JEZUS MA DO CIEBIE KILKA PYTAŃ


Richard C. Antall

JEZUS MA DO CIEBIE KILKA PYTAŃ

ISBN: 83-7318-550-X © Wydawnictwo WAM, 2005

0x01 graphic

SPIS TREŚCI

5

PYTANIE 1

„Czemu myśli te nurtują w waszych sercach? Cóż jest łatwiej: powiedzieć paralitykowi: Odpuszczone są twoje grzechy, czy też powiedzieć: Wstań, weź swoje nosze i chodź?” (Mk 2, 8-9)

11

PYTANIE 2

„Czy goście weselni mogą pościć, dopóki pan młody jest z nimi?” (Mk 2, 19)

16

PYTANIE 3

„Czy nigdy nie czytaliście, co uczynił Dawid, który znalazł się potrzebie, i poczuł głód, on i jego towarzysze? Jak wszedł do domu Bożego za Abiatara, najwyższego kapłana, i jadł chleby pokładne, które tylko kapłanom jeść wolno; i dał również swoim towarzyszom?” (Mk 2, 25-26)

22

PYTANIE 4

„Co wolno w szabat: uczynić coś dobrego czy coś złego? Życie uratować czy zabić?” (Mk 3, 4)

26

PYTANIE 5

„Jak może szatan wyrzucać szatana?” (Mk 3, 23)

32

PYTANIE 6

37

PYTANIE 7

„Nie rozumiecie tej przypowieści? Jakże więc zrozumiecie inne przypowieści?” (Mk 4, 13)

45

PYTANIE 8

„Czy po to wnosi się światło, by je umieścić pod korcem lub pod łóżkiem? Czy nie po to, żeby je umieścić na świeczniku?” (Mk 4, 21)

51

PYTANIE 9

„Z czym porównamy królestwo Boże lub w jakiej przypowieści je przedstawimy?” (Mk 4, 30)

55

PYTANIE 10

60

PYTANIE 11

65

PYTANIE 12

„A Jezus natychmiast uświadomił sobie, że moc wyszła z Niego. Obrócił się w tłumie i zapytał: «Kto dotknął mojego płaszcza?»” (Mk 5, 30)

72

PYTANIE 13

76

PYTANIE 14

„On ich zapytał: «Ile macie chlebów? Idźcie, zobaczcie!»” (Mk 6, 38)

81

PYTANIE 15

„I wy tak niepojętni jesteście? Nie rozumiecie, że nic z tego, co z zewnątrz wchodzi w człowieka, nie może uczynić go nieczystym; bo nie wchodzi do jego serca, lecz do żołądka, i zostaje wydalone na zewnątrz” (Mk 7, 18-19)

87

PYTANIE 16

„Ile macie chlebów?” (Mk 8, 5)

93

PYTANIE 17

„On zaś westchnął w głębi duszy i rzekł: «Czemu to plemię domaga się znaku? Zaprawdę, powiadam wam: żaden znak nie będzie dany temu plemieniu»” (Mk 8, 12)

97

PYTANIE 18

„Jezus zauważył to i rzekł do nich: «Czemu rozprawiacie o tym, że nie macie chlebów? Jeszcze nie pojmujecie i nie rozumiecie, tak otępiałe są wasze umysły? Mając oczy, nie widzicie; mając uszy, nie słyszycie? Nie pamiętacie, ile zebraliście koszów pełnych ułomków, kiedy połamałem pięć chlebów dla pięciu tysięcy?». Odpowiedzieli mu: «Dwanaście». «A kiedy połamałem siedem chlebów dla czterech tysięcy, ile zebraliście koszów pełnych ułomków?». Odpowiedzieli: «Siedem». I rzekł im: «Jeszcze nie pojmujecie?»” (Mk 8, 17-21)

102

PYTANIE 19

„On ujął niewidomego za rękę i wyprowadził go poza wieś. Zwilżył mu oczy śliną, położył na niego ręce i zapytał: «Czy coś widzisz?»” (Mk 8, 23)

106

PYTANIE 20

„Jezus udał się ze swoimi uczniami do wiosek pod Cezareą Filipową. W drodze pytał uczniów: «Za kogo uważają mnie ludzie?»” (Mk 8, 27)

110

PYTANIE 21

„«A wy za kogo mnie uważacie?». Odpowiedział Mu Piotr: «Ty jesteś Mesjasz». Wtedy surowo im przykazał, żeby nikomu o Nim nie mówili” (Mk 8, 29-30)

116

PYTANIE 22

„Cóż bowiem za korzyść stanowi dla człowieka zyskać świat cały, a swoją duszę utracić? Bo cóż może dać człowiek w zamian za swoją duszę?” (Mk 8, 36-37)

121

PYTANIE 23

„A On im rzekł: «Istotnie, Eliasz przyjdzie najpierw i wszystko naprawi. Ale jak jest napisane o Synu Człowieczym? Ma On wiele cierpieć i być wzgardzony»” (Mk 9, 12)

126

PYTANIE 24

„O czym rozprawiacie z nimi?” (Mk 9, 16)

131

PYTANIE 25

„O plemię niewierne, jak długo mam być z wami? Jak długo mam was znosić?” (Mk 9, 19)

136

PYTANIE 26

„Jezus zapytał ojca [chłopca]: «Od jak dawna to mu się zdarza?»” (Mk 9, 21)

141

PYTANIE 27

„O czym to rozprawialiście w drodze?” (Mk 9, 33)

146

PYTANIE 28

„Dobra jest sól; lecz jeśli sól smak swój utraci, czymże ją przyprawicie?” (Mk 9, 50)

