2 JENNY CARROLL 1 800 Jeśli Widziałeś Zadzwoń Kryptonim Kasandra 02


JENNY CARROLL

KRYPTONIM „KASANDRA”

1

Nie wiem, po co to robię. To znaczy, po co to piszę. Nikt mi przecież nie każe.

Nie tym razem.

Ale wydaje mi się, że ktoś powinien to wszystko spisać. Ktoś, kto wie, co się naprawdę stało.

A federalnym raczej nie należy ufać pod tym względem. Och, pewnie, raport napiszą. Ale nie zrobią tego tak, jak trzeba.

Uważam, że ktoś powinien zrelacjonować, jak było. Zgod­nie z faktami.

No więc dlatego piszę. To w gruncie rzeczy nic takiego, na­prawdę, Mam po prostu nadzieję, że pewnego dnia ktoś to prze­czyta, więc to nie jest kompletna strata czasu... W przeciwień­stwie do większości moich przedsięwzięć.

Weźmy, na przykład, transparent powitalny. Klasyczny przy­kład zmarnowanego czasu i wysiłku.

Właściwie od tego się zaczęło. Od tego transparentu.

WITAMY W OBOZIE WAWASEE,

GDZIE UTALENTOWANE DZIECI WSPÓLNIE

TWORZĄ MUZYKĘ SŁODKĄ DLA TWOICH USZU.

Właśnie to było napisane na transparencie.

Wiem, że mi nie wierzycie. Pewnie nie mieści wam się w gło­wie, jak można napisać na transparencie coś równie głupiego.

Przysięgam jednak, że to prawda. Wiem, co mówię: to ja to napisałam.

Nie zrozumcie mnie źle. Wcale nie chciałam. Zmusili mnie do tego. Wręczyli mi farbę i ogromny kawał białego płótna, powiedzieli, co mam napisać, i tyle. Poprzedni transparent spotkał tragiczny los; ktoś go zwinął i zostawił w pomieszczeniach go­spodarczych, gdzie wylały się jakieś chemikalia i przeżarły go na wylot.

Więc kazali mi zrobić nowy.

Niestety, napis był nie tylko głupi. Jak się popatrzyło na dzie­ci przechodzące obok niego, można się było od razu połapać, że jest również kompletnie nieprawdziwy. Jeśli te dzieci były uta­lentowane, to ja jestem Jean - Pierre Rampal.

To taki sławny flecista, jakby ktoś nie wiedział.

Jeszcze nigdy w życiu nie spotkałam takiej bandy rozkapry­szonych dzieciaków. A mam z dziećmi dużo do czynienia, głów­nie dzięki, no wiecie, mojemu wyjątkowemu talentowi. Od razu mówię, że nie chodzi o mój talent muzyczny.

Więc te dzieciaki... Słowo honoru, były okropne. Wszyst­kie, co do jednego. Snuły się tu i tam ze skwaszonymi buziami, dając do zrozumienia, że wcale nie chciały przyjeżdżać na ten obóz i że najchętniej wróciłyby do mamusi. Tak jakby perspek­tywa sześciu tygodni bez rodziców napawała je przerażeniem. Gdyby mnie zaproponowano, kiedy miałam te osiem, dziesięć lat, żebym rozstała się z rodzicami na sześć tygodni,' na pewno skakałabym z radości.

Ale te dzieci nie skakały. Pewnie dlatego, że były utalento­wane i w ogóle. Może utalentowane dzieci akurat lubią swoich rodziców. Skąd mam wiedzieć.

A jednak starałam się uwierzyć w ten napis. Zwłaszcza że, jak wiecie, był moim dziełem. No, Ruth trochę mi pomogła. Jeśli to w ogóle można nazwać pomocą; po prostu zwróciła mi uwagę, że krzywo piszę. Przyglądając się później transparento­wi, musiałam jej przyznać rację. Litery wyszły krzywo. Wątpię jednak, czy zauważył to ktokolwiek poza mną i Ruth. - Prawda, że są urocze?

Cała Ruth! Spacerowałyśmy przed wejściem do obozu i przyglądałyśmy się dzieciom. Wszystkie miały załzawione oczy. Wszystkie pociągały nosami i popiskiwały: „Ja chcę do domu”. Ale do Ruth jakoś to chyba nie dotarło.

Za to do mnie dotarło. Sama zaczęłam mieć ochotę na po­wrót do domu.

Tylko że gdybym wróciła do domu, zagnaliby mnie do ro­boty przy podgrzewanym bufecie. Tak właśnie spędzasz lato, jeśli twoi rodzice mają restaurację: harujesz przy podgrzewa­nym bufecie. I zero szans na wymiganie się, bo moi rodzice mają trzy restauracje. Najmniej elegancka, U Joego, oferuje roz­maite dania z makaronem, serwowane na ciepło dzięki wyżej wymienionemu urządzeniu, oddającemu nieocenione usługi krajowej gastronomii.

Zgadniecie, któremu dziecku powierza się tradycyjnie obsługę tego urządzenia? Zgadza się. Najmłodszemu. Mnie. Miałam do wyboru podgrzewany bufet albo bar sałatkowy. A wierzcie mi, przeszłam już swoje, jeśli chodzi o nurkowanie głębinowe w pojemniku z sosem w celu odnalezienia zaginio­nych pomidorów malinowych.

Ale nie tylko podgrzewany bufet zniechęcał mnie do po­wrotu do domu.

- Mam nadzieję, że ta będzie w mojej grupie - zawołała Ruth z entuzjazmem, wskazując blondyneczkę o wyglądzie aniołka, która stała pod moim transparentem, przyciskając do piersi małą wiolonczelę. - Prawda, że jest słodka?

- Owszem - przyznałam niechętnie. - Ale co będzie, jak dostaniesz tego?

Wskazałam chłopczyka, który pomysł rozdzielenia go z ro­dzicami na półtora miesiąca skwitował takim wrzaskiem, że do­stał ataku astmy. Zdenerwowani rodzice rzucili się do niego z in­halatorami.

- Aa - powiedziała Ruth ze zrozumieniem. - Ja na pierw­szym obozie zachowywałam się tak samo. Przejdzie mu do ko­lacji.

Uznałam, że powinnam wziąć jej słowa za dobrą monetę. Rodzice Ruth zaczęli wysyłać ją na obozy Wawasee, kiedy tyl­ko osiągnęła odpowiedni wiek, to znaczy siedem lat, w związku z tym miała obecnie za sobą dziewięć lat bogatych doświad­czeń. Ja z kolei regularnie spędzałam wakacje przy podgrzewa­nym bufecie, zdychając z nudów, ponieważ mojej najlepszej (i w gruncie rzeczy jedynej) przyjaciółki nie było w mieście. Mimo że moi rodzice są właścicielami trzech restauracji, do których mogę zapraszać przyjaciół, kiedy mi się żywnie podo­ba, nigdy nie cieszyłam się jakąś szczególną popularnością. Pewnie dlatego, że jak twierdzi mój szkolny psycholog, „mam swoje problemy”.

Właśnie ze względu na te problemy nie byłam pewna, czy pomysł Ruth - żebym złożyła podanie o pracę jako wychowaw­czyni na letnim obozie - jest naprawdę dobrym pomysłem. Choćby dlatego, że pomimo szczególnego daru, jaki posiadam, umiejętność opieki nad dziećmi nie stanowi mojej mocnej stro­ny. Po drugie, hm, jak już wspomniałam, mam swoje problemy.

Nikt jednak, jak się wydaje, nie zauważył u mnie aspołecz­nego nastawienia, ponieważ dostałam tę pracę.

- Słuchaj, czy to na pewno tak? - zwróciłam się do Ruth, wpatrującej się tęsknym wzrokiem w małą wiolonczelistkę. - Obóz Wawasee, skrytka 40, Wawasee, Indiana?

Ruth z najwyższym wysiłkiem oderwała wzrok od Złoto­włosej.

- Tak - powiedziała lekko zirytowana. - Ostatni raz ci mó­wię.

- W porządku. Chciałam tylko sprawdzić, czy podałam Ro­semary dobry adres. Od tygodnia nie mam od niej wiadomości i trochę się martwię.

- Boże! - Tym razem to już nie była lekka irytacja. Raczej ciężka. - Naprawdę nie możesz przestać?

Wysunęłam podbródek do przodu.

- Co przestać?

- Pracować - oświadczyła. - Wolno ci od czasu do czasu zrobić sobie wakacje. Rany!

A ja na to:

- Nie wiem, o czym mówisz - mimo że, oczywiście, wie­działam doskonale, a Ruth zdawała sobie z tego sprawę.

- Słuchaj - powiedziała. - Wszystko będzie dobrze, rozu­miesz? Wiem, co zrobimy.

Przestałam udawać, że nie wiem, o co chodzi, i powiedzia­łam:

- Po prostu nie chcę tego schrzanić. To znaczy tego systemu. Ruth przewróciła oczami.

- A co ty tu możesz schrzanić? Rosemary przesyła pocztę na moje nazwisko, a ja przekazuję ją tobie. Co, myślisz, że po trzech miesiącach ja ciągle jeszcze nie załapałam, na czym to polega?

Powiedziała to tak głośno, że się przestraszyłam i chwyci­łam ją za ramię.

- Na Boga, Ruth - syknęłam. - Zamknij dziób, dobra? To, że jesteśmy na środku pustkowia, wcale nie znaczy, że tu nie ma wiesz - kogo. Każdy z tych kochających rodziców może być z FBI.

Ruth znowu przewróciła oczami.

- Błagam!

Miała trochę racji. Przesadzałam. Chociaż z drugiej strony Ruth mogłaby jednak zachować dyskrecję i mówić trochę ciszej.

Niestety, mojej przyjaciółce kompletnie odbiło na punkcie tego obozu i absolutnie nie była w stanie myśleć o niczym in­nym. Już na całe tygodnie przed wyjazdem powtarzała w kółko: „Będzie fantastycznie!” i „Och, nie mogę się doczekać”. Jakby­śmy się wybierały do Paryża z French Clubem, a nie do północ­nej Indiany, żeby harować przez całe wakacje jako wychowaw­czynie na obozie. Często miałam na końcu języka: Kochana, to może nie podgrzewany bufet, ale w każdym razie robota.

Poza tym mam taką swoją pracę, którą wykonuję nieoficjal­nie, a która też zajmuje mi trochę czasu.

Entuzjazm Ruth okazał się jednak straszliwie zaraźliwy. Cią­gle gadała o tym, jak to będziemy spędzać popołudnia, opalając się na dętkach samochodowych unoszących się na spokojnych wodach jeziora Wawasee. Albo jak przystojni są niektórzy wy­chowawcy i jak się w nas nieprzytomnie zakochają i będą nas wozić na przejażdżki kabrioletami do wydm jeziora Michigan.

Naprawdę.

Po pewnym czasie, sama nie wiem dlaczego, po prostu da­łam się na to nabrać.

I to był mój drugi błąd, jeśli złożenie podania uznać za pierwszy.

Weźmy na przykład to, co Ruth opowiadała o uczestnikach obozu.

Cudowne dzieci, tak się o nich wyrażała. To prawda, żeby się starać o miejsce na obozie, czy to jako uczestnik, czy wycho­wawca, trzeba przejść przesłuchanie. Opowieści Ruth o dzie­ciach, którymi opiekowała się w poprzednim roku - gromadce wrażliwych, twórczych, niezwykle inteligentnych małych dziewczynek, które wciąż pisywały do niej słodkie liściki - wy­warły na mnie ogromne wrażenie. Nie mam sióstr, więc kiedy Ruth rozpoczęła cykl nocnych sesji plotkarsko - kosmetyczno - upiększających, w pewnym momencie pomyślałam: dobra. Może to coś dla mnie.

Poważnie, przeszłam ewolucję od „to tylko robota” do „chcę towarzyszyć cudownym małym skrzypaczkom i flecistkom przy porannej kąpieli Klubu Morsów. Chcę dopilnować, kontrolu­jąc kaloryczność ich posiłków, aby żadna z nich nie zapadła na anoreksję. Chcę pomóc im wybrać odpowiedni strój na galowy koncert całego obozu.

Zupełnie jakbym się stała lekko niepoczytalna. Nie mogłam się doczekać, kiedy zacznę gospodarować w domku, który mi przydzielono - w Makowej Chatce (na szczęście klimatyzowa­nej) - wyposażonej w osiem łóżeczek plus moje w sąsiednim pokoju, a ponadto w minikuchnię na przekąski oraz własną ła­zienkę z prysznicami i toaletą. Posunęłam się aż do powieszenia na moskitierze na śliczniutkim ganeczku transparentu z napi­sem (krzywymi literami): Witajcie, Makowe Panienki!

Wiem, jak to brzmi. Przez Ruth wpadłam w rodzaj wychowawczo - obozowej gorączki.

A teraz, kiedy przyglądałam się dzieciom, za które miałam wziąć odpowiedzialność przez kawał lipca i połowę sierpnia, za­częły ogarniać mnie wątpliwości. Fakt, wystawanie przy pod­grzewanym bufecie w upalny letni dzień nie należy do przyjem­ności, ale podgrzewany bufet przynajmniej nie właduje sobie palca do nosa, a potem nie chwyci cię za rękę tą samą dłonią.

Dzieci żegnały się z rodzicami, chlipiąc i szlochając, a ja tym­czasem zastanawiałam się, czy przypadkiem nie popełniłam naj­gorszego błędu w swoim życiu. Właśnie wtedy podeszła do mnie Pamela, zastępczyni dyrektora obozu, i szepnęła mi na ucho:

- Czy możemy porozmawiać?

Przyznaję, serce zabiło mi trochę szybciej. Wyobraziłam so­bie, że już mnie mają...

Ponieważ tak się składa, że w podaniu o pracę opuściłam pewien drobiazg. Nie sądziłam, że tak szybko wpadnę.

- Och, naturalnie - powiedziałam. Pamela była, ostatecz­nie, moją szefową. Co miałam powiedzieć, „spadaj”?

Odeszłyśmy na bok. Ruth nadal wpatrywała się w niezwy­kle utalentowanych i, moim zdaniem, głęboko nieszczęśliwych obozowiczów. Przysięgam, nawet nie zauważyła, ile spośród tych dzieci płakało.

Potem stwierdziłam, że Ruth wcale nie gapi się na obozowiczów. Wlepiała oczy w jednego z wychowawców, wyjątkowo przystojnego skrzypka o imieniu Todd, gawędzącego z rodzica­mi naszych podopiecznych. Wówczas zrozumiałam, że wbrew pozorom, Ruth wcale nie stoi w tej chwili pod moim niezbyt udanym transparentem, w otoczeniu dzieciaków wydzierają­cych się jedno przez drugie: „mamo, nie zostawiaj mnie tu!” Nic z tych rzeczy. Ruth bujała właśnie w obłokach. A ściślej: mknęła kabrioletem Todda w stronę wydm - na pieczonego okonia w sosie tatarskim i jakiś drobny petting od pasa w górę.

Szczęściara z tej Ruth. Miała Todda - przynajmniej w wy­obraźni - podczas gdy ja musiałam znosić towarzystwo Pameli, przeraźliwie rozsądnej, odzianej w kostium khaki kobiety koło czterdziestki, która zamierzała mnie prawdopodobnie zwolnić z pracy... To by wyjaśniało, dlaczego objęła mnie współczująco ramieniem.

Nieszczęsna! Nie zdawała sobie sprawy, że jeden z moich problemów - przynajmniej według pana Goodharta, pedagoga szkolnego w Liceum im. Ernesta Pyle'a - polegał na totalnej awersji wobec dotykania mnie. Zdaniem pana Goodharta jestem ogromnie wrażliwa na punkcie swojej przestrzeni osobi­stej i nie znoszę, kiedy ktoś usiłuje się w nią wedrzeć.

Cóż, to nie do końca prawda. Jest jedna osoba, na którą nie obraziłabym się za naruszenie mojej prywatnej przestrzeni.

Niestety, nie robi tego nawet w połowie tak często, jak bym chciała.

- Jess - powiedziała Pamela, podczas gdy ja pociłam się na myśl, że zostanę zaraz wylana z pracy. Prawdę mówiąc, pociłam się również dlatego, że powstrzymanie się od zrzucenia jej ręki z mojego ramienia kosztowało mnie sporo wysiłku. - Obawiam się, że nastąpiła drobna zmiana planów.

Zmiana planów? To nie brzmiało jak preludium do zwol­nienia. Czyżby moja tajemnica - która już od dawna, w gruncie rzeczy, nie była tajemnicą, ale jak się wydaje, nie dotarła jeszcze do Pameli - pozostała nieujawniona?

- Otóż - ciągnęła Pamela - jeden z wychowawców, Andrew Shippinger, zachorował namononukleozę.

Mimo ulgi, że rozmowa nie potoczyła się w kierunku: „Przykro mi, ale chyba będziemy musieli się rozstać”, zupełnie nie wiedziałam, na co mi ta informacja. To znaczy wiadomość o chorobie Andrew. Pamiętałam Andrew z tygodniowego kur­su szkoleniowego. Grał na waltorni i miał obsesję na punkcie Tomb Raider. Ruth i ja jednomyślnie zakwalifikowałyśmy go do kategorii nieakceptowalnych. Sporządziłyśmy trzy listy, mia­nowicie: „nieakceptowalni”, jak Andrew, „akceptowalni”, czyli całkiem w porządku, ale bez przesady, nic specjalnego.

No, a poza tym byli jeszcze „przystojniacy”. Do przystoj­niaków należeli tacy chłopcy jak Todd, którzy podobnie jak Jo­shua Bell, słynny skrzypek, mieli wszystko: urodę, pieniądze, talent... oraz, co najważniejsze, samochód.

Trochę dziwne. To znaczy, samochód jako jeden z warun­ków uznania za przystojniaka. Zwłaszcza że Ruth ma własny samochód, i to kabriolet.

Jednak zdaniem Ruth - która wymyśliła ten cały podział - jazda na wydmy własnym samochodem w ogóle nie wchodziła w rachubę.

Tylko że szanse na to, aby jakiś przystojniak popatrzył w na­szą stronę, równały się zeru. Nie o to chodzi, że jesteśmy jakieś paskudne, ale do Gwyneth Paltrow trochę nam brakuje.

Czy muszę dodawać, że żadna z nas w życiu nikogo jeszcze nie „zaakceptowała” tak do końca?

Muszę z żalem stwierdzić, że jak tak dalej pójdzie, to się chyba nigdy nie zdarzy.

Ale Andrew Shippinger? Nieakceptowalny Andrew?! Dla­czego Pamela w ogóle o nim wspomina? Czyżby podejrzewała, że to ja go zaraziłam? Dlaczego zawsze jestem wszystkiemu win­na? Trzeba by naprawdę wyjątkowej sytuacji, żeby moje usta spoczęły na wargach Andrew Shippingera. Może gdyby podtopił się w basenie i potrzebował natychmiastowej pomocy w ce­lu ratowania życia...

Kiedy wreszcie Pamela zabierze tę rękę?

- W związku z tym - mówiła dalej - brakuje nam męskich wychowawców. Na liście oczekujących jest mnóstwo kobiet, ale ani jednego mężczyzny.

Nadal nie rozumiałam, co to może mieć wspólnego ze mną. Fakt, mam dwóch braci, ale jeśli Pamela sądzi, że któryś z nich nadawałby się na wychowawcę na obozie, to widać za dużo prze­bywała na słońcu z odkrytą głową.

- Zastanawiałam się - ciągnęła Pamela - czy sprawiłoby ci dużą różnicę, gdybyśmy przydzielili ci domek, który miał objąć Andrew.

W tamtym momencie, gdyby poprosiła mnie o drobną przy­sługę w postaci na przykład zgładzenia jej matki; prawdopodob­nie wyraziłabym zgodę. Bo po pierwsze, ucieszyłam się, że mnie nie wywalili, a po drugie, zrobiłabym wszystko, absolutnie wszystko, żeby pozbyć się jej ręki ze swojego ramienia. Napraw­dę tego nienawidzę. Obcy powinni trzymać swoje cholerne łapy przy sobie. Czy to takie trudne?

Ale ci wszyscy ludzie na obozie są okropnie dotykalscy. Pew­nie myślą, że jak okażą w ten sposób swoje bezcenne zaufanie, człowiek zwinie się w ich rękach jak precelek.

To nie był jedyny problem z Pamelą. Na pierwszym miej­scu mojej listy „problemów” znajduje się stosunek do osób ma­jących władzę. Nie dziwcie mi się. Tej wiosny jeden wojskowy nawet mierzył do mnie z pistoletu.

Więc stałam tam, pocąc się obficie, że słowami: „Tak, oczy­wiście wszystko jedno, tylko odczep się wreszcie” na końcu ję­zyka.

Zanim jednak otworzyłam usta, Pamela widocznie zauwa­żyła, że czuję się nieswojo z tą jej ręką - albo też uświadomiła sobie, że jej ręka robi się mokra od mojego potu. W każdym razie zabrała rękę i nagle znowu zaczęłam swobodnie oddychać.

Rozejrzałam się dookoła, bo pod wpływem zdenerwowa­nia, na jakie naraziła mnie Pamela, zupełnie straciłam orienta­cję. Stałyśmy na żwirowej ścieżce prowadzącej do budynków gospodarczych obozu Wawasee. Tuż obok znajdowała się jadal­nia ze świeżo wykończonym dachem. Dalej administracja i am­bulatorium. Obok nich budynek koncertowy, gmach z kilku segmentów położonych głównie pod ziemią, dzięki czemu we­wnątrz miało się wrażenie przebywania w głębokiej kniei; świa­tło wpadające przez ogromne okno szczytowe wydobywało z mroku zadrzewione atrium, skąd odchodziły korytarze pro­wadzące do dźwiękoszczelnych klas i innych pomieszczeń.

Z tamtego miejsca nie widziałam tylko basenu o rozmia­rach olimpijskich oraz sześciu kortów tenisowych. Dzieci wca­le nie miały za dużo czasu na pływanie czy grę w tenisa. Musia­ły przecież mnóstwo ćwiczyć przed uroczystym koncertem, który odbywał się na koniec sezonu w ogromnym amfiteatrze pod gołym niebem. Ale basen oczywiście był, i korty tenisowe też. Niczego przecież nie można odmówić młodocianym ge­niuszom. Niedaleko amfiteatru leżała tak zwana Jama, gdzie obozowicze zbierali się nocą, żeby spleść ramiona i śpiewać, ob­smażając piankowe żelki nad ogniskiem.

Dróżka skręcała w kierunku domków - tuzina dla dziew­cząt z jednej strony obozu i tuzina dla chłopców z drugiej stro­ny - aż wreszcie opadała w stronę prywatnego jeziora obozu Wawasee, połyskującego lustrzaną taflą w obramowaniu drzew. Okna Makowej Chatki wychodziły na jezioro. Z łóżka w moim pokoju mogłam patrzeć na wodę, nie podnosząc głowy.

Tyle że to już chyba nie było moje łóżko. Czułam, jak Ma­kowa Chatka z widokiem na jezioro, anielskimi flecistkami, pogaduszkami o północy, oddala się ode mnie jak woda znikająca w odpływie umywalki albo... podgrzewanego bufetu.

- Chodzi o to, że ze wszystkich wychowawczyń w tym roku - mówiła Pamela - ty jedna robisz na mnie wrażenie osoby, która poradzi sobie z grupą małych chłopców. No i miałaś takie świet­ne wyniki na kursie pierwszej pomocy i ratowania życia...

Rzeczywiście, dzięki kilku sezonom przepracowanym w branży gastronomicznej perfekcyjnie opanowałam chwyt Heimlicha. Wiecie, na czym to polega? Kiedy ktoś się krztusi, trzeba stanąć za jego plecami, objąć go w pasie i gwałtownie ucisnąć rękami okolicę przepony. Zwykle ratuje to ofiarę udła­wienia się od niechybnej śmierci.

- ...tak, jestem pewna, że mogę oddać te dzieci w twoje ręce i nie martwić się o nie ani sekundy dłużej.

Pamela trochę przesadzała z tą uprzejmością i tłumaczeniem się. Przecież była moją szefową. Miała pełne prawo przydzielić mi inny domek, jeśli tak jej wypadło. To ona, w końcu, decydo­wała o moich wypłatach.

Ale może kiedyś przeniosła jakąś wychowawczynię do dom­ku chłopców i wynikły z tego same kłopoty? Bo ta dziewczyna odeszła, albo co. Ja tak łatwo nie odchodzę. Fakt, przy chłop­cach jest więcej pracy i mniej zabawy, ale co miałam zrobić?

- Taak - powiedziałam. Czułam wilgoć na szyi, w miejscu, gdzie przedtem spoczywała jej ręka. - Dobrze, w porządku.

Pamela złapała mnie za łokieć i spojrzała mi głęboko w oczy. To nie było takie koszmarne jak obejmowanie ramieniem, więc udało mi się zachować spokój.

- Mówisz poważnie, Jess? - zapytała. - Naprawdę to zro­bisz?

Miałam powiedzieć „nie”? Zaryzykować, że odeślą mnie do domu i spędzę lato nad tackami klopsików i manicotti U Joego? Świetna perspektywa, nie ma co. W wolnym czasie mogłabym się spotykać z moimi rodzicami (nie, dziękuję), moim bratem Michaelem, który właśnie przygotowuje się do wyjazdu na pierwszy rok w Harvardzie i spędza czas na wysyłaniu e - maili do swoich przyszłych współlokatorów, usiłując ustalić, kto przy­wiezie minilodówkę, a kto skaner; albo z moim drugim bratem, Douglasem, który całymi dniami czyta komiksy, z przerwami na posiłki i South Park.

Dodam jeszcze, że od tygodni po drugiej stronie ulicy, na­przeciwko naszego domu, stała zaparkowana biała półciężarówka, która, jak się wydaje, nie należała do nikogo w sąsiedztwie.

Hm, dziękuję. Wolałam już zostać na obozie.

- Ehm, owszem - odparłam. - Jasne. Powiedz mi tylko, któ­ry domek mi teraz przydzielono, to przeniosę swoje rzeczy.

Pamela uściskała mnie z radości. Nie nabrałam wysokiego mniemania ojej zdolnościach kierowniczych. Mój ojciec na pewno nie ma zwyczaju obściskiwać podwładnych za to, że byli uprzejmi wykonać polecenie. Niechby tylko spróbowali powie­dzieć co innego niż „Tak, panie Mastriani”.

- To cudownie! - wykrzyknęła Pamela. - To po prostu cu­downie. Jesteś taka słodka.

Pewnie, cała ja. Regularna Barbie. Pamela zerknęła w swój notes.

- Będziesz w Brzozowej Chatce.

Brzozowa Chatka. Zamieniłam maki na brzozę. Oto histo­ria mojego przeklętego życia.

- Teraz muszę tylko dopilnować, żeby twoja zastępczyni sta­wiła się dzisiaj wieczorem. - Pamela nie odrywała wzroku od kartki. - Ona jest, zdaje się, z twojego miasta. I też jest flecistką. Może ją znasz? Karen Sue Hanky.

O mało nie parsknęłam śmiechem. Karen Sue Hanky? No, gdyby Karen Sue przydzielono do grupy chłopców, rozryczałaby się na pewno.

- Owszem, znam - powiedziałam obojętnie. Rany, popeł­niasz poważny błąd, pomyślałam. Wolałam jednak zachować to dla siebie.

- Podczas rozmowy wypadła zupełnie dobrze - oznajmiła Pamela, nadal wpatrzona w notatki - ale zagrała średnio, tylko na pięć punktów.

Uniosłam brwi. Dla mnie to nie nowina, że Karen Sue nie potrafi grać. Ale Pamela chyba nie powinna tak ochoczo mnie o tym informować. Pewnie jej się zdawało, że właśnie zostały­śmy przyjaciółkami.

Ja jednak mam już tylu przyjaciół, ilu mogę znieść.

- I w dodatku zajmuje dopiero czwarte krzesło - mruknęła Pamela, wzdychając głęboko. - Och, no cóż - powiedziała. - Nic na to nie poradzimy.

Uśmiechnęła się do mnie, po czym ruszyła w stronę bu­dynku administracji. Zdaje się, zapomniała, że ja zajmuję trze­cie krzesło, tylko stopień wyżej od Karen Sue.

Podczas przesłuchania dostałam jednak dziesięć punktów. Na dziesięć.

Taak, jestem świetna.

W każdym razie, kiedy gram na flecie. Tak poza tym, to nie­koniecznie.

Uznałam, że lepiej się ruszyć, jeśli mam zabrać swoje rze­czy, zanim pojawią się Makowe Panienki i odniosą złe wraże­nie... na przykład że obóz Wawasee jest źle zorganizowany. A był źle zorganizowany. Weźmy choćby tę katastrofę z trans­parentem albo po prostu fakt, że zostałam zatrudniona. Najwy­raźniej nikomu nie przyszło do głowy sprawdzić dokładnie moje dane. Ale mieliby niespodziankę!

Odganiając stado przyjaźnie nastawionych psów - odrobi­nę zbyt przyjaźnie, jak na mój gust; musiałam odpychać je kola­nami, żeby uniknąć długich, wilgotnych języków - udałam się do Makowej Chatki i zaczęłam wrzucać swoje rzeczy do torby żeglarskiej. Trochę mnie denerwowało, że to Karen Sue Hanky będzie się cieszyła wspaniałym widokiem jeziora Wawasee z łóż­ka, które miało być moje. Znam Karen Sue od przedszkola i je­śli ktoś cierpi na przypadłość ach - jaka - ja - jestem - genialna, to właśnie Karen Sue. Naprawdę. Dziewczyna zupełnie serio uwa­ża się za najwspanialszą na świecie, ponieważ jej tata jest naj­większym dealerem samochodowym w mieście, ona sama przy­padkiem urodziła się z jasnymi włosami, no i jeszcze do tego gra czwarty flet w szkolnej orkiestrze.

Owszem, trzeba przejść przesłuchanie, żeby się dostać do Orkiestry Symfonicznej, owszem, orkiestra zdobyła te wszyst­kie nagrody i przyjmuje głównie uczniów dwóch ostatnich klas, a Karen i ja weszłyśmy do niej na drugim roku, zgadza się. Ale bez przesady, w końcu czwarty flet w Orkiestrze Symfonicznej to naprawdę nic wielkiego. Są na świecie ważniejsze rzeczy.

Ale Karen patrzy na to inaczej. Nie spocznie, dopóki nie dojdzie do pierwszego krzesła. A żeby to osiągnąć, musi wy­zwać i pokonać osobę z trzeciego krzesła.

Tak jest. Właśnie mnie.

Niedoczekanie, tyle wam powiem. Nigdy jej się nie uda. Nie twierdzę, że zajęcie trzeciego krzesła w Orkiestrze Symfo­nicznej Liceum im. Ernesta Pyle'a stanowi osiągnięcie świato­wej klasy, ale nie zamierzam pozwolić, by Karen Sue mi je ode­brała. Po moim trupie.

No cóż, z Makową Chatką rzecz się miała inaczej. Maki, uznałam, to głupia roślina. Szkodliwa. Nietrwały, niebezpiecz­ny kwiat. Brzozy są dużo lepsze.

W każdym razie, tak sobie powiedziałam na początku.

Zmieniłam zdanie dopiero wtedy, kiedy znalazłam się w Brzozowej Chatce. Po pierwsze, czy trzeba kogoś przekony­wać, co to za logistyczny koszmar, opieka nad ośmioma małymi chłopcami? Jak na przykład miałam brać prysznic? Przecież wia­domo, że zaraz by mi się któryś z podopiecznych władował do łazienki pod pretekstem skorzystania z toalety albo że po prostu będą mnie podglądać, jak to mali chłopcy. Zresztą nie tylko mali chłopcy mają ten miły zwyczaj, weźmy na przykład moich star­szych braci, którzy poświęcają nieprawdopodobnie dużo czasu na wgapianie się przez lornetkę w Claire Lippman, naszą są­siadkę.

Poza tym Brzozowa Chatka była domkiem najbardziej od­dalonym od wszystkiego - basenu, amfiteatru, hali koncerto­wej. Właściwie stała w lesie. Nie było widoku na jezioro. Nie było światła, ponieważ liściaste gałęzie drzew tworzyły szczelny dach nieprzepuszczający nawet najmniejszego promyczka słoń­ca. Wewnątrz panowała wilgoć i unosił się lekki zapach stęchlizny. W łazience znalazłam pleśń.

Zatęskniłam za Makową Chatką i małymi dziewczynkami, którym mogłabym zaplatać francuskie warkoczyki. Jeśli, rzecz jasna, wiedziałabym, jak to się robi.

Ale przecież mogłyby mnie nauczyć. Moje małe obozowiczki.

A kiedy poupychałam swoje rzeczy, wyszłam z domku i zo­baczyłam moich podopiecznych, ciągnących walizy i instrumen­ty po ziemi, jeszcze mocniej zatęskniłam za Makową Chatką.

Mówię poważnie. W życiu nie widzieliście równie niechluj­nych i do tego skwaszonych chłopców. Mieli po dziesięć, dwa­naście lat i wcale nie sprawiali wrażenia gromadki psotnych, ale poczciwych w głębi duszy łobuziaków. Żaden z nich nie przy­pominał Harry'ego Pottera.

Wyglądali dokładnie tak, jak zwykle wyglądają mali geniu­sze muzyczni. Cudowne dzieci, których rodzice chętnie pozbę­dą się chociaż na sześć tygodni.

Chłopcy zatrzymali się na mój widok, mrugając podejrza­nie wilgotnymi oczami. Rodzice, którzy pomagali im dźwigać bagaże, sprawiali wrażenie, jakby mieli ochotę znaleźć się moż­liwie szybko jak najdalej od obozu Wawasee, najlepiej gdzieś, gdzie margaritę serwuje się kubłami.

Ruszyłam szybko na ich spotkanie, żeby wygłosić mowę, której nauczyłam się na szkoleniu. Pamiętałam, żeby „mako­wą” zastąpić „brzozową”.

- Witajcie w Brzozowej Chatce - powiedziałam. - Jestem waszą wychowawczynią, Jess. Będziemy się razem świetnie ba­wić.

Rodzicom było najwyraźniej kompletnie obojętne, czy jestem dziewczyną, czy chłopcem. Chyba ucieszyło ich, że wyglą­dam na kogoś, kto się regularnie kąpie i że mówię po angielsku. Chłopcy jednak byli zaszokowani. Naburmuszeni i zaszo­kowani.

Jeden z nich odezwał się:

- Hej, jesteś dziewczyną. Inny chciał koniecznie ustalić:

- Co dziewczyna robi w domku dla chłopców? Jeszcze inny stwierdził:

- Ona nie jest dziewczyną. Popatrzcie na jej włosy. - Co uznałam za wysoce obraźliwe, zważywszy fakt, że moje włosy wcale nie są takie krótkie.

Na koniec chłopiec o najbardziej nadąsanej twarzy, z fryzu­rą na pazia i wyraźną nadwagą, powiedział:

- Ona jest dziewczyną. To ta dziewczyna z telewizji. Dziew­czyna od pioruna.

I w ten sposób skończyła się moja konspiracja.

2

To ja. Dziewczyna od pioruna. Dziewczyna z telewizji. Ale ze mnie szczęściara, no nie? Możecie sobie wyobrazić dziewczynę szczęśliwszą ode mnie? Nie przypuszczam...

Och, chwileczkę - mam coś. Dziewczyna, której nie pora­ził piorun, a u której mimo to z dnia na dzień pojawiły się nie­zwykłe zdolności parapsychiczne. To chyba jeszcze więcej szczę­ścia, niż mnie spotkało. Nie sądzicie?

Spojrzałam z góry na ostrzyżonego na pazia. No, nie tak bardzo z góry, bo był prawie taki wysoki jak ja - co wcale nie znaczy, że był wysoki.

W każdym razie, spojrzałam na niego z góry i powiedzia­łam:

- Nie wiem, o czym mówisz. Tak po prostu. Dobre, co?

Chudy chłopiec, ściskający futerał na trąbkę, powiedział:

- Hej, właśnie że tak, jesteś tą dziewczyną. Pamiętam cię. To ciebie uderzył piorun i dlatego masz te specjalne zdol­ności!

Chłopcy wymienili zaaferowane spojrzenia. Spojrzenia, które mówiły wyraźnie: „Cool. Nasza wychowawczyni jest mu­tantem”.

I tylko jeden z nich, ciemnowłosy delikatny chłopiec, któ­remu nie towarzyszyli rodzice, zapytał nieśmiało:

- Jakie specjalne zdolności? - Mówił z lekkim obcym ak­centem.

Pulchny chłopiec z niefortunną fryzurą, który rozpoznał mnie pierwszy, klepnął ciemnowłosego w ramię, i to moc­no. Matka tłuściocha, po której zdawał się odziedziczyć ten­dencję do rozrastania się wszerz, nie zwróciła na to najmniej­szej uwagi.

- Jak to: jakie specjalne zdolności? - zapytał ostrzyżony na pazia. - Gdzieś ty był, ciemniaku? Na seksodromie?

Chłopcy zachichotali. Ciemnowłosy zmieszał się.

- Nie - odparł zaskoczony. - Pochodzę z Gujany Francu­skiej.

- Gujana Francuska? - Obciętego na pazia to wyraźnie roz­bawiło. - Czy to gdzieś w pobliżu Gówiany Francowatej?

Mama Paziogłowego, ku mojemu zaskoczeniu, roześmiała się wesoło.

Tak, słowo daję. Roześmiała się.

Paziogłowy stanowił, jak to określiła Pamela na szkoleniu, wyzwanie pedagogiczne.

- Przykro mi - odezwałam się słodziutkim głosem. - Wiem, że wyglądam jak ta dziewczyna z telewizji, ale to nie ja. No, a teraz, może byście wszyscy tak...

Paziogłowy nie dał mi dokończyć:

- To byłaś ty - oświadczył.

Mama Paziogłowego wtrąciła w tym momencie:

- Wystarczy, Shane. - Z jej tonu jasno wynikało, że synek, taki przenikliwy i stanowczy, jest dla niej dumą i chlubą. Za to dla mnie był jak wrzód na... Ale co do jednego miała rację. Do naiwnych Shane nie należał.

- Hm - mruknął jeden z rodziców. - Nie chciałbym prze­szkadzać, ale czy nie miałaby panienka nic przeciwko temu, że­byśmy weszli do środka? Ta tuba waży tonę.

Odsunęłam się na bok, pozwalając chłopcom i ich rodzi­com wejść do domku. Tylko jeden z nich przystanął na chwilę, przechodząc obok mnie, i to był ten chłopiec z Gujany Francu­skiej. Ciągnął ogromną i na oko bardzo kosztowną walizkę. In­strumentu nie zauważyłam.

- Jestem Lionel - powiedział z powagą.

Nie wymówił tego imienia tak, jak my byśmy to zrobili. W jego ustach brzmiało: „Li - ou - nel” z akcentem na „nel”.

- Hej, Lionel - powiedziałam, starając się naśladować jego wymowę. Na szkoleniu uprzedzano nas, że będzie dużo dzieci z różnych stron świata i że powinniśmy zrobić wszystko, aby wykazać naszą wrażliwość na odmienności kulturowe. - Witaj w Brzozowej Chatce.

Lionel błysnął ku mnie jeszcze raz perłowobiałymi zębami, po czym wciągnął walizki do środka.

Uznałam, że pozwolę chłopcom i rodzicom załatwić to mię­dzy sobą, zostałam więc tam, gdzie byłam, na zabezpieczonym moskitierą ganku. Słyszałam odgłosy zamieszania, kiedy chłop­cy biegali po pokoju, wybierając łóżka. Przed sąsiednim dom­kiem zauważyłam młodego człowieka w mundurku obozowego wychowawcy - koszulce z białym kołnierzykiem i niebieskich szortach. Stał na ganku i spoglądał w moim kierunku. Podniósł rękę i pomachał mi.

Odmachałam w odpowiedzi, nie mając pojęcia, kto to jest. Nigdy nie wiadomo. Może to akurat właściciel kabrioletu.

Po jakichś dwóch minutach doszło do pierwszej bójki.

- Nie, to moje! - usłyszałam rozpaczliwy wrzask z domku.

Wkroczyłam do środka. Na wszystkich łóżkach - na szczę­ście nie pryczach - leżały porozkładane rzeczy. Nie chodziło więc o spór natury terytorialnej. Mali chłopcy, jak się wydaje, nie dbają specjalnie o widoki i nic nie wiedzą o feng shui.

Walka toczyła się o pudełko wafelków, które dzierżył Shane.

- To moje! - wykrzyknął Lionel, próbując odzyskać słody­cze. - Oddaj!

- Jeśli nie masz dość, żeby się podzielić - powiedział wy­niośle Shane - to w ogóle nie powinieneś był tego przywozić.

Shane był na tyle większy od Lionela, że nie musiał trzymać pudełka specjalnie wysoko. Trzymał je po prostu na wysokości ramienia. Lionel, nawet stojąc na palcach, nie był w stanie go dosięgnąć.

W tym samym czasie matka Shane'a, uśmiechając się słod­ko , starannie rozpakowywała walizkę syna, umieszczając wszyst­ko po kolei w szufladach pod materacem.

Pozostali chłopcy i spora część rodziców śledzili z zaintere­sowaniem rozwój wypadków.

- Czy w twojej Gówianie - powiedział Shane - nie uczono cię dzielić się z innymi?

Uznałam, że muszę szybko i zdecydowanie przystąpić do działania. Nie mogłam zrobić tego, na co miałam ochotę, a mia­nowicie dać Shane'owi po głowie. Pamela i cała reszta pracow­ników administracji obozu Wawasee zajmowali bardzo jasne sta­nowisko, jeśli chodzi o kary fizyczne - byli przeciw. W związku z tym poświęcili cztery godziny szkolenia na omówienie sto­sownych i niestosownych działań dyscyplinarnych. Tłuczenia obozowiczów po głowie zabroniono jasno i wyraźnie.

Wobec tego wysunęłam się naprzód i wyrwałam pudełko z ręki Shane'a.

- Zakazuje się - oznajmiłam głośno - sprowadzania do Brzozowej Chatki jakiejkolwiek żywności z zewnątrz. Jedyną żywnością, jaką wolno przynosić do domku, jest jedzenie ze sto­łówki. Zrozumiano?

Wszyscy wpatrywali się we mnie, niektórzy mocno zmie­szani. Najbardziej poruszona wydawała się matka Shane'a.

- Cóż, to jakaś nowość - powiedziała głosem cienkim i sło­dziutkim; w życiu byście nie pomyśleli, że ta oto kobieta wyda­ła na świat pomiot szatana. - W zeszłym roku chłopcy mogli mieć ze sobą słodycze i ciastka z domu. Dlatego to spakowa­łam.

Matka Shane'a przyciągnęła kolejną walizkę i otworzyła ją, ukazując imponującą zawartość. Pozostali chłopcy zebrali się wokół, wytrzeszczając oczy na widok ogromnych ilości mar­sów, snikersów i innych wyrobów cukierniczych.

- Kontrabanda - stwierdziłam. - Proszę to zabrać do domu. Chłopcy wydali zbiorowy jęk. Liczne podbródki mamy Sha­ne'a zaczęły drżeć.

- Ale Shane robi się głodny - powiedziała - w środku nocy...

- Dopilnuję - zapewniłam - żeby chłopcy mieli zawsze zdrowe przekąski pod ręką.

Ten przepis dotyczący jedzenia wymyśliłam na poczekaniu. Po prostu nie chciałam co pięć minut uśmierzać bójek o cukierki.

Jakby czytając w moich myślach, mama Shane'a skierowała wzrok na pudełko w mojej dłoni.

- Dobrze, a co z tym? - zapytała. - Nie można odesłać tego z rodzicami... - Wskazała Oskarżycielsko palcem na Lionela. - Jego rodzice nie raczyli się zjawić.

Ehe, bo mieszkają w Gujanie Francuskiej, jasne? Tak mia­łam ochotę powiedzieć. W końcu wygłosiłam jednak dużo głup­szy tekst:

- Wafelki pozostaną w mojej pieczy do końca obozu, kiedy to zwrócę je prawowitemu właścicielowi.

- Dobrze - parsknęła mama Shane'a. - Skoro Shane'owi nie wolno mieć żadnych słodyczy, to samo powinno dotyczyć innych chłopców. Mam nadzieję, że przeprowadzisz rewizję ich bagażu.

W ten właśnie sposób do kolacji zdążyłam zgromadzić pięć pudełek wafli, dwie paczki ciasteczek orzechowych, dziesięć snickersów, trzy torebki chipsów, siedem marsów, torebkę cu­kierków czekoladowych, pudełko krakersów, wielką torbę skittlesów oraz trzy paczki gum do żucia. Zamknęłam to wszystko w swoim pokoju. Rodzice, na szczęście, wynieśli się, przepło­szeni ostatecznie dźwiękiem gongu wzywającego na kolację. Pożegnania, choć chwytające za serce, nie były szczególnie łza­we. Może z wyjątkiem matki Shane'a.

Kiedy odszedł ostatni rodzic, postanowiłam poznać bliżej moich podopiecznych. Potem miałam zamiar nauczyć ich ofi­cjalnego hymnu Brzozowej Chatki.

Shane'a i Lionela już poznałam. Chudzielec grający na trąbce miał na imię John. Na tubie grał Artur. Było dwóch skrzypków, Sam i Doo Sunowie, oraz dwóch pianistów, Tony i Paul. Wszyscy mieli niezdrową cerę, skłonności do alergii i inteligencję stanow­czo za wysoką dla ich własnego dobra - typowe cudowne dzieci.

- Dlaczego - zapytał John - wmawiasz nam, że nie jesteś tą dziewczyną z telewizji?

- Taak - przyłączył się Sam. - I dlaczego dzięki swoim zdol­nościom parapsychicznym potrafisz znajdować tylko zaginione dzieci? Dlaczego nie możesz znaleźć na przykład złota?

- Albo pilota od telewizora?

Wyglądało na to, że Artur, rekompensując sobie docinki z powodu dość rzadkiego imienia, miał występować w charak­terze naszego grupowego błazna.

- Słuchajcie, chłopcy, naprawdę nie wiem, o co wam cho­dzi. Ja tylko wyglądam jak tamta dziewczyna od pioruna, jasne?

Ale to nie ja. A teraz... - Czułam, że powinnam zmienić temat.

- Shane, nie powiedziałeś nam jeszcze, na jakim instrumencie grasz.

- Na flecie. Ręcznym, che che - powiedział Shane. Wszyscy, z wyjątkiem Lionela, parsknęli śmiechem.

- Naprawdę? - Lionel wydawał się przyjemnie zdziwiony. - Ja też gram na flecie.

Shane zarechotał.

- No pewnie! - wrzasnął. - Jak ktoś pochodzi z Gówiany Francowatej!

Teraz, kiedy rodzice wyjechali, nic nie mogło mnie po­wstrzymać. Podeszłam i trzepnęłam środkowym palcem ucho Shane'a, wywołując bardzo satysfakcjonujące, dźwięczne pacnięcie. Jeden z moich problemów, nad którym obiecałam panu Goodhartowi popracować podczas wakacji, polegał na skłon­ności do odreagowywania frustracji agresją fizyczną - z tego właśnie powodu przez większość roku szkolnego w drugiej kla­sie zostawałam w szkole po lekcjach za karę.

- Auu! - krzyknął Shane, rzucając mi oburzone spojrzenie.

- Dlaczego to zrobiłaś?

- Dopóki przebywasz w Brzozowej Chatce - oświadczyłam wszem wobec - będziesz się zachowywał jak dżentelmen. Po­wstrzymasz się od wszelkich uwag dotyczących sfery życia in­tymnego. Ponadto nie będziesz wyrażał się w obraźliwy sposób o kraju, skąd pochodzi ktoś inny.

- Że co? - mruknął Shane z głupawą miną.

- Żadnego gadania o seksie - przetłumaczył John.

- Eee, pośmiać się nie wolno?

- Zaraz będziesz miał przyjemną, nieszkodliwą rozrywkę - zapewniłam. - Nauczymy się hymnu naszej chatki.

W drodze do stołówki nauczyłam ich piosenki:

Pada deszczyk, pada,

pada sobie równo,

raz spadnie na kwiatek,

raz spadnie na...

bratek.

- Widzicie? - powiedziałam. Mieliśmy najdłuższą drogę do stołówki, więc zanim doszliśmy, chłopcy opanowali słowa i me­lodię. - Żadnych brzydkich słów.

- Prawie brzydkie - stwierdził Doo Sun z zadowoleniem.

- To najgłupsza piosenka, jaką w życiu słyszałem - mruknął Shane. Zauważyłam jednak, że śpiewał głośniej od innych, kie­dy weszliśmy do stołówki. Żaden inny domek, jak szybko od­kryliśmy, nie miał oficjalnego hymnu. Rezydenci Brzozowej Chatki odśpiewali swój z nieukrywaną satysfakcją, biorąc tace i ustawiając się w kolejce.

Wypatrzyłam Ruth, otoczoną wianuszkiem podopiecznych. Pomachała do mnie.

- Co się dzieje? - zapytała, kiedy podeszłam. - Co robisz z tymi chłopakami?

Wyjaśniłam sytuację. Ruth otworzyła buzię i błysnęła gniewnie oczami zza okularów.

- To nie w porządku!

- Będzie dobrze - powiedziałam.

- Co będzie dobrze?

Shelley, skrzypek i wychowawca, podszedł do nas z tacą za­ładowaną frytkami.

Ruth opowiedziała mu, co się stało.

- To okropne - stwierdził. - Domek chłopców? Jak ty bę­dziesz brała prysznic?

Widząc, jak wszyscy oburzają się w związku z tym, co mnie spotkało, poczułam się od razu lepiej. Wzruszyłam ramionami i powiedziałam:

- Nie będzie tak źle. Poradzę sobie.

- Wiem, co możesz zrobić - powiedział Shelley. - Bierz prysznic na basenie, w łazience dziewcząt.

- Albo któryś z chłopaków z domku obok zajmie się twoją grupą - powiedziała Ruth. - Nie sądzę, żeby Scott czy Dave bardzo się zmęczyli, jakby od czasu do czasu mieli przez pół godziny trochę więcej dzieciaków pod opieką.

- Czym byśmy się nie zmęczyli?

