MEG CABOT
BEZPIECZNE MIEJSCE
1
O zamordowanej dziewczynie dowiedziałam się dopiero pierwszego dnia
szkoły. To nie moja wina. Przysięgam. Skąd mogłam wiedząc? Nawet nie było mnie
w domu. Gdybym była, jasne, że przeczytałabym o tym w gazecie albo usłyszała w
wiadomościach czy gdziekolwiek. Albo dowiedziałabym się od ludzi.
Ale akurat mnie nie było. Tkwiłam cztery godziny jazdy samochodem na
północ od domu, wśród wydm Michigan, w letnim domku mojej najlepszej
przyjaciółki, Ruth Abramowitz. Państwo Abramowitzowie każdego lata spędzają dwa
ostatnie tygodnie sierpnia wśród wydm i w tym roku zaprosili również mnie.
Na początku nie miałam ochoty jechać. Skazywać się na towarzystwo Skipa
na całe dwa tygodnie?! No nie, dziękuję - Skip jest bratem Ruth, bliźniakiem.
Chociaż ma szesnaście lat, nadal przeżuwa z otwartymi ustami. W tym wieku chyba
powinien wiedzieć, jak się zachowywać. A do tego, mimo kupionego za pieniądze z
barmicwy transarna, jest kimś w rodzaju Wielkiego Mistrza Bractwa Rycerskiego w
naszym mieście.
W dodatku pan Abramowitz żywi okresowe (to znaczy wakacyjne)
uprzedzenia wobec zdobyczy techniki i nie dopuszcza w letnim domku kablówki ani
innego telefonu niż jego własna komórka, używana wyłącznie w sytuacjach
wyjątkowych, kiedy na przykład któryś z jego klientów trafi za kratki, (bo pan
Abramowitz jest adwokatem).
Więc chyba jasne, że na zaproszenie Ruth odpowiedziałam: „Dziękuję, ale
nie, dziękuję”.
Potem jednak moi rodzice oświadczyli, że spędzą ostatnie dwa tygodnie
sierpnia, odwożąc mojego brata Mike'a z wszystkimi klamotami do Harvardu, gdzie
miał zacząć studia, a w tym czasie przyjedzie do nas ciotka Rose, żeby zająć się mną i
moim drugim bratem, Douglasem.
Nie szkodzi, że ja mam szesnaście lat, a Douglas dwadzieścia i nie
potrzebujemy opieki dorosłych, zwłaszcza siedemdziesięciopięcioletniej ciotki, która
ma obsesję na punkcie pasjansa i mojego życia seksualnego, (co wcale nie znaczy, że
jakieś mam). Oznajmiono mi, że ciocia Rose przyjeżdża, czy mi się to podoba, czy
nie.
Nie podobało mi się. Zamiast wrócić do domu po miesiącu pracy w
charakterze wychowawczyni na obozie Wawasee dla Dzieci Utalentowanych
Muzycznie, pojechałam z Abramowitzami na wydmy.
Rany! Oglądanie przez dwa tygodnie Skipa pożerającego rano, w południe i
wieczorem kanapki z masłem orzechowym i bananami jest lepsze niż pięć minut w
towarzystwie cioci Rose, która z zapałem opowiada, jak to w czasach jej młodości
tylko łatwe dziewczyny nosiły ogrodniczki.
Poważnie. Ogrodniczki. Tak je nazywa.
Oczywiście w tej sytuacji wybrałam wydmy.
I prawdę mówiąc, te dwa tygodnie nie były takie najgorsze.
Nie, nie, to wcale nie znaczy, że świetnie się bawiłam. Właściwie nie bawiłam
się wcale, bo kiedy ja odwalałam swoją robotę na obozie Wawasee, Ruth w pocie
czoła doskonaliła swoje umiejętności społeczno - towarzyskie i przygruchała sobie
chłopaka.
Zgadza się. Autentycznego chłopaka, którego rodzice - kto by pomyślał -
także mieli domek na wydmach, jakieś dziesięć minut drogi od domku Ruth.
Cieszyłam się razem z nią. Scott był pierwszym prawdziwym chłopakiem
Ruth - no wiecie, pierwszym facetem, który odwzajemniał jej sympatię i nie miał nic
przeciwko trzymaniu jej za rękę przy ludziach.
Ale kiedy najlepsza przyjaciółka zaprasza cię na dwa tygodnie, a potem
spędza te dwa tygodnie, prowadzając się z kimś innym, jest to odrobinę wkurzające.
Większość czasu za dnia przeleżałam na plaży, czytając stare magazyny, a większość
wieczorów, próbując pobić Skipa w Crash Bandicoot na playstation.
O tak, wakacje miałam wyjątkowo udane.
Jedyna korzyść z pobytu na wydmach polegała na tym, że nie było mnie w
tym czasie w domu, więc przynajmniej nie siedziałam i nie czekałam, aż mój chłopak
- jeśli można go tak nazwać - zadzwoni. A według Ruth to istotny punkt sztuki
uwodzenia... no wiecie, nie odbieranie telefonów. Wtedy, jak twierdzi moja
przyjaciółka, chłopak zaczyna się zastanawiać, gdzie jesteś, i przychodzą mu do
głowy rozmaite rzeczy. Na przykład, że umówiłaś się z kimś innym.
Podobno to w nim wzbudza gorętsze uczucia.
Brzmi całkiem przekonująco, ale jest jedno ale.
Chłopak musi faktycznie zadzwonić.
Jeśli nie zadzwoni, to wcale się nie dowie, że cię nie ma w domu. A mój
chłopak - powinnam raczej powiedzieć: facet, który mi się podoba, jako że właściwie
nie jest moim chłopakiem; w życiu nie byliśmy na prawdziwej randce - nigdy nie
dzwoni. Wynika to stąd, że jestem, jak to się ładnie mówi w moim ukochanym stanie
Indiana, osobą nieletnią, a randka z osobą nieletnią pachnie więzieniem. Przynajmniej
dla kogoś takiego jak on.
Bo on jest pod nadzorem kuratora.
Nie pytajcie, dlaczego. Rob nigdy mi tego nie wyjawił.
Tak się nazywa. Rob Wilkins. Albo dziwak, czy nawet łobuz, jak mówi o nim
Ruth.
Uważam, że to nie w porządku tak go nazywać, ponieważ Rob nigdy mnie nie
oszukał. To znaczy, kiedy tylko dowiedział się, że mam szesnaście lat, dał mi jasno
do zrozumienia, że między nami do niczego nie dojdzie. W każdym razie nie przez
następnych parę lat.
Dobrze, to mi nie przeszkadza, naprawdę. Niejedna ryba pływa w morzu.
No i dobra, może nie każda ma oczy koloru mgły, jaka unosi się nad jeziorem
tuż przed świtem, albo twarde jak deska mięśnie brzucha, czy też śliczniutkiego
indianę, złożonego własnoręcznie do kupy we własnej stodole.
W każdym razie zniknęłam na dwa tygodnie. Miałam wakacje, no nie? Bez
telefonu, telewizji, radia, prasy i Internetu. Prawdziwe wakacje.
Skąd miałam wiedzieć, że zginęła jedna dziewczyna z mojej klasy? Nikt mi
nic nie powiedział.
Aż do rozpoczęcia roku szkolnego.
Pierwszego dnia szkoły usadowiłam się w auli na drugim miejscu od drzwi,
jak co roku. Zawsze w auli zajmowałam drugie miejsce od drzwi. To, dlatego, że
wtedy siadamy w kolejności alfabetycznej, a z racji nazwiska - Mastriani - jestem
druga na literę M, zaraz po Amber Mackey. Amber Mackey zawsze siedziała przede
mną. Zawsze.
Z wyjątkiem tego dnia. Tego dnia nie pojawiła się wcale.
Nie wiedziałam, dlaczego. Skąd miałam wiedzieć? Amber nigdy przedtem nie
opuściła pierwszego dnia w szkole. Nie była tytanem pracy, przykładała się mniej
więcej tak jak ja, ale pierwszego dnia szkoły nic się nie robi, więc dlaczego miałaby
nie przyjść? Poza tym, w przeciwieństwie do mnie, Amber lubiła szkołę. Była
cheerleaderką. Zawsze pełna entuzjazmu. Znacie ten typ.
To taka dziewczyna, po której, bo ja wiem, spodziewacie się, że pojawi się
pierwszego dnia w szkole, choćby po to, żeby pochwalić się opalenizną.
Uczniowie zaczęli się schodzić. Dziewczyny zachowywały się z
wystudiowaną niedbałością - zupełnie jakby nie spędziły całego ranka przed lustrem,
wybierając ciuchy, które najlepiej podkreślą szczuplejszą figurę albo kolor nowych
pasemek.
Wszyscy usiedli tam gdzie zwykle - do jedenastej klasy zdążyliśmy już
świetnie zapamiętać, kto za kim siedzi - i zaczęły się rozmowy: „Jak tam wakacje?”
albo: „Boże, ale się opaliłaś”, albo: „Ta spódnica jest super!”
Potem rozległ się dzwonek i wszedł pan Cheaver z dziennikiem. Kazał nam
usiąść i mimo że była zaledwie ósma piętnaście rano, nikogo nie rozpierał nadmiar
energii.
Spojrzał do dziennika, zawahał się i powiedział:
- Mastriani.
Podniosłam rękę, chociaż pan Cheaver stał tuż przede mną, a w zeszłym roku
uczył mnie historii, więc nie mógł mnie nie poznać. Razem z Ruth wydałyśmy sporą
część zarobionych na obozie pieniędzy w sklepach w okolicy miasta Michigan i dziś
pod wpływem Ruth włożyłam do szkoły spódnicę. To mogło nieco zmylić pana Ch.,
jako że nigdy przedtem nie pokazałam się w szkole w czymś innym niż dżinsy i T -
shirt.
Ruth twierdziła, że najlepszym sposobem na Roba byłoby umówienie się z
innym chłopakiem (tak żeby Rob mógł nas zobaczyć) i wobec tego musiałam,
zgodnie z zaleceniami Ruth, „podjąć wysiłek”. Miałam na sobie ciuchy Esprit od stóp
do głów. Ale nie, dlatego, że chciałam zwabić ewentualnych wielbicieli, tylko
dlatego, że wróciwszy poprzedniego dnia bardzo późno (Ruth absolutnie odmawia
przekraczania dozwolonej prędkości, nawet jeśli w zasięgu wzroku nie ma żadnego
miejsca, gdzie mógłby się ukryć patrol drogowy), nie miałam innego czystego ubrania
na zmianę.
Być może, pomyślałam, pan Cheaver nie rozpoznaje mnie w minispódniczce i
bawełnianym sweterku. Powiedziałam:
- Obecna, panie Cheaver - żeby zwrócić jego uwagę.
- Widzę cię, Mastriani - powiedział pan Ch., jak zwykle leniwie przeciągając
samogłoski. - Przesuń się o jedno miejsce.
Spojrzałam na puste miejsce z przodu.
- Och, nie, proszę pana - zaprotestowałam. - To miejsce Amber. Może się
spóźni. Ale to jej miejsce.
Zapadła dziwna cisza. Naprawdę. Chodzi mi o to, że cisze różnią się od siebie,
chociaż zgodnie z definicją - cisza jako brak dźwięku - powinno być inaczej.
Ta jednak wydawała się cichsza niż przeciętne cisze. Tak jakby wszyscy z
jakiegoś powodu wstrzymali nagle oddech.
Pan Cheaver - który także wstrzymał oddech - spojrzał na mnie zmrużonymi
oczami. W Liceum im. Erniego Pyle'a było niewielu nauczycieli, których byłam w
stanie znieść, ale pan Ch. do nich należał. A to, dlatego, że nikogo nie wyróżniał.
Nienawidził nas wszystkich równo i sprawiedliwie. Mnie, być może, nienawidził
odrobinę mniej intensywnie, ponieważ w zeszłym roku przykładałam się do pracy, a
historię uważałam za interesujący przedmiot, zwłaszcza lekcje poświęcone
wyrzynaniu w pień całych populacji w różnych miejscach globu na przestrzeni
wieków.
- Gdzieś ty była, Mastriani? - zainteresował się pan Cheaver. - Amber Mackey
nie przyjdzie.
- Och, naprawdę? - spytałam zdziwiona. - Przeprowadziła się?
Pan Ch. popatrzył na mnie z wyrazem skrajnego niezadowolenia, podczas gdy
reszta klasy nagle wypuściła powietrze z płuc i zaczęła szeptać gorączkowo. Nie
miałam pojęcia, o czym mówią, ale po wyrazie oburzenia na twarzach zorientowałam
się, że tym razem trafiłam kulą w płot. Tisha Murray i Heather Montrose patrzyły na
mnie ze szczególną wzgardą. Przez moment miałam ochotę wstać i rozwalić im
głowy jedną o drugą, ale już raz próbowałam i nie wyszło.
Zresztą, w ramach „podejmowania wysiłku” w nowym roku - oprócz działań
zmierzających do rozkochania w sobie niewinnych młodych ludzi, tak abym mogła
spacerować z nimi za rączkę przed warsztatem, w którym pracował Rob - obiecałam
sobie nie wdawać się w bójki. Poważnie. W dziesiątej klasie spędziłam aż nadto
czasu na odsiadkach w związku z brakiem umiejętności panowania nad gniewem. W
tym roku nie zamierzałam popełnić tego błędu.
To był jeden z powodów - poza brakiem czystych levisów - dla których
zdecydowałam się na minispódniczkę. Trudno dołożyć komuś kolanem w krocze,
kiedy jest się odzianym w lycrę i rayon.
Może, pomyślałam, obserwując twarze wokół, Amber zaszła w ciążę i tylko ja
nic o tym nie wiem. Mieliśmy wprawdzie lekcje higieny z trenerem Albrightem, który
ostrzegał nas przed konsekwencjami pożycia seksualnego bez zabezpieczenia, ale
takie rzeczy się przecież zdarzają. Nawet cheerleaderkom.
Chyba jednak nie Amber Mackey, ponieważ pan Ch. spojrzał na mnie i
bezbarwnym tonem oznajmił:
- Mastriani, ona nie żyje.
- Nie żyje? - powtórzyłam za nim. - Amber Mackey? Potem, jak idiotka,
dodałam:
- Jest pan pewien?
Nie wiem, co mnie podkusiło. Kiedy nauczyciel twierdzi, że ktoś nie żyje, nie
ma w zasadzie powodu, żeby mu nie wierzyć.
Po prostu mnie zaskoczył. To zabrzmi banalnie, ale Amber Mackey zawsze
była... no cóż, pełna życia. Nie należała do tych antypatycznych cheerleaderek, które
na wszystkich patrzą z góry. Nigdy nie była złośliwa i nigdy się nie wywyższała.
Dotrzymanie kroku innym dziewczynom z reprezentacji, zarówno w dziedzinie życia
towarzyskiego, jak i sportu, kosztowało ją wiele pracy. Jeśli chodzi o naukę, też nie
była orłem.
Ale starała się. Naprawdę się starała.
Pan Ch. nie odpowiedział.
Zrobiła to Heather Montrose.
- Owszem, nie żyje - powiedziała, wydymając z pogardą starannie
nabłyszczone usta. - A gdzieś ty się podziewała, skoro już o tym mowa?
- Doprawdy - odezwała się Tisha Murray - kto jak kto, ale dziewczyna od
pioruna powinna coś wiedzieć na ten temat.
- No właśnie? - dodała Heather. - Wysiadł twój radar, czy co?
Nie jestem, szczerze mówiąc, osobą zbyt popularną, ale ponieważ nie mam w
zwyczaju wyzłośliwiać się i dokuczać dla przyjemności, jak Heather i Tisha, zawsze
znajdą się tacy, którzy chętnie staną w mojej obronie. Tym razem był to Todd Mintz -
futbolista szkolnej reprezentacji, który siedział zaraz za mną.
- Jezu, możecie przestać? - odezwał się. - Ona już nie robi tych rzeczy z
parapsychologią. Nie wiedziałyście?
- Owszem - powiedziała Heather, wstrząsnąwszy blond grzywą. - Słyszałam o
tym.
- A ja słyszałam - wtrąciła Tisha - że dwa tygodnie temu znalazła dzieciaka,
który się zgubił w jaskini czy gdzieś tam.
To była jawna nieprawda. Dzieciaka znalazłam cztery tygodnie temu. Ale nie
miałam ochoty dyskutować z takimi jak Tisha.
Na szczęście taktowna interwencja pana Cheavera wybawiła mnie z kłopotu.
- Najmocniej przepraszam - powiedział pan Ch. - Niektórych z was to może
zaskoczy, ale chciałbym poprowadzić lekcję. Czy zechcielibyście odłożyć prywatne
pogawędki na po dzwonku? Mastriani! Przesuń się o jedno miejsce.
Przesunęłam się, a za mną cały rząd. Jednocześnie szeptem zapytałam Todda:
- Jak to się właściwie stało?
Myślałam, że Amber zachorowała na białaczkę albo coś w tym stylu i teraz
cheerleaderki poprowadzą kampanię walki z rakiem, zarabiając na myciu
samochodów. Może nawet założyły już fundację Amber.
Śmierć Amber nie nastąpiła jednak z przyczyn naturalnych. Todd powiedział:
- Znaleźli ją wczoraj w kamieniołomach. Uduszoną.
Rany!
2
Jak można zrobić coś takiego? I kto mógł to zrobić? Naprawdę chciałabym
wiedzieć.
Kto mógł udusić cheerleaderkę i zostawić jej ciało na dnie wapiennego
kamieniołomu?
Jestem w stanie zrozumieć, że ktoś miałby ochotę udusić cheerleaderkę. Nasza
szkoła hoduje jedne z najzłośliwszych cheerleaderek w Ameryce Północnej. Nie
żartuję. Jakby wszystkie, żeby się dostać do drużyny, musiały przejść testy
wykazujące, że nie posiadają żadnych ludzkich odruchów. Cheerleaderki w Liceum
im. Ernesta Pyle'a prędzej wyskubałyby sobie rzęsy, niż zamieniły słowo z osobą
stojącą niżej od nich w hierarchii towarzyskiej.
Ale wprowadzić taki zamysł w życie? Naprawdę wyprawić jedną z nich na
tamten świat?
A poza tym Amber nie była taka jak jej koleżanki z drużyny. Widziałam
kiedyś, jak uśmiechała się do wsioka - tym miłym słówkiem określa się u nas
dzieciaki, które dojeżdżają do liceum spoza miasta; dzieciaki, które nie pochodzą ze
wsi, określa się mianem miastowych.
Amber należała do miastowych, tak jak Ruth i ja, ale nigdy nie zauważyłam,
żeby się z tego powodu puszyła, w przeciwieństwie do Heather, Tishy i innych
dziewczyn tego typu. Kiedy Amber była kapitanem drużyny na WF - ie, nigdy nie
wybierała najpierw miastowych, wsioków zostawiając na sam koniec. Amber nigdy
nie wydziwiała na wiejskie wranglery i lee, jedyne dżinsy, na jakie te dzieciaki było
stać. Nigdy nie widziałam, żeby Amber przeprowadzała „test wsioka”: podnosząc
długopis i pytając niczego nie podejrzewającą ofiarę, co trzyma w ręce. (Jeśli ktoś
odpowiadał, przeciągając samogłoski w sposób charakterystyczny dla południowców,
klasyfikowano go jako wsioka i wyśmiewano za wiejski akcent).
Czy to takie dziwne, że czasami nie potrafię opanować gniewu? Pytam serio.
Czy was nie trafiałby szlag, gdybyście, na co dzień mieli do czynienia z czymś takim?
To okropne, że ze wszystkich cheerleaderek to akurat Amber musiała umrzeć.
Lubiłam ją.
Nie byłam odosobniona w swoich odczuciach, jak się wkrótce przekonałam.
- Dobra robota - syknął ktoś za moimi plecami, mijając mnie na korytarzu,
kiedy zmierzałam w stronę szafki.
Można na ciebie liczyć - powiedział ktoś inny, kiedy wychodziłam z pracowni
biologicznej.
To nie wszystko. Usłyszałam też sarkastyczne:
- Dzięki wielkie, dziewczyno od pioruna.
Kiedy mijałam stadko Pomponek, cheerleaderek z pierwszej klasy, pod moim
adresem padło słowo: „świnia”.
- Nic nie rozumiem - pożaliłam się Ruth na próbie orkiestry, kiedy
wyjmowałyśmy instrumenty. - Obwiniają mnie za to, co się stało z Amber. Jakbym
miała z tym coś wspólnego.
Ruth, smarując smyczek kalafonią, potrząsnęła głową.
- Nie o to chodzi - stwierdziła. Musiała dostać jakiś cynk. - Sądzę, że kiedy
Amber nie wróciła do domu w piątek wieczorem, jej rodzice zadzwonili na policję,
ale gliny nie zdołały jej znaleźć. Myślę, że parę osób dzwoniło potem do ciebie. Może
mieli nadzieję, że uda ci się wpaść na jakiś trop. Wiesz, dzięki twoim szczególnym
umiejętnościom. Ale nie było cię w domu, oczywiście, a twoja ciotka nie podałaby
nikomu numeru komórki mojego ojca, a nie było innego sposobu, żeby się z nami
porozumieć, więc...
Więc? Więc to była moja wina. Albo, w najlepszym wypadku, wina ciotki
Rose. Jeszcze jeden powód, żeby jej nie znosić.
Zadałam sobie wiele trudu, żeby wbić wszystkim do głowy, że nie potrafię już
odnajdywać ludzi dzięki jakimś niezwykłym zdolnościom. Zeszłej wiosny, kiedy
trzasnął mnie piorun, zyskałam na chwilę dar odnajdywania zaginionych.
Wystarczyło spojrzeć na fotografię, a potem iść spać. Rano budziłam się z gotowym
adresem w głowie. Ale niezwykły dar mnie opuścił. Powiedziałam o tym
dziennikarzom. Powiedziałam o tym glinom i FBI. Dziewczyna od pioruna - jak
przezwały mnie media - przestała istnieć. Moje zdolności nadprzyrodzone ulotniły się
w równie tajemniczy sposób, jak się pojawiły.
Tyle, że tak naprawdę wcale się nie ulotniły. Kłamałam, żeby prasa - i
gliniarze - odczepili się ode mnie.
Zdaje się, że Liceum im. Ernesta Pyle'a nie uwierzyło w moje kłamstwa.
- Spokojnie, Jess - powiedziała Ruth, brzdąkając na wiolonczeli. - To nie
twoja wina. Jeśli już, to najwyżej twojej stukniętej ciotuni. Powinna była zrozumieć,
że sprawa jest pilna i dać im numer komórki mojego taty. Ale gdyby nawet, to znasz
Amber. Nie była niewinnym kwiatuszkiem. Nic dziwnego, że skończyła martwa w
kamieniołomach.
Jeśli to mnie miało pocieszyć, nie podziałało. Prześlizgnęłam się z powrotem
do sekcji fletów, ale nie mogłam się skupić na tym, co mówił pan Vine, nasz
nauczyciel. Myślałam tylko o tym, jak na zeszłorocznym festiwalu talentów Amber i
jej stały chłopak - Mark Leskowski, futbolista szkolnych Jaguarów - odegrali w
żałosny sposób Attything You Can Do I Can Do Better i z jaką powagą Amber
podchodziła do konkursu i jak bardzo była pewna, że zwyciężą.
Nie wygrali, rzecz jasna - pierwszą nagrodę zdobył chłopak, którego piesek
wył na dźwięk melodii z Siódmego nieba - ale Amber i tak się cieszyła, że zajęli
drugie miejsce.
O mało nie umarła ze szczęścia, pomyślałam mimo woli.
- W porządku - odezwał się pan Vine przed dzwonkiem. - Do końca tygodnia
będą się odbywać przesłuchania. Jutro rogi, instrumenty smyczkowe w środę, dęte w
czwartek, a perkusyjne w piątek. Więc bądźcie tak mili i poćwiczcie dla odmiany,
jasne?
Rozległ się dzwonek na przerwę obiadową, ale nikt nie rzucił się pędem do
wyjścia. Wszyscy sięgnęli pod ławki, wyciągając kanapki i puszki z ciepławymi
napojami. Otóż większość dzieciaków w naszej orkiestrze to dziwacy i
komputerowcy. Boją się wejść do szkolnej stołówki, gdzie mogliby się narazić na
docinki swoich bardziej atrakcyjnych towarzysko rówieśników. W związku z tym w
porze lunchu przesiadują w skrzydle muzycznym, żując kanapki z tuńczykiem i
kłócąc się o to, kto jest lepszym kapitanem statku kosmicznego - Kirk czy Picard.
To nie dotyczy mnie ani Ruth. Po pierwsze, nie miałam ochoty na jedzenie
rozmiękłych kanapek w szkolnej ławce. Po drugie, jak oświadczyła Ruth, teraz, kiedy
gruntownie odnowiłyśmy naszą garderobę - a ona straciła znacząco na wadze - nie
możemy się ukrywać w zakamarkach pomieszczeń orkiestry. Serce Ruth wciąż
należało do Scotta, ale Scott mieszkał pięćset kilometrów dalej. Zostało nam zaledwie
dziesięć miesięcy, żeby zorganizować sobie chłopaka na bal maturalny, i Ruth
nalegała, żebyśmy od razu wzięły się do roboty.
Zanim jednak opuściłyśmy skrzydło muzyczne, zaczepiła nas jedna z
koleżanek flecistek, której nie darzę szczególną sympatią, Karen Sue Hankey. Karen
poinformowała mnie, że w tym roku powinnam porzucić wszelką nadzieję na
zachowanie trzeciego miejsca, ponieważ ostatnio ćwiczyła po cztery godziny dziennie
i pobierała prywatne lekcje u profesora z pobliskiego college'u.
- Świetnie - mruknęłam, próbując ją wyminąć.
- Och, a tak przy okazji - dodała Karen Sue - to naprawdę ładnie z twojej
strony, że tak pomogłaś w sprawie Amber i w ogóle.
Ale to jeszcze nic. W stołówce było dziesięć razy gorzej. Jak tylko
ustawiłyśmy się w kolejce, Heather Montrose i jej diabelski klon Tisha stanęły za
nami i zaczęły robić uwagi.
Nie rozumiem tego. Naprawdę nie rozumiem. Wiosną, na koniec szkoły,
dałam wszystkim jasno do zrozumienia, że straciłam zdolności parapsychiczne.
Dlaczego wszyscy byli tacy pewni, że skłamałam? Jedyną osobą, która znała prawdę,
była Ruth, a ona nigdy by mnie nie zdradziła.
- No to jak to jest? - zapytała Heather, ustawiając się za nami w kolejce do
grilla. - Jak to jest, kiedy ma się świadomość, że ktoś umarł z naszego powodu?
- Amber nie umarła z powodu czegoś, co ja zrobiłam - powiedziałam, nie
odrywając wzroku od tacy, którą przesuwałam wzdłuż rzędu miseczek z podejrzanej
barwy galaretką cytrynową i niepokojąco grudkowatym budyniem z tapioki. - Amber
umarła, ponieważ ktoś ją zabił. Tym kimś nie byłam ja.
- Owszem - zgodziła się Tisha. - Ale koroner stwierdził, że przez jakiś czas ją
gdzieś przetrzymywano, zanim została zamordowana. Miała na ciele odparzyny.
- Odleżyny - poprawiła ją Ruth.
- Wszystko jedno - powiedziała Tisha. - To znaczy, że jakbyś była na miejscu,
mogłabyś ją znaleźć.
- Dobra, ale mnie nie było - odparłam. - W porządku? Wybacz, pojechałam na
wakacje.
- Doprawdy, Tisha - odezwała się Heather karcącym tonem. - Ona musi
czasami wyjeżdżać na wakacje. Wiesz, czasami musi odpocząć od tego swojego
nienormalnego braciszka.
- O Boże! - Ruth jęknęła i szybko usunęła tacę z linii ognia.
Bo Ruth, rzecz jasna, wiedziała. Naprawdę staram się pamiętać o dobrych
radach, jakich udzielił mi szkolny pedagog, pan Goodhart, w sprawie panowania nad
gwałtownymi uczuciami - że należy najpierw policzyć do dziesięciu i tak dalej. Ale
nawet po dwóch latach nauk - i po prawie dwóch latach ciągłych odsiadek w związku
z nieudanymi próbami stosowania się do tych nauk - każda niepochlebna wzmianka
na temat mojego brata Douglasa natychmiast wyprowadza mnie z równowagi.
W sekundę po tej nierozsądnej uwadze Heather została rozpłaszczona na
ścianie.
Trzymałam ją jedną ręką. Zaciskałam palce na jej szyi.
- Czy nikt ci nigdy nie mówił - syknęłam, przysuwając twarz do jej twarzy - że
to nieładnie śmiać się z ludzi, których los potraktował gorzej od nas?
Heather nie udzieliła odpowiedzi. Nie mogła, ponieważ ściskałam jej krtań.
- Hej! - W grubym głosie brzmiało zdumienie. - Hej, co się tu dzieje?
Rozpoznałam, oczywiście, ten głos.
- Pilnuj swojego nosa, Jeff - powiedziałam. Jeff Day, napastnik drużyny
futbolowej i skończony idiota, również nie zaliczał się do moich ulubieńców.
- Puść ją - powiedział Jeff Poczułam na ramieniu jego mięsistą łapę.
Precyzyjnie wymierzony cios łokciem położył kres tej interwencji. Kiedy Jeff
usiłował złapać oddech, rozluźniłam odrobinkę chwyt na gardle Heather.
- No, więc? - odezwałam się - Jak będzie z przeprosinami? Niestety, źle
oceniłam czas potrzebny Jeffowi na dojście do siebie po moim ciosie. Serdelkowate
paluchy znów chwyciły mnie za ramię. Tym razem zdołał oderwać mnie od Heather.
- Zostaw ją w spokoju! - wrzasnął, czerwony jak burak. Byłam pewna, że
mnie uderzy. Naprawdę. I w jakiś sposób cieszyłam się na tę myśl. Jeff zamachnąłby
się, ja zrobiłabym unik, a potem rąbnęłabym go w nos. Od pewnego czasu marzyłam
o tym, żeby złamać nos Jeffowi Dayowi. A dokładniej od tego dnia, kiedy powiedział
Ruth, że jest gruba i trzeba będzie ją pochować w fortepianie, jak Elvisa.
Tym razem jednak nie miałam okazji złamać mu nosa. Nie zrobiłam tego, bo
kiedy Jeff odwodził pięść, ktoś złapał go za rękę i wykręcił mu ją na plecy.
- To tak się zabawiają panowie z reprezentacji? - odezwał się Todd Mintz. -
Bijąc dziewczyny?
- Dosyć. - Trzeci głos, również dobrze mi znany, przerwał naszą miłą
pogawędkę. Pan Goodhart, z miseczką sałatki i jogurtem, skinął głową w stronę
drzwi. - Wszyscy do mojego biura. Natychmiast. Za mną, proszę.
Jeff, Todd i ja z ociąganiem ruszyliśmy do wyjścia. Byliśmy prawie przy
drzwiach, kiedy pan Goodhart odwrócił się i zawołał zniecierpliwiony:
- Ty też, Heather!
Dopiero wtedy Heather niechętnie poszła za nami.
W gabinecie pana Goodharta dowiedzieliśmy się, że „nie zaczęliśmy roku jak
należy” oraz że powinniśmy „dawać lepszy przykład młodszym uczniom”. To by nam
pomogło „trzymać się razem i dawać sobie radę”, zwłaszcza wobec tragedii, jaka
miała miejsce w ostatni weekend.
- Śmierć Amber wstrząsnęła nami wszystkimi - powiedział pan Goodhart ze
szczerym żalem. - Próbujmy jednak pamiętać, że na pewno wolałaby, abyśmy się
raczej pocieszali nawzajem, zamiast wdawać w głupie kłótnie.
Heather nigdy przedtem nie trafiła do gabinetu pedagoga. Więc, naturalnie,
zamiast trzymać gębę na kłódkę, tak żebyśmy wszyscy mogli się z tego wywinąć,
wycelowała we mnie pola - kierowany paznokieć i powiedziała:
- Ona zaczęła.
Todd, Jeff i ja przewróciliśmy oczami. Wiedzieliśmy, co teraz nastąpi.
Pan Goodhart wygłosił mowę zaczynającą się od słów: „Nie dbam o to, kto
zaczął, bicie się jest rzeczą niedopuszczalną”. Trwała o cztery minuty i pięćdziesiąt
sekund dłużej niż wersja zeszłoroczna. Następnie stwierdził:
- Dobre z was dzieciaki. Każde z was ma nieograniczony potencjał. Nie
marnujcie go. Nie warto uciekać się do przemocy.
Potem pozwolił nam odejść. Wszystkim poza mną, oczywiście.
- To nie była moja wina - oświadczyłam, jak tylko reszta wyszła. - Heather
powiedziała, że Douglas jest nienormalny.
Pan Goodhart wpakował sobie łyżeczkę jogurtu do ust.
- Jess - odezwał się z pełnymi ustami. - Czy to ma się znowu powtórzyć? Ty,
w moim gabinecie, dzień w dzień, z powodu bójek?
- Nie - powiedziałam. Szarpnęłam za brzeg minispódniczki. Wiedziałam, że
dobrze w niej wyglądam, ale czułam się tak, jakbym była nie całkiem ubrana. Poza
tym spódniczka nic mi nie pomogła. Znowu wdałam się w bójkę. - Próbuję stosować
się do tego, co pan mi mówił. No wie pan, z tym liczeniem do dziesięciu. Ale jakoś
tak jest... że wszyscy mnie obwiniają.
- Obwiniają, o co? - spytał zdumiony.
- O to, co się stało z Amber. Opowiedziałam, czego się nasłuchałam od rana.
- To śmieszne - oburzył się pan Goodhart. - Nie mogłabyś zapobiec temu, co
się przytrafiło Amber, nawet gdybyś nie straciła swego daru. A straciłaś. - Spojrzał na
mnie uważnie. - Czy nie tak?
- Oczywiście, że tak - odparłam.
- Więc, dlaczego im się wydaje, że jest inaczej? - zastanowił się pan Goodhart.
- Nie wiem. - Popatrzyłam na sałatkę, do której się właśnie zabierał. - Co się
stało? - zapytałam. - Gdzie jest duży cheeseburger? - Odkąd pamiętam, pan Goodhart
nieodmiennie spożywał lunch w postaci burgera i frytek zazwyczaj w dużych
porcjach.
Skrzywił się.
- Jestem na diecie - wyjaśnił. - Zdaniem mojego lekarza mam za wysokie
ciśnienie i za dużo cholesterolu.
- Ojej - westchnęłam. Wiedziałam, jak uwielbiał frytki. - Przykro mi.
- Przeżyję - wzruszył ramionami. - Pozostaje pytanie, co będzie z tobą?
Postanowiliśmy wspólnie, że „otrzymam jeszcze jedną szansę”. Ale jeszcze
jedna wpadka i koniec ze mną.
Rozmawialiśmy o synu pana Goodharta, Russellu, który właśnie zaczynał
raczkować, kiedy do gabinetu weszła zmartwiona sekretarka.
- Paul - powiedziała. - Przyszli panowie z biura szeryfa. Chcą zabrać Marka
Leskowskiego na przesłuchanie. Wiesz, chodzi o tę dziewczynę, Mackey.
- O Boże, przesłuchanie! - zaniepokoił się pan Goodhart. - Zadzwoń do
rodziców Marka, dobrze? I zawiadom dyrektora Feeneya.
Zafascynowana obserwowałam, jak cała administracja szkoły zostaje
postawiona w stan pogotowia. Nagły wybuch ich aktywności przegonił mnie z
gabinetu pana Goodharta, ale zapadłam się w winylowy fotel w poczekalni, gdzie
mogłam spokojnie przyglądać się temu, co się działo. Z zainteresowaniem śledziłam
zamieszanie, które, dla odmiany, powstało nie z mojego powodu. Wysłano kogoś,
żeby poszukał Marka, ktoś inny zawiadomił jego rodziców, jeszcze ktoś wdał się w
dyskusję z zastępcami szeryfa. Mark miał dopiero siedemnaście lat, więc szkoła nie
mogła pozwolić glinom zabrać go ze szkoły bez zgody rodziców.
Po dłuższej chwili pojawił się przestraszony Mark. Był to wysoki, przystojny
chłopak z ciemnymi włosami i jeszcze ciemniejszymi oczami. Mimo że grał w futbol,
nie miał grubej szyi ani monstrualnie rozrośniętej klaty. Był rozgrywającym drużyny,
to pewnie, dlatego.
- O co chodzi? - zwrócił się do sekretarki.
- Eee... - sekretarka zerknęła nerwowo na pana Goodharta, który nadal darł się
na zastępców szeryfa. - Jeszcze nie mogą z tobą mówić. Siadaj, proszę.
Mark usiadł na pomarańczowej kanapie naprzeciwko mnie. Przyglądałam mu
się ukradkiem znad broszurki zachęcającej do służby w armii. Większość ofiar
zabójstw, jak gdzieś kiedyś wyczytałam, znała morderców. Czy Mark udusił swoją
dziewczynę i wrzucił jej ciało do kamieniołomu Pike'a? A jeśli tak, to, dlaczego? Czy
był psychopatą albo zboczeńcem? Nie mógł się oprzeć zbrodniczemu impulsowi?
- Hej! - zawołał Mark w stronę sekretarki. - Czy jest tu gdzieś woda do picia?
Spłoszona sekretarka wskazała butlę w głębi korytarza. Mark poszedł po
wodę, a ja mimo woli zwróciłam uwagę, jak zgrabnie wygląda w sportowym stroju.
Wracając, Mark zauważył mnie i zagadnął uprzejmie:
- Och, przepraszam. Też masz ochotę się napić? Oderwałam wzrok od lektury,
jakbym dopiero teraz go zobaczyła.
- Kto? Ja? - zapytałam. - Nie, dziękuję.
- Och. - Mark usiadł. - W porządku.
Wypił wodę, zmiął kubek, rozejrzał się za koszem na śmiecie, a ponieważ
żadnego nie było w pobliżu, położył kubek na stoliku z gazetami.
- A ty dlaczego tu jesteś?
- Próbowałam udusić Heather Montrose - wyjaśniłam.
- Naprawdę? - Uśmiechnął się. - Sam wiele razy miałem na to ochotę.
Przyszło mi do głowy, że raczej nie powinien wyjawiać tego szeryfowi, ale nic
nie powiedziałam. Sekretarka gorliwie udawała, że nas nie słucha, i wolałam nie
mówić tego przy niej.
Heather potrafi się zachowywać jak prawdziwa... - Mark taktownie
powstrzymał się od przekleństwa. Prawdziwy harcerzyk, Mark Leskowski. - Sama
wiesz.
- Wiem - odparłam. - Posłuchaj. Przykro mi z powodu Amber. Była twoją
dziewczyną, prawda?
- Tak. - Spojrzenie Marka powędrowało z mojej twarzy na środek stolika. -
Dziękuję.
Drzwi gabinetu otworzyły się i pan Goodhart stanął w progu, przemawiając z
wymuszoną wesołością.
- Mark, miło cię widzieć. Wpadnij do mnie na chwilkę, dobrze? Ci panowie
chcą z tobą zamienić dwa słowa.
Mark skinął głową i wstał. Jednocześnie wytarł dłonie o dżinsy. Na materiale
zostały mokre ślady.
Pocił się, podczas gdy mnie, w sweterku i bluzce, przy wentylacji nastawionej
na pełne obroty, było nawet trochę za chłodno.
Mark Leskowski bał się. Bardzo się bał. Spojrzał na mnie, idąc do gabinetu.
- Cześć - powiedział. - Na razie.
- Tak - odparłam. - Na razie.
Wszedł do środka. Pan Goodhart zauważył, że nadal siedzę w poczekalni.
- Jessico - powiedział, wskazując kciukiem drzwi na korytarz. - Wyjdź.
No więc wyszłam.
3
- Chyba już wiem, powiedziała Ruth, kiedy wracałyśmy do domu jej
kabrioletem.
Nie odpowiedziałam od razu, bo akurat przemknęłyśmy obok skrętu w Pike's
Creek Road.
- Guzik - stwierdziłam. - Przegapiłaś.
- Co przegapiłam? - zapytała Ruth, pociągając zdrowy łyk niskokalorycznej
coli. Skrzywiła twarz w niechętnym grymasie. - Och, Boże. Nawet nie próbuj mnie
namawiać.
- To nie jest aż tak daleko od głównej drogi - oznajmiłam.
- Nigdy się nie nauczysz - powiedziała Ruth. - Mam rację?
- Nie rozumiem. - Wzruszyłam obojętnie ramionami. - Co w tym złego, że
przejedziemy obok miejsca, gdzie on pracuje?
- Powiem ci, co w tym złego - powiedziała Ruth. - W ten sposób łamiesz
zasady.
Parsknęłam pogardliwie.
- Mówię poważnie - ciągnęła Ruth. - Chłopcy nie lubią, Jess, żeby się za nimi
uganiać. To ich rola.
- Nie uganiam się za nim - powiedziałam. - Sugeruję tylko, żebyśmy
przejechały obok warsztatu.
- To jest - stwierdziła Ruth - uganianie się. Tak samo jak wydzwanianie do
niego i odkładanie słuchawki w momencie, kiedy się odezwie.
Rany. Trafiony, zatopiony.
- Tak samo jak włóczenie się po miejscach, gdzie on normalnie bywa -
ciągnęła - studiowanie rozkładu jego dnia i udawanie, że wpadło się na niego przez
przypadek.
Zatopiony po raz drugi i trzeci. Szarpnęłam ze złością pas bezpieczeństwa.
- Przecież się nie dowie, że przejeżdżałyśmy obok tylko po to, żeby go
zobaczyć - powiedziałam. - Możesz udać, że potrzebujesz oleju albo czegoś takiego.
- Czy mogłabyś na pięć minut przestać myśleć o Robie Wilkinsie i posłuchać
mnie uważnie? Usiłuję ci powiedzieć, że chyba wiem, dlaczego wszyscy wierzą, że
nadal masz te swoje zdolności.
- Och, naprawdę? - Jakoś niewiele mnie to w tej chwili obchodziło. Miałam
ciężki dzień. Sam fakt, że dziewczyna, którą znałam, została zamordowana, był
dostatecznie okropny. To, że obwiniano mnie za jej śmierć, było jeszcze gorsze do
zniesienia. - Wiesz, Mark Leskowski chciał mnie dzisiaj poczęstować wodą przed
gabinetem pedagoga. Gdybym się zgubiła na pustyni, nigdy bym się nie spodziewała,
że...
- Karen Sue - powiedziała Ruth, skręcając przy sklepie Krogera.
Rozejrzałam się.
- Gdzie?
- Nie, nie tutaj. Karen Sue - odparła Ruth - łazi po szkole i rozpowiada, że
nadal masz zdolności parapsychiczne. Suzy Choi sama słyszała. Karen Sue w kółko
gada o tym, jak latem odnalazłaś w jaskini zaginione dziecko.
Wszelka myśl o Robie wywietrzała mi z głowy.
- Zabiję ją - powiedziałam.
- Wiem. - Ruth wstrząsnęła energicznie blond lokami.
Nie mogłam w to uwierzyć. Nigdy nie przyjaźniłyśmy się z Karen Sue ani
nawet nie byłyśmy dobrymi koleżankami, ale żeby mnie tak obrzydliwie zdradzić...
no cóż, byłam w szoku.
Chociaż właściwie nie powinnam się zbytnio dziwić. W końcu to Karen Sue.
Dziewczyna, którą moja matka stawiała mi za wzór, powtarzając w kółko: „Dlaczego
nie jesteś do niej choć trochę podobna? Karen Sue nigdy nie wdaje się w bójki,
zawsze ubiera się według życzenia swojej mamy i nigdy nie słyszałam, żeby
odmówiła pójścia do kościoła tylko dlatego, że chce oglądać powtórkę jakiegoś
głupiego filmu w telewizji”.
Karen Sue Hankey. Mój śmiertelny wróg.
- Zabiję ją - powtórzyłam.
- No cóż - powiedziała Ruth, kierując się na podjazd przed moim domem - nie
radziłabym uciekać się do środków ekstremalnych. Ale stanowcze pouczenie na
pewno by jej się przydało.
Dobra. Pouczę ją, aż zdechnie.
- No - dodała Ruth. - A o co chodzi z tym Markiem Leskowskim?
Opowiedziałam jej o spotkaniu przed gabinetem pedagoga.
- Okropne - westchnęła Ruth, kiedy skończyłam. - Mark i Amber zawsze byli
tacy słodziutcy. Tak bardzo ją kochał. Jak mogą podejrzewać, że miał coś wspólnego
z jej śmiercią?
- Nie wiem. - Przypomniałam sobie jego spocone dłonie, nie wspomniałam
Ruth o tym szczególe. - Może był ostatnią osobą, która ją widziała, albo coś takiego.
- Możliwe. Może jego rodzice wynajmą mojego tatę, żeby reprezentował
Marka. Wiesz, gdyby gliny go jednak o coś oskarżyły.
- Aha - mruknęłam. Tata Ruth był najlepszym adwokatem w mieście. - Kto
wie. Może. Pójdę już. Cześć!
Poprzedniego wieczoru wróciłyśmy tak późno, że nie miałam nawet okazji
porozmawiać z rodziną.
- Do jutra - powiedziała Ruth, kiedy zaczęłam się gramolić z samochodu. -
Hej, a co było z Toddem Mintzem? Bronił cię przed Jeffem?
Spojrzałam na nią, nic nie rozumiejąc.
- Nie wiem - stwierdziłam. W ogóle nie brałam takiej możliwości pod uwagę,
ale rzeczywiście, jak się tak dobrze zastanowić...
- Pewnie nienawidzi Jeffa tak samo jak my. - Wzruszyłam ramionami.
Ruth parsknęła śmiechem, wycofując się z podjazdu.
- Owszem - powiedziała. - Pewnie, dlatego. Minispódniczka nie ma tu nic do
rzeczy, co? A nie mówiłam? Zmiana stylu czyni cuda. - Zatrąbiła, wyjeżdżając,
chociaż daleko się nie wybierała. Abramowitzowie mieszkają tuż obok.