150

PYTANIE 29

„Co wam przykazał Mojżesz?” (Mk 10, 3)

154

PYTANIE 30

158

PYTANIE 31

„On ich zapytal: «Co chcecie, żebym wam uczynił?»” (Mk 10, 36)

162

PYTANIE 32

„Czy możecie pić kielich, który Ja mam pić, albo przyjąć chrzest, którym Ja mam być ochrzczony?” (Mk 10, 38)

166

PYTANIE 33

171

PYTANIE 34

„Czy nie jest napisane: Mój dom ma być domem modlitwy?” (Mk 11, 17)

175

PYTANIE 35

„Czy chrzest Janowy pochodzi z nieba, czy też od ludzi?” (Mk 11, 30)

179

PYTANIE 36

„Cóż uczyni właściciel winnicy?” (Mk 12, 9)

183

PYTANIE 37

„Nie czytaliście tych słów w Piśmie: Ten właśnie kamień, który odrzucili budujący, stał się głowicą węgła. Pan to sprawił i jest cudem w naszych oczach” (Mk 12, 10-11)

187

PYTANIE 38

„Czemu wystawiacie Mnie na próbę?” (Mk 12, 15)

191

PYTANIE 39

„Czyj jest ten obraz i napis?” (Mk 12, 16)

195

PYTANIE 40

„Czyż nie dlatego jesteście w błędzie, że nie rozumiecie Pisma ani mocy Bożej?” (Mk 12, 24)

199

PYTANIE 41

„Jak mogą twierdzić uczeni w Piśmie, że Mesjasz jest synem Dawida? Wszak sam Dawid mówi mocą Ducha Świętego: Rzekł Pan do Pana mego: Siądź po prawicy mojej, aż położę Twoich nieprzyjaciół pod stopy Twoje. Sam Dawid nazywa Go Panem, jakże więc jest tylko jego synem?” (Mk 12, 35-37)

203

PYTANIE 42

„Widzisz te potężne budowle? Nie zostanie tu kamień na kamieniu, który by nie był zwalony” (Mk 13, 2)

207

PYTANIE 43

„Zostawcie ją; czemu sprawiacie jej przykrość?” (Mk 14, 6)

211

PYTANIE 44

„Szymonie, śpisz? Jednej godziny nie mogłeś czuwać?” (Mk 14, 37)

215

PYTANIE 45

219

PYTANIE 46

„Wyszliście z mieczami i kijami, jak na zbójcę, żeby mnie pojmać?” (Mk 14, 48)

223

PYTANIE 47

„O godzinie dziewiątej Jezus zawołał donośnym głosem: «Eloi, Eloi, lema sabachthani», to znaczy: Boże mój, Boże mój, czemuś Mnie opuścił?” (Mk 15, 34)

227

WSTĘP

Prowadziłem kiedyś zajęcia z Biblii w małej grupie liderów w Intipuca w Salwadorze. Co piątek w jakieś dwadzieścia osób spotykaliśmy się wieczorem w kościele. Te spotkania były reakcją na działalność pewnej grupy modlitewnej, która zaczęła skłaniać się ku postawie fundamentalistycznej. Właśnie jeden z jej liderów podarował mi książkę pt. Discipleship, napisaną przez pewnego meksykańskiego księdza. Podstawowym założeniem tej książki było pomóc czytelnikowi spotkać Jezusa obecnego w Ewangeliach oraz spojrzeć na siebie jako na Jego ucznia. Jej układ był prosty, a sposób wydania nasuwał mi przypuszczenie, że została wydrukowana własnym nakładem. Cel, jaki przyświecał autorowi, to aby czytelnik po zaznajomieniu się z jej treścią, wziął do ręki Biblię i sam zaczął ją czytać.

Jeden rozdział tej książki zawierał kilkanaście ćwiczeń mających ułatwić czytanie Ewangelii. Jedno z nich polegało na wyszukiwaniu pytań, jakie Jezus zadał swym uczniom i innym słuchaczom. Do tego dochodziło ćwiczenie, polegające na przeczytaniu pytań, które ludzie zadali Jezusowi i które zostały zapisane w Nowym Testamencie, i zastanowieniu się nad nimi. Postanowiłem sporządzić sobie listę tych pytań, a następnie zapytać wszystkich na spotkaniu o ich reakcję na nie — zgodnie z poleceniem, jakie było zawarte w tej książce.

Kiedy zobaczyłem, jak wiele jest pytań, które w Ewangeliach zadaje Jezus, postanowiłem nieco zawęzić obszar pracy. Ponieważ Ewangelia według św. Marka jest najkrótsza ze wszystkich, pomyślałem, że przyjrzę się tylko pytaniom tam zawartym. Biskup z Salwadoru zamówił dla mnie broszurowe wydanie tej Ewangelii. Chciałem zająć się czytaniem jej tekstu razem z moją grupą. Byłem jednak zaskoczony tym, jak wiele pytań Jezus tam zadaje. Jak się okazało, jest to ta Ewangelia, która ze wszystkich czterech zawiera najwięcej pytań.

To były wspaniałe spotkania i nikt się na nich nie nudził. Poprowadziłem je nieco inaczej niż zwykle. Mój wykład był dla słuchaczy nieco ekscytujący, a i ja sam reagowałem entuzjastycznie, widząc ich błyszczące oczy. Przyjęta metoda zafunkcjonowała. Każdy po kolei miał okazję zabrać głos i ustosunkować się do pytania, które było krótkie, ale zarazem dość prowokacyjne. Pytałem każdego z uczestników spotkań, które z pytań zadanych przez Jezusa odbija się w jego lub jej życiu najgłośniejszym echem. Poszczególne osoby wskazywały na różne, co sprawiło, że całe ćwiczenie stało się jeszcze bardziej interesujące.

