Wojna pokoleń przy użyciu cyngli Michał Cichy Ryszard Bugaj Luiza Zalewska Piotr Zaremba


Wojna pokoleń przy użyciu "cyngli".

Michał Cichy portretuje "Gazetę Wyborczą" oraz Adama Michnika i Helenę Łuczywo z perspektywy zarówno własnej fascynacji, jak i rozczarowania. Mówi o realnej charyzmie najważniejszych postaci "Gazety Wyborczej", ale też o ich fobiach i popełnianych przez nich błędach. Momentem kluczowym dla zrozumienia motywacji, strategii i lęków tego środowiska jest - zdaniem Cichego - trauma Marca 1968.

Najgorszy możliwy moment dla kształtowania się pokoleniowej wrażliwości: antysemicka nagonka administrowana przez komunistyczne władze, na którą różne grupy społeczne różnie reagują. Czasem solidaryzując się z ofiarami, czasem wręcz przeciwnie. Ponieważ Adama Michnika i Helenę Łuczywo ukształtował Marzec, stąd też - jak powtarza Cichy - trudno się po nich spodziewać nadmiaru wrażliwości czy zrozumienia dla innych pokoleniowych doświadczeń. A to z kolei tłumaczy wyniszczający konflikt, jaki w latach 90. wybucha między "Gazetą Wyborczą" a tą częścią pokolenia stanu wojennego, która szanując doświadczenie Marca, próbowała na Michniku wymusić także szacunek dla własnej politycznej traumy. Darowałaby redaktorowi "Wyborczej" polityczne negocjacje z postkomunistami, ale nie mogła mu darować specyficznego emocjonalnego naddatku w kontaktach z Jaruzelskim, Kiszczakiem czy Urbanem. W tym pokoleniowym konflikcie zamiast argumentów zaczęto wymieniać epitety. A dziennikarzy zastąpili - jak ich nazywa Cichy - "cyngle".

Cezary Michalski: Nie trafił pan do "Gazety Wyborczej" ze środowisk postkomunistycznych czy lewicowych, żeby krzewić historyczny kompromis w obronie własnych interesów biograficznych czy fascynacji ideowych.

Michał Cichy*: Oczywiście, że nie. To w ogóle nie był klucz naboru do "Wyborczej". Wręcz przeciwnie - takimi kluczami były "Tygodnik Mazowsze", opozycja... A moje życiowe zaangażowanie zaczęło się od tego, że w roku 1981 jako 14-latek dostałem się do liceum im. Rejtana, gdzie zaraz zapisałem się do słynnej warszawskiej drużyny harcerzy, Czarnej Jedynki. Udzielali się w niej kiedyś bracia Kijowscy, Antoni Macierewicz, Piotr Naimski czy Ludwik Dorn. Z Dornem byłem nawet kiedyś na obozie harcerskim. Podczas tego obozu okazało się, że konserwy wypełnione rzekomo sardynkami dla harcerzy zawierały tak naprawdę miniaturowe wydanie pisma trockistowskiej Międzynarodówki. Nigdy nie zapomnę tego uczucia zawodu, jakie głodny harcerz odczuwa na widok pisma Międzynarodówki trockistów. Dodatkowo moim nauczycielem polskiego był Ireneusz Gugulski, słynny "Gugul". 13 grudnia został internowany i od tego się zaczęło. Wcześniej w domu była "Wolna Europa" i jakieś numery "Zapisu". Moja rodzina miała kontakty z opozycją, ale polegały one wyłącznie na tym, że byliśmy odbiorcą niektórych, bardziej elitarnych pism podziemnych. Może nie tyle podziemnych, co nieoficjalnych, bo tak chyba należałoby klasyfikować np. "Zapis". Od tego się zawsze zaczynało. W 1981 roku wszystko było bardziej intensywne. Kiedy dostałem się do liceum, było już po Bydgoszczy i wydawało się, że zaraz dojdzie do wojny domowej. Na korytarzach sprzedawano nielegalne pisma. To był rzeczywiście karnawał.

Jak pan spędził lata 80.?

Trochę knując, trochę romansując z dziewczętami, za którymi ciągnęła się legenda, że pracują dla podziemia. Jeszcze w latach 80. współpracowałem ze środowiskiem Macierewiczowskiego "Głosu". A także z "Przeglądem Katolickim", gdzie poznałem m.in. Leona Bójkę, którego później spotkałem w "Gazecie Wyborczej". Fascynowałem się ucieczką Narożniaka, ukrywaniem się Bujaka, wszystkim, co miało w opozycji taki bardziej wojskowy charakter. Choć jednocześnie fascynowała mnie także druga część tradycji KOR-owskiej, ta związana z nazwiskami Jacka Kuronia i Adama Michnika.

Chodził pan na manifestacje?

Oczywiście. 3 maja 1982 roku zamiast na lekcje angielskiego do hrabiny Zofii Dembińskiej poszedłem pobawić się z milicją w ganianego. Swoją torbę z książkami zostawiłem w oknie mieszkania na parterze przy ulicy Mostowej na Nowym Mieście. Pamiętam jak pani, u której zostawiłem tę torbę, zapytała mnie przerażonym głosem: "Synku, ale nie ma tu granatów?". Z jednej strony podobało mi się to, że jest zadyma, a ja jestem taki odważny. Natomiast skandowanie "Gestapo! Gestapo!" wydawało mi się nie na miejscu. Naprzeciwko nas stali chłopcy z poboru w naszym wieku. Ja stałem na placu Zamkowym, gdzie wjechała armatka wodna polewająca nas lekko barwioną wodą, żeby można było później rozpoznawać manifestantów. Pałowania tam jednak nie było, był tylko gaz. W pewnym momencie, kiedy uciekaliśmy przed tym gazem, trafiłem na Rynek Starego Miasta i zobaczyłem oblężenie komisariatu na Jezuickiej, w którym rok później zabito Przemyka. Kiedy ci milicjanci znaleźli się pod dużym naciskiem i nie mieli odsieczy, zaczęli strzelać na wprost czerwonymi i zielonymi racami. Odbijały się one od bruku i koziołkowały w nieprzewidywalnych kierunkach. Wtedy zdałem sobie sprawę, że można tam zginąć. Doszedłem do wniosku, że tego typu manifestacje nie są dla mnie.

Mijają kolejne lata, zadymy się kończą, trzeba zacząć dorastać. Jaki pan ma pomysł na siebie?

Uważałem się za niedokształconego, więc postanowiłem pójść na studia, na których mnie wreszcie wszystkiego nauczą. Wybrałem historię. Mój wybór nie miał żadnego związku z planami zawodowymi. Nie zamierzałem wtedy pracować, tylko spędzić życie na walce z "czerwonym". Nie obchodziły mnie żadne perspektywy "zawodowego awansu". Na studiach szybko ściąłem się jednak z kolegami z Niezależnego Zrzeszenia Studentów. Pierwszym przedstawicielem tej organizacji, będącej wtedy jeszcze w powijakach, dopiero odbudowującej się po stanie wojennym, był niejaki Piotrek Ciompa. Bardzo miły człowiek, ale poszło o to, że zgłosiłem swoją kandydaturę na starostę roku. Tymczasem NZS postanowił, że to ich kandydat ma wygrać. Po raz pierwszy pokazano mi tam wyraźnie, że nieważne jest, kim jesteś, ale z kim trzymasz. Bardzo chętnie bym się do nich wówczas zapisał, ale nikt mnie nie zaprosił. W związku z tym Ciompa wygrał.

I dlatego NZS panu podpadł?

Nie dlatego. Zawsze i wszędzie przynależność natury ekskluzywnej, a zwłaszcza tajnej, źle się kończy. Takie organizacje są dobre na czas wielkiego kryzysu, ostrej walki, ale w warunkach wolnościowych przekształcają się w koterie, powodując zidiocenie swoich członków. Nie dopuszczają głosów z zewnątrz i trzymają się tylko coraz bardziej kurczowo swojej ortodoksji. Zajmują się przede wszystkim pilnowaniem spójności. Taki los spotkał wszystkie tego typu środowiska, jakim się przyglądałem. Zarówno wiele środowisk prawicowych, np. pampersów, jak i środowisko "Gazety Wyborczej", które przeżyło swoją wielkość w latach 1989 - 1996, a potem był już tylko zjazd. Obecnie to, co się nazywa "Gazetą Wyborczą", jest już tylko wydmuszką. Rynek ich wycenił. I płaci dzisiaj za akcję Agory już nie ponad sto złotych, ale złotych dwanaście.

Jak pan trafił do "Wyborczej"?

8 maja 1989 roku, po wyjściu z zajęć na uniwersytecie, szedłem Krakowskim Przedmieściem, próbując kupić pierwszy numer "Gazety Wyborczej", ale wszędzie była już wykupiona. Szedłem w stronę domu na Sobieskiego i kiedy byłem już na Belwederskiej, pomyślałem, że z tego miejsca do siedziby tej mitycznej redakcji na ulicy Iwickiej jest bardzo niedaleko. Wszedłem do budynku redakcji, otoczył mnie niesamowity rejwach i atmosfera gorączkowego podniecenia. Bardzo mi się to spodobało. Poszedłem do sekretariatu, gdzie spotkałem panią Małgosię Wołyńską i panią Zosię Floriańczyk, i zapytałem, czy mógłbym gdzieś dostać pierwszy numer gazety. Nagle jak spod ziemi wyrósł jakiś malutki, rudy, brodaty człowiek. Popatrzył na mnie z dołu bezczelnym wzrokiem i powiedział: "Nie mamy żadnego egzemplarza". Wówczas, nie wiadomo czym podkuszony, zapytałem: "Mam w takim razie drugie pytanie - może wam w czymś pomóc?", na co ten człowiek odpowiedział: "Trzeba było zacząć od pytania nr 2". Był to Grzegorz Lindenberg, pierwszy szef wydawnictwa "Gazety Wyborczej", później wyrzucony stamtąd po konflikcie z Heleną Łuczywo, twórca "Super Expressu", pierwszego polskiego tabloidu, który odniósł sukces bez kopiowania obcych wzorów. Lindenberg przyjął mnie w charakterze pomocy redakcyjnej. Moje pierwsze zadanie polegało na kupieniu dwóch kwiatów doniczkowych do sekretariatu. Drugie zlecenie polegało na zawiezieniu listu do PAP, a trzecie - na zawiezieniu artykułu do cenzury. Potem spotkałem na korytarzu Leona Bójkę. Kiedy Bójko zorientował się, że posługuję się dość płynnie pięcioma obcymi językami, zostałem przyjęty do działu zagranicznego do zdzierania teleksów z maszyn i sortowania ich według języka. Dziennikarze działu zagranicznego zbierali te kupki i pisali na ich podstawie notki. Z biegiem czasu zacząłem je pisać sam. Potem zacząłem je redagować i szybko zostałem redaktorem prowadzącym w dziale zagranicznym. Po kilku miesiącach zostałem wchłonięty przez sekretariat redakcji i prowadziłem już całe numery. W tamtych czasach nie ograniczało się to do opieki nad pierwszą stroną. Było to faktyczne redagowanie numeru od kolumny pierwszej, przez wszystkie wewnętrzne, aż do kolumny sportu na stronie 16 czy 24 - nie pamiętam, ile stron miała wówczas "Gazeta". Do tego dochodziły nocne wycieczki do Domu Słowa Polskiego na Miedzianą 10, gdzie nadzorowaliśmy metrampaży i zecerów, którzy składali to w ołowiu i drukowali. Początki mojej kariery były błyskawiczne.

