Kołakowski i inni Praca zbiorowa p. red. J. Skoczyńskiego Kraków 1995 |
Jan Garewicz
(IFiS PAN, Warszawa)
KROŃSKI I JEGO FILOZOFIA DZIEJÓW
Przedmiotem tej wypowiedzi jest nie tyle postać, ile pewna postawa rozpowszechniona w kraju po wojnie i jej uzasadnienie; Kroński ma mi posłużyć jako jej szczególnie jaskrawa egzemplifikacja. Na wstępie jedna uwaga. Zasadniczą cezurą w dziejach Polski w XX wieku nie jest, jak niektórzy zdają się sądzić, rok 1945, lecz 1939. Z dwóch powodów: primo, bo na znacznej części Polski okupacja sowiecka już wtedy się zaczęła i klęska wojenna 1939 r. stworzyła sytuację nieodwracalną nawet w razie klęski Niemiec; secundo, gdyż - o czym często się zapomina -nie można w ogóle zrozumieć ludzkich zachowań po roku 1945, jeśli z rozważań wykluczy się okupację niemiecką. Nawet kraje, które ucierpiały nieporównanie mniej niż Polska, nie były gotowe kontynuować koszmaru wielkiej wojny. Załamanie oporu przeciw władzy komunistycznej, akces znacznej, jeśli nie przeważającej części inteligencji do nowej władzy, tak szumnie zwany „hańbą domową”, są niezrozumiałe, jeśli nie uwzględni się tego potwornego zmęczenia, tej powszechnej tęsknoty do jakiejś, choćby bardzo złej, stabilizacji i normalności. Paradoksalnie, jeśli opór się przeciągał, to winna temu była przede wszystkim nowa władza i jej mocodawcy, bezmyślne prześladowania, posunięcia godzące w dumę narodową. Mechanizm był podobny do tego, który za okupacji niemieckiej wepchnął do podziemia niemal cały naród. Był czas, gdy eksponowano powszechnie, że Polska nie wydała Quislinga; zapomniano, jak bardzo przyczynili się do tego sami okupanci, ich bezmyślne represje, kwalifikowanie każdego młodego mężczyzny jako Banditenatter.
Mechanizm był podobny, lecz nie ten sam. Po wojnie sytuacja pozornie tylko się nie zmieniła, w rzeczywistości była zasadniczo odmienna. Składały się zaś na to dwa czynniki: prześladowania znacznie wyraźniej zaadresowane, obejmujące znacznie węższe kręgi, a przede wszystkim fakt, że powszechny opór podczas wojny miał przynajmniej od r. 1941 pożywkę -najpierw w nadziei na klęskę Niemiec, potem w pewności, że jest nie tylko nieuchronna, lecz także bliska. Po wojnie nadzieja na zmianę sytuacji szybko się wyczerpywała. Coraz mniej było prawdopodobne, by żyjące pokolenie doczekało się niepodległości. Oznaczało to konieczność znalezienia modus vivendi.
Tylko uwzględniając tę sytuację, można zrozumieć nie odosobniony bynajmniej fenomen Tadeusza Krońskiego.
Jest w tej postaci coś zagadkowego. Przede wszystkim istnieje ogromny rozziew między obrazem wyłaniającym się z pism przez niego ogłoszonych a obrazem przechowywanym w pamięci wielu ludzi, którzy znali go osobiście, wśród nich tak nietuzinkowych jak Czesław Miłosz i Leszek Kołakowski. Z jednej strony, teksty: w najlepszym razie dziś kompletnie martwe, nieraz budzące wręcz obrzydzenie; z drugiej, wspomnienia o człowieku niezwykłym, dziwaku wprawdzie, ale ogromnie inspirującym, który odegrał ważną rolę w ludzkich biografiach. Dotyczy to nie tylko „laurkowych” wspomnień w Rozważaniach wokół Hegla, lecz także tego, co o Krońskim napisał bardzo krytyczny wobec niego A. Walicki. Jeśli ten, podobnie jak Miłosz, dokonywał ostatecznego rozrachunku z „Nową Wiarą”, pisząc o Krońskim (SzM, s. 75), jeśli po przeszło dwudziestu pięciu latach uważał za potrzebne przytoczenie in extenso długiego artykułu napisanego przeciw Krońskiemu (SzM, s. 80-88), to jest to też miarą znaczenia tej postaci w polskim życiu intelektualnym: nie polemizuje się z czymś, co jest bez znaczenia, nie powraca się do takiej polemiki po latach. Musiały istnieć powody, dla których Kroński niepokoił Walickiego bardziej niż Schaff, Baczko lub Kołakowski; Miłosza bardziej niż Kott lub Woroszylski.
