Represje duchowieństwa w stanie wojennym.
Historia stanu wojennego w Polsce byłaby niepełna, nieprawdziwa, gdyby pominąć rolę Kościoła katolickiego w tym tragicznym momencie naszych dziejów. Mord polityczny kapelana „Solidarności” ks. Jerzego Popiełuszki odsłonił system prześladowań duchowieństwa katolickiego w komunistycznej Polsce. Niestety, dziś można odnieść wrażenie, że ta prawda jest ukrywana.
Zdaniem badaczy tego zagadnienia, ponad 90% duchowieństwa tylko za wierność Ewangelii było uznanych przez komunistów za wrogów ustroju. Pierwszy błogosławiony Kościoła tamtych czasów - ks. Władysław Findysz został uznany za wroga socjalistycznego państwa, mimo że w jego działaniach nie można dostrzec jakichkolwiek elementów politycznych. Był tylko gorliwym kapłanem, wiernym swoim pasterzom. Zresztą ich też nękano, nachodzono i straszono. W stanie wojennym SB wyjątkowo dręczyło bp. Franciszka Musiela. Bezpieka oczerniała tego niezłomnego kapłana wiele lat - zarówno przed świeckimi, jak i przed kapłanami. Powód był jeden - zawsze mówił prawdę, na dodatek pomagał rodzinom internowanych. Dziś w niektórych mediach panuje swoista moda na poszukiwanie tajnych współpracowników SB wśród kapłanów. Niewiele natomiast można dowiedzieć się o metodach walki komunistów stosowanych wobec księży. Jednocześnie propaguje się stereotyp, że komuniści walczyli z Kościołem jedynie w latach 40. i 50. XX wieku. I w ten sposób obraz Kościoła w czasach stanu wojennego zostaje wypaczony.
W obronie internowanych
Mało kto wie, że Episkopat Polski wydał list potępiający stan wojenny, ale go nie odczytano w świątyniach. - Biskupi bali się, żeby ostre słowa nie wznieciły rozruchów wśród wiernych - powiedział „Niedzieli” badający archiwa IPN ks. dr hab. Grzegorz Wejman z diecezji szczecińsko-kamieńskiej. - Zamiast wzywać do walki, co czyniły niektóre ośrodki opozycyjne, Kościół skupił się przede wszystkim na pomocy internowanym oraz rodzinom ofiar - dodał ks. Wejman. W niemal wszystkich diecezjach powołano komitety pomocy rodzinom internowanych, które znalazły się bez środków do życia po aresztowaniu bliskich. W Częstochowie na czele komitetu stanął bp Franciszek Musiel; w Warszawie prymas Józef Glemp delegował do tego zadania bp. Władysława Miziołka.
- W Szczecinie również powołany został Biskupi Komitet Społeczno-Charytatywny - powiedział ks. Wejman. SB nie puściła tego płazem duchownym; spotykały ich szykany, a co bardziej aktywni poddawani byli stałej inwigilacji. W Koszalinie SB nieustannie patrzyła na ręce proboszczowi parafii katedralnej - ks. prał. Janowi Borzyszkowskiemu. Wielokrotnie wzywano go, przesłuchiwano i straszono. Seanse nienawiści trwały po kilka godzin, żeby złamać kapłana. Nawet jedno kazanie mogło być pretekstem zemsty. - Proboszcz parafii w Połczynie-Zdroju ks. inf. Bolesław Jewulski został aresztowany i skazany przez Sąd Wojskowy Pomorskiego Okręgu Wojskowego na trzy i pół roku więzienia i pozbawiony praw publicznych na 2 lata za treść kazania wygłoszonego 20 grudnia 1981 r. Inwigilowani byli również bp Tadeusz Werno i śp. kard. Ignacy Jeż - powiedział ks. Wejman.
Prześladowanie za pomoc robotnikom
Podobnie działo się w całej Polsce. - Sytuacja duchowieństwa diecezji częstochowskiej, które pracowało na terenie Zagłębia Dąbrowskiego w chwili wprowadzenia stanu wojennego, nie odbiegała od położenia księży pracujących w innych ośrodkach miejskich i przemysłowych - powiedział „Niedzieli” ks. dr Mariusz Trąba z diecezji sosnowieckiej. Zagłębie było wielkim skupiskiem robotników. Księża odprawiali Msze św. dla strajkujących pracowników zagłębiowskich zakładów. Czynił to m.in. ks. kan. Zygmunt Wróbel na terenie Huty Katowice. Kapłani masowo włączali się także w pomoc dla osób ukrywających się przed SB. - Nieżyjący już ks. Stanisław Paras ukrywał na plebanii w Strzemieszycach ważnych działaczy „Solidarności” z Huty Katowice. Ks. Brunon Magott, proboszcz parafii Chrystusa Króla w Dąbrowie Górniczej, dostarczał strajkującym żywność i lekarstwa - wylicza ks. Trąba. Także i w takich przypadkach komunistyczna bezpieka podejmowała zdecydowane działania.
- Wielu księży odwiedzili funkcjonariusze SB, którzy starali się wpłynąć na nich, aby nie odprawiali Mszy św. dla strajkujących czy nie udzielali pomocy opozycji. Księży namawiano, aby wstrzymywali się od poruszania kwestii politycznych w kazaniach czy podejmowania modlitw o wolność ojczyzny. Oczywiście, wszelkie nabożeństwa i kazania podlegały ścisłemu nadzorowi SB. Szczególnie dotyczyło to np. odpustów parafialnych czy wizyt biskupów w parafiach Zagłębia. Pracownicy SB rejestrowali lub spisywali treść głoszonych kazań i w wypadku, kiedy wydawało im się, że godzą one w dobro państwa, natychmiast wzywali proboszcza danej parafii na rozmowę - tłumaczy ks. Trąba.
Bito nawet dzieci…
Stan wojenny w sposób bardzo brutalny odczuło wiele polskich rodzin, świat ludzi pracy, ale pokrzywdzone były także dzieci i młodzież. - Jaskrawym tego przykładem są wydarzenia, które miały miejsce w Częstochowie. Po południu 1 września 1982 r. grupy młodzieży i dzieci powracające z nabożeństwa na Jasnej Górze inaugurującego nowy rok szkolny zostały zaatakowane przez Milicję Obywatelską i ZOMO - wspomina ks. inf. Marian Mikołajczyk z archidiecezji częstochowskiej. Brutalny atak funkcjonariuszy MO i ZOMO doprowadził do poważnych zamieszek, które trwały do późnych godzin nocnych. Akcję służb komunistycznych spowodowały wznoszone przez niektóre osoby okrzyki gloryfikujące „Solidarność”. Został użyty gaz łzawiący oraz pałki. Rodzice starali się ochronić swoje dzieci. Kilkadziesiąt osób zostało zatrzymanych. Pokrzywdzeni doznali obrażeń ciała wskutek użycia pałek. W 2002 r. IPN rozpoczął śledztwo w sprawie przekroczenia uprawnień służbowych przez funkcjonariuszy ZOMO i MO w Częstochowie wobec młodzieży 1 września 1982 r. Zebrany materiał dowodowy wskazuje, że użycie środków bezpośredniego przymusu przez funkcjonariuszy służb MO i ZOMO było nieuzasadnione.
Ks. Mariusz Frukacz, Sławomir Błaut
Przypadki godnych postaw.
Wiedzieli, do czego są zdolni ich koledzy - funkcjonariusze SB. Wiedzieli, że swoje decyzje mogli przypłacić życiem. Mimo to założyli Związek Zawodowy Funkcjonariuszy Milicji Obywatelskiej. Nie było ich wielu, jednak stali się poważną rysą na fundamencie reżimu.
