiechnął się.

Decker odchrząknął i po krótkiej chwili milczenia zapytał:

ROZDZIAŁ 9

Kiedy jechali do biura, Deckera wyrwała nagle z zamyślenia Piąta symfonia Beethovena.

Decker zerknął kątem oka na swojego towarzysza, uśmiech­nął się i zapytał:

— Czy już ci mówiłem, że zostanę tatusiem?

Weszli ostrożnie do łazienki, w której pracowali już ludzie z policyjnej ekipy technicznej. Pobierali odciski palców, fragmenty tkanki, mierzyli długość i szerokość plam i smug krwi i robili dziesiątki zdjęć.

Decker oparł się kantem dłoni o kabinę prysznica i przyjrzał się ciału George'a Drewry'ego. Denat miał na wpół zamknięte oczy, jakby przymierzał się do popołudniowej drzemki. Na rozlanych w brodziku wnętrznościach przysiadła mucha, którą jeden z techników odgonił machnięciem ręki.

Decker cofnął się i spojrzał na bladego jak ściana sierżanta.

Hicks, wyjdź na korytarz. Nie mam zamiaru oglądać tego, co zjadłeś dzisiaj na śniadanie.

Rozejrzał się po wykładanej białymi kafelkami podłodze, która przypominała rzeźnię tuż po uboju.

Wyszli razem do salonu, gdzie Cab rozmawiał z detektywem sądowym, Erin Malkman. Była to przystojna blondynka o wy­raźnie zarysowanej, świadczącej o silnym charakterze szczęce i pełnych, zmysłowych ustach.

Decker również się zaśmiał i wskazał ruchem głowy na łazienkę.

Erin nie odpowiedziała, ale nie było to konieczne. Rozumieli się z Deckerem bez słów. Osiemnaście miesięcy temu oboje rozpaczliwie potrzebowali się nawzajem. On po utracie Cathy, a ona po burzliwym i bolesnym związku z pewnym wysoko postawionym urzędnikiem rządowym.

Cab wydmuchał głośno nos i westchnął ciężko.

Ten przypadek pozostawi w mojej psychice trwały ślad...

Cab wzruszył ramionami i pokręcił głową

Jean Drewry siedziała na pokrytej kolorowymi kwiatami sofie i ocierała chusteczką łzy. Sąsiadka wyszła im naprzeciw i zapytała:

Czy nie da się tego odłożyć na później?

Przykro mi, proszę pani. Zadam tylko kilka pytań. To nie potrwa długo.

Jean Drewry zwróciła ku Deckerowi swoją bladą twarz i spojrzała mu w oczy.

Decker zastanawiał się przez chwilę, a potem zapytał:

Hicks podniósł wzrok znad notatnika i mruknął:

Po południu Hicks zajął się przepytywaniem sąsiadów, a Decker wrócił do biura i przestał elektroniczną pocztą rysunek Sandry do wszystkich posterunków policji w mieś­cie. Poprosił także o zrobienie dwustu fotokopii. Potem wrócił do swojego biura i zaczął sporządzać notatki porów­nawcze. W przeciwieństwie do Caba. koncentrował się bar­dziej na podobieństwach w obu przypadkach, nie na róż­nicach. Zastanawiał się. czy coś mogło łączyć Alison Maitland i George'a Drewry'ego.

Szkicował właśnie plan parteru domu majora, gdy do jego biura wszedł Cab.

No i co, mamy coś? Za dziesięć minut zaczyna się ta cholerna konferencja.

Decker podrapał się ołówkiem za uchem.

Cab sięgnął po stosik kartek leżących na biurku Deckera.

ROZDZIAŁ 10

Szedł właśnie do męskiej toalety, gdy zobaczył zbliżającą się Mayzie. O kurwa, koniec za mną - pomyślał.

Coś w głosie Deckera sprawiło, że Mayzie uspokoiła się trochę i najwyraźniej zamierzała poczekać z wydrapy­waniem oczu.

Dobrze. Czy pozwolisz mi się najpierw chociaż trochę odświeżyć?

Pchnął drzwi od toalety, ale Mayzie poszła za nim.

Decker westchnął i uniósł obie ręce w geście poddania.

No dobrze, Mayzie. Nie chcę cię okłamywać. Lubię cię, bardzo cię lubię. Myślę, że jesteś wspaniałą dziewczyną. Ale sama wiesz, jaki jestem. Nie potrafię się zaangażować uczucio­wo. Nie szukam żony. I na pewno nie chcę być teraz ojcem.

Mayzie nie odpowiedziała, tylko zarzuciła mu ręce na szyję. Kiedy Decker popatrzył na nią pytającym wzrokiem, uśmiech­nęła się.

Próbował wysunąć się delikatnie z jej objęć, ale Mayzie trzymała go mocno za szyję i nie zamierzała puścić. Popchnęła go do jednej z kabin i przytrzymała przy ściance.

— Mayzie, daj spokój, proszę cię...

Dziewczyna popatrzyła na niego i powiedziała półszeptem:

Decker, spójrz mi w oczy i powiedz, że mnie nie kochasz. No, powiedz... Powiedz, że nie jestem najseksowniejszą dziewczyną, z jaką kiedykolwiek się spotykałeś.

Oderwał się plecami od ścianki kabiny, ale dziewczyna pchnęła go mocno. Zachwiał się i stracił na moment równowagę, po czym klapnął na stojący za nim sedes. Mayzie pochylić się i pocałowała go w czoło. Po chwili zaczęła całować jego nos, policzki, oczy i usta. Gdy zaczęła rozpinać mu koszulę, chciał się uwolnić, trzymała go jednak mocno, a on nie chciał używać siły.

Mayzie, proszę cię...

Nagle usłyszeli, że ktoś wchodzi do toalety. Dziewczyna zamknęła drzwiczki i zatrzasnęła zasuwkę. Decker usiłował wstać, ale Mayzie przytrzymała go. opierając się na jego ramionach, i uniosła do ust palec:

Ćśśśś... nic nie mów - szepnęła.

Chciał zaprotestować, w tym momencie jednak usłyszał głos majora Bruscowa:

Był to głos zastępcy szefa wydziału, Prescota.

Wspaniale, pomyślał Decker. Zastępca szefa, major, narwana cipka i ja... wszyscy w męskim kiblu.

Mayzie znowu zaczęła go namiętnie całować. Decker był zupełnie bezradny. Całowania nie usłyszą, ale szarpaninę na pewno.

Dłonie Mayzie wędrowały po całym jego ciele. Sięgnęła do jego rozporka. Chwycił ją za rękę. wyrwała mu się jednak i włożyła dłoń w spodnie.

Mayzie, niee — szepnął. - Obiecuję, spotkamy się i pogadamy... Pójdziemy do łóżka, będziemy się kochać... ale teraz przestań, na miłość boską...

Zastępca szefa odchrząknął.

— Naszym problemem, majorze, jest nabór. Mamy pełno podań, ale sześćdziesiąt procent nie nadaje się do niczego. Ostatnio czytałem podanie, w którym ktoś uzasadnia chęć wstąpienia do policji tym, że nie stać go na utrzymanie samo­chodu.

Decker usłyszał szum wody w pisuarze. Mayzie, trzymając jego penisa, przesuwała miarowo dłonią w górę i w dół. Po chwili rozległ się szum wody w drugim pisuarze. Ciałem Deckera wstrząsnął lekki dreszcz, gdy dziewczyna uklękła, wsunęła czubek jego nabrzmiałego członka do ust i zaczęła przesuwać językiem wokół główki. Kiedy pochyliła głowę i włożyła go głębiej, Decker zadrżał i o mało nie jęknął głośno. Odchylając do tyłu głowę, wysuwała go i po sekundzie, zaciskając mocno wargi, znowu wkładała głęboko do ust. Decker zacisnął powieki i naprężył się. Mayzie ujęła jego członek lewą dłonią, a prawą sięgnęła do tyłu i wysunęła spinkę z koka. Potrząsnęła szybko głową i jej blond włosy spłynęły na ramiona. Przełożyła penisa do prawej dłoni i przez chwilę masowała go szybkimi ruchami w górę i w dół, po czym znów wzięła do ust.

Decker usłyszał szum wody w umywalce.

Mam nadzieję, że sobie z tym poradzi, bo inaczej wszyscy możemy beknąć.

Decker pomyślał, że tego jeszcze nie grali w żadnym kinie. Blond ślicznotka i zarazem policjantka z wydziału drogowego, obciąga mu laskę w męskiej toalecie, zaledwie kilka metrów od starszych rangą oficerów, którzy właśnie rozmawiają o nim i jego karierze. Tymczasem Mayzie zmieniła nieco technikę. Masowała mu teraz członek, kciukiem pocierając wędzidełko, a język wkładając do dziurki w główce.

Dziewczyna, spodziewając się wytrysku, odgarnęła dłonią włosy. Decker poczuł wzbierającą w nim falę, ale kiedy już miał szczytować, spojrzał w dół i zmartwiał. To me była Mayzie, tylko Cathy. Trzymała jego członek w ustach, miała zamknięte oczy. Decker, w przypływie paniki, szarpnął się do tyłu i uderzył łokciem w ściankę kabiny.

Cathy odchyliła głowę do tyłu, wyjęła kurczącego się gwał­townie penisa z ust, otworzyła oczy i uśmiechnęła się. Decker otworzył usta, ale strach i panika odebrały mu mowę.

Ty... Ty nie jesteś... Powiedz, że nie jesteś nią... — wykrztusił w końcu.

Cathy trzymała jego członek w dłoni i nadal się uśmiechała. Jej twarz była blada jak kreda, a piękne niegdyś oczy prze­słaniała żółtawa błona. Dopiero teraz Decker poczuł, że jej dłoń jest zimna jak lód.

Decker chwycił Cathy za nadgarstki, próbując ją podnieść, ale w tym momencie czubek jej głowy eksplodował, jakby wypchnięty od środka jakąś potężną siłą. Kawałki kości czaszki i mózgu rozbryznęły się po ściankach kabiny i opryskały twarz Deckera, który patrzył osłupiały na to, co się dzieje. Po kilku sekundach nastąpiła druga eksplozja, wyrywając Cathy policzki i lewe oko. Decker krzyknął przeraźliwie: „Nie... Niee!" — i szarpnął się do tyłu, odwracając głowę. Całą twarz i koszulę miał we krwi, zmieszanej z galaretowatymi grudkami mózgu i fragmentami kości czaszki.

Cathy, na miłość boską! Cathy! Kim ty jesteś? Czym ty jesteś? Puść mnie, musimy wstać... i wyjść...

Ale ona nadal trzymała go mocno. Mimo że nie miała połowy głowy, wciąż się uśmiechała i wpatrywała w niego jednym okiem.

Po chwili nastąpiła trzecia eksplozja i z głowy Cathy pozo­stała tylko dolna szczęka. Decker wrzeszczał w panice, za­słaniając dłońmi twarz i rzucając się na boki.

Decker siedział okrakiem na sedesie, zapierając się rękami o ściany kabiny, i potrząsał z niedowierzaniem głową. Znów widział przed sobą Mayzie, z całą głową, a na ścianach nie było ani kości, ani mózgu, ani nawet kropelki krwi. Mayzie odsunęła zasuwę i otworzyła drzwi.

Bruscow i Prescot jak na komendę unieśli brwi i patrzyli przez chwilę na nich, całkowicie zaskoczeni.

Co... co to do diabła znaczy, McKenna? — zapytał w koń­cu Bruscow. — A pani co tu robi, Shifflett? To jest męska toaleta.

Mayzie sięgnęła odruchowo dłonią do włosów, jakby chciała je poprawić, i zerknęła na Deckera, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć.

-— Ja... hmm... ja... —- zaczął Decker — nie czułem się zbyt dobrze. Chyba musiało mi coś zaszkodzić. Oficer Shifflett zauważyła to, kiedy przechodziła korytarzem obok mnie, i ofia­rowała mi... hmm... pomocną dłoń.

Major Bruscow spojrzał na rozpięty rozporek Deckera i uśmiechnął się pod nosem.

— Pomocna dłoń, mówi pan. No cóż... mam nadzieję, że dłoń oficer Shifflett rzeczywiście okazała się pomocna. Nie­ mniej jednak zdajecie sobie chyba sprawę z tego, że to, co się stało, jest poważnym naruszeniem dyscypliny. Bez względu na to. co zjedliście, McKenna, i jak bardzo wam to zaszkodziło...

Decker westchnął ciężko, podszedł do umywalki i spryskał twarz wodą. Prescot wyszedł już z toalety, ale Bruscow odwrócił się do Deckera i zapytał:

ROZDZIAŁ 11

Hicks wrócił parę minut po piątej, z przewieszonym przez ramię prochowcem, mokrym od potu czołem i puszką dietetycz­nego seven up w ręce.

Jak dotąd, mam siedem punktów sprzedaży takich rze­czy... No i jakieś siedemnaście w Internecie, ale tylko jeden z nich znajduje się w okolicach Richmond.

Decker odchylił głowę do tyłu i milczał przez chwilę.

No dobra — powiedział w końcu, zdejmując nogi z biur­ka. — Nie ma co tu siedzieć i spłaszczać dupy. Zrobimy jedną lub dwie rundki.

Hicks skrzywił usta i chrząknął.

Zaparkowali na West Cary Street przed The Rebel Yell. Był to stary, pokryty popękaną czerwoną farbą i obwieszony konfederackimi sztandarami budynek. W oknach widniały foto­grafie wąsatych oficerów Konfederacji, zakurzone fragmenty mundurów, repliki rewolwerów Colta, szable kawalerii i pokryte patyną guziki. W żelaznych mocowaniach nad oknami tkwiły bojowe proporce armii Konfederacji.

Mosiężny dzwoneczek nad drzwiami obwieścił ich wejście, a stara dębowa podłoga zatrzeszczała pod butami. Sierżant Hicks nie mógł się nadziwić, że w takim małym sklepie może się zmieścić tyle rzeczy. Wokół ścian stały gabloty wypełnione po brzegi menażkami i garnuszkami z kuchni polowych, bag­netami, szablami, strzelbami i muszkietami. W całym sklepie unosiła się woń żywicznego drzewa, żelaza, starych mundurów, wosku, smaru i oliwy.

Za kontuarem, ubrany w szary artyleryjski płaszcz z oryginal­nymi guzikami w kształcie orłów, stał Billy-Joe Bennet, potężny mężczyzna z wielkim brzuchem. Jego popielata, miejscami rudawa broda sięgała mu aż do piersi, na której wisiały przy­mocowane do sznurka duże okrągłe okulary. Hicks pomyślał, że chyba właśnie takiego faceta mógł się spodziewać w tym miejscu.

Decker uśmiechnął się na widok rozgrywającej się przed ich oczami scenki: Billy-Joe Bennet, trzymając w ręku piękną szablę, rozmawiał z klientem. Był to lekko przygarbiony gość w średnim wieku, w oklapłym kapelusiku przypominającym te, w których tak chętnie chodził Woody Allen.

Bennet uniósł nagle szablę wysoko w górę i kilkoma precy­zyjnymi ruchami przeciął ze świstem powietrze.

Chuderlak chwycił szablę i machnął nią niezgrabnie kilka razy. Potem uniósł broń nad głowę, kręcąc nią jak rotorem śmigłowca.

Yeaa haaa!! — krzyknął piskliwie, nieudolnie naśladując okrzyk kowboja zarzucającego lasso na cielaka. W tym momencie szabla wyleciała mu z rąk i z żelaznym jękiem spadła na dębową podłogę.

Mateczko święta! - zawołał Billy-Joe Bennet. —Co on wyrabia? Chce sobie odciąć stopy?

Wybiegł zza kontuaru i podniósł szablę delikatnie, jak nowo narodzone dziecko. Klient, krzywiąc się, rozcierał sobie nad­garstek.

Billy-Joe Bennet ostrożnie położył szablę na kontuarze, sięgnął po żółtą, nasączoną czymś tłustym szmatkę i zaczął wycierać i tak już lśniące ostrze. Dopiero po dłuższej chwili burknął niewyraźnie:

O czym ty mówisz, człowieku? Przecież nic mam przy sobie takiej gotówki. Jak inaczej mam kupić ten kawałek blachy, hę?

Cóż... jak sobie teraz przypominam, to ona nie jest na sprzedaż.

Klient patrzył przez chwilę na Benneta zdumionym wzro­kiem, ale gdy Billy odwrócił się do niego plecami i zaczął demonstracyjnie przeliczać miedziane guziki, w szczurzych oczkach chuderlaka błysnęła złość. Spojrzał na Deckera i Hicksa, jakby szukał u nich zrozumienia, i oświadczył ze zjadliwą satysfakcją:

No proszę, teraz inni klienci też widzą, że nie warto tu przychodzić. To najbardziej stuknięty sklep, jaki widziałem. Już tu nigdy nie przyjdę i powiem wszystkim znajomym, co tu się wyrabia.

Poczekał jeszcze kilka sekund, ale nie widząc wsparcia ze strony „innych klientów", wzruszył ramionami i wyszedł ze sklepu, trzaskając drzwiami. Decker popatrzył za nim, uśmiech­nął się i pokręcił głową. Włożył ręce do kieszeni i spojrzał na plecy Benneta, nie powiedział jednak ani słowa.

Billy-Joe Bennet nadal liczył guziki, ale po krótkiej chwili zapytał spokojniejszym już głosem:

Billy-Joe Bennet odwrócił się, oparł szeroko rozstawione ręce na kontuarze i milczał przez chwilę. Potem ujął w dłoń szablę i uniósł ją na wysokość twarzy.

Może. Wkurzył mnie ten paździerz, i ten jego kapelusz, pożal się Boże... Większy od niego samego.

Decker zrobił kilka kroków w stronę jednej z gablot i powie­dział:

Bennet przeciągnął ręką po brodzie i podrapał się w czoło.

— Jeśli dobrze pamiętam, poruczniku, to jakiś czas temu sprzedałem bagnet nasuwkowy, wykonany w warsztacie Cook i Bracia w Nowym Orleanie w tysiąc osiemset sześćdziesiątym pierwszym albo sześćdziesiątym drugim. A bowie-knife... hmm... już nawet nie pamiętam.

Hicks wyciągnął zdjęcie Geralda Maitlanda i podsunął je Bennetowi pod sam nos.

— Czy widział pan kiedyś tego człowieka? Czy ktoś taki był kiedykolwiek u pana i kupował bagnet?

Billy-Joe Bennet założył okulary i przyjrzał się fotografii.

A takie, że nie ogląda się często tych facetów, jeśli w ogóle.

— Tych facetów? Co pan ma na myśli? - Billy-Joe wskazał palcem na kapelusz.

Prawdę mówiąc — mruknął Hicks, zerkając z ukosa na Deckera — nie przyglądałem się im zbyt dokładnie.

Billy-Joe uśmiechnął się i zdjął okulary.

Billy-Joe podniósł delikatnie szablę i włożył ją do gabloty.

Fajnie — mruknął Hicks. przetykając głośno ślinę. Billy-Joe Bennet oparł się łokciami o kontuar i wypiął swój wielki tyłek.

Z tego, co wiadomo — Bennet wyprostował się i rozłożył ręce — pierwszy i ostatni raz pojawili się pod Wilderness. Potem już nikt o nich nie słyszał. Podobno sam Longstreet był przerażony tym, co zrobili, więc ich rozwiązał i nakazał, żeby nikt więcej o nich nie wspominał... Do dzisiaj przetrwało tylko to, co mówili naoczni świadkowie po obu stronach. A jak sami pewnie wiecie, Wilderness to takie miejsce, że niewielu wie­ działo, co się dzieje. Pełno tam drzew i gęstych krzaków.

Wziął jeszcze raz rysunek Sandry i przyglądał mu się przez chwilę, po czym położył kartkę na kontuarze i uniósł w górę palec.

Wiecie co? Ja tylko raz, dawno temu, widziałem podobny rysunek. To był szkic zrobiony przez pewnego porucznika z dywizji Kershawa. Narysował całą trzynastkę, razem z tym czarnym. To było na krótko przed bitwą, kiedy ich zebrali pod Parker Stone. Tak, narysował ich... wszystkich. — Bennet pokręcił głową i spojrzał na detektywów. — Bardzo bym chciał wiedzieć, kto to narysował i z czego to odrysował... rozumiecie, chodzi o źródła. Takie coś warte jest tysiące... zwłaszcza jeśli mają cały mundur. Sam był złożył ofertę.

Hicks zerknął do swojego notatnika i spytał:

Gdy jechali na wschód, w kierunku centrum. Decker wes­tchnął ciężko i pokręcił głową.

Decker skręcił w lewo i ruszył w kierunku Monroe Park. Hicks zerknął znad notatnika i zapytał:

ROZDZIAŁ 12

Hicks wysiadł przed małym domkiem na Valley Road. W ogródku bawiło się mnóstwo małych dzieci; biegały, krzy­czały, rzucały piłeczkami i ciskały w siebie kolorowe baloniki. Gdy sierżant szedł ścieżką, przed dom wyszła śliczna młoda kobieta w jasnoróżowej sukience. Hicks z pewnością musiał jej opowiadać o Deckerze, bo uśmiechnęła się i pomachała mu. Decker również pomachał i westchnął w duchu: śliczniutka, smaczniutka... Niektórzy faceci mają szczęście.

Komórka zagrała Piątą symfonię.

Było bardzo gorąco. Koszula kleiła mu się do ciała i miał ogromną ochotę wrócić do domu, wziąć letni prysznic i uwalić się na sofie w klimatyzowanym saloniku ze szklaneczką tequili. Cały czas myślał o tym, co stało się w męskiej toalecie. Powracało to do niego jak wciąż od nowa przewijany film wideo: pochylona głowa Mayzie, jego penis w jej ustach. Patrzy na nią i widzi twarz Cathy. Cathy uśmiecha się do niego. Twarz biała jak papier, żółtawe błyski w oczach. Nagle jej głowa eksploduje bezgłośnie, wokół rozbryzgują się fragmenty kości czaszki i mózg. Po chwili Cathy znów podnosi twarz, otwiera oczy i uśmiecha się. Zaraz potem resztki jej głowy ponownie eksplodują, a krew chlusta na ścianki kabiny.

Gdy dojechał do skrzyżowania z Franklin Street, zawahał się i zwolnił. Za plecami usłyszał wściekle trąbienie. „Pieprz się, dupku", mruknął i pokazał tamtemu środkowy palec. Ruszył ostro, skręcił w prawo i pojechał do biura.

Na korytarzu podszedł do automatu, wrzucił monetę i wyjął kubek gorącej kawy. Wszedł do biura, popijając ostrożnie gorący napój małymi łyczkami, rzucił prochowiec na oparcie krzesła i włączył komputer.

„...wyjmuje jego penisa z ust, unosi głowę i uśmiecha się. Mayzie... Cathy... Jej głowa rozpryskuje się jak dynia trafiona pociskiem, a w jego twarz wbijają się fragmenty kości i zęby...".

Boże, co się ze mną dzieje? Co się w ogóle wokół mnie dzieje? — pomyślał.

Potrząsnął głową i otworzył plik zawierający sprawę opa­trzoną numerem CZS/448/3251. Cathcrine Meredith Meade, wiek 29 lat. U góry dokumentu znajdowało się kilkanaście zdjęć zrobionych na miejscu zbrodni przez ekipę techniczną. Znajoma sypialnia, znajoma łazienka mieszkania na 318 West Broad Street. Na wpół zaciągnięte zasłony, ciemnokremowe ściany, jasnokremowe poduszki. Pastelowa pościel i białe prze­ścieradło przesiąknięte były krwią. Ciało Cathy w zakrwawionej koszulce nocnej leżało na podłodze, tuż przy łóżku.

Została zabita siódmego lutego w nocy, około 1.30. Deckera wezwano wtedy do przypadku mocno podejrzanego utonięcia. Zwłoki topielca znaleziono na kamienistej plaży Brown Island.

To właśnie wtedy do ich mieszkania musiał dostać się zabójca. Nie było żadnych śladów włamania, a jednak ktoś wszedł do mieszkania, poszedł prosto do sypialni, zbliżył się do łóżka na odległość metra i oddał trzy strzały z broni z tłumikiem, prosto w głowę śpiącej.

Cathy zawsze była pogodna i uśmiechnięta. Promienna jak słoneczna wiosna, przyciągała do siebie ludzi. Nawet jej były chłopak do końca ją adorował i robił wszystko, by do niego wróciła. Decker nie wiedział, kto mógłby chcieć zamordować tę śliczną, przez wszystkich lubianą kobietę. W końcu doszedł do wniosku, że jedynym logicznym wyjaśnieniem tej zbrodni jest tragiczna pomyłka. Ktoś, kto prawdopodobnie miał z nim jakieś porachunki, wszedł do ciemnej sypialni i przekonany, że strzela do niego, zabił Cathy. Ale możliwe też, że miała to być nauczka, lekcja pokory i ostrzeżenie.

W tym czasie Decker uwikłany był jednocześnie w kilka bardzo poważnych spraw dotyczących serii morderstw. Miał solidne podstawy do podejrzeń, że sprawcami byli albo członkowie, albo osoby ściśle związane z dwoma grupami przestępczymi, zwanymi Strutters i Egun. Zdołał odszukać trzech świadków, którzy mogli dostarczyć sporo materiału dowodowego przeciw Królowej Ache, przywódczyni grupy Egun. Ale zabójstwo Cathy spowodowało, że przełożeni wysłali Deckera, bliskiego całkowitego załamania nerwowego, na przymusowy sześciomiesięczny urlop zdrowotny. W tym czasie jego trzej świadkowie doznali trwałej amnezji.

Dlaczego właśnie teraz powracają do niego myśli o Cathy? Nie wiedział, co o tym wszystkim sądzić. Skąd te nocne koszmary, halucynacje i dziwne zdarzenia, jak to w jego kuchni, gdzie zobaczył twarz z kurczaka i owoców? Przewinął plik w dół, gdzie znajdował się szczegółowy raport z siódmego lutego. Być może podświadomie wyczuwał podobieństwo tych trzech spraw i dlatego wciąż myślał o zabójstwie Cathy. Wtedy również nie znaleziono żadnych konkretnych dowodów, tak jak w przypadku śmierci Alison Maitland i George'a Drewry'ego. Zabójcy Cathy udało się nawet uniknąć wykrycia przez kamery zainstalowane w holu na parterze, w windzie i na korytarzu, dokładnie naprzeciwko drzwi ich mieszkania. Ka­mery niczego nie zarejestrowały, a ochrona niczego nie zauwa­żyła na swoich monitorach. Mordercy nie ujęto, sprawa nadal była otwarta, odłożono ją jednak ad acta.

Była już dwudziesta trzecia dwadzieścia, gdy do biura wszedł Cab.

Kapitan obszedł biurko i stanął za plecami Deckera.

Cab westchnął i położył Deckerowi dłoń na ramieniu.

Cab zerknął na niego, włożył szybko rękę do kieszeni, wyciągnął chusteczkę i kichnął potężnie.

Kurwa, nigdy się z tego me wygrzebie — jęknął.

Gdy Decker wkładał klucz do zamka, poczuł ciężkawy zapach przypominający kadzidło. Wyciągnął broń, odbezpieczył ją i ostrożnie pchnął drzwi. Przemknęło mu przez myśl, że zapach być może pochodzi z mieszkania na dole, w którym młoda para małżeńska, prawdopodobnie buddyści, stale paliła kadzidełka. Po chwili zdecydował jednak, że zapach jest zbyt intensywny.

Przylgnął plecami do ściany i małymi krokami posuwał się wzdłuż korytarza w kierunku kuchni. Wsunął lufę rewolweru między futrynę i drzwi i zajrzał do środka, ale w kuchni nikogo nie było. Zrobił dwa duże kroki w poprzek korytarza, znowu przylgnął do ściany i zaczął skradać się powoli do saloniku.

lam jednak również nikogo nie było. Ale zapach kadzidełka był dużo wyraźniejszy. Decker rozejrzał się i dostrzegł trzy patyczki tkwiące w małej, wypełnionej piaskiem urnie, której używał jako popielniczki. Na ścianie za kadzidełkami zobaczył wypisane krwistą czerwienią litery: ŚWIĘTA BARBARA.

Podszedł ostrożnie do napisu i dotknął go czubkiem palca. Był jeszcze mokry i wyglądało na to, że zrobiono go krwią, a przynajmniej tak mu się wydawało. Nie miał jednak ochoty tego sprawdzać. Odwrócił się i poszedł cicho do sypialni. Drzwi były lekko uchylone. Decker nasłuchiwał przez chwilę, ale nie dochodził stamtąd żaden dźwięk. W mieszkaniu było pusto i cicho. Słyszał jedynie miarowy szum samochodów na ulicy i basowy, przytłumiony pomruk telewizora w mie­szkaniu obok.

Odetchnął kilka razy i otworzył szerzej drzwi od sypialni. Wszedł do środka i uklęknął, sprawdzając, czy nie ma nikogo pod łóżkiem. Otworzył szybko drzwi szafy wnękowej, ale tam też nikogo nie było.

Nagle usłyszał jakiś dźwięk dochodzący z łazienki. Natych­miast przypomniał sobie łazienkę majora Drewry'ego i to, co tam zobaczył. Podszedł cicho do drzwi i przyłożył do nich ucho. Usłyszał miarowe kapanie, jakby ktoś zostawił niedo­mknięty kurek. Ujął ostrożnie klamkę, nacisnął ją i gwałtownie otworzył drzwi.

W pierwszej chwili przestraszył się, zanim zdał sobie sprawę, że widzi własne odbicie w lustrze. W łazience nikogo nie było, ale kurek był niedokręcony, a umywalka zachlapana jakąś szkarłatną cieczą. Wyglądało to tak. jakby ktoś w pośpiechu umył zakrwawione ręce i szybko wyszedł.