Wspinając się po schodkach frontowych, usłyszałam, jak Skip woła do mnie z
ganku:
- Hej, Mastriani! Wpadniesz później i dasz się pobić w Crash Bandicoot?
Przechyliłam się nad wysokim żywopłotem oddzielającym nasze domy. Dobry
Boże! Przez dwa tygodnie wakacji byłam skazana na jego towarzystwo! Jeśli myśli,
że dobrowolnie przedłużę sobie wyrok, to ma nie po kolei w głowie.
- Mogę się chwilę zastanowić? - zawołałam. - Jasne! - odkrzyknął Skip.
Wzdrygnęłam się i weszłam do domu.
Gdzie powitał mnie ktoś jeszcze gorszy od Skipa.
- Jessico - powiedziała ciotka Rose, zatrzymując mnie w holu, zanim
zdążyłam skoczyć na schody i zaszyć się w swoim pokoju. - Jesteś wreszcie. Już
myślałam, że tym razem cię nie zobaczę.
Poprzedniego wieczoru udało mi się, bo wróciłam bardzo późno, a rano
wybiegłam z domu przed śniadaniem. Miałam nadzieję, że wyjedzie, zanim wrócę ze
szkoły.
- Twój ojciec odwozi mnie na lotnisko - ciągnęła - za pół godziny.
Pół godziny! Gdyby Ruth przejechała obok warsztatu, gdzie pracuje Rob, tak
jak prosiłam, oszczędziłaby mi spotkania z ciotką Rose!
- Cześć, ciociu - powiedziałam, schylając się, żeby ją pocałować w policzek.
Ciotka Rose jest jedyną osobą w rodzinie, nad którą góruję wzrostem. Ale to tylko,
dlatego, że skurczyła się na skutek osteoporozy.
No cóż, pozwól, że ci się przyjrzę - powiedziała, odsuwając mnie na odległość
ramienia. Obrzuciła mnie krytycznym spojrzeniem od stóp do głów. - Hmm -
mruknęła. - Miło, dla odmiany, widzieć cię w spódnicy. Nie sądzisz jednak, że jest
trochę za krótka? Czy dziewczętom w dzisiejszych czasach pozwala się chodzić do
szkoły w tak krótkich spódnicach? Cóż, w moich czasach, gdybym zjawiła się w
szkole w czymś takim, odesłano by mnie do domu, żebym się przebrała!
Biedny Douglas. Dwa tygodnie z ciotką Rose! Kiedy wróciłam poprzedniego
wieczoru, udawał, że śpi. Wcale mu się nie dziwię. Też nie miałabym ochoty
rozmawiać z siostrą zdrajczynią. W końcu zostawiłam go samego na pastwę ciotki.
- Toni! - zawołała Rose. - Chodź tutaj i zobacz, co twoja córka ma na sobie.
Czy pozwalasz jej się ubierać w ten sposób?
Mama, opalona i kwitnąca, weszła do holu.
- Tak, czemu nie? Uważam, że wygląda dobrze - stwierdziła, przyglądając mi
się z aprobatą. - Dużo lepiej niż w zeszłym oku, kiedy nie mogłam jej wydobyć z
dżinsów i T - shirta.
- Aha - mruknęłam zmieszana. Dotarłam już na podest, ale nie miałam pojęcia,
jak się stamtąd wymknąć, nie zwracając ich uwagi - - Miło cię zobaczyć, ciociu Rose.
Szkoda, że wyjeżdżasz. Mam mnóstwo lekcji do odrobienia...
- Lekcji? - wtrąciła mama. - Pierwszego dnia szkoły? Och, nie wierzę.
Oczywiście, przejrzała mnie na wylot. Mama doskonale wiedziała, że nie
znoszę ciotki Rose. Po prostu nie chciała być sama ze starą wiedźmą. A zostawiła ją z
Douglasem na dwa tygodnie! Dwa tygodnie! To gorsze niż tortury.
No ale jeśli chodziło jej o to, żeby zostawić Douglasa pod czujną obserwacją,
to dobrze trafiła. Sokoli wzrok ciotki Rose nie przeoczył żadnego szczegółu. Nic nie
mogło ujść jej uwagi.
- Czy ty masz szminkę na ustach, Jessico? - zapytała, kiedy przeszłyśmy z
mrocznego holu do jasno oświetlonej kuchni.
- Ehe - mruknęłam. - Znaczy nie. Błyszczyk wiśniowy.
- Błyszczyk! - krzyknęła zdegustowana ciotka. - Błyszczyki i minispódniczki!
Nic dziwnego, że tylu chłopców dzwoniło, kiedy wyjechałaś. Pewnie myślą, że jesteś
łatwa.
- Naprawdę? Jacyś chłopcy dzwonili? - Aż podskoczyłam. Wiedziałam, że
dzwoniły dziewczyny, choćby Heather Montrose. Nie wiedziałam, że dzwonili jacyś
chłopcy. - Czy któryś przedstawił się jako Rob?
- Nie pytałam, jak się nazywają - burknęła ciotka Rose. - Powiedziałam, żeby
więcej nie dzwonili. Wyjaśniłam im, że nie jesteś tego typu dziewczyną.
Z moich ust padło słowo, które spowodowało, że mama rzuciła mi
ostrzegawcze spojrzenie. Ciotka Rose, na szczęście, nic nie słyszała, bo wciąż gadała
jak najęta.
- Powtarzali, że to pilna sprawa, że muszą się z tobą porozumieć w jakiejś
pilnej sprawie. Śmieszne - prychnęła pogardliwie. - Już sobie wyobrażam, co to za
pilna sprawa. Pewnie skończyła się cola w sklepie.
Posłałam ciotce bardzo surowe spojrzenie.
- Otóż dziewczyna z mojej klasy została porwana. Jedna z cheerleaderek.
Znaleziono ją wczoraj w kamieniołomach. Uduszoną.
- O mój Boże! - przeraziła się mama. - Ta dziewczyna? O której pisali w
gazecie? Znałaś ją?
Rodzice!
- Tylko siedziałam za nią w ławce - powiedziałam - od szóstej klasy
podstawówki.
- Och, nie. - Mama zakryła twarz rękami. - Biedni jej rodzice. Muszą być
zrozpaczeni. Powinniśmy posłać im półmisek.
Restauratorzy! Myślą właśnie w ten sposób. Coś się stanie i zaraz: „Poślemy
półmisek”.
Zeszłej wiosny, kiedy połowa sił policyjnych miasta obozowała na trawniku
przed naszym domem, utrzymując na dystans tabuny dziennikarzy, którzy marzyli o
wywiadzie z „dziewczyną od pioruna”, jedyne, o czym moja mama była w stanie
myśleć, to żeby starczyło dla wszystkich biscotti.
Na ciotce Rose wiadomość wywarła dużo mniejsze wrażenie niż na mojej
mamie.
- Cheerleaderka? Dobrze jej tak. Wyczyniać wygibasy w krótkiej spódniczce,
też coś. Lepiej uważaj, Jessico, bo będziesz następna.
- Ciociu Rose! - krzyknęła mama.
- Wiem, co mówię - nie dawała za wygraną ciotka Rose. - To nie jest
niemożliwe. Zwłaszcza, jeśli pozwolisz jej pokazywać się w takim stroju.
Poczułam się zwolniona z obowiązku zabawiania gościa.
Cudownie było znowu się z tobą zobaczyć, ciociu - oznajmiłam - ale
chciałabym pójść na górę i przywitać się z Douglasem. Spał, kiedy wczoraj wróciłam,
więc...
- Douglas - powiedziała ciotka Rose, przewracając kaprawymi oczkami. - A
kiedy on nie śpi?
Dzięki temu dowiedziałam się, w jaki sposób Douglas zdołał przeżyć dwa
tygodnie z ciotką Rose. Udawał, że śpi. Wpadłam do jego pokoju. Wciąż jeszcze
udawał.
- Douglas - powiedziałam, stając przy łóżku. - Przestań. Wiem, że wcale nie
śpisz.
Otworzył jedno oko.
- Pojechała? - zapytał.
- Prawie - odparłam. - Tata zabierze ją za parę minut na lotnisko. Mama chce,
żebyś zszedł na dół pożegnać się.
Douglas jęknął i naciągnął poduszkę na głowę.
- Żartowałam. - Usiadłam na łóżku obok niego. - Mama dostaje teraz próbkę
tego, co ty musiałeś znosić przez cały ten czas. Wątpię, żebyśmy mieli w najbliższym
czasie znów zaprosić ciotkę Rose.
- Horror - dobiegł głos Douglasa spod poduszki. - Horror.
- Owszem - zgodziłam się. - Ale już po wszystkim. Co u ciebie?
- Tym razem nie podciąłem sobie żył, prawda? To znaczy, że wszystko w
porządku.
Przełknęłam to. Powodem, dla którego Douglas, w wieku dwudziestu lat, nie
może zostać sam w domu przez dwa tygodnie, jest to, że niekiedy słyszy głosy. Głosy
udaje się w dużym stopniu opanować dzięki lekarstwom, ale zdarzają się epizody.
Tak określają to lekarze. Douglas wtedy słyszy głosy, a potem robi to, co one mu
nakazują, na ogół coś złego, na przykład, och, sama nie wiem, samobójstwo.
Epizody.
- Coś ci powiem - odezwał się spod poduszki. - O mało nie załatwiłem
epizodycznie ciotki Rose, niewiele brakowało.
- Naprawdę? - Szkoda, że tego nie zrobił. Dostałabym w porę wiadomość o
porwaniu Amber i zdołałabym ją uratować. - A jak tam federalni? Pokazali się?
Federalne Biuro Śledcze, podobnie jak moi koledzy i koleżanki ze szkoły, nie
chce przyjąć do wiadomości, że już nie mam zdolności parapsychicznych. Ogromnie
się mną zainteresowali kilka miesięcy temu, kiedy poszła fama o moim „darze”. Tak
bardzo się mną zainteresowali, że postanowili skorzystać z mojej pomocy w
odnalezieniu kilku podejrzanych indywiduów figurujących na liście poszukiwanych
przez FBI. Zapomnieli tylko o jednym drobiazgu: zapytać mnie, czy chcę dla nich
pracować.
A nic chciałam, rzecz jasna. Jakimś cudem zdołałam wyrwać się z ich
szponów, ale od tamtego czasu snuli się za mną jak cienie, czekając na moje
potknięcie; zapewne marząc o chwili, kiedy wreszcie będą mogli wskazać na mnie
palcem i zawołać: „Fe, kłamczucha!”.
Douglas odsunął poduszkę i usiadł.
- Żadnych tajemniczych białych półciężarówek zaparkowanych po drugiej
stronie ulicy, odkąd wyjechałaś na obóz - powiedział. - Jeśli nie liczyć Rose, było
bardzo spokojnie, zwłaszcza, że Mike też wyjechał.
Milczeliśmy przez chwilę, myśląc o Mike'u. Po drugiej stronie korytarza
widziałam przez otwarte drzwi jego sypialni, że zniknął zarówno komputer, jak i
książki oraz teleskop. Znajdowały się w jakimś pokoju w harwardzkim akademiku.
Mike będzie teraz zamęczał, zamiast Douglasa i mnie, swojego współlokatora obsesją
na punkcie Claire Lippman, pięknej rudowłosej, którą godzinami podglądał przez
okno.
- Dziwne uczucie, kiedy go nie ma - westchnął Douglas.
- Owszem - zgodziłam się. Ale tak naprawdę nie myślałam o Mike'u.
Myślałam o Amber. Claire Lippman, dziewczyna, w której Mike kochał się od paru
lat, spędzała większość wakacji, opalając się w kamieniołomach. Ciekawe, czy
widziała się z Amber przed jej śmiercią.
- Po co się tak wystroiłaś? - zapytał Douglas po chwili.
- Och - mruknęłam. - Szkoła.
- Szkoła? - zdumiał się Douglas. - Od kiedy to stroisz się do szkoły?
- Zaczęłam nowe życie - wyjaśniłam. - Nigdy więcej dżinsów, T - shirtów,
nigdy więcej bójek i odsiadek.
- Interesujące zestawienie - stwierdził Douglas. - Dżinsy w jednym rzędzie z
bójkami i odsiadkami. Ale niech będzie. Podziałało?
- Niezupełnie - odparłam i opowiedziałam, co się działo w szkole. Nie
wspomniałam tylko o głupiej uwadze Heather na jego temat.
Kiedy skończyłam, Douglas gwizdnął przeciągle.
- Więc zrzucają winę na ciebie, mimo że nie miałaś o niczym pojęcia?
- No tak - wzruszyłam ramionami. - Przyjaciele Amber należą do szkolnej
elity towarzyskiej. - Wiesz, jak jest, to nie orły, intelektem nie grzeszą. Są atrakcyjni,
ale z wyciąganiem logicznych wniosków nie bardzo sobie radzą.
- Rany! I co zamierzasz?
- A co mogę zrobić? Przecież ona nie żyje.
- Czy nie mogłabyś... no, nie wiem, czy nie mogłabyś przywołać obrazu jej
zabójcy? Jakoś tak, przed oczami duszy? Gdybyś się naprawdę skupiła?
- Wybacz - odparłam bezbarwnym tonem. - To nie działa w ten sposób.
Niestety. Moje zdolności parapsychiczne mają dość ograniczony zakres.
Naprawdę. Pokażcie mi czyjeś zdjęcie, a tej samej nocy przyśni mi się obecne miejsce
pobytu danej osoby. Ale odgadywanie numerów na loterii? Nie. Prorocze wizje
katastrof lotniczych albo klęsk żywiołowych? Nic z tego. Potrafię tylko zlokalizować
zaginionych ludzi. I to tylko we śnie.
No cóż, w większości wypadków. Miesiąc temu zdarzyło mi się to na jawie.
Jeden chłopiec, mój podopieczny uciekł z obozu. Właśnie wtedy miałam wizję.
Przytuliłam jego poduszkę i... bach! Nagle wiedziałam, gdzie on jest.
- Och! - zawołał Douglas, schylając się, żeby wyciągnąć coś spod łóżka. - Tak
przy okazji, powierzono mi odbieranie poczty Abramowitzów podczas ich
nieobecności i pozwoliłem sobie zatrzymać to. - Wręczył mi dużą brązową kopertę
zaadresowaną do Ruth. - Chyba od twojej przyjaciółki z 1 - 800 - Jeśli - Wi - działeś -
Zadzwoń?
Otworzyłam kopertę. W środku, jak co tydzień znalazłam list od znajomej
urzędniczki z organizacji zajmującej się poszukiwaniem zaginionych dzieci oraz
fotografię dziecka. Rosemary, ta urzędniczka, zawsze dokładnie badała sprawę.
Ustalała, czy dziecko naprawdę zaginęło, czy nie jest to przypadkiem uciekinier,
który zaginął z własnej woli, ani dziecko wykradzione przez zrozpaczoną matkę
niesłusznie pozbawioną praw rodzicielskich przez sąd. Dziecko musiało być
autentycznie zaginione.
Spojrzałam na zdjęcie. Przedstawiało małą Azjatkę o wystających górnych
zębach, ze spinkami w kształcie motylków we włosach. Westchnęłam. Amber
Mackey, która w auli siadała przede mną codziennie przez sześć lat, zginęła. Ale
życie toczyło się nadal.
Taak. Spróbujcie powiedzieć coś takiego rodzicom Amber.
4
Następnego dnia rano obudziłam się ze świadomością dwóch rzeczy: po
pierwsze, Courtney Hwang, mała Azjatka, mieszka na Baker Street w San Francisco.
Po drugie, pojadę do szkoły autobusem.
Nie pytajcie mnie, co ma jedno do drugiego. Chyba nie byłabym w stanie
podać żadnej sensownej odpowiedzi.
Wiedziałam tylko, że jadąc autobusem, będę mogła porozmawiać z Claire
Lippman i wyciągnąć z niej wszystko, co wiedziała. Na przykład, co się zdarzyło w
kamieniołomie, nim zaginęła Amber.
Zadzwoniłam do Ruth. Telefon do Rosemary musiał poczekać. Dzwoniłam do
niej wyłącznie z automatów, żeby nie mogli mnie namierzyć. A namierzali wszystkie
zgłoszenia.
- Chcesz jechać autobusem? - spytała Ruth z niedowierzaniem.
- To nie, dlatego, że mam coś przeciwko kabrioletowi - zapewniłam. - Chcę
porozmawiać z Claire.
- Chcesz pojechać autobusem - powtórzyła Ruth.
Naprawdę, Ruth, to jednorazowa sprawa. Chcę tylko pod - pytać Claire, wiesz,
ona często bywa w kamieniołomach, może coś wie.
- Świetnie - powiedziała Ruth. - Jedź autobusem. Akurat mnie to obchodzi. Co
masz na sobie?
- Słucham?
- Na sobie. W co się ubrałaś?
- Mini w kolorze khaki, beżową bluzkę z dzianiny, rozpinany sweter w tym
samym kolorze z rękawami trzy czwarte i beżowe espadryle.
- Na grubej podeszwie?
- Tak.
- W porządku - powiedziała Ruth i odłożyła słuchawkę. Trudna sprawa z tą
modą. Jak dziewczyny to robią? Dobrze, że moje włosy, krótkie i sterczące, nie
wymagały użycia suszarki i układania co rano. To by mnie chyba zabiło.
Claire siedziała na ganku domu, sprzed którego autobus zabiera dzieciaki do
szkoły. W naszym miasteczku nikomu nie przeszkadza, że ktoś siedzi na ganku jego
domu, czekając na autobus.
Claire gryzła jabłko i czytała coś, co wyglądało na skrypt. Claire, uczennica
najstarszej klasy, była niekwestionowaną gwiazdą szkolnego klubu dramatycznego.
Jej rude włosy lśniły w porannym słońcu, z pewnością świeżo umyte i ułożone za
pomocą suszarki.
Nie zwracając uwagi na pętaków z pierwszej klasy ani na nie posiadających
samochodów wyrzutków społeczeństwa zebranych na chodniku, zwróciłam się do
Claire:
- Cześć!
Zerknęła na mnie, mrużąc oczy w słońcu. Przełknęła i odparła:
- Och, cześć, Jess. Co ty tutaj robisz?
- Nic takiego - powiedziałam, siadając stopień niżej. - Ruth musiała wcześniej
wyjechać, i tyle. - Modliłam się, żeby Ruth za chwilę nie przejechała tędy, a jeśli już,
to żeby przynajmniej nie trąbiła.
- Hmm - mruknęła Claire. Spojrzała z podziwem na moje nogi. - Masz piękną
opaleniznę. Gdzie się tak opaliłaś?
Claire Lippman ma obsesję na punkcie opalenizny. Właśnie z powodu tej
obsesji mój brat, Mike, popadł z kolei w obsesję na punkcie Claire. Latem całymi
dniami opalała się na dachu swojego domu... chyba że ktoś zawoził ją do
kamieniołomów. Kąpiel w kamieniołomach jest, naturalnie, wzbroniona. Dlatego
wszyscy tam jeżdżą kąpać się i opalać. Claire Lippman też. Przy jasnej karnacji
musiała wystawiać się na słońce przez całe lato, żeby nabrać choć odrobinę
ciemniejszego odcienia. Czułam się przy niej trochę jak Pocahontas. Pocahontas w
towarzystwie Małej Syrenki.
- Pracowałam jako wychowawczyni na obozie - wyjaśniłam. - A potem z Ruth
spędziłyśmy dwa tygodnie na wydmach, nad jeziorem Michigan.
- Masz szczęście - westchnęła smutno Claire. - Ja całe lato musiałam siedzieć
w kamieniołomach.
Zadowolona, że temat sam się zgrabnie nawinął, zaczęłam:
- A tak, właśnie. Pewnie byłaś tam tego dnia, kiedy zginęła Amber...
Jednak nie dane mi było skończyć. Przy przystanku zatrzymał się czerwony
trans am i wychylił się z niego brat Ruth, Skip, wrzeszcząc:
- Jess! Hej, Jess! Co ty tu robisz? Znowu się pokłóciłyście z Ruth?
Wszyscy, którzy czekali na autobus, odwrócili się jak na komendę. Nie ma,
co, uwielbiam takie sytuacje. Banda czternastoletnich chłopaków gapiących się we
mnie jak sroka w gnat.
Nie miałam wyboru, musiałam coś powiedzieć.
- Nie, nie pokłóciłyśmy się z Ruth. Po prostu miałam dzisiaj ochotę przejechać
się autobusem.
Chyba się jeszcze nie zdarzyło w historii przystanku autobusowego, żeby ktoś
wymyślił równie głupią odpowiedź.
- Nie żartuj! - zawołał Skip. - Wsiadaj. Podwiozę cię. Wszystkie przygłupy,
które przed chwilą przeniosły wzrok na Skipa, znów spojrzały na mnie. Tym razem
wyczekująco.
- Hm - mruknęłam, czując, że się czerwienię. - Nie, dziękuję, Skip.
Rozmawiam z Claire.
- Claire też może jechać. Chodźcie. Claire już zbierała książki. - Wspaniale! -
pisnęła. - Dziękuję!
Niechętnie poszłam za nią. Zupełnie nie tak to sobie zaplanowałam.
- Chodź, Claire - mówił Skip, kiedy podeszłam do samochodu. - Możesz
usiąść na tylnym...
Claire, smukła jak wierzba i wysoka jak żyrafa, zawahała się, spoglądając na
zagracone wnętrze samochodu. Westchnąwszy, powiedziałam:
- Ja usiądę z tyłu.
Kiedy wtłoczyłam się w mroczną głąb tylnego siedzenia trans ama, Claire
opuściła fotel dla pasażera i usadowiła się wygodnie.
- Jak to miło z twojej strony, Skip - powiedziała, przeglądając się w lusterku. -
Bardzo dziękuję. Autobus jest w porządku, ale wiesz, samochodem dużo wygodniej.
- Wiem - przytaknął Skip, zapinając pasy. - Jak ci tam z tyłu? - zapytał.
- Dobrze - odparłam. Chciałam skierować rozmowę z powrotem na
kamieniołomy. Ale jak?
Skip wrzucił bieg i ruszyliśmy, zostawiając pospólstwo w chmurze pyłu. To
mi się nawet podobało.
- A więc - odezwał się Skip - jak się panie czują dziś rano? Rozumiecie? Na
tym polega problem ze Skipem. Potrafi powiedzieć: „Jak się panie czują dziś rano?”
albo coś w tym stylu. Czy można takiego traktować poważnie? Nawet nie jest
brzydki: pulchnawy blondyn w okularach, bardzo podobny do Ruth. Tyle że,
oczywiście, Skip nie ma biustu.
Ale i tak, mimo trans ama, nie jest wymarzonym materiałem na chłopaka. A
na mojego chłopaka to już na pewno nie.
Na swoje nieszczęście jeszcze na to nie wpadł.
- Doskonale - powiedziała Claire. - A ty, Jess?
- W porządku - odparłam z tylnego siedzenia, rozmiarem zbliżonego do koryta
dla świń. Potem ruszyłam do ataku. - To o czym mówiłaś, Claire? Byłaś w
kamieniołomach tego dnia, kiedy Amber zniknęła?
- Och - westchnęła Claire. Wiatr rozwiewał jej włosy, z lubością
przeczesywała je palcami. W autobusie nie zdarzają się ożywcze podmuchy. - Mój
Boże, cóż to był za koszmar. Siedzieliśmy tam cały dzień. Nic nadzwyczajnego. Paru
chłopców z drużyny przyniosło grill i zrobili barbecue i wszyscy byli, no wiesz,
trochę wstawieni, choć ostrzegałam ich, że się odwodnia, pijąc piwo na słońcu...
Jak na kogoś, kto stawiał sobie za cel spalenie się na frytkę, Claire
wykazywała zadziwiające pretensje do zdrowego trybu życia. Między innymi, dlatego
uzyskanie upragnionej opalenizny zabierało jej co lato tyle czasu. Uparcie smarowała
się kremem z solidnym filtrem przeciwsłonecznym.
- Potem słońce zaszło i ludzie zaczęli się pakować, żeby jechać do domu.
Wtedy właśnie Mark Leskowski, wiesz, ten co chodził z Amber... Chodzili ze sobą od
zawsze... W każdym razie, zaczął pytać, czy ktoś widział Amber. Wszyscy zaczęli jej
szukać, najpierw w lesie, a potem w wodzie. Bo przestraszyliśmy się, że może wpadła
do wody, potknęła się czy coś. Brzeg jest dość stromy. Nie mogliśmy jej nigdzie
znaleźć. W końcu pomyśleliśmy, że musiała wrócić do domu z kimś innym. Nikt nie
powiedział tego Markowi, ale tak sobie pomyśleliśmy.
Claire odwróciła się do mnie. Jej piękne niebieskie oczy były pełne niepokoju.
- Ale ona wcale nie wróciła do domu. A następnego dnia, jak tylko się
rozwidniło, wszyscy wróciliśmy do kamieniołomów, żeby jej szukać.
- Ale nie znaleźliście - powiedziałam.
- Nie tego dnia. Jej ciało wypłynęło dopiero w niedzielę rano. Mnóstwo ludzi
próbowało się z tobą skontaktować. Mieli nadzieję, że pomożesz ją odnaleźć. Ta
dziewczyna, Karen Sue Hankey powiedziała, że latem znalazłaś jakiegoś dzieciaka,
który się zgubił w jaskini, więc myśleliśmy, że może nadal masz to coś z głową... To
coś z głową. Dobra, można i tak.
Zaczęłam snuć fantazje o zamordowaniu Karen Sue Hankey.
- W zeszły weekend nie byłam specjalnie osiągalna - powiedziałam. - Byłam
w... - przerwałam, bo akurat zbliżaliśmy się do skrętu w Pike's Creek Road. - Hej,
Skip. Skręć tutaj.
Skip posłusznie skręcił.
- Skręcamy, ponieważ?
- Bo mam ochotę na... eee, na pączka - odparłam. Przypomniałam sobie, że
koło warsztatu, gdzie pracuje Rob, jest Dunkin Donuts.
- Ooch - odezwała się Claire. - Pączki. Mniam. W autobusie nie ma pączków.
Kiedy mijaliśmy w pędzie warsztat należący do wuja Roba, zapadłam nisko w
fotelu, tak żeby Rob mnie nie zauważył, gdyby przypadkiem był na zewnątrz.
Rob był na zewnątrz i na pewno mnie nie widział. Zaglądał pod maskę
jakiegoś audi. Miękkie ciemne włosy opadały mu na twarz, wytarte dżinsy opinały się
jak trzeba. Miał na sobie koszulkę, która eksponowała jego szerokie ramiona.
Od naszego ostatniego spotkania upłynęły prawie trzy tygodnie. Pojawił się na
uroczystym koncercie obozu Wawasee, gdzie miałam solowy występ. Zaskoczył
mnie... Nie spodziewałam się, że będzie jechał cztery godziny tylko po to, żeby mnie
posłuchać.
A po imprezie, ponieważ wychodziłam z rodzicami - prawdę mówiąc, moi
rodzice w życiu nie zaakceptowaliby Roba, chłopaka notowanego przez policję i
wywodzącego się, jak to oni mówią, „z nizin społecznych” - musiał wsiąść na
motocykl i jechać cztery godziny z powrotem. Tyle zachodu, żeby usłyszeć, jak
dziewczyna, która nie jest nawet jego dziewczyną, gra nokturn na flecie.
To mi dało do myślenia. No wiecie, jechał taki kawał, żeby posłuchać, jak
gram. Może jednak mu się podobam?
Tylko, że wróciłam już dwa dni temu, a on nawet nie zadzwonił.
Pomyślałam, że widok Roba sprawdzającego poziom oleju w audi, będzie
musiał mi wystarczyć na jakiś czas, więc oglądałam się, dopóki nie wjechaliśmy na
parking przy Dunkin Donutsie.
Dobra, wiem, że to głupio biegać za chłopakami, usiłując jednocześnie
rozwiązać zagadkę morderstwa. Ale co miałam zrobić?
Kiedy Skip i Claire ruszyli do sklepu po pączki oznajmiłam, że muszę pilnie
zadzwonić. Podeszłam do automatu przy toalecie i wybrałam numer 1 - 800 - Jeśli -
Widziałeś - Zadzwoń.
Rosemary ucieszyła się, słysząc mój głos. Nie mogłyśmy długo rozmawiać.
Rosemary ryzykuje utratę pracy, kontaktując się ze mną w ten sposób, to znaczy
przysyłając mi zdjęcia i raporty dotyczące zaginionych dzieci. Te papiery nie
powinny opuszczać biura.
Na szczęście Rosemary uznała, że gra jest warta świeczki. Jej naprawdę
zależy na tych zaginionych dzieciakach. A odkąd pracujemy razem, odnalazłyśmy
mnóstwo dzieci. Musimy postępować ostrożnie, żeby nikt nie nabrał podejrzeń.
Znajdujemy średnio jedno dziecko na tydzień. To i tak bardzo dużo.
Rosemary, w przeciwieństwie do FBI czy policji, jest niezwykle dyskretna i
nigdy by nie zadzwoniła na przykład do „National Enquirer”, namawiając ich, żeby
pojechali do mnie do domu i zrobili ze mną wywiad. A tłum reporterów fatalnie
wpływa na Douglasa. Ostatnio skończyło się to kolejnym epizodem i pobytem w
szpitalu. Dlatego właśnie skłamałam, twierdząc, że straciłam zdolności
parapsychiczne.
I do niedawna wszyscy mi wierzyli.
Wszyscy z wyjątkiem Karen Sue Hankey, zdaje się.
Skończyłam rozmawiać z Rosemary, odwiesiłam słuchawkę i poszłam szukać
Skipa i Claire. Kiedy zbliżałam się do ich stolika, Skip właśnie opowiadał Claire, jak
to w trzeciej klasie wysłałam jego żołnierzyka w kosmos za pomocą ołowianej rurki i
prochu. Ciekawe, dlaczego nie wspomniał o tym, jak wsadził do głowy mojej Barbie
petardę, czego nie uznał za stosowne ze mną wcześniej przedyskutować i co, w moim
mniemaniu, nie należało do programu naszych lotów kosmicznych. Pominął także
fakt, że sami o mało nie wylecieliśmy w powietrze.
- Jeju! - powiedziała Claire, zlizując cukier z paznokci. - Zawsze widziałam
was razem, ale nie wiedziałam, że robiliście takie fantastyczne rzeczy.
- O tak. - Skip pokiwał głową. - Jess i ja jesteśmy razem kupę czasu. Kupę
czasu.
Zaraz, zaraz. O co tu chodzi? Fakt, że spędziłam dwa tygodnie w
towarzystwie jakiegoś chłopaka w letnim domku jego rodziców, nie oznacza, że mam
ochotę odnowić dawną zażyłość wynikłą ze wspólnej miłości do środków
wybuchowych. Skip i ja nie mamy nic wspólnego. Nic, poza przeszłością.
- Gotowa? - zapytał Skip wesoło. - Lepiej jedźmy, bo spóźnimy się na zajęcia.
- Hej, Claire - odezwałam się w drodze do samochodu. - W tamten piątek,
kiedy Amber zniknęła... Czy ona i Mark Leskowski byli cały czas razem?
- Pewnie. - Claire potrząsnęła miedzianymi lokami, które wciąż wyglądały
świeżo i ślicznie. - Oni byli nierozłączni.
- A tego dnia, kiedy zginęła? - zapytałam. - Wtedy też byli... nierozłączni?
Claire skinęła głową.
- O tak. I bardzo byli sobą zajęci. Żartowaliśmy, że się nabawią jakiejś
choroby od trującego bluszczu, bo co chwilę znikali w krzakach.
Wgramoliłam się na tylne siedzenie. - A po ostatnim zniknięciu... Mark potem
wrócił? Claire zasiadła z wdziękiem na fotelu.
- Co masz na myśli?
- To znaczy, czy wrócił sam?
Claire przechyliła głowę, usiłując sobie coś przypomnieć. Skip uruchomił
samochód. Zastanawiałam się, co by pomyślał Rob, gdyby wiedział, że przejeżdżałam
obok i nawet nie powiedziałam mu „cześć”.
- Jakoś trudno mi to sobie wyobrazić - odezwała się Claire. - No wiesz, żeby
wrócił sam. Nie zwracałam na nich tak bardzo uwagi, to nie jest moje towarzystwo.
Cheerleaderki, piłka nożna... To zupełnie nie dla mnie. Gdyby dawali, choć w
połowie tyle kasy na klub dramatyczny, ile dają na lekkoatletykę, moglibyśmy
wystawiać o niebo lepsze rzeczy. Moglibyśmy wypożyczać gotowe kostiumy, zamiast
je robić, kupilibyśmy mikrofony, żeby się nie wydzierać. Przecież w tylnych rzędach
w ogóle nas nie słychać.
Claire coraz bardziej odbiegała od tematu. Żeby naprowadzić ją z powrotem
na dobrą drogę, powiedziałam:
- Masz rację. To nie w porządku. Coś by należało z tym zrobić. Więc nie
widziałaś, żeby Mark wracał sam z którejś z tych wycieczek w krzaki?
- Nie. Nie wydaje mi się. Ktoś by się pewnie zdziwił, gdyby Mark wrócił sam.
Prawda? Nie sądzisz, że ktoś by powiedział: „Hej, Mark, a gdzie Amber?”
- Pewnie tak - powiedział Skip.
- Tak - odparłam po namyśle. - Myślę, że tak.
5
Uroczystość żałobna ku czci Amber odbyła się na siódmej lekcji. Nie w
kościele ani w domu pogrzebowym, tylko w sali gimnastycznej.
Tak, zgadza się. W sali gimnastycznej w Liceum im. Ernesta Pyle'a.
Obecność obowiązkowa. Jedyną osobą, która się nie stawiła, była Amber.
Zespół odegrał hymn szkoły. W mocno spowolnionej wersji, żeby brzmiało
smutniej. Potem powstał dyrektor Feeney i wygłosił mowę. Długo rozwodził się nad
tym, jaką cudowną osobą była Amber. Wątpię, żeby ją kojarzył, ale wszystko jedno.
W ciemnoszarym garniturze, który przywdział na tę okazję, było mu do twarzy.
Kiedy dyrektor skończył, wystąpił naprzód trener Albright. Trener Albright
nie słynie z elokwencji, więc na szczęście powiedział niewiele. Poinformował
jedynie, że ku czci Amber drużyna sportowa będzie w tym sezonie nosić czarne
przepaski na rękawach.
Następnie wstała pani Tidd, trenerka cheerleaderek. Mówiła o tym, jak bardzo
będzie im brakować Amber, zwłaszcza, jeśli chodzi o jej umiejętność skoków do tyłu
z pozycji wyprostowanej. Potem zaś oznajmiła, że aby uczcić pamięć zmarłej, oba
zespoły cheerleaderek, seniorek i juniorek, przygotowały wspólnie specjalny taniec.
Potem - słowo daję, nie nabieram was - cheerleaderki i młodsze Pomponki
wyszły na środek sali gimnastycznej i wykonały taniec w rytm śpiewanej przez
Celinę Dion piosenki My Heart Will Go On z Titanica.
Widownia płakała. Przysięgam. Rozejrzałam się dokoła i ludzie płakali.
Taniec był w porządku i w ogóle. Musiały w niego włożyć mnóstwo pracy.
Miały jakieś dwa dni, żeby zapamiętać układ.
Jednak nie wywołał we mnie łez. Naprawdę. A przecież nie jestem
pozbawiona uczuć. Mam tylko nadzieję, że po mojej śmierci nikt nie odtańczy tańca
na moim pogrzebie. Nie znoszę takich rzeczy.
Powiem wam, co mnie o mało nie skłoniło do płaczu. To mianowicie, że
podczas występu na salę wkroczyli pewni ludzie. Siedziałam gdzieś w środku - Ruth
chciała wszystko widzieć - ale i tak ich rozpoznałam. To nie byli uczniowie szkoły
średniej.
Nauczyciele także nie.
To byli federalni.
Poważnie. I w dodatku nie jacyś tam federalni, tylko moi starzy znajomi,
agenci specjalni Johnson i Smith.
Można by pomyśleć, że powinni dać już spokój. Ostatecznie szpiegowali mnie
gdzieś od maja i wciąż nie mieli niczego konkretnego, żeby się do mnie przyczepić.
Nie myślcie sobie, że faktycznie robię coś złego. Dobra, pomagam rodzicom
odzyskać zaginione dzieci. No proszę, niech mnie zamkną jak groźnego przestępcę.
Tyle że oni wcale nie chcą mnie zapudłować. Chcą, żebym dla nich
pracowała.
Mnie jednak nie pociąga współpraca z tą instytucją. Niby skąd mam wiedzieć,
że ludzie, których FBI chce wpakować za kratki, naprawdę popełnili zbrodnię? A jeśli
są niewinni, jeśli ktoś ich wrobił?
Jak się wydaje, moje zapewnienie, że straciłam swoje niezwykłe zdolności,
zupełnie nie przekonało federalnych. O nie. Musieli założyć podsłuch na moim
telefonie, czytać moje listy, a latem przywlekli się za mną aż do obozu Wawasee.
A teraz jeszcze ośmielają się pojawiać na uroczystości żałobnej mojej zmarłej
przyjaciółki...
No dobrze, Amber nie była może moją przyjaciółką, ale siedziałam za nią
przez jakieś pół godziny każdego dnia szkoły przez sześć lat. To chyba coś znaczy,
prawda?
- Spływam - szepnęłam do Ruth, zbierając swoje rzeczy.
- Co znaczy „spływam”? - spłoszyła się Ruth. - Nie możesz wyjść. To
obowiązkowy apel.
- Zobaczymy - powiedziałam.
Przy każdych drzwiach stoi ktoś z samorządu - szepnęła Ruth.
- Nie tylko z samorządu - powiedziałam, wskazując na agentów specjalnych
Johnsona i Smith, którzy właśnie rozmawiali w końcu sali z dyrektorem Feeneyem.
- O Boże - jęknęła Ruth na ich widok. - Tylko nie to.
- No widzisz? - powiedziałam. - Jeśli myślisz, że będę tu tkwiła, żeby mnie
capnęli za Courtney Hwang, to się mylisz. Na razie.
Bez dalszych wyjaśnień zaczęłam się przedzierać wzdłuż rzędu. Niektórzy
rzucali mi złe spojrzenia, ale nie z powodu Amber, tylko dlatego, że deptałam im po
palcach - aż dotarłam do przejścia pod ścianą. Jak dotąd szło mi całkiem nieźle,
chociaż w espadrylach na grubej podeszwie nie poruszałam się jak motylek. Potem
przespacerowałam się do najbliższych drzwi, gdzie zamierzałam udać, że źle się czuję
i muszę natychmiast pójść do pielęgniarki...
Kiedy już znalazłam się przy drzwiach i zobaczyłam członkinię samorządu
szkolnego, która stała na straży, uświadomiłam sobie, że nie muszę niczego udawać.
Nie, poczułam się naprawdę chora.
- Jessico, a ty dokąd - powiedziała Karen Sue Hankey przyciskając do piersi
naręcze broszurek Pamiętajcie Amber, które rozdawała wchodzącym.
Czterostronicowa broszurka zawierała kolorowe fotokopie zdjęć Amber jako
cheerleaderki w różnych pozach, przetykane tekstem piosenki My Heart Will Go On.
Większość uczniów, jak zauważyłam podczas wędrówki wzdłuż rzędów krzeseł,
zdążyła już upuścić swoje broszurki na ziemię.
- Co robisz? - syknęła Karen Sue. - Wracaj na miejsce. To jeszcze nie koniec.
Złapałam się za żołądek. Nie na tyle dramatycznie, żeby zwrócić powszechną
uwagę, ale na tyle wymownie, żeby wydostać się na zewnątrz.
- Karen Sue - powiedziałam głosem przerywanym czkawką. - Ja chyba zaraz...
Zatoczyłam się, nurkując za drzwi. Prowadziły do skrzydła muzycznego.
Wolna. Byłam wolna! Pozostało mi jedynie przejście na parking dla uczniów, gdzie
poczekałabym spokojnie na Ruth. Może nawet mogłabym się rozciągnąć na masce jej
samochodu i popracować nad opalenizną.
Tylko że Karen Sue wyszła za mną na korytarz, krzyżując moje plany.
- Nie jesteś chora, Jessico Mastriani - stwierdziła stanowczo. - Udajesz.
Robisz dokładnie to samo na WF - ie za każdym razem, kiedy pani Tidd zapowiada
testy sprawności.
To mi się nie mieściło w głowie. Nie dość, że paplała, dookoła, że nadal
jestem medium, to jeszcze musiała mi przeszkodzić w ucieczce przed federalnymi.
Nie miałam jednak zamiaru dać się wyprowadzić z równowagi. Zaczęłam
nowy rozdział. Mijał drugi dzień szkoły i wiecie, co? Nie miałam odsiadki.
Nie chciałam rujnować tego pięknego rekordu.
- Karen Sue - powiedziałam, wyprostowując się. - Masz rację. Nie jestem
chora. Ale są tam pewni ludzie, na których nie chcę się natknąć, jeśli ci to nie sprawia
różnicy. Więc zachowaj się jak człowiek - z trudem powstrzymałam się od dodania:
Jeden raz w życiu” - i pozwól mi odejść.
- Na kogo nie chcesz się natknąć? - zainteresowała się Karen Sue.
- Na federalnych, skoro tak chcesz wiedzieć. Miałam mnóstwo kłopotów z
ludźmi, którzy myślą, że wciąż mam zdolności parapsychiczne, podczas gdy -
ostatnią część zdania wypowiedziałam z całą emfazą, na jaką mogłam się zdobyć - w
rzeczywistości wcale tak nie jest.
- Jesteś taką kłamczucha, Jessico - powiedziała Karen Sue, potrząsając głową
zdobną w jasne, barwy miodu, perfekcyjne loczki. - Przecież latem odnalazłaś tego
chłopaka, Shane'a, kiedy zgubił się w jaskini.
- Owszem, znalazłam go - potwierdziłam. - Ale nie, dlatego, że miałam jakąś
nieziemską wizję czy coś. Po prostu miałam przeczucie i tyle.
- Czyżby? - powiedziała wyniośle Karen Sue. - No cóż, to, co ty nazywasz
przeczuciem, ja nazywam percepcją pozazmysłową. Masz dar od Boga, Jessico, i
wypierać się go jest grzechem.
Problem polega na tym, że Karen Sue uczęszcza do mojego kościoła. Od
zawsze chodziła na zajęcia szkółki niedzielnej.
Kolejny problem wynika stąd, że Karen Sue jest wzorem wszystkich cnót i
lizusem, i dlatego zwykle zamykaliśmy ją w szafie stróża, jeśli nauczyciel szkółki
niedzielnej spóźniał się na zajęcia. Co zdarzało się dość często.
- Słuchaj - powiedziałam, z trudem hamując mordercze skłonności. -
Doceniam wszystko, co próbujesz dla mnie zrobić, w imię Boga i w ogóle, ale czy
chociaż raz nie mogłabyś zastosować tego, eee, odwracania drugiego policzka - to
znaczy odwróć go w stronę ściany, żebyś nie widziała, jak stąd spadam, co? Dzięki
temu, jakby ktoś pytał, nie skłamałabyś, mówiąc, że mnie nie widziałaś.
- Nie moja droga. A tak przy okazji, drugi policzek się nadstawia, nie odwraca
- oświadczyła, ruszając w stronę drzwi, najwyraźniej w celu sprowadzenia kogoś
większego od siebie, kto mógłby mnie zatrzymać.
Złapałam ją za nadgarstek. Ale wcale nie chciałam sprawić jej bólu.
Przysięgam, że nie. Zaczęłam nowy rozdział. Miałam na sobie nowiuteńki
szydełkowy sweterek i bluzkę, i espadryle. Na ustach miałam wiśniowy błyszczyk.
Tak ubrane dziewczyny dyskutują po przyjacielsku.
- Karen Sue ta cała sprawa ze zdolnościami nadprzyrodzonymi strasznie
wytrąca z równowagi mojego brata, Douglasa - tłumaczyłam. - Reporterzy kręcą się
wokół domu i dzwonią bez przerwy. Rozumiesz chyba, dlaczego nie chcę tego
rozgłaszać, prawda? Z powodu mojego brata.
Karen Sue nie spuściła ze mnie wzroku, wyrywając nadgarstek z mojej dłoni.
- Twój brat Douglas - powiedziała - jest chory. Jego choroba to wyrok Boga.
Gdyby Douglas częściej chodził do kościoła i goręcej się modlił, na pewno by mu się
poprawiło. A to, że wypierasz się daru od Boga, też mu nie pomaga. Jeszcze mu się
pogarsza.
Co mogłam na to odpowiedzieć?
Nic, doprawdy. Na coś takiego nie ma właściwej odpowiedzi.
Nie ma właściwej odpowiedzi słownej, rzecz jasna.
Wrzaski Karen Sue sprawiły, że dyrektor Feeney, trener Albright, pani Tidd,
większość członków samorządu oraz agenci specjalni Johnson i Smith natychmiast do
nas przybiegli. Na widok Karen agentka specjalna Smith wydobyła komórkę i
wezwała pogotowie.
Byłam jednak absolutnie przekonana, że nie złamałam jej nosa. Najwyżej
pękło jej jakieś naczynko czy dwa.
Kiedy dyrektor Feeney wraz z agentem specjalnym Johnsonem odciągali mnie
na bok, wrzasnęłam w jej stronę:
- Hej, Karen Sue, może jeśli będziesz się gorąco modlić, Bóg powstrzyma
krwawienie!
Pozbawione kontekstu, to zdanie brzmiało okrutnie. A nikt przecież nie
słyszał, co mi powiedziała przedtem Karen Sue. I mogłabym w kółko powtarzać:
„Ale ona powiedziała...”, a i tak nie przekonałabym nikogo, że moje zachowanie było
w pełni usprawiedliwione.