Mirosław Basiewicz w 1980 r. służył w komisariacie w podwarszawskim Piastowie, kiedy współzakładał związki zawodowe. Dziś mówi, że wtedy jego motywacje nie były w żaden sposób ideologiczne. - Czułem, że coś jest nie tak - powiada. - Nie miałem wielkiego doświadczenia, by to uzasadnić. Chodziło mi przede wszystkim o oddzielenie milicji od SB. Wiesław Tarnas był współzałożycielem związków zawodowych w Katowicach. Przyznaje, że dopiero powstanie Solidarności uzmysłowiło mu, że powinien być po stronie narodu. - Zauważyłem, że nie działaliśmy dla dobra narodu, ale dla dobra PZPR, która nie szła razem z ludźmi. Oburzało mnie, kiedy w 1980 r. społeczeństwo mówiło, że jesteśmy zbrojnym ramieniem partii. „Bijącym sercem partii”. Już nie chciałem nim być. I to była cała moja idea zakładania związków.
- Nie ukrywam, że bałem się, kiedy zakładaliśmy związki. Że mogą nam wyrządzić krzywdę. Kto? Może nasi koledzy z SB? Może, kiedy wejdą Sowieci… Ale potrzeba zmian była silniejsza - wspomina Adam Przybysz, wówczas komendant niewielkiego posterunku w Kołbieli, w dawnym województwie siedleckim. - Kiedy agitowaliśmy kolegów do zakładania związków, to zawsze podkreślaliśmy, że nie będziemy mieć do nich pretensji, jeśli zrezygnują - wspomina Edmund Mielcarek ze śląskiego Mikołowa. - Kto wytrzyma, ten wytrzyma - mówiliśmy. Braliśmy pod uwagę i to, że wylądujemy „na białych niedźwiedziach”. Oczywiście, że się bałem. Myślę, że strach odczuwa każdy. Tylko kwestia tego, czy umie go uspokoić, czy nie. Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że może się to dla nas skończyć „zejściem śmiertelnym”. Znaliśmy metody naszych „braci” z SB. - Chcieliśmy dążyć do tego, żeby reformować milicję. Dążyć do reform ustrojowych - podkreśla Wiktor Mikusiński, dziś przewodniczący Stowarzyszenia byłych Funkcjonariuszy MO „Godność”. - Chcieliśmy odwołać się do przedwojennej etyki zawodu. Między innymi nie pozwalać na to, by milicja była wykorzystywana do celów politycznych.
Impuls Solidarności
Zachętą do organizowania związków zawodowych w milicji było powstanie Solidarności. Jednak w kierownictwie Solidarności podejrzewano, że jest to prowokacja, która mogła stać się pretekstem do wprowadzenia stanu wyjątkowego bądź nawet interwencji „sojuszniczych państw” Układu Warszawskiego. Traktowano więc związki milicjantów z olbrzymią rezerwą. Tym bardziej że inicjatywa związków powstawała na zebraniach PZPR. - Ale było to wówczas jedyne miejsce, gdzie funkcjonariusze mogli się spotkać w takiej masie - wyjaśnia Wiktor Mikusiński, który był pierwszym przewodniczącym Komitetu Założycielskiego Funkcjonariuszy MO. W 1981 r., kiedy to zaczęły powstawać związki, pracował w wydziale zabójstw Komendy Stołecznej MO. Był kierownikiem sekcji kryminalnej i oficerem z tzw. nowego naboru, który stanowił wówczas w milicji ledwie kilka procent. Po cywilnych studiach prawniczych na Uniwersytecie Warszawskim szedł do milicji z zamiarem łapania przestępców, a nie działaczy politycznych walczących o niepodległą Polskę. Po siedmiu latach służby w milicji już wiedział, jak nepotyczne i przeżarte korupcją jest to środowisko.
- My z „nowego naboru” byliśmy już innym pokoleniem. Nie bawiła nas już wojna czy stare nieformalne układy kolegów komunistów z wykształceniem podstawowym bądź niepełnym, którzy zresztą w resorcie stanowili większość. To oni mieli wczasy, kolejne mieszkania. Wszystko. Podobnie Służba Bezpieczeństwa - opowiada po latach Wiktor Mikusiński. - To rozgoryczało. Potem zaczął się kryzys gospodarczy w Polsce. W pełni ujawniła się nieumiejętność rządzenia przez komunistów. Wbrew wszelkim mitom większość milicjantów również odczuwała ten kryzys. Już nie było sklepów „za żółtymi firankami”. Oczywiście, wierchuszka resortowa, komendanci główni, wojewódzcy czy jednostek nadal zaopatrywali się w specjalnych sklepach. Lecz „szarzyzna milicyjna” stała w kolejkach i jak inni nie zawsze mogła kupić podstawowe artykuły. Owszem, wciąż jeszcze szybciej dostawało się mieszkanie. Ale już zdecydowanie gorsze niż dziesięć lat wcześniej. Mundury były niefunkcjonalne. Samochody służbowe sypały się. Podobnie inny sprzęt. I tak stopniowo okazywało się, że władza nie była w stanie opłacić tych, którzy mieli być jej najwierniejszymi sługami. Oczywiście, trudno mówić o całym środowisku. Bo byli ludzie, którzy za różnego rodzaju talony na pralkę, lodówkę, samochód nadal wyciszali swoje sumienie.
Wkrótce do żądań ekonomicznych zaczęto dodawać żądania o charakterze wolnościowym. Znajdowały one oddźwięk szczególnie wśród młodych funkcjonariuszy, którzy już dostrzegali wszechobecność cenzury. Upokarzająca była też dla nich niemożność wyjazdu na Zachód. Chyba że w charakterze wywiadowcy. Najbardziej jednak młodych uwierało ograniczanie im prawa do udziału w uroczystościach religijnych. Funkcjonariusze coraz częściej zaczęli też domagać się prawa do posłania dziecka do Pierwszej Komunii Świętej, na religię. Chcieli również bez przeszkód zawierać śluby kościelne. Impuls do powstania związków dali funkcjonariusze Komendy Milicji w Szopienicach i Gdańsku. Później sprawnie powstawały m.in. w Białymstoku, Bydgoszczy Warszawie, Krakowie, Szczecinie, Lublinie, Siedlcach, Łodzi, Nowym Sączu, Płocku, Stargardzie Szczecińskim, Toruniu, Wałbrzychu. Również w niewielkich miasteczkach. W sumie - na blisko 80 tys. milicjantów i ponad 20 tys. funkcjonariuszy SB w tworzenie ruchu zaangażowało się około 10 proc. milicjantów. Tyleż samo go wspierało. Choć w SB procent wspierających był znikomy.
- Założyliśmy związek, bo w ówczesnych czasach tylko związek zawodowy mógł przeprowadzić jakiekolwiek reformy, czego przykładem była Solidarność - mówi Wiktor Mikusiński. - Było dla nas oczywiste, że jeżeli chcemy coś zrobić, to musimy być zintegrowani. A tylko związek mógł tak zintegrować nasze środowisko, aby było zdolne stawiać postulaty władzom resortu.
W Komendzie Głównej Milicji Obywatelskiej i w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, a także w KC PZPR - zawrzało. Funkcjonariuszom, którzy weszli do komitetów założycielskich, zagrożono, że jeśli nie zrezygnują z inicjatywy, to zostaną oskarżeni o zdradę stanu. Straszono, że za chwilę wejdą do Polski „państwa sojusznicze, bo jeszcze czegoś takiego jak związki zawodowe w milicji w państwach socjalistycznych nie było”. Zagrożono również natychmiastowymi zwolnieniami. - Mieliśmy naprawdę wielki dylemat. Byliśmy funkcjonariuszami - mówi Wiktor Mikusiński. - Obowiązywała nas przysięga. Wielu uważało, że łamiemy przysięgę. Zarzucano nam, że rozsadzamy resort od wewnątrz. Że Solidarność to wykorzysta, że zdepcze nas wszystkich. Mieliśmy dylematy, bo tak naprawdę nie wiedzieliśmy, czy Solidarność nas poprze.