Pozostawało tylko pytanie, którędy ten ktoś wydostał się z mieszkania. Okno w łazience było przecież zamknięte od wewnątrz. Decker ostrożnie ujął kurek między dwa palce, by nie zetrzeć ewentualnych odcisków palców, dokręcił go i zatkał umywalkę korkiem.

Wyprostował się i spojrzał na swoje odbicie w lustrze. Nie, McKenna, nie zwariowałeś, powiedział sam sobie. To się dzieje naprawdę i możesz to udowodnić. Na ścianie jest napis, w urnie są kadzidełka. Każdy to zobaczy. A ja i bez tego wiem, że ktoś tu był... naruszył spokój powietrza... wprowadził swoje fluidy...

Wrócił do saloniku i jeszcze raz. z anacondą gotową do strzału, przeszukał całe mieszkanie, choć wiedział, że nikogo już w nim nie ma. Potem zamknął starannie drzwi wejściowe i podniósł słuchawkę. Zadzwonił bezpośrednio do porucznik Bryce z wydziału dochodzeń sądowych.

ROZDZIAŁ 13

Biegł boso przez gęste krzaki. Tym razem płomienie były znacznie bliżej, czuł je niemal na swoich plecach. Wokół sypały iskry, tliły się w jego włosach, parzyły mu twarz.

„Wszyscy zbierają się na drodze! Wszyscy na drodze!".

Kto to krzyczy? Gdzie oni są? Jak się mam tam dostać?

Zasłaniając się uniesionym ramieniem, biegł na oślep przez krzaki. W pewnym momencie na jego szyję spadła iskra i wżarła mu się w skórę. Krzyknął i strzepnął ją, ale nadal czuł palący ból.

Miał niejasne wrażenie, że droga jest gdzieś na lewo, niecałe pół kilometra stąd. Ale właśnie tam był największy ogień i ktoś przeraźliwie krzyczał. Pobiegł więc w prawo w nadziei, że okrąży płonący las i dotrze na miejsce zbiórki z drugiej strony.

Najbardziej przerażało go to, że czuł, iż ktoś za nim biegnie i jest już bardzo blisko. Odwrócił się i zobaczył za sobą złowrogi czarny cień. Wiedział, że w tej istocie nie ma gniewu, wyczuwał w niej jedynie zimną determinację. Śmierć. Czarny cień chciał go zabić, zadając ból przechodzący wszelkie wyobrażenia.

Widział dokładnie wysoką upiorną sylwetkę w rozwianym płaszczu z peleryną. Była tuż za nim. Boże... uciec... uciec jak najdalej... Uratować się!

Skoczył w prześwit między krzakami i włożył wszystkie siły w szaleńczy bieg. Po chwili jednak wpadł w gęste krzaki i odbił się od ich nieprzeniknionej gęstwiny. Ostre kolce poraniły mu twarz i ręce. Zatrzymał się. żeby zaczerpnąć powietrza. Musi się cofnąć, tędy nie przejdzie. Ale w którą stronę biec? Upiór był tuż za nim. Nagle rozległ się ogłuszający łoskot i otoczyła go ciemność. Klatka! Pełno kości i czaszek!

Rzucił się w jedną stronę, a potem w drugą. Ciemność. Brak powietrza. „Duszę się! — krzyczał w panice. — Nie mogę oddychać! Nie mogę oddychać!".

Odnalazł ojca Thomasa w diecezjalnym ogrodzie na tyłach katedry Świętego Serca. Duchowny stał z podwiniętymi ręka­wami, zgięty wpół, i pielił grządki. Jego zwykle rumiana twarz była teraz purpurowa od wysiłku, a białe włosy przypominały targaną wichurą trawę.

Po śmierci Cathy Decker przychodził do katedry Świętego Serca przynajmniej dwa razy w tygodniu. Strzeliste, chłodne i mroczne wnętrze dawało mu spokój i ukojenie. Modlił się i czasami prosił Boga, by cofnął czas. by ta straszna zbrodnia nigdy się nie wydarzyła.

Fundatorem katedry był Thomas Fortune Ryan, założyciel Amerykańskiego Towarzystwa Tytoniowego. W Richmondnie było zbyt wielu katolików, więc ta jedna świątynia zupełnie im wystarczała.

Myślę, że jakiś czas temu rozminąłem się z Bogiem — powiedział po chwili Decker. — Prosiłem Go o coś niemoż­liwego i nie potrafiłem zrozumieć, że nie spełni mojej prośby.

Poprowadził Deckera przez ogrodowe ścieżki. Po chwili weszli do budynku mieszkalnego i krótkim korytarzykiem poszli wprost do kuchni. Decker usiadł przy dużym dębowym stole, a ojciec Thomas otworzył lodówkę i wyciągnął z niej dzbanek lemoniady.

Decker roześmiał się, wypił kilka łyków lemoniady i zapytał:

Dziś jednak twierdzi się, że historia Barbary to tyli legenda i że kiedyś, dawno temu, po prostu mylnie zinterpretowano mit, uznając przedstawione w nim wydarzenia za prawdziwe. Tak więc. mój synu, twój sen jest najprawdopodob­niej tylko snem.

Decker uniósł brwi.

Ojciec Thomas wyjął z lemoniady kawałek cytryny i krzy­wiąc się, ssał ją powoli.

No dobrze — powiedział Decker, rozpinając koszulę i odchylając kołnierzyk — a co mam myśleć o tym?

Ojciec Thomas przyjrzał się śladowi oparzenia na szyi.

Ostatniej nocy śniło mi się, że kiedy uciekałem, płonąca iskra spadla mi na szyję. Zabolało mnie wtedy i boli nadal, poza tym pozostał ślad. Wykluczone, żebym oparzył się za dnia i zapomniał o tym. Nie mam amnezji. Proszę zobaczyć jeszcze to, ojcze — mówił dalej Decker, podwijając rękawy. — To są ślady kolców z krzaków. Takie same mam na stopach.

Ojciec Thomas milczał przez dłuższą chwilę, wpatrując się w blat dębowego stołu. Dopiero po paru minutach podniósł wzrok na Deckera i powiedział cicho:

Siedział z Hicksem w kafejce na Trzeciej Ulicy, gdy za­brzmiała Piąta symfonia.

Poruczniku, nawet Strauss nie znosił Beethovena. Po­wiedział, że wszystkie jego kompozycje to chałtura. Tak się wyraził.

Porucznik McKenna? — usłyszał Decker w słuchawce kobiecy głos.

Decker wyłączył telefon i spojrzał na Hicksa.

Hicks przeciął naleśnik widelcem na pół i włożył sobie duży kawałek do ust. Jedząc, patrzył na Deckera i myślał o czymś intensywnie.

Decker odgryzł spory kęs pączka, ale po chwili skrzywił się, z trudem przełknął to, co miał w ustach, a resztę ciastka rzucił na papierową tackę.

Hicks wytarł usta chusteczką i zgniótł ją w dłoni.

Gdy zapłacili rachunek, Hicks niespodziewanie zapytał: —- A jeśli chodzi o to zaproszenie na meksykańskie żarcie... nadal jest aktualne?

Wyszli na zewnątrz, na zalaną słońcem ulicę. Decker przez chwilę patrzył na przejeżdżające samochody, a potem założył swoje okulary przeciwsłoneczne.

Hicks, twoja żona po prostu chce zwrócić na siebie uwagę. One wszystkie tego potrzebują.

Gdy wrócili do biura, Decker zobaczył migające na aparacie telefonicznym światełko; ktoś dzwonił do niego niecałe dwie minuty temu. Przewinął taśmę i odsłuchał wiadomość. „Porucz­nik McKenna? Tu Eunice Plummer. Pomyślałam, że pewnie by pan chciał to wiedzieć, więc zadzwoniłam. Sandra znowu go widziała. Strasznego Człowieka".

ROZDZIAŁ 14

Decker natychmiast oddzwonił.

Kurwa, ten cholerny Cab, pomyślał Decker. Ciągle musi się wpierdalać.

Decker zawołał sierżanta i złapał swój prochowiec.

Jerry Maitland siedział na łóżku i oglądał program o od­kryciach na Antarktydzie na początku dwudziestego wieku. Patrzył na czarno-białe zdjęcia przedstawiające badaczy, którzy już dawno nie żyli. Na jednym z nich zobaczył człowieka w czarnym grubym futrze, sfotografowanego na tle lodowej pustyni.

„Z całej amerykańskiej ekspedycji z 1908 roku ocalał tylko jeden człowiek, Clement Pearson. Gdy doszedł do bazy, opo­wiedział niezwykłą historię — podobno przez cały czas towa­rzyszyła mu w drodze tajemnicza postać, która pomogła mu przetrwać najgorsze chwile i ocaliła go od niechybnej śmierci. Postać ta cały czas trzymała się w pewnej odległości od niego i nigdy nie przemówiła. Gdy Pearson dotarł rano do McMurdo Sound, tajemnicza postać zniknęła".

Jerry poprawił się na łóżku i właśnie miał zamiar przykryć się kocem, gdy poczuł, że coś zakłóciło spokojną atmosferę pokoju. Przez jego twarz przeszedł powiew chłodu, jakby ktoś otworzył drzwi, wpuszczając chłodniejsze powietrze z zewnątrz. Zerknął w lewo, ale drzwi były zamknięte. Miał jednak nie­odparte wrażenie, że nie jest już w pokoju sam. Wyłączył głos w telewizorze i nasłuchiwał przez chwilę, marszcząc brwi. Patrzył na ekran, na którym widniał naszkicowany węglem rysunek Pearsona. przedstawiający tajemniczą postać, która rzekomo ocaliła badacza od śmierci: wielka, przytłaczając; czarna plama na tle lodowych pustkowi. Nagle Jerry'emi wydało się, że plama się poruszyła. Zmrużył oczy i pochylił się nieco do przodu, by się lepiej przyjrzeć. W tym samym momencie kątem oka dostrzegł, że okno również zadrgało. Miał wrażenie, że patrzy na taflę spływającej wody.

Zamrugał i potrząsnął głową. Wiedział, że jest na silnych antybiotykach i środkach przeciwbólowych. Może dlatego miał zaburzenia wzroku. Przez chwilę nic się nie działo, więc utwierdził się w przekonaniu, że to wpływ jednego z leków, ale nagle kwiaty stojące na małym stoliku drgnęły i zaraz potem id główki opadły. W tym samym momencie wyczuł obok siebie czyjąś obecność. Ktoś lub coś stało bardzo blisko łóżka; słyszał stłumiony oddech i jeszcze jakiś inny dźwięk, którego nie potrafił zidentyfikować. Przypominało to nieprzyjemny chrobot, jakby po drewnianym parkiecie biegły tysiące karaluchów. Pamiętał ten dźwięk z dzieciństwa, gdy bawił się na strychu w domu rodziców.

Sięgnął niepewnie po dzwonek alarmowy leżący obok na kocu. Nie bardzo wiedział, co ma zrobić. Nie chciał wyjść na wariata, który wzywa pielęgniarki, bo w pokoju jest coś niewi­dzialnego i chrobocze. Może to jednak tylko projekcje zmęczo­nego, udręczonego umysłu i działanie silnych środków przeciw­bólowych. Ale jeśli tak, to pielęgniarki będą o tym wiedziały i może dadzą mu coś na uspokojenie.

Kiedy już miał nacisnąć dzwonek, chrobot zmienił się w upiorny szelest. Powietrze wokół Jerry'ego zadrgało i coś złapało go za nadgarstek z siłą stalowego imadła.

Krzyknął przeraźliwie i szarpnął ręką. Poczuł piekący ból; na jego twarz i jasny koc trysnęła krew. Patrzył z niedowierza­niem na swoją oderwaną prawą dłoń, leżącą na kocu. Jej palce drgały konwulsyjnie, a z nadgarstka chlustała miarowo krew. Boże! Nie! To nie może być prawda! Takie rzeczy się nie zdarzają... Nieee! Nagle jakaś ogromna siła chwyciła go w sta Iowy uścisk i wyleciał z łóżka jak z procy. Przeleciał kilka metrów i uderzył w ścianę przy oknie. Oszołomiony i przerażo­ny, usiłował pozbierać się i wstać. Podparł się lewą ręką i podniósł na chwiejnych nogach, ale nie mógł ustać. Opadł na kolana i zaczął się czołgać w kierunku drzwi, zostawiając za sobą szeroką krwawą smugę. Po chwili coś nim znowu szarp­nęło i uniósł się w powietrze; jakaś niewidzialna siła trzymała go w górze jak małego szczeniaka.

Boże, niech ktoś mi pomoże! Ratunku! Błagam! Na pomoc!

Coś owinęło mu się wokół szyi i zacisnęło mocno. Krzyk uwiązł Jerry'emu w gardle; poczuł, że jest zupełnie bezradny. Przerażenie ścisnęło mu serce i całkowicie go sparaliżowało. Słyszał tuż przy uchu chrapliwy oddech i czuł zapach zimnej, stęchłej ziemi. Wyczuwał, że ta koszmarna niewidzialna po­stać ma na sobie ciężki, wełniany płaszcz. Oddech upiora brzmiał teraz jak złowieszcze staccato: hrahh... hrahh... hrahh... hrahhh...

Jerry chciał krzyknąć, ale z jego gardła wydobył się tylko charkot: „Ra... tuunku... Bła... ghhh... aaam...".

Nagle coś rozerwało mu piżamę, wszystkie guziki odpadły i poleciały na winylową podłogę. Sekundę później w brzuch wbiło mu się zimne ostrze, centymetr poniżej pępka. Jego ciałem wstrząsnął przenikliwy, szarpiący ból i usłyszał, jak z przekłutego brzucha uchodzą gazy. Uderzyła go fala parali­żującej świadomości, że za chwilę umrze i nikt nawet o tym nie będzie wiedział, nikt nie pospieszy mu z pomocą. Zebrał ostatki sił i szarpnął się, próbując wyzwolić się ze śmiertelnego uścisku. Ale chwyt niewidzialnego napastnika nie zelżał ani trochę. Mimo okropnego bólu Jerry nie poddawał się. Nagle ogarnęło go przeczucie, że zaraz stanie się coś strasznego. Przez jego ciało przeszedł zimny dreszcz i natychmiast potem ogarnęła go fala niepowstrzymanych mdłości, gdy niewidzialne zimne ostrze jednym precyzyjnym, powolnym cięciem rozpłatało mu skórę na brzuchu. Głowa Jerry'ego opadła w dół i ze zgrozą zobaczył, jak powłoki brzuszne i cienka warstwa tłuszczu rozstępują się, ukazując czerwonawe, pokryte śluzem wnętrzności. Ogarnie^ straszliwą paniką, usłyszał chrapliwe sapnięcie i uświadomi sobie, że upiorny demon czerpie z jego cierpienia ogromni satysfakcję.

Przez chwilę patrzył osłupiały na swoje wnętrzności, a potem jego ciałem wstrząsnęły drgawki. Był teraz tylko przerażonym przepełnionym rozpaczą małym chłopcem, czekającym m mamę, która przytuliłaby go i ukoiła ból. Chciał ją głośne zawołać, ale z jego gardła wydobył się tylko słaby charkot „Ma... mham... mhamoo... mamo... ratuj".

Decker otworzył drzwi od strony pasażera i podał dziew­czynce rękę.

Chwycił Sandrę za rękę i wbiegli na stopnie szpitala.

Przeszli przez obrotowe drzwi i natknęli się na ochroniarza, który podniósł do góry rękę i oświadczył:

Chwileczkę, proszę zaczekać. Musi się pan najpierw zgłosić do recepcji.

Decker odchylił brzeg swojego prochowca. pokazując mu odznakę.

Ochroniarz cofnął się, a Decker i Sandra podbiegli do otwierającej się właśnie windy. Hicks i Eunice Plummer podążali parę metrów za nimi, ale Decker nie chciał na nich czekać, krzyknął więc tylko: „Bierzcie następną!" — i wdusił w przy­cisk z cyfrą 5.

Gdy jechali w górę, Sandra uśmiechnęła się nerwowo.

Rozległ się cichy gong i drzwi się otworzyły. Wychodząc z windy, Decker ponownie wziął Sandrę za rękę i powie­dział:

Przeszli szybkim krokiem przez korytarz i zatrzymali się przy pokoju Maitlanda. Decker rozejrzał się i ze zdziwieniem stwierdził, że przy drzwiach nie ma dyżurnego policjanta. Na krześle leżała tylko gazeta, a na podłodze stały dwa puste kubeczki po kawie. Kiedy nacisnął klamkę, okazało się, że drzwi są zamknięte. Wyglądało na to, że coś blokuje je od wewnątrz, być może podstawione pod klamkę krzesło. Nie mógł zajrzeć do środka, bo okienko w drzwiach było zasu­nięte.

Jerry? Jerry, tu Decker... wszystko w porządku? — zapytał i uderzył lekko w drzwi otwartą dłonią. — Jerry, słyszysz mnie? Jesteś tam? Czy możesz wstać i otworzyć drzwi? Jerry? Jerry, odpowiedz chociaż!

Sandra spojrzała na Deckera i przygryzła dolną wargę.

— Znowu to czuję... Zło... Złe przeczucie...

Decker spojrzał na nią, a potem na drzwi. Zaparł się i kopnął kilka razy, ale drzwi nie puściły. W tym samym momencie z jednej strony nadbiegł Hicks z panną Plummer, a z drugiej dyżurny policjant.

Gdzie ty byłeś, do diabła?! - krzyknął Decker. Policjant podniósł do góry foliową torebkę, w której był kartonik pączków.

Policjant i Hicks naparli ramionami na drzwi, a Eunice Plummer objęła przerażoną Sandrę i cofnęła się.

Odchylona do tyłu głowa Jerry'ego spoczywała na nie­widzialnym ramieniu. Patrzył tępo w sufit, zdając sobie nie­jasno sprawę, że nadal wisi w powietrzu, trzymany w że­laznym uścisku. Ból przychodził ostrymi falami wraz z cien­kim, jednostajnym piskiem. Jerry'emu zdawało się, że ten pisk układa się w jakąś dziwną melodię, obcą i nieprzy­jemną.

Lewą ręką wciąż ściskał brzuch, starając się utrzymać razem rozcięte powłoki, ale było mu coraz trudniej. Nagle usłyszał tuż przy uchu chrapliwy szept: „No i kto jest teraz męczen­nikiem?".

Zadrżał, ale nie mógł nic powiedzieć. Nie mógł nawet przełknąć śliny. W tej chwili pragnął tylko jednego: by ten horror i straszliwy ból wreszcie się skończyły. Znowu usłyszał wstrętny szept: „No i kto teraz musi być gotów na ostateczne poświęcenie?". Zaraz potem szept przeszedł w zimny, chrapliwy głos: „No i kto teraz poświęca wszystko dla chwały i honoru?".

Jerry był ogłupiały i przerażony. Chciał błagać o łaskę, ale z jego gardła wydobył się tylko charkot. W pewnej chwili wydało mu się, że słyszy jakieś wołanie i czyjś głos wymawia jego imię, ale to wszystko było bardzo daleko i oddalało się coraz bardziej. Wokół narastała zimna i śliska ciemność; czuł ją na twarzy, na ramionach i nogach. Zaczął odpływać w tę ciemność, gdy nagle nowy ostry ból szarpnął całym ciałem. Głowa opadła mu do przodu, a to, co zobaczył, sprawiło, że zgroza ścisnęła mu gardło i serce. Niewidzialna dłoń wyciągała z jego brzucha jelito; wyglądało to tak, jakby samo unosiło się do góry, jak zaczarowany przez zaklinacza wąż.

Nie... me... to się nie dzieje naprawdę... o Boże... —jęknął Jerry, patrząc, jak jego własne jelito okręca się wokół szpital­nego łóżka i zawiązuje na supeł wokół drążka ramy.

Nagle niewidzialny upiór podrzucił go i Jerry zawisł na jego ramieniu. Plując krwią, patrzył ze zgrozą na zbliżające się okno.

Dźwięki... głosy... Ktoś wołał: „Jerry! Na miłość boską... słyszysz mnie? Otwórz drzwi... Nie wygłupiaj się!". Ale on nic me mógł zrobić. Straszliwie przerażony, brocząc krwią z ot­wartej szeroko jamy brzusznej, patrzył na okno. Po chwili niewidzialne ramiona uniosły go w górę i pchnęły. Jerry uderzył twarzą w szybę, która rozprysła się na tysiące kawałków w szar­piącej, tnącej skórę i kości eksplozji, i wyleciał na zewnątrz. Przez ułamek sekundy cieszył się nawet, że zaraz roztrzaska się na dole o chodnik i skończą się jego cierpienia, ale niemal w tym samym momencie targnął nim kolejny straszliwy ból, gdy zatrzymało go zawiązane wokół ramy łóżka jelito. Chwycił się oburącz tej krwawej liny i próbował podciągnąć w górę, ale ręce nie znajdowały zaczepienia na śliskiej powierzchni. Trzy­mał się jednak kurczowo swojego jelita, jak ostatniej nadziei. Jeszcze nie spadłem... Jeszcze nie... Żyję... a dopóki żyję, mogę się uratować... Przed oczami mignęły mu jakieś przerażone twarze i szeroko otwarte oczy. Widzą mnie... widzą... zaraz nadejdzie pomoc...

Minęło kilka sekund. Jerry trzymał się oburącz swojego jelita i wolno obracał się wokół własnej osi. Zobaczył wpatrzone w niego duże, kochające oczy. Alison...

Po chwili otoczyła go nieprzenikniona ciemność. Podążył za jasnym spojrzeniem tych wielkich, dobrych oczu i poddał się ich kojącemu ciepłu. Ból ustał.

Gdy Decker usłyszał brzęk tłuczonej szyby, nie czekał już ani sekundy. Kopnął z całych sił w drzwi, które otworzyły sit; gwałtownie, jakby nigdy nie były zamknięte. Wyciągnął rewol­wer i wszedł do pokoju. Pierwszą rzeczą, którą natychmiast zauważył, była śliska, żółtawa lina przywiązana do ramy łóżka i wychodząca przez okno. Nie zorientował się jednak od razu na co patrzy.

Decker nic nie powiedział, tylko rozejrzał się po pokoju Popatrzył na zakrwawione łóżko i kałuże krwi na winylowe; podłodze. Skrzywił się i powiedział wolno, podchodząc do okna:

Albo skurczybyk znowu sam się pociął, albo...

Nie dokończył, bo w tym momencie dostrzegł coś dziwnego jakby drganie powietrza nad rozgrzanymi słońcem dachami. Nawet okienne ramy zafalowały, a Deckerowi zakręciło się w głowie.

Postąpił krok do przodu, w kierunku okna. i nagle poczuł silne uderzenie w piersi. Zachwiał się i upadł na łóżko, uderzając głową w ramę.

Co za kurwa?! — jęknął boleśnie i złapał się za nos, z którego obficie popłynęła krew.

Było już jednak za późno. Z korytarza usłyszeli wołanie przestraszonej Sandry:

To on! To on!

Decker minął zdezorientowanego policjanta i wybiegł na korytarz, trzymając oburącz swoją anacondę. Sandra wtuliła się w ramiona matki i pokazywała palcem na koniec korytarza.

— Tam poszedł... Tam! Ooo... taam... widzicie? Widzicie go? Tam jest!

Decker wpatrywał się przez chwilę we wskazanym przez dziewczynkę kierunku, ale jedyną rzeczą, jaką widział, była lekka turbulencja powietrza gdzieś pośrodku korytarza. Wy­mierzył broń, w tym momencie jednak otworzyły się drzwi dyżurki i na korytarz wyszły dwie pielęgniarki.

Cofnąć się! — krzyknął Decker. — Z drogi!

Zanim kobiety zdołały w jakikolwiek sposób zareagować, jedna z nich, pchnięta niewidzialną siłą, upadła na podłogę, a druga uderzyła w drzwi.

Decker pobiegł korytarzem w stronę wind. Drzwi środkowej rozsunęły się. Wymierzył broń, Jęcz z kabiny wyszła tylko rehabilitantka ze starszą panią na wózku. Były jeszcze dwie inne windy, ale jedna znajdowała się na parterze, a druga na siódmym piętrze.

A niech to trąd zeżre! — sapnął wściekle Decker i schował rewolwer.

Zawrócił i poszedł w stronę pokoju Maitlanda, pomagając po drodze wstać pielęgniarkom.

—- Jeszcze tego nie wiemy, na pewno się jednak dowiemy. Prawdopodobnie to jakaś sztuczka. Nie martwcie się, pracujemy nad tym. Muszę potem z wami porozmawiać, więc podajcie i swoje nazwiska.

Poruczniku! - zawołał Hicks. Decker wyczuł ogromne zdenerwowanie w jego głosie. Poruczniku, myślę, że powinien pan to zobaczyć.

Decker westchnął i ruszył w stronę pokoju. W tym momencie rozsunęły się drzwi windy i wypadło z niej dwóch ochroniarz trzech lekarzy pogotowia i pielęgniarka.

— Rychło w czas — mruknął Decker.

ROZDZIAŁ 15

Decker zdjął okulary przeciwsłoneczne i wytarł szkła swoim czerwono-żółtym krawatem.

Czy tobie ktoś narobił do mózgu? Mam podać prasie, że policja, czyli my... MY, Decker, poszukuje niewidzialnego gościa, który lata w płaszczu z peleryną i w kapeluszu z piórami, widzi go nastoletni nieznaczny Down. a poza tym niczego nie wiemy? Czy ty naprawdę myślisz, że mi się spieszy na wczesną emeryturę?

Decker wzruszył ramionami.

Cab pokiwał głową.

Cab spojrzał na niego i włożył ręce do kieszeni.

Kiedy wyszedł na skąpany w pomarańczowym świetle za­chodzącego słońca parking, zobaczył Mayzie.

— Cześć, Mayzie. Co tam słychać? — zapytał, obejmując ją ramieniem. — Właśnie miałem do ciebie dzwonić. Masz rację, musimy poważnie porozmawiać.

Dziewczyna wysunęła się spod jego ramienia i uśmiechnęła lekko.

Podeszli do jego samochodu i Decker ponownie ją objął.

Decker zmarszczył brwi i patrzył na nią przez chwilę.

Mayzie ze smutkiem pokręciła głową.

Przepraszam cię. Byłam po prostu głupia. Pomyślałam że to może nas do siebie zbliżyć... że jeśli ci powiem, że jestem w ciąży, to... to... Czy ty wiesz. Decker, jak ja się czułam? Czy kiedykolwiek o tym pomyślałeś? Nie... nie pomyślałeś. Cały czas tak bardzo jesteś zajęty sobą, że nie myślisz o innych ludziach...

Decker spuścił wzrok i milczał przez chwilę. Potem pogładził ją po włosach i uśmiechnął się słabo.

Tak mi przykro, Mayzie... naprawdę. Nigdy nie miałem zamiaru cię zranić. Ja sam siebie już tyle razy zraniłem, że się do tego przyzwyczaiłem, i pewnie dlatego zapominam, że inni też mają uczucia... że ty masz uczucia.

Przygarnął ją czule do siebie. Dziewczyna nie broniła się już, ale oboje wiedzieli, że to koniec ich związku. Po chwili Mayzie odsunęła się od niego, otarła wierzchem dłoni łzy z policzka i uśmiechnęła się smutno.

Wiesz, to byłby wspaniały chłopak — powiedział. — Nazwałbym go Decker McKenna Junior.

Mayzie uniosła się na palcach, pocałowała go w policzek i odeszła bez słowa. Decker patrzył jeszcze przez chwilę za nią i nieoczekiwanie uświadomił sobie, że z trudem przełyka ślinę.

Podjechał po Hicksa i razem pojechali na Davis Street 4140. Dom Maitlandów otoczony był żółtą policyjną taśmą. Decker otworzył drzwi i weszli do pogrążonego w półmroku hollu. Na ścianach i podłodze wciąż jeszcze była krew Alison Maitland, a w powietrzu unosił się nieprzyjemny, duszący zapach.

Hicks zatkał sobie nos dłonią i skrzywił się.

Nigdy nie sądziłem, że jelita są takie mocne — powiedział Decker.

— Ja też nie.

No to teraz już wiemy. Hicks. dlaczego flaczki muszą się tak długo gotować, he. he...

Jezu... zmiłuj się!

Decker wszedł do kuchni i zaczął otwierać wszystkie szafki i szuflady.

Już tam szukaliśmy - oświadczył Hicks, stając w pro­gu. — Zajrzeliśmy nawet do piecyka. Zajrzeliśmy wszędzie.

Wiem, mądralo. I nie znaleźliście żadnego dowodu. Ale może wtedy szukaliście nie tego dowodu, co trzeba.

— Co masz na myśli?

Wrócił do holu i rozejrzał się. Nad frontowymi drzwiami wisiał sporych rozmiarów olejny obraz w ciężkiej ramie z mosiężnymi okuciami. Decker podszedł i odchylił go, zerkając na kryjącą się pod nim ścianę.

Już to zrobiliśmy — oznajmił Hicks, patrząc, jak Decker wchodzi powoli po schodach, przyglądając się wiszącym na ścianie wzdłuż nich mniejszym obrazom, przedstawiającym Richmond, Mechanicsville i Newport News oraz wiejską idyllę z roześmianymi dziećmi i bawiącymi się psami. Było tam też kilka dziewiętnastowiecznych fotografii, pojedynczych i gru­powych, ukazujących żołnierzy Konfederacji — i to one zwróciły uwagę Deckera, a zwłaszcza jedna z nich.

Zdjął ją ze ściany i zszedł ze schodów, przyglądając się jej uważnie.

Spójrz na to — powiedział po chwili do Hicksa, pokazując mu napis na odwrocie. — Pierwszy Korpus pod Richard's Shop na Catharpin Road, piąty maja tysiąc osiemset sześć­ dziesiątego czwartego roku. Pod dowództwem generała majora M. L. Maitlanda.