Porównałem ze sobą pozostałe Ewangelie i odkryłem, że Jezus przedstawiony przez Marka jest, jak to mówimy po hiszpańsku: preguntón, kimś, kto zadaje niezmierzoną ilość pytań. Są to pytania retoryczne, czasami odpowiadał pytaniem na pytanie (wtedy przypominali mi się moi krewni z wysp celtyckich i myślałem, że jest to taki „irlandzki” Jezus), nawet umarł z pytaniem na ustach. Nie pamiętam, abym kiedykolwiek słyszał o tym, że pytania są cechą charakterystyczną Ewangelii Markowej, dlatego zacząłem zgłębiać ten problem i pytać o to moich przyjaciół, uciekając się do pomocy kolegów naukowców. Oni też byli poruszeni wyjątkowym charakterem takiego podejścia i sami zaczęli tak patrzeć na ten tekst. Zadawanie pytań to Boska prerogatywa — powiedział jeden z nich, powołując się na klimat, jaki panuje w Księdze Hioba, gdzie Bóg „przemaglował” biednego, niecierpliwego człowieka, zadając mu parę wyjątkowo absurdalnych, teoretycznych pytań (moim ulubionym jest to odnoszące się do hipopotama, które Bóg zadaje mu w 40. rozdziale).

Bardzo szybko niejako uzależniłem się od takiego sposobu patrzenia na sprawę. Pomyślałem, że mogłaby z tego powstać książka: Jezus zadaje nam pytania. Zanim dokonałem całego tego odkrycia, miałem kilka innych pomysłów na książkę — wszystkie one muszą teraz poczekać. Wydałem już dwie inne pozycje — wiem jednak, że do pisania tej przystąpiłem dlatego, że wszystkie te myśli zaczęły się kotłować w mojej głowie. Wziąłem do ręki marker i zacząłem zaznaczać w moim egzemplarzu Biblii wszystkie pytania, które występują w Ewangelii św. Marka. Następnie przepisałem każde z tych pytań do zeszytu — każde na osobnej stronie. Pod tekstem angielskim wpisałem łaciński, przepisany z Wulgaty, a następnie dołożyłem tekst grecki. Zaznaczyłem w nich słowa klucze oraz zapisałem najważniejsze myśli.

Jak się okazało, jest tego materiału tyle, że z powodzeniem wystarczyło na całą książkę. Każde z pytań może się stać punktem wyjścia do rozwinięcia refleksji. Książkę taką można albo przeczytać od razu całą, od deski do deski, albo poszczególne jej części, zależnie od upodobań. Będę się w niej starał udzielić odpowiedzi — albo przynajmniej poprowadzić refleksję — na temat, który w danym pytaniu został poruszony. Pierwszym pytaniem, które opracowałem, było to: „Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?” (Mk 15, 34), czyli ostatnie pytanie z tej książki. Niemal natychmiast przypomniałem sobie pewną kobietę, którą spotkałem w pierwszej parafii, w jakiej przyszło mi pracować. Opowiedziała mi o tym, jak sama zetknęła się z uczuciem rozpaczy, gdy przechodziła przez wielki, stary most nad Cleveland's Cuyahoga River.

Podczas pisania tej książki przydarzyło mi się wiele rzeczy. Zostałem przeniesiony z Chirilagua do Puerto de La Libertad, portowego miasta, gdzie pracowałem w latach 1986-1993. Tym razem miałem być duszpasterzem wielonarodowego zespołu, polecono mi też wycofać się z tej misji najszybciej, jak to będzie możliwe. Jakby same te zmiany nie były jeszcze doświadczeniem nadzwyczaj traumatycznym („Powrót do przyszłości” — żartowałem, ponieważ był to powrót do pracy, którą przez długi czas i z dużym poświęceniem już wcześniej wykonywałem), Salwador nawiedziły dwa silne trzęsienia ziemi, które zdewastowały kraj, niszcząc tysiące budynków i setki kościołów. Wstrząsy wtórne dopełniły tragedii i w sumie liczba ta przekroczyła dziesięć tysięcy. Osobiste reperkusje tych zmian oraz nowe obowiązki, jakie mi powierzono w archidiecezji, były doświadczeniem niemal równie dramatycznym.

Przez dwa lata starałem się „ociosać” nieco materiał do mojej książki. Pisałem swe refleksje wcześnie rano, a czasami także późno w nocy. Zacząłem tę pracę w Chirilagua, a skończyłem w La Libertad; pracowałem podczas wakacji w domu, podczas wypełniania obowiązków w kościele, a także gdy jeździłem po Kalifornii, zbierając pieniądze na odbudowę kościołów i kaplic w Salwadorze. Pytania te stały się moim intelektualnym bagażem, który zabierałem ze sobą, gdziekolwiek wyruszałem: stały się cząstką mojej modlitwy i mego życia. Zapisywałem w zeszycie wszystkie myśli, które, jak mi się wydawało, mogą coś wnieść do sprawy. Wiele zaczerpnąłem z Catena aurea — komentarza św. Tomasza z Akwinu do Ewangelii. Czasami zapisywałem myśli w takim pośpiechu, że później trudno mi je było odczytać (Browning powiedział kiedyś o pewnych nieczytelnych wersach swojej poezji: „Gdy komponowałem te wersy, wówczas Bóg wiedział i ja też wiedziałem, co chciałem tam zapisać. A teraz już tylko Bóg to wie”).