Związek stał się faktem
Mimo tych pogróżek i dylematów 1 czerwca 1981 r. w warszawskich garażach Batalionów Patrolowych funkcjonariusze Milicji Obywatelskiej powołali swój związek zawodowy. Blisko 600 delegatów z całej Polski wybrało demokratycznie swoich przedstawicieli. - Po raz pierwszy zaczęliśmy mówić na głos o tym, co się działo naprawdę w milicji - wspomina Wiktor Mikusiński. - Przedstawiać nasze prawdziwe problemy. I wtedy też po raz pierwszy przyszła do nas informacja z MSW, że chcą z nami rozmawiać.
Do rozmów zjazd wydelegował kilku działaczy. Władzę reprezentowali członkowie KC PZPR oraz MSW, w tym przyszły szef resortu - gen. Czesław Kiszczak. Związkowcy przedstawili swoje postulaty. Domagali się również gwarancji bezpieczeństwa dla wszystkich uczestników zjazdu. Istniało bowiem duże prawdopodobieństwo, że zostaną zwolnieni z pracy. Jednocześnie przełożeni zaproponowali, że jeśli związkowcy odłożą na kilka dni obrady zjazdu, to MSW podejmie z nimi rozmowy. Zażądano też, aby funkcjonariusze zrezygnowali z nazwy „związek zawodowy”. Zjazd założycielski związków zawodowych funkcjonariuszy nie zgodził się jednak na żądania przełożonych. Zapowiedziano, że jeśli ich postulaty nie zostaną zrealizowane, to wezwą milicjantów do podjęcia strajku generalnego. W tej sytuacji szef MSW podjął decyzję o wprowadzeniu stanu podwyższonej gotowości, co oznaczało zakaz oddalania się funkcjonariuszy od swoich jednostek. W praktyce był to rodzaj stanu wyjątkowego w milicji. W kilka dni później nastąpiły zwolnienia wśród tych, którzy byli inicjatorami powołania związków zawodowych lub aktywnymi jego działaczami.
Solidarność ze związkowcami
Dopiero po represjach wobec milicyjnych związkowców kierownictwo Solidarności zainteresowało się działaczami powstającego Związku Zawodowego Funkcjonariuszy Milicji Obywatelskiej. W niektórych regionach przydzielono im pomieszczenia dla działalności. Komisja Krajowa NSZZ Solidarność zapewniła im opiekę prawną podczas przygotowań do rejestracji ich związku w Sądzie Wojewódzkim w Warszawie. Nieoczekiwanie jednak sąd zawiesił rejestrację związku. - Jego konsekwencją był upadek ruchu związkowego w jednostkach - mówi Wiktor Mikusiński. - O ile do września koledzy milicjanci, którzy nie byli w związkach, pomagali nam, o tyle później już nie. Zobaczyli, że władza „ma jednak władzę”, skoro nie pozwoliła sądowi zarejestrować nas. Również nasze pokazanie się w Solidarności źle wpłynęło na postrzeganie związku wśród milicjantów. Jak się później okazało, uwierzytelniło to propagandę MSW, która przekonywała funkcjonariuszy, że jesteśmy agentami Solidarności.
Służba Bezpieczeństwa i MSW jeszcze przed stanem wojennym rozpoczęły represje wobec działaczy milicyjnego związku. Zadbano nawet o to, żeby wyrzuceni nie mogli nigdzie dostać pracy. Po wprowadzeniu stanu wojennego kilkudziesięciu działaczy zostało internowanych. Po wyjściu na wolność większość z nich podjęła działalność niepodległościową w podziemiu jako „szeregowi” uczestnicy opozycji. Ale - jak podkreśla Wiktor Mikusiński - istniejący, choć niezarejestrowany związek nie zdołał wywrzeć większego wpływu na środowisko milicji. - Milicja w stanie wojennym nie zdała egzaminu. Albo można powiedzieć: zdała go paskudnie. Funkcjonariusze zachowywali się bardzo źle. W zdecydowanej większości poparli stan wojenny. Poczuli pewną ulgę, że nie muszą sami decydować. Że się mogą nareszcie odegrać za stres 16 miesięcy wolności i towarzyszącej im presji społecznej. Mogą się w pełni wykazać, że są rzetelnymi funkcjonariuszami. Niestety, tak zachowywali się również ci, którzy byli w związku. Generalnie nikt nie odmówił wykonania rozkazu. Wyjazdu na akcję przeciwko manifestantom, opozycji. Owszem, jedna z funkcjonariuszek z Komendy Wojewódzkiej w Krakowie odmówiła wyjazdu na akcję do Wiśnicza. Odmówił także jakiś funkcjonariusz z Sieradza. Kilka osób nieprzychylnie wyraziło się o stanie wojennym… Ale to były naprawdę nieliczne przypadki godnych postaw. W latach 90. większość z funkcjonariuszy MO i SB, którzy wiernie służyli reżimowi komunistycznemu, została w policji. Ci, którzy byli prześladowani w stanie wojennym, odzyskali swoje uprawnienia i powrócili do służby. Poza wyjątkami - na mało eksponowane stanowiska. W niedługim czasie odeszli na emerytury.
Mateusz Wyrwich
Samotnie walczył o polskie sprawy.
„Nikt na świecie w ciągu ostatnich 40 lat nie zaszkodził komunizmowi tak jak ten Polak. Narażając się na wielkie niebezpieczeństwo, Kukliński konsekwentnie dostarczał niezwykle cenne, wysoce tajne informacje na temat Armii Sowieckiej, planów operacyjnych i zamierzeń Związku Sowieckiego, przez co przyczynił się w bezprecedensowy sposób do utrzymania pokoju”.
Fragment raportu dyrektora CIA Williama Caseya dla prezydenta USA Ronalda Reagana z 9 lutego 1982 r.
Pułkownik Kukliński służył sprawie wolności i niepodległości Polski, walczył podstępem z odwiecznym wrogiem Polski, zdobył w Moskwie supertajne plany strategiczne agresji Rosji Sowieckiej na Europę Zachodnią i państwa NATO. Przekazując te zbrodnicze komunistyczne plany Ameryce, zadał poważny cios Armii Czerwonej, osłabił imperium zła i być może zapobiegł wybuchowi III wojny światowej.
Pierwszy polski oficer w NATO
Pułkownik Ryszard Kukliński w swej samotnej i niebezpiecznej misji wywiadowczej odwoływał się do polskich tradycji walki o wolność. Podejmując świadomie współpracę z wywiadem Stanów Zjednoczonych, kierował się motywacją ideową i patriotyczną. Tak to później wspominał: „Armia Czerwona była najpotężniejszą, największą i najbardziej nieludzką machiną wojenną, jaką znała ludzkość. Wiedziałem, jakie cele mają sowieccy marszałkowie i generałowie. Niektórych z nich znałem osobiście. Sowieccy generałowie i oficerowie, z którymi miałem do czynienia, to byli prawdziwi profesjonaliści, jeśli chodzi o sztukę wojenną. Było wśród nich wielu, dla których perspektywa zbrojnego najazdu na Zachód była bardzo nęcąca. Zdawałem sobie sprawę z tego, że tym ludobójczym, zaborczym, agresywnym planom mogą przeciwstawić się jedynie Stany Zjednoczone, a i to w ramach sojuszu NATO.
