1 800 JEŚLI WIDZIAŁEŚ ZADZWOŃ 4 ZNAK WĘŻA


JENNY CARROLL


T

ym razem kiedy to się zaczęło, byłam kompletnie zasko­czona.

Na tym etapie powinnam zauważyć, że coś się dzieje. Tyle czasu minęło. Ale nie. Chyba mimo wszystko jestem taką samą idiotką jak zawsze.

Tym razem nie zaczęło się od telefonu czy listu. Tym razem to był dzwonek do drzwi. Zadzwonił dokładnie w środku uro­czystego obiadu z okazji Święta Dziękczynienia.

Nie było w tym nic niezwykłego. To znaczy, jeśli chodzi o dzwonek. Wręcz przeciwnie, odzywał się ostatnio bardzo czę­sto. A to dlatego, że parę miesięcy temu jedna z restauracji nale­żących do moich rodziców doszczętnie spłonęła i sąsiedzi -mieszkamy w małym miasteczku - okazywali nam współczu­cie, przynosząc befsztyki albo jakieś ciasto.

Poważnie. Jakby ktoś umarł. Ludzie zawsze przynoszą pre­zenty w postaci jedzenia, kiedy ktoś umrze, bo sądzą, że rodzi­na w żałobie nie czuje się na siłach gotować i zagłodziłaby się na śmierć, gdyby przyjaciele i sąsiedzi nie przychodzili na okrąg­ło z babką cytrynową czy czymś takim.


Jakby nie istniało coś takiego jak pizzeria.

A w naszym wypadku nie chodziło o zmarłego człowieka. Chodziło o Mastrianiego, elegancką restaurację - idealne miej­sce na kolację przed balem na zakończenie roku szkolnego czy wesele - która spłonęła ze szczętem za sprawą paru młodocia­nych przestępców pragnących mi unaocznić, jak bardzo nie odpowiada im fakt, że wtykam nos w ich sprawy.

Tak. Rodzinna restauracja sfajczyła się z mojej winy.

Nieważne, że próbowałam powstrzymać mordercę. Nie­ważne, że ludzie, których ten facet próbował wykończyć, nie byli mi obcy, bo chodzili do tej samej szkoły, co ja.

Czy miałam stać z boku i pozwolić, żeby wyekspediował moich przyjaciół na drugą stronę?

No cóż. Gliny w końcu przyskrzyniły drania, Mastriani był ubezpieczony, no i mamy dwie inne restauracje, które nie ob­róciły się w popiół.

Nie mówię, że to nie była okropna strata. Mastriani był oczkiem w głowie mojego taty, no i najlepszą restauracją w mie­ście. Chcę tylko powiedzieć, że ciasto z persymoną nie było nam wcale potrzebne.

Martwiliśmy się i tak dalej, ale to nam nie odebrało chęci gotowania. Nie w mojej rodzinie. Gdy dorasta się, że tak po­wiem, w cieniu restauracji, siłą rzeczy nabywa się wiedzy o go­towaniu, wie się też, jak spuścić wodę z podgrzewanego bufetu albo sprawdzić świeżość okonia i nie dać się nabić w butelkę dostawcy ryb. W moim domu jedzenia nigdy nie brakowało.

W tamto Święto Dziękczynienia stół aż się uginał pod jego cię­żarem. Ledwie zmieściły się talerze, tyle było salaterek kopiasto załadowanych indykiem, patatami, pełnych sosu żurawinowego, dwóch rodzajów dressingu, fasolki, sałatek, pieczywa, ziemniaków zapiekanych w sosie, ziemniaków tłuczonych z czosnkiem, mar­chewki w polewie, puree z rzepy i kremu ze szpinaku.

I wcale od nas nie oczekiwano, że weźmiemy odrobinkę wszystkiego do spróbowania. Nie z moją mamą i tatą przy stole. Jeśli się nie naładowało na talerz fury żarcia, uznawali to za obelgę.

A dla mnie, widzicie, stanowiło to poważny problem, bo miałam w planie jeszcze jeden obiad z okazji Święta Dziękczy­nienia - o czym nie wspomniałam rodzicom, wiedząc, że nie byliby zachwyceni. Usiłowałam więc po prostu zachować tro­chę miejsca w żołądku.

Może jednak powinnam była znaleźć jakąś wymówkę, gdyż pewni ludzie przy stole zwrócili uwagę na mój rzekomy brak apetytu i poczuli się zobligowani fakt ten skomentować.

Mama przerwała rozmowę z panem Ab ramowitzem.

- Ależ ona je, Rose.

Douglas, który nawet w szczytowej formie nie znosi zwra­cać na siebie uwagi, szybko podał fasolkę mojej najlepszej przy­jaciółce, jakby to mogło go uchronić przed wściekłym wzro­kiem cioci Rose.

Na szczęście, w tym momencie odezwał się dzwonek. Odłożyłam serwetkę i podniosłam się tak szybko, że niemal przewróciłam krzesło.

- Otworzę! - wrzasnęłam, pędząc do holu.

Chyba każdy by się tak zachował na moim miejscu. Kto miałby ochotę setny raz wysłuchiwać, jak to poraził mnie pio­run i w związku z tym pojawiła się u mnie szczególna zdolność psychiczna odnajdywania zaginionych ludzi; jak zostałam pra­wie porwana przez niezbyt sympatyczne siły rządowe, które chciały mnie zmusić do współpracy; jak grupka przyjaciół mu­siała wysadzić parę rzeczy w powietrze, żeby mnie bezpiecznie sprowadzić do domu. Ten temat mocno się przejadł, może by­śmy tak pomówili o czymś innym?

- Kto to może być? - zastanawiała się mama. - Wszyscy lu­dzie, których znamy, siedzą z nami przy stole.

To się akurat zgadzało. Oprócz ciotki Rose, moich rodzi­ców i mnie byli jeszcze moi dwaj starsi bracia - Douglas i Mi-chael, nowa dziewczyna Michaela (ciągle dziwnie się czuję, na­zywając ją w ten sposób, bo Mikey całymi latami tylko marzył, że pewnego dnia Claire Lippman raczy choćby spojrzeć w jego stronę, a teraz, łamiąc wszelkie konwenanse, zaczęli ze sobą chodzić - Piękna i Maniak Komputerowy), jej rodzina, a także moja najlepsza przyjaciółka Ruth Abramowitz z rodzicami i Ski­pem, bratem bliźniakiem. W sumie aż trzynaście osób. Zdecy­dowanie nie miało się wrażenia, że kogoś brakuje.

Kiedy jednak dotarłam do drzwi, okazało się, że brakuje. Nie, nie przy naszym stole; przy cudzym.

Na zewnątrz było ciemno - w listopadzie w Indianie wcześ­nie zapada mrok - ale na ganku paliło się światło. Przed drzwia­mi stał wysoki czarny mężczyzna. Rozglądał się niecierpliwie, czekając, aż ktoś mu otworzy.

Poznałam go od razu. Jak wspomniałam, nasze miasto jest dosyć małe i jeszcze parę tygodni wcześniej nie mieszkał w nim żaden Afro-Amerykanin. Sytuacja uległa zmianie, kiedy dom Hoadleyów po drugiej stronie ulicy został kupiony przez dok­tora Thompkinsa, który objął stanowisko naczelnego chirurga w naszym szpitalu okręgowym i przeprowadził się do nas z Chi­cago wraz z żoną, synem i córką.

Otworzyłam drzwi ze słowami:

- Hej, doktorze Thompkins.

- Hello, Jessico - uśmiechnął się. - Eee... to znaczy, hej. W Indianie zamiast „hello" mówi się „hej". Doktor Thomp­kins starał się wdrożyć do używania miejscowego narzecza.

- Proszę wejść - cofnęłam się, żeby mógł schronić się przed zimnem. Śnieg wprawdzie jeszcze nie spadł, ale na kanale Pogoda zapowiadali, że nastąpi to wkrótce. Nie spodziewano się, ku mojemu zmartwieniu, ilości śniegu wystarczającej, żeby za­mknąć szkołę w poniedziałek.

Doktor Thompkins wydawał się bardzo zdenerwowany. Uznałam, że pewnie chce coś pożyczyć. Kiedy ktoś z sąsiedz­twa chce coś pożyczyć, zwłaszcza coś związanego z gotowaniem, prawie zawsze zaczyna od nas. Moi rodzice prowadzą restaura­cje, mamy więc właściwie wszystko, co jest potrzebne do goto­wania, i to na ogół w ogromnych pękatych pojemnikach.

Doktor Thompkins pochodził z wielkiego miasta i w ogó­le, więc pewnie nie wiedział, że w małym miasteczku pożycza­nie różnych rzeczy od sąsiadów jest czymś zupełnie natural­nym. Podejrzewałam, że doktor nie wie mnóstwa rzeczy o naszym mieście. Na przykład tego, że chociaż oficjalnie In­diana podczas wojny domowej sprzymierzyła się z Północą, pewni ludzie - zwłaszcza w południowej części stanu - wcale nie uważali, że konfederaci tak całkiem nie mieli racji.

Właśnie dlatego w dniu, kiedy na naszą ulicę zajechała cię­żarówka z dobytkiem Thompkinsów, moja mama czekała na nowych mieszkańców z wielkim garem manicotti i powitała ich w imieniu sąsiadów, zanim jeszcze wysiedli z samochodu. Pani Abramowitz, która nie umie ugotować nawet jajka, zjawiła się ze sklepowym ciastem w dużym białym pudle. A państwo Lipp­man przybyli z talerzem słynnych czekoladowych ciasteczek

Claire. (Na czym polegała ich tajemnica? To kupne ciastka Toll-house Break and Bake. Claire tylko je wkłada do wysmarowa­nej tłuszczem brytfanny. Poważnie. Poznałam ten sekret i mnó­stwo innych, jeszcze bardziej interesujących, odkąd Claire została dziewczyną mojego brata).

Prawie wszyscy z najbliższego sąsiedztwa i wiele osób z od­leglejszych ulic zjawiło się, aby powitać Thompkinsów w dniu ich przybycia. Założę się, że Thompkinsowie musieli nas uznać za gromadę pomyleńców, dobijających się do ich drzwi przez cały ten dzień i kilka następnych z kilogramami czekoladowych ciastek, bakłażanowego parmigiana, makaronu z serem, galare­tek i domowego placka kawowego.

Nie wiedzieli jednak, że przez nasze miasto - tak jak przez całe Stany Zjednoczone przed stu pięćdziesięcioma laty - przebiegała linia dzieląca je na dwie różne części. W jednej znajdowały się Lum-bley Lane, plac z budynkami sądów, większość urzędów, a także szpital, centrum handlowe i szkoła średnia. Mieszkali tam ludzie, których w mojej szkole określano mianem „miastowych".

No i była reszta hrabstwa, za granicami miasta; głównie lasy, pola kukurydzy, jakiś kemping tu i tam i opuszczona fabryka tworzyw sztucznych dla większego efektu. Tam nadal pieniły się analfabetyzm, przesądy, a w głębi lasów, dokąd tata zabierał nas na wycieczki, kiedy byliśmy mali, można było znaleźć miejsca, gdzie pędzono bimber. Dzieciaki w szkole nazywały mieszkańców tych odległych rejonów „wsiokami" albo „owsem", bo rzekomo większość z nich jadała owsiankę na śniadanie, w dodatku bez rodzynek

W moim mieście to właśnie wsioki jeżdżą czasem z flagami Konfederacji powiewającymi z pikapów. To wsioki używają pewnego niecenzuralnego słowa na „d", i wcale nie dlatego, że cytują Chrisa Rocka, Jennifer Lopez czy kogoś tam. Choć znam sporo wsioków, którzy nigdy nikogo nie nazwaliby tym słowem, podobnie jak znam paru miastowych, którzy nie zawahaliby się nazwać dziewczyny takiej jak ja, z bardzo krótkimi włosami i tendencją do załatwiania różnych spraw przy użyciu pięści, sło­wem na „I", a mojej przyjaciółki Ruth, która jest Żydówką, sło­wem na „J" albo innym równie obraźliwym.

Jest więc chyba jasne, dlaczego, gdy zobaczyliśmy, jak wpro­wadzają się Thompkinsowie, niektórzy z nas zaczęli się obawiać kłopotów.

Minął miesiąc i obeszło się bez incydentów. Może więc wszystko dobrze się ułoży, myślałam wtedy.

Teraz, rzecz jasna, wszystko się zmieniło. Ale w tamtym momencie starałam się tylko, żeby pan Thompkins nie czuł się skrępowany w naszym holu. Przecież nie wiedziałam, skąd mia­łabym wiedzieć? Mogę być „psychiczna", ale nie aż tak.

- Mi casa es su casa, doktorze Thompkins - zwróciłam się do gościa. To pewnie najgłupsza rzecz, jaką mogłam powiedzieć, ale mniejsza z tym. Po praniu mózgu w wykonaniu cioci Rose nie byłam w twórczym nastroju. Ponadto uczę się francuskie­go, a nie hiszpańskiego.

Doktor Thompkins uśmiechnął się blado i wypowiedział słowa, po których poczułam się, jakby śnieg jednak zaczął pa­dać. Tyle że padał wyłącznie na moje plecy.

- Byłem tylko ciekaw - rzekł - czy może widziałaś gdzieś mojego syna.

2


0x08 graphic
0x08 graphic
V piętro. Musiałam usiąść na półpiętrze, bo czułam, że ko­lana się pode mną uginają.

- Janie... -wykrztusiłam. -Już się tym nie zajmuję. Może nikt panu nie powiedział, ale ja już się tym nie zajmuję.

Doktor Thompkins spojrzał na mnie, jakbym oświadczyła, że pies dingo pożarł moje dziecko.

- Słucham? - odezwał się, mocno zdziwiony.

Na szczęście, w tej chwili z jadalni wyszedł tata, z serwetką nadal zatkniętą za pasek spodni. Za nim szła mama z Mikiem -i z Claire, jak zwykle uczepioną jego ramienia.

- Mogłoby być lepiej - powiedział doktor. - Bardzo prze­praszam, że przeszkadzam w posiłku. Zastanawiałem się, czy ktoś z was widział mojego syna Nate'a. Parę godzin temu wy­szedł do sklepu - Rowenie zabrakło bitej śmietany - i od tam­tej pory nie widzieliśmy go. Pomyślałem, że może wpadł do waszych chłopców albo do Jessiki...

Poczułam ulgę, bo doktor Thompkins nie prosił, żebym odnalazła jego syna. Pytał tylko, czy go widziałam.

Zarazem było mi trochę głupio. Ze spojrzeń, jakie rzucał mi doktor, wynikało, że uważa mnie za zdrowo pomyloną w związku z moją reakcją na proste jego pytanie o syna. Trudno mu się dziwić. Nie było go tutaj zeszłego lata ani nawet jesienią. Nie wiedział, że to mnie prasa nazwała Dziewczyną od Pioru­na. Nie miał pojęcia o moim niezwykłym darze.

Mike tłumił dłonią chichot. Od razu domyślił się, co się stało. No wiecie, jak zrozumiałam pytanie doktora Thomp-kinsa.

- Nie, nie widzieliśmy Nate'a - odparła mama z wyrazem troski na twarzy. Martwi się za każdym razem, gdy usłyszy, że jakieś dziecko urwało się z rodzicielskiej smyczy. To dlatego, że jedno z jej własnych dzieci kiedyś to zrobiło i odnalazła je do­piero w szpitalu.

- Och - westchnął doktor Thompkins. Wydawał się bar­dzo rozczarowany. - Cóż, pomyślałem, że warto spróbować. Pewnie zatrzymał się przy grach wideo...

Nie chciałam być tą osobą, która wyjaśni doktorowi, że sa­lon gier jest dziś nieczynny. Wszystko było zamknięte w naszym mieście, z wyjątkiem Stop and Shop, którego nie zamykano na­wet w święta Bożego Narodzenia.

Claire nie miała problemów z przekazywaniem złych wia­domości.

- Salon gier jest zamknięty, doktorze Thompkins - powie­działa. - Wszystko jest dziś nieczynne. Nawet kręgielnia i kina.

Słowa Claire dobiły Thompkinsa. Nawet mama posłała jej pełne wyrzutu spojrzenie. A w oczach mojej mamy Claire jest skończoną doskonałością, mimo iż to częściowo z jej powodu Mike uczęszcza obecnie do miejscowego college'u, zamiast do Harvardu, gdzie miał w tym roku studiować.

- Och - powtórzył doktor Thompkins. Uśmiechnął się dzielnie i dodał: - Cóż, może spotkał jakichś znajomych.

To było możliwe. Nate Thompkins, uczeń drugiej klasy Szkoły im. Ernesta Pyle'a - do której i ja chodzę - nie miał spe­cjalnych kłopotów ze znalezieniem sobie towarzystwa, mimo że był nowy i był jedynym Afro-Amerykaninem w szkole. Przy­stojny, atletycznie zbudowany Nate natychmiast został przyjęty do szkolnej drużyny piłkarskiej, i to wcale nie dlatego, że trener Albright poszukiwał nowych zawodników. Podobno ma talent i to od razu ustawiło go w najlepszym towarzystwie.

W przeciwieństwie do jego starszej siostry Tashy, uczennicy ostatniej klasy, mola książkowego, którą wyśledziłam, jak kręci­ła się przed salą, gdzie codziennie po lekcjach zbiera się komitet obradujący nad książką roku. Była zbyt nieśmiała, żeby wejść do środka. Podeszłam więc do niej i powiedziałam coś w rodza­ju: „Chodź, przedstawię cię". Obdarzyła mnie takim uśmie­chem, jakbym oferowała jej wyssanie rany po ukąszeniu węża.

Otwartość Nate'a nie była chyba cechą dziedziczną, bo Ta-sha z pewnością jej nie posiadała.

Tata przerwał jej stanowczym:

Nikt jednak, o ile mi wiadomo, nie zachwycał się towarzy­stwem ciotki Rose.

- Józefie - zapytała, gdy tylko pojawiliśmy się ponownie w jadalni - kim był ten kolorowy?

Mieć taką krewną jak ciocia Rose to naprawdę krępujące. A nie jest przecież alkoholiczką ani nikim takim, więc jej za­chowania nie da się przypisać jakimś czynnikom zewnętrznym. Jest zwyczajnie niedobra. Parę razy miałam ochotę jej dołożyć, ale że ma chyba ze sto lat (dobra, siedemdziesiąt pięć, wielka mi różnica), moi rodzice nie przyjęliby tego spokojnie. Poza tym usiłowałam ostatnio zwalczyć moją skłonność do stosowania przemocy, a to dzięki pozwowi, jaki otrzymałam w związku z przetrąceniem czyjejś przegrody nosowej. Chociaż nadal uwa­żam, że ta osoba na to zasłużyła.

- Afro-Amerykanin, Rose - poprawiła ją mama. - W do­datku nasz sąsiad, doktor Thompkins. Czy dolać komuś wina? Skip, może jeszcze coli?

Skip jest bratem bliźniakiem Ruth. Podobno kocha się we mnie, ale zawsze o tym zapomina, kiedy w pobliżu znajduje się Claire Lippman. Wszyscy chłopcy - włączając mojego drugiego brata, Douglasa - kochają Claire. Wygląda na to, że Claire wy­dziela jakieś feromony czy coś, czego takie dziewczyny jak Ruth i ja nie posiadają. To jest trochę wkurzające.

Oczywiście nie chodzi o to, żebym się koniecznie chciała Skipowi podobać. On mi się w ogóle nie podoba. Podoba mi się ktoś inny.

Ktoś, kto oczekiwał mnie na obiedzie z okazji Święta Dzięk­czynienia. Tylko że tak, jak się sprawy miały...

Wymieniliśmy spojrzenia z Mikiem i Douglasem. Zabaw­nie było słyszeć, jak ciotka Rose używa określenia „odurza się".

Mojej mamie chyba nie wydało się to zabawne, bo suro­wym tonem powiedziała:

- Nie bądź śmieszna, Rose. W naszym mieście nie ma żad­nych narkotyków.

Nie uznałam za wskazane uświadomić jej, że w poprzedni weekend, na imprezie związanej z castingiem do Hello Dolly (Claire, rzecz jasna, dostała rolę Dolly) dwoje dzieciaków (nie Claire, oczywiście - nie bierze narkotyków, bo ciało aktorki, jak twierdzi, stanowi świątynię) zostało wyprowadzonych przez



służby porządkowe, bo naćpali się za dużo extasy. W ogólnym rozrachunku mojej mamie lepiej oszczędzać tego typu wiado­mości.

Douglas pochylił się nad stołem, żeby mi szepnąć do ucha:

Tata trochę powywracał oczami, ale w końcu skinął głową, wskazując podjazd. Zrozumiałam, że się zgadza.

- Zabierz Ruth - rzucił tata, kiedy zdejmowałam płaszcz z wieszaka przy drzwiach do garażu.

- Eee... - skrzywiłam się.

- Ma podobno spaść śnieg.

Tata rozpromienił się.

- Naprawdę, Bert? Dziękuję. Bardzo dziękuję.

- Tato - powiedziałam błagalnym tonem, stając obok wie­szaka na klucze.

Ledwie na mnie spojrzał.

- Weź samochód matki - mruknął i zwróciwszy się do pana Lippmana, ciągnął: - Nie miałeś wrażenia, że w tłuczonych ziemniakach było za dużo czosnku?

Gestem zwycięzcy sięgnęłam po kluczyki od samochodu mamy - na łańcuszku razem ze skautowskim gwizdkiem, trzy­manym na wypadek, gdyby zaatakowano ją na parkingu przy Wal-Mart. Nikt nigdy nie został tam napadnięty, ale wszystkim odbiło, odkąd spłonęła restauracja Mastriani, mimo że spraw­ców schwytano.

Wreszcie wolna, pomyślałam, sadowiąc się za kierownicą volkswagena. Dzięki Bogu Wszechmogącemu wreszcie jestem wolna.

Ten cytat z pewnej sławnej osoby niespecjalnie pasował do sytuacji, ale wierzcie mi: gdybyście cały wieczór byli skazani na towarzystwo cioci Rose, pomyślelibyście to samo.

A co do prawa jazdy, to rzeczywiście trochę dziwna sprawa. Byłam dosłownie jedyną uczennicą przedostatniej klasy w Py­le`u, która nie miała prawa jazdy. Nie dlatego, że byłam za mło­da. Po prostu jakoś nie mogłam zdać tego egzaminu. I nie dlate­go, że nie potrafię prowadzić. Chodzi o, no wiecie, ograniczenie prędkości. Coś się ze mną dzieje, kiedy siadam za kółkiem. Nie wiem, na czym to polega, ale po prostu muszę - naprawdę -jechać szybko. Pewnie wiąże się to z hormonami, jak u Mike'a i Claire Lippman, bo nie umiem nad tym zapanować.

No i moi rodzice absolutnie nie są zainteresowani pozwa­laniem mi na jazdę ich samochodem. W razie kraksy odszkodo­wanie nie pokryłoby strat.

Nie zamierzałam jednak spowodować wypadku. Bo, jeśli nie brać pod uwagę tendencji do wciskania gazu, jestem do­brym kierowcą. Naprawdę dobrym.

Szkoda, że kiepsko sobie radzę niemal w każdej innej dzie­dzinie.

Samochód mojej mamy nie ma nawet połowy tej mocy, co volvo taty, ale i tak jest niezły. A że jestem niska, trochę łatwiej mi nim manewrować. Wyjechałam z podjazdu - bułka z ma­słem, nawet po ciemku - na pustą Lumbley Lane. Po drugiej stronie ulicy, u Hoadleyów - to znaczy, u Thompkinsów - pa­liły się wszystkie światła. Spojrzałam w okno dokładnie naprze­ciwko okna mojej sypialni. Był tam - jak się domyślałam, bo widziałam ją tam parę razy - pokój Tashy Thompkins. Thomp-kinsowie, do których przyjechali dziadkowie - wiedziałam o tym, bo z powodu tych gości odrzucili zaproszenie moich ro­dziców na uroczysty obiad - musieli jeść wcześniej od nas, sko­ro już dwie godziny temu wysłali Nata po bitą śmietanę. Tasha jest więc już w swoim pokoju. Ciekawa byłam, co robi. Miałam nadzieję, że nie odrabia lekcji. Sprawiała wrażenie dziewczyny, która byłaby do tego zdolna nawet w Święto Dziękczynienia.

W przeciwieństwie do mnie. Ja należałam do dziewcząt, któ­re wymykają się z domu po świątecznym obiedzie na randkę z chłopakiem.

W tamtej chwili cieszyłam się bardziej niż kiedykolwiek, że jestem właśnie sobą. Nie zastanawiałam się ani przez moment, jak bym się czuła, będąc Tashą, a już zwłaszcza jej bratem Nate'em.

A gdybym się zastanowiła - gdybym choć chwilę pomyślała o Nacie Thompkinsie - prawdopodobnie żyłby do dzisiaj.

3

O

jej, pani Wilkins - powiedziałam. - To najlepsze ciasto z dyni, jakie w życiu jadłam. Mama Roba uśmiechnęła się radośnie.

- Naprawdę tak uważasz, Jess?

- Tak, proszę pani - potwierdziłam szczerze. - Lepsze na­wet niż ciasto taty.

- Cóż, raczej w to wątpię - roześmiała się pani Wilkins. Wyglądała ładnie w przyćmionym świetle nad zlewem, z wyso­ko upiętymi rudymi włosami. Miała też ładną sukienkę, jedwab­ną, w kolorze jaspisu. Nie wyglądała na „mamusię", raczej na czyjąś dziewczynę. Co, w gruncie rzeczy, zgadzało się z praw­dą. Była dziewczyną Gary'ego-Ależ-Poważnie-Mów-Mi-Gary.

Ale była także matką mojego chłopaka, Roba.

Zauważyłam, jak Rob, obserwujący ich spod drzwi kuchni, skrzywił się, a następnie odwrócił i wyszedł. Może słusznie czuł się zdegustowany. Pracował z Mów-Mi-Garym w warsztacie samochodowym wuja. To dzięki Robowi pani Wilkins poznała Gary'ego.

Patrzyłam jeszcze przez chwilę, jak Gary tańczy z mamą Roba - tworzyli całkiem ładną parę: on szczupły i wysoki, o uro­dzie kowboja, ona urodziwa i pulchna, jak dziewczyna na wiej­skim balu - a potem poszłam za Robem do salonu. Rob właśnie włączył telewizor i zaczął oglądać mecz.

A przecież nie jest specjalnym amatorem futbolu. Podobnie jak ja, woli jednoślady.

To jest motocykle.

- Coś taki ponury jak kot bury? - spytałam, opadając na kanapę obok niego. Było to kretyńskie, wiem, ale w obecności przystojnego, świeżo opłukanego pod prysznicem faceta w lek­ko spłowiałym dżinsie trudno takiej dziewczynie jak ja myśleć rozsądnie.

- Nic mi nie jest - mruknął.

Rob, zazwyczaj mało komunikatywny, przynajmniej, jeśli chodzi o wyrażanie najgłębszych uczuć - tych, na przykład, ja­kie ja w nim budziłam - podniósł pilota i zmienił kanał.

- Chodzi o Gary'ego? Wydawało mi się, że go lubisz.

- Jest w porządku - stwierdził Rob. Kliknięcie. Kliknięcie. Kliknięcie. Przerzucał kanały niczym Claire Lippman, mistrzy­ni opalania, zużywająca kolejne pojemniczki kremów przeciw­słonecznych.

Mimo najlepszych chęci, czułam się trochę rozczarowana. Nie żebym się spodziewała, że mi się oświadczy albo coś, ale kiedy zaprosił mnie na świąteczny obiad, miałam nadzieję na jakiś znaczący rozwój naszych wzajemnych stosunków. Sądzi­łam, że może wreszcie odrzuci głupie uprzedzenia wynikające z faktu, że ja mam szesnaście lat, a on osiemnaście i jest pod opieką kuratora z powodu przestępstwa, którego natury jeszcze nie zdecydował się przede mną wyjawić.

Tymczasem cała sprawa wydawała się dziełem jego mamy. Nie tylko obiad, ale i zaproszenie.

- Zbyt rzadko cię widujemy - oznajmiła pani Wilkins, kie­dy przekroczyłam próg z bukietem kwiatów w ręku (były na­prawdę ładne i kosztowały mnie całych dziesięć dolarów). -Prawda, Rob?

Rob spojrzał na mnie spode łba.

Jak na chłopaka, którego poznałam podczas odsiadki w szko­le, mógłby okazać większą otwartość umysłu. Jest jednak zaska­kująco staromodny pod wieloma względami. Na przykład, jeśli chodzi o jego mamę i jej randki.

Wiedziałam wszystko o pani Wilkins i jej rannej zmianie. Mama Roba pracowała w Mastrianim, zanim restauracja zosta­ła spalona. Obecnie pracuje w Joe, innej restauracji należącej do moich rodziców.

- Na pewno wkrótce się zabierze - powiedziałam pocie­szająco, chociaż nie było jeszcze nawet dziesiątej. Rob mocno przesadzał. - Może byśmy się zgłosili do zmywania naczyń, tak żeby, no wiesz, mieli trochę czasu dla siebie?

Skrzywił się, ale jest gotów zrobić wszystko dla matki - ze względu na to, że jego tata zostawił ich oboje dawno temu -podniósł się z miejsca.