Wreszcie doszedłem do końca. Przeżyłem wtedy dziwny syndrom związany z wypełnieniem zadania, coś jakby depresję poporodową. O wiele więcej czasu, niż miałoby to miejsce w normalnych warunkach, potrzebowałem na napisanie wstępu. Teraz zaś opanowały mnie wątpliwości i trochę wstydzę się swych refleksji, nad którymi — pisząc je i szlifując — spędziłem dwa lata. Nie wiem, jakie to będzie miało znaczenie z punktu widzenia odbiorcy tej książki, ale wydaje mi się, że jest to dowód szczerości, z jaką pisałem wszystkie te słowa. Takie właśnie są te rozważania. Mam nadzieję, że jako punkt wyjścia do własnej refleksji i modlitwy będą one dla ciebie przynajmniej tak pożyteczne, jak były użyteczne dla mnie.

Niech cię Bóg błogosławi za to, że trwasz w jedności ze mną. Życzę ci powodzenia w odpowiadaniu na wszystkie pytania, jakie Jezus ci zada.

„Któż jest moją matką i którzy są moimi braćmi?” (Mk 3, 33)

Jezus nie tylko zadał to pytanie, ale też na nie odpowiedział, co już samo w sobie jest niezwykłe. Być może, zrobił tak dlatego, że było ono wyjątkowo ważne. „Spoglądając na siedzących dokoła Niego, rzekł: «Oto moja matka i moi bracia. Bo kto pełni wolę Bożą, ten jest Mi bratem, siostrą i matką»” (Mk 3, 34).

Definicja wspólnoty Jezusa nakreślona w tej wypowiedzi podąża w dwóch kierunkach. Tym, co łączy jej członków, jest pełnienie woli Bożej, co staje się podstawą ukształtowania się zupełnie wyjątkowej rodziny. Jezus, jak się wydaje, narzucił wszystkim, którzy pełnią wolę Bożą, deklarację, iż traktuje ich jako „braci, siostry i matkę”. Znaczący jest fakt, że nie używa słowa „ojciec”. To pozostawałoby w sprzeczności z jedną z kluczowych prawd dotyczących Jego duchowej tożsamości: „Bóg jest Jego Ojcem”. Niektórzy czują się niezręcznie z tym, co określają jako „patriarchalne” konotacje wynikające ze zwyczaju nazywania Boga naszym Ojcem, i starają się unikać nawet zaimków dzierżawczych w rodzaju męskim w odniesieniu do Boga (stąd wziął się zwyczaj nadużywania form przymiotnikowych typu: „Boży” zamiast „Jego” itp.). Ten problem w istocie dotyczy podstawowej prawdy nauki głoszonej przez Jezusa: Bóg jest tym, do którego zwracamy się „Abba”, Ojcze.

Jako uczniowie Jezusa jesteśmy zaproszeni, aby podjąć poruszany tu temat i zastanowić się nad zagadnieniem Jego nowej rodziny. Jest ona czymś więcej niż rodziny, o jakich zwykliśmy myśleć. Wszyscy znajdujący się wtedy w pomieszczeniu, w którym był także Jezus, wszyscy ci, po których powiódł wzrokiem, znaleźli się w sytuacji uprzywilejowanej. W jednej chwili stali się Jego krewnymi. Myślę czasami o tym, gdy celebruję Eucharystię. Patrzę wtedy na ludzi, którzy obecni są w kościele, przypominam sobie ich problemy, to, czym żyją, i myślę: „Jesteście moimi braćmi, siostrami, moją matką”.

Nie neguję wtedy istnienia mojej własnej rodziny, ale ta „nowa” w pewnym sensie wyrasta ponad tamtą. Gdyby Jezus zwrócił się z pytaniem: „Kto jest moją matką i moim rodzeństwem” do ludzi zgromadzonych w niedzielę w kościele, to jestem pewien, że większość tam obecnych odpowiedziałaby: „My nimi jesteśmy”. A jednak istnieje ogromna różnica między mówieniem, że życie wspólnoty Kościoła opiera się na poszukiwaniu woli Bożej oraz że inni uczniowie są moimi braćmi i siostrami, a autentycznym przeżywaniem tej wiary. Gdybyśmy poważnie podeszli do tego, co Jezus powiedział w Kafarnaum otoczony swymi uczniami, jakże wielką i radykalną przemianę spowodowałoby to w życiu naszych parafii!

Być może, to, że nauczanie Jezusa jest niełatwe, tłumaczy, dlaczego tak wielu ludzi nie zwróciło uwagi na przesłanie zawarte w wypowiedzi skierowanej do tych, którzy siedzieli wokół Niego. Tekst, który rozważamy, podaje, że „Jego Matka i bracia” przyszli do Kafarnaum. Nie ulega wątpliwości, że ten fakt wiązał się ze spiskiem przeciwko Jezusowi, o którym wspominaliśmy, rozważając temat wynikający z pytania 4.

Naturalnie, w tym kontekście rodzi się pytanie: kim byli ci bracia Jezusa? Katolicy przyjmują dogmat o dziewictwie Maryi. To oznacza, że Najświętsza Dziewica Maryja nie miała innych dzieci. Mimo iż nawet Marcin Luter przyjmował prawdę o wieczystym dziewictwie Maryi, to jednak większość wspólnot zrodzonych jako owoc reformacji opowiada się za dosłownym i ograniczonym rozumieniem terminu „bracia”, odnosząc tę informację do tego, co zostało zapisane w Ewangelii św. Marka w rozdziale 6., w wersie 3*.