Myślałem, że naprawdę robisz postępy - odezwał się przygnębionym tonem
pan Goodhart, kiedy zawlekli mnie do poczekalni przed gabinetem.
- Robiłam postępy. - Opadłam na jedną z pomarańczowych kanap. - Ciekawa
jestem, czy długo byłby pan w stanie znosić głupoty, jakie wygaduje Karen Sue. Też
by jej pan przygrzmocił.
Słowa „przygrzmocić” nie użyłam.
- Coś ci powiem - odezwał się pan Goodhart. - Nie pozwoliłbym takiej
dziewczynie wyprowadzić się z równowagi.
- Ona powiedziała, że to moja wina, że Douglas jest chory - odparłam. -
Powiedziała, że jego choroba to kara boska za to, że nie używam swojego daru! I za
to, że nie chodzi do kościoła.
Agent specjalny Johnson, który zamknął się w gabinecie z dyrektorem
Feeneyem - z pewnością konferowali na mój temat - akurat w tym momencie wyłonił
się zza drzwi.
- Doprawdy, Jessico - zdziwił się. - Nie pomyślałbym, że jesteś wrażliwa na
podobne bzdury.
- Owszem, jestem - powiedziałam. - To przez was. Śledzicie mnie. Łazicie po
szkole. Wiercicie mi dziurę w brzuchu. Nie mam nic wspólnego z odnalezieniem tej
Azjatki w San Francisco. Absolutnie nic!
Agent specjalny Johnson uniósł brwi.
- Nie wiedziałem, że odnaleziono jakąś Azjatkę w San Francisco - powiedział
łagodnie. - Ale dzięki za informację.
Wytrzeszczyłam na niego oczy.
- Nie... nie zjawiliście się tutaj z powodu Courtney Hwang?
- W przeciwieństwie do tego, co ci się najwyraźniej wydaje, Jessico -
powiedział agent specjalny Johnson - świat nie kręci się wokół ciebie. Jill i ja
jesteśmy tutaj z zupełnie innego powodu.
Drzwi poczekalni otworzyły się i ukazała się w nich agentka specjalna Smith.
- Co za podniecająca historia - powiedziała. - Następnym razem, Jessico,
kiedy poczujesz potrzebę dołożenia pięścią którejś z koleżanek, zrób to, proszę, kiedy
mnie nie będzie w pobliżu.
Spojrzałam na nią, potem na agenta specjalnego Johnsona i jeszcze raz na nią.
- Zaraz, zaraz - powiedziałam. - Jeśli nie zjawiliście się tutaj z mojego
powodu, to po co przyjechaliście?
Drzwi znowu się otworzyły i do środka wszedł Mark Leskowski. Wydawał się
oszołomiony i zdumiewająco bezradny jak na chłopaka o takim wzroście i mięśniach.
- Wzywał mnie pan, panie Goodhart? - zapytał.
Pan Goodhart zerknął na agentów specjalnych Johnsona i Smith.
- Eee - mruknął. - Tak, Marku, owszem. Otóż ci, eee, państwo chcą zamienić z
tobą parę słów. Ale przedtem, eee, chciałbym sam zamienić z państwem dwa słowa.
Agent specjalny Johnson uśmiechnął się.
- Oczywiście - powiedział i oboje z agentką specjalną Smith zniknęli w
gabinecie pana Goodharta, zamykając za sobą drzwi.
Niewiarygodne. Zupełnie nie z tej ziemi. Walę Karen Sue pięścią w twarz,
prowadzą mnie do gabinetu pedagoga szkolnego, żeby wyznaczyć karę, a potem o
mnie zapominają?
A moi dobrzy znajomi, agenci specjalni Johnson i Smith, pojawiają się w
Liceum im. Ernesta Pyle'a nie po to, żeby prześladować mnie, tylko kogoś innego?
Morderstwo na osobie Amber Mackey nie tylko pozbawiło nas Amber.
Sprawiło, że świat, jaki znałam, wywrócił się do góry nogami. I jeszcze na lewą
stronę.
Utwierdziłam się w tym przekonaniu, kiedy Mark Leskowski - futbolista,
wiceprzewodniczący samorządu i super przystojniak - uśmiechnął się do mnie - do
mnie, Jessiki Mastriani, która spędziła więcej czasu na odsiadkach po lekcjach niż on
na lekcjach - i powiedział:
- No cóż. Zdaje się, że znowu się spotykamy.
Tak. Zawiadomcie Pentagon. Ktoś zmienił porządek świata.
6
- A dziś - zwrócił się do mnie Mark Leskowski - dlaczego tu jesteś?
Spojrzałam na niego. Był taki piękny. Nie taki piękny jak Rob Wilkins, ale
który chłopak mógł się równać z Robem?
Jednak Mark Leskowski w świecie dziewczęcych marzeń mógłby z pewnością
zająć, co najmniej drugie miejsce.
- Karen Sue. Przyładowałam jej pięścią w twarz - wyjaśniłam.
- Ho, ho. - To zrobiło na nim wrażenie. - Punkt dla ciebie.
- Tak myślisz? - zapytałam. Aż trudno opisać, jaką frajdę sprawia wyraz
uznania w oczach chłopaka, który tak fantastycznie wygląda w sportowym stroju.
Poważnie. Tym bardziej że Rob nie pochwalał większości moich poczynań. Podobno
z troski o moje bezpieczeństwo, ale jednak.
- Jasne, że tak - odparł Mark. - Ta dziewczyna jest pretensjonalna do bólu.
Mój Boże! Wyraził moją własną opinię o Karen Sue! W męskich ustach - i to
w takich! - te słowa nabierały jeszcze większej wartości.
- Taak - powiedziałam. - Tak, właśnie taka jest, prawda?
- Jasne! Coś ci powiem. Amber nazywała ją Przyczepą. Wiesz, bo ciągle się
nas czepiała. Koniecznie chciała być na fali.
Wzmianka o Amber przywołała mnie do rzeczywistości. Co ja, u licha,
wyprawiam? Siedzę na pomarańczowej kanapie przed gabinetem pedagoga i marzę o
Marku Leskowskim? Wezwali go na przesłuchanie. W związku z morderstwem! To
nie żarty.
- Więc. - Zerknęłam ku szybce w drzwiach gabinetu pana Goodharta.
Widziałam przez nią agenta specjalnego Johnsona, który wyrzucał z siebie potok
słów. Pan Goodhart miał pod opieką pedagogiczną Marka Leskowskiego, podobnie
jak mnie. Pan Goodhart czuwał nad wszystkimi od L do P.
Mark zauważył, na co patrzę.
- Zdaje się, że mam kłopoty, co?
- No cóż - odparłam, ważąc słowa. - Skoro sprowadzili FBI...
- Zawsze tak się robi - powiedział. - Jeśli w grę wchodzi porwanie. Tak
przynajmniej twierdzi pan Goodhart. Ci tutaj to funkcjonariusze z tego rejonu.
Agenci specjalni Johnson i Smith, funkcjonariusze z tego rejonu? Naprawdę?
Nigdy nie przyszło mi do głowy, że Allan i Jill mogą mieć jakieś domy, zawsze
wyobrażałam sobie, że mieszkają w przypadkowych motelach. Ale tak na dobrą
sprawę, to przecież logiczne, że mieszkali gdzieś w pobliżu. I pomyśleć, że któregoś
dnia mogłabym wpaść na któreś z nich w sklepie spożywczym.
- To, co się stało z Amber, klasyfikują jako porwanie i morderstwo - ciągnął
Mark - ponieważ Amber jeszcze... żyła przez jakiś czas, zanim ją zabito.
- Och - powiedziałam. - Czy nie powinieneś... czyja wiem. Wynająć adwokata,
czy coś?
- Mam adwokata - powiedział, spoglądając na swoje dłonie. - Już tu jedzie.
Moi rodzice też. Wydawało mi się, że już wyjaśniłem wszystko szeryfowi, ale
chyba... nie wiem. Będę musiał to zrobić jeszcze raz. Przy tych ludziach.
Spojrzałam na szybkę w drzwiach. Pan Goodhart rozmawiał z agentem
specjalnym Johnsonem. Nie dostrzegłam agentki specjalnej Smith. Pewnie siedziała
na moim krześle, tym przy oknie. Zastanawiałam się, czy patrzy na myjnię
samochodów, tak jak ja zwykle, kiedy tam siedziałam.
- Nie mogę tego pojąć - powiedział Mark, wpatrując się w środek stolika
stojącego między nami, w broszurkę z napisem Armia i ja. - Kochałem Amber. Nigdy
bym jej nie skrzywdził.
Zerknęłam na sekretarkę. Zamieniła się w słuch, ale udawała, że gra
komputerowa pochłonęła ją bez reszty. Gdyby dyrektor Feeney przypadkiem zaplątał
się w to miejsce, nacisnęłaby jakiś klawisz i na ekranie zamiast gry pojawiłby się
arkusz kalkulacyjny.
Wiem, co mówię. Spędziłam w tej poczekalni sporo czasu.
- Oczywiście, że nie - powiedziałam.
- Nawet nie chodzi o to, że nie mieliśmy problemów. - Mark oderwał wzrok
od wojskowej broszurki i utkwił we mnie spojrzenie brązowych, smutnych oczu. -
Wszystkie pary mają problemy. Ale dawaliśmy sobie z nimi radę. Zawsze nam się
udawało.
Zapewne. Potwierdzały to słowa Claire Lippman. On i Amber pobili rekord w
całowaniu się podczas ostatniej wycieczki do kamieniołomów.
- A potem coś takiego... - Teraz z kolej przeniósł wzrok na zegar wiszący na
ścianie za moimi plecami. - Zwłaszcza że wszystko tak dobrze szło. Wiesz, zawody
stanowe w tym roku. Ja...
Przysięgam, kiedy tak siedziałam, gapiąc się na niego, zauważyłam w jego
oczach jakiś dziwny błysk. Na początku pomyślałam, że to efekt sztucznego
oświetlenia. A potem mnie lśniło.
Mark Leskowski płakał. Piłkarz. Płakał z tęsknoty za zmarłą dziewczyną.
- Będą tam łowcy talentów ze wszystkich większych uniwersytetów, wiesz -
powiedział, z trudem hamując szloch. - zobaczyliby mnie. Mnie. Mam autentyczną
szansę wyrwać się tej dziury.
Może płakał, że jego stypendium piłkarskie miało się właśnie zmarnować. W
każdym razie płakał.
Spojrzałam na sekretarkę, szukając ratunku. Zupełnie nie wiedziałam, jak się
zachować. Nigdy przedtem nie miałam do czynienia z płaczącymi piłkarzami. Brat
samobójca, proszę bardzo. Psychopaci, którzy chcieli mnie zamordować, bułka z
masłem. Ale płaczący piłkarz?
Sekretarka przestała już udawać, że gra komputerowa całkowicie pochłania jej
uwagę. Zauważyła łzy Marka. Ona też najwyraźniej nie wiedziała, co robić.
Popatrzyłyśmy na siebie zdumione i bezradne. Wzruszyła ramionami. Potem, jakby
pod wpływem odkrywczej myśli, podskoczyła i pomachała w moją stronę pudełkiem
chusteczek.
Cudownie. Jakaś pomoc.
Wstałam, wzięłam pudełko chusteczek z rąk sekretarki i usiadłam obok
Marka.
- Proszę - powiedziałam, kładąc mu rękę na ramieniu. - Już wszystko w
porządku.
Mark wyjął garść chusteczek i przycisnął je do oczu. Zaklął cicho.
- Nie jest w porządku - powiedział gwałtownie w chusteczkę. - To nie do
przyjęcia. To wszystko jest nie do przyjęcia.
- Wiem - powiedziałam, poklepując go po ramieniu. Pod palcami czułam silne
muskuły. - Ale w końcu wszystko się ułoży. Będzie dobrze.
W tej chwili otworzyły się drzwi do gabinetu pana Goodharta i agenci
specjalni Johnson i Smith wyszli do poczekalni. Popatrzyli ciekawie na mnie i na
Marka, i dopiero po chwili dotarło do nich, co się tu dzieje. Kiedy zrozumieli, ich
twarze przybrały surowy wyraz.
- Marku - odezwała się agentka specjalna niespecjalnie przyjemnym głosem. -
Czy zechciałbyś pójść ze mną?
Podeszła do kanapy i wzięła go za ramię. Wstał bez protestu, przyciskając
chusteczki do oczu. Potem pozwolił się poprowadzić korytarzem w kierunku sali
konferencyjnej.
Agent specjalny Johnson, z ramionami skrzyżowanymi na piersi, patrzył na
mnie w milczeniu.
- Jessico - odezwał się. - Nawet nie myśl o tym, żeby tam pójść.
- Co? - Rozłożyłam dłonie w uniwersalnym geście oznaczającym urażoną
niewinność. - Nic nie powiedziałam.
- Ale miałaś zamiar. Jessico, mówię ci, daj sobie spokój. Chyba, że wiesz
coś...
- Nie wiem - powiedziałam.
- Więc trzymaj się od tego z daleka. Młoda dziewczyna nie żyje. Nie chcę,
żebyś była następna.
Rany! W porządku, oficerze Życzliwy. Zdając sobie sprawę, jak obłudnie to
zabrzmiało, agent specjalny Johnson zmienił temat.
- Chętnie usłyszałbym coś na temat tej dziewczynki w San Francisco.
- Nie ma żadnej dziewczynki w San Francisco - zaprzeczyłam gwałtownie. -
Naprawdę. Przysięgam.
Agent specjalny Johnson skinął głową.
- W porządku. Niech będzie. Skoro tak sobie życzysz. Tylko posłuchaj mojej
rady, Jess. Trzymaj się od tego z daleka. Dobrze ci radzę.
Potem obrócił się na pięcie i zniknął w sali konferencyjnej.
Spojrzałam na sekretarkę. Odwzajemniła spojrzenie. Zrozumiałyśmy się bez
słów. Mark Leskowski, chłopak, który nie wstydził się łez po śmierci swojej
dziewczyny, w żaden sposób e mógł być mordercą.
- Jessica? - Pan Goodhart wyszedł z gabinetu. Wydawał się zdziwiony, że
wciąż na niego czekam. - Idź do domu.
Iść do domu? Zgłupiał czy co? Przed chwilą grzmotnęłam kolegę pięścią w
twarz. A on tak po prostu puszczał mnie do domu? - Ale...
- Idź. A ty, Heleno - zwrócił się do sekretarki - połącz mnie szeryfem
Hawkinsem, dobrze?
Idź? I tyle? Po prostu sobie iść? A gdzie pogadanka na temat radzenia sobie z
agresją? Gdzie pojękiwania: „Och, Jessico, sam ż nie wiem, co mam z tobą zrobić”?
Gdzie całotygodniowa odsiadka? To wszystko? Mogę po prostu... odejść?
Helena, zauważywszy, że nie ruszam się z miejsca, zakryła dłonią słuchawkę i
wyszeptała:
- Jess, na co czekasz? Idź, zanim sobie przypomni.
No to poszłam sobie.
Siedziałam na masce kabrioletu, kiedy wreszcie ukazała się Ruth. Sprawiała
wrażenie wymęczonej.
- Och, cześć - zdziwiła się na mój widok. - Co ty tu robisz? Myślałam, że
Mulder i Scully znowu cię maglują.
- Tym razem nie o mnie im chodziło - wyjaśniłam. Wciąż e mogłam otrząsnąć
się ze zdumienia. To było niesłychane.
- Naprawdę? - Ruth otworzyła drzwiczki i wsiadła do samochodu. - To czego
chcieli?
- Szukali Marka. Leskowskiego? O mój Boże! Widocznie podejrzewają, że on
to zrobił.
- Tak, ale on tego nie zrobił. - Wśliznęłam się do środka. Ruth, szkoda, że go
nie widziałaś. Siedziałam koło niego przed gabinetem pana Goodharta. I wiesz, Mark
płakał.
- Płakał? - Ruth przestała studiować swoje wargi w lusterku. - Niemożliwe.
- Słowo! To było takie wzruszające - ciągnęłam. - Widać, że naprawdę
ogromnie ją kochał. Tak strasznie to przeżywa.
Ruth wytrzeszczyła oczy.
- Mark Leskowski? Płakał? Kto by pomyślał? - Właśnie. No to jak się
skończył ten apel?
Po drodze Ruth wszystko mi opowiedziała. Kiedy cheerleaderki odtańczyły
swój taniec, wystąpił psycholog, wynajęty przez szkołę specjalnie po to, żeby pomóc
nam przetrwać te trudne chwile. Później zaś w ciszy i skupieniu każdy miał się
zastanowić, co kochał w Amber. Następnie cheerleaderki oznajmiły, że zaraz po
szkole udadzą się do kamieniołomów Pike'a, żeby złożyć tam kwiaty ku czci Amber.
Zachęcały wszystkich, którym była droga jej pamięć, aby udali się wraz z nimi.
- Taak - powiedziała Ruth. - Wszystkich, którym była droga pamięć Amber.
Wiesz, co to znaczy.
- Pewnie. Tylko śmietanka. Ty nie idziesz, co?
- Żartujesz? Może nie wyraziłam się dość jasno. To szczególne wyjście
organizuje drużyna szkolnych cheerleaderek Liceum im. Ernesta Pyle'a. Innymi
słowy: „Tłuściochy, zostańcie w domu”.
Zamrugałam powiekami, spłoszona jej ostrym tonem.
- Ruth, ty nie jesteś...
Kto był tłuściochem - przerwała mi Ruth - na zawsze pozostanie tłuściochem.
W każdym razie w ich oczach.
- Ale to, jak wyglądasz, wcale się nie liczy - powiedziałam. - W środku...
- Oszczędź mi tego - poprosiła Ruth. - Poza tym mam jutro mam
przesłuchanie. Muszę ćwiczyć.
Spojrzałam na nią z uwagą. Czasami nie mogłam jej zrozumieć. W niektórych
sprawach była niezwykle pewna siebie - gdy chodziło o naukę albo podrywanie
chłopaków - a kiedy indziej raziły z niej takie kompleksy... Przyznaję, chwilami
stanowiła la mnie zagadkę. Zwłaszcza, że ona sama do „wsioków” czuła to samo, co
cheerleaderki rzekomo czuły do „tłuściochów”.
- To znaczy, jest mi bardzo przykro, że ona nie żyje i w ogóle - ciągnęła Ruth
- ale mocno wątpię, czy dla mnie lub dla siebie zorganizowano by w szkole
uroczystość żałobną, gdyby którejś z nas zdarzyło się wykitować.
- No cóż - powiedziałam. - Zginęła tragicznie. Ruth zaklęła pod nosem,
skręcając w Lumley Lane.
- Przestań. Byłą cheerleaderką, jasne? Czy to nie wyjaśnia wszystkiego?
Nigdy nie spędzą całej szkoły, żeby czcić pamięć zmarłej wiolonczelistki czy
flecistki. Tylko cheerleaderki się liczą.
- Zaraz. - Wjeżdżając na podjazd przed moim domem, Ruth zrobiła wielkie
oczy. - Chwileczkę. Minęłyśmy Pike's Creek Road, a ty nawet nie pisnęłaś. Co jest?
Nie mów mi, że niewinne błękitne oczy Marka Leskowskiego przesłoniły ci tego
twojego dziwaka.
- Oczy Marka - zniecierpliwiłam się - przypadkiem są brąz - owe. A Rob nie
jest żadnym dziwakiem. Poza tym doszłam do wniosku, że masz rację. Nie będę się
za nim uganiać.
- Hmm... - Ruth potrząsnęła głową. - Skip wspominał, że no zabrał ciebie i
Claire z przystanku autobusowego. Namówiłaś go, żeby się zatrzymał przy pączkach,
zgadza się?
- Do niczego go nie namawiałam - zaprzeczyłam z godnością. - Zatrzymał się
z własnej nieprzymuszonej woli.
- Och, błagam! - Ruth przewróciła oczami. - No i co? Wiedziałaś go?
- Kogo?
- Wiesz kogo. Tego twojego dziwaka. Westchnęłam.
- Widziałam.
- I co?
- I pstro. Widziałam go. On mnie nie. Koniec.
- Boże! - Ruth parsknęła śmiechem. - Jesteś ciężkim przypadkiem, wiesz? O,
co to?
- Co co?
- To - pokazała palcem. - Czerwona plama na twoim bucie. Podniosłam stopę i
przyjrzałam się plamce czerwieni na beżowym espadrylu.
- Och, to tylko krew Karen Sue Hankey.
- Krew? O mój Boże! Coś ty jej zrobiła?
- Trzasnęłam ją w twarz - odparłam, wciąż odczuwając rodzaj dumy na samo
wspomnienie. - Szkoda, Ruth, że nie widziałaś. To było piękne.
- Piękne? - Ruth walnęła czołem o kierownicę. - O Boże! A byłaś już na
dobrej drodze.
- Ona na to w pełni zasłużyła.
- To cię nie usprawiedliwia - odparła Ruth, podnosząc głowę. - Można kogoś
uderzyć, i to jest usprawiedliwione, tylko w jednym wypadku, Jess, a mianowicie,
kiedy ktoś chce pobić ciebie, a ty się bronisz. Nie możesz tłuc ludzi naokoło tylko,
dlatego, że nie podoba ci się, co mówią. Zobaczysz, będziesz miała poważne kłopoty.
- Nie. Nie tym razem. Złapali mnie, a pan Goodhart nie powiedział mi złego
słowa. Kazał mi po prostu iść do domu.
- Taak, bo w jego biurze siedział chłopak podejrzany o morderstwo! To
pewnie trochę odwróciło jego uwagę.
- Mark Leskowski nie jest mordercą - oświadczyłam. - I całkowicie poparł
mój zamach na buziunię Karen Sue. Twierdzi, że jest pretensjonalna.
- O Boże - jęknęła Ruth. - Dlaczego musiałeś mnie pokazać taką porąbaną
przyjaciółką?
Nie obraziłam się, bo akurat w tej chwili myślałam o niej dokładnie to samo.
- Poćwiczmy razem - zaproponowałam. - O dziewiątej, dobrze?
Ponieważ mieszkamy obok siebie, często otwieramy okna gramy razem,
urządzając darmowy koncert dla sąsiadów.
- Dobrze - powiedziała Ruth. - Ale jeśli wydaje ci się, że możesz uderzyć
Karen Sue Hankey i zapomnieć o tym, to jesteś w błędzie, przyjaciółko.
Śmiałam się do siebie, wbiegając po schodach. Jakby było się czym martwić!
Karen Sue tak się przeraziła, że na pewno już nigdy nie będę musiała znosić jej
złośliwych uwag. Poza tym, czas przesłuchania w czwartek, ze spuchniętym nosem,
zawsze jeszcze gorzej niż zwykle.
Zadowolona wśliznęłam się do domu. Ledwie tylko postawiłam stopę na
stopniu schodów prowadzących do mojego pokoju, kiedy z kuchni dobiegł mnie głos
mamy. Niezbyt zadowolony.
Wołała mnie, więc poszłam grzecznie do kuchni.
- Cześć, mamo!
Ku mojemu zdumieniu tata też tam był. Tata nigdy we wtorki nie wracał do
domu przed szóstą.
- Cześć, tato! - Zwróciłam uwagę, że wyglądali jakoś nieszczególnie. Serce
łomotało mi z niepokoju. - Co się stało? - zapytałam. - Czy Douglas...
- Douglasowi - powiedziała mama głosem zimnym jak lód - nic nie dolega.
- Och. - Popatrzyłam na nich uważnie. - Nie chodzi o...
- Michael - przerwała mi mama tym samym tonem - również czuje się
świetnie.
Odetchnęłam z ulgą. Cóż, jeśli nie chodziło ani o Douglasa, ani o Mike'a, nie
mogło być tak źle. Może to nawet coś dobrego. Wiecie, moi rodzice mogli uważać, że
coś jest złe, a ja dokładnie odwrotnie. Na przykład gdyby ciotka Rose padła nagle na
atak serca.
- Więc co się dzieje? - odezwałam się, przybierając na wszelki wypadek
poważny wyraz twarzy.
- Przed chwilą mieliśmy telefon - rzekł ponuro tata.
- Nigdy nie zgadniesz, kto to był - dodała mama.
- Poddaję się - powiedziałam, myśląc: O kurczę, ciotka Rose naprawdę
odeszła z tego świata. - Kto to był?
- Pani Hankey - odparła mama. - Matka Karen Sue. O rany.
Wpadłam. Wpadłam jak nigdy. Ale wiecie, co? Naprawdę uważam, że nie
mieli prawa się wściekać. W końcu broniłam honoru rodziny.
Co za jędza z tej Karen Sue! Żeby nagadać na mnie matce! I oczywiście
przedstawiła całe zdarzenie w wersji poprawionej. Według Karen Sue usiłowałam
wymknąć się z uroczystości, a ona mnie zatrzymała. Zrobiła to rzecz jasna ze
szlachetnych pobudek: dla mojego własnego dobra, a także z szacunku dla pamięci
Amber. Ja jednak koniecznie chciałam zwiać i dlatego ją uderzyłam.
A te bzdury, które wygadywała o moich zdolnościach? Ze popełniłam grzech,
wypierając się daru od Boga? A to, co mówiła o Douglasie? Ze jego choroba to kara
boska i że na nią zasłużył? Nie, tego oczywiście nie powtórzyła rodzicom.
Mama nie uwierzyła, kiedy jej o tym powiedziałam. Karen Sue zamąciła mojej
mamie w głowie, podobnie zresztą jak swojej. Kiedy moja mama patrzy na Karen
Sue, widzi idealną córkę, jaką zawsze chciała mieć. Wiecie, miłą, posłuszną córeczkę,
która co roku prezentuje słodycze własnej roboty na wiejskim targu, a na noc zakłada
lokówki, tak, że rano włosy zawijają się we właściwą stronę. A mojej mamie trafiła
się córka, która odkłada każdy grosz na harleya i nosi krótkie włosy, żeby nie
zawracać sobie głowy układaniem fryzury.
Och, i w dodatku ciągle wdaje się w bójki, i kocha się w chłopaku, który jest
pod opieką kuratora.
Biedna mama.
Tata mi uwierzył. Uwierzył we wszystko. Mama nie.
Słyszałam z góry, jak się kłócą. Bo oczywiście wysłali mnie do mojego
pokoju, żebym „przemyślała to, co zrobiłam”. Miałam się również zastanowić, w jaki
sposób zwrócę Karen Sue koszt leczenia (dwieście czterdzieści dziewięć dolarów za
jazdę na pogotowie. Nie musieli jej nawet zakładać szwów). Pani Hankey zagroziła,
że zaskarży mnie z powodu strat moralnych, na jakie naraziłam jej córkę. Owe straty,
zdaniem matki Karen Sue, były warte jakieś pięć tysięcy dolarów. Nie miałam akurat
pięciu tysięcy dolarów. Po szale zakupów w centrum handlowym Michigan City
został mi jakiś tysiąc dolarów w banku.
Miałam siedzieć w pokoju i kombinować, skąd wytrzasnąć cztery tysiące
dwieście czterdzieści dziewięć dolarów.
Zamiast tego poszłam do pokoju Douglasa, żeby zobaczyć, co u niego słychać.
- Cześć, ofiaro losu - odezwałam się, wpadając do środka bez pukania. To taka
moja tradycja, jeśli chodzi o Douglasa. - Zgadnij, co mi się przytrafiło...
Nie dokończyłam. Douglasa nie było w pokoju.
Tak, zgadza się. Nie było go w pokoju. Na łóżku i obok leżało osiem
milionów komiksów, ale Douglasa nie było.
Kompletnie osłupiałam. Douglas, od czasu gdy odesłano go ze stanowego
college'u do domu po próbie samobójczej, nigdy nie wychodził. Poważnie. Siedział w
pokoju i czytał.
Och, pewnie, czasami tata zmuszał go, żeby poszedł do jednej z restauracji
sprzątać ze stołów albo coś w tym rodzaju, ale poza tym, nie licząc wizyt u
psychiatry, Douglas zawsze siedział w swoim pokoju.
Zawsze.
Pomyślałam, że może zabrakło mu komiksów i poszedł do miasta po nowe.
Nawet logiczne, bo jeśli w ogóle wychodził z domu z własnej inicjatywy, to właśnie
w tym celu. Nie bawiła mnie perspektywa siedzenia w swoim pokoju i rozmyślania o
tym, co zrobiłam. Po pierwsze, wcale nie uważałam, że zrobiłam źle. Po drugie, było
piękne sierpniowe popołudnie. Usiadłam przy oknie w dachu i zaczęłam wyglądać na
ulicę. Mój pokój znajduje się na strychu, gdzie kiedyś mieszkała służba. Nasz dom
jest najstarszy na Lumley Street; zbudowano go gdzieś na przełomie wieków.
Dziewiętnastego i dwudziestego. Miasto kazało nawet umieścić na nim specjalną
tabliczkę z informacją, że to zabytek.
Z okien mojej sypialni widać całą ulicę. Zniknęła biała pół - ciężarówka
parkująca po drugiej stronie. Należała do federalnych i tkwiła tam od wiosny niemal
bez przerwy. No bo wiecie, śledzili mnie. Ale teraz agenci specjalni Johnson i Smith
byli w szkole, z Markiem Leskowskim.
Biedny Mark. Nawet nie umiałam sobie wyobrazić, jak on się teraz czuje.
Gdyby zginął Rob, Bóg jeden wie, jak bym to przeżyła, a przecież nawet nie
chodziliśmy ze sobą. No, nie licząc jakichś pięciu minut naszego życia. A gdyby mnie
jeszcze oskarżono o morderstwo? Na pewno by mi odbiło.
A wyglądało na to, że Mark jest głównym podejrzanym. Jego rodzice, zgodnie
z przewidywaniami Ruth, wynajęli pana Abramowitza w charakterze adwokata - co
prawda oficjalnie jeszcze nie oskarżono Marka o zabójstwo, ale na to się zanosiło.
Domyśliłam się tego wszystkiego, kiedy rodzice zawołali z dołu, że idą
porozmawiać z panem Abramowitzem w związku ze sprawą Karen Sue przeciwko
mnie. Pan Abramowitz właśnie wrócił z jakiejś konsultacji. Z konsultacji w naszym
liceum. Jak myślicie, o co chodziło? Chyba nie o nowy krój szkolnego mundurka?
- W lodówce zostało trochę ziti! - zawołała mama. - Podgrzej sobie, jak
zgłodniejesz. Słyszałeś, Douglas?
Wtedy zdałam sobie sprawę, że mama nic nie wie o nieobecności Douglasa.
- Powiem mu! - odwrzasnęłam. To wcale nie było kłamstwo. Miałam zamiar
mu powiedzieć. Kiedy wróci do domu.
Myślicie, że to nic takiego, kiedy dwudziestoletni chłopak znika na chwilę z
domu. Ale jeśli chodzi o Douglasa, to jest poważna sprawa. Mama ma bzika na jego
punkcie. Uważa, że Douglas jest jak delikatny kwiatuszek, który zwiędnie przy
pierwszym zetknięciu z brutalnym światem.
To śmieszne, bo Douglas nie jest delikatnym kwiatuszkiem. Po prostu
wymyśla różne rzeczy. Jak wszyscy.
Tyle że trochę bardziej przejmuje się swoimi fantazjami.
- I nawet nie myśl o wychodzeniu gdziekolwiek, Jessico. - zawołała znowu
mama. - Kiedy wrócimy z ojcem do domu, usiądziemy sobie razem i odbędziemy
poważną rozmowę.
Dobra. Wyglądało na to, że tata nie zdołał jej przekonać do mojej wersji. No,
zobaczymy.
Z okna na górze widziałam, jak wychodzą. Przeszli przez trawnik przed
domem, a potem skrócili sobie drogę, skręcając w żywopłot oddzielający naszą
posiadłość od posesji państwa Abramowitzów. Mnie zawsze każą chodzić, dookoła,
że niby żywopłot się zniszczy. Wstałam od okna i zeszłam na dół, żeby sprawdzić, jak
się miewa ziti.
Otworzyłam lodówkę, kiedy ktoś przekręcił korbkę przy dzwonku. Ponieważ
nasz dom jest bardzo stary, ma zabytkowy dzwonek, taki na korbkę, a nie na guzik.
- Już idę! - zawołałam, zastanawiając się, kto to taki. Ruth w życiu nie użyłaby
dzwonka. Po prostu weszłaby do środka. A wszyscy znajomi zawsze uprzedzali przez
telefon, że przyjdą.
Za koronkową zasłonką w drzwiach zobaczyłam zdecydowanie męską
sylwetkę. Rob?
Śmieszne, ale moje serce na chwilę przestało bić, choć wiedziałam doskonale,
że Rob nigdy nie podszedłby tak po prostu do drzwi i nie zadzwonił. Miał wiele
powodów. Na przykład kuratora. Albo fakt, że moja mama w życiu nie zaakceptuje
chłopaka, który nie wybiera się do college'u i w dodatku ma kuratora.
Przestraszyłam się, że Rob dostrzegł mnie jednak na tylnym siedzeniu
Skipowego trans ama i teraz zjawia się, żeby mnie zapytać, czy kompletnie
zwariowałam, szpiegując go w ten sposób.
Otworzyłam drzwi. To nie był Rob, ale moje serce i tak nie zaprzestało
szalonych akrobacji.
Na progu mojego domu stał Mark Leskowski.
- Hej - odezwał się na mój widok. Uśmiechał się jednocześnie nerwowo,
nieśmiało i cudownie. - Cieszę się, że to ty. Wiesz, że to ty otworzyłaś drzwi. Nagle
pomyślałem: „Rany, a jeśli to jej ojciec otworzy?” Ale to na szczęście ty.
Stałam z wytrzeszczonymi oczami. To naprawdę niezły szok, zobaczyć w
drzwiach swojego domu uśmiechającego się nieśmiało rozgrywającego szkolnej
drużyny piłkarskiej.
- Hmm - chrząknął Mark, podczas gdy ja wciąż nie mogłam wydobyć z siebie
głosu. - Czy mogę, hm, z tobą pomówić? Przez parę minut?
Obejrzałam się za siebie. W domu, oczywiście, nikogo nie było. Zrobiłam to
odruchowo.
Bo choć nigdy nie odwiedził mnie żaden chłopiec, byłam pewna, że rodzicom
nie spodobałoby się, gdybym zaprosiła go do środka podczas ich nieobecności.
Mark chyba zrozumiał, o czym myślę, i zaraz dodał:
- Och, nie muszę wchodzić. Moglibyśmy posiedzieć tutaj, jeśli masz ochotę.
Potrząsnęłam głową. Nadał czułam się lekko oszołomiona. Nie co dzień
zdarza mi się zobaczyć super przystojnego chłopaka stojącego ot tak, na progu
mojego domu. Prawdę mówiąc, jeszcze nigdy mi się to nie zdarzyło.
I chyba tylko ciężkiemu oszołomieniu można przypisać fakt, że otworzyłam
buzię i chlapnęłam:
- Dlaczego nie jesteś na... na tej uroczystości w kamieniołomach?
Mark nie wydawał się urażony moją bezpośredniością. Spojrzał w ziemię i
mruknął:
- Nie mogłem. W szkole było już wystarczająco okropnie. Ale wrócić tam,
gdzie to się stało... Po prostu nie mogłem.
O Boże. Serce mi krwawiło. Chłopak wyraźnie cierpiał.
- Jedyne chwile, kiedy czułem się prawie jak człowiek, to ta rozmowa z tobą -
powiedział Mark, podnosząc wzrok i patrząc mi w oczy. - Miałem nadzieję, że
moglibyśmy... no, jeszcze trochę porozmawiać. Jeśli akurat nie jadłaś, pomyślałem,
że można by coś przekąsić. Coś zjeść razem. Może pizzę?
Pizza. Mark Leskowski pragnął zabrać mnie na pizzę.
- Jasne. - Zamknęłam za sobą drzwi. - Tak. Pizza mi odpowiada.
- Tak, tak, wiem. Wiem, że mama kazała mi siedzieć w domu. Wiem, że
musiałam ponieść karę za próbę skrzywienia przegrody nosowej Karen Sue.
Ale przecież Mark mnie potrzebował, prawda? Czytałam to w jego twarzy.
A poza tym, tak naprawdę, do kogo miał się zwrócić? Kto inny, poza mną,
miał kiedyś, choć odrobinę podobne problemy? Ja przynajmniej wiem, jak to jest,
kiedy władze ścigają cię jak zwierzaka. Rozumiem, jak to jest, kiedy wszyscy,
wszyscy na świecie zwracają się przeciwko tobie.
No dobra, nigdy nie podejrzewano mnie o morderstwo. Ale czy w szkole nie
obwiniano mnie o śmierć Amber? Czy to nie było prawie to samo?
Tak więc wyszliśmy razem. Wsiadłam do jego samochodu - czarnego bmw,
genialnie pasował do sytuacji. Pojechaliśmy do centrum i nie, ani razu nie
pomyślałam: „Rany, żeby tylko nie skręcił do lasu i nie próbował mnie zabić”.
Po pierwsze, nie wierzyłam, żeby Mark Leskowski był zdolny do
zamordowania kogokolwiek - był taki wrażliwy. Po drugie, pora wydawała mi się
nieodpowiednia. Nie podejmuje się próby morderstwa w biały dzień.
Poza tym, mimo że mam tylko metr pięćdziesiąt pięć, dawałam radę większym
chłopakom niż Mark. Jak z upodobaniem wytyka mi Douglas, w razie wyższej
konieczności nie mam żadnych skrupułów. Zasady fair play? Zapomnijcie o tym.
Czy uwierzycie, że świat z wnętrza bmw wygląda inaczej? A może wygląda
inaczej z wnętrza bmw należącego do Marka Leskowskiego. Jego bmw ma
przyciemnione szyby, więc wszystko na zewnątrz wygląda piękniej.
A wewnątrz... No cóż, Mark oczywiście też wyglądał pięknie. Zaczynałam się
przekonywać, że on zawsze wygląda świetnie.
Zwłaszcza teraz, kiedy coś go gryzło. Jego ciemne brwi zbiegły się, nadając
mu wzruszająco bezradny wyraz... przypominał małego spanielka, który nie jest
pewien, gdzie poleciała piłeczka.
- Wszyscy myślą, że ja to zrobiłem. A ja... ja po prostu nie mogę w to
uwierzyć. To znaczy, że oni mogą tak myśleć. Kochałem Amber.
Mruknęłam coś pocieszającego. A po głowie snuły mi się takie oto zdania:
„Heather Montrose, proszę, bądź w centrum, kiedy przyjedziemy. Proszę, zobacz, jak
wysiadam z bmw Marka Leskowskiego. Proszę, zobacz, jak jem pizzę w jego
towarzystwie”.
- Wiem, to nieładnie z mojej strony - bardzo nieładnie - pragnąć, żeby
widziano mnie w bmw chłopaka, którego dziewczyna zginęła tragicznie parę dni
wcześniej.
Z drugiej strony Heather też nie była w porządku. Nie powinna wyjeżdżać do
mnie z pretensjami o coś, na co nie miałam wpływu.
- Ale ci federalni... - ciągnął Mark. - Znasz ich, prawda? To znaczy, miałem
wrażenie, że oni ciebie znają. Oni są tacy... tajemniczy. Tak jakby coś wiedzieli. Tak
jakby mieli jakiś dowód, że ja to zrobiłem.
- Och, jestem pewna, że to nieprawda.
- Oczywiście, że nie - zgodził się Mark. - Ponieważ ja tego nie zrobiłem.
- Właśnie - powiedziałam. Szkoda, że nie miałam komórki. Wtedy mogłabym
pod jakimś pretekstem zadzwonić do Ruth i mimochodem powiedzieć jej, że jestem z
Markiem. Z Markiem Leskowskim. Ze jestem z Markiem Leskowskim w jego bmw.
Dlaczego wszystkie szesnastoletnie dziewczyny na świecie mają komórki, a
tylko ja jestem wyjątkiem?
- Tak jest - powiedział Mark. - Nie mają. Bo jakby mieli, to już by mnie
aresztowali. Prawda?
Spojrzałam na niego. Piękny. Naprawdę piękny. No, oczywiście, nie tak jak
Rob Wilkins. Ale niewątpliwie niesamowicie przystojny.
- Prawda - potwierdziłam.
- I powiedzieliby tobie. Prawda? Gdyby coś na mnie mieli?
- A skąd! Dlaczego mieliby mi mówić? Co ty myślisz, że jestem jakąś
donosicielką czy co?
- Oczywiście, że nie - zaprzeczył Mark. - Tylko wydawało mi się, że jesteś z
nimi w takich przyjaznych stosunkach...
Parsknęłam śmiechem.
- Muszę cię rozczarować, Marku - powiedziałam. - Ja i agenci specjalni
Johnson i Smith nie jesteśmy przyjaciółmi. Po prostu mam... no, mam coś, na czym
im zależy, dlatego za mną łażą.
Mark zerknął na mnie ciekawie. Staliśmy akurat na skrzyżowaniu, więc nic się
nie stało, że spojrzał na mnie i nie patrzył na drogę, ale zauważyłam, że przyglądał mi
się również w momentach, kiedy powinien raczej uważać, jak jedzie. Zauważyłam
też, że znaki stopu traktował jedynie jako delikatną sugestię. I nawet nie próbował
zachować stosownej odległości od samochodu jadącego przed nim. Wyglądało na to,
że Mark nie jest najlepszym kierowcą na świecie.
- Co takiego masz, na czym im zależy? - zapytał.
Spojrzałam na niego, przyznaję, zaszokowana. Czyżby o niczym nie wiedział?
Jakim cudem? Miejscowe gazety pisały o tym tygodniami, inne również.
Dziennikarze narobili wokół mnie tyle szumu. Zaczęto nawet mówić o filmie, tylko,
że ja nie wykazałam entuzjazmu. Pomysł przenoszenia mojego prywatnego życia na
ekran jakoś nie przypadł mi do gustu.
- Hej - powiedziałam. - Dziewczyna od pioruna. Kojarzysz?
- Och - powiedział. - Zdolności nadprzyrodzone. Taak. Zgadza się.
Ale to nie była jedyna rzecz, o której Mark zapomniał. Zdałam sobie z tego
sprawę, kiedy wprowadził samochód na parking przed Mastrianim. To jedna z
restauracji należących do mojej rodziny. Najszykowniejsza, chociaż serwuje także
pizzę.
Trochę się zdziwiłam, że Mark zabiera mnie do mojej rodzinnej restauracji,
ale cóż, nasza pizza jest najlepsza.
Dopiero kiedy weszliśmy do środka - Heather Montrose niestety nie było w
pobliżu i nie widziała, jak wysiadam z bmw Marka - i kelnerka, która miała nas
zaprowadzić do stolika, powiedziała: „O, Jessica jak się masz?”, uświadomiłam sobie,
jaki popełniłam błąd. Koszmarny błąd.
Jak widać, nie tylko Mark miał dziś kłopoty z pamięcią. Bo zupełnie
zapomniałam, że nową kelnerką, którą ojciec zatrudnił w Mastrianim, był nie kto
inny, tylko mama Roba.
Tak, właśnie tak. Mama Roba.
Mój ojciec raczej nie zdawał sobie sprawy, że zatrudnia mamę Roba. To
znaczy, być może wiedział, że nowa kelnerka ma prawie dorosłe dziecko i w ogóle,
ale nie wiedział, że ja, w pewnym sensie, widuję się z tym dzieckiem.
No dobra, że jestem nieprzytomnie zakochana w tym dziecku. Mój tata przyjął
panią Wilkins, bo po zamknięciu miejscowej fabryki tworzyw sztucznych była bez
pracy, a ja mu powiedziałam, że to bardzo miła osoba. Nie wyjawiłam, skąd ją znam.
Nie powiedziałam. „Słuchaj, tato, powinieneś zatrudnić matkę chłopaka, w którym
jestem wściekle zakochana, chociaż on ze mną nie chodzi, bo uważa, że to grozi
więzieniem, bo wiesz, on ma osiemnaście lat i jest pod nadzorem kuratora”. Nie, tego
nie powiedziałam.
W każdym razie od jakiegoś czasu mama Roba pracowała w Mastrianim i jak
słyszałam, szło jej naprawdę dobrze.
A teraz miała mnie obsługiwać, mnie - dziewczynę, która, jak dobrze pójdzie,
mogłaby zostać jej synową, a przyszła na pizzę z chłopakiem, który nawiasem
mówiąc, był podejrzany o zamordowanie swojej dziewczyny.
Wspaniałe. Po prostu super. Mówię wam, to oraz fakty, że Skip zdawał się we
mnie durzyć, że wszyscy mieli do mnie żal o śmierć Amber, a Karen Sue zamierzała
wytoczyć mi proces, sprawiały, że rok szkolny zapowiadał się naprawdę interesująco.
Dziękuję bardzo.
- Dzień dobry, pani Wilkins - powiedziałam z wymuszonym uśmiechem. - Jak
się pani miewa?
- Dziękuję, wszystko w porządku - odparła pani Wilkins. Była ładną kobietą o
masie rudych, upiętych szylkretową spinką włosów. - Miło cię widzieć. Słyszałam, że
byłaś na obozie muzycznym.
- Eee, tak, rzeczywiście - powiedziałam. - Pracowałam jako wychowawczyni.
Wróciłam parę dni temu.
- A pani syn nawet do mnie nie zadzwonił. Trzy dni, od trzech dni byłam w
mieście, a czy on zdobył się chociaż na to, żeby przejechać na indianie koło mojego
domu?
Nic. Zero. Guzik z pętelką.
- To musiało być przyjemne - powiedziała pani Wilkins.
Właśnie wtedy zorientowałam się z przerażeniem, że prowadzi nas do stolika
numer siedem, „stolika zakochanych” w najciemniejszym kącie sali.
Miałam ochotę wrzasnąć: „Nie! Pani Wilkins, tylko nie stolik zakochanych!
To nie jest randka, przysięgam! To nie jest randka!”
- Proszę bardzo - powiedziała pani Wilkins, kładąc menu na stoliku. -
Usiądźcie sobie, a ja za chwilę wrócę z chłodzoną wodą. Chyba że wolicie colę?
- Poproszę o colę - odezwał się Mark.
