Meg Cabot 1 800 Jeśli Widziałeś Zadzwoń 02 Kryptonim Kasandra

background image

JENNY CARROLL

KRYPTONIM „KASANDRA”

background image

1

Nie wiem, po co to robię. To znaczy, po co to piszę. Nikt mi przecież nie każe.

Nie tym razem.

Ale wydaje mi się, że ktoś powinien to wszystko spisać. Ktoś, kto wie, co się naprawdę stało.

A federalnym raczej nie należy ufać pod tym względem. Och, pewnie, raport napiszą. Ale nie zrobią

tego tak, jak trzeba.

Uważam, że ktoś powinien zrelacjonować, jak było. Zgodnie z faktami.

No więc dlatego piszę. To w gruncie rzeczy nic takiego, naprawdę, Mam po prostu nadzieję, że pewne-

go dnia ktoś to przeczyta, więc to nie jest kompletna strata czasu... W przeciwieństwie do większości moich

przedsięwzięć.

Weźmy, na przykład, transparent powitalny. Klasyczny przykład zmarnowanego czasu i wysiłku.

Właściwie od tego się zaczęło. Od tego transparentu.

WITAMY W OBOZIE WAWASEE,

GDZIE UTALENTOWANE DZIECI WSPÓLNIE

TWORZĄ MUZYKĘ SŁODKĄ DLA TWOICH USZU.

Właśnie to było napisane na transparencie.

Wiem, że mi nie wierzycie. Pewnie nie mieści wam się w głowie, jak można napisać na transparencie

coś równie głupiego.

Przysięgam jednak, że to prawda. Wiem, co mówię: to ja to napisałam.

Nie zrozumcie mnie źle. Wcale nie chciałam. Zmusili mnie do tego. Wręczyli mi farbę i ogromny kawał

białego płótna, powiedzieli, co mam napisać, i tyle. Poprzedni transparent spotkał tragiczny los; ktoś go zwinął i

zostawił w pomieszczeniach gospodarczych, gdzie wylały się jakieś chemikalia i przeżarły go na wylot.

Więc kazali mi zrobić nowy.

Niestety, napis był nie tylko głupi. Jak się popatrzyło na dzieci przechodzące obok niego, można się

było od razu połapać, że jest również kompletnie nieprawdziwy. Jeśli te dzieci były utalentowane, to ja jestem

Jean - Pierre Rampal.

To taki sławny flecista, jakby ktoś nie wiedział.

Jeszcze nigdy w życiu nie spotkałam takiej bandy rozkapryszonych dzieciaków. A mam z dziećmi dużo

do czynienia, głównie dzięki, no wiecie, mojemu wyjątkowemu talentowi. Od razu mówię, że nie chodzi o mój

talent muzyczny.

Więc te dzieciaki... Słowo honoru, były okropne. Wszystkie, co do jednego. Snuły się tu i tam ze skwa-

szonymi buziami, dając do zrozumienia, że wcale nie chciały przyjeżdżać na ten obóz i że najchętniej wróciłyby

do mamusi. Tak jakby perspektywa sześciu tygodni bez rodziców napawała je przerażeniem. Gdyby mnie zapro-

ponowano, kiedy miałam te osiem, dziesięć lat, żebym rozstała się z rodzicami na sześć tygodni,' na pewno ska-

kałabym z radości.

Ale te dzieci nie skakały. Pewnie dlatego, że były utalentowane i w ogóle. Może utalentowane dzieci

akurat lubią swoich rodziców. Skąd mam wiedzieć.

A jednak starałam się uwierzyć w ten napis. Zwłaszcza że, jak wiecie, był moim dziełem. No, Ruth tro-

chę mi pomogła. Jeśli to w ogóle można nazwać pomocą; po prostu zwróciła mi uwagę, że krzywo piszę. Przy-

background image

glądając się później transparentowi, musiałam jej przyznać rację. Litery wyszły krzywo. Wątpię jednak, czy za-

uważył to ktokolwiek poza mną i Ruth. - Prawda, że są urocze?

Cała Ruth! Spacerowałyśmy przed wejściem do obozu i przyglądałyśmy się dzieciom. Wszystkie miały

załzawione oczy. Wszystkie pociągały nosami i popiskiwały: „Ja chcę do domu”. Ale do Ruth jakoś to chyba nie

dotarło.

Za to do mnie dotarło. Sama zaczęłam mieć ochotę na powrót do domu.

Tylko że gdybym wróciła do domu, zagnaliby mnie do roboty przy podgrzewanym bufecie. Tak wła-

śnie spędzasz lato, jeśli twoi rodzice mają restaurację: harujesz przy podgrzewanym bufecie. I zero szans na wy-

miganie się, bo moi rodzice mają trzy restauracje. Najmniej elegancka, U Joego, oferuje rozmaite dania z maka-

ronem, serwowane na ciepło dzięki wyżej wymienionemu urządzeniu, oddającemu nieocenione usługi krajowej

gastronomii.

Zgadniecie, któremu dziecku powierza się tradycyjnie obsługę tego urządzenia? Zgadza się. Najmłod-

szemu. Mnie. Miałam do wyboru podgrzewany bufet albo bar sałatkowy. A wierzcie mi, przeszłam już swoje,

jeśli chodzi o nurkowanie głębinowe w pojemniku z sosem w celu odnalezienia zaginionych pomidorów malino-

wych.

Ale nie tylko podgrzewany bufet zniechęcał mnie do powrotu do domu.

- Mam nadzieję, że ta będzie w mojej grupie - zawołała Ruth z entuzjazmem, wskazując blondyneczkę

o wyglądzie aniołka, która stała pod moim transparentem, przyciskając do piersi małą wiolonczelę. - Prawda, że

jest słodka?

- Owszem - przyznałam niechętnie. - Ale co będzie, jak dostaniesz tego?

Wskazałam chłopczyka, który pomysł rozdzielenia go z rodzicami na półtora miesiąca skwitował takim

wrzaskiem, że dostał ataku astmy. Zdenerwowani rodzice rzucili się do niego z inhalatorami.

- Aa - powiedziała Ruth ze zrozumieniem. - Ja na pierwszym obozie zachowywałam się tak samo.

Przejdzie mu do kolacji.

Uznałam, że powinnam wziąć jej słowa za dobrą monetę. Rodzice Ruth zaczęli wysyłać ją na obozy

Wawasee, kiedy tylko osiągnęła odpowiedni wiek, to znaczy siedem lat, w związku z tym miała obecnie za sobą

dziewięć lat bogatych doświadczeń. Ja z kolei regularnie spędzałam wakacje przy podgrzewanym bufecie, zdy-

chając z nudów, ponieważ mojej najlepszej (i w gruncie rzeczy jedynej) przyjaciółki nie było w mieście. Mimo

że moi rodzice są właścicielami trzech restauracji, do których mogę zapraszać przyjaciół, kiedy mi się żywnie

podoba, nigdy nie cieszyłam się jakąś szczególną popularnością. Pewnie dlatego, że jak twierdzi mój szkolny

psycholog, „mam swoje problemy”.

Właśnie ze względu na te problemy nie byłam pewna, czy pomysł Ruth - żebym złożyła podanie o pra-

cę jako wychowawczyni na letnim obozie - jest naprawdę dobrym pomysłem. Choćby dlatego, że pomimo

szczególnego daru, jaki posiadam, umiejętność opieki nad dziećmi nie stanowi mojej mocnej strony. Po drugie,

hm, jak już wspomniałam, mam swoje problemy.

Nikt jednak, jak się wydaje, nie zauważył u mnie aspołecznego nastawienia, ponieważ dostałam tę pra-

cę.

- Słuchaj, czy to na pewno tak? - zwróciłam się do Ruth, wpatrującej się tęsknym wzrokiem w małą

wiolonczelistkę. - Obóz Wawasee, skrytka 40, Wawasee, Indiana?

Ruth z najwyższym wysiłkiem oderwała wzrok od Złotowłosej.

background image

- Tak - powiedziała lekko zirytowana. - Ostatni raz ci mówię.

- W porządku. Chciałam tylko sprawdzić, czy podałam Rosemary dobry adres. Od tygodnia nie mam od

niej wiadomości i trochę się martwię.

- Boże! - Tym razem to już nie była lekka irytacja. Raczej ciężka. - Naprawdę nie możesz przestać?

Wysunęłam podbródek do przodu.

- Co przestać?

- Pracować - oświadczyła. - Wolno ci od czasu do czasu zrobić sobie wakacje. Rany!

A ja na to:

- Nie wiem, o czym mówisz - mimo że, oczywiście, wiedziałam doskonale, a Ruth zdawała sobie z tego

sprawę.

- Słuchaj - powiedziała. - Wszystko będzie dobrze, rozumiesz? Wiem, co zrobimy.

Przestałam udawać, że nie wiem, o co chodzi, i powiedziałam:

- Po prostu nie chcę tego schrzanić. To znaczy tego systemu. Ruth przewróciła oczami.

- A co ty tu możesz schrzanić? Rosemary przesyła pocztę na moje nazwisko, a ja przekazuję ją tobie.

Co, myślisz, że po trzech miesiącach ja ciągle jeszcze nie załapałam, na czym to polega?

Powiedziała to tak głośno, że się przestraszyłam i chwyciłam ją za ramię.

- Na Boga, Ruth - syknęłam. - Zamknij dziób, dobra? To, że jesteśmy na środku pustkowia, wcale nie

znaczy, że tu nie ma wiesz - kogo. Każdy z tych kochających rodziców może być z FBI.

Ruth znowu przewróciła oczami.

- Błagam!

Miała trochę racji. Przesadzałam. Chociaż z drugiej strony Ruth mogłaby jednak zachować dyskrecję i

mówić trochę ciszej.

Niestety, mojej przyjaciółce kompletnie odbiło na punkcie tego obozu i absolutnie nie była w stanie

myśleć o niczym innym. Już na całe tygodnie przed wyjazdem powtarzała w kółko: „Będzie fantastycznie!” i

„Och, nie mogę się doczekać”. Jakbyśmy się wybierały do Paryża z French Clubem, a nie do północnej Indiany,

żeby harować przez całe wakacje jako wychowawczynie na obozie. Często miałam na końcu języka: Kochana,

to może nie podgrzewany bufet, ale w każdym razie robota.

Poza tym mam taką swoją pracę, którą wykonuję nieoficjalnie, a która też zajmuje mi trochę czasu.

Entuzjazm Ruth okazał się jednak straszliwie zaraźliwy. Ciągle gadała o tym, jak to będziemy spędzać

popołudnia, opalając się na dętkach samochodowych unoszących się na spokojnych wodach jeziora Wawasee.

Albo jak przystojni są niektórzy wychowawcy i jak się w nas nieprzytomnie zakochają i będą nas wozić na prze-

jażdżki kabrioletami do wydm jeziora Michigan.

Naprawdę.

Po pewnym czasie, sama nie wiem dlaczego, po prostu dałam się na to nabrać.

I to był mój drugi błąd, jeśli złożenie podania uznać za pierwszy.

Weźmy na przykład to, co Ruth opowiadała o uczestnikach obozu.

Cudowne dzieci, tak się o nich wyrażała. To prawda, żeby się starać o miejsce na obozie, czy to jako

uczestnik, czy wychowawca, trzeba przejść przesłuchanie. Opowieści Ruth o dzieciach, którymi opiekowała się

w poprzednim roku - gromadce wrażliwych, twórczych, niezwykle inteligentnych małych dziewczynek, które

wciąż pisywały do niej słodkie liściki - wywarły na mnie ogromne wrażenie. Nie mam sióstr, więc kiedy Ruth

background image

rozpoczęła cykl nocnych sesji plotkarsko - kosmetyczno - upiększających, w pewnym momencie pomyślałam:

dobra. Może to coś dla mnie.

Poważnie, przeszłam ewolucję od „to tylko robota” do „chcę towarzyszyć cudownym małym skrzy-

paczkom i flecistkom przy porannej kąpieli Klubu Morsów. Chcę dopilnować, kontrolując kaloryczność ich po-

siłków, aby żadna z nich nie zapadła na anoreksję. Chcę pomóc im wybrać odpowiedni strój na galowy koncert

całego obozu.

Zupełnie jakbym się stała lekko niepoczytalna. Nie mogłam się doczekać, kiedy zacznę gospodarować

w domku, który mi przydzielono - w Makowej Chatce (na szczęście klimatyzowanej) - wyposażonej w osiem łó-

żeczek plus moje w sąsiednim pokoju, a ponadto w minikuchnię na przekąski oraz własną łazienkę z prysznica-

mi i toaletą. Posunęłam się aż do powieszenia na moskitierze na śliczniutkim ganeczku transparentu z napisem

(krzywymi literami): Witajcie, Makowe Panienki!

Wiem, jak to brzmi. Przez Ruth wpadłam w rodzaj wychowawczo - obozowej gorączki.

A teraz, kiedy przyglądałam się dzieciom, za które miałam wziąć odpowiedzialność przez kawał lipca i

połowę sierpnia, zaczęły ogarniać mnie wątpliwości. Fakt, wystawanie przy podgrzewanym bufecie w upalny

letni dzień nie należy do przyjemności, ale podgrzewany bufet przynajmniej nie właduje sobie palca do nosa, a

potem nie chwyci cię za rękę tą samą dłonią.

Dzieci żegnały się z rodzicami, chlipiąc i szlochając, a ja tymczasem zastanawiałam się, czy przypad-

kiem nie popełniłam najgorszego błędu w swoim życiu. Właśnie wtedy podeszła do mnie Pamela, zastępczyni

dyrektora obozu, i szepnęła mi na ucho:

- Czy możemy porozmawiać?

Przyznaję, serce zabiło mi trochę szybciej. Wyobraziłam sobie, że już mnie mają...

Ponieważ tak się składa, że w podaniu o pracę opuściłam pewien drobiazg. Nie sądziłam, że tak szybko

wpadnę.

- Och, naturalnie - powiedziałam. Pamela była, ostatecznie, moją szefową. Co miałam powiedzieć,

„spadaj”?

Odeszłyśmy na bok. Ruth nadal wpatrywała się w niezwykle utalentowanych i, moim zdaniem, głęboko

nieszczęśliwych obozowiczów. Przysięgam, nawet nie zauważyła, ile spośród tych dzieci płakało.

Potem stwierdziłam, że Ruth wcale nie gapi się na obozowiczów. Wlepiała oczy w jednego z wycho-

wawców, wyjątkowo przystojnego skrzypka o imieniu Todd, gawędzącego z rodzicami naszych podopiecznych.

Wówczas zrozumiałam, że wbrew pozorom, Ruth wcale nie stoi w tej chwili pod moim niezbyt udanym transpa-

rentem, w otoczeniu dzieciaków wydzierających się jedno przez drugie: „mamo, nie zostawiaj mnie tu!” Nic z

tych rzeczy. Ruth bujała właśnie w obłokach. A ściślej: mknęła kabrioletem Todda w stronę wydm - na pieczo-

nego okonia w sosie tatarskim i jakiś drobny petting od pasa w górę.

Szczęściara z tej Ruth. Miała Todda - przynajmniej w wyobraźni - podczas gdy ja musiałam znosić to-

warzystwo Pameli, przeraźliwie rozsądnej, odzianej w kostium khaki kobiety koło czterdziestki, która zamierza-

ła mnie prawdopodobnie zwolnić z pracy... To by wyjaśniało, dlaczego objęła mnie współczująco ramieniem.

Nieszczęsna! Nie zdawała sobie sprawy, że jeden z moich problemów - przynajmniej według pana Go-

odharta, pedagoga szkolnego w Liceum im. Ernesta Pyle'a - polegał na totalnej awersji wobec dotykania mnie.

Zdaniem pana Goodharta jestem ogromnie wrażliwa na punkcie swojej przestrzeni osobistej i nie znoszę, kiedy

ktoś usiłuje się w nią wedrzeć.

background image

Cóż, to nie do końca prawda. Jest jedna osoba, na którą nie obraziłabym się za naruszenie mojej pry-

watnej przestrzeni.

Niestety, nie robi tego nawet w połowie tak często, jak bym chciała.

- Jess - powiedziała Pamela, podczas gdy ja pociłam się na myśl, że zostanę zaraz wylana z pracy.

Prawdę mówiąc, pociłam się również dlatego, że powstrzymanie się od zrzucenia jej ręki z mojego ramienia

kosztowało mnie sporo wysiłku. - Obawiam się, że nastąpiła drobna zmiana planów.

Zmiana planów? To nie brzmiało jak preludium do zwolnienia. Czyżby moja tajemnica - która już od

dawna, w gruncie rzeczy, nie była tajemnicą, ale jak się wydaje, nie dotarła jeszcze do Pameli - pozostała nie-

ujawniona?

- Otóż - ciągnęła Pamela - jeden z wychowawców, Andrew Shippinger, zachorował namononukleozę.

Mimo ulgi, że rozmowa nie potoczyła się w kierunku: „Przykro mi, ale chyba będziemy musieli się roz-

stać”, zupełnie nie wiedziałam, na co mi ta informacja. To znaczy wiadomość o chorobie Andrew. Pamiętałam

Andrew z tygodniowego kursu szkoleniowego. Grał na waltorni i miał obsesję na punkcie Tomb Raider. Ruth i

ja jednomyślnie zakwalifikowałyśmy go do kategorii nieakceptowalnych. Sporządziłyśmy trzy listy, mia-

nowicie: „nieakceptowalni”, jak Andrew, „akceptowalni”, czyli całkiem w porządku, ale bez przesady, nic spe-

cjalnego.

No, a poza tym byli jeszcze „przystojniacy”. Do przystojniaków należeli tacy chłopcy jak Todd, którzy

podobnie jak Joshua Bell, słynny skrzypek, mieli wszystko: urodę, pieniądze, talent... oraz, co najważniejsze, sa-

mochód.

Trochę dziwne. To znaczy, samochód jako jeden z warunków uznania za przystojniaka. Zwłaszcza że

Ruth ma własny samochód, i to kabriolet.

Jednak zdaniem Ruth - która wymyśliła ten cały podział - jazda na wydmy własnym samochodem w

ogóle nie wchodziła w rachubę.

Tylko że szanse na to, aby jakiś przystojniak popatrzył w naszą stronę, równały się zeru. Nie o to cho-

dzi, że jesteśmy jakieś paskudne, ale do Gwyneth Paltrow trochę nam brakuje.

Czy muszę dodawać, że żadna z nas w życiu nikogo jeszcze nie „zaakceptowała” tak do końca?

Muszę z żalem stwierdzić, że jak tak dalej pójdzie, to się chyba nigdy nie zdarzy.

Ale Andrew Shippinger? Nieakceptowalny Andrew?! Dlaczego Pamela w ogóle o nim wspomina?

Czyżby podejrzewała, że to ja go zaraziłam? Dlaczego zawsze jestem wszystkiemu winna? Trzeba by naprawdę

wyjątkowej sytuacji, żeby moje usta spoczęły na wargach Andrew Shippingera. Może gdyby podtopił się w ba-

senie i potrzebował natychmiastowej pomocy w celu ratowania życia...

Kiedy wreszcie Pamela zabierze tę rękę?

- W związku z tym - mówiła dalej - brakuje nam męskich wychowawców. Na liście oczekujących jest

mnóstwo kobiet, ale ani jednego mężczyzny.

Nadal nie rozumiałam, co to może mieć wspólnego ze mną. Fakt, mam dwóch braci, ale jeśli Pamela są-

dzi, że któryś z nich nadawałby się na wychowawcę na obozie, to widać za dużo przebywała na słońcu z odkrytą

głową.

- Zastanawiałam się - ciągnęła Pamela - czy sprawiłoby ci dużą różnicę, gdybyśmy przydzielili ci do-

mek, który miał objąć Andrew.

background image

W tamtym momencie, gdyby poprosiła mnie o drobną przysługę w postaci na przykład zgładzenia jej

matki; prawdopodobnie wyraziłabym zgodę. Bo po pierwsze, ucieszyłam się, że mnie nie wywalili, a po drugie,

zrobiłabym wszystko, absolutnie wszystko, żeby pozbyć się jej ręki ze swojego ramienia. Naprawdę tego niena-

widzę. Obcy powinni trzymać swoje cholerne łapy przy sobie. Czy to takie trudne?

Ale ci wszyscy ludzie na obozie są okropnie dotykalscy. Pewnie myślą, że jak okażą w ten sposób swo-

je bezcenne zaufanie, człowiek zwinie się w ich rękach jak precelek.

To nie był jedyny problem z Pamelą. Na pierwszym miejscu mojej listy „problemów” znajduje się sto-

sunek do osób mających władzę. Nie dziwcie mi się. Tej wiosny jeden wojskowy nawet mierzył do mnie z pisto-

letu.

Więc stałam tam, pocąc się obficie, że słowami: „Tak, oczywiście wszystko jedno, tylko odczep się

wreszcie” na końcu języka.

Zanim jednak otworzyłam usta, Pamela widocznie zauważyła, że czuję się nieswojo z tą jej ręką - albo

też uświadomiła sobie, że jej ręka robi się mokra od mojego potu. W każdym razie zabrała rękę i nagle znowu

zaczęłam swobodnie oddychać.

Rozejrzałam się dookoła, bo pod wpływem zdenerwowania, na jakie naraziła mnie Pamela, zupełnie

straciłam orientację. Stałyśmy na żwirowej ścieżce prowadzącej do budynków gospodarczych obozu Wawasee.

Tuż obok znajdowała się jadalnia ze świeżo wykończonym dachem. Dalej administracja i ambulatorium. Obok

nich budynek koncertowy, gmach z kilku segmentów położonych głównie pod ziemią, dzięki czemu wewnątrz

miało się wrażenie przebywania w głębokiej kniei; światło wpadające przez ogromne okno szczytowe wydoby-

wało z mroku zadrzewione atrium, skąd odchodziły korytarze prowadzące do dźwiękoszczelnych klas i innych

pomieszczeń.

Z tamtego miejsca nie widziałam tylko basenu o rozmiarach olimpijskich oraz sześciu kortów teniso-

wych. Dzieci wcale nie miały za dużo czasu na pływanie czy grę w tenisa. Musiały przecież mnóstwo ćwiczyć

przed uroczystym koncertem, który odbywał się na koniec sezonu w ogromnym amfiteatrze pod gołym niebem.

Ale basen oczywiście był, i korty tenisowe też. Niczego przecież nie można odmówić młodocianym geniuszom.

Niedaleko amfiteatru leżała tak zwana Jama, gdzie obozowicze zbierali się nocą, żeby spleść ramiona i śpiewać,

obsmażając piankowe żelki nad ogniskiem.

Dróżka skręcała w kierunku domków - tuzina dla dziewcząt z jednej strony obozu i tuzina dla chłopców

z drugiej strony - aż wreszcie opadała w stronę prywatnego jeziora obozu Wawasee, połyskującego lustrzaną ta-

flą w obramowaniu drzew. Okna Makowej Chatki wychodziły na jezioro. Z łóżka w moim pokoju mogłam pa-

trzeć na wodę, nie podnosząc głowy.

Tyle że to już chyba nie było moje łóżko. Czułam, jak Makowa Chatka z widokiem na jezioro, anielski-

mi flecistkami, pogaduszkami o północy, oddala się ode mnie jak woda znikająca w odpływie umywalki albo...

podgrzewanego bufetu.

- Chodzi o to, że ze wszystkich wychowawczyń w tym roku - mówiła Pamela - ty jedna robisz na mnie

wrażenie osoby, która poradzi sobie z grupą małych chłopców. No i miałaś takie świetne wyniki na kursie pierw-

szej pomocy i ratowania życia...

Rzeczywiście, dzięki kilku sezonom przepracowanym w branży gastronomicznej perfekcyjnie opano-

wałam chwyt Heimlicha. Wiecie, na czym to polega? Kiedy ktoś się krztusi, trzeba stanąć za jego plecami, objąć

background image

go w pasie i gwałtownie ucisnąć rękami okolicę przepony. Zwykle ratuje to ofiarę udławienia się od niechybnej

śmierci.

- ...tak, jestem pewna, że mogę oddać te dzieci w twoje ręce i nie martwić się o nie ani sekundy dłużej.

Pamela trochę przesadzała z tą uprzejmością i tłumaczeniem się. Przecież była moją szefową. Miała

pełne prawo przydzielić mi inny domek, jeśli tak jej wypadło. To ona, w końcu, decydowała o moich wypłatach.

Ale może kiedyś przeniosła jakąś wychowawczynię do domku chłopców i wynikły z tego same kłopo-

ty? Bo ta dziewczyna odeszła, albo co. Ja tak łatwo nie odchodzę. Fakt, przy chłopcach jest więcej pracy i mniej

zabawy, ale co miałam zrobić?

- Taak - powiedziałam. Czułam wilgoć na szyi, w miejscu, gdzie przedtem spoczywała jej ręka. - Do-

brze, w porządku.

Pamela złapała mnie za łokieć i spojrzała mi głęboko w oczy. To nie było takie koszmarne jak obejmo-

wanie ramieniem, więc udało mi się zachować spokój.

- Mówisz poważnie, Jess? - zapytała. - Naprawdę to zrobisz?

Miałam powiedzieć „nie”? Zaryzykować, że odeślą mnie do domu i spędzę lato nad tackami klopsików

i manicotti U Joego? Świetna perspektywa, nie ma co. W wolnym czasie mogłabym się spotykać z moimi rodzi-

cami (nie, dziękuję), moim bratem Michaelem, który właśnie przygotowuje się do wyjazdu na pierwszy rok w

Harvardzie i spędza czas na wysyłaniu e - maili do swoich przyszłych współlokatorów, usiłując ustalić, kto przy-

wiezie minilodówkę, a kto skaner; albo z moim drugim bratem, Douglasem, który całymi dniami czyta komiksy,

z przerwami na posiłki i South Park.

Dodam jeszcze, że od tygodni po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko naszego domu, stała zaparkowana

biała półciężarówka, która, jak się wydaje, nie należała do nikogo w sąsiedztwie.

Hm, dziękuję. Wolałam już zostać na obozie.

- Ehm, owszem - odparłam. - Jasne. Powiedz mi tylko, który domek mi teraz przydzielono, to przeniosę

swoje rzeczy.

Pamela uściskała mnie z radości. Nie nabrałam wysokiego mniemania ojej zdolnościach kierowniczych.

Mój ojciec na pewno nie ma zwyczaju obściskiwać podwładnych za to, że byli uprzejmi wykonać polecenie.

Niechby tylko spróbowali powiedzieć co innego niż „Tak, panie Mastriani”.

- To cudownie! - wykrzyknęła Pamela. - To po prostu cudownie. Jesteś taka słodka.

Pewnie, cała ja. Regularna Barbie. Pamela zerknęła w swój notes.

- Będziesz w Brzozowej Chatce.

Brzozowa Chatka. Zamieniłam maki na brzozę. Oto historia mojego przeklętego życia.

- Teraz muszę tylko dopilnować, żeby twoja zastępczyni stawiła się dzisiaj wieczorem. - Pamela nie od-

rywała wzroku od kartki. - Ona jest, zdaje się, z twojego miasta. I też jest flecistką. Może ją znasz? Karen Sue

Hanky.

O mało nie parsknęłam śmiechem. Karen Sue Hanky? No, gdyby Karen Sue przydzielono do grupy

chłopców, rozryczałaby się na pewno.

- Owszem, znam - powiedziałam obojętnie. Rany, popełniasz poważny błąd, pomyślałam. Wolałam jed-

nak zachować to dla siebie.

- Podczas rozmowy wypadła zupełnie dobrze - oznajmiła Pamela, nadal wpatrzona w notatki - ale za-

grała średnio, tylko na pięć punktów.

background image

Uniosłam brwi. Dla mnie to nie nowina, że Karen Sue nie potrafi grać. Ale Pamela chyba nie powinna

tak ochoczo mnie o tym informować. Pewnie jej się zdawało, że właśnie zostałyśmy przyjaciółkami.

Ja jednak mam już tylu przyjaciół, ilu mogę znieść.

- I w dodatku zajmuje dopiero czwarte krzesło - mruknęła Pamela, wzdychając głęboko. - Och, no cóż -

powiedziała. - Nic na to nie poradzimy.

Uśmiechnęła się do mnie, po czym ruszyła w stronę budynku administracji. Zdaje się, zapomniała, że ja

zajmuję trzecie krzesło, tylko stopień wyżej od Karen Sue.

Podczas przesłuchania dostałam jednak dziesięć punktów. Na dziesięć.

Taak, jestem świetna.

W każdym razie, kiedy gram na flecie. Tak poza tym, to niekoniecznie.

Uznałam, że lepiej się ruszyć, jeśli mam zabrać swoje rzeczy, zanim pojawią się Makowe Panienki i od-

niosą złe wrażenie... na przykład że obóz Wawasee jest źle zorganizowany. A był źle zorganizowany. Weźmy

choćby tę katastrofę z transparentem albo po prostu fakt, że zostałam zatrudniona. Najwyraźniej nikomu nie

przyszło do głowy sprawdzić dokładnie moje dane. Ale mieliby niespodziankę!

Odganiając stado przyjaźnie nastawionych psów - odrobinę zbyt przyjaźnie, jak na mój gust; musiałam

odpychać je kolanami, żeby uniknąć długich, wilgotnych języków - udałam się do Makowej Chatki i zaczęłam

wrzucać swoje rzeczy do torby żeglarskiej. Trochę mnie denerwowało, że to Karen Sue Hanky będzie się cieszy-

ła wspaniałym widokiem jeziora Wawasee z łóżka, które miało być moje. Znam Karen Sue od przedszkola i jeśli

ktoś cierpi na przypadłość ach - jaka - ja - jestem - genialna, to właśnie Karen Sue. Naprawdę. Dziewczyna zu-

pełnie serio uważa się za najwspanialszą na świecie, ponieważ jej tata jest największym dealerem samochodo-

wym w mieście, ona sama przypadkiem urodziła się z jasnymi włosami, no i jeszcze do tego gra czwarty flet w

szkolnej orkiestrze.

Owszem, trzeba przejść przesłuchanie, żeby się dostać do Orkiestry Symfonicznej, owszem, orkiestra

zdobyła te wszystkie nagrody i przyjmuje głównie uczniów dwóch ostatnich klas, a Karen i ja weszłyśmy do niej

na drugim roku, zgadza się. Ale bez przesady, w końcu czwarty flet w Orkiestrze Symfonicznej to naprawdę nic

wielkiego. Są na świecie ważniejsze rzeczy.

Ale Karen patrzy na to inaczej. Nie spocznie, dopóki nie dojdzie do pierwszego krzesła. A żeby to osią-

gnąć, musi wyzwać i pokonać osobę z trzeciego krzesła.

Tak jest. Właśnie mnie.

Niedoczekanie, tyle wam powiem. Nigdy jej się nie uda. Nie twierdzę, że zajęcie trzeciego krzesła w

Orkiestrze Symfonicznej Liceum im. Ernesta Pyle'a stanowi osiągnięcie światowej klasy, ale nie zamierzam po-

zwolić, by Karen Sue mi je odebrała. Po moim trupie.

No cóż, z Makową Chatką rzecz się miała inaczej. Maki, uznałam, to głupia roślina. Szkodliwa. Nie-

trwały, niebezpieczny kwiat. Brzozy są dużo lepsze.

W każdym razie, tak sobie powiedziałam na początku.

Zmieniłam zdanie dopiero wtedy, kiedy znalazłam się w Brzozowej Chatce. Po pierwsze, czy trzeba ko-

goś przekonywać, co to za logistyczny koszmar, opieka nad ośmioma małymi chłopcami? Jak na przykład mia-

łam brać prysznic? Przecież wiadomo, że zaraz by mi się któryś z podopiecznych władował do łazienki pod pre-

tekstem skorzystania z toalety albo że po prostu będą mnie podglądać, jak to mali chłopcy. Zresztą nie tylko mali

background image

chłopcy mają ten miły zwyczaj, weźmy na przykład moich starszych braci, którzy poświęcają nieprawdopodob-

nie dużo czasu na wgapianie się przez lornetkę w Claire Lippman, naszą sąsiadkę.

Poza tym Brzozowa Chatka była domkiem najbardziej oddalonym od wszystkiego - basenu, amfiteatru,

hali koncertowej. Właściwie stała w lesie. Nie było widoku na jezioro. Nie było światła, ponieważ liściaste gałę-

zie drzew tworzyły szczelny dach nieprzepuszczający nawet najmniejszego promyczka słońca. Wewnątrz pano-

wała wilgoć i unosił się lekki zapach stęchlizny. W łazience znalazłam pleśń.

Zatęskniłam za Makową Chatką i małymi dziewczynkami, którym mogłabym zaplatać francuskie war-

koczyki. Jeśli, rzecz jasna, wiedziałabym, jak to się robi.

Ale przecież mogłyby mnie nauczyć. Moje małe obozowiczki.

A kiedy poupychałam swoje rzeczy, wyszłam z domku i zobaczyłam moich podopiecznych, ciągnących

walizy i instrumenty po ziemi, jeszcze mocniej zatęskniłam za Makową Chatką.

Mówię poważnie. W życiu nie widzieliście równie niechlujnych i do tego skwaszonych chłopców. Mie-

li po dziesięć, dwanaście lat i wcale nie sprawiali wrażenia gromadki psotnych, ale poczciwych w głębi duszy ło-

buziaków. Żaden z nich nie przypominał Harry'ego Pottera.

Wyglądali dokładnie tak, jak zwykle wyglądają mali geniusze muzyczni. Cudowne dzieci, których ro-

dzice chętnie pozbędą się chociaż na sześć tygodni.

Chłopcy zatrzymali się na mój widok, mrugając podejrzanie wilgotnymi oczami. Rodzice, którzy poma-

gali im dźwigać bagaże, sprawiali wrażenie, jakby mieli ochotę znaleźć się możliwie szybko jak najdalej od obo-

zu Wawasee, najlepiej gdzieś, gdzie margaritę serwuje się kubłami.

Ruszyłam szybko na ich spotkanie, żeby wygłosić mowę, której nauczyłam się na szkoleniu. Pamięta-

łam, żeby „makową” zastąpić „brzozową”.

- Witajcie w Brzozowej Chatce - powiedziałam. - Jestem waszą wychowawczynią, Jess. Będziemy się

razem świetnie bawić.

Rodzicom było najwyraźniej kompletnie obojętne, czy jestem dziewczyną, czy chłopcem. Chyba ucie-

szyło ich, że wyglądam na kogoś, kto się regularnie kąpie i że mówię po angielsku. Chłopcy jednak byli zaszo-

kowani. Naburmuszeni i zaszokowani.

Jeden z nich odezwał się:

- Hej, jesteś dziewczyną. Inny chciał koniecznie ustalić:

- Co dziewczyna robi w domku dla chłopców? Jeszcze inny stwierdził:

- Ona nie jest dziewczyną. Popatrzcie na jej włosy. - Co uznałam za wysoce obraźliwe, zważywszy fakt,

że moje włosy wcale nie są takie krótkie.

Na koniec chłopiec o najbardziej nadąsanej twarzy, z fryzurą na pazia i wyraźną nadwagą, powiedział:

- Ona jest dziewczyną. To ta dziewczyna z telewizji. Dziewczyna od pioruna.

I w ten sposób skończyła się moja konspiracja.

background image

2

To ja. Dziewczyna od pioruna. Dziewczyna z telewizji. Ale ze mnie szczęściara, no nie? Możecie sobie

wyobrazić dziewczynę szczęśliwszą ode mnie? Nie przypuszczam...

Och, chwileczkę - mam coś. Dziewczyna, której nie poraził piorun, a u której mimo to z dnia na dzień

pojawiły się niezwykłe zdolności parapsychiczne. To chyba jeszcze więcej szczęścia, niż mnie spotkało. Nie są-

dzicie?

Spojrzałam z góry na ostrzyżonego na pazia. No, nie tak bardzo z góry, bo był prawie taki wysoki jak ja

- co wcale nie znaczy, że był wysoki.

W każdym razie, spojrzałam na niego z góry i powiedziałam:

- Nie wiem, o czym mówisz. Tak po prostu. Dobre, co?

Chudy chłopiec, ściskający futerał na trąbkę, powiedział:

- Hej, właśnie że tak, jesteś tą dziewczyną. Pamiętam cię. To ciebie uderzył piorun i dlatego masz te

specjalne zdolności!

Chłopcy wymienili zaaferowane spojrzenia. Spojrzenia, które mówiły wyraźnie: „Cool. Nasza wycho-

wawczyni jest mutantem”.

I tylko jeden z nich, ciemnowłosy delikatny chłopiec, któremu nie towarzyszyli rodzice, zapytał nie-

śmiało:

- Jakie specjalne zdolności? - Mówił z lekkim obcym akcentem.

Pulchny chłopiec z niefortunną fryzurą, który rozpoznał mnie pierwszy, klepnął ciemnowłosego w ra-

mię, i to mocno. Matka tłuściocha, po której zdawał się odziedziczyć tendencję do rozrastania się wszerz, nie

zwróciła na to najmniejszej uwagi.

- Jak to: jakie specjalne zdolności? - zapytał ostrzyżony na pazia. - Gdzieś ty był, ciemniaku? Na sekso-

dromie?

Chłopcy zachichotali. Ciemnowłosy zmieszał się.

- Nie - odparł zaskoczony. - Pochodzę z Gujany Francuskiej.

- Gujana Francuska? - Obciętego na pazia to wyraźnie rozbawiło. - Czy to gdzieś w pobliżu Gówiany

Francowatej?

Mama Paziogłowego, ku mojemu zaskoczeniu, roześmiała się wesoło.

Tak, słowo daję. Roześmiała się.

Paziogłowy stanowił, jak to określiła Pamela na szkoleniu, wyzwanie pedagogiczne.

- Przykro mi - odezwałam się słodziutkim głosem. - Wiem, że wyglądam jak ta dziewczyna z telewizji,

ale to nie ja. No, a teraz, może byście wszyscy tak...

Paziogłowy nie dał mi dokończyć:

- To byłaś ty - oświadczył.

Mama Paziogłowego wtrąciła w tym momencie:

- Wystarczy, Shane. - Z jej tonu jasno wynikało, że synek, taki przenikliwy i stanowczy, jest dla niej

dumą i chlubą. Za to dla mnie był jak wrzód na... Ale co do jednego miała rację. Do naiwnych Shane nie należał.

- Hm - mruknął jeden z rodziców. - Nie chciałbym przeszkadzać, ale czy nie miałaby panienka nic prze-

ciwko temu, żebyśmy weszli do środka? Ta tuba waży tonę.

background image

Odsunęłam się na bok, pozwalając chłopcom i ich rodzicom wejść do domku. Tylko jeden z nich przy-

stanął na chwilę, przechodząc obok mnie, i to był ten chłopiec z Gujany Francuskiej. Ciągnął ogromną i na oko

bardzo kosztowną walizkę. Instrumentu nie zauważyłam.

- Jestem Lionel - powiedział z powagą.

Nie wymówił tego imienia tak, jak my byśmy to zrobili. W jego ustach brzmiało: „Li - ou - nel” z ak-

centem na „nel”.

- Hej, Lionel - powiedziałam, starając się naśladować jego wymowę. Na szkoleniu uprzedzano nas, że

będzie dużo dzieci z różnych stron świata i że powinniśmy zrobić wszystko, aby wykazać naszą wrażliwość na

odmienności kulturowe. - Witaj w Brzozowej Chatce.

Lionel błysnął ku mnie jeszcze raz perłowobiałymi zębami, po czym wciągnął walizki do środka.

Uznałam, że pozwolę chłopcom i rodzicom załatwić to między sobą, zostałam więc tam, gdzie byłam,

na zabezpieczonym moskitierą ganku. Słyszałam odgłosy zamieszania, kiedy chłopcy biegali po pokoju, wybie-

rając łóżka. Przed sąsiednim domkiem zauważyłam młodego człowieka w mundurku obozowego wychowawcy -

koszulce z białym kołnierzykiem i niebieskich szortach. Stał na ganku i spoglądał w moim kierunku. Podniósł

rękę i pomachał mi.

Odmachałam w odpowiedzi, nie mając pojęcia, kto to jest. Nigdy nie wiadomo. Może to akurat właści-

ciel kabrioletu.

Po jakichś dwóch minutach doszło do pierwszej bójki.

- Nie, to moje! - usłyszałam rozpaczliwy wrzask z domku.

Wkroczyłam do środka. Na wszystkich łóżkach - na szczęście nie pryczach - leżały porozkładane rze-

czy. Nie chodziło więc o spór natury terytorialnej. Mali chłopcy, jak się wydaje, nie dbają specjalnie o widoki i

nic nie wiedzą o feng shui.

Walka toczyła się o pudełko wafelków, które dzierżył Shane.

- To moje! - wykrzyknął Lionel, próbując odzyskać słodycze. - Oddaj!

- Jeśli nie masz dość, żeby się podzielić - powiedział wyniośle Shane - to w ogóle nie powinieneś był

tego przywozić.

Shane był na tyle większy od Lionela, że nie musiał trzymać pudełka specjalnie wysoko. Trzymał je po

prostu na wysokości ramienia. Lionel, nawet stojąc na palcach, nie był w stanie go dosięgnąć.

W tym samym czasie matka Shane'a, uśmiechając się słodko , starannie rozpakowywała walizkę syna,

umieszczając wszystko po kolei w szufladach pod materacem.

Pozostali chłopcy i spora część rodziców śledzili z zainteresowaniem rozwój wypadków.

- Czy w twojej Gówianie - powiedział Shane - nie uczono cię dzielić się z innymi?

Uznałam, że muszę szybko i zdecydowanie przystąpić do działania. Nie mogłam zrobić tego, na co mia-

łam ochotę, a mianowicie dać Shane'owi po głowie. Pamela i cała reszta pracowników administracji obozu Wa-

wasee zajmowali bardzo jasne stanowisko, jeśli chodzi o kary fizyczne - byli przeciw. W związku z tym poświę-

cili cztery godziny szkolenia na omówienie stosownych i niestosownych działań dyscyplinarnych. Tłuczenia

obozowiczów po głowie zabroniono jasno i wyraźnie.

Wobec tego wysunęłam się naprzód i wyrwałam pudełko z ręki Shane'a.

- Zakazuje się - oznajmiłam głośno - sprowadzania do Brzozowej Chatki jakiejkolwiek żywności z ze-

wnątrz. Jedyną żywnością, jaką wolno przynosić do domku, jest jedzenie ze stołówki. Zrozumiano?

background image

Wszyscy wpatrywali się we mnie, niektórzy mocno zmieszani. Najbardziej poruszona wydawała się

matka Shane'a.

- Cóż, to jakaś nowość - powiedziała głosem cienkim i słodziutkim; w życiu byście nie pomyśleli, że ta

oto kobieta wydała na świat pomiot szatana. - W zeszłym roku chłopcy mogli mieć ze sobą słodycze i ciastka z

domu. Dlatego to spakowałam.

Matka Shane'a przyciągnęła kolejną walizkę i otworzyła ją, ukazując imponującą zawartość. Pozostali

chłopcy zebrali się wokół, wytrzeszczając oczy na widok ogromnych ilości marsów, snikersów i innych wyro-

bów cukierniczych.

- Kontrabanda - stwierdziłam. - Proszę to zabrać do domu. Chłopcy wydali zbiorowy jęk. Liczne pod-

bródki mamy Shane'a zaczęły drżeć.

- Ale Shane robi się głodny - powiedziała - w środku nocy...

- Dopilnuję - zapewniłam - żeby chłopcy mieli zawsze zdrowe przekąski pod ręką.

Ten przepis dotyczący jedzenia wymyśliłam na poczekaniu. Po prostu nie chciałam co pięć minut

uśmierzać bójek o cukierki.

Jakby czytając w moich myślach, mama Shane'a skierowała wzrok na pudełko w mojej dłoni.

- Dobrze, a co z tym? - zapytała. - Nie można odesłać tego z rodzicami... - Wskazała Oskarżycielsko

palcem na Lionela. - Jego rodzice nie raczyli się zjawić.

Ehe, bo mieszkają w Gujanie Francuskiej, jasne? Tak miałam ochotę powiedzieć. W końcu wygłosiłam

jednak dużo głupszy tekst:

- Wafelki pozostaną w mojej pieczy do końca obozu, kiedy to zwrócę je prawowitemu właścicielowi.

- Dobrze - parsknęła mama Shane'a. - Skoro Shane'owi nie wolno mieć żadnych słodyczy, to samo po-

winno dotyczyć innych chłopców. Mam nadzieję, że przeprowadzisz rewizję ich bagażu.

W ten właśnie sposób do kolacji zdążyłam zgromadzić pięć pudełek wafli, dwie paczki ciasteczek orze-

chowych, dziesięć snickersów, trzy torebki chipsów, siedem marsów, torebkę cukierków czekoladowych, pudeł-

ko krakersów, wielką torbę skittlesów oraz trzy paczki gum do żucia. Zamknęłam to wszystko w swoim pokoju.

Rodzice, na szczęście, wynieśli się, przepłoszeni ostatecznie dźwiękiem gongu wzywającego na kolację. Poże-

gnania, choć chwytające za serce, nie były szczególnie łzawe. Może z wyjątkiem matki Shane'a.

Kiedy odszedł ostatni rodzic, postanowiłam poznać bliżej moich podopiecznych. Potem miałam zamiar

nauczyć ich oficjalnego hymnu Brzozowej Chatki.

Shane'a i Lionela już poznałam. Chudzielec grający na trąbce miał na imię John. Na tubie grał Artur.

Było dwóch skrzypków, Sam i Doo Sunowie, oraz dwóch pianistów, Tony i Paul. Wszyscy mieli niezdrową

cerę, skłonności do alergii i inteligencję stanowczo za wysoką dla ich własnego dobra - typowe cudowne dzieci.

- Dlaczego - zapytał John - wmawiasz nam, że nie jesteś tą dziewczyną z telewizji?

- Taak - przyłączył się Sam. - I dlaczego dzięki swoim zdolnościom parapsychicznym potrafisz znajdo-

wać tylko zaginione dzieci? Dlaczego nie możesz znaleźć na przykład złota?

- Albo pilota od telewizora?

Wyglądało na to, że Artur, rekompensując sobie docinki z powodu dość rzadkiego imienia, miał wystę-

pować w charakterze naszego grupowego błazna.

- Słuchajcie, chłopcy, naprawdę nie wiem, o co wam chodzi. Ja tylko wyglądam jak tamta dziewczyna

od pioruna, jasne?

background image

Ale to nie ja. A teraz... - Czułam, że powinnam zmienić temat.

- Shane, nie powiedziałeś nam jeszcze, na jakim instrumencie grasz.

- Na flecie. Ręcznym, che che - powiedział Shane. Wszyscy, z wyjątkiem Lionela, parsknęli śmiechem.

- Naprawdę? - Lionel wydawał się przyjemnie zdziwiony. - Ja też gram na flecie.

Shane zarechotał.

- No pewnie! - wrzasnął. - Jak ktoś pochodzi z Gówiany Francowatej!

Teraz, kiedy rodzice wyjechali, nic nie mogło mnie powstrzymać. Podeszłam i trzepnęłam środkowym

palcem ucho Shane'a, wywołując bardzo satysfakcjonujące, dźwięczne pacnięcie. Jeden z moich problemów, nad

którym obiecałam panu Goodhartowi popracować podczas wakacji, polegał na skłonności do odreagowywania

frustracji agresją fizyczną - z tego właśnie powodu przez większość roku szkolnego w drugiej klasie zostawałam

w szkole po lekcjach za karę.

- Auu! - krzyknął Shane, rzucając mi oburzone spojrzenie.

- Dlaczego to zrobiłaś?

- Dopóki przebywasz w Brzozowej Chatce - oświadczyłam wszem wobec - będziesz się zachowywał

jak dżentelmen. Powstrzymasz się od wszelkich uwag dotyczących sfery życia intymnego. Ponadto nie będziesz

wyrażał się w obraźliwy sposób o kraju, skąd pochodzi ktoś inny.

- Że co? - mruknął Shane z głupawą miną.

- Żadnego gadania o seksie - przetłumaczył John.

- Eee, pośmiać się nie wolno?

- Zaraz będziesz miał przyjemną, nieszkodliwą rozrywkę - zapewniłam. - Nauczymy się hymnu naszej

chatki.

W drodze do stołówki nauczyłam ich piosenki:

Pada deszczyk, pada,

pada sobie równo,

raz spadnie na kwiatek,

raz spadnie na...

bratek.

- Widzicie? - powiedziałam. Mieliśmy najdłuższą drogę do stołówki, więc zanim doszliśmy, chłopcy

opanowali słowa i melodię. - Żadnych brzydkich słów.

- Prawie brzydkie - stwierdził Doo Sun z zadowoleniem.

- To najgłupsza piosenka, jaką w życiu słyszałem - mruknął Shane. Zauważyłam jednak, że śpiewał gło-

śniej od innych, kiedy weszliśmy do stołówki. Żaden inny domek, jak szybko odkryliśmy, nie miał oficjalnego

hymnu. Rezydenci Brzozowej Chatki odśpiewali swój z nieukrywaną satysfakcją, biorąc tace i ustawiając się w

kolejce.

Wypatrzyłam Ruth, otoczoną wianuszkiem podopiecznych. Pomachała do mnie.

- Co się dzieje? - zapytała, kiedy podeszłam. - Co robisz z tymi chłopakami?

Wyjaśniłam sytuację. Ruth otworzyła buzię i błysnęła gniewnie oczami zza okularów.

- To nie w porządku!

- Będzie dobrze - powiedziałam.

- Co będzie dobrze?

background image

Shelley, skrzypek i wychowawca, podszedł do nas z tacą załadowaną frytkami.

Ruth opowiedziała mu, co się stało.

- To okropne - stwierdził. - Domek chłopców? Jak ty będziesz brała prysznic?

Widząc, jak wszyscy oburzają się w związku z tym, co mnie spotkało, poczułam się od razu lepiej.

Wzruszyłam ramionami i powiedziałam:

- Nie będzie tak źle. Poradzę sobie.

- Wiem, co możesz zrobić - powiedział Shelley. - Bierz prysznic na basenie, w łazience dziewcząt.

- Albo któryś z chłopaków z domku obok zajmie się twoją grupą - powiedziała Ruth. - Nie sądzę, żeby

Scott czy Dave bardzo się zmęczyli, jakby od czasu do czasu mieli przez pół godziny trochę więcej dzieciaków

pod opieką.

- Czym byśmy się nie zmęczyli?