Przyjrzeli się dokładniej grupie dwudziestu oficerów i żoł­nierzy, stojących w sztywnych pozach na szerokim trakcie, w cieniu wielkich, rozłożystych drzew. Dwóch oficerów trzy­mało za uzdy konie. Jedno ze zwierząt musiało się poruszyć w trakcie robienia zdjęcia, bo było lekko zamazane. Poruszył się też jeden z oficerów, stojący nieco w tyle. Cała grupa miała na sobie lekkie mundury lub nawet tylko koszule, ale on ubrany był w gruby płaszcz z opończą, a na głowie miał kapelusz z połową ronda opuszczoną ku dołowi. Decker, mimo zamaza­nej twarzy, dostrzegł, że nosił gęstą brodę.

Jerry Maitland powiedział, że podobizna Strasznego Człowieka przypomina mu kogoś, nie mógł sobie jednak przy­pomnieć kogo. Spójrz na tego człowieka, Hicks. Co o tym myślisz?

Sierżant zmarszczył brwi i zmrużył oczy.

Wiem, co masz na myśli — powiedział, wciąż trzymając dłoń przy nosie. — Ale to zdjęcie zrobiono ponad sto czter­dzieści lat temu.

Przeszukali resztę domu, ale po godzinie, gdy zaczęło się już robić ciemno, zrezygnowali.

Chyba niczego interesującego już tu nie znajdziemy — zawyrokował Decker. — Wynosimy się stąd. Teraz roztańczą się tu już duchy.

Gdy wyszli na świeże powietrze, Hicks odetchnął pełną piersią.

Chyba nigdy nie przyzwyczaję się do tego zapachu — powiedział, pocierając nos.

Decker klepnął go po plecach i zaśmiał się.

Dzień, w którym stwierdzisz, że ten zapach ci nie prze­szkadza, powinien być twoim ostatnim dniem w tej robocie.

W drodze do domu podjechał jeszcze do panny Plummer. Wjechał windą, która zgrzytała i hurgotała jak średniowieczne narzędzie tortur, i zapukał do drzwi. Gospodyni wpuściła go, ale było wyraźnie widać, że nie jest zachwycona tą wizytą.

W progu cofnął się i odchylając się do tyłu, pomachał siedzącej w kuchni Sandrze. Odpowiedziała mu kiwnięciem ręki i nieśmiałym, zakłopotanym uśmiechem.

Decker rozejrzał się po pokoju. Zauważył oprawioną w srebro fotografię Sandry, gdy była małym dzieckiem. Obok stało zdjęcie mężczyzny, być może ojca Sandry, uśmiechającego się niemal identycznie jak George W. Bush.

Przy kominku wisiały rysunki Sandry. Decker poczuł praw­dziwy podziw dla jej talentu. Potrafiła przedstawić nie tylko każdy szczegół obiektu, który rysowała. Jej małe dziełka od­dawały także atmosferę miejsca i miały niepowtarzalny klimat. Jeden z rysunków zwrócił szczególną uwagę Deckera. Był to bardzo dokładny szkic starej stacji kolejowej na Main Street.

Finezyjna, lekka kreska Sandry znakomicie oddawała unikalny charakter małych balkoników, niepowtarzalność starych da­chówek i pełnych uroku kamiennych obramowań okiennych. Harmonię i spokojny wdzięk tego miejsca zakłócała jednak wisząca nad jedną z wieżyczek ciemna, ciężka chmura, przy­pominająca uniesionego, gotowego do uderzenia węża.

Dziwne... — mruknął Decker, wypychając językiem policzek. — Świetny szkic, ale trochę niesamowity.

ROZDZIAŁ 16

Następnego dnia wybrał się do fortu Monroe, czterdzieści kilometrów na południowy wschód od Richmond. Znajdujące się tam Centrum Szkolenia i Dowodzenia Armii Amerykańskiej przez wiele lat było miejscem pracy majora Drewry'ego, który kierował wydziałem Archiwum Historii Wojskowości.

Gdy Decker otworzył okno samochodu, by pokazać strażnikowi swoją legitymację, poczuł świeży zapach bryzy znad Chesapeake Bay.

Decker zostawił samochód na parkingu dla odwiedzających popatrzył z niesmakiem na swoją plakietkę gościa i wszedł do budynku.

Pani kapitan Morello była w bibliotece. Odwrócona tyłem do drzwi, pochylała się nad biurkiem zawalonym różnymi dokumentami. Decker obrzucił ją krótkim, krytycznym spoj­rzeniem i doszedł do wniosku, że nawet sięgająca kolan spód­nica nie ujmuje uroku długim nogom pani kapitan. Gdy Morello odwróciła się do niego przodem, uśmiechnął się mimo woli. Była bardzo ładną, zgrabną kobietą, której kształtnych wypuk­łości nie mógł ukryć nawet sztywny, dokładnie wyprasowany mundur.

To brzmi obiecująco, pomyślał Decker i rozejrzał się po bibliotece. Drugie rzędy półek z teczkami i tekturowymi pudła­mi ciągnęły się aż do samego końca pomieszczenia, od podłogi do sufitu. Decker zdołał odczytać kilka napisów z najbliższych teczek: „Operacja przegrupowywania wojsk alianckich we Włoszech, wiosna, 1945", „Zmasowany atak sił lotnictwa, Kambodża, 1971", „Operacje logistyczne w Bośni i Hercego­winie, 1994".

Co za zakurzone piekiełko, pomyślał.

Decker skinął głową i poszedł za Morello wzdłuż jednego z rzędów półek.

— Proszę bardzo — powiedziała pani kapitan, zdejmując jedną z teczek z napisem „Bitwa pod Wilderness, 5—7 maja, 1864 roku. Brygada generała-majora Maitlanda". Podeszła do biurka i położyła teczkę na jego blacie. — Tu ma pan zdjęcie brygady generała majora Maitlanda, zrobione wczesnym ran­kiem szóstego maja na tak zwanym Pomarańczowym Trakcie, tuż przed atakiem na nacierającą armię rządową.

Decker przyjrzał się fotografii. Była dokładnie taka jak ta, którą widział w domu Geralda Maitlanda. Z podpisu pod zdjęciem wynikało, że trzecim oficerem od lewej był pułkownik porucznik Henry Drewry.

Gdy kapitan Morello chciała już odłożyć teczkę, Decker uniósł nagle dłoń i powiedział:

Przepraszam, chwileczkę, jeśli można... chciałbym jescze coś zobaczyć.

Zdjął okulary i ponownie przyjrzał się dokładnie fotografii.

Za grupą żołnierzy i oficerów stało w cieniu trzech mężczyzn. Dwóch z nich miało na sobie ciężkie wełniane płaszcze, a wszyscy trzej nosili kapelusze z opuszczonym rondem, zdo­bione czarnymi piórami.

Decker opuścił fotografię i popatrzył na kapitan Morello.

Wracał właśnie do Richmond, jedną ręką trzymając kierow­nicę, a w drugiej kupionego po drodze hamburgera, gdy za­brzmiała Piąta symfonia.

— Poruczniku, tu Hicks. Zdaje się, że mamy kolejną ofiarę.

ROZDZIAŁ 17

Skręcił w Szóstą Ulicę i przebił się przez tłum gapiów. Wielkie frontowe okno restauracji „Jimmy the Rib's Soul Food" już nie istniało, a na chodniku lśniły tysiące odłamków szkła. W poprzek ulicy stało siedem policyjnych radiowozów, am­bulans i dwie furgonetki z biura koronera.

Decker wysiadł z samochodu i podszedł do jednego z gapiów, którego rozpoznał. Był to młody, chudy mężczyzna, ubrany w czerwono-białą koszulkę bez rękawów, czerwony beret i karmazynowe zamszowe buty na obcasie. Całości tego dość nie­zwykłego stroju dopełniał naszyjnik z zębów rekina i kolczyki na łańcuszkach.

Dekka, czy ja wyglądam na samobójcę? Nawet gdybym coś wiedział, tobie na pewno nie powiem.

Decker potarł palcami czoło i uśmiechnął się.

A wiesz, Jonah, że to całkiem niezły pomysł?

Wszedł do restauracji po zgrzytającym szkle. Wszędzie wokół było pełno ludzi: policyjna ekipa techniczna, policjanci w mundurach i gapie. Rozejrzał się po urządzonym ze smakiem wnętrzu. Na ścianach wisiały fotografie znanych ludzi. Wśród nich poczesne miejsce zajmowało ogromne zdjęcie uśmiech­niętej Maggie L. Walker, pierwszej kobiety w Ameryce, która założyła bank. Były tu też kolorowe i czarno-białe fotografie Denzela Washingtona i Arthura Ashe'a juniora.

Cab i Hicks rozmawiali ze świadkami. Decker spojrzał na zwisające z sufitu plastikowe pnącza i podszedł do kolegów.

Poprowadził Deckera na tył restauracji, dyskretnie oddzielo­nej od reszty mahoniowymi kratkami, oplecionymi winoroślą. Na mahoniowej ławie siedział odchylony do tyłu czarnoskóry mężczyzna w ciemnych satynowych spodniach i takiej samej koszuli. To, co znajdowało się powyżej kołnierzyka, było tylko krwawą miazgą, w którą zamieniła się dolna szczęka. Reszta roztrzaskanej głowy znajdowała się na ścianie. Decker zauważył fragment oka, który spływał wolno na grudce mózgu, aż w końcu oderwał się i spadł za ławę.

Cab wyjął chusteczkę, kichnął potężnie i jak zwykle pokręci; głową, użalając się nad swoją alergią.

Jeśli nawet, to nikt się do tego nie przyznał. W końcu każdy chce mieć głowę na swoim miejscu. — odparł Cab, patrząc na bezgłowe zwłoki Juniora Abrahama. — Jak byś się czuł, Decker, gdyby każdy mógł zajrzeć ci do przełyku?

Decker potarł palcem czoło i pokiwał głową.

Decker podszedł do młodego szczupłego mężczyzny, roz­glądającego się nerwowo.

Treasure pociągnął nosem i potrząsnął głową.

Decker skinął głową.

Rozumiem — odparł Decker. - Dzięki, Treasure. Podszedł do Caba.

Decker pchnął wahadłowe drzwi do kuchni i aż się cofnął od fali gorącego powietrza, która w niego uderzyła. Kiedy zaczął się rozglądać po stosunkowo niewielkim pomieszczeniu, pod­szedł do niego główny kucharz, jeszcze grubszy niż Cab. Zdjął z głowy czerwoną opaskę i przetarł nią spocone czoło.

Dwaj pozostali kucharze pokiwali skwapliwie głowami. Decker podniósł przykrywkę z brytfanki i wciągnął nosem unoszącą się nad nią parę.

— Wspaniale pachnie — stwierdził, a potem uniósł głowę i dodał: — Mam nadzieję, Louis, że nie chronisz w ten sposób własnej dupy. To dochodzenie w sprawie zabójstwa i ktokolwiek składa fałszywe zeznania, ma potem dość spore kłopoty.

Louis potwierdził energicznym skinieniem głowy, że wszyst­ko rozumie.

Louis przygryzł górną wargę i po chwili wahania oświadczył:

Decker wyszedł z kuchni i streści! Hicksowi rozmowę z ku­charzem.

Zerknął w bok i zobaczył, że Cab rozmawia z kelnerkami. Jedna była duża, gruba i przysadzista, a druga szczupła i nie­wysoka. Jej krótka spódniczka prawie niczego nie zakrywała.

— Widziałaś tego kelnera w kuchni, May?

Gdy dziewczyny odeszły, Cab popatrzył na Deckera i pokręcił głową.

Cab burknął coś pod nosem, wyciągnął gwałtownie chus­teczkę i kichnął.

Cab uniósł brwi.

Cab położył Deckerowi dłoń na ramieniu.

ROZDZIAŁ 18

Królowa Ache mieszkała w części miasta zwanej Jackson Ward, w kamienicy z czerwonej cegły z białymi żelaznymi balkonami. Należała ona kiedyś do Bookera Morrisona, kaz­nodziei, który często mawiał, że „Ci, którzy zaznali niewoli na ziemi, będą wolni po wsze czasy w niebie. A ci, którzy w niewolę brali, sami służyć przez wieki będą". Za swoje kazania został powieszony za nogi, oblany parafiną i podpalony. Na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku Ku-Klux-Klan nie wybaczał takich poglądów.

Popołudnie było upalne, a po ciemnoniebieskim niebie snuły się leniwie nieliczne obłoczki. Decker zaparkował tuż przed frontowymi schodami, których strzegło dwóch czarnych ochro­niarzy, i przyjrzał się budynkowi dokładnie, jakby był zaintere­sowany jego kupnem. Razem z Hicksem podeszli wolno do ochroniarzy i zatrzymali się.

Newton wyciągnął telefon komórkowy.

Newton patrzył przez chwilę na Deckera, wyraźnie się wahając. W końcu znowu wyciągnął telefon.

Mikey? McKenna mówi, że musi pogadać z Królową teraz. Chodzi o rozwałkę Juniora Abrahama. Co? Tak, dokładnie tak. Dobra. — Rozłączył się i powiedział do Deckera: — Królowa się zgodziła, ale mówi. żeby potem pan nie miał pretensji, jak coś pójdzie nie tak.

Zaprowadził Deckera i Hicksa schodami w górę. Drzwi otworzył im wysoki młody człowiek z sumiastymi wąsami i odstającymi uszami i poprowadził ich przez rozległy, wyłożony mahoniowym parkietem hol z wielkimi antycznymi lustrami

Hej, ty chyba nie jesteś Michael, najmłodszy syn Królowej, co? — zapytał Decker.

Młody człowiek skinął głową.

Nie wierzę. Jak cię widziałem ostatnio, ledwie od podłogi odrastałeś. Co ci tu dają do żarcia, odżywkę dla żyraf?

Przeszli przez hol, potem przez wysoki, zwieńczony łukami korytarz i weszli do salonu. Prawie wszystkie zasłony były zaciągnięte, więc w salonie panował półmrok. Decker wyczuł lekki zapach marihuany.

Królowa Ache wierzyła, że w jej żyłach płynie królewska krew, i ten salon, jako jej komnata królewska, miał o tym dobitnie świadczyć. Z sufitu zwisał wielki, lśniący kryształowy żyrandol, mahoniowe meble pyszniły się bogactwem ornamen­tyki, okna przesłonięte były purpurowym welwetem przetyka­nym złotymi nitkami, a pokryte drogim welurem krzesła i fotele mogły równie dobrze stać w Wersalu. Ale to nie była jednak wersalska komnata. Na ścianach wisiały ponure olejne obrazy, przedstawiające mityczne bestie afrykańskiej dżungli. Po obu stronach wielkiego kominka stały, niczym strażnicy, figury z kości słoniowej. Ich groteskowe twarze i przygarbione sylwet­ki przypominały modliszki. W tylnej części salonu znajdował się ołtarz poświęcony bogom santerii. Był oświetlony świecami, zastawiony statuetkami i ozdobiony muszlami, maskami po­śmiertnymi oraz kurzymi piórami. Na fotelach siedziało trzech mężczyzn. Wszyscy mieli na sobie ciemne koszule i marynarki od Armaniego, a na przegubach drogą biżuterię od Schwarzschilda. Królowa Ache siedziała obok na małej sofie, pykając z małej, frymuśnej fajeczki, na której cybuchu wyrzeźbiona była ludzka twarz.

Była niewątpliwie atrakcyjną kobietą. Decker znał jej ojca, Kinga Special. Odziedziczyła po nim wzrost, miała prawie metr osiemdziesiąt. Miała też długie nogi i ręce oraz delikatne rysy, które przekazała jej w spadku kubańska matka. Jej cera była tak jasna, że mogłaby uchodzić za opaloną białą kobietę.

Królowa uśmiechnęła się lekko i Decker pomyślał, że jest te jeden z tych uśmiechów, jakie zawsze mu się podobały. Zapo­wiadał coś bardzo ekstatycznego i zarazem niebezpiecznego Czekał na ciąg dalszy, ale Królowa powiedziała tylko:

I ja mam w to uwierzyć? Niewiele o pani wiem, z pewnością jednak nie wybacza pani niczego i nikomu — oświadczył Decker.

Królowa Ache wydmuchnęła chmurkę dymu i spojrzała mi prosto w oczy.

Doprawdy? To nie była zwykła śmierć. Morderstwo miało miejsce w restauracji Jimmy'ego Riba. jeśli chce pani wiedzieć Ale mam wrażenie, że pani to wcale nie interesuje... Może dlatego, że i tak pani o tym wie, Wasza Wysokość. — Decker kątem oka dostrzegł nerwowy gest jednego z mężczyzn, wyraź­nie rozdrażnionego określeniem „Wasza Wysokość". — Zabójca wyszedł z kuchni i odstrzelił Juniorowi głowę. Wydaje mi się, że to się przytrafia każdemu, kto wejdzie pani w drogę. Naj­ciekawsze jest jednak to, że w kuchni nikt tego człowieka nie widział.

Królowa potrząsnęła głową.

Królowa nie odpowiedziała, obróciła jednak powoli głowę i spojrzała na niego w taki sposób, jakby chciała zapamiętać nie tylko jego twarz, ale także i duszę. Hicks poczuł, jak ciarki przebiegają mu po plecach, i z niepokojem zerknął na swojego towarzysza.

Decker wzruszył ramionami i powiedział:

ROZDZIAŁ 19

Pracowali do wieczora. Było już dobrze po ósmej, gdy Decker zdjął okulary i przetarł dłońmi twarz.

Hicks rzucił mu na biurko listę nazwisk.

Bardzo jej brakuje Fredericksburga, co? I pewnie suszy ci głowę, że późno wracasz.

Hicks skinął głową.

Decker zerknął szybko na Hicksa, a potem na fotografię Cathy, stojącą na biurku.

Hicks wyglądał na bardzo zakłopotanego, więc Decker uśmiechnął się do niego, klepnął go po plecach i obaj wyszli z biura.

W windzie spotkali detektywa Billa Watkinsa. Był to wielki, muskularny mężczyzna o wygolonej głowie, który zdawał się zajmować sobą całe wnętrze windy.

— Zjadłaby cię żywcem, chłopie — uśmiechnął się kwaśno Decker. — A potem wyssałaby ci szpik.

Hicks otworzył drzwi i wpuścił przed sobą Deckera.

Oto, gdzie jada elita tego miasta — powiedział ze śmie­chem, zamykając za sobą drzwi.

Decker poczuł zapach pieczonego kurczaka i dopiero teraz uświadomił sobie, jak bardzo jest głodny. Ostatnim posiłkiem, jaki miał w ustach, był podwójny hamburger, którego kupił sobie po tym, gdy kapitan Morello grzecznie, ale stanowczo zrezygnowała ze wspólnego lanczu.

Tim, czy to ty?! — zawołała Rhoda. Wyszła z kuchni, wycierając ręce w fartuszek, i stanęła zaskoczona.

Hicks, widząc jej minę, wyciągnął do przodu ręce i uśmiech­nął się.

Decker poszedł do living-roomu, ale słyszał, jak Rhoda robi Hicksowi wymówki: „...powinieneś zadzwonić... Nie gadaj, Tim... jestem nieprzygotowana... Ugotowałabym coś specjalnego...".

W skromnym, lecz przyjemnym pokoju leżały laleczki Barbie, którymi z pewnością bawiła się córka Hicksa, zanim poszła spać. Na szerokoekranowym telewizorze stały rodzinne foto­grafie, wazonik ze sztuczną wodą i sztucznymi liliami oraz figurka Chrystusa.

Hicks wszedł do pokoju z dwoma puszkami piwa i tacką chrupek.

Hicks usiadł i zdjął buty.

Decker zgryzł chrapkę i popił piwem.

Zdążyła się uczesać i umalować usta. Decker pomyślał, że wygląda zbyt młodo jak na żonę i matkę. Nakryła do stołu i podała smażonego kurczaka, słodką kukurydzę, pieczone kartofle, brokuły i sałatkę.

Rhoda uśmiechnęła się.

Tak, wszystko dobrze. Miałam męczący dzień, to wszyst­ko. Daisy była bardzo niegrzeczna.

Decker złożył dłonie i zamknął oczy. Milczał przez chwilę, a potem zaczął:

Decker poczęstował się kawałkiem kurczaka.

Nie waham się czasami prosić o pomoc — powiedział po chwili.

Zaśmiali się wszyscy i zabrali do jedzenia.

Przez chwilę jedli w milczeniu. Decker zauważył, że Rhoda nie ma apetytu. Mieszała widelcem w talerzu, ale jadła bardzo niewiele.

Rhoda uniosła głowę i popatrzyła na niego.

Nie wiem, czy to najodpowiedniejszy moment... Ta kola­cja jest zbyt smaczna... Ale, no cóż, jakoś nam idzie. Mamy ze dwa, trzy poważne tropy. Hicks, znaczy Tim, ma wspaniałe pomysły.

Rhoda odłożyła widelec i patrząc na swój talerz, oświadczyła:

Odkąd w zeszłym tygodniu Tim powiedział mi o mor­derstwie w domu Maitlandów i że to wy prowadzicie tę sprawę, mam złe przeczucia.

Hicks spojrzał na żonę znad talerza.

Decker wyciągnął rękę przez stół i ujął jej dłoń.

Rhoda, te śledztwa, które teraz prowadzimy, są rzeczywiście dość niezwykłe i, powiedzmy, hmm... trochę przerażające.

Wiesz o nich i dlatego się denerwujesz. Ale my jesteśmy dobrze wyszkoleni i uzbrojeni. Tim i ja zamierzamy złapać tego facet; kimkolwiek jest. A wtedy twoje złe przeczucia znikną, zobaczysz.

Rhoda potrząsnęła głową.

Hicks odłożył na talerz nóżkę kurczaka i oparł się na krześle

Potwierdziła skinieniem głowy.

Nie, ale to wszystko zaczęło się tego dnia, gdy zginęła Alison Maitland. Czułam to, zanim jeszcze Tim przyszedł z pracy i powiedział mi o tym... - Rhoda zawahała się i ścisnęła w dłoni serwetkę. — Usłyszałam jakiś hałas w pokoiku Daisy i poszłam na górę. żeby sprawdzić, co się dzieje Na korytarzu jest duże lustro i kiedy weszłam na górę, zobaczyłam w nim kogoś. To był tylko ułamek sekundy, ale miałam wrażenie, jakby przez moment lustro było bramą do innego świata. Ktoś szybko przez nie przeszedł, ale nie widziałam, kto to był.

Rhoda wstała i podeszła do małego stoliczka. Z jego szuflady wyciągnęła starannie owiniętą paczuszkę. Położyła ją na stole, rozwinęła i wyjęła małą szkatułkę. Kiedy ją otworzyła, Decker zobaczył w środku coś, co wyglądało jak naszyjnik: osiem medalionów z płytek żółwiego pancerza, połączonych metalo­wym łańcuszkiem.

Moja babka nauczyła mnie kiedyś tego używać — po­wiedziała Rhoda. — To jest trochę podobne do tarota, tyle że interpretuje przeszłość tak samo jak przyszłość. I jest bardziej osobiste niż tarot. Dzięki okuele możesz powiedzieć duchot co cię trapi.

Hicks klapnął z powrotem na krzesło i z żalem spojrzał i swoją niedojedzoną kolację.

— Nie wierzę. Nie wierzę, że to się dzieje. Przyszedłem do domu i wszystko, o czym marzyłem, to smażony kurczak. A zamiast tego mam kolejną część Pogromców duchów.

ROZDZIAŁ 20

Rhoda sprzątnęła ze stołu i nakryła go białym obrusem. Hicks stał w drugim końcu kuchni ze skrzyżowanymi ramiona­mi i nieszczęśliwą miną.

Hicks przyglądał się, jak żona stawia na środku stołu srebrny świecznik i wkłada do niego drugą białą świeczkę. Zapaliła ją, a obok położyła kartkę papieru i ołówek.

Zgasiła światło i w jadalni zapanował głęboki półmrok, rozjaśniany jedynie słabym płomieniem świecy.

Zamknęła oczy. Przez dwie lub trzy minuty milczała, ale Deckerowi wydawało się to wiecznością. Nie odzywał się jednak ani słowem, nie chcąc jej przeszkadzać w koncentracji. W końcu Rhoda sięgnęła po okuele i rozrzuciła żółwie płytki. Część z nich upadła lśniącą stroną do góry, a część matową. Na lśniącej stronie płytek były wyryte krzyżyki, a na matowej kółka. Rhoda wzięła ołówek i zaznaczyła na kartce układ symboli.

Po chwili rzuciła okuele ponownie i znów zapisała oznaczenia na kartce. Powtórzyła to jeszcze cztery razy i w końcu stwier­dziła:

— Wydarzyło się coś okropnego, coś, o czym nie chcesz pamiętać. Twój umysł zamknął oczy i odgrodził się od tego.

Decker nic nie powiedział. Nie miał pojęcia, o co jej chodzi. Rhoda milczała przez chwilę, a potem popatrzyła na niego.

Decker poruszył się niespokojnie.

— Mówisz coś do niego — powiedziała Rhoda, przykładając dłoń do ucha. — Coś o tylnym wejściu.

Tak. „Zabezpiecz tył domu. Ktokolwiek wyjdzie na zewnątrz, najpierw strzelaj, a potem się zastanawiaj, kto to był".

Decker wyrecytował te słowa jak nauczoną na pamięć lekcję. Spojrzał na Hicksa i zobaczył, że jego kolega przygląda mu się tak, jakby nagle zobaczył kogoś zupełnie nieznanego.

Decker milczał. Pamiętał, jak otwierał te drzwi, pamiętał

bardzo dobrze, bo w sennych koszmarach otwierał je potem dziesiątki i setki razy.

Rhoda zamknęła oczy i przebierała palcami wśród płytek okuele. Po chwili odezwała się głębokim, szeleszczącym szep­tem, który w niczym nie przypominał jej własnego głosu:

Nie — pokręcił przecząco głową sierżant. — Daj już temu spokój, kochanie.

Rhoda powtórzyła szeptem:

Święta Barbara chce zemsty. Ona wie, co widziałeś, gdy strzelałeś do Stuarta. Ona wie o tobie wszystko.

Przez ułamek sekundy Deckerowi mignął przed oczami zapamiętany obraz: światło latarki padające na twarz Jima Stuarta. Szeroko otwarte oczy, mały wąsik. Ale w tym momencie jego palec już naciskał spust. Huk wystrzału, Jim Stu; pada na podłogę.

Było zupełnie ciemno. Nie wiedziałem, kto to jest. Przecież dałem mu rozkaz. Miał zabezpieczać tyły i nie wchodzić do domu.

Nastąpiła długa cisza. Rhoda uniosła powieki i zwróciła 1 niemu głowę, Decker miał jednak wrażenie, że nie spogląda: niego, ale przez niego. Słuchała kogoś, kto do niej przemawia i od czasu do czasu potwierdzała coś skinieniem głowy.

Święta Barbara widzi twoje myśli — szepnęła po chwili. Po kilku sekundach dokończyła już swoim własnym głosem: - Jeszcze nie! — Spojrzała Deckerowi prosto w oczy i oświadczyła: — Jest tu z nami dusza... dusza, która chce cię przed czymś ostrzec.

Decker poczuł, że w jadalni robi się coraz zimniej.

Ona chce z tobą porozmawiać — dodała Rhoda, ponownie zamykając oczy i opuszczając głowę. — Powiedz mi o świętej Barbarze... - poprosiła, zwracając się do kogoś niewidzialnego. — Czy to ty'? Zostań jeszcze... przekaż mi

Hicks zakrył dłońmi oczy i wyszeptał:

Jezu Chryste...

Nagle ogień świecy zapłonął mocniejszym blaskiem i Decker nie wierząc własnym oczom, zobaczył formującą się nad nim twarz. Natychmiast rozpoznał te rysy, mimo iż rzeźbił je pł mień świecy. To była Cathy. Otworzyła usta w niemym krzyk a w jej oczach było błaganie, cierpienie i przerażenie.

Powiedz mi to! — nalegała Rhoda. - Powiedz teraz.

W tym momencie płomień zadrgał i napęczniał, po czym jak ognista kula uniósł się gwałtownie pod sam sufit i tam zgasł.

Zapanowała ciemność. Na stole pozostał tylko świecznik i wypalona świeca.

Hicks zapalił światło i stał przez chwilę z otwartymi ustami, patrząc pytająco na Rhodę.

Nie przepraszaj — odparła Rhoda. — Nie mogłam po­zwolić, żebyś siedział tu z tym cieniem, nie wiedząc nawet o tym. Napijesz się może kawy przed wyjściem?

Nie, dziękują. — Decker uśmiechnął się. — Zabieram ze sobą swój cień i idziemy do domu. Do jutra, Tim.

Znów to samo, znów nieprzytomna ucieczka przez płonące krzaki, rany na nogach i rękach i upiorny cień tuż za plecami. Tym razem było to bardziej wyczerpujące niż poprzednio. Wie­dział, że czarna postać jest cały czas za nim, tuż za plecami. Słyszał uderzenia jej butów o ziemię, słyszał łopot jej długiego, sięgającego do kostek płaszcza. Ale mimo że ogarniał go panicz­ny strach, nie miał już siły uciekać. Gorące powietrze paliło płuca, gęsty dym dławił gardło, a kolce i ciernie raniły stopy.

Zdawało mu się, że powinien być już blisko. Przez trzask

i huk palących się krzaków słyszał krzyki i błagania o pomoc. Nagle usłyszał świst i zawodzenie kul armatnich, a z oddali doszedł go grzmot artylerii.