- Ja... ja wezmę wodę - wykrztusiłam z trudem. Stolik zakochanych! O Boże,
tylko nie stolik zakochanych!
- A zatem jedna cola i jedna woda - powiedziała pani Wilkins. Świetnie. Po
prostu świetnie. Wiedziałam, oczywiście, co teraz nastąpi. Pani Wilkins powie
Robowi, że mnie widziała na randce z Markiem Leskowskim. Może powie mu nawet
o tym nieszczęsnym stoliku.
Rob uzna wtedy, że pogodziłam się ostatecznie z jego decyzją. A co wtedy?
Powiem wam: pomyśli, że będzie w porządku, jeśli zacznie chodzić z którąś z tych
laluń z baru U Chicka, gdzie czasami wpada. A jak ja mogę rywalizować z
wytatuowaną dwudziestosiedmioletnią jakąś tam Darią, która ma w dodatku własny
wóz? No jak?
To był koniec. Nie miałam już po co żyć.
- Hej, całkiem zapomniałem - odezwał się Mark, odkładając menu. W blasku
świecy - tak, na stoliku paliła się świeca, w końcu to był stolik zakochanych -
wyglądał jeszcze przystojniej. Ale co z tego? Jakie to dla mnie miało znaczenie? To
nie Mark był tym facetem, na którym mi zależało. - Zapomniałem, ta restauracja,
zdaje się, należy do was, prawda?
- Tak jakby - odparłam, nie ukrywjąc przygnębienia.
- Ojej - powiedział Mark. - Przykro mi. To znaczy, nie chcę, byś pomyślała, że
wybrałem to miejsce specjalnie po to, żeby nie płacić czy coś. Po prostu naprawdę
lubię pizzę u Mastrianiego. - Odsunął menu. - Ale jeśli chcesz, możemy pójść
zupełnie gdzie indziej...
- Och, tak? A dokąd, na przykład?
- No cóż. Jest jeszcze Joe...
- Joe to też nasza restauracja - powiedziałam z westchnieniem.
- Och - skrzywił się Mark. - To znaczy, że Joe Junior też należy do was, tak?
- Owszem - odparłam. Uniosłam podbródek. W porządku. To był stolik
zakochanych. Ale to jeszcze nie znaczy, że muszę się całować z Markiem
Leskowskim. Nie twierdzę, że to byłoby jakieś wielkie poświęcenie, ale, biorąc pod
uwagę okoliczności, raczej nie na miejscu.
Posłuchaj, wszystko w porządku - powiedziałam, usiłując przegnać
nieprzyjemne myśli. - Możemy tu zostać. Tylko zostaw duży napiwek, dobrze?
Ponieważ... znam dobrze tę kelnerkę. Naprawdę dobrze.
- Nie ma sprawy - powiedział Mark i zapytał, z czym chciałabym pizzę.
Dobra, może mi nie uwierzycie, ale nie jestem taką kretynką, na jaką czasem
wyglądam. I nagle zrozumiałam. Wiedziałam już, dlaczego Mark chciał ze mną
wyjść. Wcale nie, dlatego, że odkąd zaczęłam chodzić w minispódniczkach, nagle
zauważył, jakie mam wspaniałe nogi. Nie, dlatego, że przed gabinetem pedagoga,
przed wkroczeniem federalnych, przeżyliśmy chwilę autentycznego porozumienia.
Nie, Mark zaprosił mnie, bo myślał, że wydobędzie ze mnie informacje...
informacje, których nie posiadałam. Czy agenci specjalni Johnson i Smith
podejrzewali go o zamordowanie Amber?
Nie miałam pojęcia. A może tylko chcieli zadać mu parę pytań, żeby dojść,
kto to mógł zrobić.
O to właśnie chodziło Markowi Leskowskiemu. No dobrze, a czy mnie nie
chodziło o to samo? Chciałam wyciągnąć z niego informacje na temat ostatnich chwil
życia Amber... a przynajmniej ostatnich chwil spędzonych z nim. Ciągle nie mogłam
się pozbyć natrętnej myśli, że nie doszłoby do tragedii, gdybym tylko była na
miejscu. Gdyby Heather i jej kumplom udało się mnie złapać, odnalazłabym Amber,
zanim została zabita. Wiedziałam, że tak by było. Wiedziałam o tym tak samo, jak
wiedziałam, że kiedy Kurt, naczelny kucharz w Mastrianim, odkryje, że to ja siedzę
przy stoliku numer siedem, ułoży pepperoni na mojej pizzy w kształcie serca. Ku
mojej rozpaczy właśnie tak zrobił.
Mark był bardzo spięty, nawet nie zauważył, co się ze mną dzieje. Wręczył mi
kawałek i jedząc, rozmawialiśmy o tym, jak jest, kiedy FBI weźmie cię w obroty.
Najsmutniejsze, że właściwie to było wszystko, co nas łączyło. To znaczy fakt, że
oboje byliśmy przesłuchiwani przez FBI. I może jeszcze wspólna niechęć do Karen
Sue Hankey. Całe życie Marka, jak się wydaje, toczyło się wokół futbolu. Ubiegali
się o niego trenerzy z dziesięciu największych uniwersytetów Środkowego Zachodu.
Zamierzał przyjąć najlepsze stypendium i grać w drużynie szkolnej i uniwersyteckiej,
dopóki nic zjawią się po niego przedstawiciele Ligi Narodowej.
To brzmiało całkiem rozsądnie. Był tylko jeden szkopuł i nawet ja, totalna
ignorantka w dziedzinie futbolu, wiedziałam, że Liga Narodowa nie ugania się tak
bardzo za zawodnikami z college'ów. A co będzie, zapytałam, jeśli ten plan
zawiedzie? Jaki miał plan rezerwowy? Studia medyczne? Prawo? Co?
Mark popatrzył na mnie tępo ponad naszą pepperoni z dodatkowym serem.
- Plan rezerwowy? - powtórzył. - Nie mam żadnego rezerwowego planu.
Uznałam, że może nie wyraziłam się dość jasno.
- No dobra, a tak poważnie, co będzie, jeśli nie zostaniesz zawodowcem? Co
wtedy?
Mark potrząsnął głową, ale bardziej strząsając coś nieprzyjemnego, co
przyczepiło mu się do włosów, niż na znak niezgody.
- To nie do przyjęcia. Przegrana nie wchodzi w rachubę - oświadczył.
W kółko to samo. Coś takiego mówił już wcześniej, przed gabinetem
pedagoga. Sportowcy! - pomyślałam mimo woli. Mają zacięcie.
- Nie? - Zakasłałam. - Taak, przegrana nie wchodzi w rachubę, jasne. Ale
czasem się zdarza. A wtedy... no cóż, trzeba się pogodzić, nie?
Mark spojrzał na mnie i powiedział spokojnie.
- To pospolity błąd. Wielu ludzi tak uważa. Ale nie ja. To mnie różni od
innych, Jess. Ponieważ dla mnie przegrana po prostu nie istnieje. Nie ma takiej
możliwości, rozumiesz?
- Och, tak. Rozumiem. Jasne.
Poczułam się, prawdę mówiąc, dziwnie. Nie dlatego, że obsługiwała nas
matka chłopaka, który mi się podobał. Nie, po prostu pomyślałam sobie o Amber, o
tym, że była z nim jeszcze niedawno. Co ona w nim widziała? Owszem, o futbolu
wiedział wszystko, ale poza tym wydawał się... nudny. Nie miał pojęcia o muzyce,
motocyklach ani innych ciekawych rzeczach. Widział większość najnowszych
filmów, ale te, które ja uważałam za dobre, jemu się nie podobały, a ten, który jemu
przypadł do gustu, na mnie zrobił wrażenie głupiego ponad wszelką miarę. Nie miał
czasu na nic takiego, jak książki czy telewizja, bo bez przerwy trenował futbol.
Poważnie. Nawet komiksów nie czytał. Nie oglądał programów o zwierzętach.
Amber też nie była taką znowu intelektualistką. Ale przynajmniej interesowała
się czymś poza występami cheerleaderek, organizowała na przykład sprzedaż ciast na
różne cele dobroczynne. Co tydzień walczyła o jakąś słuszną sprawę, począwszy od
zbierania ubranek dla dzieci samotnych matek po organizowanie pomocy
żywnościowej dla głodujących narodów Afryki, o których żadne z nas nigdy nie
słyszało.
Ale może zbyt surowo osądzałam Marka. W każdym razie miał przynajmniej
jakiś cel, prawda? Wielu chłopaków nie ma. Na przykład mój brat, Douglas. No,
może jego celem jest czuć się lepiej. Ale co będzie robił, kiedy to osiągnie?
Rob ma jakiś cel. Chce mieć własny warsztat naprawy motocykli. Dopóki nie
zbierze dość pieniędzy, zamierza pracować w warsztacie wujka.
Wiecie, kto nie ma żadnego celu? No, chyba ja. Żadnego celu. Poza
wykiwaniem federalnych, żeby nie zorientowali się, że nadal mam te swoje zdolności.
Och, i wydostaniem od ojca harleya, kiedy skończę osiemnaście lat. I zostaniem
pewnego dnia panią Wilkins.
Ale najpierw muszę znaleźć jakąś pracę. To znaczy, zanim wyjdę za mąż. A
nie mam nawet pojęcia, co bym chciała robić. Nie można przecież zarabiać na życie,
odnajdując zaginione dzieci. No, pewnie można, ale nie miałabym na to ochoty. Nie
można brać pieniędzy za coś, co każdy przyzwoity człowiek powinien robić za
darmo. Nie za często bywam w kościele, ale tyle to wiem. Więc - ponieważ sama
właściwie nie mam celu - powie - działam sobie, że nie powinnam tak krytycznie
oceniać Marka, Przechodził ciężki okres.
I zostawił naprawdę solidny napiwek dla pani Wilkins. Kiedy wychodziliśmy,
pomachała do nas i zawołała: - Bawcie się dobrze!
Bawcie się dobrze. Serce we mnie zamarło. Nie chciałam się bawić. Nie z
Markiem Leskowskim. Jedyną osobą, z którą chciałam się bawić, był Rob Wilkins.
Pani syn Rob, zgadza się, pani Wilkins? To jedyna osoba, z którą chcę się bawić.
Więc może pani być tak dobra i nie mówić mu, że widziała mnie pani dzisiaj wieczór
z Markiem Leskowskim? Proszę.
I na świętego Piotra, cokolwiek się stanie, proszę mu nie mówić o stoliku
zakochanych. Na miłość boską, proszę nie wspominać o stoliku zakochanych.
Tego, naturalnie, nie mogłam jej powiedzieć. Bo niby jak?
Więc tylko pomachałam do niej, czując, jak ból przenika mnie na wskroś, i
krzyknęłam:
- Dziękuję!
O Boże. Byłam skończona. Starałam się o tym nie myśleć.
Starałam się być wesoła i rozszczebiotana jak Amber. Poważnie. Bez względu
na to, jak wcześnie musiała wstać rano i jak paskudna była pogoda, Amber zawsze
promieniała w klasie radością. Amber naprawdę lubiła szkołę. Należała do tych
dziewczyn, które budząc się co rano, mówią do swojego odbicia w lustrze: „Dzień
dobry, słońce”.
Tak mi się w każdym razie wydawało.
No i proszę, na dobre jej to nie wyszło.
Więc o tym też próbowałam nie myśleć, kiedy Mark prowadził mnie do
samochodu. Starałam się myśleć o weselszych rzeczach.
Problem polegał na tym, że nie bardzo miałam o czym myśleć.
Zwłaszcza o czymś weselszym.
- Pewnie powinnaś wracać do domu? - spytał Mark, otwierając przede mną
drzwiczki.
- Taak - powiedziałam. - Mam kłopoty. Z powodu tej historii z Karen Sue
Hankey.
- W porządku - powiedział Mark. - Ale może chciałabyś wstąpić na minutkę
do Moose? Na shake'a albo coś takiego?
Moose. Czekoladowy Moose. To taki barek z lodami naprzeciwko kina na
Głównej, gdzie przychodzi tylko lepsze towarzystwo. Naprawdę. My z Ruth nie
byłyśmy w Moose od czasów dzieciństwa, bo jak wkroczyłyśmy w okres
dojrzewania, zdałyśmy sobie sprawę, że tylko „lepszym” ludziom ze szkoły wolno
tam bywać. Jeśli nie byłeś sportowcem czy cheerleaderką i odważyłeś pokazać się w
Moose, wszyscy patrzyli na ciebie jak na zadżumionego.
To wcale nie było takie złe, bo lody stamtąd nie dorównywały lodom z
Trzydziestu Jeden Smaków, dalej na tej samej ulicy. A jednak, perspektywa pójścia
tam w towarzystwie Marka Leskowskiego... wydawała się jednocześnie niezwykła,
odstręczająca i ekscytująca.
- Z chęcią - powiedziałam obojętnie, tak jakby chłopcy zapraszali mnie do
Moose na okrągło we wszystkie dni tygodnia.
- Może być shake.
Z początku w Moose było trochę pustawo. Tylko Mark i ja, i kilka panienek,
które spojrzały na mnie krzywo, kiedy weszłam. Odprężyły się jednak na widok
Marka Leskowskiego i nawet zaczęły się uśmiechać. Był też Todd Mintz ze swoją
paczką. Mruknął do mnie „cześć” i przybił piątkę z Markiem.
Wzięłam koktajl miętowo - czekoladowy. Mark raczył się czymś, co miało na
wierzchu wiórki czekoladowe. Usiedliśmy przy stole, skąd widać było całą ulicę, aż
do budynku sądu. Sądu oraz, nie da się ukryć, więzienia. Za więzieniem zachodziło
mieniące się ciepłymi barwami słońce. Niesamowity widok. To był przepiękny
zachód słońca ostatnich dni lata. Ale więzienie pozostało więzieniem.
Więzieniem, do którego mógł trafić Mark - i podziwiać zachód słońca zza
krat.
Jemu chyba też to przyszło do głowy, bo oderwał wzrok od widoku za oknem
i zaczął mnie wypytywać o szkołę. O szkołę, wyobrażacie sobie? Musiał być nieźle
zdesperowany. Gdybym nie zorientowała się wcześniej, że nie mamy z Markiem nic
wspólnego, teraz straciłabym wszelkie złudzenia.
Na szczęście, kiedy opowiadałam z zapałem o zajęciach poświęconych
ustrojowi administracyjnemu Stanów Zjednoczonych, przed barem zatrzymał się
samochód, a ludzie, którzy się z niego wysypali, zaczęli głośno wołać Marka po
imieniu.
Tylko że, jak mi się wydawało, wcale nie wyrażali radości na jego widok. Byli
okropnie zdenerwowani.
- Och, Boże! - To była Tisha Murray z mojej klasy. Nadal miała na sobie strój
z uroczystości żałobnej - należała do szkolnej drużyny cheerleaderek - ale pompony
musiała widocznie zostawić w samochodzie. - Och, Boże, tak się cieszę, że cię
znaleźliśmy - wyrzuciła z siebie. - Szukaliśmy wszędzie. Słuchaj, trzeba się śpieszyć.
To pilne!
Mark zsunął się z ławy, zapominając o shake'u.
- Co? - zapytał, chwytając Tishę za ramiona. - Co się stało? Do czego jestem
wam potrzebny?
- Nie ty! - krzyknęła Tisha. Zabrzmiało to brutalnie, ale chyba nie chciała być
niegrzeczna. Była roztrzęsiona i nie zwracała uwagi na towarzyskie niuanse. - Ona.
Wskazała palcem. Na mnie.
- Ty - zwróciła się do mnie. - Ty jesteś nam potrzebna.
- Ja? - O mało nie spadłam z ławy. Nigdy dotąd żadna dziewczyna ze szkolnej
drużyny cheerleaderek nie wykazała najmniejszego zainteresowania moją osobą. No,
z wyjątkiem ostatnich dwóch dni, kiedy obrzydzały mi życie, obwiniając mnie o
śmierć Amber. - Czego ode mnie chcecie?
- Bo to się stało jeszcze raz! - wrzasnęła Tisha. - Ale tym razem to Heather.
Porwał ją. Ten, kto zabił Amber, teraz porwał Heather! Musisz ją znaleźć. Słyszysz
mnie?! Musisz ją znaleźć, zanim ją udusi!
To chyba nie jest stosowne zachowanie - dać po buzi cheerleaderce. Niestety,
właśnie tak się zachowałam. Wpadła przecież w histerię, jasne? Co miałam zrobić? Z
perspektywy muszę stwierdzić, że to jednak nie było najmądrzejsze. Jako jedyny
skutek wywołało łzy. Nie tylko łzy, ale także dziecinny szloch. Mark musiał wydobyć
relację o tym, co się stało, od Jeffa Daya, który miał znacznie uboższe słownictwo niż
Tisha.
- Byliśmy na tej tam uroczystości - powiedział, podczas gdy Tisha łkała w
ramionach Vicky Huff, jednej z Pomponek. - Wiesz, w kamieniołomach. Dziewczyny
wrzuciły kupę wieńców i kwiatów, i takich tam do wody. Wszystko jak cholera...
eee... symboliczne i w ogóle.
Czy wspominałam już, że Jeff Day nie należy do wyróżniających się uczniów?
- A potem trzeba było się zbierać i wszyscy poszli do samochodów. .. wszyscy
poza Heather. Ona... po prostu zmyła się.
- Co to znaczy „zmyła się”? - zapytał Mark. Jeff wzruszył masywnymi
ramionami.
- No wiesz, Mark, po prostu... się zmyła.
- To nie do przyjęcia - stwierdził Mark.
Nie byłam pewna, do czego dokładnie odnosiła się jego uwaga... do zniknięcia
Heather, czy też do tego, że Jeff wzruszył ramionami. Kiedy jednak Jeff wyjąkał: „To
znaczy... to znaczy, szukaliśmy, ale nie mogliśmy jej znaleźć”, zrozumiałam, że Mark
miał na myśli odpowiedź Jeffa. Fakt, że Jeff usiłował się poprawić, przypomniał mi,
że Mark, jako rozgrywający, cieszył się u tych chłopaków pewnym autorytetem.
- Ludzie tak nie robią, Jeff - powiedziałam. - Ludzie tak po prostu nie znikają.
- Wiem - odparł Jeff z nieszczęśliwą miną. - Ale Heather zniknęła.
- Zupełnie jak na tym filmie - powiedziała Tisha, podnosząc twarz zalaną
łzami. - W którym ludzie przepadają w lesie. To właśnie tak wyglądało. Heather była
z nami, a po chwili już jej nie było. Wołaliśmy i wołaliśmy, i szukaliśmy wszędzie,
ale to było tak, jakby... jakby się rozpłynęła. Jakby złapała ją ta wiedźma.
Patrzyłam na Tishę, unosząc brwi.
- Mocno wątpię, Tisha - powiedziałam - żeby Heather zniknęła wskutek
czarów.
- Nie - powiedziała Tisha, wycierając oczy palcami cienkimi jak patyczki.
Jako najdrobniejsza dziewczyna w drużynie, kończyła zwykle na szczycie triumfalnej
piramidy albo wylatywała w powietrze, lądując bezpiecznie w ramionach czekających
na nią w dole. - Wiem, że to nie była czarownica. Ale to był pewnie, no wiesz, wsiok.
- Wsiok? - powtórzyłam.
- Tak. Widziałam film o tych wsiokach, którzy mieszkali w górach i porwali
żonę Michaela J. Foksa - wiesz, Tracy Pollan. Była olimpijską biatlonistką, a oni ją
porwali i próbowali zmusić, żeby nosiła im wodę i w ogóle. W końcu uciekła.
Czasami nie bardzo wiem, na jakim świecie żyję. Naprawdę.
- Może, jak na tym filmie, złapały ją jakieś zwariowane wsioki, co mieszkają
w lasach niedaleko kamieniołomów. Wiesz, widziałam ich tam. Mieszkają w
barakach, bez światła i wody, no, mają wychodki. - Tisha ponownie się rozszlochała.
- Na pewno upchnęli ją na dnie wychodka!
Musiałam oddać Tishy sprawiedliwość - wyobraźnię miała naprawdę bujną.
- Sprawdźmy, czy dobrze zrozumiałam - powiedziałam. - Uważasz, że jakiś
rąbnięty wieśniak, który mieszka w pobliżu kamieniołomów, porwał Heather i ukrył
ją w toalecie?
Słyszałem, że takie rzeczy się zdarzają - odezwał się Jeff. Zamiast poprzeć
członka swojej drużyny, Mark parsknął:
To najgłupsza rzecz, jaką słyszałem.
Jeff Day należy do facetów, którzy za taki tekst od razu walą autora pięścią w
twarz. Ale najwyraźniej nie wtedy, kiedy autorem jest Mark Leskowski. Jak się
wydaje, Jeff w Marku widział coś w rodzaju półboga.
- Przepraszam, stary - wymamrotał zawstydzony.
Mark nie zwrócił na niego uwagi.
- Czy któreś z was wezwało policję? - zapytał.
- Oczywiście, że tak - oznajmił tonem urażonej godności inny piłkarz, Roy
Hicks.
- Wszyscy policjanci z biura szeryfa przyszli do kamieniołomów - wtrąciła
Tisha - i pomagają szukać. Przyprowadzili nawet psy. A my przyjechaliśmy, żeby
znaleźć ją. - Tisha, zdaje się, nie była w stanie zapamiętać mojego imienia. Co w tym
dziwnego? Jak dotąd pozostawałam tak dalece poza jej kręgiem towarzyskim, że
byłam praktycznie niewidzialna...
Chyba że chodziło o wyrwanie jej przyjaciół z rąk psychopatycznych
wsioków.
- Musisz ją znaleźć - powiedziała Tisha. W jej wilgotnych oczach odbiły się
ostatnie promienie słońca. - Błagam. Zanim... będzie za późno.
No i proszę, jak mam przekonać Federalne Biuro Śledcze, że utraciłam moje
specjalne zdolności, skoro nawet szkolne koleżanki nie chcą mi wierzyć?
- Posłuchaj, Tisha - powiedziałam, świadoma, że nie tylko Tisha, ale również
Mark, Jeff Day, Todd Mintz, Roy Hicks i kwiat cheerleaderek patrzą na mnie z
nadzieją. - Ja nie... To znaczy, ja nie potrafię...
- Proszę - szepnęła Tisha. - To moja najlepsza przyjaciółka. Jak ty byś się
czuła, gdyby porwano twoją najlepszą przyjaciółkę?
Cholera.
Nawet nie chodziło o to, że żywiłam jakieś nieprzyjazne uczucia wobec
Heather Montrose. Pewnie, że żywiłam, ale to nie miało znaczenia. Tylko, wiecie, ja
naprawdę bardzo chciałam ukryć swoje szczególne zdolności.
A z drugiej strony, jeśli Tisha miała rację, w okolicy grasował seryjny
zabójca. Mógł trzymać teraz w szponach Heather, tak jak parę dni wcześniej trzymał
Amber. Czy mogłam siedzieć bezczynnie i dopuścić, żeby dziewczyna zginęła?
Nawet jeżeli była to Heather Montrose, którą, zaraz po Karen Sue Hankey darzyłam
najmniejszą sympatią. Nie, nie mogłam.
- Straciłam zdolność percepcji pozazmysłowej - powiedziałam głośno, by
później nikt nie mógł twierdzić, że się przyznałam. - Ale spróbuję.
Tisha ze świstem wypuściła powietrze.
- Och, dziękuję! - zawołała. - Dziękuję!
Taak - powiedziałam. - Nieważne. Ale słuchaj, muszę mieć coś z jej rzeczy.
- Z czyich rzeczy? - Tisha przechyliła lekko głowę, wyglądała teraz jak ptak.
Na przykład jak wróbel wpatrujący się w robaka.
Tak. To ja. Ja byłam tym robakiem.
- Coś, co należy do Heather - wyjaśniłam powoli, żeby na pewno zrozumiała. -
Masz może jej sweter albo coś takiego?
- Mam jej pompony! - Tisha skoczyła do samochodu. Todd Mintz patrzył na
mnie okrągłymi oczami.
- Więc tak ich znajdujesz? - zapytał. - Dotykając czegoś, co do nich należy?
- Tak - powiedziałam. - Aha. Mniej więcej.
Tyle że to nieprawda. Rzeczywiście od tamtego wiosennego dnia, kiedy
uderzył mnie piorun, odnalazłam wielu ludzi, zgadza się. Ale tylko raz miałam wizję
na jawie. Poważnie. W pozostałych przypadkach musiałam najpierw zasnąć, aby, jak
to ujął Douglas, oko mojej duszy ujrzało miejsce pobytu zaginionej osoby. W ten
właśnie sposób ujawniają się moje zdolności. We śnie.
W związku z tym kariera wróżki nie wchodzi w grę. Nigdy nie zasiądę w
namiocie przed kryształową kulą, w turbanie na głowie. Nie potrafię przepowiadać
przyszłości, tak samo jak nie potrafię latać. Jedyne, co potrafię - odkąd trzasnął mnie
piorun - to odnajdywać zaginionych ludzi, i to tylko we śnie.
Z wyjątkiem tego jednego razu. Jeden raz, gdy mój podopieczny na obozie dal
drapaka, przytuliłam jego poduszkę i przeżyłam olśnienie. Naprawdę. Miałam
najprawdziwszą wizję - zobaczyłam dokładny obraz miejsca, gdzie przebywał ten
dzieciak, zobaczyłam dzieciaka, zobaczyłam nawet, co robił. Siedział w jaskini i
opychał się ciastkami, jeśli chcecie wiedzieć.
Nie miałam zielonego pojęcia, czy gdy dostanę pompony Heather, też doznam
olśnienia. Ale jeśli ten sam człowiek, który porwał Amber, uprowadził również
Heather, to nie mogłam sobie pozwolić na czekanie do rana.
- Proszę! - Tisha podbiegła do mnie, wciskając mi do rąk dwie wielkie kule
połyskujące srebrem i bielą. - Znajdź ją, szybko.
Popatrzyłam na pompony. Zdziwiłam się, że są takie ciężkie. Nic dziwnego,
że dziewczyny z zespołu miały takie wyrobione mięśnie ramion. Myślałam, że to od
tych akrobacji, ale to raczej od dźwigania pomponów.
- Eee, Tisha - powiedziałam, zdając sobie sprawę, że cała kawiarnia gapi się
na mnie. - Nie mogę... eee... Chyba muszę wrócić do domu i... no wiesz, potrzebuję
spokoju. Jak coś będę wiedziała, dam ci znać, dobrze?
Tisha nie wydawała się specjalnie zachwycona, ale co miałam powiedzieć?
Nie zamierzałam tam stać, w tym tłumie, i wąchać pomponów Heather (w ten sposób
znalazłam Shane'a. To znaczy wdychając zapach jego poduszki, nie pomponów).
Mark, na szczęście, jakby rozumiał i ujmując mnie za łokieć, powiedział:
- Powinienem zabrać cię do domu.
Tak więc, pod czujnym okiem licznych przedstawicieli elity towarzyskiej
Liceum Erniego Pyle'a, Mark Leskowski odprowadził mnie do bmw, troskliwie
usadowił na miejscu, następnie usiadł za kierownicą i powoli ruszył w stronę mojego
domu.
Jechał wolno nie dlatego, że nie chciał, aby nasz wspólny wieczór dobiegł
końca, tylko dlatego, że cały czas gadał. Chyba trudno mu było w takich warunkach
przyspieszać.
- Rozumiesz, co to znaczy, prawda? - zapytał. - Jeśli Heather rzeczywiście
została porwana - jeśli ten sam człowiek, który zabił Amber, porwał także Heather -
to chyba nie mogą mnie już podejrzewać, prawda? Bo byłem z tobą przez cały czas.
Prawda? Zgadza się? Ci z FBI nie mogą twierdzić, że mam z tym coś wspólnego.
- Zgadza się - przyznałam, patrząc na pompony Heather. Uda się? Zdołam ją
odnaleźć? Nie robiłam sobie wielkich nadziei, ale zamknęłam oczy, zanurzyłam palce
w pierzaste pasma i spróbowałam się skupić.
- A zanim spotkałem się z tobą - mówił dalej Mark - byłem z nimi.
Przyjechałem do ciebie prosto ze spotkania z nimi. To znaczy z tymi z FBI. Więc nie
miałbym okazji porwać Heather. Była daleko, w kamieniołomach, ze wszystkimi. I ta
kelnerka. Widziała mnie z tobą.
- Zgadza się. - Przy tej paplaninie trudno mi się było skoncentrować.
- Och, no dobra. Poczekam, aż wrócę do domu i tam spróbuję, w ciszy i
spokoju.
Ale wyszło inaczej. Bo na ganku przed domem siedzieli moi rodzice,
uśmiechając się ponuro. Czekali na mnie.
Znowu wpadłam!
- To twoi rodzice? - zapytał Mark, wjeżdżając na podjazd.
- Tak - potwierdziłam, przełykając ślinę. Byłam nieżywa ze strachu.
- Wydają się mili.
Mark pomachał im ręką, kiedy wysiadł. Potem okrążył samochód, żeby
otworzyć drzwiczki przede mną. Jedno trzeba Markowi przyznać: był dżentelmenem
w każdym calu.
- Dzień dobry, państwo Mastriani! - zawołał. - Mam nadzieję, że nie mają mi
państwo za złe, że zabrałem państwa córkę na małą przekąskę. Starałem się odstawić
ją jak najszybciej do domu, bo przecież jest szkoła.
No, no. Czy Mark nie zdawał sobie sprawy, że trochę przesadza? Moi rodzice,
bądź co bądź, nie są głupcami.
Mama i tata po prostu tam siedzieli - mama na huśtawce, tata na schodkach - i
patrzyli, jak wynurzam się z bmw. Nigdy nie widziałam, żeby byli tacy zmartwieni.
To był koniec. Już nie żyłam.
- No cóż, było mi bardzo miło państwa poznać, państwo Mastriani -
powiedział Mark. Roztaczając urok, który pozwala mu tak skutecznie przewodzić
drużynie na boisku, dodał: - Chcę państwu powiedzieć, że wiele razy jadałem z
ogromną przyjemnością w państwa restauracjach. Są wspaniałe. Mój tata,
zaskoczony, wyjąkał:
- Eee, dziękuję, chłopcze. Do mnie Mark powiedział:
- Dziękuję, Jessico, za to, że byłaś takim dobrym słuchaczem. Tego mi było
trzeba.
Nie pocałował mnie ani nic. Uścisnął moją rękę, tę, w której nie trzymałam
pomponów, mrugnął okiem, wsiadł do samochodu i odjechał.
Stałam twarzą w twarz z plutonem egzekucyjnym. Rany, to śmieszne. Mam
przecież szesnaście lat. Jestem prawie dorosła. Jeśli mam ochotę palnąć jakąś
dziewczynę w twarz, potem udać się na przyjemną kolację z rozgrywającym drużyny
piłkarskiej, to jest to moje święte prawo...
- Mamo, tato, posłuchajcie. Mogę to wyjaśnić... - Jessico - powiedziała mama,
podnosząc się z huśtawki.
- Gdzie jest twój brat?
Zamrugałam oczami. Słońce już zaszło i ledwo mogłam dojrzeć w mroku ich
twarze. Ale z uszami nie miałam żadnych problemów. Mama pytała mnie o brata. Nie
o to, gdzie ja byłam.
Czy to możliwe, żeby nie mieli mi za złe tego wyjścia?
- To znaczy, Douglas? - zapytałam głupio, ponieważ nadal nie mogłam
uwierzyć, że mi się upiekło.
- Nie - odparł ojciec ironicznie. Chyba nie był aż tak bardzo zmartwiony,
skoro nie stracił poczucia humoru. - Twój brat, Michael. Jess, pewnie, że chodzi nam
o Douglasa. Kiedy go widziałaś ostatnio?
- Nie wiem. Chyba rano.
- O Boże! - Mama zaczęła chodzić nerwowo tam i z powrotem. - Wiedziałam.
Uciekł. Joe, dzwonię na policję.
- Toni, on ma dwadzieścia lat - powiedział ojciec. - Jeśli chce, może sobie
wyjść. Prawo tego nie zabrania.
- Ale lekarstwo! - krzyknęła mama. - Skąd mamy wiedzieć, czy wziął
lekarstwo przed wyjściem? Tata wzruszył ramionami.
- Lekarz mówił, że bierze je regularnie.
- Ale czy na pewno wziął dzisiaj? Dzwonię na... Wszyscy usłyszeliśmy to
jednocześnie. Gwizd. Ktoś, pogwizdując, zbliżał się Lumley Lane.
Nie miałam wątpliwości, kto to taki. Douglas zawsze gwizdał najlepiej z całej
rodziny. To właśnie on przekazał mi tę umiejętność. Jak dotąd, byłam w stanie
zagwizdać jedynie parę popularnych piosenek, za to Douglas wygwizdywał całe
utwory symfoniczne, a przy tym nie robił wyraźnych przerw na zaczerpnięcie
oddechu.
Kiedy wszedł w krąg światła lampy na ganku, którą mama właśnie włączyła,
zatrzymał się zdezorientowany. W ręce trzymał torbę ze sklepu z komiksami.
- Hej - odezwał się. - Co się dzieje? Rodzinne zebranie? I zaczęliście beze
mnie?
Mama stała na ganku, mrucząc coś pod nosem. Tata westchnął, podnosząc się
ze schodków.
- Widzisz, Toni - zwrócił się do mamy. - Mówiłem, że wszystko w porządku.
Chodźmy do środka. Chcę obejrzeć mecz.
Mama odwróciła się bez słowa. Spojrzałam na Douglasa, potrząsając głową.
- Normalnie - oświadczyłam - byłabym wkurzona, że tak po prostu gdzieś
polazłeś, nie mówiąc, dokąd i kiedy wrócisz. Ale ponieważ ze zmartwienia o ciebie
zapomnieli wściec się na mnie, tym razem ci wybaczam.
- Dzięki - powiedział Douglas. - To bardzo ładnie z twojej strony.
Razem weszliśmy po schodkach. Douglas zauważył, że niosę pompony.
- O rany, Jess! Chcesz zostać cheerleaderką?
- Nie - odparłam, wzdychając. - Raczej wróżką.
Nie udało się, oczywiście. Z tymi pomponami. Wielkie, żałosne nic... i trochę
puchu w nosie, kiedy zaczęłam je wąchać.
Ciekawe, dlaczego udało mi się wtedy z poduszką Shane'a, a z pomponami
Heather nie.
Może dlatego, że lubiłam Shane'a i czułam się za niego odpowiedzialna?
Ale Heather? Taak, specjalnie za nią nie przepadałam. Ani nie czułam się
odpowiedzialna za jej zaginięcie.
Więc dlaczego nie mogłam zasnąć? Jeśli miałam czyste sumienie w związku z
Heather, to dlaczego leżałam po ciemku, gapiąc się w sufit?
Rany, nie wiem. Może to z powodu tych wszystkich telefonów z pytaniami,
dlaczego jej jeszcze nie znalazłam. Zdaje się, że cała reprezentacja sportowa - z
wyjątkiem Amber i Heather, rzecz jasna - dzwoniła do mnie tego wieczoru. Moja
mama, która już wcześniej była trochę wytrącona z równowagi - wiecie, ta sprawa z
Karen Sue Hankey, a potem samodzielna wyprawa Douglasa w wielki świat -
oznajmiła, że wyłączy telefon, jeśli jeszcze raz usłyszy dzwonek.
Nie byłoby źle, bo miałam już po dziurki w nosie informowania ludzi, że nic
nie wiem. A prawdę mówiąc, nie przyjmowali tego najlepiej. Uważali, zdaje się, że
po prostu nie chcę skorzystać z moich niezwykłych zdolności, bo nie mam ochoty
pomóc dziewczynie, której nie lubię.
- Niemożliwe - odparła Ruth, kiedy do niej zadzwoniłam, żeby się pożalić. -
Tego ci nie powiedzieli.
- Owszem, powiedzieli. Tisha wyraziła się wprost. „Jess, jeśli masz do nas
pretensje o to, co Heather ci powiedziała, to zwracam ci uwagę, że dwa lata z rzędu
wchodziła do komisji sędziowskiej na zjazdach absolwentów, więc wypadałoby, abyś
potraktowała tę sprawę poważnie”.
Ruth na to:
- Tisha Murray nie ułożyła takiego długiego zdania.
- Dobra - powiedziałam. - Wiesz, o co mi chodzi.
- A więc, jak się domyślam, Mark jednak nie zabił Amber. - Usłyszałam
znajomy zgrzyt. Ruth, jak zwykle, piłowała paznokcie w czasie rozmowy. - Skoro był
z tobą, kiedy Heather zniknęła...
- Chyba tak - zgodziłam się.
- Co oznacza, no, wiesz. Jest akceptowalny.
- Jest nie tylko akceptowalny - powiedziałam. - To przystojniak. I myślę, że
mu się nawet podobam. - Opowiedziałam Ruth o tym, jak Mark ścisnął mnie za rękę i
mrugnął, zostawiając mnie następnie na pastwę rodziców. Nie wspomniałam o tym,
że Markowi chodziło zapewne wyłącznie o wywołanie dobrego wrażenia. To by się
Ruth nie spodobało.
- Jejku - mruknęła. - Gdybyś zaczęła chodzić z rozgrywającym drużyny, to
wyobrażasz sobie, na jakie imprezy by cię zapraszano? Jess, mogłabyś nawet ubiegać
się o tytuł królowej zjazdu absolwentów. Może nawet byś wygrała. Gdybyś zapuściła
włosy.
- Nie za dużo naraz - powiedziałam. - Najpierw muszę dowieść, znajdując
mordercę, że nie zabił swojej poprzedniej dziewczyny. I jeszcze jedno. Co z Robem?
- Co z Robem? - powtórzyła Ruth. - Jess, on cię totalnie zlekceważył, może
nie? Wróciłaś całe trzy dni temu, a on nawet nie zadzwonił. Zapomnij o tym
dziwadle. Zacznij chodzić z gwiazdą futbolu. Nigdy za nic nie siedział.
- Jak dotąd - mruknęłam.
- Jess, on tego nie zrobił. Porwanie Heather to ostateczny dowód.
Coś pstryknęło i odezwał się Skip:
- Halo? Halo? Kto jest na linii?
- Skip - syknęła Ruth z ledwie tłumioną wściekłością. - To ja rozmawiam
przez telefon.
- Ach, tak? - nie ustępował Skip. - A z kim?
- Z kim, z kim! - wybuchnęła Ruth. - Rozmawiam z Jess, jasne? Rozłącz się.
Za minutę kończę.
- Cześć, Jess - powiedział Skip zamiast się rozłączyć.
- Cześć, Skip - odparłam. - Dziękuję jeszcze raz za podwiezienie dziś rano.
- Jess! - ryknęła Ruth. - Nie zachęcaj go!
- Chyba lepiej już skończę - powiedział Skip. - Na razie, Jess.
- Cześć, Skip. Pstryknęło i Skip umilkł.
- Musisz coś z tym zrobić - powiedziała Ruth.
- Jeju, Ruth, nie martw się. Nic się nie dzieje. - Właśnie, że się dzieje. On się
w tobie kocha. Mówiłam ci, żebyś tyle z nim nie grała na wideo.
Miałam ochotę zapytać, co lepszego miałam do roboty, skoro jej nigdy nie
było, ale się powstrzymałam.
- No to co teraz zrobisz? - zapytała Ruth.
- Nie wiem. Pewnie położę się spać. Rano powinnam coś wiedzieć. To znaczy,
gdzie jest Heather.
- Powinnaś - powiedziała Ruth. - Wiesz, jak dotąd nigdy nie starałaś się
odnaleźć kogoś, kogo nie lubisz. Może to działa tylko wtedy, kiedy nie czujesz
antypatii.
- Boże - westchnęłam, zanim odłożyłam słuchawkę. - Oby nie! Mam nadzieję,
że działa niezależnie od moich sympatii.
Niestety wyglądało na to, że nie. Kiedy się obudziłam, nie pamiętałam nawet,
że mam znaleźć Heather. Pomyślałam tylko: „Co to było?”
Bo nie obudził mnie ani dźwięk budzika, ani świergot ptaków za oknem
sypialni, tylko mechaniczny warkot.
Słowo daję. Otworzyłam oczy, ale zamiast porannego słońca zalewającego
pokój zobaczyłam szary mrok. Spojrzałam na zegarek i zrozumiałam, dlaczego. Była
druga w nocy.
Dlaczego obudziłam się o drugiej? Nigdy nie budzę się w środku nocy bez
powodu. Sypiam zdrowo. Mike żartował, że przez miasto mógłby się przewalić
huragan, a ja bym się nawet nie przewróciła na drugi bok.
Potem znowu usłyszałam jakiś dźwięk, jakby grad walił w okno.
Ale to nie był grad, tylko drobne kamyki. Ktoś rzucał kamykami w moje okno.
Odrzuciłam kołdrę, zastanawiając się, kto to może być. Czyżby przyjaciele
Heather koniecznie chcieli się ze mną zobaczyć? Ale skąd by mieli wiedzieć, że mój
pokój ma okna wychodzące na ulicę i że jest na poddaszu.
Chwiejnym krokiem podeszłam do jednego z okien i spojrzałam przez
zasłonkę. Ktoś stał na dole. Księżyca prawie nie było, ale przy tej odrobinie światła,
jakie dawał, zobaczyłam wysoką i zdecydowanie męską postać - szerokość ramion
wykluczała dziewczynę.
Który ze znajomych chłopaków rzucałby kamykami w moje okno w środku
nocy? Czy ktoś w ogóle miał pojęcie, gdzie są okna mojego pokoju?
A potem zrozumiałam.
- Skip! - syknęłam w stronę postaci na podwórku. - Co ty, do diabła,
wyprawiasz? Idź do domu!
Postać uniosła głowę i syknęła w moją stronę:
- Kto to jest Skip?
Odskoczyłam od okna. To nie był Skip. Absolutnie nie.
Rozdygotana stałam na środku pokoju, nie wiedząc, co robić. To mi się nigdy,
jak dotąd, nie zdarzyło. Nie należałam do dziewczyn, którym chłopcy rzucają, co
wieczór żwirem w okno. Może dla Claire Lippman to było coś powszedniego, ale nie
dla mnie.
- Mastriani! - zawołał głośnym, scenicznym szeptem. Nie mógł, oczywiście,
obudzić moich rodziców, bo ich pokój znajdował się daleko, po przeciwnej stronie
domu. Mógł jednak obudzić Douglasa, którego okna wychodziły na dom
Abramowitzów, a Douglas miał lekki sen. Nie chciałam, żeby się obudził i stwierdził,
że jego siostrzyczka ma jakiegoś nocnego gościa. Kto wie, mogłoby się to skończyć
kolejnym nawrotem choroby.
Podeszłam znów do okna i zawołałam cicho:
- Stój tam! Zaraz zejdę.
Dlatego nie zadzwonił ani nie zjawił się osobiście. Pewnie również, dlatego,
że sama go prosiłam, żeby mnie nie odwiedzał - ze względu na rodziców i w ogóle.
Spojrzałam na niego uszczęśliwiona. Czułam, jak ogarnia mnie fala ciepłych
uczuć. Dopóki nie zapytał:
- No więc kto to taki, ten chłopak? Jejku.
Temperatura moich uczuć spadła.
- Chłopak? - powtórzyłam, grając na zwłokę. Jakaś część mojej duszy
śpiewała: „Rany, on jest zazdrosny! To działa, Ruth, to naprawdę działa”, podczas
gdy inna zauważyła przytomnie: „Hej, najpierw nalega, żebyście ze sobą nie chodzili,
a teraz robi problemy, bo spotykasz się z kimś innym? Powiedz mu, żeby się
odczepił”, trzeciej zaś było przykro, że go zraniła, jeśli rzeczywiście poczuł się
zraniony, czego nie dało się jednoznacznie stwierdzić, bo zarówno ton jego głosu, jak
i wyraz twarzy wydawały się obojętne.
Jednoznacznie obojętne.
- Taak - powiedział Rob. - Ten, z którym widziała cię moja mama.
- A, ten chłopak - powiedziałam. - To tylko, eee, Mark.
- Mark? - Rob wyjął rękę z kieszeni i przejechał palcami po wilgotnych
włosach. - I co? Podoba ci się? Ten Mark?
Och, Boże. Nie do wiary, że odbywałam tego rodzaju rozmowę. W końcu to
nie ja byłam notowana, prawda? To nie ja uważałam, że nie powinniśmy się spotykać.
To właśnie Rob nie chciał popełniać wykroczenia, umawiając się z małoletnią,
chociaż jest ode mnie starszy tylko o dwa lata, a ja jestem wyjątkowo dojrzała jak na
swój wiek. A teraz denerwował się, bo spotkałam się z kimś innym - kto, nawiasem
mówiąc, był dokładnie w jego wieku, ale nie figurował w kartotece policyjnej?
Jak dotąd, w każdym razie.
Żałowałam, że Ruth nie może być świadkiem tej sceny. Klasyka.
Z drugiej strony, rzecz jasna, czułam okropne wyrzuty sumienia. Gdybym
miała wybierać między pójściem na pizzę w towarzystwie Marka Leskowskiego a
udaniem się na śmietnisko w celu wygrzebywania zużytych części samochodowych w
towarzystwie Roba, wybrałabym śmietnisko. Bez wahania.
Dlatego w chwilę później zdałam sobie sprawę, że dłużej nie wytrzymam.
Tak, złamałam zasady. Zniszczyłam wyniki ciężkiej pracy, wysiłek włożony w nie
dzwonienie do niego, nie - uganianie się za nim, w przekonanie go, że podoba mi się
ktoś inny. Powiedziałam:
- To nie tak, jak myślisz. To jego dziewczynę znaleziono martwą w niedzielę.
Poszłam z nim, żeby, no wiesz, po prostu porozmawiać. Federalni dobierają mu się do
skóry, więc nieźle się rozumiemy.
Obie dłonie Roba wystrzeliły z kieszeni i wylądowały na moich ramionach. W
następnej sekundzie zaczął mną potrząsać, i to mocno.