Podszedł do nas Scott, oboista w grubych okularach, uznany jednak za akceptowalnego dzięki wzrostowi (metr osiem­dziesiąt) i udom (muskularne), a wraz z nim towarzyszący mu jak cień krępy, grający na trąbce Azjata o imieniu Dave... rów­nież zaliczony do akceptowalnych, a to dzięki sprawiającym wrażenie deski do prasowania mięśniom brzucha.

- Zmienili Jess przydział na domek chłopców - poinfor­mował ich Shelley.

- Żartujesz? - zainteresował się Scott. - Na który?

- Brzozowy - odparłam ostrożnie.

Scott i Dave wymienili uradowane spojrzenia.

- Hej! - krzyknął Scott. - To tuż koło nas! Jesteśmy sąsiadami!

- Więc to ty? - Dave uśmiechnął się do mnie szeroko. - Ty do mnie pomachałaś?

- Owszem.

Wprawdzie to on pomachał pierwszy, ale tego nie powie­działam głośno. Zastanawiałam się, czy Dave albo Scott może mieć kabriolet. Uznałam, że raczej nie.

Mało mnie to zresztą obchodziło. I tak nie byłam wolna. No, w każdym razie, tak uważałam.

- Nie martw się, Jess - powiedział Dave, puszczając do mnie oko. - Zaopiekujemy się tobą.

Właśnie tego mi było potrzeba. Żeby Scott albo Dave się mną zaopiekowali. Hurra.

Ruth nadziała na widelec kawałek sałaty. Jadła, jak zwykle, sałatkę. Zamierzała głodzić się całe lato, żeby wyglądać dobrze w bikini, którego nigdy nie odważy się włożyć. Gdyby Scott albo Dave, albo w ogóle ktokolwiek, zaprosił ją na przejażdżkę na wydmy, pojechałaby w T - shircie i szortach i wolałaby się ra­czej ugotować, niż coś z siebie zdjąć.

- A ta wulgarna piosenka, którą śpiewali twoi chłopcy? Skąd ją wytrzasnęłaś?

- Nie jest wulgarna - zaprzeczyłam.

- Brzmi wulgarnie.

Scott usiadł koło Ruth z drugiej strony, nieprzepisowo, bo zgodnie z zaleceniem powinien siedzieć z chłopcami ze swojej grupy. Jadł spaghetti i klopsiki. To także robił nieprzepisowo, krojąc makaron na małe porcje, zamiast nawijać go na wide­lec. U mojego ojca wystąpiłby w tym momencie atak apoplek­sji.

Uznałam, że Scott musi mieć słabość do Ruth. Wiedzia­łam, że Ruth podoba się Todd, przystojny skrzypek, ale Scott wcale nie był taki zły. Miałam nadzieję, że da mu szansę. Oboiści są zazwyczaj pogodniejsi niż skrzypkowie.

- Technicznie rzecz ujmując - powiedziałam - ta piosenka nie jest ani odrobinę wulgarna.

- O Boże - powiedziała Ruth, krzywiąc się na widok cze­goś, co zobaczyła ponad moim ramieniem. - Co ona tutaj robi?

Obejrzałam się. Za mną stała Karen Sue Hanky. Nie wi­działam Karen od początku wakacji, ale wyglądała tak samo jak zawsze - balon samozadowolenia ze szczurzą twarzą.

Na jej tacy piętrzyły się płatki zbożowe i jarzyny. Karen Sue jest weganką.

Potem zauważyłam jeszcze Pamelę.

- Przepraszam, Jess - powiedziała Pamela. - Czy możemy chwilę porozmawiać w moim biurze?

Rzuciłam Karen Sue złe spojrzenie. Odwzajemniła się tym samym.

Zapowiadało się długie lato.

3

- Nie jest wulgarna - powiedziałam znowu, tym razem do Pameli.

- Wiem. - Pamela opadła na krzesło za biurkiem. - Ale brzmi wulgarnie. Mieliśmy skargi.

- Już? - Byłam w szoku. - Od kogo? Ale i tak wiedziałam. Karen Sue, nie dość, że jest weganką, to jeszcze jest koszmarnie pruderyjna.

- No dobrze - zgodziłam się - jeśli to aż taki problem, po­wiem im, żeby tego więcej nie śpiewali.

- W porządku. Ale prawdę mówiąc, Jess - powiedziała Pa­mela - nie dlatego cię tutaj poprosiłam.

Nagle poczułam na plecach lodowaty deszcz. Jakby ktoś wlał mi za koszulę puszkę coli.

Wiedziała. Pamela wiedziała.

A ja głupia myślałam, że chodzi o tę piosenkę.

- Mogę wszystko wyjaśnić - powiedziałam.

- Och, naprawdę? - Pamela potrząsnęła głową. - Wiem, że to częściowo nasza wina. Zupełnie nie rozumiem, jak to się mogło stać, ale fakt, że jesteś tą Jessicą Mastriani, umknął naszej uwadze. A przecież mamy tak szczegółową procedurę rekruta­cyjną...

Wizja podgrzewanych bufetów zatańczyła mi przed oczami.

- Posłuchaj, Pamelo - powiedziałam cicho. - Ta cała histo­ria z piorunem... Owszem, to prawda. To znaczy, rzeczywiście uderzył we mnie piorun i tak dalej. Przez jakiś czas miałam te specjalne zdolności. No, przynajmniej jedną. Potrafiłam odnaj­dywać dzieci. Ale to się skończyło, zresztą pewnie wiesz. Ta moc mnie opuściła.

Ostatnie zdanie powiedziałam bardzo głośno na wypadek, gdyby starzy przyjaciele, agenci specjalni Johnson i Smith, za­łożyli w biurze podsłuch. Nie zauważyłam żadnej białej półciężarówki zaparkowanej w pobliżu obozu, ale kto wie...

- Opuściła cię? - Pamela patrzyła na mnie zaniepokojona. - Naprawdę?

- Ehe - potwierdziłam. - Lekarze mówili, że tak się może stać. Wiesz, jak już piorun skończy się we mnie przemieszczać, czy coś. - Tak przynajmniej to zrozumiałam. - Okazało się, że mieli rację. Teraz w ogóle nie mam żadnych nadnaturalnych zdolności. Więc, eee, nie masz się naprawdę czym martwić, je­śli chodzi o niepożądaną reklamę dla obozu albo hordy wścibskich dziennikarzy. Już po wszystkim.

To, oczywiście, nie odpowiadało prawdzie nawet w przybli­żeniu, ale Pamela nie musiała o tym wiedzieć.

- Nie zrozum mnie źle, Jess - powiedziała. - Cieszymy się bardzo, że z nami jesteś - zwłaszcza że tak nam pomogłaś przy zamianie domków - ale w obozie Wawasee w ciągu pięćdziesię­ciu lat istnienia nie odnotowano żadnej kontrowersyjnej sytu­acji. Nie chciałabym, żeby coś..., no cóż, coś niestosownego wydarzyło się za twojej tutaj bytności...

Mianem czegoś niestosownego, jak się domyślam, Pame­la określiłaby na przykład wypadki zeszłej wiosny, kiedy to strze­lił we mnie piorun, a potem „zaproszono” mnie do bazy woj­skowej Crane na parę dni. Kilku naukowców badało wtedy moje fale mózgowe, usiłując dociec, jak to się dzieje, że po obejrzeniu zdjęcia zaginionej osoby budziłam się następnego dnia z do­kładnym adresem tej osoby w głowie.

Niestety, w Crane nie zamierzano poprzestać na badaniach. Uznano, że mój nowo objawiony talent przyda się do tropienia tak zwanych zdrajców i innych nieciekawych indywiduów. Tak nawiasem mówiąc, ludzie ci wcale nie życzyli sobie, aby ich od­najdywano. Dlatego nie wykazałam się szczególną chęcią współ­pracy. Ci z bazy byli rozczarowani moją postawą.

Kiedy jednak wraz z kilkoma przyjaciółmi stłukliśmy parę szyb, wyrwaliśmy kratę i przecięliśmy metalowe ogrodzenie oraz wysadziliśmy helikopter, dali mi wreszcie spokój. No, do pewnego stopnia. Chyba trochę pomogło moje oświadczenie w prasie, że już nie jestem w stanie odnajdywać ludzi. Ten mój mały talent po prostu zużył się i uleciał. Puf.

Tak im, w każdym razie, powiedziałam.

Domyślałam się jednak, o co chodzi Pameli. O eksplozję helikoptera i w ogóle. Gazety mnóstwo o tym pisały. Nie co dzień wojskowy helikopter wylatuje w powietrze. To znaczy nie tak wybuchowo. Przynajmniej nie w Indianie.

Pamela lekko zmarszczyła czoło.

- Rzecz w tym, Jess - powiedziała - że nawet jeśli nie masz już tych, eee, specjalnych zdolności, to słyszałam... no cóż, sły­szałam, że zaginione dzieci nadal w jakiś sposób się odnajdują. Dużo więcej dzieci niż odnajdywało się kiedykolwiek przed­tem... niż przed twoim... tym, no, wypadkiem. I znajdują się dzięki - odchrząknęła - jakimś anonimowym wskazówkom.

- Jeśli nawet to prawda - oświadczyłam - ja nie mam z tym nic wspólnego. Nie, proszę pani. Zostałam oficjalnie oddelego­wana na emeryturę.

Pamela nie wyglądała na całkiem przekonaną. Wyglądała jak ktoś, kto bardzo - naprawdę bardzo, bardzo - chce w coś uwie­rzyć, ale wątpi, czy zdoła. Na przykład jak dziecko, któremu przyjaciele mówią, że Święty Mikołaj nie istnieje, ale rodzice nadal powtarzają tę bajkę.

Ale co mogła zrobić? Nie mogła zarzucić mi kłamstwa. Jaki miała dowód?

Miała, jak się okazało. Tylko nie zdawała sobie z tego spra­wy.

- Dobrze - powiedziała. Jej uśmiech był równie sztywny jak stary transparent powitalny obozu Wawasee w miejscach, gdzie się nie przedziurawił. - W porządku. No, to chyba... chy­ba wszystko.

Trochę roztrzęsiona, zaczęłam się zbierać do odejścia. Do­bra, każdy na moim miejscu byłby roztrzęsiony, gdyby otarł się tak blisko o wakacje spędzone na mieszaniu w parujących pół­miskach rigatoni bolognese.

- Och - pisnęła Pamela, jakby właśnie coś sobie przypo­mniała. - Prawie wyleciało mi z głowy. Przyjaźnisz się z Ruth Abramowitz, prawda? To przyszło do niej. Nie mieściło się do skrzynki. Czy mogłabyś jej przekazać? Widziałam, jak siedzia­łyście razem przy stole...

Pamela wyciągnęła zza biurka dużą, wyściełaną w środku kopertę. Z wrażenia zaschło mi w gardle.

- Ehm - wydobyłam z siebie. - Pewnie. Pewnie, że jej prze­każę.

Mój głos zabrzmiał dziwnie chrapliwie. Nie bez powodu. Pamela oczywiście nie miała o tym pojęcia, ale paczuszka, którą właśnie mi wręczyła, dowodziła bez cienia wątpliwości, że wszystko, o czym ją przed chwilą zapewniałam, było wyssanym z palca kłamstwem.

- Dziękuję - powiedziała Pamela, siląc się na uśmiech. - Ostatnio mieliśmy tyle roboty...

Ja również się uśmiechałam, aż do bólu w kącikach warg. Wiem, powinnam była wziąć tę kopertę i wiać. Tak właśnie powinnam była zrobić. Coś jednak kazało mi zostać i powie­dzieć, równie chrapliwym głosem:

- Pamelo, czy mogę ci zadać jedno pytanie?

- Oczywiście, że możesz, Jess - odparła. Odchrząknęłam i wbiłam wzrok w wyraźne, pełne zawija­sów pismo na kopercie.

- Kto ci powiedział? Pamela ściągnęła brwi.

- O czym?

- Ze jestem dziewczyną od pioruna. - Spojrzałam na nią. - I o tym, że dzieci się wciąż odnajdują, mimo że się wycofałam.

Pamela nie odpowiedziała od razu. Ale już mi na tym nie zależało. Wiedziałam. I to nie za sprawą jakichś nadprzyrodzo­nych zdolności. Karen Sue Hanky mogła, jak dla mnie, pisać testament.

Akurat wtedy rozległo się pukanie do drzwi.

- Proszę! - zawołała Pamela z wyraźną ulgą.

W szparze drzwi ukazała się głowa starszego mężczyzny. Po­znałam go. To był pan Alistair, dyrektor obozu. Miał mocno rumianą twarz i mnóstwo sterczących siwych włosów, okalają­cych lśniącą łysinę na środku głowy. Był podobno sławnym dy­rygentem, ale pozwolę sobie w takim razie zapytać: jeśli cieszy się takim uznaniem, to na co mu stanowisko dyrektora obozu muzycznego na północy stanu Indiana?

- Pamelo - odezwał się z lekką irytacją w głosie. - Dzwoni jakiś młody człowiek, dopytując się o jedną z wychowawczyń.

Powiedziałem mu, że nie świadczymy usług telefonicznych i że jeśli chce rozmawiać z pracownikiem, może zostawić wiado­mość jak wszyscy, a myją przypniemy na tablicy informacyjnej. Ale on się upiera, że to pilne...

Wstałam tak szybko, że prawie przewróciłam krzesło.

- Czy to do mnie? Jess Mastriani?

To nie moje zdolności parapsychiczne kazały mi przypusz­czać, że ktoś dzwoni właśnie do mnie. To zestawienie słów: „młody człowiek” i „pilne”, poderwało mnie z miejsca. Wszy­scy młodzi ludzie, których znałam, w zetknięciu z kimś takim jak dyrektor Alistair, uciekliby się do słowa „pilne”, słysząc o tej kretyńskiej tablicy.

Dyrektor Alistair wydawał się zaskoczony... i niezbyt zadowolony.

- No, tak - powiedział. - Jeśli masz na imię Jessica, to tele­fon jest do ciebie. Mam nadzieję, że Pamela wyjaśniła ci, że nie prowadzimy usług telekomunikacyjnych i że rozmowy o cha­rakterze prywatnym, z wyjątkiem niedzieli po południu, zosta­ły jasno...

- Ale to pilna sprawa - przypomniałam. Skrzywił się.

- Na korytarzu. Przy biurku recepcji. Naciśnij jedynkę. Wyskoczyłam z biura Pameli jak oparzona.

Kto to może być, zastanawiałam się, biegnąc korytarzem. Wie­działam, kogo chciałabym usłyszeć. Ale szanse, żeby Rob Wilkins do mnie zadzwonił, były nikłe. Nigdy nie dzwoni do mnie do domu. Dlaczego miałby dzwonić, kiedy jestem na obozie?

A jednak, wbrew logice, miałam nadzieję, że Rob przełamał te niedorzeczne uprzedzenia w stosunku do mnie. Chodziło mu przede wszystkim o różnicę wieku. Ale co z tego, że on skończył osiemnaście lat i ma już dyplom szkoły średniej, a mnie zostały jeszcze dwa lata nauki? Nie wyjedzie z miasta, żeby od jesieni studiować w college'u. Rob w ogóle nie zamierza studiować. Pra­cuje w warsztacie wuja. Mieszka tylko z mamą. Niedawno, po dwudziestu latach pracy, zwolniono ją z fabryki i nigdzie nie mogła znaleźć nowej posady. Zasugerowałam jej restaurację i da­łam telefon do U Joego. Mój tata, nie wiedząc nawet, że pani Wilkins jest moją znajomą, zatrudnił ją U Mastrianiego - na dzienną zmianę, która wcale nie jest najgorsza. Najczarniejszą robotę i najgorsze zmiany zachowuje dla swoich dzieci. Świę­cie wierzy, że wpaja nam w ten sposób etykę pracy.

Kiedy jednak dotarłam do telefonu i nacisnęłam jedynkę, w słuchawce nie usłyszałam głosu Roba. Jakżeby inaczej? Dzwo­nił mój brat Douglas.

Wtedy dopiero odetchnęłam z ulgą. To jednak nie było nic pilnego. Gdyby wynikła jakaś nagła sprawa, byłby to telefon do­tyczący Douglasa, a nie od Douglasa. Wszystkie niespodziewa­ne, pilne sprawy w naszej rodzinie dotyczą Douglasa. Przynaj­mniej od czasu, kiedy usunięto go z college'u z powodu tych głosów w głowie, które każą mu robić różne rzeczy, na przykład podciąć sobie żyły albo wsadzić rękę w ogień.

Póki jednak bierze leki, czuje się dobrze. Powiedzmy, do­brze jak na Douglasa.

- Jess! - powiedział.

- Och, cześć.

Miałam nadzieję, że nie usłyszał w moim głosie rozczaro­wania, że to on, a nie Rob.

- Jak leci? Co to był za palant, który odebrał telefon? Twój szef?

Douglas wydawał się w porządku. To znaczyło, że brał le­karstwa. Czasami myśli, że już się wyleczył i przestaje je brać. Wtedy zazwyczaj głosy wracają.

- Owszem - powiedziałam. - To był dyrektor Alistair. Nie wolno odbierać prywatnych telefonów w tygodniu, tylko w nie­dzielę po południu. Wtedy jest w porządku.

- Tak właśnie mówił. - Douglas nie był ani trochę przejęty rozmową z panem Alistairem, światowej sławy dyrygentem. - I ty wolisz pracować dla niego, a nie dla taty? Tata przynajmniej pozwalałby ci odbierać telefony w pracy.

- Owszem, ale tata nie wypłaciłby mi pieniędzy za czas spę­dzony na rozmowach telefonicznych.

Douglas roześmiał się. Miło było słyszeć, jak się śmieje. Ostatnio nieczęsto mu się to zdarzało.

- Z pewnością - powiedział. - Przyjemnie słyszeć twój głos, Jess.

- Nie ma mnie dopiero od tygodnia - przypomniałam.

- Tydzień to dużo czasu. Siedem dni. A to oznacza sto sześć­dziesiąt osiem godzin. To jest dziesięć tysięcy osiemdziesiąt mi­nut. Czyli sześćset tysięcy czterysta sekund.

Douglas nie stał się taki pod wpływem lekarstwa ani pod wpływem choroby. Douglas zawsze wygadywał takie rzeczy. Dlatego w szkole nazywano go przygłupem albo świrem, albo jeszcze gorzej. Gdybym go poprosiła, Douglas powiedziałby mi dokładnie, ile sekund zostało do mojego powrotu do domu. Nawet nie musiałby się specjalnie zastanawiać. Ale iść do colle­ge'u? Prowadzić samochód? Rozmawiać z dziewczyną spoza rodziny? Absolutnie nie. Nie Douglas.

- Czy dlatego dzwonisz, Doug? - zapytałam. - Żeby mi po­wiedzieć, jak długo mnie nie ma?

- Nie. - W jego głosie brzmiała uraza. Przy całym swoim dziwactwie Douglas uważa się za całkiem normalnego. Napraw­dę. Douglas twierdzi, że jest, no wiecie, przeciętny.

Jasne. Przeciętny dwudziestoletni chłopak przesiaduje ca­łymi dniami zamknięty w swoim pokoju, czytając komiksy. Normalna sprawa.

A moi rodzice mu na to pozwalają! W każdym razie moja mama. Tata ma ogromną ochotę zapędzić Douglasa do pracy przy podgrzewanym bufecie, kiedy mnie nie ma, ale mama wte­dy zwykle mówi: „Ale Joe, on jeszcze nie doszedł do siebie...”

- Dzwonię - powiedział Douglas - żeby ci powiedzieć, że odjechała.

Zamrugałam oczami.

- Co odjechało, Doug?

- No, wiesz - odparł. - Ta półciężarówka. Ta biała. Ta, która parkowała naprzeciwko domu. Odjechała.

- Ojej - powiedziałam, nadal mrugając. - Ojej.

- Taak - ciągnął Douglas. - Odjechała dzień po tobie. Wiesz, co to znaczy.

- Tak?

- Owszem.

Potem zorientował się chyba, że jednak nie chwytam, o co mu chodzi, i dodał:

- To dowodzi, że nie cierpiałaś na paranoję. Oni naprawdę nadal cię śledzą.

- Och - powiedziałam. - Aha.

- Tak - powiedział Douglas. - To nie wszystko. Pamiętasz, jak mówiłaś, żeby cię zawiadomić, jakby ktoś obcy pytał o cie­bie?

Ożywiłam się. Siedziałam przy biurku recepcjonistki w dziale administracyjnym obozu. Recepcjonistka wyjechała na jeden dzień do domu, ale zostawiła wszystkie zdjęcia rodzin­ne. Porozwieszała je w całej wnęce. Musiała naprawdę uwiel­biać wyścigi Nascar, bo było tam pełno zdjęć facetów w tych mało efektownych samochodach.

- Tak? Kto to był?

- Nie wiem. Tylko zadzwonił.

To mnie naprawdę zainteresowało. Rob. To musiał być Rob. Moja rodzina go nie znała, nigdy im nie powiedziałam, że cho­dzimy ze sobą. No bo na dobrą sprawę nie chodzimy. Nie cho­dzimy ze sobą. Z powodów, o których już wspomniałam. Więc o czym tu mówić?

Do tego moja mama zabiłaby mnie, gdyby się dowiedziała, że widuję się z chłopakiem, który nie miał, no wiecie, college'u w swoich planach na przyszłość. Był za to notowany przez po­licję.

- Taak? - odezwałam się podniecona. - Zostawił jakąś wia­domość?

- Nie. Zapytał tylko, czy jesteś w domu. - Och.

Doszłam do wniosku, że to prawdopodobnie nie był Rob. Włożyłam pewien wysiłek w to, żeby mu uświadomić, że nie będzie mnie całe lato. Udałam się nawet do warsztatu jego wuja, tam gdzie Rob pracuje, i odbyłam długą rozmowę z jego stopa­mi wystającymi spod volvo kombi, w której wyjaśniałam, że znikam na siedem tygodni i w związku z tym to jest jego ostat­nia szansa, żeby się ze mną pożegnać.

Ale czy on sprawiał wrażenie choć trochę przygnębionego? Czy błagał mnie, żebym została? Czy dał mi sygnet albo łańcu­szek, żebym go wspominała? Nie. Absolutnie nie. Wylazł spod volvo i powiedział:

- Och, tak? Dobrze ci zrobi, jak na trochę wyjedziesz. Podaj mi ten klucz, dobrze?

Mówię wam, zero romantyzmu.

- Czy to był jakiś federalny? - zapytałam. Douglas na to:

- Nie wiem, Jess. Skąd mam wiedzieć? Brzmiał jak zwy­czajny facet. No wiesz. Po prostu jakiś facet.

Jęknęłam. Z federalnymi na tym to właśnie polega. Potrafią sprawiać wrażenie normalnych ludzi. Kiedy nie noszą prochow­ców i słuchawek w uszach, wyglądają zupełnie zwyczajnie. Nie przypominają tych z telewizji - wiecie, jak Mulder i Scully. To znaczy, nie są naprawdę przystojni czy atrakcyjni, nic z tych rze­czy. Wyglądają... przeciętnie. Nie zwrócilibyście na nich uwa­gi, gdyby szli za wami ulicą - albo nawet stali tuż obok. ' Dlatego trzeba z nimi uważać.

- I to wszystko?

Zauważyłam, że na zdjęciach powtarzał się jeden człowiek. Pewnie chłopak sekretarki, albo ktoś taki. Kierowca Nascar był jej chłopakiem. Pozazdrościłam jej. Tym bardziej że ona też się mu podobała. Poznałam to po sposobie, w jaki uśmiechał się do obiektywu. Zastanawiałam się, jak to jest, kiedy chłopak, które­go darzysz uczuciem, odwzajemnia je. Och, na pewno świetnie.

- Nie, niezupełnie. - Douglas powiedział to takim tonem, że... no cóż, miałam wrażenie, że nie spodoba mi się dalszy ciąg.

- Tak? - spytałam.

- Wydawał się... no, chyba mu strasznie zależało, żeby z to­bą porozmawiać. Powiedział, że to naprawdę ważne. Pytał w kółko, kiedy wracasz.

- Nie powiedziałeś mu. - Wstrzymałam oddech.

- W kółko o to pytał - tłumaczył Douglas. - W końcu mu­siałem mu powiedzieć, że wyjechałaś na sześć tygodni i jesteś na obozie Wawasee. Słuchaj, Jess, wiem, że spieprzyłem spra­wę. Nie wściekaj się. Proszę, nie wściekaj się.

Nie byłam wściekła. Jak mogłabym się wściekać? Przecież to Douglas. To tak, jakby się złościć na wiatr. Wiatr nie może nic poradzić na to, że wieje. Douglas nie może nic poradzić na to, że czasami zachowuje się jak kompletny kretyn.

Dobra, nie tylko Douglas. Zauważyłam, że wielu chłopa­ków ma ten problem.

- Świetnie - westchnęłam.

- Naprawdę mi przykro, Jess. Mówił szczerze.

- Nie przejmuj się - pocieszyłam go. - Wcale nie jestem pewna, czy się nadaję na obozową wychowawczynię.

- Coś ty, Jess, nie wyobrażam sobie dla ciebie lepszej pracy.

- Naprawdę? - spytałam zdumiona.

- Naprawdę. Bo wiesz, ty nie traktujesz dzieci - jak to po­wiedzieć? - protekcjonalnie. Traktujesz je tak samo jak wszyst­kich innych. No, wiesz. Paskudnie.

- Ehe - powiedziałam. - Dziękuję.

- Proszę bardzo - odparł Douglas. - Aha, tata mówi, że mo­żesz wrócić do domu, kiedy zechcesz, podgrzewany bufet na ciebie czeka.

- Cha, cha - parsknęłam. - Co tam u Mike'a?

- Mike? Podgląda Claire Lippman, kiedy się tylko da.

- Dobrze jest mieć hobby - stwierdziłam.

- A mama szyje dla ciebie sukienkę. - Douglas, kiedy już się przekonał, że uszło mu na sucho, wyraźnie świetnie się ba­wił. - Wbiła sobie do głowy, że zostaniesz królową tegoroczne­go balu absolwentów, więc powinnaś mieć sukienkę na tę okazję.

Oczywiście. Trzydzieści lat temu moją mamę wybrano na królową zjazdu absolwentów tej samej szkoły, do której ja teraz chodzę. Dlaczego nie miałabym pójść w jej ślady, prawda?

Hm, tyle że ja jestem zmutowanym dziwadłem. Moja mama uparcie nie przyjmuje tego do wiadomości. Na ogół pozwalamy jej żyć w wyimaginowanym świecie, gdyż jest to znacznie łatwiejsze, niż przekonanie jej do prawdziwego świata.

- To mniej więcej wszystko - powiedział Douglas. - Chcesz, żebym coś komuś przekazał? Mam coś powtórzyć Rosemary?

- Douglas - syknęłam ostrzegawczo.

- Uua - mruknął. - Przepraszam.

- Lepiej już pójdę - powiedziałam. Słyszałam czyjeś kroki w korytarzu. - Dziękuję za podtrzymanie na duchu i wszystko. Cześć.

- Dobrze - powiedział Douglas. - Pomyślałem, że powin­naś wiedzieć. O tym facecie. Na wypadek, gdyby tam przyje­chał albo co.

Wspaniale. Właśnie tego mi trzeba. Reporter, który pojawi się nad jeziorem Wawasee, żeby przeprowadzić wywiad z dziew­czyną od pioruna. Pamela nie przyjęłaby tego z entuzjazmem.

- W porządku - powiedziałam. - No, to na razie, Kocurze.

Nazwałam go przezwiskiem z dzieciństwa. Odwzajemnił mi się pięknym za nadobne.

- Cześć, Płaski Pyszczku.

Odłożyłam słuchawkę. Na korytarzu rozległ się szczęk klu­czy. To Pamela zamykała biuro. Potem przyszła do recepcji.

- W domu wszystko w porządku? - zapytała z autentyczną troską.

Zastanowiłam się nad tym pytaniem. Czy wszystko było w porządku? Czy kiedykolwiek w domu wszystko było w po­rządku? Nie. Oczywiście, że nie.

I chyba specjalnie się nie mylę, twierdząc, że nigdy nie bę­dzie tak całkiem w porządku.

Ale tego Pameli nie powiedziałam.

- Pewnie. - Przycisnęłam wypchaną kopertę do piersi. - Wszystko świetnie.

4

Te słowa stanęły mi kołkiem w gardle w chwilę później, kie­dy wyszłam z budynku administracji w lepki półmrok na zewnątrz i usłyszałam głos.

Ktoś wykrzykiwał moje imię.

Pamela też to usłyszała. Spojrzała na mnie zdziwiona. Nie było jednak czasu na zadawanie pytań. Rzuciłam się biegiem w kierunku, skąd dochodził krzyk. Pamela popędziła za mną. W kieszeniach jej szortów khaki brzęczały klucze i drobne monety.

Kolacja się skończyła. Dzieci wysypywały się ze stołówki, kierując się do Jamy na pierwsze ognisko. Widziałam dzieci duże i małe, rozmaitych kolorów skóry, ale mój wzrok przyciągnęły natychmiast dwie postaci - Shane i Lionel. Shane trzymał gło­wę Lionela w uścisku. Nie dusił go ani nic. Po prostu nie chciał puścić.

- Wszystko w porządku, Lionel - mówił Shane. Wymawiał to imię na sposób amerykański, „Laj - eu - nel”. - To tylko psy. Nic ci nie zrobią.

Obozowe psy szczekały, merdały ogonami i podskakiwały radośnie, usiłując polizać po twarzy Lionela i wszystkie dzieci, których zdołały dosięgnąć. Najczęściej udawało im się polizać Lionela, bo był najmniejszy.

- Słuchaj, wiem, że w Gówianie zjadacie psy - ciągnął Shane - ale tutaj, w Ameryce, trzymamy psy w domu...

- Jess! - wrzasnął Lionel. Jego słaby głosik przeszedł w łka­nie. - Jess!

Grupka dzieci zebrała się wokół, obserwując, jak Shane znę­ca się nad mniejszym chłopcem. Czy zwróciliście uwagę, że tak się zawsze dzieje? Ja tak. To znaczy, ilekroć chcę komuś doło­żyć, natychmiast zbiera się tłum, żeby obejrzeć bójkę. Nikt ni­gdy nie usiłuje przeszkodzić. Nikt nigdy nie woła: „Hej, Jess, może byś tak zostawiła tego chłopaka w spokoju”. A wiecie dla­czego? Z tego samego powodu, dla którego ludzie chodzą na wyścigi samochodowe: chcą zobaczyć katastrofę.

Przedarłam się przez tłumek dzieci i psów do Shane'a. Nie mogłam zrobić tego, na co miałam ochotę, bo Pamela deptała mi po piętach. Powiedziałam tylko:

- Shane, puść go.

Shane popatrzył na mnie, małe oczka zwęziły się jeszcze bar­dziej.

- O co chodzi? - zapytał. - Ja tylko pokazuję, że psy mu nic nie zrobią. On się ich boi. Oddaję mu przysługę. Pomagam przezwyciężyć fobię...

Lionel głośno szlochał. Psy zlizywały mu łzy z policzków.

Klucze Pameli nadal brzęczały gdzieś z tyłu, ale nie tuż za mną. Widać jeszcze nie dotarła na miejsce wypadków. Niewiele myśląc, złapałam Shane'a za rękę powyżej łokcia i ścisnęłam z całej siły.

Shane wrzasnął i puścił Lionela.

- Co się tutaj dzieje? - Pamela właśnie przedarła się przez tłum.

Lionel rzucił się na mnie, obejmując mnie ramionami i wbi­jając twarz w mój brzuch.

- One chcą mnie zabić! - krzyczał. - Jess, Jess, te psy chcą mnie zabić!

Shane w tym czasie masował sobie rękę.

- Dlaczego to zrobiłaś? - zapytał. - Wiesz, jeśli się okaże, że z tego powodu nie mogę grać, mój ojciec cię pozwie...

- Shane. - Położyłam dłoń na drżących ramionach Lionela, wskazując kopertą Jamę. - Miałeś już jedną wpadkę. Teraz idź.

- Wpadkę? - Shane spojrzał na mnie bezgranicznie zdu­miony. - Wpadkę? Jaką znowu wpadkę?

- Wiesz jaką 4 zaczęłam - jeszcze dwa razy i spadasz stąd, kolego. Idź teraz na ognisko i trzymaj ręce przy sobie. Shane stuknął czubkiem trampka w ziemię.

- Spadam? Nie możesz tego zrobić. Nie możesz mnie stąd wyrzucić.

- Uważaj.

Shane zwrócił oskarżycielskie spojrzenie na Pamelę. Mu­siał trochę unieść brodę, żeby patrzeć jej w oczy.

- Czy ona może to zrobić? - zapytał. Z ulgą usłyszałam, jak Pamela mówi:

- Oczywiście, że może. A teraz idźcie wszyscy do Jamy. Nikt się nie ruszył. Pamela powtórzyła:

- Powiedziałam, idźcie.

Było w jej głosie coś, co kazało im posłuchać. Pozazdrości­łam: ja nie potrafię nikogo skłonić do spełniania moich życzeń. No, chyba że zastosuję przemoc fizyczną.

Lionel, nadal zapłakany, nie chciał mnie puścić. Psy nie ode­szły. Wyczuły, że Lionel nie chce mieć z nimi nic wspólnego i chy­ba wstąpił w nie duch przekory. Czekały cierpliwie, z wywieszo­nymi językami, gotowe lizać go po twarzy, jak tylko się odwróci.

- Lionel - powiedziałam, potrząsając go za ramię. - Psy na­prawdę nic ci nie zrobią. To dobre psy. Czy myślisz, że gdyby któryś z nich kiedyś kogoś ugryzł, trzymano by je tutaj? Wyklu­czone. To mogłoby narazić obóz na procesy sądowe. Wiesz, ro­dzice uzdolnionych dzieci bywają skłonni do pieniactwa. Z ro­dzicami Shane'a na czele.

Pamela uniosła brwi, ale nie odezwała się ani słowem, po­zwalając mi uporać się z sytuacją na mój własny sposób. W koń­cu Lionel oderwał twarz od mojego pępka i zamrugał załzawio­nymi oczami. Psy ożywiły się nagle, ale pozostały na miejscu.

- Nie wiem, co znaczy pieniactwo - powiedział Lionel. - Ale dziękuję, że mi pomogłaś, Jess.

Poklepałam go po kędzierzawej głowie.

- Nie ma za co. A teraz uważaj.

Wyciągnęłam rękę przed siebie. Psy, rozpoznając dziwacz­ny, używany w relacjach psio - ludzkich sygnał, rzuciły się na­przód i zaczęły lizać moje palce.

- Widzisz? One chcą się po prostu zaprzyjaźnić. Albo do­brać się do źródła zapachu słodyczy, które przeszły dzisiaj przez moje ręce, ale wszystko jedno.

- Widzę. - Lionel przyglądał się psom wielkimi ciemnymi oczami. - Nie będę się bał. Ale... czy mogę ich nie dotykać?

- Jasne - powiedziałam. Cofnęłam rękę, mokrą i lepką, jak­bym ją zanurzyła w naczyniu z gorącym majonezem. Wytarłam ją w szorty. - Może byś dołączył do reszty Brzózek?

Lionel uśmiechnął się do mnie trwożliwie i pobiegł w stro­nę Jamy, rzucając przez ramię kilka niepewnych spojrzeń na psy.

- W porządku - odezwała się Pamela, kiedy Lionel oddalił się na tyle, że nie mógł nas usłyszeć. - Rozwiązałaś to... w inte­resujący sposób.

- Ten Shane - stwierdziłam - to utrapienie.

- To wyzwanie - poprawiła mnie Pamela. - I zdaje się, z każ­dym rokiem jest coraz gorszy.

Potrząsnęłam głową. Zaczęłam się zastanawiać, czy Andrew, po którym odziedziczyłam domek, nie dowiedział się przypad­kiem, co w trawie piszczy. Może zorientował się, że przydzielo­no mu Shane'a, i w związku z tym udał chorego, żeby nie mu­sieć stawiać czoła owemu szczególnemu wyzwaniu. Andrew należał do zasiedziałych. Pracował na obozie również poprzed­niego lata.

- Dlaczego go przyjmujecie? - zapytałam. Pamela westchnęła.

- Wiesz, Shane jest niezwykle utalentowany. Zupełnie na to nie wygląda, ale...

- Shane?

W moim głosie musiało być takie zdumienie, że Pamela energicznie pokiwała głową, dodając:

- O, tak, to prawda. Ten chłopiec jest geniuszem muzycz­nym. Wiesz, słuch absolutny i tak dalej.

Potrząsnęłam głową.

- Daj spokój.

- Mówię poważnie. Nie wspominając już o tym, że... no cóż, jego rodzice są bardzo... hojni, jeśli chodzi o wsparcie dla obozu.

Dobra. To chyba wiele wyjaśnia, prawda? Dołączyłam do moich Brzózek - i pozostałych obozowiczów - przy ognisku. Pierwsze ognisko poświęcono niemal w całości przedstawianiu personelu oraz zapoznaniu dzieci z rozbudowanym regulaminem obozu Wawasee. Przed oczyma zebranych paradowali kolejno nauczyciele muzyki i pozostali pracownicy - wychowawcy, administratorzy, ratownicy, spece od napraw, pielęgniarka, personel stołówki i tak dalej.

Potem omówiliśmy przepisy: nie wolno biegać, nie wolno śmiecić, nie wolno opuszczać domku po dziesiątej wieczorem; żadnych najazdów na sąsiednie chatki, nurkowania w jeziorze ani ćwiczenia na instrumentach poza pokojami do tego prze­znaczonymi (podstawowa sprawa, bo gdyby każdy zaczął grać na swoim instrumencie poza dźwiękochłonnymi pomieszcze­niami, na obozie panowałby większy hałas niż na głównej ulicy w godzinie szczytu). Dowiedzieliśmy się również, że obóz Wa­wasee umiejscowiono w samym środku dwustuhektarowego, chronionego przez rząd federalny lasu i że gdyby ktoś zapuścił się do tego lasu na własną rękę, małe szanse, żebyśmy kiedyś o nim jeszcze usłyszeli.

Po tym optymistycznym akcencie przypomniano nam, że obowiązkowa kąpiel morsów odbywa się o siódmej rano. Po­tem, po Dona Nobis Pacem (hej, to były, ostatecznie, muzykalne dzieci) pozwolono nam rozejść się na noc.

Shane zjawił się u mojego boku, jak tylko wstałam.

- Jess - powiedział, ciągnąc mnie za koszulkę. - Co się sta­nie, jak będę miał trzecią wpadkę?

- Wylecisz - poinformowałam go.

- Nie możesz mnie wyrzucić z obozu. - Piegi Shane'a - a miał ich sporo - odcinały się wyraźnie na jego twarzy w świe­tle ogniska. - Jak tylko spróbujesz, mój tata poda cię do sądu.

Rozumiecie, co miałam na myśli, mówiąc o skłonności ro­dziców utalentowanych dzieci do pieniactwa?

- Nie zamierzam cię wyrzucić z obozu - oświadczyłam. - Ale mogę cię wywalić z domku.

- Co masz na myśli? - łypnął na mnie wściekle.

- Będziesz spał na ganku - wyjaśniłam. - Bez dobrodziej­stwa klimatyzacji.

- To ma być moja kara? - parsknął. - Spanie bez klimatyzacji? Chichotał całą drogę do domku, obrywając po raz kolejny, kiedy po drodze rzucił kamień, który przypadkiem przeleciał o parę centymetrów od Lionela, trafiając Artura. Artur dał upust swoim uczuciom natychmiast i bez żadnego skrępowania. Za­chwycona, że przynajmniej jeden z mieszkańców Brzozowej Chatki potrafi bronić się przed Shane'em, nie próbowałam przer­wać bójki.

- Rany - mruknął Scott.

Razem z Dave'em - ich podopieczni posłusznie poszli przo­dem do domków i teraz prawdopodobnie myli zęby i pakowali się do łóżek - zatrzymał się obok mnie, obserwując zapasy Shane'a z Arturem, które odbywały się na poboczu oświetlonej dróżki, w gęstych zaroślach trującego bluszczu.

- Co takiego zrobiłaś, żeby zasłużyć na tego ancymonka? Wzruszyłam ramionami.

- Chyba urodziłam się pod nieszczęśliwą gwiazdą.

- Ten dzieciak - stwierdził Dave, widząc, jak Shane bez po­wodzenia próbuje zmiażdżyć Arturowi twarz na korzeniach drzewa - ma zapisane w gwiazdach, że kiedyś wygarnie z uzi do nauczyciela i kolegów z klasy. Założę się.

- Może powinienem ich powstrzymać... - Scott zaczął schodzić z dróżki.

Złapałam go za ramię.

- O, nie - powiedziałam. - Niech się wyszaleją.

Artur uzyskał akurat przewagę i usiadł Shane'owi na piersi.

- Przeproś - zażądał Artur - albo będę skakał po tobie, aż ci żebra popękają.

Scott, Dave i ja, poruszeni tą groźbą, popatrzyliśmy na sie­bie, unosząc brwi.

- Jess! - jęknął Shane.

- Shane - zaczęłam - jeśli chcesz rzucać kamieniami, mu­sisz być przygotowany na to, że poniesiesz konsekwencje.

- Ale on mnie zabije!

- A ty omal go nie zabiłeś kamieniem.

- Nie umarłby - zawył Shane. - To był taki maleńki kamyczek.

- Mogłeś mu wybić oko - powiedziałam surowo. Scott i Dave musieli się odwrócić, żeby ukryć przed chłopcami roz­bawione miny.

- Kiedy złamiesz żebro - poinformował Artur swoją ofiarę - nie będziesz mógł oddychać przeponą. Wiesz, kiedy będziesz grać. To wtedy okropnie boli. Nie mam pojęcia, jak w ogóle dasz radę...

- Złaź ze mnie! - ryknął Shane.

Artur zebrał garść ziemi, z wyraźnym zamiarem wpakowa­nia jej w usta Shane'a.

- Dobra, dobra - wrzasnął Shane. - Przepraszam.

Artur pozwolił mu wstać. Shane, wracając za nim na ścież­kę, spojrzał spode łba i burknął:

- Poczekaj tylko, niech mój tata się dowie, jaka z ciebie bez­nadziejna wychowawczyni. Wywalą cię jak nic.

- Ojej, co za strata! - zakpiłam. - Wyjechać i nigdy już nie słuchać twojego marudzenia? Umarłabym z żalu.

Shane, wściekły, popędził w stronę Brzozowej Chatki. Ar­tur, chichocząc, pobiegł za nim.

- Rany - powiedział Scott. - Pomóc ci położyć ich spać? Zmarszczyłam brwi.

- No coś ty? Oni mają prawie po dwanaście lat. Nie potrze­bują, żeby ich kłaść spać.

Tylko potrząsnął głową.

Jakieś pół godziny później zrozumiałam, co miał na myśli. Była prawie dziesiąta, ale żaden z rezydentów Brzozowej Chatki nie leżał jeszcze w łóżku. Żaden nie przebrał się nawet w piża­mę. Oddawali się różnym ciekawym zajęciom, ale nie miało to nic wspólnego z przygotowaniami do snu. Niektórzy skakali po łóżkach, inni biegali dookoła, paru wlazło pod łóżka, do pojemników przeznaczonych na ubrania.

Wydawało mi się, że w Makowej Chatce do czegoś takiego by nie doszło. Mogłabym się założyć, że Karen Sue Hanky właś­nie teraz zaplata warkoczyki jakiejś dziewczynce, podczas gdy inna opowiada historie o duchach, a wszystkie chrupią z wiel­kiej miski przyrządzony w kuchence popcorn.

Popcorn. Zaburczało mi w żołądku na samą myśl. Nie ja­dłam kolacji. Byłam głodna. Padałam z głodu, Brzozowa Chat­ka wymknęła się spod kontroli, a ja ciągle nie miałam okazji otworzyć koperty, którą Pamela dała mi dla Ruth.

Tyle że, oczywiście, koperta była przeznaczona dla mnie.

To chyba historie o duchach poddały mi pomysł. Nie by­łam w stanie przekrzyczeć ich wrzasków, nie mogłam złapać biegających jak opętane dzieciaków, ale mogłam spowodo­wać, że przestaną widzieć, co się dzieje. Powlokłam się do skrzynki z bezpiecznikami i po kolei nacisnęłam wszystkie dźwigienki.

Domek pogrążył się w ciemności. Zdumiewające, jak ciem­no może być na wsi. Wszystkie latarnie wzdłuż ścieżki wyga­szono w związku z ciszą nocną, toteż żadne światło nie wpadało przez okna - zwłaszcza że znajdowaliśmy się w zalesionej czę­ści obozu, tak że nawet blask księżyca nie zdołał się przedrzeć przez baldachim liści. Nie widziałam własnej dłoni, chociaż podniosłam ją do oczu.

Pozostali mieszkańcy Brzozowej Chatki zaobserwowali to samo zjawisko. Parokrotnie rozległ się głuchy łomot - efekt zde­rzenia rozbieganych dzieciaków z meblami.

Po chwili przestraszone głosy zaczęły wołać moje imię.

- Oho, awaria prądu - ogłosiłam. - Gdzieś widocznie jest burza.

W odpowiedzi usłyszałam jęki przerażenia.

- Chyba musimy położyć się spać. Nic innego nie da się robić po ciemku.

- Nie ma żadnej awarii. Wyłączyłaś światło. Rozpoznałam zjadliwy głosik Shane'a. Wstrętny bachor.

- Nieprawda. Chodź tutaj i sam spróbuj. - Dla ilustracji sama nacisnęłam włącznik światła. Suchy trzask nie pozosta­wiał wątpliwości. - Niech każdy lepiej włoży piżamę i kładzie się do łóżka.

Rozległy się jęki i zawodzenia, bo trzeba było szukać piżam w ciemności. Zaczęli też narzekać, że w tych warunkach nie mogą umyć zębów i nabawią się próchnicy. Zignorowałam skar­gi. W kuchence znalazłam latarkę, którą trzymano tam na wy­padek, gdyby naprawdę wysiadło światło. Oświadczyłam, że za­prowadzę do toalety każdego, kto zgłosi takie życzenie.

Shane powiedział:

- Daj mi latarkę, a ja każdego zaprowadzę. Nie dałam się nabrać.

Potem, kiedy wszyscy odbyli pośpieszne ablucje, przypo­mniałam im o porannej kąpieli morsów i o potrzebie wyspania się, jako że lekcje muzyki miały się rozpocząć tuż po śniadaniu. Tak na dobrą sprawę wolne od ćwiczeń były jedynie wczesne ranki, pory posiłków i kąpieli oraz dwie godziny między trzecią a piątą, kiedy to wolno było pływać w jeziorze, grać w tenisa, baseball i zajmować się sztuką oraz pracami ręcznymi. Dla chęt­nych przewidziano spacery w terenie. Kiedyś odbywano nawet wycieczki do sławnej na całą okolicę Wilczej Jaskini, sławnej głównie dzięki temu, że tak daleko na północy, gdzie lodowiec zniwelował nierówności terenu, jaskinie praktycznie nie występowały. Ale zdarzyło się kiedyś, że jakiś kretynowaty obozowicz dostał po głowie stalaktytem czy coś takiego i zwie­dzanie pieczary zniknęło z listy zajęć dopuszczalnych w niezbyt długim czasie wolnym.

Miałam wrażenie, że dzieciom spędzającym lato na obozie Wawasee przez większość czasu nie wolno było... no cóż, być dziećmi.

Kiedy wszyscy znaleźli się wreszcie w łóżkach, życząc mi słodko dobrej nocy, poszłam do swojego pokoju, zabierając la­tarkę. Nie zbliżałam się już do skrzynki z bezpiecznikami, żeby włączyć światło u siebie: zobaczyliby je przez szparę pod drzwia­mi i moje kłamstwo wyszłoby na jaw. Zdjęłam koszulę i szorty i siedząc w bokserkach ukradzionych Douglasowi oraz w pod­koszulku, zjadłam część skonfiskowanych słodyczy, przegląda­jąc jednocześnie przy świetle latarki zawartość koperty, którą dała mi Pamela.

Kochana Jess!

Mam nadzieję, że wszystko w porządku. Praca wycho­wawczyni na obozie musi Ci dawać mnóstwo przyjemności.

Owszem, pewnie. Jasne, że mi daje... szczególnie rozryw­kowe okazało się spotkanie z Shane'em.

Załączam zdjęcie Taylora Monroe 'a.

Skierowałam snop światła do wnętrza koperty i znalazłam kolorowy portret - malutkiego chłopczyka z kręconymi wło­skami, w spodniach ogrodniczkach. Cud, miód, ultramaryna.

Taylor zniknął z domu towarowego dwa lata temu, kiedy miał trzy lata. Rodzice rozpaczliwie pragną go odzyskać. Nie ma żadnych podejrzanych ani śladów.

Dobrze. Czysty, jasny przypadek porwania. Rosemary od­waliła mnóstwo roboty, żeby się o tym przekonać. Dawała mi znać tylko o takich przypadkach, kiedy istniała pewność, że dziecko chce zostać odnalezione. To był mój jedyny warunek, żeby odnaleźć dziecko: ono samo musiało tego chcieć. No tak, a do tego zachowanie anonimowości.

Jak zwykle, zadzwoń, kiedy będziesz wiedziała, gdzie jest. Znasz numer.

Całuję, Rosemary

Przyjrzałam się zdjęciu w świetle latarki. Taylorze Monroe, powiedziałam do siebie. Taylorze Monroe, gdzie jesteś?

Drzwi mojego pokoju otworzyły się nagle z hukiem. Za­skoczona upuściłam zdjęcie - i latarkę - na podłogę.

- Hej, co to jest? - zainteresował się Shane.

- Jej - burknęłam, usiłując ukryć zdjęcie i list w pościeli. - Słyszałeś kiedyś o tym, że się puka?

- Co to za dziecko? - dopytywał się Shane.

- Nie twój interes. - Znalazłam latarkę i poświeciłam na niego. - Czego chcesz?

Oczy Shane'a zwęziły się, ale nie tylko z powodu silnego światła latarki. Błysnęła w nich podejrzliwość.

- Aha - powiedział. - To zdjęcie zaginionego dziecka? Bystry chłopak. Pamela nie myliła się. Shane był uzdolnio­ny. Chyba nie tylko muzycznie.

- Nie bądź śmieszny - powiedziałam.

- Och, naprawdę? No to dlaczego je ukrywasz?

- Shane. - To było niesłychane. - Czego chcesz? Shane jednak puścił pytanie mimo uszu.