Wysiłek USA spowodował, że świat uniknął atomowego holokaustu, który Moskwa przewidywała w swych strategicznych planach. Wiedza o tym, co ma się stać, gdy zacznie się wojna, była przerażająca. Latami przyklejałem na wielkich sztabowych mapach symbole grzyba wybuchu atomowego: niebieskie tam, gdzie uderzenia miały paść z Zachodu, czerwone tu, gdzie miały paść nasze”. W grudniu 1970 r., po zmasakrowaniu bezbronnej ludności cywilnej przez regularne jednostki Wojska Polskiego na Wybrzeżu, pułkownik Kukliński ostatecznie zdecydował się na podjęcie współpracy ze Stanami Zjednoczonymi. Pierwszy kontakt nawiązał w sierpniu 1972 r. Zaczął od tego, że przedstawił się, kim jest - z imienia, nazwiska i funkcji w Układzie Warszawskim i w Wojsku Polskim. Następnie złożył napisaną przez siebie w 1971 r. i długo przemyślaną „Deklarację Intencji”:
„My, Polacy, należymy obecnie do obozu sowieckiego, ale to nie był nasz wybór, to zostało ustalone między wami a Rosjanami. W przypadku wojny, wojny obronnej przeciwko agresji z waszej strony, pozostaniemy z Rosjanami i innymi krajami Układu Warszawskiego. Jest to jednak mało prawdopodobny, jeśli nie wykluczony, scenariusz przyszłego konfliktu wojennego w Europie. Nie chcemy natomiast uczestniczyć w żadnej wojnie agresywnej przeciwko NATO, przeciwko Zachodowi. Czy, waszym zdaniem, jest szansa nawiązania współpracy między Wojskiem Polskim a siłami amerykańskimi stacjonującymi w Europie po to, by zapobiec wojnie, a w razie jej wybuchu - by pomóc w działaniach w polskim interesie narodowym? To oznaczałoby niebranie udziału wojsk polskich w ofensywie sowieckiej przeciwko NATO i wycofanie się Polski z Układu Warszawskiego”.
„Deklaracja Intencji” pułkownika Ryszarda Kuklińskiego to był istotny akt polityczny w stosunkach między Stanami Zjednoczonymi a Polską. Akt tajny, ale historyczny i o ogromnej doniosłości. Sformułowany przez pojedynczego polskiego oficera dokument rozpoczynał się słowami: „My, Polacy”. Przechowywana do dzisiaj w tajnych sejfach w Waszyngtonie „Deklaracja Intencji” Kuklińskiego w samej swej istocie stanowiła prapoczątek integracji Polski z NATO. Było to na długo przed przyjęciem Polski do Sojuszu Atlantyckiego w 1999 r. Pułkownik Kukliński, rozpoczynając współpracę Wojska Polskiego z Armią Stanów Zjednoczonych, nawiązywał do polsko-amerykańskich tradycji walki o wolność, do tradycji Kościuszki, Pułaskiego i Waszyngtona. Współpraca ta stanowiła początek sojuszu USA i Polski w ramach paktu NATO. Kukliński nawet nie domyślał się wtedy, że na przełomie XX i XXI wieku będzie powszechnie nazywany pierwszym oficerem Wojska Polskiego w NATO.
To ja zwerbowałem Amerykę
Kiedy decydował się na podjęcie współpracy ze Stanami Zjednoczonymi, rządzony przez Leonida Breżniewa Związek Sowiecki znajdował się w apogeum swej potęgi polityczno-militarnej. Komunizm dążył do panowania nad całym światem i wydawało się to wtedy realniejsze i groźniejsze niż kiedykolwiek wcześniej, poczynając od roku 1917. Te same komunistyczno-bolszewickie idee wsparte zostały bowiem atomową potęgą i atomowym szantażem Kremla. Wydawało się wówczas, na początku lat siedemdziesiątych XX wieku, w samym środku zimnej wojny, że czas pracuje na korzyść Rosji Sowieckiej, tym bardziej że w Europie Zachodniej narastały tendencje pacyfistyczne, antyamerykańskie i prosowieckie.
Polak zgłosił się sam, z własnej inicjatywy, dobrowolnie, na ochotnika, nie był zwerbowany przez CIA ani inne służby amerykańskie. „To ja zwerbowałem USA, a nie oni mnie do walki o wolność Polski z Rosją Sowiecką” - napisze później Kukliński. Supertajna „Doktryna obronna PRL” nie była ani obronna, ani polska. Była jak najbardziej agresywna, a przede wszystkim sowiecka. Tak jak Układ Warszawski, który był faktycznie Układem Moskiewskim, choćby dlatego, że jego dowództwo składało się bez wyjątku z rosyjskich marszałków i generałów, których siedzibą była Moskwa. Pułkownik Ryszard Kukliński - szef Oddziału Planowania Strategiczno-Obronnego w Sztabie Generalnym Wojska Polskiego wiedział więcej niż jakikolwiek inny oficer czy generał. A nawet jeżeli niektórzy wiedzieli tyle co on, to nie chcieli lub nie potrafili zrozumieć grozy położenia Polski i Polaków, gdyby wybuchła wojna, III wojna światowa, bo inna przecież nie była możliwa. „Doktryna” przewidywała, że między 6. a 8. godziną od rozpoczęcia wojny przez Związek Sowiecki do walk bezpośrednich rzucone zostanie Ludowe Wojsko Polskie, a właściwie polskie mięso armatnie, bo taka była rzeczywista rola wyznaczona przez sowieckich marszałków dla polskich żołnierzy. Plany sowieckie przewidywały, że uderzenia atomowe spowodują straty do 50 proc. w dywizjach tzw. pierwszego rzutu strategicznego sił Układu Warszawskiego. Dotyczyło to też, oczywiście, Polaków. Amerykański generał William E. Odom daje bardzo ważne świadectwo, jak wyglądała istota współpracy Kuklińskiego z USA i jak wiele USA zawdzięcza Polakowi. Gen. Odom - szef National Security Agency wspominał m.in.:
„Na początku lat 70. zgłosił się do nas pułkownik Kukliński. Okazało się, że człowiek, który przygotowywał supertajne dokumenty strategiczne dla marszałków Ustinowa i Kulikowa, dowodzących Armią Sowiecką, który układał scenariusze wielkich manewrów wojskowych Układu Warszawskiego - przekazywał to wszystko Stanom Zjednoczonym. Czy możecie sobie wyobrazić wściekłość i gniew tych ludzi w Moskwie, gdy dowiedzieli się o tym, że myśmy wszystko o nich wiedzieli? Zwłaszcza gdy spojrzeć na sprawę szerzej. A tym bardziej rozwścieczone na Kuklińskiego było polskie komunistyczne dowództwo wojska (...).
Dostaliśmy wówczas informację, a przesłał ją właśnie Kukliński, że Sowieci dążą do poprawienia tzw. skuteczności operacji strategicznych. W praktyce oznaczało to wchłonięcie całej Europy Zachodniej i dojście sił sowieckich aż do atlantyckich wybrzeży Francji w ciągu zaledwie dwóch, trzech tygodni! Wcześniej plany sowieckie przewidywały, że potrzeba na to dwóch miesięcy. Gdyby doszło do agresji sowieckiej w Europie, to z pewnością spowodowałaby ona nuklearny odwet NATO na Układzie Warszawskim. A ponieważ przez Polskę szła najkrótsza droga Armii Sowieckiej do Europy Zachodniej - Polska musiałaby stanowić cel nuklearny dla NATO. Rosjanie bowiem specjalnie chcieli właśnie w Polsce rozmieścić swoje wielomilionowe siły. W tej sytuacji walki tak wielkich wojsk w Europie Środkowej musiałyby zrobić z Polski jedno wielkie cmentarzysko (...).
Raporty Kuklińskiego miały ogromną wartość informacyjną dla USA, a poza tym otworzyły nam oczy na militarną doktrynę sowiecką. Ujawnienie przez Kuklińskiego planów agresji sowieckiej na Europę, a także jego komentarze strategiczne do tych planów wpłynęły na zmianę amerykańskiej koncepcji obrony Europy środkami konwencjonalnymi, zamiast broni atomowej. Pułkownik Kukliński przedstawił nam, w jaki sposób Rosjanie potrafią przerzucać ogromne masy swych wojsk. Nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy. W konsekwencji utworzyliśmy siły szybkiego reagowania, które swój największy sukces odniosły później w wojnie w Zatoce Perskiej. Wybitnie efektywna współpraca Kuklińskiego z USA była przyczyną jego tragedii osobistej - śmierci obu jego synów. Tak bardzo zaszkodził imperium sowieckiemu, że Rosjanie zemścili się na jego rodzinie. Rosjanie zawsze tak postępują, ja sam osobiście znam wiele takich przypadków. A zresztą, oni wymordowali kilkadziesiąt milionów ludzi”.