Odwrócił się, by zobaczyć, jak blisko jest jego prześladowca, ale niczego nie mógł dostrzec. Snopy iskier tryskających z palą­cych się wrzośców przesłaniały wszystko dokoła. W tym mo­mencie usłyszał głośny szum i jakiś cień przemknął szybko między drzewami po jego lewej stronie. Postać odcinała mu drogę do pomostu i Decker wiedział, że prześladowca będzie tam pierwszy, niwecząc jakiekolwiek szansę na ocalenie. Bóg tylko jeden wie, jaką masakrę zgotuje jego przyjaciołom i kolegom.

On nadchodzi! — krzyknął rozpaczliwie przez zaschnięte gardło. — Trzymajcie się z dala od drogi! On nadchodzi!

Nagle postać zatrzymała się, nadsłuchiwała przez chwilę, a potem odwróciła się i zaczęła biec w jego kierunku.

Chryste... biegnie prosto na mnie — pomyślał i serce zady­gotało mu z przerażenia. — Prosto na mnie. Dopadnie mnie i wypruje mi flaki.

Szarpnął mocniej, uwalniając się od kolczastych krzaków, i zaczął biec w odwrotnym kierunku. Ale w tej samej chwili usłyszał zbliżający się tupot stóp.

Odwrócił się gwałtownie. Poczuł piekący ból w stopie i w tym momencie wiedział już, że bestia go dopadła. Chwyciła go w kościste ramiona z siłą imadła i ścisnęła.

— Nie mogę oddychać! — krzyknął rozpaczliwie. — Nie mogę oddychać!

Poderwał się na łóżku i rozejrzał dookoła przerażony.

Jezu Chryste —jęknął i przykrył dłońmi twarz. Po chwili otworzył oczy i spojrzał na swoje odbicie w lustrze. Włosy miał zmierzwione, a jego koszulka była cała ciemna od potu.

Wstał powoli z łóżka i stęknął. Spojrzał w dół. Jego stopy i nogi były podrapane i pokłute, a skręcona kostka bolała przy każdym kroku. Ostrożnie ruszył do łazienki, zdejmując po drodze przepoconą koszulkę. Opłukał twarz zimną wodą i spoj­rzał w lustro. Nie wierzył już, że to tylko halucynacje wywołane stresem, ciężką pracą i kawą. Rhoda sprawiła, że zobaczył cierpiącą i przestraszoną twarz Cathy. Teraz był już pewien, że coś strasznego i wrogiego ściga go i chce dopaść. Wiedział też, że Cathy usiłuje go ochronić przed tą bestią.

Oddał mocz, spuścił wodę i wrócił do sypialni. Wyciągnął świeżą koszulkę i wciągnął ją przez głowę. Spojrzał na łóżko i zastygł w pół ruchu. Na łóżku nic było koca, który zawsze leżał na kołdrze. Schylił się i zajrzał pod łóżko, ale tam też go nie było. „Spokojnie — powiedział do siebie. — Spokojnie. Może tym razem nie było koca".

Pokręcił głową i podszedł do szary ściennej. Wyciągnął nowy koc i rozłożył na łóżku.

W tym momencie usłyszał, że ktoś nuci cichą melodię w salo­niku, tak samo, jak kiedyś robiła to Cathy, na bezdechu wchodząc na wysokie i niskie tony. Podszedł do zamkniętych drzwi i przyło­żył do nich ucho. To z pewnością nie był ani Bob Dylan, ani Joan Armatrading, ani żaden z innych ulubionych piosenkarzy Cathy

...ko gbamu mi re oro niglati wa obinu ki kigbo ni na orm oti gbogbo...

Słuchał przez chwilę, a potem otworzył drzwi.

Cathy? Czy to ty? — zapytał, czując, jak serce wali mu w piersi. A jeśli to nie Cathy? Sam już nie wiedział, czego bałby się bardziej, jakiejś obcej istoty czyjej. — Cathy, jeśli to ty, pokaż mi się. Proszę cię. Kocham cię i wiem, że chcesz mi pomóc.

Nikt mu nie odpowiedział. Gdy jego oczy przyzwyczaiły się nieco do ciemności, wydało mu się, że widzi jakąś sylwetkę stojącą przy wejściu do kuchni. Oparł się plecami o ścianę i zaczął powoli przesuwać się w kierunku kontaktu. Kiedy zapalił światło, krzyknął przerażony. Zjawa miała na sobie jego koc i była nim całkowicie przykryta. Stała z rozłożonymi ramionami i zdawała się unosić w powietrzu kilka centymetrów nad podłogą.

Słuchaj... kimkolwiek jesteś... — wykrztusił z trudem przez wyschnięte jak wiór gardło. — Muszę wiedzieć, kim jesteś!

Zjawa poruszyła się, ale nadal milczała.

Nadal nie było żadnej odpowiedzi.

Nie wiedział, co zrobić. Jego anaconda wisiała na stojaku na kapelusze i Decker był na siebie wściekły, że nie zabrał jej do sypialni.

Decker ostrożnie obszedł postać w kocu i powoli zaczął zbliżać się do stojaka i swojej broni w kaburze. Zjawa nie odwróciła się, nawet nie drgnęła.

Decker był już przy stojaku. Sięgnął do kabury, wyciągnął z niej anacondę i natychmiast ją odbezpieczył. Podszedł tak blisko do zjawy, że widział, jak koc unosi się miarowo, jakby pod wpływem oddechu.

Oche ofun — szepnęła zjawa. - Święci uratują cię przed śmiercią.

Decker wyciągnął rękę i dotknął cienkiego koca.

Decker nie odpowiedział, tylko chwycił koc jeszcze mocniej.

Już miał go pociągnąć, gdy nagle zjawa wydała z siebie ogłu­szający, piskliwy wrzask. Decker padł na kolana, zakrywając dłońmi uszy. Kiedy po chwili ostrożnie uniósł głowę, zobaczył, że koc leży na podłodze, cały przesiąknięty krwią.

Chryste... — wymamrotał.

Trzymając wciąż rewolwer w drżącej dłoni, podszedł do barku, nalał sobie sporą porcję teąuili i wypił ją jednym haustem. Zerknął na leżący w korytarzu koc. Teraz już wiedział, że to śledztwo nie ograniczy się do szukania fizycznych śladów i zbierania material­nych dowodów. Tu chodziło o religię, wierzenia santerii i jakąś zdradę sprzed wielu dziesiątków lat. Tu chodziło o skowyczące. uwięzione między życiem a śmiercią dusze. A także o zemstę.

ROZDZIAŁ 21

Odnalazł Jonaha na tyłach restauracji „The Mask Bar", przy skrzyżowaniu Drugiej i Głównej. Chłopak rozmawiał właśnie z dwoma kolegami. Obaj podnieśli głowy i spojrzeli niepewnie na niego, a potem na Jonaha.

Jonah zerknął na swoich kumpli. Jeden z nich wzruszył ramionami, jakby dawał do zrozumienia, że jakakolwiek zła wiadomość dla Królowej jest dobrą wiadomością dla niego. Decker nie znał go osobiście, ale wiedział, że jest jednym ze Struttersów i ma ksywkę Doktor Welcome. Wiadomo było, że Egun i Struttersi nie darzą się miłością, więc rozmowa Deckera i Jonaha na temat Królowej nie interesowała go zbytnio.

No dobra, masz pięć minut, człowieku — zgodził się Jonah. — Ale ja i tak nic nie wiem. Nic o niczym.

Wstał i obaj przeszli do stojącego w samym rogu stolika.

Decker wyjął portfel i wyciągnął z niego sto dolarów.

Tu jest stówa, Jonah. Jak wykonasz robotę, dostaniesz drugą.

Jonah chwycił banknot, który natychmiast zniknął w jego dłoni.

W mieszkaniu Mojżesza pachniało czosnkiem i cynamonem, dymem świec i starymi meblami. Tak jak Królowa, Mojżesz również miał ołtarzyk santerii, tyle że na wielkim starym telewizorze. Zaciągnięte zasłony i pozamykane okna sprawiały, że w mieszkaniu było bardzo duszno.

Mojżesz usiadł w fotelu z lat pięćdziesiątych i wysapał:

Niewiele mogę ci powiedzieć, człowieku. Chodzą słuchy, że Junior Abraham kombinował coś na boku, a miał pracować wyłącznie dla Królowej Ache. Ale to tylko plotki.

Decker usiadł naprzeciwko grubasa i postawił na podłodze torbę z kurą.

Mojżesz pokiwał powoli głową.

Tak, tak, to bardzo interesujące. Sam wiele razy słyszałem o takich historiach. Ale w dzisiejszych czasach jest coraz mniej kapłanów z tak silną wiarą, że mogą się przechadzać w tłumie i nikt ich nie dostrzega. Chcecie może herbaty? — Zadał to pytanie z taką samą intonacją jak pozostałe zdania, więc z początku Decker nie zareagował.

Mojżesz sięgnął po dzwoneczek z brązu i potrząsnął nim parę razy. Prawie natychmiast zza zasłony wyszła smukła długonoga dziewczyna w czerwono-zielonym sari.

To moja córka, Aluya — przedstawił ją Mojżesz. — Aluya troszczy się o mnie, prawda, córeczko? Przynieś nam herbaty, Aluya. I trochę miodowo-orzechowych ciasteczek.

Decker spojrzał na dziewczynę i powiedział: „Cześć" — ale ona natychmiast odwróciła głowę.

Aluya będzie miała mnóstwo czasu na zaznajamianie się z mężczyznami, kiedy ja już pójdę zaznajamiać się ze swoim przodkami — oświadczył Mojżesz i uśmiechnął się. — A póki co, i tak ma dużo obowiązków. Gotuje mi obiady i pierze.

Aluya wróciła do kuchni, a Mojżesz pochylił się w swoim fotelu.

Mojżesz poprawił się w fotelu i zerknął w stronę kuchni.

Problem pojawił się w siedemnastym wieku. Wtedy ziemie Jorubów najechały plemiona Ewe, które przywędrowały z północy. Jorubowie musieli przenieść się na wybrzeże. Właś­nie dlatego tylu ich dostało się do niewoli i znalazło się w Ameryce. — Mojżesz znowu spojrzał w stronę kuchni. — Jak sam powiedziałeś, wciąż czcili swoich bogów, ale nadali im chrześcijańskie imiona. Tak więc, gdy ich właściciele myśleli, że modlą się do świętego Antoniego, w rzeczywistości modlili się do Eleggua, który jest bogiem dróg, ścieżek, bezdroży i pustko­wi. Jest także posłańcem innych orishas. A Oggiin, bóg metali, był świętym Piotrem. Orunla, który znał wszystkie tajemnice kosmosu, czczony był jako święty Franciszek z Asyżu. Oddaje­ my mu cześć czwartego października, kiedy w Kościele rzym­skokatolickim obchodzi się dzień świętego Franciszka z Asyżu. Santeria to religia Ziemi, jeśli wiesz, co mam na myśli. Dotyczy natury i sił, które nią rządzą, podobnie jak w wierzeniach rdzennych Amerykanów. Changó jest bogiem ognia, piorunów i błyskawic. Oshiin to bóg rzek, ale także miłości, małżeństwa i płodności. Oya to wiatr, a także strażniczka miejsc spoczynku i bram między światami żywych i umarłych. Sama nie jest śmiercią, ale jest naszą wiedzą o tym, że każdy musi umrzeć.

Zasłona uniosła się i do pokoju weszła Aluya, niosąc na tacy filiżanki z herbatą i talerz z ciasteczkami. Gdy podawała Deckerowi jego herbatę, uniosła wzrok i uśmiechnęła się kąci­kiem ust. Aha, ma jeszcze czas na zaznajamianie się z męż­czyznami... akurat, pomyślał Decker. Umoczył usta w herbacie, która była zupełnie pozbawiona smaku. Mojżesz wziął ciasteczko i zaczął je przeżuwać. Zanim połknął, wpakował sobie do ust jeszcze dwa i zaczął mów plując na swój wielki brzuch okruszkami:

Mojżesz zastanawiał się przez chwilę, ale potem pokręcił głową.

— Szczerze mówiąc, nie znam odpowiedzi na to pytanie. Oczywiście jedno zaklęcie może działać przeciw drugiemu i złamać je. Nie wiem jednak, czy tak jest w tym przypadku. Poza tym zależy to chyba także od tego, kto rzuca zaklęcia.

Decker popatrzył na pełną filiżankę herbaty i uśmiechnął się przepraszająco.

Decker spojrzał na Jonaha, ale ten od razu zrobił minę, jakby mówił: mnie o nic nie pytaj.

Skąd pan wie?

-— Bo niezadane pytanie jest jak ptak siedzący na murku. Nie odleci, dopóki nie klaśniesz w dłonie.

Decker westchnął ciężko i powiedział:

Parę dni temu, gdy wróciłem do domu, zobaczyłem to imię i ścianie. Ktoś je tam napisał ludzką krwią.

Mojżesz zdjął okulary. Miał wyłupiaste, bezbarwne oczy ale Deckerowi wydało się nagle, że santero lepiej widzi bez okularów.

Kiedy Decker opowiedział mu o „twarzy" w kuchni, Mojżesz pokiwał głową.

Przed oczami Deckera znowu pojawił się obraz rozbryz­gującej się głowy Cathy i zobaczył jej błagalne, pełne cierpienia spojrzenie.

Natychmiast zjawiła się Aluya.

Daj mi moje cuchillo i białą miseczkę. I może jeszcze trochę tych ciasteczek.

Gdy dziewczyna wyszła do kuchni, Decker pociągnął nosem.

W pokoju pojawiła się Aluya, niosąc torebkę z ciasteczkami, białą miskę, ostry nóż i obrus. Mojżesz wstał i pokazał ruchem dłoni, że Decker i Jonah powinni zrobić to samo.

Mam zamiar odprawić inkantację. Musimy okazać Chan­gó szacunek. Aluya, świece!

Nakrył obrusem stoliczek do kawy i postawił na nim świecz­nik. Potem wziął nóż i pocałował jego ostrze.

Aluya przyniosła dwie białe świece, włożyła je do świecznika i zapaliła. Mojżesz machnięciem dłoni kazał jej wyjść z pokoju i przez chwilę stał w milczeniu, z zamkniętymi oczami i od­chyloną do tyłu głową. Potem rozpoczął inkantację:

Bahamo Changó ikawo ilemu fum i alaya tilanchani nitosi ki ko gbamu mi re oro niglati wa obinu ki kigbo ni na orin oti gbogbo omo nijin gbogbo...

Po chwili otworzył oczy i powiedział:

Decker podał mu kurę.

Potrzymaj ją w górze — polecił Mojżesz, po czym chwycił kurę za głowę i naciągnął jej szyję. — Changó, kabio, kabio sile — mówił cichym, śpiewnym głosem. Jednym cięciem otworzył ptakowi gardło i ciemna krew zaczęła spływać do miseczki. — Changó alamu oba layo ni na ile ogbomi... Kabio kabio sile...

Gdy miseczka była już pełna, odłożył nóż i powiedział cicho:

Obecność wielkiej siły.

Decker skoncentrował się. Przez ułamek sekundy wydawało mu się, że poczuł pewne napięcie w powietrzu, jak przed burzą.

Gdy czekali, stał z zamkniętymi oczami i złożonymi jak do modlitwy rękoma. Po paru minutach do pokoju weszła Aluya z czerwono-zielonym szalem. Kiedy Mojżesz otworzył oczy, podała mu go. Santero machnął szalem i na podłogę spadły cztery połówki orzecha kokosowego.

Decker skinął głową, ale zanim odwrócił się do wyjścia, popatrzył na Mojżesza i uświadomił sobie, że santero uważa go już za martwego.

ROZDZIAŁ 22

Po południu Decker pojechał zobaczyć się z Maggie. Zapar­kował jedną przecznicę od domu Caba i resztę drogi przeszedł pieszo. Cab i Maggie mieszkali na południowym brzegu rzeki, naprzeciwko Forest Hill Park, w parterowym domku krytym pomarańczową dachówką, z jasnożółtymi drzwiami i kwiatami w oknach. Wystrój wnętrza przypominał Deckerowi wczesną edycję serialu The Cosby Show.

Było upalnie i duszno. Decker zdjął okulary i marzył o tym, by zdjąć także prochowiec, ale nie chciał paradować z szelkami i kaburą na wierzchu.

Maggie czekała już na niego i otworzyła drzwi, gdy tylko wszedł na schodki. Tego dnia miała upięte włosy i włożyła luźną sukienkę w poprzeczne purpurowe paski.

Rozejrzała się wokół, a potem objęła Deckera za szyję i pocałowała.

Nie jestem pewien, Maggie — odparł Decker, zdejmując prochowiec. Wziął puszkę heinekena, otworzył ją i upił dwa potężne łyki. — Mamy prawdziwe urwanie głowy z tymi morderstwami. Pewnie będę musiał wrócić do biura.

Maggie podeszła do niego i przyłożyła mu zimną puszkę piwa do czoła.

Jesteś rozpalona do czerwoności... roztopię się przy tobie. Chwyciła go za rękę i poprowadziła do sypialni.

Wiesz, co jest dzisiaj w menu? Zakąska, dwa dania główne z mięskiem podlanym przepysznym sosem i deser... — Zaśmiała się i spojrzała mu figlarnie w oczy.

Rozpięła mu koszulę i zaczęła całować jego tors. Potem odpięła mu pasek i pchnęła lekko na łóżko. Decker usiadł, a ona ściągnęła mu spodnie.

— Teraz jeszcze skarpetki, kochaneczku. Nie ma bardziej idiotycznego widoku niż goły męski tyłek i fikające skarpetki.

Decker odchylił się do tyłu i w tym momencie jego wzrok padł na dużą fotografię Caba, stojącą na stoliczku przy ścianie. Po raz pierwszy, odkąd zaczęli spotykać się z Maggie, poczuł się winny.

Sięgnęła po puszkę i polała odrobiną piwa jego sztywnieją­cego penisa. Piwo spłynęło po członku i zaczęło skapywać między nogi.

— Co ty robisz?! — Decker poderwał się na łóżku.

Ale ona roześmiała się i od razu przeszła mu cała złość. Wzięła penisa głęboko do ust i przesunęła po nim ustami.

— Raz zimno, raz ciepło...

Wskoczyła na łóżko obok niego, skrzyżowała ramiona i pod­niosła sukienkę, zarzucając ją sobie na głowę. Miała duże, jędrne piersi i lekko zaokrąglony brzuch, na który spływał z talii cienki łańcuszek.

Usiadła na nim okrakiem i pochyliła się. Jej pełne piersi ocierały się o jego pierś.

— Mam zamiar doprowadzić cię do takiego stanu, że zapomnisz, jaki mamy dzień tygodnia oświadczyła, uśmie­chając się.

Decker również próbował się uśmiechnąć, ale nie mógł. Przed oczami cały czas miał twarz Cathy w męskiej toalecie wydziału zabójstw, jej błagalne, pełne cierpienia spojrzenie i wybuchającą głowę. Widział odciętą głowę Alison Maitland i jej poprzekłuwane ciało, majora Drewry'ego z rozpłatanym brzuchem i przerażeniem zastygłym w oczach. Widział zmasak­rowanego Geralda Maitlanda, zwisającego z okna na własnych jelitach, jak w makabrycznej parodii skoków na bandżi.

Ej, kochaneczku! — zawołała Maggie, wyrywając go z zamyślenia. — Wróć do mnie chociaż na chwilę. Nie oddalaj się nigdzie. Myśl tylko o mnie. Teraz jestem tylko ja, moje ciało i to łóżko, okay?

Nie czekając na odpowiedź, ujęła jego na wpół sztywnego penisa, skierowała go sobie między nogi i zaczęła pocierać jego czubkiem swoje wilgotne wargi sromowe. Po chwili wło­żyła go do środka. Decker poczuł, jak jej ciepła pochwa zaciska się miarowo na jego członku. Maggie zaczęła unosić się ryt­micznie i opadać, coraz mocniej i szybciej. Chwilami podnosiła się tak wysoko, że jego penis prawie cały wysuwał się z jej pochwy, ale już za chwileczkę tkwił tak głęboko, że Decker miał wrażenie, iż wchodzi nie tylko w jej ciało, ale także w duszę.

Po chwili Maggie przymknęła oczy i zaczęła mruczeć; było to głębokie, niemal hipnotyczne, gardłowe mruczenie zadowo­lonej kotki. Decker powoli się rozluźniał. Odetchnął głęboko, patrząc na falujące piersi kobiety i wsłuchując się w jej mru­czenie.

Maggie zaczęła cichutko śpiewać: „Nie wie nikt... naprawdę nie wie, jak bardzo kocham cię... jak bardzo kochasz mnie...".

Nagle coś się poruszyło tuż za nią. Było to krótkie, prawie niedostrzegalne drgnięcie, jakby wzór na tapecie przesunął się o kilka milimetrów. Decker złapał Maggie za biodra, unie­ruchamiając ją, i uniósł głowę z poduszki.

Och, dajże już spokój. Jesteś dziś strasznie spięty i ner­wowy.

Zaczęła kręcić biodrami, ale Decker zupełnie się zdekoncen­trował. Jego penis skurczył się gwałtownie i po kilku chwilach Maggie musiała z niego zejść.

Decker, co z tobą? Nie zamawiałam małej paróweczki, tylko...

Uścisnął ją przepraszająco za ramiona i wstał z łóżka. Ruszył nago do kuchni, gdzie zostawił swoją anacondę, wyjął ją z kabury i odbezpieczył. Potem podszedł do tylnego wyjścia i nacisnął klamkę, ale drzwi były zamknięte.

Maggie wyszła z sypialni.

Decker przeszedł do salonu i rozejrzał się, ale tam też nikogo nie było. A przynajmniej nikogo nic widział.

Daj już spokój! — zawołała Maggie. — Wracajmy do sypialni i rozpętaj sztorm w mojej cipce. No, dalej!

Rozejrzał się jeszcze raz i z lekkim wahaniem ruszył za Maggie do sypialni. Dom był pusty i cichy, ale on czul czyjąś obecność. Było to tylko jakieś nieokreślone wrażenie, że ktoś zakłócił spokój powietrza. Sprawdził jeszcze, na wszelki wy­padek, dwie pozostałe sypialnie i wróci! do łóżka. Nikogo.. Nikogo dostrzegalnego, pomyślał.

Tym razem to Maggie leżała na plecach i czekała na niego Decker uklęknął nad nią, a ona wzięła w dłoń jego penisa i położyła go sobie między piersiami. Potem ścisnęła je mocne i uśmiechnęła się zachęcająco.

No, pora na drugie danie.

Decker zaczął poruszać biodrami. Jego penis szybko sztywniał i po chwili był już w pełni gotowy. Przesuwał go rytmicznie w tył i w przód między ściśniętymi piersiami Maggie, która znów zaczęła cichutko mruczeć.

— Chodź tu wyżej na chwilę — powiedziała. — Muszę ci go trochę zwilżyć. — Wzięła penisa do ust i pieściła go językiem wokół główki. — No a teraz wracaj... I proszę o pod­lanie sosem filetów z piersi.

Decker poruszał biodrami coraz szybciej i mocniej, aż poczuł drżenie mięśni nóg i napięcie w podbrzuszu. Maggie uniosła nieco głowę i patrzyła, jak jego penis przesuwa się między jej piersiami w przód i w tył. Poczuła, że ciało kochanka sztywnieje i napina się.

Po chwili Decker uniósł się na kolanach, odgiął głowę do tyłu i wytrysnął.

Ozdobiłeś mnie perełkami — zaśmiała się Maggie. — Ale mogłeś troszkę poczekać...

Decker otworzył oczy i w tym momencie zobaczył w lustrze na toaletce jakiś szary trójkątny kształt. Było to ledwie mgnie­nie, coś nieokreślonego, ale Deckerowi wydało się, że mogła to być poła szarego płaszcza albo peleryna. Wyskoczył szybko z łóżka, chwycił rewolwer i podbiegł do progu drzwi. Wyjrzał i stał przez chwilę, nasłuchując, a potem podszedł do okien.

Również i tym razem nikogo nie było. W salonie było pusto i cicho, a wszystkie drzwi i okna były zamknięte. Maggie również wstała i stanęła w progu. Decker sprawdził nawet, czy nikogo nie ma za sofą. Maggie powiedziała:

— Nie musisz się niczego obawiać, Decker.

Coś w jej głosie sprawiło, że odwrócił się gwałtownie. W progu stała Maggie, ale to nie był jej głos.

Decker podszedł nieco bliżej. W wyglądzie Maggie było coś dziwnego.

Maggie uśmiechnęła się samymi ustami. Jej oczy pozostały nieruchome.

Możesz nazwać boga jakimkolwiek imieniem. I tak nadal będzie bogiem.

Decker postąpił jeszcze dwa kroki do przodu i spojrzał prosto w oczy. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że jej tęczówki są żółte, jak u gada. A może to był kolor złota. Matka powiedziała mu kiedyś, że wszyscy aniołowie mają złote oczy.

Decker wyciągnął rękę, by dotknąć Maggie, lecz w tym momencie jej głowa eksplodowała, obryzgując go krwią, mózgiem i fragmentami kości czaszki. Teraz patrzyła na nie tylko jednym okiem na ocalałej połówce twarzy.

Nieee! — krzyknął Decker. - Nie rób tego! Nie wolno

Po kilku sekundach druga połowa jej twarzy wybuchł z ogromną siłą, a bezgłowe ciało przekręciło się i osunęło dywan.

Ty gnoju! Ty bękarcie!!! - ryknął Decker. — Pokaż się śmierdzielu... Pokaż się, tchórzu! Gdzie jesteś, ty pierdoło skurwysynu? — Pobiegł do kuchni, sprawdził w sypialni i jeszcze raz w salonie. — Dopadnę cię, kutasie! Zapłacisz za wszystko. Mam cię w dupie, pierdolony bożku psychopato

Ponownie wszedł do głównej sypialni i spojrzał w lustro. Zobaczył w nim swoje odbicie: stał nago, z bronią w ręce, bez śladów krwi, mózgu i kości. Po chwili do sypialni weszła Maggie, również naga, z łańcuszkiem wokół bioder. Podeszła do niego od tyłu i objęła go ramionami za szyję, gładząc dłońmi po piersi.

Ale ona uciszyła go, całując koniuszki swoich palców i przy­kładając je do jego ust.

To chyba nie jest dla nas najwłaściwszy moment, mój złoty kochanku. A może nigdy go nie było? Jak to się mówi... Fajnie było, ale się skończyło.

Decker popatrzył jej w oczy i pokiwał ze zrozumieniem głową.

Tak, Maggie, może masz rację. Fajnie było, ale się skończyło.

Usiadła i patrzyła w milczeniu, jak się ubiera. Założył szelki z pasem na broń, wyciągnął z kabury anacondę i wysypał naboje z bębenka. Potem ucałował każdy z nich i włożył je z powrotem. Westchnął i wstał. Maggie również wstała i po­wiedziała:

— Płonie w tobie ogień, McKenna... i ten ogień cię spala. Mam nadzieję, że znajdziesz sposób, żeby go ugasić.

ROZDZIAŁ 23

Późnym wieczorem rozszalała się burza. Z nieba lały się potoki wody, a całe miasto co kilka sekund rozświetlały błys­kawice.

John Mason wyszedł z restauracji „Appleby" tuż przed północą. Deszcz od godziny lał z niezmienną intensywnością, a straż pożarna miała pełne ręce roboty, wypompowując wodę z zalanych studzienek miejskich i prywatnych piwnic. Tego dnia John Mason nie wziął ze sobą parasola, zajrzał więc do szafki ze zgubami i pożyczył sobie jedyny parasol, jaki się tam znajdował. Rozłożył go, ale po chwili stwierdził, że stary, sfatygowany parasol nie daje prawie żadnej ochrony. Stanął na chodniku i rozejrzał się za taksówką.

Tydzień temu obchodził swoje trzydzieste urodziny, które zorganizowali mu pracownicy restauracji. Zrobiono wspólne zdjęcie, ale wyglądał na nim tak, jakby go poraził prąd.

John lubił kobiety, jednak z powodu swojej wrodzonej nie­śmiałości nigdy nie potrafił z nimi rozmawiać. A taki Edmundo na przykład, który pracował razem z nim w kuchni, rozmawiał ze swoją Ritą w taki sposób, że John wytrzeszczał oczy ze zdziwienia. Podczas gdy jemu wydawało się, że z kobietą należy rozmawiać niemal z nabożną czcią. Edmundo wydawał rozkazy: Rita zrób to, Rita zrób tamto, przynieś to, przynieś tamto. A Rita mimo to była wpatrzona w niego jak w obrazek, co chwila obejmowała go i całowała. John był pewien, że gdyby on sam tak się odezwał do kobiety, od razu dostałby w twarz — i to z obu stron.

Jutro miał iść do Theatre Virginia z dziewczyną o imieniu Stefania, przyjaciółką jego siostry Pauli. Jedynym powodem, dla którego on również został zaproszony, było równomierne rozłożenie sił damsko-męskich, jako że Paula wybierała się na przedstawienie ze swoim chłopakiem, Carlem. John szczerze nie cierpiał Carla. Był to wysoki, gadatliwy chudzielec, zajmu­jący się sprzedażą boazerii. Wciąż klepał Johna po ramieniu i mówił do niego „szefuniu". Ale Stefanię John darzył praw­dziwą sympatią. Była to spokojna, miła dziewczyna, która lubiła niemal to samo co on. Uwielbiała długie spacery i książki, a do ich czytania zakładała duże okulary.

John machnął ręką na nadjeżdżającą taksówkę.

Taksówkarz ruszył ostro, lecz w tej samej chwili John uświa­domił sobie, że we wnętrzu samochodu unosi się nieprzyjemny zapach jedzenia i kwasów żołądkowych. Poczuł, że siedzi w czymś mokrym. Włożył rękę pod tyłek i natrafił na coś lepkiego. Podniósł dłoń do nosa i z obrzydzeniem cofnął głowę.

Zjechał jednak na bok, zatrzymał się i wygiął do tyłu.