- Skłamałaś - powiedział z oburzeniem. - Skłamałaś total­nie. Masz ciągle te zdolności.

- Taak, jasne, Shane - powiedziałam. - Właśnie dlatego pra­cuję na obozie Wawasee za pięć dolców za godzinę. Mam zdol­ności parapsychiczne i w ogóle i mogłabym zgarniać forsę, znaj­dując poszukiwanych przez władze, ale wolę siedzieć tutaj.

Shane w odpowiedzi na mój sarkazm tylko zamrugał parę razy.

- Skończ już z tym - powiedziałam kwaśnym tonem. - Ja­sne? Dlaczego nie jesteś w łóżku?

Shane przypomniał sobie pretekst, pod którym wtargnął do mojego pokoju - zapewne spodziewając się zastać mnie w ską­pym przyodziewku.

- Chcę się napić wody - jęknął.

- No to się napij - powiedziałam niezbyt uprzejmie.

- Nie dojdę po ciemku do łazienki.

- Tutaj trafiłeś - zauważyłam. - Ale...

- Zjeżdżaj, Shane.

Wyszedł, wciąż marudząc. Wyciągnęłam zdjęcie Taylora i list Rosemary. Nie miałam żadnych wyrzutów sumienia w związku z tym, że oszukałam Shane'a. Najmniejszych. Musiałam chro­nić nie tylko Rosemary, ale również siebie. Po moim niedaw­nym starciu z rządem Stanów Zjednoczonych, który miał od­mienny od mojego pomysł na wykorzystanie moich zdolności parapsychicznych, Rosemary, recepcjonistka w fundacji zajmu­jącej się poszukiwaniem zaginionych dzieci, zgodziła się wiel­kodusznie... no, cóż, pomóc mi się sprywatyzować. Od tamtej pory, w tajemnicy przed wszystkimi, pracowałyśmy razem.

Chyba musiałabym upaść na głowę, żeby wyjawić sekret rozkapryszonemu, prawie dwunastoletniemu geniuszowi mu­zycznemu.

Na wszelki wypadek odłożyłam list Rosemary i wzięłam pożyczone od Ruth „Cosmo”. 10 SPOSOBÓW, ŻEBY SIĘ PRZEKONAĆ, CZY JESTEŚ DLA NIEGO KIMŚ WIĘCEJ NIŻ TYLKO KOLEŻANKĄ O, pożyteczna rzecz. Czytałam chciwie, myśląc o Robie. Kto wie, może on mnie uwielbia, a ja po prostu jestem za głupia, żeby się zorientować?

1. Gotuje dla ciebie obiad w twoje urodziny.

Dobra, Rob zdecydowanie tego nie zrobił. Ale moje uro­dziny przypadały dopiero w kwietniu. A my zaczęliśmy... no, jak by to nazwać... dopiero w maju. Ten punkt był zatem bez znaczenia.

2. Stara się być miły dla twoich przyjaciółek.

Mam tylko jedną prawdziwą przyjaciółkę, Ruth. Właściwie nie miała okazji poznać Roba. Bo widzicie, Rob jest, jak by to powiedzieć, nieodpowiednim towarzystwem. Ruth nie jest snobką... przynajmniej nie tak całkiem... ale na pewno nie aprobowałaby mojego związku z kimś, dla kogo kariera uni­wersytecka nie wchodzi w grę.

3. Słucha cię, kiedy...

Łomot w sąsiednim pokoju przerwał mi lekturę. Towarzy­szył mu głośny jęk.

Złapałam latarkę i wyszłam z sypialni.

- Dobra - powiedziałam, oświetlając jedną twarz po dru­giej. Wszystkie były całkowicie przytomne. - Co się dzieje?

Kiedy światło latarki dosięgło twarzy Lionela, ukazało na niej wyraźne ślady łez.

- Dlaczego płaczesz?

Wiedziałam doskonale. To głuche uderzenie przed chwilą... Shane leżał w łóżku, ale wyraz słodkiej niewinności na jego buzi wskazywał wyraźnie, że musiał coś zmalować.

Jednak Lionel powiedział tylko:

- Wcale nie płaczę.

Miałam serdecznie dość. Naprawdę. Chciałam tylko poczy­tać „Cosmo” i iść do łóżka, żeby móc odnaleźć Taylora Mon­roe. Czy za dużo oczekiwałam po tak długim dniu?

- Fajnie. - Usiadłam na podłodze, kierując latarkę w sufit. Artur odezwał się po chwili:

- Eee, Jess? Co robisz?

- Będę tutaj siedzieć, dopóki wszyscy nie zaśniecie.

To wywołało podniecony chichot. Nie wiem, co ich tak rozbawiło.

Przez jakieś dziesięć sekund panowała cisza. Potem odezwał się głos Doo Sun:

- Jess? Masz braci?

- Bo co? - zapytałam podejrzliwie.

- Masz na sobie chłopięce gatki - powiedział Paul. Rzeczywiście miałam. Bokserki Douglasa.

- No i co z tego?

- Jess - zaczął Shane głosem tak milutkim, że nic dobrego nie mogło z tego wyniknąć. - Tak?

- Czy jesteś lesbijką?

Zamknęłam oczy. Policzyłam do dziesięciu. Starałam się zi­gnorować chichot z pozostałych łóżek. Otworzyłam oczy i powiedziałam:

- Nie, nie jestem lesbijką. Mam chłopaka.

- Kogo? - zainteresował się Artur. - Któregoś z tych face­tów, z którymi widziałem cię na ścieżce? Wychowawcę?

Rozległy się podniecone piski i pohukiwania.

- Nie - powiedziałam. - Mój chłopak w życiu nie robiłby czegoś tak głupiego jak zajmowanie się dziećmi na obozie. Mój chłopak jeździ na harleyu i jest mechanikiem samocho­dowym.

Chłopcy wydali pomruk aprobaty. Na jedenastoletnich chłopcach mechanicy samochodowi wywierają znacznie więk­sze wrażenie niż ludzie w typie... no, na przykład mojej najlep­szej przyjaciółki, Ruth.

Potem... sama nie wiem, dlaczego - może ciągle jeszcze tkwiła mi w głowie Karen Sue i jej Makowa Chatka? Niespo­dziewanie dla siebie rozpoczęłam opowieść o Robie i o tym, jak pewien człowiek przyprowadził swój samochód do jego warsz­tatu. Zwyczajny samochód. Tyle że w bagażniku tkwił ludzki szkielet.

To była, oczywiście, kompletna bujda. Opowiadając o Ro­bie i jego samochodzie, nawiedzonym przez ducha kobiety, któ­ra udusiła się w bagażniku, czerpałam garściami ze Stephena Kinga, streszczając fragmenty z Christine i paru innych książek. Dwunastoletni chłopcy na pewno tego nie czytali i głęboko wąt­pię, żeby rodzice pozwolili im w najbliższej przyszłości obej­rzeć filmy nakręcone na podstawie dzieł Kinga.

Nie pomyliłam się. Trzymałam ich w napięciu aż do kata­klizmu na końcu, kiedy to Rob uratował całe miasto, odważnie kierując miotacz granatów w morderczy samochód i rozbijając go na tysiąc kawałków.

Po tych słowach nastąpiła pełna zdumienia cisza. Moja opo­wieść naprawdę ich poruszyła. A jeszcze nie skończyłam.

- Czasami - szepnęłam - w takie noce jak ta, kiedy burza w oddali powoduje awarię prądu, pogrążając świat w ciemno­ści, na horyzoncie widać światła samochodu - zabójcy - wyłą­czyłam latarkę - najpierw maleńkie punkciki hen, daleko... a potem bliżej... coraz bliżej... i bliżej...

Ciszy nie mącił najlżejszy szmer. Ledwie oddychali.

- Dobranoc - powiedziałam i poszłam do swojego pokoju. Zasnęłam parę minut później.

Nie słyszałam ani pisku ze strony pozostałych rezydentów Brzozowej Chatki aż do pobudki następnego ranka...

A rano, rzecz jasna, wiedziałam już dokładnie, gdzie prze­bywa Taylor Monroe.

5

- O raju, chłopaki, o mało się nie posiusiałem w łóżko ze strachu - stwierdził John.

- Tak? No, ja to się tak bałem, że nie mogłem pójść do ubi­kacji. - Sam stał nad basenem z ręcznikiem narzuconym na szyję. Jego wątła pierś sprawiała wrażenie wklęsłej. - Powstrzymy­wałem się - powiedział. - Nie chciałem ryzykować, wiecie, że zobaczę te światła za oknem.

- Ja je widziałem - oświadczył Tony. Chłopcy prychnęli szyderczo.

- Nie, naprawdę - powiedział Tony. - Przez okno. Przysię­gam. Wyglądał, jakby płynął po jeziorze.

Nastąpiła ożywiona dyskusja, czy samochód - zabójca Roba może pływać, czy też po prostu przefrunął nad jeziorem.

Czekając w kolejce do kąpieli morsów, uznałam, że nie jest tak źle, jak jeszcze wczoraj mi się wydawało. Przynajmniej wy­spałam się za wszystkie czasy.

Może to dziwne, bo przecież mój mózg był atakowany in­formacjami na temat pięcioletniego szkraba, którego nigdy na oczy nie widziałam. W telewizji i w powieściach jasnowidze za­wsze przybierają straszliwie zbolały wyraz twarzy, kiedy mają wizję, jakby ktoś ich kłuł wykałaczką. Mnie tam się nigdy nie zdarzyło cierpieć. Może dlatego, że ja mam widzenia tylko we śnie. Żadne nie było bolesne.

W moim odczuciu to jest tak, jak wtedy, gdy siedzimy i my­ślimy: „ojej, taki - a - taki strasznie dawno nie dzwonił”, i nagle dzwoni telefon i odzywa się taki - a - taki. A my mówimy: „Rany, właśnie o tobie myślałam” i śmiejemy się, bo to niesamowity przypadek.

Tyle że to nie jest przypadek. Działa wtedy ta część mózgu, której rzadko słuchamy, ta, którą nazywamy intuicją, przeczu­ciem czy instynktem. Ta część, która u mnie obudziła się pod wpływem uderzenia pioruna. Dlatego teraz odbieram informa­cje, do których normalnie nie miałabym dostępu - na przykład o tym, że Taylor Monroe, który zniknął z domu towarowego w Des Moines dwa lata temu, mieszka teraz w Gainesville, na Florydzie, z ludźmi, z którymi nie jest w żaden sposób spokrew­niony.

Widzicie, ludzie zazwyczaj - niemal wszyscy, naprawdę, na­wet tacy inteligentni jak Einstein czy Madonna - wykorzystują tylko trzy procent mózgu. Trzy procent! Tyle wystarcza, żeby nauczyć się chodzić i mówić, parkować równolegle i zdecydo­wać, jaki smak jogurtu najbardziej nam odpowiada.

Ale niektórzy ludzie - tacy jak ja, których poraził piorun albo zostali poddani deprywacji sensorycznej czy coś w tym ro­dzaju - wykorzystują więcej niż trzy procent. Z jakiegoś powo­du podłączamy się do uśpionych zwykle części mózgu.

A tam, jak się wydaje, dzieją się różne ciekawe rzeczy...

No cóż, jeśli o mnie chodzi, uzyskałam dostęp jedynie do bieżących adresów wszystkich zaginionych ludzi na kuli ziem­skiej.

Pewnie, to lepsze niż nic.

Ale, ale, o czym ja mówiłam? Aha, mimo że miałam wizję, spałam jak anioł.

Nie dałoby się tego powiedzieć o innych obozowiczach i ich wychowawcach. Zwłaszcza Ruth wyglądała smętnie z podkrą­żonymi oczami.

- Mój Boże - powiedziała. - Nie dały mi spać całą noc. Nic, tylko gadały i gadały... - Otworzyła szeroko niebieskie oczy, przy­glądając mi się zza okularów. Byłam w kostiumie kąpielowym, tak jak moi chłopcy, z ręcznikiem zawieszonym na szyi. - Rany, chyba nie zamierzasz się kapać?

Wzruszyłam ramionami.

- Jasne, że tak.

A niby co miałam robić?

- Nie musisz - powiedziała Ruth. - To jest dla dzieci...

- Rano nie mogłam wziąć prysznica - wyjaśniłam. - Wiesz, przy ośmiu małych maniakach seksualnych...

Ruth spojrzała na błękitną wodę, połyskującą w promie­niach słońca.

- Jak chcesz - powiedziała. - Ale będziesz śmierdziała cały dzień chlorem.

- Owszem - zgodziłam się. - Ale kto mnie będzie wąchać? Obie popatrzyłyśmy w kierunku Todda. On także był w ką­pielówkach. Mogę dodać, że był to przyjemny widok.

- Nie on.

Ruth westchnęła.

- Nie, pewnie nie.

Zauważyłam, że podczas gdy Todd nie zwracał na nas uwa­gi, Scott i Dave nie spuszczali z nas oczu. Obaj popatrzyli w in­ną stronę, kiedy zerknęłam w ich kierunku, ale nie miałam wąt­pliwości: gapili się na nas.

Ruth jednak nie widziała nikogo poza Toddem.

- Masz dzisiaj lekcję - przypomniała. - Facet od fletu jest całkiem przystojny. Nie chciałabyś chyba śmierdzieć przy nim chlorem?

„Facet od fletu” był nauczycielem gry na instrumentach dę­tych, Francuzem o imieniu Jean - Paul czy jakoś tak. Faktycznie był dość przystojny, we francuski, trochę niechlujny sposób. Ale dla mnie był trochę za stary. To znaczy, lubię mężczyzn star­szych od siebie, ale wydaje mi się, że trzydziestka to już przesa­da. Dziwacznie byśmy razem wyglądali.

- Nie wiem - powiedziałam, kiedy kolejka przesunęła się odrobinę w stronę wody. - Jest, zdaje się, akceptowalny. Ale nie szalenie przystojny.

Nie zdawałam sobie sprawy, że Karen Sue Hanky podsłu­chuje, dopóki nie odwróciła się w naszą stronę i z błyszczący­mi, choć obwiedzionymi sinymi podkówkami oczami, wark­nęła:

- Mam nadzieję, że nie mówisz o profesorze Le Blanc. Wiesz, tak się składa, że to geniusz muzyczny.

Przewróciłam oczami.

- Kto tutaj nie jest geniuszem muzycznym? - zapytałam. - Oczywiście, nie licząc ciebie, Karen.

Ruth aż połknęła gumę do żucia, usiłując się nie roześmiać.

- Jesteś wstrętna - obruszyła się Karen, czerwieniejąc po­woli, aż jej policzki stały się tego samego koloru co litery na koszulce ratownika. - Powiem ci, że ćwiczyłam codziennie po cztery godziny i że mój tata płacił trzydzieści dolarów za godzi­nę za prywatne lekcje u profesora.

- Taak? - uniosłam brwi. - Rany. Może teraz będziesz w sta­nie za nami nadążyć.

Karen zmrużyła oczy.

Nie dowiedziałam się, co chciała powiedzieć, bo w tym mo­mencie ratownik - także dość pociągający, zdecydowanie ak­ceptowalny - wydał gwizd i wrzasnął:

- Brzozy!

Moje Brzózki i ja rzuciliśmy się pędem do wody, wskakując jednocześnie, krzycząc i chlapiąc dookoła. Nie wszyscy byli świetnymi pływakami; niektórzy krztusili się i pluli wodą, do­szło do jednej próby utopienia, udaremnionej szczęśliwie przez ratownika. Shane musiał potem siedzieć na brzegu przez dwa­dzieścia minut. Ale poza tym bawiliśmy się świetnie.

Uczyłam ich właśnie nowej piosenki - jako że Pamela zakazała Pada deszczyk - kiedy Scott i Dave oraz Ruth i Karen przechodzili obok ze swoimi grupami. Wszyscy, jak zauważy­łam, sprawiali wrażenie trochę śniętych.

- Nie mogę pojąć, jak ty to robisz, że jesteś wyspana - po­wiedział Scott. - Nie przeszkadzali ci w nocy?

- Nie - odparłam. - Wcale nie.

- Jak ty to zrobiłaś? - zapytał Dave. - Moi tłukli się do rana. Musiałem spać z poduszką na głowie. Ruth potrząsnęła głową.

- Pierwsza noc poza domem - powiedziała ze znawstwem - zawsze jest najgorsza. Uspokajają się zwykle trzeciej albo czwartej nocy, z czystego wyczerpania.

Karen Sue sapnęła ciężko.

- Nie moje panienki, założę się.

Spojrzała gniewnie na parę mijających nas Makowych Pa­nienek, które chichotały, pędząc dróżką, co skłoniło nas do chó­ralnego:

- Macie iść, nie biegać!

- Małe potwory - mruknęła Karen, ściszając głos. - Nie słuchają żadnych poleceń, a ten język! W życiu nie słyszałam, żeby ktoś się tak wyrażał! I całą noc śmiały się jak opętane.

- Moje tak samo - powiedziała Ruth zmęczonym głosem. - Odpadły chyba dopiero koło piątej.

- Moi o piątej trzydzieści - odezwał się Scott. Popatrzył na mnie. - Nie mogę uwierzyć, że twój Shane tak po prostu, bez walki, odpłynął do krainy snu.

- No właśnie - powiedział Dave. - Zdradzisz nam swój sekret?

- Och, opowiedziałam im strasznie długą historyjkę i zaraz się pospali. Spaliśmy jak kamienie. Obudziła mnie dopiero po­budka.

- Naprawdę? - Ruth nie mogła wyjść ze zdumienia.

- O czym była ta historyjka? - dopytywał się Dave.

Ze śmiechem streściłam im opowiadanie. Oczywiście, nie wspomniałam o Robie ani nie przyznałam się do zapożyczeń z dzieł Kinga.

Słuchali w milczeniu. A potem Karen oświadczyła z pasją:

- Nie uważam za stosowne straszenia dzieci historiami o du­chach.

Prychnęłam pogardliwie. Ależ ona była naiwna! Dzieci prze­cież uwielbiają historie o duchach. Zresztą moim zdaniem du­chy to naprawdę drobiazg wobec faktu, że z domu towarowego porwano trzyletnie dziecko, które odnalazło się dopiero po dwóch latach.

To dopiero było przerażające.

Właśnie dlatego, zamiast wraz z moimi Brzózkami udać się na śniadanie - chociaż skręcałam się z głodu po porannej kąpie­li i wczorajszej kolacji złożonej głównie z wafelków - zakra­dłam się do budynku administracji w nadziei, że uda mi się zna­leźć wolny telefon.

Znalazłam bez trudu. Sekretarka, która chodzi z kierowcą Nascar, jeszcze nie wróciła. Wślizgnęłam się na jej krzesło i wy­brałam numer Państwowej Agencji Poszukiwania Zaginionych Dzieci.

Nie odebrała Rosemary, tylko jakaś inna kobieta.

- 1 - 800 - Jeśli - Widziałeś - Zadzwoń - powiedziała. - Z kim chce pani mówić?

Odezwałam się szeptem. Starałam się również możliwie jak najlepiej naśladować hiszpański akcent, na wypadek, gdyby li­nia była na podsłuchu.

- Rosemary, por favor. Tamta pani na to:

- Słucham? Szepnęłam:

- Rosemary.

- Och - powiedziała pani. - Uhm. Chwileczkę.

Jejku! Nie mogłam czekać nawet chwileczki! W każdej se­kundzie mogli mnie przyłapać. Tylko tego było mi trzeba, żeby weszła Pamela i odkryła, że nie tylko zaniedbuję swoje obo­wiązki, ale jeszcze używam własności obozu do celów pry­watnych...

- Dzień dobry, tu Rosemary - odezwał się niepewnie głos w słuchawce.

- Cześć - powiedziałam, porzucając hiszpański akcent. Nie musiałam się przedstawiać. Rosemary znała mój głos. - Taylor Monroe. Gainesville, Floryda. - Wyrzuciłam z siebie ulicę i nu­mer domu. Bo tak to działa. Tak pojawia się informacja. Tak jakby w moim mózgu zainstalowano wyszukiwarkę: wprowa­dza się imię i zdjęcie zaginionego dziecka i otrzymuje pełny adres, często z kodem.

Naprawdę. To dziwaczne, zwłaszcza że na ogół nie znam tych miejsc nawet ze słyszenia.

- Dziękuję - powiedziała Rosemary, uważając, aby nie wy­mówić mojego imienia w obecności kierownika, który kiedyś nasłał na mnie federalnych. - Będą tacy szczęśliwi. Nie masz pojęcia...

W tym momencie Pamela, z zatroskaną twarzą, pojawiła się na korytarzu, zmierzając prosto do recepcji. Szepnęłam:

- Przepraszam, Rosemary, muszę iść - i odłożyłam słuchaw­kę. Potem zanurkowałam pod biurko.

To niewiele pomogło. Wpadłam. Wpadłam.

- Jess? - odezwała się Pamela.

Zwinęłam się w kłębek pod biurkiem. Może jeśli się nie poruszę, myślałam, jeśli nie będę oddychać, Pamela pomyśli, że miała zwidy i pójdzie sobie.

- Jessico - powiedziała Pamela tonem, którego raczej się nie używa, rozmawiając z wytworami wyobraźni. - Wyłaź. Wi­działam cię.

Wygramoliłam się niechętnie spod biurka.

- Posłuchaj - powiedziałam. - Zaraz to wyjaśnię. Dzisiaj są dziewięćdziesiąte urodziny mojej babci i gdybym nie zadzwo­niła, byłaby awantura jak ho, ho!

Sądziłam, że zarobię punkt w ramach sprawności harcer­skich, mówiąc „ho, ho!” zamiast „cholera”, ale nic z tego. Po pierwsze, Pamela była coś nie w humorze, jeszcze zanim mnie zobaczyła. Teraz wyglądała jeszcze gorzej.

- Jess - powiedziała dziwnym tonem. - Wiesz, że nie po­winnaś używać własności obozu...

- .. .do prywatnych celów - dokończyłam. - Tak, wiem. Na­prawdę mi przykro. Jak powiedziałam, to była pilna sprawa.

Pamela jednak wydawała się dużo bardziej przygnębiona, niżby to wynikało z sytuacji. Czułam, że kryje się za tym coś jeszcze. Sądziłam najpierw, że chodzi o jakieś obozowe proble­my, może z orkiestrą czy czymś takim. No, wiecie, na przykład skończyły im się stroiki klarnetowe.

Ale oczywiście myliłam się. Okazało się, że chodzi o coś związanego ze mną.

- Jess - powiedziała Pamela. - Właśnie cię szukałam.

- Tak? - zamrugałam oczami. Jeśli Pamela mnie szukała, to mogło znaczyć tylko jedno: byłam w tarapatach.

Jedyną rzeczą, jaka mi przyszła do głowy z moich ostatnich dokonań - poza wykonaniem prywatnego telefonu z obozowe­go aparatu - były historie o duchach. Czyżby Karen Sue znowu napaplała na mnie? Jeśli tak, to pobiła rekord. Rozstałyśmy się zaledwie pięć minut wcześniej. Ta dziewczyna miała bioniczne stopy, czy co?

Nie ulegało wątpliwości, że Pamela weźmie stronę Karen Sue, jeśli chodzi o straszenie małych dzieci opowieściami o du­chach. Uznałam, że muszę działać błyskawicznie.

- No dobrze - powiedziałam. - Chętnie to wyjaśnię. Shane ubiegłej nocy strasznie się rozbisurmanił i jedyne, co mogłam zrobić, żeby przestał się znęcać nad młodszymi, to...

- Jessico - przerwała mi Pamela, dość ostro. - Nie wiem, o czym mówisz. Jest tu ktoś... kto chce się z tobą zobaczyć.

Zamknęłam buzię i wlepiłam w nią oczy.

- Ktoś jest? - powtórzyłam bezmyślnie. - Żeby się ze mną zobaczyć?

Przemknęły mi przez głowę tysiące myśli. Pierwszą była myśl o... Douglasie. Dzwonił poprzedniego wieczoru. Dzwo­nił nie tylko po to, żeby powiedzieć, że za mną tęskni. Chciał się pożegnać. W końcu to zrobił. Głosy mu kazały i posłuchał. Douglas popełnił samobójstwo i mój tata - moja mama - mój drugi brat - przyjechali, żeby mnie o tym zawiadomić.

W uszach zaczęło mi szumieć. Miałam wrażenie, że coś mi pękło w środku.

- Gdzie? - Z trudem wydobyłam to słowo spomiędzy warg, które nagle zrobiły się jak z lodu.

Pamela z poważną miną skinęła głową w kierunku biura. Ru­szyłam powoli, Pamela za mną. Modliłam się, żeby to był Michael. Oby wysłali Michaela, żeby mnie zawiadomił. Bo Michaela jesz­cze mogłam znieść. Gdyby to była matka czy nawet ojciec, na pewno bym się poryczała. A nie chciałam płakać przy Pameli.

To jednak nie był Mikey. Ani ojciec, ani nawet matka. Zo­baczyłam zupełnie obcego mężczyznę.

Był starszy ode mnie, ale młodszy od moich rodziców. Mógł być mniej więcej w wieku Pameli. Mimo to określiłabym go jako „akceptowalnego”. Może nawet „przystojniaka”. Gładko ogo­lony, z ciemnymi, dość długimi włosami, miał krawat i sportowy płaszcz. Kiedy na niego spojrzałam, zerwał się pośpiesznie na rów­ne nogi i wtedy okazało się, że jest dość wysoki - dobra, dla mnie prawie każdy jest wysoki - i trochę niezgrabny w ruchach.

- Panna M - mastriani? - zapytał nieśmiało.

Pracownik socjalny? Miał zużyte buty i przetarte mankiety płaszcza. Z pewnością nie federalny. Na FBI był za przystojny. Za bardzo zwracałby uwagę.

Może nauczyciel. Taak. Matematyk albo fizyk. Ale z jakiego powodu miałby się tutaj zjawić z zawiadomieniem o samobój­stwie Douglasa jakiś fizyk czy matematyk?

- Nazywam się Jonathan Herzberg - powiedział mężczy­zna, wyciągając do mnie rękę. - Mam nadzieję, że nie weźmie mi pani za złe tego wtargnięcia. Rozumiem, że to niezwykłe i że popełniam uchybienie wobec pani prawa do prywatności... ale, panno Mastriani, jestem w rozpaczy.

Cofnęłam się, ignorując wyciągniętą dłoń. Poruszyłam się tak szybko, że wbiłam się siedzeniem w krawędź biurka Pameli.

Dziennikarz. Powinnam się była domyślić. Krawat go zdra­dzał.

- Proszę posłuchać - zaczęłam.

Na ustach nie czułam już lodu. Szum w uszach ustał. Za to ogarnął mnie gniew.

Zimny, straszny gniew.

- Nie wiem, dla jakiej gazety pan pracuje - powiedziałam lodowatym tonem. - Czy też magazynu albo programu telewi­zyjnego. Ale mam już tego dosyć. Wiosną praktycznie zrujno­waliście mi życie, szpiegując mnie, podsłuchując moją rodzinę. Skończyło się, jasne? Wbijcie to sobie do głowy: dziewczyna od pioruna zawiesiła piorun na kołku. Już nie pracuję w biznesie poszukiwania zaginionych ludzi.

Jonathan Herzberg wyglądał na bardziej niż zdziwionego. Spojrzał na Pamelę, a potem znowu na mnie.

- Panno M - mastriani - wyjąkał. - Ja nie jestem... to znaczy, ja...

- Pan Herzberg nie jest dziennikarzem, Jess. - Głos Pameli, jak na nią, brzmiał niezwykle łagodnie. To mnie zastanowiło. - Nie wpuszczamy dziennikarzy - a w przeszłości mieliśmy wie­lu wybitnych gości - na teren obozu. Wiesz o tym z pewnością.

Przypuszczam, że miałam tę informację zakodowaną gdzieś w głęboko położonej części mózgu. Obszar wokół jeziora Wawasee stanowił własność prywatną. Tylko ludzi, których nazwi­ska figurowały na liście zaproszonych gości, przepuszczano przez bramę. Kwestię bezpieczeństwa na obozie Wawasee trak­towano bardzo poważnie - w związku z dużą ilością kosztow­nych instrumentów w różnych miejscach. Och, no i w związku z cudownymi dziećmi.

Moje spojrzenie powędrowało od Pameli do pana Herzberga i z powrotem. Oboje wydawali się... powiedzmy, zmieszani. To chyba najlepsze określenie.

- Czy państwo się znają? - zapytałam.

Pamela, która nie należała do nieśmiałych, zaczerwieniła się.

- Nie, nie - powiedziała. - To znaczy... właśnie się pozna­liśmy. Pan Herzberg... Jess, otóż pan Herzberg...

Uznałam, że z pani kierowniczki nie wyciągnę niczego sen­sownego.

- No dobrze - powiedziałam do nieznajomego. - Nie zgad­nę. Jeśli nie jest pan dziennikarzem, to czego pan ode mnie chce?

Jonathan Herzberg wytarł ręce o spodnie koloru khaki. Mu­siał się strasznie spocić, bo na materiale zostały wilgotne plamy.

- Miałem nadzieję - powiedział cicho - że pomożesz mi znaleźć córkę.

6

Rzuciłam szybkie spojrzenie na Pamelę. Nie spuszczała wzroku z Jonathana Herzberga. Wspaniale. Po prostu wspaniale. Najwyraźniej się zakochała.

- Może nie usłyszał pan za pierwszym razem - powiedzia­łam. - Już się tym nie zajmuję.

Skłamałam, naturalnie. Ale skąd on mógł wiedzieć. A może wiedział? Pan Herzberg na to:

- Wiem, że tak mówiłaś. To znaczy, wtedy, wiosną. Ale ja... cóż, miałem nadzieję, że powiedziałaś tak z powodu prasy i tego zamieszania... cóż, to było trochę kłopotliwe.

Popatrzyłam na niego. „Kłopotliwe”? On nazywa pościg w wykonaniu uzbrojonych agentów rządowych „kłopotliwym”? Pokażę mu, co to znaczy „kłopotliwy”.

- Przepraszam - powiedziałam. - Nie rozumie pan? Nic z tego! To już nie działa. Skończyły się moce nadprzyrodzone. Baterie wysiadły...

Pan Herzberg grzebał tymczasem w teczce. Kiedy się wy­prostował, w ręce trzymał fotografię.

- To ona - powiedział, wciskając mi zdjęcie. - To Keely Ma dopiero pięć lat...

Cofnęłam się przerażona, jakby wyciągnął grzechotnika, a nie zdjęcie małej dziewczynki.

- Nie chcę tego oglądać - powiedziałam, prawie rzucając w niego fotografią. - Nie chcę tego widzieć.

- Jess! - Pamela również wydawała się przestraszona. - Jess, proszę, posłuchaj...

- Nie - oświadczyłam. - Nie będę. Nie możecie mnie zmu­sić. Wychodzę.

Wiem, jak to wyglądało. Ten człowiek wydawał się szczery. Robił wrażenie zrozpaczonego ojca. Jak mogłam być tak okrut­na i nieczuła?

Ale spróbujcie spojrzeć na to z mojego punktu widzenia. Co innego dostać pocztą paczkę ze starannie przygotowanym raportem dotyczącym porwania dziecka, obudzić się następne­go ranka i wykonać telefon do zaufanej osoby, która nikomu nie piśnie słówka na mój temat. Łatwe.

Nie tylko łatwe: anonimowe.

Ale stanąć oko w oko z rodzicem zaginionego dziecka, roz­paczliwie błagającym o pomoc, o, to zupełnie co innego. To nie jest łatwe.

Nie wspominając już o anonimowości.

A ja muszę dbać o anonimowość. Muszę.

Odwróciłam się i skierowałam do drzwi. Już miałam napi­sać: chwiejnym krokiem, niemal po omacku,' powlokłam się w stronę drzwi, bo to by brzmiało strasznie dramatycznie i w ogó­le, ale mijałoby się z prawdą. Trudno powiedzieć, żebym się chwiała na nogach - szłam całkiem pewnie. Z moimi oczami też nie działo się nic złego. A wiem to stąd, że fotografia, której przed chwilą udało mi się pozbyć, sfrunęła z góry. Po prostu zleciała na podłogę, lądując u moich stóp, jak liść czy ptasie piórko.

Spojrzałam. Jak miałam nie spojrzeć?

Nie twierdzę, że była najsłodszym dzieckiem, jakie w życiu widziałam. Nie o to chodzi. Dopóki nie zobaczyłam zdjęcia, nie była dla mnie prawdziwym dzieckiem. Była argumentem, którego użyto, by zmusić mnie do wyznania czegoś, czego nie chciałam ujawniać.

Potem ją zobaczyłam.

Myślicie, że byłam okropna, odmawiając pomocy temu fa­cetowi? Ale zrozumcie, od tamtego dnia, kiedy poraził mnie piorun, nie wszystko układało się pomyślnie. A chwilami nawet bardzo, bardzo niepomyślnie. Mój brat Douglas przez to wszystko znowu wylądował w szpitalu. I omal nie zrujnowa­łam życia pewnemu dziecku, które odnalazłam, i jego matce. Dzieciak wcale nie chciał, żebym go odnalazła. Musiałam się nieźle napracować, żeby wszystko znowu się ułożyło.

Nie chce mi się nawet wracać do historii z federalnymi, bro­nią i wysadzonym w powietrze helikopterem.

Wyglądało na to, że uderzenie pioruna wywołało reakcję łań­cuchową, która coraz bardziej wymykała się spod kontroli, i wszyscy, wszyscy bliscy mi ludzie zostali w jakiś sposób dot­knięci.

Nie chciałam, żeby to się powtórzyło. Nigdy więcej.

Opracowałam skuteczny system niedopuszczania do takiej sytuacji. Jeśli żadna z zaangażowanych osób nie próbowała się z niego wyłamać, nie działo się nic złego. Zaginione dzieci, któ­re chciały, aby je odnaleziono, odnajdywały się. Nikt nie prze­śladował mnie ani mojej rodziny. Wszystko szło jak z płatka.

A potem musiał pojawić się Jonathan Herzberg i machnąć mi przed oczami zdjęciem swojej córki.

Wtedy zrozumiałam. Zrozumiałam, że wszystko zacznie się od początku.

Nie było sposobu, żeby to powstrzymać.

Jonathan Herzberg nie był głupcem. Widział, jak zdjęcie upadło na podłogę. Zauważył, że na nie spojrzałam.

I ruszył na całego.

- Chodzi do przedszkola - powiedział. - W każdym razie, poszłaby od września, gdyby... gdyby nie zniknęła. Lubi psy i konie. Chce zostać weterynarzem, kiedy dorośnie. Niczego się nie boi.

A ja po prostu stałam, gapiąc się na fotografię.

- Jej matka zawsze miała... problemy. Po urodzeniu Keely jeszcze się pogorszyło. Myślałem, że to depresja poporodowa, że z czasem minie. Niestety, nie minęła. Przepisali jej leki przeciwdepresyjne. Czasami je brała. Na ogół jednak nie.

Jonathan Herzberg mówił spokojnym, cichym głosem. Nie płakał i nie błagał. Miałam wrażenie, że opowiada historię cu­dzej żony, nie swojej własnej.

- Zaczęła pić. Któregoś dnia wróciłem z pracy, a jej nie było. Za to była Keely. Moja żona zostawiła ją w domu samą, na cały dzień. Trzyletnie dziecko! Wróciła koło północy, kompletnie pi­jana. Następnego dnia wyprowadziłem się z Keely. Zostawiłem jej dom, samochód, wszystko... ale nie Keely. - Głos zaczął mu odrobinę drżeć. - Odkąd odeszliśmy, moja była żona... stała się jeszcze gorsza. Prowadzała się z tym... niezbyt ciekawym ty­pem. W zeszłym tygodniu zabrali Keely z ośrodka opieki, gdzie zostawała na dzień. Sądzę, że są gdzieś w Chicago, on ma tam rodzinę, ale policja nie zdołała ich znaleźć. Przypomniałem so­bie... o tobie i... i nie mam nic do stracenia. Zadzwoniłem do ciebie do domu, ale ktoś, kto odebrał telefon, powiedział...

Schyliłam się i podniosłam fotografię. Z bliska dziecko wy­glądało inaczej niż na podłodze. Pięcioletnia dziewczynka, któ­ra chce zostać weterynarzem, kiedy dorośnie, i która mieszka z ojcem podobnie jak ja niemającym pojęcia o zaplataniu war­koczyków, bo jej włosy były w kompletnym nieładzie.

- On jest prawnym opiekunem - powiedziała cicho Pame­la. - Widziałam papiery. Kiedy przyszedł po raz pierwszy... no, cóż, nie wiedziałam, co robić. Znasz nasze zasady. Ale on... on...

Nie musiała mi tłumaczyć. Miała to wypisane na twarzy. Zagrał na jej naturalnych uczuciach wobec dzieci i wykorzystał fakt, że jest samotnym, i do tego przystojnym ojcem, a ona nie­zamężną kobietą po trzydziestce. Widziałam to równie wyraź­nie jak gwizdek na jej szyi.

Nie wiem, co mnie skłoniło, żeby pomóc Jonathanowi Herzbergowi, mimo podejrzenia, że przysłało go FBI, żeby mnie zdemaskować. Może to z powodu tych przetartych man­kietów. Może z powodu rozczochranej głowy jego córki. W każ­dym razie postanowiłam zaryzykować.

Miałam serdecznie pożałować tej decyzji, ale skąd mogłam wiedzieć?

To, co zrobiłam chwilę później, chyba wystraszyło ich obo­je, ale dla mnie było zupełnie naturalne. Jak dla każdego, kto tyle razy oglądał Point of No Return.

Podeszłam do radia, które wypatrzyłam obok biurka Pame­li, nastawiłam je bardzo głośno, a potem wrzasnęłam, przekrzy­kując najnowszy przebój Johna Mellecampa:

- Koszule do góry.

Pamela i Jonathan Herzberg wymienili zaskoczone spojrzenia.

- Co? - zapytała Pamela, podnosząc głos.

- Słyszałaś, co powiedziałam - odkrzyknęłam. - Chcecie mojej pomocy? Muszę się upewnić, że jesteście czyści.

Jonathan Herzberg był widocznie gotów na wszystko, bo bez dalszych pytań zrzucił płaszcz. Pamela mniej się paliła do zdejmowania firmowej koszulki obozu Wawasee.

- Nie rozumiem - powiedziała, kiedy chodziłam po gabi­necie, macając blaty od spodu i oglądając podstawki doniczek i telefonu. - Co się dzieje?

Jonathan załapał trochę szybciej. Rozpiął koszulę i rozsunął ją, pokazując, że nie ma żadnej pluskwy na piersi.

- Ona chce sprawdzić, czy nie mamy podsłuchu - wyjaśnił Pameli.

Nadal miała dziwny wyraz twarzy, ale w końcu podniosła koszulę na tyle, że mogłam pod nią zajrzeć. Stała tyłem do pana Herzberga, a kiedy zobaczyłam jej stanik, zrozumiałam, dlacze­go. Był półprzezroczysty i bardzo sexy jak na kierowniczkę obo­zu. Nie znam się specjalnie na biustonoszach, bo sama ich wła­ściwie nie używam, ale ten zrobił na mnie wrażenie.

Kiedy okazało się, że nie mają przekaźników, a pokój nie jest na podsłuchu, wyłączyłam radio. Potem, podnosząc zdjęcie Keely, powiedziałam:

- Muszę je na trochę zatrzymać.

- Czy to znaczy, że pomożesz? - zapytał żywo pan Herzberg, zapinając koszulę. - Znajdziesz Keely?

- Proszę dać swoje namiary Pameli - powiedziałam, cho­wając zdjęcie Keely do kieszeni. - Skontaktuję się z panem.

Pamela, której oczy podejrzanie zwilgotniały, powiedziała:

- Och, Jess, Jess, tak się cieszę. Dziękuję ci. Bardzo ci dziękuję. Nie przepadam za ckliwymi scenami, a coś takiego wisiało w powietrzu - głównie za sprawą Pameli, chociaż tata Keely też nie miał kamiennego wyrazu twarzy w tym momencie - więc zabrałam się stamtąd, i to szybko.

Przeszłam mniej więcej pięć czy sześć kroków korytarzem, kiedy ogarnęły mnie poważne wątpliwości. W co ja się znowu pakuję, pomyślałam. Pamela widziała jakieś papiery stwierdza­jące, że ten człowiek jest prawnym opiekunem dziecka, ale co z tego? Sądy co chwila przyznają opiekę prawną rodzicom, któ­rzy się do tego nie nadają. Skąd mogłam wiedzieć, ile było praw­dy w historyjce, którą mi opowiedział o swojej żonie?

Proste. Musiałam to sprawdzić.

Wspaniale. Jakbym nie miała nic lepszego do roboty. Poza sprawowaniem opieki nad gromadą małych chłopców i, ach tak, przygotowywaniem się do prywatnych lekcji z profesorem Le Blanc, znakomitym flecistą frangais.

Zastanawiałam się, jakim cudem zdołam to wszystko pogo­dzić - odnaleźć Keely Herzberg i upewnić się, że naprawdę chce wrócić do ojca, powstrzymać Shane'a od zamordowania Lionela oraz podciągnąć się w ćwiczeniach palcówkowych dla profe­sora Le Blanc - kiedy zauważyłam, że sekretarka, z której tele­fonu pozwoliłam sobie korzystać, jest na swoim stanowisku.

Mój Boże, ta kobieta była łudząco podobna do Johna Wayne'a! Nie żartuję! Wyglądała jak facet, a miała chłopaka. I to nie pierwszego lepszego chłopaka, ale kierowcę wyścigowego.

Kto mi wyjaśni, co tu jest nie tak? Nie twierdzę wcale, że nieatrakcyjne kobiety nie zasługują na to, żeby mieć chłopaka, ale wiele osób - nie tylko moja mama - twierdzi, że jestem dość pociągająca. No i czy mam chłopaka?

Nie.

A obecna tu pani John Wayne ma chłopaka, w dodatku bar­dzo przystojnego.

Dobra. Nie ma sprawiedliwości na tym świecie. To tyle, je­śli chodzi o moje zdanie na ten temat.

7

- Cześć. - Postawiłam swoją tacę obok tacy Ruth. - Muszę z tobą porozmawiać.

Ruth siedziała z dziewczynkami z Tulipanowej Chatki. Wszystkie jadły to samo na lunch: dużą porcję sałatki z dressingiem, pierś kurczaka bez skóry, twarożek, melon w plasterkach i sorbet malinowy na deser.

Chłopcy z Brzozowej Chatki nie różnili się od nich zbyt­nio. Też poszli za przykładem swojej wychowawczyni. Tylko że ich tace były załadowane pizzą, sałatką coleslaw, pieczoną fasol­ką, batonikami masła orzechowego, makaronem z serem, loda­mi i ciasteczkami czekoladowymi.

Hej, ominęła mnie kolacja i śniadanie. Chyba miałam pra­wo być głodna?

Ruth zerknęła na moją tacę i wzdrygnęła się, szybko odwra­cając wzrok.

- Czy to ma związek z twoją dzienną dawką nasyconego tłuszczu? - zapytała. - Bo jeśli będziesz odżywiać się w ten spo­sób, twoje serce długo nie pociągnie.

- Wiesz, że mam szybką przemianę materii - powiedziałam. - Posłuchaj, to ważne. Będę musiała pożyczyć twój samochód.

Ruth sączyła powoli niskokaloryczną colę. Przy słowach „twój samochód” prysnęła napojem, który miała w ustach, na dziewczynkę siedzącą naprzeciwko.

- O, mój Boże - powiedziała Ruth, nachylając się nad sto­łem, żeby obetrzeć buzię dziewczynki. - Och, Shawando, tak mi przykro...

- Nic się nie stało, Ruth.

Shawanda powiedziała to głosem pełnym szacunku, tak jakby spotkał ją wielki honor.

- Jej! - Ruth odwróciła się w moją stronę. - Czy ty jesteś przytomna? Myślisz, że ci pożyczę swój samochód? Nawet nie masz prawa jazdy!

Wiem, że to brzmi nieprawdopodobnie. Ale ja rzeczywiście nie mam prawa jazdy. Zapewne jestem jedyną szesnastolatką w stanie Indiana, która nie ma prawa jazdy.

Wcale nie dlatego, że nie potrafię prowadzić. Jestem dobrym kierowcą, naprawdę. Chyba lepszym niż Ruth, skoro już o tym mowa.

Jest tylko jeden mały problem.

Właściwie nie tyle problem, ile raczej potrzeba.

Przemożna potrzeba prędkości.

- Absolutnie nie - powiedziała Ruth, nadziewając kawałek melona na widelec i pakując go sobie do ust. Jesteśmy z Ruth najlepszymi przyjaciółkami od przedszkola i nie przejmujemy się specjalnie jakimiś konwenansami. Ruth mówiła z pełną bu­zią. - Jeśli myślisz, że pozwolę ci choćby dotknąć mojego sa­mochodu, panno ale - jechałam - tylko - osiemdziesiąt - na - godzinę - w - strefie - gdzie - obowiązuje - ograniczenie - do - trzydziestu, to musisz być naćpana.

- Nie jestem - syknęłam, świadoma, że spoczywają na mnie spojrzenia wszystkich małych rezydentek Tulipanowej Chatki - naćpana. Po prostu jutro może być mi potrzebny twój samo­chód i to wszystko.

- Po co? - zapytała Ruth.

Nie miałam ochoty wdawać się w wyjaśnienia. Nie wobec tych wszystkich ciekawskich twarzyczek. Więc powiedziałam tylko:

- Sytuacja może tego wymagać.

- Jessica! - parsknęła Ruth. Zwraca się do mnie pełnym imieniem tylko wtedy, kiedy jest kompletnie zniesmaczona moim postępowaniem. - Wiesz, że wolno nam opuszczać obóz tylko w niedzielne popołudnia. Jutro, dziwne, że muszę ci przy­pominać, jest wtorek. Nie możesz nigdzie jechać. Chyba że chcesz stracić pracę. Zobaczysz, wywalacie z obozu. A w ogóle co to za sprawa niecierpiąca zwłoki?

Powiedziałam:

- Kierownictwo chyba nie będzie miało nic przeciwko temu. Nie wygłupiaj się, Ruth. Chodzi tylko o parę godzin.

Oczy Ruth, za szkłami okularów, zaokrągliły się jak spodki.

- Czekaj no. To ma coś wspólnego... wspólnego z... no wiesz, tą sprawą?

„Tą sprawą” Ruth często określa moje niedawno odkryte zdolności. Fakt, że „ta sprawa” wynikła w dużym stopniu z jej winy, nigdy dotąd, jak się wydaje, nie obudził w niej niepokoju. To w końcu ona zmusiła mnie, żebym wracała pieszo do domu, kiedy szalała burza z piorunami. Ale mniejsza z tym.

- Tak - odparłam. - Chodzi o „tę sprawę”. Pożyczysz mi ten samochód czy nie?

Ruth zamyśliła się.

- Coś ci powiem. Jeśli przyrzekniesz, że nie będziemy mia­ły kłopotów, zawiozę cię, dokąd zechcesz.

Świetnie. Właśnie tego mi potrzeba.

Nie zrozumcie mnie źle. Ruth jest moją najlepszą przyja­ciółką i w ogóle. Ale nie jest osobą, na którą można liczyć w kry­zysowej sytuacji. Kiedyś na przykład, kiedy pszczoła użądliła jej brata bliźniaka Skipa, uczulonego na jad pszczeli, Ruth zakryła uszy dłońmi i uciekła z pokoju. Naprawdę. A miała wtedy czter­naście lat i mogła spokojnie zadzwonić pod 911 albo gdzie indziej.

W związku z tym można chyba wątpić w rzetelność zespołu zatrudniającego instruktorów na obóz Wawasee.

Powiedziałam ostrożnie:

- Hm, wiesz co? Zapomnij o tym, dobrze? - Może Pamela pozwoli mi skorzystać ze swojego samochodu.

A jeśli Pamela udaje? Może jednak oboje z Jonathanem Herzbergiem działają w zmowie z federalnymi? A jeśli to pu­łapka starannie przygotowana przez moich starych znajomych z FBI?

Dlatego potrzebowałam samochodu. Musiałam zoriento­wać się w sytuacji. Poza tym Keely też miała swoje prawa. Wio­sną nauczyłam się jednego - nauczył mnie tego chłopiec o imie­niu Sean, który jak sądziłam, zaginął, a który jak się okazało, kiedy go znalazłam, był dokładnie tam, gdzie sobie życzył - że jeśli pracuje się w tym biznesie, należy się upewnić, że osoba, której szukamy chce, żeby ją odnaleziono. To chyba logiczne?

Więc nie chodziło tylko o to, że Jonatan Herzberg mógł mieć coś wspólnego z federalnymi. Nie wyglądał mi na takiego.

Ale chciałam również poznać wersję mamy Keely, zanim, powiedzmy, wydam ją w ręce policji. Jeśli rzeczywiście była w Chicago, to mogłam tam dotrzeć w ciągu godziny. Mogłam pojechać tam i z powrotem w ciągu takiego czasu, jaki dzieciom zajęłoby wykonanie Mesjasza Haendla. No, mniej więcej.

Miałam ochotę wyjaśnić Ruth to wszystko. Chciałam powiedzieć: „Ruth, posłuchaj, Pamela mnie nie wywali z pracy, jeśli opuszczę obóz, ponieważ to Pamela będzie za to odpowie­dzialna. .. w pewien sposób”.

Wiosną nauczyłam się jednak jeszcze jednej rzeczy: im mniej ludzi wie o pewnych sprawach, tym lepiej. Dotyczy to również naszych najbliższych przyjaciół. Wiem, co mówię.

Uczono nas na szkoleniu, jak należy zwracać się do dzieci sprawiających problemy wychowawcze, i właśnie tego tonu po­stanowiłam użyć wobec Ruth.

- A więc chcesz powiedzieć, że miałabyś mieszane uczucia, pożyczając mi samochód?

Ruth skinęła głową.

- Zgadza się. Ale chętnie z tobą pojadę, bez względu na to, dokąd się wybierasz. Oczywiście pod warunkiem, że nie wpad­niemy w tarapaty.

Wgryzłam się w bułkę z serem, kombinując, jak się z tego wyplątać, żeby jej nie urazić.

- Nie mogę tego zagwarantować - powiedziałam w końcu, wzruszając ramionami.