Weszliśmy do kuchni. Okazało się, sądząc po ilości piany fruwającej w powietrzu, że Mów-Mi-Gary i pani Wilkins świet­nie się bawią.

Rob wyglądał, jakby miał za chwilę zwymiotować.

Sypialnia pani Wilkins znajdowała się na piętrze, bardzo ją przypominała: była różowo-kremowa i ładna. Na ścianie wisia­ło kilka fotografii przedstawiających małego Roba. Wpatrywa­łam się w nie z zachwytem, wyobrażając sobie, jak będzie wy­glądało dziecko moje i Roba. (Kiedyś będziemy mieli dzieci, gdy już ułożę swoje życie zawodowe). Och, i jak Rob poprosi mnie o rękę. I wreszcie zabierze mnie na prawdziwą randkę.

Na jednym ze zdjęć Roba - maleńkiego, jeszcze z pieluchą -trzymał jakiś nieznany mi mężczyzna. Nie przypominał żadne­go z wujków Roba, którzy, tak jak jego mama, wszyscy mieli rude włosy. Ten mężczyzna był bardziej podobny do Roba, miał takie same ciemne włosy i jasnoszare oczy.

Uznałam, że to musi być ojciec Roba. Rob nigdy nie chciał o nim rozmawiać, pewnie, dlatego, że ciągle nie mógł mu wyba­czyć, że porzucił jego i mamę. Ale zrozumiałam, dlaczego ten facet mógł się mamie Roba podobać. Można go było określić jako przystojniaka. Wzięłam fartuch z łóżka i zeszłam na dół.

Gdy wręczyłam fartuch pani Wilkins, śmiała się z czegoś, co akurat powiedział Mów-Mi-Gary. Mów-Mi-Gary także wy­dawał się uszczęśliwiony. Jedyną osobą, która nie sprawiała wra­żenia zadowolonej z życia, był Rob.

Pani Wilkins widocznie też to zauważyła, bo powiedziała:

- Rob, może byś pokazał Jessice, jak idzie praca nad twoim motocyklem?

Ożywiłam się. Rob trzymał motocykl, nad którym, aktual­nie pracował - świetnego, ale starego harleya - w stodole. To była praktycznie zachęta ze strony mamy Roba, żeby pójść tam i całować się z jej synem. Aż trudno mi było uwierzyć w moje szczęście.

Rob jednak nie wydawał się usposobiony do całowania. Nie to, żeby kiedykolwiek był chętny. Niestety, z powodzeniem opiera się potrzebom ciała. Byłabym nawet skłonna twierdzić, że jego ciało nie ma żadnych potrzeb, gdyby nie to, że od czasu do czasu - zdecydowanie zbyt rzadko - udaje mi się złamać go swoim wdziękiem oraz wiśniowym chap stickiem.

A może po prostu ma tak dość mojego gadania, że całuje mnie po to, żebym się zamknęła. Kto wie?

W każdym razie wtedy w stodole nie wydawał się skłonny wykorzystać moją bezbronną kobiecość. Może powinnam była włożyć spódnicę albo co.

- Czy to dlatego, że sama tutaj przyjechałam? - spytałam, przyglądając się, jak dłubie przy motocyklu.

Podniósł głowę znad motocykla spoczywającego na warsz­tacie na środku stodoły i dokręcił coś kluczem francuskim.

- O czym ty mówisz?

- O co ci chodzi? Powiedziałam przecież...

Rob odłożył klucz, skrzyżował ręce na piersi i zapytał:

- To dlaczego, kiedy dzwoniłaś do domu, powiedziałaś, że jesteś u jakiejś Joanny?

Cholera! Nie zauważyłam, że był w pokoju, kiedy dzwoniłam.

- Posłuchaj, Mastriani -powiedział. - Wiesz, że od począt­ku miałem wątpliwości co do tego, co jest między nami. Ja już skończyłem szkołę, a ty jesteś w jedenastej klasie. Ale nie tylko o to chodzi. Myślmy realnie. Ty i ja pochodzimy z różnych światów.

- Słuchaj, Mastriani - przerwał mi, podnosząc dłoń - trze­ba spojrzeć prawdzie w oczy. Nic z tego nie będzie.

Ostatnio naprawdę ciężko pracowałam nad opanowaniem gniewu. Pomijając aferę z piłkarzami - i z Karen Sue Hankey - nie pobiłam nikogo i nie odsiedziałam w szkole za karę ani jednego dnia przez cały semestr. Pan Goodhart, psycholog szkolny, oświad­czył, że jest dumny z moich postępów i zastanawia się nad zawie­szeniem naszych obowiązkowych cotygodniowych spotkań.

Kiedy jednak Rob podniósł dłoń i powiedział, że nic z na­szego związku nie wyjdzie, z najwyższym trudem powstrzyma­łam się od złapania go za tę rękę i wykręcenia mu jej za plecami. Jedyne, co mnie powstrzymało, to świadomość, że chłopcy nie lubią, kiedy robi im się coś takiego; a ja chciałam, żeby Rob mnie lubił, a nawet więcej niż lubił.

Więc zamiast wykręcić mu rękę za plecami, położyłam dło­nie na biodrach, przechyliłam głowę na bok i powiedziałam:

- Czy to ma coś wspólnego z facetem o imieniu Gary? Opuścił rękę i odwrócił się z powrotem do motocykla.

- Nie - stwierdził. - To sprawa między tobą a mną, Mastriani.

- Wydaje mi się, że za nim nie przepadasz.

„Smarkula" zabolała, ale pominęłam ten wątek, uświadamia­jąc sobie, że - używając słów ulubienicy cioci Rose, Opry - Rob przeżywa jakiś kryzys psychiczny.

Rob spojrzał na mnie przez ramię. Jego szare oczy pociem­niały.

- Przykro mi - oznajmiłam z powagą. Obawiam się jednak, że nie byłam w stanie pohamować nieokiełznanej namiętności ani chwili dłużej.

Chwilę później okazało się, że jeśli ktoś cierpiał z powodu nieokiełznanej namiętności, to raczej Rob, nie ja. O ile sposób, w jaki chwycił mnie za ramiona, przyciągnął do siebie i zaczął całować, stanowi jakąś wskazówkę.

Było rzeczą niewątpliwie cudowną całować się z młodym mężczyzną, który w sposób tak oczywisty nie potrafił opano­wać gorących uczuć w stosunku do mnie, należy jednak pamię­tać, że zdarzenie miało miejsce w stodole, w której w końcu li­stopada nie jest specjalnie ciepło. Ponadto w pobliżu nie stała żadna wyściełana kanapa czy łóżko, na które mógłby mnie rzu­cić. Pewnie moglibyśmy to zrobić na sianie, ale:

1) brrr, oraz

2) moja namiętność wobec Roba nie jest aż taka nieokiełznana.

To znaczy, współżycie seksualne w każdym związku jest wy­starczająco poważnym krokiem - nawet bez uprawiania go w zim­nej stodole. Jestem, więc zdecydowana poczekać na właściwy moment - na przykład, na noc po balu absolwentów. Jeśli kie­dykolwiek, co mało prawdopodobne, zostanę zaproszona na bal absolwentów. Wziąwszy pod uwagę, że mój chłopak już skoń­czył szkołę, taka ewentualność nie wchodzi w grę. Chyba, że to ja jego zaproszę.

Wróciłam, więc do mieszkania i podziękowałam mamie Roba. Siedziała na kanapie, oglądając telewizję i przytulając się do Mów-Mi-Gary'ego w sposób, który mógłby wyprowadzić Roba z równowagi, gdyby to zobaczył. Na szczęście, nie zoba­czył. A ja mu o tym nie powiedziałam.

- Mastriani - przerwał mi. - Zamknij się i jedź. Tak też uczyniłam.

Tyle że, jak się okazało, nie ujechaliśmy daleko.

4


0x08 graphic
kierowcą jak już chyba wspomniałam, prowadzę znakomi­cie.

Z początku jednak nie zorientowałam się, że każą mi zje­chać na bok nie w związku z moimi umiejętnościami czy też ich brakiem. Wiedziałam tylko, że jadę ciemną, pustą wiejską drogą prowadzącą do miasta, a Rob jedzie za mną na motocy­klu. W następnej chwili skręciłam i okazało się, że droga jest zablokowana wozami policyjnymi. Policja hrabstwa, patrole drogowe... nawet ambulans. Oślepiło mnie jaskrawe czerwone i białe światło. Pomyślałam: Rany! Jechałam tylko osiemdzie­siątką, przysięgam!

Dozwolona prędkość w tym miejscu wynosiła sześćdziesiąt kilometrów na godzinę. Ale bez przesady. To przecież Święto Dziękczynienia. Na ostatnich dwudziestu kilometrach nie było żywej duszy...

Zastępca szeryfa pokazał mi, żebym zjechała na pobocze. Dłonie na kierownicy miałam mokre od potu. Mój Boże, my­ślałam w panice, wszystko, dlatego, że jeżdżę bez prawa jazdy? Kto mógł wiedzieć, że są tacy skrupulatni?

Policjanta, który podszedł dowozu, widziałam tej nocy, kie­dy spaliła się restauracja Mastriani. Nie pamiętałam jego nazwi­ska, ale wiedziałam, że to miły człowiek - taki, który może nie da mi specjalnie po uszach za nielegalne prowadzenie. Poświe­cił latarką najpierw na moją twarz, potem na tylne siedzenie wozu. Mam nadzieję, że nie uznał rzeczy mamy leżących z ty­łu - kaset Carly Simon i Billy Joela oraz paru romantycznych komedii na kasetach wideo - za moje. Nie jestem typem osoby, która słuchałaby Bezsenności w Seattle w wykonaniu Carly Simon.

- Jessica - odezwał się gliniarz, kiedy opuściłam szybę. -Córka Joego Mastrianiego?

- Tak, proszę pana - odparłam.

Zerknęłam w tylne lusterko i zobaczyłam, że Rob zatrzy­muje się tuż za mną. Oparł stopy na ziemi, czekając w tej pozy­cji, aż przepuszczą mnie przez blokadę. Wpatrywał się w pole kukurydzy po prawej stronie drogi. Przywiędłe kaczany były skąpane w migającym świetle reflektorów wozów policyjnych i ambulansu, które stały przy drodze. Kilka metrów dalej w polu na metalowym drągu zainstalowano potężny reflektor oświet­lający coś, czego nie mogliśmy dostrzec za wysoką kukurydzą.

Rob już wcześniej wyłączył silnik i zsiadł z motocykla. Podszedł do policjanta z rękami przy bokach zamiast w kie-


szeniach skórzanej kurtki, chyba żeby pokazać, że nie ma bro­ni. Jest bardzo nieufny wobec policjantów, bo był już kiedyś aresztowany.

Zauważyłam, że nie wyjął druczków, żeby mi wypisać man­dat. Może jednak nie chodzi o mnie, pomyślałam.

Zwłaszcza, że palił się ten reflektor. Widziałam, jak ludzie chodzą tam i z powrotem po polu. Nieśli jakieś rzeczy, jakby pudła z narzędziami i takie inne.

- Zauważyłaś coś dziwnego - zapytał mnie policjant - kie­dy wyjechałaś z miasta?

- Nie - odparłam. - Niczego nie widziałam.

Noc była jasna i bezchmurna, a księżyc w pełni zalewał dro­gę srebrnym światłem.

Niewiele było do oglądania. Tylko pole, rozciągające się przy drodze, a za nim gęsto zalesione wzgórze.

Lasy. W tych lasach mieszkali ludzie... jeśli w ogóle można nazwać to mieszkaniem. Dla mnie ubikacja na dworze oznacza tyle samo co kemping.

Nie każdy, kto stracił pracę w wyniku zamknięcia fabryki tworzyw sztucznych, miał tyle szczęścia, co mama Roba, która -dzięki mnie - dość szybko znalazła nowe zajęcie. Niektórzy, zbyt dumni, żeby przyjąć zasiłek, wycofali się do lasu, do ja­kichś szop albo gorzej.



Ale byli też tacy - jak twierdził tata - którzy mieszkali tam nie dlatego, że nie stać ich było na mieszkanie z toaletą. Po pro­stu im to odpowiadało.

- O której- zapytał policjant - jechałaś tędy po opuszcze­niu miasta?

Odpowiedziałam, że dobrze po ósmej, ale sporo przed dzie­wiątą. Pokiwał głową w zamyśleniu i zapisał coś w swoim no­tesie. Rob chuchał na swoje dłonie w rękawiczkach. Nawet w samochodzie, przy opuszczonym oknie, panował nieznośny chłód. Żal mi było Roba, który zaraz po tym przesłuchaniu miał znowu wsiąść na motocykl, przejechać za mną całą drogę do miasta i potem wrócić do domu, nie mając możliwości gdzieś się ogrzać. Chyba, że zaprosiłabym go do samochodu mamy. Tylko na parę minut. No wiecie, żeby się rozmroził.

Nagle zdałam sobie sprawę, że policjanci uwijający się po polu kukurydzy wcale nie noszą pudeł z narzędziami. Nie, zde­cydowanie nie.

Moje dłonie zwilgotniały z zupełnie innego powodu niż przedtem.

W Indianie trupy zawsze znajduje się na polach kukurydzy. Właśnie na polach kukurydzy zabójcy ze Środkowego Zachodu porzucają ofiary swoich złych skłonności. To, dlatego, że dopóki właściciel pola nie zbierze wszystkich kaczanów, by zasadzić nowe, w żaden sposób nie da się zobaczyć, co się dzieje w głębi.

Krótko mówiąc, zdałam sobie sprawę, co się dzieje na tym konkretnym polu.

- Kto to jest? - zapytałam policjanta piskliwym głosem, który nie brzmiał jak mój własny.

Gliniarz nawet nie udawał, że nie wie, o czym mówię.

- Nikt, kogo mogłabyś znać - odpowiedział, nie podno­sząc głowy.

Miałam jednak przeczucie, że znam, odpięłam więc pas i wysiadłam z wozu.

Wtedy policjant podniósł głowę. Nie tylko podniósł, po­trząsnął nią zaskoczony. Rob także się zdziwił.

- Mastriani - spytał - co robisz?

Zamiast odpowiedzieć, ruszyłam w stronę ostrego białego światła reflektora na środku pola.

- Chwileczkę. - Gliniarz odłożył notes i długopis. - Tam nie wolno podchodzić.

Księżyc świecił na tyle jasno, że widziałam wszystko nawet bez migotliwych świateł. Szłam szybkim krokiem, mijając grup­ki gliniarzy i zastępców szeryfa. Niektórzy spoglądali za mną ze zdumieniem. W ich oczach malowało się zakłopotanie. Powo­dem zakłopotania byłam, oczywiście, ja - zmierzająca w stronę reflektora płonącego na środku pola.

Ani myślałam odchodzić. Mam metr pięćdziesiąt wzrostu i ważę pięćdziesiąt kilo, więc nietrudno mnie podnieść i prze­stawić, czego Rob parę razy dokonał. Każdorazowo jednak wpa­dałam w furię i Rob chyba o tym pamiętał, bo nawet nie próbo­wał. Ograniczył się do głębokiego westchnienia i poszedł za mną w stronę białego światła.

Z początku żaden z ludzi stojących obok ciała mnie nie za­uważył. Nie spodziewali się w tej odległości od miasta żadnych gapiów, zwłaszcza w noc Święta Dziękczynienia. Nie otoczyli nawet ciała żółtą taśmą. Minęłam ich bez problemu...

A potem zatrzymałam się tak gwałtownie, że idący z tyłu Rob wpadł na mnie. Jego jęk zwrócił uwagę kilku policjantów, którzy spojrzeli w naszą stronę.

- Co, u diabła...

- Przepraszam, panienko - powiedział zastępca szeryfa, podnosząc się z zimnej twardej ziemi, na której przed chwilą klęczał - ale musisz stąd odejść. Marty! Dlaczego dopuszczasz tu ludzi?!

Marty podbiegł pospiesznie.

- Przepraszam, Earl - wysapał. - Nie zauważyłem jej, prze­szła tak szybko. Proszę, panienko. Chodźmy...

Nie ruszyłam się.

- Znam go - powiedziałam, wskazując leżące na zmarznię­tym gruncie ciało bez koszuli.

- Jezu. - Oddech Roba grzał mnie w ucho.

- To mój sąsiad - powiedziałam. - Nate Thompkins. Marty i Earl wymienili spojrzenia.

- Poszedł kupić bitą śmietanę - ciągnęłam. - Parę godzin temu. - Kiedy wreszcie oderwałam wzrok od posiniaczonego, zmaltretowanego ciała Nate'a, miałam w oczach łzy. W porów­naniu z mroźnym powietrzem były ciepłe.

Poczułam na ramieniu uspokajający ciężar dłoni Roba.

Chwilę później podszedł do mnie szeryf, duży mężczyzna w czerwonej kurtce na misiu.

- Jesteś córką Mastrianiego - rzekł szorstko. To nie było pytanie.

Skinęłam głową.

Szeryf wysłuchał mnie cierpliwie i pokiwał głową.

- Rozumiem - powiedział. - Zmarły nie miał przy sobie żadnych dokumentów, w każdym razie niczego nie znaleźliśmy. Teraz wiemy przynajmniej, kto to. Dziękuję. Jedź do domu, a my zabierzemy ciało.

Odwrócił się, żeby nadzorować dalsze czynności. Nie odeszłam. Chciałam, ale z jakiegoś powodu nie mog­łam. Coś mnie niepokoiło.

Spojrzałam na Marty'ego, i zapytałam:

- W jaki sposób umarł?

Marty zerknął niespokojnie na szeryfa, który właśnie roz­mawiał z kimś z pogotowia.

- Posłuchaj, panienko - powiedział. - Powinnaś raczej...

Nie odeszłam. Stałam nieruchomo, zastanawiając się, co zrobią Thompkinsowie, kiedy się dowiedzą, co się stało z ich synem. Czy zdecydują się wrócić do Chicago?

A Tasha? Chyba naprawdę polubiła Ernesto Pyle'a, o czym świadczył entuzjazm, jaki wzbudził w niej komitet wybierający najlepszą książkę roku. Ale czy będzie chciała zostać w mieście, w którym brutalnie zamordowano jej jedynego brata?

I co powie trener Albright, kiedy się dowie, że stracił kolej­nego rozgrywającego?

- Mastriani. - W głosie Roba pobrzmiewała desperacja. -Chodźmy już.

Nie rozumiałam, skąd ta desperacja, dopóki się nie odwró­ciłam. Prawie wpadłam na wysokiego, chudego mężczyznę w długim czarnym płaszczu, z identyfikatorem na piersi infor­mującym, że należy do Federalnego Biura Śledczego.

- Cześć, Jessico - powiedział Cyrus Krantz z uśmiechem, który chyba miał mnie podnieść na duchu, lecz zamiast tego przyprawił mnie niemal o mdłości. - Pamiętasz mnie?

5


0x08 graphic
0x08 graphic
mi, że naprawdę próbowałam. To agent przydzielony do mojej sprawy. No wiecie, w związku z tym, że jestem Dziew­czyną od Pioruna i w ogóle.

Tylko że Cyrus Krantz nie jest właściwie agentem. Jest jakimś kierownikiem w FBI. Do zadań specjalnych czy coś takiego. Wszystko to wyjaśnił - przynajmniej próbował - moim rodzicom i mnie. Złożył nam wizytę wkrótce po pożarze Mastrianiego. Nie przyniósł żadnego ciasta ani w ogóle nic, co było, moim zdaniem, niezbyt taktowne. Ale przynajmniej najpierw zadzwonił, żeby się umówić.

Zasiadł w salonie i przy kawie i biscotti opowiedział o nowym programie, którym się zajmuje. Kieruje wydziałem FBI, w któ­rym nie ma agentów specjalnych, tylko ludzie o specjalnych zdol­nościach psychicznych. Poważnie. Doktor Krantz - tak, tak, ma tytuł doktora - nazywa ich osobami szczególnie uzdolnionymi.

W moich uszach brzmi to tak, jakby chodzili do jakiejś szko­ły, ale mniejsza z tym. Doktor Krantz pragnął, żebym dołączyła do jego drużyny „szczególnie uzdolnionych".

Nie było to, rzecz jasna, możliwe, bo już się nie zaliczam do szczególnie uzdolnionych. Tak w każdym razie oznajmiłam Krantzowi.

Rodzice mnie poparli, nawet, kiedy Krantz zaprezentował, jak to nazwał, dowody na to, że kłamię. Miał wykaz kilkuset roz­mów telefonicznych z organizacją poszukującą zaginionych dzie­ci, z którą kiedyś współpracowałam. Rzeczywiście we wszystkich przypadkach dzwoniono z naszego miasta, ale wyłącznie z auto­matów, a w takiej sytuacji nie da się ustalić, kto telefonował. Dok­tor Krantz spytał, kto poza mną w naszym mieście mógł wiedzieć, gdzie znajduje się tyle zaginionych dzieci.

Odparłam, że nie mam pojęcia. To mógł być każdy.

Krantz zaapelował do moich uczuć patriotycznych. Powie­dział, że mogłabym pomagać w łapaniu terrorystów i różnych takich. Przyznałam, że to by było super.

Ale tak naprawdę nie byłam pewna, czy chcę narażać moją rodzinę na krwawą zemstę terrorystów, wściekłych z powodu uwięzienia przywódcy.

Odmówiłam, więc grzecznie Krantzowi, cały czas podkreś­lając, że jestem „szczególnie uzdolniona" w tym samym stop­niu co pszczółka Maja.

Ale doktor Krantz nie rezygnował. Tak jak jego podopiecz­ni- agenci specjalni Smith i Johnson, których odsunięto od mojej sprawy i których w pewien sposób mi brakowało - nie zrażał się odmową. Miałam wrażenie, że ciągle czai się gdzieś w pobliżu, czekając, aż powinie mi się noga i będzie mógł mi udowodnić, że wcale nie straciłam swoich zdolności.

Niespecjalnie mi się to podobało, bo nie był ani taki urodzi­wy jak agentka specjalna Smith, ani tak zabawnie nie reagował na zaczepki jak agent specjalny Johnson. Doktor Krantz budził tylko... strach.

Dlatego, kiedy zobaczyłam go na tym polu, aż podskoczy­łam ze strachu.

Krantz ma jajowatą głowę, całkiem łysą na czubku, czego nie było akurat widać, bo nosił naciągnięty na czoło kapelusz. Pewnie myślał, że dzięki temu wygląda przystojniej.

Jego wzrok prześlizgnął się po Robie, którego już kiedyś spotkał, tyle że nie u nas w salonie, rzecz jasna.

Wyraz twarzy doktora Krantza nie zmienił się. Jak zwykle zresztą. Nie byłam, więc pewna, czy moje słowa do niego dotar­ły, czy nie.

- Chcę ci coś pokazać, Jessico - powiedział, podając mi zdjęcie, które wyjął z wewnętrznej kieszeni płaszcza.

Na fotografii widniała kładka, o której wspomniała pani Lippman przy obiedzie. Ta, na której pojawiło się graffiti, bę­dące według jej przypuszczenia znakiem rozpoznawczym gan­gu.

Przyjrzałam się obrazkowi w zimnym świetle reflektora. Czerwony zygzak wyglądał znajomo. Widziałam go już. Ale gdzie? W naszym mieście nie spotyka się graffiti zbyt często. Jakieś Rick kocha Nancy w kamieniołomach albo Jaguary górą na ścianie sali gimnastycznej rywalizującej z nami szkoły śred­niej. To właściwie wszystko. Nie miałam pojęcia, gdzie mogłam zobaczyć ten czerwony zygzak.

I nagle mnie olśniło.

Na piersi Nate'a Thompkinsa.

- Czy to jest związane z gangiem? - spytałam, oddając zdję­cie Cyrusowi Krantzowi.

Włożył fotografię do kieszeni.

- Nie - odparł, zapinając płaszcz.

Doktor Krantz jest wyjątkowo schludny. U nas w domu nie zostawił ani jednego okruszka na talerzu. A biscotti mamy jest bardzo kruche.

Zawrócił w miejscu i ruszył przez pole w stronę swojego samochodu.

Poczekaj, miałam na końcu języka. Jak mogę pomóc?

Przypomniałam sobie jednak, że rzekomo opuściły mnie nadzwyczajne zdolności. Nie mogłam, więc ofiarować mu po­mocy.

Zresztą, co mogłam zrobić? Nikogo nie poszukiwano. Już nie.

Przez resztę drogi do domu jechałam wolno. Nie, dlatego, że bałam się, że mnie złapią. Strasznie się bałam tego, co zastanę na Lumbley Lane. Nawet pomruk Robowego motocykla za ple­cami nie działał pokrzepiająco.

Kiedy tylko wjechaliśmy w moją ulicę, zobaczyłam migo­cące światła. Szeryf musiał nadać przez radio uzyskaną ode mnie informację, bo przed domem Thompkinsów stały już dwa wozy policyjne. Doktor otwierał właśnie drzwi policjantom, którzy stali na progu z czapkami w rękach.

Rob, zakończywszy z powodzeniem misję odstawienia mnie na łono rodziny, machnął mi ręką na pożegnanie i pognał z powrotem ulicą.

Kiedy weszłam do domu, wszyscy stali z twarzami przyciś­niętymi do szyb w salonie. Wszyscy, z wyjątkiem Douglasa, któ­ry pewnie siedział w swoim pokoju (nie przepada za migający­mi światłami, bo przypominają mu podróże ambulansem, jakie odbył).

- Och, Jess - odezwała się mama na mój widok. Ze stołu już sprzątnięto. Goście, poza Claire, wyszli. - Dzięki Bogu, że jesteś. Zaczynałam się martwić.

- Nic mi się nie stało.

- Strasznie długo cię nie było. Gdzie mieszka ta Joanna? -spytała mama.

Ale odpowiedź wcale jej nie interesowała. Całą uwagę sku­piła na domu Thompkinsów.

- Biedni ludzie - westchnęła.- Mam nadzieję, że to nic złego.

Najwyraźniej nie orientowała się, że Mike przez lata pod­glądał ją przez okno za pomocą teleskopu.

Mogłam im powiedzieć o Nacie. Ale mruknęłam tylko, że idę się położyć i ruszyłam schodami na górę. Tylko mama ży­czyła mi dobrej nocy.

U Douglasa nadal paliło się światło. Walnęłam w drzwi, za­miast, jak zazwyczaj, od razu wpaść do środka. Uznałam, że tym razem mogę mu darować. Pan Goodhart nazywa to pozytyw­nym wzmocnieniem.

- Wejdź, Jess - powiedział Douglas.

Mama puka bardzo cicho, tata zdecydowanie, jak biznes­men, a Mike nigdy nie odwiedza Douglasa. Więc Douglas za­wsze wie, że gdy ktoś łomocze w drzwi, to muszę być ja.

Leżał na łóżku, czytając, jak zwykle. Dzisiaj był to akurat ostatni odcinek Supermana.

Zorientował się po wyrazie mojej twarzy, że coś się stało, bo zapytał:

- Co jest?

Potrząsnęłam głową. Przez chwilę wyobraziłam sobie Nate'a Thompkinsa, tak jak go widziałam po raz ostatni, martwego na polu kukurydzy.

- Nic takiego - odparłam.

- Nie wciskaj mi kitu - zaoponował Douglas. - Mów.

Powiedziałam. A nie powinnam była. Douglas nigdy nie należał do osób o silnej psychice. Zawsze mu dokuczały inne dzieciaki: w szkole, w parku, wszędzie. Nazywali go przygłupem, downem, kretynem. Poświęciłam kawałek młodości na prasowanie gęb ludzi, którzy ośmielili się wyśmiewać mojego starszego brata za to, że jest inny.

A właśnie taki jest Douglas. Nie szalony. Nie opóźniony. Po prostu inny.

Kiedy skończyłam, Douglas, który zna prawdę o moich szczególnych zdolnościach - ale nie o Robie; nikt nie zna praw­dy o Robie, z wyjątkiem Ruth, mojej najlepszej przyjaciółki -wypuścił ze świstem powietrze.

- Cholera - powiedział.

- Tak. - Podeszłam do biurka, narysowałam znak na blocz­ku, który tam akurat leżał, i podałam kartkę Douglasowi.

Przyglądał się uważnie rysunkowi. Po jakiejś minucie po­wiedziałam:

- To chyba znak gangu. Ma sens tylko dla jego członków.

Wstał z łóżka i zaczął zdejmować książki z półek. Douglas ma więcej książek niż jakakolwiek inna znana mi osoba. Jeśli jednak chciałoby się jakąś pożyczyć i zdjęło ją z półki, zapomi­nając mu o tym powiedzieć, natychmiast zauważyłby jej brak, mimo że obok niej na półce stoi tysiąc identycznych.

Douglas należy do tych tak zwanych moli książkowych.

Uznałam, że przeglądanie książek zajmie mu ładnych parę godzin, więc wyszłam. Nawet tego nie zauważył. Był pochło­nięty szukaniem nie wiadomo czego.

Wpadłam do mojego pokoju, rozebrałam się i wskoczyłam w pidżamę. W moim pokoju panują największe przeciągi i od Halloween do Wielkanocy jest w nim potwornie zimno, mimo ogrzewania zainstalowanego przez tatę.

Za to z okien mam najlepszy widok w całym domu, lepszy nawet niż Mike. On mógł obserwować z okna sypialnię Claire Lippman i to spowodowało całe zamieszanie parę miesięcy temu. Mike postanowił rzucić Harvard, bo Claire zakochała się w nim z wzajemnością.