W łaskach sowieckich generałów
Jak pułkownik Kukliński wkradł się w łaski sowieckich generałów i zdobył ich zaufanie? Na przełomie sierpnia i września 1973 r., w czasie wielkich manewrów Układu Warszawskiego, w rejonie Magdeburga w NRD znajdowała się kwatera polowa marszałka Dmitrija Ustinowa, wszechwładnego ministra obrony ZSRR, prawej ręki Breżniewa. Nad wielką polową mapą ćwiczono właśnie pozorowany atak na Europę Zachodnią z użyciem m.in. ponad 40 taktycznych rakiet atomowych. Miały „uderzyć” od granicy NRD z RFN po Portugalię. W tym czasie polskie wojsko powinno zdobywać Danię, Holandię i Niemcy.
Nagle na wielkiej mapie zaczęło dziać się coś niedobrego, coś ewidentnie nie wyszło sztabowcom i planistom. Wówczas marszałek Ustinow, stojąc na tle rozpostartej na ziemi ogromnej płachty upstrzonej strzałkami i chorągiewkami, grubym głosem objechał stojących przed nim na baczność marszałków i generałów. Nie zrozumieli, o co mu chodzi. I wtedy właśnie, zupełnie niespodziewanie, na tę mapę wszedł w skarpetkach mały człowieczek, poprzestawiał kilka chorągiewek i wrócił na swoje miejsce, trzymając buty w rękach. Niedźwiedziowaty Ustinow podszedł do niego, ucałował i klepiąc po ramionach, powiedział: „Wot, mołodiec”. Działo się to na oczach całego sztabu Układu Warszawskiego - wszystkich wyższych dowódców. Od tej pory Kukliński pozostawał poza wszelkimi podejrzeniami, jako zaufany oficer samego marszałka Ustinowa. Zaraz potem wysłano go do elitarnej Akademii Sowieckich Sił Zbrojnych im. marszałka Woroszyłowa. A przecież wtedy, w 1973 r., Kukliński współpracował z Amerykanami już od dwóch lat!
Spotkanie Reagan - Gorbaczow
Były sekretarz obrony Caspar Weinberger wspomina, że kiedy prezydent Ronald Reagan spotkał się z sowieckim przywódcą Michaiłem Gorbaczowem w Reykjavíku w Islandii, wydarzenie to pokazywały telewizje wszystkich krajów świata jako początek odprężenia i nowych stosunków między USA a ZSRR. Ale Gorbaczow wcale nie był na początku taki skory do ustępstw. Zmienił je pewien mało znany incydent. W pewnej chwili, w czasie dyskusji, sekretarz obrony USA - słynny szef Pentagonu Caspar Weinberger podał prezydentowi Reaganowi jakieś dokumenty. Prezydent wręczył je z kolei Gorbaczowowi, a ten przekazał je szefowi Sztabu Generalnego Armii Sowieckiej, wybitnemu wojskowemu, marszałkowi Siergiejowi Achromiejewowi. Ten rzucił na dokumenty okiem i zbladł. Trzymał bowiem w ręku szczegółowe plany lokalizacyjne oraz schematy konstrukcji najważniejszych sowieckich bunkrów dowodzenia strategicznego na wypadek wybuchu wojny atomowej - III wojny światowej! Amerykanie mieli je dokładnie namierzone od kilku lat! Marszałek wytłumaczył to cywilowi Gorbaczowowi, a ten wszystko zrozumiał od razu. To była klęska! Rozpoczęły się więc dalsze pertraktacje amerykańsko-sowieckie. Właśnie tak Rosjanie rozpoczęli odwrót! Nikt z uczestników tych rozmów na najwyższym światowym szczeblu politycznym nie wiedział, jak te supertajne dokumenty trafiły w ręce prezydenta Reagana. A to właśnie Kukliński dostarczył Ameryce dane o potężnych sowieckich ośrodkach - bunkrach dowodzenia. Jeszcze pod koniec lat 70.
Gen. John Galvin, głównodowodzący sił NATO i dowódca US ARMY w Europie, szef Połączonych Sztabów Sił Zbrojnych USA, podaje, jak bardzo drobiazgowe, szczegółowe i niezmiernie ważne dla Ameryki były dokumenty zdobyte w Moskwie przez Kuklińskiego: Zarówno Billy Clark (doradca prezydenta R. Reagana), jak i Fréd Iklé (doradca sekretarza obrony C. Weinbergera) wiedzieli dobrze, że ostatecznym celem Sowietów jest zaatakowanie Stanów Zjednoczonych. W ich rękach znajdowało się ponad 2000 stron tajnych dokumentów specjalnego znaczenia, przygotowanych przez sowiecki Sztab Generalny. Dostarczył je pułkownik Kukliński. Plany Układu Warszawskiego, którymi dysponowali, ograniczały się do inwazji na Europę Zachodnią, ale ważne notatki umieszczone na marginesach dokumentów zawierały informacje o bratniej współpracy z towarzyszami z Azji.
Natomiast Robert Gates - były dyrektor CIA oraz sekretarz obrony USA, szef Pentagonu za prezydentury G. W. Busha i obecnie za prezydentury Obamy, w pamiętnikach pt.: „From the Shadow” tak wspomina polskiego oficera: „W okresie zimnej wojny polski pułkownik Kukliński był najcenniejszym naszym źródłem informacji w całym bloku sowieckim od Władywostoku do Berlina Wschodniego. Przekazał Stanom Zjednoczonym ponad 30 tys. stron najtajniejszych dokumentów Armii Sowieckiej, w tym także o znaczeniu strategicznym, co pozwoliło USA uprzedzić agresywne zamiary Kremla. Ogromne znaczenie dla nas miały zwłaszcza szczegółowe plany mobilizacyjne Armii Sowieckiej i Układu Warszawskiego na wypadek wojny, informacje o najnowszych rodzajach sowieckiej broni oraz dane dotyczące planowania elektronicznych systemów bojowych pola walki za pomocą satelitów. Kukliński dostarczył nam również przez ponad 10 lat mnóstwo innych ważnych informacji. W grudniu 1980 r. Kukliński uprzedził o koncentracji wojsk sowieckich nad granicą Polski oraz o rozkazach interwencji militarnej w Polsce. Dzięki tym informacjom prezydent Carter poważnie ostrzegł Moskwę, co interwencji rosyjskiej zapobiegło”.
Sam pułkownik relacjonował już później: „Nie mogę powiedzieć, że przekazałem Amerykanom kompletne sowieckie plany wojenne, ale na pewno poważną ich część. Czyli strategiczne rozwinięcie sił zbrojnych Układu Warszawskiego do wojny, radziecki plan mobilizacyjny drugiego rzutu, który stacjonował tuż za wschodnią granicą Polski. Znałem też sowieckie plany wojenne sił pierwszego rzutu, które stacjonowały w Niemczech - jak zostaną użyte i w jakim ruszą kierunku”. Informacje dostarczane przez Kuklińskiego były uwzględniane w amerykańskich analizach obronnych oraz wykorzystywane do neutralizowania sowieckich zbrojeń i podejmowania decyzji przez Pentagon, na jakie rodzaje broni warto wydać pieniądze, a na jakie nie. Pewnego dnia w roku 1981 CIA powiadomiła Kuklińskiego: „Musimy koniecznie zdobyć informacje na temat pancerza czołgu T-72. Od pozyskania tych danych zależy los kilku miliardów dolarów przeznaczanych na nasze programy zbrojeniowe”. W warunkach zimnej wojny i ogromnego napięcia polityczno-militarnego nieoczekiwany atak rosyjski był zawsze możliwy. Moskwa stale szantażowała nim Zachód. Ogromne manewry, dyslokacje wielkich mas wojsk - wszystko to stanowiło o ciągłym napięciu i zagrożeniu.