Kiedy poznaje pan Michnika i zaczyna pisać teksty ważne dla linii redakcyjnej "Gazety"?

Adama poznałem stosunkowo późno. Oczywiście obserwowałem go na kolegiach. Na początku zachwyciłem się jednak Heleną Łuczywo. Pierwszy raz zetknąłem się z nią po 2 - 3 dniach od rozpoczęcia pracy. Wówczas redakcja mieściła się w sławnym żłobku na Iwickiej, który miał strukturę amfilady. Najbardziej cenione były więc te dwa krańcowe pokoje, które w amfiladzie nie były. Można się tam było zebrać wokół dużego stołu i knuć w pewnej izolacji. W jednym z tych pokojów był sekretariat redakcji, a w drugim archiwum. Większość najważniejszych kolegiów na pierwszym etapie istnienia "Gazety" odbywała się w archiwum. Mnie tam strasznie ciągnęło. Pewnego dnia drzwi do pokoju były uchylone. Wetknąłem głowę i nagle koło mnie pojawiła się jakaś kobieta, której nigdy wcześniej nie widziałem i która powiedziała krótko "Nie wchodź tu". Tak po raz pierwszy spotkałem Helenę Łuczywo i od razu poczułem, że jest to ktoś wielki, od kogo nauczę się wszystkiego. Adam Michnik nigdy nie był redaktorem naczelnym "Gazety". Należy to wydrukować wersalikami. On był ideologiem "Gazety", jednak jego wpływ zarówno na pracę redakcji, jak i na kształt gazety ograniczał się wyłącznie do stron publicystycznych, do komentarzy i działu politycznego. Całością "Gazety" zawsze zarządzała Helena.

Zaczyna się wojna na górze i "Gazeta Wyborcza" staje po jednej ze stron, mimo że powstała jako pismo całej "Solidarności".

To był nasz wybór. Oczywiście ludzie, którzy się z tym wyborem wtedy nie zgadzali, prędzej czy później z redakcji odchodzili. Moim zdaniem zupełnie niepotrzebnie. Przyjaźniłem się z Krzysztofem Leskim, który był dla mnie wspaniałym autorytetem przede wszystkim jako pistolet z czasów podziemnego "Tygodnika Mazowsze" (po drugie wiedziałem, że jest synem legendarnego generała Kazimierza Leskiego, który jako generał Hallman przejechał całą okupowaną Europę i zrobił inspekcję wału atlantyckiego dla AK). Miałem dla Krzyśka wielki szacunek i bardzo żałowałem, że poróżnił się z Michnikiem i Heleną w sprawie wojny na górze. Uważałem i nadal uważam, że lepiej byłoby dla niego pozostać w "Gazecie" i wpływać na nią swoim pisaniem od środka, niż urządzać jakąś demonstrację, której nikt nie zauważył. Leski był jednym z reporterów numer jeden w "Gazecie". Teraz ma jakieś programy w TVP Info, ale, prawdę mówiąc, mało kto wie, że taki reporter istnieje.

To jest argument siły. W rodzaju słynnego dzieła "Nim będzie zapomniany".

Nie zgadzam się. Obozy warowne tworzyły się wtedy po obu stronach. Trzeba było zrobić tak, jak zrobił Wojtek Załuska, który miał poglądy podobne jak Krzysiek i został w "Gazecie Wyborczej" aż do ostatniej rzezi, czyli zwolnień grupowych w 2009 roku. Dzięki temu, że nadal pisał teksty w dziale politycznym (który od końca lat 90. był zdominowany przez sztampę intelektualną najgorszego rodzaju) można tam było przeczytać coś, co znamionowało ślady samodzielnego myślenia. Uważałem i uważam, że wolność i demokracja zasadniczo zmieniają reguły gry. Wolność słowa zobowiązuje nas do rozmawiania z każdym. Zgadzałem się z Michnikiem zarówno co do konieczności historycznego kompromisu, jak i co do lustracji. Ale w jednej sprawie Michnik myślał inaczej. Uważał, że ktoś, kto go "nikczemnie atakuje" - słowo "nikczemnie" było używane często - nie zasługuje na podanie ręki i rozmowę.

Wojna na górze jednak się zaostrza i obozy warowne powstają przez całe lata 90.

Młoda prawica - także pańskie ówczesne środowisko - uważaliście "Gazetą Wyborczą" za taki obóz warowny, więc wystawialiście naprzeciwko niej własne obozy. Na przykład telewizję Walendziaka. Napisałem kiedyś tekst o środowisku pampersów, ale nie został puszczony do druku jako nazbyt koncyliacyjny. Do napisania tego tekstu w wersji, która już została w "Gazecie" opublikowana, wyznaczono więc "cyngla" Michnika, czyli Pawła Smoleńskiego, który zawsze potrafił w lot odgadnąć, jaki tekst ma napisać, by podobał się szefowi. Drugim z tych "cyngli" jest Agnieszka Kublik, która dysponuje podobną zdolnością jak Smoleński. Paradoks sposobu redagowania "Gazety" przez Michnika polegał na tym, że ludzie atakujący nas uważali, że Michnik wydaje swoim "cynglom" określone polecenia. Nawet pan, gdy pisał swój artykuł "Zniewolony umysł III RP", napisał, że "Alfa otrzymał od redaktora polecenie napisania artykułu o Żydach mordowanych przez żołnierzy AK podczas Powstania Warszawskiego". Nikt mi nigdy nie wydał żadnego polecenia, bym napisał jakiś tekst.

Ale dla nas, na zewnątrz, naprawdę nie było istotne, czy Smoleński pisze swoje teksty, żeby się Naczelnemu przypodobać, czy dlatego, że Naczelny mu kazał. Krążyła anegdota, że po pierwszym tekście Smoleńskiego na temat motłochu popierającego Wałęsę Michnik podziękował mu wielkim bukietem róż wręczonym w obecności reszty redakcji.

Adam zawsze jest czarujący wobec ludzi, których lubi, i pełen agresji wobec tych, na których się zawiódł. Jest postacią dwuwymiarową. Podkreślanie tylko jego demonicznej strony i pomniejszanie go przez takich jego adwersarzy jak Rafał Ziemkiewicz czy Piotr Semka jest dla niego krzywdzące i źle świadczy o nich.

Wie pan, że "miłość" czy "uwodzenie" Michnika może się komuś nie podobać jeszcze bardziej, niż jego ataki wrogości.

Ale cóż poradzić na to, że Michnik jest uwodzicielem. Zawsze lubił uwodzić kobiety i intelektualistów. W obu wypadkach był bardzo skuteczny, chyba nawet bardziej skuteczny niż Don Giovanni. Bardzo lubił także używać ludzi. Mówiło się o nim często "manipulator". Owszem, manipulowanie nie jest specjalnie przyjemną cechą charakteru, ale ta historia ma dwie strony. Do tego, żeby kogoś uwieść, potrzeba jego zgody. Michnik niesłychanie twardo testował odporność duchową i psychiczną wszystkich polskich inteligentów, którzy dusze mają miękkie jak kisiel. Kto najbardziej nienawidził Michnika? Porzucone przez niego kochanki płci męskiej: Herbert, Burek, Rymkiewicz...

Wróćmy jednak do pana drogi w "Gazecie". Czy pana Michnik uwodzi?

Imponuje mi, a potem przyjaźnimy się ze sobą. Ale w "Gazecie Wyborczej" miałem zupełnie innego mistrza, płci żeńskiej, czyli Helenę Łuczywo. Dla mnie Helena jest postacią rangi historycznej, nie można jej porównywać ze współczesnymi postaciami. Ze znanych mi ludzi, którzy w XX wieku żyli w Polsce, mogę ją porównać tylko do Celiny Lubetkin, która była żoną Antka Zukiermana, dowódcy ŻOB. I faktyczną dowódczynią powstania w getcie. Misja Heleny, która jest stuprocentową Żydówką, polegała zawsze na chronieniu polskich Żydów przed jakimkolwiek złym losem. To zadanie wykonała w stu procentach. Była komendantką ŻOB w latach 90. Nie można się dziwić, że ona ze swoim zapleczem kulturowym i genetycznym nie była specjalnie wrażliwa na to, że mordowano księży po 1981, czy że generał Fieldorf był ofiarą mordu sądowego, w którym brała udział sędzia Wolińska. Misją Łuczywo było ratowanie sędzi Wolińskiej i wszystkich, obojętnie jak zapisanych w historii Polaków żydowskiego pochodzenia przed jakimkolwiek nieszczęściem. Także przed naprawdę istniejącym tutaj antysemityzmem.

Rozumiem tę interpretację, ale nie do końca się z nią zgadzam. W Polsce jest antysemityzm, ale nie każda krytyka komunizmu, nawet w wykonaniu prawicy, miała podtekst antysemicki. I nie każdy polski Żyd miał za sobą uwikłanie w komunizm. Choć rozumiem powody, dla których Żydzi komunizm akceptowali. II RP nie była dla nich rajem, a Jedwabne jest znakiem czegoś jeszcze bardziej obrzydliwego. Ale Mieczysław Grydzewski to przecież także był Żyd, w dodatku jako redaktor "Wiadomości Literackich" był prawdziwym polskim liberałem, a później, w Londynie, był jednym z najbardziej zajadłych antykomunistów, nienawidzącym PRL i lojalnym wobec II RP. Było bardzo wielu takich Żydów. A największa emigracja Żydów z Polski to nie rok 1968, ale druga połowa lat 40., kiedy zamiast komunizmu wybierają Izrael. Doświadczenie komunistyczne to tylko jedno z doświadczeń Żydów w Polsce, a "Gazeta Wyborcza" czyniła je doświadczeniem najważniejszym, najbardziej reprezentatywnym, w związku z tym antykomuniści mogli obrywać z paragrafu antysemickiego, nawet jeśli antysemitami nigdy nie byli i nawet się reaktywnie nimi nie stali.