John wysiadł i podszedł do jego okna.

— Wielkie przeprosiny dla szanownego pana. Cholera, a do­piero zacząłem... Że też tym gnojom chce się wywalać żarcie, które wcześniej wcinali jak małpa kit.

John wzruszył ramionami i machnął ręką. Nie ma co, musi wracać pieszo. Szarpał się przez chwilę z parasolem, ale stary rzęch odmówił posłuszeństwa i w ogóle nie chciał się otworzyć. John ponownie wzruszył z rezygnacją ramionami i poczłapał zalanym deszczem chodnikiem do domu.

Otworzył drzwi i wszedł do połączonego z living-roomem holu. W mieszkaniu panował głęboki półmrok, a w powietrzu unosił się zapaszek starej wody z wazonu, w którym stały kwiaty. Przez uchylone kuchenne drzwi dochodziło niebies­kawe, migotliwe światło telewizorka, którego matka nigdy nie wyłączała przed pójściem spać. John powiesił płaszcz i na palcach wszedł do kuchni. Matka zostawiła mu na stole czeko­ladowe ciasteczka, które sama piekła. Obok talerza leżała karteczka: Zanieś, proszę, moją żółtą sukienkę do pralni. Jutro.

John zerknął na ekran telewizora, który chodził z wygaszo­nym dźwiękiem. Przez kilka sekund patrzył, jak nieustraszony Superman ratuje świat przed kolejnym złoczyńcą, a potem wyłączył telewizor. Wyszedł z kuchni i ruszył w kierunku łazienki.

John otworzył drzwi do sypialni. Matka siedziała na łóżku, trzymając na kolanach książkę. Była małą, drobną kobieciną, która sprawiała wrażenie, jakby mogła się rozsypać pod naj­lżejszym dotknięciem.

Nie miał ochoty na kolejne rodzinne historie, którymi matka namiętnie go częstowała. Gdy ojciec zginął, John miał zaledwie siedem lat. Pamiętał tylko mgliste obrazy z dzieciństwa, w któ­rych czasami przewijał się jego rodzic. Wiedział oczywiście, jak ojciec wyglądał; w domu stało mnóstwo jego fotografii. Ale nie czuł go — nie znał jego głosu, nie znał zapachu, nie wiedział, jak się zachowywał. Ojciec nie odwiedzał go nawet w snach.

John zawsze nosił sygnet piechoty morskiej, który należał do ojca, nie był z nim jednak uczuciowo związany.

Matka uśmiechnęła się i pokręciła głową.

John skinął głową i uśmiechnął się.

W łazience John zdjął spodnie, krzywiąc się z obrzydzenia. Odkręcił kran z gorącą wodą i poszedł do swojej sypialni. Rozebrał się i wyjrzał przez okno. Na zewnątrz nadal grzmiało, niebo rozświetlały błyskawice i padał ulewny deszcz.

Wrócił do łazienki i ostrożnie wszedł do wanny. Usiadł, nabrał kilka razy w dłonie gorącej wody i ochlapał się. Był bardzo zmęczony. Nie dość, że musiał iść prawie całą drogę pieszo, to dzień w pracy również nie należał do najlżejszych. Z przyjemnością zanurzył się w wodzie. Zacisnął palcami nos i zanurkował. Po chwili wynurzył się dla zaczerpnięcia oddechu i wtedy zobaczył, że drzwi łazienki są otwarte.

Pomyślał, że to dziwne, bo zawsze je zamykał, a matka nigdy nie wchodziła do łazienki, kiedy się kąpał. Nawet gdy miała pilną sprawę, czekała, aż wyjdzie.

Mamo, czy to ty? — zapytał na wszelki wypadek, ale nie było żadnej odpowiedzi.

Wiedział, że jeśli matka nie otworzyła drzwi i nie kręci się gdzieś w pobliżu, to na pewno go nie usłyszy. Na noc zawsze wkładała sobie do uszu stopery i nie obudziłyby jej nawet trąb archanioła Gabriela.

Wstał i sięgnął do drzwi, ale w tym momencie zdał sobie sprawę z czyjejś obecności. Nikogo nie widział, czuł jednak, ż ktoś stoi w drzwiach łazienki. Wydawało mu się nawet przez chwilę, że słyszy chrapliwy oddech.

Żadnej odpowiedzi. Ale wiszące w powietrzu napięcie i uczucie, że ktoś stoi blisko niego, nie minęło. Teraz było nawę jeszcze intensywniejsze. John wyciągnął ręce, jak ślepiec ba dający drogę przed sobą.

Zagrzmiało i w tym momencie ktoś niewidzialny pchnął g< czymś ostrym prosto w prawe oko. John krzyknął przeraźliwi! i przewrócił się, uderzając głową w kafelki. Kiedy ogarnięty paniką próbował się podnieść, poczuł, że jego gałka oczni wypływa z oczodołu i toczy się po policzku. Ból był nie do zniesienia, jakby mu ktoś włożył do oka rozpalony do czerwoności szpikulec.

O Boże, o Boże... boli... Boże. jak boli — mamrotał oszołomiony bólem John. — Mamo... Mamo! Pomóż mi!

Oderwał na chwilę dłoń od rany, chwycił się brzegów wanny i usiłował wstać, ale coś pchnęło go z powrotem. Wyraźnie poczuł czyjeś ręce na barkach były to ręce w grubych skórzanych rękawicach.

— Zostaw mnie! Nic dotykaj mnie! Jezu Chryste, nie dotykaj mnie!

Ale jedna z niewidzialnych dłoni chwyciła z ogromną sił; jego głowę i wcisnęła ją pod wodę. Zaczął się szamotać wierzgać nogami i wykręcać, nie zdołał się jednak wyzwolić Po dłuższej chwili, kiedy myślał już tylko o tym, żeby łyknąć choć odrobinę powietrza, niewidzialna ręka wyszarpnęła go za włosy na powierzchnię. Głęboko wciągnął powietrze. Za wszel­ką cenę chciał złapać równowagę i usiąść, ale nagle poczuł ostry, palący ból w lewym oku i otoczyła go ciemność.

Jezu, Boże! Oślepiłeś mnie... Na miłość boską, oślepiłeś mnie! Nic nie widzę!

Ogarnięty szaleńczym strachem, zaczął rzucać się na wszyst­kie strony, wylewając przy tym wodę. Wierzgał i szamotał się, usiłując wstać. Machał rękoma, starając się uderzyć niewidzial­nego przeciwnika, ale jego ręce trafiały w próżnię.

Nie doczekał się jednak odpowiedzi. Niewidzialna dłoń chwyciła go i ponownie znalazł się pod wodą. Sparaliżowany przerażeniem, zaprzestał na moment walki. Miał nadzieję, że za chwilę się obudzi, że to tylko jakiś senny koszmar. Obudzi się, będzie normalnie widział i będzie normalny dzień.

Pomyślał, że woda jest teraz bardziej gorąca, niż kiedy wchodził do wanny. Może mu się jednak tylko tak wydawało. Może straszliwy ból w oczodołach to też tylko złudzenie. Ale już po paru sekundach targnęła nim kolejna fala przerażenia, gdy uświadomił sobie, że woda staje się coraz gorętsza.

Szarpnął się z całych sił i sięgnął do kranu, okazało się jednak, że jest zakręcony. Woda była już tak gorąca, że parzyła go w pośladki i nogi.

Co ty mi robisz?! — krzyczał z całych sił. — Co ty mi robisz? Wypuść mnie, pozwól mi wyjść! Na Boga, pozwól mi stąd wyjść!

Szarpnął się jeszcze raz, ale niewidzialna dłoń znów we­pchnęła go pod gorącą wodę. Miał wrażenie, że całe jego ciało trawi płomień. Po chwili usłyszał przytłumione bulgotanie. To woda osiągnęła temperaturę wrzenia.

Umierał niecałą minutę, ale w tym czasie sięgnął samego dna piekła. Jego ręce i nogi zaczęły drgać, dłonie zacisnęły się w pięści, a całe ciało wygięło się w łuk. Przez kilka sekund John Mason gotował się żywcem.

ROZDZIAŁ 24

Następnego dnia rano, gdy Decker wszedł do biura z kanapki z pastrami w zębach, kawą z automatu w dłoni i kilkom; teczkami pod pachą, czekały już na niego Eunice Plummer i Sandra.

Decker, przełykając w pośpiechu kanapkę, gestem dłoń pokazał im, że mają podejść do jego biurka. Rzucił na blat raport Erin Malkman z autopsji George'a Drewry'ego, a ni nim położył niedojedzoną kanapkę.

Dziewczynka potrząsnęła przecząco głową.

Decker usiadł i zdjął przykrywkę z kubeczka.

Rozumiem panią i nie mam pretensji, panno Plummer. Ta informacja byłaby jednak dla nas niezwykle cenna. Oznacza to, że kimkolwiek albo czymkolwiek ten Straszny Człowiek jest, nadal pozostaje w obrębie centrum miasta. Jeśli poznamy jego zachowania, być może szybciej go znajdziemy. I wtedy dowiemy się, w jaki sposób potrafi pozostawać niedostrzegalny dla innych.

Sandra pokiwała ochoczo głową i krzyknęła:

Sandra spojrzała na Deckera.

Decker przypomniał sobie jej rysunek z cieniem wielkiej wężowej chmury.

Skąd wiesz? — zapytał po chwili.

Panna Plummer uniosła ręce i wyciągnęła je przed siebie.

Decker i Hicks wysiedli z samochodu i weszli po kamiennych schodach Main Street Station. Wszędzie wokół rozbrzmiewa łoskot młotów pneumatycznych, jazgot pił tarczowych i stuka nie młotków. Wokół unosiły się tumany pyłu.

Weszli do obszernego holu i mimo ogromnego zamieszania i bałaganu przystanęli na moment, patrząc z podziwem na wysokie łukowate sklepienia i potężne kolumny. Stąd wyruszał amerykańscy żołnierze z Wirginii na obie wojny światowe i d( Wietnamu. Stąd wyjeżdżali studenci do swoich szkół po wakacjach spędzonych u rodziców, stąd wyruszali wszyscy ci, których czekała długa podróż.

Po chwili podszedł do nich nieduży, krępy mężczyzna i zapytał:

Poszli za nim na górę, na czwarte piętro, przedzierając się przez sterty gruzu, porozrzucane narzędzia i stanowiska pracy.

To ostatnie piętro — oświadczył Mike Verdant. — Wspa­niały widok, prawda? I jest tu najspokojniej. Gdybym się miał gdziekolwiek ukrywać, to właśnie tutaj.

Decker spojrzał przez pozbawione szyb otwory okienne na rozciągającą się przed nimi wstęgę James River i północną część miasta. Potem odwrócił się i rozejrzał po przestronnym wnętrzu, po którym hulał wiatr.

Michael Verdant zaprowadził ich z powrotem na dół, do wielkiej hali. Była tak ogromna, że mogłaby być przeznaczona na hangar dla zeppelinów.

— Tutaj będą parkowały autobusy Greyhounda — powie­dział Verdant. — Tak wygląda tutaj, a co do drugiego poziomu, to jeszcze nie wiem. Ten jest przedzielony, a drugi cały otwarty. To trzy boiska do futbolu.

Gdy zeszli na dolny poziom i znaleźli się na schodach prowadzących do wyjścia na East Mam Street, Michael Verdant wyjął latarkę i pokazał im głęboki wykop, odkrywający starą ceglaną ścianę.

Michael Verdant uścisnął im dłonie.

Cieszę się, że mogłem pomóc. Niech panowie przyjdą, jak skończymy. Będzie tu wtedy naprawdę pięknie.

Gdy wsiedli do samochodu, Hicks powiedział:

Decker odwrócił się i popatrzył na wieżę zegarową. Cała stara stacja bardziej przypominała jakąś budowlę z bajek braci Grimm niż dwudziestowieczną stację kolejową.

Hicks popatrzył na Deckera, a potem zagapił się w przednią szybę samochodu.

ROZDZIAŁ 25

Zaparkował przed budynkiem, w którym mieszkał Mojżesz Alebodu, spojrzał na Hicksa i uśmiechnął się.

Na schodach spotkali tę samą grupę dzieci. Decker podszedł do najstarszego chłopaka, który przewodził całej grupie, i da mu paczkę gumy do żucia.

Popilnujcie mojego samochodu, dobrze?

Gdy weszli na drugie piętro. Hicks zatrzymał Deckera.

Decker położył mu rękę na ramieniu i uśmiechnął się.

Decker skinął głową.

Zapukał do kolorowych drzwi Mojżesza Alebodu. Przez chwilę czekali cierpliwie, a potem Decker znów zapukał.

Poczekaj, aż zobaczysz tego niesamowitego gościa — powiedział do Hicksa. — I powinieneś zobaczyć jego córkę. Jeśli ona rzeczywiście jest jego córką.

Zapukał trzeci raz.

Już, już idę — dobiegł ich zza drzwi głos Mojżesza. — Słyszę cię, przyjacielu. Muszę tylko włożyć spodnie.

Usłyszeli ciężkie człapanie do drzwi i gałka w drzwiach się przekręciła. W tym samym momencie powietrze wokół drgnęło i zafalowało, a sekundę później rozległ się ostry świst. Decker natychmiast rozpoznał ten dźwięk. Przez szczeliny drzwi do mieszkania Mojżesza Alebodu zassany został tlen.

Obaj zbiegli w szaleńczym tempie, przeskakując po kilka schodów naraz. Gdy wydostali się na zewnątrz przez frontowe drzwi, powietrzem targnęła potężna eksplozja, a obok nich przeleciały odłamki szkła.

Co to do cholery było? — zapytał Hicks.

Stali kilkanaście metrów od budynku, z którego została tylko połowa.

Wokół nich rozpętało się piekło histerii, paniki, płaczu i krzy­ków. Zszokowani ludzie zaczęli wybiegać z budynku i skakać z okien znajdujących się na pierwszym piętrze. Wokół leżał gruz, wszędzie było pełno dymu i pyłu.

Decker ruszył do przodu i krzyknął:

Policja! Bez paniki! Proszę bez paniki, wyciągniemy was stąd!

Jakaś kobieta podbiegła do nich.

Decker popatrzył na budynek, którego przednia ściana roz­sypała się jak konstrukcja z klocków. Widać było korytarz, prowadzący do drzwi Mojżesza Alebodu.

W tym momencie u szczytu schodów pojawił się Mojżesz. Wyglądał jak żywa pochodnia, palił się od stóp do połowy ciała. Jego wielkie okulary wtopiły się w twarz, a soczewki przybrały mleczny kolor.

Changó! — krzyczał, rozkładając szeroko ręce. — Changó!

Sierżant obrócił się na pięcie i ruszył do samochodu. Decker podbiegł do budynku, zdejmując po drodze prochowiec. Wbiegł na schody, zasłaniając się od żaru płaszczem. Jednak w tym momencie Mojżesz krzyknął przeraźliwie i spadł ze schodów na ziemię. Hicks skoczył do niego z gaśnicą, ale było jasne, że santero nie żyje.

Decker zastanawiał się przez chwilę, czy Aluya również była w mieszkaniu. Jeśli była, to wszelka pomoc i tak nie miała sensu. Mieszkanie Mojżesza stało w płomieniach i ktokolwiek tam był, z pewnością już nie żył.

Bardzo mi przykro... W waszym mieszkaniu nastąpiła eksplozja. Twój ojciec nie przeżył.

Aluya milczała i patrzyła na niego swoimi dużymi, brązo­wymi oczami, jakby zupełnie nie rozumiała, co do niej przed chwilą powiedział.

Dziewczyna popatrzyła na niego, po czym odwróciła się, najwyraźniej zamierzając odejść.

Decker patrzył przez chwilę, jak odchodzi, a potem podbiegł do niej i chwycił ją za ramię.

Posłuchaj, dziewczyno...

Aluya potrząsnęła głową i wyszarpnęła rękę.

Decker westchnął i popatrzył na nadbiegającego Hicksa.

ROZDZIAŁ 26

Wchodząc do biura Deckera, sierżant Novick zapukał kur­tuazyjnie w otwarte drzwi i podszedł do biurka, trzymając dużą żółtą kopertę. Był wysokim szczupłym mężczyzną i jednym z najlepszych fotografów policyjnych.

Novick położył na biurku powiększony fragment fotografii, którą Decker zabrał z domu Maitlandów. Przedstawiał żołnierza Konfederacji w grubym szarym płaszczu wojskowym z wełny i kapeluszu o szerokim rondzie, ozdobionym wstążkami. Po­większenie było tak doskonale ostre, że Decker wyraźnie wi­dział rysy twarzy oficera, jego orli nos, wystające kości po­liczkowe i głęboko osadzone oczy. Długa broda była gęsta i zmierzwiona.

Postać na oryginale była zamazana nie tylko dlatego, że facet stał z tyłu, ale także dlatego, że poruszył się w momencie robienia zdjęcia — powiedział Novick. — Zrobiłem cyfrowy reprint bazy podstawowej, wszedłem na większą szybkość odświeżania i zwiększyłem transport pikseli.

Decker uniósł głowę, spojrzał na Novicka i odchylił się w swoim fotelu, uśmiechając się pod nosem.

W pierwszej chwili Novick najeżył się. ale gdy spojrzał na Deckera, rozluźnił się i uśmiechnął.

Decker patrzył z podziwem na zdjęcie. Niewątpliwie był to ten sam oficer Konfederacji, ale tym razem sfotografowany w studio, na tle sztucznego krajobrazu. Brodę miał zdecydowa­nie krótszą i przystrzyżoną i miał na sobie jedynie szary mundur. Pod spodem był napis: „Kapitan Joseph Shroud, dywizja Kershawa z korpusu Pierwszej Armii. Siedemnasty października, 1863".

Decker otworzył szybko szufladę i wyciągnął rysunek Sandry.

Popatrz na to, Novick. To jest rysunek Strasznego Czło­wieka... wykonany przez dziewczynkę, która go widziała. Nie ma cienia wątpliwości, że to ten sam facet.

Novick skinął głową, pochylił się i wskazał palcem na kapelusz żołnierza.

Tak — zgodził się z nim Decker. — Ale musimy dowie­dzieć się czegoś więcej. Teraz jestem już pewien, że podczas bitwy pod Wilderness wydarzyło się coś, co daje o sobie znać nawet dzisiaj. Chyba będę musiał jeszcze raz pojechać do fortu Monroe i przejrzeć archiwa.

Do biura wszedł Cab i od razu kichnął w chusteczkę. Miał rozpięty krawat, spocone czoło i zmęczone oczy. W ręku trzymał jakąś notatkę i machał nią.

Decker wstał i wziął swój płaszcz.

No to jedziemy tam. Hicks, nie pakuj się zbyt długo!

Erin Malkman spojrzała na wchodzącego do mieszkania Deckera i naciągnęła gumowe rękawiczki.

Musimy zacząć się spotykać w nieco innej scenerii, nie uważasz, Erin? — powiedział Decker, uśmiechając się do niej.

Decker i Hicks weszli do łazienki. John Mason nadal leżał

w wannie, twarzą w dół. Ciemnoczerwona skóra miejscami odchodziła całymi płatami, ukazując białawe mięso. Erin po­chyliła się i odwróciła ciało, żeby Decker zobaczył twarz.

Cholera, co to za zapach? — wymamrotał wstrząśnięty.

Do łazienki wszedł umundurowany policjant z notatnikiem i wyrecytował:

Erin wskazała na wannę i spojrzała na Deckera.

Decker i Hicks weszli do mieszkania numer osiem. Matka Johna Masona siedziała przy kuchennym stole. Była jeszcze bledsza niż zwykle i miała podpuchnięte oczy. Jej sąsiadka, wielka i tłusta kobieta, zaprosiła ich do kuchni.

Decker pokazał Ivy Mason swoją odznakę i oświadczył:

Pani Mason zmarszczyła brwi i po chwili pokręciła wolno głową.

Gdy schodzili na dół, Decker zapisał sobie kilka rzeczy w notatniku i oświadczył z przekonaniem:

Hicks spojrzał gdzieś w bok. Kiedy się odwrócił, jego oczy miały wyraz, jakiego Decker jeszcze u niego nie widział.

Byli niedaleko Madison i Grace Street, gdy komórka Deckera zagrała początkowy motyw z Domu Wschodzącego Słońca.

Decker skręcił w prawo i podjechał na policyjny parking.

Zaparkował i wyłączył silnik, po czym odwrócił się i popa­trzył na Hicksa.

Nie wiem, Decker... — mruknął sierżant. - Co mam ci odpowiedzieć? Przypierasz mnie do muru.

Ja ciebie? A jak myślisz, jak ja się czuję z tym santeriańskim dupkiem na karku? Nie wierzysz w to wszystko? Musisz wierzyć, Hicks. Jesteś oficerem policji i musisz wierzyć również w takie rzeczy. Nie możesz temu wszystkiemu zaprzeczać tylko dlatego, że zaprzeczasz swoim korzeniom, swojej etniczności. Nie pozwól, by ci to zakłócało obraz całości.

Hicks nie odpowiedział. Dopiero po dłuższej chwili wes­tchnął i powiedział:

— Wezmę się za to drzewo rodziny Masonów.

ROZDZIAŁ 27

Cab zwołał konferencję prasową na szesnastą piętnaście. Pokój prasowy wypełniony był po brzegi. Było tłoczno, gwarno i duszno, a w powietrzu aż iskrzyło.

Jak na razie mogę tylko powiedzieć, ze śmierć Johna Masona nastąpiła w dość niezwykłych okolicznościach. Mamy kilka tropów i będziemy na bieżąco informować o postępach w śledztwie — powiedział Cab.

Leo Waters z WRVA podniósł uzbrojoną w ołówek rękę i oświadczył:

Cab milczał przez kilka sekund, po czym westchnął.

Jadąc do domu, Decker słuchał radiowych wiadomości. „Kucharz sam ugotowany w swoim mieszkaniu... Trzydziesto­letni John Mason dosłownie ugotował się we wrzątku, we własnej wannie, podczas wieczornej kąpieli. Nieznany sprawca oślepił go ostrym narzędziem, a potem w jakiś sposób — nie wiadomo w jaki — podniósł temperaturę wody w wannie do stu stopni Celsjusza. Jak na razie, policja nie wie jeszcze...".

Decker zaklął i wyłączył radio. Ostatnią rzeczą, jakiej teraz potrzebował, było zainteresowanie prasy całą sprawą. Dobrze wiedział, jak męczący potrafią być dziennikarze i jak bardzo mogą utrudnić pracę.

W domu nalał sobie szklaneczkę tequili i wziął gorący prysznic. Był głodny, ale nie potrafił dokładnie sprecyzować, na co ma ochotę. Otworzył lodówkę, po czym zamknął ją z cichym westchnieniem. Wiele by teraz dał za jeden ze wspa­niałych wieprzowych hamburgerów Cathy.

W tym momencie zadzwonił telefon. Ku swojemu zdzi­wieniu Decker usłyszał głos ojca Thomasa ze Świętego Serca.

Wynaleziono też o wiele gorsze tortury, mój synu. Niektórych naszych braci w Bogu przywiązywano do pali i pozo­stawiano w obecności świń.

Tej nocy znów uciekał przed pożarem. Wiedział, że jest dopiero południe, ale dym był tak gęsty, że panował głęboki półmrok. Wokół huczał ogień; widział ludzi, pojawiających się i znikających w gęstym dymie jak duchy. Gdzieś od lewej strony dochodziły do niego krzyki i wołania o pomoc. To chyba gdzieś tam... Ktoś tam jest. Oni palą się żywcem!

Zbiegł do małego jaru i wpadł w gęste krzaki wrzośca. Twarz zapiekła go od ostrych kolców. Przez chwilę myślał, że już się nie wydostanie z kłującej gęstwiny, w końcu jednak udało mu się wspiąć po niskim, ale stromym zboczu.

Muszę się tam dostać, pomyślał. Muszę jakoś się tam dostać!

Stał na szerokim trakcie i oddychał ciężko. W pewnym oddaleniu zobaczył kilka małych oddziałów żołnierzy piechoty oraz kawalerii. Słyszał metaliczny brzęk uprzęży i bagnetów. Przeszedł przez drewniany mostek i ruszył wolno w ich kie­runku.

„Utworzyć szyk, chłopcy! Mamy ich teraz w garści. Marsz w kierunku torów kolejowych. Zajdziemy ich od flanki".

Napłynęła chmura dymu. Wszedł w nią i przetarł ramieniem załzawione oczy. Mignęła mu ciemnoszara plama. Gdy dym rozwiał się nieco, zobaczył siedzącego na poboczu, trzęsącego się człowieka. Mężczyzna miał na sobie jedynie nadpaloną bieliznę, z jego włosów unosiły się smużki dymu, a z uszu pozostały tylko zwęglone strzępy,

Żadnej odpowiedzi.

Siedzący przy drodze człowiek odwrócił się powoli i spojrzał na niego.

Hancock — wychrypiał z trudem. - Coś było wszędzie wokół nas i paliło nas żywcem.

Odkręcił manierkę i nalał żołnierzowi trochę wody na otwartą dłoń. Mężczyzna wypił ją i zaniósł się głębokim kaszlem, plując krwią.

Powiedz, jak się nazywasz. Nawet jeśli jesteś Jankesem, to i tak dam znać twojej rodzinie. Jeśli oczywiście zdołam.

Żołnierz pokręcił tylko głową, nie mogąc stłumić kaszlu.

Klęczał jeszcze przy nim, gdy usłyszał stukot kopyt. Odwrócił się i zobaczył pędzącą ku niemu na koniu postać w rozwianej szeroko pelerynie. Serce ścisnęło mu się z przerażenia, gdy zobaczył tę nacierającą na niego burzę czarnego zła.

Wstał i zaczął biec, walcząc z bólem poranionych stóp. Czuł jednak, że to nie ma sensu i że nie zdoła uciec. Jeśli to właśnie ta zjawa posłała w ogień kilka dywizji, co może zrobić on jeden?

Ale biegł dalej, potykając się co krok i z trudem łapiąc powietrze. Machał rękoma, by zwrócić na siebie uwagę stoją­cych kilkadziesiąt metrów dalej żołnierzy.

— Pomocy! Ratunku! Pomóżcie mi!

Odwrócił się. Może czarna postać zniknęła... Może już jej nie ma. Albo może nie jest tak blisko. Nie... jest!

Upiorny jeździec był tuż za nim. Nagle ogarnęła go ciemność. Już nie mógł biec. Nie mógł się nawet obrócić. Był uwięziony pośród trupów. Nie mógł oddychać.

Krzyknął i usiadł na łóżku, zlany potem. Sięgnął do nocnej lampki i zapalił ją. I wtedy zobaczył Cathy.

Stała cicho i spokojnie tuż przy łóżku. Jej długa biała suknia była nieruchoma, jakby wykuto ją w kamieniu. Jej nadgarstki oplatały, jak bransolety, zielone i purpurowe liście ziół. Jej oczy błyszczały, jakby były pełne łez.

Decker otarł napływające do oczu łzy.

Cathy... Nawet nie wiesz, jak bardzo za tobą tęsknię. Jak bardzo mi ciebie brakuje... kochanie. Jeśli następną ofiarą mam być ja, to może i lepiej. Wtedy znów będziemy razem. Teraz przynajmniej widzę, że jest to możliwe.

Cathy uśmiechnęła się smutno.

Wstał i zbliżył się do niej ostrożnie. Cathy uniosła wzrok i wtedy dostrzegł w jej złotych oczach głęboki żal za tymi wszystkimi latami, które mogli spędzić razem: za wszystkimi uśmiechami ogrzewanymi letnim słońcem, za zimowymi wie­czorami i wiosennymi spacerami.

Przymknął oczy i wyciągnął ramiona, by ją przytulić, natrafił jednak tylko na zimną mgiełkę.

— Żegnaj, Decker...

Otworzył oczy, ale jej już nie było.

Przyklęknął i schylił się, zaglądając pod łóżko, niczego jednak tam nie zobaczył. Wiedział, że ludzie z ekipy technicznej dokładnie przeszukali całe mieszkanie i było raczej niepraw­dopodobne, by przeoczyli cokolwiek istotnego.

Mimo to wziął latarkę i jeszcze raz dokładnie przeszukał cały pokój, odstawiając łóżko. Klęcząc, przeszukiwał centymetr po centymetrze i wreszcie znalazł. Trzy malutkie koraliki z kości słoniowej, które dostały się między brzeg dywanu i listwę podłogową, więc były niemal niewidoczne. Poszedł do kuchni i włożył je ostrożnie do foliowej torebki. Kiedy przyjrzał się im dokładniej, zobaczył, że wokół dwóch z nich zakręciło się kilka czarnych włosów.

Mam cię, Wasza Wysokość!

ROZDZIAŁ 28

W biurze znalazł notatkę od Hicksa: „Sprawdziłem księgi w ratuszu. Pradziadek Johna Masona to Hiram P. Mason. Był zarządcą na plantacji tytoniu niedaleko Tuckahoe. W czasie wojny secesyjnej od listopada 1863 do maja 1864 służył w dy­wizji Hetha w stopniu kapitana w Pierwszym Korpusie".

Decker podszedł do okna i popatrzył w dół na Grace Street. Było dopiero kilka minut po dwunastej i padające ostro z góry słońce nie kładło jeszcze cieni. Tylko ja mam ten cholerny cień, pomyślał i uśmiechnął się gorzko. Ulica, idący nią ludzie i samochody wydały mu się nagle zupełnie nierealne, jakby oglądał film Porywacze ciał. Wiedział, że Straszny Człowiek gdzieś tam jest. Być może właśnie idzie tą ulicą. Może właśnie teraz idzie do niego.

Kiedy jechał powoli wzdłuż St. James Street, zobaczył brata Juniora Abrahama, Treasure'a. Chłopak był w towarzystwie trzech młodych mężczyzn i dziewczyny w tak ciasnych dżin­sach, jakich Decker jeszcze nigdy nie widział. Dodał gazu, wyprzedził ich nieco i wjechał na chodnik.