W parze z rozdźwiękiem między dorobkiem i znaczeniem idzie ogromna rozbieżność ocen. Mało która postać w powojennym polskim życiu intelektualnym zrodziła takie kontrowersje. Gdy jedni pisali o nieomylnej intuicji moralnej, o wrażliwości, autentyczności, integralności mimo dziwactw, inni, równie niepodejrzani, oceniali go zdecydowanie inaczej, mówili o dwulicowości, nielojalności, dziecinnym rozkapryszeniu. Dla jednych „filozof w pełnym tego słowa znaczeniu... filozof na co dzień” (RwH, s. 487-488), który zawsze był sobą, nigdy nie godził się z żadną mistyfikacją, aż nazbyt wobec siebie krytyczny, zdolny do autoironii; dla innych - człowiek skrajnie przerażony, uosobienie interioryzacji terroru, uprawiający wyłącznie mimikrę i w jej imię posuwający się do czynów niegodnych i mówienia wbrew sobie (por. SzM, s. 75-94).
Ale ta rozbieżność nie ogranicza się do oceny człowieka, idzie dalej. Beylin pisał o „filozoficznym optymizmie Krońskiego, którego strzegł pilnie i któremu pozostawał wierny” (RwH, s. 490), Walicki o „katastroficznej diagnozie istniejącego stanu świata”, który tłumaczył jego stawkę na „Persów” (SzM, s. 100), Kołakowski o stałym rozmyślaniu o możliwości obrony moralności bezwzględnej i niechęci do powołującego się na Hegla relatywizmu moralnego (RwH, s. 496), Walicki, że „absolutyzm moralny był mu [...] zupełnie obcy” (SzM, s. 105). Dla Walickiego był „człowiekiem, który najplastyczniej chyba ubóstwiał strach przed »monstrum historycznej konieczności«” (SzM, s. 75), dla Kołakowskiego - takim, którego „nudziło f...] i męczyło wszystko, w czym nie udało się znaleźć podniet dla praktycznego stosunku do świata” (RwH, s. 497). Ma się wręcz uczucie, jakby mowa była o dwóch, całkiem odmiennych ludziach. Nie sądzę, by tak rozbieżne obrazy człowieka i jego poglądów można było wytłumaczyć upływem czasu dzielącym te wypowiedzi lub czysto subiektywnymi kątami widzenia ich autorów. Jakaś dwoistość musiała tkwić w samej postaci; coś, co sprawiało, że można ją było widzieć diametralnie różnie.
Myślę, że kluczem może być należyte odczytanie szkicu o faszyzmie i tradycji europejskiej. Splatają się tu dwa wątki, ściślej, dwie relacje: „Grecy” i Filip oraz „Grecy” i „Persowie”. Są to dwa stosunki, ale pozostające w nierozerwalnym związku. Filip zagraża wolności greckiej od wewnątrz, Persowie - od zewnątrz. Dla kultury groźniejsze jest zagrożenie wewnętrzne, które nie polega na zaakceptowaniu konkretnych twierdzeń, lecz na przyjęciu „horyzontu wartości wyabsolutnionych”. Zdawałoby się, że takie postawienie sprawy powinno było Krońskiego szczególnie uzbroić przeciw pokusom marksizmu, zwłaszcza w jego najprymitywniejszej postaci. Ale co zrobić, gdy oba zagrożenia stają się jednym, co więcej, gdy nie są zagrożeniem, lecz rzeczywistością? Jakie możliwości ma intelektualista, gdy nagi terror zbiega się z horyzontem wartości wyabsolutnionych?