Grecki termin stosowany w tym tekście — adelphoi — bez wątpienia oznacza „braci”, często jednak przypisywano mu o wiele szersze znaczenie niż to, jakie my mu przypisujemy, odnosząc go zaledwie do „rodzeństwa”. W rzeczywistości w większości przypadków słowo adelphos (taka jest forma liczby pojedynczej) używane było w znaczeniu metaforycznym. W kazaniu na górze, opisanym w Ewangelii św. Mateusza (7, 3-5), Jezus pyta, dlaczego widzimy drzazgę w oku naszego brata, a nie dostrzegamy belki we własnym. Oczywiście, w tym kontekście słowo „brat” użyte jest zamiast „bliźni”.

Stary Testament, postępując zgodnie ze zwyczajami i tradycją semicką, tak nazywał wszystkich krewnych, podobnie jak i my mówimy „bracia”, myśląc o naszych kuzynach, bratankach i siostrzeńcach. Przykład zastosowania tego terminu w jego szerokim znaczeniu znajdujemy przynajmniej w jednym miejscu w Księdze Rodzaju (13, 8), gdzie Abraham powiedział do swego bratanka Lota, że są „braćmi”**. Język Nowego Testamentu nie dysponował też odrębnymi terminami na określenie braci i sióstr przyrodnich. Dziś natomiast w wielu językach terminy takie są w użyciu na porządku dziennym.

Kościół zawsze naciskał, żeby tych, których nazywano „braćmi i siostrami Jezusa” nie traktować jako dzieci Maryi, choć niektórzy Ojcowie Kościoła, w tym św. Hieronim, dopuszczali możliwość, że mowa tu o dzieciach Józefa z poprzedniego małżeństwa. Hipoteza mówiąca o tym, że Józef był wdowcem doskonale wpisuje się w wizję tego małżeństwa. Józef przedstawiany był jako znacznie starszy od Maryi, a echo tego odnajdujemy do dziś w wizerunkach przedstawianych na naszych kartkach bożonarodzeniowych.

W Salwadorze często słyszymy z ust tych, którzy chcą dokuczyć katolikom, że Maryja, żyjąc w rodzinie Józefa, nie pozostała dziewicą. Moja odpowiedź na ten zarzut jest taka, że przecież także w naszym kraju słowa: „bracia” i „siostry” obejmują szeroki zakres znaczeń. Po hiszpańsku kuzyni pierwszej linii nazywani są primos hermanos, co w tłumaczeniu oddaje się jako „bracia cioteczni”. Wielu ludzi na tych, z którymi dorastali, mówi hermanos, i to nawet wtedy, gdy nie ma między nimi żadnego pokrewieństwa. Zaś rodzeństwo, które pochodzi z adopcji, nazywa się hermanos de crianza.

Nie tak dawno w dzień Wszystkich Świętych odwołałem się w kazaniu do poniższego przykładu. Pewna młoda kobieta poprosiła mnie, abym zawiózł ją na cmentarz. Mieszkała w innym mieście, ale miała zwyczaj składać kwiaty na grobie swej „siostry”. Musiała iść pieszo godzinę do miejsca, skąd mogła złapać autobus, który by ją tu przywiózł, ale robiła to, bo w przeciwnym razie nikt inny nie udekorowałby grobu. Ta „siostra” była osobą, która została „podarowana” jej matce. W Salwadorze mocno zakorzeniła się tradycja „darowania” dzieci (regalados oznacza „podarowany w prezencie”)*. „Bracia” oraz „siostry” — te słowa także w Stanach Zjednoczonych rozumiane są dość nieprecyzyjnie, a to z racji dużej liczby rozwodów i zawierania powtórnych związków, ale w Salwadorze wachlarz znaczeń tych terminów jest jeszcze szerszy.

Oprócz praktyki nazywania „braćmi” dalszych członków rodziny w Salwadorze często spotyka się praktykę nazywania tak uczestników wspólnej celebracji liturgicznej. Zwyczaj taki jest niemal powszechny wśród protestantów, ale stosowany jest także w niektórych ruchach katolickich. Wszystkie te fakty pomagają nam lepiej zrozumieć, że słowo to nabiera znaczenia przenośnego. Dla wielu ludzi koronnym argumentem za dziewictwem Maryi jest świadectwo Ewangelii św. Jana. Jeśli Jezus miał rodzeństwo, to dlaczego miałby powierzać opiekę nad Matką jednemu ze swoich uczniów? Nie mieści się to w granicach logiki, wprawdzie nie zawsze rodzeństwo żyje ze sobą w zgodzie, dzieci wyrzekają się rodziców i odwrotnie, lecz w społeczeństwie, w którym odpowiedzialność za rodziców spoczywała na dzieciach, wskazuje to na fakt, że Maryja przebywała z Jezusem, ponieważ nie miała innego miejsca, gdzie mogłaby się podziać. Cóż mogła robić, będąc wdową?