Ja widzę z okna całą Lumbley Lane, która w świetle księ­życa wygląda jak srebrna rzeka, a chodniki po bokach jak zaroś­nięte brzegi. Kiedy byłam młodsza, udawałam, że Lumbley Lane jest rzeką, a ja obsługuję latarnię morską wysoko w gó­rze...

Tej nocy, odpinając zegarek, który dostałam od Roba parę miesięcy temu i który noszę jak bransoletkę z numerem iden­tyfikacyjnym (ku zdumieniu moich rodziców, uważających za dziwactwo obnoszenie się z masywnym męskim zegarkiem), nawet nie spojrzałam na Lumbley Lane. Nie wyobrażałam so­bie, że Lumbley Lane jest rzeką ani że ja obsługuję latarnię mor­ską, kierując miotane burzą statki do portu.

Spojrzałam za to w okno pokoju Tashy Thompkins. Nadal paliło się w nim światło. Wiadomość o śmierci brata z pewno­ścią już do niej dotarła. Zastanawiałam się, czy płacze wyciąg­nięta na łóżku. Ja bym tak zrobiła, gdybym dowiedziała się, że zabito któregoś z moich braci. Współczułam Tashy i jej rodzi­com. Nie znam się na gangach, ale myślę, że zabójca Nate'a nie mógł go dobrze znać. Nate to był fajny chłopak. Jego śmierć to wielka strata. Naprawdę ogromna.


Drzwi domu Thompkinsów otworzyły się i pojawił się w nich doktor, któremu jakby nagle przybyło lat. Był w płasz­czu. Razem z zastępcami szeryfa podszedł do wozów policyj­nych i wsiadł do jednego z nich. Wiedziałam, że jedzie zidenty­fikować ciało. W drzwiach stała jego żona. Nie widziałam, czy płacze, ale przypuszczałam, że tak. Koło niej stało dwoje star­szych ludzi. Pewnie dziadkowie Nate'a.

W oknie na górze poruszyła się firanka. To Tasha patrzyła na odjeżdżający wóz policyjny. Jej ramiona drżały, wstrząsane szlochem.

Biedna, nieśmiała, zakochana w książkach i komiksach Witchblade Tasha. Nic nie mogłam dla niej zrobić. Może gdy­bym w momencie, kiedy jej ojciec złożył nam wizytę, wiedzia­ła, że Nate'owi coś grozi, zdołałabym go odnaleźć. Może. Teraz było już za późno. W każdym razie za późno, żeby pomóc Nate'owi.

Ale nie za późno, jak sobie uświadomiłam, żeby pomóc jego siostrze. Jak to zrobię, nie miałam na razie zielonego pojęcia. Mogłam jednak próbować.

Nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo decyzja, żeby po­móc Tashy Thompkins, wpłynie na moje życie. I życie niemal wszystkich mieszkańców naszego miasteczka.

6

K

iedy następnego dnia Ruth powiedziała mi o zaginięciu jakiegoś dzieciaka z ich synagogi, z niczym mi się to nie Skojarzyło. Myślałam tylko o tej sprawie z Nate'em Thompkinsem. Obiecałam przecież sobie, że postaram się pomóc Tashy.

Było jeszcze coś. Coś, co mi się przyśniło i hm... bardzo mnie zaniepokoiło.

To wreszcie zwróciło moją uwagę. Dwunastoletnie dzieci nie porzucają rowerów. Nie bez walki, w każdym razie. Poza tym Ruth miała rację: sama na bar micwie zarobiła jakieś dwa­dzieścia tysięcy. Żaden dzieciak by nie uciekł wobec możliwo­ści zgarnięcia takiej kasy.

Kątem oka dostrzegłam mamę i ciotkę Rose, które właśnie weszły do JC Penney. Byłam pewna, że gdyby nie ciotka Rose,


i matka nie zjawiłaby się w centrum handlowym następnego dnia po tym, jak jednemu z sąsiadów zabito dziecko. Podejrzewa­łam, że nie zaryzykowała wizyty u Thompkinsów, bo ciotka Rose upierałaby się, żeby jej towarzyszyć. I na pewno gadałaby jakieś bzdury o czarnych, albo jeszcze gorzej.

Ciotka Rose wyjeżdżała w niedzielę, która wydawała się odległa jak wieczność.

- Gdybym zdobyła coś z jego ubrania -zapytała Ruth - mog­łabyś to zrobić? No wiesz, to, co zrobiłaś w przypadku Shana i Claire? Kiedy pową...

Krzyknęła z bólu, bo ścisnęłam ją z tyłu za szyję.

- Mówię poważnie. Po prostu siedź cicho.

Ruth wydęła wargi.

- Jejku - westchnęła. - Nie ma to jak dosadność. - Przyj­rzała mi się uważniej. - Zaraz, zaraz. Nie obwiniasz się chyba



z powodu śmierci Nate'a, co? - Nie uzyskawszy odpowiedzi, ciągnęła: - O, mój Boże. Robisz to. Jess, posłuchaj? Nie zabiłaś go, jasne? Jego kochani kumple go zakatrupili.

Niestety, nie dość szybko.

- Jessico!

Odwróciłam się na dźwięk znajomego głosu... i zbladłam. To była pani Wilkins. I Rob.

Ostatnie osoby - nie licząc mamy i cioci Rose - które mia­łam ochotę spotkać. Nie dlatego, że nie cieszyłam się na ich widok. Czy widok Roba mógł mnie unieszczęśliwić? To byłoby jak poczuć się nieszczęśliwym, widząc słońce po czterdziestu dniach deszczu.

Ale z wiedzą, którą teraz miałam... którą nabyłam we śnie, bez udziału świadomości, a wszystko z powodu tego głupiego zdjęcia na ścianie sypialni mamy Roba...

- Cześć - zawołałam wesoło, starając się ukryć prawdziwe uczucia. - Miło was widzieć. - Najgłupszy tekst na świecie, ale miałam mętlik w głowie.

Nie pamiętam, żebym widziała Roba tak zmieszanego. A wynikało to stąd, że:

  1. Był w centrum handlowym.

  2. Był w centrum handlowym z mamą.

  3. Wpadł tam na mnie.

  4. Byłam z Ruth.

Ruth i Rob nie przepadają za sobą. Dopiero niedawno uda­ło mi się przekonać Ruth, żeby przestała nazywać Roba gbu­rem, dlatego że nigdy do mnie nie dzwoni. Rob uważał Ruth za wyjątkową snobkę, która kręci nosem na ludzi takich jak on, niezamierzających studiować w college'u. W zasadzie miał ra­cję. Ale kręcenie nosem jeszcze nie oznaczało, że Ruth jest złym człowiekiem.

Rob nie pisnął nawet słowa, że się wybiera na jakiś ślub. Ślub i wesele, na którym spodziewano się go zapewne z dziew­czyną. Którą - wedle wszelkich reguł - powinnam być ja.

Wesele w Wigilię? Wesele, na którym Rob wystąpi we fraku i o którym nie raczył mi wspomnieć? Poszłabym z nim, gdyby poprosił. Poszłabym chętnie. Włożyłabym zieloną aksamitną suknię, którą mama uszyła mi w zeszłym roku na obiad w Lion Club, wydany na cześć Mike'a, gdy dostał stypendium. Gdyby mama nie uszyła takiej samej sukni dla siebie, wyglądałabym naprawdę dobrze.

Ale nie. Rob nie uznał za stosowne zawiadomić mnie o tej imprezie. Zero informacji. Ani słowa.

Nagle ogarnęła mnie chęć wykrzyczenia tego, czego dowie­działam się zeszłej nocy we śnie o tacie Roba. Chciałam zemścić się na nim za to, że wykluczył mnie z ważnego rodzinnego wy­darzenia, w którym teraz gorąco pragnęłam wziąć udział.

Już było wystarczająco koszmarnie, ale w chwilę później zrobiło się dziesięć razy gorzej. Kiedy myślałam, że zdołam uciec praktycznie bez strat własnych -jeśli nie liczyć tej historii z nie­zaproszeniem mnie przez Roba na wesele wuja - rozległ się dźwięk, od którego krew zakrzepła mi w żyłach. Był to głos cioci Rose, wołającej moje imię.

- Widzisz, mówiłam ci, że to Jessica - stwierdziła ciotka Rose, ciągnąc mamę w naszą stronę. Niebieskie oczy Rose, które wydają się przyćmione, ale odnotowują wszystkie szczegóły z niezawodną precyzją, roziskrzyły się na widok Roba. - Kim jest twój mały przyjaciel, Jessico? Nie przedstawisz go?

To, że ciocia Rose, zasuszona jak krewetka, nazwała Roba „małym", w innej sytuacji rozśmieszyłoby mnie do łez. Wtedy jednak marzyłam tylko o tym, żeby podłoga w centrum han­dlowym rozstąpiła się i pochłonęła mnie możliwie szybko i bez­boleśnie.

Mama, sprawiająca wrażenie zmęczonej - kto by nie był zmęczony po całym dniu z ciocią Rose - postawiła na ziemi tor­by, które niosła, i powiedziała:

Rob, niech go Bóg ma w opiece, starannie wytarł dłoń o dżinsy, a następnie wyciągnął ją w stronę ciotki Rose i powie­dział głębokim głosem:

- Rob Wilkins, proszę pani. Miło mi panią poznać. Ciotka Rose ledwie ruszyła nosem na widok ręki Roba.

- A jakie są twoje zamiary względem mojej siostrzenicy?

Pani Wilkins wyglądała na przestraszoną. Moja mama zmie­szała się. Ruth była zachwycona. Ja musiałam robić wrażenie oso­by, która właśnie połknęła kaktus. Tylko Rob zachował spokój.

- Nie mam względem niej żadnych zamiarów, proszę pani - odpowiedział tym samym uprzejmym tonem.

Na tym właśnie polega problem.

Zauważyłam, jak mama mruży oczy, patrząc na Roba. Wie­działam, co powie, zanim słowa padły z jej ust.

- Chwileczkę - powiedziała. - Ja cię chyba skądś znam. Niestety, tak było. Nie zamierzałam jednak pozwolić, żeby

sobie przypomniała, skąd. Bo miejscem, gdzie spotkała Roba, był posterunek policji - ostatnim razem, kiedy zaciągnięto mnie tam na przesłuchanie...

- Z pewnością go widziałaś, mamo - powiedziałam, biorąc ją pod ramię i popychając w stronę domku Świętego Mikoła-ja. - Patrz, Święty Mikołaj wrócił. Nie chcesz zrobić mi zdjęcia, jak siedzę mu na kolanach?

Mama spojrzała na mnie z rozbawieniem.

- Niekoniecznie - odparła. - Nie masz już pięciu lat. Ruth raz w życiu okazała się pomocna. Podeszła do mojej

mamy z drugiej strony i powiedziała:

- Ojej, pani Mastriani. To by dopiero było. Moi rodzice padliby ze śmiechu, gdyby zobaczyli zdjęcie, na którym Jess i ja siedzimy Świętemu Mikołajowi na kolanach. A w przyszłym tygodniu poproszę Jess, żeby przyszła do synagogi i usiadła na kolanach rachunkowego Harry'ego. Chodźmy.

Pani Wilkins na szczęście nie zdawała sobie sprawy, że rze­koma dziewczyna jej syna robi wszystko, co w jej mocy, żeby jej matka go nie poznała.

- Och, tak - zawołała ze śmiechem. - To będzie komedia.

Mama pozwoliła się ustawić w kolejce do Świętego Miko­łaja. Kiedy wróciłam, żeby pożegnać się z panią Wilkins - Roba ignorowałam - i zabrać torby mamy, usłyszałam syk ciotki Rose:

- Uważaj, młody człowieku. Widziałam już takich jak ty i ostrzegam cię: nawet nie myśl o tym, żeby tknąć moją siostrze­nicę. Jeśli nie chcesz, żeby spotkało cię coś złego.

Rzuciłam ciotce wściekłe spojrzenie. Tego mi akurat było trzeba - żeby dała Robowi dodatkowy pretekst do zerwania.

Rob nie przejął się specjalnie jej słowami. Za to spojrzał na mnie szarymi, nieodgadnionymi oczami...

Prawie nieodgadnionymi. Jestem pewna, że wyczytałam coś w nich: „Dzięki za nic".

Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że właśnie przegapi­łam świetną okazję, by przedstawić go mojej mamie.

Ale cóż, kto miał świetną okazję, żeby zaprosić mnie na wi­gilijne wesele wujka Randiego i przegapił ją?

Wróciłam do kolejki z torbami i usłyszałam, jak Ruth szepcze: „Masz u mnie dług". Zajęło mi dobrą chwilę zrozumienie, co mia­ła na myśli. Ktoś niedaleko chichotał. Spojrzałam przez bawełnia­ne pole fałszywego śniegu i zobaczyłam Karen Sue Hankey z pa­roma kumpelkami. Wskazywały na nas, zarykując się ze śmiechu.

Doprawdy nie uważam, że moja mama miała prawo tak się zdenerwować gestem, jaki wykonałam w ich kierunku, mimo iż wokół stały małe dzieci. Pewnie nawet nie wiedziały, co on oznacza. Ciocia Rose z pewnością nie wiedziała.

- Nie, Jessico - poinformowała mnie zjadliwym tonem. -Znak pokoju pokazuje się dwoma palcami, nie jednym. Czy niczego was w tej szkole nie uczą?

K

iedy wróciłyśmy z centrum handlowego, przed domem Hoadleyów - to jest Thompkinsów - stało więcej samo­chodów niż zwykle.

Zaskoczyło mnie, że Thompkinsowie znają tylu ludzi. Jak na nowych członków naszej wspólnoty, byli bardzo lubiani.

- Zobacz - powiedziała Ruth, kiedy wysiadłam z jej samo­chodu.-Jest trener Albright.

Oczywiście rozpoznałam dodga plymoutha trenera. Trud­no byłoby go nie poznać, jako że został pomalowany w kolory szkoły Ernesta Pyle'a - fioletowy i biały.

- Boże - westchnęła Ruth - biedna Tasha. Czy możesz so­bie wyobrazić tego palanta w salonie dzień później po tragicz­nej śmierci brata? To musi być jeden z tych kręgów piekła, o któ­rych pisał Dante.

Na angielskim przerabiamy właśnie Boską Komedię Dante­go. Cóż, wszyscy poza mną. Ja siedzę w ostatniej ławce i gram w tetrisa na gameboyu z wyłączonym dźwiękiem.

Zatrzasnęłam drzwiczki i ruszyłam przez ogród w stronę domu. Śnieg, który zapowiadano na kanale Pogoda, wciąż nie spadł, ale niebo zakrywały szarobiałe chmury. Ani kawałecz­ka błękitu. I okropny mróz. Twarz, jedyna część mojej osoby wystawiona na działanie żywiołów, prawie mi zamarzła, za­nim przebyłam siedem metrów od podjazdu do drzwi fron­towych.

- Hej! - wrzasnęłam, wchodząc do środka. - Wróciłam! -Mogłam krzyczeć bezpiecznie, bo w drodze powrotnej wyprze­dziłyśmy z Ruth mamę i ciotkę Rose.

Nikt nie odpowiedział. Dom wydawał się pusty.

Podeszłam do stolika w holu, żeby rzucić okiem na pocztę. Katalog świąteczny, katalog świąteczny, katalog świąteczny. Zdu­miewające, ile przychodziło tych katalogów. Zaczynały napły­wać już w październiku. Wędrowały prosto do pojemnika na papierowe śmiecie.

Rachunek. Kolejny rachunek. Adresowany do rodziców list z Harvardu, pewnie z błagalną prośbą, żeby nakłonili Mike'a do powrotu na uczelnię. Tak, jakby mieli w tej sprawie coś do po­wiedzenia. Mike kupił bilet do domu, gdy tylko usłyszał, że dama jego serca omal nie padła ofiarą morderstwa i w związku z tym trafiła do szpitala, a następnie odmówił powrotu, znie­wolony niewinnym błękitem oczu Claire. (Znacznie lepiej, jak wyjawiła mi Claire, mieć chłopaka w college'u niż takiego, któ­ry nadal uczy się w szkole średniej).

Do mnie nie było nic. Nigdy nic nie przychodzi. Całą pocz­tę, jaką otrzymuję, moja przyjaciółka Rosemary z 1-800-Jeśli--Widziałeś-Zadzwoń adresuje do Ruth, która następnie dostar­czają mnie. Teraz Rosemary przebywała na Rhode Island z wi­zytą świąteczną u matki, nie spodziewałam się więc żadnego listu. Zaginione dzieci musiały poczekać do następnego tygo­dnia, żeby je odnaleziono.

Z wyjątkiem Setha Blumenthala, jeśli faktycznie zaginął.

Ściągnęłam czapkę i rękawiczki i wepchnęłam je do kiesze­ni płaszcza, który poszłam powiesić przy drzwiach od garażu. W lodówce nie znalazłam nic interesującego. Zjadłam resztkę persymonowego ciasta, ale zrobiłam to bez prawdziwego zaan­gażowania. Można by uznać, że przejmowałam się tym, co się działo po drugiej stronie ulicy. W związku z Nate'em i w ogóle.

Szesnastoletni chłopak zabity, zanim zdążył wyrobić sobie pra­wo jazdy, i to za co? Za to, że występował w barwach niewłaści­wego gangu?

Ale właściwie nie myślałam o Nacie. Myślałam o Robie,

0 tym, jak bardzo wydawał się dotknięty, kiedy nie przedstawi­łam go mamie. No a jak bardzo on mnie zranił, nie zapraszając na to wesele? To działa w obie strony. Nie może utrzymywać, że nie możemy ze sobą chodzić ze względu na różnicę wieku

i stroić fochy, kiedy nie przedstawiam go mamie.

Oboje mieliśmy z naszym związkiem problemy, nad który­mi należałoby popracować. Może powinniśmy wziąć udział w programie Opry i porozmawiać z tym łysym doktorem, któ­rego ona zawsze zaprasza.

Tak. My u Opry. To powinno się zdarzyć.

Dopiero na górze usłyszałam głosy. Przyznaję, że mój brat Douglas, nawet jeśli nie przeżywa kolejnego „epizodu", często mówi do siebie.

Tym razem jednak ktoś mu odpowiadał. Drzwi jego pokoju były zamknięte jak zwykle, ale kiedy przyłożyłam do nich ucho, nie miałam wątpliwości: z pokoju Douglasa dobiegały dwa głosy.

Jeden należał do dziewczyny.

Uznałam, że to Claire. Może chciała przedyskutować z Douglasem, co kupić Mike'owi na Gwiazdkę. Albo prosić go o radę, bo ich związek przechodził kryzys...

Ale dlaczego z czymś takim miałaby się zwracać do Dougla­sa? Powinna wybrać raczej mnie. Mogę być stuknięta i w ogóle,

z tymi moimi zdolnościami psychicznymi, ale na pewno jestem sto razy normalniejsza od niego.

Nie zdołałam się powstrzymać. Wiedziałam, że nie powin­nam, ale zrobiłam to. Grzmotnęłam w drzwi, a potem otwo­rzyłam je na oścież.

- Cześć, jak się macie - zawołałam radośnie. - O czym ga­dacie?

W pokoju Douglasa wcale nie było Claire. Była Tasha Thompkins.

Gdy ją zobaczyłam, siedzącą na brzegu Douglasowego łóż­ka, w czarnej bluzce z golfem i szarym wełnianym swetrze, szczęka opadła mi tak nisko, że - przysięgam - czułam, jak do­tyka podłogi.

- Widziałam jego samochód - zdołałam wykrztusić.

- Nie mogłam tego wytrzymać - powtórzyła Tasha. - Przy­pomniałam sobie, że kiedy ostatnim razem widziałam Douga, mówił, że ma bardzo wczesne wydanie komiksu, który lubię, i mogę wpaść, żeby je obejrzeć. - Wzruszyła ramionami. - No i przyszłam.

Gapiłam się na nią w milczeniu, dodała więc:

- Mam nadzieję, że to ci nie przeszkadza, Jessico.

Chciałam powiedzieć, że nie, ale z moich ust wydobył się tylko dziwaczny dźwięk, podobny do tego, jaki wydała Helen Keller w filmie o swoim życiu. Pokręciłam tylko głową.

- Nie przejmuj się moją siostrą - odezwał się Douglas. -Jest nieśmiała.

Tasha roześmiała się cicho.

Tasha przytaknęła z poważnym wyrazem twarzy.

- Ale oni by tego nie zrobili - wyjaśniła. - To znaczy, nie zabiliby go. To po prostu banda narwańców, którzy myślą, że są nie wiadomo kim.

Oboje z Douglasem spojrzeliśmy na nią tępym wzrokiem. Widocznie rzecz z mieszkańcami Chicago nie sprowadza się do tego, że mówią „hello" zamiast „hej". Posługują się po prostu innym językiem.

Skinęłam głową, jakbym wiedziała, o czym mówi.

- Ale Nate'owi to imponowało. Starałam się go przekonać, że te typy tylko go wykorzystują, ale mnie nie słuchał. Na szczę­ście tata wszystko odkrył. Nate był zawsze dobrym uczniem, więc kiedy jego oceny poleciały... - Przeniosła wzrok na plakat z Władcy Pierścieni na ścianie, ale było jasne, że go nie widzi. Wi­działa zupełnie co innego. - Tata był taki wściekły - podjęła po chwili - że zabrał nas ze szkoły. Następnego dnia znalazł pracę tutaj. Przenieśliśmy się w tym samym tygodniu.

Byłam w stanie zrozumieć punkt widzenia doktora Thomp-kinsa. Moja rodzina boryka się z różnymi problemami, ale nar­kotyki do nich nie należą.

- Chyba rozumiem - powiedziałam. - Ci narwańcy dopadli go, bo przestał im dawać bloczki z receptami.

Tasha potrząsnęła głową, zakłopotana.

- Nie wiem - odparła. - To źli chłopcy, ale nie byli mor­mordercami.

Zastanowiłam się przez chwilę.

- A ten znak? - spytałam.

Douglas wykonał dłonią gest podrzynania gardła. Za późno.

- Jaki znak? - zdziwiła się Tasha.

Palnęłam gafę. Tasha nie wiedziała. Nie znała szczegółów śmierci brata.

- Nic takiego - powiedziałam. —Tylko... eee... w mieście pojawiło się jakieś graffiti i niektórzy ludzie sądzili, że to może być znak gangu.

- Myślicie, że mój brat był w gangu?

Douglas oparł czoło na dłoni, jakby nie mógł patrzeć na to, co się dzieje.

- Cóż - wydusiłam. Nie mogłam jej, rzecz jasna, powie­dzieć prawdy. O symbolu wyciętym na piersi Nate'a. - To tylko plotka.

Tasha rzuciła mi twarde spojrzenie.

Z tymi słowy wyszła z pokoju. Dopiero kiedy rozległ się trzask zamykanych drzwi, Douglas zaczął klaskać.

- Brawo, siostro. Czy zastanawiałaś się kiedyś nad karierą w korpusie dyplomatycznym?

Opadłam na to miejsce na jego łóżku, które właśnie zwol­niła Tasha.

Zauważyłam jednak na jego policzkach lekki rumieniec, którego jeszcze przed chwilą nie było.

- Oczywiście, że mi się podoba. - Odwrócił się do kom­putera i zaczął stukać w klawisze. - Jest bardzo miła.

Przypomniała mi się wczorajsza rozmowa z Robem w sto­dole.

- I co z tego? - powiedziałam. - Tasha jest poważna jak na swój wiek, a ty niedojrzały jak na swój. Stanowicie idealną parę.

- Może masz rację - mruknął Douglas niechętnie.

W tym momencie usłyszałam, jak Ruth woła mnie po imie­niu. Jak zwykle, weszła do domu bez pukania.

- Tak - odparłam.

- Nie wiedziałam, że się przyjaźnicie. Miło z twojej stro­ny, że ją zaprosiłaś.

- Zapytaj jego - odparłam, wskazując głową Douglasa. Skulił się przy komputerze, ale zauważyłam, jak czerwie­nieją mu czubki uszu.

- Co trzeba zrobić - spytał - żeby zdobyć w tym domu odrobinę prywatności?

8

K

iedy obudziłam się następnego ranka, wiedziałam, gdzie jest Seth Blumenthal.


Nie było to dobre miejsce. W najmniejszym stopniu.

Z psychiczną zdolnością odnajdywania ludzi niełatwo żyć. Ledwie rzuciłam okiem na zdjęcie na ścianie w pokoju pani Wilkins, dowiedziałam się czegoś o tacie Roba. Oddałabym wszystko, żeby pozbyć się tej informacji.

Tak jak oddałabym wszystko, by nie musieć zrobić tego, co musiałam teraz zrobić.

Wielka mi rzecz. Podnieść słuchawkę i wykręcić 911.

Wcale nie.

Kiedy otrzymuję wiadomość o zaginionym dziecku, zwyk­le sprawy rozwijają się następująco: zanim oddzwonię, upew­niam się, że dziecko naprawdę chce, by je odnaleziono. Kiedyś znalazłam chłopca, który miał się dużo lepiej, gdy był zaginiony niż wtedy, gdy przebywał ze swoim ojcem, zwyczajnym dra­niem. Od tamtej pory sprawdzam, czy odnajdywanych przeze mnie dzieci nie lepiej zostawić w spokoju.

W wypadku Setha nie było o tym mowy.

Nie mogłam jednak zwyczajnie podnieść słuchawki, wy­brać 911 i powiedzieć: „Znajdziecie na tej-i-na-tej ulicy Setha Blumenthala. Pośpieszcie się, mama bardzo za nim tęskni".

Od czasu, gdy zaczęło się z tą zdolnością psychiczną i rząd Stanów Zjednoczonych wyraził gorące pragnienie wciągnięcia mnie na swoją listę płac, musiałam udawać, że owa zdolność się ulotniła. Więc jak by to wyglądało, gdybym z mojego pokoju wykręciła 911 i powiedziała: „No tak, Seth Blumenthal. To jest adres, pod którym go znajdziecie".

Niezbyt dobrze.

Musiałam poszukać czynnego automatu, aby mieć jaką taką podstawę do zaprzeczenia następnym razem, kiedy Cyrus Krantz oskarży mnie o kłamstwo w kwestii szczególnych uzdolnień.

Jeśli kiedykolwiek rozważałam możliwość zaprzestania tych podchodów, to właśnie tego dnia. A to dlatego, że kiedy



wygrzebałam się z łóżka i podeszłam do urządzenia ogrzewcze­go, które zawsze wyłączam na noc, wyglądając przez okno, stwierdziłam, że Lumbley Lane przykrył biały dywan.

Zaczęło padać około czwartej po południu poprzedniego dnia i, jak się wydaje, nie przestało. Na ziemi leżało, co najmniej pół metra śniegu.

- Świetnie - mruknęłam, pośpiesznie wkładając dodatko­wą parę skarpetek i wszystkie flanelowe łachy, jakie mi wpadły w ręce. - Po prostu świetnie.

Przy takiej ilości śniegu na zewnątrz musiała panować nie­zmącona cisza. W domu było równie spokojnie. Zeszłam do kuchni, gdzie zastałam ciotkę Rose z kubkiem parującej kawy w ręce.

- Mam nadzieję, że nie zamierzasz wyjść na dwór tak ubra­na - powiedziała. - Wyglądasz, jakbyś nałożyła jakieś stare ła­chy na pidżamę.

Bo właśnie to zrobiłam, ta uwaga specjalnie mnie nie poru­szyła.

Nie pomogło. Zaczęła paplać o zespole wstrząsu toksyczne­go. Kiedyś oglądała program Opry poświęcony temu tematowi.

- Zanim do niej dotarli - mówiła ciotka, podczas gdy ja roz­glądałam się za jakimiś rękawiczkami - macica zdążyła jej wy­paść!

Znałam pewną osobę, której życzyłam, żeby jej wypadła macica. Ale nie powiedziałam tego głośno. Wcisnęłam czapkę narciarską na rozczochrane po nocy włosy i zwróciłam się do ciotki:

- Zaraz będę z powrotem. A gdzie się wszyscy podziali?

- Twój brat Douglas - odparła - poszedł do tej swojej żałos­nej pracy w sklepie z komiksami. Zupełnie nie rozumiem, dla­czego twoi rodzice pozwalają mu się tak marnować. Powinien się uczyć. Nic mu nie jest, poza tym, że rodzice usiłują zagłas­kać go na śmierć. To nie pigułek potrzebuje ten chłopak, tylko porządnego kopa w tyłek.

Zrozumiałam, dlaczego żadne z dzieci cioci Rose nie zaprasza­ło jej na wakacje. Przebywanie z nią to prawdziwa przyjemność.

- A co z mamą i tatą? - zapytałam. - Gdzie są?

ŚMIERĆ JEDNEGO Z MIESZKAŃCÓW, krzyczał nagłówek. PODEJRZENIE CELOWEGO DZIAŁANIA. O mój Boże.

Pomyślałam, że ciotce kompletnie odbiło. No wiecie, Alz­heimer. Przecież pożar restauracji miał miejsce prawie trzy mie­siące wcześniej.

- Masz na myśli Mastrianiego? - spytałam. - Poszli na plac budowy?

Nie bardzo mieli po co tam chodzić, zwłaszcza w taki dzień jak dzisiaj. Firma mająca odbudować restaurację przerwała pracę na zimę. Powiedzieli, że skończą wiosną, kiedy ziemia nie bę­dzie taka twarda. Więc co mama i Michael mogli robić na pu­stym placu budowy?