- Mark Leskowski? - zapytał. - Wyszłaś z Markiem Leskowskim? Czyś ty
zgłupiała? Chcesz, żeby i ciebie znaleźli martwą?
- Nie - powiedziałam w przerwie między wstrząsami. - On tego nie zrobił.
- Bzdura! - Rob przestał mną trząść. - Wszyscy wiedzą, że to on. Wszyscy
poza tobą, jak widzę.
- Cicho! Obudzisz rodziców - syknęłam. - Tylko tego mi brakowało, żeby moi
rodzice zobaczyli mnie w środku nocy z...
- Ja - przerwał mi Rob - przynajmniej nie jestem mordercą.
- Mark też nie - powiedziałam.
- Ty tak twierdzisz.
- Nie, wszyscy tak twierdzą. Rob, wiem, że on nie zabił Amber, bo kiedy
byliśmy razem, zniknęła kolejna dziewczyna, Heather...
Przerwałam, gwałtownie łapiąc powietrze. Jakby mnie ktoś uszczypnął.
Uszczypnął? Raczej uderzył.
- Co się dzieje? - zaniepokoił się Rob, chwytając mnie za rękę. Zapomniał o
złości. - Co ci jest, Jess? Źle się czujesz?
- Ja czuję się dobrze - powiedziałam, kiedy już mogłam oddychać normalnie. -
Ale Heather Montrose nie.
Wiedziałam. Teraz wiedziałam na pewno. Bo kiedy wymówiłam jej imię,
przypomniałam sobie sen, z którego obudził mnie Rob, rzucając kamykami.
Sen? Co ja mówię? Koszmar.
I nie był to senny koszmar. To był koszmar na jawie. To wszystko działo się
naprawdę.
Chodź - powiedziałam do Roba, zbiegając po schodkach na podwórko. -
Musimy do niej dotrzeć, zanim będzie za późno.
- Do kogo? - Rob biegł za mną, zupełnie zbity z tropu.
- Heather - wyjaśniłam, zatrzymując się przy dereniu u końca podjazdu. -
Heather Montrose. To ta dziewczyna, która zniknęła dzisiaj po południu. Chyba
wiem, gdzie jest. Musimy ją znaleźć, zanim...
- Zanim co? Przełknęłam ślinę.
- Zanim on wróci.
- Zanim kto wróci? Jess, co zobaczyłaś? Zadrżałam, chociaż na dworze było
całkiem ciepło. Trzęsłam się na wspomnienie snu o Heather.
Rob zadał dobre pytanie. Co ja właściwie zobaczyłam? Niewiele. Głównie
ciemność.
Przeraziło mnie raczej to, co czułam. A to, co czułam, na pewno czuła teraz
Heather.
Zimno. Bardzo, bardzo zimno.
Wilgoć. Ciasnota. Ból. Okropny ból.
I strach, że on wróci. Strach, to właściwie mało powiedziane. Śmiertelne
przerażenie. Ścinająca krew w żyłach groza, jakiej nigdy nie doznałam. To znaczy,
jakiej Heather nigdy nie doznała.
Nie. Jakiej nie doznałyśmy nigdy przedtem.
- Musimy jechać - jęknęłam, wbijając palce w jego ramię. Dobrze, że mam
krótkie paznokcie, inaczej Rob też poczułby ból. - Szybko!
- W porządku. - Rob delikatnie rozgiął mi palce i wziął moją rękę w swoją
ciepłą dłoń. - Dobrze, już. Chcesz ją odnaleźć? Dobrze, znajdziemy ją. Chodź, mój
motor jest tam dalej.
Kiedy podeszliśmy do motocykla, Rob otworzył bagażnik z tyłu i wręczył mi
zapasowy kask oraz strasznie sfatygowaną skórzaną marynarkę. Zawsze to ze sobą
woził, razem z takimi dziwnymi rzeczami, jak latarka, narzędzia, butelki z wodą, a
także, z tajemniczych dla mnie powodów, pudełko truskawkowych batoników
NutriGrain. Może po prostu je lubił.
- Dobrze - odezwał się, kiedy zajęłam miejsce za jego plecami. - Gotowa?
Skinęłam głową. Bałam się, że jeśli otworzę usta, zacznę krzyczeć. Bo
Heather chciała krzyczeć. Ale nie mogła. Była zakneblowana.
- Hej, Mastriani? - powiedział Rob.
Odetchnęłam głęboko. W porządku. Wszystko w porządku. To się działo z
Heather, nie ze mną.
- Taak? - odparłam drżącym głosem. Objęłam Roba w pasie. Czułam, jak bije
jego serce. Starałam się skoncentrować raczej na tym, a nie na odgłosie spadających
kropli, jedynym dźwięku, jaki słyszała Heather.
- Dokąd jedziemy?
- Och - powiedziałam. - Ka - kamieniołom Pike'a.
Rob kiwnął głową. W sekundę później Indiana zaryczał i ruszyliśmy.
W innych okolicznościach, oczywiście, przejażdżka motocyklem przy świetle
księżyca w towarzystwie Roba Wilkinsa odpowiadałaby moim wyobrażeniom raju na
ziemi. Nie owijając w bawełnę: zawsze tak było. Od tamtego dnia, kiedy po odsiadce
zaproponował mi podwiezienie, nie wiedząc, naturalnie, że jestem dopiero w drugiej
klasie i nigdy dotąd nie umówiłam się na randkę. Kiedy odkrył prawdę, było już za
późno. Wpadłam po uszy.
Łudzę się, że on czuje to samo. Wiecie, jego reakcja na wiadomość, że
wyszłam z innym chłopakiem, może wskazywać, że darzy mnie czymś więcej niż
uczuciem przyjaźni.
Nie cieszyło mnie to ani trochę. Domyślacie się dlaczego? Bo widziałam, co
nas czeka na końcu. To jest, na końcu drogi.
Nie spotkaliśmy ani jednego samochodu. Dopiero przy skręcie do
kamieniołomów zobaczyliśmy wóz patrolowy z włączonym wewnątrz światłem.
Policjant studiował jakieś papiery. Rob odruchowo zwolnił - nie miał ochoty na
mandat za przekroczenie prędkości - ale nie zatrzymał się. Jego nieufność wobec
przedstawicieli prawa niemal dorównuje mojej, tyle że poznał ich od podszewki, więc
ma lepsze powody.
Kiedy odjechaliśmy kawałek dalej, Rob zatrzymał się i nie wyłączając silnika,
zapytał:
- Chcesz go poprosić o pomoc?
- Jeszcze nie - powiedziałam. - Chciałabym raczej... chcę się najpierw
upewnić.
Mimo że byłam pewna. Na nieszczęście, nie miałam żadnych wątpliwości.
- W porządku - powiedział Rob. - A teraz dokąd? Wskazałam gęsty las z boku
drogi. Gęsty, ciemny, z pozoru niedostępny las.
- Świetnie - powiedział Rob bez entuzjazmu i ruszył dalej.
Jechaliśmy powoli. Miękkie podłoże z gnijących liści i sosnowych igieł oraz
gęsto rosnące drzewa utrudniały jazdę. Podciągnęłam rękaw Robowej kurtki i
wskazywałam ręką, kiedy trzeba było zmienić kierunek.
Nie pytajcie mnie, skąd wiedziałam, którędy jechać. Nigdy nie potrafiłam
znaleźć drogi na mapie i dwa razy oblałam egzamin na prawo jazdy. I Bóg
świadkiem, nigdy przedtem nie byłam w tym lesie. W przeciwieństwie do Claire
Lippman, nie wolno mi było pływać w kamieniołomach i nigdy tam nie
zawędrowałam. Pływania w kamieniołomach zabraniano nie bez powodu. W ciemnej,
nieprzejrzystej wodzie czaiły się liczne niebezpieczeństwa: porzucony sprzęt
gospodarczy, sterczące pręty, ostre krawędzie blach oraz akumulatory samochodowe,
z których z wolna przenikał kwas i zatruwał wody gruntowe hrabstwa.
Istny raj, co?
Ale mimo że nigdy tu nie byłam, czułam się tak... jakbym była. Oko mojej
duszy, jak by powiedział Douglas, widziało już wszystkie te miejsca. Dokładnie
wiedziałam, jak jechać.
A jednak zdziwiłam się, kiedy wyjechaliśmy na drogę. To nawet nie była,
ściśle mówiąc, droga, raczej pasmo ubitej ziemi, po której przed dziesiątkami lat,
dzień w dzień, przejeżdżał ciężki sprzęt do wybierania wapienia. Teraz zostały
jedynie porośnięte trawą koleiny. Prowadziły do brudnego, opuszczonego domu, o
ciemnych i powybijanych oknach, z tablicą ostrzegawczą na drzwiach.
Dałam Robowi znak, żeby się zatrzymał. Siedzieliśmy, gapiąc się na dom w
świetle reflektora.
- Żarty sobie robisz? - spytał Rob.
- Nie - powiedziałam. Zdjęłam kask. - Ona tam jest. Gdzieś w środku.
Rob ściągnął swój kask i przez chwilę przyglądał się domowi w milczeniu.
Nie dobiegał z niego żaden dźwięk - z lasu zresztą też nie - poza ćwierkaniem cykad i
pohukiwaniem sów od czasu do czasu.
- Ona jest martwa? - zapytał Rob. - Czy żyje?
- Żyje - powiedziałam. Przełknęłam ślinę. - Tak myślę. - Jest tam jeszcze ktoś?
- Nie... nie wiem.
Rob milczał chwilę. Potem zsiadł z motocykla. Podszedł do schowka z tyłu i
zaczął w nim grzebać. W świetle reflektora i bladej poświacie chudego księżyca
zobaczyłam, jak wyciąga latarkę i coś jeszcze.
Klucz francuski.
- Nie zaszkodzi - stwierdził. - Na wszelki wypadek. Skinęłam głową, choć
wątpię, żeby dostrzegł ten gest.
- Dobrze - powiedział, zatrzaskując wieko i odwracając się twarzą do mnie. -
Zrobimy tak. Pójdę się rozejrzeć. Jeśli nie wrócę w ciągu pięciu minut - weź mój
zegarek - wsiądziesz na motor i pojedziesz po tego glinę, którego widzieliśmy.
Rozumiesz?
Wzięłam zegarek, ale potrząsnęłam przecząco głową.
- Nie. Idę z tobą.
Twarz Roba wyrażała, jeśli dobrze widziałam, skrajne niezadowolenie.
- Mastriani - powiedział. - Poczekaj tutaj. Nic mi się nie stanie.
- Nie chcę czekać. - Nie mogłam pozwolić, żeby zrobił to za mnie. Miałam
wizję. To ja powinnam wejść to tego okropnego domu i sprawdzić, na ile ta wizja
odpowiada prawdzie. - Chcę iść z tobą.
- Jess, proszę, zostań.
- Idę z tobą. - Ku mojemu zaskoczeniu głos mi się załamał. Naprawdę. Tak jak
głos Tishy, kiedy wpadła w histerię przed Chocolate Moose.
Rob na szczęście nie zwrócił uwagi, a przynajmniej nie dał po sobie poznać.
- Jess, zostaniesz przy motocyklu. Koniec, kropka.
- A jeśli oni wrócą - jeśli nie ma ich w środku - i zastaną mnie tutaj samą? -
spytałam drżącym głosem.
Tak naprawdę wcale się tego nie bałam. Zresztą byłam pewna, że w razie
czego zdołam zwiać na indianie, który w parę sekund przyspieszał od zera do
sześćdziesiątki.
Moje pytanie jednak wywarło pożądany efekt. Rob westchnął, zawiesił sobie
klucz na szlufce dżinsów i wyciągnął do mnie rękę.
- Chodź - powiedział niespecjalnie uszczęśliwiony.
Schodki wiodące na maleńki ganek prawie całkiem spróchniały. Musieliśmy
iść bardzo ostrożnie. Ciekawa byłam, kto tu kiedyś mieszkał. Może domek służył
jedynie jako biuro, kiedy wydobywano wapień w kamieniołomie. Z pewnością nikt
tam nie mieszkał od lat...
Jednak ktoś tu musiał być niedawno, bo drzwi, które zabito kiedyś
gwoździami, otworzyły się bez trudu. Snop światła z przedniego reflektora indiany
wydobywał błyszczące punkciki gwoździ w miejscach, gdzie je odłamano.
Rob, kierując światło latarki w stęchłą ciemność za drzwiami, mruknął:
- Nie podoba mi się to.
Jasne. Sama też nie czułam się zbyt pewnie. Nie słyszałam nic poza cykadami
na dworze i łomotaniem własnego serca. I jeszcze jednym dźwiękiem, dużo słabszym,
ale niestety dobrze znajomym. Odgłosem kapania. Jakby ktoś nie zakręcił porządnie
kranu. Plusk wody z mojego snu.
A raczej koszmaru. Koszmaru, który dla Heather był rzeczywistością.
Rob ścisnął mnie mocniej za rękę i weszliśmy do środka.
Nie byliśmy jedynymi istotami, które odwiedzały to miejsce. Po pierwsze,
stałymi bywalcami domku musiały być zwierzęta, o czym świadczyły porozrzucane
na gnijącej drewnianej podłodze odchody i legowiska ze zwiędłych liści i patyków.
Ale to nie szopy i oposy mieszkały tu ostatnio. Wszędzie walały się butelki po
piwie i zmięte torebki po chipsach. Musiały się tu odbywać jakieś szalone imprezy.
W powietrzu unosił się ledwie wyczuwalny, mdły zapach ludzkich wymiocin.
- No ładnie - powiedział Rob, kiedy posuwaliśmy się ostrożnie w stronę
jedynych drzwi w pomieszczeniu, jakimś cudem wiszących jeszcze na zawiasach.
Przystanął na moment, puścił moją rękę i podniósł butelkę z podłogi.
- Importowane - powiedział, przyglądając się etykietce. - Miastowi -
stwierdził, biorąc mnie za rękę. - Na to wygląda.
Następne pomieszczenie, kiedyś zapewne kuchnia, było całkowicie
ogołocone, z wyjątkiem paru zrujnowanych szafek oraz zdezelowanej kuchni
gazowej. Mniej tu było zwierzęcych odchodów, za to więcej butelek i, co ciekawe,
jakieś spodnie. Za duże - i za mało markowe - żeby należeć do Heather. Poszliśmy
dalej.
Z kuchni przechodziło się do trzeciego i jak mi się wydawało, ostatniego
pokoju. W kominku spoczywała drewniana beczułka.
- Komuś wyraźnie nie zależało na odzyskaniu depozytu - powiedział Rob.
Wtedy właśnie zauważyłam schody i z całej siły ścisnęłam Roba za rękę.
Poszedł za moim spojrzeniem i westchnął.
- Oczywiście. Chodźmy.
Schody były tylko w odrobinę lepszym stanie niż schodki prowadzące na
ganek. Wspinaliśmy się powoli, ostrożnie stawiając stopy. Jeden fałszywy krok i
polecielibyśmy na dół. Kapanie stało się wyraźniejsze. Błagam, modliłam się,
błagam, niech to nie będzie krew.
Na piętrze znajdowały się trzy pokoje. Pierwszy, po lewej tronie, pełnił
niegdyś funkcję sypialni. Na podłodze nadal leżał materac, nieludzko brudny i
pokryty plamami. Za nic nie dotknęłabym go bez rękawiczek. Wszędzie poniewierały
się opakowania po prezerwatywach.
- Dobra - mruknął Rob - przynajmniej uprawiają bezpieczny seks.
Drugi pokój wyglądał jeszcze gorzej. Nie było w nim materaca, tylko parę
starych koców... ale tyle samo opakowań po kondomach.
Bałam się, że zwymiotuję. Miałam nadzieję, że pizza, którą jadłam z
Markiem, zdążyła ulec strawieniu.
Pozostały jedne jedyne drzwi i absolutnie nie chciałam, żeby otworzył je Rob.
Wiedziałam, co za nimi znajdziemy. Kapanie dochodziło właśnie stamtąd.
- To musi być łazienka - powiedział Rob, puszczając moją dłoń, żeby chwycić
za klamkę.
- Nie! - Wysunęłam się do przodu. - Nie. Pozwól mi to zrobić.
W ciemności nie widziałam twarzy Roba, ale słyszałam troskę w jego głosie:
- Jasne... skoro chcesz. Dotknęłam klamki. Była zimna.
Potem otworzyłam drzwi. Wilgotne, zaplamione ściany. Ciemna, pozbawiona
okien cela. Brudny stary sedes z kapiącą wodą. I postać skulona na dnie wanny. Usta
wykrzywione w koszmarnym grymasie, zniekształcone przez knebel przywiązany
brudnym kawałkiem materiału, rozczochrane włosy, ręce i nogi boleśnie
powykręcane i związane.
Rozpoznałam ją tylko po fioletowo - białym stroju. A także dzięki temu, że mi
się śniła.
- Och, Heather - powiedziałam zupełnie nieswoim głosem. - Tak mi przykro.
Rob oświetlał zapłakaną twarz Heather... co mi specjalnie nie pomagało, bo
usiłowałam akurat rozluźnić supeł z tyłu jej głowy, ten, który przytrzymywał knebel.
- Rob - odezwałam się. Siedziałam w wannie obok Heather. - Poświeć tutaj,
dobrze?
Zrobił, o co prosiłam, ale miałam wrażenie, że wpadł w trans czy coś
podobnego. Trudno się dziwić. Ja miałam dość dokładne pojęcie, w jakim stanie
będzie Heather, kiedy ją znajdziemy. On niczego się nie spodziewał. Nie był
przygotowany.
A była w strasznym stanie. Naprawdę w strasznym. Gorszym nawet niż w
mojej wizji, ponieważ to, co widziałam, widziałam oczami Heather. Nie mogłam jej
zobaczyć, bo we śnie byłam nią.
Stąd wiedziałam, że czuje ból. Teraz dopiero przekonałam się naocznie
dlaczego.
- Heather - powiedziałam, kiedy udało mi się wyjąć jej knebel z ust. - Dobrze
się czujesz?
Pytanie było oczywiście idiotyczne. Nie czuła się dobrze. A sądząc po tym,
jak wyglądała, mogłabym się założyć, że już nigdy nie będzie się czuła dobrze.
Ale co miałam powiedzieć?
Heather milczała. Głowa jej się kiwała. Nie była nieprzytomna, ale na
krawędzi zemdlenia.
Rob, widząc, jak się męczę z węzłami na jej nadgarstkach, po - grzebał w
kieszeni i wyciągnął scyzoryk. Ostrze w sekundę przecięło pas materiału, który
przytrzymywał jej ręce z tyłu za plecami.
Dopiero kiedy uwolniona ręka zwisła bezwładnie, uświadomiłam sobie, że jest
złamana. Heather najwidoczniej nie zdawała sobie z tego sprawy, Zwinęła się w
pozycji płodu i mimo że Rob przykrył ją swoją dżinsową kurtką, drżała z zimna.
- Chyba jest w szoku - powiedział Rob. Tak. Słyszałam coś na ten temat. O
tym, że szok może nawet bić. Podobno czasem ludzie umierają po wypadkach
właśnie powodu szoku, nawet jeśli nie odnieśli poważnych obrażeń. A Heather, moim
zdaniem, była bardzo poważnie ranna.
- Heather? - zajrzałam jej w twarz. Zero reakcji. - Heather, słyszysz mnie? Już
wszystko w porządku. Wszystko będzie dobrze.
Rob też robił, co mógł.
- Heather, jesteś już bezpieczna. Możesz nam powiedzieć, o to zrobił? Kto ci
to zrobił, Heather?
Wtedy w końcu otworzyła usta. Ale nie dowiedzieliśmy się, kto ją tak
urządził. - Odejdźcie! - zawyła, usiłując mnie odepchnąć nie złamaną ręką. -
Odejdźcie, zanim wrócą... i was znajdą... Wymieniliśmy z Robem spojrzenia. Z
przejęcia zapomniałam, że z taką ewentualnością rzeczywiście należało się liczyć.
Faktycznie mogli wrócić. Miałam nadzieję, że Rob trzyma gdzieś pod ręką ten klucz.
- W porządku, Heather - uspokoiłam ją. - Nawet, jeśli wrócą, nie dadzą nam
trojgu rady.
- Tak, dadzą - upierała się Heather. - Tak, dadzą, tak, dadzą, tak, dadzą, tak...
Dobra, z każdą chwilą robiło się okropniej. A mnie się zdawało, że wystarczy
ją znaleźć i będzie po wszystkim.
Niestety zadanie okazało się znacznie trudniejsze. Jak mieliśmy ją stamtąd
wydostać? W takim stanie nie mogłaby utrzymać się na motocyklu.
- Posłuchaj - zwróciłam się do Roba. - Musisz ściągnąć tego glinę. Tego przy
zakręcie. Powiedz mu, żeby wezwał karetkę.
Rob spojrzał na mnie, jakbym straciła rozum.
- Zwariowałaś? - zapytał. - To ty pojedziesz po tego glinę.
Rob - starałam się mówić cichym, miłym głosem, żeby nie niepokoić Heather.
- Zostanę z Heather. Ty pojedziesz po policjanta.
- Tak, żeby i tobie złamali rękę, kiedy wrócą? - głos Roba brzmiał niezbyt
przyjemnie. A w każdym razie bardzo stanowczo. - Nic ż tego. Ja zostaję. Ty
jedziesz.
- Rob, nie obraź się, ale myślę, że lepiej będzie, jeśli zostanie z kimś, kto...
Nie pozwolił mi dokończyć.
- A dla ciebie będzie lepiej, jeśli znajdziesz się daleko stąd. - Chwycił mnie za
ramiona i wywlókł z wanny. - Idziemy.
Nie chciałam. No dobra, chciałam, ale sądziłam, że nie powinnam. Nie
chciałam zostawić Heather. Nie wiedziałam, co ją dokładnie spotkało, ale cokolwiek
to było, wprawiło ją w taki stan, że chyba zapomniała, jak się nazywa. Nie mogłam
jej teraz zostawić z obcym facetem, tym bardziej że ten, kto ją tak urządził, też
pewnie był obcym facetem.
Albo raczej było ich kilku, bo mówiła „oni”.
Z drugiej strony nie bardzo mi się uśmiechało zostać tutaj z Heather.
Na szczęście Rob zadecydował za mnie. Czasami apodyktyczny chłopak
bardzo się przydaje.
- Jedź po naszych śladach - powiedział, ciągnąc mnie po schodach i
wypychając na dwór. - Koleiny w sosnowych igłach. Widzisz? Jedź po nich do drogi,
potem skręć w lewo. Rozumiesz? I nie zatrzymuj się. Nie zatrzymuj się pod żadnym
pozorem. Kiedy znajdziesz policjanta, powiedz mu, żeby jechał starą drogą do
kamieniołomów. Jasne? Drogą do kamieniołomów. To miejscowy, będzie wiedział.
Wsadził mi kask na głowę, więc nie było sensu odpowiadać. Wdrapałam się
na indianę. Ledwo dosięgałam podpórek na nogi. Usiłowałam dać mu do
zrozumienia, jak mi ten plan nie odpowiada, ale Rob mnie nie słuchał. Uruchomił
silnik.
- Nie zatrzymuj się! - krzyknął, kiedy udało mu się zapalić. - Nie daj się
zatrzymać nikomu, kto nie będzie w mundurze, jasne?
- Ale Rob! - Przekrzykiwałam hałas silnika, który nie był zresztą taki głośny,
bo Rob bardzo dba o motocykl. - Nigdy nie jechałam sama na motocyklu. Nie
potrafię.
- Będzie dobrze - odparł.
- Właściwie to jeszcze nie mam prawa jazdy... - Nie przejmuj się. Po prostu
jedź.
Przytrzymywał hamulec, a teraz go zwolnił i motocykl skoczył do przodu.
Serce zabiło mi gwałtownie. Jestem dość niska i musiałam się praktycznie położyć na
motocyklu, żeby dosięgnąć kierownicy... ale udało się. Wszystko będzie dobrze...
przynajmniej do chwili, kiedy będę chciała zahamować. W żaden sposób nie dałabym
rady postawić nóg na ziemi, trzymając jednocześnie motocykl, ważący ponad trzysta
kilo, w pozycji pionowej.
Cóż, do jednej wskazówki Roba musiałam się zastosować. Naprawdę nie
mogłam się zatrzymać, i to nie dlatego, że jakieś zbiry czaiły się w ciemności, tylko
dlatego, że gdybym to zrobiła, w życiu nie ruszyłabym dalej.
Więc jechałam, chybocząc się na boki, przez las, usiłując nie zgubić drogi. To
nie było takie najgorsze - reflektor dawał dość silne światło. Tylko prowadzenie
przysparzało dużo więcej trudności, niż się spodziewałam. Ręce bolały mnie z
wysiłku od wymijania wyłaniających się z ciemności drzew.
Zawsze o tym marzyłaś, powiedziałam sobie. Własny motocykl, powiew
wiatru na twarzy, szybka jazda...
Tak, tylko, kiedy jedziesz przez las w środku nocy, w poszukiwaniu gliniarza,
na motocyklu swojego chłopaka, który to motocykl stanowi wyzwanie, jakiemu
ciężko sprostać, w ogóle nie da się szybko jechać.
Najbardziej bałam się nie, że jakiś bandzior wyskoczy nagle zza drzewa,
położy łapy na kierownicy i wywali mnie na ziemię. Najbardziej bałam się, że silnik
zgaśnie, bo jechałam za wolno.
Zwiększyłam odrobinę prędkość i stwierdziłam, że teraz dużo łatwiej
motocyklem manewrować. Starałam się nie zwracać tyle uwagi na drzewa, ale skupić
się raczej na wolnych przestrzeniach między nimi. To brzmi dziwnie, ale
poskutkowało. Trochę tak jakbym się odwołała do Mocy czy czegoś takiego. Niech
Moc będzie z tobą, Jess, powiedziałam do siebie. A potem, głosem Obi - Wan
Kenobiego dodałam jeszcze: „Zaufaj swoim odczuciom, Jess. Poznaj las. Poczuj las.
Bądź lasem...”
Uch, nienawidzę lasu.
Zaraz potem wyskoczyłam spomiędzy drzew i prześliznęłam się po nasypie
koło szosy. Przeżyłam moment paniki, miałam wrażenie, że się przewrócę...
Ale wysunęłam stopę i zatrzymałam się w ostatniej chwili. Nie wiem, jakim
cudem zdołałam postawić motor i ruszyć dalej. Wszystko razem nie trwało dłużej niż
sekundę, ale mnie się wydawało, że godzinę. Serce waliło mi głośniej niż silnik
motocykla.
Teraz, kiedy znalazłam się na prostej drodze, mogłam sobie pozwolić na
naprawdę szybką jazdę i tylko patrzyłam, jak strzałka szybkościomierza przesuwa się
z dwudziestki na trzydziestkę, czterdziestkę, pięćdziesiątkę...
Nagle zamajaczył przede mną samochód patrolowy; gliniarz siedział w
środku, sącząc kawę. Ledwie słyszalny dźwięk radia dolatywał przez uchylone okno
po stronie kierowcy.
Właśnie od tej strony oparłam motor, żeby się nie przewrócił. - Proszę pana -
zaczęłam. Nie musiałam się specjalnie wypłać, żeby zwrócić jego uwagę. Kiedy ktoś
zatrzymuje motocykl i opiera go o twój samochód, nie da się tego nie zauważyć. -
Tak? - Chłopak był młody, miał jakieś dwadzieścia dwa, trzy lata i trądzik. - O co
chodzi?
- Heather Montrose - powiedziałam. - Znaleźliśmy ją w domu w bok od tej
szosy, przy starej drodze do kamieniołomów, tej, której się już nie używa. Trzeba
wezwać karetkę, jest poważnie ranna.
Chłopak patrzył na mnie przez dłuższą chwilę, jakby się zastanawiał, czy go
nie nabieram. Miałam na głowie kask, więc chyba niewiele wyczytał z mojej twarzy.
Musiał jednak uznać, nie kłamię, bo powiedział przez radio, że potrzebuje wsparcia, a
także karetki pogotowia i sanitariuszy. Potem spojrzał na mnie i powiedział: -
Jedziemy.
Okazało się, że gliniarze wiedzieli już o tym domu. Przeszukali go, jak
powiedział Mullins - ten policjant - już dwa razy, zaraz potem, jak zameldowano
zniknięcie Heather, i drugi raz po zapadnięciu nocy. Nic podejrzanego nie znaleźli...
pomijając niezliczone puste butelki po piwie i zużyte prezerwatywy, i Funkcjonariusz
Mullins poprowadził mnie w stronę rzadko uczęszczanej drogi gruntowej. Była o
niebo lepsza niż ta w lesie, nie trzeba było wymijać drzew. Ciekawe, dlaczego mój
psychiczny radar nie dał mi znać o tej drodze. Może dlatego, że była dłuższa. Jazda
zajęła nam całe piętnaście minut. Przez las przedzierałam się tylko dziesięć minut.
Sprawdziłam na zegarku Roba.
Mullins zatrzymał się koło domu, a potem, przez radio, opisał, gdzie się
znajduje. Zgasił silnik, nie wyłączając świateł, i wysiadł, a ja oparłam ostrożnie motor
o bok samochodu, wyłączyłam silnik i zsunęłam się na ziemię.
- Jest tam - powiedziałam, wskazując ręką. - Na piętrze.
Policjant skinął głową, ale wyglądał na przestraszonego. Naprawdę
przestraszonego.
- Jacyś ludzie ją napadli - powiedziałam. - Boi się, że wrócą. Ona...
Rob wyszedł na ganek. Policjant bał się chyba bardziej, niż sądziłam, bo
natychmiast wyciągnął rewolwer, przyklęknął na jedno kolano i celując w Roba,
wrzasnął:
- Stój!
Rob podniósł ręce do góry i z lekko znudzoną miną zamarł w miejscu.
Czy mogę zauważyć, że Rob Wilkins jest jedyną ze znanych mi osób, która
fakt, że policjant celuje do niej z broni palnej, uważa za nudny?
- Człowieku! - pisnęłam do Mullinsa przez ściśnięte gardło. - To mój chłopak!
To... dobry chłopak!
Policjant opuścił broń.
- Och - powiedział zmieszany. - Bardzo przepraszam.
- W porządku. - Rob opuścił ręce. - Czy ma pan koc i zestaw pierwszej
pomocy? Jej jest ciągle zimno.
Policjant kiwnął głową i pobiegł na tył samochodu. Ściągnęłam kask i
podeszłam do Roba.
- Powiedziała coś? - zapytałam.
- Ani słowa - odparł Rob. - W kółko powtarza, że oni wrócą i wszyscy tego
pożałujemy.
- Tak? - powiedziałam, przygładzając ręką wilgotne włosy, (w kasku jest
strasznie gorąco). - Nie za wesoło.
Poprowadziłam policjanta na górę zrujnowanymi schodami i stwierdziłam, że
jeśli chodzi o udzielanie pierwszej pomocy, był równie bezużyteczny jak ja czy Rob.
Mogliśmy ją tylko ciepło okryć i w miarę wygodnie ułożyć, dopóki nie zjawią się
zawodowcy.
Nie czekaliśmy długo. Miałam wrażenie, że jak tylko wlazłam do wanny,
przed domem rozległo się wycie syren. W chwilę później czerwone światło musnęło
ściany wewnątrz, jak na imprezie. Mullins wyszedł na dwór, żeby wskazać
pielęgniarzom drogę.
- Słyszysz, Heather? - zapytałam, kładąc dłoń na jej niezłamanej ręce. - To
policja. Teraz już będzie dobrze.
Heather tylko, jęknęła. Nie wierzyła mi. Chyba nie wierzyła, że kiedyś jeszcze
będzie dobrze.
Może miała rację. Tak pomyślałam, kiedy razem z Robem, wygonieni przez
sanitariuszy, którzy potrzebowali jak najwięcej miejsca, żeby zająć się Heather,
zeszliśmy na ganek. Nie, nie było dobrze. I na pewno nieprędko będzie.
W naszą stronę, z wyciągniętymi odznakami, zmierzali agenci specjalni
Johnson i Smith.
- Jessico - odezwał się agent specjalny Johnson. - Panie Wilkins. Czy zechcą
państwo udać się z nami?
- Mówiłam wam już - powtórzyłam po raz trzydziesty. - Szukaliśmy jakiegoś
fajnego miejsca do całowania. Agentka specjalna Smith uśmiechnęła się. Była bardzo
ładna, nawet, jeśli zrywano ją z łóżka w środku nocy. W jej uszach tkwiły maleńkie
perłowe kolczyki, świeżo wyprasowana błękitna bluzka oraz czarne spodnie
wyglądały naprawdę elegancko. Z jasnymi włosami i małym, zadartym noskiem
wyglądała raczej na stewardesę albo nawet agentkę nieruchomości.
No, jeśli nie brać pod uwagę glocka 9 mm w kaburze u boku. - Jess, Rob
powiedział nam już, że to nieprawda.
- Taak - zgodziłam się. - Naturalnie, że tak powiedział, przecież jest
dżentelmenem i w ogóle. Ale proszę mi wierzyć, tak właśnie było. Weszliśmy tam,
żeby się całować i znaleźliśmy Heather. To wszystko.
- Rozumiem. - Agentka specjalna Smith popatrzyła na parujący kubek kawy,
który trzymała w dłoniach. Mnie też proponowali, ale odmówiłam. Od kofeiny się
wolniej rośnie, a ja przez moje przeklęte geny, rosłam już i tak wystarczająco powoli.
- A czy zawsze wyjeżdżacie z Robem dwadzieścia kilometrów za miasto, żeby
się całować?
- Och, tak - zapewniłam. - To bardziej podniecające.
- Rozumiem - powiedziała agentka specjalna Smith. - Mimo że Rob ma klucze
od warsztatu wujka? Przecież tam jest zdecydowanie bliżej i o niebo czyściej niż w
tym domu przy drodze do kamieniołomów... Nadal oczekujesz, że ci uwierzę?
- Tak. - Nie kryłam oburzenia. - Nie możemy się całować w warsztacie wujka.
Jeszcze by nas nakrył i Rob straciłby pracę.
Agentka specjalna Smith wsparła łokieć na stole i oparła głowę na dłoni.
- Jessico - powiedziała zmęczonym głosem. - Nie chciałaś jechać do letniego
domku swojej najlepszej przyjaciółki, ponieważ dowiedziałaś się, że tam nie ma
kablówki. Mam uwierzyć, że weszłabyś do takiego domu jak ten przy drodze do
kamieniołomów, gdyby nie absolutna konieczność?
Zaskoczona, zmrużyłam oczy.
- Ejże - powiedziałam. - Skąd wiesz o tej kablówce?
- Reprezentujemy Federalne Biuro Śledcze, Jess. Wiemy wszystko.
Okropność. Ciekawa byłam, czy wiedzą o tym, że pani Hankey ma zamiar
mnie pozwać. Uznałam, że pewnie wiedzą.
- No cóż - powiedziałam. - W porządku. Przyznaję, że tam są trochę
spartańskie warunki. Ale...
- Spartańskie warunki? - Agentka specjalna Smith wyprostowała się
raptownie. - Wybacz, Jessico, ale wydaje mi się, że znam cię dość dobrze. Obawiam
się, że gdyby jakiś chłopak zabrał cię do tego domu w celach intymnych, mielibyśmy
do czynienia z morderstwem pierwszego stopnia. Z chłopakiem w charakterze trupa.
Usiłowałam grać urażoną taką oceną mojej osobowości, ale fakt, Jill miała rację. Nie
pojmowałam, jak dziewczyna może pozwolić, żeby chłopak zabrał ją w takie miejsce.
To już lepiej samochodzie niż w tym obrzydliwym bajzlu. Bajzel? Gniazdo szczurów.
Wcale się nie upieram, że jeśli dziewczyna zamierza stracić dziewictwo, ma to
zrobić w satynowej pościeli. Nie jestem aż pruderyjna. Ale jakaś pościel powinna
być. Czysta pościel. Żadnych pozostałości na podłodze po poprzednich randkach, i
puste butelki po piwie należy odstawiać do zakładu przetwarzania, zanim się nawet
pomyśli o...
- Czy możemy już nie wracać do tej żałosnej historyjki? - zapytała agentka
specjalna Smith. - My wiemy swoje, Jessico. Dlaczego nie chcesz się przyznać?
Wiedziałaś, że Heather jest w środku i dlatego poszliście tam z Robem. -
Przysięgam...
- Przyznaj, Jessico - ciągnęła Jill. - Miałaś wizję i wiedziałaś, gdzie Heather
szukać, prawda?
- Nieprawda - oświadczyłam. - Zapytajcie Roba. Poszliśmy tam, żeby... -
Zapytaliśmy Roba - powiedziała agentka specjalna Smith.
- Powiedział, że pojechaliście do kamieniołomów, żeby szukać Heather i
przypadkiem natknęliście się na ten dom.
- Dokładnie tak było - powiedziałam, dumna, że Rob wymyślił taką znakomitą
historyjkę. Dużo lepszą niż moja o całowaniu się. Chociaż oczywiście wolałabym,
żeby moja opowieść była prawdziwa.
- Jessico, mam szczerą nadzieję, ze względu na twoje dobro, że to nieprawda.
Fakt, że oboje zupełnie przypadkiem natykacie się na ofiarę porwania, wydaje nam
się... no cóż, co najmniej troszeczkę podejrzany.
Miałam już naprawdę dość. Od dwóch godzin trzymali nas na komisariacie i
przesłuchiwali.
Zbliżał się świt. Miałam serdecznie, naprawdę serdecznie dość tych pytań. Ale
myślałam jeszcze całkiem jasno i złapałam aluzję.
- Co masz na myśli, mówiąc „podejrzany” - zapytałam. - Coś sugerujesz?
Agentka specjalna Smith spojrzała na mnie pięknymi, niebieskimi oczami.
- Ach, rozumiem - roześmiałam się, chociaż nie widziałam w tym nic
śmiesznego. - Myślicie, że to my? Rob i ja? Podejrzewacie, że to my porwaliśmy
Heather, pobiliśmy ją i zostawiliśmy w wannie, żeby umarła?
- Nie - odparła agentka specjalna Smith. - Pan Wilkins pracował w warsztacie
u wujka, kiedy Heather zniknęła. Mamy pół tuzina świadków, którzy to potwierdzą.
A ty, naturalnie, byłaś z panem Leskowskim. I mamy ludzi, którzy widzieli was
razem.
Szczęka mi opadła.
- O mój Boże - powiedziałam. - Sprawdziliście, czy mam alibi? Nie
obudziliście chyba pani Wilkins, co? Powiedz mi, że nie zadzwoniliście do mamy
Roba i nie obudziliście jej. Jill, jak mogłaś? Boże, taki wstyd!
- Szczerze mówiąc, Jessico - stwierdziła agentka specjalna Smith - twoje
zmieszanie nic mnie nie obchodzi. Chcę tylko poznać prawdę. Skąd wiedziałaś, że
Heather Montrose jest w tym domu? Policja przeszukała go dwa razy. Niczego nie
znaleźli. Więc skąd wiedziałaś, że tam trzeba szukać?
Popatrzyłam na nią wściekła. To żadna frajda, kiedy federalni włóczą się za
tobą, czytają twoje listy, podsłuchują telefony w ogóle. Ale kiedy budzą twoją
przyszłą teściową w środku nocy, żeby zadawać jej głupie pytania o kolację, na którą
zaprosił cię chłopak nie będący jej synem - o, tego już za wiele.
- W porządku - powiedziałam, krzyżując ręce na piersi. - Chcę adwokata.
W tym momencie otworzyły się drzwi i do pokoju przesłuchań - agentka
specjalna Smith nazwała go pokojem konferencyjnym, ale ja i tak wiedziałam -
wszedł jej partner.
- Witaj ponownie, Jessico - powiedział, siadając na krześle obok. - Po co ci
adwokat? Nie zrobiłaś nic złego, prawda?
- Jestem niepełnoletnia - oświadczyłam. - Jesteście zobowiązani
przesłuchiwać mnie w obecności rodzica albo opiekuna. Agent specjalny Johnson
westchnął i położył na stole segregator.
- Wezwaliśmy już twoich rodziców. Czekają na dole.
O mało nie rąbnęłam głową w ścianę. To było niewiarygodne.
- Powiedzieliście moim rodzicom?
- Jak sama zauważyłaś - potwierdził agent specjalny Johnson - jesteśmy
zobowiązani przesłuchiwać cię w obecności...
- Chciałam się tylko odegrać! - wrzasnęłam. - Nie mogę uwierzyć, że ich
wezwaliście. Wiecie, na co mnie narażacie? Przecież wyszłam z domu w głuchą noc.
- Zgadza się - stwierdził agent specjalny Johnson. - Ponówmy o tym przez
chwilę, dobrze? Dlaczego wymknęłaś się z domu? Czy to nie było przypadkiem
związane z jedną z twoich wizji? To mi się nie mieściło w głowie. Nic a nic. Oto Rob
i ja dokonaliśmy czegoś wspaniałego - uratowaliśmy dziewczynie życie. Co prawda
Heather miała tylko złamaną rękę i żebro, mnóstwo wielkich sińców, ale gdybyśmy
jej nie znaleźli, umarłaby do rana na skutek szoku. Tak powiedzieli sanitariusze. A ci
tutaj nic tylko próbują z nas wyciągnąć, skąd wiedzieliśmy, gdzie jej szukać. To było
nie w porządku. Powinni nas uczcić jak bohaterów, a nie traktować jak przestępców.
- Powiedziałam wam już. Straciłam mój niezwykły dar percepcji
pozazmysłowej, jasne?
- Doprawdy? - Agent specjalny otworzył segregator. - A więc to nie ty
dzwoniłaś wczoraj rano do 1 - 800 - Jeśli - Widziałeś - Zadzwoń, z informacją, gdzie
mogą znaleźć Courtney Hwang?
- Nigdy o niej nie słyszałam.
- Courtney znaleziono w San Francisco. Porwano ją z jej domu w Brooklynie
cztery lata temu. Rodzice stracili nadzieję, że jeszcze kiedykolwiek zobaczą córkę.
- Czy mogę już iść do domu? - zapytałam.
Telefon do 1 - 800 - Jeśli - Widziałeś - Zadzwoń wykonano koło ósmej rano,
wczoraj, z automatu Dunkin Donuts przy tej ulicy, gdzie znajduje się warsztat wuja
pana Wilkinsa. A ty oczywiście nic nie wiesz na ten temat?
- Straciłam zdolności parapsychiczne - powiedziałam. - Nie pamiętacie?
Podawali w wiadomościach.
- Owszem, Jessico - odparł agent specjalny Johnson. - Zdajemy sobie sprawę,
że złożyłaś prasie takie oświadczenie. Zdajemy sobie również sprawę, że twój brat,
Douglas, przeżywał wówczas, powiedzmy, pewne nasilenie objawów schizofrenii, na
którą cierpi, co wiązało się ze stałą i natrętną obecnością dziennikarzy pod twoim
domem...
- Nie tylko dziennikarzy - powiedziałam zdenerwowana. - Wy też mieliście w
tym swój drobny udział, może nie?
- Z żalem przyznaję, że to prawda - zgodził się agent specjalny Johnson.
Jessico, pozwól, że cię o coś zapytam. Czy wiesz, co to jest charakterystyka?
- Oczywiście, że wiem. Policjanci używają tego, żeby aresztować ludzi, którzy
pasują do określonego typu.
- Tak - powiedział agent specjalny Johnson - rzeczywiście, ale o to dokładnie
mi chodziło. Chodziło mi o opracowanie dali, które składają się na szczegółowe typy
charakterologiczne.
- Czy to nie jest właśnie to, o czym przed chwilą mówiłam?
- Nie.
Agent specjalny Johnson nie odznaczał się szczególnym po - czuciem humoru.
Niewykluczone, że Allan Johnson był najnudniejszym człowiekiem na naszej
planecie. Wszystko, co się z nim wiązało, było nudne. Nudne były jego mysie włosy z
przedziałkiem po prawej stronie. Nudne były okulary w staromodnej metalowej
oprawce. Nudne były jego nieodmiennie szare garnitury, nawet jego krawaty, zwykle
blado niebieskie lub żółte, bez wzorów były nudne. Był żonaty, i to było w nim chyba
najnudniejsze.
- Otóż - ciągnął agent specjalny Johnson - charakterystyka oby mogącej
popełnić zbrodnie, z którymi mieliśmy do czynienia w tym tygodniu - to jest
uduszenie Amber Mackey oraz rwanie Heather Montrose - wygląda mniej więcej tak:
Jest to prawdopodobnie biały, heteroseksualny mężczyzna w wieku około dwudziestu
lat. Jest inteligentny, być może w wysokim stopniu, jednak nie jest zdolny do
odczuwania empatii wobec rówieśników ani też wobec nikogo w ogóle. Podczas gdy
rodzinie i przyjaciołom może wydawać się normalnym, nawet dobrze
funkcjonującym członkiem społeczeństwa, cierpi na bardzo poważne zaburzenia. Nie
można wykluczyć paranoi. Stwierdzono, że zabójcy tego typu działają niekiedy pod
wpływem wewnętrznych głosów kierujących ich postępowaniem...
Wtedy do mnie dotarło. Słuchałam jego gadaniny, myśląc sobie: mm, biały,
heteroseksualny mężczyzna, dwudziestoletni, wygląda na Marka Leskowskiego,
wysoce inteligentny, niezdolny do odczuwania empatii, taak, to mógłby być on. Jest
futbolistą , ale przecież rozgrywającym, a to wymaga pewnej inteligencji. No i to jego
nieliczenie się z tym, że coś się może nie udać...
Tyle że on był ze mną, kiedy porwano Heather. Lekarze orzekli, że doznała
tych wszystkich obrażeń jakieś sześć godzin wcześniej, czyli napastnik - kimkolwiek
był - zaatakował ją koło ósmej wieczorem... A Mark był ze mną o ósmej...
Wyprostowałam się na krześle.
- Ejże - powiedziałam. - Chwileczkę...
- Tak? - Agent specjalny Johnson spojrzał na mnie wyczekująco. - Coś cię
niepokoi, Jessico?