- Dobrze - odparła Ruth. - No to musisz znaleźć jakiegoś innego jelenia, żeby ci pożyczył samochód. Może Dave? Wi­działam, jak puszczał do ciebie oko na basenie.

Wyprostowałam się.

- Naprawdę?

Ja też widziałam, ale byłam pewna, że puścił oko do Ruth.

- Z całą pewnością. Powinnaś to wykorzystać. - Ruth uszczknęła odrobinę kurczaka. - Hej, może dałoby się pojechać w dwie pary. No, wiesz, ty i Dave oraz ja i... - rzuciła szybko okiem w stronę stołu Scotta. Przełknęła ślinę. - No, rozumiesz - powiedziała zakłopotana. - Jeśli wszystko dobrze się ułoży.

Jeśli się ułoży między nią a Scottem, oczywiście. Nie pod­legało dla niej dyskusji, że ułoży się między mną a Dave'em.

Ruth, zdaje się, zapomniała, że mnie podobał się ktoś inny, i nie był to Dave.

A może wcale nie zapomniała. Ruth nie pochwalała mojego związku - czy cokolwiek to było - z Robem Wilkinsem.

Dave Chen jednak był według niej do przyjęcia. O, zdecy­dowanie tak. Słyszałam, jak komuś mówił, że na egzaminach z matematyki dostał prawie maksa.

Zastanawiałam się, dlaczego jakoś nie mam ochoty wciągać kogoś takiego jak Dave w swoje dość skomplikowane sprawy życiowe, podczas gdy nie wahałam się ani chwili, jeśli chodzi o Roba, który podoba mi się dziesięć razy bardziej niż Dave, kiedy Ruth odezwała się niespodziewanie:

- Czy nie masz dzisiaj przypadkiem pierwszych indywidu­alnych zajęć? Czy nie powinnaś, och, czyja wiem, poćwiczyć albo co?

Odgryzłam kawałek pizzy. Niezła. Naturalnie, daleko jej do pizzy mojego taty, ale z pewnością lepsza niż nędzne atrapy piz­zy serwowane przez Pizza Hut.

- Wolę, żeby profesor Le Blanc usłyszał mnie, kiedy jestem w najgorszej formie - wyjaśniłam. - Rozumiesz, doskonałości nie da się poprawić.

Ruth tylko machnęła ręką z irytacją.

- Idź usiąść ze swoimi diabełkami. Wołają cię.

Moje małe diabełki wzywały mnie rzeczywiście. Wzięłam tacę i przyłączyłam się do nich.

- Jess, posłuchaj tylko - powiedział Tony.

Odbiło mu się potężnie. Pozostałe Brzózki zachichotały z uznaniem.

- To jeszcze nic. Posłuchaj tego. - Sam pociągnął duży łyk coli. Potem wydał beknięcie tak długie i głośne, że siedzący w najbliższym sąsiedztwie stołownicy spojrzeli z podziwem. Zadowolony z uznania, Sam z całą skromnością odmówił przypisania sobie całej zasługi za ten świetny czyn. - Mam skrzy­wioną przegrodę nosową. To pomaga - wyjaśnił.

Zauważyłam, że pan Alistair, dyrektor obozu, spojrzał w na­szą stronę, więc szybko skierowałam rozmowę na inne tory - zaczęłam ich uczyć nowej piosenki Brzozowej Chatki, którą wkrótce wyśpiewywali z zapałem:

Pływał „Titanic”

Po oceanie

Nikt nie myślał

Że coś się stanie

Pierwsza podróż

No i trach

„Titanica” trafił szlag.

Och, to smutne.

Chór:

Och, to smutne

Jakie to smutne

Jakie to smutne

Titanic już tonie, idzie na dno raz - dwa

Woda wdziera się wszędzie, a orkiestra wciąż gra

Kobiety, mężczyźni i niewinne dziatki

Utopili się wszyscy razem z wielkim statkiem

Plusk, plusk

„Titanicu”

Prosto na dno

I po krzyku

Cza, cza, cza

Wszystko szło świetnie, dopóki nie przyłapałam Shane'a na pałaszowaniu lodów Lionela - na obozie Wawasee można brać dokładki wszystkiego, ale nie lodów. Gdyby nie to, obozowicze żywiliby się prawdopodobnie wyłącznie lodami miętowo - czekoladowymi.

- Shane! - ryknęłam. Zaskoczony, upuścił łyżeczkę.

- O, do diabła - powiedział, patrząc na zachlapaną lodami koszulkę. - Zobaczcie, co ta lesba zrobiła.

- To już trzecia, Shane - poinformowałam go spokojnie. Spojrzał na mnie zdumiony.

- Trzecia co? O czym ty mówisz?

- Trzecia wpadka. Dzisiaj śpisz na ganku, aniołku. Shane uśmiechnął się szyderczo.

- Wielkie mi rzeczy. Artur powiedział:

- Shane, ćwierćgłówku, to znaczy, że stracisz opowiadanie. Shane spojrzał na mnie zmrużonymi oczami.

- Nie stracę żadnego opowiadania - powiedział spokojnie. Zamrugałam oczami.

- O jakim opowiadaniu mówisz? - zwróciłam się do Artura.

- Dzisiaj wieczorem opowiesz nam jakąś inną historię, prawda, Jess?

Mieszkańcy Brzozowej Chatki zgodnie odwrócili głowy w moją stronę. Powiedziałam:

- Pewnie. Pewnie, opowiem następną historyjkę. Tony klepnął Shane'a po plecach.

- Cha, cha - zaśmiał się drwiąco. - Ty nie będziesz słuchał.

- Nie możesz tego zrobić - warknął Shane. - Spróbuj tylko, a...

- A co zrobisz, Shane?. - zapytałam, udając znudzenie. Spojrzał na mnie złym wzrokiem.

- Powiem - oświadczył groźnie.

- Co powiesz? - dopytywał się Artur z ustami pełnymi frytek.

- No właśnie - podchwyciłam. - Co takiego?

Bo, oczywiście, zapomniałam. O tym, że Shane wlazł po­przedniego wieczoru do mojego pokoju i zastał mnie ze zdję­ciem Taylora. Zupełnie wyleciało mi z głowy. Przypomniał mi o tym, nie zwlekając. - Wiesz. - Patrzył na mnie złośliwie zmrużonymi oczami. - Dziewczyna od pioruna. Połknęłam kęs pizzy, który właśnie przeżuwałam. Mówię wam, miałam wrażenie, że w gardle przesuwa mi się kawałek kartonu. I wcale nie chodzi mi o jakość jedzenia ze stołówki.

- Hej - powiedziałam możliwie obojętnym tonem. - Gadaj sobie. Proszę uprzejmie.

Udawałam, rzecz jasna, ale z dobrym skutkiem, bo to mu podcięło skrzydełka. Zgarbił się, wbijając wzrok w pusty talerz, jakby spodziewał się odczytać na nim stosowną odpowiedź.

Nie współczułam mu ani odrobinę. Mały gangster. Ale nie tylko na niego byłam zła. Lionel też działał mi na nerwy. Jak mógł pozwalać, żeby tak go traktowano? Pewnie, że Shane ważył wię­cej o jakieś dwadzieścia kilo, ale ja osobiście, w wieku Lionela i mając podobną figurę, dawałam radę większym przeciwnikom.

Po lunchu, w drodze na lekcje muzyki, które miały się cią­gnąć do godziny trzeciej, usiłowałam przekonać Lionela, że je­śli nie nauczy się walczyć o swoje, Shane nadal będzie się nad nim znęcał.

- Ale, Jess - powiedział Lionel. W jego ustach moje imię brzmiało: „dżejs”. - On mnie pobije.

- Posłuchaj, Lionel. Może cię uderzy. Ale wtedy ty mu od­dasz, tylko jeszcze mocniej. Wal w nos. Duzi chłopcy zachowu­ją się jak małe dzieci, kiedy oberwą w nos.

Lionel nie wydawał się przekonany.

- W moim kraju - oznajmił, śpiewnie przeciągając słowa - uciekanie się do przemocy uważa się za coś niewłaściwego.

- Dobra, teraz jesteś w Ameryce - stwierdziłam. Pozostałe Brzózki zniknęły w swoich klasach. Tylko ja i Lio­nel, i parę przypadkowych osób zostało na korytarzu.

- Słuchaj - powiedziałam. - Zwiń rękę w pięść.

Lionel zastosował się do polecenia, popełniając poważny błąd, polegający na schowaniu kciuka do środka.

- Nie, nie, nie - powiedziałam. - Trzymaj kciuk na ze­wnątrz, inaczej go złamiesz, kiedy rąbniesz Shane'a w dziób.

Lionel wysunął kciuk, mówiąc:

- Nie sądzę, żebym miał ochotę uderzyć Shane'a w twarz. - Jasne, że masz. I na pewno nie chcesz złamać przy tym kciuka. Pamiętaj, co ci powiedziałam. Celuj w nos. Chrząstki w nosie łatwo się łamią i nie uszkodzisz sobie kostek tak jak wtedy, gdybyś uderzył, powiedzmy, w usta. Nigdy nie wal w usta.

- Nie ma obawy - powiedział Lionel - naprawdę nie wyda­je mi się, żebym kiedyś...

- Dobrze, dobra. - Poklepałam go po ramieniu. - Teraz zmiataj do klasy, bo się spóźnisz.

Lionel pobiegł, ściskając futerał na flet i przyglądając się nie­ufnie własnej pięści. Z drugiej strony korytarza rozległy się okla­ski. Stała tam Ruth w towarzystwie Scotta, Dave, no i jakżeby inaczej, Karen Sue Hanky.

- Oto, jak radzić sobie w delikatnej sytuacji - stwierdziła Ruth sarkastycznie.

- Taak - dodał Scott, rechocząc radośnie. - Uczyć dzieci ciosów pięścią.

Dave zmarszczył brwi, udając głęboki namysł.

- Dziwne, nie mogę sobie przypomnieć, żeby na szkoleniu uczono nas tej szczególnej metody rozwiązywania konfliktów.

Naturalnie żartowali. W przeciwieństwie do Karen Sue, śmiertelnie poważnej, jak zwykle.

- Uważam, że to niegodne - powiedziała. - Uczysz małego chłopca, żeby rozwiązywał swoje problemy przy użyciu siły. Po­winnaś się wstydzić.

Popatrzyłam na nią, otwierając szeroko oczy.

- Nad tobą nikt się nigdy nie znęcał, co? Karen Sue dumnie podniosła głowę.

- Nie, ponieważ uczono mnie, aby nieporozumienia wyja­śniać pokojowymi sposobami, a nie siłą.

- Inaczej mówiąc, nikt się nigdy nad tobą nie znęcał. Ruth parsknęła śmiechem, a Scott i Dave zakryli usta dłoń­mi, żeby ukryć rozbawienie.

- Może to dlatego, że nie staram się nikogo drażnić tak jak ty, Jess - odgryzła się Karen.

- O, jak miło - odparłam. - Oskarżyć ofiarę, czemu nie? Scott i Dave odwrócili się teraz do ściany, krztusząc się ze śmiechu. Ruth, naturalnie, nie przejmowała się niczym i re­chotała bez skrępowania.

Czubki uszu Karen Sue zaróżowiły się. Zwróciłam na to uwagę, ponieważ miała na głowie niebieską opaskę - pasującą do niebieskich szortów, które pasowały do niebieskiego futera­łu na flet - i dzięki tej opasce jej włosy nie zasłaniały uszu, tylko opadały perfekcyjnymi lokami na ramiona. Och, i jeszcze moż­na było podziwiać perłowe klipsy.

Czy wspominałam już, że Karen Sue Hanky jest bardzo dziewczęca?

- No cóż - powiedziała wyniośle. - Jeśli nie macie nic prze­ciwko temu, pójdę do domku, aby odłożyć flet. Mam nadzieję, że spodoba ci się lekcja z profesorem Le Blanc. Powiedział, że moja gra jest wyjątkowa.

- Owszem - mruknęłam. - Wyjątkowo nie do wytrzymania. Ruth dźgnęła mnie łokciem.

- Och, wybacz - powiedziałam. - Jej flet nie ma przecież otworów. Jak można grać na czymś takim?

Nawiasem mówiąc, Karen Sue zdążyła już się oddalić. W ża­den sposób nie mogła mnie usłyszeć. Scott, wciąż chichocząc, powiedział:

- Słuchaj, Jess. Dave i ja wpadliśmy na pewien pomysł. Wiesz, z tymi historiami o duchach. Może byśmy weszli do spółki? Co ty na to?

Spojrzałam na niego zdziwiona.

- Nie rozumiem.

- Nasze grupy mogłyby się spotkać po ognisku, a ty byś im opowiedziała tę swoją historyjkę o duchach. Wiesz, taką jak dzi­siaj w nocy.

- Możemy przyprowadzić nasze dzieciaki - wtrącił Dave - koło wpół do dziesiątej.

- Taak - powiedział Scott, spoglądając nieśmiało w stronę Ruth. - Może twoje dziewczynki, Ruth, chciałyby dołączyć?

Ruth wydawała się zaskoczona - ale i uradowana - propo­zycją. Jednak obawa przed narażeniem dziewczynek na wybry­ki takich typów jak Shane przeważyła nad perspektywą pięk­nych chwil w towarzystwie Scotta.

- O, nie - powiedziała. - Nie dopuszczę żadnej z moich dziewczynek w pobliże tego małego potwora.

- Może Shane nie będzie rozrabiał - zauważyłam - jeśli znajdzie się w damskim towarzystwie.

Podobnego eksperymentu dokonano podczas odsiadki w Li­ceum im. Ernesta Pyle'a. Wynik okazał się niejednoznaczny.

- O, nie - powtórzyła Ruth. - Wiesz, co ten dzieciak zrobił dziś przed południem podczas próby całego obozu?

- Co takiego?

- Pryskał śliną z ustnika trąbki na Makowe Panienki. Skrzywiłam się. Nie tak źle, jak się obawiałam... ale też nic dobrego.

- I to nawet nie był - ciągnęła Ruth - jego instrument. Ukradł go. Jeśli myślisz, że się zgodzę, aby moje dziewczynki padły ofiarą jego małpich psot, to masz nie po kolei w głowie.

Uznałam, że nie warto się upierać. Nie miałam na podorędziu żadnej historii o duchach, którą mogłabym opowiedzieć w obecności takich chłopaków, jak Scott i Dave. Od razu by się połapali, że to plagiat ze Stephena Kinga. I jakoś głupio byłoby opowiadać przy nich historyjkę z moim niedoszłym chłopakiem w charakterze głównego bohatera.

Dave widocznie zauważył moje wahanie, bo powiedział:

- Przyniesiemy popcorn.

Zrozumiałam, że nie uda mi się wykręcić. Darmowy pop­corn też był nie do pogardzenia.

- No dobra, w porządku.

- Fantastycznie.

Scott i Dave klepnęli się dłońmi.

Przy okazji Dave potrącił mnie, tak że ostry rożek zdjęcia ' Keely Herzberg, schowanego w tylnej kieszeni spodenek, przy­pomniał mi lekkim ukłuciem, że dziś wieczorem mam jeszcze pewien drobiazg do załatwienia.

8

Paul Huck mieszkał na tej samej ulicy co ja. Znalazłam sposób, żeby się nie zbłaźnić wobec Dave'a i Scotta. Porzuciłam przeróbkę dzieł Stephena Kinga na rzecz historii o duchach, którą opowiadał nam tata, kiedy ja i moi bra­cia byliśmy mali i jeździliśmy z tatą na wyprawy pod namiot do lasów Indiany. Mama nigdy z nami nie jeździła - pod pretek­stem uczulenia na przyrodę, w szczególności zaś na lasy.

- Nie był bardzo bystry - zwróciłam się do kilkudziesięciu zasłuchanych twarzyczek. - W gruncie rzeczy, był trochę ogra­niczony. Doszedł zaledwie do czwartej klasy i dalej nie dawał sobie rady, więc rodzice pozwolili mu zostać w domu, jako że sami też nie przykładali wagi do wykształcenia, w końcu żaden z Hucków niczego nie osiągnął, czy chodził do szkoły, czy nie...

- Hej - odezwał się dziecinny, piskliwy głos z ganku. - Czy mogę wejść?

- Nie - odkrzyknęłam. - Na czym to ja skończyłam? Ciągnęłam dalej opowieść o tym, jak to Paul Huck wyrósł na masywnego mężczyznę, głupiego jak but z lewej nogi, ale o gołębim sercu.

Ale nie myślałam o Paulu Hucku. W ogóle o nim nie my­ślałam. Myślałam o tym, co zdarzyło się dzisiejszego popołu­dnia. To znaczy o mojej lekcji z profesorem Le Blanc.

O mało mnie nie wylali.

Znowu.

Tym razem nie poszło o to, że korzystam z własności obozu w celach prywatnych albo uczę dzieci dwuznacznych piosenek.

Chcecie wiedzieć, dlaczego światowej sławy flecista klasycz­ny Jean - Paul Le Blanc próbował zwolnić kogoś tak interesują­cego - nie mówiąc już o talencie - jak ja?

Ponieważ odkrył moją najskrytszą tajemnicę, której nie znał nikt...

Nie, nie tę. Nie tę, że nadal mam zdolności parapsychiczne. Inną tajemnicę.

A oto, co zaszło.

Kiedy Scott, Dave i Ruth rozeszli się, powędrowałam do klasy, gdzie miałam odbyć lekcję z profesorem Le Blanc. Profe­sor już tam był. Z maleńkiej klasy dochodziły czyste, słodkie dźwięki. Klasy są w zasadzie dźwiękoszczelne i tak jest rzeczy­wiście. .. ale tylko jeśli przebywa się w którejś z sal. Na koryta­rzu słychać wszystko.

A tym razem słychać było wspaniałą, przejmującą muzykę Bacha. Flecista grał w sposób tak elegancki, tak pewny, tak... no cóż, pełen uczucia, że prawie się popłakałam. Byłam oczarowa­na, stałam pod drzwiami i nawet do głowy mi nie przyszło za­pukać, że już jestem. Nie chciałam, żeby skończyła się ta cu­downa muzyka.

Skończyła się jednak. Zaraz potem otworzyły się drzwi i po­jawił się profesor Le Blanc, mówiąc:

- Masz dar. Niezwykły dar. Zbrodnią byłoby go nie wyko­rzystać.

- Tak, panie profesorze - odparł znudzony głos, który wy­dał mi się dziwnie znajomy.

Spojrzałam, zaszokowana, że tak piękną muzykę wyczaro­wał na flecie uczeń, a nie mistrz. Szczęka mi opadła.

- Cześć, lesba - powiedział Shane. - Zamknij stodołę, mu­chy wlatują.

- Ach - powiedział profesor Le Blanc, zauważywszy moją obecność. - Wy się znacie? Och, tak, oczywiście, Jessico, jesteś jego wychowawczynią, zapomniałem. Możesz mi zatem wy­świadczyć ogromną przysługę.

Nie odrywałam oczu od Shane'a. Nie mogłam się otrzą­snąć. Ta muzyka? Ta piękna muzyka była dziełem Shane'a?

- Postaraj się - powiedział profesor Le Blanc, kładąc dłonie na pulchnych ramionach Shane'a - aby ten młody człowiek zro­zumiał, jak rzadki talent posiada. Twierdzi, że matka zmusiła go do przyjazdu na obóz Wawasee. On sam wolałby obóz bejsbolowy.

- Futbolowy - sprostował Shane z goryczą. - Nie chcę grać na flecie. Dziewczyny grają na flecie.

Mówiąc to, patrzył na mnie wyzywająco, jakby spodziewał się, że zechcę zaprzeczyć.

Nie odezwałam się. Nie mogłam. Nadał byłam w mocy uro­ku. Myślałam tylko: Shane? Shane gra na flecie?. Powiedział, co prawda, że gra na flecie „ręcznym”, ale wzięłam to za głupi żart.

Nie mogłam uwierzyć. Shane grał tak cudownie na instru­mencie, który ja również wybrałam? Shane? Mój Shane?

Profesor Le Blanc kiwał smętnie głową.

- Nie bądź śmieszny - zwrócił się do Shane'a. - Większość wielkich flecistów na świecie to mężczyźni. Z twoim talentem, młody człowieku, pewnego dnia możesz znaleźć się wśród nich.

- Nie, jeśli przyjmą mnie do Niedźwiedzi - zauważył Shane.

- No tak - odparł profesor Le Blanc, lekko zaszokowany. - Ee, wtedy może nie...

- Czy to już koniec lekcji? - zapytał Shane, wykręcając szy­ję, żeby spojrzeć profesorowi w twarz.

- Eee - mruknął profesor. - Tak, rzeczywiście, koniec.

- Dobrze - powiedział Shane, wkładając futerał z fletem pod pachę. - No to spadam stąd.

Po tych słowach wymaszerował z pokoju.

Razem z profesorem Le Blanc spoglądaliśmy za nim przez dłuższą chwilę. Potem nauczyciel jakby się ocknął i otwierając drzwi do klasy, powiedział z wymuszoną wesołością:

- No, dobrze, zobaczmy, Jessico, co ty potrafisz. Zagraj coś dla mnie. - Podszedł do pianina stojącego w kącie pokoiku o rozmiarach małej garderoby, usiadł na stołku i wyjął palmtopa. - Zwykłem oceniać poziom umiejętności moich uczniów, za­nim zabieram się do lekcji.

Otworzyłam futerał i zaczęłam składać instrument, ale my­ślami błądziłam gdzie indziej. Przeżywałam to, co się wcześniej zdarzyło. Nie mieściło mi się w głowie, że Shane potrafił tak grać. Nie mogłam uwierzyć. Dzieciak grał pięknie, poruszająco, jakby dawał się porwać melodii, a każdy dźwięk wydawał się anielsko - niemal boleśnie - czysty. Ten sam Shane, który pod­czas lunchu władował sobie całego hamburgera do ust - byłam świadkiem - bułkę i wszystko, a potem połknął, praktycznie w całości, tylko dlatego, że założył się z Arturem. Ten sam Shane. Ten Shane potrafił grać jak anioł.

I wcale mu na tym nie zależało. Wolałby jechać na obóz pił­karski.

Kłamał. Zależało mu. Nikt nie mógłby tak grać, gdyby mu nie zależało. Nikt.

Przyłożyłam flet do ust i zaczęłam grać. Nic specjalnego. Green Day. Time of Our Lives. Trochę dodałam od siebie, bo to dość prosta piosenka. Ale myślałam tylko o Shanie. Musiał mieć niezgłębione pokłady uczuć, żeby wznieść się do takiego pozio­mu.

A on chciał grać w futbol.

W którymś momencie mojego recitalu profesor Le Blanc podniósł głowę znad palmtopa i zaczął mi się przyglądać. Kiedy skończyłam, powiedział:

- Zagraj, proszę, coś innego.

Sięgnęłam po swój rezerwowy utwór. Fascynująca melodia. Wszystkim się podoba. W każdym razie podobała się mojemu tacie, kiedy ćwiczyłam w domu. Zwykle grałam to dwa razy szybciej, żeby mieć z głowy. Teraz też tak zrobiłam.

Dlaczego dziecko, obdarzone takim talentem muzycznym, zachowywało się tak koszmarnie, zastanawiałam się. Ten chło­pak, który przed chwilą wydobył z fletu nieziemsko piękną mu­zykę, dziś rano powiedział Lionelowi, że zamoczył jego szczo­teczkę do zębów w ubikacji - wtedy, oczywiście, kiedy Lionel już ją włożył do ust. Jak to możliwe? Nie mogłam pojąć.

Profesor Le Blanc przerzucał papiery w teczce.

- Proszę - powiedział. - Teraz to. - Położył książkę z nuta­mi na stojaku przy moim krześle.

Brahms. I Symfonia. O co mu chodziło, żebym zasnęła? To była zniewaga. Rany, grałam to w pierwszej klasie. Przesunęłam palcami po otworach fletu. Mój flet, rzecz jasna, ma otwory jak trzeba. To zabytkowy instrument, odziedziczony po jakimś ta­jemniczym członku klanu Mastrianich, który wszedł w jego posiadanie w podejrzanych okolicznościach. No, dobra, to pew­nie nie byle jaki flet.

Jednego nie mogłam pojąć. Dlaczego Bóg - wcale nie twier­dzę, że jestem taka przekonana o jego istnieniu, ale dla potrzeb dyskusji przyjmijmy, że istnieje - obdarzył takiego chłopaka jak Shane talentem tej miary? Poważnie. Dlaczego Shane posiadł tak niewiarygodny dar w dziedzinie muzyki, podczas gdy byłby o niebo szczęśliwszy, biegając po boisku i kopiąc piłkę?

Powiadam wam, jeśli to nie jest dowód na istnienie Boga i jego czyjej kiepskie poczucie humoru, to już sama nie wiem.

- Dość. - Profesor Le Blanc zabrał Brahmsa i zastąpił go innym nutami.

Beethoven. III Symfonia.

Nie wiem, jak długo siedziałam, gapiąc się na nią. Może całą minutę, zanim wreszcie zdołałam wydusić:

- Ee, panie profesorze. Nie znam tego utworu. Profesor Le Blanc, z ramionami skrzyżowanymi na piersi, siedział na stołku obok pianina. Odłożył palmtop i przyglądał mi się bardzo uważnie. Fakt, że istotnie był dość przystojny, wca­le nie czynił tej sytuacji znośniejszą. Przypominał trochę jastrzę­bia, który zatacza coraz ciaśniejsze kręgi nad polem kukurydzy, każąc się zastanawiać, co takiego upatrzyło sobie głupie ptaszy­sko. Może mysz, a może rozkładające się ciało człowieka?

Profesor Le Blanc powiedział, wymawiając słowa powoli i wyraźnie:

- Wiem, Jess, że nie znasz tego utworu. Chcę się przeko­nać, czy potrafisz go zagrać.

Gapiłam się w nuty.

- Dobrze - odezwałam się po chwili. - Pewnie potrafiła­bym. Czy mógłby pan mi to najpierw zanucić?

Nie wydawał się zaskoczony moją prośbą. Potrząsnął gło­wą, tak że jego dość długie kręcone włosy - na pewno dłuższe od moich - rozsypały się w nieładzie.

- Nie - odparł. - Nie mam zwyczaju nucić. Zaczynaj, proszę. Poruszyłam się niespokojnie na krześle.

- Tylko że - wyjaśniłam - nasz nauczyciel muzyki zwykle najpierw nuci cały utwór i ja naprawdę...

- Aha!

Profesor Le Blanc wrzasnął tak głośno, że o mało nie upu­ściłam fletu. Wycelował we mnie Oskarżycielsko długi palec.

- Ty - powiedział ni to triumfalnie, ni to ze zgrozą - nie potrafisz czytać nut.

Poczułam, że moje uszy stają się różowe, jak przedtem uszy Karen Sue. Nawet nie różowe. Czerwone. Uszy mi płonęły. Twarz mi płonęła. Klasa była klimatyzowana do tego stopnia, że można by siedzieć w ciepłej kurtce, ale ja się topiłam z go­rąca.

- To nieprawda - powiedziałam, siląc się na obojętny ton. Żaden problem z twarzą czerwoną jak wóz strażacki. - Ta nuta, na przykład - wskazałam - to ósemka. A ta, tam, to cała nuta.

- A to? - zapytał profesor Le Blanc. - Co to za nuta? Skuliłam się. Ale wpadka.

- Panie profesorze - powiedziałam. - Nie muszę czytać nut. Wystarczy, że raz wysłucham melodii, a...

- . ..potem potrafię ją zagrać. Tak, tak, wiem. Wiem wszyst­ko o takich jak ty. Takich wystarczy - że - raz - usłyszę - i - już - wiem. - Potrząsnął głową z obrzydzeniem. - Czy profesor Alistair wie o tym?

Poczułam, jak stopy pocą mi się w pumach, tak mnie przeraził.

- Nie - odparłam. - Nie powie mu pan, prawda?

- Nie powiem? - Profesor Le Blanc poderwał się ze stołka. - Mam nie mówić dyrektorowi Alistairowi, że jedna z wycho­wawczyń jest muzyczną analfabetką?

Ostatnie słowo wywrzeszczał. Każdy, kto by akurat prze­chodził korytarzem, mógł to usłyszeć. Odezwałam się cichutko:

- Proszę, profesorze Le Blanc. Niech mnie pan nie wydaje. Nauczę się czytać ten utwór. Przyrzekam.

- Nie chcę, żebyś się nauczyła czytać ten utwór. - Profesor Le Blanc przemierzał teraz pokój wzdłuż i wszerz. Jako że po­mieszczenie miało jakieś dwa metry na dwa, dużo się nie nacho­dził. - Powinnaś umieć odczytać dowolny utwór. Jak możesz być tak leniwa? To, że jesteś w stanie zagrać utwór po jednokrot­nym wysłuchaniu, ma stanowić wymówkę, żeby się nigdy nie nauczyć nut? Powinnaś się wstydzić. Powinnaś wrócić tam, skąd przyszłaś, i pracować w supermarkecie jako torbowa.

Oblizałam wargi. Zrobiłam to mimowolnie. Kompletnie mi zaschło w ustach.

- Ee... panie profesorze? - wykrztusiłam.

Nadal chodził tam i z powrotem, dysząc przy tym ciężko. W szkole kazali nam przeczytać książkę o jednym facecie o imie­niu Heathcliff, któremu podobała się głupia gęś o imieniu Ca­thy, która go nie znosiła i, słowo daję, profesor Le Blanc przy­pominał mi tamtego Heathcliffa. Też się tak indyczył bez sensu.

- Co? - ryknął w moją stronę. Przełknęłam ślinę.

- Pakowaczka. - Spojrzał na mnie, nie rozumiejąc. - Powiedział pan, że powinnam pracować jako torbowa. Ale mówi się: pakowaczka.

Profesor Le Blanc wskazał drzwi.

- Precz! - zaryczał.

Byłam w szoku. To nie w porządku. Na filmach, kiedy oka­zuje się, że bohater nie umie czytać, wszyscy mu współczują i próbują biedakowi pomóc. Tak jak Jane Fonda pomogła Ro­bertowi De Niro na tym strasznie nudnym filmie, który musia­łam kiedyś obejrzeć z mamą. Nie mogłam uwierzyć, że profe­sor Le Blanc może być taki niewrażliwy. Mój przypadek, jak się tak bliżej zastanowić, był głęboko tragiczny.

Postanowiłam zaapelować do jego uczuć... jeśli w ogóle miał jakieś uczucia, w co zwątpiłam.

- Profesorze - powiedziałam. - Proszę posłuchać. Wiem, zasługuję, żeby mnie wyrzucono i w ogóle, ale częściowo właś­nie dlatego zdecydowałam się tu przyjechać. To znaczy, zdaję sobie w pełni sprawę, że moja nieumiejętność czytania nut ha­muje mój rozwój artystyczny i miałam nadzieję, że tutaj zyskam szansę, żeby to, no, wie pan, naprawić.

Absolutnie nie wierzyłam, że da się nabrać na tę gadkę, ale ku mojej nieopisanej uldze, dał się. Nie mam pojęcia, dlaczego. Może dlatego, że się cała trzęsłam. Nie ze zdenerwowania. To znaczy denerwowałam się, ale nie aż tak. Podgrzewany bufet nie napawał mnie aż takim przerażeniem. Trzęsłam się, bo w klasie było jakieś dziesięć stopni.

Jednak profesor Le Blanc uznał chyba, że dostatecznie mnie nastraszył, bo w końcu obiecał, że nie naskarży Alistairowi. Chociaż nie przyszło mu to łatwo. Potem oświadczył, że jego plan zajęć jest kompletnie wypełniony i w związku z tym nie ma czasu, żeby mnie uczyć nut i przygotowywać do występu na uroczystość zakończenia. A ja na to, że wcale nie chcę brać udziału w tym kretyńskim koncercie. Profesor się obruszył, bo ten koncert miał być uwieńczeniem naszej sześciotygodniowej pracy na obozie.

W końcu ustaliliśmy, że będziemy się spotykać trzy razy w tygodniu o siódmej rano - tak, o siódmej rano - żebym się nauczyła, co koniecznie potrzebne. Usiłowałam mu wytłuma­czyć, że o siódmej rano odbywa się kąpiel morsów i jest to akurat jedyny moment, kiedy mogę wziąć kąpiel, ale to go nie wzru­szyło.

Boże. Muzycy. Chimeryczni do przesady.

Siedząc w Brzozowej Chatce, myśląc o tym, jak o mało nie wyleciałam z pracy i snując opowieść o Paulu Hucku, zastano­wiłam się, ile z tych dzieci, które mnie teraz słuchają, wyrośnie na takiego profesora Le Blanc. Prawdopodobnie wszystkie. Zro­biło mi się smutno. Bo nie wydaje się, żeby w ogóle miały szan­sę wyrosnąć na kogoś innego, skoro wolno im się było bawić tylko dwie godziny dziennie.

Z wyjątkiem, naturalnie, Shane'a. Shane, jedyny spośród uczestników obozu Wawasee, który mógłby pewnego dnia, gdy­by chciał, zarabiać na życie jako muzyk, miał to gdzieś. Nie chciał się poświęcić muzyce. Chciał zostać piłkarzem.

Mogłam go do pewnego stopnia zrozumieć. Wiedziałam, jakim obciążeniem jest dar, o który się nie prosiło.

- ...tak więc Paul Huck podejmował się prostych prac w okolicy - ciągnęłam - takich, jak koszenie trawników i sprzą­tanie podwórek latem oraz cięcie drewna na opał zimą. Prawie nie zwracano na niego uwagi, a jeśli już, to uznawano, że jest w sumie sympatycznym facetem. Może niekoniecznie takim, który ma dobrze poukładane pod sufitem...

Zerknęłam na Scotta i Dave'a. Siedzieli na parapecie. Za parę minut, na mój sygnał, jeden z nich zakradnie się do kuchni, żeby powiedzieć swoją kwestię.

- Ale tak naprawdę w głowie Paula Hucka działo się mnó­stwo - powiedziałam. - Ponieważ Paul Huck, wykopując pień­ki drzew na podwórku czy wykonując jakąś inną pracę, obser­wował ludzi. A najbardziej lubił się przyglądać dziewczynie o imieniu Claire, która latem codziennie wchodziła na dach nad gankiem, żeby opalać się w kusym bikini.

Denerwujące, jak do swoich opowieści wprowadzałam, mimo woli, prawdziwe osoby. W wersji taty dziewczyna nazywała się Debbie. Ale mnie bardziej pasowała Claire Lippman, która w przyszłym roku miała skończyć nasze liceum.

- Paul zadurzył się w Claire - opowiadałam. - I to jak! My­ślał o niej każdego rana, jedząc śniadanie. Myślał o Claire, ko­sząc trawę po południu. Myślał o Claire, jedząc spóźniony obiad wieczorem. Myślał o Claire, leżąc w łóżku po długim dniu pra­cy. Paul Huck myślał o Claire przez cały czas.

Ale - popatrzyłam na wszystkie twarze zwrócone w moją stronę - Claire Lippman nie myślała o Paulu Hucku przy śnia­daniu. Nie myślała o nim, opalając się nad gankiem każdego popołudnia. Nie myślała o nim przy obiedzie i z pewnością nie myślała o nim, zanim zasnęła wieczorem w łóżku. Claire Lipp­man w ogóle nie myślała o Paulu Hucku, ponieważ ledwie pa­miętała, że ktoś taki istnieje. Dla Claire Paul był jedynie robot­nikiem, który na wiosnę wyrzucał z komina gniazda wiewiórek oraz usuwał martwe oposy z dekoracyjnej studzienki na po­dwórku. I to wszystko.

Czułam, jak dzieci robią się niespokojne. Nadszedł czas, żeby przejść do okropnego sedna.

- Paul - oznajmiłam słuchaczom - nie mógł dłużej tego znieść. Wiedział, że jeśli ma zdobyć serce Claire, musi działać. Tak więc pewnego wiosennego dnia, kiedy czyścił rynny w jej domu, wpadł na pewien pomysł. Postanowił jej powiedzieć, co czuje.

Akurat wtedy, kiedy o tym pomyślał, Claire pojawiła się w pokoju za oknem tuż koło niego. Paul uznał, że to idealna oka­zja, żeby z nią porozmawiać. Już miał zapukać do okna, kiedy Claire zaczęła się rozbierać. - Rozległ się chichot, który puści­łam mimo uszu. - Wiecie, to była łazienka i Claire zamierzała właśnie wziąć prysznic. Nie zauważyła Paula za oknem... A Paul, no cóż, nie wiedział, co zrobić. Nigdy przedtem nie widział na­giej kobiety, a co dopiero Claire, miłości swojego życia. Więc po prostu zastygł na tej drabinie, nie był w stanie się poruszyć.

Kiedy więc Claire przypadkiem spojrzała w okno i zobaczy­ła Paula, przeraziła się i krzyknęła tak głośno, że Paul o mało nie spadł z drabiny.

Ale Claire nie przestała krzyczeć. Wrzeszczała dalej, aż usły­szeli ją wszyscy sąsiedzi. Spojrzeli w górę, zobaczyli Paula Hucka gapiącego się w okno łazienki Claire Lippman i... No cóż, nie wiedzieli, że Paul czyścił rynny. Dla nich był zawsze dziw­nym facetem, który w wieku dwudziestu paru lat wciąż miesz­ka z rodzicami i ma rozum dziewięcioletniego dziecka. Wiado­mo, co takiemu przyjdzie do głowy? Więc ludzie na dole też podnieśli wrzask, a Paul tak się przestraszył, że zeskoczył z dra­biny i zaczął uciekać ile sił w nogach.

Paul nie miał pojęcia, co złego zrobił, ale wyobraził sobie, że to musiało być bardzo, bardzo złe, skoro rozgniewał aż tylu ludzi. Wiedział też, że ktoś pewnie wezwie policję, a policja za­bierze go do więzienia. Więc Paul nie wrócił do domu, bo my­ślał, że tam przede wszystkim będą go szukać. Pobiegł za mia­sto, gdzie była jaskinia. Nikt nie odważał się do niej wchodzić, bo mieszkały w niej nietoperze i inne podejrzane stworzenia. Paul jednak bardziej bał się policji niż nietoperzy, więc schował się w jaskini.

Teraz, kiedy Claire uspokoiła się, zdała sobie sprawę, co na­prawdę zaszło, i zrobiło jej się głupio. Nie przyznała jednak gło­śno, że się pomyliła - że sama prosiła Paula o wyczyszczenie rynien i że Paul właśnie dlatego stał na drabinie. Nie chciała robić z siebie idiotki. Zatrzymała więc tę informację dla siebie i pozwoliła, by ludzie nadal myśleli, że Paul ją podglądał.

Opisałam dalej, jak Paul, śmiertelnie przerażony, siedział w jaskini. Siedział całą noc i cały następny dzień, i następną noc także. Mówiłam o tym, jak rodzice Paula martwili się o niego. Wezwali na pomoc policję, ale to tylko pogorszyło sprawę, bo kiedy Paul wyszedł z jaskini, żeby sprawdzić, czy ludzie nadal go szukają, zobaczył przejeżdżający samochód szeryfa. Schował się jeszcze głębiej w jaskini.

- Kiedy chciało mu się pić, pił wodę spływającą ze skały. Ale w jaskini nie było pożywienia - powiedziałam. - A Paul nie mógł wyjść, żeby coś sobie kupić, bo zostałby schwytany. W końcu tak bardzo zgłodniał, że po prostu stracił rozum. Zobaczył nie­toperza, złapał, oderwał mu głowę i pożarł go na surowo.

Słuchacze wydali pomruk dezaprobaty.

To był, jak wyjaśniłam chłopcom, początek jego szaleństwa. Żywił się wyłącznie wodą z jaskini i mięsem nietoperzy. Schudł okropnie i wyrosła mu długa, zmierzwiona broda. Nie mógł myć włosów, bo nie miał żadnego szamponu, więc pełno w nich było brudu i patyków. Ubranie podarło się na nim i wisiało w strzępach. Nie mógł się jednak zdecydować na opuszczenie jaskini, tak bardzo wstydził się tego, co rzekomo zrobił Claire.

- Mijał czas. Nadeszła zima. Wkrótce Paulowi skończyły się nietoperze. Nie miał wyboru, musiał zacząć wychodzić. Nocą wypuszczał się do miasta i grzebał w śmieciach. Wyszuki­wał stare kości od kurczaka i zepsute mleko. Dzięki temu nie umarł z głodu. Czasami widywały go małe dzieci, które budziły się w nocy. Następnego dnia rano opowiadały rodzicom o dziw­nym, długowłosym człowieku, a rodzice zwykle odpowiadali: „Przestań zmyślać”.

Dzieci jednak wiedziały, że mają rację.

Mijały lata. Pewnej nocy Paul Huck znalazł przypadkiem w śmieciach starą gazetę. Gazety niespecjalnie interesowały Pau­la Hucka w związku z tym, że nie bardzo umiał czytać. Ale w tej było zdjęcie. Przyjrzał mu się w świetle księżyca i stwierdził, że przedstawia jego dawną miłość, Claire Lippman. Nie potrze­bował czytać, żeby zorientować się, dlaczego zdjęcie Claire za­mieszczono w gazecie. Dziewczyna miała na sobie suknię ślub­ną i welon. Claire Lippman wyszła za mąż.

Paul, szalony, nie myślał już jak normalna osoba - zwłaszcza że i przedtem miał nie wszystkie klepki w porządku. Na skutek diety złożonej z nietoperzy i odpadków, którymi żywił się przez ostatnich parę lat, jego stan pogorszył się znacznie. Tak więc to, co Paulowi wydawało się znakomitym pomysłem - a mianowi­cie, że powinien dać Claire prezent ślubny na dowód, że nie żywi urazy - normalnej osobie nie przyszłoby do głowy.

Co gorsza - powiedziałam - Paul zaczął chodzić po podwór­kach w całym mieście, zrywając wszystkie róże, jakie mu wpa­dły w ręce. Robił to, oczywiście, w środku nocy. Dzieci budziły się, wyglądały przez okno i mówiły: „O, znowu przyszedł Paul Huck” i zastanawiały się, na co mu te róże.

Paul zaś zebrał wszystkie róże i ułożył je na ganku przed domem Claire Lippman, tak żeby od razu je zobaczyła, jak tyl­ko rano wyjdzie z domu.

Wtedy właśnie - oznajmiłam - zdarzyło się po raz pierwszy, że obudził się jakiś dorosły i usłyszał Paula Hucka. To był mąż Claire, Simon, który nie pochodził z tego miasta. Nie wiedział, kim był Paul Huck. Kiedy zszedł na dół do kuchni, żeby napić się mleka, zobaczył wielkiego, kudłatego mężczyznę, pokryte­go brudem i krwią, bo kolce róż pokłuły Paula na całym ciele, stojącego przed drzwiami. Simon nie namyślał się długo. Zła­pał, co było pod ręką - a był to nóż do krojenia mięsa - otworzył drzwi i zapytał: „Kim ty, do diabła, jesteś?”.

Paul był zaskoczony, że ktoś do niego przemawia - nie sły­szał ludzkiej mowy od pięciu długich lat. Aż podskoczył i okrę­cił się w miejscu. Simon nie zrozumiał, że Paul się po prostu przestraszył. Sądził, że ten ogromny, włochaty, zakrwawiony człowiek zaraz się na niego rzuci. Więc cisnął nóż, który trafił Paula pod brodę i traach... uciął mu głowę. Paul Huck przestał żyć.

W pokoju zapadła cisza.

Opowiedziałam, jak mąż Claire, przerażony tym, co zrobił, wbiegł do środka, żeby wezwać policję. Claire usłyszała hałas i zeszła na dół. Wyszła na ganek. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczy­ła, były róże. Drugą - wielkie, pokryte krwią ciało, leżące wśród kwiatów. Ostatnią - na wpół zagrzebana w różach głowa.

Pomimo długiej brody i wywróconych oczu Claire rozpo­znała Paula Hucka. Róże w połączeniu z ciałem Paula Hucka dały jej rozwiązanie zagadki. Zrozumiała, że jej mąż zabił właś­nie niewinnego człowieka, który przez ostatnie pięć lat żył z jej powodu jak zwierzę.

- Claire nie pozwoliła Simonowi zadzwonić na policję. Wy­tłumaczyła mu, że zabił zupełnie niewinnego człowieka. Paul nie chciał wyrządzić nikomu najmniejszej krzywdy. Jeśli wieść o tym, co się stało, przekonywała, rozniesie się po miasteczku - gdzie jej mąż jest szanowanym chirurgiem - ich życie legnie w gruzach. Przekonała Simona. Powiedziała jeszcze, że muszą ukryć ciało i udawać, że wszystko jest w porządku.

Simonowi to było nie w smak, ale zależało mu na utrzyma­niu wysokiej pozycji w hierarchii społecznej miasteczka. Tak więc doszli do porozumienia: on miał się pozbyć ciała, a Claire głowy.

Claire zgodziła się. Kiedy więc Simon zawijał ciało Paula w koce - żeby nie zakrwawiło nowego samochodu w drodze nad jezioro, gdzie zamierzał je utopić - Claire wzięła głowę i ukryła ją w pierwszym miejscu, które jej przyszło na myśl: na dnie studzienki na podwórku.

Kiedy Simon wrócił znad jeziora, oboje uprzątnęli krew i ró­że. Potem, kompletnie wyczerpani, położyli się spać.

Przez pierwsze dni wszystko szło dobrze. Nikt w miastecz­ku, poza dziećmi, od pięciu lat nie widział Paula Hucka, więc nie zauważono, że nagle zniknął. Claire i Simon zdołali niemal zapomnieć o tym okropnym wydarzeniu. Zdawało się, że ich życie wróci do normy.

Aż do pierwszej pełni księżyca po morderstwie. Claire i Si­mon obudzili się w nocy, słysząc głośne jęki dobiegające z po­dwórka. Najpierw sądzili, że to wiatr. Ale w tym upiornym za­wodzeniu dały się wyróżnić słowa: „Gdzie... jest... moja... gdzie... moja...?”

Próbowali sobie wmawiać, że im się wydaje. Ale potem dziwne dźwięki rozległy się bliżej i wyraźnie usłyszeli: „Gdzie jest moja głowa?” Claire i Simon wyskoczyli z łóżek, założyli szlafroki i pognali w dół po schodach. Wyjrzeli na podwórko i zobaczyli coś przerażającego. W świetle księżyca stało bezgło­we ciało Paula Hucka, oblepione wodorostami i ociekające wodą, lamentując: „Gdzie... jest... moja... głowa?” A z głębi studni coś odpowiedziało: „Na... dnie... studni!”

Claire z mężem oszaleli ze strachu. Uciekli z domu tej sa­mej nocy i nigdy nie wrócili, nawet po rzeczy. Wynajęli firmę, która sprowadziła ich dobytek. Wystawili dom na sprzedaż.

- Ale wiecie co? - popatrzyłam po majaczących w słabym świetle latarki twarzach. - Nikt nie kupił tego domu. Jakby wszyscy czuli, że coś jest nie tak. Nikt go nie kupił i powoli, powoli, dom obrócił się w ruinę. Wandale wrzucali kamienie przez okna, zalęgły się szczury, a nietoperze, takie jak te, który­mi kiedyś żywił się Paul Huck, zamieszkały na strychu. Do dziś dnia jest pusty. Nocami, przy pełni księżyca, jeśli wyjdziecie na podwórko, wciąż możecie usłyszeć, jak jęczy wiatr, a może Paul Huck: „Gdzie... jest... moja... głowa?”

Z ciemnej kuchni dobiegło głuche zawodzenie: „Na... dnie... studni!”

Chłopcy wrzasnęli ze strachu. Scott, uśmiechając się od ucha do ucha, wyłonił się z kuchni. Frontowe drzwi otworzyły się z trzaskiem i blady jak ściana, zadyszany Shane zawołał od progu:

- Słyszeliście to? Słyszeliście? To on, to Paul Huck! Przy­szedł po nas! Proszę, nie każ mi spać na zewnątrz, już będę grzeczny, przysięgam!

Od tej chwili zaczęłam trochę lepiej rozumieć - tylko tro­chę lepiej - jak to możliwe, że ten okropny Shane potrafi tak cudownie grać.

9

Kiedy obudziłam się rano następnego dnia, wiedziałam, gdzie jest Keely Herzberg.

Tę informację musiałam na razie zachować dla siebie. Nie mogłam pobiec do gabinetu Pameli i powiedzieć jej, co wiem. Jeszcze nie teraz. Chciałam zorientować się w sytuacji. Musia­łam być pewna, że Keely chce, aby ją odnaleziono.

A dzięki Paulowi Huckowi wiedziałam, jak się do tego zabrać.

No, niezupełnie dzięki Paulowi Huckowi. Dzięki temu, że poprzedniego wieczoru gościłam u siebie Scotta, Dave'a i dzie­ciaki, sporo się dowiedziałam o telefonach. Okazało się, że wszy­scy wychowawcy mają telefony komórkowe. Poważnie. Wszy­scy, z wyjątkiem Ruth i mnie... i Karen Sue Hanky, jak sądzę, jako że Karen nigdy nie zrobiłaby czegoś, co można by uznać za łamanie regulaminu.

Nie wiem, dlaczego Ruth i ja tak bardzo odstajemy. Chyba jesteśmy jedynymi szesnastoletnimi dziewczynami w Indianie, które nie mają komórki. Chyba coś jest nie tak z naszymi rodzi­cami? Przecież powinni nam kupić telefony, prawda? Żebyśmy na przykład mogły ich zawiadomić, gdybyśmy chciały później wrócić, czy coś.

Tyle że my z Ruth nigdy nie wracamy późno, bo nigdzie nas nie zapraszają. To dlatego, że jesteśmy świruskami z orkiestry. Och, i z powodu moich „problemów”, tak mi się wydaje.

Ale wszyscy pozostali wychowawcy na obozie mieli komór­ki. Dzwonili i odbierali telefony przez cały dzień. Przestawiali je po prostu na wibrowanie i odbierali poza zasięgiem wzroku Pameli i dyrektora Alistaira.

Przy śniadaniu Scott i Dave - niewymownie wdzięczni za to, że przestraszyłam ich podopiecznych, którzy teraz spełniali grzecznie wszystkie polecenia, z pójściem spać włącznie - ocho­czo zaproponowali mi swoje komórki.