Podszedł do nas Scott, oboista w grubych okularach, uznany jednak za akceptowalnego dzięki wzrosto-

wi (metr osiemdziesiąt) i udom (muskularne), a wraz z nim towarzyszący mu jak cień krępy, grający na trąbce

Azjata o imieniu Dave... również zaliczony do akceptowalnych, a to dzięki sprawiającym wrażenie deski do pra-

sowania mięśniom brzucha.

- Zmienili Jess przydział na domek chłopców - poinformował ich Shelley.

- Żartujesz? - zainteresował się Scott. - Na który?

- Brzozowy - odparłam ostrożnie.

Scott i Dave wymienili uradowane spojrzenia.

- Hej! - krzyknął Scott. - To tuż koło nas! Jesteśmy sąsiadami!

- Więc to ty? - Dave uśmiechnął się do mnie szeroko. - Ty do mnie pomachałaś?

- Owszem.

Wprawdzie to on pomachał pierwszy, ale tego nie powiedziałam głośno. Zastanawiałam się, czy Dave

albo Scott może mieć kabriolet. Uznałam, że raczej nie.

Mało mnie to zresztą obchodziło. I tak nie byłam wolna. No, w każdym razie, tak uważałam.

- Nie martw się, Jess - powiedział Dave, puszczając do mnie oko. - Zaopiekujemy się tobą.

Właśnie tego mi było potrzeba. Żeby Scott albo Dave się mną zaopiekowali. Hurra.

Ruth nadziała na widelec kawałek sałaty. Jadła, jak zwykle, sałatkę. Zamierzała głodzić się całe lato,

żeby wyglądać dobrze w bikini, którego nigdy nie odważy się włożyć. Gdyby Scott albo Dave, albo w ogóle kto-

kolwiek, zaprosił ją na przejażdżkę na wydmy, pojechałaby w T - shircie i szortach i wolałaby się raczej ugoto-

wać, niż coś z siebie zdjąć.

- A ta wulgarna piosenka, którą śpiewali twoi chłopcy? Skąd ją wytrzasnęłaś?

- Nie jest wulgarna - zaprzeczyłam.

- Brzmi wulgarnie.

Scott usiadł koło Ruth z drugiej strony, nieprzepisowo, bo zgodnie z zaleceniem powinien siedzieć z

chłopcami ze swojej grupy. Jadł spaghetti i klopsiki. To także robił nieprzepisowo, krojąc makaron na małe por-

cje, zamiast nawijać go na widelec. U mojego ojca wystąpiłby w tym momencie atak apopleksji.

Uznałam, że Scott musi mieć słabość do Ruth. Wiedziałam, że Ruth podoba się Todd, przystojny skrzy-

pek, ale Scott wcale nie był taki zły. Miałam nadzieję, że da mu szansę. Oboiści są zazwyczaj pogodniejsi niż

skrzypkowie.

background image

- Technicznie rzecz ujmując - powiedziałam - ta piosenka nie jest ani odrobinę wulgarna.

- O Boże - powiedziała Ruth, krzywiąc się na widok czegoś, co zobaczyła ponad moim ramieniem. - Co

ona tutaj robi?

Obejrzałam się. Za mną stała Karen Sue Hanky. Nie widziałam Karen od początku wakacji, ale wyglą-

dała tak samo jak zawsze - balon samozadowolenia ze szczurzą twarzą.

Na jej tacy piętrzyły się płatki zbożowe i jarzyny. Karen Sue jest weganką.

Potem zauważyłam jeszcze Pamelę.

- Przepraszam, Jess - powiedziała Pamela. - Czy możemy chwilę porozmawiać w moim biurze?

Rzuciłam Karen Sue złe spojrzenie. Odwzajemniła się tym samym.

Zapowiadało się długie lato.

background image

3

- Nie jest wulgarna - powiedziałam znowu, tym razem do Pameli.

- Wiem. - Pamela opadła na krzesło za biurkiem. - Ale brzmi wulgarnie. Mieliśmy skargi.

- Już? - Byłam w szoku. - Od kogo? Ale i tak wiedziałam. Karen Sue, nie dość, że jest weganką, to jesz-

cze jest koszmarnie pruderyjna.

- No dobrze - zgodziłam się - jeśli to aż taki problem, powiem im, żeby tego więcej nie śpiewali.

- W porządku. Ale prawdę mówiąc, Jess - powiedziała Pamela - nie dlatego cię tutaj poprosiłam.

Nagle poczułam na plecach lodowaty deszcz. Jakby ktoś wlał mi za koszulę puszkę coli.

Wiedziała. Pamela wiedziała.

A ja głupia myślałam, że chodzi o tę piosenkę.

- Mogę wszystko wyjaśnić - powiedziałam.

- Och, naprawdę? - Pamela potrząsnęła głową. - Wiem, że to częściowo nasza wina. Zupełnie nie rozu-

miem, jak to się mogło stać, ale fakt, że jesteś tą Jessicą Mastriani, umknął naszej uwadze. A przecież mamy tak

szczegółową procedurę rekrutacyjną...

Wizja podgrzewanych bufetów zatańczyła mi przed oczami.

- Posłuchaj, Pamelo - powiedziałam cicho. - Ta cała historia z piorunem... Owszem, to prawda. To zna-

czy, rzeczywiście uderzył we mnie piorun i tak dalej. Przez jakiś czas miałam te specjalne zdolności. No, przy-

najmniej jedną. Potrafiłam odnajdywać dzieci. Ale to się skończyło, zresztą pewnie wiesz. Ta moc mnie opuści-

ła.

Ostatnie zdanie powiedziałam bardzo głośno na wypadek, gdyby starzy przyjaciele, agenci specjalni

Johnson i Smith, założyli w biurze podsłuch. Nie zauważyłam żadnej białej półciężarówki zaparkowanej w po-

bliżu obozu, ale kto wie...

- Opuściła cię? - Pamela patrzyła na mnie zaniepokojona. - Naprawdę?

- Ehe - potwierdziłam. - Lekarze mówili, że tak się może stać. Wiesz, jak już piorun skończy się we

mnie przemieszczać, czy coś. - Tak przynajmniej to zrozumiałam. - Okazało się, że mieli rację. Teraz w ogóle

nie mam żadnych nadnaturalnych zdolności. Więc, eee, nie masz się naprawdę czym martwić, jeśli chodzi o nie-

pożądaną reklamę dla obozu albo hordy wścibskich dziennikarzy. Już po wszystkim.

To, oczywiście, nie odpowiadało prawdzie nawet w przybliżeniu, ale Pamela nie musiała o tym wie-

dzieć.

- Nie zrozum mnie źle, Jess - powiedziała. - Cieszymy się bardzo, że z nami jesteś - zwłaszcza że tak

nam pomogłaś przy zamianie domków - ale w obozie Wawasee w ciągu pięćdziesięciu lat istnienia nie odnoto-

wano żadnej kontrowersyjnej sytuacji. Nie chciałabym, żeby coś..., no cóż, coś niestosownego wydarzyło się za

twojej tutaj bytności...

Mianem czegoś niestosownego, jak się domyślam, Pamela określiłaby na przykład wypadki zeszłej

wiosny, kiedy to strzelił we mnie piorun, a potem „zaproszono” mnie do bazy wojskowej Crane na parę dni. Kil-

ku naukowców badało wtedy moje fale mózgowe, usiłując dociec, jak to się dzieje, że po obejrzeniu zdjęcia za-

ginionej osoby budziłam się następnego dnia z dokładnym adresem tej osoby w głowie.

Niestety, w Crane nie zamierzano poprzestać na badaniach. Uznano, że mój nowo objawiony talent

przyda się do tropienia tak zwanych zdrajców i innych nieciekawych indywiduów. Tak nawiasem mówiąc, lu-

background image

dzie ci wcale nie życzyli sobie, aby ich odnajdywano. Dlatego nie wykazałam się szczególną chęcią współpracy.

Ci z bazy byli rozczarowani moją postawą.

Kiedy jednak wraz z kilkoma przyjaciółmi stłukliśmy parę szyb, wyrwaliśmy kratę i przecięliśmy meta-

lowe ogrodzenie oraz wysadziliśmy helikopter, dali mi wreszcie spokój. No, do pewnego stopnia. Chyba trochę

pomogło moje oświadczenie w prasie, że już nie jestem w stanie odnajdywać ludzi. Ten mój mały talent po pro-

stu zużył się i uleciał. Puf.

Tak im, w każdym razie, powiedziałam.

Domyślałam się jednak, o co chodzi Pameli. O eksplozję helikoptera i w ogóle. Gazety mnóstwo o tym

pisały. Nie co dzień wojskowy helikopter wylatuje w powietrze. To znaczy nie tak wybuchowo. Przynajmniej

nie w Indianie.

Pamela lekko zmarszczyła czoło.

- Rzecz w tym, Jess - powiedziała - że nawet jeśli nie masz już tych, eee, specjalnych zdolności, to sły-

szałam... no cóż, słyszałam, że zaginione dzieci nadal w jakiś sposób się odnajdują. Dużo więcej dzieci niż od-

najdywało się kiedykolwiek przedtem... niż przed twoim... tym, no, wypadkiem. I znajdują się dzięki - odchrząk-

nęła - jakimś anonimowym wskazówkom.

- Jeśli nawet to prawda - oświadczyłam - ja nie mam z tym nic wspólnego. Nie, proszę pani. Zostałam

oficjalnie oddelegowana na emeryturę.

Pamela nie wyglądała na całkiem przekonaną. Wyglądała jak ktoś, kto bardzo - naprawdę bardzo, bar-

dzo - chce w coś uwierzyć, ale wątpi, czy zdoła. Na przykład jak dziecko, któremu przyjaciele mówią, że Święty

Mikołaj nie istnieje, ale rodzice nadal powtarzają tę bajkę.

Ale co mogła zrobić? Nie mogła zarzucić mi kłamstwa. Jaki miała dowód?

Miała, jak się okazało. Tylko nie zdawała sobie z tego sprawy.

- Dobrze - powiedziała. Jej uśmiech był równie sztywny jak stary transparent powitalny obozu Wawa-

see w miejscach, gdzie się nie przedziurawił. - W porządku. No, to chyba... chyba wszystko.

Trochę roztrzęsiona, zaczęłam się zbierać do odejścia. Dobra, każdy na moim miejscu byłby roztrzęsio-

ny, gdyby otarł się tak blisko o wakacje spędzone na mieszaniu w parujących półmiskach rigatoni bolognese.

- Och - pisnęła Pamela, jakby właśnie coś sobie przypomniała. - Prawie wyleciało mi z głowy. Przyjaź-

nisz się z Ruth Abramowitz, prawda? To przyszło do niej. Nie mieściło się do skrzynki. Czy mogłabyś jej prze-

kazać? Widziałam, jak siedziałyście razem przy stole...

Pamela wyciągnęła zza biurka dużą, wyściełaną w środku kopertę. Z wrażenia zaschło mi w gardle.

- Ehm - wydobyłam z siebie. - Pewnie. Pewnie, że jej przekażę.

Mój głos zabrzmiał dziwnie chrapliwie. Nie bez powodu. Pamela oczywiście nie miała o tym pojęcia,

ale paczuszka, którą właśnie mi wręczyła, dowodziła bez cienia wątpliwości, że wszystko, o czym ją przed chwi-

lą zapewniałam, było wyssanym z palca kłamstwem.

- Dziękuję - powiedziała Pamela, siląc się na uśmiech. - Ostatnio mieliśmy tyle roboty...

Ja również się uśmiechałam, aż do bólu w kącikach warg. Wiem, powinnam była wziąć tę kopertę i

wiać. Tak właśnie powinnam była zrobić. Coś jednak kazało mi zostać i powiedzieć, równie chrapliwym gło-

sem:

- Pamelo, czy mogę ci zadać jedno pytanie?

background image

- Oczywiście, że możesz, Jess - odparła. Odchrząknęłam i wbiłam wzrok w wyraźne, pełne zawijasów

pismo na kopercie.

- Kto ci powiedział? Pamela ściągnęła brwi.

- O czym?

- Ze jestem dziewczyną od pioruna. - Spojrzałam na nią. - I o tym, że dzieci się wciąż odnajdują, mimo

że się wycofałam.

Pamela nie odpowiedziała od razu. Ale już mi na tym nie zależało. Wiedziałam. I to nie za sprawą ja-

kichś nadprzyrodzonych zdolności. Karen Sue Hanky mogła, jak dla mnie, pisać testament.

Akurat wtedy rozległo się pukanie do drzwi.

- Proszę! - zawołała Pamela z wyraźną ulgą.

W szparze drzwi ukazała się głowa starszego mężczyzny. Poznałam go. To był pan Alistair, dyrektor

obozu. Miał mocno rumianą twarz i mnóstwo sterczących siwych włosów, okalających lśniącą łysinę na środku

głowy. Był podobno sławnym dyrygentem, ale pozwolę sobie w takim razie zapytać: jeśli cieszy się takim uzna-

niem, to na co mu stanowisko dyrektora obozu muzycznego na północy stanu Indiana?

- Pamelo - odezwał się z lekką irytacją w głosie. - Dzwoni jakiś młody człowiek, dopytując się o jedną z

wychowawczyń.

Powiedziałem mu, że nie świadczymy usług telefonicznych i że jeśli chce rozmawiać z pracownikiem,

może zostawić wiadomość jak wszyscy, a myją przypniemy na tablicy informacyjnej. Ale on się upiera, że to

pilne...

Wstałam tak szybko, że prawie przewróciłam krzesło.

- Czy to do mnie? Jess Mastriani?

To nie moje zdolności parapsychiczne kazały mi przypuszczać, że ktoś dzwoni właśnie do mnie. To ze-

stawienie słów: „młody człowiek” i „pilne”, poderwało mnie z miejsca. Wszyscy młodzi ludzie, których znałam,

w zetknięciu z kimś takim jak dyrektor Alistair, uciekliby się do słowa „pilne”, słysząc o tej kretyńskiej tablicy.

Dyrektor Alistair wydawał się zaskoczony... i niezbyt zadowolony.

- No, tak - powiedział. - Jeśli masz na imię Jessica, to telefon jest do ciebie. Mam nadzieję, że Pamela

wyjaśniła ci, że nie prowadzimy usług telekomunikacyjnych i że rozmowy o charakterze prywatnym, z wyjąt-

kiem niedzieli po południu, zostały jasno...

- Ale to pilna sprawa - przypomniałam. Skrzywił się.

- Na korytarzu. Przy biurku recepcji. Naciśnij jedynkę. Wyskoczyłam z biura Pameli jak oparzona.

Kto to może być, zastanawiałam się, biegnąc korytarzem. Wiedziałam, kogo chciałabym usłyszeć. Ale

szanse, żeby Rob Wilkins do mnie zadzwonił, były nikłe. Nigdy nie dzwoni do mnie do domu. Dlaczego miałby

dzwonić, kiedy jestem na obozie?

A jednak, wbrew logice, miałam nadzieję, że Rob przełamał te niedorzeczne uprzedzenia w stosunku do

mnie. Chodziło mu przede wszystkim o różnicę wieku. Ale co z tego, że on skończył osiemnaście lat i ma już

dyplom szkoły średniej, a mnie zostały jeszcze dwa lata nauki? Nie wyjedzie z miasta, żeby od jesieni studiować

w college'u. Rob w ogóle nie zamierza studiować. Pracuje w warsztacie wuja. Mieszka tylko z mamą. Niedaw-

no, po dwudziestu latach pracy, zwolniono ją z fabryki i nigdzie nie mogła znaleźć nowej posady. Zasugerowa-

łam jej restaurację i dałam telefon do U Joego. Mój tata, nie wiedząc nawet, że pani Wilkins jest moją znajomą,

background image

zatrudnił ją U Mastrianiego - na dzienną zmianę, która wcale nie jest najgorsza. Najczarniejszą robotę i najgor-

sze zmiany zachowuje dla swoich dzieci. Święcie wierzy, że wpaja nam w ten sposób etykę pracy.

Kiedy jednak dotarłam do telefonu i nacisnęłam jedynkę, w słuchawce nie usłyszałam głosu Roba. Jak-

żeby inaczej? Dzwonił mój brat Douglas.

Wtedy dopiero odetchnęłam z ulgą. To jednak nie było nic pilnego. Gdyby wynikła jakaś nagła sprawa,

byłby to telefon dotyczący Douglasa, a nie od Douglasa. Wszystkie niespodziewane, pilne sprawy w naszej ro-

dzinie dotyczą Douglasa. Przynajmniej od czasu, kiedy usunięto go z college'u z powodu tych głosów w głowie,

które każą mu robić różne rzeczy, na przykład podciąć sobie żyły albo wsadzić rękę w ogień.

Póki jednak bierze leki, czuje się dobrze. Powiedzmy, dobrze jak na Douglasa.

- Jess! - powiedział.

- Och, cześć.

Miałam nadzieję, że nie usłyszał w moim głosie rozczarowania, że to on, a nie Rob.

- Jak leci? Co to był za palant, który odebrał telefon? Twój szef?

Douglas wydawał się w porządku. To znaczyło, że brał lekarstwa. Czasami myśli, że już się wyleczył i

przestaje je brać. Wtedy zazwyczaj głosy wracają.

- Owszem - powiedziałam. - To był dyrektor Alistair. Nie wolno odbierać prywatnych telefonów w ty-

godniu, tylko w niedzielę po południu. Wtedy jest w porządku.

- Tak właśnie mówił. - Douglas nie był ani trochę przejęty rozmową z panem Alistairem, światowej sła-

wy dyrygentem. - I ty wolisz pracować dla niego, a nie dla taty? Tata przynajmniej pozwalałby ci odbierać tele-

fony w pracy.

- Owszem, ale tata nie wypłaciłby mi pieniędzy za czas spędzony na rozmowach telefonicznych.

Douglas roześmiał się. Miło było słyszeć, jak się śmieje. Ostatnio nieczęsto mu się to zdarzało.

- Z pewnością - powiedział. - Przyjemnie słyszeć twój głos, Jess.

- Nie ma mnie dopiero od tygodnia - przypomniałam.

- Tydzień to dużo czasu. Siedem dni. A to oznacza sto sześćdziesiąt osiem godzin. To jest dziesięć ty-

sięcy osiemdziesiąt minut. Czyli sześćset tysięcy czterysta sekund.

Douglas nie stał się taki pod wpływem lekarstwa ani pod wpływem choroby. Douglas zawsze wygady-

wał takie rzeczy. Dlatego w szkole nazywano go przygłupem albo świrem, albo jeszcze gorzej. Gdybym go po-

prosiła, Douglas powiedziałby mi dokładnie, ile sekund zostało do mojego powrotu do domu. Nawet nie musiał-

by się specjalnie zastanawiać. Ale iść do college'u? Prowadzić samochód? Rozmawiać z dziewczyną spoza ro-

dziny? Absolutnie nie. Nie Douglas.

- Czy dlatego dzwonisz, Doug? - zapytałam. - Żeby mi powiedzieć, jak długo mnie nie ma?

- Nie. - W jego głosie brzmiała uraza. Przy całym swoim dziwactwie Douglas uważa się za całkiem nor-

malnego. Naprawdę. Douglas twierdzi, że jest, no wiecie, przeciętny.

Jasne. Przeciętny dwudziestoletni chłopak przesiaduje całymi dniami zamknięty w swoim pokoju, czy-

tając komiksy. Normalna sprawa.

A moi rodzice mu na to pozwalają! W każdym razie moja mama. Tata ma ogromną ochotę zapędzić

Douglasa do pracy przy podgrzewanym bufecie, kiedy mnie nie ma, ale mama wtedy zwykle mówi: „Ale Joe, on

jeszcze nie doszedł do siebie...”

- Dzwonię - powiedział Douglas - żeby ci powiedzieć, że odjechała.

background image

Zamrugałam oczami.

- Co odjechało, Doug?

- No, wiesz - odparł. - Ta półciężarówka. Ta biała. Ta, która parkowała naprzeciwko domu. Odjechała.

- Ojej - powiedziałam, nadal mrugając. - Ojej.

- Taak - ciągnął Douglas. - Odjechała dzień po tobie. Wiesz, co to znaczy.

- Tak?

- Owszem.

Potem zorientował się chyba, że jednak nie chwytam, o co mu chodzi, i dodał:

- To dowodzi, że nie cierpiałaś na paranoję. Oni naprawdę nadal cię śledzą.

- Och - powiedziałam. - Aha.

- Tak - powiedział Douglas. - To nie wszystko. Pamiętasz, jak mówiłaś, żeby cię zawiadomić, jakby

ktoś obcy pytał o ciebie?

Ożywiłam się. Siedziałam przy biurku recepcjonistki w dziale administracyjnym obozu. Recepcjonistka

wyjechała na jeden dzień do domu, ale zostawiła wszystkie zdjęcia rodzinne. Porozwieszała je w całej wnęce.

Musiała naprawdę uwielbiać wyścigi Nascar, bo było tam pełno zdjęć facetów w tych mało efektownych samo-

chodach.

- Tak? Kto to był?

- Nie wiem. Tylko zadzwonił.

To mnie naprawdę zainteresowało. Rob. To musiał być Rob. Moja rodzina go nie znała, nigdy im nie

powiedziałam, że chodzimy ze sobą. No bo na dobrą sprawę nie chodzimy. Nie chodzimy ze sobą. Z powodów,

o których już wspomniałam. Więc o czym tu mówić?

Do tego moja mama zabiłaby mnie, gdyby się dowiedziała, że widuję się z chłopakiem, który nie miał,

no wiecie, college'u w swoich planach na przyszłość. Był za to notowany przez policję.

- Taak? - odezwałam się podniecona. - Zostawił jakąś wiadomość?

- Nie. Zapytał tylko, czy jesteś w domu. - Och.

Doszłam do wniosku, że to prawdopodobnie nie był Rob. Włożyłam pewien wysiłek w to, żeby mu

uświadomić, że nie będzie mnie całe lato. Udałam się nawet do warsztatu jego wuja, tam gdzie Rob pracuje, i

odbyłam długą rozmowę z jego stopami wystającymi spod volvo kombi, w której wyjaśniałam, że znikam na

siedem tygodni i w związku z tym to jest jego ostatnia szansa, żeby się ze mną pożegnać.

Ale czy on sprawiał wrażenie choć trochę przygnębionego? Czy błagał mnie, żebym została? Czy dał

mi sygnet albo łańcuszek, żebym go wspominała? Nie. Absolutnie nie. Wylazł spod volvo i powiedział:

- Och, tak? Dobrze ci zrobi, jak na trochę wyjedziesz. Podaj mi ten klucz, dobrze?

Mówię wam, zero romantyzmu.

- Czy to był jakiś federalny? - zapytałam. Douglas na to:

- Nie wiem, Jess. Skąd mam wiedzieć? Brzmiał jak zwyczajny facet. No wiesz. Po prostu jakiś facet.

Jęknęłam. Z federalnymi na tym to właśnie polega. Potrafią sprawiać wrażenie normalnych ludzi. Kiedy

nie noszą prochowców i słuchawek w uszach, wyglądają zupełnie zwyczajnie. Nie przypominają tych z telewizji

- wiecie, jak Mulder i Scully. To znaczy, nie są naprawdę przystojni czy atrakcyjni, nic z tych rzeczy. Wygląda-

ją... przeciętnie. Nie zwrócilibyście na nich uwagi, gdyby szli za wami ulicą - albo nawet stali tuż obok. ' Dlate-

go trzeba z nimi uważać.

background image

- I to wszystko?

Zauważyłam, że na zdjęciach powtarzał się jeden człowiek. Pewnie chłopak sekretarki, albo ktoś taki.

Kierowca Nascar był jej chłopakiem. Pozazdrościłam jej. Tym bardziej że ona też się mu podobała. Poznałam to

po sposobie, w jaki uśmiechał się do obiektywu. Zastanawiałam się, jak to jest, kiedy chłopak, którego darzysz

uczuciem, odwzajemnia je. Och, na pewno świetnie.

- Nie, niezupełnie. - Douglas powiedział to takim tonem, że... no cóż, miałam wrażenie, że nie spodoba

mi się dalszy ciąg.

- Tak? - spytałam.

- Wydawał się... no, chyba mu strasznie zależało, żeby z tobą porozmawiać. Powiedział, że to naprawdę

ważne. Pytał w kółko, kiedy wracasz.

- Nie powiedziałeś mu. - Wstrzymałam oddech.

- W kółko o to pytał - tłumaczył Douglas. - W końcu musiałem mu powiedzieć, że wyjechałaś na sześć

tygodni i jesteś na obozie Wawasee. Słuchaj, Jess, wiem, że spieprzyłem sprawę. Nie wściekaj się. Proszę, nie

wściekaj się.

Nie byłam wściekła. Jak mogłabym się wściekać? Przecież to Douglas. To tak, jakby się złościć na

wiatr. Wiatr nie może nic poradzić na to, że wieje. Douglas nie może nic poradzić na to, że czasami zachowuje

się jak kompletny kretyn.

Dobra, nie tylko Douglas. Zauważyłam, że wielu chłopaków ma ten problem.

- Świetnie - westchnęłam.

- Naprawdę mi przykro, Jess. Mówił szczerze.

- Nie przejmuj się - pocieszyłam go. - Wcale nie jestem pewna, czy się nadaję na obozową wychowaw-

czynię.

- Coś ty, Jess, nie wyobrażam sobie dla ciebie lepszej pracy.

- Naprawdę? - spytałam zdumiona.

- Naprawdę. Bo wiesz, ty nie traktujesz dzieci - jak to powiedzieć? - protekcjonalnie. Traktujesz je tak

samo jak wszystkich innych. No, wiesz. Paskudnie.

- Ehe - powiedziałam. - Dziękuję.

- Proszę bardzo - odparł Douglas. - Aha, tata mówi, że możesz wrócić do domu, kiedy zechcesz, pod-

grzewany bufet na ciebie czeka.

- Cha, cha - parsknęłam. - Co tam u Mike'a?

- Mike? Podgląda Claire Lippman, kiedy się tylko da.

- Dobrze jest mieć hobby - stwierdziłam.

- A mama szyje dla ciebie sukienkę. - Douglas, kiedy już się przekonał, że uszło mu na sucho, wyraźnie

świetnie się bawił. - Wbiła sobie do głowy, że zostaniesz królową tegorocznego balu absolwentów, więc powin-

naś mieć sukienkę na tę okazję.

Oczywiście. Trzydzieści lat temu moją mamę wybrano na królową zjazdu absolwentów tej samej szko-

ły, do której ja teraz chodzę. Dlaczego nie miałabym pójść w jej ślady, prawda?

Hm, tyle że ja jestem zmutowanym dziwadłem. Moja mama uparcie nie przyjmuje tego do wiadomości.

Na ogół pozwalamy jej żyć w wyimaginowanym świecie, gdyż jest to znacznie łatwiejsze, niż przekonanie jej do

prawdziwego świata.

background image

- To mniej więcej wszystko - powiedział Douglas. - Chcesz, żebym coś komuś przekazał? Mam coś po-

wtórzyć Rosemary?

- Douglas - syknęłam ostrzegawczo.

- Uua - mruknął. - Przepraszam.

- Lepiej już pójdę - powiedziałam. Słyszałam czyjeś kroki w korytarzu. - Dziękuję za podtrzymanie na

duchu i wszystko. Cześć.

- Dobrze - powiedział Douglas. - Pomyślałem, że powinnaś wiedzieć. O tym facecie. Na wypadek, gdy-

by tam przyjechał albo co.

Wspaniale. Właśnie tego mi trzeba. Reporter, który pojawi się nad jeziorem Wawasee, żeby przeprowa-

dzić wywiad z dziewczyną od pioruna. Pamela nie przyjęłaby tego z entuzjazmem.

- W porządku - powiedziałam. - No, to na razie, Kocurze.

Nazwałam go przezwiskiem z dzieciństwa. Odwzajemnił mi się pięknym za nadobne.

- Cześć, Płaski Pyszczku.

Odłożyłam słuchawkę. Na korytarzu rozległ się szczęk kluczy. To Pamela zamykała biuro. Potem przy-

szła do recepcji.

- W domu wszystko w porządku? - zapytała z autentyczną troską.

Zastanowiłam się nad tym pytaniem. Czy wszystko było w porządku? Czy kiedykolwiek w domu

wszystko było w porządku? Nie. Oczywiście, że nie.

I chyba specjalnie się nie mylę, twierdząc, że nigdy nie będzie tak całkiem w porządku.

Ale tego Pameli nie powiedziałam.

- Pewnie. - Przycisnęłam wypchaną kopertę do piersi. - Wszystko świetnie.

background image

4

Te słowa stanęły mi kołkiem w gardle w chwilę później, kiedy wyszłam z budynku administracji w lep-

ki półmrok na zewnątrz i usłyszałam głos.

Ktoś wykrzykiwał moje imię.

Pamela też to usłyszała. Spojrzała na mnie zdziwiona. Nie było jednak czasu na zadawanie pytań. Rzu-

ciłam się biegiem w kierunku, skąd dochodził krzyk. Pamela popędziła za mną. W kieszeniach jej szortów khaki

brzęczały klucze i drobne monety.

Kolacja się skończyła. Dzieci wysypywały się ze stołówki, kierując się do Jamy na pierwsze ognisko.

Widziałam dzieci duże i małe, rozmaitych kolorów skóry, ale mój wzrok przyciągnęły natychmiast dwie postaci

- Shane i Lionel. Shane trzymał głowę Lionela w uścisku. Nie dusił go ani nic. Po prostu nie chciał puścić.

- Wszystko w porządku, Lionel - mówił Shane. Wymawiał to imię na sposób amerykański, „Laj - eu -

nel”. - To tylko psy. Nic ci nie zrobią.

Obozowe psy szczekały, merdały ogonami i podskakiwały radośnie, usiłując polizać po twarzy Lionela

i wszystkie dzieci, których zdołały dosięgnąć. Najczęściej udawało im się polizać Lionela, bo był najmniejszy.

- Słuchaj, wiem, że w Gówianie zjadacie psy - ciągnął Shane - ale tutaj, w Ameryce, trzymamy psy w

domu...

- Jess! - wrzasnął Lionel. Jego słaby głosik przeszedł w łkanie. - Jess!

Grupka dzieci zebrała się wokół, obserwując, jak Shane znęca się nad mniejszym chłopcem. Czy zwró-

ciliście uwagę, że tak się zawsze dzieje? Ja tak. To znaczy, ilekroć chcę komuś dołożyć, natychmiast zbiera się

tłum, żeby obejrzeć bójkę. Nikt nigdy nie usiłuje przeszkodzić. Nikt nigdy nie woła: „Hej, Jess, może byś tak zo-

stawiła tego chłopaka w spokoju”. A wiecie dlaczego? Z tego samego powodu, dla którego ludzie chodzą na wy-

ścigi samochodowe: chcą zobaczyć katastrofę.

Przedarłam się przez tłumek dzieci i psów do Shane'a. Nie mogłam zrobić tego, na co miałam ochotę,

bo Pamela deptała mi po piętach. Powiedziałam tylko:

- Shane, puść go.

Shane popatrzył na mnie, małe oczka zwęziły się jeszcze bardziej.

- O co chodzi? - zapytał. - Ja tylko pokazuję, że psy mu nic nie zrobią. On się ich boi. Oddaję mu przy-

sługę. Pomagam przezwyciężyć fobię...

Lionel głośno szlochał. Psy zlizywały mu łzy z policzków.

Klucze Pameli nadal brzęczały gdzieś z tyłu, ale nie tuż za mną. Widać jeszcze nie dotarła na miejsce

wypadków. Niewiele myśląc, złapałam Shane'a za rękę powyżej łokcia i ścisnęłam z całej siły.

Shane wrzasnął i puścił Lionela.

- Co się tutaj dzieje? - Pamela właśnie przedarła się przez tłum.

Lionel rzucił się na mnie, obejmując mnie ramionami i wbijając twarz w mój brzuch.

- One chcą mnie zabić! - krzyczał. - Jess, Jess, te psy chcą mnie zabić!

Shane w tym czasie masował sobie rękę.

- Dlaczego to zrobiłaś? - zapytał. - Wiesz, jeśli się okaże, że z tego powodu nie mogę grać, mój ojciec

cię pozwie...

background image

- Shane. - Położyłam dłoń na drżących ramionach Lionela, wskazując kopertą Jamę. - Miałeś już jedną

wpadkę. Teraz idź.

- Wpadkę? - Shane spojrzał na mnie bezgranicznie zdumiony. - Wpadkę? Jaką znowu wpadkę?

- Wiesz jaką 4 zaczęłam - jeszcze dwa razy i spadasz stąd, kolego. Idź teraz na ognisko i trzymaj ręce

przy sobie. Shane stuknął czubkiem trampka w ziemię.

- Spadam? Nie możesz tego zrobić. Nie możesz mnie stąd wyrzucić.

- Uważaj.

Shane zwrócił oskarżycielskie spojrzenie na Pamelę. Musiał trochę unieść brodę, żeby patrzeć jej w

oczy.

- Czy ona może to zrobić? - zapytał. Z ulgą usłyszałam, jak Pamela mówi:

- Oczywiście, że może. A teraz idźcie wszyscy do Jamy. Nikt się nie ruszył. Pamela powtórzyła:

- Powiedziałam, idźcie.

Było w jej głosie coś, co kazało im posłuchać. Pozazdrościłam: ja nie potrafię nikogo skłonić do speł-

niania moich życzeń. No, chyba że zastosuję przemoc fizyczną.

Lionel, nadal zapłakany, nie chciał mnie puścić. Psy nie odeszły. Wyczuły, że Lionel nie chce mieć z

nimi nic wspólnego i chyba wstąpił w nie duch przekory. Czekały cierpliwie, z wywieszonymi językami, gotowe

lizać go po twarzy, jak tylko się odwróci.

- Lionel - powiedziałam, potrząsając go za ramię. - Psy naprawdę nic ci nie zrobią. To dobre psy. Czy

myślisz, że gdyby któryś z nich kiedyś kogoś ugryzł, trzymano by je tutaj? Wykluczone. To mogłoby narazić

obóz na procesy sądowe. Wiesz, rodzice uzdolnionych dzieci bywają skłonni do pieniactwa. Z rodzicami Shane-

'a na czele.

Pamela uniosła brwi, ale nie odezwała się ani słowem, pozwalając mi uporać się z sytuacją na mój wła-

sny sposób. W końcu Lionel oderwał twarz od mojego pępka i zamrugał załzawionymi oczami. Psy ożywiły się

nagle, ale pozostały na miejscu.

- Nie wiem, co znaczy pieniactwo - powiedział Lionel. - Ale dziękuję, że mi pomogłaś, Jess.

Poklepałam go po kędzierzawej głowie.

- Nie ma za co. A teraz uważaj.

Wyciągnęłam rękę przed siebie. Psy, rozpoznając dziwaczny, używany w relacjach psio - ludzkich sy-

gnał, rzuciły się naprzód i zaczęły lizać moje palce.

- Widzisz? One chcą się po prostu zaprzyjaźnić. Albo dobrać się do źródła zapachu słodyczy, które

przeszły dzisiaj przez moje ręce, ale wszystko jedno.

- Widzę. - Lionel przyglądał się psom wielkimi ciemnymi oczami. - Nie będę się bał. Ale... czy mogę

ich nie dotykać?

- Jasne - powiedziałam. Cofnęłam rękę, mokrą i lepką, jakbym ją zanurzyła w naczyniu z gorącym ma-

jonezem. Wytarłam ją w szorty. - Może byś dołączył do reszty Brzózek?

Lionel uśmiechnął się do mnie trwożliwie i pobiegł w stronę Jamy, rzucając przez ramię kilka niepew-

nych spojrzeń na psy.

- W porządku - odezwała się Pamela, kiedy Lionel oddalił się na tyle, że nie mógł nas usłyszeć. - Roz-

wiązałaś to... w interesujący sposób.

- Ten Shane - stwierdziłam - to utrapienie.

background image

- To wyzwanie - poprawiła mnie Pamela. - I zdaje się, z każdym rokiem jest coraz gorszy.

Potrząsnęłam głową. Zaczęłam się zastanawiać, czy Andrew, po którym odziedziczyłam domek, nie do-

wiedział się przypadkiem, co w trawie piszczy. Może zorientował się, że przydzielono mu Shane'a, i w związku

z tym udał chorego, żeby nie musieć stawiać czoła owemu szczególnemu wyzwaniu. Andrew należał do zasie-

działych. Pracował na obozie również poprzedniego lata.

- Dlaczego go przyjmujecie? - zapytałam. Pamela westchnęła.

- Wiesz, Shane jest niezwykle utalentowany. Zupełnie na to nie wygląda, ale...

- Shane?

W moim głosie musiało być takie zdumienie, że Pamela energicznie pokiwała głową, dodając:

- O, tak, to prawda. Ten chłopiec jest geniuszem muzycznym. Wiesz, słuch absolutny i tak dalej.

Potrząsnęłam głową.

- Daj spokój.

- Mówię poważnie. Nie wspominając już o tym, że... no cóż, jego rodzice są bardzo... hojni, jeśli chodzi

o wsparcie dla obozu.

Dobra. To chyba wiele wyjaśnia, prawda? Dołączyłam do moich Brzózek - i pozostałych obozowiczów

- przy ognisku. Pierwsze ognisko poświęcono niemal w całości przedstawianiu personelu oraz zapoznaniu dzieci

z rozbudowanym regulaminem obozu Wawasee. Przed oczyma zebranych paradowali kolejno nauczyciele mu-

zyki i pozostali pracownicy - wychowawcy, administratorzy, ratownicy, spece od napraw, pielęgniarka, personel

stołówki i tak dalej.

Potem omówiliśmy przepisy: nie wolno biegać, nie wolno śmiecić, nie wolno opuszczać domku po

dziesiątej wieczorem; żadnych najazdów na sąsiednie chatki, nurkowania w jeziorze ani ćwiczenia na instrumen-

tach poza pokojami do tego przeznaczonymi (podstawowa sprawa, bo gdyby każdy zaczął grać na swoim instru-

mencie poza dźwiękochłonnymi pomieszczeniami, na obozie panowałby większy hałas niż na głównej ulicy w

godzinie szczytu). Dowiedzieliśmy się również, że obóz Wawasee umiejscowiono w samym środku dwustuhek-

tarowego, chronionego przez rząd federalny lasu i że gdyby ktoś zapuścił się do tego lasu na własną rękę, małe

szanse, żebyśmy kiedyś o nim jeszcze usłyszeli.

Po tym optymistycznym akcencie przypomniano nam, że obowiązkowa kąpiel morsów odbywa się o

siódmej rano. Potem, po Dona Nobis Pacem (hej, to były, ostatecznie, muzykalne dzieci) pozwolono nam ro-

zejść się na noc.

Shane zjawił się u mojego boku, jak tylko wstałam.

- Jess - powiedział, ciągnąc mnie za koszulkę. - Co się stanie, jak będę miał trzecią wpadkę?

- Wylecisz - poinformowałam go.

- Nie możesz mnie wyrzucić z obozu. - Piegi Shane'a - a miał ich sporo - odcinały się wyraźnie na jego

twarzy w świetle ogniska. - Jak tylko spróbujesz, mój tata poda cię do sądu.

Rozumiecie, co miałam na myśli, mówiąc o skłonności rodziców utalentowanych dzieci do pieniactwa?

- Nie zamierzam cię wyrzucić z obozu - oświadczyłam. - Ale mogę cię wywalić z domku.

- Co masz na myśli? - łypnął na mnie wściekle.

- Będziesz spał na ganku - wyjaśniłam. - Bez dobrodziejstwa klimatyzacji.

- To ma być moja kara? - parsknął. - Spanie bez klimatyzacji? Chichotał całą drogę do domku, obrywa-

jąc po raz kolejny, kiedy po drodze rzucił kamień, który przypadkiem przeleciał o parę centymetrów od Lionela,

background image

trafiając Artura. Artur dał upust swoim uczuciom natychmiast i bez żadnego skrępowania. Zachwycona, że przy-

najmniej jeden z mieszkańców Brzozowej Chatki potrafi bronić się przed Shane'em, nie próbowałam przerwać

bójki.

- Rany - mruknął Scott.

Razem z Dave'em - ich podopieczni posłusznie poszli przodem do domków i teraz prawdopodobnie

myli zęby i pakowali się do łóżek - zatrzymał się obok mnie, obserwując zapasy Shane'a z Arturem, które odby-

wały się na poboczu oświetlonej dróżki, w gęstych zaroślach trującego bluszczu.

- Co takiego zrobiłaś, żeby zasłużyć na tego ancymonka? Wzruszyłam ramionami.

- Chyba urodziłam się pod nieszczęśliwą gwiazdą.

- Ten dzieciak - stwierdził Dave, widząc, jak Shane bez powodzenia próbuje zmiażdżyć Arturowi twarz

na korzeniach drzewa - ma zapisane w gwiazdach, że kiedyś wygarnie z uzi do nauczyciela i kolegów z klasy.

Założę się.

- Może powinienem ich powstrzymać... - Scott zaczął schodzić z dróżki.

Złapałam go za ramię.

- O, nie - powiedziałam. - Niech się wyszaleją.

Artur uzyskał akurat przewagę i usiadł Shane'owi na piersi.

- Przeproś - zażądał Artur - albo będę skakał po tobie, aż ci żebra popękają.

Scott, Dave i ja, poruszeni tą groźbą, popatrzyliśmy na siebie, unosząc brwi.

- Jess! - jęknął Shane.

- Shane - zaczęłam - jeśli chcesz rzucać kamieniami, musisz być przygotowany na to, że poniesiesz

konsekwencje.

- Ale on mnie zabije!

- A ty omal go nie zabiłeś kamieniem.

- Nie umarłby - zawył Shane. - To był taki maleńki kamyczek.

- Mogłeś mu wybić oko - powiedziałam surowo. Scott i Dave musieli się odwrócić, żeby ukryć przed

chłopcami rozbawione miny.

- Kiedy złamiesz żebro - poinformował Artur swoją ofiarę - nie będziesz mógł oddychać przeponą.

Wiesz, kiedy będziesz grać. To wtedy okropnie boli. Nie mam pojęcia, jak w ogóle dasz radę...

- Złaź ze mnie! - ryknął Shane.

Artur zebrał garść ziemi, z wyraźnym zamiarem wpakowania jej w usta Shane'a.

- Dobra, dobra - wrzasnął Shane. - Przepraszam.

Artur pozwolił mu wstać. Shane, wracając za nim na ścieżkę, spojrzał spode łba i burknął:

- Poczekaj tylko, niech mój tata się dowie, jaka z ciebie beznadziejna wychowawczyni. Wywalą cię jak

nic.

- Ojej, co za strata! - zakpiłam. - Wyjechać i nigdy już nie słuchać twojego marudzenia? Umarłabym z

żalu.

Shane, wściekły, popędził w stronę Brzozowej Chatki. Artur, chichocząc, pobiegł za nim.

- Rany - powiedział Scott. - Pomóc ci położyć ich spać? Zmarszczyłam brwi.

- No coś ty? Oni mają prawie po dwanaście lat. Nie potrzebują, żeby ich kłaść spać.

Tylko potrząsnął głową.

background image

Jakieś pół godziny później zrozumiałam, co miał na myśli. Była prawie dziesiąta, ale żaden z rezyden-

tów Brzozowej Chatki nie leżał jeszcze w łóżku. Żaden nie przebrał się nawet w piżamę. Oddawali się różnym

ciekawym zajęciom, ale nie miało to nic wspólnego z przygotowaniami do snu. Niektórzy skakali po łóżkach,

inni biegali dookoła, paru wlazło pod łóżka, do pojemników przeznaczonych na ubrania.

Wydawało mi się, że w Makowej Chatce do czegoś takiego by nie doszło. Mogłabym się założyć, że

Karen Sue Hanky właśnie teraz zaplata warkoczyki jakiejś dziewczynce, podczas gdy inna opowiada historie o

duchach, a wszystkie chrupią z wielkiej miski przyrządzony w kuchence popcorn.

Popcorn. Zaburczało mi w żołądku na samą myśl. Nie jadłam kolacji. Byłam głodna. Padałam z głodu,

Brzozowa Chatka wymknęła się spod kontroli, a ja ciągle nie miałam okazji otworzyć koperty, którą Pamela

dała mi dla Ruth.

Tyle że, oczywiście, koperta była przeznaczona dla mnie.

To chyba historie o duchach poddały mi pomysł. Nie byłam w stanie przekrzyczeć ich wrzasków, nie

mogłam złapać biegających jak opętane dzieciaków, ale mogłam spowodować, że przestaną widzieć, co się dzie-

je. Powlokłam się do skrzynki z bezpiecznikami i po kolei nacisnęłam wszystkie dźwigienki.

Domek pogrążył się w ciemności. Zdumiewające, jak ciemno może być na wsi. Wszystkie latarnie

wzdłuż ścieżki wygaszono w związku z ciszą nocną, toteż żadne światło nie wpadało przez okna - zwłaszcza że

znajdowaliśmy się w zalesionej części obozu, tak że nawet blask księżyca nie zdołał się przedrzeć przez balda-

chim liści. Nie widziałam własnej dłoni, chociaż podniosłam ją do oczu.

Pozostali mieszkańcy Brzozowej Chatki zaobserwowali to samo zjawisko. Parokrotnie rozległ się głu-

chy łomot - efekt zderzenia rozbieganych dzieciaków z meblami.

Po chwili przestraszone głosy zaczęły wołać moje imię.

- Oho, awaria prądu - ogłosiłam. - Gdzieś widocznie jest burza.

W odpowiedzi usłyszałam jęki przerażenia.

- Chyba musimy położyć się spać. Nic innego nie da się robić po ciemku.

- Nie ma żadnej awarii. Wyłączyłaś światło. Rozpoznałam zjadliwy głosik Shane'a. Wstrętny bachor.

- Nieprawda. Chodź tutaj i sam spróbuj. - Dla ilustracji sama nacisnęłam włącznik światła. Suchy trzask

nie pozostawiał wątpliwości. - Niech każdy lepiej włoży piżamę i kładzie się do łóżka.

Rozległy się jęki i zawodzenia, bo trzeba było szukać piżam w ciemności. Zaczęli też narzekać, że w

tych warunkach nie mogą umyć zębów i nabawią się próchnicy. Zignorowałam skargi. W kuchence znalazłam

latarkę, którą trzymano tam na wypadek, gdyby naprawdę wysiadło światło. Oświadczyłam, że zaprowadzę do

toalety każdego, kto zgłosi takie życzenie.

Shane powiedział:

- Daj mi latarkę, a ja każdego zaprowadzę. Nie dałam się nabrać.

Potem, kiedy wszyscy odbyli pośpieszne ablucje, przypomniałam im o porannej kąpieli morsów i o po-

trzebie wyspania się, jako że lekcje muzyki miały się rozpocząć tuż po śniadaniu. Tak na dobrą sprawę wolne od

ćwiczeń były jedynie wczesne ranki, pory posiłków i kąpieli oraz dwie godziny między trzecią a piątą, kiedy to

wolno było pływać w jeziorze, grać w tenisa, baseball i zajmować się sztuką oraz pracami ręcznymi. Dla chęt-

nych przewidziano spacery w terenie. Kiedyś odbywano nawet wycieczki do sławnej na całą okolicę Wilczej Ja-

skini, sławnej głównie dzięki temu, że tak daleko na północy, gdzie lodowiec zniwelował nierówności terenu, ja-

skinie praktycznie nie występowały. Ale zdarzyło się kiedyś, że jakiś kretynowaty obozowicz dostał po głowie

background image

stalaktytem czy coś takiego i zwiedzanie pieczary zniknęło z listy zajęć dopuszczalnych w niezbyt długim czasie

wolnym.

Miałam wrażenie, że dzieciom spędzającym lato na obozie Wawasee przez większość czasu nie wolno

było... no cóż, być dziećmi.

Kiedy wszyscy znaleźli się wreszcie w łóżkach, życząc mi słodko dobrej nocy, poszłam do swojego po-

koju, zabierając latarkę. Nie zbliżałam się już do skrzynki z bezpiecznikami, żeby włączyć światło u siebie: zo-

baczyliby je przez szparę pod drzwiami i moje kłamstwo wyszłoby na jaw. Zdjęłam koszulę i szorty i siedząc w

bokserkach ukradzionych Douglasowi oraz w podkoszulku, zjadłam część skonfiskowanych słodyczy, przeglą-

dając jednocześnie przy świetle latarki zawartość koperty, którą dała mi Pamela.

Kochana Jess!

Mam nadzieję, że wszystko w porządku. Praca wychowawczyni na obozie musi Ci dawać

mnóstwo przyjemności.

Owszem, pewnie. Jasne, że mi daje... szczególnie rozrywkowe okazało się spotkanie z Shane'em.

Załączam zdjęcie Taylora Monroe 'a.

Skierowałam snop światła do wnętrza koperty i znalazłam kolorowy portret - malutkiego chłopczyka z

kręconymi włoskami, w spodniach ogrodniczkach. Cud, miód, ultramaryna.

Taylor zniknął z domu towarowego dwa lata temu, kiedy miał trzy lata. Rodzice rozpaczliwie

pragną go odzyskać. Nie ma żadnych podejrzanych ani śladów.

Dobrze. Czysty, jasny przypadek porwania. Rosemary odwaliła mnóstwo roboty, żeby się o tym prze-

konać. Dawała mi znać tylko o takich przypadkach, kiedy istniała pewność, że dziecko chce zostać odnalezione.

To był mój jedyny warunek, żeby odnaleźć dziecko: ono samo musiało tego chcieć. No tak, a do tego zachowa-

nie anonimowości.

Jak zwykle, zadzwoń, kiedy będziesz wiedziała, gdzie jest. Znasz numer.

Całuję, Rosemary

Przyjrzałam się zdjęciu w świetle latarki. Taylorze Monroe, powiedziałam do siebie. Taylorze Monroe,

gdzie jesteś?

Drzwi mojego pokoju otworzyły się nagle z hukiem. Zaskoczona upuściłam zdjęcie - i latarkę - na pod-

łogę.

- Hej, co to jest? - zainteresował się Shane.

- Jej - burknęłam, usiłując ukryć zdjęcie i list w pościeli. - Słyszałeś kiedyś o tym, że się puka?

- Co to za dziecko? - dopytywał się Shane.

- Nie twój interes. - Znalazłam latarkę i poświeciłam na niego. - Czego chcesz?

Oczy Shane'a zwęziły się, ale nie tylko z powodu silnego światła latarki. Błysnęła w nich podejrzli-

wość.

- Aha - powiedział. - To zdjęcie zaginionego dziecka? Bystry chłopak. Pamela nie myliła się. Shane był

uzdolniony. Chyba nie tylko muzycznie.

