Zwykł mawiać: „Jeśli wrócę z tej wojny żywy, to będę miał więcej szczęścia niż rozumu”. Odkładał nieustannie pieniądze z myślą o przyszłych zakupach. Ale już nie wrócił do domu. Zamiast niego przybyły listy kondolencyjne od cesarza Wilhelma II i feldmarszałka Hindenburga.
Wydarzeniami z krótkiego życia Manfreda von Richthofena można by obdzielić kilka osób. Niemiecki bohater urodził się we wrocławskim Borku 2 maja 1892 r. Kiedy miał dziewięć lat, jego rodzice przenieśli się do Świdnicy, gdzie do dziś stoi ich okazała willa. Poprzednie pokolenia Richthofenów nie należały do szczególnie bojowych. W rodzinie więcej było ziemian niż wojaków. Pierwszym zawodowym żołnierzem w rodzinie został ojciec Manfreda, który postanowił rozporządzić życiem syna w podobny sposób.
„Wstąpiłem do korpusu kadetów, kiedy miałem jedenaście lat. Nieszczególnie paliłem się do zostania kadetem, ale życzył sobie tego mój ojciec i nikt mnie nie pytał o zgodę” - pisał w swoich pamiętnikach młody Richthofen.
„Pruskie szkoły kadetów nie miałyby dzisiaj dobrej sławy - uważa Joachim Castan, amerykański historyk i autor biografii Richthofena. - Dzieci były tam szlifowane na żołnierzy. Nie zostawiano im miejsca na żadne wątpliwości. Matka Manfreda była wyjątkowo ambitna i nie myślała wiele o mężu. Ten szybko przeszedł na emeryturę, nie zrobiwszy wielkiej kariery jako oficer. Całe swoje nadzieje rodzina pokładała więc w najstarszych dzieciach: w Manfredzie, a następnie jego młodszym bracie Lotharze, również pilocie myśliwskim”.
Prawda jest taka, że młodego Richthofena nauka zbytnio nie pociągała. Zdecydowanie wolał sport. Uważał, że ten, kto „wkuwa” więcej, niż to będzie potrzebne na egzaminach, robi błąd. Ciągnęło go do przygody. Jako 19-latek rozpoczął służbę kawalerzysty w Miliczu. Trzy lata później zaczęła się I wojna światowa.
WOJNA TO NIE JAJA
„Te kilka słów, które skreślam w wielkim pośpiechu, mogą być moimi ostatnimi. (...) Gdybyśmy mieli się więcej nie zobaczyć, przyjmijcie moje najserdeczniejsze podziękowania za wszystko, co dla mnie zrobiliście. Nie mam żadnych długów, a nawet więcej, zabieram ze sobą 800 marek” - pisał do rodziny 2 sierpnia 1914 r. Los miał mu jednak sprzyjać. Okazał się dobrym żołnierzem. Niecałe dwa miesiące później otrzymał Żelazny Krzyż i poczuł, że musi zrobić coś jeszcze bardziej porywającego. Do jednego z dowódców napisał prośbę o przeniesienie do służby powietrznej. Złośliwi twierdzili, że zrobił to w następujących słowach: „Mój Drogi Ekscelencjo, nie poszedłem na wojnę, żeby zbierać ser i jajka, ale w zupełnie innych zamiarach”. Prośba została przyjęta.
Z początku latał bombowcami. Ale ta służba była zbyt spokojna i stabilna, choć w swoich pamiętnikach młody pilot przyznawał, że lubi zrzucanie „jajek”. Marzył jednak o zestrzeleniu wroga. Gdy we wrześniu 1916 r. do Kowla przybył as lotniczy Oswald Boelcke, mający na koncie sporo zestrzeleń, Manfred bardzo chciał się dowiedzieć, „jak on to robi”. Kiedy więc Oswald zaproponował spragnionemu przygód porucznikowi przejście do elitarnej eskadry myśliwskiej Jasta 2, Richthofen nie zastanawiał się ani chwili. Błyskawicznie ukończył szkolenie i wkrótce stał się legendą.
LUDZKIE POCHODNIE
Na początku szło mu różnie. Latał ostro, rozbił po drodze kilka samolotów, a podczas pierwszego samodzielnego lądowania urwał podwozie. Żył według zasady, którą w kilku „dzikich” słowach streścił we wspomnieniach francuski lotnik Renaud de la Fregeoliere: „Życie i śmierć tracą wszelką wartość. Nasze oczy drapieżców błyszczą dziką nienawiścią na widok spadającego w płomieniach przeciwnika, żyjącej pochodni poświęconej Ojczyźnie. Zwierzę pierwotne i bez przerwy podniecane triumfuje w nas, w każdej minucie tłumiąc boski płomień”.