- Chodzi o inny pożar - powiedziała ciocia Rose lekcewa­żąco. - Ten w żydowskim kościele.

Spojrzałam na nią oszołomiona.

- Jest pożar w synagodze? - powtórzyłam głośniej. Ciocia Rose spojrzała na mnie z irytacją.

- Przecież powiedziałam. Nie musisz krzyczeć, Jessico. Mogę być stara, ale nie jestem...

„Głucha", powiedziała prawdopodobnie. Nie dowiedziałam się, bo wypadłam z domu, zanim dokończyła zdanie.

Zauważyłam ciemny pióropusz dymu, nim doszłam do końca Lumbley Lane. Niedobrze.

Brnęłam przez śnieg, kierując się do Stop and Shop, na szczęście po drodze do synagogi. W mieście są pługi śnieżne, ale trwa wieki, zanim dotrą do naszej dzielnicy. Najpierw od­śnieżają drogi wokół szpitala i sądów, dopiero potem dzielnice mieszkalne... o ile nie trzeba wrócić i ponownie oczyścić waż­nych dróg, a tak się dzieje przy takiej pogodzie jak dzisiejsza. Wiejskimi drogami w ogóle się nie zajmowano. Silna zamieć stanowiła gwarancję, że nikt spoza granic miasta nie będzie w stanie ruszyć się gdzieś dalej. Było to dobre dla dzieci - nie mogły dotrzeć do szkoły - ale nie takie dobre dla dorosłych, którzy musieli stawić się w pracy. Lumbley Lane jeszcze nie odśnieżano. Tylko nasz podjazd został zamieciony. Pan Abra­mowitz, przodownik zamiatania w sąsiedztwie, ledwie ruszył swój podjazd, na tyle, żeby można było wyprowadzić samochód i pojechać do synagogi. Mama i Mike też chcieli pomóc. W ma­łym mieście ludzie zwykle działają razem. To dobra rzecz, ale nie zawsze. Na przykład, ludzie chętnie dzielą się plotkami. Co w wypadku Nate'a Thompkinsa okazało się niezbyt dobre.

Kiedy dotarłam wreszcie do Stop and Shop, odległego led­wie parę ulic od mojego domu, sapałam z wysiłku. Twarz mi zmarzła od lodowatego wiatru, mimo wielkiego kaptura taty.

Nie mogłam jednak wejść do środka, żeby się ogrzać. Mu­siałam skorzystać z automatu na zewnątrz.

Prześladował mnie pech. No wiecie, nierozgarnięty dyżur­ny i szalejąca zadymka.

Odwiesiłam słuchawkę. Wokół mnie wirowały płatki śnie­gu niczym miliony maleńkich baletnic w białych zwiewnych spódniczkach. Wiecie, jak w tym filmie Fantazja. A może tamto to były nasiona dmuchawca. Wszystko jedno. W każdym innym momencie uznałabym je za piękne. Teraz jednak sprawiały mi tylko kłopot.

Mogłam wejść do sklepu i ogrzać się, ale postanowiłam tego nie robić. Nie byłoby dobrze, gdyby Luther (Luther pracował na porannej zmianie w soboty, już gdy byłam małą dziewczyn­ką i przychodziłam do sklepu w każdy weekend, żeby wydać kie­szonkowe na lukrecję i Bazooka Joe) zapamiętał, że byłam, i po­wiedział o tym Cyrusowi Krantzowi, kiedy ten zacznie zadawać pytania, gdy już znajdą Setha Blumenthala. Luther ma pamięć jak stalowa pułapka na myszy. Pamięta wszystkie wyścigi, jakie wygrał Dal Earnhardt.

Śnieg i wiatr dokuczały, ale to jeszcze nie była burza śnież­na. Dało się chodzić. Samochodem byłoby podobnie. To zna­czy, poruszałabym się równie szybko.

Gdy wreszcie dobrnęłam do synagogi, wiatr nieco osłabł. Nadal panowała niesamowita cisza, jaka zapada, gdy wszystko jest pokryte grubą warstwą śniegu... Mama stała na parkingu koło synagogi - śnieg w tym miejscu stopniał od płomieni i wo­dy z sikawek - wraz z Mikiem i Abramowitzami. Przedarłam się przez labirynt gumowych węży leżących na ziemi i podeszłam do nich.

Nie zdążyłam odpowiedzieć, bo Michael klepnął mnie w ra­mię i powiedział:

- Próbowałem - odparł. - Nie reagowałaś na bodźce ze­wnętrzne. W dodatku wyglądałaś, jakby śnił ci się jakiś kosz­mar.

Nie mylił się. Tyle że to nie był mój koszmar. To była rze­czywistość Setha Blumenthala.

Ruth wyglądała żałośnie. Miała czerwony nos, a po jej po­liczkach spływały łzy.

- Dobrze się czujesz? - spytałam.

- Bywało, że czułam się lepiej - chlipnęła.

- Och, Jess - Pani Abramowitz dopiero teraz mnie zauwa­żyła. Sądzę, że nie poznała mnie od razu ze względu na kurtkę taty. - Czy to nie straszne?

„Straszne" nie oddawało grozy tego, co się stało. Budynek uległ niemal całkowitemu zniszczeniu. Tylko parę wewnętrz­nych ścian nadal stało. Reszta stanowiła kupę pokrytych sadzą gruzów, odcinających się ostrą czernią od śniegu.

Spojrzałam pytająco na Ruth.

Podążyłam wzrokiem za jej dłonią w rękawiczce. Po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko synagogi, znajduje się cmentarz ży­dowski. W południowej Indianie nie ma zbyt wielu Żydów, więc cmentarz jest raczej mały.

Nie było trudno, ktokolwiek to zrobił, poprzewracać wszyst­kie nagrobki.

Tak, tak. Wszystkie. Z wyjątkiem mauzoleów, których nie zdołano przewrócić. Za to wymalowano na nich swastyki. Swa­styki i coś jeszcze. Coś, co wyglądało znajomo.

Rozpoznałam znak, jaki widziałam na piersi Nate'a Thompkinsa.

9

T

o gang - orzekła Claire. - To nie żaden gang. - Przemierzałam tam i z powrotem korytarz przed drzwiami pokoju Mike'a. - Nate Thompkins nie był w gangu.

Nie wyglądali na przekonanych. Ani na zbytnio przejętych. Pewnie, dlatego, że Claire siedziała Michaelowi na kolanach. Trudno przejmować się morderstwem, podpaleniem i przestęp­stwami na tle rasowym, kiedy jest się w tak intymnej bliskości z ukochaną osobą.

- No to wsioki - powiedziała Claire, wzruszając ramiona­mi.

- Dlaczego tak sądzisz? - zdziwiłam się.

- Pomyśl tylko. Martwiliśmy się, kiedy Thompkinsowie się wprowadzili, że wsioki mogą coś zrobić. Wiecie, że zapalą krzyż na ich trawniku albo coś. Może wsioki to zrobiły. Zabiły Nate'a.

Michael rozpromienił się.

Usiłowałam posłać Michaelowi spojrzenie zawierające ży­czenie rychłej i strasznej śmierci, jakie ciocia Rose opanowała do perfekcji.

- Nie próbuj zwalać wszystkiego na wsioków - powiedzia­łam. - Są tutaj od dawna, tak samo jak synagoga, a nigdy dotąd nie zdarzyło się nic podobnego.

Michael zamyślił się.

Podniosłam oczy do nieba. Nie do wiary, że wróciliśmy do punktu wyjścia.

Na szczęście, w tym momencie na schodach rozległy się kroki. Odwróciliśmy się i zobaczyliśmy Douglasa, który, choć opatulony od stóp do głów, wyglądał na przemarzniętego do kości, szedł chwiejnym krokiem w naszą stronę. Jego twarz, je­dyna nieosłonięta część ciała, była zaczerwieniona. Na rzęsach leżały płatki śniegu.

- Gdzieś ty był? - zapytałam.

- Zgadza się - odparł Douglas, znikając w swoim pokoju. Zamknął drzwi i naszym oczom ukazała się przyczepiona

pinezkami kartka z napisem Nie przeszkadzać. Mike spojrzał na mnie.

- Czy zaczniemy się o niego martwić już teraz, czy zosta­wimy to na później?

Zadzwonił telefon. Nie rzuciłam się, żeby odebrać, bo nikt do mnie nie dzwoni poza Ruth, a wiedziałam, że Ruth razem z całą rodziną udała się do domu rabina, żeby go pocieszyć po bolesnej stracie Tory. To jakby ktoś spalił Biblię, tylko jeszcze gorzej, bo Torę trudniej zastąpić.

Można więc sobie wyobrazić moje zaskoczenie, kiedy mama zawołała z dołu:

- Jess, to do ciebie. Twoja przyjaciółka Joanna.

Fajnie. Tylko że ja nie mam żadnej przyjaciółki o imieniu Joanna.

- Halo? - zapytałam, podnosząc słuchawkę w pokoju Mike'a.

Ciekawa byłam, w jaki sposób nabrał mamę, że jest jakąś tam Joanną. Mówił falsetem? Poprosił swoją mamę, żeby o mnie zapytała? Na pewno nie, bo wtedy musiałby się przy­znać, że nie powiedziałam o nim swoim rodzicom. A tego, by- łam przekonana, Rob nie miał zamiaru nikomu zdradzać.

- Nadal chcesz coś zrobić? - zapytał. To natychmiast obudziło moją czujność.

- Nie bardzo rozumiem, co masz na myśl. Oczywiście, że nadal chcę coś zrobić. Chodzimy ze sobą, prawda? Tak czy nie?

Mikey i Claire spojrzeli na mnie zaskoczeni tonem mojego głosu, który nagle stał się piskliwy.

- Czy to wsiok? - zapytała Claire bezgłośnie. Odwróciłam się do nich plecami.

- Cóż - powiedział Rob, przeciągając tę pojedynczą sylabę niewiarygodnie długo.

Wstrzymałam oddech z podniecenia. To było, zdawałam sobie sprawę, śmieszne. Ruth by mnie za to zabiła. Ona ma bar­dzo twarde zasady dotyczące chłopców, a jedna z nich mówi, że nigdy, przenigdy nie należy się za nimi uganiać; niech chłopcy sami się o ciebie dobijają. I te zasady wyszły jej raczej na zdro­wie. Lecz z drugiej strony, Ruth nie chodzi z absolwentem szko­ły średniej, który figuruje w kartotece policyjnej.

Zanim Rob zdążył się znowu odezwać, rozległ się sygnał, że kolejny rozmówca czeka na połączenie.

- Poczekaj - powiedziałam do Roba. - Mam drugi telefon. Starałam się, żeby zabrzmiało to tak, jakby ten telefon był

od jednego z wielu chłopaków, którzy marzą, żeby mnie gdzieś zabrać wieczorem. Nie wiem, czy mi się udało. Zwłaszcza że jedynym chłopakiem, który chciałby ze mną gdzieś wyjść, był mój sąsiad Skip, który w sobotnie wieczory zawsze przesiaduje w Internecie przy grze Lochy i Smoki.

Nie byłam zaskoczona, kiedy okazało się, że głos na drugiej linii nie należy do Skipa. W najmniejszym jednak stopniu nie spodziewałam się, że właściciel tego głosu do mnie zadzwoni.

- Jessico - powiedział Cyrus Krantz. - Mamy problem.

Macie problem? - miałam ochotę powiedzieć. A ja na dru­giej linii mam chłopaka, który jeszcze nie rozumie, że jestem dziewczyną jego życia.

Zamiast tego burknęłam:

- Och? - jakbym nie miała pojęcia, o co mu chodzi. A prze­cież miałam. Dzwonił w związku z Nate'em Thompkinsem i synagogą.

Jednak nie. Jego telefon dotyczył czegoś, o czym już prawie zapomniałam... prawie, bo to było takie okropne, że chyba ni­gdy całkiem o tym nie zapomnę.

- Seth Blumenthal - powiedział doktor Krantz. - Stracili­śmy go, Jessico.

- Co to znaczy, że go straciliście?! - ryknęłam do słuchawki. Dopiero kiedy zobaczyłam miny Mike'a i Claire, dotarło do

mnie, co zrobiłam.

Wydałam się w ręce władz. Oficjalnie. W ręce szefa „psy­chicznego" wydziału Federalnego Biura Śledczego.

Cała krew odpłynęła mi z twarzy. Czy mogło mnie spotkać coś gorszego?

Zrozumiałam, dlaczego jego głos brzmiał dziwnie. Był za­łamany. To mnie zdumiało, bo zawsze uważałam go za kogoś w rodzaju Terminatora. No wiecie, takiego, co prze do przodu bez względu na wszystko...

- Sprawcy uciekli - ciągnął Krantz. - Razem z Sethem.

- Jessico - powiedział Krantz. - Uspokój się.

- Nie mogę się uspokoić! - krzyknęłam. - Przecież to dziecko jest ciągle...

Głos mi się załamał. Bo to wszystko wróciło. Strach i groza, które czułam we śnie - śnie o Secie.

Dla mnie to był sen. Ale Seth przeżywał to naprawdę. Jego rzeczywistość wymknęła się spod kontroli, gdy poprzedniego dnia ściągnięto go z roweru na parkingu przed synagogą. Kto wie, co przeżywał od tamtej chwili? Ja tylko widziałam - czy raczej czułam - to, co widział i czego doświadczał w tym mo­mencie, gdy mój otwarty we śnie umysł łączył się z jego umy­słem.

A był to chłód wewnątrz szafy, gdzie go trzymano. Piekący ból, jaki sprawiały sznury wrzynające się w nadgarstki rąk okrut­nie związanych za plecami. Knebel kaleczący kąciki ust. Przy­tłumione, ale i tak przerażające odgłosy, jakie dochodziły do nie­go zza drzwi szafy.

To była rzeczywistość Setha Blumenthala. Mój koszmar.

- Jessico - powiedział Cyrus Krantz - wiem, co myślisz o mnie i ó mojej organizacji. Ale przysięgam, że jeśli dasz nam jeszcze jedną szansę - szansę na wspólną pracę - nie pożałujesz tego. Musimy znaleźć tego chłopca, i to jak najszybciej. Grozi mu niebezpieczeństwo. Ludzie, którzy go porwali, to zwierzę­ta. Każdy, kto torturuje dwunastoletniego chłopca...

Chodziłam tam i z powrotem po korytarzu, zaciskając dłoń na telefonie bezprzewodowym. Teraz zamarłam.

- Torturuje?

- Jessico - odparł Krantz. - Czy nie uświadomiłaś sobie do­tąd, że to wszystko - Nate, synagoga, Seth - jest ze sobą powią­zane?

- Powiązane? - W głowie mi huczało. - W jaki sposób?

- A jak myślisz, skąd ludzie, którzy podpalili synagogę, wie­dzieli, gdzie szukać zwojów? - zapytał. - Pomyśl, Jessico. Kto wiedział, gdzie trzymano te zwoje? Ktoś, kto by odczytywał ich fragmenty dzisiaj, w dniu swoich trzynastych urodzin.

Seth. Seth Blumenthal. Nie mogłam w to uwierzyć.

Nie miałam pojęcia, nie mogłam więc udzielić odpowiedzi na to pytanie. Zamiast tego wcisnęłam klawisz Talk, kończąc rozmowę.

Wtedy dobiegł mnie głos ze słuchawki:

Ale Rob nie ustępował.

- Jaki związek? - zapytał. - Co powiedział Krantz? Marzyłam tylko o tym, żeby odłożyć słuchawkę, pójść do

swojego pokoju i położyć się do łóżka. Tego mi było trzeba. Zasnąć i obudzić się następnego dnia, tak żeby wszystkie wyda­rzenia okazały się tylko złym snem.

Rob to bratnia dusza i w ogóle, ale to nie znaczy, że czasami nie mam ochoty mu dołożyć. Teraz właśnie była jedna z takich okazji.

Krwi. Nie powiedział tego, ale nie musiał. Cała złość prze­szła mi w jednej chwili. Taka jest potęga miłości.

- Chyba nie. Słuchaj, nie czuję się najlepiej. Muszę iść... Wtedy Rob powiedział coś dziwnego. Coś, co natychmiast

obudziło moją uwagę.

- Jess - odparł. Fakt, że użył mojego imienia, uświadomił mi, że sytuacja jest daleka od normalności. - Chyba wiem, kim są ludzie, którzy to robią.

Miałam wrażenie, że krew w moich żyłach zaczęła szybciej krążyć.

- Spotkamy się w Stop and Shop - powiedziałam. - Przy­jedź po mnie.

Rozłączyłam się, odłożyłam telefon, wstałam i ruszyłam w stronę schodów.

- Jess, poczekaj - zawołał Michael. - Dokąd idziesz?

- Wychodzę - odkrzyknęłam. - Powiedz mamie, że niedłu­go wrócę.

Nałożywszy w pośpiechu płaszcz i czapkę, pognałam ulicą. Mimo woli zwróciłam uwagę, że podjazd Thompkinsów był starannie odśnieżony. Śnieg zgarnięto wzdłuż krawężnika tak równiutko, jakby przejechał tędy pług.

Ale to nie był pług. Dokonał tego człowiek. Konkretnie mój brat, Douglas.

Miłość. To uczucie budzi w ludziach szaleństwo.

C

hick, właściciel baru U Chicka oraz klubu motocyklo­wego, popatrzył na mój rysunek i stwierdził:

- Prawdziwi Amerykanie.

Spojrzałam na zygzak w przyćmionym świetle baru.

- Jesteś pewien? - zapytałam. - Naprawdę wiesz, co to jest?

Chick zjadł kanapkę z kotletem, którą zrobił sobie w kuch­ni. Spory kawałek kotleta wyślizgnął się spomiędzy bułek, któ­re ściskał w potężnej dłoni, i spadł na mój rysunek. Chick strzepnął go paluchami.

- Tak - powiedział, zerkając na rysunek w niebiesko-czerwonym świetle neonu za barem. - To na pewno ten znak. Oni mają go wytatuowany tutaj. - Pokazał fałd skóry między kciukiem a palcem wskazującym. - Tylko, że narysowałaś go bokiem.

Odwrócił obrazek, tak, że zamiast wyglądać tak wyglą­dał w ten sposób.

Czułam się dziwnie, siedząc w barze z Robem. Mam do­piero szesnaście lat i nie wolno mi bywać w barach. A zwłasz­cza niesamowicie było siedzieć w tym właśnie barze, i z Robem. Do tego samego baru zabrał mnie Rob za pierwszym razem, kiedy podwoził mnie do domu po odsiadce, blisko rok wcześ­niej, kiedy nie zdawał sobie sprawy, że jestem małoletnia i zna­jomość ze mną grozi więzieniem. Nie piliśmy alkoholu czy coś - wzięliśmy tylko burgery i colę - ale był to jeden z najbar­dziej udanych wieczorów w moim życiu.

A to dlatego, że zawsze chciałam wstąpić do Chicka, baru motocyklowego, obok którego przejeżdżałam co roku, od cza­sów dzieciństwa, za każdym razem, kiedy jechaliśmy z tatą na wysypisko, aby pozbyć się choinki.

Bar U Chicka, daleko poza granicami miasta, wydawał się takiej miastowej panience jak ja, owiany tajemnicą - chociaż Ruth i większość ludzi, których znałam, nazywali go wsiowym barem, gdzie bywali głównie motocykliści i kierowcy ciężarówek.

Tego wieczoru jednak - mimo soboty - w barze prawie nie było klientów. A to w związku ze śniegiem. To nie żarty, próbo­wać przebić się na motocyklu przez pokrywę śnieżnego puchu o grubości półtorej stopy. Rob, na szczęście, nie próbował, tyl­ko przyjechał po mnie pikapem mamy.

Ale był jednym z, niewielu, którzy odważyli się poruszać na ogół nieodśnieżonymi, wiejskimi szosami. Poza mną i Robem u Chicka nie było nikogo, tak klientów, jak i obsługi. Ani barman, ani kucharz nie dotarli na miejsce. Chick nie był specjalnie za­chwycony tym, że sam musi sobie przyrządzić kanapkę. Głów­nie jednak dlatego, moim zdaniem, że ze względu na swoje ogromne rozmiary z wielkim trudem mieścił się w małej kuch­ni na zapleczu.

- Nie depcz mnie - powtórzył Rob. - Pamiętasz? To było wydrukowane na jednej z pierwszych flag amerykańskich. - Pod­niósł mój rysunek, przekręcając go tak, jak przedtem Chick. - To coś na końcu to nie strzała. To głowa węża. Widzisz?

Nadal widziałam tylko zygzak ze strzałą.

Usiłowałam uchodzić za osobę bywałą w świecie i doświad­czoną, ale nie bardzo mi to wyszło. Zwłaszcza że nie rozumiałam połowy tego, co do mnie mówiono. W końcu poddałam się.

- Co to jest milicja? - spytałam, opierając łokcie na kontu­arze.

Chick wzniósł do nieba swoje zaskakująco ładne niebieskie oczy. Ciężko to było zauważyć, bo na ogół ginęły pod krzacza­stymi brwiami.

- Jedna z tych grup przeżycia głęboko w lesie - odparł. -Nie płacą podatków, ale to im nie przeszkadza uważać, że mają prawo kraść tyle wody i prądu, ile dadzą radę.

Chick wzruszył ramionami.

Uniosłam brwi. Te „bebechy" mi się nie spodobały. Byłam pewna, że nie chcę żadnej kulki w czymkolwiek.

Chick przełknął ostatni kęs kanapki.

- Otóż to - powiedział, uśmiechając się szeroko. Rąbnęłam dłonią w bar.

- Nie wierzę! - ryknęłam. Rob i Chick gapili się na mnie zaskoczeni. - Chcecie powiedzieć, że przez cały czas kręciła się w pobliżu jakaś grupa oszołomów i nikomu nie przyszło do gło­wy, żeby coś z tym zrobić?

Chick spojrzał na Roba z podziwem.

- Słuszny gniew - powiedział. - Muszę to zapamiętać.

- Do Jima Hendersona -odparłam. -Odebrać Setha Blu­menthala.

Chick raczył się właśnie łykiem piwa. No, może niezupeł­nie łykiem. Faceci tacy jak on nie piją łykami, wlewają w siebie całe wiadra.

W każdym razie, po moich słowach wypuścił to, co miał w ustach, w postaci fontanny, która dosięgła Roba, mnie i ma­szynę grającą.

- O rany - jęknął Rob, sięgając po serwetki, których stos wznosił się za kontuarem.

Chick patrzył na mnie przez chwilę, a potem odrzucił gło­wę do tyłu i zaczął się śmiać się.

- „Wydostańmy od nich Setha". - Zarechotał. - Gdzieś ty ją wytrzasnął, Wilkins? Ostra dziewucha.

Rob nie odpowiedział, tylko patrzył na mnie ponuro.

Rob i Chick wymienili spojrzenia. A w tych spojrzeniach, mimo mroku panującego w barze, zobaczyłam coś, co mi się nie podobało. Zdecydowanie mi się nie podobało.

Było to poczucie beznadziei.

- Posłuchajcie - odezwałam się, kładąc dłonie na bio­drach. - Nie obchodzi mnie, jak jest zabezpieczona ich forteca. W środku znajduje się Seth Blumenthal, a my musimy go stam­tąd wyciągnąć.

Chick potrząsnął głową. Po raz pierwszy miał poważną minę... poważną i smutną.

- Droga panienko - powiedział. -Jimmy to niezły świr, ale głupi nie jest. Nie ma ani cienia dowodu, że coś go łączy z tym wszystkim, poza faktem, że jest przywódcą grupy, która się do tego przyznaje. Dostanie się tam nie wchodzi w grę, do tego miejsca nie można nawet podjechać. Jest tak głęboko w lesie, że nawet pługiem nie dojedzie. Tak się dzieciaka nie uratuje. Zresz­tą jestem pewien - dodał - że chłopak dawno nie żyje.

Chick przyjrzał mi się uważniej. Moja twarz w świetle neo­nu musiała mieć niezbyt korzystny dla urody odcień fioletu. Pewnie przypominałam Wiolettę z filmu Williego Wonka. No wiecie, po tym, jak zjadła gumę.

Ale Chick najwyraźniej dostrzegł coś, co wywarło na nim dobre wrażenie, bo zdecydował się kontynuować rozmowę.

Rob zaklął, odsunął się od baru i podszedł do szafy grającej, w którą trzasnął pięścią. Nie tak mocno, żeby ją zniszczyć, ale na tyle mocno, żeby Chick podniósł głowę i zawołał:

- Co ty wyprawiasz?!

Rob nie przeprosił, spojrzał tylko na Chicka i powiedział:

- Czy możesz wyjaśnić mojej dziewczynie, że jest chora na głowę, jeśli sądzi, że pozwolę jej zbliżyć się do obozu Jima Hen­dersona?

To było koszmarnie seksistowskie i na pewno bym się ob­raziła, gdyby nie to, że nazwał mnie swoją dziewczyną. Tak. Swoją dziewczyną. Po raz pierwszy usłyszałam te słowa z jego ust. To jest, w obecności osoby trzeciej.

Mój udział w wigilijnym weselu wydał mi się nagle bardziej prawdopodobny.

Chick, zamiast zastosować się do prośby i kazać mi zapo­mnieć o wdzieraniu się na teren obozu Prawdziwych Amery­kanów, pogładził w zamyśleniu bródkę.

- Wiesz - powiedział. - To nie jest taki zły pomysł. Rob wytrzeszczył na niego oczy.

- Nie mówię, że powinna sama to zrobić - ciągnął Chick pojednawczo. - Ale jeden dzieciak już nie żyje, Wilkins, a jak znam Jima Hendersona, drugiemu też niewiele zostało.

Rzuciłam Robowi triumfalne spojrzenie, które mówiło: „Widzisz? Nie jestem taka rąbnięta".

- Poza tym - ciągnął Chick - to jest nasz problem, Wilkins. Henderson to ktoś stąd. Czy nie powinniśmy sami dopilno­wać, żeby sprawiedliwości stało się zadość? Mogę zadzwonić w parę miejsc i w ciągu pięciu minut ściągnąć tylu chłopaków, że Gwardia Narodowa niech się schowa.

Byłam pod wrażeniem. Słowa o wymierzaniu sprawiedli­wości powaliły mnie na kolana. Robem jednak nie wstrząsnęły.

- Nawet gdyby uznać, że to dobry pomysł - rzekł - z czym ja nie mogę się zgodzić, sam twierdziłeś, że obóz jest niedostęp­ny. Na ziemi leży prawie pół metra śniegu. Jak moglibyśmy się dostać choćby w jego pobliże?

Chick zrobił coś nieoczekiwanego. Skinął na nas palcem i zaczął iść - chociaż, biorąc pod uwagę jego gabaryty, człapanie wydaje się lepszym słowem - w stronę drzwi na zapleczu.

Ruszyłam za nim, a Rob wlókł się niechętnie z tyłu. Chick minął krótki korytarz, który kończył się prowizorycznym gara­żem. Przez szpary w drewnianych płytach wpadał lodowaty wiatr.

Chick włączył nieosłoniętą żarówkę, która stanowiła jedy­ne oświetlenie, i podszedł w stronę jakiegoś przedmiotu nakry­tego brezentem.

- Voila - powiedział z, jak sądzę, specjalnie złym akcentem.

Odrzucił plandekę i naszym oczom ukazały się dwa nowiu­teńkie motory śnieżne.

11


0x08 graphic
0x08 graphic
Czy można mnie winić? Nigdy na czymś takim nie siedzia­łam.

A dla kogoś, kto lubi szybką jazdę, nie ma nic bardziej pod­niecającego niż szybka jazda po śniegu. Och, pewnie, jeździłam na nartach, na zboczach gór Paoli. Przez jakąś godzinę całkiem nieźle się bawiłam. Powiedzmy sobie jasno: Indiana nie słynie z terenów narciarskich, więc pagórki Paoli nudzą się dość błys­kawicznie poszukiwaczom mocnych wrażeń.

Niczego nie da się porównać z uczuciem, jakie mnie ogarnę­ło, kiedy mknęłam przez śniegowe pole, obejmując mojego przy­stojnego, choć niezbyt zachwyconego tą awanturą chłopaka.

To było wspaniałe. Naprawdę wspaniałe.

Ale muszę przyznać, że kiedy zatrzymaliśmy się przed dru­tem kolczastym otaczającym obóz Prawdziwych Amerykanów i siedzieliśmy tam z wyłączonym silnikiem, wpatrując się w światła domu Jima Hendersona błyskające wśród drzew...

Tak, to było znacznie mniej zabawne.

Bo głęboko w lasach Indiany, późnym wieczorem w listo­padzie, panuje naprawdę straszliwy ziąb. Przenikający do kości. Porażający mózg. A przynajmniej powodujący brak czucia w palcach rąk i nóg.

Można by pomyśleć, że Rob i ja mogliśmy się czymś zająć -no wiecie, żeby jakoś spędzić czas, a także się ogrzać - gdy tak czekaliśmy, aż Chick dotrze do nas z obiecanym wsparciem. Ale Rob nadal był wściekły, żeśmy w ogóle się tam znaleźli, i nie działo się za wiele, jeśli chodzi o te rzeczy. Prawdę mówiąc, nic się nie działo.