- Nie bądź śmieszny - powiedziałam.

- Och, naprawdę? No to dlaczego je ukrywasz?

- Shane. - To było niesłychane. - Czego chcesz? Shane jednak puścił pytanie mimo uszu.

- Skłamałaś - powiedział z oburzeniem. - Skłamałaś totalnie. Masz ciągle te zdolności.

background image

- Taak, jasne, Shane - powiedziałam. - Właśnie dlatego pracuję na obozie Wawasee za pięć dolców za

godzinę. Mam zdolności parapsychiczne i w ogóle i mogłabym zgarniać forsę, znajdując poszukiwanych przez

władze, ale wolę siedzieć tutaj.

Shane w odpowiedzi na mój sarkazm tylko zamrugał parę razy.

- Skończ już z tym - powiedziałam kwaśnym tonem. - Jasne? Dlaczego nie jesteś w łóżku?

Shane przypomniał sobie pretekst, pod którym wtargnął do mojego pokoju - zapewne spodziewając się

zastać mnie w skąpym przyodziewku.

- Chcę się napić wody - jęknął.

- No to się napij - powiedziałam niezbyt uprzejmie.

- Nie dojdę po ciemku do łazienki.

- Tutaj trafiłeś - zauważyłam. - Ale...

- Zjeżdżaj, Shane.

Wyszedł, wciąż marudząc. Wyciągnęłam zdjęcie Taylora i list Rosemary. Nie miałam żadnych wyrzu-

tów sumienia w związku z tym, że oszukałam Shane'a. Najmniejszych. Musiałam chronić nie tylko Rosemary,

ale również siebie. Po moim niedawnym starciu z rządem Stanów Zjednoczonych, który miał odmienny od mo-

jego pomysł na wykorzystanie moich zdolności parapsychicznych, Rosemary, recepcjonistka w fundacji zajmu-

jącej się poszukiwaniem zaginionych dzieci, zgodziła się wielkodusznie... no, cóż, pomóc mi się sprywatyzować.

Od tamtej pory, w tajemnicy przed wszystkimi, pracowałyśmy razem.

Chyba musiałabym upaść na głowę, żeby wyjawić sekret rozkapryszonemu, prawie dwunastoletniemu

geniuszowi muzycznemu.

Na wszelki wypadek odłożyłam list Rosemary i wzięłam pożyczone od Ruth „Cosmo”. 10 SPOSO-

BÓW, ŻEBY SIĘ PRZEKONAĆ, CZY JESTEŚ DLA NIEGO KIMŚ WIĘCEJ NIŻ TYLKO KOLEŻANKĄ O,

pożyteczna rzecz. Czytałam chciwie, myśląc o Robie. Kto wie, może on mnie uwielbia, a ja po prostu jestem za

głupia, żeby się zorientować?

1. Gotuje dla ciebie obiad w twoje urodziny.

Dobra, Rob zdecydowanie tego nie zrobił. Ale moje urodziny przypadały dopiero w kwietniu. A my za-

częliśmy... no, jak by to nazwać... dopiero w maju. Ten punkt był zatem bez znaczenia.

2. Stara się być miły dla twoich przyjaciółek.

Mam tylko jedną prawdziwą przyjaciółkę, Ruth. Właściwie nie miała okazji poznać Roba. Bo widzicie,

Rob jest, jak by to powiedzieć, nieodpowiednim towarzystwem. Ruth nie jest snobką... przynajmniej nie tak cał-

kiem... ale na pewno nie aprobowałaby mojego związku z kimś, dla kogo kariera uniwersytecka nie wchodzi w

grę.

3. Słucha cię, kiedy...

Łomot w sąsiednim pokoju przerwał mi lekturę. Towarzyszył mu głośny jęk.

Złapałam latarkę i wyszłam z sypialni.

- Dobra - powiedziałam, oświetlając jedną twarz po drugiej. Wszystkie były całkowicie przytomne. - Co

się dzieje?

Kiedy światło latarki dosięgło twarzy Lionela, ukazało na niej wyraźne ślady łez.

- Dlaczego płaczesz?

background image

Wiedziałam doskonale. To głuche uderzenie przed chwilą... Shane leżał w łóżku, ale wyraz słodkiej nie-

winności na jego buzi wskazywał wyraźnie, że musiał coś zmalować.

Jednak Lionel powiedział tylko:

- Wcale nie płaczę.

Miałam serdecznie dość. Naprawdę. Chciałam tylko poczytać „Cosmo” i iść do łóżka, żeby móc odna-

leźć Taylora Monroe. Czy za dużo oczekiwałam po tak długim dniu?

- Fajnie. - Usiadłam na podłodze, kierując latarkę w sufit. Artur odezwał się po chwili:

- Eee, Jess? Co robisz?

- Będę tutaj siedzieć, dopóki wszyscy nie zaśniecie.

To wywołało podniecony chichot. Nie wiem, co ich tak rozbawiło.

Przez jakieś dziesięć sekund panowała cisza. Potem odezwał się głos Doo Sun:

- Jess? Masz braci?

- Bo co? - zapytałam podejrzliwie.

- Masz na sobie chłopięce gatki - powiedział Paul. Rzeczywiście miałam. Bokserki Douglasa.

- No i co z tego?

- Jess - zaczął Shane głosem tak milutkim, że nic dobrego nie mogło z tego wyniknąć. - Tak?

- Czy jesteś lesbijką?

Zamknęłam oczy. Policzyłam do dziesięciu. Starałam się zignorować chichot z pozostałych łóżek.

Otworzyłam oczy i powiedziałam:

- Nie, nie jestem lesbijką. Mam chłopaka.

- Kogo? - zainteresował się Artur. - Któregoś z tych facetów, z którymi widziałem cię na ścieżce? Wy-

chowawcę?

Rozległy się podniecone piski i pohukiwania.

- Nie - powiedziałam. - Mój chłopak w życiu nie robiłby czegoś tak głupiego jak zajmowanie się dzieć-

mi na obozie. Mój chłopak jeździ na harleyu i jest mechanikiem samochodowym.

Chłopcy wydali pomruk aprobaty. Na jedenastoletnich chłopcach mechanicy samochodowi wywierają

znacznie większe wrażenie niż ludzie w typie... no, na przykład mojej najlepszej przyjaciółki, Ruth.

Potem... sama nie wiem, dlaczego - może ciągle jeszcze tkwiła mi w głowie Karen Sue i jej Makowa

Chatka? Niespodziewanie dla siebie rozpoczęłam opowieść o Robie i o tym, jak pewien człowiek przyprowadził

swój samochód do jego warsztatu. Zwyczajny samochód. Tyle że w bagażniku tkwił ludzki szkielet.

To była, oczywiście, kompletna bujda. Opowiadając o Robie i jego samochodzie, nawiedzonym przez

ducha kobiety, która udusiła się w bagażniku, czerpałam garściami ze Stephena Kinga, streszczając fragmenty z

Christine i paru innych książek. Dwunastoletni chłopcy na pewno tego nie czytali i głęboko wątpię, żeby rodzice

pozwolili im w najbliższej przyszłości obejrzeć filmy nakręcone na podstawie dzieł Kinga.

Nie pomyliłam się. Trzymałam ich w napięciu aż do kataklizmu na końcu, kiedy to Rob uratował całe

miasto, odważnie kierując miotacz granatów w morderczy samochód i rozbijając go na tysiąc kawałków.

Po tych słowach nastąpiła pełna zdumienia cisza. Moja opowieść naprawdę ich poruszyła. A jeszcze nie

skończyłam.

background image

- Czasami - szepnęłam - w takie noce jak ta, kiedy burza w oddali powoduje awarię prądu, pogrążając

świat w ciemności, na horyzoncie widać światła samochodu - zabójcy - wyłączyłam latarkę - najpierw maleńkie

punkciki hen, daleko... a potem bliżej... coraz bliżej... i bliżej...

Ciszy nie mącił najlżejszy szmer. Ledwie oddychali.

- Dobranoc - powiedziałam i poszłam do swojego pokoju. Zasnęłam parę minut później.

Nie słyszałam ani pisku ze strony pozostałych rezydentów Brzozowej Chatki aż do pobudki następnego

ranka...

A rano, rzecz jasna, wiedziałam już dokładnie, gdzie przebywa Taylor Monroe.

background image

5

- O raju, chłopaki, o mało się nie posiusiałem w łóżko ze strachu - stwierdził John.

- Tak? No, ja to się tak bałem, że nie mogłem pójść do ubikacji. - Sam stał nad basenem z ręcznikiem

narzuconym na szyję. Jego wątła pierś sprawiała wrażenie wklęsłej. - Powstrzymywałem się - powiedział. - Nie

chciałem ryzykować, wiecie, że zobaczę te światła za oknem.

- Ja je widziałem - oświadczył Tony. Chłopcy prychnęli szyderczo.

- Nie, naprawdę - powiedział Tony. - Przez okno. Przysięgam. Wyglądał, jakby płynął po jeziorze.

Nastąpiła ożywiona dyskusja, czy samochód - zabójca Roba może pływać, czy też po prostu przefrunął

nad jeziorem.

Czekając w kolejce do kąpieli morsów, uznałam, że nie jest tak źle, jak jeszcze wczoraj mi się wydawa-

ło. Przynajmniej wyspałam się za wszystkie czasy.

Może to dziwne, bo przecież mój mózg był atakowany informacjami na temat pięcioletniego szkraba,

którego nigdy na oczy nie widziałam. W telewizji i w powieściach jasnowidze zawsze przybierają straszliwie

zbolały wyraz twarzy, kiedy mają wizję, jakby ktoś ich kłuł wykałaczką. Mnie tam się nigdy nie zdarzyło cier-

pieć. Może dlatego, że ja mam widzenia tylko we śnie. Żadne nie było bolesne.

W moim odczuciu to jest tak, jak wtedy, gdy siedzimy i myślimy: „ojej, taki - a - taki strasznie dawno

nie dzwonił”, i nagle dzwoni telefon i odzywa się taki - a - taki. A my mówimy: „Rany, właśnie o tobie myśla-

łam” i śmiejemy się, bo to niesamowity przypadek.

Tyle że to nie jest przypadek. Działa wtedy ta część mózgu, której rzadko słuchamy, ta, którą nazywa-

my intuicją, przeczuciem czy instynktem. Ta część, która u mnie obudziła się pod wpływem uderzenia pioruna.

Dlatego teraz odbieram informacje, do których normalnie nie miałabym dostępu - na przykład o tym, że Taylor

Monroe, który zniknął z domu towarowego w Des Moines dwa lata temu, mieszka teraz w Gainesville, na Flory-

dzie, z ludźmi, z którymi nie jest w żaden sposób spokrewniony.

Widzicie, ludzie zazwyczaj - niemal wszyscy, naprawdę, nawet tacy inteligentni jak Einstein czy Ma-

donna - wykorzystują tylko trzy procent mózgu. Trzy procent! Tyle wystarcza, żeby nauczyć się chodzić i mó-

wić, parkować równolegle i zdecydować, jaki smak jogurtu najbardziej nam odpowiada.

Ale niektórzy ludzie - tacy jak ja, których poraził piorun albo zostali poddani deprywacji sensorycznej

czy coś w tym rodzaju - wykorzystują więcej niż trzy procent. Z jakiegoś powodu podłączamy się do uśpionych

zwykle części mózgu.

A tam, jak się wydaje, dzieją się różne ciekawe rzeczy...

No cóż, jeśli o mnie chodzi, uzyskałam dostęp jedynie do bieżących adresów wszystkich zaginionych

ludzi na kuli ziemskiej.

Pewnie, to lepsze niż nic.

Ale, ale, o czym ja mówiłam? Aha, mimo że miałam wizję, spałam jak anioł.

Nie dałoby się tego powiedzieć o innych obozowiczach i ich wychowawcach. Zwłaszcza Ruth wygląda-

ła smętnie z podkrążonymi oczami.

- Mój Boże - powiedziała. - Nie dały mi spać całą noc. Nic, tylko gadały i gadały... - Otworzyła szeroko

niebieskie oczy, przyglądając mi się zza okularów. Byłam w kostiumie kąpielowym, tak jak moi chłopcy, z ręcz-

nikiem zawieszonym na szyi. - Rany, chyba nie zamierzasz się kapać?

background image

Wzruszyłam ramionami.

- Jasne, że tak.

A niby co miałam robić?

- Nie musisz - powiedziała Ruth. - To jest dla dzieci...

- Rano nie mogłam wziąć prysznica - wyjaśniłam. - Wiesz, przy ośmiu małych maniakach

seksualnych...

Ruth spojrzała na błękitną wodę, połyskującą w promieniach słońca.

- Jak chcesz - powiedziała. - Ale będziesz śmierdziała cały dzień chlorem.

- Owszem - zgodziłam się. - Ale kto mnie będzie wąchać? Obie popatrzyłyśmy w kierunku Todda. On

także był w kąpielówkach. Mogę dodać, że był to przyjemny widok.

- Nie on.

Ruth westchnęła.

- Nie, pewnie nie.

Zauważyłam, że podczas gdy Todd nie zwracał na nas uwagi, Scott i Dave nie spuszczali z nas oczu.

Obaj popatrzyli w inną stronę, kiedy zerknęłam w ich kierunku, ale nie miałam wątpliwości: gapili się na nas.

Ruth jednak nie widziała nikogo poza Toddem.

- Masz dzisiaj lekcję - przypomniała. - Facet od fletu jest całkiem przystojny. Nie chciałabyś chyba

śmierdzieć przy nim chlorem?

„Facet od fletu” był nauczycielem gry na instrumentach dętych, Francuzem o imieniu Jean - Paul czy

jakoś tak. Faktycznie był dość przystojny, we francuski, trochę niechlujny sposób. Ale dla mnie był trochę za

stary. To znaczy, lubię mężczyzn starszych od siebie, ale wydaje mi się, że trzydziestka to już przesada. Dzi-

wacznie byśmy razem wyglądali.

- Nie wiem - powiedziałam, kiedy kolejka przesunęła się odrobinę w stronę wody. - Jest, zdaje się, ak-

ceptowalny. Ale nie szalenie przystojny.

Nie zdawałam sobie sprawy, że Karen Sue Hanky podsłuchuje, dopóki nie odwróciła się w naszą stronę

i z błyszczącymi, choć obwiedzionymi sinymi podkówkami oczami, warknęła:

- Mam nadzieję, że nie mówisz o profesorze Le Blanc. Wiesz, tak się składa, że to geniusz muzyczny.

Przewróciłam oczami.

- Kto tutaj nie jest geniuszem muzycznym? - zapytałam. - Oczywiście, nie licząc ciebie, Karen.

Ruth aż połknęła gumę do żucia, usiłując się nie roześmiać.

- Jesteś wstrętna - obruszyła się Karen, czerwieniejąc powoli, aż jej policzki stały się tego samego kolo-

ru co litery na koszulce ratownika. - Powiem ci, że ćwiczyłam codziennie po cztery godziny i że mój tata płacił

trzydzieści dolarów za godzinę za prywatne lekcje u profesora.

- Taak? - uniosłam brwi. - Rany. Może teraz będziesz w stanie za nami nadążyć.

Karen zmrużyła oczy.

Nie dowiedziałam się, co chciała powiedzieć, bo w tym momencie ratownik - także dość pociągający,

zdecydowanie akceptowalny - wydał gwizd i wrzasnął:

- Brzozy!

Moje Brzózki i ja rzuciliśmy się pędem do wody, wskakując jednocześnie, krzycząc i chlapiąc dookoła.

Nie wszyscy byli świetnymi pływakami; niektórzy krztusili się i pluli wodą, doszło do jednej próby utopienia,

background image

udaremnionej szczęśliwie przez ratownika. Shane musiał potem siedzieć na brzegu przez dwadzieścia minut. Ale

poza tym bawiliśmy się świetnie.

Uczyłam ich właśnie nowej piosenki - jako że Pamela zakazała Pada deszczyk - kiedy Scott i Dave oraz

Ruth i Karen przechodzili obok ze swoimi grupami. Wszyscy, jak zauważyłam, sprawiali wrażenie trochę śnię-

tych.

- Nie mogę pojąć, jak ty to robisz, że jesteś wyspana - powiedział Scott. - Nie przeszkadzali ci w nocy?

- Nie - odparłam. - Wcale nie.

- Jak ty to zrobiłaś? - zapytał Dave. - Moi tłukli się do rana. Musiałem spać z poduszką na głowie. Ruth

potrząsnęła głową.

- Pierwsza noc poza domem - powiedziała ze znawstwem - zawsze jest najgorsza. Uspokajają się zwy-

kle trzeciej albo czwartej nocy, z czystego wyczerpania.

Karen Sue sapnęła ciężko.

- Nie moje panienki, założę się.

Spojrzała gniewnie na parę mijających nas Makowych Panienek, które chichotały, pędząc dróżką, co

skłoniło nas do chóralnego:

- Macie iść, nie biegać!

- Małe potwory - mruknęła Karen, ściszając głos. - Nie słuchają żadnych poleceń, a ten język! W życiu

nie słyszałam, żeby ktoś się tak wyrażał! I całą noc śmiały się jak opętane.

- Moje tak samo - powiedziała Ruth zmęczonym głosem. - Odpadły chyba dopiero koło piątej.

- Moi o piątej trzydzieści - odezwał się Scott. Popatrzył na mnie. - Nie mogę uwierzyć, że twój Shane

tak po prostu, bez walki, odpłynął do krainy snu.

- No właśnie - powiedział Dave. - Zdradzisz nam swój sekret?

- Och, opowiedziałam im strasznie długą historyjkę i zaraz się pospali. Spaliśmy jak kamienie. Obudziła

mnie dopiero pobudka.

- Naprawdę? - Ruth nie mogła wyjść ze zdumienia.

- O czym była ta historyjka? - dopytywał się Dave.

Ze śmiechem streściłam im opowiadanie. Oczywiście, nie wspomniałam o Robie ani nie przyznałam się

do zapożyczeń z dzieł Kinga.

Słuchali w milczeniu. A potem Karen oświadczyła z pasją:

- Nie uważam za stosowne straszenia dzieci historiami o duchach.

Prychnęłam pogardliwie. Ależ ona była naiwna! Dzieci przecież uwielbiają historie o duchach. Zresztą

moim zdaniem duchy to naprawdę drobiazg wobec faktu, że z domu towarowego porwano trzyletnie dziecko,

które odnalazło się dopiero po dwóch latach.

To dopiero było przerażające.

Właśnie dlatego, zamiast wraz z moimi Brzózkami udać się na śniadanie - chociaż skręcałam się z gło-

du po porannej kąpieli i wczorajszej kolacji złożonej głównie z wafelków - zakradłam się do budynku admini-

stracji w nadziei, że uda mi się znaleźć wolny telefon.

Znalazłam bez trudu. Sekretarka, która chodzi z kierowcą Nascar, jeszcze nie wróciła. Wślizgnęłam się

na jej krzesło i wybrałam numer Państwowej Agencji Poszukiwania Zaginionych Dzieci.

Nie odebrała Rosemary, tylko jakaś inna kobieta.

background image

- 1 - 800 - Jeśli - Widziałeś - Zadzwoń - powiedziała. - Z kim chce pani mówić?

Odezwałam się szeptem. Starałam się również możliwie jak najlepiej naśladować hiszpański akcent, na

wypadek, gdyby linia była na podsłuchu.

- Rosemary, por favor. Tamta pani na to:

- Słucham? Szepnęłam:

- Rosemary.

- Och - powiedziała pani. - Uhm. Chwileczkę.

Jejku! Nie mogłam czekać nawet chwileczki! W każdej sekundzie mogli mnie przyłapać. Tylko tego

było mi trzeba, żeby weszła Pamela i odkryła, że nie tylko zaniedbuję swoje obowiązki, ale jeszcze używam

własności obozu do celów prywatnych...

- Dzień dobry, tu Rosemary - odezwał się niepewnie głos w słuchawce.

- Cześć - powiedziałam, porzucając hiszpański akcent. Nie musiałam się przedstawiać. Rosemary znała

mój głos. - Taylor Monroe. Gainesville, Floryda. - Wyrzuciłam z siebie ulicę i numer domu. Bo tak to działa.

Tak pojawia się informacja. Tak jakby w moim mózgu zainstalowano wyszukiwarkę: wprowadza się imię i zdję-

cie zaginionego dziecka i otrzymuje pełny adres, często z kodem.

Naprawdę. To dziwaczne, zwłaszcza że na ogół nie znam tych miejsc nawet ze słyszenia.

- Dziękuję - powiedziała Rosemary, uważając, aby nie wymówić mojego imienia w obecności kierow-

nika, który kiedyś nasłał na mnie federalnych. - Będą tacy szczęśliwi. Nie masz pojęcia...

W tym momencie Pamela, z zatroskaną twarzą, pojawiła się na korytarzu, zmierzając prosto do recep-

cji. Szepnęłam:

- Przepraszam, Rosemary, muszę iść - i odłożyłam słuchawkę. Potem zanurkowałam pod biurko.

To niewiele pomogło. Wpadłam. Wpadłam.

- Jess? - odezwała się Pamela.

Zwinęłam się w kłębek pod biurkiem. Może jeśli się nie poruszę, myślałam, jeśli nie będę oddychać,

Pamela pomyśli, że miała zwidy i pójdzie sobie.

- Jessico - powiedziała Pamela tonem, którego raczej się nie używa, rozmawiając z wytworami wy-

obraźni. - Wyłaź. Widziałam cię.

Wygramoliłam się niechętnie spod biurka.

- Posłuchaj - powiedziałam. - Zaraz to wyjaśnię. Dzisiaj są dziewięćdziesiąte urodziny mojej babci i

gdybym nie zadzwoniła, byłaby awantura jak ho, ho!

Sądziłam, że zarobię punkt w ramach sprawności harcerskich, mówiąc „ho, ho!” zamiast „cholera”, ale

nic z tego. Po pierwsze, Pamela była coś nie w humorze, jeszcze zanim mnie zobaczyła. Teraz wyglądała jeszcze

gorzej.

- Jess - powiedziała dziwnym tonem. - Wiesz, że nie powinnaś używać własności obozu...

- .. .do prywatnych celów - dokończyłam. - Tak, wiem. Naprawdę mi przykro. Jak powiedziałam, to

była pilna sprawa.

Pamela jednak wydawała się dużo bardziej przygnębiona, niżby to wynikało z sytuacji. Czułam, że kry-

je się za tym coś jeszcze. Sądziłam najpierw, że chodzi o jakieś obozowe problemy, może z orkiestrą czy czymś

takim. No, wiecie, na przykład skończyły im się stroiki klarnetowe.

Ale oczywiście myliłam się. Okazało się, że chodzi o coś związanego ze mną.

background image

- Jess - powiedziała Pamela. - Właśnie cię szukałam.

- Tak? - zamrugałam oczami. Jeśli Pamela mnie szukała, to mogło znaczyć tylko jedno: byłam w tara-

patach.

Jedyną rzeczą, jaka mi przyszła do głowy z moich ostatnich dokonań - poza wykonaniem prywatnego

telefonu z obozowego aparatu - były historie o duchach. Czyżby Karen Sue znowu napaplała na mnie? Jeśli tak,

to pobiła rekord. Rozstałyśmy się zaledwie pięć minut wcześniej. Ta dziewczyna miała bioniczne stopy, czy co?

Nie ulegało wątpliwości, że Pamela weźmie stronę Karen Sue, jeśli chodzi o straszenie małych dzieci

opowieściami o duchach. Uznałam, że muszę działać błyskawicznie.

- No dobrze - powiedziałam. - Chętnie to wyjaśnię. Shane ubiegłej nocy strasznie się rozbisurmanił i je-

dyne, co mogłam zrobić, żeby przestał się znęcać nad młodszymi, to...

- Jessico - przerwała mi Pamela, dość ostro. - Nie wiem, o czym mówisz. Jest tu ktoś... kto chce się z

tobą zobaczyć.

Zamknęłam buzię i wlepiłam w nią oczy.

- Ktoś jest? - powtórzyłam bezmyślnie. - Żeby się ze mną zobaczyć?

Przemknęły mi przez głowę tysiące myśli. Pierwszą była myśl o... Douglasie. Dzwonił poprzedniego

wieczoru. Dzwonił nie tylko po to, żeby powiedzieć, że za mną tęskni. Chciał się pożegnać. W końcu to zrobił.

Głosy mu kazały i posłuchał. Douglas popełnił samobójstwo i mój tata - moja mama - mój drugi brat - przyje-

chali, żeby mnie o tym zawiadomić.

W uszach zaczęło mi szumieć. Miałam wrażenie, że coś mi pękło w środku.

- Gdzie? - Z trudem wydobyłam to słowo spomiędzy warg, które nagle zrobiły się jak z lodu.

Pamela z poważną miną skinęła głową w kierunku biura. Ruszyłam powoli, Pamela za mną. Modliłam

się, żeby to był Michael. Oby wysłali Michaela, żeby mnie zawiadomił. Bo Michaela jeszcze mogłam znieść.

Gdyby to była matka czy nawet ojciec, na pewno bym się poryczała. A nie chciałam płakać przy Pameli.

To jednak nie był Mikey. Ani ojciec, ani nawet matka. Zobaczyłam zupełnie obcego mężczyznę.

Był starszy ode mnie, ale młodszy od moich rodziców. Mógł być mniej więcej w wieku Pameli. Mimo

to określiłabym go jako „akceptowalnego”. Może nawet „przystojniaka”. Gładko ogolony, z ciemnymi, dość

długimi włosami, miał krawat i sportowy płaszcz. Kiedy na niego spojrzałam, zerwał się pośpiesznie na równe

nogi i wtedy okazało się, że jest dość wysoki - dobra, dla mnie prawie każdy jest wysoki - i trochę niezgrabny w

ruchach.

- Panna M - mastriani? - zapytał nieśmiało.

Pracownik socjalny? Miał zużyte buty i przetarte mankiety płaszcza. Z pewnością nie federalny. Na FBI

był za przystojny. Za bardzo zwracałby uwagę.

Może nauczyciel. Taak. Matematyk albo fizyk. Ale z jakiego powodu miałby się tutaj zjawić z zawia-

domieniem o samobójstwie Douglasa jakiś fizyk czy matematyk?

- Nazywam się Jonathan Herzberg - powiedział mężczyzna, wyciągając do mnie rękę. - Mam nadzieję,

że nie weźmie mi pani za złe tego wtargnięcia. Rozumiem, że to niezwykłe i że popełniam uchybienie wobec

pani prawa do prywatności... ale, panno Mastriani, jestem w rozpaczy.

Cofnęłam się, ignorując wyciągniętą dłoń. Poruszyłam się tak szybko, że wbiłam się siedzeniem w kra-

wędź biurka Pameli.

Dziennikarz. Powinnam się była domyślić. Krawat go zdradzał.

background image

- Proszę posłuchać - zaczęłam.

Na ustach nie czułam już lodu. Szum w uszach ustał. Za to ogarnął mnie gniew.

Zimny, straszny gniew.

- Nie wiem, dla jakiej gazety pan pracuje - powiedziałam lodowatym tonem. - Czy też magazynu albo

programu telewizyjnego. Ale mam już tego dosyć. Wiosną praktycznie zrujnowaliście mi życie, szpiegując

mnie, podsłuchując moją rodzinę. Skończyło się, jasne? Wbijcie to sobie do głowy: dziewczyna od pioruna za-

wiesiła piorun na kołku. Już nie pracuję w biznesie poszukiwania zaginionych ludzi.

Jonathan Herzberg wyglądał na bardziej niż zdziwionego. Spojrzał na Pamelę, a potem znowu na mnie.

- Panno M - mastriani - wyjąkał. - Ja nie jestem... to znaczy, ja...

- Pan Herzberg nie jest dziennikarzem, Jess. - Głos Pameli, jak na nią, brzmiał niezwykle łagodnie. To

mnie zastanowiło. - Nie wpuszczamy dziennikarzy - a w przeszłości mieliśmy wielu wybitnych gości - na teren

obozu. Wiesz o tym z pewnością.

Przypuszczam, że miałam tę informację zakodowaną gdzieś w głęboko położonej części mózgu. Obszar

wokół jeziora Wawasee stanowił własność prywatną. Tylko ludzi, których nazwiska figurowały na liście zapro-

szonych gości, przepuszczano przez bramę. Kwestię bezpieczeństwa na obozie Wawasee traktowano bardzo po-

ważnie - w związku z dużą ilością kosztownych instrumentów w różnych miejscach. Och, no i w związku z cu-

downymi dziećmi.

Moje spojrzenie powędrowało od Pameli do pana Herzberga i z powrotem. Oboje wydawali się... po-

wiedzmy, zmieszani. To chyba najlepsze określenie.

- Czy państwo się znają? - zapytałam.

Pamela, która nie należała do nieśmiałych, zaczerwieniła się.

- Nie, nie - powiedziała. - To znaczy... właśnie się poznaliśmy. Pan Herzberg... Jess, otóż pan Herz-

berg...

Uznałam, że z pani kierowniczki nie wyciągnę niczego sensownego.

- No dobrze - powiedziałam do nieznajomego. - Nie zgadnę. Jeśli nie jest pan dziennikarzem, to czego

pan ode mnie chce?

Jonathan Herzberg wytarł ręce o spodnie koloru khaki. Musiał się strasznie spocić, bo na materiale zo-

stały wilgotne plamy.

- Miałem nadzieję - powiedział cicho - że pomożesz mi znaleźć córkę.

background image

6

Rzuciłam szybkie spojrzenie na Pamelę. Nie spuszczała wzroku z Jonathana Herzberga. Wspaniale. Po

prostu wspaniale. Najwyraźniej się zakochała.

- Może nie usłyszał pan za pierwszym razem - powiedziałam. - Już się tym nie zajmuję.

Skłamałam, naturalnie. Ale skąd on mógł wiedzieć. A może wiedział? Pan Herzberg na to:

- Wiem, że tak mówiłaś. To znaczy, wtedy, wiosną. Ale ja... cóż, miałem nadzieję, że powiedziałaś tak

z powodu prasy i tego zamieszania... cóż, to było trochę kłopotliwe.

Popatrzyłam na niego. „Kłopotliwe”? On nazywa pościg w wykonaniu uzbrojonych agentów rządo-

wych „kłopotliwym”? Pokażę mu, co to znaczy „kłopotliwy”.

- Przepraszam - powiedziałam. - Nie rozumie pan? Nic z tego! To już nie działa. Skończyły się moce

nadprzyrodzone. Baterie wysiadły...

Pan Herzberg grzebał tymczasem w teczce. Kiedy się wyprostował, w ręce trzymał fotografię.

- To ona - powiedział, wciskając mi zdjęcie. - To Keely Ma dopiero pięć lat...

Cofnęłam się przerażona, jakby wyciągnął grzechotnika, a nie zdjęcie małej dziewczynki.

- Nie chcę tego oglądać - powiedziałam, prawie rzucając w niego fotografią. - Nie chcę tego widzieć.

- Jess! - Pamela również wydawała się przestraszona. - Jess, proszę, posłuchaj...

- Nie - oświadczyłam. - Nie będę. Nie możecie mnie zmusić. Wychodzę.

Wiem, jak to wyglądało. Ten człowiek wydawał się szczery. Robił wrażenie zrozpaczonego ojca. Jak

mogłam być tak okrutna i nieczuła?

Ale spróbujcie spojrzeć na to z mojego punktu widzenia. Co innego dostać pocztą paczkę ze starannie

przygotowanym raportem dotyczącym porwania dziecka, obudzić się następnego ranka i wykonać telefon do za-

ufanej osoby, która nikomu nie piśnie słówka na mój temat. Łatwe.

Nie tylko łatwe: anonimowe.

Ale stanąć oko w oko z rodzicem zaginionego dziecka, rozpaczliwie błagającym o pomoc, o, to zupeł-

nie co innego. To nie jest łatwe.

Nie wspominając już o anonimowości.

A ja muszę dbać o anonimowość. Muszę.

Odwróciłam się i skierowałam do drzwi. Już miałam napisać: chwiejnym krokiem, niemal po omacku,'

powlokłam się w stronę drzwi, bo to by brzmiało strasznie dramatycznie i w ogóle, ale mijałoby się z prawdą.

Trudno powiedzieć, żebym się chwiała na nogach - szłam całkiem pewnie. Z moimi oczami też nie działo się nic

złego. A wiem to stąd, że fotografia, której przed chwilą udało mi się pozbyć, sfrunęła z góry. Po prostu zleciała

na podłogę, lądując u moich stóp, jak liść czy ptasie piórko.

Spojrzałam. Jak miałam nie spojrzeć?

Nie twierdzę, że była najsłodszym dzieckiem, jakie w życiu widziałam. Nie o to chodzi. Dopóki nie zo-

baczyłam zdjęcia, nie była dla mnie prawdziwym dzieckiem. Była argumentem, którego użyto, by zmusić mnie

do wyznania czegoś, czego nie chciałam ujawniać.

Potem ją zobaczyłam.

Myślicie, że byłam okropna, odmawiając pomocy temu facetowi? Ale zrozumcie, od tamtego dnia, kie-

dy poraził mnie piorun, nie wszystko układało się pomyślnie. A chwilami nawet bardzo, bardzo niepomyślnie.

background image

Mój brat Douglas przez to wszystko znowu wylądował w szpitalu. I omal nie zrujnowałam życia pewnemu

dziecku, które odnalazłam, i jego matce. Dzieciak wcale nie chciał, żebym go odnalazła. Musiałam się nieźle na-

pracować, żeby wszystko znowu się ułożyło.

Nie chce mi się nawet wracać do historii z federalnymi, bronią i wysadzonym w powietrze helikopte-

rem.

Wyglądało na to, że uderzenie pioruna wywołało reakcję łańcuchową, która coraz bardziej wymykała

się spod kontroli, i wszyscy, wszyscy bliscy mi ludzie zostali w jakiś sposób dotknięci.

Nie chciałam, żeby to się powtórzyło. Nigdy więcej.

Opracowałam skuteczny system niedopuszczania do takiej sytuacji. Jeśli żadna z zaangażowanych osób

nie próbowała się z niego wyłamać, nie działo się nic złego. Zaginione dzieci, które chciały, aby je odnaleziono,

odnajdywały się. Nikt nie prześladował mnie ani mojej rodziny. Wszystko szło jak z płatka.

A potem musiał pojawić się Jonathan Herzberg i machnąć mi przed oczami zdjęciem swojej córki.

Wtedy zrozumiałam. Zrozumiałam, że wszystko zacznie się od początku.

Nie było sposobu, żeby to powstrzymać.

Jonathan Herzberg nie był głupcem. Widział, jak zdjęcie upadło na podłogę. Zauważył, że na nie spoj-

rzałam.

I ruszył na całego.

- Chodzi do przedszkola - powiedział. - W każdym razie, poszłaby od września, gdyby... gdyby nie

zniknęła. Lubi psy i konie. Chce zostać weterynarzem, kiedy dorośnie. Niczego się nie boi.

A ja po prostu stałam, gapiąc się na fotografię.

- Jej matka zawsze miała... problemy. Po urodzeniu Keely jeszcze się pogorszyło. Myślałem, że to de-

presja poporodowa, że z czasem minie. Niestety, nie minęła. Przepisali jej leki przeciwdepresyjne. Czasami je

brała. Na ogół jednak nie.

Jonathan Herzberg mówił spokojnym, cichym głosem. Nie płakał i nie błagał. Miałam wrażenie, że

opowiada historię cudzej żony, nie swojej własnej.

- Zaczęła pić. Któregoś dnia wróciłem z pracy, a jej nie było. Za to była Keely. Moja żona zostawiła ją

w domu samą, na cały dzień. Trzyletnie dziecko! Wróciła koło północy, kompletnie pijana. Następnego dnia wy-

prowadziłem się z Keely. Zostawiłem jej dom, samochód, wszystko... ale nie Keely. - Głos zaczął mu odrobinę

drżeć. - Odkąd odeszliśmy, moja była żona... stała się jeszcze gorsza. Prowadzała się z tym... niezbyt ciekawym

typem. W zeszłym tygodniu zabrali Keely z ośrodka opieki, gdzie zostawała na dzień. Sądzę, że są gdzieś w

Chicago, on ma tam rodzinę, ale policja nie zdołała ich znaleźć. Przypomniałem sobie... o tobie i... i nie mam nic

do stracenia. Zadzwoniłem do ciebie do domu, ale ktoś, kto odebrał telefon, powiedział...

Schyliłam się i podniosłam fotografię. Z bliska dziecko wyglądało inaczej niż na podłodze. Pięcioletnia

dziewczynka, która chce zostać weterynarzem, kiedy dorośnie, i która mieszka z ojcem podobnie jak ja niemają-

cym pojęcia o zaplataniu warkoczyków, bo jej włosy były w kompletnym nieładzie.

- On jest prawnym opiekunem - powiedziała cicho Pamela. - Widziałam papiery. Kiedy przyszedł po

raz pierwszy... no, cóż, nie wiedziałam, co robić. Znasz nasze zasady. Ale on... on...

Nie musiała mi tłumaczyć. Miała to wypisane na twarzy. Zagrał na jej naturalnych uczuciach wobec

dzieci i wykorzystał fakt, że jest samotnym, i do tego przystojnym ojcem, a ona niezamężną kobietą po trzydzie-

stce. Widziałam to równie wyraźnie jak gwizdek na jej szyi.

background image

Nie wiem, co mnie skłoniło, żeby pomóc Jonathanowi Herzbergowi, mimo podejrzenia, że przysłało go

FBI, żeby mnie zdemaskować. Może to z powodu tych przetartych mankietów. Może z powodu rozczochranej

głowy jego córki. W każdym razie postanowiłam zaryzykować.

Miałam serdecznie pożałować tej decyzji, ale skąd mogłam wiedzieć?

To, co zrobiłam chwilę później, chyba wystraszyło ich oboje, ale dla mnie było zupełnie naturalne. Jak

dla każdego, kto tyle razy oglądał Point of No Return.

Podeszłam do radia, które wypatrzyłam obok biurka Pameli, nastawiłam je bardzo głośno, a potem

wrzasnęłam, przekrzykując najnowszy przebój Johna Mellecampa:

- Koszule do góry.

Pamela i Jonathan Herzberg wymienili zaskoczone spojrzenia.

- Co? - zapytała Pamela, podnosząc głos.

- Słyszałaś, co powiedziałam - odkrzyknęłam. - Chcecie mojej pomocy? Muszę się upewnić, że jeste-

ście czyści.

Jonathan Herzberg był widocznie gotów na wszystko, bo bez dalszych pytań zrzucił płaszcz. Pamela

mniej się paliła do zdejmowania firmowej koszulki obozu Wawasee.

- Nie rozumiem - powiedziała, kiedy chodziłam po gabinecie, macając blaty od spodu i oglądając pod-

stawki doniczek i telefonu. - Co się dzieje?

Jonathan załapał trochę szybciej. Rozpiął koszulę i rozsunął ją, pokazując, że nie ma żadnej pluskwy na

piersi.

- Ona chce sprawdzić, czy nie mamy podsłuchu - wyjaśnił Pameli.

Nadal miała dziwny wyraz twarzy, ale w końcu podniosła koszulę na tyle, że mogłam pod nią zajrzeć.

Stała tyłem do pana Herzberga, a kiedy zobaczyłam jej stanik, zrozumiałam, dlaczego. Był półprzezroczysty i

bardzo sexy jak na kierowniczkę obozu. Nie znam się specjalnie na biustonoszach, bo sama ich właściwie nie

używam, ale ten zrobił na mnie wrażenie.

Kiedy okazało się, że nie mają przekaźników, a pokój nie jest na podsłuchu, wyłączyłam radio. Potem,

podnosząc zdjęcie Keely, powiedziałam:

- Muszę je na trochę zatrzymać.

- Czy to znaczy, że pomożesz? - zapytał żywo pan Herzberg, zapinając koszulę. - Znajdziesz Keely?

- Proszę dać swoje namiary Pameli - powiedziałam, chowając zdjęcie Keely do kieszeni. - Skontaktuję

się z panem.

Pamela, której oczy podejrzanie zwilgotniały, powiedziała:

- Och, Jess, Jess, tak się cieszę. Dziękuję ci. Bardzo ci dziękuję. Nie przepadam za ckliwymi scenami, a

coś takiego wisiało w powietrzu - głównie za sprawą Pameli, chociaż tata Keely też nie miał kamiennego wyrazu

twarzy w tym momencie - więc zabrałam się stamtąd, i to szybko.

Przeszłam mniej więcej pięć czy sześć kroków korytarzem, kiedy ogarnęły mnie poważne wątpliwości.

W co ja się znowu pakuję, pomyślałam. Pamela widziała jakieś papiery stwierdzające, że ten człowiek jest praw-

nym opiekunem dziecka, ale co z tego? Sądy co chwila przyznają opiekę prawną rodzicom, którzy się do tego

nie nadają. Skąd mogłam wiedzieć, ile było prawdy w historyjce, którą mi opowiedział o swojej żonie?

Proste. Musiałam to sprawdzić.

background image

Wspaniale. Jakbym nie miała nic lepszego do roboty. Poza sprawowaniem opieki nad gromadą małych

chłopców i, ach tak, przygotowywaniem się do prywatnych lekcji z profesorem Le Blanc, znakomitym flecistą

frangais.

Zastanawiałam się, jakim cudem zdołam to wszystko pogodzić - odnaleźć Keely Herzberg i upewnić

się, że naprawdę chce wrócić do ojca, powstrzymać Shane'a od zamordowania Lionela oraz podciągnąć się w

ćwiczeniach palcówkowych dla profesora Le Blanc - kiedy zauważyłam, że sekretarka, z której telefonu pozwo-

liłam sobie korzystać, jest na swoim stanowisku.

Mój Boże, ta kobieta była łudząco podobna do Johna Wayne'a! Nie żartuję! Wyglądała jak facet, a mia-

ła chłopaka. I to nie pierwszego lepszego chłopaka, ale kierowcę wyścigowego.

Kto mi wyjaśni, co tu jest nie tak? Nie twierdzę wcale, że nieatrakcyjne kobiety nie zasługują na to,

żeby mieć chłopaka, ale wiele osób - nie tylko moja mama - twierdzi, że jestem dość pociągająca. No i czy mam

chłopaka?

Nie.

A obecna tu pani John Wayne ma chłopaka, w dodatku bardzo przystojnego.

Dobra. Nie ma sprawiedliwości na tym świecie. To tyle, jeśli chodzi o moje zdanie na ten temat.

background image

7

- Cześć. - Postawiłam swoją tacę obok tacy Ruth. - Muszę z tobą porozmawiać.

Ruth siedziała z dziewczynkami z Tulipanowej Chatki. Wszystkie jadły to samo na lunch: dużą porcję

sałatki z dressingiem, pierś kurczaka bez skóry, twarożek, melon w plasterkach i sorbet malinowy na deser.

Chłopcy z Brzozowej Chatki nie różnili się od nich zbytnio. Też poszli za przykładem swojej wycho-

wawczyni. Tylko że ich tace były załadowane pizzą, sałatką coleslaw, pieczoną fasolką, batonikami masła orze-

chowego, makaronem z serem, lodami i ciasteczkami czekoladowymi.

Hej, ominęła mnie kolacja i śniadanie. Chyba miałam prawo być głodna?

Ruth zerknęła na moją tacę i wzdrygnęła się, szybko odwracając wzrok.

- Czy to ma związek z twoją dzienną dawką nasyconego tłuszczu? - zapytała. - Bo jeśli będziesz odży-

wiać się w ten sposób, twoje serce długo nie pociągnie.

- Wiesz, że mam szybką przemianę materii - powiedziałam. - Posłuchaj, to ważne. Będę musiała poży-

czyć twój samochód.

Ruth sączyła powoli niskokaloryczną colę. Przy słowach „twój samochód” prysnęła napojem, który

miała w ustach, na dziewczynkę siedzącą naprzeciwko.

- O, mój Boże - powiedziała Ruth, nachylając się nad stołem, żeby obetrzeć buzię dziewczynki. - Och,

Shawando, tak mi przykro...

- Nic się nie stało, Ruth.

Shawanda powiedziała to głosem pełnym szacunku, tak jakby spotkał ją wielki honor.

- Jej! - Ruth odwróciła się w moją stronę. - Czy ty jesteś przytomna? Myślisz, że ci pożyczę swój samo-

chód? Nawet nie masz prawa jazdy!

Wiem, że to brzmi nieprawdopodobnie. Ale ja rzeczywiście nie mam prawa jazdy. Zapewne jestem je-

dyną szesnastolatką w stanie Indiana, która nie ma prawa jazdy.

Wcale nie dlatego, że nie potrafię prowadzić. Jestem dobrym kierowcą, naprawdę. Chyba lepszym niż

Ruth, skoro już o tym mowa.

Jest tylko jeden mały problem.

Właściwie nie tyle problem, ile raczej potrzeba.

Przemożna potrzeba prędkości.

- Absolutnie nie - powiedziała Ruth, nadziewając kawałek melona na widelec i pakując go sobie do ust.

Jesteśmy z Ruth najlepszymi przyjaciółkami od przedszkola i nie przejmujemy się specjalnie jakimiś konwenan-

sami. Ruth mówiła z pełną buzią. - Jeśli myślisz, że pozwolę ci choćby dotknąć mojego samochodu, panno ale -

jechałam - tylko - osiemdziesiąt - na - godzinę - w - strefie - gdzie - obowiązuje - ograniczenie - do - trzydziestu,

to musisz być naćpana.

- Nie jestem - syknęłam, świadoma, że spoczywają na mnie spojrzenia wszystkich małych rezydentek

Tulipanowej Chatki - naćpana. Po prostu jutro może być mi potrzebny twój samochód i to wszystko.

- Po co? - zapytała Ruth.

Nie miałam ochoty wdawać się w wyjaśnienia. Nie wobec tych wszystkich ciekawskich twarzyczek.

Więc powiedziałam tylko:

- Sytuacja może tego wymagać.

background image

- Jessica! - parsknęła Ruth. Zwraca się do mnie pełnym imieniem tylko wtedy, kiedy jest kompletnie

zniesmaczona moim postępowaniem. - Wiesz, że wolno nam opuszczać obóz tylko w niedzielne popołudnia. Ju-

tro, dziwne, że muszę ci przypominać, jest wtorek. Nie możesz nigdzie jechać. Chyba że chcesz stracić pracę.

Zobaczysz, wywalacie z obozu. A w ogóle co to za sprawa niecierpiąca zwłoki?

Powiedziałam:

- Kierownictwo chyba nie będzie miało nic przeciwko temu. Nie wygłupiaj się, Ruth. Chodzi tylko o

parę godzin.

Oczy Ruth, za szkłami okularów, zaokrągliły się jak spodki.

- Czekaj no. To ma coś wspólnego... wspólnego z... no wiesz, tą sprawą?

„Tą sprawą” Ruth często określa moje niedawno odkryte zdolności. Fakt, że „ta sprawa” wynikła w du-

żym stopniu z jej winy, nigdy dotąd, jak się wydaje, nie obudził w niej niepokoju. To w końcu ona zmusiła mnie,

żebym wracała pieszo do domu, kiedy szalała burza z piorunami. Ale mniejsza z tym.

- Tak - odparłam. - Chodzi o „tę sprawę”. Pożyczysz mi ten samochód czy nie?

Ruth zamyśliła się.

- Coś ci powiem. Jeśli przyrzekniesz, że nie będziemy miały kłopotów, zawiozę cię, dokąd zechcesz.

Świetnie. Właśnie tego mi potrzeba.

Nie zrozumcie mnie źle. Ruth jest moją najlepszą przyjaciółką i w ogóle. Ale nie jest osobą, na którą

można liczyć w kryzysowej sytuacji. Kiedyś na przykład, kiedy pszczoła użądliła jej brata bliźniaka Skipa, uczu-

lonego na jad pszczeli, Ruth zakryła uszy dłońmi i uciekła z pokoju. Naprawdę. A miała wtedy czternaście lat i

mogła spokojnie zadzwonić pod 911 albo gdzie indziej.

W związku z tym można chyba wątpić w rzetelność zespołu zatrudniającego instruktorów na obóz Wa-

wasee.

Powiedziałam ostrożnie:

- Hm, wiesz co? Zapomnij o tym, dobrze? - Może Pamela pozwoli mi skorzystać ze swojego samocho-

du.

A jeśli Pamela udaje? Może jednak oboje z Jonathanem Herzbergiem działają w zmowie z federalnymi?

A jeśli to pułapka starannie przygotowana przez moich starych znajomych z FBI?

Dlatego potrzebowałam samochodu. Musiałam zorientować się w sytuacji. Poza tym Keely też miała

swoje prawa. Wiosną nauczyłam się jednego - nauczył mnie tego chłopiec o imieniu Sean, który jak sądziłam,

zaginął, a który jak się okazało, kiedy go znalazłam, był dokładnie tam, gdzie sobie życzył - że jeśli pracuje się

w tym biznesie, należy się upewnić, że osoba, której szukamy chce, żeby ją odnaleziono. To chyba logiczne?

Więc nie chodziło tylko o to, że Jonatan Herzberg mógł mieć coś wspólnego z federalnymi. Nie wyglą-

dał mi na takiego.

Ale chciałam również poznać wersję mamy Keely, zanim, powiedzmy, wydam ją w ręce policji. Jeśli

rzeczywiście była w Chicago, to mogłam tam dotrzeć w ciągu godziny. Mogłam pojechać tam i z powrotem w

ciągu takiego czasu, jaki dzieciom zajęłoby wykonanie Mesjasza Haendla. No, mniej więcej.

Miałam ochotę wyjaśnić Ruth to wszystko. Chciałam powiedzieć: „Ruth, posłuchaj, Pamela mnie nie

wywali z pracy, jeśli opuszczę obóz, ponieważ to Pamela będzie za to odpowiedzialna. .. w pewien sposób”.

Wiosną nauczyłam się jednak jeszcze jednej rzeczy: im mniej ludzi wie o pewnych sprawach, tym le-

piej. Dotyczy to również naszych najbliższych przyjaciół. Wiem, co mówię.

background image

Uczono nas na szkoleniu, jak należy zwracać się do dzieci sprawiających problemy wychowawcze, i

właśnie tego tonu postanowiłam użyć wobec Ruth.

- A więc chcesz powiedzieć, że miałabyś mieszane uczucia, pożyczając mi samochód?

Ruth skinęła głową.

- Zgadza się. Ale chętnie z tobą pojadę, bez względu na to, dokąd się wybierasz. Oczywiście pod wa-

runkiem, że nie wpadniemy w tarapaty.

Wgryzłam się w bułkę z serem, kombinując, jak się z tego wyplątać, żeby jej nie urazić.