Pierwsza „żyjąca pochodnia” Richthofena spadła już we wrześniu 1916 r. W ciągu trzech miesięcy strącił następnych 15 maszyn. Do kwietnia 1918 r. miał na koncie 80 samolotów wroga. Manfred szybko zyskiwał sławę groźnego przeciwnika. Już po ósmym zwycięstwie otrzymał Pour le Merite (tzw. Blue Max), najwyższe odznaczenie w cesarskich Niemczech. Objął też dowództwo własnej 11. Eskadry Myśliwskiej (Jasta 11), w której latał także jego młodszy brat.
Wpadł na pomysł, żeby przemalować swoją maszynę na czerwono. W całości. Francuzi zaczęli go więc wkrótce nazywać Czerwonym Diabłem, Anglicy zaś Czerwonym Baronem. Niektórzy biografowie twierdzą, że Manfred nawiązywał czerwienią do rycerskich tradycji, gdy sławny rycerz w lśniącej zbroi i w purpurowym płaszczu budził grozę wśród wrogów, a przede wszystkim był od razu rozpoznawalny.
Jak twierdził jego brat Lothar, czerwień oznaczała pewną arogancję. Miała też znaczenie praktyczne. Manfred szukał koloru, dzięki któremu mógłby być jak najpóźniej zauważony przez przeciwnika. W końcu doszedł do wniosku, że nie ma takiej barwy, i wybrał jasną czerwień, chcąc być rozpoznawalny jako lider eskadry. Niebawem także inni piloci przemalowali swoje samoloty na ten kolor. Wprowadziło to sporo zamieszania wśród przeciwników, którzy nie wiedzieli, czy walczą z Czerwonym Baronem, czy z kimś innym. Krążyła nawet plotka, że w jaskrawym aeroplanie siedzi dziewczyna, niemiecka Joanna d'Arc. A lotnicy barona otrzymali wkrótce miano Cyrku Richthofena.
„Jego działalność była godna podziwu” - twierdził porucznik Ernst Udet. Ten drugi największy po Manfredzie lotniczy as tak o nim opowiadał: „Raz tylko widziałem, że mu umknął przeciwnik. Zestrzeliwał wszystkie samoloty myśliwskie w płomieniach. Twierdził, że wszystko zależy od dobrego strzału. Pewnego razu zrzucił samolot typu Sopwith, trafiając pilota pociskiem w głowę. Samolot zleciał niespalony i rozbił się o ziemię. Kiedy meldowałem Richthofenowi o zestrzeleniu przeciwnika, niemal się wstydziłem, kiedy na pytanie »Spalony?« musiałem zaprzeczyć. (...) Każdego dnia przy dobrej pogodzie rotmistrz latał cztery do pięciu razy. Przerwy zużywał na sen i jedzenie. W zły humor wprawiało go, jeśli nie dano mu dobrze zjeść. Życie jego w polu składało się z latania, spania i jedzenia. Nerwy miał zawsze w porządku, jak nikt inny”. W kwaterze Richthofena wisiały „skalpy zwyciężonych” - godła i znaki zdarte z samolotów pokonanych przeciwników. Takie pamiątki chętnie wysyłał także matce do Świdnicy. Niemcy potrzebowały romantycznego bohatera przestworzy. „Nie sądzę, żeby sam Richthofen uważał się za kogoś takiego - twierdzi jednak Joachim Castan. - Wypełniał swój obowiązek obrony kraju. Bez wątpienia był ekstremalnie odważny i ambitny, ale działał z zimną krwią. Jego celem było zestrzelenie tak wielu maszyn, jak to tylko było możliwe”. Zresztą sam pisał: „Nigdy nie latam dla zabawy. Najpierw celuję w głowę pilota, albo raczej w głowę obserwatora, jeśli taki jest”.
Peter Kilduff, jeden z najbardziej znanych biografów barona, zaznacza, że zamiłowanie do „polowań” Manfred mógł wynieść z dzieciństwa. Ojciec często budził chłopca o świcie, żeby zabrać go na łowy. Manfred uwielbiał czatować, a potem strzelać do łosi, jeleni czy żubrów. Kilduff sugeruje, że to zamiłowanie do polowań było nawet nieco nienaturalne. W maju 1917 r., po łowach u jednego z książąt śląskich, Richthofen opisał swoje spotkanie z żubrem: „Kiedy byk wyszedł na mnie, odczuwałem takie samo podniecenie, jakie ogarnia mnie, gdy siedząc w samolocie, widzę Anglika i przez pięć minut muszę lecieć, aby się do niego zbliżyć. Jedyna różnica jest taka, że Anglik się broni”. „Zabrał swoją pasję polowania w niebo” - podsumowuje historyk Joachim Castan.