- To wiem - mruknęłam. - Tyle rozumiem. Ale czy nie moglibyśmy wejść i poczekać w środku?

Rob nie wydawał się taki zmarznięty, jak ja. Dlaczego chłop­cy nigdy nie marzną tak jak dziewczęta? No i siusianie. Jak to jest, że ja musiałam się wysiusiać, a on nie? W barze u Chicka wypił tyle samo coli, co ja.

A nawet gdyby musiał się wysiusiać, nie byłby to dla niego żaden problem. Podszedłby do jakiegoś drzewa i załatwił sprawę.

Dla mnie to był problem. Znacznie większa część mojej osoby została wystawiona na działanie żywiołów. A to przy tem­peraturze około dwudziestu stopni poniżej zera było ciężkim przeżyciem.

Zycie jest niesprawiedliwe. To wszystko, co mam do po­wiedzenia na ten temat.

Nie chodzi o to, że tak mi źle. Zawsze układało mi się sto­sunkowo dobrze. Na przykład, moi rodzice są ciągle razem i wy­dają się dość szczęśliwi... chyba że, no wiecie, któreś z dzieci sprawia kłopoty, słyszy głosy albo rzuca Harvard, albo zostaje porażone piorunem, odkrywa w sobie nadzwyczajne zdolności psychiczne i w rezultacie powoduje, że ktoś podpala rodzinną restaurację.

Zwykłe rodzicielskie stresy.

Byliśmy za to względnie zamożni. Nikt mi nie kupował kucyka czy harleya, ale nie groziło nam, że przejdziemy na zasi­łek. Rodzina Mastrianich miała się całkiem nieźle.

W przeciwieństwie do rodziny Wilkinsów. Rob pracował w warsztacie wuja, odkąd skończył czternaście lat, żeby pomóc mamie związać koniec z końcem. Ledwie pamiętał swego ojca, nie wiedział nawet, gdzie on teraz jest.

Ja wiedziałam, gdzie jest tata Roba.

Nie, żebym była zachwycona tą informacją. Ale miałam ją zapisaną w mózgu, podobnie jak miejsce, w którym przetrzy­mywano Setha Blumenthala.

Powinnam powiedzieć o tym Robowi czy nie?

Czy gdyby mój ojciec zniknął, kiedy byłam małym dziec­kiem, zostawiając mamę, Mike'a, Douglasa i mnie, chciałabym wiedzieć, gdzie przebywa obecnie?

Chyba tak. Choćby po to, żeby móc pójść do niego i roz­kwasić mu gębę.

Ale czy Rob chciałby wiedzieć?

Był tylko jeden sposób, żeby poznać odpowiedź na to pyta­nie: zwyczajnie, z głupia frant, zapytać go, czy chce wiedzieć. Nie miałam jednak ochoty z niego skorzystać, bo nie chciałam, żeby Rob myślał, że go szpiegowałam. A ja po prostu poszłam po fartuch jego mamy i w pokoju przypadkiem zobaczyłam zdjęcie taty. Potem, jak zwykle, kiedy oglądam fotografie zagi­nionych ludzi, śniłam o ojcu Roba i miejscu, gdzie przebywa. Czy to moja wina, że przez ten głupi piorun nie mogę obejrzeć zdjęcia - a czasami nawet powąchać swetra czy poduszki - za­ginionej osoby, żeby w mojej głowie nie pojawił się później do­kładny obraz miejsca, gdzie ta osoba jest?

Choć nie o tym akurat chciałam mówić, ten temat był nie­zmiernie interesujący. Może nawet ciekawszy niż aktualne miej­sce pobytu ojca Roba. Przynajmniej dla mnie.

- Nie powiedziałam, że cię kocham - odparłam - bo chcia­łam z ciebie wyciągnąć, dlaczego masz kuratora. Powiedziałam ci, że cię kocham, bo...

Rob odwrócił się i zakrył mi dłonią usta.

- Nie kończ - rzekł.

Widziałam wyraźnie jego jasne oczy w świetle księżyca. Bo świecił księżyc, wiszący nisko na bezchmurnym niebie. Kiedy indziej wprawiłoby mnie to w romantyczny nastrój. Ale tem­peratura wynosiła jakieś dwadzieścia stopni poniżej zera, mnie znów chciało się siusiu, a mój chłopak chyba mnie nie lubił.

Jakby to było możliwe po tym, co usłyszałam.

- Rob - szepnęłam, zaciskając ramiona wokół jego talii. -Ja...

Nie zdołałam dokończyć. A to z powodu człowieka zmie­rzającego wśród drzew w naszą stronę. Słyszeliśmy chrzęst śnie­gu pod jego stopami.

Rob zaklął i włączył latarkę, którą pożyczył nam Chick.

- Kto tam? - syknął, kierując światło latarki na twarz... Cy-rusa Krantza.

Teraz ja z kolei zaklęłam.

Zdumiał mnie jego strój. Miał na sobie wojskowe spodnie narciarskie i puchową kurtkę. Ledwie rozpoznałam twarz pod futrem przy kapturze.

Dobre sobie! Przecież to głównie z jego powodu tkwiłam tu, przemarzając do kości. Nie zapomniałam złożonej sobie sa­mej obietnicy, że pomogę Tashy, na ile zdołam. A nie mogłam oprzeć się myśli, że najlepsze, co mogę zrobić, to postawić mor­derców jej brata przed sądem.

No i, rzecz jasna, uniemożliwić im wyrządzanie krzywdy innym ludziom. Takim jak Seth Blumenthal.

- O, cholera - przerwałam mu.

Światło księżyca, odbijając się od śniegu, utrudniało zoba­czenie czegokolwiek za grubymi szkłami jego okularów, ale miałam wrażenie, że Krantz zamrugał kilka razy oczami.

- Ze co? - wyjąkał.

- Dobrze pan usłyszał - powiedziałam. - Pan i pracownicy odpowiedniego organu wymiaru sprawiedliwości nie macie zie­lonego pojęcia, co się kryje za tymi drutami.

Spojrzał na mnie, jakbym zwariowała.

Rob wyprostował się nagle na skuterze, zwracając głowę w stronę domu Hendersona.

Rob zeskoczył ze skutera i wepchnął doktorka za drzewo, zanim ten zorientował się, co się dzieje. W tej samej chwili zo­baczyłam to co Rob: światło na terenie obozu Jima Henderso­na, posuwające się wśród gęstych drzew w naszym kierunku. Źródłem światła okazała się staromodna lampa naftowa. Trzy­mał ją potężny mężczyzna w czerwonym stroju myśliwskim. W drugiej ręce miał karabin, a u boku psa, który mógłby ucho­dzić za małego kucyka.

Pies pomknął przez śnieg w naszą stronę. Kiedy tak gnał z wywalonym jęzorem i płonącymi ślepiami, pomyślałam, że to pies z piekła... No wiecie, jak w Psie Baskerville'ów, którego czy­taliśmy w dziewiątej klasie.

Dopiero gdy podbiegł bliżej, zorientowałam się, że to zwykły owczarek niemiecki. Z gatunku takich, co to łapią cię za gardło i nie puszczą, nawet jeśli dostaną po łbie kluczem francuskim.

Już szykował się, żeby przeskoczyć dzielące nas ogrodzenie z drutu kolczastego i to zrobić. Na szczęście, człowiek z bronią za­wołał: „Chigger! Leżeć!" i pies padł na śnieg niespełna pół metra od nas, warcząc groźnie i nie spuszczając z nas oka ani na sekundę.

Mężczyzna z karabinem postawił lampę na ziemi i sięgnął po coś do kieszeni. Rewolwer, pomyślałam. Karabin robi za duży bałagan. Wsadzi nam po kuli w głowę i pozwoli Chigge-rowi pożreć nasze zmarznięte ciała.

Miałam wrażenie, że wszystko na świecie się sprzysięgło, żebym nigdy nie zobaczyła Roba we fraku.

- Spokojnie - powiedział Rob, podnosząc ręce do góry. -Niech pan nie strzela. Chcemy tylko pogadać z Jimem.

Właściciel Chiggera nie wyciągnął z kieszeni rewolweru, lecz walkie-talkie.

- Niebieski Dowódca do Czerwonego Dowódcy - powie­dział do mikrofonu. - Mamy intruzów przy południowym pło­cie. Powtarzam. Intruzi przy południowym płocie.

- Nie jesteśmy intruzami - zapewniłam. Po chwili, przy­pomniawszy sobie, jaką historyjkę przygotowaliśmy na ich uży­tek (pomijając fakt, że mieliśmy nie dać się złapać, dopóki Chick z przyjaciółmi nie ukryją się bezpiecznie w krzakach wokół obo­zu, gotowi nas odbić, gdy tylko znajdziemy Setha), poprawiłam się: - My nie som intruzami. Chcemy się do was przyłończyć. Też chcemy być Prawdziwe Amerykanie.

Z walkie-talkie Czerwonej Kurtki dobiegł głos. Ten, kto mówił, posługiwał się chyba jakimś szyfrem.

- Czerwony Dowódco - usłyszałam. - Lokalizacja i trans­port. Powtarzam. Lokalizacja i transport.

Czerwona Kurtka schował walkie-talkie, wskazał na płot i wycelowawszy karabin w naszą stronę, powiedział:

- Przełaźta tutaj.

Przełażenie przez ogrodzenie z drutu kolczastego nie nale­ży do przyjemności, zwłaszcza kiedy robi się to pod czujnym okiem potężnego owczarka niemieckiego o imieniu Chigger. Rob przeszedł pierwszy i nachylił siatkę na tyle, ile się dało, tak żebym również stanęła po drugiej stronie w jednym kawałku. Nie poszło mi gładko, ale jakoś dałam sobie radę. Jedyną szko­dę poniósł wewnętrzny szew moich spodni.

Kiedy już przedostaliśmy się na ziemię Prawdziwych Ame­rykanów, Czerwona Kurtka burknął: „Chodźta" i pokazał, zno­wu lufą strzelby, że mamy się posuwać w stronę domu.

Rob obejrzał się na skutery.

- A co z motorami? - zapytał. - Nie trzeba ich jakoś zabez­pieczyć?

Czerwona Kurtka zarechotał. Z jego ust wydobył się nie tylko śmiech, ale także strumień tabaki i śliny, który utworzył na śniegu parującą brązową kałużę.

- Zabezpieczyć, przed czym? - odparł. - Przed szopami czy oposami?

To była pocieszająca odpowiedź, bo wskazywała, że Czer­wona Kurtka nie jest świadomy obecności doktora Krantza ukrytego za grubymi sosnami oraz licznych kumpli Chicka, któ­rzy stawili się na wezwanie do broni rzucone przez właściciela ich ulubionego baru.

- Ruszać się - warknął Czerwona Kurtka do mnie i do Roba.

Więc ruszyliśmy się.

12

D

ługi marsz do domu Jima Hendersona nie przypadł mi do gustu. Normalnie zachwycam się każdą chwilą spę­dzoną w towarzystwie Roba Wilkinsa, bo odkąd on skończył szkołę, w której ja nadal tkwię, nasze spotkania stały się o wiele za rzadkie.

Ale nawet w najmilszym towarzystwie maszerowanie z lu­fą strzelby wycelowaną w plecy to żadna frajda. Nie podejrze­wałam, żeby Czerwona Kurtka zastrzelił nas z zimną krwią, mógł się jednak potknąć o Chiggera albo o jakiś korzeń ukryty pod śniegiem i przypadkiem nacisnąć spust.

Tak więc drogę od południowego ogrodzenia do centrum obo­zu Prawdziwych Amerykanów przemierzałam z drżeniem serca.

Ledwie zaczęliśmy iść, przestało mi być tak okropnie zim­no. Zamieć ucichła, z nieba poznikały chmury i pojawiły się na nim tysiące gwiazd. Byłam nawet w stanie rozpoznać Drogę Mleczną. Spacer po skąpanym w blasku księżyca świeżo spad­łym śniegu, gdy w powietrzu unosi się kusząca woń ogniska, mógłby być romantyczny.

Jeśli nie brać pod uwagę wycelowanej w plecy strzelby i groź­nego owczarka niemieckiego truchtającego w śniegu obok nas.

Nie boję się psów i one też zwykle darzą mnie sympatią. Dlatego skupiłam się na zaskarbianiu przyjaźni Chiggera. Kie­dy tylko Czerwona Kurtka nie patrzył, a Chigger biegł dość bli­sko, podstawiałam dłoń pod nos owczarka. Psy działają na węch, więc miałam nadzieję, że jeśli Chigger uzna, że nie jestem ka­wałkiem mięsa, to powstrzyma się od zjedzenia mnie.

On jednak, jak większość samców w moim życiu, nie oka­zał najmniejszego zainteresowania moją osobą. Może powin­nam była posłuchać rady Ruth i zainwestować w dobre perfu­my, zamiast używać wody toaletowej mojego brata, Mike'a.

Obóz nie sprawiał imponującego wrażenia. W porównaniu z nim posiadłość Dawida Koresha w Waco wyglądała jak Taj Ma-hal. Tu był tylko skromny budynek mieszkalny, parę przyczep kempingowych i rozwalająca się stodoła. Całe miejsce tchnęło atmosferą tymczasowości, charakterystyczną dla gotowych-do--akcji-w-każdej-chwili pensjonariuszy wojskowych koszar.

Gdzie łazienka? Tylko to mnie interesowało w tej chwili.

Czerwona Kurtka z nieodłącznym Chiggerem u nogi po­prowadził nas nie w stronę domu ani żadnej z przyczep, tylko do stodoły. Szanse na znalezienie czynnej toalety malały z każ­dą chwilą.

Otworzył masywne drzwi stodoły, ukazując wnętrze, które okazało się czymś w rodzaju centrum dowodzenia Prawdziwych Amerykanów.

Nie było tam komputerów ani nawet telewizora. Siedziba grupy zwolenników przewagi białej rasy Jima Hendersona przy­pominała zdjęcia kwater nazistów z lat czterdziestych, jakie widzieliśmy na kanale Cywilizacje Świata.

Przy długich stołach siedział tłum jasnowłosych mężczyzn (zdaje się, przerwaliśmy im kolację). Na tylnej ścianie wisiała olbrzymia flaga. Zamiast swastyki widniał na niej symbol, który wycięto na piersi Nate'a Thompkinsa, namalowano sprayem na kładce i na poprzewracanych tablicach nagrobnych na cmen­tarzu żydowskim: zwinięty w pierścień wąż, a pod nim napis: Nie depcz po mnie.

Na tym jednak kończyło się podobieństwo do nazistów. Mężczyźni o jasnych włosach, zgromadzeni w obszernym po­mieszczeniu, nie byli ani tak schludnie ubrani, ani na oko inte­ligentni jak przeciętny nazista z lat czterdziestych. Wyglądali, jakby przedkładali ćwiczenia kształtujące ciało nad zajęcia słu­żące jego czystości. Może nie mieli wyboru ze względu na brak bieżącej wody - o ile to, co mówił Chick o odmowie Jima Hen­dersona płacenia rachunków, zgadzało się z prawdą.

W stodole Hendersona zgromadzili się nie tylko mężczyź­ni. Były tam również kobiety, a nawet dzieci. No, bo kto miałby podawać mężczyznom jedzenie? Natychmiast rozpoznałam strój typowy dla miejscowej sekty religijnej, która poza poskra­mianiem węży i praktyką powtórnych narodzin w wodzie za­kazywała niewiastom obcinania włosów i noszenia spodni. Dla dziewczynek należących do tej sekty było to poważne utrud­nienie na zajęciach wychowania fizycznego w szkole, bo nie sposób wdrapać się po linie albo pływać kraulem w sukience. Dlatego większość miała indywidualne nauczanie w domu.

Gromadka dzieci o ziemistej cerze i zasmarkanych nosach wydawała się równie mało zainteresowana widokiem człowie­ka z karabinem prowadzącym dwoje obcych, jak ja lekcjami gotowania ciotki Rose.

- Jimmy - zwrócił się Czerwona Kurtka do siedzącego u szczytu stołu płowowłosego mężczyzny, przed którym wła­śnie postawiono talerz czegoś, co wyglądało na pysznego sma­żonego kurczaka. - To te dzieciaki, które pętały się koło połu­dniowego ogrodzenia.

Dzieciaki! Poczułam się dotknięta w imieniu Roba. Ja je­stem przyzwyczajona, że biorą mnie za dziecko, ze względu na moje skromne rozmiary, ale Rob przewyższał mnie o dobre trzydzieści centymetrów.

Jak wkrótce zauważyłam, przewyższał o trzydzieści centy­metrów przywódcę Prawdziwych Amerykanów, który zabił jed­no dziecko, znęcał się nad drugim, usiłował zamordować poli­cjanta i spalił synagogę.

Jim Henderson był niski.

Naprawdę niski. Jak Napoleon albo Danny DeVito.

I wydawał się również urażony, że przerwano mu posiłek.

- Czego, do diabła, chcecie? - warknął, okazując te z nie­zwykłych cech przywódczych, dla których cieszył się głębokim podziwem swoich wyznawców.

Zerknęłam na Roba. Wydawał się oniemiały. A może, na wzór Indian, starał się milczeniem wprawić wroga w zmiesza­nie. Rob czyta dużo książek o Indianach.

Tak czy owak, zrozumiałam, że muszę ratować sytuację:

- Panie Henderson - powiedziałam - to prawdziwy za­szczyt pana poznać. Hank i ja podziwiamy pana od dawna.

Henderson oblizał usmarowane tłuszczem palce i uniósł płowe brwi.

- Ach tak? - mruknął.

- Tak - potwierdziłam. - Gdy zobaczyliśmy, co pan zrobił z tym żydowskim kościołem, postanowiliśmy przyjść tutaj i zło­żyć nasze gratulacje. Hank i ja myślimy, że byłyby z nas dobre Prawdziwe Amerykanie, bo oboje nienawidzimy czarnych, Ży­dów i takich tam.

Po tych słowach zainteresowanie nami znacznie wzrosło. Wszyscy w stodole patrzyli na nas w pełnym zdumienia mil­czeniu. To znaczy, wszyscy z wyjątkiem Chiggera, który znalazł talerz kurzych kości i pożerał je łapczywie. Nikt nie rzucił się, żeby mu je odebrać, co dowodziło, że Prawdziwi Amerykanie są nie tylko nieprzyjemnymi ludźmi, ale również beznadziej­nymi opiekunami zwierząt. Wszyscy przecież wiedzą, że nie można dawać psu kości z drobiu.

Henderson przyglądał nam się ze szczególną ciekawością. W przeciwieństwie do Chiggera, wydawał się kompletnie obo­jętny wobec kurczaka na talerzu.

- Dlaczego? - zapytał.

Na to pytanie odpowiedź miałam przygotowaną.

- No, powinien pan nas wziąć, bo ten tu Hank, on jest na­prawdę zmyślny w rękach. Jest mechanikiem i wszystko potra­fi wyreperować. Więc jakby pan miał czołg czy coś, i to się ze­psuje, to Hank się przyda jak nikt. A ja? Cóż, może nie wyglądam, ale jestem bardzo szybka. W walce wolałby mnie pan mieć po właściwej stronie, słowo daję.

Henderson zrobił znudzoną minę. Pochylił się, żeby ode­rwać kawałek kurczaka od kości i wsadzić go do ust. Podczas tej czynności przypominał pisklaka. Tyle że miał wąsy.

To chyba nie była dobra odpowiedź, bo Jim odwrócił ode mnie wzrok. Wpatrywał się teraz w Roba. Już wcześniej widzia­łam ten rodzaj spojrzenia. W ten sposób mały facet patrzy na dużego faceta, zanim wpakuje mu głowę w żołądek.

- A ty? - zwrócił się Henderson do Roba. - Pozwolisz, żeby baba gadała za ciebie?

Mężczyźni przy stołach zarechotali. Nawet kobiety stojące za plecami mężów z dzbanami czegoś, co wyglądało na mrożo­ną herbatę, uznały tę kretyńską seksistowską uwagę za śmiesz­ną.

Wiedziałam, że teraz Rob przechodzi test. Ja go nie zdałam. To nie ulegało wątpliwości. Choćby, dlatego, że Czerwona Kurt­ka nadal nie opuszczał broni, czekając na rozkaz szefa, żeby roz­walić nam głowy. Chigger na pewno z lubością zlizałby nasze rozpryśnięte mózgi z podłogi stodoły.

Rob musiał nas ratować. Musiał przekonać Hendersona, że jesteśmy parą obiecujących zwolenników supremacji białej rasy.

Nie wierzyłam, że powiedzie mu się lepiej niż mnie. Ten pomysł nie podobał mu się od początku. Byłam pewna, że chce się tylko stąd wydostać, a jeśli bez Setha, to trudno.

Jakież więc było moje zaskoczenie, kiedy Rob powiedział, co następuje:

- Urodzić się białym - oświadczył - to zaszczyt i przywi­lej. Nadszedł czas, żeby wszyscy biali mężczyźni i kobiety sta­nęli w jednym szeregu, aby chronić więź, jaką tworzy wspólno­ta krwi i wiary. Obowiązkiem każdego Amerykanina jest bronić naszego dobra - a nie dobra Meksykanów, Wietnamczyków, Afgańczyków albo innych mieszkańców krajów Trzeciego Świa­ta. Czas odebrać Amerykę narkomanom i pasożytom na zasił­kach...

Jeśli przykuł moją uwagę tą paplaniną, to co dopiero, jeśli chodzi o uwagę Jima Hendersona, nie wspominając już o resz­cie Prawdziwych Amerykanów. Można by usłyszeć, jak spada szpilka, w takim skupieniu go słuchali.

- Najwyższy czas - ciągnął Rob - chronić nasze granice przed nielegalnymi imigrantami i zakazać prawnie mieszania ras. Musimy skończyć z akcją afirmatywną i małżeństwami osobników tej samej płci. Musimy chronić amerykański prze­mysł i własność przed przechodzeniem w ręce Japończyków, Arabów i Żydów. Ameryka musi należeć do Amerykanów...

Przy jednym stole zerwały się oklaski. Po chwili inne stoły przy­łączyły się do owacji na stojąco. Wśród tych wiwatów wpatrywa­łam się w mojego chłopaka z niedowierzaniem. Gdzie on się tego nauczył? Nigdy przedtem nie słyszałam, żeby mówił podobne rze­czy. Czyżby Claire miała rację? Czy wszystkie wsioki są takie same?

Oklaski umilkły jak nożem uciął, kiedy Jim Henderson pod­niósł się na nogi. Wszystkie oczy skierowały się na niskiego męż­czyznę, naprawdę nie wyższego ode mnie, który taksował Roba wzrokiem, gładząc się w zamyśleniu po wąsach. W stodole po­nownie zapadła cisza. Tylko Chigger wylizywał zapamiętale pu­sty już talerz.

Wreszcie Henderson wycelował w Roba palec i rozkazał:

- Dać chłopakowi kurczaka!

Znów wybuchły wiwaty, gdy jedna z kobiet postawiła przed Robem talerz smażonego kurczaka. Nie wierzyłam własnym oczom. Kurczak. Częstowali Roba kurczakiem! Prawdziwi Amerykanie postanowili przygarnąć go do swego łona.

A może wiedzieli coś, czego ja nie wiedziałam? Może Rob już przedtem do nich należał?

Nie wierzyłam w to. Naprawdę nie. Tylko że... cóż, dziw­ne, że tak dobrze wiedział, co powiedzieć, żeby przekonać tych pomyleńców o naszym oddaniu ich sprawie.

Rob uśmiechał się nieśmiało, gdy mu klaskano. Nie mog­łam się powstrzymać, więc zapytałam szeptem:

- Skąd wytrzasnąłeś to końskie łajno?

- Telewizja publiczna - odparł również szeptem. - Czy możesz zabrać tego kurczaka, zanim zacznę haftować?

Złapałam talerz w momencie, gdy Roba pochłonął tłum za­chwyconych zwolenników supremacji białej rasy, którzy pokle­pywali go po plecach i częstowali tabaką. Stałam jak idiotka z ta­lerzem stygnącego kurczaka, nie mogąc się nadziwić własnej głupocie. Jasne, że Rob nie był jednym z nich.

Przeraziło mnie jednak, jak łatwo mi przyszło uwierzyć, że mógłby być. Jak głęboko tkwią w człowieku przesądy! Wsioki i miastowi, czarni i biali... dorasta się, słysząc różne rzeczy, i ciężko przyjąć do wiadomości, że może być inaczej.

Ciężko, ale to nie znaczy, że nie można. Choćby taki Rob. W niczym nie przypominał stereotypowego wsioka, pożerają­cego smażonego kurczaka, dyskutując jednocześnie nad wyż­szością białej rasy. Rob nawet nie lubił smażonego kurczaka.

Kto wie, jak długo stałabym tam, podziwiając geniusz swo­jego chłopaka, gdyby jakiś głos nie odezwał się z boku:

- No, dziewucho. Daj tego kurczaka jakiemuś mężczyźnie i idź do kuchni po więcej.

Odwróciłam się i zobaczyłam kobietę o ziemistej cerze i w chustce na długich jasnych włosach wpatrującą się we mnie gniewnym wzrokiem.

- No dalej - powiedziała, popychając mnie w stronę sto­łów. - Zanieś.

Zaniosłam. Postawiłam kurczaka przed pierwszym mężczy­zną, jaki się nawinął - facetem, który miał mniej zębów niż ta­tuaży - a potem wyszłam za kobietą bocznymi drzwiami...

W mroźną noc.

- Dalej - warknęła, kiedy zatrzymałam się raptownie, za­skoczona zimnem. - Musimy wziońć tłuczone ziemniaki.

Szłam za nią, myśląc: No, przynajmniej będę miała szansę rozejrzeć się za Sethem. Wiedziałam, że jest gdzieś na terenie obozu. Wiedziałam, że nie jest związany ani zakneblowany, tyl­ko zamknięty w małym pokoju o drewnianych ścianach. To nie znaczyło, że przestał się bać. Czułam jego strach.

Kobieta w chustce otworzyła drzwi domu. Tam odbywało się całe gotowanie; wskazywały na to zapachy, które uderzyły mnie w nozdrza, gdy tylko przekroczyłam próg. Kurczak, ziemniaki, chleb... zestaw aromatów mogący zwalić z nóg taką głodną dziewczynę, jak ja.

Kiedy weszłyśmy do kuchni - gdzie tłoczyły się inne ko­biety o bladych twarzach i długich włosach - i próbowałam zwinąć bułkę, kobieta w chustce trzepnęła mnie po ręce.

- Nie jemy - oświadczyła szorstko - dopóki mężczyźni nie skończom!

Oho, miałam ochotę powiedzieć. To całkiem wygodne. Dla facetów. Co jest z takimi kobietami jak ta w chustce? Dlaczego zgadzają się na podobne traktowanie? Wolałabym nie mieć żad­nego faceta niż takiego, który pozwalałby mi jeść, gdy sam skoń­czy.

Nie chciałam skompromitować się w oczach Prawdziwych Amerykanów, więc odłożyłam bułkę i zapytałam:

- Czy jest tu gdzieś łazienka?

Kobieta w chustce wskazała na korytarz z mocno niezado­woloną miną. Pewnie podejrzewała, że chcę się wykręcić od roboty w kuchni.

Powiem wam coś: ci Prawdziwi Amerykanie to przerażają­cy ludzie. Nawet w ich ubikacjach pełno jest rasistowskiej pro­pagandy. Zamiast „National Geographic" albo „Time'a", jak w normalnym domu, można sobie poczytać, siedząc na kibelku, Mein Kampf. Tym ludziom zupełnie umknął fakt, że Hitler okazał się niebezpiecznym maniakiem.

Wyszłam z toalety i rozejrzałam się, żeby sprawdzić, czy kobieta w chustce albo jej towarzyszki nie kręcą się gdzieś w po­bliżu. Korytarz był pusty, więc zabrałam się do naciskania kla­mek. Uznałam, że gdy trafię na zamknięte drzwi, to właśnie za nimi znajdę Setha.

Poszło szybko. Dom nie był taki duży. Pokój, w którym trzy­mali Setha, znajdował się w samym końcu korytarza, za poko­jem do nauki szkolnej (zamiast znajomej czerwono-biało-nie-bieskiej flagi wisiała tam jedna z tych flag z napisem: Nie depcz mnie). Drzwi zamknięto na klucz, ale zamek był na tyle tandet­ny, że wystarczyło go właściwie przekręcić, żeby puścił. Otwo­rzyłam drzwi i zajrzałam do środka.

Seth Blumenthal z twarzą mokrą od łez usiadł na łóżku, mrugając w mroku oczami.

- Kim jesteś? - zapytał niepewnie. - Czego chcesz? Słowa padły, zanim zdążyłam ugryźć się w język. Film wi­działam jakieś siedemnaście razy.

- Jestem Luke Skywalker - oznajmiłam. - Przybywam, aby cię uratować.

13


0x08 graphic
0x08 graphic

nieskażonym umyśle.

- Kim jesteś, naprawdę? - rzekł. - Nie wyglądasz jak jedna z nich.

Zamknęłam drzwi za sobą, na wypadek gdyby szukała mnie kobieta w chustce. W pokoju nie było światła, poza światłem księżyca przenikającym przez szpary między deskami, którymi zabito okna.

- Mam na imię Jess - przedstawiłam się. - Chcemy cię stąd wyciągnąć. - Ale nie przez te okna, uświadomiłam sobie. - Czy jesteś ranny? Możesz biegać?