- Chyba sobie żarty robicie - powiedziałam. - Nie próbujecie na poważnie
wrobić w to mojego brata?
Jill zamyśliła się.
- A skąd ci przyszło do głowy, Jess, że próbujemy zrobić coś takiego?
Szczęka mi opadła.
- Myślicie, że jestem głupia, czy co? On przed chwilą powiedział.
- Nie mam pojęcia, co mogło cię skłonić do wyciągnięcia wniosku, że
podejrzewamy Douglasa, - Jessico - powiedział agent specjalny Johnson. Chyba że
wiesz coś, czego my nie wiemy.
- Tak - wtrąciła agentka specjalna Smith. - Czy to Douglas powiedział ci,
Jessico, gdzie znaleźć Heather? Czy stąd wiedziałaś, że trzeba zajrzeć do domu przy
drodze?
- Och! - Podniosłam się gwałtownie, aż krzesło przechyliło się do tyłu. -
Koniec. Dość tego. Koniec rozmowy Wychodzę stąd.
- Dlaczego się złościsz, Jessico? - zapytał agent specjalny Johnson, nie
ruszając się z miejsca. - - Czyżby dlatego, że przypadkiem mamy rację?
- Nie wrobicie w to Douglasa - warknęłam. - Zapytajcie Heather. No, dalej.
Powie wam, że to nie Douglas.
- Heather Montrose nie widziała napastników - powiedział spokojnie agent
specjalny Johnson. - Zarzucono jej coś na głowę, a potem zamknięto w ciasnym
pomieszczeniu - prawdopodobnie w bagażniku samochodu. Kiedy ją stamtąd
uwolniono, zobaczyła kilka osób, wszystkie w maskach. Usiłowała uciec, ale
wyperswadowano jej to wyjątkowo dobitnie. Twierdzi, że głosy wydawały się jakby
znajome. Niewiele więcej była w stanie powiedzieć.
Przełknęłam ślinę. Biedna Heather. Jednak, jako siostra, musiałam działać.
- To nie był Douglas - oświadczyłam zdecydowanie. - On nie ma żadnych
przyjaciół. I z pewnością nigdy nie miał żadnej laski.
- Cóż, nietrudno będzie dowieść, że nie ma z tym nic wspólnego - powiedziała
agentka specjalna Smith. - Przypuszczam, że cały czas był w swoim pokoju jak
zwykle. Zgadza się, Jessico?
Patrzyłam na nich szeroko otwartymi oczami. Wiedzieli, nie mam pojęcia
skąd, ale wiedzieli. Wiedzieli, że Douglasa nie było w domu, kiedy Heather zniknęła.
Wiedzieli też, że nie mam pojęcia, co on wtedy robił. O mało nie pękłam ze
złości.
- Jeśli wam się zdaje, że zdołacie wpakować w to Douglasa, możecie raz na
zawsze pożegnać się z nadzieją, że pewnego dnia będę dla was pracować.
- O czym ty mówisz, Jessico? - zapytał agent specjalny Johnson. - Czyżbyś
nadal posiadała zdolność percepcji poza - zmysłowej? - Skąd wiedziałaś, gdzie
szukać Heather Montrose, Jessico? naciskała agentka specjalna Smith.
Podeszłam do drzwi, - Trzymajcie się z daleka od Douglasa. Mówię poważnie,
zbliżcie się do mojego brata, choćby po to, żeby na niego popatrzeć, a przeprowadzę
się na Kubę i powiem Fidelowi Castro wszystko, co będzie chciał wiedzieć o waszych
tajnych agencji, którzy tam działają.
Gwałtownym ruchem otworzyłam drzwi i wymaszerowałam No cóż, nie mogli
mnie zatrzymać. Nie zostałam aresztowana. To mnie przerastało. Wiedziałam, że rząd
Stanów Zjednoczonych chciałby mnie umieścić na liście swoich pracowników, ale
zniżać się do czegoś takiego? Sugerować, że wrobią mojego brata w zbrodnię, której
z pewnością nie popełnił... To było podłe. George Washington spaliłby się ze wstydu,
gdyby o tym usłyszał.
Nadal byłam tak wściekła, że omal nie przedefilowałam przez poczekalnię i na
zewnątrz, na ulicę. Miałam przyćmiony wzrok.
Może to dlatego, że tak krótko spałam. W każdym razie przeszłam przed
biurkiem dyżurnego, nie zwracając uwagi na Roba ani na rodziców.
- Jessico!
Krzyk matki wyrwał mnie z transu. No, również fakt, że zarzuciła mi ręce na
szyję.
- Jessico, wszystko w porządku?
Uwięziona w żelaznym uścisku matki, który w tym wypadku stanowił wyraz
najserdeczniejszych uczuć, obserwowałam, jak Rob podnosi się powoli z ławki.
- Co się stało? - dopytywała się mama. - Dlaczego tak długo cię trzymali?
Mówili coś o odnalezieniu tej dziewczyny, drugiej cheerleaderki. Co tu się właściwie
dzieje? I co robiłaś poza domem o tak późnej porze?
Rob, w drugim końcu pokoju, uśmiechnął się, widząc, jak przewracam oczami
za plecami matki. Potem powiedział bezgłośnie: „Zadzwoń do mnie”.
Potem - bardzo dyskretnie - wyszedł.
Chyba jednak nie dość dyskretnie, bo mój tata zapytał:
- Co to za chłopak? Ten, który przed chwilą wyszedł?
- Nikt, tato. Jakiś chłopak. Chodźmy już do domu, dobrze? Jestem strasznie
zmęczona.
- Co to znaczy: jakiś chłopak? To nawet nie jest ten sam Chłopak, z którym
byłaś poprzednio. Z iloma chłopcami ty się spotykasz, Jessico? co robiliście razem w
środku nocy?
- Tato - powiedziałam, ujmując go pod rękę i próbując wybuchnąć z
komisariatu. - Wszystko wyjaśnię w samochodzie.
Chodźmy stąd.
- A co z naszymi zasadami? - zapytał ojciec. - Jakimi zasadami?
- Zasadami, zgodnie, z którymi nie powinnaś widywać się chłopcami, zanim
ich nam - mamie i mnie - nie przedstawisz.
- Jakie zasady? - zdziwiłam się. - Nikt mi o tym dotąd nie przypomniał. - Cóż,
bo do tej pory nie było takiej potrzeby - powiedział tata. - Pamiętaj jednak, że teraz
będą cię obowiązywały pewne zasady. Zwłaszcza jeśli ci chłopcy sądzą, że to całkiem
w po - rządku, żebyś wymykała się z domu w nocy na randkę... - Joe - szepnęła mama
przestraszona, rozglądając się po pustym pomieszczeniu. - Nie tak głośno. - Będę
mówił tak głośno, jak mi się podoba - oświadczył tata. - Płacę podatki, no nie? Ten
budynek postawiono za moje pieniądze. A teraz chcę coś wyjaśnić, Toni. Chcę
wiedzieć, kim jest chłopak, dla którego nasza córka wymyka się z domu w nocy.
- Boże - powiedziałam. - To Rob Wilkins. - Cieszyłam się niewymownie, że
Rob tego nie słyszy. - Syn pani Wilkins. W porządku? Teraz możemy stąd wyjść?
- Pani Wilkins? - zdumiał się tata. - Masz na myśli Mary, ową kelnerkę w
Mastrianim?
- Tak - powiedziałam. - Teraz...
- Ale on jest dla ciebie za stary - stwierdziła mama. - Już kończył szkołę. Czy
on już skończył szkołę, Joe?
- Tak mi się wydaje - odparł tata. Zupełnie stracił zainteresowanie tematem,
odkąd się dowiedział, że zatrudnia mamę Roba. - On pracuje w garażu, tak, przy
Pike's Creek Road?
- W garażu? - Mama niemal krzyknęła. - O mój Boże... Zrozumiałam, że to
będzie długa jazda.
- Lepiej - powiedział mój ojciec - żeby chodziło o coś w związku z tą
percepcją pozazmysłową, moja panno, bo...
I jeszcze dłuższy dzień.
Do szkoły poszłam dopiero na czwartą lekcję. Kiedy już wyjaśniłam rodzicom
sprawę z Heather, pozwolili mi pospać dłużej. Chociaż nie można powiedzieć, żeby
humory im się poprawiły, zwłaszcza mamie. Nie życzyła sobie dla swojej córki
chłopaka, który nawet nie myślał o college'u.
Co do taty.. zachował się całkiem w porządku. Powiedział tylko:
- Daj spokój, Toni. To miły chłopak. A mama na to:
- Skąd możesz wiedzieć. Nigdy z nim nie rozmawiałeś.
- Owszem, ale znam Mary - odparł. - A teraz idź się trochę przespać, Jessico.
Więc poszłam. Ale nie udało mi się zasnąć. Choć wylegiwałam się w łóżku od
piątej rano do mniej więcej wpół do jedenastej. Nie mogłam pozbyć się myśli o
Heather i o tym domu. Tym strasznym, okropnym domu.
Och, a także o tym, co mi powiedział agent specjalny Johnson. To znaczy o
Douglasie.
Głosy Douglasa mówią mu, żeby popełnił samobójstwo, nie zabijał innych
ludzi.
Więc sugestie agenta specjalnego Johnsona nie miały najnudniejszego sensu.
Ani deczka.
Poza tym Douglas nie prowadzi samochodu. Kiedyś miał prawo jazdy i auto,
fakt.
Jednak od dnia, kiedy nas wezwali - zeszłej zimy, kiedy Douglas miał
pierwszy „epizod” - i pojechaliśmy po niego do colleg'u, a Mike prowadził z
powrotem - samochód, zimny i martwy, tkwi w garażu. Nawet Mike nim nie jeździ.
Mike, który oddałby niemal wszystko za własny samochód. Ale sam sobie winien - na
koniec szkoły zażyczył sobie komputer. Głupi, bo na wóz mógłby wabić Claire
Lippman i zabrać ją na randkę do kamieniołomów, Tak więc nawet Mike nie ruszyłby
tego samochodu. To był wóz Douglasa. I pewnego dnia Douglas miał znowu nim
pojechać.
Ale jak dotąd tego nie zrobił. Nie miałam co do tego wątpliwości, bo kiedy
mama powiedziała, że podrzuci mnie do szkoły, sprawdziłam opony samochodu
Douglasa. Gdyby się wyprawiał do domu przy kamieniołomach, na oponach byłby
piach.
A nie było. Opony w samochodzie Douglasa były czyste jak łza. To nie
znaczy, że uwierzyłam agentowi specjalnemu Johnsonowi. Gadał te bzdury o
Douglasie, żeby się przekonać, czy przypadkiem nie znam prawdziwego mordercy i z
jakiegoś dziwacznego powodu go nie ukrywam.
Dotarłam na zajęcia orkiestry w połowie przesłuchania instrumentów
smyczkowych. Akurat grała Ruth, kiedy weszłam z usprawiedliwieniem spóźnienia
na kartce. Nie zauważyła lnie, pochłonięta grą. Wybrała sonatę, której się nauczyła na
bozie. Wiedziałam, że będzie miała pierwsze krzesło. Ruth zawsze zdobywa pierwsze
miejsce.
Kiedy skończyła, pan Vine powiedział: „Świetnie, Ruth” i zawołał następną
wiolonczelistkę. W naszej orkiestrze były tylko trzy wiolonczelistki, więc
konkurencja nie należała do szczególnie zaciętych. Trzeba było jednak siedzieć tam i
słuchać, jak ludzie ubiegają się o swoje miejsca. To było okropnie nudne. Zwłaszcza
skrzypce. Piętnastu skrzypków i skrzypaczek grało ten sam utwór.
- Cześć - szepnęłam, udając, że szukam czegoś w plecaku.
- Cześć - odszepnęła Ruth, chowając wiolonczelę do futerału. - Gdzie byłaś?
Co się dzieje? - Wszyscy mówią, że uratowałaś Heather Montrose od śmierci.
- Owszem - stwierdziłam skromnie. - Zgadza się.
- Dlaczego zawsze dowiaduję się o wszystkim ostatnia? No więc gdzie ona
była?
- W tym wstrętnym starym domu przy drodze do kamieniołomów - szepnęłam.
- Przy drodze, której już nikt dzisiaj nie używa.
- A po co tam polazła?
- Wiesz, nie znalazła się tam całkiem z własnej woli - wyjaśniłam i
opowiedziałam wszystko po kolei.
- Rany - mruknęła Ruth, kiedy doszłam do końca. - Wyjdzie z tego?
- Nie wiem. Nikt nie jest w stanie tego przewidzieć. Ale...
- Przepraszam. Czy nie możecie ciszej? Przeszkadzacie wszystkim
pozostałym.
Podniosłyśmy wzrok. Karen Sue Hankey rzucała nam gniewne spojrzenie.
Tyle że pod gniewnym spojrzeniem rozciągał się szeroki pas gazy
zakrywającej nos i przylepionej plastrem do policzków.
Wybuchnęłam śmiechem. No cóż, nie mogłam się powstrzymać.
- Śmiej się, śmiej, Jess - powiedziała Karen Sue. - Zobaczymy, kto się będzie
śmiał w sądzie.
Karen Sue - wykrztusiłam, chichocząc. - Po co ci ta gaza? Wyglądasz
śmiesznie.
- Doznałam kontuzji narządu powonienia - oznajmiła Karen Sue wyniośle. -
Możecie przeczytać oświadczenie lekarskie. - Kontuzja narządu... - parsknęła Ruth. -
Czyli po prostu masz rozkwaszony nos.
- Ryzyko infekcji - poinformowała nas Karen Sue - jest niezmiernie wysokie.
To mnie dobiło. Śmiałam się tak, że o mało nie dostałam konwulsji. Pan Vine
w końcu zwrócił na nas uwagę i powiedział ostrzegawczo:
- Dziewczynki!
Oczy Karen Sue zamigotały groźnie ponad brzegiem bandaża, ale nie
odezwała się ani słowem. Nie wtedy.
Gdy rozległ się wreszcie dzwonek na lunch, wyniosłyśmy się stamtąd z Ruth
czym prędzej. Chciałyśmy pogadać o Heather.
- A więc powiedziała „oni” - powtórzyła Ruth, kiedy pochylałyśmy się obie
przy stole nad taco. Dobra, ja się pochylałam nad taco. Ruth dołożyła do swojego
kupę sałaty i polała to jeszcze beztłuszczowym sosem, uzyskując w ten sposób
sałatkę z taco. I, moim zdaniem, bałagan na talerzu. - Jesteś pewna? Powiedziała:
„Oni wrócą”?
Skinęłam głową. Z jakiegoś powodu byłam wściekle głodna. Pożerałam
trzecią porcję.
- Zdecydowanie tak - potwierdziłam, popijając coca - colą. - ”Oni”.
- Więc w wypadku Amber - stwierdziła Ruth - też możemy mieć do czynienia
z kilkoma osobami. Jeśli obie te sprawy są ze sobą powiązane. A wygląda na to, że
są.
- Zgadza się - powiedziałam. - Dobrze by było wiedzieć, kto w tym domu
urządzał imprezy. Ktoś się tam nieźle zabawiał, i to dość regularnie.
Ruth wzdrygnęła się lekko. Nie ukrywałam przed nią, oczywiście, żadnych
drastycznych szczegółów... nie wyłączając opakowań po kondomach.
- Chciałabym wiedzieć, kogo ci ludzie tam ze sobą zabierają. To znaczy,
chodzi mi o dziewczyny. Chyba że, no wiesz, uprawiają seks między sobą.
Ruth potrząsnęła głową.
- Geje doprowadziliby to miejsce do porządku. Wiesz, położyliby poduszki i
tak dalej. I nie zostawialiby po sobie żadnych śmieci.
- To prawda - przyznałam. - Ale jaka dziewczyna by się na coś takiego
zgodziła?
Rozejrzałyśmy się dookoła. Ernest Pyle jest, jak sądzę, typową szkołą średnią
na amerykańskim Środkowym Zachodzie. Chodzi do niej jeden Latynos, dwóch
Azjatów i żadnych Afro - Amerykanów. Poza tym sami biali. Różnią się między sobą
jedynie pochodzeniem społecznym i stanem posiadania.
I wokół tego, jak to zwykle, kręci się wszystko.
- Wsioki - kategorycznie stwierdziła Ruth, zerkając na siedzące przy długim
stole dziewczyny w niemodnych ciuchach.
- Nie - powiedziałam. Ruth potrząsnęła głową.
- Jess, dlaczego nie? To logiczne. Ten dom, zauważ, jest w końcu na wsi.
- Owszem - odparłam. - Ale są jeszcze butelki po piwie. Po importowanym
piwie.
- Więc?
- Więc Rob z przyjaciółmi piją tylko amerykańskie piwo. Tak mi powiedział.
Zobaczył butelki i zawołał: „Miastowi!”.
Ruth spojrzała na mnie z ukosa.
- I nie przyszło ci do głowy, że twój dziwak może kryć swoich jurnych
kolesiów?
- Rob nie jest dziwakiem. A jego przyjaciele to nie żadni durni kolesie.
Zechciej sobie przypomnieć, że to właśnie oni pomogli mi na wiosnę zwiać z bazy
wojskowej.
- Nie chcę cię obrazić, Jess - powiedziała Ruth. - Myślę jednak, że ten facet
kompletnie zawrócił ci w głowie. Nie do - dostrzegasz oczywistych...
- Oczywiste jest dla mnie to, że Rob tego nie zrobił!
- Nie sugeruję, że to on. Chcę tylko powiedzieć, że któryś z jego kolesiów...
Nagle na ławce obok mnie wylądował ogromny plecak. Pod - niosłam głowę,
powstrzymując jęk.
- Cześć, dziewczyny - rzucił Skip. - Mogę się przysiąść?
- Otóż, tak się składa - powiedziała Ruth, wydymając wargi - że akurat sobie
idziemy.
- Kłamiesz - stwierdził Skip. - Nigdy nie widziałem, żebyś nie dokończyła
sałatki.
- Kiedyś musi być ten pierwszy raz - odparła Ruth.
- Otóż - nie ustępował Skip - to, co mam do powiedzenia, zajmie najwyżej
minutę. Wiem, moje drogie, jaką wartość mają dla was cenne chwile spędzone razem
przy stole. Ale w weekend o północy jest pokaz japońskiego filmu animowanego, w
śródmieściu i chciałem się dowiedzieć, czy jesteście zainteresowane.
Ruth spojrzała na brata, jakby stracił rozum. - Ja? Pytasz, czy pójdę z tobą do
kina?
- No cóż...
Skip, po raz pierwszy, odkąd go poznałam, a to już szmat czasu, wydał mi się
zakłopotany.
- Niezupełnie. Chodziło mi o Jess. Zakrztusiłam się.
- Ojej - zaniepokoił się Skip, klepiąc mnie po plecach. - Nic ci nie jest?
- W porządku - powiedziałam, kiedy doszłam do siebie. - Eee. Posłuchaj.
Pozwolisz, że do ciebie zadzwonię w tej sprawie? To znaczy w sprawie kina? Mam w
tej chwili parę rzeczy na głowie.
- Pewnie. Znasz numer. - Skip podniósł plecak i wyszedł.
- O... mój... Boże - wykrztusiła Ruth, kiedy oddalił się na bezpieczną
odległość.
Poprosiłam, żeby się zamknęła. Nie zamknęła się jednak.
- On cię kocha. Skip się w tobie zakochał. Nie do wiary!
- Zamknij się, Ruth - powtórzyłam, wstając od stołu.
- Jessica i Skip, zakochana para - roześmiała się. Zauważyłam, jak Tisha
Murray i kilka innych cheerleaderek - wśród nich Karen Sue, która zawsze próbowała
wkręcić się w lepsze towarzystwo - wychodzi na dwór. Rozsiadły się pod masztem z
flagą, gdzie przy ładnej pogodzie wysiadywały na przerwach ze swoimi chłopakami,
poprawiając sobie opaleniznę.
- Skip jeszcze nigdy nie umówił się na randkę - powiedziała Ruth, drepcząc za
mną. - Ciekawa jestem, czy wpadnie na to, żeby nie zabierać plecaka.
Nie zwracając uwagi na Ruth, ruszyłam za Tishą na dziedziniec.
Dzień był wyjątkowo piękny - jeden z tych, kiedy siedzenie w klasie staje się
nieznośną torturą. Lato się skończyło, ale ktoś odpowiedzialny na górze widocznie
nie został o tym poinformowany. Słońce prażyło równo, przypiekając długie nogi
cheerleaderek siedzących na trawniku pod flagą oraz plecy towarzyszących im
mięśniaków. Nie widziałam nigdzie Marka. Tisha, przysłaniając oczy ręką,
rozmawiała z Jeffem Dayem.
- Tisha! - zawołałam.
- Ojejej! - krzyknęła, zrywając się na nogi. - Jest tutaj! Dziewczyna, która
uratowała Heather! Ojej! Jesteś absolutną bohaterką, wiesz o tym?
Czułam się niezręcznie, kiedy wszyscy obstąpili mnie, gratulując i zasypując
pytaniami. Przedstawiciele szkolnej elity raczej nie zadawali się z osobami spoza
swojego kręgu. A tu nagle stałam się jakby jedną z nich. Proszę, jakie to proste,
wystarczyło uratować życie cheerleaderce.
- Tisha - powiedziałam, przekrzykując podniecone głosy. - Możemy chwilę
porozmawiać?
Odeszła ze mną na bok, przekrzywiając pytająco małą, ptasią główkę.
- Aha, bohaterko - powiedziała. - Oczywiście.
- Posłuchaj. - Wzięłam ją za ramię i poprowadziłam w stronę parkingu. -
Chodzi o ten dom, gdzie znalazłam Heather. Wiedziałaś o nim?
Tisha odsunęła kosmyk włosów z czoła.
- Dom przy drodze do kamieniołomów? Pewnie. Wszyscy znają ten dom.
Już miałam ją zapytać, czy wie, kto zostawił tam butelki po piwie i do czego
służył stary, zapaskudzony materac, kiedy moją uwagę odwrócił znajomy dźwięk.
Moje uszy nauczyły się wychwytywać ten dźwięk spośród wszystkich innych.
Dźwięk silnika Roba.
To znaczy dźwięk silnika motocykla Roba.
Odwróciłam się i zobaczyłam, jak Rob wyjeżdża zza rogu na parking. W
dzień, w pełnym świetle wyglądał jeszcze przystojniej niż w blasku księżyca. Kiedy
zatrzymał się obok mnie, wyłączył silnik i ściągnął kask, serce waliło mi jak szalone.
W dżinsach, wysokich butach do jazdy, T - shircie podkreślającym szerokie ramiona,
z tymi świetlistymi szarymi oczami wyglądał bosko.
- Cześć - rzucił. - Jak się masz?
Świadoma, że skupiają się na nas ciekawskie spojrzenia całego liceum, w
każdym razie znacznej jego części, powiedziałam od niechcenia:
- Cześć. W porządku. A co u ciebie? Zszedł z motoru i przygładził włosy.
Raczej dobrze. To ty miałaś ostatnio kłopoty, nie ja. Najpierw z powodu
federalnych, a potem rodziców. Chyba się nie mylę?
- Zgadza się. Nie byli zachwyceni. Żadne z nich. Ani Allan i Jill, ani Joe i
Toni.
- Tak właśnie podejrzewałem - powiedział Rob. - Więc uznałem, że lepiej
będzie wpaść tutaj na przerwie i, no wiesz, sprawdzić, czy u ciebie wszystko w
porządku. Ale mam wrażenie, że tak. - Obrzucił mnie uważnym spojrzeniem szarych
oczu. - Nawet lepiej niż w porządku. Ubrałaś się tak z jakiejś szczególnej okazji?
Tego dnia miałam na sobie nowe ciuchy zakupione po obozie: czarną bluzkę z
trójkątnym dekoltem, różową minispódniczkę i czarne sandały na grubej podeszwie.
Wyglądałam treschic, jak by powiedzieli na francuskim.
- Och - zająknęłam się, spoglądając na swoje ubranie. - No cóż, staram się w
tym roku. Próbuję nie pakować się w kłopoty.
Rob, ku mojemu zachwytowi, skrzywił się, zerkając na spódnicę.
- Chyba trochę przesadziłaś, Mastriani - powiedział. A potem, patrząc na mój
nadgarstek: - Hej, czy to mój zegarek?
Wpadłam. Znowu wpadłam. Znalazłam jego zegarek, ciężki, czarny zegarek,
wyposażony w różne guziczki, które spełniały przedziwne funkcje, jak na przykład
podawanie czasu w Nikaragui, w kieszeni jego skórzanej kurtki. Dodam, że kurtka
zajmowała teraz eksponowane miejsce w moim pokoju.
Pewnie, że założyłam go na rękę idąc do szkoły. Jak mogłam tego nie zrobić?
- Och, rzeczywiście - powiedziałam z wystudiowaną obojętnością. - Wczoraj
wieczorem mi go pożyczyłeś. Pamiętasz?
- Teraz tak - odparł Rob. - Wszędzie go szukałem. Oddaj.
Grzebiąc się przesadnie, zdjęłam zegarek. Trudno było się z nim rozstać.
Śmieszne? Wiem, ale nic nie mogłam na to poradzić. To było jakby trofeum. Zegarek
mojego chłopaka. Tyle że Rob nie był moim chłopakiem.
- Proszę - powiedziałam. Wziął zegarek i założył, patrząc na mnie, jakbym
była niespełna rozumu. Zresztą pewnie tak jest.
- Podoba ci się ten zegarek? Chcesz taki?
- Nie - powiedziałam. - Wcale nie. - Nie mogłam się przecież przyznać,
prawda?
- Bo mogę ci taki dać - powiedział. - Jeśli chcesz. Sądziłem, że chciałabyś
raczej jakiś damski. Ten trochę głupio na tobie wygląda.
- Nie chcę zegarka - powiedziałam. Tylko taki, który należy do ciebie.
- Aha. W porządku. Jak chcesz.
- Nie chcę.
Przyjrzał mi się ciekawie.
- Jesteś trochę dziwna - stwierdził. - Zdajesz sobie z tego sprawę?
Och, świetnie. Mój chłopak poświęca całą przerwę na lunch, żeby przyjechać
do mnie na motocyklu i oznajmić mi, że jestem trochę dziwna. Jakie to romantyczne.
Dzięki Bogu, Tisha i reszta towarzystwa stali dość daleko i nie mogli nas
słyszeć.
- Hm, muszę wracać - powiedział. - Uważaj na siebie. Zostaw robotę policyjną
zawodowcom, dobrze? I zadzwoń do mnie.
- Pewnie.
Zmrużył oczy w słońcu.
- Jesteś przekonana, że nic złego się z tobą nie dzieje?
- Tak - powiedziałam.
Ale, oczywiście, niezupełnie tak. To znaczy owszem, i tak, i nie. Bo bardzo
chciałam, żeby mnie pocałował. Głupie, co? To znaczy, chcieć, żeby mnie pocałował,
bo Tisha i ci wszyscy ludzie akurat się na nas gapili.
Ale powód był w gruncie rzeczy mniej więcej taki sam, jak w wypadku
zegarka. Chciałam tylko, żeby wszyscy wiedzieli, że do kogoś należę.
I że tym kimś nie jest Skip Abramowitz.
Nie chcę nikomu wmawiać, że Rob czyta w moich myślach. W końcu to ja
jestem psychiczna, czy raczej parapsychiczna, nie on.
Nie twierdzę również, że coś mu telepatycznie zasugerowałam. Moje
zdolności dotyczą tylko jednej dziedziny, odnajdywania zaginionych ludzi, a nie
skłaniania chłopaków, żeby mnie całowali.
W każdym razie Rob wzniósł oczy do góry, powiedział: „A niech to”, położył
dłoń na moim karku, przyciągnął mnie do siebie i pocałował pospiesznie w czubek
głowy.
Potem wskoczył na motor i zniknął.
Po pierwsze, rozległ się dzwonek. Po drugie, Karen Sue Hankey, która
obserwowała całą tę scenę, zawołała piskliwie:
- O mój Boże, Jess. Jak mogłaś pozwolić, żeby wsiok cię pocałował?
Na szczęście dla Karen Sue - i dla mnie, jak sądzę - Todd Mintz stał
niedaleko. Więc kiedy się na nią rzuciłam, żeby wydrapać jej oczy, Todd złapał mnie
w powietrzu, obrócił i zawołał:
- Hola, tygrysico!
- Puszczaj! - wrzasnęłam, nieprzytomnie wściekła. A jeszcze przed chwilą
bałam się, że serce mi eksploduje ze szczęścia.
- Todd, puść mnie.
- Tak, puść ją, Todd! - zawołała Karen Sue. Zdążyła się już wspiąć po
schodach przed wejściem i stała w bezpiecznej odległości. - Przyda mi się kolejne
pięć tysięcy.
- Nie wątpię! - ryknęłam. - Mogłabyś sobie wreszcie kupić trochę pieprzonego
rozumu!
Nie, nie powiedziałam „pieprzonego”.
- Och, ślicznie! - zawołała Karen Sue ze szczytu schodów.
- Dokładnie tego bym się spodziewała po dziewczynie, której brat jest
podejrzany o morderstwo.
Zamarłam.
Todd, czując, że w tym stanie nie mogę być groźna, puścił mnie.
- O czym ona mówi? - zapytałam.
Todd wyglądał tak, jakby miał ochotę schować się w mysiej dziurze, co przy
jego gabarytach sprawiało osobliwe wrażenie.
- Nie wiem, Jess - wymamrotał zmieszany. - Chodzą takie plotki...
- Jakie plotki? - zapytałam.
Todd przestąpił z nogi na nogę.
- Ja, eee, muszę wracać do klasy. Bo się, eee, spóźnię.
- Powiesz mi, co to za cholerne plotki albo gwarantuję, że poczołgasz się do
klasy na czworakach!
Nie powiedziałam „cholerne”.
Todd chyba się nie przestraszył. Wydawał się raczej, czy ja wiem, zmęczony?
- Posłuchaj, Jess - powiedział. - To tylko plotki, rozumiesz? Starsza siostra
Jenny Gibbon, która wyszła za zastępcę szeryfa, mówi, że może wezwą go na
przesłuchanie, bo pasuje do jakiejś tam charakterystyki i nie ma alibi. Rozumiesz?
Nie mogłam w to uwierzyć. Naprawdę nie mogłam.
Jednak to zrobili! Mam na myśli agentów specjalnych Johnsona i Smith.
Sugerowali, że to zrobią, i zrobili.
Cóż, dlaczego nie? Pracowali dla FBI. Wszystko im wolno, prawda? Kto mógł
ich powstrzymać?
No właśnie.
Był ktoś taki. Ja.
Nie miałam tylko na razie żadnego konkretnego pomysłu. Dręczyło mnie to
przez resztę dnia tak bardzo, że kilku nauczycieli chciało mnie nawet odesłać do
gabinetu pedagoga.
Poszłabym chętnie - tam przynajmniej nikt nie zadawałby mi głupich pytań w
rodzaju, jaki jest pierwiastek z tysiąca sześciuset pięciu albo jak wygląda czas
zaprzeszły czasownika avoir - na nieszczęście jednak żaden z nich nie wprowadził
groźby w życie. O trzeciej zabrzmiał wreszcie ostatni dzwonek.
- Jess! - zawołał ktoś za mną, kiedy wybiegłam ze szkoły. - Hej, Jess!
Odwróciłam się i zobaczyłam, jak Mark Leskowski zostawia samochód, który
właśnie otwierał, i spieszy w moją stronę.
- Hej! - Zsunął na czoło okulary przeciwsłoneczne. - Co słychać? Dobrze, że
na ciebie wpadłem. Mam nadzieję, że nie miałaś wczoraj przeze mnie kłopotów.
Popatrzyłam na niego zdezorientowana. W tej chwili myślałam tylko o tym, że
federalni mogą w każdej chwili zabrać Douglasa na przesłuchanie. Że mogą go
oskarżyć o zbrodnie, których przecież nie mógł popełnić.
- Bo wiesz, kiedy cię odwiozłem - Mark, widząc mój bezmyślny wyraz
twarzy, połapał się, że potrzebuję bliższych wyjaśnień - twoi rodzice wyglądali na...
wściekłych.
- Nie byli wściekli - powiedziałam. - Martwili się. - I to nie o mnie, tylko o
Douglasa. Nie było go w domu. Wyszedł nie wiadomo dokąd, sam...
- Och - powiedział Mark. - No, w każdym razie chciałem się tylko upewnić,
czy wszystko w porządku. To wspaniałe, że odnalazłaś Heather i w ogóle.
- Tak - powiedziałam, widząc kątem oka, jak Ruth zbliża się w naszą stronę. -
Po prostu zrobiłam to, co należało. Posłuchaj, muszę...
- Myślałem, że może, jeśli nie masz nic do roboty w ten weekend,
moglibyśmy we dwójkę, eee, no sam nie wiem, dokądś pójść.
- Tak, czemu nie? - powiedziałam bez entuzjazmu, choć prawdę mówiąc,
perspektywa obejrzenia japońskiego filmu animowanego w towarzystwie Skipa
pociągała mnie dużo mniej niż Markowe „eee, no sam nie wiem, dokądś pójść”. -
Może do mnie zadzwonisz?
- Dobrze. - Mark pomachał do Ruth, która przeszła obok, przyglądając nam
się tak uporczywie, że o mało nie otarła sobie nogi o błotnik własnego samochodu. -
Cześć! - zawołał do niej. - Jak się masz?
- W porządku - odparła Ruth. - Dziękuję.
Mark otworzył swój samochód i wyciągnął płócienną torbę. Potem starannie
zamknął drzwiczki. Widząc nasze spojrzenia, które uznał za przejaw zainteresowania
- jeśli o mnie chodzi, to po prostu patrzyłam, bo nie miałam nic lepszego do roboty -
wyjaśnił: „Trening”, po czym zarzucił torbę na ramię i poszedł do sali gimnastycznej.
- Jess, czy dobrze usłyszałam? - spytała Ruth, kiedy Mark znalazł się poza
zasięgiem głosu. - Czy Mark Leskowski umówił się z tobą na randkę?
- Owszem - odparłam.
- Więc ilu chłopaków umówiło się z tobą dzisiaj? Dwóch?
- Owszem - potwierdziłam, sadowiąc się w jej kabriolecie.
- Nieźle, Jess. To rekord. Dlaczego się nie cieszysz?
- Bo jeden z chłopaków, którzy dzisiaj się ze mną umówili, jeszcze niedawno
był podejrzany o zamordowanie swojej dziewczyny, a drugi to twój brat.
A Ruth na to:
- No tak, ale czy Mark nie jest już poza podejrzeniami? Wiesz, po tym
porwaniu Heather?
- Chyba tak - powiedziałam. - Ale...
- Ale co? - zapytała Ruth.
- Ale... Ruth, Tisha mówi, że oni wszyscy wiedzieli o tym domu. I mówi o
tym tak... jakby to oni tam balowali.
- To znaczy?
- To znaczy, że to musiał być ktoś z ich paczki.
- Z jakiej paczki?
- Ludzie z naszej szkoły - powiedziałam, wskazując ręką boisko, gdzie widać
było cheerleaderki i trenujących futbolistów.
- Niekoniecznie - powiedziała Ruth. - Dobrze, Tisha wiedziała o tym domu,
ale nie twierdzi, że kiedykolwiek była tam na imprezie, prawda?
- Nie. Niezupełnie. Ale...
- Och, daj spokój. Ci ludzie byliby chyba w stanie znaleźć przyjemniejsze
miejsce na imprezę, nie uważasz? Willa rodziców Marka, na przykład? Słyszałam, że
mają basen kryty i odkryty, i...
Może państwu Leskowskim nie spodobałoby się, gdyby przyjaciele Marka
przyprowadzali swoje dziewczyny na szybki numerek koło basenu.
- No dobra - mruknęła Ruth, kiedy wydostałyśmy się z parkingu. - Dlaczego
któryś z nich miałby zabić Amber? Albo próbować zamordować Heather? Przecież
byli przyjaciółmi, no nie?
- Zgadza się. Ruth miała rację. Ruth zawsze miała rację. A ja nigdy nie
miałam racji. No, w każdym razie prawie nigdy.
Więc mimo tego, co usłyszałam od Tishy, tak naprawdę nie wierzyłam, że
ludzie z naszej szkoły rzeczywiście mogli być zamieszani w morderstwo Amber i
pobicie Heather. Bo jak to? Mark Leskowski chwytający swoją dziewczynę za szyję,
żeby ją udusić? Niemożliwe. Kochał ją. Przecież płakał wtedy przed gabinetem
pedagoga.
A chyba nie płakał, dlatego, że w związku z podejrzeniem o morderstwo miał
mniejsze szanse na otrzymanie stypendium sportowego. To byłby dowód
kompletnego braku uczuć, prawda? - A Heather? Jak mogłabym przypuszczać, że Jeff
Day albo ktoś inny z drużyny pobił i związał Heather i zostawił ją w wannie, żeby
umarła? Po co? Żeby nie zakapowała Marka?
Nie. To żałosne. Już bardziej sensowna wydawała się hipoteza Tishy o
psychopatycznych wsiokach. Może cheerleaderki i futboliści imprezowali w tym
domu, ale nie oni zostawili tam Heather. Nie, to musiała być robota kogoś innego.
Jakiegoś chorego, zboczonego typa.
Ale na pewno nie mojego brata.
Natychmiast po powrocie do domu poszłam do jego pokoju. Nie miałam,
rzecz jasna, powodu wątpić w jego niewinność, ale chciałam być pewna. Wdrapałam
się po schodach - dzięki Bogu mamy nie było w domu, więc nie musiałam
wysłuchiwać kolejnego kazania o tym, jakie to niestosowne wymykać się z domu w
środku nocy z chłopcem, który pracuje w warsztacie - i walnęłam w drzwi pokoju
Douglasa. A potem otworzyłam je na oścież, ponieważ drzwi jego pokoju nie mają
zamka. Tata usunął zamek, po tym jak Douglas przeciął sobie żyły i musieliśmy
wyważyć drzwi, żeby się do niego dostać.
Tak się przyzwyczaił do moich nalotów, że nawet nie podnosi głowy.
- Spadaj - powiedział znad komiksu.
- Douglas - powiedziałam. - Muszę wiedzieć. Gdzie byłeś wczoraj wieczorem,
między piątą a ósmą?
Podniósł głowę.
- Dlaczego miałbym ci mówić?
- Bo tak - oświadczyłam.
Chciałam mu, oczywiście, powiedzieć prawdę. Chciałam powiedzieć:
„Douglas, federalni myślą, że masz coś wspólnego z morderstwem Amber Mackey i
napadem na Heather Montrose. Musisz mi powiedzieć, że tego nie zrobiłeś. Musisz
mi powiedzieć, że masz świadków, którzy potwierdzą, gdzie byłeś, kiedy popełniono
zbrodnie, i że twoje alibi jest niepodważalne. Inaczej będę zmuszona podjąć pracę na
rzecz pewnej instytucji”.
To znaczy FBI.
Nie byłam jednak pewna, czy mogę to wszystko powiedzieć Douglasowi. Nie
byłam pewna, ponieważ nikt nie miał pojęcia, co może wywołać u niego nawrót
choroby. Na ogół wydawał mi się najzupełniej normalny. Ale od czasu do czasu
wpadał w przygnębienie - z jakiegoś głupiego powodu, na przykład kiedy skończyły
się cheerrios - i głosy wracały.
Z drugiej strony sprawa była poważna. Nie chodziło o płatki śniadaniowe ani
o dziennikarzy koczujących przed domem. Nie tym razem. Tym razem chodziło o
czyjąś śmierć.
- Douglas - odezwałam się. - Mówię poważnie. Muszę wiedzieć, gdzie byłeś.
Chodzą plotki - nie wierzę w nie, oczywiście - ale ludzie plotą, że to ty zamordowałeś
Amber Mackey, a potem porwałeś Heather Montrose i pobiłeś prawie na śmierć.
- Hola! - Douglas, wyciągnięty na łóżku, odłożył książkę. - A dlaczego
miałbym to zrobić?
- Myślę, że według ich teorii odbiło ci.
- Rozumiem - powiedział Douglas. - A kto głosi tę teorię?
- Głównie Karen Sue Hankey, ale też większość młodszych klas i, eee, och,
no, ci z FBI.
- Hmmm. - Douglas zamyślił się. - To ostatnie wydaje mi się niepokojące. Czy
FBI ma jakiś dowód, czy coś w tym rodzaju, że to ja zabiłem te dziewczyny?
- Tylko jedna została zamordowana - powiedziałam. - Drugą porwali i pobili,
ale przeżyła.
- A dlaczego jej nie zapytali, kto ją pobił? - zapytał Douglas. Powiedziałaby
im, że to nie ja.
- Ona nie wie, kto to zrobił. Mówiła, że napastnicy nosili maski. A
podejrzewam, że nawet gdyby wiedziała, nie pisnęłaby słówka. Zdaje mi się, że ktoś
ją nieźle nastraszył. Na przy - kład zagroził, że dokończy sprawę, jeśli Heather coś
powie. Douglas usiadł na łóżku.
- Mówisz poważnie? Naprawdę mnie podejrzewają?
- Tak - odparłam. - I wiesz co? Federalni zamierzają cię w to wrobić. I wrobią
cię, chyba, że zgodzę się zostać młodszym agentem śledczym. Rozumiesz? Więc
zanim przystąpię do ich funduszu emerytalnego, muszę wiedzieć. Masz coś w rodzaju
alibi? Douglas zamrugał oczami.
- Ale przecież mówiłaś im, że straciłaś swoje zdolności nadprzyrodzone?
- Mówiłam. Tyle że odnalezienie Heather Montrose na pustkowiu zeszłej nocy
nasunęło im pewne podejrzenia. Zresztą nigdy mi tak do końca nie wierzyli.
- Och. - Douglas jakby się zmieszał. - Chodzi o to, że to, co robiłem zeszłego
wieczoru... i wtedy, kiedy zginęła tamta dziewczyna. .. no cóż, miałem nadzieję, że
nikt się o tym nie dowie.
Wybałuszyłam na niego oczy. Mój Boże! Miał coś na sumieniu! Ale przecież
nie porwał niewinnych cheerleaderek...
- Douglas, nie dbam o to, co robiłeś, pod warunkiem, że to nie było nic
niezgodnego z prawem. Muszę po prostu coś powiedzieć - najlepiej prawdę -
Allanowi i Jill, bo inaczej wytatuują mi na tyłku „własność rządu Stanów
Zjednoczonych” na resztę życia. Dopóki mają coś na ciebie, trzymają mnie w garści.
Więc muszę wiedzieć. Czy mogą mieć coś na ciebie?
- No cóż - odparł Douglas powoli. - Coś w tym rodzaju...
Czułam, jak mój świat nieznacznie... na razie nieznacznie.. chwieje się w
posadach. Mój brat Douglas. Mój duży brat Douglas, którego całe życie broniłam
przed innymi ludźmi, ludźmi, którzy nazywali go niedorozwiniętym, matołem,
świrem. Ludźmi, którzy nie siadali koło niego w kinie, bo czasami wykrzykiwał coś
bez sensu. Ludźmi, którzy nie pozwalali swoim dzieciom pływać koło niego w
basenie, bo czasami Douglas po prostu przestawał pływać i szedł na dno, dopóki
ratownik go nie wypatrzył i nie wyciągnął. Ludźmi, którzy za każdym razem, kiedy
zginął jakiś rower, pies albo podwórkowy krasnoludek, oskarżali o kradzież
Douglasa, bo Douglas... no cóż, nie był całkiem normalny.
Ale, oczywiście, nie mieli racji. Douglas nie miał źle poustawianych klepek.
Miał je poustawiane w sposób, którego oni nie uważali za normalny.
Może jednak cały czas... może jednak mieli rację. Może tym razem Douglas
rzeczywiście zrobił coś złego. Coś tak złego, że nawet mnie nie chciał powiedzieć.
Mnie, swojej młodszej siostrze, która w wieku siedmiu lat nauczyła się zadawać ciosy
pięścią, żeby tłuc dzieciaki, które wywrzaskiwały za nim wyzwiska na ulicy.
- Douglas - szepnęłam przez ściśnięte gardło. - Co ty zrobiłeś?
- No cóż - odparł, nie patrząc mi w oczy. - Prawda jest taka, Jess... otóż,
prawda jest taka... - Zaczerpnął głęboki oddech. - Znalazłem pracę.
Telefon zadzwonił późnym popołudniem. Siedzieliśmy akurat przy kolacji i
przeżuwaliśmy w milczeniu. W milczeniu, bo każde z nas było na kogoś wściekłe.
Moja matka złościła się na mnie za to, że wymknęłam się w nocy z Robem
Wilkinsem, chłopakiem, którego nie akceptowała z kilku powodów: a) był dla mnie
za stary, b) nie zamierzał iść do college, c) jeździł na motocyklu, d) jego matka była
kelnerką, e) nie wiedzieliśmy, kim był pan Wilkins ani co robił, ani nawet czy w
ogóle był jakiś pan Wilkins. Mary Wilkins nigdy o nim nie wspominała, w każdym
razie nie w obecności mojego ojca.
O kuratorze mama nawet nie miała pojęcia. I całe szczęście.
Ojciec gniewał się na mamę za to, że była, jak to nazwał, obrzydliwą snobką i
nie czuła wdzięczności do Roba, który nie Zostawił mnie samej, kiedy udałam się na
kolejną ze swoich idiotycznych wizjonerskich wycieczek. Gdyby nie Rob, powiedział
tata, kto wie, czy wróciłabym żywa.
Ja byłam wściekła na ojca, że określił moje wizje jako idiotyczne. W końcu
uratowałam dzięki nim wielu ludzi i doprowadziłam do przywrócenia wielu
zaginionych ich rodzinom. Wkurzyła mnie też jego pewność, że bez Roba nie
dałabym sobie rady. No i naturalnie gniewałam się na mamę za to, że nie podobał jej
się Rob.