Wzięłam telefon Dave'a, ponieważ miał mniej guzikowi ro­bił wrażenie mniej skomplikowanego. Potem wymknęłam się z jadalni i poszłam do Jamy, gdzie o tej porze nie było żywego ducha. Wydawało mi się, że tam powinien być dobry odbiór...

I miałam nadzieję, że federalni nie zdołają mnie tam nakryć, jeśli nadal mnie szpiegowali.

Po pięciu sygnałach Rob wreszcie odebrał.

- Cześć, to ja - powiedziałam. A potem, na wypadek, gdyby tłumy dziewcząt dzwoniły do niego przed dziewiątą rano, do­dałam: - Jess.

- Wiem, że to ty - powiedział Rob. Nie wydawał się wcale śpiący. Zwykle otwiera warsztat wuja, więc wstaje dość wcze­śnie. - Co słychać? Jak tam śpiewy chóralne?

- To obóz dla instrumentalistów, nie śpiewaków. - Wszystko jedno. Co u ciebie?

Nie wiem dlaczego, ale głos Roba sprawia, że zaczynam się trząść, tak samo jak w przeklimatyzowanej klasie poprzedniego dnia... tylko że trzęsę się w środku, nie na zewnątrz. Nie wiem. Ale żywię uzasadnione podejrzenia, że ta przypadłość zaczyna się na literę M.

Chociaż, z drugiej strony, nie ma najmniejszego sensu za­kochiwać się w chłopaku, który w sposób oczywisty nie chce mieć ze mną nic wspólnego. Dlaczego nie chce uwierzyć, że jesteśmy dla siebie stworzeni? Przecież poznaliśmy się podczas odsiadki. Czy trzeba coś jeszcze dodawać?

- Wszystko w porządku - odparłam. - Tylko mam jeden drobny problem.

- Tak? O co chodzi?

Próbowałam sobie wyobrazić, jak Rob wygląda teraz, kiedy siedzi w kuchni - mają z mamą tylko jeden telefon, który znaj­duje się w kuchni. Wyobraziłam go sobie w dżinsach. Nigdy nie widziałam, żeby nosił inne spodnie. Nic nie szkodzi, bo jest mu w nich świetnie. Tak, jakby jego siedzenie zostało specjalnie zaprojektowane po to, aby opinała je para levisów, a jego szero­kie ramiona zarysowane tak, aby efektownie wypełniały skórza­ną kurtkę do jazdy na motocyklu.

Na resztę jego osoby też da się patrzeć bez obrzydzenia.

- Dobrze - powiedziałam, starając się nie pamiętać, jak jego ciemne kręcone włosy, które zazwyczaj proszą się o fryzjera, opadły na mój policzek ostatnim razem, kiedy pozwolił mi się pocałować. To było tak dawno temu. Och, Boże, dlaczego nie mogę być parę lat starsza?

- Posłuchaj - powiedziałam. - Jest taka sprawa... - Opo­wiedziałam mu, w skrócie, o Jonathanie Herzbergu. - No więc - zakończyłam - ktoś mnie musi podwieźć do Chicago, żebym sprawdziła na miejscu, jaka jest sytuacja. Wiem, że ty pracujesz, ale tak się zastanawiałam, czy jakbyś miał dzień wolny, to nie mógłbyś...

- Mastriani - powiedział. Nie złościł się ani nic, mimo że próbowałam go wykorzystać... i to się jaskrawo rzucało w oczy. - Jesteś o cztery godziny drogi stąd.

Skrzywiłam się. Miałam nadzieję, że przypomni sobie o tym dopiero wtedy, jak się zgodzi. Widzicie, wyobrażałam sobie, ob­myślając tę rozmowę, że Rob tak się podnieci telefonem ode mnie, że od razu wskoczy na motor i zjawi się na obozie, nie zadając zbędnych pytań.

W prawdziwym życiu mężczyźni jednak zadają pytania.

- Wiem, że to daleko - powiedziałam. Głupia. Czego się spodziewałaś? Powiedział, że nie chce z tobą chodzić. Kiedy to się przebije do twojej tępej mózgownicy? - Wiesz co? - ode­zwałam się po chwili. - Nie szkodzi. Poproszę kogoś innego...

- Nie podoba mi się to - powiedział Rob. Myślałam, że nie podoba mu się pomysł, że kto inny mnie zawiezie, i rozanieliłam się na chwilę, ale potem Rob dodał: - Dlaczego, u diabła, twój brat powiedział temu facetowi, gdzie jesteś?

Westchnęłam. Rob nie miał nigdy okazji poznać Douglasa. Ani też nikogo z mojej rodziny, skoro już o tym mowa, z wyjąt­kiem taty, z którym rozmawiał tylko raz przez jakąś minutę. Nie sądzę, żeby któreś z rodziców przyjęło z zachwytem wiadomość, że zakochałam się w chłopaku poznanym w szkole podczas od­siadki.

Albo że powodem, dla którego nie chodzimy ze sobą, jest fakt, że Rob ma kuratora i nie chce się narażać, spotykając się z małoletnią.

Słowo daję, moje życie strasznie się skomplikowało.

- Skąd wiesz - ciągnął Rob - czy to nie pułapka zastawiona przez tych agentów, którzy cię śledzili? Mogli to ukartować, Mastriani. Niewykluczone, że chcą cię przyłapać na kłamstwie, przekonać się, że nadal masz te zdolności.

- Wiem - powiedziałam. - Dlatego chcę sprawdzić sytu­ację. Poproszę kogoś innego, żeby mnie podwiózł. Drobiazg.

- A Ruth? - Rob spotkał Ruth tylko raz albo dwa razy. Kie­dyś nazwał ją tłustym kurczakiem, ale szybko się nauczył, że nie lubię, kiedy ktoś się źle wyraża o mojej najlepszej przyja­ciółce. Także Ruth nie pozwalam nazywać Roba tak, jak nazywa wszystkich, którzy mieszkają poza granicami miasta: wsiokiem.

Jeśli kiedyś zacznę z Robem chodzić na poważnie, z pewnością dojdzie między nimi do drobnych starć. - Czy Ruth nie może cię zabrać?

- Nie. - Nie chciałam mu opowiadać, jak to Ruth nie spraw­dza się w sytuacjach kryzysowych. - Słuchaj, nie przejmuj się. Znajdę kogoś. To drobiazg.

- Co to znaczy: znajdziesz kogoś? - Rob wydawał się roz­drażniony, zupełnie bezpodstawnie. Nie jest w końcu moim chłopakiem, prawda? - Kogo znajdziesz?

- Jest tu trochę ludzi - wyjaśniłam - z samochodami. Mu­szę się po prostu dowiedzieć, kto będzie mógł mnie podrzucić.

Na szczycie schodów prowadzących do Jamy ukazał się nie­spodziewanie Dave. Na mój widok zawołał:

- Hej, Jess, skończyłaś? Muszę zabrać moich chłopaków na muzykę.

- Och - zawołałam. - Jedną chwileczkę. Słuchaj, muszę iść - powiedziałam do telefonu. - Ten chłopak pożyczył mi tele­fon, ale teraz muszę go oddać, bo on idzie na zajęcia.

- Co za chłopak? - zapytał Rob. - Tam jest jakiś chłopak? Myślałem, że to obóz dla dzieci.

- Tak - powiedziałam. Czy wyobraźnia mnie poniosła, czy jego głos brzmiał... no, niepewnie? - Ale są wychowawcy i róż­ni tacy.

- Co robi jakiś chłopak - dopytywał się Rob - jako wycho­wawca na obozie muzycznym dla małych dzieci? Chłopcy mogą zajmować się czymś takim?

- No pewnie. Poczekaj chwilę. - Zerknęłam na Dave'a. - Hej, Dave - zawołałam. - Masz samochód, prawda?

- Tak - odparł Dave. - A co? Zamierzasz stąd zwiać? Do telefonu powiedziałam:

- Wiesz co, Rob? Myślę, że... Ale Rob nie dał mi dokończyć.

- Przyjadę po ciebie o pierwszej - powiedział szybko. Ja na to, kompletnie skołowana:

- Co?

- Będę o pierwszej - powtórzył Rob. - Gdzie się spotkamy? Powiedz, jak tam dojechać.

Ogłupiała ze zdumienia, wytłumaczyłam mu, jak trafić na miejsce i umówiłam się z nim na zakręcie drogi tuż za główną bramą do obozu. Potem wyłączyłam się, zachodząc w głowę, co go skłoniło do zmiany zdania.

Wdrapałam się po schodach i oddałam Dave'owi telefon.

- Dzięki - powiedziałam. - Uratowałeś mi życie. Dave wzruszył ramionami.

- Naprawdę chcesz dokądś jechać? - Już nie - powiedziałam. - Myślałam...

Wtedy mnie olśniło. Zrozumiałam, dlaczego Rob tak obo­jętnie potraktował mój wyjazd na siedem tygodni i dlaczego znienacka zmienił zdanie w sprawie swojego przyjazdu:

Nie wiedział, że na obozie będą chłopcy.

Poważnie. Myślał, że na obozie będę ja i Ruth, jakieś dwie setki dzieciaków i tyle. Nie przypuszczał, że mogą tu być rów­nież chłopcy w moim wieku.

To było jedyne wyjaśnienie jego dziwacznego zachowania.

Ale i tak nie miało rąk i nóg. Zęby było prawdziwe, Rob musiałby mnie... no... lubić, a nie podejrzewałam go o to. Bo gdyby naprawdę mnie... no... lubił, nie przejmowałby się tak bardzo głupim kuratorem.

Chociaż, z drugiej strony, perspektywa więzienia nie należy do najprzyjemniejszych.

- Jess? Dobrze się czujesz?

Wzdrygnęłam się. Dave przyglądał mi się uważnie. Odpły­nęłam w świat marzeń i zapomniałam o jego obecności.

- Och - powiedziałam. - Tak. W porządku. Dziękuję. Nie, nie muszę nigdzie jechać. Wszystko dobrze.

Wsunął komórkę do kieszeni.

- Wiesz, Dave, co mi jest potrzebne? - zapytałam.

Potrząsnął głową.

- Nie. Co takiego? Wciągnęłam głęboko powietrze.

- Potrzebny mi jest ktoś, kto dzisiaj po południu mógłby mieć oko na moje dzieciaki - powiedziałam pośpiesznie. - Tyl­ko przez jakiś czas. Ja, eee, mogę być trochę zajęta.

Dave, w przeciwieństwie do Ruth, nie utrudniał sytuacji. Wzruszył ramionami i powiedział:

- Nie ma sprawy. Szczęka mi opadła.

- Naprawdę? Nie masz nic przeciwko temu? Parsknął lekceważąco.

- Nie. Dlaczego?

Ruszyliśmy razem w stronę stołówki. Kiedy podeszliśmy bliżej, zauważyliśmy, że większość mieszkańców Brzozowej Chatki zjadła śniadanie i stała przed budynkiem, przyglądając się jednemu z psów obozowych.

- To winogrono - mówił Shane do Lionela. - Zerwij je i zjedz.

- Nie sądzę, żeby to było winogrono - odparł Lionel. - Więc raczej tego nie zrobię, dziękuję.

- Nie, naprawdę. - Shane wskazał coś pod uchem psa. - W Ameryce winogrona rosną tutaj.

Kiedy podeszłam bliżej, zobaczyłam oczywiście, o czym rozmawiają. Koło psiego ucha wisiał wielki, napełniony krwią bąbel. Trochę przypominał winogrono, ale nie na tyle, żeby na­brać choćby najbardziej łatwowiernego cudzoziemca.

- Shane - powiedziałam ostro, aż podskoczył.

- Co? - Shane zwrócił na mnie niewinne niebieskie oczęta. - Nic takiego nie robiłem, Jess. Słowo.

Co za bezczelne kłamstwo. Aż mną zatrzęsło.

- Robiłeś - powiedziałam. - Próbowałeś namówić Lionela, żeby zjadł kleszcza.

Pozostali chłopcy zachichotali. Mimo że Shane tak się prze­straszył wczoraj wieczorem - skończyło się na tym, że pozwoli­łam mu spać w domku, nie miałam sumienia zostawić go na progu po tej historii z Paulem Huckiem - teraz wrócił do sta­rych zwyczajów.

Następnym razem zmuszę go do spania na tratwie, na środ­ku jeziora, przysięgam na Boga.

- Przeproś - rozkazałam. Shane na to:

- Nie rozumiem, dlaczego miałbym przepraszać za coś, cze­go nie zrobiłem.

- Przeproś - powtórzyłam. - A potem zdejmij biednemu psu tego kleszcza.

To był błąd. Powinnam była sama usunąć kleszcza.

Drugi błąd popełniłam, odwracając się plecami do chłop­ców, żeby zerknąć na Dave'a, który przysłuchiwał się naszej wymianie zdań z szerokim uśmiechem.

Zeszłej nocy wyznali mi ze Scottem, że wszyscy wycho­wawcy robią zakłady o wynik tej wojny nerwów między mną a Shane'em. Zakłady kształtowały się dwa do jednego na ko­rzyść Shane'a.

- Wybacz, Laj - eu - nel - usłyszałam głos Shane'a.

- Nie zapomnij o tym opowiedzieć - zwróciłam się do Dave'a - twojemu kole...

Ciszę poranka rozdarł nagły krzyk.

Obróciłam się w porę, żeby zobaczyć, jak Lionel w białej koszulce, poplamionej krwią, podnosi pięść i ładuje ją z całej siły w oko Shane'a. Podejrzewam, że celował w nos, ale chybił.

Shane zatoczył się do tyłu, wyraźnie bardziej zaskoczony niż poszkodowany. Mimo to, natychmiast wybuchnął dziecinnym, głośnym łkaniem i przyciskając dłonie do twarzy, zawył głosem, w którym brzmiało niebotyczne zdumienie i uraza:

- Uderzył mnie! Jess, on mnie uderzył!

- Bo on ścisnął bąbel, tak że krew prysnęła na mnie! - oświadczył Lionel, pokazując koszulkę.

- W porządku - powiedziałam, próbując nie zwrócić śnia­dania. - Wystarczy. Marsz do klasy, obaj.

Lionel, przerażony, zaprotestował:

- Nie mogę iść do klasy w takim stanie!

- Przyniosę ci czystą koszulkę - zapewniłam. - Pójdę do dom­ku, wezmę jakąś i przyniosę ci, kiedy będziesz na teorii muzyki.

Uspokojony, podniósł futerał z fletem i rzuciwszy ostatnie gniewne spojrzenie na Shane'a, powędrował do klasy. Shane nie doszedł tak łatwo do siebie.

- To była wpadka! - wrzasnął. - To mu się powinno liczyć za wpadkę, Jess, że mnie uderzył!

Spojrzałam na Shane'a, jakby mówił od rzeczy. Wydaje mi się, że w tym momencie rzeczywiście mu odbiło.

- Shane - powiedziałam. - Prysnąłeś na niego krwią z klesz­cza. Miał prawo cię uderzyć.

- To niesprawiedliwe - zawodził. - To niesprawiedliwe!

- Na Boga, Shane - powiedziałam lekko rozbawiona. - Do­brze, że przyjechałeś na obóz muzyczny, a nie piłkarski, skoro masz zamiar ryczeć za każdym razem, kiedy oberwiesz w oko.

To może nie było najmądrzejsze z mojej strony, zważywszy wszystkie okoliczności. Twarz Shane'a skurczyła się z emocji, ale nie umiem powiedzieć, czy było to zmieszanie, czy ból. Zdziwiło mnie, że zdołałam go urazić. Trudno było uwierzyć, że takie dziecko w ogóle można urazić.

- Nie chciałem przyjechać na ten głupi obóz - ryknął Shane. - Matka mnie zmusiła! Nie pozwoliłaby mi jechać na obóz fut­bolowy. Bała się, że połamię sobie te moje cholerne ręce i nie będę mógł grać na głupim flecie.

Zamurowało mnie. Ale teraz już rozumiałam, o co chodzi­ło matce Shane'a. Ten dzieciak urodził się muzykiem.

- Shane - odezwałam się łagodnie. - Twoja mama ma rację. Profesor Le Blanc również. Masz niewiarygodny talent. Nie wolno go zmarnować.

- Tak jak ty? - zapytał Shane cierpko.

- Co masz na myśli? - Potrząsnęłam głową. - Nie marnuję swoich zdolności muzycznych. To jeden z powodów, dla któ­rych tu jestem.

- Nie mówię o twoich zdolnościach muzycznych. Spojrzałam na niego uważnie. Wiedziałam, o czym mówi.

Aż za dobrze. Staliśmy, naturalnie, wśród ludzi. Wszyscy nam się przyglądali, słuchali, o czym mówimy. Jego wygłupy przy­ciągnęły spory tłum. Dzieci, które nie dotarły jeszcze na lekcje muzyki, i całkiem sporo wychowawców. Wszyscy obserwowali widowisko przed jadalnią. Pewnie nie zrozumieli jego aluzji. Ale ja tak.

- Shane - powiedziałam. - To nie w porządku.

- Taak? - parsknął. - A wiesz, Jess, co jeszcze jest nie w po­rządku? To, że moja mama zmusiła mnie do przyjazdu na obóz. I to, że nie ukarałaś Lionela!

Z tymi słowami odwrócił się na pięcie i puścił biegiem.

- Shane - zawołałam za nim. - Wracaj. Przysięgam, jeśli nie wrócisz, czeka cię noc na ganku w towarzystwie Paula Hucka...

Shane zatrzymał się, ale nie dlatego, że przejął się moją groźbą O nie. Zatrzymał się, bo wpadł z rozpędu na profesora Alistaira, dyrektora obozu, który musiał usłyszeć zamieszanie i wy­szedł sprawdzić, co się dzieje.

- Uufff - jęknął pan Alistair, kiedy Shane zaprawił go głową w żołądek. Złapał chłopca za ramiona, żeby się nie przewrócić razem z nim. Shane, jak wiecie, reprezentował raczej wagę cięż­ką.

- Co znaczą - zapytał dyrektor Alistair, popychając Shane'a w moją stronę - te dzikie wrzaski?

Zanim zdążyłam otworzyć buzię, Shane popatrzył na niego oczami bez łez - pod jednym rysował się wyraźnie siniejący obrzęk - i powiedział:

- Jeden chłopiec mnie uderzył, a moja wychowawczyni nic nie zrobiła, profesorze Alistair. - Po czym z łkaniem dodał: - Rany, jeśli mój tata się o tym dowie, wścieknie się jak...

Dyrektor Alistair spiorunował mnie wzrokiem zza szkieł okularów.

- Czy to prawda, młoda damo? - zapytał.

Jestem pewna, że zwrócił się do mnie per „młoda damo”, ponieważ nie pamiętał mojego imienia.

- Tylko częściowo - powiedziałam. - To znaczy, chłopiec rzeczywiście go uderzył, ale przedtem...

Dyrektor Alistair przejął jednak kontrolę nad sytuacją, za­nim zdołałam dokończyć wyjaśnień.

- Ty - zwrócił się do Dave'a stojącego w pobliżu z rozdzia­wionymi ustami - zabierz to dziecko do pielęgniarki, niech mu opatrzy oko.

Dave przybrał postawę na baczność.

- Tak jest - powiedział i spojrzawszy na mnie przepraszają­co, położył dłoń na ramieniu Shane'a, kierując go w stronę am­bulatorium. - Chodź, wielkoludzie.

Shane poszedł posłusznie, pociągając nosem... ale najpierw posłał mi triumfalne spojrzenie.

- Ty - dyrektor Alistair wycelował palcem w moją stronę - przyjdziesz do mojego gabinetu, aby omówić tę sprawę.

Moje uszy spąsowiały.

- Tak, proszę pana - wymamrotałam. Wtedy dopiero za­uważyłam w tłumie gapiów Karen Sue Hanky, na której ustach malował się uśmieszek złośliwej satysfakcji. Ależ miałam ocho­tę palnąć ją pięścią w tę szczurzą gębę!

- Ale nie wcześniej - ciągnął pan Alistair, spoglądając na zegarek - niż o pierwszej. Do tego czasu mam seminarium.

Nie mówiąc więcej ani słowa, odwrócił się i wszedł do jadalni.

Poczułam się, jakby na ramiona spadł mi ogromny ciężar. O pierwszej? No to koniec. Wyleją mnie jak w banku.

Ponieważ o pierwszej, rzecz jasna, w żaden sposób nie mo­głam spotkać się z dyrektorem. O pierwszej byłam już umówio­na w związku ze sprawą Keely Herzberg. Praca ma dla mnie duże znaczenie, owszem. Ale mała dziewczynka, którą być może po­rwano spod prawomocnej opieki rodzica, była jednak ważniejsza.

Pamiętacie, jak wspominałam, że moje życie strasznie się skomplikowało? No, tak. To była ta ostatnia kropla.

- Mówiłam ci - wycedziła Karen Sue Hanky, jak tylko Ali­stair się oddalił - że przemoc nie jest żadnym rozwiązaniem.

Łypnęłam na nią ponuro.

- Hej, Karen Sue - powiedziałam. Spojrzała na mnie nieufnie. - Co?

Uniosłam palec w geście, na widok którego wydała stłu­miony okrzyk i odeszła jak niepyszna.

Zauważyłam, że pozostali wychowawcy wydawali się roz­bawieni tym zajściem.

10

Spóźniał się. Stałam na poboczu drogi, a pot spływał mi po karku. Nie tylko tam zresztą. Między moimi piersiami utworzyło się całe jezioro. Mówię poważnie.

Nie było mi też za wygodnie w dżinsach.

Ale co miałam robić? W życiu nie wsiądę na motocykl w szortach. Jak byłam mała, oparzyłam sobie łydkę na rurze wy­dechowej. Do dziś pamiętam ten swąd spalonej skóry.

Na długiej wąskiej drodze grzało jak w piecu. Drzew, oczy­wiście, nie brakowało, a w związku z tym i cienia. Rany, obóz Wawasee to były głównie drzewa. Nie chciałam jednak stać pod drzewami, bo Rob mógłby mnie nie zauważyć i śmignąłby dalej. Stracilibyśmy cenny czas...

Właściwie to i tak nie miało znaczenia. Byłam pewna, że mnie wywalą, gdy nie stawię się na spotkanie z dyrektorem Alistairem. Mogłabym się założyć, że moje rzeczy, kiedy wrócę, będą czekały spakowane przed główną bramą. Plusk, plusk, „Titanicu”, prosto na dno i po krzyku, tra la la.

Pot spływał mi z włosów i zalewał oczy, kiedy wreszcie usły­szałam daleki odgłos motocykla. Rob nie należy do tych świ­rów, którzy zdejmują tłumik, więc jego indiana nigdy nie hała­suje na dziesięć kilometrów dookoła. Po prostu zwróciłam uwagę na dźwięk inny niż granie świerszczy w wysokiej trawie, a potem zobaczyłam Roba, jak pędzi w moją stronę.

Podniosłam rękę, żeby na pewno mnie zauważył. Nie mu­siałam, bo byliśmy jedynymi ludźmi na drodze, ale bałam się, że mógłby mnie wziąć za złudzenie optyczne. W taki przeraźli­wie upalny dzień, kiedy się patrzy na długą prostą szosę, wydaje się, że jest zalana wodą. Kiedy się podchodzi bliżej, woda' znika, jakby zdążyła wyparować... bo oczywiście nie było żadnej wody. To tylko jedno z tych złudzeń optycznych, o których mówią na fizyce.

Rob podjechał do mnie i postawił stopę na ziemi. Sprawiał wrażenie bardzo mocno zbudowanego chłopaka, jak drwal albo coś, tylko porządniej ubranego.

Zdjął kask i zmrużył w słońcu te swoje niebieskie oczy, tak jasne, że przypominały kolorem dym z rury wydechowej motocykla. Obrzuciłam wzrokiem jego zmierzwione włosy i mocno opalone przedramiona, i pomyślałam, że nie żałuję wszystkich złych przeżyć - porażenia piorunem, pułkownika Jenkinsa i tak dalej; warto było, bo dzięki temu mam najwspa­nialszego chłopaka, jakiego można sobie wyobrazić. No, w pewnym sensie.

- Hej, podróżniku - odezwałam się. - Podwiezie pan dziew­czynę?

Rob, jak to on, zmarszczył czoło w charakterystyczny spo­sób „tylko ze mną nie zaczynaj”, a potem otworzył bagażnik, w którym trzyma zapasowy kask.

- Wsiadaj - powiedział tylko.

Jakbym czekała na zaproszenie, chwyciłam kask, wpakowa­łam go sobie na głowę (starając się nie pamiętać o przepoconych włosach), a potem objęłam go w pasie i powiedziałam:

- Prujemy.

Rzucił mi ostatnie, na pół zniesmaczone, na pół rozbawio­ne spojrzenie i nałożył z powrotem kask. Ruszyliśmy.

Hej, nie pocałował mnie ani nic, ale „wsiadaj” też nie jest takie złe. Rob może jeszcze się we mnie nie zakochał, ale zjawił się, prawda? To nie bez znaczenia. Zadzwoniłam do niego rano i zażyczyłam sobie, żeby przyjechał do mnie na drugi koniec stanu. Cztery godziny drogi. Musiał pewnie znaleźć kogoś, kto by go zastąpił w pracy, i wyjaśnić wujkowi, dlaczego go nie bę­dzie. Musiał kupić benzynę do Chicago i z powrotem. Spędzi około dziesięciu godzin na motocyklu. Jutro będzie padał z nóg.

Ale przyjechał.

I chyba nie dlatego, że chodziło o taką ważną sprawę. Była, oczywiście, ważna, ale przecież nie robił tego dla Keely.

Przynajmniej... Boże mam nadzieję, że nie.

Mniej więcej o drugiej trzydzieści jechaliśmy już Lake Shore Drive. Miasto wydawało się rozświetlone i czyste, okna wie­żowców połyskiwały w słońcu. Na plażach panował tłok. Muzyka dobiegająca z przejeżdżających obok samochodów po­wodowała, że czułam się, jakbyśmy byli parą na filmie wideo albo w reklamie telewizyjnej. Może z powodu levisów. Oto my - dwoje niezwykle atrakcyjnych młodych ludzi - dobra, niech będzie, że tylko jedno z nas należało do tej kategorii. Ja prawdo­podobnie jestem jedynie akceptowalna. Mknęliśmy na indianie w słoneczny letni dzień. Czyż to nie fantastyczne?

Przypuszczam, że gdybyśmy zorientowali się od początku, że za nami jadą, byłoby jeszcze bardziej niesamowicie. Ale nie zorientowaliśmy się.

Niczego nie zauważyłam, bo właśnie przeżywałam epifa­nię, o jakiej uczyłam się na angielskim.

Tyle że moja epifania nie była rodzajem duchowego olśnie­nia czy czymś w tym rodzaju, ale uczuciem totalnego szczęścia, ponieważ obejmowałam właśnie wspaniałego chłopaka, w któ­rym kochałam się, jak mi się wydawało, od początku świata, i czułam jego cudowny zapach, zapach dezodorantu Coast i proszku do prania, w którym jego mama pierze koszulki, i w dodatku ten chłopak z pewnością coś we mnie widział, bo inaczej nie przyjechałby do mnie z tak daleka. Myślałam sobie, że chciałabym spędzić tak resztę życia: jeżdżąc po kraju na mo­tocyklu Roba, słuchając muzyki dobiegającej z samochodów, no i może zatrzymując się czasem, żeby coś przekąsić.

Nie wiem za to, o czym myślał Rob, że nie zauważył ogona w postaci białej półciężarówki. Może przeżywał jakąś swoją epi­fanię. Takie rzeczy się zdarzają.

W końcu musieliśmy zjechać z Lake Shore Drive, żeby do­trzeć do domu Keely. Stopniowo ruch się przerzedzał, a my i tak nie zauważyliśmy białego wozu za plecami. Nie jestem pewna, bo nie zwróciliśmy na to uwagi, ale wolę sobie wyobrażać, że trzymała się od nas w przyzwoitej odległości. Winnym wypad­ku... No cóż, inaczej nie da się tego wyjaśnić, jesteśmy krety­nami. Przynajmniej ja jestem.

W końcu wjechaliśmy w zadrzewioną uliczkę małych dom­ków. Wiedziałam, oczywiście, w którym znajdę Keely, ale po­prosiłam Roba, żeby zaparkował trzy domy dalej, tak na wszelki wypadek. O tym pamiętałam. Na to przynajmniej zwróciłam uwagę.

Staliśmy przed domem, w którym mieszkała Keely. To był zwykły dom. Miejski dom, więc raczej nie za szeroki. Z jednej strony domu biegła wąziutka alejka. Druga ściana przylegała do domu obok. Dom Keely, w przeciwieństwie do tego ostatniego, nie sprawiał wrażenia niedawno odnawianego. Obłaził z farby, co wyglądało żałośnie. Osiedle wydawało się nieco zaniedbane. Podwóreczek chyba w ogóle nie sprzątano. W wilgotnym kli­macie północnego Illinois trawa rośnie szybko i wymaga cią­głych zabiegów. Nikogo na tej ulicy, zdaje się, nie obchodziło, jak wysoko rośnie trawa na podwórku, ani też jakie śmieci leżą pośród tej trawy.

Może dlatego właśnie pozwala się trawie rosnąć. Żeby ukry­wała śmieci.

Rob, stojący obok mnie, stwierdził:

- Ładna melina. Skrzywiłam się. - Nie jest tak źle.

- Owszem, jest - powiedział.

- Dobra. - Wyprostowałam się. Wiatr osuszył mnie podczas jazdy, ale jeśli miałabym dłużej stać na rozgrzanym chodniku, znowu zalałabym się potem. - Nie ma na co czekać.

Otworzyłam furtkę w niskim, drucianym ogrodzeniu i wspięłam się po betonowych schodkach do drzwi domu. Nie zdawałam sobie sprawy, że Rob za mną idzie, dopóki nie się­gnęłam do dzwonka.

- Więc jaki dokładnie mamy plan? - zapytał, kiedy odezwał się dzwonek.

Ja na to:

- Nie ma żadnego planu.

- Genialnie. - Twarz Roba pozostała obojętna. - Uwielbiam takie sytuacje.

- Kto tam? - zapytał kobiecy głos zza zamkniętych drzwi. Kobieta nie wydawała się zachwycona najściem intruzów.

- Dzień dobry pani - zawołałam. - Ja nazywam się Ginger Silverman, a to mój przyjaciel, Nate. Jesteśmy studentami ostat­niego roku Chicagowskiej Szkoły Głównej i przeprowadzamy ankietę na temat stosunku rodziców do programów telewizyj­nych dla dzieci. Chcielibyśmy zapytać, czy moglibyśmy ewen­tualnie zadać pani kilka pytań na temat programów telewizyj­nych, które pani dzieci najbardziej lubią oglądać. To by zajęło najwyżej minutkę, a ogromnie by nam pani pomogła.

Rob spojrzał na mnie, jakbym się urwała z choinki.

- Ginger Silverman? Wzruszyłam ramionami.

- Ładnie brzmi. Potrząsnął głową.

- Nate?

- To też ładne.

Szczękały zasuwy. Kiedy drzwi się otworzyły, zobaczyłam za siatką wysoką wychudzoną kobietę w dżinsach obciętych nad kolanami i bluzce bez pleców. Musiała kiedyś farbować włosy, ale widocznie przestało jej na tym zależeć. Końce włosów były jasne, ale wyżej, do czubka głowy, ciemnobrązowe. Na czole rysowała się ciemna blizna w kształcie półksiężyca, długa na trzy centymetry. Z kącika jej ust, równie płaskich i pozbawionych ciała jak reszta jej osoby, zwisało cygaro.

Popatrzyła na nas z takim wyrazem twarzy, jakbyśmy przy­byli z obcej planety i namawiali ją do przystąpienia do Federacji Galaktycznej.

- Co takiego? - zapytała.

Powtórzyłam swoją gadkę o Chicagowskiej Szkole Głów­nej - kto by chciał sprawdzać, czy coś takiego w ogóle istniało? - i pracy na temat programów dla dzieci. Podczas gdy to mówi­łam, z cienia za panią Herzberg - jeśli to faktycznie była pani Herzberg, chociaż podejrzewałam, że tak - wyłoniła się mała dziewczynka i objąwszy kobietę za nogę, spojrzała na nas wiel­kimi brązowymi oczami.

Poznałam ją natychmiast. Keely Herzberg.

- Mamusiu - zapytała ciekawie Keely - kim oni są? - Jakieś dzieciaki - odparła pani Herzberg. Wyjęła papierosa z ust i zauważyłam, że ma krwistoczerwone paznokcie. - Słu­chajcie no - powiedziała. - Nie jesteśmy zainteresowani. Jasne? Zaczęła zamykać drzwi, kiedy dodałam:

- Dla uczestników przewidziano gratyfikację w wysokości dziesięciu dolarów...

Drzwi znieruchomiały. Potem otworzyły się szerzej.

- Dziesięć dolców? - powtórzyła pani Herzberg. Zmęczo­ne oczy zabłysły nagle pod księżycowatą blizną.

- Tak, tak - powiedziałam. - Gotówką, Wystarczy odpowie­dzieć na parę pytań.

Pani Herzberg wzruszyła chudymi ramionami, a potem, wypuszczając wstęgę błękitnego dymku przez siatkę, powie­działa:

- Walcie.

- Świetnie - powiedziałam żywo. - Eee, pani córka - to jest pani córka, prawda?

Kobieta skinęła głową, nie zerknąwszy nawet na Kelly.

- Taak.

- Dobrze, Jaki jest ulubiony program telewizyjny pani córki?

- Ulica Sezamkowa - powiedziała pani Herzberg. Jednocze­śnie jej córka powiedziała: Rugratsy.

- Nie, mamusiu - pisnęła Keely, ciągnąc mamę za szorty. - Rugratsy.

- Ulica Sezamkowa - oświadczyła pani Herzberg ponownie. - Mojej córce wolno oglądać jedynie telewizję publiczną.

- Rugratsy! - krzyknęła Keely.

Pani Herzberg skierowała wzrok na córkę i powiedziała: - Jeśli nie przestaniesz, pójdziesz się bawić na zewnątrz. Dolna warga Keely zadrżała.

- Ale ty wiesz, mamusiu, że ja najbardziej lubię Rugratsy.

- Kochanie - odparła pani Herzberg. - Mamusia próbuje odpowiedzieć na pytania państwa. Proszę, nie przerywaj.

- Urn - mruknęłam. - Powinniśmy chyba przejść do na­stępnego. Czy razem z mężem dyskutują państwo, jakie pro­gramy dziecko może oglądać?

- Nie - powiedziała krótko pani Herzberg. - A ja nie po­zwalam jej oglądać śmieci, takich jak Rugratsy.

- Ale mamusiu - powiedziała Keely ze łzami w oczach - ja to uwielbiam.

- Dość - ucięła pani Herzberg. Wskazała na tył domu pa­pierosem. - Na dwór. Już.

- Ale mamusiu...

- Nie - burknęła pani Herzberg. - Koniec. Powiedziałam ci. Teraz wyjdź na dwór i pobaw się, a mamusia odpowie na pytania.

Keely zaszlochała cicho i wyszła. Usłyszałam trzaśniecie drzwi gdzieś w domu.

- Dalej - zwróciła się do mnie pani Herzberg. Ściągnęła brwi. - Czy nie powinniście zapisywać odpowiedzi?

Klepnęłam się w czoło.

- Ankiety! - powiedziałam do Roba. - Zapomniałam wziąć formularz!

- Dobrze - odparł Rob. - No, to chyba na tym skończymy. Przepraszamy, że przeszkodziliśmy...

- Nie - powiedziałam, chwytając go za ramię. - W porząd­ku. Mam w samochodzie. Zaraz po nie pójdę. Ty zadawaj pyta­nia, a ja za chwilę wracam. - Kiedy na mnie spojrzał, zobaczy­łam okruchy lodu w jego oczach, ale co miałam robić? - Zapytaj o programy - ciągnęłam - które pani lubi, Nate. I nie zapomnij o dziesięciu dolarach.

Potem zbiegłam ze schodów i dalej przez trawnik, i za furtkę...

Następnie, kiedy byłam pewna, że pani Herzberg jest zajęta rozmową z Robem, pognałam uliczką wzdłuż jej domu, aż sta­nęłam przed wysokim drewnianym płotem oddzielającym po­dwórko od ulicy.

W jednej chwili wdrapałam się na śmietnik i zajrzałam n podwórko.

Była tam Keely. Siedziała na zielonym, plastikowym żółwi napełnionym piaskiem. Trzymała w ręce bardzo brudną i cał­kiem gołą lalkę Barbie, której śpiewała coś po cichutku.

Wspaniale, pomyślałam. Żeby tylko Rob zajął panią Herzberg jeszcze przez parę minut...

Wdrapałam się na płot i zeskoczyłam po drugiej stronie po­dwórka. Zrobiłam to z gracją urodzonej gimnastyczki i zręcz­nością Jamesa Bonda, ale Keely usłyszała mnie.

- Cześć - rzuciłam. - Co słychać?

Keely spojrzała na mnie ogromnymi brązowymi oczami.

- Nie powinnaś tu być - poinformowała mnie z powagą.

- Racja - zgodziłam się, siadając na brzegu piaskownicy. Usiadłabym na trawie, ale wydawała się strasznie wysoka i zaniedbana, a po niedawnym doświadczeniu z kleszczem nie pa­liło mi się do spotkania z innymi drobnymi krwiopijcami.

- Wiem, że nie powinnam być tutaj. Ale chciałam zadać ci parę pytań. Dobrze?

Keely wzruszyła ramionami i spojrzała na lalkę.

- Chyba tak - powiedziała. Ja też spojrzałam na lalkę.

- Co się stało z jej ubraniami?

- Zgubiła - wyjaśniła Keely.

- Ojej. Okropne. Myślisz, że twoja mama kupi jej nowe? Keely znowu wzruszyła ramionami i wsadziła głowę Barbie do piaskownicy, mieszając piasek, jakby to było surowe ciasto, a Barbie mikserem. Piaskownica nie pachniała zbyt świeżo. Miałam wrażenie, że koty sąsiadów odwiedziły ją parę razy.

- A jak tata? - zapytałam. - Czy tata mógłby kupić nowe ubranka dla Barbie?

Keely wyciągnęła Barbie i wygładzając jej włosy, powie­działa:

- Mój tatuś jest w niebie.

No tak. To wiele wyjaśnia, prawda?

- Kto ci powiedział, że tatuś jest w niebie? - zapytałam. Keely znowu wzruszyła ramionami, nie odrywając oczu od plastikowej lalki.

- Moja mamusia - powiedziała. - Teraz mam nowego tatę. - Spojrzała na mnie, jej oczy wydawały się jeszcze większe. - Ale nie lubię go tak bardzo jak starego.

W ustach mi zaschło... w gardle miałam całkiem sucho, jak w piaskownicy.

- Naprawdę? Dlaczego? - udało mi się wychrypieć. Keely wzruszyła ramionami i odwróciła wzrok.

- Rzuca różnymi rzeczami - powiedziała. - Rzucił butelką. Trafiła mamę w głowę i skaleczyła ją, i mama płakała.

Pomyślałam o bliźnie na czole pani Herzberg. Rozmiar i kształt pasowały do butelki.

Pewnie mogłam wyjść stamtąd, wezwać gliny i przekazać im sprawę. Ale czy naprawdę musiałam narażać biednego dzie­ciaka na to wszystko? Uzbrojeni mężczyźni forsujący drzwi domu i tak dalej? Kto wie, do czego był zdolny rzucający butel­kami kochaś jej mamy? Może próbowałby stawiać glinom opór i ucierpieliby niewinni ludzie. Nigdy nie wiadomo. Tego się nie da przewidzieć. Ja nie potrafię, chociaż mam zdolności pa­rapsychiczne.

Poza tym matka Keely wydawała mi się trochę stuknięta. Pozwala córce oglądać tylko państwową telewizję, a jednocześnie napełnia jej płuca kancerogenami. Z drugiej strony, rodzi­ce potrafią robić gorsze rzeczy. Ostatecznie nie przypalała pa­pierosem ramienia Keely, tak jak rodzice z wiadomości.

Ale wmawiać dziecku, że jego tata nie żyje? Mieszkać z fa­cetem, który rzuca butelkami?

Niezbyt przyjemne.

Wiedziałam już, co zrobię.

Sądzę, że na moim miejscu zrobilibyście to samo. Miałam inne wyjście?

Wstałam i oświadczyłam:

- Keely, twój tata wcale nie poszedł do nieba. Jeśli ze mną pójdziesz, zaprowadzę cię do niego.

Keely przekręciła główkę, żeby spojrzeć mi w twarz. Słońce świeciło tak mocno, że musiała zmrużyć oczka.

- Mój tata nie poszedł do nieba? - zapytała. - To gdzie jest? Wtedy usłyszałam ten dźwięk: motocykl Roba. Rozpozna­łabym go wśród hałasu motocykli z całego miasta.

Wiem, że to głupie. Może nawet gorzej niż głupie. Żałosne, po prostu żałosne. Ale czy można mieć do mnie pretensje?

Naprawdę hodowałam w sobie nadzieję, że Rob za mną szaleje i oszukuje tęsknotę, jeżdżąc późno w nocy koło mojego domu.

Nigdy tego nie robił, ale moje uszy tak się wyczuliły na dźwięk jego motocykla, że usłyszałabym go nawet w korku ulicznym.

Pozostawało pytanie, dlaczego Rob opuścił tak nagle dom pani Herzberg.

Coś się za tym kryło. Coś bardzo niedobrego.

Dlatego nie czułam specjalnie wyrzutów sumienia, kiedy spojrzałam Keely w oczy i oznajmiłam:

- Twój tata jest w McDonaldzie. Jeśli się pośpieszymy, za­staniemy go tam i wtedy kupi ci zestaw Happy Meal.

Czy czułam się paskudnie, wykorzystując McDonalda, żeby wywabić dziecko z podwórka? Pewnie. Czułam się jak robak. Nawet gorzej. Czułam się tak, jakbym była Karen Sue Hanky albo kimś równie odrażającym.

Ale wiedziałam również, że nie mam wyboru. Dźwięk mo­tocykla mógł oznaczać tylko jedno:

Musimy się zrywać. Natychmiast.

Podziałało. Dzięki Bogu, podziałało. Ponieważ Keely Herz­berg, niech będzie błogosławione jej pięcioletnie serce, podnio­sła się z piaskownicy, wzruszyła ramionami i powiedziała:

- Dobrze.

Akurat wtedy zrozumiałam, dlaczego Rob wyszedł. Drzwi na podwórko otworzyły się gwałtownie i ukazał się w nich męż­czyzna w obcisłych dżinsach i ciężkich, roboczych buciorach. W ręce trzymał butelkę piwa.

- Kim wy, do diabła, jesteście? - ryknął.

Złapałam Keely za rękę. Mogłam się tylko modlić, żeby za­wiodło go oko, kiedy zacznie rzucać do ruchomych celów... Motocykl Roba hałasował teraz bliżej.

- Chodź - powiedziałam do Keely.

Pobiegłyśmy.

Działałam instynktownie. Na dobrą sprawę, nie miałyśmy szans uciec. Wystarczyło, żeby chłopak pani Herzberg zesko­czył z tylnego ganku i już byłby przy nas.

Na szczęście za bardzo się bałam, że oberwę butelką, i nie myślałam za dużo.

W biegu chwyciłam Keely pod ramiona i podniosłam do góry. Kiedy dobiegłyśmy do tej części płotu, z której skakałam poprzednio, cisnęłam ją, ze wszystkich sił, w górę...

Przefrunęła nad ogrodzeniem, jak wypchana torba, o której wspomniał profesor Le Blanc, przewidując, co mnie czeka w ży­ciu.

Profesor Le Blanc miał rację. Nadawałam się do dźwigania. Tyle że dźwigałam nie warzywa, a sponiewierane cudze dzieci. Keely wylądowała, szurając plastikowymi sandałami. Spa­dła na pokrywę pojemnika na śmieci, skąd, miałam nadzieję, zabierze ją Rob. Nadeszła moja kolej.

Ale nowy tatuś Keely był tuż koło mnie. Kiedy przerzuci­łam Keely przez płot, wydał z siebie zdumiony okrzyk. Potem zadrżała ziemia - przysięgam, że trzęsła się pod moimi stopami - mężczyzna zeskoczył z ganku i pogalopował w moją stronę. Usłyszałam krzyk pani Herzberg:

- Clay! Gdzie jest Keely?

- Czekaj - mruknął Clay. - Mam cię! To był koniec. Już byłam trupem.

Nie poddawałam się jednak. Nie miałam zamiaru się pod­dać, trudno, najwyżej rozbije mi czaszkę butelką. Skoczyłam, usiłując złapać krawędź płotu.

Udało mi się, choć nie obyło się bez kilku drzazg. Nie dba­łam o ręce. Już prawie byłam za płotem. Musiałam przerzucić nogę i...

Złapał mnie za stopę. Za lewą stopę. Próbował mnie ściągnąć.

- O, nie, nic z tego, dziecinko - warknął.

Drugą łapą chwycił mnie za dżinsy. Upuścił butelkę, co sprawiło mi pewną ulgę, ale na krótko, bo przecież wiedziałam, że za chwilę ściągnie mnie z płotu, grzmotnie o ziemię i przy­gniecie ciężkim buciorem.

- Jess! - usłyszałam głos Roba. - Jess, chodź!

Och, w porządku. Już lecę. Przepraszam, że kazałam ci cze­kać, muszę tylko poprawić makijaż.

- Masz - powiedział Clay, próbując oderwać mnie od płotu - poważne kłopoty, dziecinko...

Wycelowałam wolną stopą w jego twarz. Trafiłam w nasadę nosa. Rozległo się satysfakcjonujące chrupnięcie.

Bo wiecie, nie lubię, jak się do mnie mówi „dziecinko”.

Clay z okrzykiem bólu puścił moją stopę i dżinsy. W tej sa­mej chwili przeskoczyłam przez płot, opadłam z hukiem na po­jemnik na śmieci i dałam susa prosto na czekający poniżej mo­tocykl Roba.

- Jedź! - wrzasnęłam, obejmując ramionami jego i skuloną na przedzie motocykla Keely o wystraszonych oczach.

Rob nie stracił ani sekundy. Nie robił uwag, że ani ja, ani Keely nie mamy kasków i że pewnie zniszczyłam mu resory, skacząc na motor ze śmietnika, niczym kowboj na grzbiet ko­nia.

Ruszyliśmy uliczką, jak wystrzeleni przez NASA. Mimo hałasu silnika słyszałam za naszymi plecami rozpacz­liwy krzyk: - Keely!

To była pani Herzberg. Nie miała o tym, oczywiście, poję­cia, ale ja nie kradłam jej dziecka. Ratowałam je. A co do matki Keely... No, cóż. Była dorosła. Będzie musiała ratować się sama.

11

Nie wiem, jaki jest wasz stosunek do McDonalda. Zdaję sobie sprawę, że McDonald jest przynajmniej częściowo odpowiedzialny za zniszczenie lasów podzwrotnikowych Ame­ryki Południowej, których cale połacie, jak się wydaje, wycinali, żeby mieć pastwiska dla bydła. A potrzebują go dużo na rzeź, żeby zaspokoić zapotrzebowanie na big maki i takie rzeczy.

Wiem, że wielu ludziom nie podoba się to, że w Ameryce mniej więcej co dziesięć kilometrów można się natknąć na McDonalda. Nie na szpital czy posterunek policji, proszę zwró­cić uwagę, ale na McDonalda.

Jak się tak głębiej zastanowić, to dość okropne. Z drugiej strony, jeśli chodziło się do McDonalda od dzie­ciństwa, jak większość z nas, to widok tych złotych łuków jakoś podnosi na duchu. Mnie kojarzą się z czymś więcej niż tylko z niezdrowym jedzeniem o dużej zawartości tłuszczu i chole­sterolu. Kojarzą mi się z domem - gdziekolwiek jestem. A frytki są super, może nie?

Na szczęście parę ulic dalej trafiliśmy na McDonalda. Dzię­ki Bogu, bo inaczej Rob dostałby zapaści. Nie mógł znieść, że transportuje nas obie z Keely bez kasków... nawet jeśli byłyśmy bezpieczne, bo przecież trzymałam ją mocno. I ani przez chwilę nie jechał szybciej niż trzydzieści na godzinę.

No, tylko wtedy, kiedy pędziliśmy małą uliczką, uciekając przed Clayem.

Kiedy zajechaliśmy na parking przed McDonaldem, zauwa­żyłam, jak Rob odetchnął z ulgą.

A kiedy weszliśmy w lodowaty chłód klimatyzowanego po­mieszczenia, ja też poczułam ulgę. Pociłam się jak prosię. Walka z przestępczością mnie nie męczy. To upał mnie wykańcza.

Przy stole, kiedy Keely zajadała swojego happy meala, a ja łapczywie sączyłam colę, Rob opowiedział, jak z najwyższą uwa­gą słuchał pani Herzberg, opisującej swoje upodobania telewi­zyjne, kiedy znienacka wkroczył jej chłopak i grzmotnąwszy pięścią we framugę drzwi, zakończył wywiad. Przewidując kło­poty, Rob pożegnał się pośpiesznie - jakkolwiek nie zapomniał o obiecanej dziesięciodolarówce - i wyszedł mnie poszukać.

Dzięki Bogu, bo inaczej to ja, a nie Clay, nosiłabym na twa­rzy odcisk buta.

Próbowałam zwrócić mu te dziesięć dolarów, które zapłacił pani Herzberg. Nie chciał przyjąć żadnych pieniędzy. Nalegał również, że zapłaci za happy meala Keely i moją wielką colę. Pozwoliłam mu, myśląc, że jeśli będę miała szczęście, może będzie chciał to sobie jakoś odbić.

Ha. Pobożne życzenia.

Potem, jak już wymieniliśmy się wrażeniami ze spotkania z Clayem, zostawiłam Roba z Keely, a sama poszłam do auto­matu zadzwonić do biura Jonathana Herzberga.

Odebrała jakaś kobieta. Powiedziała, że pan Herzberg nie może podejść, ponieważ jest właśnie na zebraniu.

- Proszę mu powiedzieć, żeby wyszedł z zebrania. Mam tu jego córkę i nie wiem, co z nią zrobić.

Kobieta kazała mi zaczekać, a ja dopiero wtedy zorientowa­łam się, że mogła mnie wziąć za porywaczkę. Zastanawiałam się, czy postawiła na nogi całe biuro i zawiadomiła policję, żeby mogli namierzyć, skąd dzwonię.