Kukliński dostarczał Ameryce na bieżąco informacje nie tylko o tym, co Rosjanie planują, ale również, czego nie planują i czego na pewno nie zrobią. Czy na przykład nie przekształcą nagle w otwartą wojnę ogromnych manewrów prowadzonych tuż nad granicą RFN, Austrią i Danią, a dowodzonych osobiście przez marszałków Ustinowa, Ogarkowa i Kulikowa. Siły Układu Warszawskiego mogły w ten sposób, za pomocą zaskakującego ataku, uzyskać od razu ogromną przewagę nad wojskami NATO. Dlatego właśnie działalność Kuklińskiego była bezcenna dla amerykańskiego wywiadu. Żywy człowiek - polski oficer - weryfikował dane amerykańskich satelitów zwiadowczych.
Wyrok śmierci
Pułkownik Kukliński działał przez 10 lat w warunkach maksymalnego zagrożenia. Z Polski wyjechał niemal w ostatniej chwili, gdy kontrwywiad sowiecki deptał mu już po piętach. Stało się to 7 listopada 1981 r., dokładnie w rocznicę bolszewickiej rewolucji, niedługo przed stanem wojennym. Amerykanie powiedzieli Kuklińskiemu, by jeszcze przed wyjazdem wkręcił się do ambasady sowieckiej na bankiet z okazji komunistycznego święta. Z bankietu pułkownik nie wrócił już do swego domu na Nowym Mieście w Warszawie, tylko do zakonspirowanego lokalu, skąd wywieziono go na lotnisko. Na polskim paszporcie wystawionym na inne nazwisko poleciał z Okęcia do Londynu. Jego żona Hanka i obaj synowie przejechali przez Świecko samochodem ambasady amerykańskiej. W operację tę - prowadzoną za osobistą zgodą prezydenta Reagana - zaangażowanych było kilkudziesięciu ludzi z amerykańskiego wywiadu. Kukliński wyjechał w momencie, gdy KGB i polskie WSW wiedziały już, że w polskim Sztabie Generalnym, wśród sześciu typowanych pułkowników i generałów, na pewno tkwi agent Stanów Zjednoczonych. Po latach gen. Kiszczak przyznał, że najmniej podejrzany był... Ryszard Kukliński.
Pułkownika Kuklińskiego sąd stanu wojennego zaocznie skazał na karę śmierci, degradację, konfiskatę mienia i pozbawienie praw publicznych. Ale nawet ten straszny kapturowy sąd w uzasadnieniu tajnego wyroku nie dopatrzył się żadnych pobudek materialnych w działalności skazanego oficera. Wyrok na Ryszarda Kuklińskiego był ostatnim wyrokiem śmierci wydanym w PRL w procesie politycznym. Ale nie tylko to ma znaczenie historyczne. Warto zwrócić uwagę na znamienny fakt, że proces Kuklińskiego toczył się nie w Moskwie, ale w Warszawie, sędziami byli Polacy, a nie Rosjanie, a mimo to polski sąd złożony z polskich sędziów skazał Polaka na najwyższy wymiar kary - na śmierć, za przekazywanie tajemnic nie polskich, tylko sowieckich, nie państwa polskiego, ale obcego, wrogiego Polsce mocarstwa. W dodatku wszystkie te supertajne dokumenty sowieckie były w języku rosyjskim, a nie polskim. Wyrok na Kuklińskiego to ważny przyczynek do debaty na temat tego, do jakiego stopnia PRL był państwem pozbawionym niepodległości i suwerenności w okresie 1944-90.
Do tego fundamentalnego problemu odniósł się Zbigniew Herbert, pisząc słynny list otwarty w obronie pułkownika Kuklińskiego do prezydenta Wałęsy, który określał pułkownika publicznie epitetem zdrajcy, podobnie jak Jaruzelski, Kiszczak, Urban, Michnik czy Kuroń. Wielki poeta nieprzypadkowo 5 grudnia 1994 r. - w rocznicę urodzin marszałka Piłsudskiego pisał: „Pułkownik Kukliński przez wiele lat toczył samotną walkę w cieniu grożącej mu w każdym momencie śmierci - o sprawy najważniejsze: prawo do niezawisłości, prawo do obrony zagrożonego bytu państwowego, o godność narodową wreszcie. (…) Bohaterowie są zawsze samotni. Nie mają ze sobą tłumu płatnych klakierów, redaktorów kłamstwa, zwolenników pałki i obozu osamotnienia. (…) Pułkownik Kukliński jest jednym z nas - cokolwiek chcieliby wydumać na ten temat ludzie złej woli i wygodnej obojętności”.
Józef Szaniawski
Autor jest doktorem historii, politologiem i publicystą. Był przyjacielem i formalnym pełnomocnikiem Ryszarda Kuklińskiego w Polsce w latach 1993-2004. Napisał monumentalną (750 str.) biografię pt.: „Samotna misja - pułkownik Kukliński i zimna wojna” z przedmową Wiktora Suworowa (nagroda Polonii Amerykańskiej za bestseller roku 2000), a także „Pułkownik Kukliński - tajna misja” (przedmowa Radosława Sikorskiego), która ukazała się w 2008 r. i miała trzy wydania.
Tomasz Szacik grupa V
Stan wojenny - ucieczka przed inwazją???
Wybierając sobie temat swojej pracy, kierowałem się wieloma czynnikami, co w pewnym momencie doprowadziło do tego, że interesujących mnie zagadnień zostało kilkanaście. Decyzja o wybraniu tego jedynego nie była prosta, ale pomogło mi, pokierowanie się myślą:, „Dlaczego by nie wybrać czegoś, co do dzisiaj jest tematem kontrowersji wśród historyków, publicystów i zwykłych obywateli Polski. Po przeanalizowaniu jeszcze raz dokładnie wszystkiego doszedłem do wniosku, że tematem, który idealnie by pasował do mojej myśli jest temat Stanu wojennego.