Kroński stanął przed tym problemem tak samo jak Walicki, który ma nad nim tę przewagę, że swoje rozwiązanie wyłożył jasno. Jestem pełen szacunku dla jasności, z jaka ostatni zdawał sobie z niego sprawę, i konsekwencji jego postawy. Pytanie tylko, czy postawa Krońskiego nie była równie konsekwentna. Charakteryzując własne stanowisko, Walicki wielokrotnie posługuje się słowem „realizm”. Realizm jest przeciwieństwem dwóch skrajności: optymizmu, jeśli oznacza on nadzieje nie liczące się z rzeczywistością, i katastrofizmu, jeśli oznacza on uznanie stanu obecnego za stan bez wyjścia. Słowa „optymizm” i „katastrofizm” już tu padły jako charakterystyka postawy Krońskiego i myślę, że tu tkwi klucz do zrozumienia tej postaci. Kroński był katastrofistą i optymistą równocześnie. Było to możliwe tylko przy pewnym ujęciu historii, mianowicie jako procesu racjonalnego in the long run. Teraźniejszość przygniata nas całym swym ciężarem, bunt przeciw niej jest bez szans i wobec tego jest szaleństwem. W zmianę w przewidywanym czasie Kroński nie wierzył, stąd jego stosunek do polskiego października, o którym Miłosz napisał, że Tygrys go zawiódł, bo „niemal osłaniał odwrót stalinowców, krocząc na miękkich łapach, jakby bał się, że zaprzestając gry, rozpadnie się w kawałki” (RE, s. 243). A jednak był optymistą: wierzył, mianowicie, w możliwość ocalenia kultury czy „tradycji europejskiej”, co więcej, na rzecz tak pojętego celu działał.
W świetle tego, co Kroński napisał, w świetle recenzji ze Sporu o istnienie świata, recenzji z podręcznika Tatarkiewicza, skryptu z filozofii starożytnej czy wykładów o filozofii niemieckiej w INS-ie teza ta wydaje się karkołomna. Istotnie. w tym, co Kroński napisał, nie można się doszukać choćby śladu takiej postawy. Ale też nie słowo pisane miało służyć jej realizacji. Dla Krońskiego wywód logiczny nie był najważniejszym środkiem przekazu myśli. Nie on pierwszy tak sądził: obok myślicieli systematycznych znamy w historii filozofii takich, dla których najważniejszym środkiem jej przekazu był aforyzm. Istnieje coś takiego jak konsekwencja niekonsekwencji, przekaz bardzo jednolitej postawy za pomocą wielorakich niekonwencjonalnych i pozornie niezbornych działań, a także wypowiedzi.
Chciałbym unaocznić na przykładzie to, co Miłosz nazwał „odtańczaniem filozoficznych systemów” i to takim, w którym Kroński przekazywał słuchaczom swój stosunek do tez, jakie sam głosił.
Rok akademicki 1953/54 to najgorszy czas na uniwersytecie. Kroński wykłada filozofię pierwszej połowy XIX w. Walicki w swych zapiskach odnotował na marginesie skryptu w r. 1955: „Filozofia niemiecka przedstawiona haniebnie” (SzM, s. 78). Zgoda, ale by to ocenić, trzeba czytać przemówienia Żdanowa w dyskusji nad III tomem Historii filozofii Aleksandrowa. Włos się jeży. O ile wiem, tekst nigdy nie ukazał się po polsku, było to bowiem coś, czego w najgorszych czasach u nas nie można było strawić, a zarazem obowiązująca wykładnia klasycznej filozofii niemieckiej. Scena, o której chcę mówić, rozegrała się na wykładzie o Dembowskim, rzekomo największym polskim filozofie pierwszej połowy XIX wieku. Tak brzmiała obowiązująca teza, zaprzeczyć jej można było tylko kosztem rezygnacji z wykładania. Kroński siada na katedrze, zapala papierosa i machając nogą pyta: „Dzieci, czy palicie papierosy z »watką pana Jana« ? Palcie zawsze papierosy z »watką pana Jana«!” Kroński snuje na ten temat wielka opowieść, watka pana Jana urasta do kategorii metafizycznej. Nagle spogląda na zegarek i łapie się za głowę: za dziesięć minut koniec wykładu. Nie pozostaje nic innego, jak w dwóch słowach powiedzieć, jak wielkim filozofem był Dembowski. Powtarzano mi tę scenę, zataczając się ze śmiechu: słuchacz zrozumiał dokładnie, co Kroński chciał mu przekazać.
Powie ktoś: błazeństwo. Zgoda. Dla Krońskiego błaznowanie było sposobem wyrażania określonych treści, nieporównanie ważniejszym niż uczone wywody. Próbował nim przekazać słuchaczom, oczywiście nader nielicznym, to, co w filozofii uważał za najważniejsze: nie określone tezy, lecz pewne podejście do zagadnień. Gotów był głosić najabsurdalniejsze marksistowskie tezy. w które nie wierzył, byle móc uczyć ironii i autoironii, w słusznym, moim zdaniem, przekonaniu, że tylko ona immunizuje na horyzonty wartości wyabsolutnionych.