Ostatecznym argumentem winno być nasze zaufanie Kościołowi. Mam zwyczaj odpowiadać ludziom, którzy pytają mnie o wszystkie te sprawy, że o tym, iż Maryja zawsze pozostała dziewicą, Kościół nie musi dedukować z tekstu biblijnego — on o tym pamięta. Ten sam Kościół, który mówi mi, że Pismo Święte jest słowem wypowiedzianym przez Boga, uczy mnie też, jak interpretować przesłanie biblijne. „Odkrycie”, że Jezus najprawdopodobniej miał rodzeństwo, zostało „dokonane” całe wieki po tym, jak Kościół zadeklarował, że „bracia i siostry” naszego Pana nie byli naturalnymi dziećmi Maryi. Słowo Boga nie było przesłaniem przechowywanym w zakorkowanej butelce, przesłaniem niezrozumiałym aż do momentu, gdy szesnastowieczni reformatorzy zaczęli głosić swoją wizję chrześcijaństwa, doprowadzając tym samym do licznych konfliktów. Kościół zawsze cieszył się opieką Ducha Świętego, który wypełniał obietnicę Jezusa, że nigdy nie zostaniemy sami, oraz stał na straży prawdziwej Tradycji.

Wszystko to są zagadnienia poboczne, ale w jakiś sposób wchodzą w zakres tego, czego dotyczyło pytanie, które rozważamy. Niezwykle ważnym przesłaniem, które Jezus do nas kieruje, jest to, że my także jesteśmy Jego braćmi i siostrami, że jesteśmy Jego „matką”. Co to ostatnie stwierdzenie może oznaczać? Myślę, że wskazuje ono na głębię relacji, do której jesteśmy zaproszeni. Więzy, jakie nas łączą z własnymi matkami, często dlatego są tak wyjątkowe, ponieważ łączy nas wspólne życie. To tak, jakbyśmy zaczynając od poczęcia wciąż kontynuowali pewnego rodzaju duchowy związek. Jezus proponuje nam ten rodzaj utożsamienia się z Nim, ten rodzaj serdecznej więzi.

Oczywiście, dziś dość trudno wskazać taką rodzinę, o której w jakimś aspekcie nie można by powiedzieć, że jest „patologiczna”. Widziałem kiedyś kreskówkę, na której narysowano mężczyznę siedzącego samotnie na wielkiej widowni, wokoło rozciągało się całe morze pustych krzeseł. Hasło zawieszone nad sceną informowało, że jest to spotkanie zorganizowane dla dzieci z prawidłowo funkcjonujących rodzin. Otóż wiadomo, że każda rodzina boryka się z jakimś problemem. Prywatność życia rodzinnego jest czymś niezmiernie pozytywnym, ale jak wszystkie dobre rzeczy na tym świecie, tak i to podatne jest na zepsucie. Jest takie przysłowie łacińskie, które mówi, że „najgorszą rzeczą na świecie jest zepsucie dobra”. Pewien satyryk, który zwykł mówić: „Żyjemy z sobą jak bracia, jak Kain z Ablem”, wyrażał tym samym bolesną prawdę. Od samego początku historii zbawienia rodzina stanowiła rzeczywistość w pewnym sensie niejednoznaczną, takie też były odwołujące się do jej przykładu metafory.

Jezus mówi o rzeczywistości niedwuznacznej, o pełnieniu woli Bożej. Stanowi to podstawę wizji wspólnoty, zawartą w tym pytaniu. Choć wszyscy mamy naturalną skłonność dążenia do wspólnoty, życia we wspólnocie, to jednak nie zawsze z równym zaangażowaniem szukamy tego, na czym się ona opiera. Wszyscy chcielibyśmy, aby nas akceptowano i by łączyły nas z innymi więzi, co też stanowi kluczowy element relacji, o której mówi Jezus. Pragniemy trwałości więzi międzyludzkich, życia w pokoju, co intuicyjnie utożsamiamy z pozaerotyczną bliskością i zaangażowaniem w życie innych, co można porównać właśnie do relacji między „braćmi, siostrami i matką”. W tym wszystkim musimy jednak zastanowić się także nad naszym zaangażowaniem się w pełnienie woli Bożej.

Protestancki pastor Dietrich Bonhoeffer wymyślił słynną frazę cheap grace (łaska po niskiej cenie), gdy mówił o niezrozumieniu, czym jest Boża miłość, do której często podchodzimy tak, jakby nie wymagała zaangażowania z naszej strony i jakbyśmy nie ponosili kosztów tego, że jesteśmy uczniami. Istnieje wiele różnych wizji wspólnoty, w tym opierające się na budowaniu z innymi bliskich, braterskich relacji, które jednak nie stawiają sobie za zadanie postępowania zgodnego z wolą Bożą. Są to wspólnoty zbudowane na fałszywych podstawach, oferujące zubożoną wizję relacji, jaka łączy ucznia z Chrystusem. Autentyczna relacja z Bogiem opiera się na prawdziwej bliskości z innymi, ale także łączy się z pełnieniem woli Bożej. Dante Alighieri rozmyślał: „dobro, co jest celem woli, / w Niej [Światłości] się zawiera całe, aż w ostatki, / co zaś poza Nią, chlebem jest bez soli”*. Tym, co uzyskujemy od Boga, dzielimy się z innymi.

Moja odpowiedź na to konkretne pytanie Jezusa musi zostać podzielona na trzy części. Pierwsza z nich dotyczy tego, co — jak sam czuję — oznacza dla mnie bycie w bliskiej relacji z Jezusem: należymy do tej samej rodziny. Po drugie, taką samą relację nawiązują z Nim pozostali uczniowie: wszyscy oni są Jego rodziną, a jednocześnie stają się moimi bliskimi. Po trzecie w końcu, ale też przede wszystkim, zobowiązany jestem, aby na tę relację odpowiedzieć, jeśli chcę pełnić wolę Bożą. Słyszałem raz, jak jakieś dziecko, odmawiając modlitwę Ojcze nasz, pomyliło się i powiedziało: „bądź wola moja jako w niebie, tak i na ziemi...”. Widzę, że robiłem ten sam błąd w moich modlitwach i nie działo się tak dlatego, że czasami poplątał mi się język, ale ponieważ zapominałem pomyśleć o tym, że najważniejsze jest to, co zaplanował Bóg.