W zasadzie ma pan rację. Ale proszę jednocześnie pamiętać: problem polega na tym, że każdy widzi dookoła siebie tyle, ile może. Bardzo istotne jest to, kto się skąd wywodzi, jakie ma doświadczenia i czym nasiąka przy rodzinnych herbatkach i śniadaniach. Nie można mieć pretensji do Heleny Łuczywo, która była córką funkcjonariusza komunistycznej cenzury, Ferdynanda Chabera, że jej punkt odniesienia obejmował to środowisko, z którym miała do czynienia.

Pokolenie stanu wojennego, nawet jego prawicowa część, nie było Leszkami Bublami, więc mieliśmy prawo wtedy powiedzieć, że się w tę zabawę bawić nie chcemy i nie będziemy utożsamiać Agory ze sprawą żydowską. A problem komunistycznej przeszłości to tyleż problem żydowski co polski. Mnie etniczne kryteria wcale nie kręcą.

Ale jak pan ich nie bierze pod uwagę, to pan nic nie zrozumie. Tak się składa, że ludzie Agory byli w większości pochodzenia żydowskiego. Nie było to ani żadnym przypadkiem, ani żadnym powodem do wstydu. Ale nie można oczekiwać od ludzi z takim backgroundem, że nagle staną się piewcami Narodowych Sił Zbrojnych.

Ja też nie jestem piewcą Narodowych Sił Zbrojnych i nie widziałem powodu, dla którego "Wyborcza" miałaby uznawać każdego swojego polemistę czy przeciwnika za NSZ-owca. Widziałem też, jak na prawicy zaczyna się szeptanka na temat "żydokomuny" i tolerancja na tę szeptankę. I to też było złe. Nie rozumieliśmy rozmiarów traumy marcowej. O tym wszystkim należało rozmawiać, ale się nie dało.

O tym, kim się jest, decyduje środowisko, w jakim się żyje. Instynktownie przejmujesz pewne zachowania, myśli i sformułowania. Naczelnym pragnieniem każdego człowieka jest, po pierwsze unikanie problemów, a po drugie uzyskanie pochwały od stada swoich szympansów. To bardzo silny mechanizm wzbudzania pozytywnego konformizmu, bez którego umieramy.

Czasami zmieniamy lojalność.

Ale to wiąże się z wyklęciem z dotychczasowej grupy.

Czasem dzięki temu powstaje poczucie, że się jest jednostką.

Ja jestem przeciwko indywidualizacji. Uważam, że każdy z nas powinien być indywidualnie wolny, ale każdy z nas powinien mieć także świadomość swojej przynależności i tego, jaką formę to nakłada na nasze życie. Dobrze, że wspomniał pan o wydarzeniach Marca '68. Pozwolę sobie wygłosić krótką definicję tego, co znaczy pokolenie. Pokolenie to coś takiego, co formuje się pod wpływem zwrotnego punktu w historii, w momencie kiedy mamy mniej więcej 22 lata. Michnik i Helena w marcu 1968 roku mieli dokładnie 22 lata. Byli w sytuacji rocznika Krzysztofa Kamila Baczyńskiego czy Tadeusza Różewicza w roku 1944. Nie ma się co dziwić, że powstańcy warszawscy do dziś nimi pozostają i do dziś toczą walki na barykadach. Tak samo nie można się dziwić, że Michnik ciągle mentalnie jest w marcu 1968 roku. Zdziwiłbym się, gdyby on był w stanie się od tego uwolnić. Trauma, której wtedy doznał, nie polegała na tym, że państwo komunistyczne wzięło się za komandosów. Polegała na tym, że państwo komunistyczne za pośrednictwem Mieczysława Moczara sięgnęło po kombatantów Armii Krajowej i zyskało sobie wśród nich autentyczne poparcie na glebie antysemityzmu. To jest przerażenie, które Michnika po dziś dzień nie opuściło.

Uderzenie przez "Gazetę Wyborczą" w powstanie jako pogrom na Żydach było więc reakcją na…

...na Moczara, to ciągle jest walka z Moczarem. AK-owcy, kombatanci ze zgrupowania "Radosław", poszli wówczas za Moczarem. Więc za to dostali. Istnieje prawda faktów i prawda faktów jest taka, że wszyscy Żydzi zastrzeleni przez ludzi z opaskami AK i NSZ, o których pisałem, rzeczywiście zostali zastrzeleni. Jest także prawda duchowa i symboliczna, która jest następująca: nie należało tego tekstu publikować w 1994 roku w "Gazecie Wyborczej". Na 50. rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego.

Mamy pokolenie 1968 roku z jego traumą marcową i mamy pokolenie stanu wojennego z jego traumą. Michnik obsługuje traumę własną, ale niespecjalnie jest czuły na traumę młodszych. Nie tylko uprawia politykę z generałami - co bym nawet zrozumiał - ale musi się popisywać swoimi wobec generałów uczuciami. Na nas to działa tak jak na Michnika zadawanie się kombatantów ze zgrupowania "Radosław" z Moczarem. Zaczynamy na Michnika psioczyć. Michnik udaje, że tego nie rozumie, a jego "cyngle" coraz bardziej w pokolenie stanu wojennego - szczególnie w jego prawicową część - nawalają. Efekt jest taki, że zamiast rozmowy, a nawet polityki, mamy przepychankę traum i wrażliwości, która daje w efekcie piekło. A dzisiaj moi rówieśnicy są gotowi symbolicznie dekomunizować SLD, a nawet Agorę, choćby pod wodzą Kryżego, Karskiego czy Wassermanna, bo wierzą, że to będzie akt sprawiedliwości za pałowania w latach 80. i za artykuły "cyngli" Michnika z lat 90.

Albo pod wodzą Kaczmarka, Kornatowskiego, dowolnego oportunisty, który się zasłużył. Ale nadzieja, że Michnik uszanuje emocjonalne potrzeby młodszego pokolenia, była nierealna. A to z prostego powodu: nie może pokolenie młodsze stawiać warunków pokoleniu starszemu.

Dlaczego?

Bo jest słabsze. Bo jest z natury słabsze, ma mniej pieniędzy, mniej znajomych, mniej kontaktów, mniej doświadczeń. I w takim konflikcie oberwie.

Faktycznie, pokolenie stanu wojennego obrywało od "marcystów", ale też oddawało. Zabawa zrobiła się głupia i jałowa. "Wyborcza" też jej nie wygrała.

Ja w tym nie uczestniczyłem, miałem kolegów także po drugiej stronie. Nie byłem "cynglem". Grześ Górny z "Frondy" był swego czasu naszym kolegą z działu reportażu, znałem go. Znałem Jacka Łęckiego, kiedy przyjechał z Lublina i pracował w "Gazecie", wiedziałem, że to jest porządny człowiek. Nigdy nie przyłożyłem ręki do żadnego ataku ani nie pozwoliłem nikomu, kto pracował pod moim parasolem w moim dziale, przyłożyć ręki do jakiegokolwiek ataku na was. Kierowałem przez 5 lat działem kultury i dodatkiem książkowym, kiedy jeszcze istniał. Kiedy byłem redaktorem działu kultury w latach 1993 - 1998, na łamach "Gazety" drukowani byli zarówno Wisława Szymborska ze swoimi "Lekturami nadobowiązkowymi" czy Sławomir Mrożek ze swoimi felietonami i rysunkami, jak i "brulionowcy". Był Andrzej Stasiuk publikujący recenzje i eseje, które złożyły się później na "Tekturowy samolot", moim zdaniem najciekawszy jego tom esejów, a może w ogóle najciekawszy od czasu "Ziemi Ulro" tom esejów, jaki się po polsku ukazał. Ale ponieważ dotyczył popkultury, więc intelektualiści go po prostu nie zauważyli. Publikował wtedy w moim dziale swoje wiersze Jacek Podsiadło, sam robiłem z nim wywiad, gdy dostał Nagrodę Kościelskich. Kontaktował się z nami Marcin Świetlicki, chociaż z nim nigdy nie miałem "dobrej chemii".

Mówi pan trochę tak jak poczciwy sekretarz od kultury w KC PZPR. Jak jakiś Tejchma: "Ja wybitnych pisarzy z mojego pokolenia ratowałem". Ale przy okazji wykańczano resztę jako fanatyków, a jak Jerzy Sosnowski nie chciał pisać o "bruLionie" czy "Frondzie" jako o "prawicowych dziarskich chłopcach", tylko w sposób nieco bardziej skomplikowany, to mu cykl tych recenzji zabrano.

Jerzemu rzeczywiście odebrano ten cykl. Ale prawda jest taka, że Jerzy chciał być wtedy nadwornym publicystą "Gazety Wyborczej" i nie chodził do mnie, tylko działał bezpośrednio przez Michnika. Ponieważ chciał być kochany przez Naczelnego i jego afiliacja była bezpośrednio przy Naczelnym, to w związku z tym zależał od Jego decyzji i kaprysów. A co do wykańczania prawicowej części pokolenia stanu wojennego, to po pierwsze ono nie było bezbronne - o telewizji Walendziaka już powiedziałem, a przecież było wiele innych instytucji. A po drugie ja w tym nie uczestniczyłem, pracowałem jedynie w "Gazecie", na której łamach w innych działach ukazywały się niesprawiedliwe artykuły was wykańczające. Wiem, że to może brzmi nieco dwuznacznie, ale taka jest prawda. Na łamach działu kultury i na łamach "Gazety o Książkach", kiedy nią kierowałem, nigdy nie ukazał się żaden niesprawiedliwy tekst o pampersach, "bruLionie" czy kimkolwiek innym. Drukowałem ludzi, którzy wyszli z "bruLionu", ludzi, których uważałem i uważam nadal za wybitnych artystów i pisarzy. I wielokrotnie natykałem się na rozmaite uśmieszki Michnika, który pytał, czy chcę zrobić w "Gazecie" jakiś "bruLion bis".

My wtedy widzimy, polemizując z "Gazetą Wyborczą", że sami jesteśmy rzeźnikami, i piszemy ostro, ale oni też na pewno są rzeźnikami. Czemu zatem jedna ze stron ma uchodzić za moralistów? Także w oczach inteligenckiego salonu, który nie widzi trupów zamiatanych pod dywan, ale jak z nami rozmawia, to pyta zdumiony: "Skąd w was tyle nienawiści do Adama? Przecież on wszystkich kocha".