Ale chyba nie miała na to czasu. Pan Herzberg podszedł do telefonu prawie natychmiast.

- Hej - powiedziałam. - To ja, Jess. Jestem w McDonaldzie... - Podałam mu adres. - Mam tu Keely. Czy może pan po nią przyjechać? Przywiozłabym ją panu, ale jesteśmy na moto­cyklu.

- Piętnaście m - minut. - Pan Herzberg jąkał się z podniece­nia.

- Dobrze. - Już miałam odłożyć słuchawkę, ale usłyszałam, że jeszcze coś mówi. - Tak?

- Niech cię Bóg błogosławi - powiedział pan Herzberg zdła­wionym głosem.

- Uhm - powiedziałam. - Taak. W porządku. Proszę się pośpieszyć.

Odłożyłam słuchawkę. To chyba najlepsze w tym wszyst­kim. No wiecie, że czasami udaje mi się przywrócić dzieci ro­dzicom, którzy je kochają.

Wolałabym jednak, żeby się tak nie roztkliwiali.

Dopiero potem, jak już skończyłam rozmawiać i sprawdzi­łam, czy w pojemniczku „zwrot reszty” nie ma jakichś drob­nych - w końcu nigdy nie wiadomo - zauważyłam półcięża­rówkę.

Wróciłam do Roba i Keely.

- Hej! - powiedziałam. - Mamy gości. Rob rozejrzał się po sali.

- Tak?

- Na zewnątrz - wyjaśniłam. - Biała półciężarówka. Nie patrz. Zajmę się tym. Zostań z Keely.

Rob wzruszył ramionami, zanurzając frytkę w ketchupie.

- Nie ma sprawy - powiedział.

- Tata zaraz tu będzie - zwróciłam się do Keely.

Keely uśmiechnęła się uszczęśliwiona i przyssała do rurki.

Podeszłam do lady i zamówiłam dwa zestawy z cheeseburgerami na wynos. Wzięłam torby i kartonik z piciem, po czym wyszłam na dwór drzwiami naprzeciwko tych, przed którymi parkowała półciężarówka. Obeszłam restaurację dookoła, mi­nęłam okienka dla zmotoryzowanych klientów i pojemniki na śmieci, aż stanęłam za białym wozem.

Otworzyłam boczne drzwi i wdrapałam się do środka.

- Oho - wykrzyknęłam z uznaniem. - Dobre powietrze. Ale baterie się zużyją, jeśli będziecie tu za długo siedzieć.

Agenci specjalni Johnson i Smith odwrócili się w moją stro­nę. Oboje nosili okulary przeciwsłoneczne. Agentka specjalna Smith uniosła swoje i spojrzała na mnie pięknymi błękitnymi Oczami.

- Cześć, Jessico - westchnęła z rezygnacją.

- Cześć - odparłam. - Pomyślałam, że mogliście zgłodnieć, więc przyniosłam wam to. - Podałam jej picie i torby z frytkami i cheeseburgerami. - Wzięłam dla was największe porcje.

Agentka specjalna Smith otworzyła torbę i zajrzała do środka.

- Dziękuję, Jessico - powiedziała, przyjemnie zaskoczona. - To bardzo miłe z twojej strony.

- Tak - potwierdził agent Johnson. - Dziękuję, Jessico. Powiedział to jednak takim tonem, jakby był, no wiecie, nie całkiem szczęśliwy.

- Od jak dawna mnie śledzicie? - zapytałam.

Agent specjalny Johnson, który nawet nie tknął jedzenia, powiedział:

- Prawie od momentu, kiedy wyjechałaś z obozu.

- Naprawdę? - zastanowiłam się. - Całą drogę? Nie zauwa­żyłam.

- Jesteśmy zawodowcami - stwierdziła agentka specjalna Smith, nadgryzając frytkę.

- W każdym razie tak powinno być - powiedział agent spe­cjalny Johnson tonem, który skłonił agentkę Smith do odłoże­nia frytki. Spojrzała na niego zawstydzona. - Skąd wiedziałaś, że tu jesteśmy? - zapytał.

- Dajcie spokój - powiedziałam. - Przed moim domem od tygodni parkowała biała półciężarówka. Myślicie, że nie zwró­ciłabym uwagi?

- Ach - mruknął agent specjalny Johnson.

Siedzieliśmy we trójkę, napawając się klimatyzacją i wącha­jąc cudowny zapach frytek. Z tyłu były jakieś urządzenia z mnó­stwem mrugających czerwonych i zielonych światełek. Jak na mój gust, to wyglądało na aparaturę podsłuchową, ale mogę się mylić. Może jednak władze nie trwonią pieniędzy podatników na takie błahostki, jak nadzorowanie nastolatek o zdolnościach parapsychicznych.

W końcu agentka specjalna Smith nie zdołała oprzeć się smakowitemu zapachowi. Sięgnęła do torby, wyciągając cheeseburgera, po czym zaczęła go rozpakowywać. Na zagniewane spojrzenie agenta specjalnego Johnsona odpowiedziała:

- Przecież wystygnie, Allan. - Odgryzła spory kęs.

- No więc - powiedziałam. - Jak się macie?

- W porządku - odparła specjalna agentka Smith z pełną buzią.

- Mamy się dobrze - powiedział agent specjalny Johnson. - Chcielibyśmy z tobą porozmawiać.

- Jeśli macie ochotę porozmawiać - stwierdziłam - może­cie zawsze wpaść. Wiecie przecież, gdzie mnie znaleźć.

- Kim jest ta mała dziewczynka? - Agentka specjalna Smith skinęła głową w stronę okna, za którym siedzieli Rob i Keely.

- Ach, ona? - Ponieważ agent specjalny Johnson wyraźnie nie miał na frytki ochoty, zanurzyłam rękę w jego torbie i zgar­nęłam parę dla siebie. - To moja kuzynka - wyjaśniłam.

- Nie masz kuzynów w tym wieku - stwierdziła agentka specjalna Smith, pociągnąwszy najpierw łyk napoju z kartonika.

- Nie?

- Nie - powiedziała. - Nie masz.

- Dobra. W takim razie to kuzynka Roba.

- Naprawdę? - Agent specjalny Johnson wyciągnął notes i ołówek. - A jakie Rob ma nazwisko?

- Ha - mruknęłam, przeżuwając frytki. - Akurat wam powiem.

- Jest dość przystojny - zauważyła agentka specjalna Smith.

- Wiem - westchnęłam.

Westchnięcie musiało być znaczące, bo agentka specjalna Smith zapytała:

- Czy to twój chłopak?

- Jeszcze nie - odparłam. - Ale będzie.

- Naprawdę? Kiedy?

- Kiedy skończę osiemnaście lat. Albo kiedy nie będzie dłu­żej w stanie zapanować nad pociągiem do mnie i zdecyduje się mnie przelecieć. Trudno powiedzieć, co najpierw.

Agentka specjalna Smith wybuchnęła śmiechem. Jej part­ner nie wydawał się rozbawiony.

- Jessico - odezwał się. - Czy zechciałabyś coś nam powie­dzieć na temat Taylora Monroe'a?

Przechyliłam głowę na bok i otworzyłam szeroko oczy, jak osoba głęboko zdumiona.

- Kogo?

- Taylora Monroe'a - powiedział agent specjalny Johnson. - Zniknął dwa lata temu. Anonimowy informator podał wczo­raj jego adres. Gainesville, na Florydzie.

- Och, naprawdę? - Pociągnęłam za luźną nitkę na nogaw­ce spodni. - I był tam?

- Owszem. - Agent specjalny Johnson nie odrywał oczu od moich, odbijających się w tylnym lusterku. - Nie wiesz nic na ten temat, co, Jess?

- Ja? - Zmarszczyłam się. - Absolutnie nie. Ale to wspania­łe. Jego rodzice muszą być szczęśliwi, co?

- Są wniebowzięci - powiedziała agentka specjalna Smith, popijając coca - colę. - Para, która go zabrała - nie mają, zdaje się własnych dzieci - jest w więzieniu, a Taylor wrócił do rodziny. To najradośniejsze wydarzenie w ich życiu.

- Ach - mruknęłam, szczerze zadowolona. - To pięknie. Agent specjalny Johnson poprawił tylne lusterko, tak żeby lepiej widzieć moje odbicie.

- Dobra robota - powiedział. - Prawie uwierzyłem, że nie miałaś z tym nic wspólnego.

- Zgadza się - stwierdziłam. - Nie miałam.

- Jessico. - Agent specjalny Johnson potrząsnął głową. - Kiedy w końcu przyznasz, że nas oszukałaś?

- Nie wiem - odparłam. - Może wtedy, kiedy przyznasz, że popełniłeś straszny błąd, poślubiając panią Johnson, podczas gdy twoje serce należy do obecnej tu Jill.

Agentka specjalna Smith zakrztusiła się kawałkiem cheeseburgera. Agent specjalny Johnson musiał poklepać ją parę razy po plecach, zanim znowu zaczęła oddychać normalnie.

- Och - powiedziałam. - Poleciało nie w tę dziurkę? Okrop­ność.

- Jessico. - Agent specjalny Johnson odwrócił się, na tyle, na ile się dało, bo przeszkadzała mu kierownica, i spojrzał na mnie gniewnie rozżalony. Naprawdę. „Gniewnie rozżalony” to jedyne, co mi przychodzi do głowy. Dobra, zdawałam egzami­ny próbne. Wiem, o czym mówię. - Myślisz, że wiosną udało ci się wykręcić - warknął - dzięki tej historii z prasą. Ale ostrze­gam cię, panienko. Mamy cię na oku. Wiemy, co knujesz. I jest tylko kwestią czasu...

Ponad ramieniem agenta specjalnego Johnsona dostrzegłam passata, który z piskiem opon zahamował na parkingu przed McDonaldem. Jonathan Herzberg wyskoczył z samochodu. Tak pilno mu było zobaczyć córkę, że zapomniał o pasach. Przyduszony, musiał wrócić na miejsce i odpiąć je.

- ...kiedy Jill albo ja czy ktoś inny przyłapie cię na tym, a wtedy...

- Co wtedy? - zapytałam. - Co ze mną zrobicie, Allan? Wsa­dzicie mnie do więzienia? Za co? Nie złamałam prawa. Nie pomagam wam łapać morderców, narkotykowych bossów i zbiegłych więźniów, ale to jeszcze nie przestępstwo. No cóż, wybaczcie, że nie odwalam za was roboty.

Agentka specjalna Smith położyła dłoń na ramieniu partnera.

- Allan - powiedziała ostrzegawczym tonem.

Agent specjalny Johnson wciąż patrzył na mnie z gniewem. Był taki zły, że zrzucił frytki, które rozsypały się na podłodze pod jego stopami. Jedną zdążył już wgnieść w niebieską wykła­dzinę pod pedałem gazu. Za jego plecami Jonathan Herzberg pędził w stronę restauracji. Przez okno wypatrzył Keely.

- Jedno możecie mi powiedzieć - starałam się mówić mi­łym tonem. - Możecie mi powiedzieć, kto wam doniósł, że opu­ściłam teren obozu.

Wymienili spojrzenia.

- Doniósł? - Agentka specjalna Smith przeczesała równo obcięte, elegancko ułożone, jasnobrązowe włosy. - Co masz na myśli, Jess?

- Co? - Przewróciłam oczami. - Nie powiecie mi chyba, że przez dziewięć dni parkowaliście w pobliżu obozu Wawasee na wypadek, gdybym zdecydowała się go opuścić? I tak bym nie uwierzyła. Po pierwsze, na podłodze jest za mało opakowań po jedzeniu.

- Jessico - powiedziała agentka specjalna Smith - nie szpie­gowaliśmy cię.

- Nie - zgodziłam się. - Płaciliście komuś, żeby to robił za was. - Jess...

- Nie ma co zaprzeczać. Niby skąd wiedzieliście, że wy­jeżdżam? - Potrząsnęłam głową. - Kto to jest? Pamela? Sekre­tarka, który wygląda jak John Wayne? Och, zaraz, wiem. - Strze­liłam palcami. - To Karen Sue Hanky, prawda? Nie, taka płaksa nie może być donosicielką.

- Nie bądź śmieszna - powiedział agent specjalny Johnson.

Śmieszna. Jasne. Zgadza się.

Szpiegowali mnie, zwyczajną szesnastolatkę, jak jakiegoś groźnego przestępcę. I kto tu jest śmieszny, przepraszam bardzo?

Widziałam przez szybę, jak Jonathan Herzberg złapał córkę i przytulił ją mocno. Chyba o mało jej nie udusił, ale nie miała mu tego za złe. Uśmiechnęła się radośnie - przedtem się tak nie uśmiechała - dużo radośniej niż przy happy mealu.

Jeszcze jedno szczęśliwie odnalezione dziecko. Jeszcze jed­no dobre zakończenie smutnej historii. I to moja zasługa.

A mnie przy tym nie było.

- Dobra - powiedziałam. - Było fajnie, ale teraz muszę się zbierać. Cześć.

Wysiadłam. Słyszałam, jak agent specjalny Johnson woła mnie po imieniu.

Nie raczyłam się odwrócić.

Nie lubię, jak się mnie nazywa panienką, tak samo jak nie lubię określenia „dziecinka”. Byłam dumna z siebie, że po­wstrzymałam się od dołożenia agentowi specjalnemu butem w twarz.

Pan Goodhart powinien być zadowolony z postępów, jakie poczyniłam tego lata.

12

- No i jak? - spytał Rob. - Warto było? - Nie wiem. - Wzruszyłam ramionami. - To znaczy, jej mama nie wydawała się taka zła. Może w końcu jakoś jej się ułoży.

- Tak - stwierdził Rob. - Przy odpowiedniej ilości szwów.

Nie odezwałam się. To Rob pochodził z rozbitej rodziny nie ja. Pewnie wiedział, o czym mówi.

- Twierdzi, że jej ulubiony program to Najdoskonalsze sztuki teatralne świata - poinformował mnie.

- Dobra. To niczego nie dowodzi. Poza tym, że chciała ci zaimponować.

- Zaimponować Ginger i Nate'owi - powiedział, unosząc brwi - z Chicagowskiej Szkoły Głównej? Taak, to się liczy.

Oparłam łokcie na kolanach. Siedzieliśmy przy rozkłada­nym stoliku, patrząc na jezioro Wawasee. Do obozu zostało jesz­cze parę kilometrów. Jakoś nie miałam ochoty tam wracać. Wie­działam, że mnie wywalą, kiedy tylko postawię stopę na terenie.

A poza tym wiedziałam, że będę musiała pożegnać się z Robem.

Tak, przyznaję: mam do niego fizyczną słabość. Czy to takie dziwne?

Siedziałam obok niego, słuchałam przenikliwego cykania świerszczy i ptasich śpiewów, i było mi dobrze. Wokół nie było żywego ducha. Nad drzewami zbierały się chmury. Zanosiło się na deszcz, ale jeszcze nie zaraz - poza tym i tak chroniły nas liściaste korony drzew.

O zmroku byłoby to wymarzone miejsce, żeby się całować.

No, gdyby Rob nie żywił uprzedzeń co do całowania dziew­czyn poniżej siedemnastego roku życia.

Właśnie liczyłam niecierpliwie miesiące, jakie mi zostały do następnych urodzin - osiem i pół miesiąca; Douglas mógłby mi to dokładnie przeliczyć na dni, a nawet minuty - kiedy Rob objął mnie ramieniem.

Nie miałam nic przeciwko temu.

- Hej - powiedział Rob. Czułam bicie jego serca, tam gdzie jego pierś dotykała mojego boku. - Przestań się dręczyć. Postą­piłaś właściwie. Tak jak zawsze.

Przez chwilę nie rozumiałam, o czym mówi. Potem sobie przypomniałam. Ach, tak. Keely Herzberg. Rob myślał, że wciąż rozpamiętuję tę historię, a ja tymczasem usilnie główkowałam, jak go skłonić do śmielszego gestu pod moim adresem.

Pomyślałam, że jeśli opasujące mnie ramię uznać za wska­zówkę, jestem na dobrej drodze. Westchnęłam i starałam się zro­bić możliwie smutną minę... co było trudne, ponieważ właśnie przeżywałam kolejną epifanię. Wiecie, łagodny wietrzyk znad jeziora, śpiew ptaków, przyjemny ciężar jego ramienia i zapach dezodorantu Coast...

- Chyba tak. - Udało mi się nadać głosowi niepewny ton.

- Żartujesz? - Rob uścisnął mnie serdecznie. - Ta kobieta powiedziała swojemu dziecku, że jego tata nie żyje. Nie żyje! Uważasz, że grała uczciwie?

- Wiem - powiedziałam. Może jeśli przybiorę odpowied­nio zrozpaczony wyraz twarzy, Rob pocałuje mnie w końcu.

- I pomyśl, jaka Keely była szczęśliwa. I pan Herzberg. Rany, widziałaś, jak strasznie to przeżywał? Gdybyś się zgodziła, na pewno z miejsca wypisałby ci czek na pięć kawałków.

Jonathan Herzberg zgłaszał gotowość udzielenia mi rekom­pensaty za moje trudy w postaci wysokiej nagrody pieniężnej. Odmówiłam grzecznie, przekonując go, że jeśli już koniecznie chce się z kimś podzielić pieniędzmi, to powinien je przekazać na konto 1 - 800 - Jeśli - Widziałeś - Zadzwoń.

Nie można przyjmować nagrody za to, że robi się po prostu to, co trzeba. Atak właśnie było; zrobiłam, co do mnie należało.

I jeśli nawet teraz wyleją mnie z pracy, to cóż, trudno.

- Chyba tak - powtórzyłam przeraźliwie żałosnym tonem. Przeliczyłam się jednak, sądząc, że nabiorę Roba na jaka to ja jestem biedna, malutka”.

- Zapomnij o tym, Mastriani - powiedział, cofając nagle rękę. - Nie zamierzam cię pocałować.

Rany! No to co trzeba zrobić, żeby skłonić chłopaka do oka­zania odrobiny uczucia?

- Dlaczego nie? - zapytałam.

- Już o tym mówiliśmy - odparł ze znudzonym wyrazem twarzy.

To prawda.

- Kiedyś mnie pocałowałeś - zauważyłam.

- Tak, zanim się dowiedziałem, że mogą mnie za to wsadzić. To też było zgodne z prawdą.

Rob odchylił się do tyłu, opierając się na łokciach i spoglą­dając na drzewa po drugiej stronie jeziora. Za miesiąc, dwa, li­ście, na które teraz patrzył, zabarwią się na jaskrawoczerwono i na pomarańczowo. Będę w trzeciej klasie liceum, a Rob nadal będzie pracować w warsztacie wuja, pomagając matce spłacać dług hipoteczny na farmę (ojciec odszedł, kiedy Rob był dziec­kiem i od tamtej pory o nim nie słyszano) i majstrując przy har­leyu, którego składał w stodole.

Ale tak naprawdę, jak się bliżej zastanowić, ja i Rob nie róż­niliśmy się od siebie tak bardzo. Oboje uwielbialiśmy szybką jazdę i oboje nienawidziliśmy kłamców. Z ubrań najbardziej od­powiadał nam zestaw w postaci dżinsów i T - shirta i oboje mie­liśmy krótkie, ciemne włosy... ja nawet krótsze niż Rob. Oboje kochaliśmy motocykle i żadne z nas nie miało aspiracji, żeby pójść do college'u. Ja nie miałam w każdym razie. I zdawałam sobie sprawę, że moje stopnie nie dawały podstaw do wielkich nadziei.

Podobieństwa sprawiały, że różnice traciły na znaczeniu. Co z tego, że Rob mógł wracać, o której chciał, a ja musiałam być w domu nie później niż o jedenastej? Co z tego, że Rob miał kuratora, a ja matkę, która szyje dla mnie sukienki na bale ab­solwentów, na które zresztą nie chodzę? Ludzie nie powinni przejmować się takimi drobiazgami, gdy w grę wchodzi praw­dziwa miłość.

Powiedziałam mu to wszystko, ale nie wydawał się specjal­nie poruszony.

- Posłuchaj. - Opadłam na stolik, opierając się na łokciu i kładąc głowę na dłoni. - Nie rozumiem, co to za problem. Skończę siedemnaście lat za osiem i pół miesiąca. Osiem i pół miesiąca! Prawienie! Nie rozumiem, dlaczego...

Opierałam się w taki sposób, że twarz Roba dzieliło od mojej zaledwie parę centymetrów. Kiedy odwrócił się w moją stronę, prawie zderzyliśmy się nosami.

- Mama ci nigdy nie mówiła - zapytał Rob - że panienka powinna okazywać trochę skromności?

Spojrzałam na jego wargi. Nie muszę chyba nikogo przeko­nywać, że były to ładne wargi, pełne i mocno zarysowane.

- A co mi z tego przyjdzie? - zainteresowałam się. Przysięgam, był o krok od pocałunku.

Tak, wiem, powiedział, że tego nie zrobi. Spójrzmy jednak prawdzie w oczy, zawsze tak mówi, a potem nie dotrzymuje słowa - no, prawie zawsze. Przysięgłabym, że głównie dlatego mnie unika... bo wie, że bez względu na to, co wygaduje, po­tem robi co innego. Ciekawe czemu? Może jednak jestem taka nieodparcie pociągająca i Rob się we mnie kocha, wbrew temu, co mi wyszło w quizie z „Cosmo”.

Niestety, nie dane mi było się przekonać. Bo właśnie wtedy, gdy pochylał się do moich ust, zawyła ta cholerna syrena...

...i tak się przestraszyliśmy, że odskoczyliśmy od siebie.

Byłam absolutnie przekonana, że to ostrzeżenie przed tor­nado. Robowi, jak powiedział mi później, wydawało się, że to raczej mój tata wyskoczył z zarośli z jakimś wyjącym urządze­niem alarmowym.

Ale to nie była żadna z tych rzeczy, tylko wóz policyjny hrab­stwa Wawasee. Przemknął jak kula karabinowa...

Za nim śmignął następny.

I jeszcze jeden.

A potem jeszcze jeden.

Cztery wozy policyjne, wszystkie gnające na złamanie kar­ku w stronę obozu Wawasee.

Powinnam była wiedzieć. Powinnam była się domyślić, co się dzieje.

Ale moje nadzwyczajne zdolności ograniczają się do odnaj­dywania ludzi. Nie umiem przepowiadać przyszłości. Pomy­ślałam, że w obozie zaszło coś bardzo złego. Wcale nie dzięki jakimś zdolnościom. To było oczywiste.

- Co zmalowałaś tym razem? - zapytał Rob. Co takiego? Nie byłam pewna.

- Mam złe przeczucie - powiedziałam.

- No dobra. - Rob westchnął jak ktoś bardzo, bardzo zmę­czony. - Jedźmy sprawdzić.

Nie chcieli nas przepuścić przez bramę. Rob nie miał prze­pustki, a strażnik popatrzył z góry na moją kartę pracowniczą i stwierdził:

- Czasowo zatrudnieni mogą opuszczać obóz tylko w nie­dzielę po południu.

Spojrzałam na niego, jakby mu się klepki obluzowały.

- Wiem - zapewniłam. - Zwiałam. Wpuścisz mnie z po­wrotem?

Podejrzewam, że ten chłopak, który miał nie więcej niż dzie­więtnaście czy dwadzieścia lat, składał podanie do miejscowej policji, ale go odrzucili. Więc wybrał karierę strażnika, sądząc, że dzięki temu zyska władzę i respekt, o których zawsze marzył. Oblizał nieco przyduże przednie zęby i przyglądając nam się uważnie, powiedział:

- Obawiam się, że nie. W obozie coś się stało i...

Opuściłam szybkę kasku i rzuciłam Robowi:

- Jedziemy.

- Miło się z tobą gawędziło - powiedział Rob do strażnika.

Nacisnął pedał i objechaliśmy biało - czerwone ramię barier­ki, wzbijając obłok kurzu i żwiru. Co tam, nie mogli mnie wy­lać jeszcze bardziej.

Strażnik wypadł z budki i zaczął krzyczeć, ale nie mógł nas zatrzymać. Przecież nawet nie miał broni.

Co nie znaczy, że zdołałby nas zatrzymać, grożąc bronią.

Kiedy posuwaliśmy się piaszczystą drogą do obozu, zwróci­łam uwagę, jaki spokój i chłód bije od lasu teraz, kiedy zbliżała się burza. Niebo chmurzyło się coraz bardziej. W powietrzu czuło się ożywczy i słodki zapach deszczu.

Oczywiście dopiero teraz, gdy mieli mnie wykopać, zaczę­łam doceniać urodę tego miejsca. Miałam pecha, naprawdę. Nie zdążyłam nawet popływać na oponie po jeziorze Wawasee.

Dojechaliśmy do budynku administracji. Wozy patrolowe stały zaparkowane byle gdzie. Glin nie było widać. Uznałam, że pewnie weszli do środka i rozmawiają z Pamelą, dyrektorem Alistairem i sekretarką podobną do Johna Wayne'a.

Nie brakowało za to obozowiczów i wychowawców, i to mi się wydało trochę dziwne. Jeśli zdarzył się wypadek, to chyba naturalną rzeczą byłoby trzymać dzieci z daleka...

.. .Wtedy uświadomiłam sobie, że i tak niczego nie dałoby się ukryć przed dziećmi. Była piąta trzydzieści, pora kolacji. Obozowicze wraz z wychowawcami napływali do stołówki. Po­siłki przygotowywano niezmiennie o tej samej godzinie, choć­by się waliło i paliło.

Dzieciaki gapiły się ciekawie na samochody. Na widok mój i Roba zareagowały jeszcze większym podnieceniem i zaczęły szeptać między sobą. Dziwne, ale nie widziałam nigdzie miesz­kańców Brzozowej Chatki...

Zobaczyłam za to mnóstwo innych znajomych twarzy. Na przykład Scotta i Ruth, którzy nawet nie próbowali się do mnie zbliżyć.

Nagle mnie olśniło: przecież wciąż miałam na głowie kask. Nic dziwnego, że nikt nie mówił „cześć”. Nikt mnie nie po­znał. Jak tylko ściągnęłam ciężki kask, Ruth podeszła do mnie, a kiedy Rob zdjął swój, powiedziała z sarkazmem:

- No, widzę, że udało ci się znaleźć transport. Rzuciłam jej ostrzegawcze spojrzenie. Ruth potrafi być przykra, jeśli jej bardzo zależy.

- Ruth - zaczęłam - nie pamiętam, żebym ci kiedyś przed­stawiła mojego przyjaciela, Roba. Ruth Abramowitz, Rob Wilkins. Rob, Ruth.

Rob skłonił się lekko w stronę Ruth. - Jak się masz - powiedział. Ruth uśmiechnęła się.

- Mam się bardzo dobrze - odparła wyniośle. - A ty? Rob, uniósłszy brwi, powiedział:

- W porządku.

- Ruth! - Jedna z rezydentek Tulipanowej Chatki pocią­gnęła Ruth za koszulkę. - Jestem głodna. Czy możemy wejść do środka?

Ruth odwróciła się do swoich dziewczynek i oznajmiła:

- Możecie wejść. Zajmijcie dla mnie miejsce. Przyjdę za chwilę.

Dziewczynki odeszły, zerkając ciekawie na mnie, na Roba i samochody policyjne.

- Co tu robi policja? - zapytała jedna z nich, nie zwracając się do nikogo w szczególności.

- Dobre pytanie - powiedziałam do Ruth. - Co tu robi policja?

- Nie wiem. - Ruth wciąż przyglądała się Robowi. Widziała go już, oczywiście, przedtem, kiedy zostawaliśmy z Robem za karę po lekcjach. Ruth zwykle po mnie przyjeżdżała, tak żeby rodzice nie dowiedzieli się, że jestem trochę na bakier z dyscy­pliną.

Ale teraz chyba po raz pierwszy widziała Roba z bliska i sta­rała się zapamiętać jak najwięcej szczegółów do późniejszej ana­lizy. Ruth już taka jest.

- Jak to nie wiesz? - zapytałam. - W obozie roi się od glin, a ty nie wiesz, dlaczego?

Ruth oderwała w końcu wzrok od Roba i wbiła spojrzenie we mnie.

- Nie - oświadczyła. - Nie wiem. Wiem tyle, że byliśmy nad jeziorem, kąpaliśmy się i nagle ratownik zagwizdał i kazał nam wracać.

- Myśleliśmy, że to w związku z burzą - powiedział Scott, wskazując na ciemniejące niebo.

Akurat w tym momencie podeszła do nas Karen Sue Han­ky. Z wyrazu jej spiczastej szczurzej mordki wynikało, że ma nam coś ważnego do powiedzenia... a nienaturalny błysk w jej niemowlęco niebieskich oczach kazał się domyślać, że będzie to coś nieprzyjemnego.

- Och - wykrzyknęła, udając, że dopiero teraz mnie zauwa­żyła. - Widzę, że postanowiłaś znowu się do nas przyłączyć. - Rzuciła zalotne spojrzenie Robowi. - W dodatku przyprowa­dziłaś przyjaciela.

Karen Sue nie rozpoznała Roba, mimo że chodzili razem do szkoły. Takie dziewczyny jak Karen Sue po prostu nie zwra­cają uwagi na takich chłopaków jak Rob. Przypuszczalnie uzna­ła go za jakiegoś przypadkowego przedstawiciela miejscowych, którego zgarnęłam na autostradzie i przywiozłam do obozu, żeby się z nim obmacywać w celach rekreacyjnych.

- Karen Sue - powiedziałam - pośpiesz się lepiej i biegnij do jadalni. - Podobno kończy się napój z kiełków pszenicy.

Spojrzała na mnie zmrużonymi oczami. Jej uśmiech nie wróżył nic dobrego.

- Chyba świetnie się bawisz - powiedziała. - Dziwne, bo to, co się stało, wcale nie jest zabawne. A stało się dlatego, że kazałaś jednemu małemu chłopcu uderzyć drugiego. - Karen Sue przerzuciła pasmo włosów za ramię i westchnęła. - No cóż, mówiłam, że przemoc nie popłaca.

Chmury nad naszymi głowami tak zgęstniały, że słońce przebijało się przez nie z najwyższym trudem. Włączono światła w jadalni, choć zwykle zapalają je dopiero koło siódmej albo ósmej, podczas zmywania naczyń. Gdzieś daleko rozległ się grzmot. Powietrze intensywnie pachniało ozonem.

Podeszłam bliżej do Karen Sue, tak że jej nos znalazł się parę centymetrów od mojego. Cofnęła się, potykając o korzeń; niewiele brakowało, a rozpłaszczyłaby sobie buźkę na ziemi.

Kiedy się wyprostowała, zapytałam ją, o czym, do diabła, mówi.

Tylko nie powiedziałam „do diabła”.

Karen Sue zaczęła trajkotać głosem bardziej piskliwym niż zwykle.

- Weszłam do biura tylko na chwilkę, ponieważ musiałam sprawdzić, czy przyszedł faks od lekarza Amber - nie powinna brać udziału w kąpieli morsów ze względu na chroniczne zapa­lenie ucha - i przypadkiem usłyszałam, jak policjanci rozma­wiali z dyrektorem Alistairem. Jeden z chłopców z Brzozowej Chatki wszedł do jeziora, ale nikt nie widział, żeby z niego wy­chodził...

Złapałam Karen Sue za koszulkę, ponieważ kroczek po kroczku oddalała się ode mnie.

- Który? - zapytałam. Zbliżała się burza; ale nadal było wściekle gorąco. Ja jednak dostałam gęsiej skórki na całym cie­le. - Kto?!

- Ten, na którego się bez przerwy darłaś - po - wiedziała Ka­ren Sue. - Shane. Jessico, ty wybrałaś się na wycieczkę - potrzą­snęła głową - a Shane się utopił.

13

Piorun uderzył znowu, tym razem bliżej. Włosy na ramio­nach stanęły mi dęba, nie z zimna, tylko z powodu naelektryzowania powietrza.

Mocniej złapałam Karen Sue i przyciągnęłam ją do siebie.

- Co to znaczy: utopił się?

- Dokładnie to, co powiedziałam. - Głos Karen brzmiał jeszcze piskliwiej. - Jess, on wszedł do wody, a potem nie wy­szedł na brzeg...

- Bzdura - warknęłam. - To bzdura, Karen. Shane świetnie pływa.

- No tak, ale kiedy ratownik gwizdnął - powiedziała Karen Sue tonem niemal histerycznym - Shane nie wyszedł razem z innymi.

- To znaczy, że w ogóle nie wchodził do wody - syknęłam przez zaciśnięte zęby.

- Może - odparła Karen Sue. - Może gdybyś tu była i pilno­wała swoich obowiązków, zamiast włóczyć się ze swoim chło­pakiem - wykrzywiła się pogardliwie w stronę Roba - to byś wiedziała.

Miałam wrażenie, że wszystko dokoła, drzewa, zachmurzo­ne niebo, droga, dosłownie wszystko zaczęło wirować. Tak, jak w tej scenie z Czarnoksiężnika z Krainy Oz, kiedy Dorota budzi się w czasie tornado. Tylko że ja nie ruszałam się z miejsca.

- Nie wierzę - powtórzyłam. Potrząsnęłam Karen Sue, aż różowa przepaska spadła jej z głowy. - Kłamiesz. Powinnam ci przyładować, ty...

- No już. - Świat nagle przestał wirować, a Rob znalazł się tuż przy mnie, odrywając moje palce od koszulki Karen Sue. - W porządku, Mastriani, wystarczy.

- Kłamiesz - powiedziałam do Karen Sue. - Jesteś kłam­czuchą, wszyscy o tym wiedzą.

Karen Sue, blada jak ściana i roztrzęsiona, schyliła się, pod­niosła przepaskę i włożyła ją drżącą ręką na głowę. Do materia­łu przyczepiły się jakieś zwiędłe liście, ale chyba nie zauważyła.

Naprawdę chciałam rzucić się na nią i rozmiażdżyć jej szczu­rzą twarz na piasku. Ale nie mogłam jej dopaść, bo Rob obejmo­wał mnie w pasie i nie miał zamiaru puścić, choć szarpałam się wściekle. Pan Goodhart byłby bardzo rozczarowany moim za­chowaniem. Mógłby pomyśleć, że zapomniałam o wszystkich technikach panowania nad gniewem, jakich mnie uczył.

- Wiesz co, Karen Sue? - krzyknęłam. - Grasz na flecie jak ostatnia noga! Wcale nie chcieli cię tu przyjąć, z tymi twoimi marnymi pięcioma punktami, ale Andrew Shippinger zachoro­wał i musieli kogoś zatrudnić...

- W porządku - powiedział Rob, podnosząc mnie do góry. - Dosyć tego.

- To miał być mój domek - wrzasnęłam w jej stronę ponad ramieniem Roba. - Makowe Panienki miały być moje!

Rob odwrócił mnie twarzą do Ruth. Spojrzała na mnie i po­wiedziała:

- Jess, uspokój się.

- On żyje! - zawołałam. - Żyje.

Ruth zamrugała oczami, spojrzała na Scotta i znowu na • mnie. Popatrzyłam na nich i zorientowałam się po wyrazie ich oczu, że coś dziwnego dzieje się z moją twarzą. Podniosłam rękę i poczułam wilgoć.

Świetnie. Płakałam. Płakałam i nawet tego nie zauważyłam.

- Ona kłamie - powiedziałam jeszcze raz, ale niezbyt głośno. Rob uznał widocznie, że mi przeszło, bo postawił mnie na ziemi - nie zdejmując jednak dłoni z mojego karku - i stwierdził:

- Możemy się przekonać tylko w jeden sposób, prawda?

Skinął w stronę biur administracji. Wytarłam policzki wierz­chem dłoni i powiedziałam:

- Dobrze.

Ruth uparła się, żeby pójść z nami, a Scott, ku mojemu za­skoczeniu, uparł się, żeby towarzyszyć Ruth. W mojej otępiałej mózgownicy zaskoczyło, że coś się dzieje między nimi, ale na razie za bardzo martwiłam się o Shane'a. Kiedy weszliśmy do budynku, sekretarka, sobowtór Johna Wayne'a, wstała z krzesła i powiedziała:

- Dzieciaki, oni jeszcze niczego nie wiedzą na pewno. Wiem, że się martwicie, ale gdybyście się zajęli swoimi obozowiczami...

- Shane jest moim obozowiczem - powiedziałam. Kobieta uniosła gęste brwi. Patrzyła na mnie, niepewna, jak się zachować. Pomogłam jej.

- Gdzie oni są? - zapytałam, kierując się w stronę korytarza. - W gabinecie dyrektora Alistaira?

Sekretarka, gramoląc się zza biurka, zaprotestowała:

- Och, zaraz. Nie możecie tam iść...

Za późno. Skręciłam za róg korytarza i dotarłam do drzwi z tabliczką: DYREKTOR OBOZU. Otworzyłam je na oścież. Za sze­rokim biurkiem siedział siwowłosy, czerwony na twarzy profe­sor Alistair. W pokoju była jeszcze Pamela, dwóch policjantów stanowych, zastępca szeryfa oraz szeryf hrabstwa Wawasee we własnej osobie.

- Jess. - Pamela zerwała się na nogi. - Jesteś. Dzięki Bogu. Nie mogliśmy cię nigdzie znaleźć. A dyrektor Alistair powie­dział, że nie zgłosiłaś się do niego po południu...

Spojrzałam na Pamelę. W co ona grała? Przecież powinna wiedzieć, gdzie się podziewałam. Czyżby Jonathan Herzberg nie zadzwonił do niej i nie zawiadomił, że przyprowadziłam mu córkę?

- Zatrzymano mnie i nic nie mogłam na to poradzić - powiedziałam. - Czy ktoś zechciałby mi wyjaśnić, co się dzieje?

Dyrektor Alistair podniósł się.

Nie wyglądał jak światowej sławy dyrygent ani nawet dy­rektor obozu. Wyglądał jak bezradny starzec, mimo że nie mógł mieć więcej niż sześćdziesiąt lat.

- Co się dzieje? - powtórzył. - Co się dzieje?! Chcesz powiedzieć, że nie wiesz? Nie jesteś przypadkiem sławnym me­dium? Jak możesz nie wiedzieć, przy swoich nadzwyczajnych, magicznych zdolnościach? Hmm, panno Mastriani?

Przeniosłam wzrok z Alistaira na Pamelę i z powrotem. Powiedziała mu? Chyba tak.

Ale jeśli tak, to skąd ten wyraz zdumienia na jej twarzy?

- Powiem ci, co się dzieje, młoda damo - powiedział pan Alistair - jako że twoje nadzwyczajne moce, jak się wydaje, chwilowo cię zawiodły. Zaginął jeden z naszych wychowanków. Chłopiec, którego powierzono twojej opiece. Wszystko wska­zuje na to, że utonął. Po raz pierwszy w pięćdziesięcioletniej historii obozu zdarzyło się, że ktoś stracił życie.

Skrzywiłam się, jakby mnie uderzył. Nie z powodu słów, choć zabolały. Z powodu tego, czego nie powiedział, a co wyni­kało z tonu jego głosu.

Że to moja wina.

- Jestem zaskoczony, że nie wiedziałaś - odezwał się dyrek­tor kpiącym głosem. - Dziewczyna od pioruna.

- - Spokojnie, Hal - powiedział szeryf szorstko. - Niczego nie wiemy z całą pewnością. Nie znaleźliśmy ciała.

- Kiedy widziano go żywego po raz ostatni, szedł nad jezio­ro ze swoją grupą. Nie ma go nigdzie na terenie obozu. Mówię wam, chłopak nie żyje. I to z naszej winy! Gdyby jego wycho­wawczyni była na miejscu i miała na niego oko, nic by się nie stało.

Zaschło mi w gardle. Usiłowałam przełknąć ślinę, ale bez­skutecznie. Na zewnątrz błyskawica rozświetliła mrok, zaraz po­tem przeciągle zahuczał grom.

Niebo otworzyło się. W okna za biurkiem dyrektora Alistaira zabębniła ulewa. Jeden z policjantów zauważył ponuro:

- Ciężko będzie teraz przeszukać jezioro. Przeszukać jezioro? Przeszukać jezioro?!

- Czy nie było ratownika?

Rob. Próbował pomóc. Usiłował zrzucić ze mnie część winy. Ładnie z jego strony, ale rzecz jasna, próżny trud. To była moja wina. Gdybym tam była, Shane nigdy by nie utonął. Nie dopuściłabym do tego.

- Wydaje mi się - ciągnął Rob - że jeśli dzieciak się kąpał, to musiał być ratownik. Czy ratownik mógł nie zauważyć, że ktoś się topi?

Dyrektor Alistair posłał mu złe spojrzenie przez grube szkła swoich dwuogniskowych okularów.

- Kim ty właściwie jesteś? - zapytał. Wypatrzył także Ruth i Scotta, stojących w progu. - Co to ma być? Co tu robicie? To prywatny gabinet. Proszę wyjść.

Żadne z nich się nie ruszyło, chociaż Ruth wyglądała tak, jakby miała ochotę uciec na koniec świata. Tam, gdzie nie ma zastępców szeryfa ani rozjuszonych dyrektorów. Tak samo jak wtedy, gdy jej brata Skipa ugryzła pszczoła. Tylko że tym razem nikt nie doznał wstrząsu anafilaktycznego. Tym razem ktoś umierał powolną śmiercią - konkretnie ja. Z poczucia winy.

- No więc - Rob nie dawał za wygraną - ratownika nie było?

- Owszem, był - odparł szeryf. - Nie zauważył niczego nie­zwykłego.

- To dlatego - powiedziałam bardziej do siebie niż do pozo­stałych - że Shane w ogóle nie wszedł do wody.

Nie byłam całkiem pewna. Tak tylko podejrzewałam.

Dyrektor Alistair nie powstrzymał się jednak od spojrzenia na mnie zza okularów w drucianej oprawce i zrobienia kąśliwej uwagi:

- Przypuszczam, że skoro byłaś akurat nieobecna, musisz to wiedzieć dzięki swoim zdolnościom nadprzyrodzonym?

W tym momencie Rob postąpił krok w stronę biurka dy­rektora. Szeryf podniósł rękę, mówiąc:

- Spokojnie, synu.

Potem, zwracając się do pana Alistaira, zapytał:

- O czym ty właściwie mówisz, Hal?

- Och, nie poznałeś jej? - Alistair wydawał się jakby urażo­ny. Zastanawiałam się, czy zaginięcie uczestnika obozu nie za­chwiało ostatecznie jego równowagą psychiczną. Nie należał do zrównoważonych. Wiem, co mówię, widziałam jego zachowa­nie podczas wspólnych prób całego obozu. Sekcja rogów do­prowadzała go do takiej pasji, że rzucał w muzyków batutą. Na ogół nie trafiał, bo ofiary nauczyły się zręcznie uchylać.

- Jessica Mastriani - ciągnął - dziewczyna obdarzona zdol­nością odnajdywania zaginionych ludzi. Oczywiście, teraz jest już trochę za późno na pomoc z jej strony, prawda? Biorąc pod uwagę, że chłopak nie żyje.

- Och, Hal. - Pamela podniosła się z kanapy. - Tego nie wiemy. Może uciekł. - Spojrzała na mnie. - Czy rano nie do­szło do jakiejś sprzeczki?

Skinęłam głową, przypomniawszy sobie o incydencie z kleszczem oraz o tym, jak odmówiłam ukarania Lionela za to, że uderzył Shane'a.

Przede wszystkim zaś przypomniałam sobie spojrzenie, ja­kim obdarzył mnie Shane, kiedy okłamałam go co do zdjęcia Taylora Monroe'a. Nie uwierzył mi wtedy. Nie uwierzył w ani jedno słowo.

Czyżby wymyślił taki numer, żeby się na mnie odegrać za kłamstwo?

Gdybym tylko mogła położyć się spać, pomyślałam. Gdy­bym zasnęła, dowiedziałabym, gdzie jest Shane. Może gdybym na dobre rozwścieczyła pana Alistaira i przyłożyłby mi batutą, straciłabym przytomność. Czy byłabym wtedy w stanie odna­leźć dziecko? Tak samo jak we śnie?

Raczej wątpiłam. Wątpiłam również, żeby szeryf pozwolił dyrektorowi mnie uderzyć. Rob na pewno by nie pozwolił. Pró­bowałam sobie przypomnieć, czy opiekuńczość figurowała na liście „10 sposobów, żeby się przekonać, że jesteś dla niego czymś więcej niż przyjaciółką”.

Zresztą teraz to już się nie liczyło. Teraz, kiedy może spo­wodowałam śmierć dziecka. No, pośrednio w każdym razie.

- A co z pozostałymi chłopcami z Brzozowej Chatki? - za­pytałam. - Czy ktoś z nimi rozmawiał? Ktoś pytał, czy widzieli Shane'a? Dave? Gdzie był Dave? Obiecał się nimi zająć...

- Funkcjonariusze przesłuchują ich w tej chwili - powie­dział szeryf. - W domku. Ale, jak dotąd... nic nowego.

- Ostatnio widziano go w drodze nad jezioro - powtórzył uparcie dyrektor Alistair.

- Co wcale nie znaczy, że utonął - stwierdził Rob. Alistair przyjrzał mu się uważnie.

- Kim ty w ogóle jesteś? Nie jesteś wychowawcą. - Spojrzał na Pamelę. - On nie jest wychowawcą, prawda, Pamelo?

Pamela przeczesała palcami swoje krótkie jasne włosy.

- Nie, Hal - odparła zmęczonym tonem. - Nie jest.

- To mój znajomy - oświadczyłam. Nie powiedziałam, że to jest mój chłopak, bo nie jest. No i mogłoby to wywołać jesz­cze gorsze wrażenie - znikam na kawał dnia, a potem pojawiam się z moim facetem. - Właśnie mieliśmy się pożegnać.

Ale moje wysiłki, by ukryć prawdziwą naturę moich uczuć w stosunku do Roba, nie zdały się na wiele, bo dyrektor Alistair zauważył złośliwie:

- Pożegnać? Niesłychane. Masz, zdaje się, panno Mastriani, specjalne zdolności do znikania, kiedy jesteś najbardziej po­trzebna.

Szczęka mi opadła. O co mu chodziło? I dlaczego mnie jeszcze nie wywalił?

- Co z twoimi nadprzyrodzonymi zdolnościami? - ciągnął pan Alistair. - Chyba powinnaś nam pomóc odnaleźć tego chłopca? Naprawdę nie czujesz się zobowiązana?

Nawet wtedy nie załapałam, co jest grane. Myślałam, że dy­rektorowi Alistairowi po prostu odbiło.

Rob miał chyba podobne wrażenie, bo nagle chwycił mnie za ramię tuż nad łokciem, tak jakby chciał usunąć mnie z drogi, gdyby pan Alistair zamierzył się batutą.

Powiedziałam:

- Nie mam już żadnych specjalnych zdolności, panie dy­rektorze.

- Och? - Białe, krzaczaste brwi Alistaira uniosły się do góry. - Naprawdę? To gdzie byłaś przez całe popołudnie?

Poczułam ssanie w żołądku. Skąd mógł wiedzieć? Skąd się dowiedział?

- W porządku - powiedział Rob, kierując mnie w stronę drzwi. Sama nie ruszyłabym się z miejsca, tak mnie zamurowa­ło. - Idziemy.

- Nigdzie nie pójdziesz! - Dyrektor Alistair rąbnął pięścią w stół. - Jesteś pracownicą obozu Wawasee i w związku z tym...

Coś wreszcie do mnie dotarło i aż mnie zatkało ze zdumie­nia. Dyrektor nadal zwracał się do mnie tak, jakbym u niego pracowała. Nie mogłam uwierzyć.

- Już nie - przerwałam. - To znaczy, jestem zwolniona, prawda?

- Zwolniona? - zdziwił się dyrektor Alistair. Jednocześnie odezwała się Pamela:

- Och, Jess, oczywiście, że nie. To nie twoja wina.

Nie zwalniają mnie? Nie? Jak to możliwe? Opuściłam obóz na długie godziny, nie przedstawiając żadnego wyjaśnienia. A w tym samym czasie zaginął jeden z moich podopiecznych. To był chyba wystarczający powód, żeby mnie zwolnić.

Ogarnął mnie intensywny i nie całkiem zrozumiały niepo­kój. Podjęłam decyzję.

- Nie jestem zwolniona? No to sama się zwalniam - po­wiedziałam. - Chodź, Rob.

Pamela przeraziła się.

- Och, Jess. Nie możesz...

- Nie możesz odejść - wrzasnął dyrektor Alistair - podpisa­łaś kontrakt!

Mówił coś jeszcze, ale nie czekałam. Wyszłam z gabinetu. Po prostu wyszłam.

Rob i Ruth ze Scottem ruszyli za mną. Sekretarka o twarzy Johna Wayne'a rozmawiała z kimś przez telefon. Zniżyła głos na nasz widok, ale nie odłożyła słuchawki.

- Czyś ty zwariowała? - zapytała Ruth. - Rezygnujesz z obo­zu? Przecież nie musisz! Nie chcieli cię zwolnić.

- Wiem - powiedziałam. - Dlatego sama musiałam się zwol­nić. Kto chciałby trzymać taką wychowawczynię? Powiem ci: ktoś, kto ma dodatkowe motywy.

- Nie bardzo was rozumiem - Scott, który odezwał się po raz pierwszy, wydawał się bardzo przejęty. - I to pewnie nie moja sprawa. Ale jeśli rzeczywiście masz te nadzwyczajne zdolności i w ogóle, a ludzie chcą z nich skorzystać, to czy nie powinnaś, no, wiesz... pewnie mogłabyś na tym zarobić kupę forsy.

Rob i ja popatrzyliśmy na niego z niedowierzaniem.

Wówczas otwarły się oszklone drzwi wejściowe. Cofnęli­śmy się, kiedy dwoje ludzi z ociekającymi parasolami wkroczy­ło do poczekalni.

Poznałam ich dopiero wtedy, kiedy złożyli parasole. Jęknęłam.

- O rany - jęknęłam. - Znowu wy.

14

- Jess! - Agentka specjalna Smith otrząsnęła włosy z deszczu. - Musimy porozmawiać. Nie wierzyłam własnym oczom. Naprawdę. Zdążyłam się już przyzwyczaić, że szpiegują mnie agenci FBI, ale jednak bez przesady.

Kiedy agent, z założenia tajny, nagle sam się ujawnia, to chy­ba mam prawo twierdzić, że coś tu jest nie w porządku.