- Nic mi nie jest - odparł Seth. - Tylko ręka. Wyciągnął prawą rękę. Nietrudno było zauważyć, nawet

w świetle księżyca, co się z nią stało. Między kciukiem a palcem wskazującym wypalono jakiś znak. Rana była czerwona i po­kryta bąblami. Miała kształt zwiniętego węża.

Taki sam, jaki wycięto na nagiej piersi Nate'a Thompkinsa.

Wiedziałam już, w jaki sposób wydobyli od chłopca infor­mację, gdzie jest Tora.

Miałam ochotę ich za to pozabijać.

- Sześć tygodni hydroterapii i to zniknie - powiedziałam do Setha. - Nawet blizna nie zostanie. - Miałam kiedyś oparze­nie trzeciego stopnia, mniej więcej tej samej wielkości, którego dorobiłam się, podstawiając nogę pod rurę wydechową moto­cykla. - Rozumiesz?

Pokiwał głową. Już nie płakał.

Odwróciłam się.

Powiedziałam mu. Skinął głową w zamyśleniu.

- Dzisiaj są moje urodziny - rzekł cicho. - Skończyłem trzynaście lat.

- Wszystkiego najlepszego. - A co miałam powiedzieć? Oddalałam się właśnie energicznym krokiem od na nowo

zamkniętych drzwi, kiedy pojawiła się kobieta w chustce.

- Gdzie się włóczysz? - burknęła. Żonom Prawdziwych Amerykanów uprzejmość jest obca.

- Och - odparłam, chichocząc jak kretynka. - Zgubiłam się.

Posłała mi tylko gniewne spojrzenie i wcisnęła w ręce misę jakiejś białej kleistej substancji. Uświadomiłam sobie po chwi­li, że to gniecione ziemniaki. Ale że Prawdziwi Amerykanie nie dodali do nich czosnku, miały bliżej nieokreślony zapach.

pojawią się na czas, żebyśmy zdołali uratować Setha. A co z dok­torem Krantzem? Federalni odznaczali się skłonnością do uda­remniania takich posunięć, jak na przykład atak przez zaskocze­nie. Czy Chick poradzi sobie mimo głupich pomysłów, jakie Krantzowi na pewno chodzą po głowie?

Miałam taką nadzieję. Nie ze względu na siebie. Nie dba­łam o to, co się ze mną stanie. Martwiłam się o Setha. Musieli­śmy go stąd wyciągnąć.

I zabić tylu Prawdziwych Amerykanów, ile się da.

Normalnie nie mam morderczych skłonności, ale kiedy zobaczyłam to oparzenie na dłoni Setha, ogarnęło mnie zupeł­nie nowe uczucie. Znam uczucie wściekłości. Wściekam się łat­wo i często. Ale nie pamiętam, żebym się kiedyś czuła tak jak wtedy, gdy spojrzałam na tę rankę.

Miałam ochotę zabić. Naprawdę zabić. Nie złamać komuś nos albo kopnąć w krocze. Chciałam, żeby ktoś zapłacił za na­piętnowanie tego chłopca własnym życiem.

I wiedziałam, kto to powinien być. Kiedy wróciłam do sto­doły, emocje po przemowie Roba już opadły i wszyscy znowu zajęli się przeżuwaniem. Jako dziewczyna z ziemniakami cie­szyłam się dużym wzięciem. Mężczyźni podnosili talerze, gdy przechodziłam, czekając, aż pacnę im na nie bryłkę mazi. Wy­chodziłam naprzeciw ich zapotrzebowaniu, no bo co innego miałam zrobić? Umilałam sobie czas, udając, że jestem strażni­kiem więziennym, a ci wszyscy ludzie obłąkanymi seryjnymi zabójcami, których muszę karmić.

W głowie wciąż kołatała mi się mantra: Pośpiesz się, Chick. Pośpiesz się, Chick. Pośpiesz się, Chick. Pośpiesz się, Chick.

Kiedy dotarłam do Roba, stwierdziłam, że jest na najlepszej drodze, aby zostać bliskim przyjacielem Jima Hendersona. Cóż, dlaczego nie? Rob byłby prawdziwym skarbem dla każdej gru­py głoszącej przemoc. Przystojnym zręczny, okazał się także - nie znałam go wcześniej od tej strony pełnym pasji, natchnio­nym mówcą. Miałam wrażenie, że gdyby starczyło czasu, Rob zostałby prawą ręką Hendersona.

Tym gorzej dla Prawdziwych Amerykanów, że to tylko przedstawienie.

Dobre przedstawienie. Claire Lippman byłaby zdumiona aktorskim talentem Roba. Kiedy pochyliłam się, żeby pacnąć ziemniaki na jego talerz, nawet mnie nie zauważył, tak pochło­nęło go to, o czym akurat mówił... coś na temat kryminalistów w Waszyngtonie, którzy nas sprzedają w ramach czegoś, co się nazywa GATT.

No, no. Rob najwyraźniej oglądał CNN dużo częściej ode mnie.

Po nałożeniu kupki ziemniaków na talerz Jima Henderso­na - tylko przez chwilę pozwoliłam sobie na fantazje o tym, jak przypadkiem upuszczam mu ziemniaki na kolana - przemie­ściłam się wzdłuż stołu, starając się nie zwracać uwagi na nie­pokojące rzeczy. W stodole było ich mnóstwo, na przykład ręce mężczyzn. Każdy miał taki sam tatuaż na prawej dłoni, między kciukiem a palcem wskazującym. Był to zwinięty wąż, jak na flagach z napisem Nie depcz mnie. Taki sam, jak na piersi Nate'a i na dłoni Setha.

Kiedy miska była prawie pusta, poczułam zimne, wilgotne dotknięcie na dłoni. Spojrzałam w dół i zobaczyłam Chiggera wznoszącego ku mnie błagalnie wielkie brązowe ślepia. Groź­ny warkot i zjeżona sierść odeszły w przeszłość. Miałam jedze­nie, a Chigger pragnął jedzenia. Jeśli więc dam psu jedzenie, zostanę jego przyjaciółką.

Pozwoliłam Chiggerowi wylizać resztki kartofli.

Postanowiłam, że wrócę do kuchni i napełnię miskę bez płukania. Kierowałam się już w stronę drzwi stodoły, kiedy zo­baczyłam coś, co mi się nie spodobało... zdecydowanie nie spodobało. Była to mianowicie kobieta w chustce, która pochy­lała się nad Jimem Hendersonem i szeptała mu coś do ucha. Zauważyłam, że Jim rozgląda się po sali, aż jego wzrok trafił na mnie. Nie spuścił ze mnie przenikliwych niebieskich oczu, dopóki kobieta w chustce nie skończyła swoich wynurzeń i nie wyprostowała się.

Cóż, to mogło być cokolwiek. Mogło chodzić o tę bulkę. Mogła widzieć, jak pozwalam Chiggerowi lizać miskę.

Ale nie jestem głupia. Wiedziałam, o co chodzi. Wiedziałam od chwili, w której napotkałam spojrzenie Jima Hendersona.

Kobieta w chustce powiedziała mu, że przyłapała mnie, jak kręciłam się po korytarzu w pobliżu miejsca, gdzie więzili Setha.

Byliśmy martwi.

To nie nastąpiło od razu. Henderson powiedział coś szep­tem i kobieta wyskoczyła ze stodoły jak wodny pająk. Przez chwilę miałam nadzieję, że wszystko jest w porządku. No wie­cie, że się pomyliłam. Rob nawijał o wynaturzeniach i o tym, że Amerykanie nigdy nie będą wielkim narodem, jeśli chrześcija­nie nie staną ramię w ramię, a Henderson wydawał się słuchać go z uwagą.

Potem zobaczyłam coś, co sprawiło, że serce mi zamarło.

Czerwona Kurtka z karabinem wycelowanym w kark Setha Blumenthala szedł przez stodołę prosto do miejsca, gdzie sie­dzieli Jim Henderson i Rob.

Rozmowy ucichły i znowu zapadła niesamowita cisza. Je­dynym dźwiękiem, jaki do mnie docierał, był szloch Setha, który rozglądał się gorączkowo po stodole. Wiedziałam, że szu­ka mnie. Na szczęście, stałam daleko, w cieniu, i nie mógł mnie zobaczyć.

Gdybym wiedziała, co i tak wydarzy się za chwilę, nie dba­łabym o to. Na razie jednak czułam ulgę, że Seth mnie nie za­uważył. Zanurzyłam palce w miękkiej sierści Chiggera i zmu­siłam serce, żeby znowu biło. Pośpieszcie. Chick! Pośpiesz się, Chick! Pośpiesz się, Chick!

Ginger? Kto to, do diabła, jest Ginger? Dopiero, kiedy wie­le głów zwróciło się w moją stronę, zdałam sobie sprawę, że Rob przedstawił mnie jako Ginger.

Takie już ma oryginalne pomysły.

- Niezależnie jednak od ich deklaracji oddania naszej spra­wie - mówił Henderson - jest tylko jeden sposób, żeby się prze­konać o lojalności prawdziwego Amerykanina, prawda?

Rozległ się aprobujący szmer. Nie podobało mi się to wszystko. Bardzo mi się nie podobało.

- Hank - powiedział Henderson, zwracając się do Roba. -Widzisz przed sobą chłopca. Wygląda dość niewinnie, wiem. Ale niewinny wygląd, jak wszyscy zdajemy sobie sprawę, może być mylący. Diabeł często próbuje nas zwieść pozorną niewin­nością jakiegoś człowieka, podczas gdy tenże człowiek nosi w sobie brzemię grzechu. Ten chłopiec jest przesiąknięty grze­chem. To Żyd.

Wbiłam palce w futro Chiggera tak mocno, że mniejszy pies by zawył. Chigger jednak tylko zamachał ogonem, mając na­dzieję na kolejny skok na miskę, którą trzymałam w ręku. Chy­ba nikt nie zawracał sobie głowy karmieniem Chiggera. Jak ina­czej wyjaśnić, że tak łatwo przekabaciłam go na swoją stronę?

- Hank - odezwał się ponownie Henderson. - Ponieważ zdążyłeś już wywrzeć na mnie głębokie wrażenie swoją szcze­rością i oddaniem sprawie, zamierzam udzielić ci przywileju, jakiego tym samym odmawiam sobie i moim ludziom. Zamie­rzam pozwolić ci zabić Żyda.

Z tymi słowy podał Robowi nóż, który wyjął zza cholewy buta.

Przez głowę przemknęły mi tysiące myśli. Pomyślałam, że bardzo kocham mamę, mimo że czasami bywa męcząca z tymi swoimi pomysłami, jak powinnam się ubierać i z kim się spoty­kać. Pomyślałam, jaka będę wściekła, jeśli nie zobaczę, czy Dou­glas zrobił coś w związku ze swoją sympatią do Tashy Thomp­kins. Pomyślałam o mistrzostwach stanowych dla orkiestr i o tym, że po raz pierwszy od lat nie przyniosę do domu nie­bieskiej wstążki wyciętej w kształcie stanu Indiana.

Dziwne, o jakich rzeczach myśli się tuż przed śmiercią. Nie wiem nawet, skąd to przekonanie, że umrę. Po prostu wiedzia­łam, tak jak nie miałam wątpliwości, że w końcu cały śnieg na zewnątrz stopnieje i znowu będzie wiosna. Rob i ja mieliśmy umrzeć i jedyna rzecz, jaką jeszcze powinniśmy zrobić, to spra­wić, aby Setha nie zabito razem z nami.

- No - mówił Henderson do mojego chłopaka - weź nóż. Tak będzie w porządku. To tylko Żyd.

Muszę przyznać, że Seth Blumenthal zachowywał się dziel­nie. Płakał, ale cicho, trzymając wysoko głowę. Pewnie po tym, co przeszedł, śmierć nie wydawała mu się taka straszna. Nie umiem inaczej tego wyjaśnić. Czułam się podobnie. Nie bałam się, poważnie. Nie chciałam, żeby bolało, ale nie bałam się śmierci.

Pragnęłam tylko zabrać ze sobą tylu Prawdziwych Amery­kanów, ile się da.

Rob wziął nóż.

- Dzielny chłopak - powiedział Henderson, uśmiechając się pod wąsem. - A teraz zrób to. Pokaż, że jesteś prawdziwym wyznawcą.

Rob zrobił jedyną sensowną rzecz w tej sytuacji. Na jego miejscu zrobiłabym to samo.

Zarzucił Jimowi Hendersonowi rękę na szyję, przytknął nóż do tętnicy i powiedział:

- Jeden ruch i będzie po nim.

14

C

zy zdarzyło wam się być na meczu piłkarskim, kiedy jed­na drużyna jest niekwestionowanym faworytem i jej ki­bicom nawet do głowy nie przyjdzie, że może przegrać, a po­tem, na skutek jakiegoś fatalnego błędu, wygrywa słabszy?

Twarze Prawdziwych Amerykanów miały taki wyraz, jak twarze kibiców silniejszej drużyny w sekundę potem, jak ich drużyna sknociła coś tak koszmarnie, że przeciwnik wyszedł na prowadzenie.

Byli zaszokowani. Po prostu zaszokowani. - Dzięki - zwróciłam się do Czerwonej Kurtki, uwalniając go od karabinu. - Wezmę to.

Nigdy przedtem nie trzymałam karabinu, ale miałam nie­złe pojęcie, jak to działa. Celowało się po prostu do tego, w co się chciało trafić, i naciskało cyngiel. Żadna filozofia.

Oczywiście, jak się tak bliżej zastanowić, nie mieliśmy naj­mniejszego powodu, żeby czuć się pewnie. W porządku, zga­dza się, Rob trzymał facetowi nóż na gardle, a ja miałam kara­bin. I co z tego? Nadal było jakieś pięćdziesiąt do dwóch. No, może trzech, jeśli liczyć Setha. Czterech, jeśli wziąć pod uwagę Chiggera, który mnie nie odstępował, mając nadzieję na ziem­niaki, mimo że odstawiłam miskę.

Ale przez chwilę mieliśmy przewagę i należało to maksy­malnie wykorzystać.

- W porządku - powiedział Rob.

Z twarzy Jima Hendersona odpłynęła chyba cała krew. Nie dla­tego, że Rob go zranił czy coś. Dlatego, że przywódca Prawdzi­wych Amerykanów był straszliwie, ale to straszliwie przerażony.

- W porządku - powtórzył Rob. - Wszyscy będą stać spo­kojnie i nikomu nic się nie stanie. - Mnie przekonał. Wydawał się wiarygodny w roli wymachującego nożem, biorącego zakład­ników zbira. - Ja, dziewczyna, chłopak i ten tu Jimbo pójdzie­my sobie na mały spacerek. Jeśli chcecie, aby wasz nieustraszo­ny wódz wyszedł z tego żywy, to nie będziecie próbowali nas zatrzymać. Jasne?

Kiedy nikt nie zgłosił sprzeciwu, powiedział:

- Jess. Seth. Idziemy.

I ruszyło coś, co musiało wyglądać na dziwaczną paradę. Ja na przedzie, z karabinem w ręku i psem u boku, półprzytomny Seth za mną, a na końcu Rob, który jedną ręką opasywał Hender­sona. Pan Henderson wcale nie odgrywał roli milczącego mę­czennika. O, nie. Widzicie, ludzie, którzy nie mają najmniejszych oporów przed wyrządzaniem bliźnim najokropniejszych krzywd, zawsze reagują jak dzieci, kiedy sami czują się zagrożeni.

Jim Henderson płakał. Serio:

Jim Henderson spełnił polecenie. Może, dlatego, że się my­lił. Ludzie nie zamierzali powstawać. Nie wszyscy naraz, w każ­dym razie. Byli tak porażeni tym, co przytrafiło się ich wodzo­wi, że nawet nie ruszyli palcem, aby mu pomóc. A może rzeczywiście uwierzyli, że jeśli spróbują nas zatrzymać, to Rob poderżnie gardło ich ukochanemu przywódcy.

Tak czy owak, nie powstali.

Wstała tylko jedna osoba.

Kobieta w chustce, ściśle mówiąc.

Powinnam była to przewidzieć. To było przecież oczywiste.

A ja byłam zbyt pewna siebie. Myślałam, że ci ludzie są głu­pi, bo mają takie kretyńskie poglądy. To był mój pierwszy błąd. Bo najokropniejszą rzeczą, jeśli chodzi o Prawdziwych Amery­kanów, nie było to, że brakowało im rozumu. Byli tylko bardzo, ale to bardzo źli.

Pojęłam to w momencie, kiedy usłyszałam za plecami brzęk tłuczonego szkła.

Drugi błąd uświadomiłam sobie w chwili, gdy się odwróci­łam. A polegał na tym, że nie osłaniałam Roba z tyłu.

Kiedy się odwróciłam, moim oczom ukazała się kobieta w chustce z dwoma kawałkami pękniętej miski po ziemniakach w rękach. Pozostałe odłamki zaścielały podłogę... na której le­żał Rob. Wiedźma podkradła się do niego od tyłu i rozbiła mu czaszkę.

Nie wahałam się ani chwili. Podniosłam karabin i strzeli­łam, bez zastanowienia. Byłam wściekła... wściekła i przerażo­na. Z rany na głowie Roba wypływało mnóstwo krwi. Z każdą sekundą więcej.

Ale nigdy przedtem nie strzelałam. Nie wiedziałam, że broń tak kopie. W dodatku nie należę do wyjątkowo wysokich czy tęgich osób. Nacisnęłam spust, karabin eksplodował, a ja znala­złam się na podłodze, z Chiggerem liżącym mnie po twarzy i milionem rewolwerów wycelowanych w moją głowę.

Prawdziwi Amerykanie mogli cierpieć różne niedostatki, ale broni z pewnością im nie brakowało.

Najgorsze w tym wszystkim było to, że nawet nie trafiłam kobiety w chustce. Chybiłam o milę.

Zdołałam natomiast poważnie uszkodzić flagę z napisem Nie depcz mnie.

- Jeśli zabiłaś mojego chłopaka - warknęłam do kobiety, podczas gdy mnóstwo rąk zaczęło mnie ciągnąć, stawiając na nogi - to będziesz przeklinać dzień, w którym się urodziłaś. Sły­szysz mnie, ty bezmózga kretynko?

Wiem, że to było dziecinne zniżyć się do wyzwisk. Nie je­stem jednak pewna, czy byłam przy zdrowych zmysłach. Rob leżał nieprzytomny w kałuży krwi, a oni nie chcieli mnie do niego dopuścić. Próbowałam się wyrwać. Naprawdę próbowa­łam. Ale nie dałam rady.

Potem mnie zamknęli. Zgadza się, w tym małym pokoju, gdzie przedtem trzymali Setha. Wrzucili mnie tam. Mnie i Se­tha. W ciemność i zimno. Bez szans, żeby się dowiedzieć, czy mój chłopak żyje.

Nie wiem, ile czasu upłynęło, zanim przestałam kopać w drzwi i wrzeszczeć. Wiem tylko, że bolały mnie dłonie. Drzwi okazały się zadziwiająco wytrzymałe. Seth patrzył na mnie, jak­bym uciekła z wariatkowa. Poważnie. Dzieciak był przerażony.

Przestraszył się jeszcze bardziej, kiedy powiedziałam:

- Nie martw się. Wyciągnę cię stąd.

Trudno mieć do niego pretensje. Na pewno nie otaczała mnie wtedy aura dorosłości.

Przeszłam przez pokój i opadłam na łóżko obok niego. Po­czułam się nagle straszliwie zmęczona. To był bardzo długi dzień.

Siedzieliśmy z Sethem w ciemności, słuchając odległego stukania garnkami dobiegającego z kuchni. Bez względu na to, jakie piekło rozpętało się w stodole, obiad należało podać. Ci wszyscy mężczyźni musieli trzymać formę, żeby pilnować bez­pieczeństwa kraju dla białego człowieka, prawda?

W końcu, po upływie chyba miliona lat, Seth się odezwał:

- Przykro mi z powodu twojego przyjaciela - powiedział nieśmiało.

Wzruszyłam ramionami. Nie chciałam myśleć o Robie. Jeśli nie żył, to... zajęłabym się tym we właściwym czasie, na przykład, rzucając się głową w dół do sadzawki w Kamieniołomach Pike'a.

A jeśli żył i znęcano się nad nim, tak jak nad Sethem...

Cóż, bez względu na to, czy Rob był żywy, czy martwy, za­mierzałam wytropienie wszystkich Prawdziwych Amerykanów uczynić swoją misją życiową. Zamierzałam dopilnować, by za­płacili za swoje czyny.

Najchętniej za pomocą miotacza ognia.

- W jaki sposób mnie znalazłaś - Seth podrapał się po gło­wie. Był ładnym chłopcem, wysokim jak na swój wiek, o ciem­nych oczach i włosach.

Spojrzałam na swoje buty, chociaż właściwie ich nie widzia­łam, podobnie jak niczego dookoła. Widziałam tylko Roba leżą­cego na ziemi z rozbitą głową.

- Coś takiego z psychiką - wyjaśniłam. A właśnie. Gdyby Rob nie żył, czy wiedziałabym o tym? To znaczy, czy czułabym to? Byłam pewna, że tak.

Ale tak nie było. Nic nie czułam. Poza okropnym zmęcze­niem.

Jego twarz skurczyła się nagle i dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, co powiedziałam. Pozwoliłam, aby osobiste żale wzięły górę, i chlapnęłam niepotrzebnie językiem. Zagryzłam wargi.

Zdumiewające, że po tym, co przeszedł, jedyną rzeczą, któ­ra wytrąciła go z równowagi, była myśl, że policjant, który pró­bował go uratować, dostał za to kulę. Seth Blumenthal, chło­piec, który miał obchodzić bar micwę, był naprawdę niezwykły.

- Nie z twojego powodu - odparłam. - Z powodu tych drani, Prawdziwych Amerykanów. A poza tym on nie zginął, jasne? Został ciężko ranny, ale żyje. Przysięgam.

Widać było, że Seth mi nie wierzy. Dlaczego miałby wierzyć? Nie należałam do najbardziej wiarygodnych osób, które spotkał.

Powiedziałam mu, że zjawiłam się, żeby go uratować, i zamiast to zrobić, sama zostałam więźniem. Prawdę mówiąc, zaczynałam się z nim zgadzać: jako wybawicielka okazałam się beznadziejna.

Takie nieprzyjemne myśli chodziły mi po głowie, kiedy drzwi pokoju otworzyły się nagle. Zatrzepotałam powiekami, bo światło na korytarzu wydawało mi się nienaturalnie jasne; moje oczy przyzwyczaiły się już do mroku panującego w celi. Jakaś postać w drzwiach zasłoniła światło.

- Proszę, proszę. - Rozpoznałam głos Jima Hendersona. -Czy nie jest wam tu obojgu przytulnie? Obrazek jak z pocztówki.

Zdjęłam rękę z ramion Setha i wstałam. Zauważyłam, że Henderson lekko się zmieszał, a to dlatego, że przewyższał mnie wzrostem tylko o parę centymetrów.

- Gdzie jest Rob? - zapytałam.

- Rob? Kto to jest Rob? - Potem go olśniło. - Och, masz na myśli Hanka. Twojego złotoustego przyjaciela. Przykro mi. Nie żyje.

Mój nos był praktycznie na tym samym poziomie co jego. Przywołałam całą siłę woli, żeby nie grzmotnąć drania głową.

- Nie wierzę - stwierdziłam.

- Cóż, lepiej, żebyś uwierzyła, skarbie - powiedział. Jego oczy, niebieskie zresztą, nie były w stanie na niczym się skupić. Wodził wzrokiem po całym pomieszczeniu. Patrzył to na zabite deskami okna, to na Setha, to znów na sufit, ale rzadko, bardzo rzadko tam, gdzie powinien: na mnie.

Rozumiecie? Szalone oczy.

Wiedziałam z doświadczenia, że nie sposób przewidzieć, co osoba o szalonych oczach za chwilę zrobi. Na ogół była to aku­rat ostatnia rzecz, której się spodziewałam.

Spróbowałabym szczęścia i założyła nelsona na szyję Jima Hendersona, gdyby nie Czerwona Kurtka, który stał za nim na korytarzu z wycelowanym we mnie karabinem. To mnie trochę zniechęciło, oględnie mówiąc. Miałam nieprzyjemne wrażenie, że strzela dużo lepiej ode mnie.

Nie do wiary, że robił mi wykład. Co to było, szkoła? Słowo daję, że wolałabym już, żeby mnie torturowano, niż słuchać dłu­żej bzdur tego palanta.

Na nieszczęście, miał jeszcze dużo do powiedzenia.

- Kto cię przysłał? - zapytał Henderson. - Powiedz mi, dla kogo pracujesz. CIA? FBI? Dla kogo?

Wybuchnęłam śmiechem, chociaż, oczywiście, sytuacja była mało zabawna.

- Nie pracuję dla nikogo - stwierdziłam. - Przyszłam po Setha.

Henderson potrząsnął głową.

- Taka młoda - powiedział - i już pełna kłamstwa. Amery­ka nie należy do takich jak wy - ciągnął. - Ameryka jest dla pio­nierów takich jak my, dla ludzi pragnących uprawiać ziemię, którzy nie boją się ubrudzić rąk.

- Pan z pewnością tego dowiódł - zauważyłam. - Zabija­jąc Nate'a Thompkinsa. Nie można się bardziej zbrukać.

Henderson uśmiechnął się, ale w związku z tymi rozbiega­nymi oczkami uśmiech wypadł fałszywie.

Jim potrząsnął głową.

Mówił dalej, jakby mnie nie słyszał. Kto wie? Może fak­tycznie nie słyszał. Wydawało się, że Henderson słyszy tylko to, co chce usłyszeć.

- Amerykanie zawsze musieli radzić sobie z przeciwnościa­mi. Najpierw z dzikusami, których spotkali po przybyciu na tę


wspaniałą ziemię, a potem z obcymi wpływami, które groziły im zagładą. Czyż to nie ironia losu, że największa groźba po­chodzi nie zza morza, ale z samej Ameryki?

- Przyszedł pan, żeby mi robić wodę z mózgu? - spytałam. Byłam u granic wytrzymałości.

Henderson spojrzał mi wreszcie prosto w twarz.

- Pozbędziemy się ciebie - powiedział głosem tak zimnym jak wiatr na zewnątrz. - Ciebie, twojego chłopaka i Żyda. Po­zbędziemy się was tak samo, jak pozbyliśmy się tego czarnego. Wasze ciała będą stanowiły znak dla każdego, kto wątpi, że na­stał nowy wiek i że walka się zaczęła. Ktoś musi podjąć walkę dla dobra tego wielkiego narodu. Ktoś musi zapewnić bezpie­czeństwo Ameryce, sprawić, aby nie padła ofiarą nienawiści i chciwości...

Urwał, gdy potężna eksplozja - z gatunku takich, które na­stępują, kiedy wrzuci się zapaloną zapałkę do szamba - wstrząs­nęła obozem.

Uśmiechnęłam się słodko do rozbieganych oczek Jima Hendersona i powiedziałam:

- Myślę, że ktoś, o kim pan mówił, ktoś, kto ma uczynić Amerykę bezpieczną... Tak. On i jego przyjaciele właśnie przy­byli. A sądząc po tych odgłosach, trochę ich pan zdenerwował.

15

R

zuciłam się na niego. Trzasnęłam go prosto między te zwa­riowane, rozbiegane oczka. Bolało jak cholera, bo moja pięść trafiła na kość. Ale nie przejęłam się tym. Od dłuższego czasu chciałam dołożyć temu gnojkowi. Ból wart był tego, zwłaszcza że, zgodnie z moimi oczekiwaniami, Henderson zgiął się jak szmaciana lalka i padł na podłogę.

- Uderzyła mnie! - zawył. - Ona mnie uderzyła! Nie stój tak, Nolan! Zrób coś. Ta suka mnie uderzyła!

Nolan - zwany również Czerwoną Kurtką - był zbyt zajęty gadaniem do walkie-talkie, żeby zwrócić uwagę na nieustraszo­nego wodza.

- Atakują nas! Słyszysz, Niebieski Dowódco?! Napadli na nas! Słyszysz mnie?! Słyszysz?!

Czerwona Kurtka mógł być bardziej zainteresowany wyda­rzeniami na terenie obozu, ale nie dało się tego powiedzieć o ko­biecie w chustce. Mocno ją wkurzyło, że pozwoliłam sobie wal­nąć jej duchowego przewodnika - kto wie, może Henderson był bliski jej sercu. Może nawet była panią Henderson.

Warcząc tak, że Chigger by się zawstydził, rzuciła się na mnie.

- Nikt nie będzie tak robił Jimowi - zawołała, zwalając się na mnie całym, bynajmniej nie małym ciężarem i przygważdżając do łóżka.

Pani Henderson - jeśli rzeczywiście nią była - miała impo­nujące rozmiary, ale z pewnością brakowało jej doświadczenia w walce. Nie celowała bowiem w oczy, jakby uczynił ktoś by­wały w tego rodzaju sytuacjach.

W dodatku, mimo dużej masy ciała, nie miała rozwiniętych mięśni. Bez trudu zwinęłam się tak, żeby wpakować jej kolano w żołądek, a gdy zgięła się wpół, trzymając za brzuch, wymie­rzyłam błyskawiczny cios w kark. To załatwiło sprawę.

Tymczasem na zewnątrz nastąpił kolejny wybuch.