Jeśli chodzi o moralizm, Michnik naprawdę uważa się za moralistę. To jest wielowymiarowa postać, którą da się opisać tylko przy użyciu wyrafinowanych oksymoronów. On jest wyjątkowo oksymoroniczny, bo jest skrajnie amoralnym moralistą. Moim zdaniem źródłem największej nienawiści do Michnika jest to, że uważa się go za kogoś w rodzaju fałszywego proroka, za faceta, który zachowuje się jak kaznodzieja, mówi innym, jak należy się zachowywać, co jest moralne, a co nikczemne. Najpiękniejszy oksymoron opisujący to, o czym mówimy, na który natknąłem się w swoim życiu, brzmi: "otyły dietetyk". Michnik jest otyłym dietetykiem. Wszyscy to widzą poza nim samym. Michnik wygłosił kiedyś zdanie, które mi się bardzo mocno wryło w pamięć: "Nie jest bez znaczenia, kogo udajesz; nawet jeżeli jesteś hipokrytą, to jeżeli udajesz świętego, a masz naturę węża i lubisz tylko syczeć uwodzicielsko, a później dusić albo gryźć, to jeżeli udajesz świętego, mając taką naturę, to i tak jesteś troszkę lepszy, niż gdybyś nie udawał". Istnieją pewne pożytki nawet z hipokryzji. Adam potrafił ją wykorzystywać także do dobrych celów. Na przykład do ucywilizowania SLD.

Absolutna zgoda co do hipokryzji. Powinno się udawać lepszego od siebie, bo to zawsze człowieka podnosi. Ale jak się udaje Chrystusa i jedną ręką pokazuje stygmaty, a drugą kogoś dusi, to taka dwulicowość już standardów moralnych, a nawet politycznych, w niczym nie poprawia. Wytwarza tylko konflikty w miejscach niepotrzebnych.

Ja to doskonale rozumiem, chcę panu tylko powiedzieć, że gdyby Michnik był postacią tak jednoznacznie padalcowatą i nikczemną, jak maluje go polska prawica, nigdy w życiu nie stworzyłby wokół siebie takiego środowiska wiernych i wpatrzonych w niego wyznawców.

Czemu nie udało się panu pańskiej strategii relatywnej miłości i względnie czystych rąk upowszechnić w innych działach "Gazety", gdzie pisano o "ciemnogrodzie", wywlekano wrogom sprawy osobiste, a chłopców z "Frondy", istotnie pokręconych tak jak prawie wszyscy tutaj, od razu wciskano w buty faszystów?

Na głupotę starszych nie ma lekarstwa. Możesz wpływać tam, gdzie sięgają twoje kompetencje. Moje kompetencje były takie, jakie były, ja byłem wtedy zaledwie dowódcą kompanii w tej gazecie. Owszem, Michnik mówił ze łzami w oczach, że zrobi mnie swoim następcą, ale wyszło z tego tyle, ile ze wszystkich jego obietnic pod adresem wszystkich, to znaczy dwa lata później przestał się do mnie odzywać, ponieważ odmówiłem wykonania jego polecenia zaszlachtowania amerykańskich Żydów za to, że Hannah Arendt oskarżyli o antysemityzm w związku z "Eichmannem w Jerozolimie". Dostałem plik kartek po angielsku, czyli w języku, którego Michnik nie zna, z poleceniem napisania na podstawie tych kwitów szybkiego eseju. Powiedziałem, że po pierwsze muszę się przygotować, poczytać książki, bo nie mam wystarczających kompetencji w tej sprawie, a po drugie uważam, że oni trochę mieli rację, bo Hannah Arendt sama była wtedy za szybka.

To bardzo ezoteryczny powód rozstania się.

To nie jest ezoteryczny powód. Odmówiłem bycia "cynglem", choćby w takiej - jak to pan sugeruje - subtelnej sprawie. To był pierwszy raz, kiedy Michnik próbował mi coś w taki sposób zlecić, próbował ze mnie zrobić Smoleńskiego, a ja Smoleńskim zostać nie chciałem. On zaczął na mnie wrzeszczeć, że mam przynieść tekst, zaczął na mnie bluzgać. My zawsze bluzgaliśmy w redakcji, z Helenką i z Adamem, ze wszystkimi - to było środowisko, w którym ja się do pewnego momentu czułem rzeczywiście wolny. Dla mnie wolność polegająca na tym, że się chodzi w krawacie i w marynarce i nie używa brzydkich słów, to jest g..., nie wolność, natomiast w momencie, kiedy Adam zaczął na mnie wsiadać i zaczął mi grozić, że mnie ześle do działu internetu, gdzie Helenka ze mnie zrobi pracownika, który będzie zasuwał od dziewiątej rano do dziewiątej wieczór, ja mu powiedziałem: "Stary, ty mnie chyba masz za kogoś innego, ja nigdy nie piszę na zamówienie". On wtedy krzyknął do mnie "won!" i wyrzucił mnie z gabinetu, po czym przestał się odzywać, a przecież wcześniej byliśmy przyjaciółmi i ja go nadal uważam za kogoś w rodzaju swojego zastępczego ojca - trochę taką rolę w moim życiu odegrał, tylko przegapił moment, w którym sam zaczął tracić siły. Jest taki moment w życiu człowieka starzejącego się, którego nie można przegapić - moment, kiedy trzeba nauczyć się mieć sojuszników w młodszych. Michnik przegapił ten moment, bo on zawsze był tak silny, że wydawało mu się, że może zaszlachtować żyletką każdego. Przeliczył się i poniósł za to karę, która mu się należała.

*Michał Cichy, ur. 1967, historyk, specjalista od XVII i XX wieku. Wieloletni współpracownik Muzeum Holokaustu w Waszyngtonie. Dziennikarz i publicysta "Gazety Wyborczej" od chwili jej powstania. W latach 1993 - 1998 kierownik działu kultury "Gazety" i redaktor nieistniejącej już "Gazety o Książkach". W latach 1997 - 2002 współtwórca i sekretarz Nagrody Nike.

Informuje on czytelników DZIENNIKA, że na znak zaufania do rozmówcy zrezygnował z autoryzacji wywiadu.

(Powyższy tekst został zaproponowany przez Michała Cichego)

0x01 graphic
Ten tekst chodził mi po głowie od dawna. Do jego napisania zmotywowała mnie zamieszczona w DZIENNIKU sylwetka Heleny Łuczywo. Bo choć to sylwetka barwna i ciekawa, choć pokazuje znaczenie i tej gazety, i tej redaktorki, to w jakiś sposób omija sam początek "Wyborczej" i rolę, moim zdaniem często złą, jaką odegrała w polskim życiu publicznym - pisze Ryszard Bugaj.

REKLAMA0x01 graphic
0x01 graphic
Swego czasu Kazimierz Kutz napisał na łamach "Gazety Wyborczej" (21-22.10.2006): "Gdyby Adama Michnika pozbawiono (...) żywota i nie było by <Gazety Wyborczej>.(..) nie doszłoby do „afery Lwa Rywina”(...) Bracia Kaczyńscy nie byliby w stanie dojść do dzisiejszych kreacji politycznych. Adam Michnik jest politycznym magiem najnowszej historii Polski i dlatego stał się w IV RP erzacem Alfreda Dreyfusa (...) sprawa Dreyfusa we Francji przyczyniła się do powstania tzw. nowoczesnego antysemityzmu. U nas (...) ujawniła podskórne tęsknoty za pogromem." Kazimierz Kutz szafując przymiotnikami wyjaśnia: "muszę się ...przyznać do swoistego powinowactwa duchowego z Adamem...łączy nas duch oświeceniowy, jagielloński gust historyczny i polski idealizm obywatelski wyhodowany na kwiatach polskiej kultury."

Przytaczam opinie Kutza bo wiem, że to pogląd jakiejś części Polaków, a ja chcę napisać dlaczego inaczej oceniam GW i rolę - na pewno dominującą - jej Redaktora. Gazeta powstała dzięki porozumieniu Okrągłego Stołu przed wyborami 4 czerwca 1989 roku. Adam Michnik "dostał ją" od Wałęsy o którego sympatię - mówiąc najdelikatniej - bardzo zabiegał. Nie wszystkim się wtedy podobało, że to Michnik będzie wydawać dziennik opozycji. Jakkolwiek opozycja była wówczas raczej zjednoczona, to przecież było jasne, że jest pluralistyczna. Niektórzy uważali więc (nie należałem wówczas do nich), że Gazeta nie zachowa równej sympatii (i równego dystansu) do wszystkich nurtów opozycji, bo Michnik był przecież liderem jednego z jej nurtów. Jednak żadne instytucjonalne zabezpieczenia nie zostały poczynione. Rada nadzorcza (w składzie Bujak, Wajda, Paszyński) nie miała, o ile wiem, żadnego istotnego znaczenia w kształtowaniu profilu Gazety, zresztą jej skład zapewniał rozstrzygnięcia zbieżne z pomysłami Redaktora. Czas pokazał niestety, że ci którzy żywili obawy o bezstronność Gazety kierowanej przez Michnika mieli rację. Jednak nikt chyba nie przewidywał, że Gazeta - z gigantycznym zyskiem dla jej głównych animatorów (czytaj - przyjaciół Adama Michnika) - stanie się przedsięwzięciem prywatnym, ale o ogromnym wpływie na życie publiczne.

GAZETA JEDNEGO NURTU

Ludzie Gazety z naciskiem podkreślają, że wystartowała ona z bardzo skromnymi środkami, że pracowali w pionierskich warunkach. To oczywiście prawda, tyle że bardzo niepełna. Gazeta zyskała praktycznie jako jedyna historyczny handicap, bo reprezentowała wielki ruch antyreżimowy. To nie przypadek, że jej nakład właściwie natychmiast osiągnął pół miliona egzemplarzy, że posypały się reklamy i przyszła pomoc zagraniczna. Oczywiście wszystko to można było zaprzepaścić. Ale też nikt nie twierdzi, że ludzie Gazety nie wykorzystali wielkiej szansy jaką uzyskali dzięki upadkowi komunizmu i szczodremu nadaniu.

Gazeta właściwie od samego początku nie chciała jednak podjąć się roli wyraziciela racji całej dawnej opozycji. Wobec narastających podziałów a nawet wrogości byłoby to zresztą bardzo trudne. Pierwszy bardzo poważny konflikt, to była "wojna na górze", którą rozpętał Wałęsa popychany swoimi prezydenckimi ambicjami. Ale też akcja Wałęsy oznaczała uderzenie w struktury dawnej opozycji do kontroli których silnie aspirowało uformowane już środowisko "familii" (którego Michnik był jednym z liderów). Gazeta jednoznacznie zaangażowała się nie tylko przeciw Wałęsie (ale potem - trzeba to przyznać - twardo poparła go w II-giej rundzie wyborów przeciw Tymińskiemu), ale także przeciw pluralizacji solidarnościowego ruchu. Od tego momentu Gazeta, jej Redaktor (i jego zespół), w jawny sposób podjęli samodzielną grę na scenie publicznej. Gazeta stała się właściwie quasi partią, a jej Redaktor dożywotnim jej liderem. Pewnie w historii takie sytuacje już się zdarzały, ale w kategoriach etycznych i politycznych trudno to pochwalić - chyba nawet wtedy, gdy sympatyzuje się (ja nie sympatyzuję) z polityczną opcją Gazety. Szczególnie, że wielkie znaczenie mają tu dwa czynniki dodatkowe: majątkowe "uwłaszczenie" ludzi Gazety na jej gigantycznym majątku i metody zwalczania inaczej myślących.