KRWAWY KWIECIEŃ
Największe sukcesy Jasta 11 odniosła w kwietniu 1917 r. Anglicy mówili wtedy o „krwawym kwietniu”. Pod koniec miesiąca Richthofen strącił w ciągu jednego dnia aż cztery samoloty. Dlatego Anglicy zorganizowali specjalną antyrichthofenowską eskadrę. „Sięgnęli szczytów swoim wybornym dowcipem - śmiał się z nich Czerwony Baron. - Mieli zamiar pochwycić mnie lub zestrzelić. (...) Wolałem tę nową taktykę. Lepiej, gdy klient przyszedł do mnie, niż ja miałbym iść do niego. Lecieliśmy nad front z nadzieją, że znajdziemy naszych wrogów. Po około dwudziestu minutach pojawił się pierwszy i zaatakował. (...) Przypuszczam, że trafiłem go w silnik. W każdym razie, był zmuszony spróbować lądować. Nie miałem zamiaru dawać mu pardonu. Tak więc zaatakowałem jeszcze raz i w efekcie jego maszyna zmieniła się w kupę odpadków. Samolot rozleciał się, jakby był z papieru, a kadłub spadał jak kamień, intensywnie płonąc. Runął w bagno. Nie było możliwości wydobycia go i nigdy nie poznałem nazwiska mojego przeciwnika. Zniknął. Widoczny był tylko koniec ogona, który znaczył miejsce, gdzie wróg sam sobie wykopał grób.(...) Lecieliśmy do domu bardzo zadowoleni i myśleliśmy: »Miejmy nadzieję, że anty-Richthofen eskadra będzie nadlatywać częściej«”.
Niemniej 6 lipca 1917 r. Czerwony Baron został ranny w głowę. Dowództwo zasugerowało, żeby zrezygnował z lotów. Odmówił. W tym czasie pisał: „Jestem w podłym nastroju po każdej bitwie w powietrzu. Nie ma jednak wątpliwości, że to efekt zranienia w głowę. Kiedy po walce stawiam stopę na ziemi, idę do mojej kwatery i nie chcę nikogo widzieć ani słyszeć. Myślę o tej wojnie, o tym, jaka jest naprawdę, a nie jak wyobrażają ją sobie ludzie w kraju, z »hurra« i okrzykami radości. Ona jest groźna, bardzo ponura...”.
Manfred von Richthofen zginął nad Sommą we Francji, w wieku 26 lat, 21 kwietnia 1918 r. Na dzień przed planowanym urlopem. Miał już nawet zamówione miejsce w wagonie sypialnym do Freiburga. Tak wspominał potem ten ostatni dzień adiutant Karl-Heinrich Bodenschatz: „Richthofen znajdował się wśród swojej eskadry nr 11 i był w jak najlepszym humorze, widocznie zadowolony z doskonałych wyników ubiegłego dnia. Dobry humor Richthofena sprawiał, że wszyscy byli dobrej myśli, żartowano. W tej chwili ukazało się na froncie kilku Anglików. W parę minut Richthofen ze swoją eskadrą był w powietrzu”. Po walce wylądowały wszystkie maszyny, oprócz tej jednej... Inni piloci sadzili, iż Richthofen musiał gdzieś wylądować wskutek odniesionych uszkodzeń. Kiedy minęło pół godziny, a Czerwony Baron ciągle nie wracał, kilku lotników wyraziło głośno obawę, że został strącony. Na linii frontu ktoś podobno zaobserwował z ziemi, jak Richthofen atakował dwa samoloty typu Camel. Jedną maszynę zestrzelił, a drugą zmusił do lądowania. Sam też podobno znalazł się na ziemi. Tylko czy spadł, czy został strącony, czy wylądował? Obserwator artyleryjski utrzymywał, że czerwony trójpłatowiec gładko osiadł na wzniesieniu 102, na północ od Vaux nad Sommą. Potem został otoczony przez nadbiegających Australijczyków...
Plotki o Richthofenie jak błyskawica obleciały oddziały frontowe. Z ust do ust krążyły rozmaite domysły. Mówiono, że musiał wylądować na terenie wroga i został zabity przez Australijczyków. Albo że przebywa ciężko ranny w angielskiej niewoli. „Po kilku dniach zrzucili Anglicy poza naszymi liniami zawiadomienie, że Richthofen poległ. Pochowano go z honorami 22 kwietnia 1918 roku na cmentarzysku w bliskości pola, na którym wylądował. Załączona fotografia ukazywała grób Richthofena ozdobiony wieńcami i kwiatami. Nasz ukochany mistrz odszedł na zawsze” - wspominał jeden z towarzyszy Czerwonego Barona.