- Nie mogę tego zagwarantować - powiedziałam w końcu, wzruszając ramionami.

- Dobrze - odparła Ruth. - No to musisz znaleźć jakiegoś innego jelenia, żeby ci pożyczył samochód.

Może Dave? Widziałam, jak puszczał do ciebie oko na basenie.

Wyprostowałam się.

- Naprawdę?

Ja też widziałam, ale byłam pewna, że puścił oko do Ruth.

- Z całą pewnością. Powinnaś to wykorzystać. - Ruth uszczknęła odrobinę kurczaka. - Hej, może dałoby

się pojechać w dwie pary. No, wiesz, ty i Dave oraz ja i... - rzuciła szybko okiem w stronę stołu Scotta. Przełknę-

ła ślinę. - No, rozumiesz - powiedziała zakłopotana. - Jeśli wszystko dobrze się ułoży.

Jeśli się ułoży między nią a Scottem, oczywiście. Nie podlegało dla niej dyskusji, że ułoży się między

mną a Dave'em.

Ruth, zdaje się, zapomniała, że mnie podobał się ktoś inny, i nie był to Dave.

A może wcale nie zapomniała. Ruth nie pochwalała mojego związku - czy cokolwiek to było - z Robem

Wilkinsem.

Dave Chen jednak był według niej do przyjęcia. O, zdecydowanie tak. Słyszałam, jak komuś mówił, że

na egzaminach z matematyki dostał prawie maksa.

Zastanawiałam się, dlaczego jakoś nie mam ochoty wciągać kogoś takiego jak Dave w swoje dość

skomplikowane sprawy życiowe, podczas gdy nie wahałam się ani chwili, jeśli chodzi o Roba, który podoba mi

się dziesięć razy bardziej niż Dave, kiedy Ruth odezwała się niespodziewanie:

- Czy nie masz dzisiaj przypadkiem pierwszych indywidualnych zajęć? Czy nie powinnaś, och, czyja

wiem, poćwiczyć albo co?

Odgryzłam kawałek pizzy. Niezła. Naturalnie, daleko jej do pizzy mojego taty, ale z pewnością lepsza

niż nędzne atrapy pizzy serwowane przez Pizza Hut.

- Wolę, żeby profesor Le Blanc usłyszał mnie, kiedy jestem w najgorszej formie - wyjaśniłam. - Rozu-

miesz, doskonałości nie da się poprawić.

Ruth tylko machnęła ręką z irytacją.

- Idź usiąść ze swoimi diabełkami. Wołają cię.

Moje małe diabełki wzywały mnie rzeczywiście. Wzięłam tacę i przyłączyłam się do nich.

- Jess, posłuchaj tylko - powiedział Tony.

Odbiło mu się potężnie. Pozostałe Brzózki zachichotały z uznaniem.

- To jeszcze nic. Posłuchaj tego. - Sam pociągnął duży łyk coli. Potem wydał beknięcie tak długie i gło-

śne, że siedzący w najbliższym sąsiedztwie stołownicy spojrzeli z podziwem. Zadowolony z uznania, Sam z całą

background image

skromnością odmówił przypisania sobie całej zasługi za ten świetny czyn. - Mam skrzywioną przegrodę nosową.

To pomaga - wyjaśnił.

Zauważyłam, że pan Alistair, dyrektor obozu, spojrzał w naszą stronę, więc szybko skierowałam roz-

mowę na inne tory - zaczęłam ich uczyć nowej piosenki Brzozowej Chatki, którą wkrótce wyśpiewywali z zapa-

łem:

Pływał „Titanic”

Po oceanie

Nikt nie myślał

Że coś się stanie

Pierwsza podróż

No i trach

„Titanica” trafił szlag.

Och, to smutne.

Chór:

Och, to smutne

Jakie to smutne

Jakie to smutne

Titanic już tonie, idzie na dno raz - dwa

Woda wdziera się wszędzie, a orkiestra wciąż gra

Kobiety, mężczyźni i niewinne dziatki

Utopili się wszyscy razem z wielkim statkiem

Plusk, plusk

„Titanicu”

Prosto na dno

I po krzyku

Cza, cza, cza

Wszystko szło świetnie, dopóki nie przyłapałam Shane'a na pałaszowaniu lodów Lionela - na obozie

Wawasee można brać dokładki wszystkiego, ale nie lodów. Gdyby nie to, obozowicze żywiliby się prawdopo-

dobnie wyłącznie lodami miętowo - czekoladowymi.

- Shane! - ryknęłam. Zaskoczony, upuścił łyżeczkę.

- O, do diabła - powiedział, patrząc na zachlapaną lodami koszulkę. - Zobaczcie, co ta lesba zrobiła.

- To już trzecia, Shane - poinformowałam go spokojnie. Spojrzał na mnie zdumiony.

- Trzecia co? O czym ty mówisz?

- Trzecia wpadka. Dzisiaj śpisz na ganku, aniołku. Shane uśmiechnął się szyderczo.

- Wielkie mi rzeczy. Artur powiedział:

- Shane, ćwierćgłówku, to znaczy, że stracisz opowiadanie. Shane spojrzał na mnie zmrużonymi ocza-

mi.

- Nie stracę żadnego opowiadania - powiedział spokojnie. Zamrugałam oczami.

- O jakim opowiadaniu mówisz? - zwróciłam się do Artura.

- Dzisiaj wieczorem opowiesz nam jakąś inną historię, prawda, Jess?

background image

Mieszkańcy Brzozowej Chatki zgodnie odwrócili głowy w moją stronę. Powiedziałam:

- Pewnie. Pewnie, opowiem następną historyjkę. Tony klepnął Shane'a po plecach.

- Cha, cha - zaśmiał się drwiąco. - Ty nie będziesz słuchał.

- Nie możesz tego zrobić - warknął Shane. - Spróbuj tylko, a...

- A co zrobisz, Shane?. - zapytałam, udając znudzenie. Spojrzał na mnie złym wzrokiem.

- Powiem - oświadczył groźnie.

- Co powiesz? - dopytywał się Artur z ustami pełnymi frytek.

- No właśnie - podchwyciłam. - Co takiego?

Bo, oczywiście, zapomniałam. O tym, że Shane wlazł poprzedniego wieczoru do mojego pokoju i zastał

mnie ze zdjęciem Taylora. Zupełnie wyleciało mi z głowy. Przypomniał mi o tym, nie zwlekając. - Wiesz. - Pa-

trzył na mnie złośliwie zmrużonymi oczami. - Dziewczyna od pioruna. Połknęłam kęs pizzy, który właśnie prze-

żuwałam. Mówię wam, miałam wrażenie, że w gardle przesuwa mi się kawałek kartonu. I wcale nie chodzi mi o

jakość jedzenia ze stołówki.

- Hej - powiedziałam możliwie obojętnym tonem. - Gadaj sobie. Proszę uprzejmie.

Udawałam, rzecz jasna, ale z dobrym skutkiem, bo to mu podcięło skrzydełka. Zgarbił się, wbijając

wzrok w pusty talerz, jakby spodziewał się odczytać na nim stosowną odpowiedź.

Nie współczułam mu ani odrobinę. Mały gangster. Ale nie tylko na niego byłam zła. Lionel też działał

mi na nerwy. Jak mógł pozwalać, żeby tak go traktowano? Pewnie, że Shane ważył więcej o jakieś dwadzieścia

kilo, ale ja osobiście, w wieku Lionela i mając podobną figurę, dawałam radę większym przeciwnikom.

Po lunchu, w drodze na lekcje muzyki, które miały się ciągnąć do godziny trzeciej, usiłowałam przeko-

nać Lionela, że jeśli nie nauczy się walczyć o swoje, Shane nadal będzie się nad nim znęcał.

- Ale, Jess - powiedział Lionel. W jego ustach moje imię brzmiało: „dżejs”. - On mnie pobije.

- Posłuchaj, Lionel. Może cię uderzy. Ale wtedy ty mu oddasz, tylko jeszcze mocniej. Wal w nos. Duzi

chłopcy zachowują się jak małe dzieci, kiedy oberwą w nos.

Lionel nie wydawał się przekonany.

- W moim kraju - oznajmił, śpiewnie przeciągając słowa - uciekanie się do przemocy uważa się za coś

niewłaściwego.

- Dobra, teraz jesteś w Ameryce - stwierdziłam. Pozostałe Brzózki zniknęły w swoich klasach. Tylko ja

i Lionel, i parę przypadkowych osób zostało na korytarzu.

- Słuchaj - powiedziałam. - Zwiń rękę w pięść.

Lionel zastosował się do polecenia, popełniając poważny błąd, polegający na schowaniu kciuka do

środka.

- Nie, nie, nie - powiedziałam. - Trzymaj kciuk na zewnątrz, inaczej go złamiesz, kiedy rąbniesz Shane-

'a w dziób.

Lionel wysunął kciuk, mówiąc:

- Nie sądzę, żebym miał ochotę uderzyć Shane'a w twarz. - Jasne, że masz. I na pewno nie chcesz zła-

mać przy tym kciuka. Pamiętaj, co ci powiedziałam. Celuj w nos. Chrząstki w nosie łatwo się łamią i nie uszko-

dzisz sobie kostek tak jak wtedy, gdybyś uderzył, powiedzmy, w usta. Nigdy nie wal w usta.

- Nie ma obawy - powiedział Lionel - naprawdę nie wydaje mi się, żebym kiedyś...

- Dobrze, dobra. - Poklepałam go po ramieniu. - Teraz zmiataj do klasy, bo się spóźnisz.

background image

Lionel pobiegł, ściskając futerał na flet i przyglądając się nieufnie własnej pięści. Z drugiej strony kory-

tarza rozległy się oklaski. Stała tam Ruth w towarzystwie Scotta, Dave, no i jakżeby inaczej, Karen Sue Hanky.

- Oto, jak radzić sobie w delikatnej sytuacji - stwierdziła Ruth sarkastycznie.

- Taak - dodał Scott, rechocząc radośnie. - Uczyć dzieci ciosów pięścią.

Dave zmarszczył brwi, udając głęboki namysł.

- Dziwne, nie mogę sobie przypomnieć, żeby na szkoleniu uczono nas tej szczególnej metody rozwiązy-

wania konfliktów.

Naturalnie żartowali. W przeciwieństwie do Karen Sue, śmiertelnie poważnej, jak zwykle.

- Uważam, że to niegodne - powiedziała. - Uczysz małego chłopca, żeby rozwiązywał swoje problemy

przy użyciu siły. Powinnaś się wstydzić.

Popatrzyłam na nią, otwierając szeroko oczy.

- Nad tobą nikt się nigdy nie znęcał, co? Karen Sue dumnie podniosła głowę.

- Nie, ponieważ uczono mnie, aby nieporozumienia wyjaśniać pokojowymi sposobami, a nie siłą.

- Inaczej mówiąc, nikt się nigdy nad tobą nie znęcał. Ruth parsknęła śmiechem, a Scott i Dave zakryli

usta dłońmi, żeby ukryć rozbawienie.

- Może to dlatego, że nie staram się nikogo drażnić tak jak ty, Jess - odgryzła się Karen.

- O, jak miło - odparłam. - Oskarżyć ofiarę, czemu nie? Scott i Dave odwrócili się teraz do ściany,

krztusząc się ze śmiechu. Ruth, naturalnie, nie przejmowała się niczym i rechotała bez skrępowania.

Czubki uszu Karen Sue zaróżowiły się. Zwróciłam na to uwagę, ponieważ miała na głowie niebieską

opaskę - pasującą do niebieskich szortów, które pasowały do niebieskiego futerału na flet - i dzięki tej opasce jej

włosy nie zasłaniały uszu, tylko opadały perfekcyjnymi lokami na ramiona. Och, i jeszcze można było podzi-

wiać perłowe klipsy.

Czy wspominałam już, że Karen Sue Hanky jest bardzo dziewczęca?

- No cóż - powiedziała wyniośle. - Jeśli nie macie nic przeciwko temu, pójdę do domku, aby odłożyć

flet. Mam nadzieję, że spodoba ci się lekcja z profesorem Le Blanc. Powiedział, że moja gra jest wyjątkowa.

- Owszem - mruknęłam. - Wyjątkowo nie do wytrzymania. Ruth dźgnęła mnie łokciem.

- Och, wybacz - powiedziałam. - Jej flet nie ma przecież otworów. Jak można grać na czymś takim?

Nawiasem mówiąc, Karen Sue zdążyła już się oddalić. W żaden sposób nie mogła mnie usłyszeć. Scott,

wciąż chichocząc, powiedział:

- Słuchaj, Jess. Dave i ja wpadliśmy na pewien pomysł. Wiesz, z tymi historiami o duchach. Może by-

śmy weszli do spółki? Co ty na to?

Spojrzałam na niego zdziwiona.

- Nie rozumiem.

- Nasze grupy mogłyby się spotkać po ognisku, a ty byś im opowiedziała tę swoją historyjkę o duchach.

Wiesz, taką jak dzisiaj w nocy.

- Możemy przyprowadzić nasze dzieciaki - wtrącił Dave - koło wpół do dziesiątej.

- Taak - powiedział Scott, spoglądając nieśmiało w stronę Ruth. - Może twoje dziewczynki, Ruth,

chciałyby dołączyć?

Ruth wydawała się zaskoczona - ale i uradowana - propozycją. Jednak obawa przed narażeniem dziew-

czynek na wybryki takich typów jak Shane przeważyła nad perspektywą pięknych chwil w towarzystwie Scotta.

background image

- O, nie - powiedziała. - Nie dopuszczę żadnej z moich dziewczynek w pobliże tego małego potwora.

- Może Shane nie będzie rozrabiał - zauważyłam - jeśli znajdzie się w damskim towarzystwie.

Podobnego eksperymentu dokonano podczas odsiadki w Liceum im. Ernesta Pyle'a. Wynik okazał się

niejednoznaczny.

- O, nie - powtórzyła Ruth. - Wiesz, co ten dzieciak zrobił dziś przed południem podczas próby całego

obozu?

- Co takiego?

- Pryskał śliną z ustnika trąbki na Makowe Panienki. Skrzywiłam się. Nie tak źle, jak się obawiałam...

ale też nic dobrego.

- I to nawet nie był - ciągnęła Ruth - jego instrument. Ukradł go. Jeśli myślisz, że się zgodzę, aby moje

dziewczynki padły ofiarą jego małpich psot, to masz nie po kolei w głowie.

Uznałam, że nie warto się upierać. Nie miałam na podorędziu żadnej historii o duchach, którą mogła-

bym opowiedzieć w obecności takich chłopaków, jak Scott i Dave. Od razu by się połapali, że to plagiat ze Ste-

phena Kinga. I jakoś głupio byłoby opowiadać przy nich historyjkę z moim niedoszłym chłopakiem w charakte-

rze głównego bohatera.

Dave widocznie zauważył moje wahanie, bo powiedział:

- Przyniesiemy popcorn.

Zrozumiałam, że nie uda mi się wykręcić. Darmowy popcorn też był nie do pogardzenia.

- No dobra, w porządku.

- Fantastycznie.

Scott i Dave klepnęli się dłońmi.

Przy okazji Dave potrącił mnie, tak że ostry rożek zdjęcia ' Keely Herzberg, schowanego w tylnej kie-

szeni spodenek, przypomniał mi lekkim ukłuciem, że dziś wieczorem mam jeszcze pewien drobiazg do załatwie-

nia.

background image

8

Paul Huck mieszkał na tej samej ulicy co ja. Znalazłam sposób, żeby się nie zbłaźnić wobec Dave'a i

Scotta. Porzuciłam przeróbkę dzieł Stephena Kinga na rzecz historii o duchach, którą opowiadał nam tata, kiedy

ja i moi bracia byliśmy mali i jeździliśmy z tatą na wyprawy pod namiot do lasów Indiany. Mama nigdy z nami

nie jeździła - pod pretekstem uczulenia na przyrodę, w szczególności zaś na lasy.

- Nie był bardzo bystry - zwróciłam się do kilkudziesięciu zasłuchanych twarzyczek. - W gruncie rze-

czy, był trochę ograniczony. Doszedł zaledwie do czwartej klasy i dalej nie dawał sobie rady, więc rodzice po-

zwolili mu zostać w domu, jako że sami też nie przykładali wagi do wykształcenia, w końcu żaden z Hucków ni-

czego nie osiągnął, czy chodził do szkoły, czy nie...

- Hej - odezwał się dziecinny, piskliwy głos z ganku. - Czy mogę wejść?

- Nie - odkrzyknęłam. - Na czym to ja skończyłam? Ciągnęłam dalej opowieść o tym, jak to Paul Huck

wyrósł na masywnego mężczyznę, głupiego jak but z lewej nogi, ale o gołębim sercu.

Ale nie myślałam o Paulu Hucku. W ogóle o nim nie myślałam. Myślałam o tym, co zdarzyło się dzi-

siejszego popołudnia. To znaczy o mojej lekcji z profesorem Le Blanc.

O mało mnie nie wylali.

Znowu.

Tym razem nie poszło o to, że korzystam z własności obozu w celach prywatnych albo uczę dzieci

dwuznacznych piosenek.

Chcecie wiedzieć, dlaczego światowej sławy flecista klasyczny Jean - Paul Le Blanc próbował zwolnić

kogoś tak interesującego - nie mówiąc już o talencie - jak ja?

Ponieważ odkrył moją najskrytszą tajemnicę, której nie znał nikt...

Nie, nie tę. Nie tę, że nadal mam zdolności parapsychiczne. Inną tajemnicę.

A oto, co zaszło.

Kiedy Scott, Dave i Ruth rozeszli się, powędrowałam do klasy, gdzie miałam odbyć lekcję z profeso-

rem Le Blanc. Profesor już tam był. Z maleńkiej klasy dochodziły czyste, słodkie dźwięki. Klasy są w zasadzie

dźwiękoszczelne i tak jest rzeczywiście. .. ale tylko jeśli przebywa się w którejś z sal. Na korytarzu słychać

wszystko.

A tym razem słychać było wspaniałą, przejmującą muzykę Bacha. Flecista grał w sposób tak elegancki,

tak pewny, tak... no cóż, pełen uczucia, że prawie się popłakałam. Byłam oczarowana, stałam pod drzwiami i na-

wet do głowy mi nie przyszło zapukać, że już jestem. Nie chciałam, żeby skończyła się ta cudowna muzyka.

Skończyła się jednak. Zaraz potem otworzyły się drzwi i pojawił się profesor Le Blanc, mówiąc:

- Masz dar. Niezwykły dar. Zbrodnią byłoby go nie wykorzystać.

- Tak, panie profesorze - odparł znudzony głos, który wydał mi się dziwnie znajomy.

Spojrzałam, zaszokowana, że tak piękną muzykę wyczarował na flecie uczeń, a nie mistrz. Szczęka mi

opadła.

- Cześć, lesba - powiedział Shane. - Zamknij stodołę, muchy wlatują.

- Ach - powiedział profesor Le Blanc, zauważywszy moją obecność. - Wy się znacie? Och, tak, oczywi-

ście, Jessico, jesteś jego wychowawczynią, zapomniałem. Możesz mi zatem wyświadczyć ogromną przysługę.

background image

Nie odrywałam oczu od Shane'a. Nie mogłam się otrząsnąć. Ta muzyka? Ta piękna muzyka była dzie-

łem Shane'a?

- Postaraj się - powiedział profesor Le Blanc, kładąc dłonie na pulchnych ramionach Shane'a - aby ten

młody człowiek zrozumiał, jak rzadki talent posiada. Twierdzi, że matka zmusiła go do przyjazdu na obóz Wa-

wasee. On sam wolałby obóz bejsbolowy.

- Futbolowy - sprostował Shane z goryczą. - Nie chcę grać na flecie. Dziewczyny grają na flecie.

Mówiąc to, patrzył na mnie wyzywająco, jakby spodziewał się, że zechcę zaprzeczyć.

Nie odezwałam się. Nie mogłam. Nadał byłam w mocy uroku. Myślałam tylko: Shane? Shane gra na

flecie?. Powiedział, co prawda, że gra na flecie „ręcznym”, ale wzięłam to za głupi żart.

Nie mogłam uwierzyć. Shane grał tak cudownie na instrumencie, który ja również wybrałam? Shane?

Mój Shane?

Profesor Le Blanc kiwał smętnie głową.

- Nie bądź śmieszny - zwrócił się do Shane'a. - Większość wielkich flecistów na świecie to mężczyźni.

Z twoim talentem, młody człowieku, pewnego dnia możesz znaleźć się wśród nich.

- Nie, jeśli przyjmą mnie do Niedźwiedzi - zauważył Shane.

- No tak - odparł profesor Le Blanc, lekko zaszokowany. - Ee, wtedy może nie...

- Czy to już koniec lekcji? - zapytał Shane, wykręcając szyję, żeby spojrzeć profesorowi w twarz.

- Eee - mruknął profesor. - Tak, rzeczywiście, koniec.

- Dobrze - powiedział Shane, wkładając futerał z fletem pod pachę. - No to spadam stąd.

Po tych słowach wymaszerował z pokoju.

Razem z profesorem Le Blanc spoglądaliśmy za nim przez dłuższą chwilę. Potem nauczyciel jakby się

ocknął i otwierając drzwi do klasy, powiedział z wymuszoną wesołością:

- No, dobrze, zobaczmy, Jessico, co ty potrafisz. Zagraj coś dla mnie. - Podszedł do pianina stojącego w

kącie pokoiku o rozmiarach małej garderoby, usiadł na stołku i wyjął palmtopa. - Zwykłem oceniać poziom

umiejętności moich uczniów, zanim zabieram się do lekcji.

Otworzyłam futerał i zaczęłam składać instrument, ale myślami błądziłam gdzie indziej. Przeżywałam

to, co się wcześniej zdarzyło. Nie mieściło mi się w głowie, że Shane potrafił tak grać. Nie mogłam uwierzyć.

Dzieciak grał pięknie, poruszająco, jakby dawał się porwać melodii, a każdy dźwięk wydawał się anielsko - nie-

mal boleśnie - czysty. Ten sam Shane, który podczas lunchu władował sobie całego hamburgera do ust - byłam

świadkiem - bułkę i wszystko, a potem połknął, praktycznie w całości, tylko dlatego, że założył się z Arturem.

Ten sam Shane. Ten Shane potrafił grać jak anioł.

I wcale mu na tym nie zależało. Wolałby jechać na obóz piłkarski.

Kłamał. Zależało mu. Nikt nie mógłby tak grać, gdyby mu nie zależało. Nikt.

Przyłożyłam flet do ust i zaczęłam grać. Nic specjalnego. Green Day. Time of Our Lives. Trochę doda-

łam od siebie, bo to dość prosta piosenka. Ale myślałam tylko o Shanie. Musiał mieć niezgłębione pokłady

uczuć, żeby wznieść się do takiego poziomu.

A on chciał grać w futbol.

W którymś momencie mojego recitalu profesor Le Blanc podniósł głowę znad palmtopa i zaczął mi się

przyglądać. Kiedy skończyłam, powiedział:

- Zagraj, proszę, coś innego.

background image

Sięgnęłam po swój rezerwowy utwór. Fascynująca melodia. Wszystkim się podoba. W każdym razie

podobała się mojemu tacie, kiedy ćwiczyłam w domu. Zwykle grałam to dwa razy szybciej, żeby mieć z głowy.

Teraz też tak zrobiłam.

Dlaczego dziecko, obdarzone takim talentem muzycznym, zachowywało się tak koszmarnie, zastana-

wiałam się. Ten chłopak, który przed chwilą wydobył z fletu nieziemsko piękną muzykę, dziś rano powiedział

Lionelowi, że zamoczył jego szczoteczkę do zębów w ubikacji - wtedy, oczywiście, kiedy Lionel już ją włożył

do ust. Jak to możliwe? Nie mogłam pojąć.

Profesor Le Blanc przerzucał papiery w teczce.

- Proszę - powiedział. - Teraz to. - Położył książkę z nutami na stojaku przy moim krześle.

Brahms. I Symfonia. O co mu chodziło, żebym zasnęła? To była zniewaga. Rany, grałam to w pierwszej

klasie. Przesunęłam palcami po otworach fletu. Mój flet, rzecz jasna, ma otwory jak trzeba. To zabytkowy in-

strument, odziedziczony po jakimś tajemniczym członku klanu Mastrianich, który wszedł w jego posiadanie w

podejrzanych okolicznościach. No, dobra, to pewnie nie byle jaki flet.

Jednego nie mogłam pojąć. Dlaczego Bóg - wcale nie twierdzę, że jestem taka przekonana o jego istnie-

niu, ale dla potrzeb dyskusji przyjmijmy, że istnieje - obdarzył takiego chłopaka jak Shane talentem tej miary?

Poważnie. Dlaczego Shane posiadł tak niewiarygodny dar w dziedzinie muzyki, podczas gdy byłby o niebo

szczęśliwszy, biegając po boisku i kopiąc piłkę?

Powiadam wam, jeśli to nie jest dowód na istnienie Boga i jego czyjej kiepskie poczucie humoru, to już

sama nie wiem.

- Dość. - Profesor Le Blanc zabrał Brahmsa i zastąpił go innym nutami.

Beethoven. III Symfonia.

Nie wiem, jak długo siedziałam, gapiąc się na nią. Może całą minutę, zanim wreszcie zdołałam wydu-

sić:

- Ee, panie profesorze. Nie znam tego utworu. Profesor Le Blanc, z ramionami skrzyżowanymi na pier-

si, siedział na stołku obok pianina. Odłożył palmtop i przyglądał mi się bardzo uważnie. Fakt, że istotnie był

dość przystojny, wcale nie czynił tej sytuacji znośniejszą. Przypominał trochę jastrzębia, który zatacza coraz cia-

śniejsze kręgi nad polem kukurydzy, każąc się zastanawiać, co takiego upatrzyło sobie głupie ptaszysko. Może

mysz, a może rozkładające się ciało człowieka?

Profesor Le Blanc powiedział, wymawiając słowa powoli i wyraźnie:

- Wiem, Jess, że nie znasz tego utworu. Chcę się przekonać, czy potrafisz go zagrać.

Gapiłam się w nuty.

- Dobrze - odezwałam się po chwili. - Pewnie potrafiłabym. Czy mógłby pan mi to najpierw zanucić?

Nie wydawał się zaskoczony moją prośbą. Potrząsnął głową, tak że jego dość długie kręcone włosy - na

pewno dłuższe od moich - rozsypały się w nieładzie.

- Nie - odparł. - Nie mam zwyczaju nucić. Zaczynaj, proszę. Poruszyłam się niespokojnie na krześle.

- Tylko że - wyjaśniłam - nasz nauczyciel muzyki zwykle najpierw nuci cały utwór i ja naprawdę...

- Aha!

Profesor Le Blanc wrzasnął tak głośno, że o mało nie upuściłam fletu. Wycelował we mnie Oskarży-

cielsko długi palec.

- Ty - powiedział ni to triumfalnie, ni to ze zgrozą - nie potrafisz czytać nut.

background image

Poczułam, że moje uszy stają się różowe, jak przedtem uszy Karen Sue. Nawet nie różowe. Czerwone.

Uszy mi płonęły. Twarz mi płonęła. Klasa była klimatyzowana do tego stopnia, że można by siedzieć w ciepłej

kurtce, ale ja się topiłam z gorąca.

- To nieprawda - powiedziałam, siląc się na obojętny ton. Żaden problem z twarzą czerwoną jak wóz

strażacki. - Ta nuta, na przykład - wskazałam - to ósemka. A ta, tam, to cała nuta.

- A to? - zapytał profesor Le Blanc. - Co to za nuta? Skuliłam się. Ale wpadka.

- Panie profesorze - powiedziałam. - Nie muszę czytać nut. Wystarczy, że raz wysłucham melodii, a...

- . ..potem potrafię ją zagrać. Tak, tak, wiem. Wiem wszystko o takich jak ty. Takich wystarczy - że -

raz - usłyszę - i - już - wiem. - Potrząsnął głową z obrzydzeniem. - Czy profesor Alistair wie o tym?

Poczułam, jak stopy pocą mi się w pumach, tak mnie przeraził.

- Nie - odparłam. - Nie powie mu pan, prawda?

- Nie powiem? - Profesor Le Blanc poderwał się ze stołka. - Mam nie mówić dyrektorowi Alistairowi,

że jedna z wychowawczyń jest muzyczną analfabetką?

Ostatnie słowo wywrzeszczał. Każdy, kto by akurat przechodził korytarzem, mógł to usłyszeć. Odezwa-

łam się cichutko:

- Proszę, profesorze Le Blanc. Niech mnie pan nie wydaje. Nauczę się czytać ten utwór. Przyrzekam.

- Nie chcę, żebyś się nauczyła czytać ten utwór. - Profesor Le Blanc przemierzał teraz pokój wzdłuż i

wszerz. Jako że pomieszczenie miało jakieś dwa metry na dwa, dużo się nie nachodził. - Powinnaś umieć odczy-

tać dowolny utwór. Jak możesz być tak leniwa? To, że jesteś w stanie zagrać utwór po jednokrotnym wysłucha-

niu, ma stanowić wymówkę, żeby się nigdy nie nauczyć nut? Powinnaś się wstydzić. Powinnaś wrócić tam, skąd

przyszłaś, i pracować w supermarkecie jako torbowa.

Oblizałam wargi. Zrobiłam to mimowolnie. Kompletnie mi zaschło w ustach.

- Ee... panie profesorze? - wykrztusiłam.

Nadal chodził tam i z powrotem, dysząc przy tym ciężko. W szkole kazali nam przeczytać książkę o

jednym facecie o imieniu Heathcliff, któremu podobała się głupia gęś o imieniu Cathy, która go nie znosiła i,

słowo daję, profesor Le Blanc przypominał mi tamtego Heathcliffa. Też się tak indyczył bez sensu.

- Co? - ryknął w moją stronę. Przełknęłam ślinę.

- Pakowaczka. - Spojrzał na mnie, nie rozumiejąc. - Powiedział pan, że powinnam pracować jako torbo-

wa. Ale mówi się: pakowaczka.

Profesor Le Blanc wskazał drzwi.

- Precz! - zaryczał.

Byłam w szoku. To nie w porządku. Na filmach, kiedy okazuje się, że bohater nie umie czytać, wszyscy

mu współczują i próbują biedakowi pomóc. Tak jak Jane Fonda pomogła Robertowi De Niro na tym strasznie

nudnym filmie, który musiałam kiedyś obejrzeć z mamą. Nie mogłam uwierzyć, że profesor Le Blanc może być

taki niewrażliwy. Mój przypadek, jak się tak bliżej zastanowić, był głęboko tragiczny.

Postanowiłam zaapelować do jego uczuć... jeśli w ogóle miał jakieś uczucia, w co zwątpiłam.

- Profesorze - powiedziałam. - Proszę posłuchać. Wiem, zasługuję, żeby mnie wyrzucono i w ogóle, ale

częściowo właśnie dlatego zdecydowałam się tu przyjechać. To znaczy, zdaję sobie w pełni sprawę, że moja nie-

umiejętność czytania nut hamuje mój rozwój artystyczny i miałam nadzieję, że tutaj zyskam szansę, żeby to, no,

wie pan, naprawić.

background image

Absolutnie nie wierzyłam, że da się nabrać na tę gadkę, ale ku mojej nieopisanej uldze, dał się. Nie

mam pojęcia, dlaczego. Może dlatego, że się cała trzęsłam. Nie ze zdenerwowania. To znaczy denerwowałam

się, ale nie aż tak. Podgrzewany bufet nie napawał mnie aż takim przerażeniem. Trzęsłam się, bo w klasie było

jakieś dziesięć stopni.

Jednak profesor Le Blanc uznał chyba, że dostatecznie mnie nastraszył, bo w końcu obiecał, że nie na-

skarży Alistairowi. Chociaż nie przyszło mu to łatwo. Potem oświadczył, że jego plan zajęć jest kompletnie wy-

pełniony i w związku z tym nie ma czasu, żeby mnie uczyć nut i przygotowywać do występu na uroczystość za-

kończenia. A ja na to, że wcale nie chcę brać udziału w tym kretyńskim koncercie. Profesor się obruszył, bo ten

koncert miał być uwieńczeniem naszej sześciotygodniowej pracy na obozie.

W końcu ustaliliśmy, że będziemy się spotykać trzy razy w tygodniu o siódmej rano - tak, o siódmej

rano - żebym się nauczyła, co koniecznie potrzebne. Usiłowałam mu wytłumaczyć, że o siódmej rano odbywa

się kąpiel morsów i jest to akurat jedyny moment, kiedy mogę wziąć kąpiel, ale to go nie wzruszyło.

Boże. Muzycy. Chimeryczni do przesady.

Siedząc w Brzozowej Chatce, myśląc o tym, jak o mało nie wyleciałam z pracy i snując opowieść o

Paulu Hucku, zastanowiłam się, ile z tych dzieci, które mnie teraz słuchają, wyrośnie na takiego profesora Le

Blanc. Prawdopodobnie wszystkie. Zrobiło mi się smutno. Bo nie wydaje się, żeby w ogóle miały szansę wyro-

snąć na kogoś innego, skoro wolno im się było bawić tylko dwie godziny dziennie.

Z wyjątkiem, naturalnie, Shane'a. Shane, jedyny spośród uczestników obozu Wawasee, który mógłby

pewnego dnia, gdyby chciał, zarabiać na życie jako muzyk, miał to gdzieś. Nie chciał się poświęcić muzyce.

Chciał zostać piłkarzem.

Mogłam go do pewnego stopnia zrozumieć. Wiedziałam, jakim obciążeniem jest dar, o który się nie

prosiło.

- ...tak więc Paul Huck podejmował się prostych prac w okolicy - ciągnęłam - takich, jak koszenie traw-

ników i sprzątanie podwórek latem oraz cięcie drewna na opał zimą. Prawie nie zwracano na niego uwagi, a jeśli

już, to uznawano, że jest w sumie sympatycznym facetem. Może niekoniecznie takim, który ma dobrze poukła-

dane pod sufitem...

Zerknęłam na Scotta i Dave'a. Siedzieli na parapecie. Za parę minut, na mój sygnał, jeden z nich za-

kradnie się do kuchni, żeby powiedzieć swoją kwestię.

- Ale tak naprawdę w głowie Paula Hucka działo się mnóstwo - powiedziałam. - Ponieważ Paul Huck,

wykopując pieńki drzew na podwórku czy wykonując jakąś inną pracę, obserwował ludzi. A najbardziej lubił się

przyglądać dziewczynie o imieniu Claire, która latem codziennie wchodziła na dach nad gankiem, żeby opalać

się w kusym bikini.

Denerwujące, jak do swoich opowieści wprowadzałam, mimo woli, prawdziwe osoby. W wersji taty

dziewczyna nazywała się Debbie. Ale mnie bardziej pasowała Claire Lippman, która w przyszłym roku miała

skończyć nasze liceum.

- Paul zadurzył się w Claire - opowiadałam. - I to jak! Myślał o niej każdego rana, jedząc śniadanie.

Myślał o Claire, kosząc trawę po południu. Myślał o Claire, jedząc spóźniony obiad wieczorem. Myślał o Claire,

leżąc w łóżku po długim dniu pracy. Paul Huck myślał o Claire przez cały czas.

Ale - popatrzyłam na wszystkie twarze zwrócone w moją stronę - Claire Lippman nie myślała o Paulu

Hucku przy śniadaniu. Nie myślała o nim, opalając się nad gankiem każdego popołudnia. Nie myślała o nim

background image

przy obiedzie i z pewnością nie myślała o nim, zanim zasnęła wieczorem w łóżku. Claire Lippman w ogóle nie

myślała o Paulu Hucku, ponieważ ledwie pamiętała, że ktoś taki istnieje. Dla Claire Paul był jedynie robot-

nikiem, który na wiosnę wyrzucał z komina gniazda wiewiórek oraz usuwał martwe oposy z dekoracyjnej stu-

dzienki na podwórku. I to wszystko.

Czułam, jak dzieci robią się niespokojne. Nadszedł czas, żeby przejść do okropnego sedna.

- Paul - oznajmiłam słuchaczom - nie mógł dłużej tego znieść. Wiedział, że jeśli ma zdobyć serce Cla-

ire, musi działać. Tak więc pewnego wiosennego dnia, kiedy czyścił rynny w jej domu, wpadł na pewien po-

mysł. Postanowił jej powiedzieć, co czuje.

Akurat wtedy, kiedy o tym pomyślał, Claire pojawiła się w pokoju za oknem tuż koło niego. Paul uznał,

że to idealna okazja, żeby z nią porozmawiać. Już miał zapukać do okna, kiedy Claire zaczęła się rozbierać. -

Rozległ się chichot, który puściłam mimo uszu. - Wiecie, to była łazienka i Claire zamierzała właśnie wziąć

prysznic. Nie zauważyła Paula za oknem... A Paul, no cóż, nie wiedział, co zrobić. Nigdy przedtem nie widział

nagiej kobiety, a co dopiero Claire, miłości swojego życia. Więc po prostu zastygł na tej drabinie, nie był w sta-

nie się poruszyć.

Kiedy więc Claire przypadkiem spojrzała w okno i zobaczyła Paula, przeraziła się i krzyknęła tak gło-

śno, że Paul o mało nie spadł z drabiny.

Ale Claire nie przestała krzyczeć. Wrzeszczała dalej, aż usłyszeli ją wszyscy sąsiedzi. Spojrzeli w górę,

zobaczyli Paula Hucka gapiącego się w okno łazienki Claire Lippman i... No cóż, nie wiedzieli, że Paul czyścił

rynny. Dla nich był zawsze dziwnym facetem, który w wieku dwudziestu paru lat wciąż mieszka z rodzicami i

ma rozum dziewięcioletniego dziecka. Wiadomo, co takiemu przyjdzie do głowy? Więc ludzie na dole też pod-

nieśli wrzask, a Paul tak się przestraszył, że zeskoczył z drabiny i zaczął uciekać ile sił w nogach.

Paul nie miał pojęcia, co złego zrobił, ale wyobraził sobie, że to musiało być bardzo, bardzo złe, skoro

rozgniewał aż tylu ludzi. Wiedział też, że ktoś pewnie wezwie policję, a policja zabierze go do więzienia. Więc

Paul nie wrócił do domu, bo myślał, że tam przede wszystkim będą go szukać. Pobiegł za miasto, gdzie była ja-

skinia. Nikt nie odważał się do niej wchodzić, bo mieszkały w niej nietoperze i inne podejrzane stworzenia. Paul

jednak bardziej bał się policji niż nietoperzy, więc schował się w jaskini.

Teraz, kiedy Claire uspokoiła się, zdała sobie sprawę, co naprawdę zaszło, i zrobiło jej się głupio. Nie

przyznała jednak głośno, że się pomyliła - że sama prosiła Paula o wyczyszczenie rynien i że Paul właśnie dlate-

go stał na drabinie. Nie chciała robić z siebie idiotki. Zatrzymała więc tę informację dla siebie i pozwoliła, by lu-

dzie nadal myśleli, że Paul ją podglądał.

Opisałam dalej, jak Paul, śmiertelnie przerażony, siedział w jaskini. Siedział całą noc i cały następny

dzień, i następną noc także. Mówiłam o tym, jak rodzice Paula martwili się o niego. Wezwali na pomoc policję,

ale to tylko pogorszyło sprawę, bo kiedy Paul wyszedł z jaskini, żeby sprawdzić, czy ludzie nadal go szukają,

zobaczył przejeżdżający samochód szeryfa. Schował się jeszcze głębiej w jaskini.

- Kiedy chciało mu się pić, pił wodę spływającą ze skały. Ale w jaskini nie było pożywienia - powie-

działam. - A Paul nie mógł wyjść, żeby coś sobie kupić, bo zostałby schwytany. W końcu tak bardzo zgłodniał,

że po prostu stracił rozum. Zobaczył nietoperza, złapał, oderwał mu głowę i pożarł go na surowo.

Słuchacze wydali pomruk dezaprobaty.

To był, jak wyjaśniłam chłopcom, początek jego szaleństwa. Żywił się wyłącznie wodą z jaskini i mię-

sem nietoperzy. Schudł okropnie i wyrosła mu długa, zmierzwiona broda. Nie mógł myć włosów, bo nie miał

background image

żadnego szamponu, więc pełno w nich było brudu i patyków. Ubranie podarło się na nim i wisiało w strzępach.

Nie mógł się jednak zdecydować na opuszczenie jaskini, tak bardzo wstydził się tego, co rzekomo zrobił Claire.

- Mijał czas. Nadeszła zima. Wkrótce Paulowi skończyły się nietoperze. Nie miał wyboru, musiał za-

cząć wychodzić. Nocą wypuszczał się do miasta i grzebał w śmieciach. Wyszukiwał stare kości od kurczaka i

zepsute mleko. Dzięki temu nie umarł z głodu. Czasami widywały go małe dzieci, które budziły się w nocy. Na-

stępnego dnia rano opowiadały rodzicom o dziwnym, długowłosym człowieku, a rodzice zwykle odpowiadali:

„Przestań zmyślać”.

Dzieci jednak wiedziały, że mają rację.

Mijały lata. Pewnej nocy Paul Huck znalazł przypadkiem w śmieciach starą gazetę. Gazety niespecjal-

nie interesowały Paula Hucka w związku z tym, że nie bardzo umiał czytać. Ale w tej było zdjęcie. Przyjrzał mu

się w świetle księżyca i stwierdził, że przedstawia jego dawną miłość, Claire Lippman. Nie potrzebował czytać,

żeby zorientować się, dlaczego zdjęcie Claire zamieszczono w gazecie. Dziewczyna miała na sobie suknię ślub-

ną i welon. Claire Lippman wyszła za mąż.

Paul, szalony, nie myślał już jak normalna osoba - zwłaszcza że i przedtem miał nie wszystkie klepki w

porządku. Na skutek diety złożonej z nietoperzy i odpadków, którymi żywił się przez ostatnich parę lat, jego stan

pogorszył się znacznie. Tak więc to, co Paulowi wydawało się znakomitym pomysłem - a mianowicie, że powi-

nien dać Claire prezent ślubny na dowód, że nie żywi urazy - normalnej osobie nie przyszłoby do głowy.

Co gorsza - powiedziałam - Paul zaczął chodzić po podwórkach w całym mieście, zrywając wszystkie

róże, jakie mu wpadły w ręce. Robił to, oczywiście, w środku nocy. Dzieci budziły się, wyglądały przez okno i

mówiły: „O, znowu przyszedł Paul Huck” i zastanawiały się, na co mu te róże.

Paul zaś zebrał wszystkie róże i ułożył je na ganku przed domem Claire Lippman, tak żeby od razu je

zobaczyła, jak tylko rano wyjdzie z domu.

Wtedy właśnie - oznajmiłam - zdarzyło się po raz pierwszy, że obudził się jakiś dorosły i usłyszał Paula

Hucka. To był mąż Claire, Simon, który nie pochodził z tego miasta. Nie wiedział, kim był Paul Huck. Kiedy

zszedł na dół do kuchni, żeby napić się mleka, zobaczył wielkiego, kudłatego mężczyznę, pokrytego brudem i

krwią, bo kolce róż pokłuły Paula na całym ciele, stojącego przed drzwiami. Simon nie namyślał się długo. Zła-

pał, co było pod ręką - a był to nóż do krojenia mięsa - otworzył drzwi i zapytał: „Kim ty, do diabła, jesteś?”.

Paul był zaskoczony, że ktoś do niego przemawia - nie słyszał ludzkiej mowy od pięciu długich lat. Aż

podskoczył i okręcił się w miejscu. Simon nie zrozumiał, że Paul się po prostu przestraszył. Sądził, że ten

ogromny, włochaty, zakrwawiony człowiek zaraz się na niego rzuci. Więc cisnął nóż, który trafił Paula pod bro-

dę i traach... uciął mu głowę. Paul Huck przestał żyć.

W pokoju zapadła cisza.

Opowiedziałam, jak mąż Claire, przerażony tym, co zrobił, wbiegł do środka, żeby wezwać policję.

Claire usłyszała hałas i zeszła na dół. Wyszła na ganek. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyła, były róże. Drugą -

wielkie, pokryte krwią ciało, leżące wśród kwiatów. Ostatnią - na wpół zagrzebana w różach głowa.

Pomimo długiej brody i wywróconych oczu Claire rozpoznała Paula Hucka. Róże w połączeniu z cia-

łem Paula Hucka dały jej rozwiązanie zagadki. Zrozumiała, że jej mąż zabił właśnie niewinnego człowieka, któ-

ry przez ostatnie pięć lat żył z jej powodu jak zwierzę.

- Claire nie pozwoliła Simonowi zadzwonić na policję. Wytłumaczyła mu, że zabił zupełnie niewinnego

człowieka. Paul nie chciał wyrządzić nikomu najmniejszej krzywdy. Jeśli wieść o tym, co się stało, przekonywa-

background image

ła, rozniesie się po miasteczku - gdzie jej mąż jest szanowanym chirurgiem - ich życie legnie w gruzach. Przeko-

nała Simona. Powiedziała jeszcze, że muszą ukryć ciało i udawać, że wszystko jest w porządku.

Simonowi to było nie w smak, ale zależało mu na utrzymaniu wysokiej pozycji w hierarchii społecznej

miasteczka. Tak więc doszli do porozumienia: on miał się pozbyć ciała, a Claire głowy.

Claire zgodziła się. Kiedy więc Simon zawijał ciało Paula w koce - żeby nie zakrwawiło nowego samo-

chodu w drodze nad jezioro, gdzie zamierzał je utopić - Claire wzięła głowę i ukryła ją w pierwszym miejscu,

które jej przyszło na myśl: na dnie studzienki na podwórku.

Kiedy Simon wrócił znad jeziora, oboje uprzątnęli krew i róże. Potem, kompletnie wyczerpani, położyli

się spać.

Przez pierwsze dni wszystko szło dobrze. Nikt w miasteczku, poza dziećmi, od pięciu lat nie widział

Paula Hucka, więc nie zauważono, że nagle zniknął. Claire i Simon zdołali niemal zapomnieć o tym okropnym

wydarzeniu. Zdawało się, że ich życie wróci do normy.

Aż do pierwszej pełni księżyca po morderstwie. Claire i Simon obudzili się w nocy, słysząc głośne jęki

dobiegające z podwórka. Najpierw sądzili, że to wiatr. Ale w tym upiornym zawodzeniu dały się wyróżnić sło-

wa: „Gdzie... jest... moja... gdzie... moja...?”

Próbowali sobie wmawiać, że im się wydaje. Ale potem dziwne dźwięki rozległy się bliżej i wyraźnie

usłyszeli: „Gdzie jest moja głowa?” Claire i Simon wyskoczyli z łóżek, założyli szlafroki i pognali w dół po

schodach. Wyjrzeli na podwórko i zobaczyli coś przerażającego. W świetle księżyca stało bezgłowe ciało Paula

Hucka, oblepione wodorostami i ociekające wodą, lamentując: „Gdzie... jest... moja... głowa?” A z głębi studni

coś odpowiedziało: „Na... dnie... studni!”

Claire z mężem oszaleli ze strachu. Uciekli z domu tej samej nocy i nigdy nie wrócili, nawet po rzeczy.

Wynajęli firmę, która sprowadziła ich dobytek. Wystawili dom na sprzedaż.

- Ale wiecie co? - popatrzyłam po majaczących w słabym świetle latarki twarzach. - Nikt nie kupił tego

domu. Jakby wszyscy czuli, że coś jest nie tak. Nikt go nie kupił i powoli, powoli, dom obrócił się w ruinę. Wan-

dale wrzucali kamienie przez okna, zalęgły się szczury, a nietoperze, takie jak te, którymi kiedyś żywił się Paul

Huck, zamieszkały na strychu. Do dziś dnia jest pusty. Nocami, przy pełni księżyca, jeśli wyjdziecie na podwór-

ko, wciąż możecie usłyszeć, jak jęczy wiatr, a może Paul Huck: „Gdzie... jest... moja... głowa?”

Z ciemnej kuchni dobiegło głuche zawodzenie: „Na... dnie... studni!”

Chłopcy wrzasnęli ze strachu. Scott, uśmiechając się od ucha do ucha, wyłonił się z kuchni. Frontowe

drzwi otworzyły się z trzaskiem i blady jak ściana, zadyszany Shane zawołał od progu:

- Słyszeliście to? Słyszeliście? To on, to Paul Huck! Przyszedł po nas! Proszę, nie każ mi spać na ze-

wnątrz, już będę grzeczny, przysięgam!

Od tej chwili zaczęłam trochę lepiej rozumieć - tylko trochę lepiej - jak to możliwe, że ten okropny Sha-

ne potrafi tak cudownie grać.

background image

9

Kiedy obudziłam się rano następnego dnia, wiedziałam, gdzie jest Keely Herzberg.

Tę informację musiałam na razie zachować dla siebie. Nie mogłam pobiec do gabinetu Pameli i powie-

dzieć jej, co wiem. Jeszcze nie teraz. Chciałam zorientować się w sytuacji. Musiałam być pewna, że Keely chce,

aby ją odnaleziono.

A dzięki Paulowi Huckowi wiedziałam, jak się do tego zabrać.

No, niezupełnie dzięki Paulowi Huckowi. Dzięki temu, że poprzedniego wieczoru gościłam u siebie

Scotta, Dave'a i dzieciaki, sporo się dowiedziałam o telefonach. Okazało się, że wszyscy wychowawcy mają te-

lefony komórkowe. Poważnie. Wszyscy, z wyjątkiem Ruth i mnie... i Karen Sue Hanky, jak sądzę, jako że Ka-

ren nigdy nie zrobiłaby czegoś, co można by uznać za łamanie regulaminu.

Nie wiem, dlaczego Ruth i ja tak bardzo odstajemy. Chyba jesteśmy jedynymi szesnastoletnimi dziew-

czynami w Indianie, które nie mają komórki. Chyba coś jest nie tak z naszymi rodzicami? Przecież powinni nam

kupić telefony, prawda? Żebyśmy na przykład mogły ich zawiadomić, gdybyśmy chciały później wrócić, czy

coś.

Tyle że my z Ruth nigdy nie wracamy późno, bo nigdzie nas nie zapraszają. To dlatego, że jesteśmy

świruskami z orkiestry. Och, i z powodu moich „problemów”, tak mi się wydaje.

Ale wszyscy pozostali wychowawcy na obozie mieli komórki. Dzwonili i odbierali telefony przez cały

dzień. Przestawiali je po prostu na wibrowanie i odbierali poza zasięgiem wzroku Pameli i dyrektora Alistaira.