GOSPODARCZO - LIBERALNA, SPOŁECZNIE - LEWICOWA

Polityczna sympatia Gazety jest jasna i od lat (mimo zmieniającej się sytuacji) stabilna. Pewne kontrowersje może jednak budzić objaśnienie przyczyn, które przesądziły, że ludzie Gazety mają właśnie takie sympatie. Gazeta ma oblicze liberalno-lewicowe w takim sensie w jakim potocznie to rozumiemy tzn. co najmniej bliskie jest jej neoliberalne objaśnienie kwestii gospodarczych i społecznych oraz lewicowe widzenie kwestii obyczajowych, stosunku do kościoła, karania przestępstw itp. Pewnie głównym źródłem tej tożsamości są po prostu przekonania ludzi Gazety, przeświadczenie, że Polska powinna być - w powszechnym interesie swoich obywateli - krajem o bardzo liberalnej gospodarce i systemie demokratycznym nastawionym na ochronę indywidualnych wolności. Jednak te generalne przekonania wydają się być uwarunkowanie pozycją konkretnych ludzi Gazety i ich osobistymi uwikłaniami.

Ryzykując błąd chcę zauważyć, że Michnik zawsze (nieomal obsesyjnie) obawiał się wpływów w Polsce narodowej prawicy. Sądził - nie bez poważnych argumentów - że prawica przywiedzie nietolerancję i zagrozi europejskim standardom. Myślę, że właśnie to przypuszczenie (podzielane przez sporą część polskich inteligentów) jego Gazetę popychało to do akceptacji kompromisu ze światem postkomunistycznym. Kompromisu politycznego, ale też etycznego. W tym pierwszym planie mieli się połączyć lewicowi liberałowie z obydwu stron historycznej barykady. W tym drugim planie było uznanie dla Jaruzelskiego i Kiszczaka, przyjazne kontakty z Urbanem, a przede wszystkim - niestety - zwalczanie wszelkiej postaci lustracji. Narażając się na zarzut zbyt uproszczonego wnioskowania chcę zwrócić też uwagę na fakt, że liberalna tożsamość Gazety w kwestiach gospodarczych i społecznych ma pewnie swe źródło także w materialnym statusie jej wpływowych ludzi. Otóż, nie tyko w Polsce, ale i w świecie, nie ma chyba drugiego zespołu dziennikarskiego, który uzyskał by poziom zamożności tak bardzo odbiegający od przeciętnych standardów. A jest przecież coś na rzeczy (tylko "coś") w powiedzeniu, że punkt siedzenia określa punkt widzenia. Nie zamierzam rzecz jasna kwestionować prawa ludzi Gazety do posiadania i głoszenie jej poglądów ani do aktywnego zabiegania o to by stały się poglądami rządzącej większości. Mój zarzut dotyczy "podstępnego" przechwycenia głównego instrumentu działania tj. "Gazety Wyborczej" i uwłaszczenia się na jej majątku. Niestety, także sięgania po niegodne metody dziennikarskie. Wiem, że to poważne zarzuty.

I KTO TU JEST CHULIGANEM

"Gazeta" piętnując - często słusznie - chuligańskie działania mediów "prawicowych", próbuje stworzyć wrażenie, że sama po takie metody nie sięga. Sięga. Pamiętam, gdy premierem został J.Olszewski a ministrem finansów był A.Olechowski, który przedstawił budżet państwa "zapięty na wszystkie liberalne guziki". Na pierwszej stronie Gazety ukazała się jednak karykatura: spocony Olszewski przy pomocy wyżymaczki drukował pieniądze. Napisałem kiedyś (na łamach "Rzeczpospolitej"), że uwłaszczeniowa operacja Gazety (formalnie biorąc przekształcenie Agory w spółkę akcyjną) jest moralnie naganna ze względu na gigantyczne korzyści jakie z tego uzyskali jej główni animatorzy (często w przeszłości czynni w demokratycznej opozycji). Zadzwonił wtedy do mnie mój przyjaciel i powiedział: "Oni ci tego nie darują". I rzeczywiście, po około dwu miesiącach (20-21.03.2004.) w wydaniu weekendowym (na dwu stronach rozkładówki !) ukazał się poświęcony demaskacji mojej skromnej osoby artykuł autorstwa wypróbowanych autorów od trudnych spraw: Skoczylasa i Beresia. Artykuł był ewidentnie wcześniej zamówiony, a autorzy zdrowo się spracowali. Żadnej rozmowy ze mną jednak nie przeprowadzili. Powiem więcej, nie mogli jej przeprowadzić, bo nie mogli by wtedy przypisać mi np. sympatii do Samoobrony. Zrobili to, choć łatwo mogli znaleźć moje publiczne opinie o Samoobronie więcej niż krytyczne. Ale nie wszystko w tym tekście było o mnie złe - dokąd miałem poglądy zbliżone do Gazety (lub wcześniej do jej obecnych redaktorów), byłem w porządku. Potem nagle stałem się politycznym łajdakiem. Gazeta nie zapomniała o mnie choć, gdy ten tekst się ukazał, byłem już ewidentnie na politycznym aucie. Tylko jeszcze raz w przeszłości duży dziennik poświęcił mi personalnie tak wiele miejsca. To była w 1982 roku "Trybuna Ludu”. Autor Trybuny napisał swój tekst w podobnym stylu co Bereś i Skoczylas.

AKCJE, AKCJE CZYLI ZA CO TA NAGRODA

W moim stosunku do Gazety najważniejsza jest jednak sama sprawa, która przywiodła na mnie gniew jej redaktorów - ich "uwłaszczenie". Długo wydawało się to zupełnie niemożliwe, a podejrzenia, że redaktorzy mogą czerpać z wydawania Gazety jakieś znaczne profity traktowane były jako wredne pomówienia. W każdym razie Zbigniew Bujak (członek rady nadzorczej Agory), zawsze mi mówił, że to zupełnie bezinteresowne przedsięwzięcie. Nagle jednak się okazało, że przy okazji przekształcenia Spółki z o.o. Agora w Spółkę Akcyjną Agora (to była skomplikowana, wieloetapowa operacja z zakresu "inżynierii finansowej") jej wpływowi ludzie (ale - co trzeba podkreślić - z wyjątkiem Michnika, choć - niestety - z udziałem Bujaka) otrzymują w postaci akcji (uzyskanych praktycznie za darmo) gigantyczne majątki. Zasada rozdziału akcji była inna niż przy prywatyzacji państwowych przedsiębiorstw, gdzie znaczenie rozstrzygające ma staż pracy. W Agorze liczyły się zasługi (które "zasłużeni" sami określali) i dlatego najważniejsi (na pierwszym miejscu w tej hierarchii są Niemczycki, Łuczywo i Rapaczyńska, ale wysoko lokują się też Rawicz, Pacewicz, Blumsztajn, Skalski i szereg innych) otrzymują (w zbywalnych akcjach) majątek wart - w skrajnych przypadkach - dziesiątki milionów. Płotki na samym dole otrzymują po kilka tysięcy złotych. W momencie przeprowadzenia całej operacji Gazeta była u szczytu swoich politycznych wpływów i pewnie dlatego prawie żadne medium (z publiczną TV na czele) nie ekscytowało się tym największym chyba uwłaszczeniem III RP. Całe przedsięwzięcie powściągliwie opisała tylko "Rzeczpospolita". Nie znam żadnej próby zakwestionowania przytoczonych na jej łamach liczb i informacji, więc posługuję się nimi jako w pełni wiarygodnymi. Na zacytowanie zasługuje przynajmniej taka informacja: "na starcie" około 100 wiodących postaci Agory (w tej liczbie chyba L.Maleszka) otrzymało majątek w akcjach wart około 1 mld zł (największy pakiet był wart około 20 mln USD - wg. ówczesnego kursu).

Jednocześnie brak jest informacji, że jakaś część tego bogactwa przekazana została na przedsięwzięcie społeczne, charytatywne itp. Odrzucam pogląd ludzi Gazety, że oni po prostu wypłacili sobie nagrodę za rynkowy sukces. Upieram się, że ludzie Gazety wypłacili sobie w istocie najbardziej sowitą nagrodę za wcześniejsze - niewątpliwe zresztą - zasługi dla obalenia w Polsce komunizmu. Ale to nagroda wielokrotnie zbyt wysoka, znamionująca pazerność. Oskarżam ich też o skrajną obłudę. W bezpośredniej bliskości czasowej ich uwłaszczeniowej operacji, ówczesny AWS przedstawił w sejmie projekt ustawy, która miała zagwarantować dawnym opozycjonistom, znajdującym się w trudnej sytuacji materialnej, skromną pomoc z państwowych środków. Pamiętam pełne oburzenia komentarze Gazety: przecież nie walczyliśmy dla przyszłej nagrody. Sam nie mam kłopotów materialnych, ale spotykam ludzi z opozycyjnymi zasługami, których sytuacja jest bardzo trudna. Nieraz zgoła dramatyczna.

DZIWNA ULGA PODATKOWA

Ale być może jest jeszcze jeden - mam nadzieję, że nie zamknięty - rozdział związany z operacją uwłaszczenia Agory. To kwestia opodatkowania sprzedaży akcji Agory należących do najważniejszych beneficjentów tej operacji. Chyba pod koniec 2000 roku z inicjatywy Ministerstwa Finansów wniesiono projekt zmian do ustawy o podatkach od osób fizycznych. Pozwalał ona uniknąć podatku od dochodu ze sprzedaży akcji, nabytych wcześniej w obrocie niepublicznym. Ulga przysługiwała w zamkniętym okresie - do końca 2003 roku. Oznaczało to, że mogli z niej skorzystać tylko ci, którzy nabyli akcje odpowiednio wcześniej. Dziennikarze zauważyli, że w praktyce jest to przywilej dla bardzo niewielkiej grupy. Potencjalnie szczególne znaczenie miało to dla osób, które uzyskały bardzo duże pakiety akcji Agory. Oszacowano (Rzeczpospolita z 3.02.2003), że ta grupa mogłaby "zaoszczędzić" na podatku (przy ówczesnym wysokim kursie akcji Agory) maksymalnie prawie 600 mln zł. Cała ta sprawa była dziwna i niejasna. W każdym razie posłowie - po sygnałach prasowych - błyskawicznie uchwalili nowelizację usuwającą poprawkę. Ale pojawił się prezydent Kwaśniewski, który skierował tę ostatnią ustawę do Trybunału Konstytucyjnego z powodu naruszenia zasady vacacio legis. To naruszenie istotnie miało miejsce i TK ustawę uchylił. Nie wiem jakie były praktyczne tego następstwa dla budżetu. Nie ma też dowodów, że Agora (lub jacyś "jej ludzie") zabiegała o ulgę. Okoliczności skłaniają jednak do zbadania tej sprawy. Skoro - i słusznie - GW pilnie docieka, jak gromadziło majątek dawne środowisko PC, skoro badano okoliczności pojawienia się w innej ustawie słów "i czasopisma", to...