A co ty odpowiedziałbyś na to pytanie Jezusa?

„Czemu tak bojaźliwi jesteście? Jakże brak wam wiary!” (Mk 4, 40)

Salwadorem, krajem, w którym jestem misjonarzem, w 2001 roku (w czasie, gdy pisałem tę książkę) wstrząsnęły dwa silne trzęsienia ziemi, które przeraziły prawie wszystkich naszych obywateli. W taki czy inny sposób każdy z nas zadawał sobie pytania dotyczące lęku oraz wiary, nawet jeśli nie w odniesieniu do samego siebie, to do innych. Po dwóch silnych wstrząsach dało się odczuć ponad pięć tysięcy wstrząsów wtórnych, których siła dochodziła nawet do pięciu stopni w skali Richtera. Jeśli ktoś zawsze mieszkał na obszarach wolnych od wstrząsów tektonicznych, trudno jest mu wyobrazić sobie lęk, jaki potęguje się w człowieku, gdy wszystko dokoła zaczyna się trząść i kołysać. To doświadczenie w pewnym sensie można porównać do turbulencji, które czasami zdarzają się w samolotach, z tą jednak różnicą, że kiedy człowiek po takich przygodach w powietrzu stanie już na ziemi, to ma pełne prawo, aby spodziewać się, że wszystko będzie stało na swoim miejscu. Czytając książkę o św. Patryku, natknąłem się tam na zdanie interesujące, choć po przeżyciach trzęsienia ziemi nie tak znów dla mnie oczywiste: „Tajemnicza wierność krajobrazu”. W Salwadorze krajobraz, jak się wydaje, jest zmęczony tą stałością — i wyraźnie sprzeciwia się tej wierności.

Była to swego rodzaju wojna nerwów. Lęk jest niezwykle wyczerpujący; wraz z upływem czasu osłabia wszystko, czego nie może zniszczyć. Jako duchowny nie mogę tu nic pomóc, a wyłącznie patrzeć na ludzki strach. Nawet podczas wojny domowej (która trwała dwanaście długich lat) nie widziałem tylu przerażonych twarzy, co podczas trzęsienia ziemi. Czułem, że powinienem wtedy mówić przede wszystkim o zaufaniu do Boga. Wydaje mi się, że lider, który jest duszpasterzem, jak każdy inny lider powinien być nieustraszony. Lęk jest zaraźliwy, podobnie zresztą jak odwaga.

Czasami łatwiej jest o tym wszystkim mówić, niż to przeżyć. Pewnego duchownego, który złościł się nieco na ofiary kataklizmu, starsza kobieta zapytała, czy kiedykolwiek czuł strach. „Może być pani tego pewna” — odpowiedział. Doceniłem jego szczerość, ale wciąż uważam, że nawet udawana odwaga jest czymś lepszym niż jej całkowity brak. Mój znajomy ksiądz właśnie odprawiał Mszę, gdy nastąpił wstrząs. W panice chciał opuścić kościół. Wtedy przypomniał sobie, gdzie jest i co robi — i to pozwoliło mu się opanować. Podszedł do pulpitu, który znajdował się zaledwie o parę kroków i powiedział do wiernych, którzy rzucili się do drzwi wyjściowych: „Gdzie idziecie? Wstrząsy się skończyły”. Wtedy wszyscy wrócili i kontynuowali Mszę. Opowiadając to zdarzenie grupie innych duchownych, swoich przyjaciół, ksiądz ten powiedział ze śmiechem: „Chyba ich ośmieszyłem”.

Pewien francuski pisarz miał kiedyś powiedzieć, że odwaga to jest sztuka odczuwania lęku bez okazywania tego na zewnątrz. Z czymś takim mamy do czynienia w wierze chrześcijańskiej. Nie chodzi przecież o to, że brak nam świadomości niebezpieczeństwa lub że obcy nam jest niepokój (ten ostatni wspominamy nawet w modlitwie, którą po „Ojcze nasz” odmawiamy podczas Mszy*), raczej wierzymy w możliwość jego przezwyciężenia.

Jezus zapytał apostołów, dlaczego są bojaźliwi. Pytanie to nie dotyczy jednej konkretnej przyczyny ich lęku. Bóg widział przecież, że szalała burza, wiał wicher i że woda zaczynała wlewać się do łodzi. Jego spojrzenie dotyczyło jednak tego, co wykraczało poza aktualne niebezpieczeństwo i dotykało wewnętrznego doświadczenia. To właśnie dlatego pytanie skwitowane jest stwierdzeniem: „Jakże brak wam wiary!”.

W dziele Catena aurea znajduje się refleksja św. Bedy Wielebnego dotycząca tego fragmentu, która bardzo mi pomogła w jego zrozumieniu: „My także, gdy zostaliśmy naznaczeni krzyżem Chrystusa oraz zobowiązani do porzucenia świata, wsiedliśmy razem z Chrystusem do łodzi. Chcemy przepłynąć na drugą stronę jeziora, a On zasnął, my zaś zmagamy się z przeciwnymi falami, z tym, co osłabia nasze cnoty lub z atakami złych duchów ludzkiej słabości oraz z własnymi myślami. Płomień naszej miłości słabnie. Wśród takich burz zróbmy wszystko, aby Go obudzić. On szybko uciszy burzę, nam przywróci pokój i przywiedzie nas do portu zbawienia”.