Przy śniadaniu Scott i Dave - niewymownie wdzięczni za to, że przestraszyłam ich podopiecznych, któ-

rzy teraz spełniali grzecznie wszystkie polecenia, z pójściem spać włącznie - ochoczo zaproponowali mi swoje

komórki.

Wzięłam telefon Dave'a, ponieważ miał mniej guzikowi robił wrażenie mniej skomplikowanego. Potem

wymknęłam się z jadalni i poszłam do Jamy, gdzie o tej porze nie było żywego ducha. Wydawało mi się, że tam

powinien być dobry odbiór...

I miałam nadzieję, że federalni nie zdołają mnie tam nakryć, jeśli nadal mnie szpiegowali.

Po pięciu sygnałach Rob wreszcie odebrał.

- Cześć, to ja - powiedziałam. A potem, na wypadek, gdyby tłumy dziewcząt dzwoniły do niego przed

dziewiątą rano, dodałam: - Jess.

- Wiem, że to ty - powiedział Rob. Nie wydawał się wcale śpiący. Zwykle otwiera warsztat wuja, więc

wstaje dość wcześnie. - Co słychać? Jak tam śpiewy chóralne?

- To obóz dla instrumentalistów, nie śpiewaków. - Wszystko jedno. Co u ciebie?

Nie wiem dlaczego, ale głos Roba sprawia, że zaczynam się trząść, tak samo jak w przeklimatyzowanej

klasie poprzedniego dnia... tylko że trzęsę się w środku, nie na zewnątrz. Nie wiem. Ale żywię uzasadnione po-

dejrzenia, że ta przypadłość zaczyna się na literę M.

Chociaż, z drugiej strony, nie ma najmniejszego sensu zakochiwać się w chłopaku, który w sposób

oczywisty nie chce mieć ze mną nic wspólnego. Dlaczego nie chce uwierzyć, że jesteśmy dla siebie stworzeni?

Przecież poznaliśmy się podczas odsiadki. Czy trzeba coś jeszcze dodawać?

- Wszystko w porządku - odparłam. - Tylko mam jeden drobny problem.

- Tak? O co chodzi?

background image

Próbowałam sobie wyobrazić, jak Rob wygląda teraz, kiedy siedzi w kuchni - mają z mamą tylko jeden

telefon, który znajduje się w kuchni. Wyobraziłam go sobie w dżinsach. Nigdy nie widziałam, żeby nosił inne

spodnie. Nic nie szkodzi, bo jest mu w nich świetnie. Tak, jakby jego siedzenie zostało specjalnie zaprojektowa-

ne po to, aby opinała je para levisów, a jego szerokie ramiona zarysowane tak, aby efektownie wypełniały skó-

rzaną kurtkę do jazdy na motocyklu.

Na resztę jego osoby też da się patrzeć bez obrzydzenia.

- Dobrze - powiedziałam, starając się nie pamiętać, jak jego ciemne kręcone włosy, które zazwyczaj

proszą się o fryzjera, opadły na mój policzek ostatnim razem, kiedy pozwolił mi się pocałować. To było tak daw-

no temu. Och, Boże, dlaczego nie mogę być parę lat starsza?

- Posłuchaj - powiedziałam. - Jest taka sprawa... - Opowiedziałam mu, w skrócie, o Jonathanie Herzber-

gu. - No więc - zakończyłam - ktoś mnie musi podwieźć do Chicago, żebym sprawdziła na miejscu, jaka jest sy-

tuacja. Wiem, że ty pracujesz, ale tak się zastanawiałam, czy jakbyś miał dzień wolny, to nie mógłbyś...

- Mastriani - powiedział. Nie złościł się ani nic, mimo że próbowałam go wykorzystać... i to się jaskra-

wo rzucało w oczy. - Jesteś o cztery godziny drogi stąd.

Skrzywiłam się. Miałam nadzieję, że przypomni sobie o tym dopiero wtedy, jak się zgodzi. Widzicie,

wyobrażałam sobie, obmyślając tę rozmowę, że Rob tak się podnieci telefonem ode mnie, że od razu wskoczy na

motor i zjawi się na obozie, nie zadając zbędnych pytań.

W prawdziwym życiu mężczyźni jednak zadają pytania.

- Wiem, że to daleko - powiedziałam. Głupia. Czego się spodziewałaś? Powiedział, że nie chce z tobą

chodzić. Kiedy to się przebije do twojej tępej mózgownicy? - Wiesz co? - odezwałam się po chwili. - Nie szko-

dzi. Poproszę kogoś innego...

- Nie podoba mi się to - powiedział Rob. Myślałam, że nie podoba mu się pomysł, że kto inny mnie za-

wiezie, i rozanieliłam się na chwilę, ale potem Rob dodał: - Dlaczego, u diabła, twój brat powiedział temu face-

towi, gdzie jesteś?

Westchnęłam. Rob nie miał nigdy okazji poznać Douglasa. Ani też nikogo z mojej rodziny, skoro już o

tym mowa, z wyjątkiem taty, z którym rozmawiał tylko raz przez jakąś minutę. Nie sądzę, żeby któreś z rodzi-

ców przyjęło z zachwytem wiadomość, że zakochałam się w chłopaku poznanym w szkole podczas odsiadki.

Albo że powodem, dla którego nie chodzimy ze sobą, jest fakt, że Rob ma kuratora i nie chce się nara-

żać, spotykając się z małoletnią.

Słowo daję, moje życie strasznie się skomplikowało.

- Skąd wiesz - ciągnął Rob - czy to nie pułapka zastawiona przez tych agentów, którzy cię śledzili? Mo-

gli to ukartować, Mastriani. Niewykluczone, że chcą cię przyłapać na kłamstwie, przekonać się, że nadal masz te

zdolności.

- Wiem - powiedziałam. - Dlatego chcę sprawdzić sytuację. Poproszę kogoś innego, żeby mnie pod-

wiózł. Drobiazg.

- A Ruth? - Rob spotkał Ruth tylko raz albo dwa razy. Kiedyś nazwał ją tłustym kurczakiem, ale szybko

się nauczył, że nie lubię, kiedy ktoś się źle wyraża o mojej najlepszej przyjaciółce. Także Ruth nie pozwalam na-

zywać Roba tak, jak nazywa wszystkich, którzy mieszkają poza granicami miasta: wsiokiem.

Jeśli kiedyś zacznę z Robem chodzić na poważnie, z pewnością dojdzie między nimi do drobnych starć.

- Czy Ruth nie może cię zabrać?

background image

- Nie. - Nie chciałam mu opowiadać, jak to Ruth nie sprawdza się w sytuacjach kryzysowych. - Słuchaj,

nie przejmuj się. Znajdę kogoś. To drobiazg.

- Co to znaczy: znajdziesz kogoś? - Rob wydawał się rozdrażniony, zupełnie bezpodstawnie. Nie jest w

końcu moim chłopakiem, prawda? - Kogo znajdziesz?

- Jest tu trochę ludzi - wyjaśniłam - z samochodami. Muszę się po prostu dowiedzieć, kto będzie mógł

mnie podrzucić.

Na szczycie schodów prowadzących do Jamy ukazał się niespodziewanie Dave. Na mój widok zawołał:

- Hej, Jess, skończyłaś? Muszę zabrać moich chłopaków na muzykę.

- Och - zawołałam. - Jedną chwileczkę. Słuchaj, muszę iść - powiedziałam do telefonu. - Ten chłopak

pożyczył mi telefon, ale teraz muszę go oddać, bo on idzie na zajęcia.

- Co za chłopak? - zapytał Rob. - Tam jest jakiś chłopak? Myślałem, że to obóz dla dzieci.

- Tak - powiedziałam. Czy wyobraźnia mnie poniosła, czy jego głos brzmiał... no, niepewnie? - Ale są

wychowawcy i różni tacy.

- Co robi jakiś chłopak - dopytywał się Rob - jako wychowawca na obozie muzycznym dla małych

dzieci? Chłopcy mogą zajmować się czymś takim?

- No pewnie. Poczekaj chwilę. - Zerknęłam na Dave'a. - Hej, Dave - zawołałam. - Masz samochód,

prawda?

- Tak - odparł Dave. - A co? Zamierzasz stąd zwiać? Do telefonu powiedziałam:

- Wiesz co, Rob? Myślę, że... Ale Rob nie dał mi dokończyć.

- Przyjadę po ciebie o pierwszej - powiedział szybko. Ja na to, kompletnie skołowana:

- Co?

- Będę o pierwszej - powtórzył Rob. - Gdzie się spotkamy? Powiedz, jak tam dojechać.

Ogłupiała ze zdumienia, wytłumaczyłam mu, jak trafić na miejsce i umówiłam się z nim na zakręcie

drogi tuż za główną bramą do obozu. Potem wyłączyłam się, zachodząc w głowę, co go skłoniło do zmiany zda-

nia.

Wdrapałam się po schodach i oddałam Dave'owi telefon.

- Dzięki - powiedziałam. - Uratowałeś mi życie. Dave wzruszył ramionami.

- Naprawdę chcesz dokądś jechać? - Już nie - powiedziałam. - Myślałam...

Wtedy mnie olśniło. Zrozumiałam, dlaczego Rob tak obojętnie potraktował mój wyjazd na siedem tygo-

dni i dlaczego znienacka zmienił zdanie w sprawie swojego przyjazdu:

Nie wiedział, że na obozie będą chłopcy.

Poważnie. Myślał, że na obozie będę ja i Ruth, jakieś dwie setki dzieciaków i tyle. Nie przypuszczał, że

mogą tu być również chłopcy w moim wieku.

To było jedyne wyjaśnienie jego dziwacznego zachowania.

Ale i tak nie miało rąk i nóg. Zęby było prawdziwe, Rob musiałby mnie... no... lubić, a nie podejrzewa-

łam go o to. Bo gdyby naprawdę mnie... no... lubił, nie przejmowałby się tak bardzo głupim kuratorem.

Chociaż, z drugiej strony, perspektywa więzienia nie należy do najprzyjemniejszych.

- Jess? Dobrze się czujesz?

Wzdrygnęłam się. Dave przyglądał mi się uważnie. Odpłynęłam w świat marzeń i zapomniałam o jego

obecności.

background image

- Och - powiedziałam. - Tak. W porządku. Dziękuję. Nie, nie muszę nigdzie jechać. Wszystko dobrze.

Wsunął komórkę do kieszeni.

- Wiesz, Dave, co mi jest potrzebne? - zapytałam.

Potrząsnął głową.

- Nie. Co takiego? Wciągnęłam głęboko powietrze.

- Potrzebny mi jest ktoś, kto dzisiaj po południu mógłby mieć oko na moje dzieciaki - powiedziałam po-

śpiesznie. - Tylko przez jakiś czas. Ja, eee, mogę być trochę zajęta.

Dave, w przeciwieństwie do Ruth, nie utrudniał sytuacji. Wzruszył ramionami i powiedział:

- Nie ma sprawy. Szczęka mi opadła.

- Naprawdę? Nie masz nic przeciwko temu? Parsknął lekceważąco.

- Nie. Dlaczego?

Ruszyliśmy razem w stronę stołówki. Kiedy podeszliśmy bliżej, zauważyliśmy, że większość mieszkań-

ców Brzozowej Chatki zjadła śniadanie i stała przed budynkiem, przyglądając się jednemu z psów obozowych.

- To winogrono - mówił Shane do Lionela. - Zerwij je i zjedz.

- Nie sądzę, żeby to było winogrono - odparł Lionel. - Więc raczej tego nie zrobię, dziękuję.

- Nie, naprawdę. - Shane wskazał coś pod uchem psa. - W Ameryce winogrona rosną tutaj.

Kiedy podeszłam bliżej, zobaczyłam oczywiście, o czym rozmawiają. Koło psiego ucha wisiał wielki,

napełniony krwią bąbel. Trochę przypominał winogrono, ale nie na tyle, żeby nabrać choćby najbardziej łatwo-

wiernego cudzoziemca.

- Shane - powiedziałam ostro, aż podskoczył.

- Co? - Shane zwrócił na mnie niewinne niebieskie oczęta. - Nic takiego nie robiłem, Jess. Słowo.

Co za bezczelne kłamstwo. Aż mną zatrzęsło.

- Robiłeś - powiedziałam. - Próbowałeś namówić Lionela, żeby zjadł kleszcza.

Pozostali chłopcy zachichotali. Mimo że Shane tak się przestraszył wczoraj wieczorem - skończyło się

na tym, że pozwoliłam mu spać w domku, nie miałam sumienia zostawić go na progu po tej historii z Paulem

Huckiem - teraz wrócił do starych zwyczajów.

Następnym razem zmuszę go do spania na tratwie, na środku jeziora, przysięgam na Boga.

- Przeproś - rozkazałam. Shane na to:

- Nie rozumiem, dlaczego miałbym przepraszać za coś, czego nie zrobiłem.

- Przeproś - powtórzyłam. - A potem zdejmij biednemu psu tego kleszcza.

To był błąd. Powinnam była sama usunąć kleszcza.

Drugi błąd popełniłam, odwracając się plecami do chłopców, żeby zerknąć na Dave'a, który przysłuchi-

wał się naszej wymianie zdań z szerokim uśmiechem.

Zeszłej nocy wyznali mi ze Scottem, że wszyscy wychowawcy robią zakłady o wynik tej wojny ner-

wów między mną a Shane'em. Zakłady kształtowały się dwa do jednego na korzyść Shane'a.

- Wybacz, Laj - eu - nel - usłyszałam głos Shane'a.

- Nie zapomnij o tym opowiedzieć - zwróciłam się do Dave'a - twojemu kole...

Ciszę poranka rozdarł nagły krzyk.

Obróciłam się w porę, żeby zobaczyć, jak Lionel w białej koszulce, poplamionej krwią, podnosi pięść i

ładuje ją z całej siły w oko Shane'a. Podejrzewam, że celował w nos, ale chybił.

background image

Shane zatoczył się do tyłu, wyraźnie bardziej zaskoczony niż poszkodowany. Mimo to, natychmiast

wybuchnął dziecinnym, głośnym łkaniem i przyciskając dłonie do twarzy, zawył głosem, w którym brzmiało

niebotyczne zdumienie i uraza:

- Uderzył mnie! Jess, on mnie uderzył!

- Bo on ścisnął bąbel, tak że krew prysnęła na mnie! - oświadczył Lionel, pokazując koszulkę.

- W porządku - powiedziałam, próbując nie zwrócić śniadania. - Wystarczy. Marsz do klasy, obaj.

Lionel, przerażony, zaprotestował:

- Nie mogę iść do klasy w takim stanie!

- Przyniosę ci czystą koszulkę - zapewniłam. - Pójdę do domku, wezmę jakąś i przyniosę ci, kiedy bę-

dziesz na teorii muzyki.

Uspokojony, podniósł futerał z fletem i rzuciwszy ostatnie gniewne spojrzenie na Shane'a, powędrował

do klasy. Shane nie doszedł tak łatwo do siebie.

- To była wpadka! - wrzasnął. - To mu się powinno liczyć za wpadkę, Jess, że mnie uderzył!

Spojrzałam na Shane'a, jakby mówił od rzeczy. Wydaje mi się, że w tym momencie rzeczywiście mu

odbiło.

- Shane - powiedziałam. - Prysnąłeś na niego krwią z kleszcza. Miał prawo cię uderzyć.

- To niesprawiedliwe - zawodził. - To niesprawiedliwe!

- Na Boga, Shane - powiedziałam lekko rozbawiona. - Dobrze, że przyjechałeś na obóz muzyczny, a nie

piłkarski, skoro masz zamiar ryczeć za każdym razem, kiedy oberwiesz w oko.

To może nie było najmądrzejsze z mojej strony, zważywszy wszystkie okoliczności. Twarz Shane'a

skurczyła się z emocji, ale nie umiem powiedzieć, czy było to zmieszanie, czy ból. Zdziwiło mnie, że zdołałam

go urazić. Trudno było uwierzyć, że takie dziecko w ogóle można urazić.

- Nie chciałem przyjechać na ten głupi obóz - ryknął Shane. - Matka mnie zmusiła! Nie pozwoliłaby mi

jechać na obóz futbolowy. Bała się, że połamię sobie te moje cholerne ręce i nie będę mógł grać na głupim fle-

cie.

Zamurowało mnie. Ale teraz już rozumiałam, o co chodziło matce Shane'a. Ten dzieciak urodził się mu-

zykiem.

- Shane - odezwałam się łagodnie. - Twoja mama ma rację. Profesor Le Blanc również. Masz niewiary-

godny talent. Nie wolno go zmarnować.

- Tak jak ty? - zapytał Shane cierpko.

- Co masz na myśli? - Potrząsnęłam głową. - Nie marnuję swoich zdolności muzycznych. To jeden z

powodów, dla których tu jestem.

- Nie mówię o twoich zdolnościach muzycznych. Spojrzałam na niego uważnie. Wiedziałam, o czym

mówi.

Aż za dobrze. Staliśmy, naturalnie, wśród ludzi. Wszyscy nam się przyglądali, słuchali, o czym mówi-

my. Jego wygłupy przyciągnęły spory tłum. Dzieci, które nie dotarły jeszcze na lekcje muzyki, i całkiem sporo

wychowawców. Wszyscy obserwowali widowisko przed jadalnią. Pewnie nie zrozumieli jego aluzji. Ale ja tak.

- Shane - powiedziałam. - To nie w porządku.

- Taak? - parsknął. - A wiesz, Jess, co jeszcze jest nie w porządku? To, że moja mama zmusiła mnie do

przyjazdu na obóz. I to, że nie ukarałaś Lionela!

background image

Z tymi słowami odwrócił się na pięcie i puścił biegiem.

- Shane - zawołałam za nim. - Wracaj. Przysięgam, jeśli nie wrócisz, czeka cię noc na ganku w towa-

rzystwie Paula Hucka...

Shane zatrzymał się, ale nie dlatego, że przejął się moją groźbą O nie. Zatrzymał się, bo wpadł z rozpę-

du na profesora Alistaira, dyrektora obozu, który musiał usłyszeć zamieszanie i wyszedł sprawdzić, co się dzieje.

- Uufff - jęknął pan Alistair, kiedy Shane zaprawił go głową w żołądek. Złapał chłopca za ramiona,

żeby się nie przewrócić razem z nim. Shane, jak wiecie, reprezentował raczej wagę ciężką.

- Co znaczą - zapytał dyrektor Alistair, popychając Shane'a w moją stronę - te dzikie wrzaski?

Zanim zdążyłam otworzyć buzię, Shane popatrzył na niego oczami bez łez - pod jednym rysował się

wyraźnie siniejący obrzęk - i powiedział:

- Jeden chłopiec mnie uderzył, a moja wychowawczyni nic nie zrobiła, profesorze Alistair. - Po czym z

łkaniem dodał: - Rany, jeśli mój tata się o tym dowie, wścieknie się jak...

Dyrektor Alistair spiorunował mnie wzrokiem zza szkieł okularów.

- Czy to prawda, młoda damo? - zapytał.

Jestem pewna, że zwrócił się do mnie per „młoda damo”, ponieważ nie pamiętał mojego imienia.

- Tylko częściowo - powiedziałam. - To znaczy, chłopiec rzeczywiście go uderzył, ale przedtem...

Dyrektor Alistair przejął jednak kontrolę nad sytuacją, zanim zdołałam dokończyć wyjaśnień.

- Ty - zwrócił się do Dave'a stojącego w pobliżu z rozdziawionymi ustami - zabierz to dziecko do pielę-

gniarki, niech mu opatrzy oko.

Dave przybrał postawę na baczność.

- Tak jest - powiedział i spojrzawszy na mnie przepraszająco, położył dłoń na ramieniu Shane'a, kieru-

jąc go w stronę ambulatorium. - Chodź, wielkoludzie.

Shane poszedł posłusznie, pociągając nosem... ale najpierw posłał mi triumfalne spojrzenie.

- Ty - dyrektor Alistair wycelował palcem w moją stronę - przyjdziesz do mojego gabinetu, aby omówić

tę sprawę.

Moje uszy spąsowiały.

- Tak, proszę pana - wymamrotałam. Wtedy dopiero zauważyłam w tłumie gapiów Karen Sue Hanky,

na której ustach malował się uśmieszek złośliwej satysfakcji. Ależ miałam ochotę palnąć ją pięścią w tę szczurzą

gębę!

- Ale nie wcześniej - ciągnął pan Alistair, spoglądając na zegarek - niż o pierwszej. Do tego czasu mam

seminarium.

Nie mówiąc więcej ani słowa, odwrócił się i wszedł do jadalni.

Poczułam się, jakby na ramiona spadł mi ogromny ciężar. O pierwszej? No to koniec. Wyleją mnie jak

w banku.

Ponieważ o pierwszej, rzecz jasna, w żaden sposób nie mogłam spotkać się z dyrektorem. O pierwszej

byłam już umówiona w związku ze sprawą Keely Herzberg. Praca ma dla mnie duże znaczenie, owszem. Ale

mała dziewczynka, którą być może porwano spod prawomocnej opieki rodzica, była jednak ważniejsza.

Pamiętacie, jak wspominałam, że moje życie strasznie się skomplikowało? No, tak. To była ta ostatnia

kropla.

background image

- Mówiłam ci - wycedziła Karen Sue Hanky, jak tylko Alistair się oddalił - że przemoc nie jest żadnym

rozwiązaniem.

Łypnęłam na nią ponuro.

- Hej, Karen Sue - powiedziałam. Spojrzała na mnie nieufnie. - Co?

Uniosłam palec w geście, na widok którego wydała stłumiony okrzyk i odeszła jak niepyszna.

Zauważyłam, że pozostali wychowawcy wydawali się rozbawieni tym zajściem.

background image

10

Spóźniał się. Stałam na poboczu drogi, a pot spływał mi po karku. Nie tylko tam zresztą. Między moimi

piersiami utworzyło się całe jezioro. Mówię poważnie.

Nie było mi też za wygodnie w dżinsach.

Ale co miałam robić? W życiu nie wsiądę na motocykl w szortach. Jak byłam mała, oparzyłam sobie

łydkę na rurze wydechowej. Do dziś pamiętam ten swąd spalonej skóry.

Na długiej wąskiej drodze grzało jak w piecu. Drzew, oczywiście, nie brakowało, a w związku z tym i

cienia. Rany, obóz Wawasee to były głównie drzewa. Nie chciałam jednak stać pod drzewami, bo Rob mógłby

mnie nie zauważyć i śmignąłby dalej. Stracilibyśmy cenny czas...

Właściwie to i tak nie miało znaczenia. Byłam pewna, że mnie wywalą, gdy nie stawię się na spotkanie

z dyrektorem Alistairem. Mogłabym się założyć, że moje rzeczy, kiedy wrócę, będą czekały spakowane przed

główną bramą. Plusk, plusk, „Titanicu”, prosto na dno i po krzyku, tra la la.

Pot spływał mi z włosów i zalewał oczy, kiedy wreszcie usłyszałam daleki odgłos motocykla. Rob nie

należy do tych świrów, którzy zdejmują tłumik, więc jego indiana nigdy nie hałasuje na dziesięć kilometrów do-

okoła. Po prostu zwróciłam uwagę na dźwięk inny niż granie świerszczy w wysokiej trawie, a potem zobaczy-

łam Roba, jak pędzi w moją stronę.

Podniosłam rękę, żeby na pewno mnie zauważył. Nie musiałam, bo byliśmy jedynymi ludźmi na dro-

dze, ale bałam się, że mógłby mnie wziąć za złudzenie optyczne. W taki przeraźliwie upalny dzień, kiedy się pa-

trzy na długą prostą szosę, wydaje się, że jest zalana wodą. Kiedy się podchodzi bliżej, woda' znika, jakby zdą-

żyła wyparować... bo oczywiście nie było żadnej wody. To tylko jedno z tych złudzeń optycznych, o których

mówią na fizyce.

Rob podjechał do mnie i postawił stopę na ziemi. Sprawiał wrażenie bardzo mocno zbudowanego chło-

paka, jak drwal albo coś, tylko porządniej ubranego.

Zdjął kask i zmrużył w słońcu te swoje niebieskie oczy, tak jasne, że przypominały kolorem dym z rury

wydechowej motocykla. Obrzuciłam wzrokiem jego zmierzwione włosy i mocno opalone przedramiona, i pomy-

ślałam, że nie żałuję wszystkich złych przeżyć - porażenia piorunem, pułkownika Jenkinsa i tak dalej; warto

było, bo dzięki temu mam najwspanialszego chłopaka, jakiego można sobie wyobrazić. No, w pewnym sensie.

- Hej, podróżniku - odezwałam się. - Podwiezie pan dziewczynę?

Rob, jak to on, zmarszczył czoło w charakterystyczny sposób „tylko ze mną nie zaczynaj”, a potem

otworzył bagażnik, w którym trzyma zapasowy kask.

- Wsiadaj - powiedział tylko.

Jakbym czekała na zaproszenie, chwyciłam kask, wpakowałam go sobie na głowę (starając się nie pa-

miętać o przepoconych włosach), a potem objęłam go w pasie i powiedziałam:

- Prujemy.

Rzucił mi ostatnie, na pół zniesmaczone, na pół rozbawione spojrzenie i nałożył z powrotem kask. Ru-

szyliśmy.

Hej, nie pocałował mnie ani nic, ale „wsiadaj” też nie jest takie złe. Rob może jeszcze się we mnie nie

zakochał, ale zjawił się, prawda? To nie bez znaczenia. Zadzwoniłam do niego rano i zażyczyłam sobie, żeby

przyjechał do mnie na drugi koniec stanu. Cztery godziny drogi. Musiał pewnie znaleźć kogoś, kto by go zastą-

background image

pił w pracy, i wyjaśnić wujkowi, dlaczego go nie będzie. Musiał kupić benzynę do Chicago i z powrotem. Spę-

dzi około dziesięciu godzin na motocyklu. Jutro będzie padał z nóg.

Ale przyjechał.

I chyba nie dlatego, że chodziło o taką ważną sprawę. Była, oczywiście, ważna, ale przecież nie robił

tego dla Keely.

Przynajmniej... Boże mam nadzieję, że nie.

Mniej więcej o drugiej trzydzieści jechaliśmy już Lake Shore Drive. Miasto wydawało się rozświetlone

i czyste, okna wieżowców połyskiwały w słońcu. Na plażach panował tłok. Muzyka dobiegająca z przejeżdżają-

cych obok samochodów powodowała, że czułam się, jakbyśmy byli parą na filmie wideo albo w reklamie telewi-

zyjnej. Może z powodu levisów. Oto my - dwoje niezwykle atrakcyjnych młodych ludzi - dobra, niech będzie, że

tylko jedno z nas należało do tej kategorii. Ja prawdopodobnie jestem jedynie akceptowalna. Mknęliśmy na in-

dianie w słoneczny letni dzień. Czyż to nie fantastyczne?

Przypuszczam, że gdybyśmy zorientowali się od początku, że za nami jadą, byłoby jeszcze bardziej nie-

samowicie. Ale nie zorientowaliśmy się.

Niczego nie zauważyłam, bo właśnie przeżywałam epifanię, o jakiej uczyłam się na angielskim.

Tyle że moja epifania nie była rodzajem duchowego olśnienia czy czymś w tym rodzaju, ale uczuciem

totalnego szczęścia, ponieważ obejmowałam właśnie wspaniałego chłopaka, w którym kochałam się, jak mi się

wydawało, od początku świata, i czułam jego cudowny zapach, zapach dezodorantu Coast i proszku do prania, w

którym jego mama pierze koszulki, i w dodatku ten chłopak z pewnością coś we mnie widział, bo inaczej nie

przyjechałby do mnie z tak daleka. Myślałam sobie, że chciałabym spędzić tak resztę życia: jeżdżąc po kraju na

motocyklu Roba, słuchając muzyki dobiegającej z samochodów, no i może zatrzymując się czasem, żeby coś

przekąsić.

Nie wiem za to, o czym myślał Rob, że nie zauważył ogona w postaci białej półciężarówki. Może prze-

żywał jakąś swoją epifanię. Takie rzeczy się zdarzają.

W końcu musieliśmy zjechać z Lake Shore Drive, żeby dotrzeć do domu Keely. Stopniowo ruch się

przerzedzał, a my i tak nie zauważyliśmy białego wozu za plecami. Nie jestem pewna, bo nie zwróciliśmy na to

uwagi, ale wolę sobie wyobrażać, że trzymała się od nas w przyzwoitej odległości. Winnym wypadku... No cóż,

inaczej nie da się tego wyjaśnić, jesteśmy kretynami. Przynajmniej ja jestem.

W końcu wjechaliśmy w zadrzewioną uliczkę małych domków. Wiedziałam, oczywiście, w którym

znajdę Keely, ale poprosiłam Roba, żeby zaparkował trzy domy dalej, tak na wszelki wypadek. O tym pamięta-

łam. Na to przynajmniej zwróciłam uwagę.

Staliśmy przed domem, w którym mieszkała Keely. To był zwykły dom. Miejski dom, więc raczej nie

za szeroki. Z jednej strony domu biegła wąziutka alejka. Druga ściana przylegała do domu obok. Dom Keely, w

przeciwieństwie do tego ostatniego, nie sprawiał wrażenia niedawno odnawianego. Obłaził z farby, co wygląda-

ło żałośnie. Osiedle wydawało się nieco zaniedbane. Podwóreczek chyba w ogóle nie sprzątano. W wilgotnym

klimacie północnego Illinois trawa rośnie szybko i wymaga ciągłych zabiegów. Nikogo na tej ulicy, zdaje się,

nie obchodziło, jak wysoko rośnie trawa na podwórku, ani też jakie śmieci leżą pośród tej trawy.

Może dlatego właśnie pozwala się trawie rosnąć. Żeby ukrywała śmieci.

Rob, stojący obok mnie, stwierdził:

- Ładna melina. Skrzywiłam się. - Nie jest tak źle.

background image

- Owszem, jest - powiedział.

- Dobra. - Wyprostowałam się. Wiatr osuszył mnie podczas jazdy, ale jeśli miałabym dłużej stać na roz-

grzanym chodniku, znowu zalałabym się potem. - Nie ma na co czekać.

Otworzyłam furtkę w niskim, drucianym ogrodzeniu i wspięłam się po betonowych schodkach do drzwi

domu. Nie zdawałam sobie sprawy, że Rob za mną idzie, dopóki nie sięgnęłam do dzwonka.

- Więc jaki dokładnie mamy plan? - zapytał, kiedy odezwał się dzwonek.

Ja na to:

- Nie ma żadnego planu.

- Genialnie. - Twarz Roba pozostała obojętna. - Uwielbiam takie sytuacje.

- Kto tam? - zapytał kobiecy głos zza zamkniętych drzwi. Kobieta nie wydawała się zachwycona naj-

ściem intruzów.

- Dzień dobry pani - zawołałam. - Ja nazywam się Ginger Silverman, a to mój przyjaciel, Nate. Jeste-

śmy studentami ostatniego roku Chicagowskiej Szkoły Głównej i przeprowadzamy ankietę na temat stosunku

rodziców do programów telewizyjnych dla dzieci. Chcielibyśmy zapytać, czy moglibyśmy ewentualnie zadać

pani kilka pytań na temat programów telewizyjnych, które pani dzieci najbardziej lubią oglądać. To by zajęło

najwyżej minutkę, a ogromnie by nam pani pomogła.

Rob spojrzał na mnie, jakbym się urwała z choinki.

- Ginger Silverman? Wzruszyłam ramionami.

- Ładnie brzmi. Potrząsnął głową.

- Nate?

- To też ładne.

Szczękały zasuwy. Kiedy drzwi się otworzyły, zobaczyłam za siatką wysoką wychudzoną kobietę w

dżinsach obciętych nad kolanami i bluzce bez pleców. Musiała kiedyś farbować włosy, ale widocznie przestało

jej na tym zależeć. Końce włosów były jasne, ale wyżej, do czubka głowy, ciemnobrązowe. Na czole rysowała

się ciemna blizna w kształcie półksiężyca, długa na trzy centymetry. Z kącika jej ust, równie płaskich i pozba-

wionych ciała jak reszta jej osoby, zwisało cygaro.

Popatrzyła na nas z takim wyrazem twarzy, jakbyśmy przybyli z obcej planety i namawiali ją do przy-

stąpienia do Federacji Galaktycznej.

- Co takiego? - zapytała.

Powtórzyłam swoją gadkę o Chicagowskiej Szkole Głównej - kto by chciał sprawdzać, czy coś takiego

w ogóle istniało? - i pracy na temat programów dla dzieci. Podczas gdy to mówiłam, z cienia za panią Herzberg -

jeśli to faktycznie była pani Herzberg, chociaż podejrzewałam, że tak - wyłoniła się mała dziewczynka i objąw-

szy kobietę za nogę, spojrzała na nas wielkimi brązowymi oczami.

Poznałam ją natychmiast. Keely Herzberg.

- Mamusiu - zapytała ciekawie Keely - kim oni są? - Jakieś dzieciaki - odparła pani Herzberg. Wyjęła

papierosa z ust i zauważyłam, że ma krwistoczerwone paznokcie. - Słuchajcie no - powiedziała. - Nie jesteśmy

zainteresowani. Jasne? Zaczęła zamykać drzwi, kiedy dodałam:

- Dla uczestników przewidziano gratyfikację w wysokości dziesięciu dolarów...

Drzwi znieruchomiały. Potem otworzyły się szerzej.

background image

- Dziesięć dolców? - powtórzyła pani Herzberg. Zmęczone oczy zabłysły nagle pod księżycowatą bli-

zną.

- Tak, tak - powiedziałam. - Gotówką, Wystarczy odpowiedzieć na parę pytań.

Pani Herzberg wzruszyła chudymi ramionami, a potem, wypuszczając wstęgę błękitnego dymku przez

siatkę, powiedziała:

- Walcie.

- Świetnie - powiedziałam żywo. - Eee, pani córka - to jest pani córka, prawda?

Kobieta skinęła głową, nie zerknąwszy nawet na Kelly.

- Taak.

- Dobrze, Jaki jest ulubiony program telewizyjny pani córki?

- Ulica Sezamkowa - powiedziała pani Herzberg. Jednocześnie jej córka powiedziała: Rugratsy.

- Nie, mamusiu - pisnęła Keely, ciągnąc mamę za szorty. - Rugratsy.

- Ulica Sezamkowa - oświadczyła pani Herzberg ponownie. - Mojej córce wolno oglądać jedynie tele-

wizję publiczną.

- Rugratsy! - krzyknęła Keely.

Pani Herzberg skierowała wzrok na córkę i powiedziała: - Jeśli nie przestaniesz, pójdziesz się bawić na

zewnątrz. Dolna warga Keely zadrżała.

- Ale ty wiesz, mamusiu, że ja najbardziej lubię Rugratsy.

- Kochanie - odparła pani Herzberg. - Mamusia próbuje odpowiedzieć na pytania państwa. Proszę, nie

przerywaj.

- Urn - mruknęłam. - Powinniśmy chyba przejść do następnego. Czy razem z mężem dyskutują pań-

stwo, jakie programy dziecko może oglądać?

- Nie - powiedziała krótko pani Herzberg. - A ja nie pozwalam jej oglądać śmieci, takich jak Rugratsy.

- Ale mamusiu - powiedziała Keely ze łzami w oczach - ja to uwielbiam.

- Dość - ucięła pani Herzberg. Wskazała na tył domu papierosem. - Na dwór. Już.

- Ale mamusiu...

- Nie - burknęła pani Herzberg. - Koniec. Powiedziałam ci. Teraz wyjdź na dwór i pobaw się, a mamu-

sia odpowie na pytania.

Keely zaszlochała cicho i wyszła. Usłyszałam trzaśniecie drzwi gdzieś w domu.

- Dalej - zwróciła się do mnie pani Herzberg. Ściągnęła brwi. - Czy nie powinniście zapisywać odpo-

wiedzi?

Klepnęłam się w czoło.

- Ankiety! - powiedziałam do Roba. - Zapomniałam wziąć formularz!

- Dobrze - odparł Rob. - No, to chyba na tym skończymy. Przepraszamy, że przeszkodziliśmy...

- Nie - powiedziałam, chwytając go za ramię. - W porządku. Mam w samochodzie. Zaraz po nie pójdę.

Ty zadawaj pytania, a ja za chwilę wracam. - Kiedy na mnie spojrzał, zobaczyłam okruchy lodu w jego oczach,

ale co miałam robić? - Zapytaj o programy - ciągnęłam - które pani lubi, Nate. I nie zapomnij o dziesięciu dola-

rach.

Potem zbiegłam ze schodów i dalej przez trawnik, i za furtkę...

background image

Następnie, kiedy byłam pewna, że pani Herzberg jest zajęta rozmową z Robem, pognałam uliczką

wzdłuż jej domu, aż stanęłam przed wysokim drewnianym płotem oddzielającym podwórko od ulicy.

W jednej chwili wdrapałam się na śmietnik i zajrzałam n podwórko.

Była tam Keely. Siedziała na zielonym, plastikowym żółwi napełnionym piaskiem. Trzymała w ręce

bardzo brudną i całkiem gołą lalkę Barbie, której śpiewała coś po cichutku.

Wspaniale, pomyślałam. Żeby tylko Rob zajął panią Herzberg jeszcze przez parę minut...

Wdrapałam się na płot i zeskoczyłam po drugiej stronie podwórka. Zrobiłam to z gracją urodzonej gim-

nastyczki i zręcznością Jamesa Bonda, ale Keely usłyszała mnie.

- Cześć - rzuciłam. - Co słychać?

Keely spojrzała na mnie ogromnymi brązowymi oczami.

- Nie powinnaś tu być - poinformowała mnie z powagą.

- Racja - zgodziłam się, siadając na brzegu piaskownicy. Usiadłabym na trawie, ale wydawała się

strasznie wysoka i zaniedbana, a po niedawnym doświadczeniu z kleszczem nie paliło mi się do spotkania z in-

nymi drobnymi krwiopijcami.

- Wiem, że nie powinnam być tutaj. Ale chciałam zadać ci parę pytań. Dobrze?

Keely wzruszyła ramionami i spojrzała na lalkę.

- Chyba tak - powiedziała. Ja też spojrzałam na lalkę.

- Co się stało z jej ubraniami?

- Zgubiła - wyjaśniła Keely.

- Ojej. Okropne. Myślisz, że twoja mama kupi jej nowe? Keely znowu wzruszyła ramionami i wsadziła

głowę Barbie do piaskownicy, mieszając piasek, jakby to było surowe ciasto, a Barbie mikserem. Piaskownica

nie pachniała zbyt świeżo. Miałam wrażenie, że koty sąsiadów odwiedziły ją parę razy.

- A jak tata? - zapytałam. - Czy tata mógłby kupić nowe ubranka dla Barbie?

Keely wyciągnęła Barbie i wygładzając jej włosy, powiedziała:

- Mój tatuś jest w niebie.

No tak. To wiele wyjaśnia, prawda?

- Kto ci powiedział, że tatuś jest w niebie? - zapytałam. Keely znowu wzruszyła ramionami, nie odry-

wając oczu od plastikowej lalki.

- Moja mamusia - powiedziała. - Teraz mam nowego tatę. - Spojrzała na mnie, jej oczy wydawały się

jeszcze większe. - Ale nie lubię go tak bardzo jak starego.

W ustach mi zaschło... w gardle miałam całkiem sucho, jak w piaskownicy.

- Naprawdę? Dlaczego? - udało mi się wychrypieć. Keely wzruszyła ramionami i odwróciła wzrok.

- Rzuca różnymi rzeczami - powiedziała. - Rzucił butelką. Trafiła mamę w głowę i skaleczyła ją, i

mama płakała.

Pomyślałam o bliźnie na czole pani Herzberg. Rozmiar i kształt pasowały do butelki.

Pewnie mogłam wyjść stamtąd, wezwać gliny i przekazać im sprawę. Ale czy naprawdę musiałam nara-

żać biednego dzieciaka na to wszystko? Uzbrojeni mężczyźni forsujący drzwi domu i tak dalej? Kto wie, do cze-

go był zdolny rzucający butelkami kochaś jej mamy? Może próbowałby stawiać glinom opór i ucierpieliby nie-

winni ludzie. Nigdy nie wiadomo. Tego się nie da przewidzieć. Ja nie potrafię, chociaż mam zdolności pa-

rapsychiczne.

background image

Poza tym matka Keely wydawała mi się trochę stuknięta. Pozwala córce oglądać tylko państwową tele-

wizję, a jednocześnie napełnia jej płuca kancerogenami. Z drugiej strony, rodzice potrafią robić gorsze rzeczy.

Ostatecznie nie przypalała papierosem ramienia Keely, tak jak rodzice z wiadomości.

Ale wmawiać dziecku, że jego tata nie żyje? Mieszkać z facetem, który rzuca butelkami?

Niezbyt przyjemne.

Wiedziałam już, co zrobię.

Sądzę, że na moim miejscu zrobilibyście to samo. Miałam inne wyjście?

Wstałam i oświadczyłam:

- Keely, twój tata wcale nie poszedł do nieba. Jeśli ze mną pójdziesz, zaprowadzę cię do niego.

Keely przekręciła główkę, żeby spojrzeć mi w twarz. Słońce świeciło tak mocno, że musiała zmrużyć

oczka.

- Mój tata nie poszedł do nieba? - zapytała. - To gdzie jest? Wtedy usłyszałam ten dźwięk: motocykl

Roba. Rozpoznałabym go wśród hałasu motocykli z całego miasta.

Wiem, że to głupie. Może nawet gorzej niż głupie. Żałosne, po prostu żałosne. Ale czy można mieć do

mnie pretensje?

Naprawdę hodowałam w sobie nadzieję, że Rob za mną szaleje i oszukuje tęsknotę, jeżdżąc późno w

nocy koło mojego domu.

Nigdy tego nie robił, ale moje uszy tak się wyczuliły na dźwięk jego motocykla, że usłyszałabym go na-

wet w korku ulicznym.

Pozostawało pytanie, dlaczego Rob opuścił tak nagle dom pani Herzberg.

Coś się za tym kryło. Coś bardzo niedobrego.

Dlatego nie czułam specjalnie wyrzutów sumienia, kiedy spojrzałam Keely w oczy i oznajmiłam:

- Twój tata jest w McDonaldzie. Jeśli się pośpieszymy, zastaniemy go tam i wtedy kupi ci zestaw Hap-

py Meal.

Czy czułam się paskudnie, wykorzystując McDonalda, żeby wywabić dziecko z podwórka? Pewnie.

Czułam się jak robak. Nawet gorzej. Czułam się tak, jakbym była Karen Sue Hanky albo kimś równie odrażają-

cym.

Ale wiedziałam również, że nie mam wyboru. Dźwięk motocykla mógł oznaczać tylko jedno:

Musimy się zrywać. Natychmiast.

Podziałało. Dzięki Bogu, podziałało. Ponieważ Keely Herzberg, niech będzie błogosławione jej pięcio-

letnie serce, podniosła się z piaskownicy, wzruszyła ramionami i powiedziała:

- Dobrze.

Akurat wtedy zrozumiałam, dlaczego Rob wyszedł. Drzwi na podwórko otworzyły się gwałtownie i

ukazał się w nich mężczyzna w obcisłych dżinsach i ciężkich, roboczych buciorach. W ręce trzymał butelkę

piwa.

- Kim wy, do diabła, jesteście? - ryknął.

Złapałam Keely za rękę. Mogłam się tylko modlić, żeby zawiodło go oko, kiedy zacznie rzucać do ru-

chomych celów... Motocykl Roba hałasował teraz bliżej.

- Chodź - powiedziałam do Keely.

Pobiegłyśmy.

background image

Działałam instynktownie. Na dobrą sprawę, nie miałyśmy szans uciec. Wystarczyło, żeby chłopak pani

Herzberg zeskoczył z tylnego ganku i już byłby przy nas.

Na szczęście za bardzo się bałam, że oberwę butelką, i nie myślałam za dużo.

W biegu chwyciłam Keely pod ramiona i podniosłam do góry. Kiedy dobiegłyśmy do tej części płotu, z

której skakałam poprzednio, cisnęłam ją, ze wszystkich sił, w górę...

Przefrunęła nad ogrodzeniem, jak wypchana torba, o której wspomniał profesor Le Blanc, przewidując,

co mnie czeka w życiu.

Profesor Le Blanc miał rację. Nadawałam się do dźwigania. Tyle że dźwigałam nie warzywa, a sponie-

wierane cudze dzieci. Keely wylądowała, szurając plastikowymi sandałami. Spadła na pokrywę pojemnika na

śmieci, skąd, miałam nadzieję, zabierze ją Rob. Nadeszła moja kolej.

Ale nowy tatuś Keely był tuż koło mnie. Kiedy przerzuciłam Keely przez płot, wydał z siebie zdumiony

okrzyk. Potem zadrżała ziemia - przysięgam, że trzęsła się pod moimi stopami - mężczyzna zeskoczył z ganku i

pogalopował w moją stronę. Usłyszałam krzyk pani Herzberg:

- Clay! Gdzie jest Keely?

- Czekaj - mruknął Clay. - Mam cię! To był koniec. Już byłam trupem.

Nie poddawałam się jednak. Nie miałam zamiaru się poddać, trudno, najwyżej rozbije mi czaszkę butel-

ką. Skoczyłam, usiłując złapać krawędź płotu.

Udało mi się, choć nie obyło się bez kilku drzazg. Nie dbałam o ręce. Już prawie byłam za płotem. Mu-

siałam przerzucić nogę i...

Złapał mnie za stopę. Za lewą stopę. Próbował mnie ściągnąć.

- O, nie, nic z tego, dziecinko - warknął.

Drugą łapą chwycił mnie za dżinsy. Upuścił butelkę, co sprawiło mi pewną ulgę, ale na krótko, bo prze-

cież wiedziałam, że za chwilę ściągnie mnie z płotu, grzmotnie o ziemię i przygniecie ciężkim buciorem.

- Jess! - usłyszałam głos Roba. - Jess, chodź!

Och, w porządku. Już lecę. Przepraszam, że kazałam ci czekać, muszę tylko poprawić makijaż.

- Masz - powiedział Clay, próbując oderwać mnie od płotu - poważne kłopoty, dziecinko...

Wycelowałam wolną stopą w jego twarz. Trafiłam w nasadę nosa. Rozległo się satysfakcjonujące

chrupnięcie.

Bo wiecie, nie lubię, jak się do mnie mówi „dziecinko”.

Clay z okrzykiem bólu puścił moją stopę i dżinsy. W tej samej chwili przeskoczyłam przez płot, opa-

dłam z hukiem na pojemnik na śmieci i dałam susa prosto na czekający poniżej motocykl Roba.

- Jedź! - wrzasnęłam, obejmując ramionami jego i skuloną na przedzie motocykla Keely o wystraszo-

nych oczach.

Rob nie stracił ani sekundy. Nie robił uwag, że ani ja, ani Keely nie mamy kasków i że pewnie znisz-

czyłam mu resory, skacząc na motor ze śmietnika, niczym kowboj na grzbiet konia.

Ruszyliśmy uliczką, jak wystrzeleni przez NASA. Mimo hałasu silnika słyszałam za naszymi plecami

rozpaczliwy krzyk: - Keely!

To była pani Herzberg. Nie miała o tym, oczywiście, pojęcia, ale ja nie kradłam jej dziecka. Ratowałam

je. A co do matki Keely... No, cóż. Była dorosła. Będzie musiała ratować się sama.

background image

11

Nie wiem, jaki jest wasz stosunek do McDonalda. Zdaję sobie sprawę, że McDonald jest przynajmniej

częściowo odpowiedzialny za zniszczenie lasów podzwrotnikowych Ameryki Południowej, których cale połacie,

jak się wydaje, wycinali, żeby mieć pastwiska dla bydła. A potrzebują go dużo na rzeź, żeby zaspokoić zapotrze-

bowanie na big maki i takie rzeczy.

Wiem, że wielu ludziom nie podoba się to, że w Ameryce mniej więcej co dziesięć kilometrów można

się natknąć na McDonalda. Nie na szpital czy posterunek policji, proszę zwrócić uwagę, ale na McDonalda.

Jak się tak głębiej zastanowić, to dość okropne. Z drugiej strony, jeśli chodziło się do McDonalda od

dzieciństwa, jak większość z nas, to widok tych złotych łuków jakoś podnosi na duchu. Mnie kojarzą się z czymś

więcej niż tylko z niezdrowym jedzeniem o dużej zawartości tłuszczu i cholesterolu. Kojarzą mi się z domem -

gdziekolwiek jestem. A frytki są super, może nie?

Na szczęście parę ulic dalej trafiliśmy na McDonalda. Dzięki Bogu, bo inaczej Rob dostałby zapaści.

Nie mógł znieść, że transportuje nas obie z Keely bez kasków... nawet jeśli byłyśmy bezpieczne, bo przecież

trzymałam ją mocno. I ani przez chwilę nie jechał szybciej niż trzydzieści na godzinę.

No, tylko wtedy, kiedy pędziliśmy małą uliczką, uciekając przed Clayem.

Kiedy zajechaliśmy na parking przed McDonaldem, zauważyłam, jak Rob odetchnął z ulgą.

A kiedy weszliśmy w lodowaty chłód klimatyzowanego pomieszczenia, ja też poczułam ulgę. Pociłam

się jak prosię. Walka z przestępczością mnie nie męczy. To upał mnie wykańcza.

Przy stole, kiedy Keely zajadała swojego happy meala, a ja łapczywie sączyłam colę, Rob opowiedział,

jak z najwyższą uwagą słuchał pani Herzberg, opisującej swoje upodobania telewizyjne, kiedy znienacka wkro-

czył jej chłopak i grzmotnąwszy pięścią we framugę drzwi, zakończył wywiad. Przewidując kłopoty, Rob poże-

gnał się pośpiesznie - jakkolwiek nie zapomniał o obiecanej dziesięciodolarówce - i wyszedł mnie poszukać.

Dzięki Bogu, bo inaczej to ja, a nie Clay, nosiłabym na twarzy odcisk buta.

Próbowałam zwrócić mu te dziesięć dolarów, które zapłacił pani Herzberg. Nie chciał przyjąć żadnych

pieniędzy. Nalegał również, że zapłaci za happy meala Keely i moją wielką colę. Pozwoliłam mu, myśląc, że je-

śli będę miała szczęście, może będzie chciał to sobie jakoś odbić.

Ha. Pobożne życzenia.

Potem, jak już wymieniliśmy się wrażeniami ze spotkania z Clayem, zostawiłam Roba z Keely, a sama

poszłam do automatu zadzwonić do biura Jonathana Herzberga.