TO JUŻ NIE JEST KRAJ JEDNEJ GAZETY

Szczęśliwie dziś Gazeta nie ma już tej pozycji co kilka lat temu. Dzięki Bogu konkurencja urosła w siłę. Ale rola GW na scenie polskiego życia politycznego i intelektualnego musi być krytycznie oceniona. Przez lata należałem do "familii" - nieformalnego środowiska, którego Gazeta była kluczowym orężem. Środowisko "familii", które odegrało ogromną (moim zdaniem w sumie pozytywną) rolę, coraz bardziej - niestety - oddalało się od standardów działania (i celów) które były mi bliskie. Gazeta zaś stała się po prostu brutalnym instrumentem walki politycznej. Szkoda.

Ryszard Bugaj

Zalewska, Zaremba: Pani na Agorze  To pożegnanie, zanim nazwisko Heleny Łuczywo zniknęło ze stopki "Gazety Wyborczej", rozciągnięte było nawet nie na miesiące, a na lata. Miało być cicho i bez rozgłosu. Pewnie dlatego, że nagłe odejście jednej z założycielek Agorowego imperium w tym samym czasie co rzeczywiste wycofanie się Adama Michnika, mogło osłabić pozycję firmy i wystraszyć giełdowych inwestorów.

0x01 graphic
0x01 graphic
Nawet z pożegnalną imprezą dwa lata temu nie było łatwo. Łuczywo nie znosi pompy. Trzeba było sięgnąć po podstęp.

Koniec epoki

W rolę przynęty wcielił się Bronisław Geremek - umówili się na wspólny obiad na mieście. Eurodeputowany podjechał pod redakcję, Łuczywo wsiada, ruszają, mijają okoliczne uliczki, a profesor znienacka mówi: - O, przecież tu zaraz jest żłobek (pierwsza siedziba "Gazety Wyborczej", która rzeczywiście znajdowała się w prawdziwym żłobku z toaletami poniżej kolan). Wiele sentymentu wywołuje we mnie to miejsce. Podjedźmy tam na chwilę. Łuczywo nie wietrzy podstępu, auto zajeżdża pod dawny żłobek, a tam... na schodach wielki transparent i tłum przyjaciół, który przygotował w tajemnicy pożegnalną imprezę. Łuczywo ponoć najpierw wściekła przyjmuje bukiet kwiatów, ale ze złości stuka obcasem w podłogę. Powoli złość ją opuszcza. Na koniec wzrusza się i wpada w wir zabawy. Jest co świętować. To koniec epoki. Owszem, jeszcze teraz w chwilach szczególnie istotnych, gdy wybucha po filmie w TVN 24 po raz drugi sprawa Lesława Maleszki albo gdy młodym dziennikarzom zarzuca się plagiat, Łuczywo, Michnik i Juliusz Rawicz spotykają się w nadzwyczajnym trybie na tak zwane konsylia, jak to się żartobliwie określa w redakcji, ale rozstanie stało się faktem. W gabinecie wicenaczelnej już dawno rozsiadł się następca. To koniec legendy, która zanim stała się legendą współtwórczyni ważnej gazety, była przez lata legendą ważnej postaci antypeerelowskiej opozycji. Ważnej, choć - tak jak i teraz - trochę w cieniu. Wszyscy, którzy pamiętają ją z lat 70. i 80., opisują ją tak samo. "Pracująca po 16 godzin na dobę, nieustraszona, uporządkowana i na ogół słodkim, nieznoszącym sprzeciwu tonem narzucająca swoje zdanie" - tak charakteryzuje ją Krzysztof Leski, jej współpracownik z "Tygodnika Mazowsze", a potem z "Wyborczej". A Jan Lityński, jej kolega z podstawówki i liceum, jeden z filarów KOR, tak mówi o jej opozycyjnej działalności: "Gdyby nie było Heleny, nie byłoby wielu przedsięwzięć, artykułów, wielu wydarzeń". Co ciekawsze, nie zawsze była taka sama. Wspomina Ryszard Bugaj, jej kolega ze studiów ekonomicznych. "Helena z końca lat 60. to dziewczyna nieuporządkowana, gubiąca papiery. Dlatego z zaskoczeniem słuchałem później relacji o jej organizacyjnych sukcesach".

Panna z czerwonego dworku

Była też osobą, której droga do opozycji jawi się jako nieprosta, jak wielu innych opozycjonistów, zwłaszcza ze środowisk skupionych wokół KOR. Jej ojciec Ferdynand Chaber, przedwojenny komunista żydowskiego pochodzenia, pełnił przez 20 lat funkcję zastępcy kierownika wydziału propagandy Komitetu Centralnego PZPR. To oznaczało przynależność do grupy, którą zwykli Polacy nazywali "czerwoną burżuazją".

Jeśli wierzyć pamiętnikowi Viktorii Korb, przyjaciółki Łuczywo z dzieciństwa, pierwsze dwie dekady życia naszej bohaterki upłynęły pod znakiem wielkich jak na tamte czasy luksusów - mieszkała w kamienicy na Litewskiej, gdzie osobne wejście przeznaczone były tylko dla służby i gdzie za główne utrapienie uznawano surowe nakazy gosposi, która kazała myć zęby i nosić ciepłe skarpetki. Wakacje spędzała w ośrodku rządowym. Pierwsze przejawy obywatelskiej aktywności Heleny Chaber (rocznik 1946) były mocno kontrowersyjne. W szkole podstawowej założyły z koleżankami nielegalną organizację, co zwłaszcza w czasach stalinowskich groziło najsroższymi konsekwencjami. Rzecz w tym, że dziecięce konspiratorki miały... tropić imperialistycznych szpiegów. Jednak ludowe państwo nie potrzebowało takiej pomocy. Skończyło się (po denuncjacji innej dziesięciolatki) na wezwaniu rodziców do szkoły.

Ze wspomnień przyjaciół wynika, że długo miała nad łóżkiem portrecik Lenina. Ale około roku 1968 Helena gości u siebie na spotkaniach grupę przyjaciół zbuntowanych przeciw systemowi. "To był dziwny dom, z jednej strony bywał tam syn generała Świerczewskiego i partyjni sąsiedzi, z drugiej - my" - wspomina Bugaj. Pojawiają się tam postaci z kręgów komandosów, zwłaszcza Jan Lityński. Zaangażowanie samej gospodyni w wydarzenia marcowe polega na przepisywaniu ulotek. Ukryte w bieliźniarce, zostają znalezione przez służącą, co staje się przyczyną domowej awantury. Przypomina to historie panienek z dobrego domu, które stawały się rewolucjonistkami. Ferdynand Chaber mawiał koleżankom córki, że gimnastykuje się codziennie, bo chce długo pożyć pełen ciekawości, czy komunizm zwycięży na całym świecie. Gdy razem z Heleną poszedł do sklepu po tenisówki, przekonywał ekspedientki, że niemożliwe, by w socjalizmie nie było butów o jej rozmiarze. Nawet w 1968 r., gdy przesunięto go na rentę, tłumaczył, że to efekt wypaczeń. Ocena córki była już wtedy dużo surowsza: "Muszę ich zwalczyć, żeby się nie bać". Po rozwiązaniu wydziału ekonomii Helena Chaber zostaje wyrzucona ze studiów. Potem broni jednak pracę magisterską, pracuje w banku, studiuje drugi fakultet - anglistykę. Do opozycji już na serio trafia w połowie lat 70., wraz z mężem - inżynierem Witoldem Łuczywą. Zaczyna od tego, że świetnie znając angielski, pomaga Jackowi Kuroniowi w kontaktach z zagranicznymi dziennikarzami.

Egzamin z rewolucji

W 1977 roku między innymi z Lityńskim i małżeństwem Wujców zaczyna redagować pismo "Robotnik". Oznaczało to definitywny wybór stylu życia - mieszkanie (już własne na Stegnach) zawsze pełne ludzi, częste rewizje i zatrzymania. "Różniliśmy się: ja myślałem już wtedy kategoriami wielkiej polityki, ona traktowała zaangażowanie w opozycji jako ciężką pracę. Kiedy powstawały Wolne Związki Zawodowe na Wybrzeżu, ja to popierałem. Ona przekonywała, że to błąd, bo zwiększy represje. Kto z nas weźmie za te represje odpowiedzialność, pytała" - wspomina Lityński. Po roku 1980 angażuje się pełną parą w "Solidarność" - głównie jako dziennikarka. Organizuje Agencję Solidarność (AS), która w regionie Mazowsze staje się bastionem wpływów tak zwanej laickiej lewicy i budzi żywe emocje ludzi o bardziej prawicowych skłonnościach. Na zjeździe "Solidarności" dziennikarze agencji kierowanej przez Łuczywo zawzięcie rywalizują z Biurem Informacji Prasowej "Solidarności" zorganizowanej przez ludzi Ruchu Młodej Polski, takich jak obecny poseł PO Arkadiusz Rybicki i Tomasz Wołek, dziś publicysta między innymi "Wyborczej". Emocje, czasem wielkie, są też udziałem samej Łuczywo. Podczas zjazdu "Solidarności" ze wzburzeniem obserwuje scenę, gdy działacz robotniczy z Mazowsza Paweł Niezgodzki wnioskuje, aby nie dziękować specjalną uchwałą KOR-owi, tylko całej opozycji. Niezgodzki był kojarzony z grupą tak zwanych prawdziwych Polaków ostro atakującą solidarnościową lewicę. Po jego brutalnym wystąpieniu jeden z historycznych liderów KOR Jan Józef Lipski zasłabł na sali. 35-letnia Helena Łuczywo podchodzi do Niezgodzkiego i pluje na niego.