— Cześć, Treasure! — zawołał, opuszczając szybę. — Co powiesz na małą przyjacielską pogawędkę?

Treasure pociągnął głośno nosem i pokręcił głową.

Trochę się spieszę, poruczniku.

Decker przechylił się i otworzył drzwi od strony pasażera.

Dziesięć minut, dobrze? Twój brat chyba na to zasługuje. Dziesięć pieprzonych minut.

Dziewczyna mrugnęła do Treasure'a i powiedziała, uśmie­chając się lekko:

Idź. Idź i pogadaj z tym miłym policjantem. Potem nas dogonisz.

Ociągając się, Treasure wsiadł do samochodu. Gdy tylko zamknął drzwi, Decker natychmiast ruszył z piskiem opon.

Podjechali na Valley Road i Decker zaparkował przed domem Hicksa. Rhoda, ubrana w cienką kwiaciastą sukienkę, otworzyła im drzwi i uniosła ze zdziwieniem brwi.

Treasure przestąpił z nogi na nogę i powiedział jakby trochę ciszej niż zwykle:

Moja mama zawsze nazywała mnie Skarbeczkiem. No i tak zostało, nawet jak już podrosłem.

Rhoda nakryła kuchenny stół białym obrusem i włożyła do świecznika dwie świece. Zaciągnęła zasłony i zapaliła świece, a potem usiadła i złożyła obie dłonie, jakby chciała się pomodlić.

Treasure pociągnął nosem i kręcąc z niedowierzaniem głową, przysunął sobie krzesło i usiadł.

Rhoda obróciła się nagle w lewo.

Treasure zerwał się z krzesła jak oparzony i z szeroko otwartymi ustami rozglądał się nerwowo. Kiedy zorientował się, że brat wcale nie stoi obok niego, wydął policzki i prychnął

Rhoda zamknęła oczy i szepnęła:

Zamilkł, ale wciąż przestępował z nogi na nogę i drżał Rhoda wyciągnęła okuele i rzuciła je na stół. Zanotowała układ medalionów i powiedziała:

Junior Abraham, twój brat jest tutaj i chce wiedzieć, kto ci to zrobił.

Treasure miał coraz bardziej nieszczęśliwą minę, ale Rhoda nadal przywoływała Juniora. Jej głos brzmiał teraz dziwnie głucho, jakby mówiła z sąsiedniego pokoju.

Junior, wiem, że nie odszedłeś daleko. Jesteś blisko nas. Przemów do nas, Junior.

Rzuciła okuele jeszcze trzy razy. Minęło dziesięć minut i nic się nie wydarzyło. Nawet Decker zaczął wątpić, czy to się uda. Ale nagle zdał sobie sprawę, że w kuchni zaczyna robić się coraz ciemniej, jak gdyby ciężkie deszczowe chmury przykryły słońce. Płomienie świec zadrgały i po chwili rozbłysły jasnym, mocnym płomieniem.

Czuję cię, Junior. Wiem, że tu jesteś. Porozmawiaj ze swoim bratem. Pozwól mu przypomnieć sobie, co naprawdę widział.

Płomienie świec paliły się teraz tak mocno, że mogłyby oświetlić całą kuchnię, ale w pomieszczeniu nadal panował półmrok. Treasure zakrył oczy dłonią, Decker jednak patrzył prosto w płomienie. Przez chwilę wydawało mu się, że widzi w nich zarys twarzy.

Kiedy po chwili Rhoda przemówiła niskim i gardłowym głosem, ciarki przeszły mu po plecach.

Myśmy tylko siedzieli, człowieku, i gadaliśmy o połą­czeniu się domów rodziny Downów...

Treasure cofnął się kilka kroków i otworzył usta.

Chłopak zacisnął oczy i pochylił głowę. Decker odniósł wrażenie, że im mocniej Treasure się koncentruje, tym jaśniej palą się świece.

Nagle Treasure otworzył oczy i spojrzał na Rhodę z otwar­tymi ze zdumienia ustami.

W tym momencie świece przygasły gwałtownie. Rhoda pochyliła się nad stołem i zdmuchnęła je. Potem ujęła dłoń Tresure'a i uśmiechnęła się.

Decker pokręcił głową w zamyśleniu.

Usłyszeli klucz w zamku i głos Daisy:

Tata! Tata!

Rhoda wstała i rozsunęła zasłony. Do kuchni wszedł Hicks z Daisy na rękach i szerokim uśmiechem na ustach. Kiedy jednak zobaczył Deckera w towarzystwie Treasure'a, uśmiech znikł z jego twarzy.

Co tu się dzieje? — zapytał zdumiony. — I co on tu robi, do diabła? — wskazał ruchem głowy Treasure'a.

Decker odchrząknął, zerkając na Rhodę.

Mogę to wyjaśnić...

Rhoda popatrzyła na Deckera i uniosła brwi.

Hicks postawił Daisy na podłogę, wyprostował się i włożył ręce do kieszeni. Popatrzył na Deckera i zapytał:

Naprawdę? A co będzie, jeśli prokurator okręgowy zapy­ta, w jaki sposób Treasure nagle „przypomniał sobie", kto strzelał do jego brata? Czy ma powiedzieć, że dowiedział się tego podczas seansu z duchami, który prowadziła żona twojego partnera?

Hicks objął żonę i zacisnął szczęki. Widać było, że jest wściekły i chce coś powiedzieć ale Rhoda położyła mu palec na ustach.

Decker wstał i westchnął:.

— Zabieram Treasure'a do miasta. A my zobaczymy się w biurze, Hicks.

ROZDZIAŁ 29

Zatrzymał się na Clay Street, zdjął okulary i popatrzył na Treasure'a.

Gdy Treasure wysiadł z samochodu i wmieszał się w tłum, Decker usłyszał Dom Wschodzącego Słońca.

McKenna, słucham.

Hicks wszedł do biura i bez słowa usiadł na swoim miejscu. Zaczął porządkować materiały, które zebrał na temat korzeni rodziny Maitlandów, Drewrych i Masonów. Po kilku minutach Decker wstał i podszedł do niego.

Słuchaj, Hicks. Jeszcze raz bardzo cię przepraszam. Ten pomysł, żeby poprosić twoją żonę o seans, wpadł mi dość nagle do głowy. Wiedziałem, że się na to nie zgodzisz. Ale musisz przyznać, że się udało. Przełamałem impas... Teraz możemy porozmawiać z innymi świadkami i przypomną sobie, co na­ prawdę widzieli.

Hicks rzucił na biurko długopis i oparł się na krześle.

Hicks uniósł brwi i rozłożył ręce.

Nie jestem pewien na sto procent, wydaje mi się jednak, że ma to jakiś związek z moim pradziadkiem. Musi chodzić

o coś, co zrobił podczas swojej służby w armii północnej Wirginii.

Kapitan Morello przyszła punktualnie o dziewiętnastej. Gdy weszła do biura, Decker podniósł głowę znad papierów, ale w pierwszym momencie jej nie poznał. Z rozpuszczonymi włosami, szkarłatną szminką na ustach, w bolerku i krótkiej czarnej spódniczce w niczym nie przypominała umundurowa­nej, rzeczowej służbistki.

Poruczniku...?

Decker spojrzał jeszcze raz i zerwał się ze swojego krzesła.

Ona również się uśmiechnęła.

Wyjęła gruby, związany gumką rulon papierów, na których pozostały jeszcze ślady żółtej woskowej pieczęci.

Mam ochotę napić się czegoś. I będziemy mogli porozmawiać znacznie swobodniej.

Toni Morello uśmiechnęła się.

— Dobrze, poruczniku. Może pan wziąć mnie pod ramię.

Wyszli z biura i poszli wzdłuż East Grace Street do ulubio­nego baru Deckera, „The Raven". Gdy weszli do środka, kapitan Morello rozejrzała się po wytwornym wnętrzu, urządzonym w stylu z przełomu wieków. Ciężkie meble, dębowe boazerie i lampy od Tiffany'ego tworzyły klimat komfortu i zamożności. Decker zaprowadził swojego gościa do narożnika pod wielkim obrazem, przedstawiającym Edgara Allana Poe.

— Proszę o old-fashioned. I dużo lodu.

To dowodzi tylko tego, że nawet tacy wspaniali detektywi jak pan czasem źle oceniają ludzi.

Decker podparł brodę ręką, zmrużył oczy i przez chwilę przyglądał się kapitan Morello. Odpowiedziała mu hardym, wyzywającym spojrzeniem.

Podano drinki i miseczkę ze słonymi orzeszkami. Decker upił dwa solidne łyki piwa i wytarł usta wierzchem dłoni, a kapitan Morello położyła na dębowej ławie swoją skórzaną teczkę i otworzyła zatrzaski.

Zdjęła gumkę i rozłożyła papiery.

Proszę, panie poruczniku. Ponad dziewięćdziesiąt stron. To jakby pierwsze czytanie tych dokumentów po tych wszyst­kich latach. Nie dziwię się, że wokół Upiornej Brygady narosło tyle mitów i legend.

Wzięła do ręki fotokopię pierwszej strony gazety z 1864 roku, gdy wojna secesyjna dobiegała końca. Decker zobaczył, że jest to „The Memphis Daily Appeal".

Tu po raz pierwszy wspomniano o Upiornej Brygadzie, poruczniku. Młody żołnierz, niejaki Jonah Billings, został wysłany do domu, gdy podczas bitwy pod Wilderness stracił całe ramię. Po powrocie opowiadał, że wieczorem szóstego maja próbował wraz z kilkoma towarzyszami broni przebić się i dojść do nieukończonej linii kolejowej, która miała prowadzić z Gordonsville do Fredericksburga. Zgubili się w gęstym lesie tuż za liniami wroga. — Kapitan Morello spojrzała na fotokopię. — Z tego, co mówił, wyglądało to tak, jakby nagle otoczyła ich ściana ognia i błyskawic. Zobaczył, jak jednego z żołnierzy Unii piorun rozerwał na dwie części. Inny został... chwileczkę,
zacytuję: „wywrócony na drugą stronę tak łatwo, jak wywraca się rękawiczkę".

Decker pokiwał głową i upił kolejne dwa łyki piwa.

Decker uniósł dłoń.

Decker uraczył się garścią orzeszków i spojrzał z uśmiechem na Toni Morello.

Decker wziął do ręki jedną z kartek, pokrytą gęstym, bardzo niewyraźnym pismem.

Wyjęła z torebki okulary, założyła je i szybko przejrzała kilka stron.

Cieszę się. Tekst brzmi następująco: „Jedenastego kwietnia otrzymałem od adiutanta i inspektora naczelnego z Bristolu rozkaz niezwłocznego złożenia raportu generałowi R. E. Lee, głównodowodzącemu armii północnej Wirginii, na temat kampanii prowadzonej przez pierwszy korpus Kershowa i Fielda oraz batalion artylerii Alexandra. Dwudzies­tego drugiego kwietnia poprowadziłem swoje oddziały ku Mechanicsville i rozłożyliśmy się tam obozem. Dowodzący siłami rozpoznania przesłał przez kurierów ostrzeżenie, byśmy obserwowali rejony fortu Culpeper Minę nad rzeką Rapidan, jako że miały się już tam znajdować siły nieprzyjaciela.

Późnym wieczorem dwudziestego dziewiątego czerwca przy­był nieoczekiwanie pułkownik Frederick Meldrum z dywizji Hetha. Towarzyszył mu jego czarny służący o imieniu John. Pułkownik Meldrum, przed wojną zamożny plantator, był człowiekiem o niespotykanej inteligencji i nienagannej prezencji. Będąc w posiadaniu wiarogodnych doniesień, uznał naszą sytuację strategiczną za wysoce niebezpieczną i stwierdził, iż uważa przełamanie naszych linii przez generała Granta za nieuniknione. Tak więc zepchnięcie naszych sił do samego Richmond było jeno kwestią czasu.

Kiedy pułkownik Meldrum zapytał mnie, czy moglibyśmy spotkać się na osobności, zgodziłem się, nie pytając nawet, o co dokładnie chodzi. Poinformował mnie wtedy, iż jego czarny służący jest wyznawcą pewnej tajemniczej religii, zwanej na Czarnym Lądzie Lucumią albo Santerią, a czasem Voodoo. Jako człowiek o bystrym i dociekliwym umyśle, pułkownik Meldrum bardzo był ciekaw owej religii i prze­konał swego służącego, by pokazał mu jej rytuały i moc zaklęć.

Miałem w tym czasie moc problemów i zaprzątnięty byłem wieloma zmartwieniami, a najbardziej martwiło mnie i niepo­koiło długie oczekiwanie na siły wsparcia. Jednak pułkownik nie dał za wygraną i ponownie poprosił mnie o poświęcenie mu czasu. Powiedział, że chciałby, abym był świadkiem jednego z zaklęć Santerii, i zaznaczył, iż nie czyni tego bez ważnej przyczyny.

Przystałem na to i wówczas John, ów czarny służący, wyciąg­nął z kieszeni kamyki i nanizane na nici koraliki. Po monotonnej inkantacji, gdy ogarnęła mnie już niecierpliwość, na moich oczach twarz służącego zaczęła zmieniać kształt, jak osełka masła w rozgrzanym garncu. Kiedy przetarłem oczy, by lepiej widzieć, ujrzałem przed sobą jeno szkielet, człowieka złożonego tylko z kości, ale całkowicie odzianego. Poruszał się też, choć przecież nie miał ciała. Gdybym rzekł, iż zdjęło mnie straszliwe przerażenie, nie oddałbym jeszcze w pełni stanu mego ducha. Zupełnie zwątpiłem w trzeźwość mego umysłu, ale położyłem to na karb zmęczenia i okrucieństw wojny.

Szkielet jednak wstał z krzesła i podszedł do klatki, w której trzymałem swego przedrzeźniacza. Ptak wiernie wędrował ze mną przez zawieruchę wojny, kiedy jednak szkielet wymówił zaledwie dwa słowa, padł martwy, nie wydając ani jednego dźwięku, i zaraz potem eksplodował feerią piór, kosteczek i wnętrzności".

„Wtedy ciało Johna zaczęło powracać, z początku przypo­minając cienie, które rzucają drzewa przy późnym słońcu. Szybko wszakże na powrót stał się człowiekiem z krwi i ciała i śmiejąc się, objawiał swoje zadowolenie. Jestem wierzącym człowiekiem i synem Kościoła, więc taka demonstracja potęgi magii wstrząsnęła mną do głębi.

Pułkownik Meldrum wyjaśnił mi pokrótce, iż podczas wojen mieszkańcy zachodniej Afryki wzywają swoich bogów i pod­dają się ich władaniu, a jego służący John oddał się we władanie boga zwanego Oggun, który rządził losami wojen, śmiercią i zabijaniem.

Powiadomił mnie też, iż nawet tu, w ojczyźnie naszej, niewolnicy oddają cześć swoim bogom, przemieniwszy wprzó­dy ich imiona na imiona naszych zacnych świętych. Dowie­działem się tedy, że Oggun nosi imię świętego Piotra i niewol­nicy czczą go pod tym imieniem. To Oggun dał Johnowi siłę zabicia ptaka samym jeno strachem.

Zacząłem pojmować, z czym do mnie przyszedł pułkownik i jakie były jego zamiary. I wtedy pułkownik Meldrum rzekł, iż gdyby udało nam się uformować brygadę ochotników, jego czarny służący zawezwałby swoich bogów i poprzez inkantacje oddałby śmiałków w ich władanie. W ten sposób mielibyś­my po swojej stronie najpotężniejsze siły nadprzyrodzone przeciw nacierającej armii Unii i moglibyśmy siać terror tak straszliwy, że wróg pierzchnąłby z pola bitwy i nigdy nie powrócił.

Byłem jednak wielce skonfundowany przerażającą siłą owej magii, poprosiłem więc pułkownika, by dał mi nieco czasu na rozważenie całej kwestii. Byliśmy wszak synami naszego Boga, byliśmy chrześcijanami i walczyliśmy w słusznej sprawie. Wzywając na pomoc magiczne siły ciemności z Czarnego Lądu, przyznalibyśmy, że sami siły nie stanowimy i brak nam odwagi, by stawić czoło naszym wrogom.

Ale wczesnym rankiem powrócił zwiadowca z doniesieniem, że wojska Unii przekroczyły już rzekę Rapidan, a generałowie Hill i Ewell wycofują się w popłochu. Wiedziałem tedy, że nasze Południe stoi na krawędzi klęski i zagrożone jest również samo Richmond.

Rozważałem, czy nie wysłać do generała R. E. Lee listu z prośbą o poparcie i udzielenie zgody na zaangażowanie magicznych sił Santerii. Po namyśle uznałem jednak, iż moż­liwości mam ograniczone. Nawet gdyby kurier z listem dotarł do generała, ten mógłby zażądać demonstracji. A gdybym nawet przedstawił żądaną demonstrację, generał najpewniej nie zgo­dziłby się na angażowanie tak ciemnych mocy. Był człowiekiem honoru i wielkiej moralnej czystości i wolałby ponieść klęskę z imieniem Boga na ustach, niż oddać się we władanie ciemno­ściom.

Poprosiłem więc tylko o przebaczenie, jeśli mój wybór okaże się zaprzeczeniem wszystkiego, co na Południu było nam drogie i święte. Wezwałem następnie pułkownika Meldruma i jego czarnego służącego i nakazałem im uformować grupę dwunastu ochotników. Pułkownikowi powiedziałem jednak, że ma obowiązek powiadomić owych śmiałków, iż będą musieli oddać się mocom nie z chrześcijańskiego świata.

Na koniec okazało się, iż tylko jeden z oficerów odmówił udziału w tym przedsięwzięciu, a był to syn kaznodziei, kapitan Hartnett.

Udało nam się jednak w całkowitej tajemnicy uformować ów oddział, a należący doń ludzie zostali przygotowani do wypełnienia swojego strasznego zadania. Pułkownik Meldrum oświadczył, iż sam odda się we władanie boga Oggun, znanego jako świętego Piotra. Pozostali oficerowie i żołnierze oddali się innym bogom Santerii, co przedstawiam na poniższej liście:

Nie bacząc na kondycję, trudy i pogodę, każdy z nich miał być niezmiennie odziany w wełniany płaszcz wojskowy, jako że gdy pozostawali we władaniu owych bogów, byli tak samo jak czarny służący John pozbawieni ciała i krwi, a czasem nawet ludzkie oko w ogóle nie mogło ich dostrzec. Nie chcieliś­my owych śmiałków trzymać w towarzystwie naszych pozostałych ludzi, by konfuzji i przerażenia nie siać. Mieli takie nosić kapelusze o szerokich rondach zdobionych piórami kruka, czarny służący John utrzymywał bowiem, iż doda to im magicz­nych mocy".

Decker westchną! i położył rękę na dokumentach, a Toni Morello zdjęła okulary i spojrzała na niego.

Toni Morello założyła okulary.

Przeczytam panu fragment z pamiętnika, bo nie potrafię tak barwnie opowiadać.

„Żadna ze stron nie ugięła się, ale ja na własne oczy widzia­łem ludzi skoszonych kulami. Padali żołnierze i oficerowie. Wówczas zdałem sobie sprawę, że naszym liniom grozi zała­manie. Posłałem tedy natychmiast po generała-majora Maitlanda i pułkownika Meldruma, któremu poleciłem, by wysłał do walki jednego ze swoich upiorów, abyśmy mogli naocznie się przekonać, jakie wsparcie może nam dać ów oddział śmiał­ków. Pułkownik Meldrum zaoponował jednak, argumentując, iż powinniśmy wysłać co najmniej czterech ludzi. Ale ja, niech mi Bóg świadkiem, bałem się wysyłać nawet jednego. Wtedy czarny służący John powiedział, iż jeśli upieram się przy samotnym człowieku, rekomenduje majora Shrouda, który naonczas był we władaniu Changó, boga piorunów i błyskawic. Wybór ten wydał mi się o tyle zasadny, że gęste poszycie i drzewa łatwo mogły się zająć ogniem, a kierunek wiatru nam sprzyjał.

Po chwili nadszedł major Shroud i w obecności nas czterech odprawił inkantacje, a służący John wsparł go swoimi rytuałami. Nieprzyjaciel był już bardzo blisko, wokół nas gwizdały kule. Pospiesznie zakończono rytuał i nastąpiła przemiana majora Shrouda w owo straszne widmo, w żywy szkielet, którego widok odbierał nam wszelką odwagę.

Kiedy upiór zniknął w gęstwinie, już po kilku sekundach zobaczyliśmy drzewa uderzane błyskawicami tak jasnymi, jakich nikt wcześniej nie oglądał. Ogień wybuchał w kilku miejscach jednocześnie i nie było sposobu uchronić się od tego piekła. W kilka chwil cały las stanął w płomieniach.

Znam krzyki ludzi trafionych szybką kulą i tych, których posiekały odłamki szrapneli. Ale to, co usłyszeliśmy, prze­chodziło wszelką miarę ludzkiego cierpienia. Tej nocy pod Wilderness rozlegały się krzyki i wycia tak przejmujące, jakby były to wydobywające się z dna piekieł głosy potępionych dusz, niemogących wyrwać się z mocy ciemności. Brzmiała w nich dzika rozpacz, beznadzieja i śmiertelne przerażenie. Twarze Maitlanda i Meldruma były tak białe, jakby sami byli duchami skazanymi na potępienie.

Nie mogłem jednak czekać, wydałem więc rozkaz bezpo­średniego natarcia dywizjom Andersona i Wofforda, a pułkownik-porucznik Sorrel dostał rozkaz podejścia do żołnierzy Unii od prawej flanki.

Zaraz potem przybył ze swej upiornej misji major Shroud. Jego ciało powróciło do istnienia, ale twarz i włosy miał ubrudzone popiołem i sadzami, a mundur nadszarpnięty ogniem. Dostał polecenie oddalenia się na tyły i zaczerpnięcia oddechu, co skwapliwie uczynił.

Nad ranem poszliśmy obejrzeć pole śmiertelnych zmagań Unii z demonem. Serca nasze ściskały się przerażeniem i bólem, gdy oglądaliśmy poskręcane zwłoki, zwęglone do cna ciała i szczątki tych, których wnętrzności zwisały z krzaków i gałęzi.

Pomimo zadowolenia z rozgromienia dywizji Unii, powzią­łem stanowczą decyzję, że był to pierwszy i ostatni raz, gdy zezwoliłem na udział w walce magicznych mocy Santerii. Wojna nigdy nie dodaje splendoru, ale ma swoje zasady i wzory, które należy respektować. Gdyby nasze ukochane Południe miało wygrać tę wojnę, nie mogłem dopuścić, by nasze wojska okryły się wstydem i hańbą.

Kiedy zebrano naszych wolontariuszy, podziękowałem im i przekazałem moją decyzję. Wtedy jednak major Shroud wpadł w straszliwy gniew i oświadczył, iż nie spocznie dopóty, dopóki ostatni z wrogów nie polegnie. Ciskał przy tym tyle przekleństw i furia jego była tak wielka, iż niezwłocznie poleciłem umieścić go pod strażą.

Czarny służący pułkownika Meldruma poinformował mnie, że gdy major Shroud powrócił z misji, Changó nadal władał jego duszą i umysłem. Zapytałem, jakie egzorcyzmy pomogłyby w uwolnieniu majora od dręczących go sił ciemności, i wówczas usłyszałem słowa, które wstrząsnęły mną do głębi: major Shroud okazał się tak sprzyjającą demonowi Changó osobowością, iż z pewnością pozostanie pod jego władzą aż do dnia swojej śmierci. Cóż... był wzorowym żołnierzem, aczkolwiek znany był z tego, że nie wybaczał nawet najmniejszych przewinień i karał je w okrutny sposób.

Służący John powiedział, iż jedynym sposobem, by odsepa­rować majora Shrouda od reszty żołnierzy, jest zamknięcie go w ołowianej trumnie, pełnej suszonych owoców i ziół o nad zwyczajnej mocy. Gdy wieko się nad nim zatrzaśnie, demon będzie uwięziony. W przeciwnym razie potworna śmierć grozi nie tylko wrogiej armii, ale także każdemu, kto zechce go powstrzymać. Służący John oświadczył również, iż najlepiej trumnę opuścić na dno morza, gdyż tam moc Changó jest najsłabsza.

Uświadomiłem sobie wtedy, że stanąłem wobec poważnego dylematu. Wszak major Shroud był ochotnikiem i dał się opanować demonowi, mniemając, iż czyni to w słusznej spra­wie. Spustoszenia, których sam jeden dokonał wśród szeregów wroga, zapobiegły zdobyciu stolicy. Teraz jednakowoż okazało się, że jest śmiertelnym zagrożeniem nie tylko dla naszych nieprzyjaciół, ale i dla nas samych. Gdy dzieliłem się tymi rozważaniami z generałem Maitlandem, nadszedł dyżurny sier­żant i powiedział, iż major Shroud wpadł w taką furię, że musieli go unieszkodliwić łańcuchami, którymi spinano armaty.

Służący John ostrzegł, iż Changó to jeden z najsilniejszych bogów i nie da się łatwo uwięzić. Zasugerował, by wszyscy ochotnicy ponownie poddali się rytuałowi, który oddałby ich we władanie bogom Santerii, ponieważ tylko wtedy być może uda się ujarzmić majora Shrouda.

Nie byłem kontent z takiego rozwiązania, jako że istniała możliwość, iż będziemy zmuszeni do walki z dwunastoma opętanymi, zamiast z jednym. Służący John zapewnił mnie jednak, że jest to mało prawdopodobne, bo tylko w majorze Shroudzie demon pragnął pozostać. Być może major poprzy­siągł komuś straszną zemstę, zanim Changó nim zawładnął. »Zło zawsze znajdzie drugie zło« — stwierdził na koniec służący John".

Decker dopił piwo i otarł usta.

Czyli już wiemy, co zrobili, prawda? Wszyscy dali się opętać i pokonali go?

Kapitan Morello przytaknęła.

Generał-porucznik Longstreet pisze, że Shroud walczył z nimi jak diabeł. Były błyskawice, pioruny i ogień. Zginęło kilku oficerów i szeregowych. Ale tych jedenastu okazało się na tyle silnych, że obezwładnili go i umieścili w trumnie. Napchali do niej tyle różnych magicznych ziół, owoców, miodu i trunków, że Shroud nie mógł się już wydostać. Miała to być ofiara dla Changó, żeby go przebłagać i zniechęcić do walki. Morello upiła łyk whisky. — Proszę posłuchać, czytam dalej: „Tej nocy trumna została załadowana na platformę i kolej zawiozła ją do Richmond. O północy wniesiono ją na pokład fregaty »Nathan Cooper«, która miała wypłynąć tak daleko, jak to tylko możliwe. Ale blokada Unii czyniła to zadanie bardzo utrudnionym. Natrafiwszy na największą dostępną głębinę, załoga miała opuścić trumnę na samo dno.

Nieszczęściem jednak wybrzeże Richmond znajdowało się wówczas pod silnym ostrzałem jednostek morskich Unii. Zanim »Nathan Cooper« zdołał wypłynąć z doków Shockoe Creek, trafiła go armatnia kula i fregata poszła na dno, a wraz z nią utonęło osiemnastu marynarzy. Zmartwił mnie ten nieszczęsny wypadek i śmierć tych młodych chłopców, ale pomyślałem, że przynajmniej jesteśmy teraz bezpieczni, bo major Shroud spo­czywa na dnie Shockoe Creek.

A ja sam, cóż... żyłem przygnieciony brzemieniem złego wyboru. Wszedłem na złą ścieżkę i mogę jedynie prosić o prze­baczenie. Tylko Bóg Wszechmogący wskazuje nam właściwe ścieżki, aleja ich nie dostrzegłem. Błagam więc o wybaczenie, jako że mimo wszystko działałem w dobrej wierze i ku chwale Konfederacji".

ROZDZIAŁ 30

Telefon zadzwonił tuż przy jego uchu. Decker rozpoczął tę noc we własnym łóżku w sypialni, lecz gdy tylko w jego śnie pojawili się krzyczący żołnierze, żywe szkielety i wiszące na krzakach wnętrzności, przeniósł się do living-roomu, zapalił wszystkie światła i zasnął skulony na sofie.

Poruczniku...?

Decker usiadł powoli i rozmasował kark.

Decker sięgnął po leżące na stoliku dokumenty z listą na­zwisk.

Bingo. Porucznik H. N. Stannard należał do Upiornej Brygady. Był nawiedzony przez boginię Oya, którą czcili jako świętą Annę z Efezu. Ojciec Thomas miał rację. Święta Anna była podobno dziewicą i jako dziewica zaszła w ciążę, a dziecko miało być darem bożym. Zakłuto ją nożami i odcięto jej głowę. Dziecko oczywiście również zginęło.

Decker poszedł do łazienki i wziął prysznic. Potem zrobił sobie podwójne espresso. Włożył ciemnoszarą koszulę, jed­wabny kasztanowy krawat i czarne spodnie. Spojrzał na siebie w lustrze. A jeśli to rzeczywiście mój ostatni dzień? — pomyś­lał. A jeśli te wszystkie koszmary rzeczywiście się spełnią? Nie było żadnego dowodu na to, że Mojżesz Alebodu zginął od czegokolwiek innego niż niezwykle rzadka, ale jednak naturalna eksplozja pioruna kulistego. Ale może zginął, bo Changó rozgniewał się na niego za to, że usiłował pomóc Deckerowi.