Douglas z kolei złościł się na mnie, bo kazałam mu przyznać się rodzicom, że
ma pracę. Nie chciał oczywiście, i doskonale go rozumiałam. Mama oszalałaby z
niepokoju. Była przekonana, że najdrobniejsza przykrość - gdyby na przykład musiał
wytrzeć rozlane przez siebie mleko - natychmiast rozbudziłaby w nim samobójcze
skłonności.
Ale mama to jeszcze pół biedy. Wolałam sobie nawet nie wyobrażać, co na to
tata. Bo w naszej rodzinie praca oznacza pracę w jednej z restauracji taty. Praca gdzie
indziej oznacza zdradę. Owszem, pozwolili mi jechać na obóz w charakterze
wychowawczyni, ale tylko ze względu na możliwość doskonalenia gry na
instrumencie. Gdyby nie to, założę się, że oddelegowaliby mnie do podgrzewanego
bufetu.
Nie byłam więc szczególnie zachwycona mamą, tatą czy Douglasem, i żadne z
nich nie było zachwycone moją osobą. Kiedy zadzwonił telefon, zerwałam się od
stołu, zadowolona, że mogę się uwolnić od niezręcznej ciszy, przerywanej jedynie
zgrzytnięciem widelca o talerz albo prośbą o dokładkę parmezanu.
- Słucham?
- Jess Mastriani? - zapytał męski głos.
- Tak - odparłam zaskoczona. Spodziewałam się Ruth. Mało kto zwykle do
nas dzwoni poza nią. Chyba że dzieje się coś złego w którejś z restauracji. - Tak, to
ja.
- Widziałem, jak rozmawiałaś dzisiaj z Tishą Murray - powiedział głos.
- Eee - mruknęłam. - Owszem. - Głos brzmiał dziwnie, wydawał się
przytłumiony, jakby ktoś dzwonił z tunelu. - Więc?
- Więc jeśli zrobisz to jeszcze raz - powiedział głos - skończysz jak Amber
Mackey.
Odsunęłam słuchawkę od ucha i przyjrzałam się jej w osłupieniu, tak jak robią
bohaterowie horrorów, kiedy dzwoni psychopatyczny zabójca. Zawsze wydawało mi
się, że to głupie, bo przecież nie można nic zobaczyć przez słuchawkę. Ale to musi
być instynktowne, bo teraz zachowałam się dokładnie tak samo.
Przyłożyłam słuchawkę do ucha i powiedziałam:
- To jakiś żart, co?
- Przestań wypytywać o dom przy drodze do kamieniołomów - odezwał się
głos. - Albo pożałujesz, ty głupia suko.
- A co zrobisz - zapytałam - jeśli odwieszę słuchawkę, wcisnę gwiazdkę,
szóstkę, dziewiątkę i po pięciu minutach zjawią się u ciebie gliny i wsadzą cię,
porąbany zboczu, za kratki?
Rozłączył się. Odłożyłam z trzaskiem słuchawkę i wcisnęłam gwiazdkę,
potem szóstkę, potem dziewiątkę. Telefon zadzwonił i rozległ się kobiecy głos:
- Numer, z którym chcesz się połączyć, jest niedostępny. Cholera! Zadzwonił
z numeru, którego nie można znaleźć tą metodą. Powinnam była na to wpaść.
Odwiesiłam słuchawkę i wróciłam do jadalni.
- Chciałabym, żeby Ruth przestała dzwonić, kiedy akurat jemy obiad -
powiedziała mama. - Wie, że jadamy o szóstej trzydzieści. To niezbyt taktowne z jej
strony.
Nie widziałam powodu, żeby wyprowadzać ją z błędu. Prawda nie
przypadłaby jej do gustu. Opadłam na krzesło i chwyciłam za widelec.
Niestety okazało się, że nie mogę jeść. Już podnosiłam porcję makaronu do
ust, ale gardło mi się ścisnęło, a stół - i całe jedzenie na stole - rozmazał mi się przed
oczami.
Rozmazał się, ponieważ oczy wypełniły mi się łzami. Łzy! Płakałam jak Mark
Leskowski.
- Jess, dobrze się czujesz? - spytała mama ze zdziwieniem.
Spojrzałam na nią, ale prawie nic nie widziałam. Nie mogłam też mówić. W
głowie miałam tylko: „O Boże, pobiją mnie, tak jak Heather”.
Potem zrobiło mi się strasznie, strasznie zimno, jak gdybym się nagle znalazła
w chłodni w Mastrianim.
- Jessico, co się stało? - dopytywała się mama.
Jak mogłam im powiedzieć? Jak mogłam im powiedzieć o tym telefonie?
Tylko by się zdenerwowali. Pewnie by nawet zadzwonili na policję. Tego mi tylko
brakowało, policji. Jakby FBI nie obozowało praktycznie na moim własnym
podwórku.
Ale Heather... co oni zrobili Heather...
Nie chciałam, żeby to samo stało się ze mną.
Nagle Douglas rzucił talerz z sałatką o ziemię, rozbijając go na tysiąc
kawałków.
- Zabierz to! - wrzasnął do listków sałaty w pikantnym sosie, które walały się
teraz po podłodze.
Zamrugałam załzawionymi oczami. Douglas ma nawrót? Sądząc po wyrazie
twarzy rodziców, tak właśnie myśleli. Spojrzeli na siebie zmartwieni...
I w tym momencie Douglas zerknął na mnie i puścił oko...
W sekundę później mama poderwała się z krzesła.
- Dougie! - krzyknęła. - Dougie, co to było?
Tata, jak zwykle, zachował się bardziej powściągliwie.
- Czy wziąłeś dzisiaj, Douglasie, wszystkie lekarstwa? - zapytał.
Zrozumiałam. Mój brat udawał, że mu odbiło - żeby nie czepiali się mnie z
powodu łez. Poczułam serdeczną wdzięczność. Czy ktokolwiek w historii ludzkości
miał tak wspaniałego brata?
Wytarłam oczy wierzchem dłoni. Wiecie, ja naprawdę nigdy nie płaczę. Tylko
że najpierw ta sprawa z Amber, potem Heather, a teraz... Teraz zamierzali dobrać się
do mnie.
Z jednej strony federalni podejrzewający Douglasa, że jest mordercą, z drugiej
prawdziwi mordercy, którzy grożą, że będę następną ofiarą - to chyba wystarczający
powód do płaczu. Ale nadal przygnębiało mnie, że zachowuję się jak Karen Sue
Hankey.
Kiedy zmagałam się z własnymi uczuciami, a rodzice wypytywali Douglasa o
zdrowie i samopoczucie, telefon zadzwonił jeszcze raz. Rzuciłam się, żeby go
odebrać, o mało nie wywalając krzesła.
- To do mnie - powiedziałam, podnosząc słuchawkę. - Jestem pewna.
Ale nikt nawet nie spojrzał w moim kierunku. Douglas, po tym zamachu na
sałatkę, nadal był w centrum zainteresowania.
- Jessica? - zapytał obcy głos.
- Tak, to ja - powiedziałam. Potem, odwracając się plecami do pokoju,
wyrzuciłam z siebie pospiesznym szeptem: - Słuchaj, dupku, jeśli nie przestaniesz
dzwonić, przysięgam, że cię dopadnę i zabiję jak psa, słyszysz, jak psa!
Głos, w którym brzmiało bezbrzeżne zdziwienie, odezwał tę na to:
- Ależ Jess, dzwonię do ciebie po raz pierwszy w życiu. Sapnęłam, zdając
sobie sprawę, kto dzwoni.
- Skip? - Owszem - odparł Skip. - To ja. Posłuchaj, byłem ciekaw, czy
zastanowiłaś się nad tym, o czym mówiliśmy dzisiaj przy lunchu. Wiesz. Film. W ten
weekend.
- Och - powiedziałam. Mama weszła do kuchni i wyciągnęła z komórki
szczotkę i szufelkę. - A tak. Film. W weekend.
- No właśnie - powiedział Skip. - Pomyślałem, że moglibyśmy przedtem
gdzieś pójść. Wiesz, na kolację czy coś.
- Aha - mruknęłam. Mama, ze szczotką i szufelką w ręku, przyglądała mi się
tak, jak lwy na Discovery przyglądają się gazelom, na które zamierzają się za chwilę
rzucić. Jakby zapomniała Douglasie. No, cóż, w końcu pierwszy raz słyszała, jak ktoś
umawia się ze mną na randkę. Matka, była cheerleaderka - i królowa balu
absolwentów, królowa balu na zakończenie szkoły, księżniczka targów hrabstwa i nie
wiem co jeszcze - szesnaście lat czekała na tę chwilę. Winę za to, że jak dotąd nie
umówiłam się już milion razy, tak jak ona w moim wieku, przypisywała mojemu
niezbyt dziewczęcemu stylowi ubierania się.
Nie miała pojęcia o moim prawym sierpowym. No, teraz już chyba miała,
dzięki pani Hankey i pozwaniu do sądu.
- Tak, jeśli o to chodzi, Skip - powiedziałam, odwracając się do mamy tyłem -
wydaje mi się, że nie będę mogła pójść. Muszę być w domu o jedenastej. Mama
nigdy nie pozwoliłaby mi iść do kina na taki późny seans.
- Owszem, tak - ku mojemu przerażeniu i konsternacji mama odezwała się
pełnym głosem. Odsunęłam słuchawkę.
- Mamo - powiedziałam osłupiała.
- Nie patrz na mnie w ten sposób, Jessico. Nie jestem taka zasadnicza. Jeśli
chcesz iść ze Skipem na seans o północy, to w porządku.
Nie do wiary. Po tej historii z Robem byłam pewna, że nigdy mnie nie
wypuści z domu, a zwłaszcza z chłopakiem.
Ale chyba tylko z jednym chłopcem nie wolno mi było się widywać.
I tym chłopcem nie był Skip Abramowitz.
- To znaczy - ciągnęła mama - dobrze znamy Skipa. Wyrósł na
odpowiedzialnego młodego człowieka. Naturalnie, że możesz iść z nim do kina.
Otworzyłam szeroko buzię.
- Mamo, film zaczyna się dopiero o północy. - Jeśli Skip odprowadzi cię do
domu zaraz potem...
- Och! - dobiegł głos ze słuchawki, która zwisała z mojej dłoni. - Odprowadzę,
pani Mastriani. Proszę się nie martwić!
I tak właśnie umówiłam się na randkę ze Skipem Abramowitzem.
Cóż, nie bardzo mogłam się wyplątać. To by było dla niego potwornie
upokarzające. Dla mnie zresztą też.
- Mamo! - wrzasnęłam, kiedy już odłożyłam słuchawkę. - Nie chcę chodzić ze
Skipem!
- Czemu nie? - zainteresowała się mama. - Myślę, że to bardzo miły chłopiec.
W tłumaczeniu: nie ma motocykla, nigdy nie pracował w warsztacie i świetnie
zdał egzaminy.
Aha, jeszcze jedno, jego tata to przypadkiem najlepiej opłacany adwokat w
mieście.
- Jesteś niesprawiedliwa, Jessico - powiedziała mama. - Prawda, Skip nie jest
może najbardziej atrakcyjnym chłopcem, jakiego znasz, ale jest wyjątkowo
sympatyczny.
- Sympatyczny! Wysadził w powietrze moją ulubioną lalkę Barbie!
- To było wiele lat temu - stwierdziła mama. - Sądzę, że wy - rósł na
prawdziwego dżentelmena. Będziecie się razem świetnie owić. - Zamyśliła się. -
Wiesz, znalazłam przypadkiem świetny fason na spódnicę, idealny na wyjście do
kina. Zostało trochę materiału z zasłonek, które uszyłam do gościnnego pokoju...
Rozumiecie, to jest problem z niepracującą matką. Ciągle wymyśla sobie
jakieś zadania, na przykład uszycie dla mnie spódnicy z materiału, który został po
uszyciu zasłonek.
Zanim zdążyłam powiedzieć cokolwiek, choćby: „Nie, dziękuję, mamo.
Wydałam kupę forsy w Esprit i chyba znajdę jakieś ładne ciuchy na tę okazję”, do
kuchni wszedł Douglas z talerzem w ręku i oświadczył:
Owszem, Jess. Skip jest naprawdę w porządku. Rzuciłam mu ostrzegawcze
spojrzenie.
Uważaj, komiksowy chłopczyku - warknęłam. Douglas zaniepokoił się trochę.
- Och, ojej - powiedział do mamy, odkładając pusty talerz. Posprzątam, nie
martw się. To moja wina.
Mama kurczowo przycisnęła szczotkę do siebie.
- Nie, nie. Sama posprzątam.
Smutne. Chodziło jej oczywiście o to, żeby Douglas nie zbliżał się do
potłuczonej porcelany. Próba samobójcza w zeszłe święta wyrobiła w niej
przekonanie, że nie należy zostawiać go sam na sam z ostrymi przedmiotami.
- Widzisz - odezwał się Douglas, kiedy wahadłowe drzwi nieruchomiały - na
co się dla ciebie narażam? Teraz będzie mnie pilnować jak kwoka.
Powinnam być mu wdzięczna. Myślałam jednak tylko o tym, że życie stałoby
się dużo mniej stresujące, gdyby Dougts znalazł się poza podejrzeniami.
- Idź, powiedz im teraz - poprosiłam. Dobra, zaczęłam go błagać. - Przed
Wieczorną rozrywką. Wiesz, że mama nigdy nie traci więcej niż pięć minut
Wieczornej na kłótnie.
Douglas właśnie płukał talerz.
- Ani mi się śni - powiedział, nie patrząc na mnie. Wściekłam się. Naprawdę
się wściekłam.
- Douglas - syknęłam. - Jeśli sądzisz, że nie powiem federalnym, to chyba
zgłupiałeś. Muszę im powiedzieć. I powiem. A kiedy oni się dowiedzą, to jak
myślisz, jak długo potrwa, zanim to dotrze do mamy i taty? Chyba lepiej, żebyś ty im
powiedział, a nie cholerne FBI, nie uważasz?
Douglas zakręcił wodę.
- Wiesz, co na to ojciec? Jeśli czuję się na tyle dobrze, żeby pracować za ladą
w sklepie z komiksami, to jestem w stanie pracować w kuchni w restauracji
Mastrianich. A ja nie znoszę pracy przy żarciu. Wiesz o tym.
- Kto znosi? - zapytałam.
- A mama? - Douglas potrząsnął głową. - Wiesz, jak zareaguje. To, co było
przed chwilą, to pestka.
- Dlatego sama im powiem. Zanim dowiedzą się od kogoś innego. Na Boga,
Douglas, mówię poważnie. Pracujesz tam już dwa tygodnie. Myślisz, że nikt im nic
nie powie?
- Posłuchaj, Jess. Powiem im. Tylko pozwól mi to zrobić wtedy, kiedy sam
uznam za stosowne. Wiesz, jaka jest mama...
Drzwi wahadłowe od pokoju otworzyły się gwałtownie i weszła mama z
szufelką pełną śmieci.
- Jaka mama jest, mianowicie? - zapytała, patrząc podejrzliwie na Douglasa i
na mnie, i znowu na Douglasa.
Na szczęście zadzwonił telefon.
Znowu.
Skoczyłam w stronę aparatu, ale było za późno. Tata podniósł już słuchawkę u
siebie.
- Jess! - ryknął. - Telefon do ciebie. Oczy mamy zapłonęły. Wiecie, co sobie
myślała? Powodzenie u chłopców, bogate życie towarzyskie, randki, telefony.
Rozczarowałam ją, zdawałam sobie sprawę, jako córka, ponieważ we chodziłam na
stałe z kimś takim jak Mark Leskowski. Nie wiedziała, niestety, że telefony, które
otrzymywałam ego wieczoru, nie dotyczyły szczegółów jutrzejszej imprezy
dobroczynnej.
Nie, chodziło raczej o szczegóły mojej rychłej egzekucji. Podniosłam
słuchawkę i odkryłam, że to nie był żartowniś, który dzwonił wcześniej. Dzwonił
agent specjalny Johnson.
- No cóż, Jessico - odezwał się. - Czy przemyślałaś może naszą poranną
pogawędkę?
Spojrzałam na mamę i Douglasa.
- Eee, czy moglibyście... ? - zapytałam. - To sprawa osobista.
Mama zmarszczyła brwi.
- To chyba nie ten chłopak? Ten cały Wilkins?
Ten cały Wilkins. Prawie tak samo miłe, jak „dziwak”.
- Nie - powiedziałam. - To inny chłopak.
Co, praktycznie rzecz biorąc, nie było nawet kłamstwem, Mama, wychodząc z
kuchni, uśmiechnęła się z taką radością, jakby właśnie uznano mnie za
najpopularniejszą dziewczynę w szkole. Douglas też wyszedł, tyle że nie wyglądał
nawet w połowie na tak uszczęśliwionego jak mama. - Jaką pogawędkę? - zapytałam
agenta specjalnego Johnsona. - Och, tę, w której sugerowałeś, że mój brat może być
zabójcą Amber Mackey? I że jeśli nie pomogę wam wytropić waszych najbardziej
upragnionych poszukiwanych, zaciągniecie go na przesłuchanie w tej sprawie?
- Cóż, nie przypominam sobie, żebym tak to ujął - rzekł Agent specjalny
Johnson. - Ale owszem, w tej sprawie dzwonię.
- Przykro mi cię rozczarować - powiedziałam. - Douglas ma żelazne alibi na
czas, kiedy porwano obie dziewczyny. Zapytaj jego pracodawców w Comix
Underground.
W słuchawce zapadła cisza. A potem chichot agenta specjalnego Johnsona.
- Zastanawiałem się, jak długo będzie się zbierał na odwagę, żeby ci o tym
powiedzieć.
Zrobiło mi się gorąco ze złości.
A potem mnie olśniło. Jasne, że wiedział o wszystkim. Wiedzieli od początku.
Korzystali z mojej ignorancji, żeby mnie spętać.
Cóż, za to im płacą. Tajne operacje.
- Świetnie się bawisz moim kosztem - wycedziłam - ale może miałbyś ochotę
zająć się dla odmiany jakąś pracą. Wiem, marzy wam się, żebym odwalała robotę za
was, ale w tym szczególnym wypadku to wy jesteście ekspertami.
Opowiedziałam mu o telefonie.
- I mówisz, że nie mogłaś rozpoznać głosu? - zapytał.
- Tak. Wydawał się jakiś przytłumiony.
- Prawdopodobnie przykrył czymś mikrofon słuchawki - stwierdził agent
specjalny Johnson - z obawy, że go rozpoznasz. Powiedz mi jedną rzecz. Czy ten głos
był w jakiś sposób charakterystyczny? Szczególny akcent albo coś takiego?
- Nie wiem, czemu przypomniałam sobie test na wsioka. No wiecie, test
wymowy.
- Nie - powiedziałam zdziwiona, że wcześniej sama nie zwróciłam na to
uwagi. - Żadnego szczególnego akcentu.
- Dobrze - mruknął agent specjalny Johnson. - Mądra dziewczynka. W
porządku, spróbujemy dojść, z jakiego numeru ten człowiek dzwonił.
- Myślałam, że to dla was nic takiego. Zwłaszcza, że od dawna podsłuchujecie
moje rozmowy.
- Bardzo śmieszne, Jessico - rzekł agent specjalny Johnson oschłym tonem. -
Zdajesz sobie, oczywiście, sprawę, że Biuro nie dopuściłoby w żadnym wypadku do
naruszenia praw amerykańskiego obywatela w czasie śledztwa.
- Ehe - powiedziałam. Świadomość, że agent specjalny Johnson zajmie się tą
sprawą, podnosiła mnie w jakiś sposób na duchu. Głupie, zważywszy, jak bardzo
działało mi na nerwy, że federalni cały czas depczą mi po piętach, prawda? - Aha.
- I nic się nie martw, Jessico. Tobie i twojej rodzinie nic nie bozi. Dzisiaj
wieczorem rozstawimy dwudziestu funkcjonariuszy wokół waszego domu.
Zapewnimy całkowite bezpieczeństwo. Nasz dom rzeczywiście był bezpieczny i nikt
nawet nie próbował się do niego zbliżyć. Za to spalili restaurację.
Można by pomyśleć, że należał mi się jakiś odpoczynek, A co? Ostatecznie
poprzedniej nocy właściwie nie spałam. Ale nie, następnej nocy też zadbano o to,
żebym nie mogła się wyspać, f No dobrze, trochę spałam. Telefon odezwał się
dopiero o trzeciej.
O trzeciej nad ranem.
Potem nikt już nie spał w domu Mastrianich. I nie mieliśmy spać spokojnie
przez długi, długi czas. Uznałam oczywiście, że telefon jest do mnie. Dlaczego by
nie? Wieczorem wszystkie telefony były do mnie. Proszę, urzeczywistniały się
marzenia mojej mamy: zostałam miss popularności, hurra!
Szkoda tylko, że randki, na które się ze mną umawiano, to były randki z eee...
ze śmiercią.
Dobra, i ze Skipem Abramowitzem.
Kiedy telefon rozdzwonił się o trzeciej rano, wyskoczyłam z łóżka, jeszcze nie
całkiem przytomna, i rzuciłam się na aparat w moim pokoju. Chyba miałam nadzieję,
że jeśli od razu podniosę słuchawkę, to reszta rodziny nie zdąży się obudzić.
Głos w słuchawce okazał się znajomy, ale nie należał do żadnego z moich
nowych przyjaciół. No wiecie, tych, co obiecali mnie zamordować, jeśli spróbuję
jeszcze raz wyciągnąć od Tishy Murray informacje na temat domu w pobliżu
kamieniołomów.
Uświadomienie sobie, że rozmawiam z agentką specjalną Smith, zajęło mi
około minuty.
- Jessico - odezwała się, kiedy podniosłam słuchawkę. A potem, kiedy tata
odebrał w swojej sypialni i mruknął półprzytomnie: „Halo?”, dodała: - Panie
Mastriani.
Tata i ja nie powiedzieliśmy już nic więcej. Tata, jak sądzę, usiłował się
obudzić, a ja, oczywiście, przygotowywałam się do tego, co miałam usłyszeć... czego
się domyślałam. Zginęła kolejna osoba. Może Tisha Murray.
Albo Heather Montrose. Mimo straży, jakie postawiono przed jej pokojem w
szpitalu, ktoś zdołał się do niej zakraść i dokończyć dzieła. Heather nie żyje.
Albo to, albo znaleźli kogoś. Znaleźli kogoś, kto usiłował wedrzeć się do
naszego domu, żeby mnie zabić.
Ale nie o to chodziło. Stało się coś, czego się zupełnie nie spodziewałam.
- Przykro mi, że pana obudziłam - powiedziała Jill ze szczerym żalem. - Sądzę
jednak, że powinniśmy pana zawiadomić, że pańska restauracja, Mastriani, stoi w
płomieniach. Czy zechciałby pan...
Jill nie miała okazji dokończyć zdania, ponieważ mój tata Odłożył słuchawkę
i, jak go znam, sięgał właśnie po spodnie.
- Zaraz tam będziemy - zapewniłam.
- Nie, Jessico, nie ty. Powinnaś...
Nie dowiedziałam się, co jej zdaniem powinnam, ponieważ odłożyłam
słuchawkę.
Parę sekund później, przy drzwiach, przekonałam się, że miałam rację. Tata
był całkowicie ubrany - to znaczy, miał na sobie spodnie i buty. Do tego górę od
piżamy w charakterze koszuli. Kiedy mnie zobaczył, powiedział: - Zostań z matką i
bratem.
- Absolutnie nie - powiedziałam. Ja też zdążyłam się ubrać.
Wydawał się rozdrażniony i wdzięczny zarazem, co jest dość niezwykłe, jak
się tak bliżej zastanowić. Dostrzegliśmy łunę, gdy tylko wyszliśmy za próg.
Pomarańczowa poświata była dobrze widoczna na tle niskich, ciemnych chmur.
Przypomniała mi się scena pożaru Atlanty z Przeminęło z wiatrem.
- Wielki Boże - powiedział tata.
Ja natomiast postanowiłam porozmawiać z przyjaciółmi po przeciwnej stronie
ulicy. Tymi w białej pół ciężarówce.
- Cześć! - Puknęłam w zasłonięte okno od strony kierowcy. - Muszę jechać z
tatą do centrum. Zostańcie tutaj i pilnujcie domu, póki nie wrócę, dobra?
Odpowiedzi nie było, ale też nie spodziewałam się żadnej. Ludzie, którzy
mają cię śledzić potajemnie, nie lubią, kiedy się ich tak po prostu zaczepia i zaczyna z
nimi rozmawiać, nawet jeśli ich szef wie doskonale, że ty wiesz, że oni tam są.
Rozumiecie, co mam na myśli.
W centrum znaleźliśmy się w jednej chwili, ale miałam wrażenie, że trwało to
całe wieki. Nasz dom dzieli od centrum zaledwie parę przecznic... piętnastominutowy
spacer albo cztery minuty jazdy. O trzeciej nad ranem ulice świeciły pustkami. Nie
mogliśmy oderwać oczu od tej pomarańczowej łuny na niebie. Parę razy tata o mało
nie wjechał na chodnik. Dobrze, że tam byłam. Położyłam ręce na kierownicy,
mówiąc:
- Tato, nie martw się. To nie to. Pomarańczowe światło? To pewnie takie
błyskawice bez grzmotu.
- Ciągle w tym samym miejscu? - zgłosił wątpliwości tata.
- Oczywiście - oświadczyłam. - Czytałam o tym. Na biologii. Boże, ale ja
kłamię.
Potem skręciliśmy w Główną. I zobaczyliśmy.
To nie były błyskawice bez grzmotu. O nie.
Kiedyś, dawno temu, u sąsiadów z naprzeciwka z kominka wypadło płonące
polano, od którego zajęły się firanki w salonie.
Takiego pożaru spodziewałam się w Mastrianim. No wiecie, języki ognia w
oknach i może wstęga dymu wydobywająca się z otwartych drzwi. Strażnicy byliby
na miejscu, oczywiście, ugasiliby płomienie i już. Tak właśnie to wyglądało u
sąsiadów. Stracili firanki, musieli wymienić dywan oraz kompletnie przemoczoną
kanapę.
Ale kiedy strażacy odjechali, sąsiedzi położyli się spać we własnych - choć
trochę pewnie śmierdzących dymem - łóżkach. Nie musieli się wynieść do krewnych
czy do hotelu, czy gdziekolwiek, ponieważ ich dom stał nadal.
Pożar w Mastrianim nie był tego rodzaju. Pożar w Mastrianim szalał,
oddychał, żył. Miał, mówiąc oględnie, przerażającą siłę destrukcji. Płomienie
strzelały z dachu na dziesięć, piętnaście metrów w górę. Cały budynek stał się kulą
ognia. Nie mogliśmy podjechać bliżej, tyle parkowało tam wozów strażackich.
Dziesiątki strażaków z plującymi wodą gumowymi wężami poruszało się w
niesamowitym, sennym tańcu, usiłując ugasić ogień.
Ale los bitwy wydawał się przesądzony. Nie trzeba było strażaka, żeby to
stwierdzić. Płomienie pochłonęły budynek bez areszty. Zielono - złoty baldachim nad
drzwiami, który osłaniał klientów przed deszczem? Zniknął. Zielony szyld z napisem
Mastriani złotymi literami? Zniknął. Okna działu administracyjnego na piętrze?
Zniknęły. Nowe zamrażarki? Zniknęły. Stolik zakochanych, gdzie siedzieliśmy z
Markiem Leskowskim? Zniknął. Wszystko zniknęło, Tak po prostu.
No, może nie tak po prostu. Kiedy wyszliśmy z tatą z samochodu i ruszyliśmy
w stronę byłej restauracji, ostrożnie omijając krzyżujące się na ziemi i pulsujące jak
żywe, gumowe węże strażackie, zobaczyliśmy, że cały tłum ludzi uwija się
gorączkowo, usiłując ocalić co się da. Strażacy przekrzykiwali szum wody i huk
ognia, kaszląc w gęstym, czarnym dymie, który natychmiast zamulał gardło i płuca.
Jeden z nich zauważył nas i kazał się zatrzymać. Tata wrzasnął: „Jestem
właścicielem!”, i strażak skierował nas do grupy ludzi stojących nieco dalej, o
twarzach pomarańczowych od ogniowej łuny.
- Joe! - krzyknął ktoś, kogo rozpoznałam jako burmistrza naszego miasteczka.
- Jezu, Joe! Tak mi przykro.
- Czy ktoś został ranny? - zapytał tata. - Nikt nie jest ranny, co?
- Nie - odparł burmistrz. - Paru chłopaków Richiego robiło za bohaterów i
weszło do środka, żeby sprawdzić, czy nikt nie został. Najedli się dymu w nagrodę. -
Nic im nie będzie - zapewnił Richard Parks, naczelnik straży pożarnej. - W środku nie
było nikogo, Joe. Nie martw się. Tata odetchnął z ulgą.
- Jakie ryzyko, że to się rozszerzy? - Restauracja była wolno stojącym
budynkiem w stylu wiktoriańskim, z księgarnią po jednej i bankiem po drugiej stronie
oraz wspólnym parkingiem na tyłach. - Co z bankiem? Księgarnią?
- Polewamy je wodą - powiedział naczelnik straży. - Na razie w porządku.
Trochę iskier wylądowało na dachu księgarni, ale zaraz zgasły. Zjawiliśmy się na
czas, Joe, nie martw się. W każdym razie na czas, żeby uratować sąsiednie budynki.
Mówił smutnym głosem. Nic dziwnego. Często jadał w Mastrianim. Podobnie
jak każdy z jego ludzi.
- Co się stało? - zapytał tata. - Jak do tego doszło? Ktoś coś wie?
- Nie potrafię powiedzieć. Ludzie w więzieniu naprzeciwko usłyszeli wybuch,
wyjrzeli na ulicę i zobaczyli ogień. Jakieś osiem, dziewięć minut temu. Budynek
stanął w ogniu jak kupka torfu.
- Co by wskazywało - wtrącił kobiecy głos - na użycie jakichś materiałów
wybuchowych.
Odwróciliśmy głowy i ujrzeliśmy agentów specjalnych Smith i Johnsona,
którzy wydawali się przejęci i jakby odrobinę bardziej niedbale ubrani niż zwykle.
Brak snu przez dwie noce z rzędu nawet im dawał się we znaki.
- Też tak uważam - powiedział szef straży.
- Chwileczkę. - Tata wytrzeszczył oczy na agentów FBI. - Co wy mówicie?
Chcecie powiedzieć, że ktoś podpalił restaurację?
- Inaczej ogień nie rozprzestrzeniłby się tak szybko, Joe - stwierdził szef
straży. - Nie tak gwałtownie. Sądząc po zapachu, to benzyna, ale dowiemy się
dopiero, jak temperatura spadnie i będziemy mogli...
- Benzyna? - Tata o mało nie dostał ataku serca. Naprawdę. Wszystkie żyły,
których normalnie w ogóle nie widać, wystąpiły mu na czole. - Dlaczego, na Boga,
ktoś miałby zrobić coś takiego? - zapytał tata. - Dlaczego ktoś miałby podpalać
restaurację?
Szeryf, którego dopiero teraz zauważyłam, powiedział:
- Niezadowolony pracownik, być może.
- Nikogo nie zwolniłem - obruszył się tata. - Od wielu miesięcy.
- To prawda. Nie lubił zwalniać ludzi, więc zatrudniał głównie takich, co, do
których miał pewność, że się sprawdzą. Instynkt na ogół go nie zawodził.
- No cóż, będzie dochodzenie. - Szeryf patrzył niemal z podziwem na
szalejący ogień. - Podpalenie? Twoja firma ubezpieczeniowa nie spocznie. Dowiemy
się wszystkiego. W swoim czasie.
Na pewno. Ale mogliby po prostu zapytać mnie. Mogłabym od razu
powiedzieć im, kto to zrobił. Nie miałam wątpliwości.
No, właściwie to wiedziałam tylko, dlaczego. Nie wiedziałam, kto. Ale powód
był oczywisty.
Dostałam ostrzeżenie. Ostrzeżenie, że jeśli nie przestanę wypytywać o dom
przy drodze do kamieniołomów...
To takie niesprawiedliwe. Mój tata. Biedny tata. W żaden sposób na to nie
zasłużył.
Na widok taty, który próbował żartować z burmistrzem, szeryfem i
naczelnikiem straży, ogarnęło mnie współczucie. Żartował, ale w środku, wiedziałam
o tym dobrze, serce mu pękało. Tata kochał Mastrianiego. Otworzył tę restaurację
zaraz potem, jak się pobrali z mamą. To była jego pierwsza restauracja, pierwsze
dziecko... tak jak Douglas był pierwszym dzieckiem mamy.
- Nawet o tym nie myśl, Jess - powiedział agent specjalny, nawet dość
ciepłym tonem.
Odwróciłam się do niego, mrugając oczami.
- O czym?
- Żeby znaleźć tego, kto to zrobił - odparł Allan. - Żeby szukać na własną
rękę. Tu chodzi o niebezpiecznych, psychopatycznych bandytów. Ściganie ich zostaw
nam, jasne?
Tym razem bardzo chciałam zastosować się do jego zalecenia. Och, jasne,
byłam też wściekła i tak dalej. Nie zrozumcie mnie źle. Ale jakaś część mnie była
ciężko przerażona. Bardziej przerażona niż wtedy, kiedy zobaczyłam Heather
związaną w wannie. Bardziej przerażona niż wtedy, gdy przedzierałam się na
motocyklu przez ciemny las.
Ponieważ to, co się teraz działo, było w jakiś sposób straszliwsze. Budziło
grozę większą niż złamana ręka Heather albo to, że mogłabym zlecieć z ogromnego
motocykla, ładując się pod koła.
Było niebezpieczne i nie do opanowania. Niosło śmierć.
Jak to, co spotkało Amber.
- Bez obaw - powiedziałam, przełykając ślinę. - Nic nie zrobię.
- Taak - agent specjalny Johnson łypnął podejrzliwie. - W porządku.
Potem usłyszałam głos mamy. Wołała tatę.
Szła w naszym kierunku, omijając węże strażackie, w prochowcu narzuconym
na koszulę nocną. Douglas podtrzymywał ją za łokieć, żeby się nie potknęła w
sandałach na wysokim obcasie. Tata ruszył jej na spotkanie. Przystanęli obok
największego z wozów strażackich.
- Och, Joe - westchnęła mama, przyglądając się płomieniom, które wciąż
strzelały wysoko, aż do nieba. - Och, Joe.
- W porządku, Toni - odparł tata, biorąc ją za rękę: - Nie martw się.
Zapłaciliśmy ubezpieczenie. Zwrócą nam. Możemy się odbudowywać.
- Ale tyle naszej pracy, Joe. - Mama nie mogła oderwać spojrzenia od ognia.
No i wiecie, mimo całej grozy, ten widok był w jakiś sposób piękny. Strażacy nie
usiłowali już gasić pożaru, pilnowali tylko, żeby nie rozprzestrzenił się na sąsiednie
budynki. Na razie szło im dobrze.
- Twoja ciężka praca. Dwadzieścia lat. - Mama przechyliła głowę, opierając ją
na ramieniu taty. - Tak mi przykro, Joe.
- W porządku - powiedział tata. Puścił jej rękę i objął ją ramionami. - To tylko
restauracja. Tylko tyle. Tylko restauracja.
Tylko restauracja. Wymarzona, ukochana restauracja mojego taty. Poświęcił
jej najwięcej czasu i najwięcej pracy. Joe, tańsza restauracja taty, przynosiła zaledwie
połowę tych wpływów co Mastriani, a Joe Junior, z pizzą na wynos, nawet jeszcze
mniej. Wiedziałam, że przez jakiś czas, bez względu na ubezpieczenie, nie będzie
nam lekko.
Tata trzymał się dzielnie. Przytulił mamę i powiedział z odrobinę wymuszoną
wesołością:
- Hej, jeśli już coś musiało pójść z dymem, cieszę się, że to restauracja, a nie
dom.
Potem już nic nie mówili. Stali tak spleceni ramionami, przytuleni głowami,
obserwując, jak część ich życia obraca się w popiół.
Douglas podszedł do mnie. Nie powiedziałam mu, o czym myślę. A myślałam
o tym, że ostatnio widziałam rodziców stojących w ten sposób w szpitalu, kiedy
Douglas podciął sobie żyły.
- Wydaje mi się - odezwał się Douglas - że teraz nie jest najlepszy moment,
żeby im powiedzieć, prawda?
Spojrzałam na niego.
- Powiedzieć o czym?
- O mojej nowej pracy.
- Nie mogłam się powstrzymać od uśmiechu.
- O nie - odparłam. - Teraz zdecydowanie nie jest dobry moment, żeby im
powiedzieć o twojej nowej pracy.
I tak staliśmy we czwórkę, patrząc, jak dopala się restauracja Mastriani.
Następnego dnia dotarłam do szkoły koło południa i do tego czasu wszyscy -
wszyscy w całym mieście - wiedzieli już, co się stało. Kiedy weszłam do stołówki -
mama podrzuciła mnie w porze lunchu - całe mnóstwo ludzi rzuciło się w moją
stronę, wyrażając współczucie. Naprawdę, jakby ktoś umarł.
Miałam wrażenie, że wszyscy odczuli tę stratę. Mastriani był szczególnym
miejscem, wyjątkowym. Ludzie szli tam, kiedy mieli ochotę zaszaleć, w urodziny
albo przed końcem roku.
Chyba wspominałam już, że nie cieszę się popularnością w swojej szkole. Nie
czuję, powiedzmy, duchowej wspólnoty ze szkołą. To, czy nasza drużyna wygra
mistrzostwa albo cokolwiek innego, obchodzi mnie tyle, co zeszłoroczny śnieg. Nie
pamiętam, żeby mnie kiedykolwiek zaproszono na jakąś imprezę. Wiecie, imprezę
bez rodziców, ale za to z alkoholem, kiedy wszyscy piją, a potem zalegają pod
ścianami.
Nie, nigdy mnie nie zapraszano.
Dlatego byłam mocno zaskoczona żywiołowymi objawami współczucia. A nie
tylko Ruth i Skip oraz ci, co grali w orkiestrze podeszli, żeby wyrazić żal.
Nie, również Todd Mintz, gromadka Pomponek, Tisha Murray i Jeff Day, a
także sam król najelegantszego towarzystwa, Mark Leskowski we własnej osobie.
To prawie dość, żeby odwrócić uwagę dziewczyny, że gdzieś tam jest ktoś,
kto pragnie jej śmierci - i kto dopilnuje, żeby tak się stało, jeśli dziewczyna za bardzo
zbliży się do prawdy.
- Nie mogę w to uwierzyć - powiedział Mark, sadzając swoją naprawdę
fantastyczną tylną część ciała na ławce obok mnie i przyglądając mi się głębokimi,
brązowymi oczami. - A jeszcze niedawno byliśmy tam razem, ty i ja.
- Owszem - powiedziałam, speszona zazdrosnymi spojrzeniami skierowanymi
w moją stronę. Ostatecznie, wobec zniknięcia Amber, Mark byłby niezłą zdobyczą.
Niejedna cheerleaderka dźgnęła koleżankę łokciem w bok, wskazując na nas.
- Oczywiście nie domyślały się, że moje serce należy - i zawsze tak będzie -
do innego.
- Przynajmniej nikt nie został ranny - powiedział Mark. - Możesz sobie
wyobrazić, co by było, gdyby pożar wybuchł w porze obiadu?
- W porze obiadu byłoby trudno rozlać benzynę po całej restauracji.
- Chcesz powiedzieć, że ktoś to zrobił celowo? Dlaczego? Kto?
- Przypuszczam, że ta sama osoba, która zabiła Amber i pobiła Heather. To
było ostrzeżenie. Dla mnie. Żebym się w to nie mieszała.
Mark zdumiał się głęboko.
- Boże! Straszne.
To mniej więcej odpowiadało moim własnym odczuciom, toteż skinęłam
głową.
- Zgadza się.
Zaraz potem zabrzmiał dzwonek. Mark powiedział jeszcze:
- Posłuchaj, może moglibyśmy się spotkać w ten weekend. Jeśli masz ochotę.
Zadzwonię do ciebie.
Dobra, przyznaję. To było dość podniecające - najprzystojniejszy chłopak w
szkole, wiceprzewodniczący klas maturalnych, gwiazda futbolu i w ogóle, mówi tak
po prostu: „Zadzwonię do ciebie”. Cóż, nie był Robem Wilkinsem. I w ogóle
wydawał mi się raczej nudny.
Ale jednak. Umówił się ze mną. Już drugi raz. Nagle zrozumiałam, jak czuła
się moja mama w szkole. No wiecie, miss wszystkich imprez. Dlatego tak się
ucieszyła z telefonu Skipa. Powodzenie - tak, to fajne.
A w każdym razie było, dopóki w drodze do szafki nie zaczepiła mnie Karen
Sue Hankey, mówiąc wyniosłym, Karen - Sue - Hankeyowym tonem:
- Brakowało mi ciebie podczas przesłuchań dziś rano. Zamarłam z ręką na
szyfrowym zamku. Przesłuchania w celu ustalenia miejsc w orkiestrze. Kompletnie
zapomniałam.
Ostatecznie miałam inne sprawy na głowie ... grożono mi śmiercią, zniszczono
znaczną część rodzinnego przedsiębiorstwa.
Zaraz, zaraz... dęte wyznaczono na czwartek.
To znaczy na dzisiaj.
- Przypuszczam, że skoro się nie stawiłaś - powiedziała Karen Sue - będziesz
zajmowała ostatnie krzesło do końca semestru. Trudno. Pan Vine przydziela miejsca
po szkole i założę się, że będę... - Hej!
Karen Sue krzyknęła, ponieważ ją popchnęłam. Niezbyt mocno i wcale nie
brutalnie. Po prostu musiałam gdzieś pójść, i to szybko, a ona stała mi na drodze.
Wiedziałam, że pan Vine spędzał „okienko” na piątej lekcji w pokoju
nauczycielskim, dochodząc do siebie po próbie orkiestry pierwszaków.
Pognałam korytarzem, potrącając ludzi i nie mówiąc nawet „przepraszam”. To
nie było w porządku. Absolutnie nie. Osoba nieobecna z uzasadnionego powodu, jak
ja, powinna zostać dopuszczona do przesłuchania, a niezsyłana na ostatnie krzesło
tylko, dlatego, że jakiś psychol spalił restaurację należącą do jej rodziców.
W dodatku latem opanowałam sztukę czytania z nut. Miałam zamiar porazić
pana Vine'a swoimi nowymi umiejętnościami. Nie chciałam zająć pierwszego krzesła,
ale zdecydowanie należało mi się trzecie, może nawet drugie. Ostatnie krzesło nie
odpowiadało mi ani trochę. Będę walczyć, postanowiłam.
Wpadłam w poślizg, wyhamowując pod drzwiami pokoju nauczycielskiego.
Ryzykowałam, że spóźnię się na biologię, ale co tam. Zastukałam do drzwi.
Nagle ktoś dotknął mojego ramienia. Odwróciłam się i zobaczyłam Claire
Lippman, która rzadko kiedy odzywała się do mnie na korytarzu. Nie, dlatego, że
była snobką czy coś, tylko że zwykle siedziała z nosem w skrypcie.
- Jess - zaczęła. Nie wyglądała najlepiej. To było zdumiewające, bo Claire jest
ideałem urody. Zawsze wygląda świetnie. Doskonale, nieskazitelnie, no wiecie.
Tym razem nie sprawiała wrażenia doskonałej. Zlizała całą szminkę z warg, a
różowy sweter zarzucony na ramię - miała na sobie białą bluzkę bez rękawów - ledwo
się trzymał.
- Jess, ja... - Claire rozejrzała się. Robiło się pustawo, bo wszyscy wchodzili
do klas. - Muszę z tobą porozmawiać.
Coś było nie tak. Mocno nie tak.
- Co się dzieje, Claire? - zapytałam, kładąc jej rękę na ramieniu. - Czy
dobrze...
Czy dobrze się czujesz. O to właśnie chciałam ją zapytać. Nie zdążyłam.
Bo po pierwsze, otworzyły się drzwi i pojawił się w nich nauczyciel chemii,
pan Lewis.
Po drugie, z gabinetu pedagoga, znajdującego się naprzeciwko pokoju
nauczycielskiego, wychynął Mark z naręczem podań o przyjęcie do college'u, które
dla niego przygotowano.
- Czym mogę służyć, panno Mastriani? - zapytał pan Lewis. Nie miałam
chemii, ale musiał znać moje nazwisko z gazet, z zeszłego roku.
- Cześć - zwrócił się do mnie i do Claire Mark Leskowski. - Jak się macie?
W tym momencie Claire zrobiła coś naprawdę bardzo dziwnego. Obróciła się
na pięcie i pognała korytarzem, jakby ją kto gonił. Nawet nie zauważyła, że sweter
zsunął jej się z ramion i upadł na ziemię.
Pan Lewis popatrzył za nią, potrząsając głową.
- Kółko teatralne - mruknął.
Mark i ja śledziliśmy wzrokiem Claire, aż zniknęła za rogiem, kierując się do
skrzydła teatralnego, a potem spojrzeliśmy po sobie. Mark wzniósł oczy do nieba i
wzruszył ramionami.
- Na razie - rzucił głośno i odszedł w przeciwnym kierunku, w stronę sali
gimnastycznej.
Nie bardzo wiedząc, co robić, schyliłam się i podniosłam sweter. Był
mięciutki, a kiedy spojrzałam na metkę, zrozumiałam, dlaczego. Sto procent
kaszmiru. Na pewno Claire się zmartwi. Wzięłam sweter, żeby jej później oddać.
- A więc, panno Mastriani? - Pan Lewis wytrącił mnie z zamyślenia.
Poprosiłam, żeby zawołał pana Vine'a. Pan Vine wydawał się rozbawiony
moimi obawami, że zostanę zesłana do ostatniego rzędu w sekcji fletów.
- Czy naprawdę sądzisz - zapytał, patrząc na mnie z wesołym błyskiem w oku
- że zrobiłbym ci coś takiego, Jess? Wszyscy wiemy, dlaczego cię nie było. Nie
martw się. Przyjdź do mnie zaraz po lekcjach na przesłuchanie. W porządku?