Według mnie temat ten nie został wyjaśniony, ponieważ widząc i przyglądając się bacznie poczynaniom polityków w III Rzeczpospolitej mogę jedynie zauważyć, że punkt widzenia na dzień 13 grudnia 1981 roku zależy tylko i wyłącznie od frakcji politycznej, która rządzi, a nie od rzetelnych faktów i dokumentacji z tamtych czasów. Dogłębne zrozumienie tego tematu może się jedynie odbyć po przez spojrzenie na stan wojenny z perspektywy opozycji i komunistów. Spojrzenie z tych trzech różnych punktów widzenia może trochę bardziej przybliży nas do tego czy Wojciech Jaruzelski wprowadzając stan wojenny w Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej uchronił nasze państwo przed wydarzeniami, które mogłyby przypominać 4 listopada 1956 rok na Węgrzech lub 21 sierpnia 1968 rok w Czechosłowacji. Nie możemy zapominać o tym, że ZSRR już przedtem dwukrotnie dokonało zbrojnego najazdu na dwa „bratnie” państwa. Pierwszy raz na Węgry, kiedy tamtejszym system komunistyczny załamał się i po raz drugi na Czechosłowację, kiedy miejscowa partia ugrzęzła w oczach radzieckiego kierownictwa. To jest chyba jeden z głównych argumentów zwolenników wprowadzenia stanu wojennego, ale czy sytuacja polityczna w roku 1956 i 1968 była porównywalna do roku 1981, czy socjalizm w wykonaniu Polaków i sytuacja w Polsce była porównywalna z innymi krajami Układu Warszawskiego na te inne nurtujące pytania postaram się odpowiedzieć, co w konsekwencji zaprowadzi do odpowiedzi czy była to ucieczka przed inwazją…
Solidarność
Solidarność jako masowy ruch społeczny stanowił poważne zagrożenie nie tylko dla ZSRR, ale i dla całego systemu komunistycznego Europie Wschodniej. Sam fakt istnienia siły niezależnej i nie kierowanej przez władze stwarzał ogromne zagrożenie, ale fakt „zarażenie tym wirusem” innych państw Układu stwarzał jeszcze bardziej przerażającą wizję. W okresie od sierpnia 1980 roku do grudnia 1981 roku kilkanaście faktów wskazywało, że inne reżimy komunistyczne w Europie Wschodniej zareagowały negatywnie na działalność Solidarności. Czy jej przywódcy wiedzieli, że tak radykalna i ekspresowa droga dojścia do „wolnego państwa Polskiego” może doprowadzić do tragedii? Na pewno tak, wniosek taki można wyciągnąć z wypowiedzi Lecha Wałęsy, który mówił:, „Nie wierzę nikomu, kto sprawuje władzę w tym systemie - twierdził - oni (władze) ciągle chcą nas wymanewrować… W tym systemie nie ma miejsca dla samorządu (społecznego): musimy mu stawić czoła; od samego początku jasne było, że konfliktu nie można uniknąć…” Po tej wypowiedzi nastąpiło kilka oświadczeń innych liderów Solidarności w podobnej tonacji. Zrozumiałe jest zdeterminowanie i brak chęci ustępstw z aparatem władzy, który prześladuje, kłamie, zniewala, a nawet zabija. Osoby takie jak Władysław Frasyniuk, Lech Wałęsa i inni przywódcy byli na pewno osobistościami charyzmatycznymi, pełnymi energii i chęci walki o wolność, ale czy można powiedzieć czy byli na tamte czasy skutecznymi politykami? Wydaje się, że nie musi tak być, ponieważ jak mogli wpłynąć na taką masę ludu i wytłumaczyć to, że trzeba się dogadywać i próbować wprowadzać stopniowe i powolne zmiany. Odpowiedź jest prosta nie mogli, gdyż największym zagrożeniem mógł być strach przed tym, że ludzie przestaną widzieć w „opozycji, opozycje”. To było na pewno głównym czynnikiem, który przeszkadzał w próbie łagodzenia sporów i konfliktów z władzą. Wszystko mogło się rozpaść w chwili i podzielić na kilka lub nawet kilkanaście nowych nurtów politycznych, który w pojedynkę nie byłby w stanie zrobić nic, a z czasem mogłyby po prostu przestać istnieć.
Mówiąc o Solidarności nie można wspomnieć o Kościele w Polsce, a w szczególności o osobie kardynała Stefana Wyszyńskiego i Jana Pawła II. Wojciech Jaruzelski w swojej książce „Stan wojenny dlaczego…” napisał bardzo ważne słowa, że jednym z głównych czynników dla których komunizm w Polsce musiał upaść był brak miejsca dla kościoła w tejże ideologii. W czasie wydarzeń lat 1980-1981 Kościół zdecydowanie popierał „Solidarność”. Udzielał znacznej pomocy jej strukturom, autoryzował przywódców, desygnował duszpasterzy i doradców. Kościół jednak nie był zainteresowany w pogłębianiu kryzysu i obawiał się, że może on przybrać różne nawet skrajne i ekstremalne formy. W homilii wygłoszonej 26 sierpnia 1980 roku na Jasnej Górze prymas Stefan Wyszyński mówił o odpowiedzialności o prawach i obowiązkach za naród. „ To wszystko - powiedział - wymaga rozwagi, roztropności, ducha pokoju i pracy. Bez tego nie ma właściwego rozwiązania sytuacji, pomimo najsłuszniejszych racji, jakie moglibyśmy przytoczyć”. Podkreślał również, że „żądania mogą być słuszne i na ogół są słuszne, ale nigdy nie jest tak, aby mogły być spełnione od razu, dziś. Ich wykonanie musi być rozłożone na raty. Trzeba, więc rozmawiać: w pierwszym rzucie wysuwamy żądania, które mają podstawowe znaczenie, w drugim rzucie następne. Takie jest prawo życia codziennego”. W osobie kardynała władza widziała wtedy i przeciwnika i sprzymierzeńca. Wroga - pod wpływem tamtejszej opcji politycznej, ale również sprzymierzeńcem, ponieważ bardzo niepokoił go rozwój skrajnych tendencji. Dawał temu wyraz w licznych wystąpieniach.
Reasumując zadania Solidarności powinny być określone jako kilku etapowe i rozłożone w czasie. W pierwszym rzędzie wywalczenie przestrzeni, aby móc istnieć. To zostało zrobione. Drugim krokiem powinno być wytyczenie ostatniej linii między tym, co „nasze”, a tym co władzy. Tymczasem opozycja mając poczucie swojej siły i misji parła dalej do przodu, nie potrafiąc dać sobie rady z tym, co już wywalczyła.
Władza
Państwo, partia, gospodarka w roku 1980 znalazły się ewidentnie w tarapatach. Cały scentralizowany system administracyjny, niewydajna gospodarka, na szczeblach ogólnokrajowych jak i lokalnych znalazły się w sytuacji można by powiedzieć bez wyjścia. Problemy te stały się nie do rozwiązania w momencie, kiedy społeczeństwo za sprawą Solidarności zdało sobie sprawę, że ustrój panujący w Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej jest zgniły i spróchniały i nadaje się już tylko do wymiany, a próba naprawiania go już nie ma sensu. Domaganie się zmian politycznych w tamtejszym systemie zmuszało do konfrontacji z władzą. Od lipca 1980 roku, czyli od wybuchu strajków w kierownictwie rządu dokonywano wielu zmian, a najlepiej świadczyć może o tym fakt, że trzy razy zmieniła się osoba premiera: Józefa Pińkowskiego zastąpił Edward Babiucha pod koniec sierpnia 1980 roku, ale już w lutym 1981 roku jego miejsce zajął Wojciech Jaruzelski. Zmiany zachodziły też na szczeblach wicepremierów i prawie nieustające roszady na szczeblach ministrów, dyrektorów departamentu i innych wyższych stanowiskach administracyjnych. Ważne jest według mnie to, aby powiedzieć kilka słów na temat osoby, która wprowadzając stan wojenny sprawowała najwyższą władzę, a mianowicie Wojciecha Jaruzelskiego. Sam fakt wyboru już wojskowego na przewodniczącego partii wydawał się kontrowersyjny, gdyż wraz z jego awansem na przywódcę Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, cały sektor cywilny przeszedł pod władzę wojskowego. Decyzja ta jednak wydawała się zrozumiała w obliczu narastającego kryzysu polityczno - gospodarczego. Co najważniejsze wybór Jaruzelskiego od razu spotkał się z aprobatą i zadowoleniem innych krajów komunistycznych. Najlepiej obrazują to gratulacje otrzymane od Leonida Breżniewa 19 października 1981 roku, w których pisze: „Znając Was jako wybitnego działacza partyjnego państwowego bratniej Polski, konsekwentnego zwolennika niewzruszonej przyjaźni Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej ze Związkiem Radzieckim” - pisał radziecki przywódca w specjalnym posłaniu do Jaruzelskiego. Inni przywódcy wyrażali się w podobnym tonie. Nadzieja, że zastąpienie Stanisława Kani coś zmieni legło w gruzach, ponieważ jak inaczej można nazwać fakt wprowadzenia stanu wojennego, bez względu na to czy sytuacja tego wymagała czy nie, to jednak do niego doszło.