Odebrała jakaś kobieta. Powiedziała, że pan Herzberg nie może podejść, ponieważ jest właśnie na ze-

braniu.

- Proszę mu powiedzieć, żeby wyszedł z zebrania. Mam tu jego córkę i nie wiem, co z nią zrobić.

Kobieta kazała mi zaczekać, a ja dopiero wtedy zorientowałam się, że mogła mnie wziąć za porywacz-

kę. Zastanawiałam się, czy postawiła na nogi całe biuro i zawiadomiła policję, żeby mogli namierzyć, skąd

dzwonię.

Ale chyba nie miała na to czasu. Pan Herzberg podszedł do telefonu prawie natychmiast.

- Hej - powiedziałam. - To ja, Jess. Jestem w McDonaldzie... - Podałam mu adres. - Mam tu Keely. Czy

może pan po nią przyjechać? Przywiozłabym ją panu, ale jesteśmy na motocyklu.

- Piętnaście m - minut. - Pan Herzberg jąkał się z podniecenia.

background image

- Dobrze. - Już miałam odłożyć słuchawkę, ale usłyszałam, że jeszcze coś mówi. - Tak?

- Niech cię Bóg błogosławi - powiedział pan Herzberg zdławionym głosem.

- Uhm - powiedziałam. - Taak. W porządku. Proszę się pośpieszyć.

Odłożyłam słuchawkę. To chyba najlepsze w tym wszystkim. No wiecie, że czasami udaje mi się przy-

wrócić dzieci rodzicom, którzy je kochają.

Wolałabym jednak, żeby się tak nie roztkliwiali.

Dopiero potem, jak już skończyłam rozmawiać i sprawdziłam, czy w pojemniczku „zwrot reszty” nie

ma jakichś drobnych - w końcu nigdy nie wiadomo - zauważyłam półciężarówkę.

Wróciłam do Roba i Keely.

- Hej! - powiedziałam. - Mamy gości. Rob rozejrzał się po sali.

- Tak?

- Na zewnątrz - wyjaśniłam. - Biała półciężarówka. Nie patrz. Zajmę się tym. Zostań z Keely.

Rob wzruszył ramionami, zanurzając frytkę w ketchupie.

- Nie ma sprawy - powiedział.

- Tata zaraz tu będzie - zwróciłam się do Keely.

Keely uśmiechnęła się uszczęśliwiona i przyssała do rurki.

Podeszłam do lady i zamówiłam dwa zestawy z cheeseburgerami na wynos. Wzięłam torby i kartonik z

piciem, po czym wyszłam na dwór drzwiami naprzeciwko tych, przed którymi parkowała półciężarówka. Obe-

szłam restaurację dookoła, minęłam okienka dla zmotoryzowanych klientów i pojemniki na śmieci, aż stanęłam

za białym wozem.

Otworzyłam boczne drzwi i wdrapałam się do środka.

- Oho - wykrzyknęłam z uznaniem. - Dobre powietrze. Ale baterie się zużyją, jeśli będziecie tu za długo

siedzieć.

Agenci specjalni Johnson i Smith odwrócili się w moją stronę. Oboje nosili okulary przeciwsłoneczne.

Agentka specjalna Smith uniosła swoje i spojrzała na mnie pięknymi błękitnymi Oczami.

- Cześć, Jessico - westchnęła z rezygnacją.

- Cześć - odparłam. - Pomyślałam, że mogliście zgłodnieć, więc przyniosłam wam to. - Podałam jej pi-

cie i torby z frytkami i cheeseburgerami. - Wzięłam dla was największe porcje.

Agentka specjalna Smith otworzyła torbę i zajrzała do środka.

- Dziękuję, Jessico - powiedziała, przyjemnie zaskoczona. - To bardzo miłe z twojej strony.

- Tak - potwierdził agent Johnson. - Dziękuję, Jessico. Powiedział to jednak takim tonem, jakby był, no

wiecie, nie całkiem szczęśliwy.

- Od jak dawna mnie śledzicie? - zapytałam.

Agent specjalny Johnson, który nawet nie tknął jedzenia, powiedział:

- Prawie od momentu, kiedy wyjechałaś z obozu.

- Naprawdę? - zastanowiłam się. - Całą drogę? Nie zauważyłam.

- Jesteśmy zawodowcami - stwierdziła agentka specjalna Smith, nadgryzając frytkę.

- W każdym razie tak powinno być - powiedział agent specjalny Johnson tonem, który skłonił agentkę

Smith do odłożenia frytki. Spojrzała na niego zawstydzona. - Skąd wiedziałaś, że tu jesteśmy? - zapytał.

background image

- Dajcie spokój - powiedziałam. - Przed moim domem od tygodni parkowała biała półciężarówka. My-

ślicie, że nie zwróciłabym uwagi?

- Ach - mruknął agent specjalny Johnson.

Siedzieliśmy we trójkę, napawając się klimatyzacją i wąchając cudowny zapach frytek. Z tyłu były ja-

kieś urządzenia z mnóstwem mrugających czerwonych i zielonych światełek. Jak na mój gust, to wyglądało na

aparaturę podsłuchową, ale mogę się mylić. Może jednak władze nie trwonią pieniędzy podatników na takie bła-

hostki, jak nadzorowanie nastolatek o zdolnościach parapsychicznych.

W końcu agentka specjalna Smith nie zdołała oprzeć się smakowitemu zapachowi. Sięgnęła do torby,

wyciągając cheeseburgera, po czym zaczęła go rozpakowywać. Na zagniewane spojrzenie agenta specjalnego

Johnsona odpowiedziała:

- Przecież wystygnie, Allan. - Odgryzła spory kęs.

- No więc - powiedziałam. - Jak się macie?

- W porządku - odparła specjalna agentka Smith z pełną buzią.

- Mamy się dobrze - powiedział agent specjalny Johnson. - Chcielibyśmy z tobą porozmawiać.

- Jeśli macie ochotę porozmawiać - stwierdziłam - możecie zawsze wpaść. Wiecie przecież, gdzie mnie

znaleźć.

- Kim jest ta mała dziewczynka? - Agentka specjalna Smith skinęła głową w stronę okna, za którym sie-

dzieli Rob i Keely.

- Ach, ona? - Ponieważ agent specjalny Johnson wyraźnie nie miał na frytki ochoty, zanurzyłam rękę w

jego torbie i zgarnęłam parę dla siebie. - To moja kuzynka - wyjaśniłam.

- Nie masz kuzynów w tym wieku - stwierdziła agentka specjalna Smith, pociągnąwszy najpierw łyk

napoju z kartonika.

- Nie?

- Nie - powiedziała. - Nie masz.

- Dobra. W takim razie to kuzynka Roba.

- Naprawdę? - Agent specjalny Johnson wyciągnął notes i ołówek. - A jakie Rob ma nazwisko?

- Ha - mruknęłam, przeżuwając frytki. - Akurat wam powiem.

- Jest dość przystojny - zauważyła agentka specjalna Smith.

- Wiem - westchnęłam.

Westchnięcie musiało być znaczące, bo agentka specjalna Smith zapytała:

- Czy to twój chłopak?

- Jeszcze nie - odparłam. - Ale będzie.

- Naprawdę? Kiedy?

- Kiedy skończę osiemnaście lat. Albo kiedy nie będzie dłużej w stanie zapanować nad pociągiem do

mnie i zdecyduje się mnie przelecieć. Trudno powiedzieć, co najpierw.

Agentka specjalna Smith wybuchnęła śmiechem. Jej partner nie wydawał się rozbawiony.

- Jessico - odezwał się. - Czy zechciałabyś coś nam powiedzieć na temat Taylora Monroe'a?

Przechyliłam głowę na bok i otworzyłam szeroko oczy, jak osoba głęboko zdumiona.

- Kogo?

background image

- Taylora Monroe'a - powiedział agent specjalny Johnson. - Zniknął dwa lata temu. Anonimowy infor-

mator podał wczoraj jego adres. Gainesville, na Florydzie.

- Och, naprawdę? - Pociągnęłam za luźną nitkę na nogawce spodni. - I był tam?

- Owszem. - Agent specjalny Johnson nie odrywał oczu od moich, odbijających się w tylnym lusterku. -

Nie wiesz nic na ten temat, co, Jess?

- Ja? - Zmarszczyłam się. - Absolutnie nie. Ale to wspaniałe. Jego rodzice muszą być szczęśliwi, co?

- Są wniebowzięci - powiedziała agentka specjalna Smith, popijając coca - colę. - Para, która go zabrała

- nie mają, zdaje się własnych dzieci - jest w więzieniu, a Taylor wrócił do rodziny. To najradośniejsze wydarze-

nie w ich życiu.

- Ach - mruknęłam, szczerze zadowolona. - To pięknie. Agent specjalny Johnson poprawił tylne luster-

ko, tak żeby lepiej widzieć moje odbicie.

- Dobra robota - powiedział. - Prawie uwierzyłem, że nie miałaś z tym nic wspólnego.

- Zgadza się - stwierdziłam. - Nie miałam.

- Jessico. - Agent specjalny Johnson potrząsnął głową. - Kiedy w końcu przyznasz, że nas oszukałaś?

- Nie wiem - odparłam. - Może wtedy, kiedy przyznasz, że popełniłeś straszny błąd, poślubiając panią

Johnson, podczas gdy twoje serce należy do obecnej tu Jill.

Agentka specjalna Smith zakrztusiła się kawałkiem cheeseburgera. Agent specjalny Johnson musiał po-

klepać ją parę razy po plecach, zanim znowu zaczęła oddychać normalnie.

- Och - powiedziałam. - Poleciało nie w tę dziurkę? Okropność.

- Jessico. - Agent specjalny Johnson odwrócił się, na tyle, na ile się dało, bo przeszkadzała mu kierow-

nica, i spojrzał na mnie gniewnie rozżalony. Naprawdę. „Gniewnie rozżalony” to jedyne, co mi przychodzi do

głowy. Dobra, zdawałam egzaminy próbne. Wiem, o czym mówię. - Myślisz, że wiosną udało ci się wykręcić -

warknął - dzięki tej historii z prasą. Ale ostrzegam cię, panienko. Mamy cię na oku. Wiemy, co knujesz. I jest

tylko kwestią czasu...

Ponad ramieniem agenta specjalnego Johnsona dostrzegłam passata, który z piskiem opon zahamował

na parkingu przed McDonaldem. Jonathan Herzberg wyskoczył z samochodu. Tak pilno mu było zobaczyć cór-

kę, że zapomniał o pasach. Przyduszony, musiał wrócić na miejsce i odpiąć je.

- ...kiedy Jill albo ja czy ktoś inny przyłapie cię na tym, a wtedy...

- Co wtedy? - zapytałam. - Co ze mną zrobicie, Allan? Wsadzicie mnie do więzienia? Za co? Nie zła-

małam prawa. Nie pomagam wam łapać morderców, narkotykowych bossów i zbiegłych więźniów, ale to jesz-

cze nie przestępstwo. No cóż, wybaczcie, że nie odwalam za was roboty.

Agentka specjalna Smith położyła dłoń na ramieniu partnera.

- Allan - powiedziała ostrzegawczym tonem.

Agent specjalny Johnson wciąż patrzył na mnie z gniewem. Był taki zły, że zrzucił frytki, które rozsy-

pały się na podłodze pod jego stopami. Jedną zdążył już wgnieść w niebieską wykładzinę pod pedałem gazu. Za

jego plecami Jonathan Herzberg pędził w stronę restauracji. Przez okno wypatrzył Keely.

- Jedno możecie mi powiedzieć - starałam się mówić miłym tonem. - Możecie mi powiedzieć, kto wam

doniósł, że opuściłam teren obozu.

Wymienili spojrzenia.

background image

- Doniósł? - Agentka specjalna Smith przeczesała równo obcięte, elegancko ułożone, jasnobrązowe

włosy. - Co masz na myśli, Jess?

- Co? - Przewróciłam oczami. - Nie powiecie mi chyba, że przez dziewięć dni parkowaliście w pobliżu

obozu Wawasee na wypadek, gdybym zdecydowała się go opuścić? I tak bym nie uwierzyła. Po pierwsze, na

podłodze jest za mało opakowań po jedzeniu.

- Jessico - powiedziała agentka specjalna Smith - nie szpiegowaliśmy cię.

- Nie - zgodziłam się. - Płaciliście komuś, żeby to robił za was. - Jess...

- Nie ma co zaprzeczać. Niby skąd wiedzieliście, że wyjeżdżam? - Potrząsnęłam głową. - Kto to jest?

Pamela? Sekretarka, który wygląda jak John Wayne? Och, zaraz, wiem. - Strzeliłam palcami. - To Karen Sue

Hanky, prawda? Nie, taka płaksa nie może być donosicielką.

- Nie bądź śmieszna - powiedział agent specjalny Johnson.

Śmieszna. Jasne. Zgadza się.

Szpiegowali mnie, zwyczajną szesnastolatkę, jak jakiegoś groźnego przestępcę. I kto tu jest śmieszny,

przepraszam bardzo?

Widziałam przez szybę, jak Jonathan Herzberg złapał córkę i przytulił ją mocno. Chyba o mało jej nie

udusił, ale nie miała mu tego za złe. Uśmiechnęła się radośnie - przedtem się tak nie uśmiechała - dużo radośniej

niż przy happy mealu.

Jeszcze jedno szczęśliwie odnalezione dziecko. Jeszcze jedno dobre zakończenie smutnej historii. I to

moja zasługa.

A mnie przy tym nie było.

- Dobra - powiedziałam. - Było fajnie, ale teraz muszę się zbierać. Cześć.

Wysiadłam. Słyszałam, jak agent specjalny Johnson woła mnie po imieniu.

Nie raczyłam się odwrócić.

Nie lubię, jak się mnie nazywa panienką, tak samo jak nie lubię określenia „dziecinka”. Byłam dumna z

siebie, że powstrzymałam się od dołożenia agentowi specjalnemu butem w twarz.

Pan Goodhart powinien być zadowolony z postępów, jakie poczyniłam tego lata.

background image

12

- No i jak? - spytał Rob. - Warto było? - Nie wiem. - Wzruszyłam ramionami. - To znaczy, jej mama nie

wydawała się taka zła. Może w końcu jakoś jej się ułoży.

- Tak - stwierdził Rob. - Przy odpowiedniej ilości szwów.

Nie odezwałam się. To Rob pochodził z rozbitej rodziny nie ja. Pewnie wiedział, o czym mówi.

- Twierdzi, że jej ulubiony program to Najdoskonalsze sztuki teatralne świata - poinformował mnie.

- Dobra. To niczego nie dowodzi. Poza tym, że chciała ci zaimponować.

- Zaimponować Ginger i Nate'owi - powiedział, unosząc brwi - z Chicagowskiej Szkoły Głównej?

Taak, to się liczy.

Oparłam łokcie na kolanach. Siedzieliśmy przy rozkładanym stoliku, patrząc na jezioro Wawasee. Do

obozu zostało jeszcze parę kilometrów. Jakoś nie miałam ochoty tam wracać. Wiedziałam, że mnie wywalą, kie-

dy tylko postawię stopę na terenie.

A poza tym wiedziałam, że będę musiała pożegnać się z Robem.

Tak, przyznaję: mam do niego fizyczną słabość. Czy to takie dziwne?

Siedziałam obok niego, słuchałam przenikliwego cykania świerszczy i ptasich śpiewów, i było mi do-

brze. Wokół nie było żywego ducha. Nad drzewami zbierały się chmury. Zanosiło się na deszcz, ale jeszcze nie

zaraz - poza tym i tak chroniły nas liściaste korony drzew.

O zmroku byłoby to wymarzone miejsce, żeby się całować.

No, gdyby Rob nie żywił uprzedzeń co do całowania dziewczyn poniżej siedemnastego roku życia.

Właśnie liczyłam niecierpliwie miesiące, jakie mi zostały do następnych urodzin - osiem i pół miesiąca;

Douglas mógłby mi to dokładnie przeliczyć na dni, a nawet minuty - kiedy Rob objął mnie ramieniem.

Nie miałam nic przeciwko temu.

- Hej - powiedział Rob. Czułam bicie jego serca, tam gdzie jego pierś dotykała mojego boku. - Przestań

się dręczyć. Postąpiłaś właściwie. Tak jak zawsze.

Przez chwilę nie rozumiałam, o czym mówi. Potem sobie przypomniałam. Ach, tak. Keely Herzberg.

Rob myślał, że wciąż rozpamiętuję tę historię, a ja tymczasem usilnie główkowałam, jak go skłonić do śmielsze-

go gestu pod moim adresem.

Pomyślałam, że jeśli opasujące mnie ramię uznać za wskazówkę, jestem na dobrej drodze. Westchnę-

łam i starałam się zrobić możliwie smutną minę... co było trudne, ponieważ właśnie przeżywałam kolejną epifa-

nię. Wiecie, łagodny wietrzyk znad jeziora, śpiew ptaków, przyjemny ciężar jego ramienia i zapach dezodorantu

Coast...

- Chyba tak. - Udało mi się nadać głosowi niepewny ton.

- Żartujesz? - Rob uścisnął mnie serdecznie. - Ta kobieta powiedziała swojemu dziecku, że jego tata nie

żyje. Nie żyje! Uważasz, że grała uczciwie?

- Wiem - powiedziałam. Może jeśli przybiorę odpowiednio zrozpaczony wyraz twarzy, Rob pocałuje

mnie w końcu.

- I pomyśl, jaka Keely była szczęśliwa. I pan Herzberg. Rany, widziałaś, jak strasznie to przeżywał?

Gdybyś się zgodziła, na pewno z miejsca wypisałby ci czek na pięć kawałków.

background image

Jonathan Herzberg zgłaszał gotowość udzielenia mi rekompensaty za moje trudy w postaci wysokiej na-

grody pieniężnej. Odmówiłam grzecznie, przekonując go, że jeśli już koniecznie chce się z kimś podzielić pie-

niędzmi, to powinien je przekazać na konto 1 - 800 - Jeśli - Widziałeś - Zadzwoń.

Nie można przyjmować nagrody za to, że robi się po prostu to, co trzeba. Atak właśnie było; zrobiłam,

co do mnie należało.

I jeśli nawet teraz wyleją mnie z pracy, to cóż, trudno.

- Chyba tak - powtórzyłam przeraźliwie żałosnym tonem. Przeliczyłam się jednak, sądząc, że nabiorę

Roba na jaka to ja jestem biedna, malutka”.

- Zapomnij o tym, Mastriani - powiedział, cofając nagle rękę. - Nie zamierzam cię pocałować.

Rany! No to co trzeba zrobić, żeby skłonić chłopaka do okazania odrobiny uczucia?

- Dlaczego nie? - zapytałam.

- Już o tym mówiliśmy - odparł ze znudzonym wyrazem twarzy.

To prawda.

- Kiedyś mnie pocałowałeś - zauważyłam.

- Tak, zanim się dowiedziałem, że mogą mnie za to wsadzić. To też było zgodne z prawdą.

Rob odchylił się do tyłu, opierając się na łokciach i spoglądając na drzewa po drugiej stronie jeziora. Za

miesiąc, dwa, liście, na które teraz patrzył, zabarwią się na jaskrawoczerwono i na pomarańczowo. Będę w trze-

ciej klasie liceum, a Rob nadal będzie pracować w warsztacie wuja, pomagając matce spłacać dług hipoteczny

na farmę (ojciec odszedł, kiedy Rob był dzieckiem i od tamtej pory o nim nie słyszano) i majstrując przy har-

leyu, którego składał w stodole.

Ale tak naprawdę, jak się bliżej zastanowić, ja i Rob nie różniliśmy się od siebie tak bardzo. Oboje

uwielbialiśmy szybką jazdę i oboje nienawidziliśmy kłamców. Z ubrań najbardziej odpowiadał nam zestaw w

postaci dżinsów i T - shirta i oboje mieliśmy krótkie, ciemne włosy... ja nawet krótsze niż Rob. Oboje kochali-

śmy motocykle i żadne z nas nie miało aspiracji, żeby pójść do college'u. Ja nie miałam w każdym razie. I zda-

wałam sobie sprawę, że moje stopnie nie dawały podstaw do wielkich nadziei.

Podobieństwa sprawiały, że różnice traciły na znaczeniu. Co z tego, że Rob mógł wracać, o której

chciał, a ja musiałam być w domu nie później niż o jedenastej? Co z tego, że Rob miał kuratora, a ja matkę, któ-

ra szyje dla mnie sukienki na bale absolwentów, na które zresztą nie chodzę? Ludzie nie powinni przejmować

się takimi drobiazgami, gdy w grę wchodzi prawdziwa miłość.

Powiedziałam mu to wszystko, ale nie wydawał się specjalnie poruszony.

- Posłuchaj. - Opadłam na stolik, opierając się na łokciu i kładąc głowę na dłoni. - Nie rozumiem, co to

za problem. Skończę siedemnaście lat za osiem i pół miesiąca. Osiem i pół miesiąca! Prawienie! Nie rozumiem,

dlaczego...

Opierałam się w taki sposób, że twarz Roba dzieliło od mojej zaledwie parę centymetrów. Kiedy od-

wrócił się w moją stronę, prawie zderzyliśmy się nosami.

- Mama ci nigdy nie mówiła - zapytał Rob - że panienka powinna okazywać trochę skromności?

Spojrzałam na jego wargi. Nie muszę chyba nikogo przekonywać, że były to ładne wargi, pełne i mocno

zarysowane.

- A co mi z tego przyjdzie? - zainteresowałam się. Przysięgam, był o krok od pocałunku.

background image

Tak, wiem, powiedział, że tego nie zrobi. Spójrzmy jednak prawdzie w oczy, zawsze tak mówi, a potem

nie dotrzymuje słowa - no, prawie zawsze. Przysięgłabym, że głównie dlatego mnie unika... bo wie, że bez

względu na to, co wygaduje, potem robi co innego. Ciekawe czemu? Może jednak jestem taka nieodparcie po-

ciągająca i Rob się we mnie kocha, wbrew temu, co mi wyszło w quizie z „Cosmo”.

Niestety, nie dane mi było się przekonać. Bo właśnie wtedy, gdy pochylał się do moich ust, zawyła ta

cholerna syrena...

...i tak się przestraszyliśmy, że odskoczyliśmy od siebie.

Byłam absolutnie przekonana, że to ostrzeżenie przed tornado. Robowi, jak powiedział mi później, wy-

dawało się, że to raczej mój tata wyskoczył z zarośli z jakimś wyjącym urządzeniem alarmowym.

Ale to nie była żadna z tych rzeczy, tylko wóz policyjny hrabstwa Wawasee. Przemknął jak kula karabi-

nowa...

Za nim śmignął następny.

I jeszcze jeden.

A potem jeszcze jeden.

Cztery wozy policyjne, wszystkie gnające na złamanie karku w stronę obozu Wawasee.

Powinnam była wiedzieć. Powinnam była się domyślić, co się dzieje.

Ale moje nadzwyczajne zdolności ograniczają się do odnajdywania ludzi. Nie umiem przepowiadać

przyszłości. Pomyślałam, że w obozie zaszło coś bardzo złego. Wcale nie dzięki jakimś zdolnościom. To było

oczywiste.

- Co zmalowałaś tym razem? - zapytał Rob. Co takiego? Nie byłam pewna.

- Mam złe przeczucie - powiedziałam.

- No dobra. - Rob westchnął jak ktoś bardzo, bardzo zmęczony. - Jedźmy sprawdzić.

Nie chcieli nas przepuścić przez bramę. Rob nie miał przepustki, a strażnik popatrzył z góry na moją

kartę pracowniczą i stwierdził:

- Czasowo zatrudnieni mogą opuszczać obóz tylko w niedzielę po południu.

Spojrzałam na niego, jakby mu się klepki obluzowały.

- Wiem - zapewniłam. - Zwiałam. Wpuścisz mnie z powrotem?

Podejrzewam, że ten chłopak, który miał nie więcej niż dziewiętnaście czy dwadzieścia lat, składał po-

danie do miejscowej policji, ale go odrzucili. Więc wybrał karierę strażnika, sądząc, że dzięki temu zyska wła-

dzę i respekt, o których zawsze marzył. Oblizał nieco przyduże przednie zęby i przyglądając nam się uważnie,

powiedział:

- Obawiam się, że nie. W obozie coś się stało i...

Opuściłam szybkę kasku i rzuciłam Robowi:

- Jedziemy.

- Miło się z tobą gawędziło - powiedział Rob do strażnika.

Nacisnął pedał i objechaliśmy biało - czerwone ramię barierki, wzbijając obłok kurzu i żwiru. Co tam,

nie mogli mnie wylać jeszcze bardziej.

Strażnik wypadł z budki i zaczął krzyczeć, ale nie mógł nas zatrzymać. Przecież nawet nie miał broni.

Co nie znaczy, że zdołałby nas zatrzymać, grożąc bronią.

background image

Kiedy posuwaliśmy się piaszczystą drogą do obozu, zwróciłam uwagę, jaki spokój i chłód bije od lasu

teraz, kiedy zbliżała się burza. Niebo chmurzyło się coraz bardziej. W powietrzu czuło się ożywczy i słodki za-

pach deszczu.

Oczywiście dopiero teraz, gdy mieli mnie wykopać, zaczęłam doceniać urodę tego miejsca. Miałam pe-

cha, naprawdę. Nie zdążyłam nawet popływać na oponie po jeziorze Wawasee.

Dojechaliśmy do budynku administracji. Wozy patrolowe stały zaparkowane byle gdzie. Glin nie było

widać. Uznałam, że pewnie weszli do środka i rozmawiają z Pamelą, dyrektorem Alistairem i sekretarką podob-

ną do Johna Wayne'a.

Nie brakowało za to obozowiczów i wychowawców, i to mi się wydało trochę dziwne. Jeśli zdarzył się

wypadek, to chyba naturalną rzeczą byłoby trzymać dzieci z daleka...

.. .Wtedy uświadomiłam sobie, że i tak niczego nie dałoby się ukryć przed dziećmi. Była piąta trzydzie-

ści, pora kolacji. Obozowicze wraz z wychowawcami napływali do stołówki. Posiłki przygotowywano niezmien-

nie o tej samej godzinie, choćby się waliło i paliło.

Dzieciaki gapiły się ciekawie na samochody. Na widok mój i Roba zareagowały jeszcze większym pod-

nieceniem i zaczęły szeptać między sobą. Dziwne, ale nie widziałam nigdzie mieszkańców Brzozowej Chatki...

Zobaczyłam za to mnóstwo innych znajomych twarzy. Na przykład Scotta i Ruth, którzy nawet nie pró-

bowali się do mnie zbliżyć.

Nagle mnie olśniło: przecież wciąż miałam na głowie kask. Nic dziwnego, że nikt nie mówił „cześć”.

Nikt mnie nie poznał. Jak tylko ściągnęłam ciężki kask, Ruth podeszła do mnie, a kiedy Rob zdjął swój, powie-

działa z sarkazmem:

- No, widzę, że udało ci się znaleźć transport. Rzuciłam jej ostrzegawcze spojrzenie. Ruth potrafi być

przykra, jeśli jej bardzo zależy.

- Ruth - zaczęłam - nie pamiętam, żebym ci kiedyś przedstawiła mojego przyjaciela, Roba. Ruth Abra-

mowitz, Rob Wilkins. Rob, Ruth.

Rob skłonił się lekko w stronę Ruth. - Jak się masz - powiedział. Ruth uśmiechnęła się.

- Mam się bardzo dobrze - odparła wyniośle. - A ty? Rob, uniósłszy brwi, powiedział:

- W porządku.

- Ruth! - Jedna z rezydentek Tulipanowej Chatki pociągnęła Ruth za koszulkę. - Jestem głodna. Czy

możemy wejść do środka?

Ruth odwróciła się do swoich dziewczynek i oznajmiła:

- Możecie wejść. Zajmijcie dla mnie miejsce. Przyjdę za chwilę.

Dziewczynki odeszły, zerkając ciekawie na mnie, na Roba i samochody policyjne.

- Co tu robi policja? - zapytała jedna z nich, nie zwracając się do nikogo w szczególności.

- Dobre pytanie - powiedziałam do Ruth. - Co tu robi policja?

- Nie wiem. - Ruth wciąż przyglądała się Robowi. Widziała go już, oczywiście, przedtem, kiedy zosta-

waliśmy z Robem za karę po lekcjach. Ruth zwykle po mnie przyjeżdżała, tak żeby rodzice nie dowiedzieli się,

że jestem trochę na bakier z dyscypliną.

Ale teraz chyba po raz pierwszy widziała Roba z bliska i starała się zapamiętać jak najwięcej szczegó-

łów do późniejszej analizy. Ruth już taka jest.

- Jak to nie wiesz? - zapytałam. - W obozie roi się od glin, a ty nie wiesz, dlaczego?

background image

Ruth oderwała w końcu wzrok od Roba i wbiła spojrzenie we mnie.

- Nie - oświadczyła. - Nie wiem. Wiem tyle, że byliśmy nad jeziorem, kąpaliśmy się i nagle ratownik

zagwizdał i kazał nam wracać.

- Myśleliśmy, że to w związku z burzą - powiedział Scott, wskazując na ciemniejące niebo.

Akurat w tym momencie podeszła do nas Karen Sue Hanky. Z wyrazu jej spiczastej szczurzej mordki

wynikało, że ma nam coś ważnego do powiedzenia... a nienaturalny błysk w jej niemowlęco niebieskich oczach

kazał się domyślać, że będzie to coś nieprzyjemnego.

- Och - wykrzyknęła, udając, że dopiero teraz mnie zauważyła. - Widzę, że postanowiłaś znowu się do

nas przyłączyć. - Rzuciła zalotne spojrzenie Robowi. - W dodatku przyprowadziłaś przyjaciela.

Karen Sue nie rozpoznała Roba, mimo że chodzili razem do szkoły. Takie dziewczyny jak Karen Sue

po prostu nie zwracają uwagi na takich chłopaków jak Rob. Przypuszczalnie uznała go za jakiegoś przypadko-

wego przedstawiciela miejscowych, którego zgarnęłam na autostradzie i przywiozłam do obozu, żeby się z nim

obmacywać w celach rekreacyjnych.

- Karen Sue - powiedziałam - pośpiesz się lepiej i biegnij do jadalni. - Podobno kończy się napój z kieł-

ków pszenicy.

Spojrzała na mnie zmrużonymi oczami. Jej uśmiech nie wróżył nic dobrego.

- Chyba świetnie się bawisz - powiedziała. - Dziwne, bo to, co się stało, wcale nie jest zabawne. A stało

się dlatego, że kazałaś jednemu małemu chłopcu uderzyć drugiego. - Karen Sue przerzuciła pasmo włosów za

ramię i westchnęła. - No cóż, mówiłam, że przemoc nie popłaca.

Chmury nad naszymi głowami tak zgęstniały, że słońce przebijało się przez nie z najwyższym trudem.

Włączono światła w jadalni, choć zwykle zapalają je dopiero koło siódmej albo ósmej, podczas zmywania na-

czyń. Gdzieś daleko rozległ się grzmot. Powietrze intensywnie pachniało ozonem.

Podeszłam bliżej do Karen Sue, tak że jej nos znalazł się parę centymetrów od mojego. Cofnęła się, po-

tykając o korzeń; niewiele brakowało, a rozpłaszczyłaby sobie buźkę na ziemi.

Kiedy się wyprostowała, zapytałam ją, o czym, do diabła, mówi.

Tylko nie powiedziałam „do diabła”.

Karen Sue zaczęła trajkotać głosem bardziej piskliwym niż zwykle.

- Weszłam do biura tylko na chwilkę, ponieważ musiałam sprawdzić, czy przyszedł faks od lekarza

Amber - nie powinna brać udziału w kąpieli morsów ze względu na chroniczne zapalenie ucha - i przypadkiem

usłyszałam, jak policjanci rozmawiali z dyrektorem Alistairem. Jeden z chłopców z Brzozowej Chatki wszedł do

jeziora, ale nikt nie widział, żeby z niego wychodził...

Złapałam Karen Sue za koszulkę, ponieważ kroczek po kroczku oddalała się ode mnie.

- Który? - zapytałam. Zbliżała się burza; ale nadal było wściekle gorąco. Ja jednak dostałam gęsiej skór-

ki na całym ciele. - Kto?!

- Ten, na którego się bez przerwy darłaś - po - wiedziała Karen Sue. - Shane. Jessico, ty wybrałaś się na

wycieczkę - potrząsnęła głową - a Shane się utopił.

background image

13

Piorun uderzył znowu, tym razem bliżej. Włosy na ramionach stanęły mi dęba, nie z zimna, tylko z po-

wodu naelektryzowania powietrza.

Mocniej złapałam Karen Sue i przyciągnęłam ją do siebie.

- Co to znaczy: utopił się?

- Dokładnie to, co powiedziałam. - Głos Karen brzmiał jeszcze piskliwiej. - Jess, on wszedł do wody, a

potem nie wyszedł na brzeg...

- Bzdura - warknęłam. - To bzdura, Karen. Shane świetnie pływa.

- No tak, ale kiedy ratownik gwizdnął - powiedziała Karen Sue tonem niemal histerycznym - Shane nie

wyszedł razem z innymi.

- To znaczy, że w ogóle nie wchodził do wody - syknęłam przez zaciśnięte zęby.

- Może - odparła Karen Sue. - Może gdybyś tu była i pilnowała swoich obowiązków, zamiast włóczyć

się ze swoim chłopakiem - wykrzywiła się pogardliwie w stronę Roba - to byś wiedziała.

Miałam wrażenie, że wszystko dokoła, drzewa, zachmurzone niebo, droga, dosłownie wszystko zaczęło

wirować. Tak, jak w tej scenie z Czarnoksiężnika z Krainy Oz, kiedy Dorota budzi się w czasie tornado. Tylko że

ja nie ruszałam się z miejsca.

- Nie wierzę - powtórzyłam. Potrząsnęłam Karen Sue, aż różowa przepaska spadła jej z głowy. - Kła-

miesz. Powinnam ci przyładować, ty...

- No już. - Świat nagle przestał wirować, a Rob znalazł się tuż przy mnie, odrywając moje palce od ko-

szulki Karen Sue. - W porządku, Mastriani, wystarczy.

- Kłamiesz - powiedziałam do Karen Sue. - Jesteś kłamczuchą, wszyscy o tym wiedzą.

Karen Sue, blada jak ściana i roztrzęsiona, schyliła się, podniosła przepaskę i włożyła ją drżącą ręką na

głowę. Do materiału przyczepiły się jakieś zwiędłe liście, ale chyba nie zauważyła.

Naprawdę chciałam rzucić się na nią i rozmiażdżyć jej szczurzą twarz na piasku. Ale nie mogłam jej

dopaść, bo Rob obejmował mnie w pasie i nie miał zamiaru puścić, choć szarpałam się wściekle. Pan Goodhart

byłby bardzo rozczarowany moim zachowaniem. Mógłby pomyśleć, że zapomniałam o wszystkich technikach

panowania nad gniewem, jakich mnie uczył.

- Wiesz co, Karen Sue? - krzyknęłam. - Grasz na flecie jak ostatnia noga! Wcale nie chcieli cię tu przy-

jąć, z tymi twoimi marnymi pięcioma punktami, ale Andrew Shippinger zachorował i musieli kogoś zatrudnić...

- W porządku - powiedział Rob, podnosząc mnie do góry. - Dosyć tego.

- To miał być mój domek - wrzasnęłam w jej stronę ponad ramieniem Roba. - Makowe Panienki miały

być moje!

Rob odwrócił mnie twarzą do Ruth. Spojrzała na mnie i powiedziała:

- Jess, uspokój się.

- On żyje! - zawołałam. - Żyje.

Ruth zamrugała oczami, spojrzała na Scotta i znowu na • mnie. Popatrzyłam na nich i zorientowałam

się po wyrazie ich oczu, że coś dziwnego dzieje się z moją twarzą. Podniosłam rękę i poczułam wilgoć.

Świetnie. Płakałam. Płakałam i nawet tego nie zauważyłam.

background image

- Ona kłamie - powiedziałam jeszcze raz, ale niezbyt głośno. Rob uznał widocznie, że mi przeszło, bo

postawił mnie na ziemi - nie zdejmując jednak dłoni z mojego karku - i stwierdził:

- Możemy się przekonać tylko w jeden sposób, prawda?

Skinął w stronę biur administracji. Wytarłam policzki wierzchem dłoni i powiedziałam:

- Dobrze.

Ruth uparła się, żeby pójść z nami, a Scott, ku mojemu zaskoczeniu, uparł się, żeby towarzyszyć Ruth.

W mojej otępiałej mózgownicy zaskoczyło, że coś się dzieje między nimi, ale na razie za bardzo martwiłam się

o Shane'a. Kiedy weszliśmy do budynku, sekretarka, sobowtór Johna Wayne'a, wstała z krzesła i powiedziała:

- Dzieciaki, oni jeszcze niczego nie wiedzą na pewno. Wiem, że się martwicie, ale gdybyście się zajęli

swoimi obozowiczami...

- Shane jest moim obozowiczem - powiedziałam. Kobieta uniosła gęste brwi. Patrzyła na mnie, niepew-

na, jak się zachować. Pomogłam jej.

- Gdzie oni są? - zapytałam, kierując się w stronę korytarza. - W gabinecie dyrektora Alistaira?

Sekretarka, gramoląc się zza biurka, zaprotestowała:

- Och, zaraz. Nie możecie tam iść...

Za późno. Skręciłam za róg korytarza i dotarłam do drzwi z tabliczką: DYREKTOR OBOZU. Otworzy-

łam je na oścież. Za szerokim biurkiem siedział siwowłosy, czerwony na twarzy profesor Alistair. W pokoju

była jeszcze Pamela, dwóch policjantów stanowych, zastępca szeryfa oraz szeryf hrabstwa Wawasee we własnej

osobie.

- Jess. - Pamela zerwała się na nogi. - Jesteś. Dzięki Bogu. Nie mogliśmy cię nigdzie znaleźć. A dyrek-

tor Alistair powiedział, że nie zgłosiłaś się do niego po południu...

Spojrzałam na Pamelę. W co ona grała? Przecież powinna wiedzieć, gdzie się podziewałam. Czyżby Jo-

nathan Herzberg nie zadzwonił do niej i nie zawiadomił, że przyprowadziłam mu córkę?

- Zatrzymano mnie i nic nie mogłam na to poradzić - powiedziałam. - Czy ktoś zechciałby mi wyjaśnić,

co się dzieje?

Dyrektor Alistair podniósł się.

Nie wyglądał jak światowej sławy dyrygent ani nawet dyrektor obozu. Wyglądał jak bezradny starzec,

mimo że nie mógł mieć więcej niż sześćdziesiąt lat.

- Co się dzieje? - powtórzył. - Co się dzieje?! Chcesz powiedzieć, że nie wiesz? Nie jesteś przypadkiem

sławnym medium? Jak możesz nie wiedzieć, przy swoich nadzwyczajnych, magicznych zdolnościach? Hmm,

panno Mastriani?

Przeniosłam wzrok z Alistaira na Pamelę i z powrotem. Powiedziała mu? Chyba tak.

Ale jeśli tak, to skąd ten wyraz zdumienia na jej twarzy?

- Powiem ci, co się dzieje, młoda damo - powiedział pan Alistair - jako że twoje nadzwyczajne moce,

jak się wydaje, chwilowo cię zawiodły. Zaginął jeden z naszych wychowanków. Chłopiec, którego powierzono

twojej opiece. Wszystko wskazuje na to, że utonął. Po raz pierwszy w pięćdziesięcioletniej historii obozu zda-

rzyło się, że ktoś stracił życie.

Skrzywiłam się, jakby mnie uderzył. Nie z powodu słów, choć zabolały. Z powodu tego, czego nie po-

wiedział, a co wynikało z tonu jego głosu.

Że to moja wina.

background image

- Jestem zaskoczony, że nie wiedziałaś - odezwał się dyrektor kpiącym głosem. - Dziewczyna od pioru-

na.

- - Spokojnie, Hal - powiedział szeryf szorstko. - Niczego nie wiemy z całą pewnością. Nie znaleźliśmy

ciała.

- Kiedy widziano go żywego po raz ostatni, szedł nad jezioro ze swoją grupą. Nie ma go nigdzie na te-

renie obozu. Mówię wam, chłopak nie żyje. I to z naszej winy! Gdyby jego wychowawczyni była na miejscu i

miała na niego oko, nic by się nie stało.

Zaschło mi w gardle. Usiłowałam przełknąć ślinę, ale bezskutecznie. Na zewnątrz błyskawica rozświe-

tliła mrok, zaraz potem przeciągle zahuczał grom.

Niebo otworzyło się. W okna za biurkiem dyrektora Alistaira zabębniła ulewa. Jeden z policjantów za-

uważył ponuro:

- Ciężko będzie teraz przeszukać jezioro. Przeszukać jezioro? Przeszukać jezioro?!

- Czy nie było ratownika?

Rob. Próbował pomóc. Usiłował zrzucić ze mnie część winy. Ładnie z jego strony, ale rzecz jasna,

próżny trud. To była moja wina. Gdybym tam była, Shane nigdy by nie utonął. Nie dopuściłabym do tego.

- Wydaje mi się - ciągnął Rob - że jeśli dzieciak się kąpał, to musiał być ratownik. Czy ratownik mógł

nie zauważyć, że ktoś się topi?

Dyrektor Alistair posłał mu złe spojrzenie przez grube szkła swoich dwuogniskowych okularów.

- Kim ty właściwie jesteś? - zapytał. Wypatrzył także Ruth i Scotta, stojących w progu. - Co to ma być?

Co tu robicie? To prywatny gabinet. Proszę wyjść.

Żadne z nich się nie ruszyło, chociaż Ruth wyglądała tak, jakby miała ochotę uciec na koniec świata.

Tam, gdzie nie ma zastępców szeryfa ani rozjuszonych dyrektorów. Tak samo jak wtedy, gdy jej brata Skipa

ugryzła pszczoła. Tylko że tym razem nikt nie doznał wstrząsu anafilaktycznego. Tym razem ktoś umierał po-

wolną śmiercią - konkretnie ja. Z poczucia winy.

- No więc - Rob nie dawał za wygraną - ratownika nie było?

- Owszem, był - odparł szeryf. - Nie zauważył niczego niezwykłego.

- To dlatego - powiedziałam bardziej do siebie niż do pozostałych - że Shane w ogóle nie wszedł do

wody.

Nie byłam całkiem pewna. Tak tylko podejrzewałam.

Dyrektor Alistair nie powstrzymał się jednak od spojrzenia na mnie zza okularów w drucianej oprawce i

zrobienia kąśliwej uwagi:

- Przypuszczam, że skoro byłaś akurat nieobecna, musisz to wiedzieć dzięki swoim zdolnościom nad-

przyrodzonym?

W tym momencie Rob postąpił krok w stronę biurka dyrektora. Szeryf podniósł rękę, mówiąc:

- Spokojnie, synu.

Potem, zwracając się do pana Alistaira, zapytał:

- O czym ty właściwie mówisz, Hal?

- Och, nie poznałeś jej? - Alistair wydawał się jakby urażony. Zastanawiałam się, czy zaginięcie uczest-

nika obozu nie zachwiało ostatecznie jego równowagą psychiczną. Nie należał do zrównoważonych. Wiem, co

background image

mówię, widziałam jego zachowanie podczas wspólnych prób całego obozu. Sekcja rogów doprowadzała go do

takiej pasji, że rzucał w muzyków batutą. Na ogół nie trafiał, bo ofiary nauczyły się zręcznie uchylać.

- Jessica Mastriani - ciągnął - dziewczyna obdarzona zdolnością odnajdywania zaginionych ludzi.

Oczywiście, teraz jest już trochę za późno na pomoc z jej strony, prawda? Biorąc pod uwagę, że chłopak nie

żyje.

- Och, Hal. - Pamela podniosła się z kanapy. - Tego nie wiemy. Może uciekł. - Spojrzała na mnie. - Czy

rano nie doszło do jakiejś sprzeczki?

Skinęłam głową, przypomniawszy sobie o incydencie z kleszczem oraz o tym, jak odmówiłam ukarania

Lionela za to, że uderzył Shane'a.

Przede wszystkim zaś przypomniałam sobie spojrzenie, jakim obdarzył mnie Shane, kiedy okłamałam

go co do zdjęcia Taylora Monroe'a. Nie uwierzył mi wtedy. Nie uwierzył w ani jedno słowo.

Czyżby wymyślił taki numer, żeby się na mnie odegrać za kłamstwo?

Gdybym tylko mogła położyć się spać, pomyślałam. Gdybym zasnęła, dowiedziałabym, gdzie jest Sha-

ne. Może gdybym na dobre rozwścieczyła pana Alistaira i przyłożyłby mi batutą, straciłabym przytomność. Czy

byłabym wtedy w stanie odnaleźć dziecko? Tak samo jak we śnie?

Raczej wątpiłam. Wątpiłam również, żeby szeryf pozwolił dyrektorowi mnie uderzyć. Rob na pewno by

nie pozwolił. Próbowałam sobie przypomnieć, czy opiekuńczość figurowała na liście „10 sposobów, żeby się

przekonać, że jesteś dla niego czymś więcej niż przyjaciółką”.

Zresztą teraz to już się nie liczyło. Teraz, kiedy może spowodowałam śmierć dziecka. No, pośrednio w

każdym razie.

- A co z pozostałymi chłopcami z Brzozowej Chatki? - zapytałam. - Czy ktoś z nimi rozmawiał? Ktoś

pytał, czy widzieli Shane'a? Dave? Gdzie był Dave? Obiecał się nimi zająć...

- Funkcjonariusze przesłuchują ich w tej chwili - powiedział szeryf. - W domku. Ale, jak dotąd... nic

nowego.

- Ostatnio widziano go w drodze nad jezioro - powtórzył uparcie dyrektor Alistair.

- Co wcale nie znaczy, że utonął - stwierdził Rob. Alistair przyjrzał mu się uważnie.

- Kim ty w ogóle jesteś? Nie jesteś wychowawcą. - Spojrzał na Pamelę. - On nie jest wychowawcą,

prawda, Pamelo?

Pamela przeczesała palcami swoje krótkie jasne włosy.

- Nie, Hal - odparła zmęczonym tonem. - Nie jest.

- To mój znajomy - oświadczyłam. Nie powiedziałam, że to jest mój chłopak, bo nie jest. No i mogłoby

to wywołać jeszcze gorsze wrażenie - znikam na kawał dnia, a potem pojawiam się z moim facetem. - Właśnie

mieliśmy się pożegnać.

Ale moje wysiłki, by ukryć prawdziwą naturę moich uczuć w stosunku do Roba, nie zdały się na wiele,

bo dyrektor Alistair zauważył złośliwie:

- Pożegnać? Niesłychane. Masz, zdaje się, panno Mastriani, specjalne zdolności do znikania, kiedy je-

steś najbardziej potrzebna.

Szczęka mi opadła. O co mu chodziło? I dlaczego mnie jeszcze nie wywalił?

- Co z twoimi nadprzyrodzonymi zdolnościami? - ciągnął pan Alistair. - Chyba powinnaś nam pomóc

odnaleźć tego chłopca? Naprawdę nie czujesz się zobowiązana?

background image

Nawet wtedy nie załapałam, co jest grane. Myślałam, że dyrektorowi Alistairowi po prostu odbiło.

Rob miał chyba podobne wrażenie, bo nagle chwycił mnie za ramię tuż nad łokciem, tak jakby chciał

usunąć mnie z drogi, gdyby pan Alistair zamierzył się batutą.

Powiedziałam:

- Nie mam już żadnych specjalnych zdolności, panie dyrektorze.

- Och? - Białe, krzaczaste brwi Alistaira uniosły się do góry. - Naprawdę? To gdzie byłaś przez całe po-

południe?

Poczułam ssanie w żołądku. Skąd mógł wiedzieć? Skąd się dowiedział?

- W porządku - powiedział Rob, kierując mnie w stronę drzwi. Sama nie ruszyłabym się z miejsca, tak

mnie zamurowało. - Idziemy.

- Nigdzie nie pójdziesz! - Dyrektor Alistair rąbnął pięścią w stół. - Jesteś pracownicą obozu Wawasee i

w związku z tym...

Coś wreszcie do mnie dotarło i aż mnie zatkało ze zdumienia. Dyrektor nadal zwracał się do mnie tak,

jakbym u niego pracowała. Nie mogłam uwierzyć.

- Już nie - przerwałam. - To znaczy, jestem zwolniona, prawda?

- Zwolniona? - zdziwił się dyrektor Alistair. Jednocześnie odezwała się Pamela:

- Och, Jess, oczywiście, że nie. To nie twoja wina.

Nie zwalniają mnie? Nie? Jak to możliwe? Opuściłam obóz na długie godziny, nie przedstawiając żad-

nego wyjaśnienia. A w tym samym czasie zaginął jeden z moich podopiecznych. To był chyba wystarczający

powód, żeby mnie zwolnić.

Ogarnął mnie intensywny i nie całkiem zrozumiały niepokój. Podjęłam decyzję.

- Nie jestem zwolniona? No to sama się zwalniam - powiedziałam. - Chodź, Rob.

Pamela przeraziła się.

- Och, Jess. Nie możesz...

- Nie możesz odejść - wrzasnął dyrektor Alistair - podpisałaś kontrakt!

Mówił coś jeszcze, ale nie czekałam. Wyszłam z gabinetu. Po prostu wyszłam.

Rob i Ruth ze Scottem ruszyli za mną. Sekretarka o twarzy Johna Wayne'a rozmawiała z kimś przez te-

lefon. Zniżyła głos na nasz widok, ale nie odłożyła słuchawki.

- Czyś ty zwariowała? - zapytała Ruth. - Rezygnujesz z obozu? Przecież nie musisz! Nie chcieli cię

zwolnić.

- Wiem - powiedziałam. - Dlatego sama musiałam się zwolnić. Kto chciałby trzymać taką wychowaw-

czynię? Powiem ci: ktoś, kto ma dodatkowe motywy.

- Nie bardzo was rozumiem - Scott, który odezwał się po raz pierwszy, wydawał się bardzo przejęty. - I

to pewnie nie moja sprawa. Ale jeśli rzeczywiście masz te nadzwyczajne zdolności i w ogóle, a ludzie chcą z

nich skorzystać, to czy nie powinnaś, no, wiesz... pewnie mogłabyś na tym zarobić kupę forsy.

Rob i ja popatrzyliśmy na niego z niedowierzaniem.

Wówczas otwarły się oszklone drzwi wejściowe. Cofnęliśmy się, kiedy dwoje ludzi z ociekającymi pa-

rasolami wkroczyło do poczekalni.