- Posłuchajcie - powiedziałam, podnosząc rękę. - Teraz na­prawdę nie mam czasu. Mam kłopoty osobiste i...

- Będziesz miała bardziej osobisty kłopot - powiedział agent specjalny Johnson - jeśli wpadniesz w łapy Claya Larssona.

- Claya Larssona? - usiłowałam odgadnąć, o kim mówią. I nagle olśniło mnie. - Macie na myśli nowego tatusia Keely?

- Zgadza się. - Agent specjalny Johnson spojrzał z ukosa na Roba. - Chłopaka matki jego kuzynki.

Rob skrzywił się.

- Kogo?

Nie mam do niego pretensji. Ja też zgłupiałam i ta wersja z kuzynką Roba prawie wyleciała mi z głowy.

- Pan Larsson domyślił się, że osoba, która porwała córkę jego kochanki, została wynajęta przez ojca dziecka - wyjaśnił agent specjalny Johnson - złożył więc wizytę twojemu znajo­memu, panu Herzbergowi, który wrócił do biura po spotkaniu z tobą w McDonaldzie.

- Och. - Boże, ale jestem głupia. - Czy on... czy pan Herzberg, czy z nim wszystko w porządku?

- Ma złamaną szczękę. - Agent specjalny Johnson zajrzał do notesu, z którym nie rozstawał się nigdy. - Trzy złamane żebra, wstrząs mózgu, zwichnięte kolano i poważną kontuzję stawu biodrowego.

- O, mój Boże. - Byłam w szoku. - Keely...

- Keely nic się nie stało. - Głos agentki specjalnej Smith brzmiał uspokajająco. - Pozostanie pod naszą opieką, póki nie schwytamy pana Larssona.

Uniosłam brwi.

- To jeszcze go nie złapaliście?

- Złapalibyśmy - stwierdził agent specjalny Johnson niezbyt miłym tonem - gdyby pewne osoby nie były takie tajemnicze i poinformowały nas w porę, co robiły dzisiaj po południu.

- Hola - powiedziałam. - Tego na mnie nie zwalicie. To nie ma nic wspólnego ze mną. Jestem w tym wypadku niewinnym obserwatorem...

- Jess. - Agent specjalny Johnson zmarszczył surowo brwi. - My wiemy. Jonathan Herzberg opowiedział nam wszystko.

Otworzyłam buzię. Nie do wiary. To szczur! Wstrętny szczur!

Rob pierwszy wyraził wątpliwość:

- Wszystko wam powiedział, tak? Ze złamaną szczęką?

Agentka specjalna Smith przerzuciła parę kartek do tyłu i pokazała nam. Był tam - zapisany rozchwianym, nieznanym mi charakterem pisma - z pewnością nie było to precyzyjne pi­smo Allana Johnsona - opis wydarzeń w wersji Jonathana Herzberga. Moje imię pojawiało się wielokrotnie.

Gnojek. Gnojek nakablował. Nie mogłam uwierzyć. Po tym wszystkim, co dla niego zrobiłam...

- Posłuchaj, Jess. - Agentka specjalna Smith w jasnoniebie­skim kostiumie wyglądała bardziej na pośredniczkę w handlu nieruchomościami niż na agentkę FBI. I może o to chodziło. - Clay Larsson nie jest szczególnie zrównoważonym osobnikiem. Lista jego przestępstw jest długa na kilometr. Napaść i pobicie, czynny opór przy aresztowaniu, napaść na policjanta... To bar­dzo niebezpieczny i nieobliczalny człowiek, a z relacji pana Herzberga wynika raczej jasno, że w obecnej chwili żywi szcze­gólne pretensje do... no cóż, do ciebie, Jess.

Biorąc pod uwagę, że kopnęłam go w twarz, byłam gotowa się z nimi zgodzić. Ale Clay Larsson nie wiedział przecież, kim jestem ani gdzie mieszkam.

- Otóż, rzecz w tym - powiedziała agentka specjalna Smith, kiedy zwerbalizowałam swoje wątpliwości - że on wie, Jess. Wi­dzisz, on... no cóż, długo znęcał się nad panem Herzbergiem, zanim to z niego wyciągnął.

- Dobra. Wystarczy - odezwał się Rob. - Chodźmy po two­je rzeczy, Mastriani. Wyjeżdżamy stąd.

Przetrawienie tego, co właśnie usłyszałam, zajęło mi więcej czasu niż Robowi. Clay Larsson, który najwyraźniej radził sobie z uczuciem gniewu jeszcze gorzej ode mnie, wiedział, kim jestem i gdzie mieszkam, i obecnie zamierzał mnie dopaść, żeby się zemścić za kopnięcie go w twarz oraz porwanie córki jego dziewczyny, którą ona z kolei porwała swojemu byłemu mężowi.

Czyż nie urodziłam się pod szczęśliwą gwiazdą? Napraw­dę. Niesamowite, co? Spotkaliście w życiu kogoś, kto miałby większego pecha?

- Dobrze - powiedziałam. - Wspaniale. Po prostu wspania­le. Przypuszczam, że wy macie mnie chronić?

Agent specjalny Johnson schował notes i wtedy zauważy­łam pod jego ramieniem kaburę z pistoletem.

- Coś w tym rodzaju - odparł. - Zachowanie cię przy życiu, Jess, leży w interesie państwa, mimo twoich zapewnień, że straciłaś eee... talent, którym zwróciłaś na siebie uwagę na­szych przełożonych. Zostaniemy tutaj i dopilnujemy, aby nic ci się nie stało, jeśli panu Larssonowi uda się dotrzeć na teren obo­zu Wawasee.

- Najlepszy sposób, żeby chronić Jess - odezwał się Rob - to ją stąd zabrać.

- Właśnie - zgodził się agent specjalny Johnson. Zlustrował Roba od góry do dołu, jakby go pierwszy raz zobaczył - i rzeczy­wiście chyba pierwszy raz widział go z bliska. Byli tego samego wzrostu - agent Johnson, jak na kogoś, kto nie powinien rzucać się w oczy, byt dość wysoki. - Chcielibyśmy umieścić ją w bez­piecznym miejscu, dopóki pan Larsson nie znajdzie się za krat­kami - wyjaśnił.

- To chyba nie najlepszy pomysł - powiedział Rob, podczas gdy stojąca za nim Ruth zawołała:

- Och, nie. Nie, znowu! Agenci specjalni Johnson i Smith spojrzeli po sobie.

- Jess, tym razem - zaczęła agentka Smith - przyrzekam, że...

- Nie ma mowy - powiedziałam. - Nigdzie z wami nie po­jadę. Poza tym - popatrzyłam na szklane drzwi, za którymi wciąż lało - mam tu pewną sprawę do załatwienia. - Jess...

- Nie, Jill - ucięłam. Nie pytajcie mnie, kiedy moje stosun­ki z agentami specjalnymi Johnsonem i Smith osiągnęły tak po­ufałą fazę. Chyba wtedy, gdy kupiłam im pierwsze cheeseburgery. - Nigdzie się nie ruszę. Mam tu pewne sprawy do załatwienia. Obowiązki.

- Jessico, to naprawdę nie pora, żeby...

- Owszem, tak - odparłam. - Muszę już iść.

I poszłam. Prosto w ten deszcz. Ciągle padał - może nie aż tak mocno jak przedtem, ale dość obficie. Wystarczyło parę se­kund, żeby moja koszula i dżinsy przemokły do suchej nitki.

Nie dbałam o to. Miałam większe problemy. Naprawdę musiałam coś załatwić. Odnalezienie Shane'a figurowało jako pozycja numer jeden na mojej liście. Zastanawiałam się, spo­glądając w kierunku Brzozowej Chatki, czy włóczy się gdzieś na dworze w taki deszcz? Czy gdzieś się schronił? Czy nie przemókł? Czy mu ciepło? Tyle razy miałam ochotę skręcić mu kark - zdarzało mi się rozważać tę ewentualność parę razy dziennie - a teraz tak bardzo mnie obchodziło, co się z nim stało?

Owszem, tak. Nie tylko dlatego, że cholerny osioł potrafił tak pięknie grać. Raczej dlatego, że w jakiś sposób go lubiłam. Zaskakujące, ale prawdziwe. Lubiłam tego małego potwora.

Zagrzmiało, ale gdzieś dalej niż poprzednio. Dogonił mnie Rob.

- Co za dramatyczne wyjście - powiedział. Zauważyłam, że jego koszula i dżinsy również szybko nasiąkały wodą.

- Moja specjalność - stwierdziłam.

- Idziesz w złą stronę.

Zatrzymałam się na środku dróżki i rozejrzałam, zapomina­jąc na chwilę, że Rob nigdy nie był w obozie Wawasee i w związ­ku z tym nie znał drogi do Brzozowej Chatki.

- Nie - zaprzeczyłam.

- Tak. - Pokazał kciukiem kierunek za swoimi plecami. - Motor jest tam.

Zrozumiałam, o co mu chodzi, i potrząsnęłam głową.

- Rob - powiedziałam. - Nie mogę odjechać. - Jess!

Rob rzadko kiedy zwraca się do mnie po imieniu. Na ogół nazywa mnie tak, jak mówiono do nas na odsiadkach, po nazwisku.

Kiedy mówi mi po imieniu, to znaczy, że sprawa jest po­ważna. W tym wypadku chodziło o moje bezpieczeństwo.

Niestety, musiałam go rozczarować.

- Nie - powiedziałam. - Nie, Rob. Nie pojadę.

Nie odpowiedział od razu. Przyglądałam mu się, ale w desz­czu wszystko wydawało się mniej wyraźne. W jego bladoniebieskich oczach było coś, czego nie potrafiłabym nazwać. Z pewnością nie miłość.

- Jess - powiedział cichym, spokojnym głosem. - Wiesz, że uważam cię za świetną dziewczynę. Wiesz o tym, prawda?

Zatrzepotałam powiekami. Nie było łatwo śledzić wyraz jego twarzy, podczas gdy deszcz zalewał mi oczy. Do tego ściem­niało się. Latarnia przy dróżce dawała słabe światło.

Miałam jednak pewność, że Rob mówi poważnie.

Skinęłam głową.

- W porządku. Skoro tak twierdzisz...

- Dobrze - powiedział. Mokre włosy przylepiły mu się do twarzy, ale nie zwracał na to uwagi. - Więc kiedy usłyszysz, co jeszcze mam do powiedzenia, zrozumiesz mnie lepiej. Nie przy­jechałem tutaj, żeby przyglądać się, jak jakiś psychol rozwala ci czaszkę, jasne? Sadzasz tyłek - wskazał na wspomnianą część mojego ciała - na motor albo przysięgam na Boga, że sam to za ciebie zrobię.

Wiedziałam już, co jest w jego wzroku. To nie była miłość.

Och, zdecydowanie nie. To był gniew. Wytarłam oczy Potem powiedziałam tylko jedno słowo.

- Nie.

W tej sytuacji naprawdę nic innego nie mogłam powiedzieć.

Dostrzegłam na pół zniesmaczony, na pół rozbawiony uśmieszek. Dobrze znałam ten uśmieszek, bo gościł na twarzy Roba przez większość czasu, przynajmniej wtedy, kiedy byli­śmy razem. Potem zapatrzył się przez chwilę w dal... pojęcia nie mam, co tam mógł zobaczyć, ja widziałam tylko deszcz.

- Muszę odnaleźć Shane'a - zawołałam, przekrzykując ko­lejny grzmot.

- Taak? - Popatrzył na mnie z góry, wciąż uśmiechnięty. - Mam gdzieś Shane'a.

Zagotowałam się ze złości. Usiłowałam się opanować. Po­licz do dziesięciu, pomyślałam. Pan Goodhart zawsze mi radził, żebym policzyła do dziesięciu, kiedy mam ochotę komuś doło­żyć. Czasami nawet pomagało.

- A ja nie - powiedziałam. - Nie wyjadę, dopóki go nie znajdę. Przestał się uśmiechać.

Powinnam była przewidzieć dalszy ciąg. Rob nie należy do ludzi, którzy mówią tylko dlatego, że słuchanie własnego głosu sprawia im przyjemność.

Jednak nigdy przedtem nie użył siły w stosunku do mnie. Nie w taki sposób.

Myślę sobie czasem, że dałabym mu radę. Naprawdę tak uważam. Dobra, chwycił mnie do góry nogami, co zakłóca orientację. Nie mogłam także poruszać rękami i to też działało na moją niekorzyść.

Żywię jednak głębokie przekonanie, że przy paru celnych główkach - gdyby udało mi się zbliżyć moją głowę do jego gło­wy, na co nie pozwolił brak czasu - dałabym mu radę.

Na nieszczęście nasze słodkie sam na sam przerwano bru­talnie, zanim zdołałam je doprowadzić do kulminacyjnego cio­su głową.

- Synu - rozległ się w deszczu głos agenta specjalnego John­sona. - Postaw dziewczynę na ziemi.

Rob posuwał się zdecydowanym krokiem w stronę moto­cykla. Nawet nie zwolnił.

- Nie! - krzyknął.

Wówczas agent specjalny Johnson wyłonił się spośród drzew. Wyciągnął pistolet - co, przyznaję, mocno mnie zasko­czyło.

Rob również wydawał się zaskoczony, bo zastygł w miej­scu. Wisząc do góry nogami, zdałam sobie sprawę, że moje po­przednie wrażenie - wiecie, że przemokłam do kości - było ab­solutnie bezpodstawne. Wtedy jeszcze wcale tak bardzo nie przemokłam. Deszcz nie spływał mi na przykład po brzuchu.

Teraz jednak sytuacja uległa zmianie.

Czy muszę dodawać, że nie było to specjalnie przyjemne odczucie?

- Nie może pan mnie zastrzelić - zwrócił się Rob do agenta specjalnego Johnsona. - A gdyby pan ją trafił?

- To byłby pech - powiedział agent specjalny Johnson - ale ponieważ od dnia, kiedy ją poznałem, była dla mnie jak drzazga pod paznokciem, nie zmartwiłbym się za bardzo.

- Allan! - zawołałam zaszokowana. - Co by powiedziała pani Johnson, gdyby cię teraz usłyszała?

- Postaw ją na ziemi, synu.

Rob odwrócił mnie głową do góry i postawił na nogach. Agent specjalny Johnson podszedł i wziął mnie za ramię. Nadal trzymał pistolet. Celował w powietrze.

- Proszę wsiąść na motocykl, panie Wilkins, i wracać do domu.

- Hej! - Krew zaczęła odpływać mi z głowy, co poprawiło jasność mojego myślenia. - Skąd znasz jego nazwisko? Nie po­dałam go wam.

Agent specjalny Johnson wydawał się znudzony.

- Tablica rejestracyjna.

Zerknęłam na moknącego w deszczu Roba. Koszulka przy­lepiła mu się do ciała. Pod materiałem rysowały się mięśnie. Przyszło mi do głowy, że to bardzo przypomina scenę z mu­zycznego wideoklipu. No, wiecie, fantastycznie przystojny chłopak, którego właśnie rzuciła dziewczyna, moknie w ulew­nym deszczu.

Tyle że ja w żadnym wypadku nie chciałam go rzucić. Chcia­łam tylko odnaleźć zaginione dziecko. Nic więcej.

A wszyscy usiłowali mi w tym przeszkodzić.

Potem uświadomiłam sobie coś jeszcze: jeśli koszulka Roba jest taka mokra, to co z moją?

Pośpiesznie skrzyżowałam ramiona na piersi.

Tak jest lepiej, pomyślałam. Nie, nie chodziło mi o koszul­kę, tylko o to, że Rob odjedzie. Wiedziałam, że Roba nie byłoby łatwo spławić. Stłuczenie agenta FBI na kwaśne jabłko nie budziło we mnie moralnych oporów. Ale na to, żeby uderzyć Roba, ciężko byłoby mi się zdobyć.

- Zadzwonię do ciebie - zawołałam przez ramię, podczas gdy agent specjalny Johnson popychał mnie w stronę centrum obozu.

- Zrób coś dla mnie, Mastriani - odparł Rob.

- Jasne - powiedziałam. Trudno mi było maszerować tyłem w deszczu, ale agent specjalny Johnson nie dał mi wyboru. - Co takiego?

- Nie dzwoń.

Rob odwrócił się i ruszył przed siebie. Wkrótce zniknął za ścianą deszczu. Chwilę później usłyszałam, jak zapuszcza silnik indiany.

A potem odjechał.

Agent Johnson, w przeciwieństwie do Roba, nie wyglądał seksownie w mokrym ubraniu.

- Przypuszczam, że teraz jesteś szczęśliwy - powiedziałam. - Ten chłopak mógł zostać kiedyś moim chłopakiem. A wy zja­wiacie się nieproszeni i wszystko psujecie. Dzięki.

Johnson gorliwie przyciskał guziczki na swojej komórce.

- Czy twoi rodzice wiedzą o tobie i panu Wilkinsie, Jess? - zwrócił się do mnie.

- Oczywiście, że wiedzą - powiedziałam urażona. - Cho­ciaż mam swoje własne życie. Rodzice nie dyktują mi, z kim mogę się spotykać poza szkołą.

Był to odrażający stek kłamstw; nie zdziwiłabym się, gdyby język mi usechł i odpadł.

Agent specjalny Johnson nie wydawał się przekonany.

- Czy twoi rodzice wiedzą - ciągnął - że pan Wilkins jest notowany? I że jest obecnie pod nadzorem kuratora?

- Tak - stwierdziłam na tyle pewnym tonem, na ile się dało. Nie mogłam się powstrzymać, żeby nie dodać: - Chociaż nie mają całkowitej jasności co do tego, jakie przestępstwo popełnił...

Agent specjalny Johnson spojrzał na mnie z góry, marszcząc lekko brwi.

- To jest, naturalnie, poufna informacja - oświadczył. - Sko­ro pan Wilkins nie uznał za stosowne podzielić się nią z... two­imi rodzicami, nie widzę powodu, dla którego ja miałbym to zrobić.

Rany! Znowu niewypał! Jak mam się dowiedzieć, co zrobił Rob, że omal nie trafił do pudła? Rob nie miał zamiaru mi powiedzieć, a z federalnych, rzecz jasna, też nie da się tego wycią­gnąć. To nie mogło być nic poważnego, bo wtedy by go wsadzi­li, a nie tylko wyznaczyli kuratora.

Nie zanosiło się na to, żebym kiedykolwiek miała się tego dowiedzieć. Pokpiłam sprawę z Robem, może nie?

Ale co innego mogłam zrobić? Co?

Ktoś tam po drugiej stronie musiał odebrać telefon, bo agent specjalny Johnson powiedział:

- Kasia bezpieczna. Powtarzam, Kasia bezpieczna. Potem się wyłączył.

- Kasia? - zapytałam - Kto to jest?

- Najmocniej przepraszam - odparł agent specjalny John­son, chowając telefon. - Powinienem był powiedzieć Kasandra.

- A kto to jest Kasandra?

- Nie musisz się o to martwić.

Spojrzałam na niego wściekle. Teraz, kiedy już tak długo przebywałam na deszczu, przestało mnie obchodzić, że zmok­nę. To znaczy, bardziej zmoknąć już nie mogłam.

Ani poczuć się bardziej nieszczęśliwa.

- Zaraz, zaraz - powiedziałam. - Przypominam sobie. Siód­ma klasa. Przerabialiśmy mitologię. Kasandra była medium czy kimś takim.

- Miała dar - przyznał agent specjalny Johnson - przepo­wiadania przyszłości.

- Taak - powiedziałam. - Ale ciążyła na niej klątwa i... - Potrząsnęłam głową z niedowierzaniem. - To mój kryptonim? Kasandra?

- Wolałabyś coś innego?

- Tak - stwierdziłam. - Wolałabym nie mieć żadnego. Miałam zły dzień. Najpierw psychopata znęcający się nad swoją dziewczyną próbuje mnie zabić, potem porzuca mnie mój chłopak. A teraz dowiaduję się, że FBI wymyśliło dla mnie kryp­tonim. Co jeszcze mnie czeka?

Z mroku wynurzyła się, pod wielkim czarnym parasolem, agentka specjalna Smith.

- Ale wyglądacie - powiedziała na nasz widok. - Przemo­kliście. - Stanęła koło nas, tak że wszyscy znaleźliśmy się pod parasolem. No, mniej więcej.

- Udało mi się załatwić pokoje - powiedziała - w Holiday Inn, parę kilometrów stąd. Nie sądzę, żeby pan Larsson akurat tam jej szukał.

- Czy dostanę osobny pokój? - zapytałam z nadzieją.

- Oczywiście, że nie. - Agentka specjalna Smith uśmiech­nęła się. - Będziemy mieszkać razem.

Cudownie.

- Ja kocham samotność - poinformowałam ją skwapliwie.

- Przeżyję - zapewniła.

Straszne. Okropne. Nie mogłam siedzieć w przytulnym ho­teliku, podczas gdy Shane był gdzieś w lesie... albo co gorsza, nie żył. Musiałam go znaleźć.

Ale jak miałam tego dokonać? Jak miałam go odnaleźć, nie wtajemniczając w swoje plany Allana i Jill?

- Muszę - wykrztusiłam - zabrać swoje rzeczy.

- Naturalnie. - Agent specjalny Johnson popatrzył na zega­rek. Taki z podświetlaną tarczą. - Odprowadzimy cię do domku i zaczekamy.

Jeju!

Zdaje się, że agenci specjalni Johnson i Smith pożałowali bardziej niż kiedykolwiek, że przydzielono ich do akcji „Kasandra”, kiedy weszliśmy do Brzozowej Chatki, w sam środek nie­samowitego rozgardiaszu. Dzieciaki powariowały. Zaraz przy drzwiach omal nie trafił nas kawałek szybującej kalafonii. Artur ćwiczył na tubie, mimo zakazu używania instrumentów poza klasą; Lionel ryczał na całe gardło, domagając się ciszy; Doo Sun i Tony pojedynkowali się na smyczki...

Na środku zaś stała policjantka i zakrywając dłońmi uszy, błagała:

- Proszę! Proszę, posłuchajcie, znajdziemy waszego kolegę... Wkroczyłam do kuchni, otworzyłam drzwiczki w ścianie i wyłączyłam bezpieczniki.

Chłopcy zamarli w zapadłych znienacka ciemnościach. Wszelki hałas ustał.

Wyszłam z kuchni...

...i natychmiast zamieniłam się w Jessicową kanapkę, po­nieważ wszyscy chłopcy rzucili się na mnie, przywierając do różnych części mojego ciała i wykrzykując moje imię.

- W porządku - wrzasnęłam po chwili. - Uspokójcie się. Spokój!

Uwolniłam się z ich objęć, a potem opadłam na łóżko - puste łóżko Shane'a, jak się okazało, kiedy błyskawica oświetliła mroczny pokój. Na łóżku leżała, złożona niedbale, pościel w nutki. Shane wolałby pewnie, aby jego łoże zdobiły akcesoria futbolowe. Jednakże pościel pachniała Shane'em, co wydało mi się pokrzepiające.

- W porządku - powiedziałam, przerywając okrzyki: „Jess, gdzie byłaś?” oraz „Słyszałaś o Shanie?”

- Tak, słyszałam o Shanie - oznajmiłam. - Teraz chciała­bym poznać waszą wersję wypadków.

Chłopcy popatrzyli na siebie niepewnie, a potem, mniej więcej jednocześnie, wzruszyli ramionami.

- Szedł z nami nad jezioro - odważył się wreszcie Sam.

Potem odezwał się Lionel. W zdenerwowaniu mówił z gor­szym akcentem. Rozszyfrowanie jego słów zajęło mi dobrą mi­nutę:

- Mnie się wydaje, że on w ogóle nie wszedł do wody.

- Naprawdę, Lionelu? - Spojrzałam uważnie na małego chłopca. - Dlaczego tak myślisz?

- Gdyby Shane wszedł do wody - powiedział Lionel z na­mysłem - to próbowałby wsadzić mi głowę pod wodę. Ale tego nie zrobił.

- Więc nie wchodził w ogóle do wody? - zapytałam. Chłopcy znowu wzruszyli ramionami. Tylko Lionel poki­wał głową.

- Wydaje mi się - powiedział Lionel - że Shane uciekł. Bar­dzo był na ciebie zły, Jess, za to, że mnie nie ukarałaś.

Moje imię, jak zwykle, wymówił: „dżejs”. Ale poza tym miał rację. Tak pomyślałam. Shane mógł się na mnie obrazić - na tyle obrazić, że zapragnął dać mi nauczkę.

Shane, pomyślałam. Gdzie jesteś? Coś ty wymyślił?

Nagle zabłysło światło. Agentka specjalna Smith wyszła z kuchni i skinęła w stronę mojego pokoju.

- Czy tam są twoje rzeczy? Kiwnęłam głową.

- Spakuję je - powiedziała, znikając za drzwiami, podczas gdy jej partner pozostał przy drzwiach frontowych i znowu spoj­rzał na zegarek.

- Co to za facet? - zainteresował się Tony.

- Czy to twój chłopak? - zapytał Doo Sun.

- Czy to Rob? - zaczął Artur, ale zamknęłam mu usta dło­nią. .. co zdziwiło go chyba tak samo jak mnie.

- Szsz - syknęłam. - To nie jest Rob. To po prostu, eee, jeden z moich przyjaciół.

- Och - pisnął Artur, kiedy odsunęłam rękę. - Jadłaś coś w McDonaldzie?

Chwyciłam poduszkę Shane'a i wtuliłam w nią twarz. Boże, modliłam się. Daj mi siłę, żebym nie zabiła dzisiaj żadnego ma­łego chłopca. Jeden zupełnie wystarczy.

Agentka specjalna Smith wyszła z pokoju obarczona torbą z żeglarskiego płótna.

- Chyba wzięłam wszystko - powiedziała. - Czy te cukierki są twoje, czy zostawić je dla dzieci?

Arturowi zabłysły oczy, gwałtownie obrócił buzię w moją stronę.

- Hej! - krzyknął. - Co ona robi? Czy to twoje rzeczy? - Wyjeżdżasz? - Broda Lionela zaczęła drżeć. - Odchodzisz, Dżejs?

Zdesperowana - nie w taki sposób chciałam zawiadomić chłopców, że odchodzę - zwróciłam się do agentki specjalnej Smith:

- Cukierki, ciasteczka i chipsy nie są moje. Nie pakuj ich.

- Nie ma żadnych ciasteczek, Jess. Tylko te cukierki - od­parła agentka Smith lekko zmieszana.

- Nie ma ciasteczek? - Wytrzeszczyłam na nią oczy. - Po­winny być. Powinny być ciastka, chipsy i torba skittlesów.

- Co takiego? - Agentka specjalna Smith zmieszała się do reszty.

- Skittles - krzyknęli chłopcy.

- Nie. - Agentka specjalna Smith zamrugała oczami. - Nic takiego nie ma. Tylko cukierki.

Wciąż ściskając poduszkę Shane'a, podniosłam się i zwróci­łam do dzieci.

- Czy zjedliście słodycze, które skonfiskowałam? Popatrzyli na siebie. Mogłabym przysiąc, że nie wiedzą, o czym mówię.

- Nie - odparli, potrząsając głowami.

- Próbowałem - wyznał Artur. - Ale nie mogłem dosię­gnąć. Były za wysoko.

Za wysoko dla Artura.

Ale nie za wysoko dla największego chłopca z Brzozowej Chatki...

Zdałam sobie sprawę z kilku rzeczy jednocześnie. Po pierw­sze, Ruth i Scott, a za nimi Dave - weszli na ganek... pewnie żeby się pożegnać.

Po drugie, deszcz ustał. Słychać było tylko odległe grzmoty - burza przesuwała się w stronę jeziora Michigan.

Po trzecie, zapach poduszki Shane'a, którą nadal ściskałam w ramionach, nabrał niezwykłej intensywności.

W tym momencie spłynęło na mnie olśnienie. Wiedziałam, gdzie on jest.

Bynajmniej nie na dnie jeziora Wawasee.

15

Dobra, spodziewacie się, że wszystko wam wyjaśnię? Nic z tego. Sama nie rozumiem, co się dzieje z moją głową. Kiedy przebywałam w bazie wojskowej Crane na prawach spe­cjalnego gościa, poddano mnie masie testów. Niewiele wykaza­ły, poza tym że kiedy wchodzę w fazę snu REM, coś się ze mną dzieje. Tak jakby w moim mózgu, jak w komputerze, pojawiały się nowe informacje, przesyłane niewiadomo skąd. Dzięki temu budzę się z wiedzą na temat konkretnej osoby.

Tym razem informacje pojawiły się, kiedy nie spałam. Sło­wo. Stałam sobie w domku, ściskając poduchę Shane'a, i nagle bach!

Nic nie czułam. Wcale nie było tak jak w tych komiksach, które Douglas w kółko czyta. Tam, kiedy jakiś bohater ma wizję - a często im się to zdarza - krzywi się potwornie i jęczy: aaa...

Naprawdę. „Aaaa...”. Jakby to bolało.

A ja wam mówię, „ładowanie” tych wizji - skądkolwiek się biorą - nie boli. Nic a nic. Po prostu nie ma informacji, a za sekundę jest.

Jak e - mail.

Dlatego kiedy podniosłam wzrok znad poduszki, z trudem panowałam nad sobą. Miałam ochotę natychmiast wykrzyczeć wszystko, czego się dowiedziałam, ale przecież agenci specjalni Johnson i Smith by usłyszeli. A wolałam, żeby się nie zoriento­wali w sytuacji.

Kiedy jednak mogłam w końcu bezpiecznie podzielić się z innymi tym, co mnie samej wydawało się czymś niesamowi­tym, nikt się specjalnie nie przejął.

- Jaskinia? - Głos Ruth przeszedł w przerażony pisk. - Chcesz, żebym poszła do jaskini szukać tego szczyla? Nie, dziękuję.

Uciszyłam ją. Federalni siedzieli w pokoju obok.

- Nie ty - powiedziałam. - Nie, to ja wlezę do tej jaskini. - Nie chciałam jej zranić, więc nie wyjaśniłam, że byłaby ostatnią osobą, z którą zdecydowałabym się penetrować podziemne pie­czary.

- Ale w jaskini? - spytała Ruth z powątpiewaniem. - Dla­czego miałby zwiewać i chować się w jaskini?

- Paul Huck - powiedziałam. - Paul Huck.

- Kto? - szepnęła Ruth - Kto to jest Paul Huck?

- To facet, który ukrywał się w jaskini - wyjaśniłam po ci­chu - ponieważ sądził, że ludzie go prześladują.

Rozmawialiśmy szeptem, siedząc w maleńkim sześcianiku mojej sypialni, podczas gdy agenci specjalni Johnson i Smith pilnowali reszty terenu. Miałam się pożegnać z chłopcami i mo­imi przyjaciółmi. Federalni wspaniałomyślnie przyznali mi na ten cel całe dziesięć minut. Pewnie byli przekonani, że w tej ciasnej klitce nie zdołam wykręcić żadnego numeru.

Nie zdawali sobie jednak sprawy z tego, że po pierwsze, okno w moim maleńkim pokoiku otwiera się na tyle szeroko, że przeciętne ludzkie ciało może się przez nie przecisnąć; a po drugie: dwa ciała już się przecisnęły, aby oddać mi drobną przy­sługę. Toteż zamiast żegnać się, zgodnie z oczekiwaniami agen­tów, z Ruth, Scottem i Dave'em, czatowałam na odpowiedni moment, żeby wymknąć się z chatki. Chciałam jak najszybciej znaleźć Shane'a, który cieszył się dobrym zdrowiem i przeby­wał całkiem niedaleko.

- Pamiętasz - szepnęłam do Ruth - jak na pierwszym ogni­sku czytali regulamin? Według regulaminu Wilcza Jaskinia znaj­duje się poza terenem obozu. Dzieciak czuł się prześladowany, a jak usłyszał tę bajkę o Paulu Hucku... To oczywiste, że postano­wił zaszyć się w jaskini. Poza tym zabrał całe żarcie i moją latarkę.

- Czy masz jeszcze jakiś inny powód, żeby podejrzewać, że on tam jest? - Ruth chrząknęła znacząco.

- Tak.

Uniosła brwi, zupełnie zaskoczona.

- Naprawdę? To jak to jest z tym gadaniem, że musisz osią­gnąć fazę REM, żeby... no, wiesz?

- Pojęcia nie mam - odparłam. - Może jeśli się na czymś mocno skupię...

Nie umiałam tego wytłumaczyć. Kiedy tuliłam poduszkę Shane'a, zapach szamponu wywołał w mojej głowie obraz Shane'a skulonego przy świetle latarki i opychającego się ciastkami.

Nie wiedziałam, jak to się stało ani czy się jeszcze kiedyś po­wtórzy Pierwszy raz miałam wizję zaginionego dziecka na jawie.

Tak czy inaczej, zamierzałam wykorzystać nowo objawioną wiedzę i naprawić to, co sknociłam.

- Moim skromnym zdaniem - powiedziała Ruth - w ogóle nie warto się zajmować tym głupim dzieciakiem.

- Ruth - potrząsnęłam głową. - Jesteś wychowawczynią!

- Przebrzydły bachor.

- Nie mówiłabyś tak, gdybyś słyszała, jak gra. Ten dzieciak ma talent.

- Niemożliwe.

- Naprawdę. Uwierz mi. - Wspomnienie cudownej muzy­ki w wykonaniu Shane'a było równie wyraźne jak moja wizja.

Ruth westchnęła.

- No, skoro tak twierdzisz... Ale na twoim miejscu pozwo­liłabym mu tam zostać. Niech sobie gnije w pieczarze. Sam wróci, jak zgłodnieje.

- Ruth, podobno jakieś dziecko zabłądziło tam kiedyś i umarło. Dlatego jaskinia jest wyłączona z terenu obozu. Zdaje mi się, że Shane nie potrafił się stamtąd wydostać i dlatego wciąż siedzi w jaskini.

Ruth przybrała sceptyczny wyraz twarzy.

- I myślisz, że tobie uda się stamtąd wyjść, skoro jemu się nie udało?

Poklepałam się po głowie.

- Wbudowany system naprowadzania.

- A, w porządku - powiedziała Ruth - to tak jak w merce­desie mojego taty.

Ciszę, jaka zapadła w obozie po gwałtownej burzy, rozdarł nagle potężny wybuch, odgłos pioruna brzmiał przy nim jak pstryknięcie palcami. Ruth zakryła uszy dłońmi.

- Rany! - powiedziałam z podziwem. - Ja cię kręcę! Ten twój chłopak zna się na rzeczy.

Ruth opuściła ręce i oświadczyła wyniośle:

- Scott nie jest moim chłopakiem. Na razie - dodała po chwi­li. - A na wybuchach się zna. Był w końcu w drużynie Orłów.

Ktoś szarpnął drzwi do sypialni. W progu stanęła agentka specjalna Smith z rewolwerem w ręce.

- Dzięki Bogu, nic ci nie jest - powiedziała na mój widok. W jej niebieskich oczach malowała się troska. - To może być tylko on. Clay Larsson. Siedź tutaj, a my z agentem Johnsonem pójdziemy zbadać sprawę. Zostawimy ci policjantkę Deckard i jednego z zastępców szeryfa...

- Dobrze - powiedziałam spokojnie. - Idźcie.

Agentka specjalna Smith posłała mi nerwowy uśmiech, który, jak sądzę, miał mnie podnieść na duchu. Zamknęła za sobą drzwi. - Zabierajmy się stąd. - Wstałam i podeszłam do okna.

- Mam nadzieję, że wiesz, co robisz - mruknęła Ruth żało­śnie. - Oni pewnie przesadzają z tym całym Clayem Larssonem, ale gdyby rzeczywiście gdzieś się tu czaił?

Odwróciłam głowę i spojrzałam na nią przez ramię z poli­towaniem.

- Ruth - powiedziałam. - Komu ty to mówisz? Myślisz, że nie poradzę sobie z jakimś damskim bokserem?

- No dobrze - odparła Ruth. - Jak sobie chcesz... Wyślizgnęłyśmy się cichutko przez okno. Na dworze, jeśli nie liczyć tajemniczej, pomarańczowej poświaty spowijającej parking, panowały ciemności. Nie było już tak strasznie gorąco jak w dzień.

Ziemia nie zdążyła obeschnąć po deszczu. Moje tenisówki i dół nogawek, prawie już suche, znowu nasiąkły wodą. Za każ­dym razem, kiedy powiał wietrzyk, z wierzchołków drzew ka­pały krople wody. Było to dość nieprzyjemne... czego Ruth nie omieszkała zauważyć przy pierwszej okazji.

- Obtarłam sobie kostki - szepnęła.

- Nikt ci nie kazał iść - odszepnęłam.

- Och, pewnie - syknęła Ruth. - Może miałam zostać i uże­rać się z glinami? Dzięki wielkie.

- Skoro już idziesz ze mną, przestań narzekać.

- W porządku. Tylko że deszcz wzmógł u mnie reakcje aler­giczne.

Przysięgam, czasami mam wrażenie, że byłoby łatwiej, gdy­bym w ogóle nie miała najlepszej przyjaciółki.

Uszłyśmy jakieś dziesięć metrów, kiedy usłyszałyśmy od­głos szybko zbliżających się kroków. Syknęłam na Ruth, żeby wyłączyła latarkę, ale ostrożność okazała się zbyteczna. To tylko Scott i Dave biegli za nami.

- Dobra robota - pochwaliłam. - Agenci totalnie zgłupieli. Scott skromnie schylił głowę.

- Miałaś rację, Jess - oświadczył. - Tampony znakomicie nadają się na lonty.

Zerknęłam na Ruth.

- A ty twierdziłaś, że odsiadka to strata czasu. Ruth tylko pokiwała głową.

- Twórcy amerykańskiego systemu edukacji - powiedziała - widocznie nie wzięli pod uwagę takich wyrzutków jak ty.

Dave spojrzał przez ramię na bijący w niebo gęsty czarny dym.

- Nieźle, co? - odezwał się. Dyszał jeszcze po biegu, ubranie miał umazane ziemią i upstrzone zwiędłymi liśćmi. Był wyraźnie rozradowany. Wiedziałam, o czym myśli: nigdy, w ciągu siedem­nastu lat swojego życia, które w dużym stopniu wypełniała gra na trąbce oraz podróże po królestwie gier komputerowych, nie zrobił czegoś równie niebezpiecznego... i ekscytującego. - Ciekaw jestem, czy chemik podwyższyłby mi za to ocenę w przy­szłym semestrze. Podpalenie ciężarówki za pomocą koktajlu Mołotowato nie byle co. Na piątkę, albo i lepiej.

- Oj, chłopcy - westchnęła Ruth. - Wy to macie nie po kolei. Scott poczuł się urażony.

- Zastosowaliśmy wszelkie konieczne środki bezpieczeń­stwa. Żadne dziecko ani zwierzę nie ucierpiały w trakcie operacji.

- Jak również żaden z przedstawicieli prawa - dodał Dave.

- Otaczają mnie sami pomyleńcy - mruknęła Ruth.

- Dosyć - szepnęłam. - Chodźmy.

W końcu latarki okazały się niepotrzebne. Burza minęła i niebo się wypogodziło. Pojawił się młody księżyc - zaledwie wąziutki sierp, ale na tyle jasny, że mieliśmy dobrą widoczność, przynajmniej tam, gdzie nie rosły drzewa - oraz zatrzęsienie gwiazd.

Jeśli uwagę o alergii przełknęłam spokojnie, to w połowie drogi wokół jeziora nabrałam już pewności, że popełniłam błąd, zabierając Ruth. Nie zamknęła się ani na chwilę... wcale nic dlatego, że musiała obwieścić całemu światu, jak jej łzawią oczy, nie. Tylko przez całą drogę rozpływała się nad zaletami Scotta, jaki to z niego bohater, jak świetnie sobie poradził z agentami FBI... dobra, z pomocą Dave'a, ale i tak... Mam nadzieję, że mój głos nie brzmiał podobnie, kiedy zwracałam się do Roba - no, wiecie, nie tak dziecinnie, landrynkowo i słodko. Myślę, że Rob zwróciłby mi uwagę, żebym przestała się wygłupiać. Mam nadzieję.

Nie wiem, o czym myślał Dave. Prawie się nie odzywał. Uświadomiłam sobie, że dla niego i Scotta to musiał być wielki dzień. Spotkali żywe medium, wystrychnęli na dudków agen­tów FBI i wysadzili w powietrze ciężarówkę... Nic dziwnego, że nie był rozmowny. Musiał to przetrawić.

Sama miałam parę rzeczy do przemyślenia. Sprawa z Robem, prawdę mówiąc, nie dawała mi spokoju. Było to tym bar­dziej bolesne, że uważam się za kobietę niezależną, która nie potrzebuje faceta, żeby się dowartościować. To ja powiedzia­łam, że zadzwonię, a on mi na to, żebym nie dzwoniła? Co to za bzdura? Czy to moja wina, że jestem naznaczona w tak szcze­gólny sposób i że czasami muszę myśleć nie o własnym bezpie­czeństwie, ale o dzieciach? Czy on nie był w stanie pojąć, że tu nie chodziło o niego, ani nawet o mnie, ale o zaginionego dwu­nastoletniego dzieciaka, który, owszem, miał upodobanie do świńskich dowcipów, ale na pewno nie zasługiwał na to, żeby zginąć w dziczy północnej Indiany?

Naturalnie, do tego dochodził jeszcze pewien drobiazg, mia­nowicie, że sama wciągnęłam nieszczęsnego Roba w to wszyst­ko. Tłukł się taki kawał drogi, zawiózł mnie do Chicago, pomógł załatwić sprawę Keely tylko i wyłącznie na moją prośbę. I nicze­go nie żądał w zamian. Nawet jednego głupiego pocałunku.

A w charakterze nagrody agent FBI wymachiwał mu pisto­letem przed nosem.

Jeśli się zastanowić, to właściwie nic dziwnego, że nie chce moich telefonów.

Ale choć sprzeczka z Robem ciążyła mi najbardziej, miałam również inne zmartwienia. Skąd na przykład dyrektor Alistair wiedział, kim jestem? Pamela mu chyba nie powiedziała. Skąd wiedział, gdzie spędziłam popołudnie? Dziwne. Pamela nie miała przecież zielonego pojęcia. Może coś tam podejrzewała, ale nie wtajemniczałam jej w moje plany odszukania Keely Herzberg. Uważałam, że im mniej osób wie, tym lepiej.

Więc skąd dyrektor Alistair wiedział?

Światło księżyca zniknęło, kiedy porzuciliśmy brzeg jeziora i zaczęliśmy się wdrapywać na lesiste wzgórze, do wylotu Wil­czej Jaskini. Mokra trawa dała mi się we znaki, ale teraz było dziesięć razy gorzej. Zbocze wznosiło się stromo, a ponieważ rzadko kiedy ktoś się tam zapuszczał, nie było żadnej ścieżki... tylko oślizgła ziemia, błoto i zwiędłe liście. Musieliśmy włączyć latarki, żeby nie potknąć się na jakimś korzeniu i nie skręcić sobie karków.

Staraliśmy się podejść do jaskini w miarę bezszelestnie, ale na pewno narobiliśmy hałasu, zwłaszcza że Ruth cały czas nada­wała o tych swoich głupich kostkach u nóg. Wgłębi lasu pano­wała cisza. Odzywały się świerszcze, ale po raz pierwszy, odkąd przyjechałam na obóz, nie słyszałam cykad. Może deszcz je po­topił.

Bardzo możliwe, że Shane nas usłyszał.

To by wyjaśniało, dlaczego, kiedy wreszcie dotarliśmy do wejścia - czarnego otworu wśród skalnych bloków - nie zna­leźliśmy ani śladu Shane'a...

No, jeśli nie liczyć papierków po cukierkach, zaścielających wejście do jaskini.

Wzięłam od Ruth latarkę i poświeciłam do środka - wejście było strasznie wąskie... Nie pociągała mnie myśl, że mam się przez nie przecisnąć.

- Shane! Shane, wyłaź stamtąd. To ja, Jess. Shane, wiem, że tam jesteś.

Z wnętrza jaskini dobiegł jakiś dźwięk. Ktoś się czołgał. Ktoś się czołgał, oddalając się od wyjścia.

- Zostawmy go - zaproponowała Ruth. - Gnojek, zasłużył sobie na to.

- Nie możemy - sprzeciwił się Scott, lekko zaszokowany jej bezwzględnością. - A jeśli się zgubi?

Ruth zatrzepotała powiekami.

- Och, Scott - zagruchała słodko. - Masz rację. Nie pomy­ślałam o tym.

Fuj!

- A może - odezwał się Dave - jest jakieś inne wejście. Wie­cie, jakieś szersza dziura z boku. Jaskinie mają zwykle kilka wejść.

- Shane - krzyknęłam znowu. - Posłuchaj, jest mi przykro, jasne? Przykro mi, że nie ukarałam Lionela. Przysięgam, że te­raz to zrobię, w porządku?

Żadnej reakcji. Spróbowałam jeszcze raz.

- Shane, wszyscy się o ciebie martwią - zawołałam. - Na­wet Lionel, naprawdę. Nawet dziewczynki z Makowej Chatki za tobą tęsknią. Właściwie to one najbardziej tęsknią. Teraz czu­wają przy świecach na intencję twojego odnalezienia. Jeśli wyj­dziesz, to możemy im zrobić nalot w maskach. Mogłabym na­wet poświęcić na ten cel parę własnych gaci.

Bez echa. Wyprostowałam się.

- Będę musiała tam wleźć - powiedziałam cicho.

- Pójdę z tobą - zaproponował Dave. Bardzo ładnie z jego strony, trzeba przyznać. Przypuszczam jednak, że skłoniło go do tego głównie poczucie winy, bo przecież to on miał pilnować chłopców pod moją nieobecność. Oszacowałam go wzrokiem.

- W życiu się nie zmieścisz.

Rzeczywiście, z nas czworga tylko ja byłam na tyle mała, żeby zmieścić się w tej dziurze, i wszyscy zdawali sobie z tego sprawę.

- Zresztą - dodałam - to sprawa między mną a Shane'em. Lepiej pójdę sama. Zostańcie i pilnujcie, żeby nie czmychnął jakimś bocznym wyjściem.

Ruth natychmiast klapnęła na najbliższy kamień i zaczęła rozcierać obgryzione przez owady kostki u nóg.

Scott i Dave udzielili mi paru cennych wskazówek, czerpiąc z wiedzy nabytej w drużynie zuchów - na przykład jeśli poświe­ci się do dziury i nie widać dna, to taką dziurę należy omijać.

Mądrzejsza o tę informację, opadłam na kolana i zaczęłam się czołgać. Nie było łatwo posuwać się na kolanach i rozglądać uważnie. Jednak udało mi się nie wpaść do żadnej przepastnej dziury. Przedzierałam się wąskim, ale przynajmniej suchym tu­nelem. Nie zauważyłam, na szczęście, żadnych nietoperzy ani nic oślizgłego. Trochę zwiędłych liści i jakieś pokruszone pieguski od czasu do czasu.

Jedno trzeba Shane'owi przyznać: jeśli chciał zwrócić na sie­bie uwagę, wiedział, jak się do tego zabrać. Wychowawczyni czołgała się za nim podziemnym korytarzem, posuwając się szla­kiem papierków po snickersach i okruchów ciasteczek. Czego więcej mogło pragnąć zbuntowane dziecko?

W miarę jak zapuszczałam się w głąb jaskini, coraz bardziej nabierałam przekonania, że jednak posunął się za daleko. Nie tylko dosłownie. Wołałam go po imieniu, ale za całą odpowiedź słyszałam szuranie dżinsów po kamieniach. Shane czołgał się sprawnie i szybko. Zdumiewające przy jego tuszy.

Nie byłam w stanie stwierdzić, jak głęboko dotarliśmy - dwieście? trzysta? pięćset metrów? W pewnym momencie jas­kinia zaczęła się rozszerzać. Zauważyłam stalaktyty oraz stalag­mity; pamiętałam z lekcji biologii w szóstej klasie, że stalaktyty zwieszają się z sufitu, a stalagmity wyrastają z podłogi w górę (Stalaktyty - Sufit, stalagmity - Gleba. Tak to w każdym razie wyglądało w ujęciu pana Hudsona). Obie formy, jak pamięta­łam, powstają na skutek wytrącania się węglanu wapnia. Tak więc jaskinia nie mogła być przytulna i sucha, jak się z początku wydawało.

To mnie ucieszyło. W wilgotnej jaskini malało prawdopo­dobieństwo spotkania jakiegoś leśnego zwierzaka, który mógł­by tutaj właśnie urządzić sobie legowisko.

Jaskinia zrobiła się znacznie przestronniejsza. W końcu mo­głam nawet stanąć na nogach. Znalazłam się w skalnej grocie o rozmiarach mojego pokoju. W moim własnym domu, nie w Brzozowej Chatce.

Tyle że po moim pokoju nie pełzały podejrzane cienie, a podłoga po bokach nie miała zwyczaju piąć się w górę, ku su­fitowi. Tutaj zewsząd wyłaniały się spiczaste stalaktyty, i nawet jak się na nie poświeciło latarką, nie było pewne, czy nie kryją się za nimi nietoperze albo coś jeszcze fajniejszego.

Czegoś się dowiedziałam tej nocy. Nie lubię jaskiń. I nie sądzę, żebym jeszcze kiedyś opowiedziała wrażliwym dziecia­kom historię Paula Hucka. A jeśli nawet, to najpierw sprawdzę, czy w pobliżu nie ma przypadkiem jakiejś jaskini.

Na szczęście grota tańczących cieni przestraszyła Shane'a tak samo jak mnie, bo nie zdecydował się powędrować dalej żadnym z korytarzy. Światła naszych latarek skrzyżowały się.

Shane siedział na dnie jaskini w dżinsach i niebiesko - czerwonej pasiastej bluzie, z oczami gniewnie wlepionymi we mnie.

- Jesteś obrzydliwą kłamczucha - powiedział na dzień do­bry.

- Och, doprawdy? - W jaskini rozlegało się niesamowite echo. Gdzieś jednostajnie kapała woda. Odgłos dochodził chy­ba z jednego z szerszych korytarzy. - Przyjemnie usłyszeć coś takiego, kiedy się zapuściło do wnętrza ziemi, żeby cię znaleźć.

- Skąd wiedziałaś, gdzie szukać? - zapytał Shane. - Co? Skąd wiedziałaś, że będę w jaskini?