Po wprowadzeniu stanu wojennego Łuczywo unika aresztowania i tworzy swoje wielkie dzieło: "Tygodnik Mazowsze", niepozorne pisemko będące organem podziemnych władz związku. To głównie beznamiętny rejestr zdarzeń: informacje z terenu o oporze i represjach plus stanowisko ukrywających się liderów. Będzie jednak "Tygodnik" przez siedem lat może najważniejszym punktem odniesienia dla członków nielegalnej "Solidarności", coraz potężniejszym dzięki zagranicznej pomocy (redakcja ma pod koniec lat 80. prymitywne laptopy). Trzonem zespołu są kobiety: poza Łuczywo między innymi jej późniejsze koleżanki z "Wyborczej" Joanna Szczęsna i Anna Bikont. "Tak miało być bezpieczniej, i rzeczywiście z moich konspiracyjnych doświadczeń wynika, że panie lepiej się sprawdzały jako rewolucjonistki, konkretne i ostrożne" - opowiada Lityński, który za namową Łuczywo nie wrócił po wyjściu na przepustkę do więzienia i przez parę lat się ukrywał. "Helena dawała z siebie wszystko, ale też wymagała. Jestem u niej w mieszkaniu, mam napisać jakiś tekst. Każe mi siedzieć do późnej nocy. A sama kładzie się spać... na godzinę, bo potem czeka ją redagowanie" - opowiada Joanna Kluzik-Rostkowska, współpracownica "Mazowsza", dziś posłanka PiS. Łuczywo, niekwestionowana liderka tego przedsięwzięcia, przywiązuje ogromną wagę do języka pisma. Ma być najprostszy, wręcz suchy. "Umiała znakomicie redagować, pod jej ręką nawet teksty Jadwigi Staniszkis stawały się zrozumiałe" - opowiada Lityński. Ale dodaje, że miało to swoją cenę. "Mówiliśmy: co to jest słup? To drzewo zredagowane przez zespół >Tygodnika Mazowsze<. Inne pisma podziemne po prostu drukowały publicystykę. Z Heleną trzeba się było wykłócać o każde słowo". Z jednej strony posiadła umiejętność, którą wykorzysta potem w prawdziwej komercyjnej gazecie. Z drugiej - coraz mocniej utwierdzała się w przekonaniu, że redagowanie jest użyteczne w walce o jedynie słuszną prawdę. Poświęca konspiracji każdą chwilę, zwłaszcza po rozwodzie z mężem. No może prawie każdą. Krzysztof Leski wspomina, jak podczas narady nad jednym z numerów w mieszkaniu Łuczywo, gospodyni co chwila odrywała się od pracy. Powód był prosty: jej piętnastoletnia córka Łucja poszła na imprezę do sąsiada z góry Maksa Cegielskiego (dziś znanego dziennikarza). "Co tam tak cicho, pójdę ta" - denerwowała się, nasłuchując. Ale numer powstał. Jak zwykle.

Technokratka w trampkach

Wiosną 1989 roku Adam Michnik dostał "Gazetę Wyborczą" od Lecha Wałęsy i zdecydował, że nie zrobi jej bez Heleny Łuczywo. Z jednej strony było to naturalne. Łączyło ich wszystko: identyczny wiek, uzależnienie od tytoniu, ostry, często wulgarny język (u Łuczywo rzadszy ale tym straszniejszy), to samo środowisko, zbliżone poglądy. Oboje wywodzili się z komunistycznych rodzin, oboje w latach 80. stawiali na "Solidarność", oboje byli liberalnymi lewicowcami. Oboje wystąpią później przeciw rozliczaniu komunizmu. Wśród nielicznych komentarzy Heleny Łuczywo w "Wyborczej" połowa zawierała gorące sprzeciwy wobec lustracji.

A jednak ich drogi rzadko się do tej pory przecinały, podobno w latach 70. nawet niezbyt się lubili. Jeśli tak, Michnik wykazał się wyjątkową intuicją. Dobrał sobie osobę, która idealnie go uzupełniała. "On był od błyszczenia, ideologii, reprezentacji, ona, unikająca pisania i innych mediów - od ciężkiej pracy" - relacjonuje były dziennikarz "Wyborczej". Choć Łuczywo wahała się przez moment, czy funkcję przyjąć (nie chciała porzucać ukochanego "Tygodnika Mazowsze"), gdy już się zaangażowała, to na całego. Potrafiła podczas tworzenia gazety nocować w żłobku na Iwickiej. Początkowo jak w czasach opozycyjnych w trampkach, potem już na obcasach, stała się uosobieniem nowej instytucji. "Rzadko mówiła o poglądach, jawiła się jako technokratka" - wspomina ten sam były dziennikarz. A jednak miała czas i na pilnowanie przecinków, i doglądanie linii. Gdy w roku 1990 Krzysztof Leski poróżnił się ze swoją redakcją na temat tego, jak relacjonować kampanię prezydencką: bardziej z dystansu (jak chciał on), czy z mocnym atakiem na Wałęsę (jak chciało kierownictwo), wytyczne przekazywała mu Łuczywo. "Tu już nie było dyskusji, ma być tak i tak" - wspomina.

Coś ty, kretynie, narobił?

Gdy przed dziesięciu laty Agora wchodziła na giełdę, prospekt emisyjny mówił jasno - to spółka oparta na czterech postaciach: Michniku, Łuczywo, prezes Agory Wandzie Rapaczyńskiej i wiceprezesie Piotrze Niemczyckim. To ich odejście miało niekorzystnie wpłynąć na działalność firmy. Minęło kolejne dziesięć lat, z całej czwórki ocalał Niemczycki i częściowo Michnik, a opinia giełdowych analityków okazała się niezbyt celna. Można raczej postawić tezę, że to przez tę trójkę wielkie "gazetowe" imperium zaczęło się kruszyć. Zwłaszcza po roku 2003, gdy wybuchła afera Rywina. Nawet jeżeli prawdziwe są pogłoski, że korupcyjna oferta producenta filmowego, czy raczej to, jak ją postanowiono rozegrać, wprowadziła wielki rozdźwięk między Michnikiem a Łuczywo, faktem jest, że cała trójka tamtego lata w sposób niestandardowy pertraktowała z Leszkiem Millerem i jego ministrami zapisy nowej ustawy medialnej. To Łuczywo jechała wieczorem 22 lipca do kancelarii premiera i to ją Miller (wiedząc już o nagraniu Rywina) pytał, pokazując ostateczny projekt: "Czy to was zadowala?".

Może Łuczywo nie miała wyjścia i musiała uczestniczyć w tej historii? Zapewne jak cała redakcja stała na stanowisku, że skoro postkomuniści specjalnie przygotowują prawo, które ma uderzyć w Agorę, to wszelkie formy przeciwdziałania są dopuszczalne. Ale zapewne też nie zachwycała jej arogancja Michnika, który beształ i posłów, i dziennikarzy innych mediów, gdy próbowali rozwikłać tę aferę. Do dziś w pamięci reporterów "Wyborczej" utrwaliła się scena, kiedy Michnik po swych pierwszych, ostrych komentarzach wchodzi do redakcji, a Łuczywo wściekła, nie bacząc na osoby towarzyszące, wita go słowami: "Coś ty, kretynie, narobił?".

Tę różnicę było widać także w wyjaśnieniach przed komisją śledczą. Michnik przyszedł przed nią w intencji zdominowania posłów, a samą sprawę przedstawiał bardzo wybiórczo. Łuczywo - uprzejma, spokojna, jak mało kto przyczyniła się do wyświetlenia prawdy - także tej niekorzystnej dla Agory - przekazując posłowi Zbigniewowi Ziobrze wydruki e-maili, jakie krążyły między kierownictwem Agory i minister Aleksandrą Jakubowską. E-maile demaskowały grę Jakubowskiej, ale także ujawniały coś, co Jan Rokita nazywał "korupcyjnym targiem". Targiem, w którym firma Michnika i Łuczywo uczestniczyła do pewnego momentu jako strona.

To nie był wyjątek - stosunki między dwójką liderów "Wyborczej" bardzo często były napięte. Mimo wspólnoty poglądów kolegia w pierwszych latach przypominały czasem spektakle teatralne: Michnik coś proponuje, Łuczywo natychmiast to zbija, atakuje i odwrotnie. Gdy Łuczywo była i wicenaczelną, i prezesem firmy, a Michnik w ferworze awantury wykrzyczał: "Zwalniam cię!", Łuczywo miała mu odrzec: "Nie, to ja cię zwalniam!". W efekcie ciężko się obrażali, by zaraz się pogodzić, a nawet pojechać na wspólne wakacje. Spory były wpisane w ten układ dwóch silnych charakterów. "Michnik jest jak wąż, który godzinami się wije i pełza, ona - jak Godzilla, która potrafi uderzyć w twarz i za chwilę za to przeprosić. Osobowość silna jak Józef Stalin z okresu demokracji: żelazna wola i konsekwencja" - charakteryzuje były szef działu kultury Michał Cichy.

Szepty i krzyki

Ekstrawertyczność Michnika, jego pewność siebie trącąca o arogancję odbijała się o odmienne usposobienie jego zastępczyni, zawsze raczej zamkniętej w sobie, bardzo zasadniczej (kiedy jej jedyna córka zastanawiała się nad pracą w Agorze, Łuczywo uznała, że to wykluczone), choć nie zawsze cichej i spokojnej. Owa gwałtowność i emocjonalność, dla niektórych z Łuczywo całkowicie nierozdzielna, innym, młodszym dziennikarzom jest już nieznana. Jeden z tych ostatnich wspomina: "Siedzimy na kolegium, żartujemy, a Helena zupełnie wyłączona czyta >Gazetę<. I nagle szeptem pyta: >Jak ktoś mógł taką bzdurę napisać? Kto to puścił?<. Zapada cisza, wszyscy sparaliżowani".

Czytała wszystko: od polityki do sportu, listy czytelników, reportaże, wykresy giełdowe. Od 9 rano do późnych godzin nocnych, sześć dni w tygodniu. Miało to swoją cenę - życie w redakcji przysłaniało jej wszystko, co działo się poza nią. I to na każdym poziomie, nawet najbardziej przyziemnym. Redagując przepisy kulinarne jednego z modnych kucharzy, zaczęła się łapać za głowę. "Oliwki!? Kapary!? Ile to kosztuje? Skąd ludzie mają to wziąć?" - pytała zagniewana, choć to już dawno nie były rarytasy z peweksu. Wszystko opierało się na niej, jako doskonały redaktor potrafiła wyłapać głupstwa, błędy, nieścisłości. A wtedy dzwoniła do autora i cichym głosikiem zapraszała: "Wpadnij, kochany, do mnie na chwileczkę". "Ze strachu dostawaliśmy palpitacji" - wspomina jeden z naszych rozmówców. Ale za dawnych lat nie tylko szeptała. Potrafiła przebiec przez korytarz "Gazety", waląc pięścią w ścianę i krzycząc: "Co wy myślicie, że ja jakąś k.... jestem?". Tylko dlatego, że poproszono ją w dziale zagranicznym, by pokazała się na raucie w niezbyt ważnej ambasadzie.