Odetchnęłam.
- W porządku. Bardzo dziękuję.
Poszłam na lekcję zadowolona. Cieszyłam się, że pan Vine dał mi szansę.
Miejsce w orkiestrze naprawdę było dla mnie ważne.
Wkrótce jednak miałam zapomnieć o przesłuchaniu. Dzień mijał, a ja coraz
wyraźniej czułam, że coś nie daje mi spokoju. Coś nowego.
Coś więcej niż tajemnicza śmierć Amber, telefony z pogróżkami i pożar
restauracji.
Dopiero w połowie siódmej lekcji zrozumiałam, co to jest. Byłam przerażona.
Poważnie, prawie trzęsłam się ze strachu.
Bałam się oczywiście o dom, o moją rodzinę i o siebie, choć federalni nie
spuszczali oka z naszego domu. Ze mnie na pewno też, choć muszę przyznać, robili to
dyskretnie.
To nie wszystko. Wiedziałam, że dzieje się coś złego. Coś poza pożarem w
Mastrianim, zabójstwem Amber i pobiciem Heather.
Rety, nie chcę powiedzieć, że miałam jakieś objawienie. Wcale nie. Nie
wtedy.
Ale czułam wyraźnie, że dzieje się coś złego. To było nie tylko straszne, to
było...
Odrażające.
Jak randka ze Skipem, tylko dużo, dużo gorsze.
W połowie siódmej lekcji nie wytrzymałam. Podniosłam rękę, zanim w ogóle
zrozumiałam, co chcę zrobić.
Więc kiedy mademoiselle MacKenzie, niespecjalnie zachwycona, że
przerywam jej w połowie dogłębnej analizy nieustającego ścierania się osobowości
Alix i Michela {Alix mes du sel dans la boule de Michel), zapytała: Qu' estque vous
vonlez, Jessica? a ja odparłam, po angielsku, „Potrzebuję przepustki na korytarz”, nie
próbowała nawet ukryć rozdrażnienia.
- Nie możesz poczekać do dzwonka?
- Nie, nie mogłam poczekać. Nie rozumiałam, dlaczego, ale wiedziałam, że
nie mogę czekać.
Zdegustowana mademoiselle MacKenzie wręczyła mi drewnianą przepustkę
do łazienki. Wyskoczyłam z klasy, zanim zdążyła powiedzieć: Au rewir.
Zbiegłam po schodach - laboratoria językowe znajdują się na drugim piętrze -
do części administracyjnej. Nie byłam pewna, po co właściwie tam idę, dopóki nie
zobaczyłam drzwi do sekretariatu i do pokoju nauczycielskiego.
Wtedy zrozumiałam. Claire. Claire dotykająca mojego ramienia tuż przed
piątą lekcją. Chciała mi coś powiedzieć, ale nie zdążyła. Jej oczy - piękne błękitne
oczy - patrzyły na mnie szeroko otwarte, pełne - teraz to wiem, chociaż w tamtej
chwili za bardzo martwiłam się o siebie i swoją głupią pozycję w orkiestrze, żeby to
zauważyć - strachu.
Strach. Strach.
Wpadłam do środka jak burza.
- Muszę się dowiedzieć, na jakiej lekcji jest teraz Claire Lippman -
oznajmiłam, rzucając książki na biurko sekretarki. - Muszę to wiedzieć natychmiast.
Helen spojrzała na mnie przyjaźnie, choć z pewną rezerwą.
- Jess - powiedziała. - Wiesz, że nie mogę udzielać takich informacji...
- Muszę wiedzieć! - ryknęłam.
Drzwi gabinetu pana Goodharta otworzyły się. Ku mojemu zaskoczeniu do
poczekalni wkroczył nie tylko pan Goodhart, ale również agent specjalny Johnson.
- Jessica? - zaniepokoił się Goodhart. - Co ty tu robisz? Stało się coś złego?
Helen nacisnęła klawisz komputera, powodując, że z ekranu zniknęła gra
Saper, a pojawiły się rozkłady zajęć poszczególnych uczniów. Pan Goodhart
zauważył to i zapytał:
- Helen, co robisz?
- Ona pyta, gdzie jest Claire Lippman. Właśnie szukam.
- Nie możesz tego powiedzieć, Helen. To poufne informacje.
- Dlaczego chcesz wiedzieć, gdzie jest ta dziewczyna, Jessico? - zapytał agent
specjalny Johnson. - Coś się stało?
- Nie wiem. - W zasadzie mówiłam prawdę. Nie wiedziałam. Tyle że...
Coś tam jednak wiedziałam.
- Muszę ją znaleźć - oświadczyłam. - Natychmiast. Chciała mi coś
powiedzieć, ale nie zdążyła, bo...
- Claire Lippman - odezwała się Helen - ma na siódmej lekcji WF.
- Helen! - krzyknął zaszokowany pan Goodhart. - Nie wolno!
- Dzięki - powiedziałam, zabierając książki i posyłając sekretarce pełen
wdzięczności uśmiech. - Wielkie dzięki.
Byłam prawie za drzwiami, kiedy Helen zawołała:
- Ale tam jej nie ma, Jess... Zamarłam.
A potem odwróciłam się powoli. - Jak to nie ma? - zapytałam ostrożnie.
Helen, ze zmarszczonym czołem, studiowała ekran komputera.
- Nie ma - powiedziała. - Z danych wynika, że Claire nie była na zajęciach,
począwszy od... czwartej lekcji.
- To niemożliwe - zaprotestowałam. Poczułam się dziwnie. Zdrętwiały mi
wargi i ręce. - Widziałam ją tuż przed piątą lekcją.
- Nie. - Helen sięgnęła po wydruki. - Claire Lippman urwała się z piątej, a
potem szóstej i siódmej lekcji.
Claire Lippman nigdy w życiu nie zerwała się z lekcji - oświadczył pan
Goodhart. Wiedział, co mówi, w końcu był jej pedagogiem.
- No cóż - powiedziała Helen - dzisiaj się zerwała. Chyba wyglądałam,
jakbym miała za chwilę zemdleć, bo agent specjalny Johnson podszedł do mnie,
chwytając za łokieć. - Jess? Jessica? Dobrze się czujesz?
- Nie, nie czuję się dobrze - odparłam. - Claire Lippman też nie.
To była oczywiście moja wina. To, co się przytrafiło Claire Lippman.
Powinnam była jej wysłuchać. Powinnam była wziąć ją za ramię i zaciągnąć w jakieś
spokojne miejsce. Miała mi coś ważnego do powiedzenia.
Coś tak ważnego, że ktoś postanowił ją uciszyć. Dlatego zniknęła z lekcji.
- Dzisiaj jest tak pięknie - powiedział pan Goodhart. - Może gdzieś sobie
poszła. Lubi się opalać, a teraz mamy taką pogodę...
Siedziałam na pomarańczowej kanapie, z książkami na kolanach. Ręce
zwisały mi bezwładnie. Czułam straszliwe zmęczenie.
- Claire nie uciekła ze szkoły. Oni ją mają.
Agent specjalny Johnson zawołał Jill i teraz oboje siedzieli naprzeciwko,
wpatrując się we mnie, jakbym była nowym gatunkiem przestępcy, o jakim niedawno
przeczytali w podręczniku na zajęciach szkoleniowych FBI.
- Kto ją ma, Jessico? - zapytała łagodnie agentka specjalna Smith.
- Oni. - Nie mogłam uwierzyć, że nie wie. Jak mogła nie wiedzieć? - Ci sami,
którzy dopadli Amber. I Heather. I spalili restaurację.
- A kim są ci „oni”, Jessico? - Agentka specjalna Smith pochyliła się naprzód.
Odzyskała już swój właściwy wygląd, jej włosy układały się w zgrabne loki, kostium
sprawiał wrażenie starannie wyprasowanego. W jej uszach tkwiły maleńkie
brylantowe kolczyki. - Wiesz, Jessico? - Wiesz, kim oni są?
Spojrzałam na nich. Byłam taka zmęczona. Naprawdę. Nie tylko, dlatego, że
w ciągu ostatnich paru dni nie zdołałam się wyspać. Byłam zmęczona wewnątrz, do
szpiku kości. Zmęczona strachem. Zmęczona tym, że nie wiem. Po prostu zmęczona.
- Nie, nie wiem, kim oni są - powiedziałam. - A wy? Macie jakieś pojęcie, kto
to jest?
Agenci specjalni Smith i Johnson popatrzyli na siebie. Zobaczyłam, jak Allan
potrząsa nieznacznie głową. Wtedy Jill powiedziała:
- Allan. Musimy jej powiedzieć.
Byłam zbyt zmęczona, żeby zapytać. Nie obchodziło mnie o. Naprawdę nie.
Byłam przekonana, że Claire Lippman leży gdzieś martwa, i to z mojej winy. Co
powie na to mój brat, Mike, kiedy się dowie? Kochał się w Claire, odkąd pamiętam.
Pewnie, w życiu nie zamienił z nią ani słowa, ale kochał ją, tak czy inaczej. Kiedy
występowała w Hello, Dolly, nie przepuścił ani jednego przedstawienia, nawet
poranka dla dzieci.
A ja nie potrafiłam jej ochronić. Miłości życia mojego brata.
- Jessico - powiedziała agentka specjalna Smith. - Posłuchaj mnie przez
chwilę. Amber. Amber Mackey, wiesz, dziewczyna, która nie żyje.
Podniosłam głowę. Miałam dość energii - nie dużo, ale dość - żeby zauważyć
sarkastycznym tonem:
- Wiem, Jill, kim była Amber Mackey. Przez sześć lat siedziała przede mną w
ławce.
- Agentko Smith - odezwał się szorstko agent specjalny Johnson. - Ta
informacja jest ściśle poufna...
- Była w ciąży - ciągnęła agentka specjalna Smith. - Amber Mackey była w
siódmym tygodniu ciąży, kiedy ją zabito, Jess. Koroner przedstawił właśnie protokół
z autopsji i sądzę...
Zamrugałam oczami. Potem zamrugałam jeszcze raz i powiedziałam:
- W ciąży?
Pan Goodhart, który opierał się o biurko Helen, powtórzył jak echo:
- W ciąży?
Nawet Helen zawołała:
- W ciąży?! Amber Mackey?
- Proszę - powiedział agent specjalny Johnson. Był wyraźnie zdenerwowany. -
Nie chcemy tego rozpowszechniać. Nie powiadomiliśmy nawet rodziny ofiary.
Proszę, żebyście na razie zachowali tę informację wyłącznie dla siebie. Później na
pewno przedostanie się do wiadomości publicznej, zawsze tak jest. Ale na razie...
Nie słuchałam go. W głowie mi huczało: „Amber. W ciąży. Amber. W ciąży”.
A więc Mark Leskowski był ojcem dziecka Amber. Amber nie poszłaby do
łóżka z nikim innym. Choć zaskoczyło mnie, że w ogóle z nim spała. No wiecie, nie
była tego typu dziewczyną.
Cóż, chyba jednak była tego typu dziewczyną.
Ale wiedziałam, czego Amber na pewno by nie zrobiła. Nie zdecydowałaby
się na przerwanie ciąży. Nie Amber. Ile zorganizowała sprzedaży ciastek, zbierając
fundusze na rzecz samotnych matek? Ile razy organizowała akcje mycia
samochodów, żeby zdobyć pieniądze na podobne cele? Ile razy podsunęła mi pudełko
UNICEF - u, prosząc o drobne?
Nagle opuściło mnie uczucie zmęczenia. Jakby przepłynął przeze mnie
strumień energii... Prawie jak wtedy, gdy uderzył mnie piorun.
Dobra, może niezupełnie tak. Ale zmęczenie się ulotniło. I jeszcze coś: już się
nie bałam. Już nie.
Ponieważ przypomniałam sobie coś jeszcze. Strach w oczach Claire Lippman.
Nie bała się, kiedy mnie zaczepiła. Przestraszyła się dopiero, gdy z gabinetu
pedagoga wyszedł Mark Leskowski.
Mark Leskowski. Ojciec dziecka Amber.
Mark Leskowski, który siedząc przy stoliku numer siedem w Mastrianim,
zapytany, co zrobi, jeśli nie powiodą się jego plany dostania się do Narodowej Ligi
Futbolu, odpowiedział: „Porażka nie wchodzi w rachubę”.
A dziecko z szesnastoletnią dziewczyną? I to w tym samym roku, kiedy miał
pójść do college'u? W oczach Marka taka sytuacja należała z pewnością do kategorii
„nie do przyjęcia”.
Wstałam, zrzucając książki na podłogę.
Ale nie wypuszczałam z rąk swetra Claire. Przez całe popołudnie trzymałam
go w rękach.
- Jessico? - Jill także zerwała się na nogi. - O co chodzi? Co się dzieje?
Nie odpowiedziałam i wtedy agent specjalny Johnson odezwał się
rozkazująco:
- Jessica. Jessica, słyszysz mnie? Odpowiedz agentce specjalnej Smith. Zadała
ci pytanie. Czy chcesz, abym zadzwonił po twoich rodziców, młoda damo?
Nie obchodziło mnie, co mówią. Nie obchodziło mnie, że Helen, sekretarka,
sprawdza mój numer domowy, a pan Goodhart macha mi dłonią przed twarzą,
wykrzykując moje imię.
Och, nie zrozumcie mnie źle. To było denerwujące. Usiłowałam się
skoncentrować, a ci ludzie skakali wokół mnie jak skwarki na patelni.
Ale to wszystko nie miało znaczenia. Trzymałam sweter Claire Lippman.
Różowy kaszmirowy sweter, który jej matka - teraz to wiedziałam, chociaż właściwie
nie miałam prawa wiedzieć - dała jej na szesnaste urodziny. Sweter pachniał
perfumami Happy, Claire zawsze ich używa. Babcia w każde święta Bożego
Narodzenia dawała jej nową buteleczkę. Wszyscy w szkole zachwycali się tymi
perfumami. Nie wiedzieli, że to tylko Happy, z Clinique. Myśleli, że to coś
egzotycznego, superdrogiego. Nawet Mark Leskowski, który siedział w rzędzie przed
Claire, raz zrobił jakąś uwagę na ten temat. Zapytał o nazwę. Chciał kupić takie
perfumy dla swojej dziewczyny.
Swojej dziewczyny Amber. Którą zamordował.
Tak jak teraz zamierzał zamordować Claire.
Nagle straciłam oddech. Nie mogłam oddychać, bo było strasznie gorąco.
Było gorąco, a w dodatku coś zakrywało mi usta i nos. Dusiłam się. Nie mogłam się
wydostać. Wypuśćcie mnie. Wypuśćcie mnie. Wypuśćcie mnie.
Poczułam uderzenie w twarz. Wzdrygnęłam się i nagle ujrzałam przed sobą
twarz pana Goodharta. Agenci specjalni Johnson i Smith trzymali go za ręce.
- Mówiłem panu - wrzeszczał Allan - żeby jej nie bić!
- A co miałem zrobić? - zapytał pan Goodhart. - Miała atak!
- To nie był atak. - Jill wyglądała na wściekłą. - Miałaś wizję, Jessico? Jessico,
dobrze się czujesz?
Wytrzeszczyłam oczy na całą trójkę. Policzek piekł mnie trochę. Tylko trochę,
pan Goodhart nie uderzył zbyt mocno.
- Muszę iść - powiedziałam i przyciskając do siebie sweter Claire, wyszłam.
Naturalnie poszli za mną. Co nie było łatwe, ponieważ ledwie wydostałam się
na korytarz, odezwał się dzwonek. Ostatni dzwonek tego dnia. Ludzie wysypali się z
klas. Trzaskali drzwiczkami szafek, przybijali piątki, umawiali się na spotkanie w
kamieniołomach. Wszędzie kłębiły się tłumy uczniów zmierzających do wyjścia.
Pozwoliłam, żeby ludzka fala wypchnęła mnie na zewnątrz i poniosła w stronę
placu, gdzie czekały szkolne autobusy. Zabierały do domu wszystkich, z wyjątkiem
tych, którzy przyjechali własnymi samochodami albo zostawali na trening, na
dodatkowe zajęcia, czy też za karę.
- Jessico! - usłyszałam za plecami. Agent specjalny Johnson.
Ktoś czekał koło masztu. Ktoś znajomy. Łatwo go było zauważyć w tłumie
płynącym w stronę autobusów, ponieważ większość ludzi przewyższał o głowę i poza
tym stał nieruchomo.
Rob. To był Rob.
Jakaś część mnie ucieszyła się na jego widok. Inna część w ogóle nie zwróciła
na niego uwagi.
- Jess! - krzyknął. - Och, mój Boże. Słyszałem, co się stało zeszłej nocy. Jak
się czujesz?
- W porządku - odparłam. Przeszłam koło niego.
Rob, dostosowując swój krok do mojego, zapytał:
- Co się z tobą dzieje? Dokąd idziesz?
- Muszę coś zrobić. - Szłam szybko, na tyle szybko, że zgubiłam gdzieś z tyłu,
w masie uczniów, agentów specjalnych Johnsona i Smith.
- Co musisz zrobić? - dopytywał się Rob. - Mastriani, dlatego tu przyszłaś?
„Tu” odnosiło się do boiska obok parkingu dla uczniów. To właśnie pod
metalowymi trybunami schroniłyśmy się z Ruth wtedy, wiosną, gdy zaskoczyła nas
burza. Ta burza odmieniła wszystko.
Boisko wyglądało mniej więcej tak samo jak tamtego dnia, tyle, że teraz byli
na nim ludzie. Trener Albright stał pośrodku z gwizdkiem, zawodnicy dopiero się
rozbierali. Większość cheerleaderek była już na miejscu. Właśnie odbywały się
eliminacje, trzeba było znaleźć kogoś na miejsce Amber. Smutne, ale co miały robić?
Do wykonania piramidy potrzeba dziesięciu dziewczyn. Na trybunach mrowiły się
tłumy chętnych. Zobaczywszy mnie i Roba, przestały rozmawiać i zaczęły się nam
przyglądać. Może myślały, że ja też chcę spróbować?
- Jess - odezwał się Rob - co się z tobą dzieje? Zachowujesz się jeszcze
dziwniej niż zwykle.
Trener Albright zauważył nas i gwizdnął.
- Mastriani! - ryknął. Znał mnie aż za dobrze, w związku z moją skłonnością
do siłowych rozwiązań. Parę razy zdarzyło mi się lekko uszkodzić jego zawodników.
- Czego tu szukasz? Przyszłaś na próbę?
Nie odpowiedziałam. Rozglądałam się po boisku, szukając jednej osoby.
- Jeśli nie przyszłaś na próbę, złaź z boiska! - wrzasnął trener Albright. - Nie
będziesz mi się tutaj włóczyć i denerwować moich chłopców.
Wreszcie go zobaczyłam. Właśnie wychodził z sali gimnastycznej. Poduszki
na ramionach sprawiały, że wydawał się jeszcze większy... chociaż i bez nich, rzecz
jasna, był imponującej postury.
Spotkaliśmy się w pół drogi.
- Jess? - zaskoczony spojrzał na mnie, potem na Roba i znowu na mnie. - Co
się dzieje?
Wyciągnęłam rękę. Tę rękę, w której nie trzymałam swetra Claire.
Wyciągnęłam rękę, mówiąc:
- Kluczyki!
Mark spojrzał na mnie z góry, z lekkim uśmieszkiem. Zachował zimną krew. -
Co?
- Wiesz - odparłam. - Wiesz doskonale.
- Jakiś problem? - zapytał trener Albright, podchodząc do nas. Za nim szła
większość drużyny - Todd Mintz, Jeff Day - i gromadka cheerleaderek. Nie, co dzień
się zdarzało, żeby ktoś niepowołany wkraczał na boisko i zakłócał trening.
Zwłaszcza ktoś, kto nie należał do ich kręgu.
- Mark, ta dziewczyna zawraca ci głowę? - zapytał trener Albright.
- Nie, trenerze - odparł Mark. Nadal się uśmiechał. - Jest w porządku. Jess, o
co chodzi?
- Wiesz, o co chodzi - powiedziałam obcym głosem. Brzmiał w nim ton
twardszy niż kiedykolwiek. Twardszy i jednocześnie, w jakiś sposób, smutniejszy. -
Wy wszyscy wiecie. - Spojrzałam na pozostałych piłkarzy. - Każdy z was wie.
Todd, mrugając oczami w ostrym słońcu, stwierdził: - Ja nie wiem.
- Zamknij się, Mintz - rzucił Jeff Day.
Trener Albright przeniósł wzrok na Marka i z powrotem na mnie. Potem
oznajmił:
- Posłuchaj, nie wiem, o co chodzi, ale jeśli masz jakąś sprawę do któregoś z
moich zawodników, zgłoś się w godzinach, kiedy biuro jest otwarte. Nie wolno ci
przerywać treningu...
Wystąpiłam krok do przodu i walnęłam Marka Leskowskiego pięścią w
żołądek.
- Dawaj - powiedziałam, kiedy z jękiem osuwał się na kolana. - Dawaj
kluczyki.
Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie. Mark zadziwiająco szybko
doszedł do siebie i rzucił się na mnie. Chwyt Roba osadził go w miejscu. Jeff Day
poderwał mnie z ziemi, planując, jak sądzę, przerzucić mnie przez płot. Powstrzymał
go Todd Mintz, który ścisnął go za krtań. A trener Albright gwizdał jak wściekły.
Rozległ się brzęk i coś błyszczącego wypadło z kieszeni Marka. Kluczyki.
Rob podniósł je i rzucił do mnie, wołając:
- Mastriani!
W tym momencie Jeff, przyduszony przez Todda, puścił mnie. Złapałam
kluczyki w locie, jedną ręką.
A potem odwróciłam się i pobiegłam prosto na parking dla uczniów.
- Nie możesz tego zrobić! - wrzeszczał Mark. - To bezprawne! Bezprawna
rewizja i zawłaszczenie!
- Przyjmij - powiedział Rob - że zastosowano wobec ciebie areszt
obywatelski.
Szli za mną. Wszyscy pospieszyli za mną - Rob i Mark, Todd i Jeff, trener
Albright i cheerleaderki. Jak ten grajek z bajki, który grając na zaczarowanym flecie,
wyprowadził dzieci z miasteczka, prowadziłam drużynę futbolową i zespół
cheerleaderek w stronę bmw Marka Leskowskiego.
- Och, mój Boże! - Ruth stała przy swoim kabriolecie. - Tutaj jesteś. Wszędzie
cię szukałam. Co...
Zauważyła tłumek idący za mną.
- To jakaś bzdura! - wrzasnął Mark.
- Mastriani! - ryknął trener Albright. - Oddaj kluczyki... Nie posłuchałam,
oczywiście. Podeszłam wprost do samochodu Marka i włożyłam kluczyk w zamek
bagażnika.
Wtedy Mark rzucił się do ucieczki. Tyle, że Rob mu nie dał drapnąć.
Wyciągnął rękę, niemal od niechcenia, i chwycił Marka za tył koszuli.
- Puszczaj! - krzyknął Mark. - Puść mnie!
Przekręciłam kluczyk i wieko bagażnika podskoczyło do góry.
Tak zastali nas agenci specjalni Johnson i Smith, którzy właśnie dotarli na
miejsce. Tłum uczniów otoczył bmw, podczas gdy Rob przytrzymywał Marka
Leskowskiego, a Todd Mintz Jeffa Daya (który też usiłował się upłynnić w ostatniej
chwili).
Ja natomiast tkwiłam połową ciała w bagażniku, sprawdzając, czy Claire
Lippman daje oznaki życia.
- Och, to było okropne - powiedziała Claire jeszcze tego samego dnia.
- Opowiedz - poprosiłam.
- No wiesz, naprawdę. Byłam pewna, że umrę. - Wyglądałaś, jakbyś już nie
żyła - stwierdziła Ruth.
- Naprawdę? - zainteresowała się Claire. - To znaczy jak wyglądałam?
Ruth, która siedziała na parapecie naprzeciwko szpitalnego łóżka Claire,
spojrzała na mnie niepewnie.
- Chcę wiedzieć - upierała się Claire. - Rozumiesz, gdybym miała kiedyś
odegrać scenę śmierci... Powinnam wiedzieć, jak trzeba wyglądać.
- No - odparła Ruth z wahaniem. - Byłaś strasznie blada, miałaś zamknięte
oczy i prawie nie oddychałaś. Ale to dlatego, że miałaś usta zaklejone taśmą.
- I jeszcze gorąco - wtrącił Skip. - Nie zapominaj o temperaturze.
- W bagażniku było ponad trzydzieści stopni - rzuciła wesoło Claire. - Tak
powiedzieli sanitariusze. Umarłabym z przegrzania albo odwodnienia, zanim Mark
przyszedłby mnie zabić.
- Eeee... Taak. Coś w tym rodzaju - odezwała się Ruth. - To właśnie nie jest
dla mnie jasne. - Dlaczego Mark chciał cię zabić?
Claire przewróciła pięknymi błękitnymi oczami.
- Ojej, ponieważ widział, jak rozmawiam z Jess.
Ruth spojrzała w kierunku ogromnych koszy z kwiatami, które przysyłano
Claire do szpitala. Mieli ją zwolnić już jutro rano, ale kwiaty napływały na okrągło.
Claire Lippman cieszyła się o wiele większą popularnością, niż
przypuszczałam.
- No powiedzcie - nalegała Ruth.
- To naprawdę proste - powiedziałam. - Amber Mackey zaszła w ciążę...
- W ciążę! - zawołała Ruth.
- W ciążę! - zawtórował jej brat bliźniak.
- W ciążę - powtórzyłam. - I oznajmiła Markowi, że urodzi to dziecko.
Chciała, żeby się z nią ożenił, żeby mogli wychować dziecko razem, stworzyć małą
szczęśliwą rodzinę. O tym właśnie rozmawiali tego dnia w kamieniołomach, kiedy
Claire zauważyła, jak ciągle odchodzą gdzieś na bok. Rozmawiali o tym, że Amber
jest w ciąży.
- Zgadza się - przytaknęła Claire. - Ale Mark w swoich planach na przyszłość
nie brał pod uwagę, że jego dziewczyna może zajść w ciążę.
- Jasne - powiedziałam. - Małżeństwo czy nawet konieczność płacenia
alimentów mogłyby zniweczyć jego karierę sportową. Dla niego taka sytuacja była
„nie do przyjęcia”. Mark jeszcze się nie przyznał, ale pewnie pobił Amber, żeby
wyperswadować jej to dziecko, a potem gdzieś zostawił - prawdopodobnie w
bagażniku. Kiedy to nie pomogło i Amber nie zmieniła zdania, zabił ją i wrzucił do
sadzawki.
- No dobra - odezwała się Ruth. - Teraz chyba rozumiem. A Heather? Przecież
Mark był z tobą, kiedy Heather zniknęła?
- Owszem, był. O to chodziło. Mark czuł, że grunt mu się pali pod nogami.
Federalni dobierali mu się do skóry. Wykombinował, że jeśli inna dziewczyna
zostanie porwana w czasie, kiedy on będzie miał żelazne alibi, to policja się odczepi.
- A trudno o lepsze alibi - dodał Skip - niż kolacja w towarzystwie pupilki
FBI, „dziewczyny od pioruna”.
- Zgadza się - potwierdziłam. - Mniej więcej. No i podziałało. Kiedy Heather
zniknęła, nikt już nie podejrzewał Marka.
- Poza tobą - stwierdziła Claire.
- No cóż, to niezupełnie tak, że podejrzewałam Marka. - Zdawało mi się, że
ktoś tak przystojny nie może być przestępcą. Byłam głupia. - Ale ten dom przy
kamieniołomach... Kiedy zaczęłam się dopytywać o ten dom, Mark znowu się
przestraszył i kazał Jeffowi Dayowi, który porwał i pobił Heather - zadzwonić do
mnie z pogróżkami. A potem Mark i Jeff włamali się do Mastrianiego, rozlali
benzynę i puścili restaurację z dymem.
W każdym razie tak to przedstawił Jeff Day. Na widok policji rozryczał się jak
dziecko, a potem sypał jak pęknięte sito.
- Największy błąd Marka - ciągnęłam - polegał na tym, że wziął do pomocy
kogoś takiego jak Jeff Day. Jeff nie jest specjalnie bystry i potrzebuje dokładnych,
bardzo dokładnych instrukcji. Zawsze przychodzi do Marka i pyta, co ma robić...
zawsze przed pierwszą lekcją.
- Mark siedzi przede mną - powiedziała Claire. Rolę ofiary odgrywała bardzo
poważnie, co chwila poruszając ręką z kroplówką, żeby zwrócić uwagę na swój ciężki
stan. - No więc rano, kiedy szeptali z Jeffem przed dzwonkiem, coś w wyrazie ich
twarzy... coś takiego nieprzyjemnego... naprowadziło mnie na myśl. Po prostu
zrozumiałam. Nie wiem, jakim cudem, ale zrozumiałam. Nie mogłam iść na policję,
bo nie miałam nic konkretnego. Pomyślałam, że mogę porozmawiać z Jess...
- Ale Mark nas zobaczył - wtrąciłam - Tak się przestraszyła, że...
- Uciekłam - dokończyła Claire - jak młody jelonek.
Z tym jelonkiem to nie jestem taka pewna. Claire jest trochę za wysoka. Może
jak gazela, jeśli już.
- Mark poszedł niby to w drugą stronę - powiedziałam - ale obszedł budynek i
złapał ją...
- Uderzył mnie tutaj... - Claire pokazała na tył głowy. - Czymś ciężkim. Kiedy
się ocknęłam, leżałam w jego bagażniku.
- Pewnie chciał ją zabrać do domu przy drodze do kamieniołomów -
powiedziałam - i zrobić z nią to, co zrobił z Amber...
- I co teraz? - zapytała Ruth - Co z Markiem?
- Hmm... Pójdzie do więzienia. Na długo.
To rzeczywiście pokrzyżuje jego plany wstąpienia do Ligi Narodowej zaraz
po college'u.
Do pokoju weszli rodzice Claire, państwo Lippmanowie.
- Och, dziękuję wam, dzieci - odezwała się pani Lippman - za dotrzymanie
towarzystwa naszej małej dziewczynce, kiedy nas nie było. Proszę, Claire, oto shake
miętowo - czekoladowy.
Claire natychmiast opuściło ożywienie, jakie wykazywała przy rozmowie ze
mną, Ruth i Skipem. Opadła bezsilnie na poduszki. Naprawdę, wyciągała z tej
sytuacji tyle korzyści, ile się dało. Cóż, ostatecznie była gwiazdą szkolnego teatru.
- Dziękuję, mamusiu - odezwała się mdlejącym głosem.
- Ece.. - mruknęłam. - Chyba już sobie pójdziemy.
- Tak. - Ruth ześliznęła się z parapetu. - Pora odwiedzin minęła. Cześć, Claire.
Do widzenia państwu.
- Do widzenia, dzieciaki - odparł doktor Lippman.
Pani Lippman nie poprzestała jednak na zwykłym „do widzenia”. Podeszła do
mnie, ścisnęła mnie jak niedźwiedź, nazwała wybawczynią jej małej córeczki i
zapewniła, że jeśli jest coś - cokolwiek - co ona i jej mąż mogliby dla mnie zrobić, to
wystarczy powiedzieć. Lippmanowie wraz z rodzicami Heather (kto by się
spodziewał) zakładali Fundusz na rzecz Odbudowy Mastrianiego. Szkoda. Mogliby
założyli Fundusz na rzecz Spłaty Kosztów Leczenia Karen Sue Hankey, żeby pani
Hankey wycofała swój pozew.
Żebracy jednak nie kapryszą, więc kiedy pani Lippman próbowała mnie
udusić w serdecznym uścisku, powiedziałam tylko:
- Eee... dziękuję bardzo.
Cudem uchodząc z nie połamanymi żebrami, pospieszyłam za Ruth i Skipem
na korytarz.
- Jej - odezwała się Ruth. - Teraz wiem, skąd wziął się u Claire talent
dramatyczny.
- Mnie to mówisz? - powiedziałam, ścierając z policzka szminkę pani
Lippman.
- Wstąpimy do Heather? - zapytał Skip, kiedy szliśmy w stronę wind.
- Już ją wypuścili - powiedziałam. - Złamana ręka, poobijane żebra, wstrząs
mózgu, ale poza tym nic takiego; dojdzie do siebie.
- Fizycznie - powiedziała Ruth. - Ale psychicznie? Po tym co przeszła?
- Heather to twarda sztuka - stwierdziłam. Wpakowaliśmy się we trójkę do
windy. - Wróci do szkoły i znowu będzie potrząsać pomponami.
- Tak, tylko po co miałaby nimi potrząsać? - zastanowiła się Ruth. - Bez
Marka i Jeffa Jaguary mają małe szanse na zawody stanowe.
- Aha. Jest jeszcze drużyna koszykówki - przypomniałam. - Żaden z
koszykarzy, o ile mi wiadomo, nikogo nie zamordował.
- A więc, Jess - powiedział Skip, kiedy otworzyły się drzwi windy na dole. -
Jak się czujesz jako bohaterka? Po raz kolejny?
- Nie wiem - odparłam. - Nie tak cudownie, naprawdę. No wiesz, gdybym
wcześniej się za to wzięła, uratowałabym może Amber. Nie wspominając już o
Mastrianim.
- Jak na to wpadłaś? - dziwiła się Ruth. - Skąd wiedziałaś, że Claire jest w
bagażniku?
Wiedziałam, że to pytanie padnie wcześniej czy później, chociaż łudziłam się,
że go uniknę. Jak miałam wyjaśnić, że przez chwilę byłam Claire tkwiącą w
bagażniku? A wszystko, dlatego, że upuściła sweter...
- Nie wiem - skłamałam. - Po prostu... wiedziałam. Ruth spojrzała na mnie z
niedowierzaniem.
- Taak. Zgadza się. Tak jak latem, z Shane'em i poduszką. Załapałam.
Załapała, w porządku. Miałam nadzieję, że tylko ona. - Jaka poduszka? -
zainteresował się Skip.
- Nieważne - powiedziałam. - Słuchajcie, powinnam wracać do domu. Mama
ma już dość. Najpierw restauracja, potem Douglas i ta jego praca. Nie wspominając o
pozwie Karen Sue...
Nie mogę uwierzyć, że wciąż chce cię pozwać - oburzył się Skip. - Po tym jak
samodzielnie złapałaś mordercę i w ogóle.
- No cóż, o mało jej nie złamałam nosa. Ruth taktownie zmieniła temat.
- No więc jak z tą pracą Douglasa? - zapytała. - Comix Underground to
obleśne miejsce. Pełno tam jakichś podejrzanych typków.
- Hej! - zawołał Skip urażony. Skip, jak mi wiadomo, często dokonuje
zakupów w Comix Underground.
- Nie wiem. - Wzruszyłam ramionami. - Douglas to Douglas. Zawsze chadzał
własnymi drogami.
- Wiem coś o tym. - Ruth potrząsnęła głową. - Rany, cieszę się, że nie
mieszkam w twoim domu. - To będzie jak trzecia wojna... - Przerwała i spoglądając w
kierunku zasuwanych drzwi, dokończyła: - Cóż, chciałam powiedzieć „trzecia wojna
światowa”, ale chyba zmieniłam zdanie. - Czwarta wojna światowa.
- Słucham? O czym ty mówisz?
- Rety! - krzyknął Skip. - Zawiadomić Pentagon. Rodzina Mastrianich ruszyła
do natarcia.
Wtedy go zauważyłam. Zamurowało mnie.
- Mike! - Nie wierzyłam własnym oczom. - Co ty tu robisz?
Mike najwyraźniej przybywał prosto z lotniska. Miał ze sobą torbę i wyglądał,
delikatnie mówiąc, jak wypluty. Podbiegł do nas, pytając gorączkowo:
- Jak ona się czuje? Wszystko w porządku?
- Skąd się tu wziąłeś? - zapytałam. - Czy mama i tata nie odwieźli cię
przypadkiem do Harvardu w zeszłym tygodniu? Dlaczego wróciłeś?
Michael spojrzał na mnie gniewnie.
- Myślisz, że mógłbym tam zostać, po tym co się stało?
- Mike - powiedziałam. - Na Boga. Wypłacą nam odszkodowanie. To nie takie
znowu nieszczęście. Tata już snuje plany odbudowy w jakimś nowym kształcie.
Zabije cię, jak się dowie, że...
- Nie obchodzi mnie ta głupia restauracja - powiedział Mike z urazą w głosie.
- Nie dlatego wróciłem. Obchodzi mnie Claire.
Zamrugałam oczami. - Claire?
- Tak, Claire. Claire Lippman. Jak ona się czuje? Wyjdzie z tego?
Gapiłam się na niego, przyznaję z przykrością, z otwartą gębą. Claire? Przebył
całą drogę z college'u - poświęcając całe stypendium semestralne na bilet lotniczy - z
powodu Claire, dziewczyny, z którą nigdy wżyciu nie zamienił ani jednego słowa?
Czy obu moim braciom brakowało piątej klepki?
Pierwsza odezwała się Ruth:
- Z Claire będzie wszystko w porządku, Michael. - Popatrzyłam na Ruth z
uznaniem. Była taka opanowana, choć jakiś czas temu kochała się w Michaelu. Letnia
przygoda ze Scottem chyba pomogła jej się z tego otrząsnąć. - Zatrzymali ją na noc,
no wiesz, na obserwację.
- Chcę ją zobaczyć - oświadczył Mike. - W którym jest pokoju?
- Czterysta siedemnaście - powiedział Skip, a ja zawołałam:
- Czyś ty zwariował? Przeleciałeś półtora tysiąca kilometrów, tylko po to,
żeby się przekonać, że jej się nic nie stało? Przecież nawet nie wie o twoim istnieniu.
Mike potrząsnął głową.
- Powiedz mamie i tacie, że niedługo wrócę. Następnie ruszył w stronę wind
hotelowych. Szedł lekko chwiejnym krokiem, jak Clint Eastwood albo nie wiem, kto.
- Pora odwiedzin już minęła! - wrzasnęłam.
Ale to nie zrobiło na nim wrażenia. Zachowywał się jak opętany. Zniknął w
windzie, w postawie dumnie wyprostowanej.
- To jest coś najbardziej romantycznego, co można sobie wyobrazić -
skomentowała Ruth.
- Żartujesz? - Byłam przerażona. - To jest kompletnie... no, to jest... to jest...
- Romantyczne - dokończyła Ruth.
- Chore - poprawiłam ją.
- Nie wiem - odezwał się Skip. - Claire jest pociągająca. Spojrzałyśmy na
niego. Potem odwróciłyśmy wzrok z obrzydzeniem.
- Dobra - powiedział Skip. - Tak po prostu jest. Ruth wzięła mnie pod rękę,
kierując do wyjścia.
- Chodźmy. Wstąpimy po drodze do Trzydziestu Jeden Smaków i weźmiemy
coś mocniejszego dla twojej mamy. Przyda się, kiedy przekażesz jej wiadomość o
Michaelu.
Wyszliśmy na świeże, chłodnawe powietrze wieczoru. Słońce właśnie zaszło,
niebo na zachodzie było całe w purpurach i fioletach. Przyszło mi do głowy, że Mark
patrzy pewnie na to samo niebo. Tylko że zza krat.
I mówić tu o rzeczach „nie do przyjęcia”.
- Pierwsze, co zrobimy jutro rano - powiedziała Ruth, idąc do samochodu - to
umówimy się na nowo na twoje przesłuchanie w orkiestrze...
Jęknęłam. Na śmierć zapomniałam.
- Potem - ciągnęła Ruth - poprosisz Rosemary, żeby ci przysłała zdjęcia
kilkorga dzieci, za których odnalezienie wyznaczono nagrody. Będziesz potrzebowała
kasy. Wiesz, restauracja i ten pozew Karen Sue.
Jęknęłam głośniej.
- A potem, przykro mi, będziemy musiały coś zrobić z twoimi włosami.
Myślałam o tym i doszłam do wniosku, że przydałyby się pasemka. W szkole
fryzjerskiej w soboty robią farbowanie za darmo...
- Zaraz - powiedział Skip. - W sobotę idziemy z Jess do kina.
- Och, nie idziecie - burknęła Ruth. - Nie mogę pozwolić, żeby mój brat
spotykał się z moją najlepszą przyjaciółką. To po prostu niestosowne.
- Ale...
- Zamknij się, Skip - powiedziała Ruth. - To niestosowne i zdajesz sobie z
tego sprawę. Poza tym nie podobasz jej się. Podoba jej się ten facet tam...
Rob stał oparty o motocykl, czekając na kogoś. Tym kimś byłam ja.
Wyprostował się na mój widok i pomachał mi ręką.
- Och - powiedziałam. - Eee... zobaczymy się później, dobrze?
- Proszę bardzo - odparła wyniośle Ruth. - Chodź, Skip.
- Ale... - Skip patrzył na Ruth podejrzliwie i z pewną dozą niepokoju.
- Wybacz, Skip - powiedziałam, poklepując go po ramieniu, podczas gdy Ruth
odciągała go w drugą stronę. - Ale Ruth ma rację. To by nie wyszło. Nie znoszę tych
wszystkich gier z hobbitami.
Potem, posyłając Skipowi szeroki uśmiech, żeby pokazać, jak bardzo mi
przykro, pospieszyłam do Roba.
- Cześć - powiedziałam. Wciąż się uśmiechałam, ale teraz trochę nieśmiało.
- Cześć. - Uśmiech Roba nie był ani trochę nieśmiały. - Jak się masz?
- Och - wzruszyłam ramionami. - Raczej w porządku.
- A jak Claire?
Wzmianka o Claire przypomniała mi o Mike'u. Skrzywiłam się mimowolnie.
- Nic jej nie będzie.
Rob nie zwrócił uwagi na moją minę. - Dzięki tobie.
- I tobie - powiedziałam. - Nie pozwoliłeś Markowi uciec.
- Drobiazg - odparł skromnie Rob. - Wstąpiłem, żeby zobaczyć, czy nie trzeba
cię podwieźć do domu. No to jak?
- Trzeba. Wiesz, że mój tata zamierza zatrudniać cały personel, dopóki
restauracja nie zostanie odbudowana? Przekształca Joe Juniora z baru szybkiej
obsługi w restaurację z obsługą kelnerską.
- Wiem, mama mówiła. Twój tata to dobry człowiek. Och, zaraz, byłbym
zapomniał.
Wcisnął mi do ręki coś ciężkiego. Zegarek.
- Ale to twój zegarek.
- Owszem - przyznał Rob. - To mój zegarek. Myślałem, że go chcesz.
- A ty? - zapytałam. Zadając to pytanie, zapinałam już pasek od zegarka.
- Nie wiem - powiedział Rob. - Jakoś sobie poradzę. Potrząsnął głową, podał
mi kask.
- Jesteś naprawdę dziwna. Wiesz o tym?
- Tak - odparłam i stanęłam na palcach, żeby go pocałować...
W tym momencie ktoś obok odchrząknął i powiedział:
- Eee... panna Mastriani? Odwróciłam głowę. I wytrzeszczyłam oczy.
Przed czarnym czterodrzwiowym sedanem - nieoznakowanym wozem
należącym najwyraźniej do pewnych szczególnych służb - stał wysoki mężczyzna,
którego nigdy przedtem nie widziałam. Mężczyzna w kapeluszu i mimo ciepłej
pogody, w prochowcu.
- Panno Mastriani, jestem Cyrus Krantz, dyrektor wydziału operacji
specjalnych Federalnego Biura Śledczego. Jestem bezpośrednim przełożonym
agentów specjalnych Johnsona i Smith.
Przyjrzałam się samochodowi za jego plecami. Miał przyciemnione szyby i
nie mogłam stwierdzić, czy ktoś jest w środku.
- Tak? - powiedziałam. - Więc?
To pewnie brzmiało niegrzecznie i w ogóle, ale miałam mnóstwo ciekawszych
rzeczy do roboty niż pogawędki z agentami FBI przed szpitalem.
- Więc - odparł Cyrus Krantz, nie zrażony brakiem życzliwego oddźwięku z
mojej strony - chciałbym z tobą zamienić słowo.
- Wszystko, co miałam do powiedzenia - oświadczyłam, wkładając kask -
przekazałam już Allanowi i Jill. - Usadowiłam się na motorze. - Proszę ich zapytać.
Na pewno wszystko powiedzą.
- Rozmawiałem z agentami specjalnymi Johnsonem i Smith - odparł Cyrus
Krantz, kładąc nacisk na tytuły zawodowe, które śmiałam opuścić. - Ich odpowiedzi
okazały się niezadowalające i w związku z tym wycofałem ich z twojej sprawy,
panno Mastriani. Teraz będziesz miała do czynienia ze mną i tylko ze mną. Więc...
Podniosłam wizjer kasku i spojrzałam na niego zdziwiona.
- Co pan zrobił?
- Wycofałem ich z twojej sprawy - powtórzył Cyrus Krantz. - Ich
postępowanie uznałem za amatorskie i niecelowe. Zabrakło im stanowczości.
Wytrzeszczyłam oczy.
- Wywalił pan Allana i Jill?
- Odsunąłem ich od prowadzenia sprawy. - Cyrus Krantz, dyrektor wydziału
operacji specjalnych, odwrócił się i otworzył tylne drzwiczki. - Proszę wsiąść do
samochodu, panno Mastriani, udamy się do naszej kwatery na przesłuchanie w
związku z rolą, jaką odegrałaś w sprawie Marka Leskowskiego.
Mocniej ścisnęłam Roba w pasie. W ustach mi zaschło. - Jestem aresztowana?
- wykrztusiłam.
- Nie - odparł Cyrus Krantz. - Ale jesteś ważnym świadkiem, posiadasz
istotne...
- Dobrze - powiedziałam, opuszczając wizjer. - Jedź, Rob. Rob spełnił moją
prośbę. Zostawiliśmy Cyrusa Krantza w chmurze pyłu.
Jedyny problem polega na tym, że on z pewnością wie, gdzie mieszkam.