- Ratować dzieci - wysapała kobieta w chustce. - Niech ktoś ratuje dzieci!

Jakby Chick i jego kumple mieli zamiar atakować dzieci.

Wyszlibyśmy bezpiecznie, gdybym trzasnęła Hendersona odrobinę mocniej. Na nieszczęście ocknął się zbyt szybko... wystarczająco szybko, żeby złapać mnie za kostkę, kiedy akurat nad nim przechodziliśmy.

Henderson, z okrzykiem bólu, puścił mnie natychmiast. A Seth i ja pobiegliśmy korytarzem.

Czerwona Kurtka, znany również jako Nolan, zniknął. W domu pozostało jednak mnóstwo ludzi, którzy biegali po ko­rytarzach, nie wiedząc, co robić. Kobiety i dzieci miotali się jak złote rybki w akwarium, przeklinając się nawzajem i wpadając na siebie. Trudno się dziwić, że ogarnęła ich panika. Wreszcie wypadliśmy z Sethem na zewnątrz... gdzie powitał nas cudow­ny widok stodoły stojącej w płomieniach.

Obie przyczepy także płonęły. Po zaśnieżonym dziedzińcu biegali Prawdziwi Amerykanie, wymachując karabinami. Pani­ka nie wynikała jedynie z faktu, że większość obozu była ogar­nięta pożarem. Brała się także stąd, że po terenie śmigali na śnieżnych skuterach postawni faceci, większość w kowbojskich kapeluszach. Był to naprawdę zachwycający widok: zwinne, lek­kie pojazdy żeglujące po śniegu w pogoni za zdezorientowany­mi Prawdziwymi Amerykanami.

Zobaczyłam, jak Czerwona Kurtka celuje w jednego z napast­ników. Miał pecha, bo w tej samej chwili inny jeździec runął na niego z triumfalnym wrzaskiem, wytrącając mu broń z ręki.

W tym samym czasie inny motocyklista złapał uciekającego Prawdziwego Amerykanina na lasso i przewrócił na śnieg z mi­łym dla ucha łoskotem. W innym miejscu dwaj motocykliści otoczyli kilku zwolenników Jima Hendersona. Krążyli wokół nich, zostawiając im trochę miejsca na ucieczkę, żeby w ostat­niej chwili odciąć im drogę, po prostu dla draki.

- Ojej - zawołał Seth, otwierając szeroko oczy. - Kim są ci ludzie?

Westchnęłam uszczęśliwiona, z sercem przepełnionym ra­dością.

- Wsioki - odparłam.

A potem przypomniałam sobie o Robie. Robie, który, kiedy go ostatnio widziałam, leżał nieprzytomny w sali zebrań Praw­dziwych Amerykanów.

W stodole, która teraz stała w ogniu.

Zapomniałam o Secie. Zapomniałam o Jimie Hendersonie, Chicku i Prawdziwych Amerykanach. Myślałam tylko o tym, żeby jak najprędzej dostać się do Roba.

Oznaczało to, niestety, bieg po śniegu w stronę płonącego budynku, podczas gdy Anioły Piekieł i kierowcy ciężarówek na skuterach śnieżnych zamieniali obóz w ruinę. Cud, że udało mi się dobiec aż tak daleko. Częściowo zawdzięczałam to nie­spodziewanemu pojawieniu się Chiggera, który, podejrzewając widocznie, że nadal mam przy sobie tłuczone ziemniaki, po­gnał za mną.

Nie poznałam go od razu - po obozie biegało dużo psów, które szczekały wściekle, przerażone strzelaniną - i myślałam, że chce mnie przewrócić. Więc gnałam jak wicher, słowo daję.

W stodole nie było widać niczego poza płomieniami. Paliły się stoły. Paliły się belki pod sufitem. Nawet ściany zajęły się ogniem. Chociaż nie mogłam zajrzeć daleko ze względu na pie­kielny żar, stwierdziłam, że w środku nikogo nie ma.

A potem nagle ktoś poderwał mnie do góry. Sądząc, że do­padł mnie jakiś Prawdziwy Amerykanin, zaczęłam kopać i tłuc pięściami na oślep. Wtedy usłyszałam znajomy głos:

Chick wydawał się znudzony.

- Z Wilkinsem w porządku - powiedział, wskazując za­rdzewiałego pikapa, na pół zakopanego w śniegu jakieś dwadzie­ścia metrów dalej. - Wsadziłem go na tył tego starego chevy. Wciąż jest nieprzytomny, ale nic mu nie będzie.

Przywarłam do jego skórzanej kurtki

Rozejrzałam się i zobaczyłam Setha, który nadal stał przy drzwiach domu, drżąc z zimna pomimo gorąca bijącego od po­żaru.

- Tam - powiedziałam, wskazując ręką. x

W tej chwili rozległ się strzał. Uchyliłam się instynktownie, ale i tak wylądowałam twarzą w śniegu, a to dzięki Chickowi, który rzucił mnie na ziemię, usiłując następnie osłonić własnym ciałem.

- Idioci - mruknął, w najmniejszym stopniu nie zmieszany faktem, że leży na dziewczynie, której prawie nie zna. - Mó­wiłem chłopcom, że musimy najpierw załatwić ich skład amu­nicji. A oni powiedzieli, że żadni kretyni nie będą strzelać, gdy dokoła są kobiety i dzieci. To Prawdziwi Amerykanie, zgadza się. Prawdziwe amerykańskie dupki. Cholera! Nic ci nie jest?

Ledwie oddychałam, taki był ciężki.

Wystartował, bryzgając śniegiem i żwirem. Wypluwałam drobne kawałeczki lodu spomiędzy zębów, kiedy usłyszałam dziwny hałas i spojrzałam w dół.

Chigger wciąż mnie nie odstępował i zajmował się dokład­nie tym samym co ja - usiłował strzepnąć z futra śnieg i błoto.

Uświadomiłam sobie, że zyskałam nowego przyjaciela.

- Chodźmy - zwróciłam się do niego i oboje pognaliśmy w stronę porzuconego pikapu.

Rob leżał na podłodze, zawinięty w coś żółtego. Wdrapa­łam się do środka, Chigger za mną. Niełatwo było dostrzec twarz Roba w ciemności, ale światła księżyca - nie wspomina­jąc już o łunie pożaru - wystarczyło, aby stwierdzić, że nadal oddychał, głęboko i regularnie. Rana na głowie przestała krwa­wić i wcale nie wyglądała aż tak poważnie jak w stodole. Tam miałam wrażenie, że to dziura. Teraz przekonałam się, że zaled­wie rozcięcie, szerokie na jakieś trzy centymetry.

Szczęśliwie dla pani Henderson. Bo gdyby spowodowała u mojego chłopaka uszkodzenie mózgu, to skończyłaby marnie.

- Już w porządku - powiedziałam, odgarniając mu włosy z czoła i całując to miejsce na twarzy, na którym było najmniej krwi. - Jestem przy tobie. Wszystko będzie dobrze.

Przynajmniej tak mi się wtedy wydawało. Chwilę później usłyszałam głęboki warkot dobiegający z gardła Chiggera, a kie­dy podniosłam oczy, ujrzałam dzikiego człowieka, który stał obok pikapu z rękami uniesionymi w górę i twarzą zakrytą dłu­gimi zmierzwionymi włosami.

Zdaję sobie sprawę, że nie ma czegoś takiego, jak dzicy lu­dzie, yeti czy Wielka Stopa. Ale przez chwilę naprawdę myśla­łam, że to ktoś taki. Był cały w śniegu i stał w dziwnej pozie, więc co miałam myśleć? Wrzasnęłam ze strachu.

Chigger skoczyłby mu do gardła, gdyby zjawa nie poma­chała rękami i nie zawołała:

- Jessico! To ja! Krantz.

Chwyciłam Chiggera za obrożę dosłownie w ostatniej chwili i nie pozwoliłam mu skoczyć na doktora Krantza.

- O rany! - zawołałam, przysiadając na piętach. - Dokto­rze Krantz, co się z panem dzieje? Czy musi się pan tak podkra­dać znienacka?

Krantz zdjął wielki, obszyty futrem kaptur i zamrugał za pokrytymi mgłą szkłami okularów.

Krantz wyciągnął z kieszeni komórkę.

Potrząsnął głową, zanim jeszcze skończyłam.

Krantz, po raz pierwszy odkąd go poznałam, wydawał się zmieszany.

- Jechałem za wami samochodem aż do tego dziwacznego baru, do którego weszliście. U Chicka, tak się chyba nazywa? A potem, kiedy zobaczyłem, jak oboje - ty i pan Wilkins - ru­szacie na skuterach śnieżnych, wyciągnąłem z bagażnika swoje narty i pojechałem za wami.

Wybałuszyłam na niego oczy.

Kiedy rozległy się strzały, rozmawialiśmy właśnie o nartach. O bieganiu na nartach, ściśle rzecz ujmując, i o korzyściach pły­nących z uprawiania tego sportu dla układu krążenia. Kucałam obok Roba, słuchając doktora Krantza, faceta, za którym, mu­szę przyznać, aż do tamtej chwili specjalnie nie przepadałam.

W następnej chwili zaś rozmawiałam z powietrzem, bo jed­na z kul, które Prawdziwi Amerykanie posłali w moją stronę, trafiła Krantza, podrzucając go do góry.


T

o była moja wina. Wiedziałam, że jest strzelanina, i nie po­wiedziałam niczego takiego, jak na przykład: „Och, dok­torze Krantz, proszę zwrócić uwagę na kule fruwające w po­wietrzu" albo: „Może lepiej by było, gdyby stanął pan za tym pojazdem, zamiast przed nim? Miałby pan lepszą osłonę".

Nie pisnęłam słowa na ten temat i w następnej chwili dok­tor Krantz wił się na śniegu obok pikapu, wrzeszcząc jak opęta­ny.

Cóż, każdy by wrzeszczał, gdyby go trafiła kula. W mgnieniu oka wyskoczyłam z samochodu i pochyliłam się nad nim.

- Proszę pozwolić, zobaczę, co się stało - powiedziałam. Kula musiała ugodzić go w nogę, bo trzymał ją kurczowo obu­rącz i krzyczał, kołysząc się w tył i w przód.

Doktor Krantz nie pozwolił mi zobaczyć. Tylko kołysał się i wrzeszczał. Spomiędzy jego palców tryskały strumyki krwi, tworząc na śniegu estetyczne wzorki.

Miałam pierwszą pomoc w szóstej klasie i wiem, że kiedy krew tryska tak mocno i tak daleko, to sytuacja jest naprawdę poważna. Kula mogła przebić tętnicę.

Zrobiłam, więc jedyną sensowną rzecz w tych warunkach.

Zaprawiłam Krantza pięścią w szczękę.

Nie czułam się z tym dobrze, ale co mogłam zrobić? Ten człowiek zachowywał się jak histeryk. Nie dał mi obejrzeć rany. Mógł wykrwawić się na śmierć.

Dopiero, kiedy leżał nieruchomo na śniegu, mogłam spo­kojnie ocenić rozmiar szkody wyrządzonej przez kulę. Jak po­dejrzewałam, przebiła tętnicę - nie pamiętam jej nazwy, ale to ta w udzie. Dość duża.

- Proszę posłuchać - zwróciłam się do jęczącego doktora Krantza. - Ma pan szczęście. W szóstej klasie robiłam pracę na temat opasek uciskowych.

Z jakiegoś powodu nie wydawał się pocieszony. Zaczął ję­czeć jeszcze głośniej.

- Mówię poważnie - zapewniłam go. Podciągnęłam mu kurtkę i zaczęłam odpinać pasek spodni. - Byłam najlepsza, je­śli chodzi o opaski wykonane z przypadkowych przedmiotów. No wie pan, na przykład, jest pan na kempingu i nadzieje się na jakąś gałąź. Może nie być pod ręką apteczki.

Schyliłam się i zajrzałam pod pikapu. Udało mi się znaleźć kamień odpowiednich rozmiarów, nie za duży, ale i nie za mały. Oczyściłam go z brudu najlepiej, jak umiałam.

- Największe niebezpieczeństwo - zapewniłam doktora Krantza, bo trzeba rozmawiać z osobą, która odniosła poważne obrażenia, tak żeby nie doznała szoku - stanowi nie drobne za­każenie, tylko utrata krwi. Wiem, że ten kamień wydaje się brud­ny - wetknęłam kamień w ranę na nodze. Krew przestała try­skać niemal natychmiast - ale spełnia niezmiernie ważną funkcję. Rozumie pan. Tamuje upływ krwi.

Wzięłam pasek Krantza, przesunęłam koniec przez klamer­kę, a następnie zacisnęłam, aż klamerka oparła się na kamieniu, wpychając go głębiej w ranę. Nie byłam specjalnie zachwycona tą robotą, a wrzaski doktora nie ułatwiały mi sprawy. Trochę mnie deprymowały, a w dodatku prowokowały Chiggera, który nadal siedział w pikapie, do głośnego wycia.

Przyjrzałam się krytycznie swemu dziełu.

- Nie wiem - powiedziałam - czy nogę da się uratować, ale przynajmniej nie wykrwawi się pan na śmierć.

- Tylko bez kija - wyjęczał doktor Krantz. - Błagam cię. Nie bardzo wiedziałam, co innego mogłabym zrobić. Na

szczęście, w tej chwili podjechał do nas Chick, z Sethem ucze­pionym jego pasa.

- Żadnego kija - syknął Krantz przez zaciśnięte zęby. Chick studiował moje dzieło z zainteresowaniem.

- Chick podniósł się i ruszył w stronę przodu pikapu.

- Musisz wziąć ciężarówkę - orzekł. Spojrzałam sceptycznie na wiekowy pojazd.

- Nie wiem nawet, czy to działa. A nawet jeśli jest na cho­dzie, to nie wiem, skąd wytrzasnąć kluczyki.

- Nie trzeba kluczyków - powiedział Chick, otwierając drzwi od strony kierowcy, a potem nurkując pod deskę rozdziel­czą - kiedy ja jestem obok.

Obejrzałam się przez ramię. Płomienie ze stodoły wydawa­ły się sięgać księżyca. Gęsty czarny dym słał się po niebie, za­krywając połyskującą zimnym blaskiem Drogę Mleczną. Praw­dziwi Amerykanie wciąż biegali bezładnie, strzelając raz po raz. Dostrzegłam maleńką figurkę Jima Hendersona, machającego rękami na swoje owieczki. Chyba zachęcał je do dalszej walki.

Za moimi plecami pikap nagle zacharczał, budząc się do życia.

W tym momencie w stodole nastąpił wybuch. Pewnie eks­plodował zapas amunicji, o którym wspominał Chick. Spadł na nas deszcz drobnych odłamków metalu i drewna.

Chick zaklął szpetnie i rzucił się do pikapu. Podniósł dok­tora Krantza, stawiając na zdrowej nodze.

Seth zastosował się do polecenia, nie zadając zbędnych py­tań. Wdrapał się na tył pikapu i klęknął obok Roba... rzuciwszy przedtem niespokojne spojrzenia w stronę Chiggera.

Chick wskazał na czarną ścianę drzew, która oddzielała po­siadłość Jima Hendersona od drogi daleko w dole.

- Po prostu jedź w dół - poinstruował mnie. - Dopóki je­dziesz w dół, jedziesz w stronę drogi. Rozumiesz?

Skinęłam głową.

Podniósł mnie i posadził za kierownicą obok jęczącego z bó­lu Krantza.

Chick stuknął w zamknięte okno. Z wysiłkiem opuściłam szybę.

Chick wsunął rękę przez okno i położył przedmiot na mo­ich kolanach.

- Jeśli ktoś podejdzie do ciebie albo do ciężarówki, strze­laj - powiedział. Nie na tyle głośno, żeby Krantz mógł go usły­szeć, ale na tyle głośno, żeby jego słowa dotarły do mnie, mimo hałasu wywołanego strzelaniną - Rozumiesz?

Patrzyłam na broń i czułam, jak żołądek podchodzi mi do gardła. To prawda, strzelałam do kobiety w chustce. Ale wtedy działałam pod wpływem impulsu.

- Jeśli myślisz, że Henderson to jedyny wariat w tych la­sach - powiedział Chick - to się mylisz. Ma mnóstwo kumpli. Po prostu jedź, a wszystko będzie dobrze. I strzelaj tylko, gdy trzeba.

Skinęłam głową. Nie śmiałam spojrzeć na doktora Krantza.

- Pamiętaj - rzucił Chick przez okienko przy kierowcy. -Naciskaj pedały.

- Jasne - powiedziałam, nadal czując mdłości.

Chick klepnął zardzewiałą maskę, strzepując półmetrową warstwę śniegu.

- No, jazda - rzucił.

Podniosłam szybę i obejrzawszy się i krzyknęłam do Setha:

- Gotowy?

Seth pokiwał głową. Obok niego siedział Chigger, uszczęś­liwiony szykującą się przejażdżką.

Zerknęłam na doktora Krantza. Nie wyglądał dobrze. Sie­dział w bardzo niewygodnej pozycji, z ranną nogą wyciągniętą pod dziwnym kątem. Szkła jego okularów kompletnie zaparo­wały, a twarz była biała, jak śnieg na zewnątrz. Zachował jednak przytomność, co, sądzę, liczyło się najbardziej.

K

iedy byłam mała, Ruth zaprosiła mnie na przyjęcie urodzi­nowe w Zoom Floom. Był to zjazd wodny, czynny jedy­nie latem. Znajdował się na tym samym zboczu co ośrodek nar­ciarski Paoli Peaks. Kładłeś się na gumowym materacu, a ktoś z obsługi popychał cię i zjeżdżałeś na dół.

Pędziło się strasznie prędko, a kiedy otwierało się usta do krzyku, woda wpadała do ust. Na zakrętach miało się wrażenie, że nie wyjdzie się z tego żywym; w dodatku materac zwykle wyślizgiwał się spod ciała i spadało się w samym kostiumie. Z każdą sekundą człowiek nabierał pewności, że się utopi albo przynajmniej rozbije głowę, aż w końcu wpadał do głębokiego na pół metra basenu, z którego wypływał, krztusząc się i pry­chając, aby chwilę później oberwać materacem po głowie.

Potem łapało się materac i gnało po schodach na górę. Dla­czego? Bo to było dziko podniecające.

Jazda w dół zalesionym zboczem w okolicach obozu Jima Hendersona była znacznie mniej zabawna.

Jeśli zdołam przeżyć, nigdy, przenigdy nie będę miała ocho­ty tego powtarzać.

Sunęliśmy prosto na gęstą zaporę sosen otaczających obóz Prawdziwych Amerykanów. Bardzo szybko zdałam sobie spra­wę, że Chick miał rację co do jednego: ziemia w tej okolicy była nietknięta pługiem. Drogę - w każdym razie coś, co uchodziło za drogę w oczach Prawdziwych Amerykanów - znalazłam bez trudu. Była to raczej ścieżka między sosnami.

Na tej tak zwanej drodze leżała gruba warstwa śniegu, pod którym zapewne była piękna lodowa pokrywa. Ciężarówka ko­łysała się na boki, a gałęzie sosen tłukły w dach, zmuszając sie­dzących z tyłu Setha i Chiggera do kulenia się na podłodze. Musiałam wytężać wszystkie siły, żeby utrzymać kierownicę. Gdyby przednie koła wpadły w poślizg, wpakowalibyśmy się do głębokiego wąwozu po lewej. Latem wąwóz ten był pewnie cza­rującym zakątkiem dla wędkarzy i pływaków, ale teraz, kiedy tłukłam się jego skrajem, bez cienia barierki między nim a nami, wydawał mi się prawdziwym przedpieklem.

Światła miałam włączone, ale to tylko pogarszało sytuację, bo wyraźnie widziałam każde grożące nam niebezpieczeństwo. Pewnie lepiej bym się czuła z zamkniętymi oczami, a skutek szarpania kierownicą i naciskania pedałów, zgodnie z radą Chi­cka, byłby taki sam.

Sytuacji nie ułatwiał fakt, że dzikie podrygi wyrwały dokto­ra Krantza ze stanu częściowej utraty przytomności. Trzymał się kurczowo deski rozdzielczej, bo w kabinie nie było pasów bezpieczeństwa - bezpieczeństwo pasażerów nie miało widocz­nie priorytetu u Prawdziwych Amerykanów. Rzucało nim po kabinie, a ja nie mogłam nic na to poradzić... jak nie mogłam pomóc Robowi i Sethowi, którzy siedzieli z tyłu.

Krantz nie okazał się specjalnie pomocny. Łapał się za nogę i wciągał powietrze przez zaciśnięte zęby za każdym razem, gdy przejeżdżaliśmy po jakimś większym kamieniu ukrytym pod śniegiem. Wiem, że go bolało, ale cóż, prowadziłam samochód. Zerkałam raz po raz, by sprawdzić, czy opaska jest nadal na miej­scu. Musiałam, bo przecież nie pozwolił mi jej zabezpieczyć.

Kiedy właśnie patrzyłam na nogę doktora Krantza, usłysza­łam, jak wyjątkowo gwałtownie wciąga powietrze, choć wcale nie najechaliśmy na kamień. Spojrzałam przez szybę, ale nie rzuciło mi się w oczy nic bardziej przerażającego niż dotych­czas. Tylko zdradliwe stromizny i majaczące pnie drzew. Do­piero gdy ktoś zapukał w tylną szybę, odwróciłam głowę.

Blady jak ściana Seth wskazywał ręką za siebie.

- Mamy towarzystwo! - krzyknął.

Zerknęłam w lusterko wsteczne i... uświadomiłam sobie, że wbrew podstawowym zasadom nie dopasowałam lusterek, zanim postawiłam stopę na gazie. Nie mogłam nic w nich zobaczyć, bo były przystosowane dla osoby znacznie wyższej ode mnie.

Złapałam za lusterko i próbowałam je dopasować do pozio­mu moich oczu, cały czas manewrując po trzymetrowej zapadlinie drogi.

Wreszcie zobaczyłam, co jest za nami. Dwaj Prawdziwi Amerykanie w samochodzie z napędem na cztery koła. Zbliżali się do nas, a ja nawet nie zauważyłam świateł, więc nie mogli nas ścigać zbyt długo.

Zrobiłam jedyną rzecz, jaką mogłam zrobić w tej sytuacji. Wcisnęłam gaz do dechy.

Doktor Krantz nie docenił tej strategii.

- Na Boga, Jessico - odezwał się po raz pierwszy, odkąd wpakowano go do kabiny. - Zabijesz nas wszystkich.

- A jak pan myśli - odparłam, nie odrywając oczu od dro­gi - co z nami zrobią ci faceci, gdy nas dorwą?

Krantz potrząsnął głową.

- Jessico, zapewniam cię, że jestem znakomitym strzelcem.

- Ale założę się, że tamci nie są. Jeśli zaczną celować w pa­na, to mogą trafić mnie albo Setha czy Roba. Więc niech pan o tym zapomni.

Doktor Krantz chyba nie zapomniał. Na szczęście, ostatni wybój wywołał u niego paroksyzm bólu, więc na razie nie miał czasu myśleć o broni.

Nie przeszkodziło mu to jednak dostrzec tego, co i ja wkrót­ce zobaczyłam. Kawał drogi przed nami zwyczajnie zniknął.

Zniknął, jakby go tam nigdy nie było. Zajęło mi chwilę, nim zrozumiałam, że musiał tam być drewniany mostek, ale spróch­niałe drewno zawaliło się pod ciężarem śniegu. Teraz ziała w tym miejscu dwumetrowa dziura... dzieląca nas od pomocy lekarskiej dla Roba i doktora Krantza. I od wolności.

- Zwolnij! - wrzasnął Krantz. Gdyby jego noga nie była paskudnie zraniona, próbowałby nią wcisnąć hamulce. - Jessi­co, nie widzisz?

Widziałam doskonale. To, co widziałam, stanowiło naszą jedyną szansę, aby wyrwać się tym z tyłu.

Dlatego właśnie docisnęłam na pedał gazu.

Koła pikapu oderwały się od ziemi i pofrunęliśmy. Napraw­dę. Jak we śnie. Znacie te sny, w których wydaje wam się, że umiecie latać? A kiedy unosicie się w powietrzu, panuje całko­wita cisza, słychać tylko bicie waszego serca. Boicie się nawet oddychać, bo jeśli to zrobicie, to możecie spaść znowu na zie­mię, a nie chcecie, żeby tak się stało. Doświadczacie cudu, cudu latania, i chcecie, żeby to trwało w nieskończoność...

Spadliśmy po drugiej stronie rozpadliny... i jechaliśmy da­lej, i to z większą prędkością niż dotąd. Wóz wydał żałosny pi­skliwy dźwięk, ale jechał.

- O, mój Boże - jęknął doktor Krantz. - O mój Boże, o mój Boże, o mój Boże, o mój Boże, o mój Boże...

Zrozumiałam, że mu odbiło. Odważyłam się spojrzeć przez ramię, podczas gdy ciężarówka łomotała, zjeżdżając z nasypu po drugiej stronie wąwozu, który przeskoczyliśmy.

- Z tyłu wszystko w porządku? - wrzasnęłam. Odetchnę­łam z ulgą, widząc bladą twarz Setha i roześmianą mordę Chiggera obok.

- Zgubiliśmy ich! - ryknął Seth triumfalnie. - Patrz!

Popatrzyłam. Seth miał rację. Samochód z napędem na czte­ry koła próbował tego samego skoku co my, ale nie zdołał na­brać odpowiedniej prędkości. Leżał teraz z pogiętą maską na dnie strumyka, a dwaj mężczyźni wewnątrz miotali się, starając się wydostać.

Ogarnęło mnie niesamowite uczucie. Zaczęłam krzyczeć „Juhu!" jak kowboj. Nie zdjęłam stopy z pedału, ale tylko to mnie trzymało za kierownicą. Bo chciałam wyskoczyć i wszyst­kich wycałować. Nawet doktora Krantza. Nawet Chiggera.

Mknęliśmy wśród drzew, wypadając w końcu na szosę. Tak po prostu. Pojeździe w ciemnym lesie światło księżyca niemal oślepiało i jednocześnie olśniewało, jak coś niebywale piękne­go. Nawet, kiedy wcisnęłam hamulec, samochód ślizgał się po oblodzonej szosie, uśmiechałam się ze szczęścia. Udało nam się! Naprawdę nam się udało!

Pikap wreszcie się zatrzymał. Zaryzykowałam rzut oka na wzgórze za naszymi plecami. Nie można było, patrząc na nie, domyślić się, że kryje gromadę szurniętych surwiwalistów. Wy­glądało jak ładne zalesione wzgórze.

Jeśli pominąć słup dymu bijący z jego szczytu w niebo. Przypominało to wulkan tuż przed wybuchem.

Rozejrzałam się. Byliśmy diabli wiedzą gdzie. W zasięgu wzroku nie było ani farmy, ani nawet przyczepy kempingowej. Żadnego miejsca, skąd można by zadzwonić.

Przypomniałam sobie, że doktor Krantz wspominał o ko­mórce.

Spojrzałam na niego. Znów stracił przytomność. Chyba przyspieszenie na ostatnim odcinku go wykończyło. Pochyli­łam się i zaczęłam obmacywać jego kurtkę. Komórkę znalazłam w kieszeni zawierającej także paczkę cukierków owocowych i zużyte chusteczki higieniczne. Otworzyłam tylne okno i po­dałam cukierki i komórkę Sethowi.

- Zadzwoń do rodziców - poleciłam - i powiedz im, że ży­jesz i mogą cię odebrać za pięć minut ze szpitala County Medical. Potem zadzwoń na policję i powiedz, co się dzieje w obozie Jima Hendersona. Jeśli poślą tam straż pożarną, muszą zabrać pług śnieżny. - Przypomniałam sobie o zerwanym mostku. -I drużynę do naprawy drogi.

Seth wpakował sobie cukierek do ust, a potem zabrał się do telefonowania.

Odwróciłam się i chwyciłam za kierownicę. Byłam z siebie dumna. Naprawdę dumna. Udało nam się uciec.

Jadąc do szpitala, chyba ze dwadzieścia razy złamałam ko­deks drogowy. Przekroczyłam limit prędkości, trzy razy przejecha­łam na czerwonym świetle, skręciłam wbrew zakazowi w lewo i pojechałam pod prąd. To i tak nie miało znaczenia. Ulice były prawie puste. Tylko koło Chocolate Moose kręciło się sporo uczniów ze szkoły Ernesta Pyle'a. Było po jedenastej, więc Moose już zamknięto, ale dzieciaki siedziały w samochodach, uprawia­jąc necking. Przejeżdżając obok nich, nacisnęłam klakson, tak dla zabawy. Kilka głów podskoczyło do góry. Wrzasnęłam „Ju-hu!", a parę zirytowanych głosów odpowiedziało: „Wsiok!" Pew­nie z powodu ciężarówki. A może z powodu okrzyku. Możliwe też, że z powodu Chiggera.

Do szpitala prowadziły dwa wjazdy: jeden dla ambulansów i drugi dla wszystkich pozostałych.

Wybrałam, oczywiście, ten dla ambulansów. Pomyślałam, że gdy zatrzymam się tuż przy drzwiach, cały personel, słysząc pisk hamulców, wyskoczy na zewnątrz.

Stało się inaczej, pewnie dlatego, że większość ambulansów nie podjeżdża do wejścia z piskiem opon. Poza tym, choć drogę ubito i posypano solą, nadal była oblodzona. Zamiast więc sta­nąć tuż przy drzwiach, wjechałam do środka.