Poznałam ich dopiero wtedy, kiedy złożyli parasole. Jęknęłam.

- O rany - jęknęłam. - Znowu wy.

background image

14

- Jess! - Agentka specjalna Smith otrząsnęła włosy z deszczu. - Musimy porozmawiać. Nie wierzyłam

własnym oczom. Naprawdę. Zdążyłam się już przyzwyczaić, że szpiegują mnie agenci FBI, ale jednak bez prze-

sady.

Kiedy agent, z założenia tajny, nagle sam się ujawnia, to chyba mam prawo twierdzić, że coś tu jest nie

w porządku.

- Posłuchajcie - powiedziałam, podnosząc rękę. - Teraz naprawdę nie mam czasu. Mam kłopoty osobi-

ste i...

- Będziesz miała bardziej osobisty kłopot - powiedział agent specjalny Johnson - jeśli wpadniesz w łapy

Claya Larssona.

- Claya Larssona? - usiłowałam odgadnąć, o kim mówią. I nagle olśniło mnie. - Macie na myśli nowego

tatusia Keely?

- Zgadza się. - Agent specjalny Johnson spojrzał z ukosa na Roba. - Chłopaka matki jego kuzynki.

Rob skrzywił się.

- Kogo?

Nie mam do niego pretensji. Ja też zgłupiałam i ta wersja z kuzynką Roba prawie wyleciała mi z głowy.

- Pan Larsson domyślił się, że osoba, która porwała córkę jego kochanki, została wynajęta przez ojca

dziecka - wyjaśnił agent specjalny Johnson - złożył więc wizytę twojemu znajomemu, panu Herzbergowi, który

wrócił do biura po spotkaniu z tobą w McDonaldzie.

- Och. - Boże, ale jestem głupia. - Czy on... czy pan Herzberg, czy z nim wszystko w porządku?

- Ma złamaną szczękę. - Agent specjalny Johnson zajrzał do notesu, z którym nie rozstawał się nigdy. -

Trzy złamane żebra, wstrząs mózgu, zwichnięte kolano i poważną kontuzję stawu biodrowego.

- O, mój Boże. - Byłam w szoku. - Keely...

- Keely nic się nie stało. - Głos agentki specjalnej Smith brzmiał uspokajająco. - Pozostanie pod naszą

opieką, póki nie schwytamy pana Larssona.

Uniosłam brwi.

- To jeszcze go nie złapaliście?

- Złapalibyśmy - stwierdził agent specjalny Johnson niezbyt miłym tonem - gdyby pewne osoby nie

były takie tajemnicze i poinformowały nas w porę, co robiły dzisiaj po południu.

- Hola - powiedziałam. - Tego na mnie nie zwalicie. To nie ma nic wspólnego ze mną. Jestem w tym

wypadku niewinnym obserwatorem...

- Jess. - Agent specjalny Johnson zmarszczył surowo brwi. - My wiemy. Jonathan Herzberg opowie-

dział nam wszystko.

Otworzyłam buzię. Nie do wiary. To szczur! Wstrętny szczur!

Rob pierwszy wyraził wątpliwość:

- Wszystko wam powiedział, tak? Ze złamaną szczęką?

Agentka specjalna Smith przerzuciła parę kartek do tyłu i pokazała nam. Był tam - zapisany rozchwia-

nym, nieznanym mi charakterem pisma - z pewnością nie było to precyzyjne pismo Allana Johnsona - opis wy-

darzeń w wersji Jonathana Herzberga. Moje imię pojawiało się wielokrotnie.

background image

Gnojek. Gnojek nakablował. Nie mogłam uwierzyć. Po tym wszystkim, co dla niego zrobiłam...

- Posłuchaj, Jess. - Agentka specjalna Smith w jasnoniebieskim kostiumie wyglądała bardziej na po-

średniczkę w handlu nieruchomościami niż na agentkę FBI. I może o to chodziło. - Clay Larsson nie jest szcze-

gólnie zrównoważonym osobnikiem. Lista jego przestępstw jest długa na kilometr. Napaść i pobicie, czynny

opór przy aresztowaniu, napaść na policjanta... To bardzo niebezpieczny i nieobliczalny człowiek, a z relacji

pana Herzberga wynika raczej jasno, że w obecnej chwili żywi szczególne pretensje do... no cóż, do ciebie, Jess.

Biorąc pod uwagę, że kopnęłam go w twarz, byłam gotowa się z nimi zgodzić. Ale Clay Larsson nie

wiedział przecież, kim jestem ani gdzie mieszkam.

- Otóż, rzecz w tym - powiedziała agentka specjalna Smith, kiedy zwerbalizowałam swoje wątpliwości

- że on wie, Jess. Widzisz, on... no cóż, długo znęcał się nad panem Herzbergiem, zanim to z niego wyciągnął.

- Dobra. Wystarczy - odezwał się Rob. - Chodźmy po twoje rzeczy, Mastriani. Wyjeżdżamy stąd.

Przetrawienie tego, co właśnie usłyszałam, zajęło mi więcej czasu niż Robowi. Clay Larsson, który naj-

wyraźniej radził sobie z uczuciem gniewu jeszcze gorzej ode mnie, wiedział, kim jestem i gdzie mieszkam, i

obecnie zamierzał mnie dopaść, żeby się zemścić za kopnięcie go w twarz oraz porwanie córki jego dziewczyny,

którą ona z kolei porwała swojemu byłemu mężowi.

Czyż nie urodziłam się pod szczęśliwą gwiazdą? Naprawdę. Niesamowite, co? Spotkaliście w życiu ko-

goś, kto miałby większego pecha?

- Dobrze - powiedziałam. - Wspaniale. Po prostu wspaniale. Przypuszczam, że wy macie mnie chronić?

Agent specjalny Johnson schował notes i wtedy zauważyłam pod jego ramieniem kaburę z pistoletem.

- Coś w tym rodzaju - odparł. - Zachowanie cię przy życiu, Jess, leży w interesie państwa, mimo twoich

zapewnień, że straciłaś eee... talent, którym zwróciłaś na siebie uwagę naszych przełożonych. Zostaniemy tutaj i

dopilnujemy, aby nic ci się nie stało, jeśli panu Larssonowi uda się dotrzeć na teren obozu Wawasee.

- Najlepszy sposób, żeby chronić Jess - odezwał się Rob - to ją stąd zabrać.

- Właśnie - zgodził się agent specjalny Johnson. Zlustrował Roba od góry do dołu, jakby go pierwszy

raz zobaczył - i rzeczywiście chyba pierwszy raz widział go z bliska. Byli tego samego wzrostu - agent Johnson,

jak na kogoś, kto nie powinien rzucać się w oczy, byt dość wysoki. - Chcielibyśmy umieścić ją w bezpiecznym

miejscu, dopóki pan Larsson nie znajdzie się za kratkami - wyjaśnił.

- To chyba nie najlepszy pomysł - powiedział Rob, podczas gdy stojąca za nim Ruth zawołała:

- Och, nie. Nie, znowu! Agenci specjalni Johnson i Smith spojrzeli po sobie.

- Jess, tym razem - zaczęła agentka Smith - przyrzekam, że...

- Nie ma mowy - powiedziałam. - Nigdzie z wami nie pojadę. Poza tym - popatrzyłam na szklane drzwi,

za którymi wciąż lało - mam tu pewną sprawę do załatwienia. - Jess...

- Nie, Jill - ucięłam. Nie pytajcie mnie, kiedy moje stosunki z agentami specjalnymi Johnsonem i Smith

osiągnęły tak poufałą fazę. Chyba wtedy, gdy kupiłam im pierwsze cheeseburgery. - Nigdzie się nie ruszę. Mam

tu pewne sprawy do załatwienia. Obowiązki.

- Jessico, to naprawdę nie pora, żeby...

- Owszem, tak - odparłam. - Muszę już iść.

I poszłam. Prosto w ten deszcz. Ciągle padał - może nie aż tak mocno jak przedtem, ale dość obficie.

Wystarczyło parę sekund, żeby moja koszula i dżinsy przemokły do suchej nitki.

background image

Nie dbałam o to. Miałam większe problemy. Naprawdę musiałam coś załatwić. Odnalezienie Shane'a fi-

gurowało jako pozycja numer jeden na mojej liście. Zastanawiałam się, spoglądając w kierunku Brzozowej

Chatki, czy włóczy się gdzieś na dworze w taki deszcz? Czy gdzieś się schronił? Czy nie przemókł? Czy mu cie-

pło? Tyle razy miałam ochotę skręcić mu kark - zdarzało mi się rozważać tę ewentualność parę razy dziennie - a

teraz tak bardzo mnie obchodziło, co się z nim stało?

Owszem, tak. Nie tylko dlatego, że cholerny osioł potrafił tak pięknie grać. Raczej dlatego, że w jakiś

sposób go lubiłam. Zaskakujące, ale prawdziwe. Lubiłam tego małego potwora.

Zagrzmiało, ale gdzieś dalej niż poprzednio. Dogonił mnie Rob.

- Co za dramatyczne wyjście - powiedział. Zauważyłam, że jego koszula i dżinsy również szybko nasią-

kały wodą.

- Moja specjalność - stwierdziłam.

- Idziesz w złą stronę.

Zatrzymałam się na środku dróżki i rozejrzałam, zapominając na chwilę, że Rob nigdy nie był w obozie

Wawasee i w związku z tym nie znał drogi do Brzozowej Chatki.

- Nie - zaprzeczyłam.

- Tak. - Pokazał kciukiem kierunek za swoimi plecami. - Motor jest tam.

Zrozumiałam, o co mu chodzi, i potrząsnęłam głową.

- Rob - powiedziałam. - Nie mogę odjechać. - Jess!

Rob rzadko kiedy zwraca się do mnie po imieniu. Na ogół nazywa mnie tak, jak mówiono do nas na od-

siadkach, po nazwisku.

Kiedy mówi mi po imieniu, to znaczy, że sprawa jest poważna. W tym wypadku chodziło o moje bez-

pieczeństwo.

Niestety, musiałam go rozczarować.

- Nie - powiedziałam. - Nie, Rob. Nie pojadę.

Nie odpowiedział od razu. Przyglądałam mu się, ale w deszczu wszystko wydawało się mniej wyraźne.

W jego bladoniebieskich oczach było coś, czego nie potrafiłabym nazwać. Z pewnością nie miłość.

- Jess - powiedział cichym, spokojnym głosem. - Wiesz, że uważam cię za świetną dziewczynę. Wiesz

o tym, prawda?

Zatrzepotałam powiekami. Nie było łatwo śledzić wyraz jego twarzy, podczas gdy deszcz zalewał mi

oczy. Do tego ściemniało się. Latarnia przy dróżce dawała słabe światło.

Miałam jednak pewność, że Rob mówi poważnie.

Skinęłam głową.

- W porządku. Skoro tak twierdzisz...

- Dobrze - powiedział. Mokre włosy przylepiły mu się do twarzy, ale nie zwracał na to uwagi. - Więc

kiedy usłyszysz, co jeszcze mam do powiedzenia, zrozumiesz mnie lepiej. Nie przyjechałem tutaj, żeby przyglą-

dać się, jak jakiś psychol rozwala ci czaszkę, jasne? Sadzasz tyłek - wskazał na wspomnianą część mojego ciała

- na motor albo przysięgam na Boga, że sam to za ciebie zrobię.

Wiedziałam już, co jest w jego wzroku. To nie była miłość.

Och, zdecydowanie nie. To był gniew. Wytarłam oczy Potem powiedziałam tylko jedno słowo.

- Nie.

background image

W tej sytuacji naprawdę nic innego nie mogłam powiedzieć.

Dostrzegłam na pół zniesmaczony, na pół rozbawiony uśmieszek. Dobrze znałam ten uśmieszek, bo go-

ścił na twarzy Roba przez większość czasu, przynajmniej wtedy, kiedy byliśmy razem. Potem zapatrzył się przez

chwilę w dal... pojęcia nie mam, co tam mógł zobaczyć, ja widziałam tylko deszcz.

- Muszę odnaleźć Shane'a - zawołałam, przekrzykując kolejny grzmot.

- Taak? - Popatrzył na mnie z góry, wciąż uśmiechnięty. - Mam gdzieś Shane'a.

Zagotowałam się ze złości. Usiłowałam się opanować. Policz do dziesięciu, pomyślałam. Pan Goodhart

zawsze mi radził, żebym policzyła do dziesięciu, kiedy mam ochotę komuś dołożyć. Czasami nawet pomagało.

- A ja nie - powiedziałam. - Nie wyjadę, dopóki go nie znajdę. Przestał się uśmiechać.

Powinnam była przewidzieć dalszy ciąg. Rob nie należy do ludzi, którzy mówią tylko dlatego, że słu-

chanie własnego głosu sprawia im przyjemność.

Jednak nigdy przedtem nie użył siły w stosunku do mnie. Nie w taki sposób.

Myślę sobie czasem, że dałabym mu radę. Naprawdę tak uważam. Dobra, chwycił mnie do góry noga-

mi, co zakłóca orientację. Nie mogłam także poruszać rękami i to też działało na moją niekorzyść.

Żywię jednak głębokie przekonanie, że przy paru celnych główkach - gdyby udało mi się zbliżyć moją

głowę do jego głowy, na co nie pozwolił brak czasu - dałabym mu radę.

Na nieszczęście nasze słodkie sam na sam przerwano brutalnie, zanim zdołałam je doprowadzić do kul-

minacyjnego ciosu głową.

- Synu - rozległ się w deszczu głos agenta specjalnego Johnsona. - Postaw dziewczynę na ziemi.

Rob posuwał się zdecydowanym krokiem w stronę motocykla. Nawet nie zwolnił.

- Nie! - krzyknął.

Wówczas agent specjalny Johnson wyłonił się spośród drzew. Wyciągnął pistolet - co, przyznaję, moc-

no mnie zaskoczyło.

Rob również wydawał się zaskoczony, bo zastygł w miejscu. Wisząc do góry nogami, zdałam sobie

sprawę, że moje poprzednie wrażenie - wiecie, że przemokłam do kości - było absolutnie bezpodstawne. Wtedy

jeszcze wcale tak bardzo nie przemokłam. Deszcz nie spływał mi na przykład po brzuchu.

Teraz jednak sytuacja uległa zmianie.

Czy muszę dodawać, że nie było to specjalnie przyjemne odczucie?

- Nie może pan mnie zastrzelić - zwrócił się Rob do agenta specjalnego Johnsona. - A gdyby pan ją tra-

fił?

- To byłby pech - powiedział agent specjalny Johnson - ale ponieważ od dnia, kiedy ją poznałem, była

dla mnie jak drzazga pod paznokciem, nie zmartwiłbym się za bardzo.

- Allan! - zawołałam zaszokowana. - Co by powiedziała pani Johnson, gdyby cię teraz usłyszała?

- Postaw ją na ziemi, synu.

Rob odwrócił mnie głową do góry i postawił na nogach. Agent specjalny Johnson podszedł i wziął mnie

za ramię. Nadal trzymał pistolet. Celował w powietrze.

- Proszę wsiąść na motocykl, panie Wilkins, i wracać do domu.

- Hej! - Krew zaczęła odpływać mi z głowy, co poprawiło jasność mojego myślenia. - Skąd znasz jego

nazwisko? Nie podałam go wam.

Agent specjalny Johnson wydawał się znudzony.

background image

- Tablica rejestracyjna.

Zerknęłam na moknącego w deszczu Roba. Koszulka przylepiła mu się do ciała. Pod materiałem ryso-

wały się mięśnie. Przyszło mi do głowy, że to bardzo przypomina scenę z muzycznego wideoklipu. No, wiecie,

fantastycznie przystojny chłopak, którego właśnie rzuciła dziewczyna, moknie w ulewnym deszczu.

Tyle że ja w żadnym wypadku nie chciałam go rzucić. Chciałam tylko odnaleźć zaginione dziecko. Nic

więcej.

A wszyscy usiłowali mi w tym przeszkodzić.

Potem uświadomiłam sobie coś jeszcze: jeśli koszulka Roba jest taka mokra, to co z moją?

Pośpiesznie skrzyżowałam ramiona na piersi.

Tak jest lepiej, pomyślałam. Nie, nie chodziło mi o koszulkę, tylko o to, że Rob odjedzie. Wiedziałam,

że Roba nie byłoby łatwo spławić. Stłuczenie agenta FBI na kwaśne jabłko nie budziło we mnie moralnych opo-

rów. Ale na to, żeby uderzyć Roba, ciężko byłoby mi się zdobyć.

- Zadzwonię do ciebie - zawołałam przez ramię, podczas gdy agent specjalny Johnson popychał mnie w

stronę centrum obozu.

- Zrób coś dla mnie, Mastriani - odparł Rob.

- Jasne - powiedziałam. Trudno mi było maszerować tyłem w deszczu, ale agent specjalny Johnson nie

dał mi wyboru. - Co takiego?

- Nie dzwoń.

Rob odwrócił się i ruszył przed siebie. Wkrótce zniknął za ścianą deszczu. Chwilę później usłyszałam,

jak zapuszcza silnik indiany.

A potem odjechał.

Agent Johnson, w przeciwieństwie do Roba, nie wyglądał seksownie w mokrym ubraniu.

- Przypuszczam, że teraz jesteś szczęśliwy - powiedziałam. - Ten chłopak mógł zostać kiedyś moim

chłopakiem. A wy zjawiacie się nieproszeni i wszystko psujecie. Dzięki.

Johnson gorliwie przyciskał guziczki na swojej komórce.

- Czy twoi rodzice wiedzą o tobie i panu Wilkinsie, Jess? - zwrócił się do mnie.

- Oczywiście, że wiedzą - powiedziałam urażona. - Chociaż mam swoje własne życie. Rodzice nie dyk-

tują mi, z kim mogę się spotykać poza szkołą.

Był to odrażający stek kłamstw; nie zdziwiłabym się, gdyby język mi usechł i odpadł.

Agent specjalny Johnson nie wydawał się przekonany.

- Czy twoi rodzice wiedzą - ciągnął - że pan Wilkins jest notowany? I że jest obecnie pod nadzorem ku-

ratora?

- Tak - stwierdziłam na tyle pewnym tonem, na ile się dało. Nie mogłam się powstrzymać, żeby nie do-

dać: - Chociaż nie mają całkowitej jasności co do tego, jakie przestępstwo popełnił...

Agent specjalny Johnson spojrzał na mnie z góry, marszcząc lekko brwi.

- To jest, naturalnie, poufna informacja - oświadczył. - Skoro pan Wilkins nie uznał za stosowne po-

dzielić się nią z... twoimi rodzicami, nie widzę powodu, dla którego ja miałbym to zrobić.

Rany! Znowu niewypał! Jak mam się dowiedzieć, co zrobił Rob, że omal nie trafił do pudła? Rob nie

miał zamiaru mi powiedzieć, a z federalnych, rzecz jasna, też nie da się tego wyciągnąć. To nie mogło być nic

poważnego, bo wtedy by go wsadzili, a nie tylko wyznaczyli kuratora.

background image

Nie zanosiło się na to, żebym kiedykolwiek miała się tego dowiedzieć. Pokpiłam sprawę z Robem,

może nie?

Ale co innego mogłam zrobić? Co?

Ktoś tam po drugiej stronie musiał odebrać telefon, bo agent specjalny Johnson powiedział:

- Kasia bezpieczna. Powtarzam, Kasia bezpieczna. Potem się wyłączył.

- Kasia? - zapytałam - Kto to jest?

- Najmocniej przepraszam - odparł agent specjalny Johnson, chowając telefon. - Powinienem był po-

wiedzieć Kasandra.

- A kto to jest Kasandra?

- Nie musisz się o to martwić.

Spojrzałam na niego wściekle. Teraz, kiedy już tak długo przebywałam na deszczu, przestało mnie ob-

chodzić, że zmoknę. To znaczy, bardziej zmoknąć już nie mogłam.

Ani poczuć się bardziej nieszczęśliwa.

- Zaraz, zaraz - powiedziałam. - Przypominam sobie. Siódma klasa. Przerabialiśmy mitologię. Kasandra

była medium czy kimś takim.

- Miała dar - przyznał agent specjalny Johnson - przepowiadania przyszłości.

- Taak - powiedziałam. - Ale ciążyła na niej klątwa i... - Potrząsnęłam głową z niedowierzaniem. - To

mój kryptonim? Kasandra?

- Wolałabyś coś innego?

- Tak - stwierdziłam. - Wolałabym nie mieć żadnego. Miałam zły dzień. Najpierw psychopata znęcający

się nad swoją dziewczyną próbuje mnie zabić, potem porzuca mnie mój chłopak. A teraz dowiaduję się, że FBI

wymyśliło dla mnie kryptonim. Co jeszcze mnie czeka?

Z mroku wynurzyła się, pod wielkim czarnym parasolem, agentka specjalna Smith.

- Ale wyglądacie - powiedziała na nasz widok. - Przemokliście. - Stanęła koło nas, tak że wszyscy zna-

leźliśmy się pod parasolem. No, mniej więcej.

- Udało mi się załatwić pokoje - powiedziała - w Holiday Inn, parę kilometrów stąd. Nie sądzę, żeby

pan Larsson akurat tam jej szukał.

- Czy dostanę osobny pokój? - zapytałam z nadzieją.

- Oczywiście, że nie. - Agentka specjalna Smith uśmiechnęła się. - Będziemy mieszkać razem.

Cudownie.

- Ja kocham samotność - poinformowałam ją skwapliwie.

- Przeżyję - zapewniła.

Straszne. Okropne. Nie mogłam siedzieć w przytulnym hoteliku, podczas gdy Shane był gdzieś w

lesie... albo co gorsza, nie żył. Musiałam go znaleźć.

Ale jak miałam tego dokonać? Jak miałam go odnaleźć, nie wtajemniczając w swoje plany Allana i Jill?

- Muszę - wykrztusiłam - zabrać swoje rzeczy.

- Naturalnie. - Agent specjalny Johnson popatrzył na zegarek. Taki z podświetlaną tarczą. - Odprowa-

dzimy cię do domku i zaczekamy.

Jeju!

background image

Zdaje się, że agenci specjalni Johnson i Smith pożałowali bardziej niż kiedykolwiek, że przydzielono

ich do akcji „Kasandra”, kiedy weszliśmy do Brzozowej Chatki, w sam środek niesamowitego rozgardiaszu.

Dzieciaki powariowały. Zaraz przy drzwiach omal nie trafił nas kawałek szybującej kalafonii. Artur ćwiczył na

tubie, mimo zakazu używania instrumentów poza klasą; Lionel ryczał na całe gardło, domagając się ciszy; Doo

Sun i Tony pojedynkowali się na smyczki...

Na środku zaś stała policjantka i zakrywając dłońmi uszy, błagała:

- Proszę! Proszę, posłuchajcie, znajdziemy waszego kolegę... Wkroczyłam do kuchni, otworzyłam

drzwiczki w ścianie i wyłączyłam bezpieczniki.

Chłopcy zamarli w zapadłych znienacka ciemnościach. Wszelki hałas ustał.

Wyszłam z kuchni...

...i natychmiast zamieniłam się w Jessicową kanapkę, ponieważ wszyscy chłopcy rzucili się na mnie,

przywierając do różnych części mojego ciała i wykrzykując moje imię.

- W porządku - wrzasnęłam po chwili. - Uspokójcie się. Spokój!

Uwolniłam się z ich objęć, a potem opadłam na łóżko - puste łóżko Shane'a, jak się okazało, kiedy bły-

skawica oświetliła mroczny pokój. Na łóżku leżała, złożona niedbale, pościel w nutki. Shane wolałby pewnie,

aby jego łoże zdobiły akcesoria futbolowe. Jednakże pościel pachniała Shane'em, co wydało mi się pokrzepiają-

ce.

- W porządku - powiedziałam, przerywając okrzyki: „Jess, gdzie byłaś?” oraz „Słyszałaś o Shanie?”

- Tak, słyszałam o Shanie - oznajmiłam. - Teraz chciałabym poznać waszą wersję wypadków.

Chłopcy popatrzyli na siebie niepewnie, a potem, mniej więcej jednocześnie, wzruszyli ramionami.

- Szedł z nami nad jezioro - odważył się wreszcie Sam.

Potem odezwał się Lionel. W zdenerwowaniu mówił z gorszym akcentem. Rozszyfrowanie jego słów

zajęło mi dobrą minutę:

- Mnie się wydaje, że on w ogóle nie wszedł do wody.

- Naprawdę, Lionelu? - Spojrzałam uważnie na małego chłopca. - Dlaczego tak myślisz?

- Gdyby Shane wszedł do wody - powiedział Lionel z namysłem - to próbowałby wsadzić mi głowę pod

wodę. Ale tego nie zrobił.

- Więc nie wchodził w ogóle do wody? - zapytałam. Chłopcy znowu wzruszyli ramionami. Tylko Lio-

nel pokiwał głową.

- Wydaje mi się - powiedział Lionel - że Shane uciekł. Bardzo był na ciebie zły, Jess, za to, że mnie nie

ukarałaś.

Moje imię, jak zwykle, wymówił: „dżejs”. Ale poza tym miał rację. Tak pomyślałam. Shane mógł się

na mnie obrazić - na tyle obrazić, że zapragnął dać mi nauczkę.

Shane, pomyślałam. Gdzie jesteś? Coś ty wymyślił?

Nagle zabłysło światło. Agentka specjalna Smith wyszła z kuchni i skinęła w stronę mojego pokoju.

- Czy tam są twoje rzeczy? Kiwnęłam głową.

- Spakuję je - powiedziała, znikając za drzwiami, podczas gdy jej partner pozostał przy drzwiach fronto-

wych i znowu spojrzał na zegarek.

- Co to za facet? - zainteresował się Tony.

- Czy to twój chłopak? - zapytał Doo Sun.

background image

- Czy to Rob? - zaczął Artur, ale zamknęłam mu usta dłonią. .. co zdziwiło go chyba tak samo jak mnie.

- Szsz - syknęłam. - To nie jest Rob. To po prostu, eee, jeden z moich przyjaciół.

- Och - pisnął Artur, kiedy odsunęłam rękę. - Jadłaś coś w McDonaldzie?

Chwyciłam poduszkę Shane'a i wtuliłam w nią twarz. Boże, modliłam się. Daj mi siłę, żebym nie zabiła

dzisiaj żadnego małego chłopca. Jeden zupełnie wystarczy.

Agentka specjalna Smith wyszła z pokoju obarczona torbą z żeglarskiego płótna.

- Chyba wzięłam wszystko - powiedziała. - Czy te cukierki są twoje, czy zostawić je dla dzieci?

Arturowi zabłysły oczy, gwałtownie obrócił buzię w moją stronę.

- Hej! - krzyknął. - Co ona robi? Czy to twoje rzeczy? - Wyjeżdżasz? - Broda Lionela zaczęła drżeć. -

Odchodzisz, Dżejs?

Zdesperowana - nie w taki sposób chciałam zawiadomić chłopców, że odchodzę - zwróciłam się do

agentki specjalnej Smith:

- Cukierki, ciasteczka i chipsy nie są moje. Nie pakuj ich.

- Nie ma żadnych ciasteczek, Jess. Tylko te cukierki - odparła agentka Smith lekko zmieszana.

- Nie ma ciasteczek? - Wytrzeszczyłam na nią oczy. - Powinny być. Powinny być ciastka, chipsy i torba

skittlesów.

- Co takiego? - Agentka specjalna Smith zmieszała się do reszty.

- Skittles - krzyknęli chłopcy.

- Nie. - Agentka specjalna Smith zamrugała oczami. - Nic takiego nie ma. Tylko cukierki.

Wciąż ściskając poduszkę Shane'a, podniosłam się i zwróciłam do dzieci.

- Czy zjedliście słodycze, które skonfiskowałam? Popatrzyli na siebie. Mogłabym przysiąc, że nie wie-

dzą, o czym mówię.

- Nie - odparli, potrząsając głowami.

- Próbowałem - wyznał Artur. - Ale nie mogłem dosięgnąć. Były za wysoko.

Za wysoko dla Artura.

Ale nie za wysoko dla największego chłopca z Brzozowej Chatki...

Zdałam sobie sprawę z kilku rzeczy jednocześnie. Po pierwsze, Ruth i Scott, a za nimi Dave - weszli na

ganek... pewnie żeby się pożegnać.

Po drugie, deszcz ustał. Słychać było tylko odległe grzmoty - burza przesuwała się w stronę jeziora Mi-

chigan.

Po trzecie, zapach poduszki Shane'a, którą nadal ściskałam w ramionach, nabrał niezwykłej intensyw-

ności.

W tym momencie spłynęło na mnie olśnienie. Wiedziałam, gdzie on jest.

Bynajmniej nie na dnie jeziora Wawasee.

background image

15

Dobra, spodziewacie się, że wszystko wam wyjaśnię? Nic z tego. Sama nie rozumiem, co się dzieje z

moją głową. Kiedy przebywałam w bazie wojskowej Crane na prawach specjalnego gościa, poddano mnie masie

testów. Niewiele wykazały, poza tym że kiedy wchodzę w fazę snu REM, coś się ze mną dzieje. Tak jakby w

moim mózgu, jak w komputerze, pojawiały się nowe informacje, przesyłane niewiadomo skąd. Dzięki temu bu-

dzę się z wiedzą na temat konkretnej osoby.

Tym razem informacje pojawiły się, kiedy nie spałam. Słowo. Stałam sobie w domku, ściskając podu-

chę Shane'a, i nagle bach!

Nic nie czułam. Wcale nie było tak jak w tych komiksach, które Douglas w kółko czyta. Tam, kiedy ja-

kiś bohater ma wizję - a często im się to zdarza - krzywi się potwornie i jęczy: aaa...

Naprawdę. „Aaaa...”. Jakby to bolało.

A ja wam mówię, „ładowanie” tych wizji - skądkolwiek się biorą - nie boli. Nic a nic. Po prostu nie ma

informacji, a za sekundę jest.

Jak e - mail.

Dlatego kiedy podniosłam wzrok znad poduszki, z trudem panowałam nad sobą. Miałam ochotę natych-

miast wykrzyczeć wszystko, czego się dowiedziałam, ale przecież agenci specjalni Johnson i Smith by usłyszeli.

A wolałam, żeby się nie zorientowali w sytuacji.

Kiedy jednak mogłam w końcu bezpiecznie podzielić się z innymi tym, co mnie samej wydawało się

czymś niesamowitym, nikt się specjalnie nie przejął.

- Jaskinia? - Głos Ruth przeszedł w przerażony pisk. - Chcesz, żebym poszła do jaskini szukać tego

szczyla? Nie, dziękuję.

Uciszyłam ją. Federalni siedzieli w pokoju obok.

- Nie ty - powiedziałam. - Nie, to ja wlezę do tej jaskini. - Nie chciałam jej zranić, więc nie wyjaśniłam,

że byłaby ostatnią osobą, z którą zdecydowałabym się penetrować podziemne pieczary.

- Ale w jaskini? - spytała Ruth z powątpiewaniem. - Dlaczego miałby zwiewać i chować się w jaskini?

- Paul Huck - powiedziałam. - Paul Huck.

- Kto? - szepnęła Ruth - Kto to jest Paul Huck?

- To facet, który ukrywał się w jaskini - wyjaśniłam po cichu - ponieważ sądził, że ludzie go prześladu-

ją.

Rozmawialiśmy szeptem, siedząc w maleńkim sześcianiku mojej sypialni, podczas gdy agenci specjalni

Johnson i Smith pilnowali reszty terenu. Miałam się pożegnać z chłopcami i moimi przyjaciółmi. Federalni

wspaniałomyślnie przyznali mi na ten cel całe dziesięć minut. Pewnie byli przekonani, że w tej ciasnej klitce nie

zdołam wykręcić żadnego numeru.

Nie zdawali sobie jednak sprawy z tego, że po pierwsze, okno w moim maleńkim pokoiku otwiera się

na tyle szeroko, że przeciętne ludzkie ciało może się przez nie przecisnąć; a po drugie: dwa ciała już się przeci-

snęły, aby oddać mi drobną przysługę. Toteż zamiast żegnać się, zgodnie z oczekiwaniami agentów, z Ruth,

Scottem i Dave'em, czatowałam na odpowiedni moment, żeby wymknąć się z chatki. Chciałam jak najszybciej

znaleźć Shane'a, który cieszył się dobrym zdrowiem i przebywał całkiem niedaleko.

background image

- Pamiętasz - szepnęłam do Ruth - jak na pierwszym ognisku czytali regulamin? Według regulaminu

Wilcza Jaskinia znajduje się poza terenem obozu. Dzieciak czuł się prześladowany, a jak usłyszał tę bajkę o Pau-

lu Hucku... To oczywiste, że postanowił zaszyć się w jaskini. Poza tym zabrał całe żarcie i moją latarkę.

- Czy masz jeszcze jakiś inny powód, żeby podejrzewać, że on tam jest? - Ruth chrząknęła znacząco.

- Tak.

Uniosła brwi, zupełnie zaskoczona.

- Naprawdę? To jak to jest z tym gadaniem, że musisz osiągnąć fazę REM, żeby... no, wiesz?

- Pojęcia nie mam - odparłam. - Może jeśli się na czymś mocno skupię...

Nie umiałam tego wytłumaczyć. Kiedy tuliłam poduszkę Shane'a, zapach szamponu wywołał w mojej

głowie obraz Shane'a skulonego przy świetle latarki i opychającego się ciastkami.

Nie wiedziałam, jak to się stało ani czy się jeszcze kiedyś powtórzy Pierwszy raz miałam wizję zaginio-

nego dziecka na jawie.

Tak czy inaczej, zamierzałam wykorzystać nowo objawioną wiedzę i naprawić to, co sknociłam.

- Moim skromnym zdaniem - powiedziała Ruth - w ogóle nie warto się zajmować tym głupim dziecia-

kiem.

- Ruth - potrząsnęłam głową. - Jesteś wychowawczynią!

- Przebrzydły bachor.

- Nie mówiłabyś tak, gdybyś słyszała, jak gra. Ten dzieciak ma talent.

- Niemożliwe.

- Naprawdę. Uwierz mi. - Wspomnienie cudownej muzyki w wykonaniu Shane'a było równie wyraźne

jak moja wizja.

Ruth westchnęła.

- No, skoro tak twierdzisz... Ale na twoim miejscu pozwoliłabym mu tam zostać. Niech sobie gnije w

pieczarze. Sam wróci, jak zgłodnieje.

- Ruth, podobno jakieś dziecko zabłądziło tam kiedyś i umarło. Dlatego jaskinia jest wyłączona z terenu

obozu. Zdaje mi się, że Shane nie potrafił się stamtąd wydostać i dlatego wciąż siedzi w jaskini.

Ruth przybrała sceptyczny wyraz twarzy.

- I myślisz, że tobie uda się stamtąd wyjść, skoro jemu się nie udało?

Poklepałam się po głowie.

- Wbudowany system naprowadzania.

- A, w porządku - powiedziała Ruth - to tak jak w mercedesie mojego taty.

Ciszę, jaka zapadła w obozie po gwałtownej burzy, rozdarł nagle potężny wybuch, odgłos pioruna

brzmiał przy nim jak pstryknięcie palcami. Ruth zakryła uszy dłońmi.

- Rany! - powiedziałam z podziwem. - Ja cię kręcę! Ten twój chłopak zna się na rzeczy.

Ruth opuściła ręce i oświadczyła wyniośle:

- Scott nie jest moim chłopakiem. Na razie - dodała po chwili. - A na wybuchach się zna. Był w końcu

w drużynie Orłów.

Ktoś szarpnął drzwi do sypialni. W progu stanęła agentka specjalna Smith z rewolwerem w ręce.

background image

- Dzięki Bogu, nic ci nie jest - powiedziała na mój widok. W jej niebieskich oczach malowała się tro-

ska. - To może być tylko on. Clay Larsson. Siedź tutaj, a my z agentem Johnsonem pójdziemy zbadać sprawę.

Zostawimy ci policjantkę Deckard i jednego z zastępców szeryfa...

- Dobrze - powiedziałam spokojnie. - Idźcie.

Agentka specjalna Smith posłała mi nerwowy uśmiech, który, jak sądzę, miał mnie podnieść na duchu.

Zamknęła za sobą drzwi. - Zabierajmy się stąd. - Wstałam i podeszłam do okna.

- Mam nadzieję, że wiesz, co robisz - mruknęła Ruth żałośnie. - Oni pewnie przesadzają z tym całym

Clayem Larssonem, ale gdyby rzeczywiście gdzieś się tu czaił?

Odwróciłam głowę i spojrzałam na nią przez ramię z politowaniem.

- Ruth - powiedziałam. - Komu ty to mówisz? Myślisz, że nie poradzę sobie z jakimś damskim bokse-

rem?

- No dobrze - odparła Ruth. - Jak sobie chcesz... Wyślizgnęłyśmy się cichutko przez okno. Na dworze,

jeśli nie liczyć tajemniczej, pomarańczowej poświaty spowijającej parking, panowały ciemności. Nie było już

tak strasznie gorąco jak w dzień.

Ziemia nie zdążyła obeschnąć po deszczu. Moje tenisówki i dół nogawek, prawie już suche, znowu na-

siąkły wodą. Za każdym razem, kiedy powiał wietrzyk, z wierzchołków drzew kapały krople wody. Było to dość

nieprzyjemne... czego Ruth nie omieszkała zauważyć przy pierwszej okazji.

- Obtarłam sobie kostki - szepnęła.

- Nikt ci nie kazał iść - odszepnęłam.

- Och, pewnie - syknęła Ruth. - Może miałam zostać i użerać się z glinami? Dzięki wielkie.

- Skoro już idziesz ze mną, przestań narzekać.

- W porządku. Tylko że deszcz wzmógł u mnie reakcje alergiczne.

Przysięgam, czasami mam wrażenie, że byłoby łatwiej, gdybym w ogóle nie miała najlepszej przyja-

ciółki.

Uszłyśmy jakieś dziesięć metrów, kiedy usłyszałyśmy odgłos szybko zbliżających się kroków. Syknę-

łam na Ruth, żeby wyłączyła latarkę, ale ostrożność okazała się zbyteczna. To tylko Scott i Dave biegli za nami.

- Dobra robota - pochwaliłam. - Agenci totalnie zgłupieli. Scott skromnie schylił głowę.

- Miałaś rację, Jess - oświadczył. - Tampony znakomicie nadają się na lonty.

Zerknęłam na Ruth.

- A ty twierdziłaś, że odsiadka to strata czasu. Ruth tylko pokiwała głową.

- Twórcy amerykańskiego systemu edukacji - powiedziała - widocznie nie wzięli pod uwagę takich wy-

rzutków jak ty.

Dave spojrzał przez ramię na bijący w niebo gęsty czarny dym.

- Nieźle, co? - odezwał się. Dyszał jeszcze po biegu, ubranie miał umazane ziemią i upstrzone zwiędły-

mi liśćmi. Był wyraźnie rozradowany. Wiedziałam, o czym myśli: nigdy, w ciągu siedemnastu lat swojego ży-

cia, które w dużym stopniu wypełniała gra na trąbce oraz podróże po królestwie gier komputerowych, nie zrobił

czegoś równie niebezpiecznego... i ekscytującego. - Ciekaw jestem, czy chemik podwyższyłby mi za to ocenę w

przyszłym semestrze. Podpalenie ciężarówki za pomocą koktajlu Mołotowato nie byle co. Na piątkę, albo i le-

piej.

- Oj, chłopcy - westchnęła Ruth. - Wy to macie nie po kolei. Scott poczuł się urażony.

background image

- Zastosowaliśmy wszelkie konieczne środki bezpieczeństwa. Żadne dziecko ani zwierzę nie ucierpiały

w trakcie operacji.

- Jak również żaden z przedstawicieli prawa - dodał Dave.

- Otaczają mnie sami pomyleńcy - mruknęła Ruth.

- Dosyć - szepnęłam. - Chodźmy.

W końcu latarki okazały się niepotrzebne. Burza minęła i niebo się wypogodziło. Pojawił się młody

księżyc - zaledwie wąziutki sierp, ale na tyle jasny, że mieliśmy dobrą widoczność, przynajmniej tam, gdzie nie

rosły drzewa - oraz zatrzęsienie gwiazd.

Jeśli uwagę o alergii przełknęłam spokojnie, to w połowie drogi wokół jeziora nabrałam już pewności,

że popełniłam błąd, zabierając Ruth. Nie zamknęła się ani na chwilę... wcale nic dlatego, że musiała obwieścić

całemu światu, jak jej łzawią oczy, nie. Tylko przez całą drogę rozpływała się nad zaletami Scotta, jaki to z nie-

go bohater, jak świetnie sobie poradził z agentami FBI... dobra, z pomocą Dave'a, ale i tak... Mam nadzieję, że

mój głos nie brzmiał podobnie, kiedy zwracałam się do Roba - no, wiecie, nie tak dziecinnie, landrynkowo i

słodko. Myślę, że Rob zwróciłby mi uwagę, żebym przestała się wygłupiać. Mam nadzieję.

Nie wiem, o czym myślał Dave. Prawie się nie odzywał. Uświadomiłam sobie, że dla niego i Scotta to

musiał być wielki dzień. Spotkali żywe medium, wystrychnęli na dudków agentów FBI i wysadzili w powietrze

ciężarówkę... Nic dziwnego, że nie był rozmowny. Musiał to przetrawić.

Sama miałam parę rzeczy do przemyślenia. Sprawa z Robem, prawdę mówiąc, nie dawała mi spokoju.

Było to tym bardziej bolesne, że uważam się za kobietę niezależną, która nie potrzebuje faceta, żeby się dowar-

tościować. To ja powiedziałam, że zadzwonię, a on mi na to, żebym nie dzwoniła? Co to za bzdura? Czy to moja

wina, że jestem naznaczona w tak szczególny sposób i że czasami muszę myśleć nie o własnym bezpie-

czeństwie, ale o dzieciach? Czy on nie był w stanie pojąć, że tu nie chodziło o niego, ani nawet o mnie, ale o za-

ginionego dwunastoletniego dzieciaka, który, owszem, miał upodobanie do świńskich dowcipów, ale na pewno

nie zasługiwał na to, żeby zginąć w dziczy północnej Indiany?

Naturalnie, do tego dochodził jeszcze pewien drobiazg, mianowicie, że sama wciągnęłam nieszczęsne-

go Roba w to wszystko. Tłukł się taki kawał drogi, zawiózł mnie do Chicago, pomógł załatwić sprawę Keely tyl-

ko i wyłącznie na moją prośbę. I niczego nie żądał w zamian. Nawet jednego głupiego pocałunku.

A w charakterze nagrody agent FBI wymachiwał mu pistoletem przed nosem.

Jeśli się zastanowić, to właściwie nic dziwnego, że nie chce moich telefonów.

Ale choć sprzeczka z Robem ciążyła mi najbardziej, miałam również inne zmartwienia. Skąd na przy-

kład dyrektor Alistair wiedział, kim jestem? Pamela mu chyba nie powiedziała. Skąd wiedział, gdzie spędziłam

popołudnie? Dziwne. Pamela nie miała przecież zielonego pojęcia. Może coś tam podejrzewała, ale nie wtajem-

niczałam jej w moje plany odszukania Keely Herzberg. Uważałam, że im mniej osób wie, tym lepiej.

Więc skąd dyrektor Alistair wiedział?

Światło księżyca zniknęło, kiedy porzuciliśmy brzeg jeziora i zaczęliśmy się wdrapywać na lesiste

wzgórze, do wylotu Wilczej Jaskini. Mokra trawa dała mi się we znaki, ale teraz było dziesięć razy gorzej. Zbo-

cze wznosiło się stromo, a ponieważ rzadko kiedy ktoś się tam zapuszczał, nie było żadnej ścieżki... tylko ośli-

zgła ziemia, błoto i zwiędłe liście. Musieliśmy włączyć latarki, żeby nie potknąć się na jakimś korzeniu i nie

skręcić sobie karków.

background image

Staraliśmy się podejść do jaskini w miarę bezszelestnie, ale na pewno narobiliśmy hałasu, zwłaszcza że

Ruth cały czas nadawała o tych swoich głupich kostkach u nóg. Wgłębi lasu panowała cisza. Odzywały się

świerszcze, ale po raz pierwszy, odkąd przyjechałam na obóz, nie słyszałam cykad. Może deszcz je potopił.

Bardzo możliwe, że Shane nas usłyszał.

To by wyjaśniało, dlaczego, kiedy wreszcie dotarliśmy do wejścia - czarnego otworu wśród skalnych

bloków - nie znaleźliśmy ani śladu Shane'a...

No, jeśli nie liczyć papierków po cukierkach, zaścielających wejście do jaskini.

Wzięłam od Ruth latarkę i poświeciłam do środka - wejście było strasznie wąskie... Nie pociągała mnie

myśl, że mam się przez nie przecisnąć.

- Shane! Shane, wyłaź stamtąd. To ja, Jess. Shane, wiem, że tam jesteś.

Z wnętrza jaskini dobiegł jakiś dźwięk. Ktoś się czołgał. Ktoś się czołgał, oddalając się od wyjścia.

- Zostawmy go - zaproponowała Ruth. - Gnojek, zasłużył sobie na to.

- Nie możemy - sprzeciwił się Scott, lekko zaszokowany jej bezwzględnością. - A jeśli się zgubi?

Ruth zatrzepotała powiekami.

- Och, Scott - zagruchała słodko. - Masz rację. Nie pomyślałam o tym.

Fuj!

- A może - odezwał się Dave - jest jakieś inne wejście. Wiecie, jakieś szersza dziura z boku. Jaskinie

mają zwykle kilka wejść.

- Shane - krzyknęłam znowu. - Posłuchaj, jest mi przykro, jasne? Przykro mi, że nie ukarałam Lionela.

Przysięgam, że teraz to zrobię, w porządku?

Żadnej reakcji. Spróbowałam jeszcze raz.

- Shane, wszyscy się o ciebie martwią - zawołałam. - Nawet Lionel, naprawdę. Nawet dziewczynki z

Makowej Chatki za tobą tęsknią. Właściwie to one najbardziej tęsknią. Teraz czuwają przy świecach na intencję

twojego odnalezienia. Jeśli wyjdziesz, to możemy im zrobić nalot w maskach. Mogłabym nawet poświęcić na

ten cel parę własnych gaci.

Bez echa. Wyprostowałam się.

- Będę musiała tam wleźć - powiedziałam cicho.

- Pójdę z tobą - zaproponował Dave. Bardzo ładnie z jego strony, trzeba przyznać. Przypuszczam jed-

nak, że skłoniło go do tego głównie poczucie winy, bo przecież to on miał pilnować chłopców pod moją nie-

obecność. Oszacowałam go wzrokiem.

- W życiu się nie zmieścisz.

Rzeczywiście, z nas czworga tylko ja byłam na tyle mała, żeby zmieścić się w tej dziurze, i wszyscy

zdawali sobie z tego sprawę.

- Zresztą - dodałam - to sprawa między mną a Shane'em. Lepiej pójdę sama. Zostańcie i pilnujcie, żeby

nie czmychnął jakimś bocznym wyjściem.

Ruth natychmiast klapnęła na najbliższy kamień i zaczęła rozcierać obgryzione przez owady kostki u

nóg.

Scott i Dave udzielili mi paru cennych wskazówek, czerpiąc z wiedzy nabytej w drużynie zuchów - na

przykład jeśli poświeci się do dziury i nie widać dna, to taką dziurę należy omijać.

background image

Mądrzejsza o tę informację, opadłam na kolana i zaczęłam się czołgać. Nie było łatwo posuwać się na

kolanach i rozglądać uważnie. Jednak udało mi się nie wpaść do żadnej przepastnej dziury. Przedzierałam się

wąskim, ale przynajmniej suchym tunelem. Nie zauważyłam, na szczęście, żadnych nietoperzy ani nic oślizgłe-

go. Trochę zwiędłych liści i jakieś pokruszone pieguski od czasu do czasu.

Jedno trzeba Shane'owi przyznać: jeśli chciał zwrócić na siebie uwagę, wiedział, jak się do tego zabrać.

Wychowawczyni czołgała się za nim podziemnym korytarzem, posuwając się szlakiem papierków po snicker-

sach i okruchów ciasteczek. Czego więcej mogło pragnąć zbuntowane dziecko?

W miarę jak zapuszczałam się w głąb jaskini, coraz bardziej nabierałam przekonania, że jednak posunął

się za daleko. Nie tylko dosłownie. Wołałam go po imieniu, ale za całą odpowiedź słyszałam szuranie dżinsów

po kamieniach. Shane czołgał się sprawnie i szybko. Zdumiewające przy jego tuszy.

Nie byłam w stanie stwierdzić, jak głęboko dotarliśmy - dwieście? trzysta? pięćset metrów? W pewnym

momencie jaskinia zaczęła się rozszerzać. Zauważyłam stalaktyty oraz stalagmity; pamiętałam z lekcji biologii

w szóstej klasie, że stalaktyty zwieszają się z sufitu, a stalagmity wyrastają z podłogi w górę (Stalaktyty - Sufit,

stalagmity - Gleba. Tak to w każdym razie wyglądało w ujęciu pana Hudsona). Obie formy, jak pamiętałam, po-

wstają na skutek wytrącania się węglanu wapnia. Tak więc jaskinia nie mogła być przytulna i sucha, jak się z po-

czątku wydawało.

To mnie ucieszyło. W wilgotnej jaskini malało prawdopodobieństwo spotkania jakiegoś leśnego zwie-

rzaka, który mógłby tutaj właśnie urządzić sobie legowisko.

Jaskinia zrobiła się znacznie przestronniejsza. W końcu mogłam nawet stanąć na nogach. Znalazłam się

w skalnej grocie o rozmiarach mojego pokoju. W moim własnym domu, nie w Brzozowej Chatce.

Tyle że po moim pokoju nie pełzały podejrzane cienie, a podłoga po bokach nie miała zwyczaju piąć się

w górę, ku sufitowi. Tutaj zewsząd wyłaniały się spiczaste stalaktyty, i nawet jak się na nie poświeciło latarką,

nie było pewne, czy nie kryją się za nimi nietoperze albo coś jeszcze fajniejszego.

Czegoś się dowiedziałam tej nocy. Nie lubię jaskiń. I nie sądzę, żebym jeszcze kiedyś opowiedziała

wrażliwym dzieciakom historię Paula Hucka. A jeśli nawet, to najpierw sprawdzę, czy w pobliżu nie ma przy-

padkiem jakiejś jaskini.