Kroński zagrożony przez monstrum konieczności historycznej na pozór ratował się schizofrenią. Zniewolenie umysłów polega na narzuceniu pewnego horyzontu, w którym logiczne rozumowanie zawodzi, bo odrzucić trzeba założenia, a tego jawnie uczynić nie można. Błazeństwo zapewnia, z jednej strony, maksimum bezpieczeństwa, a z drugiej, maksimum swobody. I tę postawę należy przekazywać dalej.
Myślę, że sprzeczność między Walickim i Krońskim nie dotyczyła celów, lecz dróg przyjętej taktyki. Walicki obrał słuszniejszą. Ale o tym wiemy dziś, kiedy dokonało się coś, na dożycie czego nikt wtedy nie liczył.
Podczas okupacji Kroński rozważał problem przede wszystkim w pierwszym aspekcie. Jego zainteresowanie skupiało się na czynnikach, które pociągnęły za sobą bezbronność kultury wobec dziczy. Kluczem do tego była kategoria horyzontu wartości wyabsolutnionych.
Kultura wpadła w pułapkę, bo pozwoliła narzucić sobie taki sposób patrzenia na świat, w którym z całokształtu wartości, jakie stanowią jej dziedzictwo, wyrywa się określoną wartość, niewątpliwą skądinąd, i ogłasza ją za wartość nadrzędną lub zgoła jedyną. Ten zabieg sprawia, że wszystkie kontrargumenty zostają z góry pozbawione mocy dowodowej. Jeśli przyjmie się na przykład za miernik wartości każdego czynu i każdego słowa dobro ludzkości, obojętnie jak pojmowane, to wszelkie odwoływanie się do lojalności, wierności, miłosierdzia wobec jednostki od początku nie ma racji bytu. Wystarczy wtedy odpowiednio zinterpretować „dobro ludzkości”, by usprawiedliwić wszelkie działanie. Oto właśnie horyzont wartości wyabsolutnionych.
Dla tego typu myślenia jest rzeczą obojętną, czy ową wartością nadrzędną jest rasa, naród czy proletariat. Właśnie dlatego jest on tak zaraźliwy i nikt nie jest przed nim zabezpieczony. Wynikają stąd szczególne zobowiązania dla intelektualistów, póki dzicz nie zwyciężyła. Trzeba bić na alarm, trzeba wskazywać na niebezpieczeństwo, trzeba przeciwdziałać rozpowszechnianiu owego horyzontu wartości wyabsolutnionych. w jakiejkolwiek postaci się przejawia. Nieprzejednany stosunek Krońskiego do pozytywizmu i romantyzmu tu miał swoje korzenie. Romantyzm w jego mniemaniu sprzyjał owej postawie, zwłaszcza w Polsce. Przypisanie szczególnej wartości narodowi i jego niepodległości, jakkolwiek zrozumiałe w warunkach zaborów, kryło w sobie ogromne niebezpieczeństwo na przyszłość. Albowiem w imię narodu i jego dobra także można podeptać wartości, jakich dopracowała się kultura europejska; antysemickie burdy na uniwersytetach były tego dowodem. Pozytywizmowi z kolei zarzucał Kroński bezradność i bezsilność. Mniemanie, że kontrola sensowności wypowiedzi przez jej sprowadzenie do jakiegoś rodzaju zdań elementarnych wystarcza, by odwieść ludzi od ulegania fascynacji wartościami wyabsolutnionymi, jest całkowicie bezpodstawne.
Kroński wysoko cenił Tadeusza Kotarbińskiego jako człowieka, lecz jego system uważał za całkowicie poroniony, bezbronny nie tylko wobec emocji tłumu - wobec nich wszelka filozofia jest bezbronna, losy Hypatii są pod tym względem znamienne - ale też wobec ciągot ludzi myślących. Z samych faktów nie wynika nic, jeśli nie przyjmie się a priori jakiejś zasady ich organizacji. Negowanie metafizyki otwiera drogę metafizyce najgorszej, bo nie liczącej się z całym historycznym dorobkiem myśli ludzkiej. Tylko uznanie tego dorobku za wartość nieprzemijającą i stale wymagającą respektowania może być zaporą dla opanowania umysłów przez „dzicz”.