Ale cały personel wybiegł do holu, dokładnie tak, jak sobie wyobrażałam.

Na szczęście, drzwi były ze szkła, więc moim pasażerom nie stała się żadna krzywda. Kiedy przednie koła dosięgły pod­łogi po drugiej stronie i przestały się ślizgać, hamulce zadziała­ły. Sethowi i Robowi nic się nie stało, a doktor Krantz i tak był nieprzytomny, więc pewnie wcale nie poczuł bólu, gdy wyrżnął głową w deskę rozdzielczą.

Ludzie przed izbą przyjęć okazali zadziwiająco mało zrozu­mienia.

- Czyś ty zwariowała?! - wrzasnęła pielęgniarka w zielo­nym kitlu.

To wyprowadziło mnie z równowagi. Przecież jedyne, co się stało, to to, że na podłogę spadło trochę potłuczonego szkła. Nikogo nie przejechałam, prawda?

- Na tyle wozu - burknęłam - jest chłopak z raną głowy, a facet obok mnie może stracić nogę. Przynieście nosze i od­czepcie się ode mnie.

Odczepili się. W ciągu paru sekund wyciągnęli doktora Kran­tza z szoferki, a potem pomogli mi cofnąć pikap, tak żeby pielęg­niarze mogli wejść do środka i zabrać Roba. Seth wygrzebał się z auta bez pomocy, ale Chigger nie ucieszył się na widok swoich wybawicieli. Warczał i kłapał zębami, dopóki nie kazałam mu się uspokoić. Wtedy, nie tracąc nadziei na tłuczone ziemniaki, skoczył na ziemię i ruszył za mną za noszami, na których leżał Rob.

- Czy nic mu nie będzie? - pytałam ludzi, którzy się nim zajmowali. Nie zwracali na mnie uwagi. Byli zbyt zajęci wy­krzykiwaniem danych dotyczących jego stanu i zapisywaniem ich na karcie. Największe zdumienie przeżyłam, kiedy go od­kryto i zobaczyłam, czym jest ta płachta, w którą go zawinięto.

Była to flaga Nie depcz mnie z sali zebrań Prawdziwych Amerykanów.

Ta z wielką dziurą, którą wypaliłam, strzelając z karabinu.

Stałam, gapiąc się na nią, kiedy usłyszałam, że ktoś woła mnie po imieniu. Obejrzałam się i zobaczyłam, że doktor Krantz na sąsiednich noszach odzyskał przytomność. Przywo­ływał mnie gestem. Wcisnęłam się między lekarzy i pielęgniar­ki, którzy krążyli wokół niego.

- W porządku - zapewniłam. - Naprawdę nie musi się pan o nas martwić. Proszę się teraz zająć sobą, dobrze?

Ale Krantz miał mi do powiedzenia coś ważnego. Chwycił mnie za kurtkę i przyciągnął bliżej.

- Jessico - wycharczał tuż koło mojego ucha. Domyślałam się, co chce powiedzieć, więc spróbowałam go

uprzedzić.

- Niech pan sobie nie zawraca głowy podziękowaniami. Naprawdę wszystko w porządku. Zrobiłabym to samo dla każ­dego. Cieszę się, że mogłam pomóc.

Krantz nadal mnie nie puszczał. A nawet mocniej zacisnął ręce na mojej kurtce.

- Jessico - wysapał ponownie.

Schyliłam się niżej, bo wydawało się, że z trudem wydoby­wa głos.

- Tak, doktorze Krantz?

- Jesteś - wycharczał - najgorszym kierowcą, jakiego w ży­ciu spotkałem.


0x08 graphic
nie od tego, że wjechałam do środka pikapem.

Przyjęto czterdziestu ośmiu nowych pacjentów, siedmiu w stanie krytycznym. Na szczęście, żadna z osób tej kategorii nie zaliczała się do moich przyjaciół. Tej nocy głównymi po­szkodowanymi byli Prawdziwi Amerykanie. Kiedy siedziałam w poczekalni - nie mogłam wejść do Roba, bo nie należałam do rodziny - widziałam każdego wwożonego pacjenta.

To nie nastąpiło od razu, bo straży pożarnej, karetkom i po­licji dotarcie do obozu Jima Hendersona zajęło trochę czasu. Już choćby moje wyjaśnienia, jak tam dotrzeć, zajęły trochę cza­su. Zanim w kierunku obozu Prawdziwych Amerykanów ru­szył pierwszy wóz policyjny, przesłuchiwano mnie jakieś czter­dzieści minut.

Wcale nie jestem pewna, czy mi uwierzyli. To mógł być je­den z powodów, dla których nie pognali tam na łeb na szyję. Oddział paramilitarnej milicji zaatakowany przez bandę moto­cyklistów i kierowców ciężarówek? Szczęśliwie doktor Krantz odzyskał przytomność i mógł potwierdzić wszystko, co powie­działam. Krantz ma chyba dużą siłę perswazji, bo szeryf, wy­chodząc z sali, w której go umieszczono, miał bardzo ponurą minę.

Przez chwilę jedynymi osobami w poczekalni byliśmy ja i Seth. No i Chigger. Pracownicy szpitala nie byli zachwyceni obecnością psa, ale kiedy im wyjaśniłam, że Chiggera nie moż­na zostawić w ciężarówce, bo tam by zamarzł, spuścili z tonu. Dałam psu kilka paczek krakersów z automatu. Pożarł je łap­czywiej ułożył się na dwóch plastikowych krzesłach i zasnął, zmęczony długą jazdą i szczekaniem.

Spotkanie Setha z rodzicami, które nastąpiło jakieś dziesięć minut po naszym przybyciu, było bardzo wzruszające. Państwo Blumenthal płakali ze szczęścia, widząc syna żywego i w jed­nym kawałku. Objęli mnie czule, choć zapewniałam ich, że moja rola w uwolnieniu Setha z łap paramilitarnej bandy była niewielka.

Gdy Seth wyjaśniał rodzicom, kim są Prawdziwi Ameryka­nie i pokazał im znak na dłoni, natychmiast zaprowadzili chłop­ca do gabinetu, gdzie zajęto się oparzeniem.

Zostałam w poczekalni tylko z Chiggerem.

W końcu pojawili się moi rodzice wraz z Douglasem, Mikiem i Claire (ci dwoje są połączeni na poziomie kości biodro­wej) i odbyło się wzruszające spotkanie rodzinne. W każdym razie mama płakała. Właściwie tylko ona. Płakała, bo okazało się, że ciotka Rose nie miała racji. Przez cały czas, kiedy mnie nie było, wygadywała na prawo i lewo, że pewnie uciekłam do Vegas, żeby się utrzymywać z hazardu. Widziała w telewizji pro­gram Opry o młodocianych hazardzistach.

Ciotka Rose, oświadczył tata, wyjedzie następnego dnia pierwszym porannym autobusem, bez względu na to, czy miała taki zamiar, czy nie.

Wkrótce później przybyła pani Wilkins. Zadzwoniłam do niej, gdy tylko zawiadomiłam rodziców. Pozwolono jej wejść na oddział, gdzie leżał Rob, więc nie mieliśmy okazji z nią po­rozmawiać. Wyszła tylko raz, żeby mi powiedzieć, że według lekarzy z Robem będzie wszystko w porządku. Miał wstrząs mózgu, ale nie będzie musiał zostać w szpitalu dłużej niż dzień czy dwa, jeśli do rana odzyska przytomność. Tata powiedział pani Wilkins, żeby się nie martwiła swoimi zmianami w restau­racji podczas rekonwalescencji Roba.

O jedno nie zapytał - żaden z członków mojej rodziny tego nie zrobił - a mianowicie, jak to się stało, że Rob i ja zajęliśmy się ratowaniem Setha Blumenthala i walką z Prawdziwymi Amerykanami. Mike i Claire oraz Douglas już wiedzieli, ale moim rodzicom, po prostu nie przyszło do głowy, żeby spytać. Dzięki Bogu.

Wszystko, czego chcieli się dowiedzieć, to czy dobrze się czuję i czy zaraz wrócę do domu.

Powiedziałam, że nic mi nie jest. Ale nie mogłam jechać do domu. Nie, dopóki - jak im oświadczyłam - nie usłyszę, że doktor Krantz pomyślnie przebył operację.

Jeśli nawet uznali to za dziwne, nie okazali tego. Pokiwali tylko głowami i poszli po kawę z automatu koło kafeterii, która o tak późnej porze była, niestety, zamknięta. Zgłodniałam - od pory lunchu nie miałam nic w ustach - więc pobuszowaliśmy trochę po automatach ze słodyczami. Zjadłam przyzwoitą kola­cję złożoną z szarlotki i chipsów, w zjedzeniu, których pomógł mi Chigger. Chigger zachowywał się czarująco, obwąchując sta­rannie każdego w poszukiwaniu ukrytej żywności, ale rodzina nie przyjęła go z entuzjazmem. Mama wyglądała na zdziwioną, kiedy zapytałam, czy mogę zatrzymać psa. Zmiękła, gdy powie­działam, że policja rekwiruje zwierzęta należące do przestęp­ców, a potem je usypia.

Poza tym nie dało się zaprzeczyć, że Chigger jest doskona­łym psem obronnym. Nawet gliniarze, zadając mi pytania, omi­jali go szerokim łukiem.

Jakąś godzinę później w izbie przyjęć pojawiły się pierwsze ofiary bitwy wsioków z Prawdziwymi Amerykanami. Nie je­stem pewna, ale chyba mniej więcej w tym momencie moi ro­dzice zaczęli podejrzewać, że prawdziwym motywem, dla któ­rego upieram się siedzieć w szpitalu, nie jest troska o nogę doktora Krantza. Mieli rację. Tak naprawdę to chciałam być obecna, kiedy przywiozą Jima Hendersona. Naprawdę strasz­nie mi na tym zależało.

Nie dlatego, że miałam mu coś do powiedzenia. Co można powiedzieć komuś takiemu jak on? Nigdy do niego nie dotrze, że my mamy rację, a nie on. Ludzie pokroju Jima Hendersona nie są w stanie zmienić sposobu myślenia. Tkwią w swoich kre­tyńskich przekonaniach aż po grób i nic ani nikt nie zdoła im uświadomić, że się mylą.

Chciałam zobaczyć Jima Hendersona, bo pragnęłam się upewnić, że go złapali. Że się nie wymknął, nie zaszył głębiej w górach albo nie uciekł do Kanady. Chciałam, żeby trafił we właściwe miejsce, to znaczy do więzienia.

Albo żeby umarł. To też nie byłoby złe rozwiązanie. Chociaż wolałam to pierwsze. Wwiezieniu przynajmniej wiedziałabym, że cierpi. Śmierć wydawała się za łagodną karą dla takich jak on.

Przywieziono wielu ludzi, których rozpoznałam jako Praw­dziwych Amerykanów - wszystkich mężczyzn, łącznie z dwo­ma, którzy nas ścigali samochodem, i Czerwoną Kurtką z raną postrzałową uda - ale żaden z nich nie okazał się Jimem Hen­dersonem. To było przykre, lecz nie takie znowu zaskakujące. Można było się spodziewać, że zwieje. Nie ucieknie jednak da­leko. Nie, skoro miał ze mną do czynienia. W razie potrzeby użyję swoich zdolności psychicznych, żeby cały czas wiedzieć, gdzie przebywa i co robi. Dzięki temu będę mogła zawiadomić władze, tak by ujęto go w momencie, kiedy najmniej by się tego spodziewał. Na przykład, we śnie albo gdy starałby się spłodzić więcej malutkich Prawdziwych Amerykanów. W momencie, w którym nie mógłby sięgnąć po broń.

Kiedy tak przyglądałam się ludziom wwożonym na wóz­kach, szukając Jima Hendersona, dostrzegłam kolejną znajomą twarz. Wyskoczyłam z plastikowego krzesła jak z procy i pod­biegłam do noszy.

- Chick! - krzyknęłam, chwytając go za ramię, do którego zdążono już przymocować kroplówkę. - Co z tobą?! Co się stało?!

Chick uśmiechnął się blado.

Pielęgniarka rzuciła nam obojgu wściekłe spojrzenie.

- Żadnych gości na urazówce - powiedziała, wskazując mi plastikowe krzesła. - Proszę siadać. I trzymać tego psa z daleka od pojemników na śmiecie!

Obejrzałam się i zobaczyłam, że Chigger wsadził mordę do pojemnika.

Podeszłam do Chiggera i pociągnęłam go za nabijaną ćwie­kami obrożę. Udało mi się oderwać go od pojemnika... jakkol­wiek musiałam jeszcze ściągnąć mu z pyska torebkę po chip­sach.

- Niegrzeczny pies - powiedziałam, głównie na użytek moich rodziców, żeby zobaczyli, jaką będę wspaniałą i odpo­wiedzialną właścicielką czworonoga.

Wtedy usłyszałam, jak ktoś woła mnie po imieniu. Odwró­ciłam się i stanęłam przed doktorem Thompkinsem w zaplamionym krwią fartuchu chirurgicznym.

- Och! - mocniej przytrzymałam Chiggera za obrożę. Za­pach krwi przyprawiał go o szaleństwo. To mnie ostatecznie prze­konało, że Prawdziwi Amerykanie nigdy nie karmią swoich psów.

Moi rodzice na widok sąsiada wstali i podeszli do nas.

Doktor Thompkins uczynił rzecz zdumiewającą. Podał mi rękę i powiedział:

- Chcę ci podziękować, Jessico. Za to, co zrobiłaś, żeby oddać morderców mojego syna w ręce sprawiedliwości.

Byłam wstrząśnięta. Czy to właśnie zrobiłam? Pewnie tak, coś w tym rodzaju. Tym bardziej szkoda, że nie zdołałam zła­pać człowieka, na którym ciążyła największa odpowiedzial­ność...

- Nie ma sprawy, doktorze Thompkins - powiedziałam, ściskając dłoń ojca Nate'a.

Pod rozwalone przeze mnie drzwi szpitala podjechał z wy­ciem kolejny ambulans. Sanitariusze wysunęli na zewnątrz wózek z ciężko rannym mężczyzną. Mężczyzna ten przytrzy­mywał ręką własne wnętrzności, był jednak przytomny. Był przytomny i rozglądał się dookoła dzikimi niebieskimi ocza­mi.

- Doktorze Thompkins - zawołał jeden z sanitariuszy. -Niedobrze z nim. Ciśnienie sto na sześćdziesiąt, puls...

Jim Henderson. Na tych noszach, z flakami na wierzchu, leżał Jim Henderson.

Więc dopadli go. Dopadli go mimo wszystko.

- Zabieramy go na górę, na salę operacyjną - powiedział doktor Thompkins, rzuciwszy okiem na kartę, którą mu podali sanitariusze. - Natychmiast.

Dwie pielęgniarki przejęły nosze i zaczęły je pchać w stro­nę windy. Doktor Thompkins ruszył za nimi, ja za doktorem, a Chigger ruszył za mną.

- Doktorze Thompkins - zawołałam, kiedy pielęgniarki zatrzymały nosze przed drzwiami windy.

Jim Henderson odwrócił głowę, żeby na mnie spojrzeć. Wiem, że mnie rozpoznał, bo ujrzałam strach... tak, strach... w jego błękitnych oczach.

- Proszę zabrać psa - powiedziała jedna z pielęgniarek. -Zainfekuje pacjenta.

Drzwi windy rozsunęły się.

Henderson nie mógł udzielić odpowiedzi, bo miał na twa­rzy maskę tlenową. To mi nie przeszkadzało. Odpowiedź nie była mi potrzebna.

- Doktor Thompkins - ciągnęłam - jest ojcem tego chłop­ca, którego ciało porzucił pan na polu kukurydzy.

Doktor Thompkins spojrzał z przerażeniem na swojego pacjenta i mimowolnie cofnął się o krok.

- Tak - zwróciłam się do niego. - To jest człowiek, który zabił pańskiego syna. Albo kazał to zrobić komuś innemu.

Doktor Thompkins patrzył ze zgrozą na Jima Hendersona, który, trzeba przyznać, wyglądał z wywalonymi wnętrznościa­mi dość żałośnie.

- Nie mogę operować tego człowieka - powiedział, nie od­rywając wzroku od pacjenta na noszach.

Jedna z pielęgniarek wślizgnęła się do windy i podniosła słu­chawkę telefonu.

Pielęgniarka zawahała się. Doktor Thompkins wciąż przy­glądał się Jimowi Hendersonowi. Na jego twarzy malowało się obrzydzenie i jednocześnie niedowierzanie.

Pielęgniarki wtoczyły wózek z rannym do windy. Gdy drzwi się zamykały, Jim Henderson patrzył na mnie szeroko otwarty­mi oczami. Nie mogę mieć pewności, ale podejrzewam, że pod­dawał rewaluacji swój system wartości.

J

im Henderson nie umarł. W każdym razie nie na stole ope­racyjnym.

W końcu operowali go doktorzy Lewin i Takahashi. Doktor Thompkins wymówił się. Co było szlachetne z jego strony. To znaczy, gdybym była na jego miejscu... sama nie wiem. Myślę, że poszłabym na całość i pozwoliła, aby w najważniejszym mo­mencie omsknął mi się skalpel.

Jim Henderson przeżył operację. Zawdzięczał życie lu­dziom pochodzącym z grup etnicznych i religijnych, których kazał nienawidzić swoim zwolennikom. Ciekawiło mnie, jak się z tym czuje, ale nie na tyle, żeby go o to zapytać. Miałam znacznie ważniejsze rzeczy na głowie.

Przede wszystkim Rob.

Rob odzyskał przytomność dopiero następnego dnia. Aku­rat siedziałam obok niego.

Poszłam do domu zaraz po tym incydencie z Hendersonem; właściwie to przyleźli szpitalni ochroniarze i wywalili mnie. Jak się bliżej zastanowić, to takie potraktowanie bohatera wydaje się okropne. Jedna z pielęgniarek eskortujących Jima Hender­sona na salę operacyjną zakapowała mnie, bo groziłam pacjen­towi.

Faktycznie groziłam. Ale przecież w pełni sobie na to za­służył.

Tak czy owak, wróciłam do domu z rodzicami, braćmi i Claire i dzięki temu mogłam się parę godzin przespać. Wzię­łam prysznic, przebrałam się, zjadłam coś, zabrałam Chiggera na spacer, w tym kawałek z rodzicami. Nie byli zachwyceni per­spektywą trzymania pod własnym dachem psa szkolonego do atakowania ludzi, ale kiedy im wyjaśniłam, że gliniarze by go uśpili, a Prawdziwi Amerykanie nie zajmowali się nim jak nale­ży, wyrazili zgodę. To, że Chigger zeżarł antyczny dywanik, też im się nie spodobało, ale po trzech czy czterech miseczkach Dog Chow miał dosyć, więc nie widzę problemu. Był po prostu głodny.

Następnego dnia siedziałam w szpitalu, przeglądając lokal­ną gazetę, która nie zająknęła się słowem na temat mojego udzia­łu w ujęciu niebezpiecznego przywódcy największej organi­zacji paramilitarnej w południowej części stanu, kiedy Rob zaczął się budzić. Odłożyłam gazetę i pobiegłam po jego mamę, która także czekała, aż się obudzi. Wróciłyśmy biegiem do jego pokoju...

Przy drzwiach usłyszałam, że ktoś woła mnie słabym gło­sem z drugiej strony korytarza. Odwróciłam się i zobaczyłam doktora Krantza, który leżał w salce dokładnie naprzeciwko pokoju Roba. Wokół łóżka zgromadziło się parę osób. Kilka rozpoznałam, w tym agentów specjalnych Smith i Johnsona, którzy przedtem prowadzili moją sprawę. To znaczy, dopóki doktor Krantz ich nie odsunął. Przyjemnie było stwierdzić, że potrafili całkowicie zapomnieć o urazach z przeszłości i na­dal żyć w zgodzie.

- No, no, no - powiedziałam, wchodząc do zatłoczonego pokoiku. - Co to jest? Narada sztabowa?

Doktor Krantz roześmiał się. Nigdy przedtem nie słysza­łam, jak się śmieje.

- Jessico - powiedział. - Cieszę się, że cię widzę. Jest tu parę osób, które powinnaś poznać.

A potem - z nogą na wyciągu, z kolcami sterczącymi z me­talowego urządzenia wokół zabandażowanej rany, gdzie przed­tem tkwił wetknięty przeze mnie kamień - przedstawiał mi ko­lejno swoich gości. Była tam jego żona (wyglądała dokładnie tak samo jak on, tyle że miała włosy); niewysoka starsza pani o nazwisku Pierce, które bardzo do niej pasowało* ze względu na przenikliwe oczy, niebieskie jak bucik dla niemowlęcia, któ­ry pracowicie dziergała na drutach; a także chłopak mniej wię­cej w moim wieku, o imieniu Malcolm. Agentów specjalnych Smith i Johnsona już znałam.

W pokoju zapadła niezręczna cisza, co wynikało prawdopo­dobnie z tego, że nikt z obecnych poza mną nie rozumiał w peł­ni znaczenia tego słowa.

- Chick - poprawiłam. - To też wspaniała nowina. Znowu zapadła cisza. Malcolm, siedzący na parapecie i gra­jący w gameboya, podniósł wzrok i powiedział:

Pierce (ang.) - przebijać, przewiercać (przyp. tłum.).

- No, dalej. Niech pan zapyta.

Doktor Krantz odchrząknął zakłopotany. Agenci specjalni Johnson i Smith wymienili spłoszone spojrzenia.

Pani Pierce posłała mi miły uśmiech znad dziecięcego bucika.

Spojrzałam na Krantza. Wyglądał dużo sympatyczniej w szpitalnym szlafroku niż w swoim zwykłym stroju, to jest gar­niturze z krawatem.

- Jessico - powiedział Krantz -uratowałaś mi życie. Przy­najmniej tyle jestem ci winien.

Spojrzałam na Malcolma. Wydawał się pochłonięty grą, ale kiedy poczuł na sobie mój wzrok, podniósł głowę.

- Pracujesz dla nich? - zapytałam szorstko. - Podoba ci się

to?

Malcolm wzruszył ramionami.

- Jest OK - odparł i wrócił do gry. Sądząc po tym, jak za­czerwieniły się jego policzki, współpraca z doktorem Krantzem była dla niego bardziej niż OK. Dla tego przeciętnego z wyglą­du chłopaka stanowiła szansę wyjścia z tłumu. Wobec innych silił się na obojętność, ale widać było wyraźnie, że poza tą pracą świat dla niego nie istnieje.

- A pani? - zagadnęłam panią Pierce.

- Och, moja droga - odparła z anielskim uśmiechem. -Żyję po to, żeby pomagać pozbywać się takich skurwieli jak ten świr Jim Henderson.

Po tej zaskakującej uwadze zajęła się ponownie dzierganiem bucika. No, no.

Spojrzałam na doktora Krantza.

- Coś panu powiem - rzekłam. - Zastanowię się nad tym, w porządku?

- Dobrze - odparł Krantz z uśmiechem. - Zrób to. Życzyłam mu zdrowia, pożegnałam się z pozostałymi i po­mknęłam na drugą stronę korytarza.

W pokoju Roba oprócz pani Wilkins byli również jej bracia oraz Mów-Mi-Gary.

- Och - zawołała mama Roba, kiedy weszłam. - Oto i ona!

Rob, którego ciemne włosy odcinały się ostro od bieli ban­daża i poduszki, uśmiechnął się do mnie blado. Był to najpięk­niejszy uśmiech, jakim mnie w życiu obdarowano. W jednej chwili wszelkie myśli o doktorze Krantzu i Federalnym Biurze Śledczym wywietrzały mi z głowy.

A potem w towarzystwie braci i Mów-Mi-Gary'ego opu­ściła pokój.

Cóż, subtelne to nie było. Ale spełniło swoją rolę. Rob i ja zostaliśmy sami. Wreszcie.

Jakiś czas później podniosłam głowę z jego ramienia, gdzie złożyłam ją, wyczerpana namiętnymi pocałunkami, i oznajmi­łam:

Przez chwilę wydawało mi się, że zwariował. No wiecie, że pani Henderson pomieszała mu w głowie tą misą tłuczonych ziemniaków.

Zamrugałam zdumiona. Więc dlatego nie poprosił, żebym z nim poszła? Bo sądził, że moi rodzice nie pozwolą mi wyjść?

Ale przecież mógł mi to powiedzieć, zamiast pozwolić, bym podejrzewała, że chce to zaproponować jakieś innej dziewczynie...

Starałam się jednak nie okazać ulgi.

Spojrzałam na niego zniesmaczona.

Rob patrzył na mnie spokojnie. Nie zdjął nawet rąk z mo­ich ramion.

- Mastriani - powiedział Rob, zaśmiawszy się krótko. - Ja wiem, gdzie on jest.

Szczęka mi opadła.

Ku mojemu żalowi puścił mnie i założył ręce za głowę. Nie śmiał się już.

- Tak? - Zaczęło mnie to denerwować. - Więc nie jestem normalną dziewczyną? Może i nie, ale przypadkiem podoba mi się to, kim jestem. Więc jeśli tobie się nie podoba, to możesz po prostu...

Rob wyjął ręce zza głowy i ujął mnie za ramiona.

Kiedy starał się dowieść, jak bardzo mu się podobam, drzwi pokoju otworzyły się i przestraszony głos zawołał:

- Och! Przepraszam!

Odskoczyliśmy od siebie. Odwróciłam się gwałtownie i zo­baczyłam mojego brata Douglasa, bardzo czerwonego na twa­rzy. Obok niego stała, to po prostu niesamowite, okropnie onie­śmielona Tasha Thompkins.

- Wszystko w porządku, Tasha - powiedziałam. - Wierz mi.

- Taa - odezwał się Rob - to była prawdziwa przyjemność. No, może z wyjątkiem tego momentu, kiedy dostałem po gło­wie tłuczkiem do ziemniaków.

- Miską na ziemniaki - sprostowałam.

Wyciągnęłam ramiona i Tasha wsunęła się w nie, obejmu­jąc mnie mocno.

- Jeśli złamiesz serce mojemu bratu, ja złamię ci nos, rozu­miesz? - szepnęłam jej do ucha.

Tasha zesztywniała, a potem puściła mnie i wyprostowała się. Nie wyglądała jednak na przestraszoną. Wyglądała na szczęś­liwą.

- Nie złamię - powiedziała, sięgając po dłoń Douglasa. -Nie martw się

Douglas zaniepokoił się, ale nie dlatego, że Tasha wzięła go za rękę.

A potem za ich plecami odezwał się znajomy głos. Puk, puk - i do pokoju wpadła moja mama razem z tatą, Michaelem, Claire, Ruth i Skipem.

- Wstąpiłam po drodze, żeby spytać, czy nie chciałabyś cze­goś przekąsić w restauracji... - głos mamy zamarł, kiedy zoba­czyła, gdzie siedzę. Albo raczej obok kogo siedzę tak blisko.


- Mamo - powiedziałam z uśmiechem, nie podnosząc się. - Tato. Cieszę się, że jesteście. Chciałabym wam przedsta­wić mojego chłopaka Roba.

5

5

2

13

27

28

29

35

42

43

60

86

102

103

118

119

127

142

143

160

161

Cofałam się bez słowa, aż moje nogi uderzyły o schody na

0x01 graphic
[Author ID1: at Wed Jun 4 22:01:00 2008 ]

Nie, dlatego, pozwolę sobie zauważyć, że jestem słabym

Nie mogłabym zapomnieć Cyrusa Krantza, choć wierzcie

0x01 graphic
[Author ID1: at Wed Jun 4 22:01:00 2008 ]

0x01 graphic
[Author ID1: at Wed Jun 4 22:01:00 2008 ]

przyznaję, że miałam ochotę usiąść na tym motorze. Wściek­łą ochotę.

eth nie dał się nabrać na Luke'a Skywalkera. Oto dziecko o nieskażonym umysle,.

0x01 graphic
[Author ID1: at Wed Jun 4 22:01:00 2008 ]

W szpitalu działo się tej nocy mnóstwo rzeczy. I to niezależ-



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Cabot Meg 1 ?0 Jesli Widziales Zadzwon Znak weza
Meg Cabot 1 800 Jeśli Widziałeś Zadzwoń 04 Znak węża
Carroll Jenny (Cabot Meg) 1 800 Jeśli Widziałeś Zadzwoń 04 Znak węża (brak numeracji niektórych ro
Cabot Meg Carroll Jenny 1 800 Jeśli Widziałeś Zadzwoń 01 Kiedy piorun uderza 1
Carroll Jenny (Cabot Meg) 1 800 Jeśli Widziałeś Zadzwoń 05 Szukając siebie
Meg Cabot 1 800 Jeśli Widziałeś Zadzwoń 02 Kryptonim Kasandra
Cabot Meg Carroll Jenny 1 800 Jeśli Widziałeś Zadzwoń 01 Kiedy piorun uderza
Carroll Jenny (Cabot Meg) 1 800 Jeśli Widziałeś Zadzwoń 02 Kryptonim Kasandra
Cabot Meg Carroll Jenny 1 800 Jeśli Widziałeś Zadzwoń 02 Kryptonim Kasandra
1 800 Jeśli Widziałeś Zadzwoń 01 Kiedy piorun uderza

więcej podobnych podstron