Na szczęście grota tańczących cieni przestraszyła Shane'a tak samo jak mnie, bo nie zdecydował się po-

wędrować dalej żadnym z korytarzy. Światła naszych latarek skrzyżowały się.

Shane siedział na dnie jaskini w dżinsach i niebiesko - czerwonej pasiastej bluzie, z oczami gniewnie

wlepionymi we mnie.

- Jesteś obrzydliwą kłamczucha - powiedział na dzień dobry.

- Och, doprawdy? - W jaskini rozlegało się niesamowite echo. Gdzieś jednostajnie kapała woda. Odgłos

dochodził chyba z jednego z szerszych korytarzy. - Przyjemnie usłyszeć coś takiego, kiedy się zapuściło do wnę-

trza ziemi, żeby cię znaleźć.

- Skąd wiedziałaś, gdzie szukać? - zapytał Shane. - Co? Skąd wiedziałaś, że będę w jaskini?

- Łatwe - odparłam, podchodząc. - Wszyscy widzieli, jak się przejąłeś tą opowieścią o Paulu Hucku.

- Gówno! - Głos Shane'a odbił się od ścian jaskini, powtarzając „gówno” w nieskończoność.

Zamrugałam oczami.

- Słucham?

background image

- Użyłaś swoich mocy, żeby mnie odnaleźć - wrzasnął. - Swoich mocy nadprzyrodzonych! Wcale cię

nie opuściły. Przyznaj się!

Zatrzymałam się w miejscu. Poświeciłam na jego twarz, ozdobioną okruszkami herbatników.

- Shane - powiedziałam. - Czy o to ci chodziło? Chciałeś udowodnić, że wciąż mam te zdolności?

- Oczywiście. - Shane usadowił kuper wygodniej na twardej skalnej podłodze, pogardliwie wydymając

usta. - A coś ty myślała? Wiedziałem, że kłamiesz. Byłem pewien, odkąd zobaczyłem u ciebie zdjęcie tego

dziecka, wtedy, pierwszej nocy. Jesteś kłamczucha, Jess. Wiesz co? Możesz mnie ukarać, jak chcesz, ale prawda

jest taka, że wcale nie jesteś lepsza ode mnie. Może nawet gorsza. Bo kłamiesz.

Spojrzałam na niego spod przymkniętych powiek. Ten dzieciak naprawdę był nie lada wyzwaniem pe-

dagogicznym.

- Och, tak - powiedziałam. - I ty to mówisz. Masz pojęcie, ilu ludzi cię szuka? Myślą, że się utopiłeś w

jeziorze.

- Szkoda, że nie zapytali ciebie, co, Jess? - Oczy Shane'a błysnęły gniewnie w świetle latarki. - Mogła-

byś wyprowadzić ich z błędu, co?

- Twoja mama - ciągnęłam. - Twój tata. Pewnie strasznie się martwią.

- Dobrze im tak - stwierdził Shane i naburmuszył się, Zmusili mnie, żebym przyjechał na ten wstrętny

obóz.

Usiadłam obok Shane'a, opierając się o skalną ścianę.

- Wiesz co, Shane? - powiedziałam. - Myślę, że ty też jesteś kłamcą.

Shane parsknął urażony. Zanim zdążył otworzyć buzię, nie patrząc na niego, tylko na migotliwe cienie,

powiedziałam:

- Wiesz, co ja myślę? Myślę, że lubisz grać na flecie. Nie wydaje mi się, żebyś mógł tak grać, gdybyś

nie lubił. Nawet jeśli masz słuch absolutny i tak dalej. Żeby tak dobrze grać, trzeba ćwiczyć.

Shane już otwierał buzię, ale nie dałam sobie przerwać.

- A gdybyś rzeczywiście tak bardzo tego nienawidził, wcale byś nie ćwiczył. Widzisz? Jesteś takim sa-

mym kłamczuchem jak ja.

Shane, w dość barwnych słowach, zaprotestował. Wyrazów czteroliterowych używał z prawdziwym ar-

tyzmem.

- Chcesz wiedzieć, dlaczego mówię ludziom, że już nie mam tego daru, Shane? - zapytałam, kiedy znu-

dziło mi się słuchać przekleństw, które wypluwał strumieniem. - Bo nie odpowiadało mi moje życie wtedy, kie-

dy wszyscy wiedzieli. Rozumiesz? Było zbyt... skomplikowane. Marzyłam tylko o tym, żeby znowu stać się nor-

malną dziewczyną. Dlatego zaczęłam kłamać.

- Ja nie kłamię - upierał się Shane.

- W porządku - zgodziłam się. - Powiedzmy, że nie. Ale dlaczego nie miałbyś zacząć?

Wytrzeszczył oczy. - C - co?

- Dlaczego nie kłamiesz? Dlaczego, skoro tak bardzo nie chcesz przyjeżdżać na obóz, nie powiesz

wszystkim, że już nie potrafisz grać, tak jak ja powiedziałam, że nie potrafię odnajdywać zaginionych?

Shane zamrugał oczami. Potem zaśmiał się niepewnie.

- Taak, dobra - powiedział. - To się nigdy nie uda. Wzruszyłam ramionami.

background image

- Czemu nie? Mnie się udało. Jesteś jedyną osobą - poza grupką bliskich przyjaciół - która wie, że wca-

le nie straciłam tego swojego „daru”. Dlaczego nie możesz zrobić tak samo? Po prostu graj źle.

Shane wytrzeszczył oczy.

- Źle grać?

- Pewnie. To łatwe. Robię tak co roku, podczas przesłuchań w orkiestrze. Gram źle - tak trochę źle -

specjalnie, żeby nie dostać się do pierwszego rzędu.

Zaskoczyła mnie jego reakcja. Spojrzał na swoje ręce. Naprawdę. Jakby nie stanowiły części jego ciała.

Jakby widział je po raz pierwszy.

- Źle grać - szepnął.

- Owszem - powiedziałam. - A potem pójść pokopać w piłkę. Jeśli tego właśnie naprawdę chcesz.

Moim zdaniem porzucić flet dla piłki nożnej to głupota. Chyba mógłbyś robić jedno i drugie. Ale to, ostatecznie,

twoje życie.

- Źle grać - mruknął.

- Owszem - powtórzyłam. - To łatwe. Powiedz im po prostu: Miałem talent, ale widać go straciłem. Ot,

tak. - Pstryknęłam palcami.

Shane wciąż wpatrywał się w swoje ręce. Nie muszę dodawać, że te ręce - ręce, które potrafiły wycza-

rowywać tak boleśnie piękną muzykę - nie były zbyt czyste? Aż się lepiły od brudu i chipsów.

- Miałem talent - wymamrotał. - Ale go straciłem.

- Zgadza się - potwierdziłam. - Zaczynasz załapywać.

- Miałem talent - powiedział Shane, patrząc na mnie błyszczącymi oczami. - Ale go straciłem.

- Właśnie - powiedziałam. - To będzie, rzecz jasna, cios dla miłośników muzyki na całym świecie.

Mam jednak nadzieję, że będziesz świetnym odbiorcą.

Wyraz podziwu i zaskoczenia na twarzy Shane'a ustąpił obrzydzeniu. .

- Obrońcą - powiedział.

- Najmocniej przepraszam. Obrońcą.

Shane nadal wpatrywał się we mnie uporczywie.

- Jess - odezwał się. - Dlaczego mnie szukałaś? Myślałem, że mnie nie znosisz.

- To nieprawda, Shane - powiedziałam. - Chciałabym, żebyś przestał wyżywać się na mniejszych i słab-

szych kolegach i byłabym zobowiązana, gdybyś nie nazywał mnie lesbą. I mogę ci zagwarantować, że jeśli się

nie zmienisz, to pewnego dnia ktoś skrzywdzi cię dużo bardziej niż Lionel.

Shane tylko szerzej otworzył oczy.

- Ale nie jest tak - zakończyłam - że cię nie znoszę. W gruncie rzeczy, jak sobie uświadomiłam w dro-

dze tutaj, lubię cię. Potrafisz być zabawny i naprawdę uważam, że będziesz dobrym piłkarzem. Myślę, że bę-

dziesz dobry we wszystkim, do czego się weźmiesz.

Zamrugał oczami. Na okrągłych policzkach miał smugi brudu i czekolady.

- Naprawdę? - zapytał. - Naprawdę tak myślisz?

- Tak. Myślę również, że powinieneś zmienić fryzurę.

- Podobają mi się moje włosy - powiedział, ciągnąc się za długi kosmyk z tyłu.

- Wyglądasz jak Rod Stuart.

- Kto to jest Rod Stuart?

background image

Uznałam, że to nie najlepszy moment na wyjaśnienia. Więc tylko powiedziałam:

- Nieważne. Wracajmy do domku, bo już dostaję gęsiej skórki.

Skierowaliśmy się w stronę wyjścia. I wtedy dostrzegłam coś, co nie zwróciło przedtem mojej uwagi.

Nie byliśmy sami.

- Patrzcie no, kogo my tutaj mamy - powiedział Clay Larsson.

background image

16

Chyba zapomniałam powiedzieć o jednym dość istotnym szczególe. Więc teraz przyznaję: nie uwierzy-

łam agentom specjalnym Johnsonowi i Smith, kiedy oznajmili, że chłopak pani Herzberg wkroczył na wojenną

ścieżkę i że ja miałam stanowić jego kolejną ofiarę. W głębi ducha podejrzewałam, że chcą mnie nastraszyć, za-

brać w jakieś odosobnione miejsce, gdzie mogliby bez przeszkód prowadzić swoje badania.

Na przykład gdybym udała się z nimi do Holiday Inn, agentka specjalna Smith z pewnością wstałaby z

samego rana i warowała koło mnie z długopisem wycelowanym w notes. I gdybym po przebudzeniu zaczęła

mamrotać coś o Shanie, mieliby wreszcie dowód, że ich oszukałam. Ze wcale nie straciłam tych szczególnych

zdolności.

Tak w każdym razie myślała jakaś część mojego mózgu. Nie przyjęłam do wiadomości, że facet, które-

go skopałam po twarzy, chciałby mnie widzieć, no, wiecie... Martwą.

Nie wierzyłam w to do momentu, kiedy facet stanął przede mną z wojskową latarką...

Długą latarką, która z powodzeniem może służyć w charakterze broni. Jakby się miało ochotę przyłożyć

komuś po głowie. Komuś, kto, dajmy na to, kopnął nas przedtem w twarz.

- Myślałaś, że mnie już nie zobaczysz, co, laleczko? - Clay Larsson łypnął na mnie i Shane'a. Był to, jak

to się mówi, kawał chłopa, ale bez gustu, jeśli chodzi o modę. W świetle latarki nie wyglądał korzystniej niż w

pełnym świetle dnia.

Z odwzorowaną u nasady nosa podeszwą mojej pumy wyglądał teraz jeszcze mniej pociągająco. Okoli-

ce oczu przecinały ciemnofioletowe i żółte blizny, rozchodzące się od złamanej chrząstki nosowej, a nozdrza po-

krywała zakrzepła krew.

Takie były, rzecz jasna, nieuniknione następstwa kopnięcia w twarz, więc po prostu nie wypadało się go

czepiać z tego powodu. Natomiast ze szczeciną na twarzy i cuchnącym oddechem zdecydowanie powinien był

coś zrobić.

- Panie Larsson, proszę posłuchać - powiedziałam, zasłaniając sobą Shane'a. - Rozumiem, że może pan

mieć do mnie pretensje.

Może zainteresuje was, że w tym momencie serce wcale nie biło mi szybciej. Bałam się, jasne, ale zwy-

kle w takich sytuacjach uświadamiam to sobie dopiero wtedy, kiedy jest już po wszystkim. Wówczas, jeśli je-

stem przytomna, często wymiotuję.

- Ale musi pan zrozumieć - mówiąc to, cofałam się, popychając Shane'a w stronę jednego z odchodzą-

cych w bok korytarzy - że wykonywałam tylko swoją pracę. Pan też ma jakąś pracę, prawda?

Nie mogłam sobie, naturalnie, wyobrazić, jaki półgłówek mógłby go nająć do pracy. Kto by chciał za-

trudniać takiego brudasa i niechluja? Choćby jego koszula: cała w plamach. W plamach, miałam nadzieję, od

chili albo ketchupu. Cokolwiek to było, miało czerwony kolor.

Brak dbałości o higienę wydał mi się tym bardziej oburzający, że z technicznego punktu widzenia facet

nie był nieatrakcyjny. Może nie „przystojniak”, ale z pewnością „akceptowalny”, gdyby, oczywiście, dobrze go

umyć.

- Wie pan, ludzie do mnie dzwonią i mówią, że ich dziecko zaginęło, a ja, no co mam robić? Muszę od-

zyskać dziecko. - Wciąż cofałam się powolutku. - To moja praca. To, co się dzisiaj zdarzyło, to po prostu moja

praca. Chyba nie ma mi pan tego za złe, prawda?

background image

Szedł wolno w moją stronę, świecąc mi prosto w twarz. W związku z tym trudno mi było obserwować,

co robi. Widziałam tylko, że zmierza prosto na mnie. Jedną ręką osłoniłam oczy, a drugą popychałam Shane'a.

- Przez ciebie Daria płakała - powiedział głębokim, groźnym głosem.

Daria? Kto to, u diabła, jest Daria? W końcu zrozumiałam.

- Tak - zgodziłam się. - No cóż, jestem pewna, że pani Herzberg czuła się przygnębiona.

Miałam ochotę oświadczyć mu, że opierając się na wiarygodnych przesłankach, mam prawo sądzić, że

z jego powodu mama Keely płakała znacznie częściej niż z mojego - rzucanie butelkami w ludzi ma zwykle taki

skutek - ale obawiałam się, że na tym etapie naszej konwersacji to nie byłoby najrozsądniejsze.

- Ale faktem jest - powiedziałam - że nie powinniście byli odbierać Keely ojcu. Sąd przyznał mu opiekę

nie bez powodu i nie mieliście prawa...

- A ty - Clay nie słuchał mojego przemówienia - złamałaś mi nos.

- No cóż - powiedziałam. - Tak. I jest mi naprawdę przykro z tego powodu. Ale pan trzymał mnie za

nogę, prawda? I nie chciał pan puścić, no i trochę się przestraszyłam. Nie gniewa się pan chyba?

Zdaje się, że było dokładnie odwrotnie, o czym świadczyłyby jego słowa:

- Kiedy z tobą skończę, panienko, poznasz nową definicję strachu.

Definicja. Jeju. Czterosylabowe słowo. Byłam pod wrażeniem.

- Panie Larsson - powiedziałam. - Proszę nie robić niczego, czego mógłby pan potem żałować. Myślę,

że powinien pan wiedzieć, że tutaj roi się od federalnych...

- Widziałem. - Jego twarz pozostawała poza zasięgiem mojego wzroku, bo wciąż oślepiał mnie latarką,

ale słyszałam wyraźnie ton głosu. Był lekko ironiczny. - Biegli do tego palącego się samochodu. Widziałem też

ciebie i twoich kumpli. Ucieszyłem się, że to ty weszłaś do środka.

- Och, naprawdę? - Nic mądrzejszego nie przyszło mi do głowy. Chciałam koniecznie, żeby gadał.

Może usłyszy go Ruth albo któryś z chłopców i sprowadzą pomoc...

Chyba że znajdowaliśmy się zbyt głęboko pod ziemią. Wtedy nikt nie usłyszy.

- Lubię jaskinie - poinformował mnie Clay Larsson. - Ta jest naprawdę ładna. Mnóstwo wejść. Ale tyl-

ko jedno wyjście... dla ciebie, w każdym razie.

To nie brzmiało przyjemnie.

- Panie Larsson - powiedziałam. - Porozmawiajmy o tym, dobrze? Ja...

- Nie mógłbym wybrać lepszego miejsca - dokończył Clay Larsson.

- Och - powiedziałam, przełykając ślinę. W gardle, które ostatnio miało tendencję do wysychania, mia-

łam Saharę. O, tak, a pamiętacie, jak mówiłam, że serce nie biło mi szybciej?

Dobra, biło. Szybko i głośno.

- Um - powiedziałam. - W porządku. - Usiłowałam sobie przypomnieć, czego uczono mnie na szkoleniu

o rozwiązywaniu konfliktów. - A zatem chce pan powiedzieć, panie Larsson, że nie podoba się panu sposób, w

jaki zabrałam Keely...

- I kopnęłaś mnie w twarz.

- Tak, i kopnęłam pana w twarz. Rozumiem, że chce pan powiedzieć, że nie jest pan usatysfakcjonowa-

ny takim przebiegiem wydarzeń...

- To właśnie chcę powiedzieć - zgodził się Clay Larsson.

background image

- Natomiast ja chciałabym panu powiedzieć - starałam się mówić miłym głosem, tak jak uczyli na szko-

leniu, ale było mi trudno, bo za bardzo się trzęsłam - że to drobne nieporozumienie dotyczy tylko mnie i pana.

Obecny tutaj Shane nie ma z tym nic wspólnego. Więc jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, Shane po prostu so-

bie pójdzie...

- I pobiegnie po tych twoich kumpli z FBI? - Głos Claya Larssona brzmiał teraz pogardliwie. A tak się

starałam być miła. - Taak. Jeszcze czego! Żadnych świadków.

Przełknęłam z trudem. Z tyłu, na ramieniu czułam szybki i gorący oddech Shane'a. Cichutki jak trusia,

wczepił palce w szlufki moich dżinsów. Nie obraziłabym się z powodu jakiegoś pokrzepiającego beknięcia, ale

nie wydawało się, żeby coś takiego miało nastąpić.

Czy dam radę zyskać na czasie tyle, żeby Shane zdążył wskoczyć do któregoś z korytarzy i wymknąć

się z pułapki? Wejście, którym sama się tu dostałam, było za wąskie dla Claya Larssona. Jeśli zdołam dostatecz-

nie długo odwracać jego uwagę...

- To nie jest - odezwałam się - dobry sposób, żeby pomóc pani Herzberg uzyskać prawo do odwiedzin

dziecka. To znaczy, sądzę, że sąd będzie krzywo patrzył na to, że pani Herzberg mieszka z kimś, kto jest winien,

eee, usiłowania morderstwa.

- Usiłowania? Powiedziałaś „usiłowania”, panienko?

Snop światła, który mnie oślepiał, zatańczył nagle na suficie. Clay Larsson podniósł latarkę z zamiarem,

jak przypuszczam, roztrzaskania mi nią głowy.

Wrzasnęłam:

- Uciekaj!

Shane nie tracił czasu. Skoczył w wąski korytarz szybciej niż Alicja do króliczej nory. Był i zniknął.

Miałam wściekłą ochotę iść za jego przykładem...

Ale najpierw musiałam się uporać z opadającą w kierunku mojej głowy ciężką latarką.

Niski wzrost ma swoje dobre strony. Na przykład to, że jestem szybka. Ponadto potrafię wpasować się

w różne ciasne i wąskie miejsca. W tym wypadku drapnęłam za rodzaj kalcytowej kolumny, obok dziury, przez

którą prześlizgnął się Shane. W rezultacie latarka Claya Larssona, zamiast w moją głowę, wyrżnęła z łoskotem

w skałę.

Skalne odłamki rozprysnęły się na wszystkie strony, a Clay Larsson zaklął paskudnie. Kalcytowy filar

pękł na dwoje. Stalaktyt urwał się z sufitu jak sopel lodu z rynny. Z hukiem rąbnął o podłogę.

Co do mnie, nie stałam w miejscu.

Tyle że po drodze zgubiłam latarkę.

Biorąc pod uwagę kolejne wypadki, wyszło mi to na dobre. Clay, widząc snop białego światła, cisnął

latarkę - z taką siłą, że aż świsnęło w kierunku, gdzie, jak sądził, stałam. Grzmotnęła z hukiem w ścianę.

Mówię wam, facet nie żartował. Gdyby to była moja głowa, pomyślałam, walcząc z uczuciem mdłości,

miałabym w czaszce otwór dość duży, żeby w nim trzymać drobne zamiast w kieszeni. - Sprytna sztuczka -

mruknął Clay, schylając się po moją latarkę. - Tylko teraz nie zobaczysz, którędy się stąd wydostać, co, panien-

ko?

Punkt dla niego. Z drugiej strony, widziałam to, co chwilowo było ważniejsze, to znaczy jego.

Co więcej, ja sama byłam dla niego niewidoczna. Uznałam, że powinnam z tego skorzystać.

background image

Pytanie tylko, jak? Rysowało się kilka możliwości. Mogłam po prostu nie ruszać się z miejsca, aż do

nieuniknionego momentu, kiedy znowu znajdę się na trajektorii jego latarki... miał obecnie dwie latarki, więc w

grę wchodziły nawet dwie trajektorie.

Druga możliwość polegała na natychmiastowym zagłębieniu się w tę samą króliczą norę, w której prze-

padł Shane. W tym wypadku jednak każdy potrącony nogą kamień mógłby mnie zdradzić. Czy zdołałabym prze-

ścignąć takiego silnego faceta? Wątpliwe.

Pozostawała trzecia możliwość, najmniej pociągająca, ale też jedyna, jak się wydawało, realna. Dopóki

facet miał mnie na głowie, nie mógł zająć się Shane'em. Im dłużej zdołam zatrzymać Larssona, tym bardziej

prawdopodobne, że Shane zdoła uciec. Dlatego, z głębokim żalem, specjalnie zwróciłam uwagę Claya na siebie.

Chciałam go zwabić w stronę swojej kryjówki i odciągnąć od Shane'a.

Czego nie wzięłam pod uwagę, to faktu, że Clay Larsson miał dość inteligencji - i był na tyle trzeźwy -

żeby mnie przechytrzyć. Tak właśnie zrobił. Cisnęłam kamyk, sądząc, że pójdzie za dźwiękiem, i rzuciłam się w

drugą stronę...

Po to, żeby stwierdzić, że pan Larsson, szybki jak kot, zablokował mi drogę.

Włączyłam hamulce, ale było za późno.

Wyleciałam w powietrze.

Szybując wśród stalaktytów, które omijałam cudem, zdążyłam zastanowić się nad słowami profesora Le

Blanc: miał rację, nie nauczyłam się czytać nut z lenistwa. Przysięgłam sobie, że jeśli wyjdę żywa z Wilczej Ja-

skini, resztę życia poświęcę na walkę z muzycznym analfabetyzmem.

Łupnęłam na podłogę z niezłą siłą, ale dopiero zwaliste cielsko Claya, które przygniotło mnie do podło-

gi, pozbawiło mnie tchu. Nie ruszałam się i tak; bałam się bólu, a nawet czegoś gorszego w związku z obrażenia-

mi wewnętrznymi, których z pewnością doznałam. Leżąc na podłodze, oszołomiona upadkiem - miałam wraże-

nie, że połamałam wszystkie kości - zastanawiałam się, czy nasze szkielety zostaną kiedyś odnalezione, czy też

oboje z Shane'em będziemy gnić w Wilczej Jaskini, dopóki jakiś kolejny obozowicz, jeszcze jeden kandydat na

Paula Hucka, nie potknie się o nasze szczątki.

Ta myśl wprawiła mnie w przygnębienie. Chciałam jeszcze zrobić mnóstwo rzeczy. Kupić własnego

harleya. Wytatuować sobie syrenę. Pójść na bal na zakończenie roku w towarzystwie Roba Wilkinsa (wiem, że

to kretynizm, ale co mi tam: we fraku wyglądałby bosko). Takie rzeczy.

Jednak miałam stracić szansę na wprowadzenie ich w życie.

Kiedy Clay Larsson mruknął: „dobranocka, panieneczko” i wzniósł latarkę do ciosu, zdążyłam się już

pogodzić ze śmiercią. Pomyślałam, że śmierć przyniesie mi ulgę, ponieważ wraz z nią skończy się otępiający

ból, który czułam każdą najdrobniejszą cząsteczką ciała.

A potem nastąpiło coś, czego nie potrafiłam wytłumaczyć w żaden sposób. Usłyszałam głuchy łoskot i

jednocześnie koszmarny chrzęst. Jako weteranka walk na pięści rozpoznałam go bezbłędnie - był to odgłos ła-

manych kości. Ciało Claya Larssona rozpłaszczyło się na mnie...

Tym razem, jak się wydaje, przyczyną było to, że mężczyzna stracił przytomność.

Odzyskawszy nagle zdolność ruchu, sięgnęłam po latarkę, która upadła tuż koło mojej głowy, i poświe-

ciłam w kierunku, z którego nadeszło uderzenie...

Shane trzymał w ręce odłamany stalaktyt jak kij bejsbolowy. Musiał się dobrze zamachnąć, żeby tak

grzmotnąć Claya w łeb...

background image

Przyglądał się bezwładnemu cielsku Larssona, przygniatającemu mi nogi, upuścił stalaktyt i przeniósł

wzrok na mnie.

Powiedziałam:

- Czas na nas, miotaczu.

Wybuchnął płaczem.

background image

17

- Dobra - powiedziałam. - A co miałam myśleć? Przecież powiedziałeś, żebym do ciebie nie dzwoniła?

Rob na to, głosem, w którym - jak zwykle - brzmiało ni to rozbawienie, ni to irytacja:

- Wiedziałem, o co ci chodzi, Mastriani. Chciałaś się mnie pozbyć, żeby wykołować federalnych i szu-

kać tego małego.

Shane - z termometrem w buzi, zawinięty w kołdrę na sąsiednim łóżku w ambulatorium obozu Wawa-

see - wydał dźwięk, który jak podejrzewam, wyrażał sprzeciw wobec nazywania go małym.

- Przepraszam - powiedział Rob. - Chciałem powiedzieć: faceta.

- Dziękuję - odparł Shane z sarkazmem.

- Proszę nie rozmawiać - upomniała go pielęgniarka.

- A ty uważałeś, że wszystko jest w porządku? - zapytałam Roba. - To znaczy to, że pozbyłam się ciebie

i federalnych, żeby szukać Shane'a?

Sytuacja była trochę niecodzienna. Usiłowaliśmy wyjaśnić sobie pewne dość osobiste sprawy, podczas

gdy pielęgniarka kręciła się koło mnie i Shane'a. Ale o czym mieliśmy rozmawiać? O tym, że otarłam się o

śmierć? O minie Ruth, Scotta i Dave'a, kiedy razem z Shane'em, posiniaczeni i zmaltretowani, wyczołgaliśmy

się z Wilczej Jaskini? O tym, jak zareagował Rob, kiedy zjawił się minutę czy dwie później i usłyszał, co zaszło

podczas jego nieobecności?

- Pewnie, że nie. - Rob przerwał, kiedy pielęgniarka przysiadła się do mnie, żeby zmierzyć puls. Zado-

wolona z wyniku, jak się wydaje, przeniosła się do Shane'a.

- Ale co miałem zrobić, Mastriani? - podjął Rob. - Człowiek mierzył do mnie z pistoletu. Nie sądziłem,

żeby strzelił, ale było jasne, że nikt - ty w szczególności - nie chce, żebym został.

Odparłam pojednawczo:

- Nieprawda. Zawsze chcę, żebyś był ze mną.

- Owszem, ale tylko wtedy, gdy nie staję na przeszkodzie twoim najbzdurniejszym pomysłom. Zęby ła-

dować się w środku nocy do jaskini, wiedząc, że ściga cię jakiś psychopata? Na to bym nie poszedł.

- Wszystko dobrze się skończyło - powiedziałam. Rob prychnął ze złością.

- Och, pewnie. Shane? Zgadzasz się z tym? Uważasz, że wszystko dobrze się skończyło?

Shane energicznie pokiwał głową, a potem, kiedy pielęgniarka wyciągnęła mu termometr z ust, powie-

dział:

- Skończyło się świetnie. Rob mruknął coś pod nosem.

- Miałeś chyba inne zdanie na ten temat, kiedy wylazłeś z tej jaskini - powiedział.

No tak, to się akurat zgadzało. Shane wpadł w histerię i uspokoił się dopiero wtedy, kiedy zjawili się

agenci specjalni Johnson i Smith wraz z szeryfem i jego zastępcami i aresztowali nadal nieprzytomnego Claya

Larssona. Ciężko się napracowali, żeby wyciągnąć go z jaskini, mimo że skorzystali z szerszego wejścia, tego,

które odkrył Clay.

- Owszem - przyznał Shane. - Ale to było, zanim przyszli gliniarze. Bałem się, że on się ocknie i znowu

będzie nas ścigać.

- Po tym, jak go zaprawiłeś? - Rob uniósł brwi. - Daj sobie spokój z piłką nożną, dzieciaku. Masz bejs-

bol we krwi.

background image

Shane poczerwieniał z radości. Dla Roba, którego rozpoznał jako bohatera mojej upiornej historyjki, tej

na dobranoc, opowiedzianej pierwszego wieczoru, żywił wyłącznie głęboki podziw.

Rob, trzeba przyznać, jako jedyny zachował przytomność umysłu w całym tym zamieszaniu, po naszym

wyjściu z jaskini. Tydzień szkolenia przedobozowego nie nauczył Ruth, Scotta i Dave'a, jak postępować z niedo-

szłymi ofiarami zabójstwa.

- Wiesz, co, Mastriani - ciągnął Rob - to coś więcej niż nieumiejętność radzenia sobie z uczuciem gnie-

wu. Jesteś największym uparciuchem, jakiego w życiu spotkałem. Kiedy wbijesz sobie coś do głowy, nic cię nie

zmusi do zmiany zamiarów. Ani twoi przyjaciele, ani FBI, ani z pewnością ja. - Po chwili dodał: - Miałem psa,

który zachowywał się bardzo podobnie.

Nie wydało mi się to specjalnie pochlebne, a tym bardziej romantyczne, ale Shane'a rozbawiło. Zapisz-

czał z uciechy.

- Co się stało? - zainteresował się. - Z tym psem, który był podobny do Jess?

- Och - mruknął Rob. - Myślał, że potrafi zatrzymać pędzący samochód zębami, jeśli zdoła wgryźć się

w oponę. W końcu został przejechany.

- Nie jestem - oznajmiłam - psem, który poluje na samochody. Jasne? Nie ma absolutnie żadnego podo-

bieństwa między mną a psem, który jest na tyle głupi. żeby...

Urwałam, uświadamiając sobie z oburzeniem, że Rob chichocze pod nosem. Był w dużo lepszym na-

stroju niż wcześniej, kiedy nie było jasne, czy nie jestem ciężko ranna. Miał wiele do powiedzenia, daję słowo,

na temat mojego uporu i pomysłu, żeby zostać w obozie Wawasee i znaleźć Shane'a, narażając w ten sposób na

niebezpieczeństwo nie tylko własne życie, ale również, jak się okazało, życie innych ludzi.

Miał rację. Pokpiłam sprawę i byłam gotowa się do tego przyznać.

Ale ostatecznie wszystko skończyło się dobrze.

No, może nie dla Claya Larssona.

- Więc nie jesteś na mnie wściekły? W odpowiedzi usłyszałam tylko:

- Myślę, że zdołam jakoś to przeżyć.

W moich uszach zabrzmiało to, jakby się przyznał do... sama nie wiem. Do tego, że mnie kocha, albo

coś. Więc kiedy tak leżałam, czekając, aż siostra uzna, że wydobrzałam na tyle, aby się poddać przesłuchaniu,

poweselałam w duchu. Jejku, pomyślałam, będę w trzeciej klasie! W Liceum im. Ernesta Pyle'a trzecioklasistom

wolno uczestniczyć w balu maturalnym. Zaprosiłabym Roba i zobaczyłabym go, mimo wszystko, we fraku...

gdyby ze mną poszedł. To trochę niezwykłe, przyznaję, wybierać się na bal z chłopakiem, który skończył szkołę

i który, kto wie, może odrzuci moje zaproszenie...

Ale do tego czasu skończę siedemnaście lat, więc jak może odmówić? No jak? Mnie się oprze? Nie są-

dzę.

Te radosne myśli zakłócał Shane, który na łóżku obok wydawał dziwaczne dźwięki, rzekomo zniesma-

czony naszym „mizdrzeniem się” - chociaż moim zdaniem, nikt się do nikogo nie mizdrzył... w każdym razie nie

w świetle standardów „Cosmo”. Ani też jakichkolwiek innych, o których bym coś wiedziała.

W tym momencie pielęgniarka stwierdziła:

- Wydaje mi się, że jesteście w stanie przyjąć paru gości.

background image

Potem przez ambulatorium przewinęło się mnóstwo ludzi, niektórzy zadawali szczegółowe pytania. Od-

powiadaliśmy zgodnie z wersją, jaką wymyśliliśmy z Ruth, Scottem i Dave'em, kiedy czekaliśmy na policjan-

tów.

- Panno Mastriani? - odezwał się agent specjalny Johnson, siadając na krześle koło Roba. - Czy jest coś

jeszcze, co chciałabyś dodać do raczej pobieżnego opisu wydarzeń dzisiejszej nocy?

Udałam, że się zastanawiam.

- No, cóż - powiedziałam. - Niech pomyślę. Przypomniałam sobie historię o duchach, którą opowiedzia-

łam dzieciom, a w której występowała jaskinia, i w związku z tym postanowiłam sprawdzić tę jaskinię na terenie

obozu, tak na wszelki wypadek, i kiedy tam byliśmy, ten zwariowany Larsson próbował nas zabić, a Shane ude-

rzył go w głowę stalaktytem. To chyba wszystko.

Agent specjalny Johnson nie wydawał się zaskoczony. Spojrzał na Shane'a siedzącego na łóżku i bawią-

cego się plastikową odznaką szeryfa, którą dostał za odwagę od jednego z zastępców.

- Tak było, twoim zdaniem? Shane wzruszył ramionami. - No.

- Rozumiem. - Agent specjalny Johnson zamknął notes, po czym wymienił znaczące spojrzenie z sie-

dzącą w nogach mojego łóżka agentką Smith. - Bohater. Panie Wilkins, skąd pan się właściwie wziął na miejscu

wypadków? Odniosłem Wrażenie, że odjechał pan parę godzin wcześniej.

- No cóż - powiedział Rob. - To prawda. To prawda. Odjechałem.

Ale potem wróciłem.

- Ehe - mruknął agent specjalny Johnson. - Tak, rozumiem. Czy wrócił pan z jakiegoś szczególnego po-

wodu?

Rob zrobił coś, czego się zupełnie nie spodziewałam Wziął mnie za rękę i powiedział:

- Nie mogłem tego tak zostawić, po tej sprzeczce z moją dziewczyną, no nie? Musiałem wrócić i prze-

prosić.

Moją dziewczyną? Nazwał mnie swoją dziewczyną! Wziął mnie za rękę i nazwał swoją dziewczyną!

Uśmiechałam się tak szeroko, że o mało nie pękły mi wargi. Agent specjalny Johnson, widząc to, wbił

oczy w sufit, wyraźnie zgorszony moim młodzieńczym brakiem skrępowania. Ale co mogłam na to poradzić?

Rob nazwał mnie swoją dziewczyną! Nawet jeśli chciał tylko zmylić agentów FBI, to i tak... Bal na zakończenie

szkoły wydawał się jeszcze realniejszy niż przed chwilą.

- Uhm - powiedział agent specjalny Johnson. - Rozumiem. Proszę mi wybaczyć, jeśli nie sprawiam

wrażenia przekonanego. Razem z agentką specjalną Smith uważamy, że jest to dość zdumiewający przypadek,

że szukałaś Shane'a w Wilczej Jaskini. Dlaczego nie wspomniałaś nikomu, że on może się tam znajdować, zaraz

potem, jak dowiedziałaś się o jego zniknięciu?

- Pan wybaczy. - Pielęgniarka wcisnęła mi do rąk kubek okropnie gorącej i strasznie słodkiej herbaty. -

Dobra rzecz dla osoby w stanie szoku - wyjaśniła agentom, mimo że wcale o to nie pytali. Potem wręczyła po-

dobny kubek Shane'owi.

Pociągnęłam łyk. Napój okazał się zaskakująco ożywczy, choć pozowałam na osobę, którą w stan szoku

mógłby wprawić jedynie namiętny pocałunek.

Tak, tak, wiem. Myślenie życzeniowe, co?

- Jess - odezwała się agentka specjalna Smith. - A może powiesz nam jednak, co się naprawdę stało?

background image

Siedziałam wygodnie, rozkoszując się ciepłem herbaty rozchodzącej się wewnątrz mojego ciała i cie-

płem ramienia obejmującego moje ciało od zewnętrznej strony. Oto obraz obozowego szczęścia.

- Opowiedziałam już wszystko - stwierdziłam - dokładnie tak, jak było.

Na widok ich uniesionych brwi, dodałam:

- No, poważnie. Wszystko.

- Tak - odezwał się Shane. - Ona mówi prawdę. Wszyscy spojrzeliśmy na Shane'a. Podobnie jak ja, ra-

czył się herbatą, tyle tylko, że dla lepszego efektu maczał w niej chipsy.

- Ładnie zagrane - stwierdził agent specjalny Johnson. - Ale niewiarygodne.

- Na przykład mocno wątpię - odezwała się agentka specjalna Smith - żeby to ten mały chłopiec wrzucił

koktajl Mołotowa pod nasz samochód.

Przewróciłam oczami.

- No oczywiście, że nie. To mógł być tylko pan Larsson. Agenci specjalni Johnson i Smith spojrzeli na

mnie zdumieni.

- Na pewno on - powiedziałam. - Żeby was odciągnąć. Przecież ten facet to autentyczny psychopata.

Mam nadzieję, że go zamkną na bardzo, bardzo długo. Ścigać takiego dzieciaka? To nieetyczne.

- Nieetyczne - powtórzył agent specjalny Johnson.

- Pewnie - powiedziałam urażona. - Właśnie tak. Zdawałam egzaminy, to wiem.

- Ciekawe - powiedział agent specjalny Johnson. - Skąd Clay Larsson wiedział dokładnie, który samo-

chód należy do nas?

- Taak - mruknęłam, siorbiąc herbatę. - No, wiecie. Geniusz przestępczy i tak dalej.

- W ogóle dziwne - zauważyła agentka specjalna Smith - że wybrał akurat nasz samochód. Przecież na-

wet nas nie znał.

- Jedną z rzeczy, z którymi najtrudniej się pogodzić - wtrącił Rob - jeśli chodzi o poważne przestępstwa,

to ich pozorna przypadkowość.

Oboje skierowali wzrok na Roba, a ja poczułam przez chwilę dumę, że jestem jego dziewczyną.

Potem przy moim łóżku, nerwowo wykręcając dłonie, pojawił się dyrektor Alistair.

- Jessico - powiedział, patrząc z niepokojem na agentów specjalnych Johnsona i Smith, a potem znowu

na mnie. - Czy wszystko w porządku?

Spojrzałam na niego, jakby nie miał piątej klepki.

- Och, dzięki Bogu - zawołał, mimo że nie powiedziałam ani słowa. - Dzięki Bogu. Mam nadzieję, że

wybaczysz mi, Jessico, mój wybuch...

Powiedziałam:

- Chodzi panu o to, jak pan mnie zapytał, dlaczego nie przywołam swoich mocy nadprzyrodzonych,

żeby odnaleźć Shane'a?

- Tak - odparł. - Właśnie o to. Nie chciałem...

- Owszem, tak - powiedziałam. - Chciał pan. - Spojrzałam gniewnie na agentów specjalnych Johnsona i

Smith. - Ile mu zapłaciliście, żeby donosił o każdym moim kroku?

Jill i Allan wymienili nerwowe spojrzenia. - Jessico - powiedziała agentka specjalna Smith. - O czym ty

mówisz?

background image

- To oczywiste - stwierdziłam - że był waszym kapusiem. Wyznaczył to spotkanie ze mną na pierwszą,

a potem, kiedy się nie zjawiłam, zadzwonił do was. Stąd wiedzieliście, że opuściłam obóz. Nie musieliście tkwić

pod bramą i czatować. Załatwiliście sobie kogoś wewnątrz, kto oszczędził wam kłopotu.

- To jest - powiedział agent specjalny Johnson - w oczywisty sposób...

- Och, daj spokój. - Przewróciłam oczami. - Kiedy do was wreszcie dotrze, że musicie sobie poszukać

nowej Kasandry? Bo prawda jest taka, że obecna przeszła na emeryturę.

- Jessico! - wrzasnął dyrektor Alistair. - W życiu nie naraziłbym na szwank integralności obozu, przyj-

mując pieniądze za...

- Ojojoj, niech pan się lepiej zamknie - warknął Shane. Jego kampania zmierzająca do uzyskania statusu

osoby niepożądanej na obozie nabierała rozpędu. Nie miałam cienia wątpliwości, że uraz doznany w Wilczej Ja-

skini wywrze - przynajmniej na jakiś czas - fatalny wpływ na jego zdolności muzyczne.

Dyrektor Alistair, ku zdumieniu wszystkich, zamknął się rzeczywiście.

Agent specjalny Johnson pochylił się naprzód i powiedział niskim, groźnym głosem:

- Jessico, wiemy doskonale, że Jonathan Herzberg prosił cię o odnalezienie córki i że to zrobiłaś. Wie-

my także, że użyłaś swoich mocy psychicznych, żeby odnaleźć Shane'a. Nie możesz dłużej udawać, że straciłaś

swoje zdolności. Wiemy, że to nieprawda. Znamy prawdę. - Wyprostował się i spojrzał na mnie surowo.

- To tylko kwestia czasu - dodała agentka specjalna Smith. - W końcu będziesz się musiała do tego

przyznać, Jess.

Musiałam przetrawić jej słowa. Potem powiedziałam:

- Jill?

Agentka specjalna Smith popatrzyła na mnie pytająco.

- Tak, Jess?

- Czy jesteś lesbijką?

A potem pielęgniarka zmusiła wszystkich do wyjścia, ponieważ zachodziła uzasadniona obawa, że Sha-

ne udusi się ze śmiechu.

background image

18

- Doug - powiedziałam, przecinając dłonią chłodną, srebrzystą wodę. Ruth, rozwalona na oponie o parę

metrów dalej, gapiła się na jasne, błękitne niebo przez szkła swoich okularów przeciwsłonecznych.

- Akceptowalny - powiedziała po chwili.

- Zgoda. A co sądzisz o Jeffie?

Ruth poprawiła ramiączko. Po sześciu tygodniach odżywiania się sałatkami uznała, że może wreszcie

pokazać się w bikini.

- Akceptowalny - stwierdziła.

- Zgoda.

Odchyliłam głowę do tyłu i poczułam ciepło słońca na gardle. Tyle ostatnio pływałam popołudniami na

iskrzącej się w promieniach słońca tafli jeziora Wawasee, że moja skóra nabrała takiego koloru jak skóra Poka-

hontas. Wiedziałam, że na wieczornym koncercie galowym będę wyglądać wyjątkowo korzystnie. Miałam grać

utwór, którego nauczyłam się, ku rozpaczy profesora Le Blanc, jedynie ze słuchu.

Ale nie musiałam już powtarzać za nikim melodii. Potrafiłam przeczytać absolutnie każdą nutkę.

Krzyk nie zdołał nas wprawdzie wyrwać z leniwego odrętwienia, w jakie wprawiło nas słońce, ale przy-

najmniej zwrócił naszą uwagę. Podniosłyśmy głowy i spojrzałyśmy w kierunku brzegu. Scott i Dave grali we

frisbee z paroma chłopakami. Scott pomachał do nas, a Dave tak się zagapił, że nie złapał krążka.

- Dave? - powiedziałam.

- Akceptowalny - stwierdziła Ruth.

- Zgoda. Scott?

- Przystojniak - powiedziała Ruth. - Oczywiście.

Uniosłam okulary przeciwsłoneczne i popatrzyłam na nią uważnie.

- Naprawdę? Przecież był tylko akceptowalny.

- To moje wakacyjne szaleństwo - oświadczyła. - Jeśli mówię, że jest przystojny, to jest przystojny.

Opuściłam okulary.

- W porządku - zgodziłam się.

- I jeszcze to podpalenie samochodu federalnych - dodała. - Niezła akcja. Wiesz, ci niebezpieczni face-

ci...

- Rob nie jest niebezpieczny.

- Wybacz - powiedziała Ruth. - Każdy facet, który wykorzystuje motocykl jako główny środek lokomo-

cji, jest niebezpieczny.

- Naprawdę? Bardziej niż facet z kabrioletem? Ruth wzruszyła ramionami.

- Pewnie.

Jejku. Odchyliłam się do tyłu, zastanawiając nad tym, co właśnie usłyszałam. Mój niebezpieczny chło-

pak zdążał właśnie do obozu, żeby posłuchać mojego występu. Podobnie jak moja rodzina. Ciekawe, co by się

stało, gdybym przedstawiła Roba mamie. Szczerze mówiąc, nie mogłam sobie wyobrazić Roba i mojej mamy w

jednym pokoju.

Coś otarło się o moją dłoń zanurzoną w wodzie. Wrzasnęłam i wyciągnęłam rękę.

Na powierzchni ukazały się dwie głowy w maskach do nurkowania i usłyszałyśmy śmiech.

background image

- Cha, cha - piszczał Artur. - Krzyknęłaś jak mała dziewczynka!

- Jak dziewczynka - zawtórował mu Lionel. Śmiał się histerycznie i nie był w stanie powiedzieć nic

więcej.

- Bardzo śmieszne - powiedziałam. - A może wypłyniecie na głębinę i dostaniecie skurczu?

- Taak - poparła mnie Ruth. - Nie fatygujcie się wołaniem o pomoc, na pewno nie będziemy was wyła-

wiać.

- Chodź, Lionel - powiedział Artur. - Spadamy. One nie znają się na żartach.

Obie głowy zniknęły. Końcówki ich rurek przecinały powierzchnię wody, zmierzając w stronę brzegu.

Chłopcy zaprzyjaźnili się szybko, jak tylko Shane się ulotnił, i Lionel przestał chodzić taki przerażony.

Jak przewidziałam, Shane po przygodzie w Wilczej Jaskini w tajemniczy sposób stracił umiejętność gry

na flecie. Chociaż było za późno, żeby znaleźć mu miejsce na jakimś przyzwoitym obozie piłkarskim, kilka z

nich zgłosiło gotowość fundowania jego pobytu w przyszłym roku - jedynie ze względu na jego wzrost i wagę.

Jak wieść niesie, państwo Taggerty nie byli specjalnie uszczęśliwieni, ale co mieli robić? Chłopak, według za-

pewnień kilku trenerów, urodził się na piłkarza.

Gdzieś od strony Wilczej Jaskini dobiegł mnie przenikliwy śpiew cykady.

- No więc dyrektor Alistair poprosił, żebyś przyjechała w przyszłym roku? - zapytała Ruth.

- Owszem - odparłam z pewnym niesmakiem. - Chyba po to, żeby podbudować swój budżet, donosząc

na mnie federalnym.

- Skąd wiedziałaś, że to on? Wzruszyłam ramionami.

- Czy ja wiem? Jakoś tak. Tak samo wiem, że nadal mnie obserwują.

Ruth o mało nie wylądowała w wodzie.

- Naprawdę? - wyjąkała. - Skąd wiesz? Wskazałam na drzewa rosnące w pobliżu jeziora.

- Widzisz to coś, co błyszczy w słońcu? Ruth spojrzała we wskazanym kierunku.

- Nie. Czekaj. Taak. Chyba tak. Co to?

- Obiektyw - powiedziałam, opuszczając rękę. - Popatrz. Teraz, kiedy wie, że go namierzyłyśmy, prze-

niesie się gdzie indziej i znowu spróbuje.

Faktycznie, błyszczący przedmiot zniknął, a w oddali usłyszałyśmy szum silnika.

- Jeju! - zawołała Ruth. - Okropne! Jess, jak ty to wytrzymujesz?

Wzruszyłam ramionami.

- A co mam robić? Nic na to nie poradzę. Ruth zagryzła dolną wargę.

- Ale czy... to znaczy, nie martwisz się, że złapią cię któregoś dnia? Na kłamstwie?

- Nie. - Odchyliłam głowę. - Nigdy mi nie przeszkodzą.

- Nie przeszkodzą w czym?

- W kłamaniu - odparłam.

- Czy nie będzie ci ciężko? - zapytała Ruth - Teraz, kiedy... no, wiesz? Kiedy twoje zdolności tak się

wzmocniły?

Wzruszyłam ramionami.

- Pewnie tak. - Nie miałam ochoty o tym myśleć. - Hej, zobacz - zawołałam, żeby zmienić temat. - Czy

to nie Karen Sue, tam, na tym różowym materacu?

Ruth spojrzała i skrzywiła się.

background image

- Nosi tę swoją opaskę nawet w wodzie. Ten obok to chyba Todd? Absolutnie nieakceptowalny. Słysza-

łaś, jak ćwiczył ten kawałek na dziś wieczór? Bartok. Co za pozer.

- Chodź, wpakujemy ich do wody - zaproponowałam.

- Żartujesz - powiedziała Ruth. - To takie... Uniosłam brwi.

- Jakie?

- Dziecinne - dokończyła Ruth. Potem uśmiechnęła się. - Dobra, wrzućmy ich!

Tak też zrobiłyśmy.

background image

Serdeczne podziękowania dla Beth Ader, Jennifer Brown,

Johna Henry 'ego Dreyfussa, Laury Langlie,

Ingrid van der Leeden,

Davida Waltona, a zwłaszcza dla Benjamina Egnatza


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Carroll Jenny (Cabot Meg) 1 800 Jeśli Widziałeś Zadzwoń 02 Kryptonim Kasandra
Cabot Meg Carroll Jenny 1 800 Jeśli Widziałeś Zadzwoń 02 Kryptonim Kasandra
Carroll Jenny (Cabot Meg) 1 800 Jeśli widziałeś zadzwoń 02 Kryptonim Kasandra
Meg Cabot 1 800 Jeśli Widziałeś Zadzwoń 04 Znak węża
Meg Cabot 1 800 Jeśli Widziałeś Zadzwoń 03 Bezpieczne miejsce
Cabot Meg Carroll Jenny 1 800 Jeśli Widziałeś Zadzwoń 01 Kiedy piorun uderza 1
Carroll Jenny (Cabot Meg) 1 800 Jeśli Widziałeś Zadzwoń 05 Szukając siebie
Cabot Meg Carroll Jenny 1 800 Jeśli Widziałeś Zadzwoń 01 Kiedy piorun uderza
2 JENNY CARROLL 1 800 Jeśli Widziałeś Zadzwoń Kryptonim Kasandra 02
Cabot Meg 1 800 Jeśli Widziałeś Zadzwoń 05 Szukając siebie
Carroll Jenny (Cabot Meg) 1 800 Jeśli Widziałeś Zadzwoń 04 Znak węża (brak numeracji niektórych ro

więcej podobnych podstron