Już w tym widać, czemu Kroński zajął się po wojnie Heglem, ulegając zresztą też fascynacji, choć niesłuszne wydaje mi się w stosunku do niego określenie Miłosza „ukąszenie heglowskie”. Powiedział mi kiedyś, że podczas wojny zdał sobie sprawę z tego, że musi się z Heglem zapoznać, bo jest tutaj coś bardzo ważnego. Przypuszczam też, że właśnie przytoczone powyżej rozumowanie oddaliło go od fenomenologii, która okazała się wobec zapanowania totalitaryzmów równie bezbronna jak neopozytywizm.
Ale po wojnie sprawa stanęła na nowej płaszczyźnie. Dzicz niemiecka poniosła klęskę, ale w Polsce zwyciężyła nowa dzicz. Kroński był wtedy poza krajem, wahał się, czy wracać, w końcu się zdecydował, późno zresztą, w 1947 lub 1948 roku.
Dlaczego decyzję tę podjął, nie wiem, mogę tylko snuć domysły. Sądzę, że dostrzegał możliwość trzech postaw w obliczu zwycięstwa dziczy. Pierwsza to nieprzejednanie, na emigracji połączone z wtopieniem się w życie tamtejszych, jeszcze nie opanowanych, lecz już zagrożonych zwycięstwem dziczy społeczeństw. Intelektualista miałby tam obowiązek przestrzegania przed niebezpieczeństwem, praktycznie bez jakichkolwiek po temu możliwości. Słuszne to, jeśli uwzględnić, ile czasu upłynęło, nim dostrzeżono na Zachodzie Zniewolony umysł. W kraju postawa taka była niewątpliwie bohaterstwem, które miałoby sens, gdyby choć daleko na horyzoncie świtało wyzwolenie. Ale pod tym względem Kroński odrzucał tę postawę nie, a przynajmniej nie tylko, z powodów osobistych. W końcu kariery nie zrobił, więcej, nawet gdy postępował bardzo w naszych oczach nieetycznie, nie czynił tego po to, by piąć się w górę. Można mu zarzucić lękliwość, lecz nie karierowiczostwo.
Ale jest też trzecia jeszcze postawa i trzecia możliwość. Hanna Malewska poświęciła jej niegdyś piękną książkę Przemija postać świata. Jej bohater, Kasjodor, służy kolejnym władcom, a chyba nikt nie ma wątpliwości, że taka służba wymaga kompromisów z sumieniem. Aie choć ze służby tej czerpie także korzyści, przyświeca mu pewien ideał: przekazanie dalej dorobku starożytnej kultury. Otóż sądzę, że ta postawa była Krońskiemu najbliższa. Miłosz w rozdziale o Tygrysie pisał, że Kroński odtańcowywał filozofię. Rzeczywiście, słowa mu nie wystarczały, może dlatego jego teksty są tak nieatrakcyjne, a jego oddziaływanie było tak silne. Do przekazania Wesen nie wystarczało mu słowo, uzupełniał je mimiką, gestem, zachowaniem. Był tyleż myślicielem, ile aktorem. Jako aktorstwo trzeba też traktować - chyba nie dostrzegł tego Walicki - wiele jego wypowiedzi. „Tatarkiewicza nienawidzę” - owszem, Kroński nie cenił wysoko Tatarkiewicza, chociaż zarazem mówił, że jego seminaria były nieporównanie bardziej inspirujące niż seminaria Kotarbińskiego. Ale zarówno w tej wypowiedzi, jak w charakterystycznych dla Krońskiego publicznych napadach lęku była mieszanina rzeczywistości i gry.
Ta gra leżała niewątpliwie w jego naturze, skoro Miłosz wspomina o niej w czasach przedwojennych. Ale po wojnie doszedł element nowy: Kroński błaznował świadomie, by mieć wariackie papiery.
Rozszyfrowanie skrótów w tekście: RwH - Tadeusz Kroński, Rozważania wokół Hegla, Warszawa 1960; RE - Czesław Miłosz, Rodzinna Europa, Paryż 1959; SzM - Andrzej Walicki, Spotkania z Miłoszem, [w:] tenże, Zniewolony umysł po latach, Warszawa 1993.
Reklamowano wtedy filtr antynikotynowy pod tą nazwą.
1