Budziła postrach nie tylko wśród młodziaków, ale nawet starszych kolegów. Pewnego dnia jeszcze w starym żłobku dziennikarze zobaczyli Ernesta Skalskiego, który pędził przez amfiladę z plikiem kartek w dłoni, które wypadały mu po drodze. To niecodzienny widok, Skalski zwykle poruszał się statecznym krokiem. A po chwili z pokoju, z którego wybiegł, wychyla się głowa drobnej Łuczywo, która krzyczy na cały głos: "Ernest, Ernest, ty, ch...!". Większość jej dawnych podwładnych zapewnia, że za swą wybuchowość po chwili przepraszała, że nie wynosiła się ponad innych, tak naprawdę szanowała ludzi. W dziejach "Gazety Wyborczej" można jednak znaleźć historie, które pokazują ją jako menedżera nie tylko twardego, ale cokolwiek bezdusznego. Co prawda dotyczą one każdego szefa, który tak jak Łuczywo bierze na siebie ciężar załatwiania spraw kadrowych, a jednak. Ostatnio o jednej przypomniała wdowa po korespondencie gazety w USA Jacku Kalabińskim. Helena Łuczywo zadzwoniła do niego, gdy dopiero co wyszedł ze szpitala chory na raka w marcu 1997. Chwaliła siebie i kolegów, że jako "humanitarni demokraci" czekali z wypowiedzeniem, aż poczuje się nieco lepiej. Domagała się, aby wrócił jak najszybciej do Polski, ale nie przedstawiła mu żadnych propozycji. "Powiedziała: >Jak przyjedziesz, to pogadamy<. Była głucha na argumenty kontynuowania leczenia na miejscu, w Stanach. Ani na to, że rok szkolny naszej 13-letniej córki kończył się w czerwcu, że zlikwidowanie domu i przeprowadzka wymagają czasu i sił" - opisała żona Kalabińskiego. Jeden z wicenaczelnych "Wyborczej" zaprzeczył takiej treści tej rozmowy. Wrażenie pozostało.

Na kłopoty - praca!

Czy zrównoważą je inne opowieści? Choćby o legendarnej i cichej dobroczynności, także finansowej Heleny Łuczywo? Z pewnością respekt u pracowników zawdzięcza temu, że była zawsze profesjonalistką. "To ona nauczyła nas, że pisanie o polityce nie polega na obsługiwaniu konferencji, że ważne są tematy społeczne, ekonomiczne. No i że tekst nie może być przegadany. My często byliśmy zachwyceni naszymi dokonaniami, a to dopiero ona wyciskała z nich sedno" - opowiada Dominika Wielowieyska (w "Wyborczej" od 1991 roku). Dlaczego z biegiem czasu przycichła? Może to kwestia wieku, a może skutek własnej pierwszej dotkliwej porażki?

"Wyborcza" ma już za sobą pierwszą dekadę na rynku: jedno wielkie pasmo sukcesów i pierwsze miejsce we wszystkich kategoriach: czytelnictwo, sprzedaż, rynek ogłoszeń. Teraz czas na internet. Słynąca z żelaznej konsekwencji i twardej ręki wicenaczelna sieć zna raczej powierzchownie. Umie słać e-maile, ale na początku nie potrafi jeszcze opatrywać ich załącznikami. Choć jest po pięćdziesiątce, uczy się wszystkiego od podstaw i na dobry rok znika z newsroomu. Wszyscy są pewni zwycięstwa, zgodnie z przeświadczeniem: jesteśmy wielcy i sami możemy wszystko. Tymczasem portal "Wyborczej" zajmuje wysokie lokaty, ale nie o to chodziło, miał być pierwszy. Dla firmy wynik jest jednoznaczny - to porażka. To niewątpliwie obciążyło konto Łuczywo. Od tej pory nie jest już postrzegana jako Midas, który wszystko zamienia w złoto. Projekt trzeba było oddać w ręce ludzi, dla których sieć to całe życie. Łuczywo wraca do newsroomu, "Gazeta" znowu spoczywa na jej barkach, nadal szeptem potrafi zmrozić dziennikarza za zbyt słaby tekst, ale to już nie to samo. Wybucha afera Rywina, komisja śledcza wzywa na przesłuchania, które są powodem wielkiego stresu (w redakcji organizowane są nawet symulacje sejmowych przesłuchań - dziennikarze wcielają się w rolę śledczych, przygotowując do ostrych pytań). Panuje przekonanie, że kompromitacja odbije się na sprzedaży. "Zareagowała najprościej: jeszcze więcej pracy. Kiedy do niej poszedłem, zobaczyłem, że nadal osobiście wyręcza korektę. To była jej recepta na kłopoty" - wspomina tamte czasy dziennikarz "Wyborczej".

Obcy nieprzyjazny świat

Na dokładkę wybory 2005 niosą zaskakujące wyniki - wygrywa prawica, której widmo przysłaniało zawsze wszelkie inne niebezpieczeństwa. W "Wyborczej" są w szoku, naprawdę kończy się jakaś epoka. Nie ma już obozu III RP, który to środowisko nie tylko świetnie znało, ale samo wykreowało. Postkomuniści, od których Michnik przynosił najświeższe newsy, zaszyli się na Rozbrat, politycy z Unii Demokratycznej - przepadli albo odjechali do Brukseli. Może jeszcze najmniej bulwersująca wydaje się dla ludzi "Wyborczej" prezydentura Lecha Kaczyńskiego, znajomego z czasów opozycji, co dla samej Łuczywo jest podobno początkowo ważniejsze niż jego późniejsze wybory. Gdy redakcja organizuje debatę Kaczyński - Tusk, Łuczywo serdecznie wita się "z Leszkiem". Tusk jest kimś z innego świata, nieznanym, poza tym zniszczył Unię Wolności, a takich rzeczy sie nie wybacza. Ale i w tym przypadku kończy się szybkim i pełnym, wzajemnym rozczarowaniem. Jarosław Kaczyński, z którym Łuczywo nosiła kiedyś pod koniec lat 70. torbę z egzemplarzami "Robotnika", a żeby zmylić milicję udawała jego dziewczynę, mówi o ludziach "Wyborczej" per "środowisko KPP". Dla niej to atak na jej biografię, jest rozżalona. Ale nie łudźmy się, o porozumieniu, w ogniu wojen o lustrację, także dziennikarzy, sporów ideologicznych, tak czy inaczej nie mogło być mowy. Nawet jeśli "Wyborcza" zapraszała na półoficjalne spotkanie Kazimierza Marcinkiewicza, a Łuczywo wróciła rozpromieniona z jednego z publicznych spotkań z opowieścią, jak to poznała młodego PiS-owca Pawła Kowala i jak jest zaskoczona, że na prawicy poza Leszkiem (Kaczyńskim) i Ludwikiem (Dornem) są inni ludzie, z którymi można porozmawiać. A więc to już inny świat, po części z powodu zmian politycznych, po części presji komercji. Ludzie częściej kupują popularną gazetę "Fakt" niż wypieszczone dziecko Agory. "Wyborcza" przestaje wyznaczać trendy, nawet gdy do władzy po PiS przychodzi bardziej strawna Platforma. Łuczywo, mówią dziennikarze, sprawia wrażenie coraz bardziej zagubionej, coraz częściej zawodzi ją legendarna intuicja. W końcu odchodzi, ale poza najnowszą siedzibą gazety, którą osobiście planowała i urządzała, żyć ciężko. "Wyborcza" jest dla niej czymś więcej niż miejscem pracy - jest ideową wspólnotą i rodziną. Jej kontakty poza gmachem na Czerskiej, choć rozległe, mocno się rozluźniły. Życzliwy jej Jan Lityński przyznaje: - Spotykamy się rzadko. Widziałem różne kwestie, na przykład lustracji, inaczej niż "Wyborcza". To zbudowało między nami dystans.

Jest zapewne jedną z najbogatszych kobiet w Polsce. Posiadane przez nią akcje Agory warte są kilkadziesiąt milionów złotych. Jej dawny kolega Ryszard Bugaj uważa to za przykład uwłaszczenia się, zwłaszcza że - jak przypomina - pozycję na rynku "Wyborcza" zawdzięcza u swoich początków temu, że reprezentowała całą antykomunistyczną opozycję. Ale Helena Łuczywo nie poszukuje tak naprawdę pieniędzy, wygód, rozrywek. Redakcyjni koledzy opowiadają historię z zamierzchłych czasów, jak to z Adamem Wajrakiem i grupą przyjaciół wybrała się do Puszczy Białowieskiej. Zamiast szukać żubrów, została przy samochodzie pogrążona w lekturze "Wyborczej". Nagle od stada odłączyło się kilka groźnych samców. Koledzy pobiegli ratować szefową. Ale ona nawet nie zauważyła zbliżających się zwierząt. ">Gazeta Świąteczna< jest świetna, po byku" - rzuciła na widok znajomych twarzy nieco zapomnianą slangową pochwałą. Teraz bawi za granicą, a jej znajomi zastanawiają się, jak jej się podoba życie emerytki. Chyba nie bardzo.

Luiza Zalewska, Piotr Zaremba

 

 



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Ćw 1 Pomiar strumienia objętości i masy płynu przy użyciu rurek spiętrzających
Wykonywanie robót ziemnych przy użyciu koparek
Cele nauczania wyrażone przy użyciu czasowników operacyjnych, edukacja specjalna
1 Wyznaczanie wartości przyspieszenia ziemskiego g przy użyciu wahadła matematycznego instr przys
Pomiary wykonaliśmy przy użyciu suwmiarki oraz mikrometru
Metoda mostkowa przy użyciu technicznego mostka Wheatstone
Programowanie sieciowe przy użyciu gniazdek w?lphi 3 MPLMRFGCOQC4VOMKHU5DAT5YKUDWUHLWUTINXRI
Cw 4 Karta Pomiary temperatury przy uzyciu
ABC zasad bezpieczenstwa przetwarzania danych osobowych przy uzyciu systemow
Identyfikacja miejskiej przestrzeni publicznej przy użyciu alternatywnych form oświetlenia
2006 06 RSA w PHP chronimy nasze dane przy użyciu kryptografii asymetrycznej [Kryptografia](1)
27 Wyznaczanie prędkości dźwięku w powietrzu w oparciu o efekt Dopplera i przy użyciu oscyloskopu

więcej podobnych podstron