Aluya zdawała się święcie w to wierzyć. A on sam wi­dział przecież Cathy w swojej sypialni i wielokrotnie go ostrzegała. Na własne oczy widział też możliwości tkwiące w rytuałach santerii, widział twarz Cathy w płomieniach świecy, widział Treasure'a rozmawiającego ze swoim-mar­twym bratem. Mimo to nie do końca wierzył, że ma dziś umrzeć za sprawą jakiegoś boga santerii. W swojej karierze wiele razy stawał twarzą w twarz z niebezpieczeństwem, ale zawsze było to niebezpieczeństwo namacalne i konkretne. Teraz jednak miał zmierzyć się z czymś, czego nawet nie widać, z siłami nadprzyrodzonymi, których nie sposób po­wstrzymać.

Poszedł do living-roomu, by przejrzeć jeszcze raz dokumenty i dopić kawę. W tym momencie zasłona zafalowała lekko, jakby pod wpływem porannej bryzy wiejącej znad nabrzeża. Ale okno było przecież zamknięte.

Patrzył przez chwilę na zasłonę, lecz nie poruszyła się już. Nie mógł się jednak oprzeć wrażeniu, że nie jest sam w pokoju. Odstawił filiżankę z kawą i przeszedł do kuchni. Nikogo w niej nie było. Drzwi wejściowe nadal były zamknięte na łańcuch. Ale wiedział przecież, że Cathy nie zatrzymałyby ani zamknięte drzwi, ani ściana.

Wziął ze stojaka na kapelusze swoją anacondę i odbezpieczył ją, po czym wszedł ostrożnie do sypialni.

— Jest tu ktoś?

To jakieś szaleństwo. Ale Jerry Maitland też musiał tak myśleć, kiedy jego ramię spłynęło krwią. Na pewno nie wierzył własnym zmysłom, gdy widział swoją ciężarną żonę wijącą się z bólu, kiedy niewidzialne ostrze przeszywało jej ciało, i gdy zobaczył, jak jej odcięta głowa toczy się po podłodze. Major Drewry również musiał myśleć, że stracił rozum, kiedy widział, jak wypływają z niego wnętrzności. A co musiał myśleć John Mason, gdy został oślepiony i zaczął się gotować?

Ktoś lub coś było w pokoju. Coś, co chciało go skrzyw­dzić i zadać mu ból. Decker wyczuwał atmosferę oczekiwa­nia. To coś nie było jeszcze gotowe, jeszcze nie nadszedł jego czas.

Decker wytężył słuch, ale niczego nie usłyszał. Niczego — i to właśnie zastanawiało go najbardziej. Zwykle słyszał odgłosy z nabrzeża, ruch uliczny i samoloty. Teraz w mieszkaniu pano­wała absolutna cisza. Decker wzruszył ramionami i pokręcił głową. Szaleństwo.

Hicks czekał już na niego w biurze z nogami na biurku, zajadając pączka.

— Witam, poruczniku. Kapitan pana szukał.

Decker usiadł przy biurku i zaczął szybko przerzucać swoje papiery.

Hicks przełknął kęs pączka.

Tego mi jeszcze teraz trzeba, pomyślał Decker, żeby Maggie w przypływie szczerości wygadała się przed mężem. Zdawał sobie sprawę, że jeśli Cab dowie się o jego romansie z Maggie, może przestać się martwić tym, co zrobi z mm Changó, bo wtedy jego ostatni dzień na tej ziemi zakończy się jeszcze przed lanczem.

Hicks wyciągnął wydruk z internetowej strony Katolickich Świętych Patronów.

Tu jest napisane, że Intercisus był doradcą wojskowym króla Jezdigerda Pierwszego w Persji, w piątym wieku. Facet nawrócił się na chrześcijaństwo, ale popełnił błąd przyznając się do tego następcy Jezdigerda, królowi Bahramowi. Wszystko wskazuje na to, Że król Bahram lubił Intercisusa i nie chciał mu zrobić krzywdy, ale nie mógł pozwolić, by zamiast niego czczono Boga. Poprosił go, by wyrzekł się swojej nowej wiary, kiedy jednak gość odmówił, został skazany na Dziewięć Śmierci.

Decker siedział przy biurku i patrzył na Hicksa z otwartymi ustami. Po chwili pokręcił głową i westchnął ciężko.

Utracili powołanie? No to chyba o mnie. Zawsze chcia­łem być piosenkarzem country-and-western.

Drzwi do gabinetu Caba były otwarte, ale Decker wolał zapukać. Kapitan rozmawiał przez telefon i wskazał gestem krzesło. Kiedy skończył rozmawiać, wyciągnął chusteczkę i głośno kichnął.

Nie o to mi chodzi. Dostałem oficjalną skargę dotyczącą metod, jakimi prowadzisz śledztwo. Pani Honey Blackwell z rady miejskiej twierdzi, że twoja ekipa dochodzeniowa dyskryminuje ludność kolorową a szczególnie tych wyznających religię santerii. Podobno ci santeros to bardzo wrażliwi ludzie. Decker uniósł obie dłonie w geście niewinności.

Cab już otwierał usta, ale w tym momencie zadzwonił telefon.

Co znowu, do cholery? O, przepraszam panią...

Gdy kapitan rozmawiał, Decker spojrzał przypadkiem na otwarte drzwi gabinetu i coś go zaniepokoiło. Zmarszczył brwi. Nie był pewien, czy go wzrok nie myli, ale wydawało mli się, że korytarz wygląda teraz inaczej. Poruszył głową, zaniknął i otworzył oczy, dziwne wrażenie jednak nie ustąpiło.

Zdjął okulary i zmrużył oczy, ale ściana na korytarzu nadal była jakby zakrzywiona. Wstał i zrobił dwa kroki do przodu. Cab uniósł dłoń, sygnalizując, że jeszcze nie skoń­czył z nim rozmawiać, Decker zignorował go jednak i wy­szedł na korytarz.

Mniej więcej w połowie korytarza dostrzegł plątaninę przej­rzystych, poruszających się kształtów. Przypominało mu to wielką meduzę, którą kiedyś widział w morzu.

Wyciągnął anacondę i wymierzył, trzymając oburącz rewol­wer. Postąpił kilka kroków do przodu, starając się uchwycić wyraźniejszą linię przejrzystego kształtu.

Czy to ty, majorze Shroud? — zapytał, przełykając głośno ślinę.

Przejrzysty kształt odsunął się nieco do tyłu i przybrał bardziej geometryczną formę. Teraz ściana za nim wydawała się podzielona na kilkanaście regularnych rombów. Decker uświadomił sobie, że patrzy na jakąś optyczną sztuczkę, która ma odwrócić jego uwagę od czegoś innego. Rozejrzał się dookoła i powiedział cicho:

— Wiem, że tu jesteś, Shroud... albo Changó, albo jakkolwiek się tam zwiesz. Wiem, że tu jesteś, i wiem, gdzie cię znaleźć. Dopadnę cię, skurwysynu.

W tym momencie z gabinetu wyszedł Cab.

— Poruczniku, na miłość boską!

Decker nie odwrócił się. Zobaczył, że przejrzyste kształty zatańczyły lekko i zniknęły. Odczekał jeszcze chwilę i dopiero wtedy się odwrócił. Cab patrzył na niego podejrzliwie, naj­wyraźniej nie wiedząc, co o tym wszystkim myśleć.

ROZDZIAŁ 31

Zaparkował przed domem Królowej Ache, a tuż za nim stanęły dwa radiowozy. Wysiedli z Hicksem z samochodu i podeszli od razu do głównego wejścia, gdzie stali George i Newton.

Newton przyjrzał się kartce papieru i zmarszczył brwi.

George nacisnął guzik interkomu.

Po chwili Mikey otworzył drzwi. Decker odwrócił się do policjantów.

W razie czego dam wam znać. Zostańcie tutaj. Hicks, chodź ze mną.

Gdy weszli do wielkiego salonu, Królowej jeszcze nie było.

Poczekajcie chwilę, dobrze? - powiedział Mikey. — Pójdę i zawołam ją.

Po kilku minutach Królowa weszła do pokoju. Z białą maską na twarzy i czerwonymi obwódkami wokół oczu wyglądała jak zjawa.

Królowa machnęła ręką.

Królowa usiadła z wdziękiem na szezlongu i podparła głowę wierzchem dłoni.

Królowa Ache zaśmiała się, odwracając głowę.

Catherine kto...? Nawet nie wiem kto to taki.

Decker wyciągnął małą foliową torebkę.

Decker patrzył na nią przez chwilę, a potem obrócił się przez ramię do Hicksa.

Sierżancie, proszę mnie zostawić z podejrzaną sam na sam.

Hicks kiwnął głową.

Królowa popatrzyła na niego i dopiero po chwili odpowie­działa:

Pańskie pytanie świadczy o tym, jak mało pan wie o santerii. Powiedziałam, że Yemaya to matka każdej istoty, jest więc także w pewnym sensie matką Changó. Kto wie, czy nawet nie więcej niż matką, bo gdy powrócił po wielu latach do domu, nie poznał Yemai i zakochał się w niej.

Królowa Ache wstała gwałtownie.

Królowa Ache zatrzymała się w pół kroku, ale nie usiadła.

Królowa Ache popatrzyła na Deckera szeroko otwartymi oczami.

Decker przytaknął.

Decker wyciągnął rewolwer z kabury, wysypał z bębenka naboje i ucałował każdy z nich.

Robię to codziennie — powiedział po chwili. — W ten sposób błogosławię te kule. Chcesz wiedzieć dlaczego?

Królowa Ache skinęła głową.

Kiedyś postrzeliłem mojego partnera. Było ciemno, a ja byłem zbyt szybki, zbyt nerwowy i nie upewniłem się, do kogo strzelam. Ten człowiek zmarł. Obiecałem sobie, że to się nigdy nie powtórzy. Gdybym musiał strzelać, niech te kule będą błogosławione i chronią mnie od takich tragicznych pomyłek. Będę strzelał tylko wtedy, gdy będę wiedział, do kogo strzelam. I tylko w absolutnie koniecznej sytuacji.

Królowa nie odezwała się, ale wciąż patrzyła na niego.

A teraz proszę posłuchać... - powiedział Decker, patrząc jej prosto w oczy. — Mam poważny problem. Na pewno słyszała pani o ostatnich morderstwach, o zabitej kobiecie w ciąży i jej odciętej głowie, o wyprutych wnętrznościach, o oślepieniu i ugotowaniu. Jestem pewien, że te morderstwa mają związek z santerią, a sprawca jest opętany przez Changó. Jestem też pewien, że będzie więcej ofiar, przynajmniej osiem.

Królowa Ache zmarszczyła brwi i rozłożyła ręce.

Królowa Ache podeszła do niego powoli i Decker poczuł perfumy Esencja Pompeya.

Zmarnował pan już dość mojego czasu, poruczniku. Jeśli chce mnie pan aresztować, to niech pan aresztuje. Moi adwokaci wyciągną mnie, zanim pan zdąży zjeść pączka. Proszę sobie nie wyobrażać, że można sobie ze mną w ten sposób pogrywać.

Decker milczał przez chwilę, a potem podniósł rewolwer i wycelował go prosto między jej oczy.

Królowa Ache patrzyła na niego w milczeniu. Jej oczy błyszczały, a pierś falowała przy każdym oddechu, jakby właś­nie wróciła z długiego biegu. W końcu powiedziała cicho:

Królowa Ache uniosła dłoń do czoła. Decker opuścił re­wolwer.

— Nie będziesz odliczał?

A chcesz? Proszę bardzo: pięć... - powiedział Decker i podniósł rewolwer.

— Jeśli mnie zastrzelisz, nie unikniesz kary śmierci.

Widział rosnące zdenerwowanie Królowej. Zapewne nigdy nie wchodziła z nikim w żadne układy.

Trzy...

Królowa Ache patrzyła na niego tak. jakby chciała go zahip­notyzować, ale w jego wzroku musiała zobaczyć straszliwą determinację, bo nie odważyła się powiedzieć ani słowa.

Dwa...

W tym momencie otworzyły się drzwi i do salonu wszedł Hicks. Trzymał w ręku telefon.

Ruszył w jego stronę, ale zatrzymał się raptownie, gdy Decker krzyknął:

Decker opuścił rewolwer i schował go do kabury.

Gdzie jest człowiek, w którym jest teraz Changó?

To fragment inkantacji... „Martwi krążą i patrzą, kogo mogliby porwać".

ROZDZIAŁ 32

Czekali na nią ponad pół godziny. Obaj siedzieli na szczycie schodów, obserwowani czujnie przez George'a i Newtona. Co parę minut do domu wchodzili zaproszeni na asiento członkowie rodziny i przyjaciele Królowej Ache. Wszyscy mieli na sobie odświętne stroje i dźwigali wielkie kosze z owocami, słoje z miodem, rum, cygara, kury i kwiaty. Gdy dowiadywali się, że asiento jest przełożone na późniejszą porę, posyłali wściekłe spojrzenia Deckerowi i Hicksowi. Jeden z nich, starszy gość, podszedł do nich i powiedział:

To nie wy stanowicie prawo. Prawo to orishas. A wy zburzyliście spokój asiento mojego wnuka.

Decker uniósł lekko głowę.

Po chwili pojawiła się Królowa Ache. Nie wyglądała już jak kapłanka santeros. Po schodach schodziła sprężystym krokiem zgrabna, wysoka, niemal atletycznie zbudowana czarna kobieta w skórzanych spodniach i zamszowym bezrękawniku. Na jej rękach skrzyły się srebrne bransolety i pierścionki, a głowę opasywał ciasno zawiązany brązowy jedwabny turban ze srebr­nym medalionem, który opadał na czoło. Miała na ramieniu dużą skórzaną torbę, ozdobioną frędzelkami i różnobarwnymi koralikami.

Tuż za nią schodził jeden z jej wygolonych towarzyszy w przeciwsłonecznych okularach, cały obwieszony biżuterią. Był potężnie zbudowany, a jego szyja przypominała gruby konar drzewa. Podszedł do Deckera i powiedział, patrząc mu prosto w oczy:

Zadzwonił telefon komórkowy Hicksa.

Kiedy jechali do Main Street Station w towarzystwie dwóch radiowozów, Decker przedstawił Królowej Ache sytuację. Po­wiedział, kogo szukają i dlaczego. Opowiedział jej też o Upior­nej Brygadzie, majorze Shroudzie i wszystkich swoich kosz­marach. Słuchała uważnie, dwa lub trzy razy skinęła głową, ale nie powiedziała ani słowa.

Zaparkowali na East Main Street, tuż przy budynku stacji. Na zachodzie zbierały się ciężkie, ołowiane chmury. Niebo nad miastem pociemniało, mimo iż było dopiero południe.

Przeszli przez obrotowe drzwi i stanęli na moment. W środku było niespodziewanie zimno i panował nieprzyjemny półmrok, więc wszyscy zdjęli swoje ciemne okulary. Strome schody pokryte były grubą warstwą pyłu i kurzu, a cały budynek rozbrzmiewał echem młotków i wiertarek.

Weszli po schodach do głównego holu i Decker poszukał wzrokiem kierownika.

Mike Verdant pomachał im ręką. po czym podszedł do nich i powiedział z uśmiechem:

Mike spojrzał na Królową Ache.

No cóż, dobrze — odparł Mikę Verdant. — Ale musicie włożyć kaski i kombinezony. Tam na dole naprawdę nie jest przyjemnie. Jest wąsko, ślisko i brudno.

Po chwili wrócił z kilkoma kaskami i żółtymi kombinezona­mi, na których widniał czerwony napis WRTMR, czyli Wydział Rozwoju Transportu Miasta Richmond. Gdy wkładali je na siebie, Hicks zachwiał się, wkładając nogę w obszerną nogawicę, i byłby się przewrócił, ale w ostatniej chwili odzyskał równowagę. Inżynier Verdant popatrzył na Królową Ache, po czym zagadnął:

Bardzo panią przepraszam, ale czy myśmy się już kiedyś nie spotkali?

Królowa spojrzała na niego.

Mike Verdant zerknął niepewnie na Deckera, ale on wzruszył tylko ramionami, jakby mówił: „No i po co ją zaczepiasz? Sam widzisz, jaka jest".

Będą wam potrzebne — powiedział po chwili Mike, wręczając im latarki.

Gdy zeszli z powrotem do głównego wyjścia, na zewnątrz padał deszcz. Verdant zaprowadził ich do wyłomu w ścianie, prowadzącego na niższy poziom.

Gdy inżynier oddalił się już wystarczająco, Hicks chwycił Deckera za rękaw.

Nadal uważam, że to za duże ryzyko — mruknął Hicks. Królowa wymierzyła w niego palec i powiedziała:

Wierzysz, prawda? Udajesz sceptyka, ale wiesz, że umarli chodzą pośród żywych i że dusze mogą do nas mówić zza grobu.

Hicks spojrzał na nią spode łba i powiedział:

Gdy przeszli na drugą stronę, znaleźli się w dość niskiej piwnicy. Ściany były czarne od wilgoci i dymu. W odległym narożniku zauważyli stalagmity, utworzone przez solne nacieki.

Woda była tu częstym gościem - zauważył Decker.

Spuśćmy na to zasłonę milczenia, Wasza Narkotykowość. Weszli w głąb piwnicy, świecąc latarkami na wszystkie strony, nie zauważyli jednak ani ołowianej trumny, ani żadnej niszy, w której mógł się kryć Straszny Człowiek. Ale w lewym narożniku ziemia była zapadnięta, jakby pod nią coś kiedyś było.

Decker i Hicks nabrali powietrza i po chwili wypuścili je nosem. Decker nie był do końca pewien, ale przez ułamek sekundy wydawało mu się, że czuje słabą woń ziół.

Uklęknęła na ziemi, otworzyła torbę i wyjęła z niej płócienną sakiewkę, starannie przewiązaną sznurkiem. Wyjęła z niej suszone jabłka i dwie manierki. Jedna zawierała jasnozielony płyn, a druga ciemnoczerwony.

Decker poświecił latarką i Królowa wyjęła z sakiewki garść czarnych kamieni.

Decker uklęknął obok i patrzył, jak Królowa rzuca kamienie na ziemię, polewa je płynem z pierwszej butelki, a potem skrapia krwią.

Kabio, kabio sile — powiedziała cichym, monotonnym głosem. — Kabio, kabio sile.

Czekali ponad minutę, nic się jednak nie wydarzyło.

Minęła kolejna minuta i nagle Decker usłyszał dziwny, skwierczący dźwięk. Wciągnął nosem powietrze i poczuł słaby zapach spalonego mięsa. Poświecił latarką na kamienie i zoba­czył, że krew wrze. Kamienie przybrały szarą barwę, a po chwili jeden z nich zaczął wyraźnie czerwienieć.

Teraz już wszystkie świeciły gorącym szkarłatem i Decker czuł bijące od nich ciepło.

— Changó zwrócił uwagę na to ebbó i daje nam znać, że jest blisko.

Znów sięgnęła do sakiewki i wyciągnęła mały woreczek. Decker poświecił i zobaczył w jej ręku małą rybkę o lśniących srebrem łuskach. Królowa polała rybkę gęstym płynem i rzuciła siedem srebrnych monet.

Yenya orisha obinrin dudukueke re maye avaya mi re oyu...

Hicks rzucił Deckerowi nieszczęśliwe spojrzenie.

Mam nadzieję, że nie wplątujemy się w coś, z czego się potem nie wypłaczemy.

Zadzwonił telefon Hicksa, ale Decker machnął ręką.

Królowa Ache zakończyła inkantację i otworzyła oczy. Prze­chyliła do tyłu głowę i powiedziała:

Yemaya jest ze mną.

Decker spojrzał na nią i już chciał odwrócić wzrok, gdy nagle coś uderzyło go w jej wyglądzie. Było to trudne do określenia, ale nie miał wątpliwości, że pod powierzchnią twarzy Królowej kryje się inna twarz: spokojna, o zimnym spojrzeniu i nieskończenie stara.

Uświadomił sobie, że patrzy na twarz bogini uosabiającej samą naturę i najwcześniejsze dni cywilizacji afrykańskiej. Poczuł, że ogarnia go strach. Dopiero teraz zdał sobie spra­wę, że jednak istnieje świat bogów i nieśmiertelnych istot. Dopiero teraz zrozumiał, że mogło się wydarzyć naprawdę wszystko.

Patrząc na twarz Królowej Ache, przypomniał sobie widziany niegdyś obraz Edwarda Muncha Krzyk: usta otwarte w niemym,

lecz przeraźliwym krzyku i bezbrzeżne przerażenie wyzierające z oczu.

Gdy wymawiała te słowa, smużki dymu zaczęły opadać coraz niżej i po chwili popłynęły w głąb piwnicy, wtapiając się w ciemność.

— Changó jest tutaj — szepnęła Królowa. — Nie potrafi oprzeć się zapachowi jabłka.

Decker sięgnął po swoją anacondę, ale Królowa położyła mu dłoń na ramieniu i powiedziała:

Decker patrzył na nią przez chwilę, a potem powiedział cichym głosem:

— Robisz to wszystko nie dlatego, że groziłem ci bronią, prawda?

Królowa Ache uśmiechnęła się i Decker znów dostrzegł w jej rysach twarz Yemai.

Jeśli nadchodzi czas, że żaden z ludzi nie może ci się przeciwstawić, to co wtedy pozostaje, poruczniku? Wtedy chcesz się zmierzyć z bogami.

Decker wciąż patrzył na Królową przymrużonymi oczami.

Hicks, świecąc latarką w odległy kąt, gdzie znikał dym, krzyknął nagle:

— Tu jest jakieś przejście, poruczniku! Wygląda na to, że osunęła się część ściany.

Decker podszedł do niego i przykucnął. Między dwoma stalagmitami była wąska nisza, której tylna ściana częściowo zapadła się do środka. Decker poświecił latarką i zobaczył, że jest tam wąskie przejście i coś w rodzaju prowadzących w dół schodów. Dym z jabłek również sunął w głąb niszy.

No cóż, ten dym najwyraźniej myśli, że nasz facet jest gdzieś tam, w dole.

Hicks skrzywił się i pokręcił głową.

Dym... myśli... Na wszystkich świętych, o czym wymówicie i co ja tu robię?

Decker wzruszył ramionami, wcisnął się w niszę i przeszedł przez szczelinę. Zapach ziół był tutaj znacznie wyraźniejszy. Czuł też inne, przemieszane ze sobą zapachy: starej morskiej wody, ryb i rozkładających się krabów.

Odwrócił się i podał rękę Królowej Ache. Schody okazały się śliskim i niebezpiecznym rumowiskiem, prowadzącym w dół krótkiego stoku. Gdy zeszli, zobaczyli, że jest tam jeszcze jedno przejście do niskiej i wąskiej jaskini. Cała trójka świeciła latarkami na wszystkie strony, ale mrok był tak gęsty, że poza słupami światła niczego nie widzieli. Pod stopami czuli śliski muł, a z sufitu wystawały cegły i kamienie. Decker doszedł do wniosku, że jaskinia ciągnie się zapewne od samego początku aż do końca stacji, może więc mieć około stu metrów.

Obaj popatrzyli za słupem światła jej latarki. Dym kierował się w lewo i w dół. Było to prawdopodobnie miejsce, gdzie zapadła się ziemia na wyższym poziomie.

ROZDZIAŁ 33

Decker wyciągnął z kieszeni świece. Królowa rozwiązała tasiemkę, zapaliła je i wręczyła po jednej Deckerowi i Hicksowi.

Podszedł do miejsca, gdzie znikał dym, i poświecił latarką. Była tu dziura w ziemi, przez którą zobaczył obszerne pomiesz­czenie o suficie podpartym drewnianymi słupami. Pomyślał, że muszą to być pozostałości po doku Shockoe Creek. Konstrukcja ze zbutwiałych desek stojąca pośrodku musiała być kiedyś ładownią statku. W dół prowadziła wąska metalowa drabinka. A więc znajdowali się na dnie dawnego doku, dokładnie w miej­scu, gdzie sto czterdzieści lat temu zatonęła fregata z trumną majora Shrouda w ładowni. Po samej fregacie niewiele zostało, a wokół jej szczątków były tylko zawalone ceglane ściany doków i obsunięta ziemia.

Po chwili do Deckera dołączyli Królowa Ache i Hicks.

Próbował rozejrzeć się po wnętrzu ładowni, ale ciemność zdawała się połykać światła latarek. Zaczynał ogarniać go taki sam lęk jak ten, który odczuwał w swoich koszmarach sennych. Był w ciemnym, strasznym miejscu i nie mógł oddychać. Miał też to samo uczucie, że w pobliżu znajduje się ktoś, kto chce mu wyrządzić jakąś straszliwą krzywdę.

Oddychał coraz ciężej i głębiej, jakby każdy łyk powietrza był na wagę złota.

Królowa Ache przyklęknęła ostrożnie, patrząc na płomień świecy.

Decker zaczął ostrożnie schodzić w dół po wąskiej metalo­wej drabince, ale nie obyło się bez uderzeń i przekleństw. W pewnej chwili, już prawie na samym dole, stracił równo­wagę, jego stopy zsunęły się z metalowego szczebelka i upadł ciężko na bok. Świeca wypadła mu z ręki, potoczyła się kawałek i wpadła do małej kałuży, gdzie natychmiast zgasła.

Decker poszukał po omacku świecy, wytarł ją o spodnie i zapalił.

Po chwili Królowa Ache stanęła przy Deckerze.

Przeszedł ostrożnie kilka kroków, świecąc latarką pod nogi i przed siebie. W pewnym momencie zobaczył drewniane, zbutwiałe drzwi z wyrwanymi zasuwami. Wyciągnął rękę i pchnął je. Usłyszał dziwny, przytłumiony stukot. Otworzył drzwi jeszcze szerzej i zrobił krok do przodu. Uświadomił sobie, że znajduje się w samej ładowni fregaty. Z jednego z łuków spływała woda i uderzała w metalową platformę. Decker zastanawiał się przez chwilę i doszedł do wniosku, że na górze musiała rozpętać się ulewa i woda zaczęła spływać z Main Street na sam dół, do podziemi.

Przeszedł jeszcze kilka kroków do przodu i zobaczył dużą szarozieloną skrzynię. Nie miał już wątpliwości, że wreszcie odnalazł trumnę majora Shrouda. Na wieku trumny była wy­grawerowana twarz, przypominająca jedną z masek wiszących w restauracji, w której zginął Junior Abraham.

Z początku wydawało się, że trumna jest wciąż szczelnie zamknięta, ale gdy Decker podszedł bliżej i poświecił latar­ką, okazało się, że jedna strona wieka jest powyginana i nie domyka się. W środku dojrzał zetlałe naręcza ziół, zmumifi­kowane owoce i drewniane figurki. Ale ani śladu ciała majo­ra Shrouda.

Nagle zrobiło się bardzo zimno i Decker zauważył pod­noszącą się z desek podłogi ładowni przejrzystą mgłę. Wyciąg­nął rewolwer i rozejrzał się wokół. Zdawało mu się, że mgła formuje się w regularne kształty, jakby ktoś stał w środku. Przez chwilę miał nawet wrażenie, że widzi zarys twarzy.

Majorze Shroud, czy to pan? —- zapytał. Jego głos był przytłumiony, jakby w ogóle nie rozchodził się w powietrzu. — Majorze Shroud, przyszedłem tu, by panu pomóc. Czy pan mnie rozumie?

Odczekał chwilę, ale słyszał tylko kapanie wody i ciche szczękanie wiszących gdzieś niedaleko łańcuchów.

Majorze Shroud? A może Changó? Do kogo mówię? Czy to wielki i potężny Changó, władca miasta Oyo? Po­zdrawiam cię, Changó. Król się powiesił, ale król nie umarł.

Świecił latarką na wszystkie strony, szukając oznak czyjej­kolwiek obecności. Wydało mu się, że dostrzega przejrzyste zarysy ramion i głowy.

Changó, wysłuchaj mnie... Przyszedłem błagać cię o prze­baczenie. Wybacz mi to, co zrobił mój prapradziad. Nie powi­nien był pieczętować twojej boskiej wolności ołowianym wie­kiem i ziołami. Jest mi bardzo przykro z tego powodu. Jakiś czas temu jeszcze nic o tobie nie wiedziałem, ale teraz już wiem. I wiem, jakim jesteś wielkim i wspaniałym bogiem. Składam ci wyrazy szacunku.

Czekał i patrzył na kłębiącą się coraz bliżej mgłę. Ale Changó, jeśli to był Changó, nie odpowiadał. Jak tu, do cholery, gadać z orisha, który nie chce odpowiedzieć? — pomyślał.

Po chwili jednak mgła zawirowała i zaczęła układać się w zarys postaci bardzo wysokiego, odzianego w wojskowy płaszcz człowieka. Postać spojrzała na Deckera z góry swoimi głęboko osadzonymi oczami, ale nadal milczała.

Decker uświadomił sobie, że słyszy człowieka, który mówi tak, jak pewnie mówili wszyscy w Wirginii sto czterdzieści lat temu.

Decker zauważył kątem oka jakiś ruch. Była to Królowa Ache, która zbliżała się cicho jak duch. Kiedy zobaczyła majora Shrouda i Deckera, zatrzymała się.

W tym momencie Królowa Ache zawołała:

Changó! Wysłuchaj mnie, Changó! Przyprowadziłam ci Yemayę! Babami Changó ikawo ilemu fumi alaya tilanchani nitosi. Mam dla ciebie owoce i miód. Mogę ci dać pieśni, śmiech i miłość.

Major Shroud odwrócił się gwałtownie.

Ale major Shroud już chyba tego nie słyszał. Opuścił głowę i przycisnął dłoń do czoła, jakby się nad czymś intensywnie zastanawiał. Królowa Ache spojrzała na Deckera. Natychmiast zrozumiał, o co jej chodzi, i uniósł rewolwer. Changó w każdej chwili mógł skusić się na dary i wtedy będzie można odstrzelić majorowi głowę.