ŚMIERTELNY CIOS
Wkrótce w prasie zaczęły pojawiać się notatki o pogrzebie słynnego lotnika. Prasa niemiecka donosiła: „O ile lądowanie powiodłoby się, można by żywić nadzieję, że Richthofen jest jeńcem, ale komunikat Agencji Reutera nie pozostawia żadnej wątpliwości, że Richthofen poległ. Zdaje się, że padł ofiarą zabłąkanej kuli”. Francuzi oznajmiali zaś: „Śmiertelny cios dla pychy niemieckiej! Eskadra czerwonych korsarzy nr 11, którą dowodził baron rotmistrz, nie należała do tego typu niemieckich lotników, którzy na podobieństwo drapieżnych zwierząt wychodzą nocą na mord kobiet i dzieci. Spełniał on swe czyny bohaterskie, zachowując pewną rycerskość. Tylko krzycząca, jaskrawa barwa płatów samolotu miała w sobie coś dziecinnego, bo nią starano się przestraszyć przeciwnika, co zdradzało gust barbarzyńców”.
Lekarze, którzy dokonali oględzin ciała Richthofena, stwierdzili, że zabiła go jedna kula. Do dzisiaj trwają spekulacje, kto właściwie zastrzelił niemieckiego asa. Oficjalnie za osobę, która zabiła Richthofena, uważany jest kanadyjski pilot Camela kapitan Roy Brown. On sam początkowo „wziął zwycięstwo na siebie”, potem jednak temu zaprzeczył. Niektórzy twierdzą, że Niemiec mógł zostać zastrzelony przez jednego z członków obsługi naziemnych karabinów maszynowych.
„Koniec Richthofena był dokładnie taki sam jak jego ofiar. Był zaskoczony, ale zmarł, zanim otrząsnął się z tego zaskoczenia. Kiedy zobaczyłem jego ciało, wydał mi się taki kruchy, delikatny. Wyglądał tak przyjacielsko, miał szczupłe stopy, jak kobieta. (...) Jasne, jedwabiste jak u dziecka włosy opadały z szerokiego czoła. Jego twarz, szczególnie spokojna, miała wyraz łagodności i dobroci, i wytworności” - to rzekomo relacja samego Browna. Jednak jej autorstwo, podobnie jak wspomnień o żalu, jaki czuł na wieść, że zestrzelił Czerwonego Barona, długo podawane było w wątpliwość. Tym bardziej że po raz pierwszy pojawiły się w 1933 r., jako dodatek w niemieckim wydaniu wspomnień Richthofena.
Po wojnie trumnę ze szczątkami Czerwonego Diabła sprowadzono do Berlina, a w 1970 r. do kwatery rodzinnej w Wiesbaden. W tym samym roku zlikwidowane zostały groby brata i ojca Richthofena w Świdnicy. W rodzinnym domu barona funkcjonowało małe muzeum z pamiątkami. Także ono nie przetrwało do dziś. Mimo to Świdnica jest jedynym miejscem, gdzie zostały materialne ślady bytności Czerwonego Barona. Dom, pozostałości poświęconego mu mauzoleum i głaz, który po jego śmierci umieszczono w parku. W mieście działa Red Baron Foundation, założona przez Jerzego Gaszyńskiego, dziennikarza i miłośnika historii Dolnego Śląska. To dzięki niemu na willi Richthofenów znalazła się tablica, upamiętniająca pilota. Gaszyński utrzymuje też kontakty z fanami pilota z całego świata. Czerwony Baron wzbudza jednak tyle kontrowersji, że miasto nie korzysta z jego sławy.
„Dominują tu dwie skrajne postawy: traktowanie go jak Coca Coli albo spojrzenie ludzi starszych, którzy expressis verbis mówią, że »nie można promować Szwaba«, że gdyby przeżył I wojnę światową, to w czasie drugiej zostałby dowódcą Luftwaffe - mówi Waldemar Skórski, zastępca prezydenta Świdnicy. - Zadbamy o remont willi Richthofenów, która teraz należy do wspólnoty mieszkaniowej. Chcielibyśmy, aby w mieście odbywały się imprezy związane z trójpłatowcami. Szanujemy pamięć Richthofena i jego rodziny. Zastanawiamy się jednak: czy powinniśmy się promować przez postać młodego chłopaka, żołnierza, który zabił kilkadziesiąt osób, a potem sam dał się zabić?”.