Jednym z ważniejszych czynników, jak nie najważniejszym, który paraliżował kraj i przyczynił się pośrednio do podjętych decyzji z 13 grudnia 1981 jest gospodarka. Zapoznając się z wieloma materiałami, książkami dotyczącymi tamtego okresu czasu, widać wyraźnie gdzie władza dopatrywała się problemu, a gdzie opozycja go widziała. Pierwsza strona upatrywała go w strajkach, braku chęci i motywacji do pracy, która miała doprowadzić do naprawy naszego socjalistycznego kraju, natomiast druga strona traktowała ostrzeżenie o pogłębiającym się upadku gospodarczym wskutek chaosu i anarchii jako raczej wyraz oficjalnej kampanii „propagandy bankructwa” niż realistyczną charakterystykę stanu sytuacji. Przykładów jest wiele, które dotyczą naszych zaopatrywania kraju jak i naszych umów z partnerami zagranicznymi np. dostarczania w zamian za pożyczki węgla do Austrii, spadek dochodu narodowego, spadek w przemyśle, wzrost inflacji, zadłużenie kraju tylko w roku 1981 na zachodzie oscylowało między sumą dwadzieścia cztery, a dwadzieścia pięć miliardów dolarów amerykańskich. Ciągłe ogłaszanie i alarmowanie nie wiele czyniły, a wręcz tylko wzmagały nieufność negatywne nastawienie społeczeństwa do rządu. Wszystkie wyżej wymienione czynniki wpływały na destabilizacje polityczną w kraju. Logiczne się wydaje, że władza za wszelką cenę nie chciała oddać „wszystkiego”, ale czy działała tylko w swoim imieniu? Czy polscy komuniści działali niezależnie od Związku Radzieckiego? Według oficjalnego przyjętego przez Sowietów i Polaków stanowiska nasz rząd działał samodzielnie, utrzymując mit, że jest to sprawa wewnętrzna Polski, chcieli uniknąć silnych akcji odwetowych ze strony Zachodu, a właśnie w tym czasie decydowały się losy rozmieszczenia amerykańskich pocisków średniego zasięgu w Europie. 28 października odbył się jednogodzinny strajk, aby wyrazić protest przeciwko brakom żywności i nękania związku zawodowego przez władze. Komentarz władzy wypowiedziany przez członka Biura Politycznego brzmiał że: „ Sejm jest władny zakazać strajków i jeśli Solidarność nie zmieni swojego postępowania, będzie rzeczą konieczną podjąć daleko idące decyzje”. Dwa dni później Jaruzelski przekazuje do prezydium Sejmu projekt ustawy „o nadzwyczajnych środkach działania w interesie ochrony obywateli i państwa”. Co znaczy, że już w październiku poczyniono pierwsze kroki umożliwiające wprowadzenie stanu wyjątkowego. Listopad zapowiadał się pewnym rozjaśnieniem i ustabilizowaniem sytuacji gdyż po dłuższej przerwie wznowiono rozmowy między obydwiema stronami, jednak pomimo zapewnień w swoich książkach Wojciecha Jaruzelskiego, że władza robiła wszystko, aby uniknąć ostatecznego rozwiązania to ciężko sobie zrozumieć najście na mieszkanie Jacka Kuronia jako próba łagodzenia sytuacji i przemówienie w sejmie premiera wzywającego do uchwalenia ustawy, pozwalającej zastosować wyjątkowe środki w celu stawienia czoła anarchii i chaosowi zagrażającym krajowi.
W końcu zaczyna się ostatni miesiąc roku 1981. 7 grudnia władze publikują taśmę z nagraniem przywódców Solidarności, którzy będą dążyć do radykalnych zmian w Polsce. Wzrost napięcia już był wyraźnie widoczny, że nawet sam prymas Józef Glemp, z obawy przed możliwością wymknięcia się sytuacji z pod kontroli próbuje doprowadzić do kolejnych rozmów pomiędzy obydwiema stronami. Sam Lech Wałęsa jeszcze 9 grudnia będąc w Warszawie czekał na spotkanie z Jaruzelskim, lecz na zaproszenie z jego strony się nie doczekał. Można wnioskować, że władza już tylko poszukiwała wyłącznie pretekstu do znalezienia tylko odpowiedniego momentu i czasu, aby wprowadzić stan wyjątkowy. Zaraz po tych wydarzeniach do stolicy przyleciał naczelny dowódca sił zbrojnych Układu Warszawskiego Michał Kulikow, który wraz z ponad setką oficerów radzieckich pierwsze dni po 13 grudnia spędził w bunkrze otrzymując szczegółowe raporty dotyczące rozwijającej się sytuacji. Dzień po niedoszłym spotkaniu z 9 grudnia, radziecka agencja urzędowa TASS ogłasza komunikat w tonie, w jakim podczas długiego kryzysu w Polsce nie zdarzyło się jej wypowiadać. Zarzuty, jakie padały z jej strony to, że „kontrrewolucyjny front w Polsce, z silną Solidarnością jako ośrodkiem, rozszerza walkę z Polską Zjednoczoną Partią Robotniczą i otwarcie przygotowuje się do obalenia przemocą rządu polskiego”. TASS posiadał jako pierwsza agencja, która już kilka minut po przemówieniu Jaruzelskiego 13 grudnia 1981 roku podała jego streszczenie. Zwykle to trwało kilka godzin lub dni, a tutaj dokładnie zajęło to 4 minuty. Świadczyć to może o tym, że mogła ona otrzymać nawet całe wystąpienie już wcześniej. Tutaj zadać pytanie czy władza w Polsce widziała tylko interes utrzymania władzy, wprowadzając stan wyjątkowy czy była to jedyna droga przed wkroczeniem sił radzieckich na nasze terytorium. Oficjalne źródła nie podają, kiedy rozpoczęto pierwsze konkretne plany dokonania zamachu i w jakim stopniu przygotowania te były kontrolowane przez Moskwę. Nie da się ukryć, że Związek Radziecki był bardzo zainteresowany rozwiązaniem „sprawy polskiej” bez swojej ingerencji przy użyciu własnego wojska. I to się udało, sukces radzieckiej dyplomacji jest ukoronowaniem kilku miesięcznej pracy, poszukującej takiego wyjścia z sytuacji, które by nie naruszyło „dobrego” imienia ZSRR na zachodzie i uspokoiło buntujących się Polaków. Ostatecznie nie pogorszyły się radzieckie kontakty handlowo - polityczne z Zachodem, a ukazanie, że nasz kraj sam rozwiązuje swoje problemy tylko przyczyniło się do wzrostu wiarygodności Sowietów. Tylko sytuacja ze Stanami Zjednoczonymi się nie zmieniła ,ponieważ po inwazji na Afganistan, kontakty pomiędzy tymi dwoma mocarstwami były już tak złe, że czynnik ten nie miał większego znaczenia w ich relacjach.
W mojej końcowej ocenie, czy stan wojenny uchronił nas przed inwazją mogę stwierdzić, że był on nie potrzebny, ponieważ w większym stopniu chronił on interesy polskich komunistów niż ojczyzny przed najazdem. Tłumaczenie, że były przesłanki, co do zagrożenia zewnętrznego były bardziej grą dyplomacji ZSRR, po, przez którą udało się załatwić trzy bardzo ważne rzeczy. Pozostanie przy władzy komunistów w Polsce, a co za tym idzie pozostanie dalej w silnych związkach polityczno - gospodarczych naszych krajów, zamrożenie silnych niepokojów i ruchów reformatorskich w Europie Wschodniej. Była to tragedia dla nas, a ogromny sukces dla „naszych sojuszników” z Kremla.
Bibliografia:
1. Wojciech Jaruzelski, „Stan wojenny dlaczego…”, Warszawa 1992
2. Wojciech Jaruzelski, „Różnić się mądrze”, Warszawa 2000
3. Jan B. de Weydenthal, Bruce D. Porter, Kevin Devlin, „Polski dramat 1980 - 1982, Warszawa 1991
4. Wojciech Roszkowski, „ Historia Polski 1914 - 2004”, Warszawa 2005