Kabio, kabio sile... — mówiła Królowa Ache miękkim, kuszącym szeptem. — Witaj, Changó, mój gorący kochanku. Odpocznij sobie w mych ramionach, przytul się, zjedz jabłka i miód.

Major Shroud stał jak skamieniały, ze zwieszoną głową, jakby opuściły go wszystkie siły. Nagle wokół jego kapelusza rozbłysły nitki elektrycznych wyładowań. Ache spojrzała tryum­falnie na Deckera. A więc jednak Changó pojawi się już za chwilę. Wysłuchał ich i dał się skusić darami.

Decker wymierzył dokładnie między oczy majora Shrouda, który wciąż stał nieruchomo.

Elektryczne wyładowania stawały się coraz intensywniejsze, otaczając głowę majora Shrouda niebieską poświatą. Królowe Ache otworzyła torbę wypełnioną darami i kołysała nią w prawe i w lewo.

To dla ciebie, mój ukochany... jedyny panie wszelkiego ognia.

W tym momencie rozległ się potężny trzask i przez ułamek sekundy Decker widział orisha Changó. boga ognia. Mignęły mu jego czerwone oczy, białoniebieski rząd wielkich kłów i wężowisko iskrzących się włosów.

Weź, proszę, to jabłko! — zawołała Królowa Ache. — To dla ciebie!

Ale gdy przerażająca twarz Changó zaczęła opuszczać głowę majora Shrouda, ten wrzasnął przeraźliwie:

Decker pociągnął za spust i poczuł w dłoni uderzenie kolby anacondy. Major Shroud uchylił się jednak błyskawicznie i kula trafiła tylko w rondo kapelusza, rozrywając je. Pióra kruka rozprysnęły się we wszystkich kierunkach, a sama kula ugrzęzła w zbutwiałej belce, nie czyniąc Shroudowi żadnej krzywdy.

Major odwrócił się do Deckera i ryknął z furią:

czekałem i tym większą będę czerpał radość z twojej śmierci. Jutro umrzesz, McKenna.

Odwrócił się do Królowej Ache.

Mglista postać majora Shrouda zachwiała się, jak dym wy­stawiony na podmuchy wiatru.

W tym momencie major Shroud odwrócił się i zniknął. Decker nie widział go, ale było oczywiste, że Królowa Ache widzi go przez cały czas.

Decker niczego nie słyszał ani nic widział, ale zdawał sobie sprawę, że Królowa jest w poważnych opałach. Uniosła ramię, zasłaniając twarz, i cofnęła się nerwowo kilka kroków.

Zataczał rewolwerem szerokie kręgi, ale nie natrafił na nic do czego mógłby strzelić. Królowa upuściła świecę i torbę i stała nieruchomo.

Shroud! — wrzasnął Decker i ostrzegawczo strzelił w su­fit. Rozległa się ogłuszająca eksplozja, nic poza tym jednak się nie wydarzyło.

Nagle zauważył słaby błysk, jakby lśnienie światła na stalo­wym ostrzu.

Ache, uciekaj stamtąd!

Królowa ruszyła do przodu, ale w tym momencie rozległ się świst i od jej lewej ręki odpadły palce. Ache krzyknęła głośno, padła na kolana i zaszlochała:

Decker skoczył ku niej. Wziął ją za rękę i przewiązał ranę

swoją chustką, która natychmiast przesiąkła krwią.

Decker schwycił ją mocno.

Gdy prawie udało im się wstać, usłyszeli drugi świst. Ache krzyknęła i ponownie osunęła się na kolana. Jej prawa dłoń, pozbawiona wszystkich palców, krwawiła obficie.

Stęknął, podnosząc Królową i pomagając jej stanąć na nogi. Powoli podeszli do dziury w pokładzie i natychmiast padł na nich snop światła latarki sierżanta.

Królowa jęknęła, trzymając przed sobą trzęsące się, zakrwa­wione ręce.

Królowa znów jęknęła i objęła okaleczoną ręką zardzewiałą poręcz wąskiej drabinki.

Królowa zdołała wspiąć się na trzy szczeble i zatrzymała się.

Królowa wspięła się jeszcze kilka szczebli. Była już na tyle blisko Hicksa, że mógł jej podać rękę i podciągnąć ją. Decker, ubezpieczając Ache od dołu, wspiął się zaraz za nią.

Hicks zdjął swój prochowiec i owinął nim dłonie Królowej, ale było jasne, że w ten sposób nie powstrzymają krwawienia.

ROZDZIAŁ 34

Piasek i cegły obsuwały im się pod stopami, zdołali jednak wspiąć się na szczyt rumowiska. Wydostali się przez dziurę w ścianie i siedli na wilgotnej, błotnistej ziemi wąskiego korytarza.

Królowa Ache spojrzała na niego beznamiętnym, zmęczonym wzrokiem.

Chwycili Królową pod ramiona i zaczęli iść bokiem, uważnie stawiając stopy. Byli już w połowie drogi do szczeliny w ścianie, gdy nagle światło latarki Deckera na ułamek sekundy odgięło się w dziwny sposób, jakby trafiło na coś przejrzystego, ale nie przepusz­czającego światła.

Przyspieszyli kroku, ale uszli zaledwie kilka metrów, gdy usłyszeli świst i zaraz potem rozległ się przenikliwy, pełen bólu krzyk Królowej. Czubek jej lewego buta odpadł od stopy, a wraz z nim palce u nóg.

Królowa wyciągnęła okaleczoną dłoń przed siebie, wskazując tym razem bardziej na prawo. Decker wystrzelił kilka razy w tym kierunku i ze ściany posypały się odłamki cegieł.

Po kilku minutach doszli do wyłomu w ścianie i przenieśli Królową na drugą stronę. Położyli ją ostrożnie na kamiennej podłodze, a Hicks usiadł obok niej. Decker oparł się o ścianę i oddychał ciężko.

Pochylił się nad Królową. Kobieta otworzyła oczy i rozejrza­ła się.

Naprawdę już tu jestem?

Spojrzał w górę na Hicksa, który wciąż usiłował złapać zasięg, a potem zdjął prochowiec i podłożył go pod głowę Królowej.

Decker popatrzył na nią. Wiedział, że Królowa jest w szoku.

I wtedy rozpętało się piekło. Usłyszeli głośny świst i w tym momencie czubek prawego buta Królowej pofrunął w powietrze i spadł dwa metry dalej.

Królowa jednak patrzyła szeroko otwartymi oczami na swoje nogi i nie odpowiadała. Kilka sekund później wyleciało w po­wietrze jej prawe ramię, ucięte tuż przy barku. Decker chwycił Ache za lewą rękę i próbował ją odciągnąć, ale jakaś ogromna siła odrzuciła go w bok. Uderzył plecami w ścianę, a kiedy chciał się podnieść, lewe ramię Królowej odpadło od ciała.

Shroud! Pokaż się, ty gnoju! — krzyknął Decker i strzelił kilka razy w różnych kierunkach.

Gdy klęcząc, rozglądał się wokół, usłyszał kolejny świst i najpierw jedna noga Królowej, a zaraz potem druga zostały odcięte tuż poniżej kolan. Decker patrzył z przerażeniem, jak nieprzytomna kobieta unosi się do góry. szarpnięta niewidzialną ręką za włosy. Po kilku sekundach ciszy nastąpiły trzy dalsze świsty i od głowy Królowej odpadły uszy, a potem nos. Decker strzelił jeszcze trzy razy, celując jak najbliżej Ache, ale wiedział, że nikogo nie trafił.

Shroud, przysięgam na Boga... zabiję cię — wykrztusił przez ściśnięte gardło.

Ciało Królowej opadło z głuchym łoskotem na kamienną podłogę.

Changó mnie ochroni — zabrzmiał tuż przy uchu Deckera głos Shrouda.

Decker zerwał się i odwrócił, trzymając oburącz rewolwer.

W tym momencie Decker usłyszał policyjne syreny, wiedział jednak, że nie pomoże im żadne wsparcie. Usiłował się pod­nieść, ale Shroud znowu pchnął go na ścianę.

Usłyszeli stukot butów.

Tutaj! Tutaj! — krzyczał Hicks. — Tędy, tutaj jest przejście!

Przejrzysty kształt mignął Deckerowi przed oczami i za­wirował obok Królowej Ache, która leżała nieprzytomna w ka­łuży krwi.

Decker podniósł się i wyciągnął przed siebie dłoń.

Spokojnie, chłopcy. Mamy tu dość nietypową sytuację. Ta pani jest zakładniczką.

Sierżant Buchholz postąpił kilka kroków do przodu.

Decker oparł się o bark sierżanta i wyjaśnił zmęczonym głosem:

— Ten, który ją trzyma... on tu jest. Spójrz na nią, ona nie stoi sama. Ma nogi odcięte poniżej kolan.

Sierżant Buchholz szarpnął się jak oparzony i rozejrzał się szybko.

Ale w tym momencie usłyszał ostatni świst i głowa Królowej spadła z tułowia, uderzyła w kamienną posadzkę i potoczyła się kilka metrów. Bezgłowe ciało stało pionowo jeszcze przez kilka sekund, po czym okręciło się i osunęło na podłogę.

Przerażony sierżant Buchholz dźgał rewolwerem powietrze we wszystkich kierunkach.

Decker opuścił rewolwer.

Ale to mało prawdopodobne. Myślę, że już opuścił bu­dynek stacji.

Hicks okrążył bezgłowe ciało Królowej Ache i podszedł do Deckera.

Wiesz, poruczniku, dlaczego nie lubię, jak Rhoda od­prawia te swoje seanse? Bo to jakieś mambo-dżambo. Tym się zajmowali niewolnicy i nasi dzicy przodkowie. Dlaczego nie zostawili tego w Afryce, tam, skąd pochodzi? Dlaczego nie zostawili tego razem ze swoją przeszłością? Nienawidzę tego...

Do niszy weszło trzech lekarzy pogotowia i kilku policjantów. Decker spojrzał na zegarek.

Hicks z obrzydzeniem spojrzał na głowę Królowej Ache.

ROZDZIAŁ 35

Decker odwrócił głowę w bok i nic nie powiedział. Cab otworzył cienką teczkę i przez chwilę studiował jej zawartość. Potem, nie odrywając oczu od papierów, zapytał:

Cab wstał i podszedł do okna.

Gdy Decker i Hicks weszli do The Rebel Yell, Billy-Joe Bennet polerował właśnie koftierkę z czasów wojny secesyjnej.

Minęło ponad pół godziny, zanim Billy-Joe Bennet skomple­tował cały mundur. Położył wszystko na szerokiej ladzie i jesz­cze raz zniknął. Po chwili wrócił z tym samym „rękołamaczem", którego nie chciał sprzedać chudzielcowi z Madison.

Kiedy jechali samochodem, Hicks odwrócił się do Deckera i zapytał:

Sam zobaczysz — odparł Decker, wyjmując swoją ko­mórkę. Wystukał numer i odczekał chwilę. — Jonah? Witam cię, tu McKenna. Nie, nie martw się. Nie. Słuchaj, pamiętasz ten sklepik, w którym kupowaliśmy prezenty dla Mojżesza Alebodu? Tak, zgadza się. Czy możesz oddać mi przysługę i pójść tam teraz? Potrzebuję tego samego co wtedy. Tak, kurę też. Dlaczego? Nie musisz wiedzieć i lepiej nawet, żebyś nie wiedział. Zostaw to wszystko u dyżurnego w naszym wydziale. Oczywiście, że ci zapłacę.

Gdy zajechali na Siódmą Ulicę, Decker zaparkował przy Magazynie Zaplecza Scenicznego. Wbrew swojej nazwie, był to dość mały sklep, ale znakomicie zaopatrzony.

Podjechali do kwatery głównej, by zabrać zakupy zrobione przez Jonaha. Dyżurny sierżant, wręczając im koszyk z żywą kurą, miał w oczach ogromną ulgę.

— Ta cholera ani na chwilę nie przestała gdakać. To bydlę jest gorsze od mojej żony.

Następnym przystankiem był „The Bottom" na East Main Street. Kupili tam hamburgery, pieczone skrzydełka i piwo. Decker przełknął kilka kęsów i zapił piwem. Popatrzył na hamburgera i mruknął z niesmakiem:

Może. Widzisz, rzecz w tym, że ten dupek czuje się głęboko skrzywdzony i ma żal do całego świata, bo nie został za swoje krwawe wyczyny udekorowany. Zamiast tego złapano go i zamknięto w tej trumnie na sto czterdzieści lat. Każdy by się wkurzył po tylu latach.

A ja nadal myślę, że przydałoby się nam kilku specjalnych. - Decker pokręcił głową.

Weszli do mieszkania Deckera i Hicks powiesił swój płaszcz. Obrócił jeden z foteli tak, żeby móc obserwować drzwi wejścio­we, i usiadł na nim. Na wszelki wypadek wyciągnął rewolwer i położył go obok na stoliczku. Decker rozpakował zakupy Jonaha w kuchni, a potem poszedł do sypialni.

Wszedł do sypialni i rzucił mundur na łóżko. Miał nadzieję, że się nie pomylił w ocenie majora Shrouda i jego motywów i nie przecenił jego możliwości kontroli nad Changó. Sam jednak przecież widział, jak Changó zareagował na polecenie majora i natychmiast się cofnął, by nadal go chronić, rezygnując z przyniesionych darów. Ale czy rzeczywiście w tej niezwykłej symbiozie bóstwa z człowiekiem właśnie człowiek był jed­nostką dominującą? Być może czasami tak jest, że bóstwa, aby przetrwać, muszą robić to, co nakazuje im człowiek. Jeśli człowiek przestaje wierzyć, bóg umiera.

Decker spojrzał na fotografię Cathy. Jeśli wyjdę z tego wszystkiego cało, kochanie, pójdę na twój grób i przyniosę ci twoje ulubione kamelie. Gdziekolwiek teraz jesteś, kocham cię i zawsze cię będę kochał... Tak samo, jak ty kochałaś mnie.

Wyszedł z sypialni, stanął na wprost Hicksa i głębokim, dźwięcznym głosem powiedział:

Decker westchnął, zdjął kapelusz i klapnął w drugim fotelu.

Hicks uśmiechnął się.

Panie, świeć nad duszą Caba...

Minęła północ. Hicks spojrzał na zegarek i oznajmił: — Oto i dzień świętego Intercisusa. Witam cię, poruczniku... wciąż żyjesz, prawda?

Decker zerknął na Hicksa i odwróci! głowę, me mówiąc ani słowa. Dopiero po dłuższej chwili powiedział:

Sierżant wstał, poszedł do kuchni i zapalił światło. W tym momencie rozległ się dzwonek do drzwi. Hicks odwrócił się i spojrzał na Deckera, który wyciągnął anacondę i od­bezpieczył ją.

Po chwili zabrzmiał drugi dzwonek.

Hicks wyszedł na korytarz, a Decker wstał i na wszelki wypadek zapalił wszystkie lampy. Potem stanął na środku pokoju, wyprostował się jak struna i zmarszczył brwi. Wyglądał dokładnie tak, jak generał Robert E. Lee, czekający na zdanie raportu.

Hicks otworzył drzwi. Pierwsza weszła Sandra i zmrużyła oczy, patrząc na Deckera. Panna Plummer weszła zaraz za nią i od razu spytała:

Eunice Plummer podeszła bliżej.

Eunice Plummer spojrzała na Deckera.

Pan czeka na niego, prawda? Więc to, co się śniło Sandrze, dzieje się naprawdę.

Tak — odparł Decker. — Straszny Człowiek to major Joseph Shroud, którego opętał jeden z bogów santerii, Changó. Stało się to jeszcze w tysiąc osiemset sześćdziesiątym czwartym roku, podczas bitwy pod Wilderness. Changó dał mu taką siłę, że major sam zdołał pokonać setki żołnierzy Unii. Jestem pewien, że udałoby mu się nawet zmienić losy wojny, gdyby nie to, że generał-porucznik Longstreet go uwięził.

Decker zerwał się na nogi i szybko włożył kapelusz.

Z kuchni wyszedł Hicks, z torbą pod jedną pachą i żywą kurą pod drugą.

Ona ma rację, poruczniku — powiedział. — Pomyśl, co zrobił z Królową Ache.

Decker pokręcił przecząco głową i poprowadził dziewczynkę do sypialni.

Decker zatrzymał się i popatrzył na mą. Sandra odpowie­działa mu poważnym i zdeterminowanym spojrzeniem. Eunice Plummer objęła córkę ramieniem.

Ona ma rację, poruczniku — powiedziała cicho. — Urodziła się upośledzona, ale to upośledzenie dało jej coś, czego inni nigdy nie mieli. To dar. I pewnie jej przeznaczenie. Decker patrzył na matkę i na córkę, nie wiedząc, co powie­dzieć.

— Poruczniku, więc co robimy?

Decker odwrócił się. Stojący w progu kuchni sierżant uniósł kciuk.

Czy Straszny Człowiek jest za drzwiami? — zapytał, patrząc na Sandrę.

Dziewczynka przytaknęła.

Przymknęła oczy i zaczęła coś mamrotać. Decker dopiero po chwili rozpoznał kilka słów: Babami Changó ikawo ilemufumi alaya tilanchani nitosi... Wrócił na środek pokoju i zdjął okulary.

Wyglądał dokładnie tak, jak generał Robert E. Lee. Starał się nadać swojej twarzy poważny i spokojny wyraz.

Sandra nie odpowiedziała.

Jest już w środku — szepnęła dziewczynka za jego plecami. — Stoi koło drzwi.

Decker zmrużył oczy, próbując dostrzec jakiekolwiek za­kłócenia powietrza, ale bez okularów nie widział zbyt wyraźnie.

Zbliża się — powiedziała cicho Sandra. — Przeszedł koło kuchni... Już tu jest. Stoi przed tobą i patrzy na ciebie.

Decker przełknął ślinę.

Decker poczuł suchość w gardle.

Minęło kilka sekund i Decker zaczął już podejrzewać, że major Shroud go rozpoznał. Ale Sandra szepnęła nagle:

Zobacz, zobacz!

Decker przymrużył lekko oczy. W miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą nikogo nie było, zaczęła się stopniowo pojawiać ludzka postać. Po kilku sekundach ujrzał przed sobą majora Shrouda, który wyglądał tak, jakby był zwykłym śmiertel­nikiem.

— Do usług, panie generale.

Decker ujął jego dłoń i choć miał grube rękawice, wyczuł, że ściska same kości.

Panie majorze Shroud, awansuję pana na stopień pełnego pułkownika armii północnej Wirginii. Niech się pan odtąd cieszy zasłużonym uznaniem i podziwem. I niechaj odtąd pańskie nazwisko wejdzie na stałe do ksiąg honoru naszej ukochanej ojczyzny.

Mówiąc to i nadal ściskając dłoń Shrouda, Decker zawołał cicho:

Teraz, Hicks!

Sierżant wyszedł szybko z kuchni z torbą darów dla boga santerii.

Co to znaczy? — zapytał major Shroud. — Co tu robi ten czarnuch? — Chciał wycofać dłoń, ale Decker trzymał ją mocno.

Cholera, to się nie uda, pomyślał w panice Decker, któremu coraz trudniej było utrzymać dłoń Shrouda. Major szarpnął jeszcze mocniej, uwolnił się z uścisku Deckera i natychmiast sięgnął po szablę.

— Changó, Changó! — wołał Hicks. — Przyjmij dary!

Major Shroud z wściekłością ruszył na Deckera.

Nie jesteś Robertem E. Lee! Tyś jest ten przeklęty McKenna. Ooo, zdrajco, teraz zobaczysz, co to są męki Dzie­więciu Śmierci.

Decker wiedział, że nie może strzelić do Shrouda, dopóki jest w nim Changó. Gdyby go teraz zaatakował, jego gniew byłby stokroć groźniejszy od gniewu majora Shrouda. Ale nie miał wyboru i musiał się bronić. Wyciągnął szybko Ręko-łamacza i zamachnął się nim od prawa do lewa.

Szable zadźwięczały ostro, ale już po paru uderzeniach Decker wiedział, że nie ma najmniejszych szans z majorem Shroudem. Następne dwa pchnięcia. Jedno z nich udało mu się odparować, drugie jednak trafiło go w ramię.

Nawet nie poczuł bólu. W jego żyłach szalała adrenalina i serce waliło jak młotem. Major Shroud zadał kolejne dwa ciosy tak szybko, że Decker ledwie dostrzegł jego szablę. Instynktownie odparował je, ale wiedział, że przed następnym ciosem może już się nie obronić.

Major wziął szeroki zamach. Błysnęło ostrze i Decker uchylił się w ostatnim ułamku sekundy. Wpadł na sofę, zdołał jednak zobaczyć, że major znów bierze szeroki zamach. Błysk ostrza. Decker uskoczył z linii cięcia i z poduszek na sofie trysnęła fontanna pierza.

Przeskoczył za sofę, ale major był już za nim. Chwycił go żelaznym uściskiem za ramiona i za kark. Decker jęknął z bólu i padł na kolana.

Dziewięć Śmierci, McKenna. Teraz będziesz cierpiał.

Decker próbował odwrócić się i złapać Shrouda za nadgars­tek, major jednak pociągnął szablę do siebie i przeciął mu dłoń. Na podłogę trysnęła krew.

Pierwsza Śmierć, McKenna! — huknął Shroud. — Od­rąbię ci teraz palce lewej ręki.

Podniósł szablę, ale w tym momencie usłyszeli gdakanie. Na środek pokoju wybiegł Hicks, trzymając za nogi kurę.

Hicks złapał kurę za głowę, długim kuchennym nożem podciął jej gardło, a potem zaczął potrząsać martwym już ptakiem, rozbryzgując na wszystkie strony krew.

Nie!!! — wrzeszczał major Shroud. — Changó, nie! Zakazuję ci! Zakazuję!

W tym momencie z jego głowy zaczęły strzelać niebieskie promienie. Major znieruchomiał jak odłączony od prądu auto­mat. Po chwili wokół jego głowy uformowała się świetlista kula.

Nie... nie... Changó... — jęknął.— Jeśli ja umrę, ty także umrzesz.

Ale orisha wyszedł już z niego i oddalał się powoli. Świetlista kula rozciągnęła się, przybierając kształt wysokiej postaci z szeroko rozłożonymi ramionami, płonącymi czerwienią ocza­mi i włosami jak skrzące się wężowisko.

Nie opuszczaj mnie... — błagał coraz cichszym głosem Shroud.

Całe mieszkanie zatrzęsło się nagle. Ze ścian pospadały obrazy i fotografie. Rozbłysło oślepiające światło, które niemal pozbawiło Deckera zdolności widzenia. Powietrzem targnął potężny grzmot i po chwili wszystkie meble i zasłony stanęły w płomieniach.

Zasłaniając ramieniem twarz, Hicks krzyknął:

Changó, jesteś panem własnego przeznaczenia! Jesteś wielki!

W tym momencie major Shroud ocknął się z letargu i ruszył w stronę Hicksa. Decker, gdy tylko poczuł, że jest wolny, skoczył na równe nogi i wyciągnął z kabury anacondę. Sierżant w panice wycofywał się do kuchni, osłaniając się od ciosów szabli skórzaną torbą i martwą kurą. Decker wiedział, że Hicksowi pozostało zaledwie kilka sekund. Wymierzył rewol­wer i krzyknął:

Shroud!

Major odwrócił się i w tej samej chwili Decker strzelił, ale Shroud błyskawicznie pochylił głowę i kula uderzyła w siedzącą wśród pola tulipanów dziewczynę. Szkło z obrazu rozprysnęło się na wszystkie strony, a jeden odłamek wbił się w twarz Deckera tuż pod jego lewym okiem.

Musisz mnie trafić, żeby zabić, nędzny człowieczku! — krzyknął Shroud.

Decker strzelił jeszcze kilka razy, ale major był szybki jak błyskawica i Decker nie mógł go trafić.

— Dziewięć Śmierci, McKenna — syknął Shroud. — Idę po ciebie.

Kiedy ruszył w jego kierunku, Decker kątem oka zauważył, że Changó jest teraz wirującą świetlistą kulą, wiszącą tuż pod sufitem. Wymierzył w Shrouda swoją anacondę i już naciskał spust, gdy nagle oślepiło go jaskrawe światło. Z wirującej, skrzącej się kuli wystrzeliła niebieska błyskawica i trafiła prosto w szablę Shrouda. Major uniósł się w powietrze, przeleciał przez cały pokój i z głuchym łoskotem uderzył w ścianę. Z jego płaszcza wydobywał się dym, a po brodzie tańczyło tysiące pomarańczowych iskierek. Leżał skulony na podłodze i jęczał. Decker popatrzył na świetlistą kulę.

Czy to ty, Changó? — zapytał, choć w gruncie rzeczy nie oczekiwał, że bóstwo mu odpowie. Ale po kilku sekundach w jego mózgu pojawiła się seria obrazów wraz ze słowami:

„Trzymał mojego ducha na uwięzi przez tysiące ciemności, owładnięty żądzą zadawania bólu i zabijania tych, którzy ugościli w swych sercach moich braci i siostry... Zabijał setkami wojowników, którzy walczyli w obronie moich wyznawców".

Decker w milczeniu skinął głową.

„Twój dar został przyjęty, człowiecze".

Świetlista kula zaczęła blednąc i rozpływać się w powietrzu. Przez kilka sekund Decker widział pod sufitem świecące jasno gwiazdy, które też powoli zaczęły gasnąć. Po chwili boga piorunów i błyskawic już nie było, a w pokoju hulał wiatr, kołysząc strzępami spalonych zasłon.

Major Shroud jęknął głucho. Decker odwrócił się i podszedł do niego.

Sierżant pokuśtykał do sypialni, otworzył drzwi i kiwnął ręką.

Kiedy wyprowadził je z sypialni, Decker wciąż trzymał anacondę o pół centymetra od czoła majora Shrouda.

Mówiąc to, nacisnął spust.

W tym momencie całym mieszkaniem targnęła potężna eksplozja. Deckera wyrzuciło w powietrze. Przeleciał kilka metrów i uderzył głową w kuchenne drzwi. Zawirowało mu w głowie i przez chwilę widział jak przez gęstą mgłę, zdołał jednak doczołgać się do drzwi wyjściowych. Sierżant natych­miast złapał go za kołnierz i wyciągnął z mieszkania.

Mój kapelusz! — stęknął Decker. — Billy-Joe mnie zabije.

Przed budynkiem stały już dwa wozy strażackie, policyjne radiowozy i kilkunastu gapiów. Decker spojrzał w górę. Jego mieszkanie płonęło, przypominając konfederacki sztandar bo­jowy łopoczący na porannym wietrze.

Błysnęły flesze aparatów fotograficznych, a ktoś z tłumu krzyknął:

Otoczyli ich reporterzy, policjanci i ludzie z pogotowia. Tłum pchał się do przodu, chcąc zobaczyć legendarnego generała. Jakaś kobieta z tłumu zaintonowała hymn bojowy Południa, Dixie, i po chwili przyłączyli się do niej pozostali gapie.

Synu Południa, usłysz ziemi zew!

Powstań, nim śmierć nas dogom!

Do broni, do broni, do broni!

Synu, potrzebna twoja krew!

Niech się serca wnet zjednoczą!

I bagnety we krwi zbroczą!

Nieśmy sztandar Południa!

Hurra, hurra!

Bo dla Dixie kroczym razem

Ramię w ramię!

Ze śpiewem na ustach! To zwycięstwa znamię!

Nadjechał kolejny radiowóz, z którego wysiadł Cab. Miał podpuchnięte oczy i widać było, że włożył sweter na piżamę.

— Co tu się stało? — zapytał Deckera. — I może byś się wytłumaczył z tego przebrania...

Decker uśmiechnął się i odkleił sztuczną brodę.

To długa historia, kapitanie.

Cab spojrzał w górę, na płonące mieszkanie swojego pod­władnego, a potem jeszcze raz na jego strój.

Cab pociągnął nosem, a potem potężnie kichnął. Nie miał chusteczki, więc Eunice Plummer podała mu swoją.

Jesteś dobrym detektywem, Decker — powiedział po chwili. — Ale nie mów mi, jak ty to robisz. Ja chcę jeszcze trochę pożyć.

Trzy dni później, pierwszego dnia po powrocie Deckera do pracy, zadzwonił telefon.

Z przyjemnością, pani kapitan, choć dzisiaj jestem już umówiony z inną damą, znacznie młodszą. Jej również mam wiele do zawdzięczenia.

— Czy powinnam być zazdrosna?

Decker chrząknął i uśmiechnął się. Spojrzał na Sandrę, która siedziała obok niego i rysowała boga piorunów i ognia, cis­kającego błyskawicą w majora Shrouda.

— Tak, myślę, że powinna pani. Ale dziś z przyjemnością zaproszę was obie.

Zanim jednak zabrał obie damy na lancz, zaszedł na cmentarz i położył na grobie Cathy jej ulubione kamelie. Wiatr przywiał znad James River świeży zapach wody, zaszumiał w wysokich drzewach i pognał dalej.

— Nie wiem, gdzie teraz jesteś — szepnął Decker — ale kocham cię... I dzięki za wszystko.

1



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Graham Masterton Katie Maguire doc
Graham Masterton Magia Seksu doc
Graham Masterton Wojownicy Nocy 02 Śmiertelne sny doc
Graham Masterton Diabelski Kandydat
Graham Masterton Cykl Rook 3 Strach doc
Graham Masterton Walhalla doc
Graham Masterton Tengu doc
Graham Masterton 02 Zemsta Manitou doc
Graham Masterton Kostnica doc
Graham Masterton Uciec Przed Koszmarem doc
Sylwetka twórcza Mastertona, Fantastyka, Graham Masterton
Mechanizmy wytwarzania strachu u Grahama Mastertona, Fantastyka, Graham Masterton
Biogram Grahama Mastertona, Fantastyka, Graham Masterton
Graham Masterton Głód

więcej podobnych podstron