- Łatwe - odparłam, podchodząc. - Wszyscy widzieli, jak się przejąłeś tą opowieścią o Paulu Hucku.

- Gówno! - Głos Shane'a odbił się od ścian jaskini, powta­rzając „gówno” w nieskończoność.

Zamrugałam oczami.

- Słucham?

- Użyłaś swoich mocy, żeby mnie odnaleźć - wrzasnął. - Swoich mocy nadprzyrodzonych! Wcale cię nie opuściły. Przy­znaj się!

Zatrzymałam się w miejscu. Poświeciłam na jego twarz, ozdobioną okruszkami herbatników.

- Shane - powiedziałam. - Czy o to ci chodziło? Chciałeś udowodnić, że wciąż mam te zdolności?

- Oczywiście. - Shane usadowił kuper wygodniej na twar­dej skalnej podłodze, pogardliwie wydymając usta. - A coś ty myślała? Wiedziałem, że kłamiesz. Byłem pewien, odkąd zoba­czyłem u ciebie zdjęcie tego dziecka, wtedy, pierwszej nocy. Je­steś kłamczucha, Jess. Wiesz co? Możesz mnie ukarać, jak chcesz, ale prawda jest taka, że wcale nie jesteś lepsza ode mnie. Może nawet gorsza. Bo kłamiesz.

Spojrzałam na niego spod przymkniętych powiek. Ten dzie­ciak naprawdę był nie lada wyzwaniem pedagogicznym.

- Och, tak - powiedziałam. - I ty to mówisz. Masz pojęcie, ilu ludzi cię szuka? Myślą, że się utopiłeś w jeziorze.

- Szkoda, że nie zapytali ciebie, co, Jess? - Oczy Shane'a błysnęły gniewnie w świetle latarki. - Mogłabyś wyprowadzić ich z błędu, co?

- Twoja mama - ciągnęłam. - Twój tata. Pewnie strasznie się martwią.

- Dobrze im tak - stwierdził Shane i naburmuszył się, Zmusili mnie, żebym przyjechał na ten wstrętny obóz.

Usiadłam obok Shane'a, opierając się o skalną ścianę.

- Wiesz co, Shane? - powiedziałam. - Myślę, że ty też jesteś kłamcą.

Shane parsknął urażony. Zanim zdążył otworzyć buzię, nie patrząc na niego, tylko na migotliwe cienie, powiedziałam:

- Wiesz, co ja myślę? Myślę, że lubisz grać na flecie. Nie wydaje mi się, żebyś mógł tak grać, gdybyś nie lubił. Nawet jeśli masz słuch absolutny i tak dalej. Żeby tak dobrze grać, trze­ba ćwiczyć.

Shane już otwierał buzię, ale nie dałam sobie przerwać.

- A gdybyś rzeczywiście tak bardzo tego nienawidził, wcale byś nie ćwiczył. Widzisz? Jesteś takim samym kłamczuchem jak ja.

Shane, w dość barwnych słowach, zaprotestował. Wyrazów czteroliterowych używał z prawdziwym artyzmem.

- Chcesz wiedzieć, dlaczego mówię ludziom, że już nie mam tego daru, Shane? - zapytałam, kiedy znudziło mi się słu­chać przekleństw, które wypluwał strumieniem. - Bo nie odpo­wiadało mi moje życie wtedy, kiedy wszyscy wiedzieli. Rozu­miesz? Było zbyt... skomplikowane. Marzyłam tylko o tym, żeby znowu stać się normalną dziewczyną. Dlatego zaczęłam kłamać.

- Ja nie kłamię - upierał się Shane.

- W porządku - zgodziłam się. - Powiedzmy, że nie. Ale dlaczego nie miałbyś zacząć?

Wytrzeszczył oczy. - C - co?

- Dlaczego nie kłamiesz? Dlaczego, skoro tak bardzo nie chcesz przyjeżdżać na obóz, nie powiesz wszystkim, że już nie potrafisz grać, tak jak ja powiedziałam, że nie potrafię odnajdy­wać zaginionych?

Shane zamrugał oczami. Potem zaśmiał się niepewnie.

- Taak, dobra - powiedział. - To się nigdy nie uda. Wzruszyłam ramionami.

- Czemu nie? Mnie się udało. Jesteś jedyną osobą - poza grupką bliskich przyjaciół - która wie, że wcale nie straciłam tego swojego „daru”. Dlaczego nie możesz zrobić tak samo? Po prostu graj źle.

Shane wytrzeszczył oczy.

- Źle grać?

- Pewnie. To łatwe. Robię tak co roku, podczas przesłuchań w orkiestrze. Gram źle - tak trochę źle - specjalnie, żeby nie dostać się do pierwszego rzędu.

Zaskoczyła mnie jego reakcja. Spojrzał na swoje ręce. Na­prawdę. Jakby nie stanowiły części jego ciała. Jakby widział je po raz pierwszy.

- Źle grać - szepnął.

- Owszem - powiedziałam. - A potem pójść pokopać w pił­kę. Jeśli tego właśnie naprawdę chcesz. Moim zdaniem porzu­cić flet dla piłki nożnej to głupota. Chyba mógłbyś robić jedno i drugie. Ale to, ostatecznie, twoje życie.

- Źle grać - mruknął.

- Owszem - powtórzyłam. - To łatwe. Powiedz im po pro­stu: Miałem talent, ale widać go straciłem. Ot, tak. - Pstryknę­łam palcami.

Shane wciąż wpatrywał się w swoje ręce. Nie muszę doda­wać, że te ręce - ręce, które potrafiły wyczarowywać tak bole­śnie piękną muzykę - nie były zbyt czyste? Aż się lepiły od bru­du i chipsów.

- Miałem talent - wymamrotał. - Ale go straciłem.

- Zgadza się - potwierdziłam. - Zaczynasz załapywać.

- Miałem talent - powiedział Shane, patrząc na mnie błyszczącymi oczami. - Ale go straciłem.

- Właśnie - powiedziałam. - To będzie, rzecz jasna, cios dla miłośników muzyki na całym świecie. Mam jednak nadzieję, że będziesz świetnym odbiorcą.

Wyraz podziwu i zaskoczenia na twarzy Shane'a ustąpił obrzydzeniu. .

- Obrońcą - powiedział.

- Najmocniej przepraszam. Obrońcą.

Shane nadal wpatrywał się we mnie uporczywie.

- Jess - odezwał się. - Dlaczego mnie szukałaś? Myślałem, że mnie nie znosisz.

- To nieprawda, Shane - powiedziałam. - Chciałabym, że­byś przestał wyżywać się na mniejszych i słabszych kolegach i byłabym zobowiązana, gdybyś nie nazywał mnie lesbą. I mogę ci zagwarantować, że jeśli się nie zmienisz, to pewnego dnia ktoś skrzywdzi cię dużo bardziej niż Lionel.

Shane tylko szerzej otworzył oczy.

- Ale nie jest tak - zakończyłam - że cię nie znoszę. W grun­cie rzeczy, jak sobie uświadomiłam w drodze tutaj, lubię cię. Potrafisz być zabawny i naprawdę uważam, że będziesz dobrym piłkarzem. Myślę, że będziesz dobry we wszystkim, do czego się weźmiesz.

Zamrugał oczami. Na okrągłych policzkach miał smugi bru­du i czekolady.

- Naprawdę? - zapytał. - Naprawdę tak myślisz?

- Tak. Myślę również, że powinieneś zmienić fryzurę.

- Podobają mi się moje włosy - powiedział, ciągnąc się za długi kosmyk z tyłu.

- Wyglądasz jak Rod Stuart.

- Kto to jest Rod Stuart?

Uznałam, że to nie najlepszy moment na wyjaśnienia. Więc tylko powiedziałam:

- Nieważne. Wracajmy do domku, bo już dostaję gęsiej skórki.

Skierowaliśmy się w stronę wyjścia. I wtedy dostrzegłam coś, co nie zwróciło przedtem mojej uwagi. Nie byliśmy sami.

- Patrzcie no, kogo my tutaj mamy - powiedział Clay Larsson.

16

Chyba zapomniałam powiedzieć o jednym dość istotnym szczególe. Więc teraz przyznaję: nie uwierzyłam agentom specjalnym Johnsonowi i Smith, kiedy oznajmili, że chłopak pani Herzberg wkroczył na wojenną ścieżkę i że ja miałam sta­nowić jego kolejną ofiarę. W głębi ducha podejrzewałam, że chcą mnie nastraszyć, zabrać w jakieś odosobnione miejsce, gdzie mogliby bez przeszkód prowadzić swoje badania.

Na przykład gdybym udała się z nimi do Holiday Inn, agent­ka specjalna Smith z pewnością wstałaby z samego rana i waro­wała koło mnie z długopisem wycelowanym w notes. I gdybym po przebudzeniu zaczęła mamrotać coś o Shanie, mieliby wresz­cie dowód, że ich oszukałam. Ze wcale nie straciłam tych szcze­gólnych zdolności.

Tak w każdym razie myślała jakaś część mojego mózgu. Nie przyjęłam do wiadomości, że facet, którego skopałam po twa­rzy, chciałby mnie widzieć, no, wiecie... Martwą.

Nie wierzyłam w to do momentu, kiedy facet stanął przede mną z wojskową latarką...

Długą latarką, która z powodzeniem może służyć w charak­terze broni. Jakby się miało ochotę przyłożyć komuś po głowie. Komuś, kto, dajmy na to, kopnął nas przedtem w twarz.

- Myślałaś, że mnie już nie zobaczysz, co, laleczko? - Clay Larsson łypnął na mnie i Shane'a. Był to, jak to się mówi, kawał chłopa, ale bez gustu, jeśli chodzi o modę. W świetle latarki nie wyglądał korzystniej niż w pełnym świetle dnia.

Z odwzorowaną u nasady nosa podeszwą mojej pumy wy­glądał teraz jeszcze mniej pociągająco. Okolice oczu przecinały ciemnofioletowe i żółte blizny, rozchodzące się od złamanej chrząstki nosowej, a nozdrza pokrywała zakrzepła krew.

Takie były, rzecz jasna, nieuniknione następstwa kopnięcia w twarz, więc po prostu nie wypadało się go czepiać z tego po­wodu. Natomiast ze szczeciną na twarzy i cuchnącym odde­chem zdecydowanie powinien był coś zrobić.

- Panie Larsson, proszę posłuchać - powiedziałam, zasła­niając sobą Shane'a. - Rozumiem, że może pan mieć do mnie pretensje.

Może zainteresuje was, że w tym momencie serce wcale nie biło mi szybciej. Bałam się, jasne, ale zwykle w takich sytuacjach uświadamiam to sobie dopiero wtedy, kiedy jest już po wszyst­kim. Wówczas, jeśli jestem przytomna, często wymiotuję.

- Ale musi pan zrozumieć - mówiąc to, cofałam się, popy­chając Shane'a w stronę jednego z odchodzących w bok koryta­rzy - że wykonywałam tylko swoją pracę. Pan też ma jakąś pra­cę, prawda?

Nie mogłam sobie, naturalnie, wyobrazić, jaki półgłówek mógłby go nająć do pracy. Kto by chciał zatrudniać takiego bru­dasa i niechluja? Choćby jego koszula: cała w plamach. W pla­mach, miałam nadzieję, od chili albo ketchupu. Cokolwiek to było, miało czerwony kolor.

Brak dbałości o higienę wydał mi się tym bardziej oburzają­cy, że z technicznego punktu widzenia facet nie był nieatrakcyj­ny. Może nie „przystojniak”, ale z pewnością „akceptowalny”, gdyby, oczywiście, dobrze go umyć.

- Wie pan, ludzie do mnie dzwonią i mówią, że ich dziecko zaginęło, a ja, no co mam robić? Muszę odzyskać dziecko. - Wciąż cofałam się powolutku. - To moja praca. To, co się dzisiaj zdarzyło, to po prostu moja praca. Chyba nie ma mi pan tego za złe, prawda?

Szedł wolno w moją stronę, świecąc mi prosto w twarz. W związku z tym trudno mi było obserwować, co robi. Widzia­łam tylko, że zmierza prosto na mnie. Jedną ręką osłoniłam oczy, a drugą popychałam Shane'a.

- Przez ciebie Daria płakała - powiedział głębokim, groź­nym głosem.

Daria? Kto to, u diabła, jest Daria? W końcu zrozumiałam.

- Tak - zgodziłam się. - No cóż, jestem pewna, że pani Herzberg czuła się przygnębiona.

Miałam ochotę oświadczyć mu, że opierając się na wiary­godnych przesłankach, mam prawo sądzić, że z jego powodu mama Keely płakała znacznie częściej niż z mojego - rzucanie butelkami w ludzi ma zwykle taki skutek - ale obawiałam się, że na tym etapie naszej konwersacji to nie byłoby najrozsądniejsze.

- Ale faktem jest - powiedziałam - że nie powinniście byli odbierać Keely ojcu. Sąd przyznał mu opiekę nie bez powodu i nie mieliście prawa...

- A ty - Clay nie słuchał mojego przemówienia - złamałaś mi nos.

- No cóż - powiedziałam. - Tak. I jest mi naprawdę przy­kro z tego powodu. Ale pan trzymał mnie za nogę, prawda? I nie chciał pan puścić, no i trochę się przestraszyłam. Nie gniewa się pan chyba?

Zdaje się, że było dokładnie odwrotnie, o czym świadczyły­by jego słowa:

- Kiedy z tobą skończę, panienko, poznasz nową definicję strachu.

Definicja. Jeju. Czterosylabowe słowo. Byłam pod wraże­niem.

- Panie Larsson - powiedziałam. - Proszę nie robić nicze­go, czego mógłby pan potem żałować. Myślę, że powinien pan wiedzieć, że tutaj roi się od federalnych...

- Widziałem. - Jego twarz pozostawała poza zasięgiem mo­jego wzroku, bo wciąż oślepiał mnie latarką, ale słyszałam wy­raźnie ton głosu. Był lekko ironiczny. - Biegli do tego palącego się samochodu. Widziałem też ciebie i twoich kumpli. Ucie­szyłem się, że to ty weszłaś do środka.

- Och, naprawdę? - Nic mądrzejszego nie przyszło mi do głowy. Chciałam koniecznie, żeby gadał. Może usłyszy go Ruth albo któryś z chłopców i sprowadzą pomoc...

Chyba że znajdowaliśmy się zbyt głęboko pod ziemią. Wte­dy nikt nie usłyszy.

- Lubię jaskinie - poinformował mnie Clay Larsson. - Ta jest naprawdę ładna. Mnóstwo wejść. Ale tylko jedno wyjście... dla ciebie, w każdym razie.

To nie brzmiało przyjemnie.

- Panie Larsson - powiedziałam. - Porozmawiajmy o tym, dobrze? Ja...

- Nie mógłbym wybrać lepszego miejsca - dokończył Clay Larsson.

- Och - powiedziałam, przełykając ślinę. W gardle, które ostatnio miało tendencję do wysychania, miałam Saharę. O, tak, a pamiętacie, jak mówiłam, że serce nie biło mi szybciej?

Dobra, biło. Szybko i głośno.

- Um - powiedziałam. - W porządku. - Usiłowałam sobie przypomnieć, czego uczono mnie na szkoleniu o rozwiązywa­niu konfliktów. - A zatem chce pan powiedzieć, panie Larsson, że nie podoba się panu sposób, w jaki zabrałam Keely...

- I kopnęłaś mnie w twarz.

- Tak, i kopnęłam pana w twarz. Rozumiem, że chce pan powiedzieć, że nie jest pan usatysfakcjonowany takim przebie­giem wydarzeń...

- To właśnie chcę powiedzieć - zgodził się Clay Larsson.

- Natomiast ja chciałabym panu powiedzieć - starałam się mówić miłym głosem, tak jak uczyli na szkoleniu, ale było mi trudno, bo za bardzo się trzęsłam - że to drobne nieporozumie­nie dotyczy tylko mnie i pana. Obecny tutaj Shane nie ma z tym nic wspólnego. Więc jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, Shane po prostu sobie pójdzie...

- I pobiegnie po tych twoich kumpli z FBI? - Głos Claya Larssona brzmiał teraz pogardliwie. A tak się starałam być miła. - Taak. Jeszcze czego! Żadnych świadków.

Przełknęłam z trudem. Z tyłu, na ramieniu czułam szybki i gorący oddech Shane'a. Cichutki jak trusia, wczepił palce w szlufki moich dżinsów. Nie obraziłabym się z powodu jakie­goś pokrzepiającego beknięcia, ale nie wydawało się, żeby coś takiego miało nastąpić.

Czy dam radę zyskać na czasie tyle, żeby Shane zdążył wsko­czyć do któregoś z korytarzy i wymknąć się z pułapki? Wejście, którym sama się tu dostałam, było za wąskie dla Claya Larssona. Jeśli zdołam dostatecznie długo odwracać jego uwagę...

- To nie jest - odezwałam się - dobry sposób, żeby pomóc pani Herzberg uzyskać prawo do odwiedzin dziecka. To znaczy, sądzę, że sąd będzie krzywo patrzył na to, że pani Herzberg mieszka z kimś, kto jest winien, eee, usiłowania morderstwa.

- Usiłowania? Powiedziałaś „usiłowania”, panienko?

Snop światła, który mnie oślepiał, zatańczył nagle na sufi­cie. Clay Larsson podniósł latarkę z zamiarem, jak przypusz­czam, roztrzaskania mi nią głowy.

Wrzasnęłam:

- Uciekaj!

Shane nie tracił czasu. Skoczył w wąski korytarz szybciej niż Alicja do króliczej nory. Był i zniknął.

Miałam wściekłą ochotę iść za jego przykładem...

Ale najpierw musiałam się uporać z opadającą w kierunku mojej głowy ciężką latarką.

Niski wzrost ma swoje dobre strony. Na przykład to, że je­stem szybka. Ponadto potrafię wpasować się w różne ciasne i wąskie miejsca. W tym wypadku drapnęłam za rodzaj kalcytowej kolumny, obok dziury, przez którą prześlizgnął się Shane. W rezultacie latarka Claya Larssona, zamiast w moją głowę, wyrżnęła z łoskotem w skałę.

Skalne odłamki rozprysnęły się na wszystkie strony, a Clay Larsson zaklął paskudnie. Kalcytowy filar pękł na dwoje. Sta­laktyt urwał się z sufitu jak sopel lodu z rynny. Z hukiem rąbnął o podłogę.

Co do mnie, nie stałam w miejscu.

Tyle że po drodze zgubiłam latarkę.

Biorąc pod uwagę kolejne wypadki, wyszło mi to na dobre. Clay, widząc snop białego światła, cisnął latarkę - z taką siłą, że aż świsnęło w kierunku, gdzie, jak sądził, stałam. Grzmotnęła z hukiem w ścianę.

Mówię wam, facet nie żartował. Gdyby to była moja głowa, pomyślałam, walcząc z uczuciem mdłości, miałabym w czaszce otwór dość duży, żeby w nim trzymać drobne zamiast w kieszeni. - Sprytna sztuczka - mruknął Clay, schylając się po moją latarkę. - Tylko teraz nie zobaczysz, którędy się stąd wydostać, co, panienko?

Punkt dla niego. Z drugiej strony, widziałam to, co chwilo­wo było ważniejsze, to znaczy jego.

Co więcej, ja sama byłam dla niego niewidoczna. Uznałam, że powinnam z tego skorzystać.

Pytanie tylko, jak? Rysowało się kilka możliwości. Mogłam po prostu nie ruszać się z miejsca, aż do nieuniknionego mo­mentu, kiedy znowu znajdę się na trajektorii jego latarki... miał obecnie dwie latarki, więc w grę wchodziły nawet dwie trajek­torie.

Druga możliwość polegała na natychmiastowym zagłębie­niu się w tę samą króliczą norę, w której przepadł Shane. W tym wypadku jednak każdy potrącony nogą kamień mógłby mnie zdradzić. Czy zdołałabym prześcignąć takiego silnego faceta? Wątpliwe.

Pozostawała trzecia możliwość, najmniej pociągająca, ale też jedyna, jak się wydawało, realna. Dopóki facet miał mnie na gło­wie, nie mógł zająć się Shane'em. Im dłużej zdołam zatrzymać Larssona, tym bardziej prawdopodobne, że Shane zdoła uciec. Dlatego, z głębokim żalem, specjalnie zwróciłam uwagę Claya na siebie. Chciałam go zwabić w stronę swojej kryjówki i odciągnąć od Shane'a.

Czego nie wzięłam pod uwagę, to faktu, że Clay Larsson miał dość inteligencji - i był na tyle trzeźwy - żeby mnie prze­chytrzyć. Tak właśnie zrobił. Cisnęłam kamyk, sądząc, że pój­dzie za dźwiękiem, i rzuciłam się w drugą stronę...

Po to, żeby stwierdzić, że pan Larsson, szybki jak kot, za­blokował mi drogę.

Włączyłam hamulce, ale było za późno.

Wyleciałam w powietrze.

Szybując wśród stalaktytów, które omijałam cudem, zdąży­łam zastanowić się nad słowami profesora Le Blanc: miał rację, nie nauczyłam się czytać nut z lenistwa. Przysięgłam sobie, że jeśli wyjdę żywa z Wilczej Jaskini, resztę życia poświęcę na wal­kę z muzycznym analfabetyzmem.

Łupnęłam na podłogę z niezłą siłą, ale dopiero zwaliste ciel­sko Claya, które przygniotło mnie do podłogi, pozbawiło mnie tchu. Nie ruszałam się i tak; bałam się bólu, a nawet czegoś gorszego w związku z obrażeniami wewnętrznymi, których z pewnością doznałam. Leżąc na podłodze, oszołomiona upad­kiem - miałam wrażenie, że połamałam wszystkie kości - zasta­nawiałam się, czy nasze szkielety zostaną kiedyś odnalezione, czy też oboje z Shane'em będziemy gnić w Wilczej Jaskini, do­póki jakiś kolejny obozowicz, jeszcze jeden kandydat na Paula Hucka, nie potknie się o nasze szczątki.

Ta myśl wprawiła mnie w przygnębienie. Chciałam jeszcze zrobić mnóstwo rzeczy. Kupić własnego harleya. Wytatuować sobie syrenę. Pójść na bal na zakończenie roku w towarzystwie Roba Wilkinsa (wiem, że to kretynizm, ale co mi tam: we fraku wyglądałby bosko). Takie rzeczy.

Jednak miałam stracić szansę na wprowadzenie ich w życie.

Kiedy Clay Larsson mruknął: „dobranocka, panieneczko” i wzniósł latarkę do ciosu, zdążyłam się już pogodzić ze śmier­cią. Pomyślałam, że śmierć przyniesie mi ulgę, ponieważ wraz z nią skończy się otępiający ból, który czułam każdą najdrob­niejszą cząsteczką ciała.

A potem nastąpiło coś, czego nie potrafiłam wytłuma­czyć w żaden sposób. Usłyszałam głuchy łoskot i jednocześnie koszmarny chrzęst. Jako weteranka walk na pięści rozpoznałam go bezbłędnie - był to odgłos łamanych kości. Ciało Claya Larssona rozpłaszczyło się na mnie...

Tym razem, jak się wydaje, przyczyną było to, że mężczy­zna stracił przytomność.

Odzyskawszy nagle zdolność ruchu, sięgnęłam po latarkę, która upadła tuż koło mojej głowy, i poświeciłam w kierunku, z którego nadeszło uderzenie...

Shane trzymał w ręce odłamany stalaktyt jak kij bejsbolowy. Musiał się dobrze zamachnąć, żeby tak grzmotnąć Claya w łeb...

Przyglądał się bezwładnemu cielsku Larssona, przygniata­jącemu mi nogi, upuścił stalaktyt i przeniósł wzrok na mnie.

Powiedziałam:

- Czas na nas, miotaczu.

Wybuchnął płaczem.

17

- Dobra - powiedziałam. - A co miałam myśleć? Przecież powiedziałeś, żebym do ciebie nie dzwoniła?

Rob na to, głosem, w którym - jak zwykle - brzmiało ni to rozbawienie, ni to irytacja:

- Wiedziałem, o co ci chodzi, Mastriani. Chciałaś się mnie pozbyć, żeby wykołować federalnych i szukać tego małego.

Shane - z termometrem w buzi, zawinięty w kołdrę na są­siednim łóżku w ambulatorium obozu Wawasee - wydał dźwięk, który jak podejrzewam, wyrażał sprzeciw wobec nazy­wania go małym.

- Przepraszam - powiedział Rob. - Chciałem powiedzieć: faceta.

- Dziękuję - odparł Shane z sarkazmem.

- Proszę nie rozmawiać - upomniała go pielęgniarka.

- A ty uważałeś, że wszystko jest w porządku? - zapytałam Roba. - To znaczy to, że pozbyłam się ciebie i federalnych, żeby szukać Shane'a?

Sytuacja była trochę niecodzienna. Usiłowaliśmy wyjaśnić sobie pewne dość osobiste sprawy, podczas gdy pielęgniarka krę­ciła się koło mnie i Shane'a. Ale o czym mieliśmy rozmawiać? O tym, że otarłam się o śmierć? O minie Ruth, Scotta i Dave'a, kiedy razem z Shane'em, posiniaczeni i zmaltretowani, wyczoł­galiśmy się z Wilczej Jaskini? O tym, jak zareagował Rob, kiedy zjawił się minutę czy dwie później i usłyszał, co zaszło podczas jego nieobecności?

- Pewnie, że nie. - Rob przerwał, kiedy pielęgniarka przy­siadła się do mnie, żeby zmierzyć puls. Zadowolona z wyniku, jak się wydaje, przeniosła się do Shane'a.

- Ale co miałem zrobić, Mastriani? - podjął Rob. - Czło­wiek mierzył do mnie z pistoletu. Nie sądziłem, żeby strzelił, ale było jasne, że nikt - ty w szczególności - nie chce, żebym został.

Odparłam pojednawczo:

- Nieprawda. Zawsze chcę, żebyś był ze mną.

- Owszem, ale tylko wtedy, gdy nie staję na przeszkodzie twoim najbzdurniejszym pomysłom. Zęby ładować się w środ­ku nocy do jaskini, wiedząc, że ściga cię jakiś psychopata? Na to bym nie poszedł.

- Wszystko dobrze się skończyło - powiedziałam. Rob prychnął ze złością.

- Och, pewnie. Shane? Zgadzasz się z tym? Uważasz, że wszystko dobrze się skończyło?

Shane energicznie pokiwał głową, a potem, kiedy pielęgniar­ka wyciągnęła mu termometr z ust, powiedział:

- Skończyło się świetnie. Rob mruknął coś pod nosem.

- Miałeś chyba inne zdanie na ten temat, kiedy wylazłeś z tej jaskini - powiedział.

No tak, to się akurat zgadzało. Shane wpadł w histerię i uspokoił się dopiero wtedy, kiedy zjawili się agenci specjalni Johnson i Smith wraz z szeryfem i jego zastępcami i aresztowali nadal nieprzytomnego Claya Larssona. Ciężko się napracowali, żeby wyciągnąć go z jaskini, mimo że skorzystali z szerszego wejścia, tego, które odkrył Clay.

- Owszem - przyznał Shane. - Ale to było, zanim przyszli gliniarze. Bałem się, że on się ocknie i znowu będzie nas ścigać.

- Po tym, jak go zaprawiłeś? - Rob uniósł brwi. - Daj sobie spokój z piłką nożną, dzieciaku. Masz bejsbol we krwi.

Shane poczerwieniał z radości. Dla Roba, którego rozpo­znał jako bohatera mojej upiornej historyjki, tej na dobranoc, opowiedzianej pierwszego wieczoru, żywił wyłącznie głęboki podziw.

Rob, trzeba przyznać, jako jedyny zachował przytomność umysłu w całym tym zamieszaniu, po naszym wyjściu z jaskini. Tydzień szkolenia przedobozowego nie nauczył Ruth, Scotta i Dave'a, jak postępować z niedoszłymi ofiarami zabójstwa.

- Wiesz, co, Mastriani - ciągnął Rob - to coś więcej niż nieumiejętność radzenia sobie z uczuciem gniewu. Jesteś naj­większym uparciuchem, jakiego w życiu spotkałem. Kiedy wbi­jesz sobie coś do głowy, nic cię nie zmusi do zmiany zamiarów. Ani twoi przyjaciele, ani FBI, ani z pewnością ja. - Po chwili dodał: - Miałem psa, który zachowywał się bardzo podobnie.

Nie wydało mi się to specjalnie pochlebne, a tym bardziej romantyczne, ale Shane'a rozbawiło. Zapiszczał z uciechy.

- Co się stało? - zainteresował się. - Z tym psem, który był podobny do Jess?

- Och - mruknął Rob. - Myślał, że potrafi zatrzymać pę­dzący samochód zębami, jeśli zdoła wgryźć się w oponę. W koń­cu został przejechany.

- Nie jestem - oznajmiłam - psem, który poluje na samo­chody. Jasne? Nie ma absolutnie żadnego podobieństwa mię­dzy mną a psem, który jest na tyle głupi. żeby...

Urwałam, uświadamiając sobie z oburzeniem, że Rob chi­chocze pod nosem. Był w dużo lepszym nastroju niż wcześniej, kiedy nie było jasne, czy nie jestem ciężko ranna. Miał wiele do powiedzenia, daję słowo, na temat mojego uporu i pomysłu, żeby zostać w obozie Wawasee i znaleźć Shane'a, narażając w ten sposób na niebezpieczeństwo nie tylko własne życie, ale rów­nież, jak się okazało, życie innych ludzi.

Miał rację. Pokpiłam sprawę i byłam gotowa się do tego przyznać.

Ale ostatecznie wszystko skończyło się dobrze.

No, może nie dla Claya Larssona.

- Więc nie jesteś na mnie wściekły? W odpowiedzi usłyszałam tylko:

- Myślę, że zdołam jakoś to przeżyć.

W moich uszach zabrzmiało to, jakby się przyznał do... sama nie wiem. Do tego, że mnie kocha, albo coś. Więc kiedy tak leżałam, czekając, aż siostra uzna, że wydobrzałam na tyle, aby się poddać przesłuchaniu, poweselałam w duchu. Jejku, po­myślałam, będę w trzeciej klasie! W Liceum im. Ernesta Pyle'a trzecioklasistom wolno uczestniczyć w balu maturalnym. Za­prosiłabym Roba i zobaczyłabym go, mimo wszystko, we fra­ku... gdyby ze mną poszedł. To trochę niezwykłe, przyznaję, wybierać się na bal z chłopakiem, który skończył szkołę i który, kto wie, może odrzuci moje zaproszenie...

Ale do tego czasu skończę siedemnaście lat, więc jak może odmówić? No jak? Mnie się oprze? Nie sądzę.

Te radosne myśli zakłócał Shane, który na łóżku obok wyda­wał dziwaczne dźwięki, rzekomo zniesmaczony naszym „miz­drzeniem się” - chociaż moim zdaniem, nikt się do nikogo nie mizdrzył... w każdym razie nie w świetle standardów „Cosmo”. Ani też jakichkolwiek innych, o których bym coś wiedziała.

W tym momencie pielęgniarka stwierdziła:

- Wydaje mi się, że jesteście w stanie przyjąć paru gości.

Potem przez ambulatorium przewinęło się mnóstwo ludzi, niektórzy zadawali szczegółowe pytania. Odpowiadaliśmy zgodnie z wersją, jaką wymyśliliśmy z Ruth, Scottem i Dave'em, kiedy czekaliśmy na policjantów.

- Panno Mastriani? - odezwał się agent specjalny Johnson, siadając na krześle koło Roba. - Czy jest coś jeszcze, co chciała­byś dodać do raczej pobieżnego opisu wydarzeń dzisiejszej nocy?

Udałam, że się zastanawiam.

- No, cóż - powiedziałam. - Niech pomyślę. Przypomnia­łam sobie historię o duchach, którą opowiedziałam dzieciom, a w której występowała jaskinia, i w związku z tym postanowi­łam sprawdzić tę jaskinię na terenie obozu, tak na wszelki wypa­dek, i kiedy tam byliśmy, ten zwariowany Larsson próbował nas zabić, a Shane uderzył go w głowę stalaktytem. To chyba wszystko.

Agent specjalny Johnson nie wydawał się zaskoczony. Spoj­rzał na Shane'a siedzącego na łóżku i bawiącego się plastikową odznaką szeryfa, którą dostał za odwagę od jednego z zastępców.

- Tak było, twoim zdaniem? Shane wzruszył ramionami. - No.

- Rozumiem. - Agent specjalny Johnson zamknął notes, po czym wymienił znaczące spojrzenie z siedzącą w nogach mojego łóżka agentką Smith. - Bohater. Panie Wilkins, skąd pan się właściwie wziął na miejscu wypadków? Odniosłem Wrażenie, że odjechał pan parę godzin wcześniej.

- No cóż - powiedział Rob. - To prawda. To prawda. Odjechałem.

Ale potem wróciłem.

- Ehe - mruknął agent specjalny Johnson. - Tak, rozumiem. Czy wrócił pan z jakiegoś szczególnego powodu?

Rob zrobił coś, czego się zupełnie nie spodziewałam Wziął mnie za rękę i powiedział:

- Nie mogłem tego tak zostawić, po tej sprzeczce z moją dziewczyną, no nie? Musiałem wrócić i przeprosić.

Moją dziewczyną? Nazwał mnie swoją dziewczyną! Wziął mnie za rękę i nazwał swoją dziewczyną!

Uśmiechałam się tak szeroko, że o mało nie pękły mi wargi. Agent specjalny Johnson, widząc to, wbił oczy w sufit, wyraź­nie zgorszony moim młodzieńczym brakiem skrępowania. Ale co mogłam na to poradzić? Rob nazwał mnie swoją dziewczy­ną! Nawet jeśli chciał tylko zmylić agentów FBI, to i tak... Bal na zakończenie szkoły wydawał się jeszcze realniejszy niż przed chwilą.

- Uhm - powiedział agent specjalny Johnson. - Rozumiem. Proszę mi wybaczyć, jeśli nie sprawiam wrażenia przekonane­go. Razem z agentką specjalną Smith uważamy, że jest to dość zdumiewający przypadek, że szukałaś Shane'a w Wilczej Jaski­ni. Dlaczego nie wspomniałaś nikomu, że on może się tam znaj­dować, zaraz potem, jak dowiedziałaś się o jego zniknięciu?

- Pan wybaczy. - Pielęgniarka wcisnęła mi do rąk kubek okropnie gorącej i strasznie słodkiej herbaty. - Dobra rzecz dla osoby w stanie szoku - wyjaśniła agentom, mimo że wcale o to nie pytali. Potem wręczyła podobny kubek Shane'owi.

Pociągnęłam łyk. Napój okazał się zaskakująco ożywczy, choć pozowałam na osobę, którą w stan szoku mógłby wprawić jedynie namiętny pocałunek.

Tak, tak, wiem. Myślenie życzeniowe, co?

- Jess - odezwała się agentka specjalna Smith. - A może powiesz nam jednak, co się naprawdę stało?

Siedziałam wygodnie, rozkoszując się ciepłem herbaty roz­chodzącej się wewnątrz mojego ciała i ciepłem ramienia obej­mującego moje ciało od zewnętrznej strony. Oto obraz obozo­wego szczęścia.

- Opowiedziałam już wszystko - stwierdziłam - dokładnie tak, jak było.

Na widok ich uniesionych brwi, dodałam:

- No, poważnie. Wszystko.

- Tak - odezwał się Shane. - Ona mówi prawdę. Wszyscy spojrzeliśmy na Shane'a. Podobnie jak ja, raczył się herbatą, tyle tylko, że dla lepszego efektu maczał w niej chipsy.

- Ładnie zagrane - stwierdził agent specjalny Johnson. - Ale niewiarygodne.

- Na przykład mocno wątpię - odezwała się agentka spe­cjalna Smith - żeby to ten mały chłopiec wrzucił koktajl Mołotowa pod nasz samochód.

Przewróciłam oczami.

- No oczywiście, że nie. To mógł być tylko pan Larsson. Agenci specjalni Johnson i Smith spojrzeli na mnie zdu­mieni.

- Na pewno on - powiedziałam. - Żeby was odciągnąć. Przecież ten facet to autentyczny psychopata. Mam nadzieję, że go zamkną na bardzo, bardzo długo. Ścigać takiego dzieciaka? To nieetyczne.

- Nieetyczne - powtórzył agent specjalny Johnson.

- Pewnie - powiedziałam urażona. - Właśnie tak. Zdawa­łam egzaminy, to wiem.

- Ciekawe - powiedział agent specjalny Johnson. - Skąd Clay Larsson wiedział dokładnie, który samochód należy do nas?

- Taak - mruknęłam, siorbiąc herbatę. - No, wiecie. Ge­niusz przestępczy i tak dalej.

- W ogóle dziwne - zauważyła agentka specjalna Smith - że wybrał akurat nasz samochód. Przecież nawet nas nie znał.

- Jedną z rzeczy, z którymi najtrudniej się pogodzić - wtrą­cił Rob - jeśli chodzi o poważne przestępstwa, to ich pozorna przypadkowość.

Oboje skierowali wzrok na Roba, a ja poczułam przez chwilę dumę, że jestem jego dziewczyną.

Potem przy moim łóżku, nerwowo wykręcając dłonie, po­jawił się dyrektor Alistair.

- Jessico - powiedział, patrząc z niepokojem na agentów specjalnych Johnsona i Smith, a potem znowu na mnie. - Czy wszystko w porządku?

Spojrzałam na niego, jakby nie miał piątej klepki.

- Och, dzięki Bogu - zawołał, mimo że nie powiedziałam ani słowa. - Dzięki Bogu. Mam nadzieję, że wybaczysz mi, Jes­sico, mój wybuch...

Powiedziałam:

- Chodzi panu o to, jak pan mnie zapytał, dlaczego nie przywołam swoich mocy nadprzyrodzonych, żeby odnaleźć Shane'a?

- Tak - odparł. - Właśnie o to. Nie chciałem...

- Owszem, tak - powiedziałam. - Chciał pan. - Spojrzałam gniewnie na agentów specjalnych Johnsona i Smith. - Ile mu zapłaciliście, żeby donosił o każdym moim kroku?

Jill i Allan wymienili nerwowe spojrzenia. - Jessico - powiedziała agentka specjalna Smith. - O czym ty mówisz?

- To oczywiste - stwierdziłam - że był waszym kapusiem. Wyznaczył to spotkanie ze mną na pierwszą, a potem, kiedy się nie zjawiłam, zadzwonił do was. Stąd wiedzieliście, że opuściłam obóz. Nie musieliście tkwić pod bramą i czatować. Załatwiliście sobie kogoś wewnątrz, kto oszczędził wam kłopotu.

- To jest - powiedział agent specjalny Johnson - w oczywi­sty sposób...

- Och, daj spokój. - Przewróciłam oczami. - Kiedy do was wreszcie dotrze, że musicie sobie poszukać nowej Kasandry? Bo prawda jest taka, że obecna przeszła na emeryturę.

- Jessico! - wrzasnął dyrektor Alistair. - W życiu nie nara­ziłbym na szwank integralności obozu, przyjmując pieniądze za...

- Ojojoj, niech pan się lepiej zamknie - warknął Shane. Jego kampania zmierzająca do uzyskania statusu osoby niepożądanej na obozie nabierała rozpędu. Nie miałam cienia wątpliwości, że uraz doznany w Wilczej Jaskini wywrze - przynajmniej na jakiś czas - fatalny wpływ na jego zdolności muzyczne.

Dyrektor Alistair, ku zdumieniu wszystkich, zamknął się rzeczywiście.

Agent specjalny Johnson pochylił się naprzód i powiedział niskim, groźnym głosem:

- Jessico, wiemy doskonale, że Jonathan Herzberg prosił cię o odnalezienie córki i że to zrobiłaś. Wiemy także, że użyłaś swo­ich mocy psychicznych, żeby odnaleźć Shane'a. Nie możesz dłu­żej udawać, że straciłaś swoje zdolności. Wiemy, że to nieprawda. Znamy prawdę. - Wyprostował się i spojrzał na mnie surowo.

- To tylko kwestia czasu - dodała agentka specjalna Smith. - W końcu będziesz się musiała do tego przyznać, Jess.

Musiałam przetrawić jej słowa. Potem powiedziałam:

- Jill?

Agentka specjalna Smith popatrzyła na mnie pytająco.

- Tak, Jess?

- Czy jesteś lesbijką?

A potem pielęgniarka zmusiła wszystkich do wyjścia, ponie­waż zachodziła uzasadniona obawa, że Shane udusi się ze śmiechu.

18

- Doug - powiedziałam, przecinając dłonią chłodną, srebrzy­stą wodę. Ruth, rozwalona na oponie o parę metrów dalej, gapiła się na jasne, błękitne niebo przez szkła swoich okularów przeciw­słonecznych.

- Akceptowalny - powiedziała po chwili.

- Zgoda. A co sądzisz o Jeffie?

Ruth poprawiła ramiączko. Po sześciu tygodniach odżywia­nia się sałatkami uznała, że może wreszcie pokazać się w bikini.

- Akceptowalny - stwierdziła.

- Zgoda.

Odchyliłam głowę do tyłu i poczułam ciepło słońca na gar­dle. Tyle ostatnio pływałam popołudniami na iskrzącej się w promieniach słońca tafli jeziora Wawasee, że moja skóra na­brała takiego koloru jak skóra Pokahontas. Wiedziałam, że na wieczornym koncercie galowym będę wyglądać wyjątkowo ko­rzystnie. Miałam grać utwór, którego nauczyłam się, ku rozpa­czy profesora Le Blanc, jedynie ze słuchu.

Ale nie musiałam już powtarzać za nikim melodii. Potrafi­łam przeczytać absolutnie każdą nutkę.

Krzyk nie zdołał nas wprawdzie wyrwać z leniwego odrę­twienia, w jakie wprawiło nas słońce, ale przynajmniej zwrócił naszą uwagę. Podniosłyśmy głowy i spojrzałyśmy w kierunku brzegu. Scott i Dave grali we frisbee z paroma chłopakami. Scott pomachał do nas, a Dave tak się zagapił, że nie złapał krążka.

- Dave? - powiedziałam.

- Akceptowalny - stwierdziła Ruth.

- Zgoda. Scott?

- Przystojniak - powiedziała Ruth. - Oczywiście.

Uniosłam okulary przeciwsłoneczne i popatrzyłam na nią uważnie.

- Naprawdę? Przecież był tylko akceptowalny.

- To moje wakacyjne szaleństwo - oświadczyła. - Jeśli mó­wię, że jest przystojny, to jest przystojny.

Opuściłam okulary.

- W porządku - zgodziłam się.

- I jeszcze to podpalenie samochodu federalnych - dodała. - Niezła akcja. Wiesz, ci niebezpieczni faceci...

- Rob nie jest niebezpieczny.

- Wybacz - powiedziała Ruth. - Każdy facet, który wyko­rzystuje motocykl jako główny środek lokomocji, jest niebez­pieczny.

- Naprawdę? Bardziej niż facet z kabrioletem? Ruth wzruszyła ramionami.

- Pewnie.

Jejku. Odchyliłam się do tyłu, zastanawiając nad tym, co właśnie usłyszałam. Mój niebezpieczny chłopak zdążał właśnie do obozu, żeby posłuchać mojego występu. Podobnie jak moja rodzina. Ciekawe, co by się stało, gdybym przedstawiła Roba mamie. Szczerze mówiąc, nie mogłam sobie wyobrazić Roba i mojej mamy w jednym pokoju.

Coś otarło się o moją dłoń zanurzoną w wodzie. Wrzasnę­łam i wyciągnęłam rękę.

Na powierzchni ukazały się dwie głowy w maskach do nur­kowania i usłyszałyśmy śmiech.

- Cha, cha - piszczał Artur. - Krzyknęłaś jak mała dziew­czynka!

- Jak dziewczynka - zawtórował mu Lionel. Śmiał się hi­sterycznie i nie był w stanie powiedzieć nic więcej.

- Bardzo śmieszne - powiedziałam. - A może wypłyniecie na głębinę i dostaniecie skurczu?

- Taak - poparła mnie Ruth. - Nie fatygujcie się wołaniem o pomoc, na pewno nie będziemy was wyławiać.

- Chodź, Lionel - powiedział Artur. - Spadamy. One nie znają się na żartach.

Obie głowy zniknęły. Końcówki ich rurek przecinały po­wierzchnię wody, zmierzając w stronę brzegu. Chłopcy zaprzy­jaźnili się szybko, jak tylko Shane się ulotnił, i Lionel przestał chodzić taki przerażony.

Jak przewidziałam, Shane po przygodzie w Wilczej Jaskini w tajemniczy sposób stracił umiejętność gry na flecie. Chociaż było za późno, żeby znaleźć mu miejsce na jakimś przyzwoitym obozie piłkarskim, kilka z nich zgłosiło gotowość fundowania jego pobytu w przyszłym roku - jedynie ze względu na jego wzrost i wagę. Jak wieść niesie, państwo Taggerty nie byli spe­cjalnie uszczęśliwieni, ale co mieli robić? Chłopak, według za­pewnień kilku trenerów, urodził się na piłkarza.

Gdzieś od strony Wilczej Jaskini dobiegł mnie przenikliwy śpiew cykady.

- No więc dyrektor Alistair poprosił, żebyś przyjechała w przyszłym roku? - zapytała Ruth.

- Owszem - odparłam z pewnym niesmakiem. - Chyba po to, żeby podbudować swój budżet, donosząc na mnie federalnym.

- Skąd wiedziałaś, że to on? Wzruszyłam ramionami.

- Czy ja wiem? Jakoś tak. Tak samo wiem, że nadal mnie obserwują.

Ruth o mało nie wylądowała w wodzie.

- Naprawdę? - wyjąkała. - Skąd wiesz? Wskazałam na drzewa rosnące w pobliżu jeziora.

- Widzisz to coś, co błyszczy w słońcu? Ruth spojrzała we wskazanym kierunku.

- Nie. Czekaj. Taak. Chyba tak. Co to?

- Obiektyw - powiedziałam, opuszczając rękę. - Popatrz. Teraz, kiedy wie, że go namierzyłyśmy, przeniesie się gdzie in­dziej i znowu spróbuje.

Faktycznie, błyszczący przedmiot zniknął, a w oddali usły­szałyśmy szum silnika.

- Jeju! - zawołała Ruth. - Okropne! Jess, jak ty to wytrzy­mujesz?

Wzruszyłam ramionami.

- A co mam robić? Nic na to nie poradzę. Ruth zagryzła dolną wargę.

- Ale czy... to znaczy, nie martwisz się, że złapią cię które­goś dnia? Na kłamstwie?

- Nie. - Odchyliłam głowę. - Nigdy mi nie przeszkodzą.

- Nie przeszkodzą w czym?

- W kłamaniu - odparłam.

- Czy nie będzie ci ciężko? - zapytała Ruth - Teraz, kiedy... no, wiesz? Kiedy twoje zdolności tak się wzmocniły?

Wzruszyłam ramionami.

- Pewnie tak. - Nie miałam ochoty o tym myśleć. - Hej, zobacz - zawołałam, żeby zmienić temat. - Czy to nie Karen Sue, tam, na tym różowym materacu?

Ruth spojrzała i skrzywiła się.

- Nosi tę swoją opaskę nawet w wodzie. Ten obok to chyba Todd? Absolutnie nieakceptowalny. Słyszałaś, jak ćwiczył ten kawałek na dziś wieczór? Bartok. Co za pozer.

- Chodź, wpakujemy ich do wody - zaproponowałam.

- Żartujesz - powiedziała Ruth. - To takie... Uniosłam brwi.

- Jakie?

- Dziecinne - dokończyła Ruth. Potem uśmiechnęła się. - Dobra, wrzućmy ich!

Tak też zrobiłyśmy.

Serdeczne podziękowania dla Beth Ader, Jennifer Brown,

Johna Henry 'ego Dreyfussa, Laury Langlie,

Ingrid van der Leeden,

Davida Waltona, a zwłaszcza dla Benjamina Egnatza



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Carroll Jenny (Cabot Meg) 1 800 Jeśli Widziałeś Zadzwoń 02 Kryptonim Kasandra
Cabot Meg Carroll Jenny 1 800 Jeśli Widziałeś Zadzwoń 02 Kryptonim Kasandra
Carroll Jenny (Cabot Meg) 1 800 Jeśli widziałeś zadzwoń 02 Kryptonim Kasandra
Carroll Jenny (Cabot Meg) 1 800 Jeśli widziałeś zadzwoń 01 Kiedy piorun uderza
Cabot Meg Carroll Jenny 1 800 Jeśli Widziałeś Zadzwoń 01 Kiedy piorun uderza 1
Carroll Jenny (Cabot Meg) 1 800 Jeśli Widziałeś Zadzwoń 05 Szukając siebie
Meg Cabot 1 800 Jeśli Widziałeś Zadzwoń 02 Kryptonim Kasandra
Carroll Jenny (Cabot Meg) 1 800 Jeśli Widziałeś Zadzwoń 03 Bezpieczne miejsce
Cabot Meg Carroll Jenny 1 800 Jeśli Widziałeś Zadzwoń 01 Kiedy piorun uderza
Carroll Jenny (Cabot Meg) 1 800 Jeśli Widziałeś Zadzwoń 04 Znak węża
5 Carroll Jenny 1 800 Jeśli Widziałeś Zadzwoń Szukając siebie 05
Carroll Jenny (Cabot Meg) 1 800 Jeśli Widziałeś Zadzwoń 04 Znak węża (brak numeracji niektórych ro
Carroll Jenny (Cabot Meg) 1 800 Jeśli widziałeś zadzwoń 05 Szukając siebie (poprawiony)
Carroll Jenny (Cabot Meg) 1 800 Jeśli Widziałeś Zadzwoń 03 Bezpieczne miejsce
1 Cabot Meg 1 800 Jeśli Widziałeś Zadzwoń Kiedy piorum uderza 01
1 800 JEŚLI WIDZIAŁEŚ ZADZWOŃ 3 BEZPIECZNE MIEJSCE
Meg Cabot 1 800 Jeśli Widziałeś Zadzwoń 04 Znak węża
3 Cabot Meg 1 800 Jeśli Widziałeś Zadzwoń 03 Bezpieczne miejsce
Meg Cabot 1 800 Jeśli Widziałeś Zadzwoń 05 Szukając siebie

więcej podobnych podstron