Beda rozmyślał o własnym powołaniu do życia mniszego, gdy mówił o „naznaczeniu krzyżem Chrystusa oraz zobowiązaniu do porzucenia świata”. Jednak to, co mówił, można odnieść do sytuacji każdego chrześcijanina, który postępuje drogą osobistego powołania. Wszyscy zostaliśmy powołani do świętości, choć pewnie nie wszyscy do tego, by osiągnąć ją w życiu zakonnym. Od momentu chrztu jesteśmy naznaczeni znakiem krzyża, a tym samym „nie jesteśmy z tego świata”, jak to powiedział Jezus. Czasami przychodzi nam żeglować pośród przeciwnych fal, pożądań nęcących duszę i ataków ze strony złych duchów. Płomień naszej miłości się wyziębia.

W pytaniu, które rozważamy, oraz w towarzyszącym mu stwierdzeniu znajdują się dwa słowa klucze: „bojaźliwy” oraz „wiara”. Oba warte są tego, aby poświęcić im nieco uwagi. Istnieje różnica między „bać się” a „być bojaźliwym”. To pierwsze określenie oznacza, że ktoś po prostu czuje strach, lecz nie że jest zalękniony w obliczu próby lub wobec nieprzyjaciół. Chodzi tu zatem o lęk związany z konkretną sytuacją. „Bojaźliwy” zaś odnosi się do postawy. Chrystus pyta: „Czemu tak bojaźliwi jesteście?”. Taka forma jest równie mocna, doskonale wpisuje się też w sytuację wspomnianą w drugim zdaniu, w którym Jezus mówi o braku wiary, a w dodatku wyraża zaskoczenie brakiem odpowiedniej postawy wewnętrznej i samodyscypliny Jego naśladowców. Aby być uczniem, potrzeba było odwagi. Każdy chrześcijanin, czytając ten fragment, powinien zadać sobie pytanie: „Czy Pan zarzuciłby bojaźń także i mnie?”.

„Jakże brak wam wiary!” To jedno z najważniejszych zdań w Nowym Testamencie. Greckie słowo użyte tu na określenie wiary to pistis, jedno z kluczowych słów związanych z chrześcijaństwem. W formie rzeczownikowej w Nowym Testamencie występuje 243 razy oraz wiele razy w formie czasownikowej. Jego znaczenie jest podwójne: zawiera zarówno ideę wiarygodności (jak w przypadku pytania: „Czy wierzycie w to?”), jak i wskazuje na osobiste zaufanie do Boga („Czy czujecie się ze mną bezpieczni?”). Wiara dla chrześcijan oznacza uznanie osoby Bożej i dzieła, którego dokonuje, oraz nawiązanie osobistej relacji z Bogiem.

Stąd pytanie, które Jezus postawił swoim uczniom w łodzi, także dla nas ma ogromne znaczenie. Chrystus pyta nas nie tylko o to, czy uznajemy moc, którą On posiada, ale też, czy Mu ufamy. „Jakże brak wam wiary!” to zdanie, którego echo odbija się przez stulecia w sercach wszystkich wyznawców Jezusa. Jest ono jednocześnie pytaniem skierowanym do mnie i do ciebie. Czy wierzę w moc Bożą, która może uciszyć groźne burze mego życia? Czy ufam Bogu, mimo iż łódź, na której płynę, kołysze się i nabiera wody?

W Nowym Testamencie jest też jeden smutny werset, w którym Jezus zadaje pytanie: „Czy jednak Syn Człowieczy znajdzie wiarę na ziemi, gdy przyjdzie?” (Łk 18, 8). Pamiętam, że jeden z alumnów, z którymi byłem w seminarium, człowiek nadzwyczaj dramatyzujący wszystko, zapisał ten werset na kartce i przyczepił ją do ściany. Była to właściwie jedyna ozdoba jego pokoju, podobnego do celi. Jego obsesyjny charakter nakazał mu zwrócić uwagę na jedno z głównych pytań stojących przed całym chrześcijaństwem. Czy nie brak nam wiary — takiej, o jaką chodzi w najgłębszym znaczeniu tego słowa?

Mogę sobie wyobrazić siebie w łodzi na jeziorze, które na słowo Jezusa znów stało się spokojne. Z pewnością serce wciąż jeszcze biłoby mi w przyspieszonym rytmie, gdy Pan zwróciłby się do mnie ze słowami: „Czemu tak bojaźliwy jesteś? Jakże brak ci wiary!”.

„Jak ci na imię?” (Mk 5, 9)

Pytanie to pochodzi z jednego z najdziwniejszych fragmentów Nowego Testamentu, w którym Jezus egzorcyzmuje opętanego mężczyznę z kraju Gerazeńczyków mieszkającego w grobowcach. Człowiek ten jest jedną z najdziwniejszych osób w całej Biblii, a jego uzdrowienie jest zarówno czymś niezwykłym, jak i niezwykle tajemniczym. Właściwie nie wiemy o nim nic, za wyjątkiem tego, że był opętany, no i znamy jeszcze dziwaczne konsekwencje jego uleczenia — wyrzucone demony weszły w stado świń.

Był on człowiekiem o nadzwyczajnej sile fizycznej i nikt nie mógł go opanować. Wiele razy — relacjonuje św. Marek — próbowano go związać, zawsze jednak potrafił się uwolnić, rozrywając pęta i krusząc łańcuchy. „Wciąż dniem i nocą w grobowcach i po górach krzyczał i tłukł się kamieniami” (Mk 5, 5).

Kiedy zobaczył Jezusa, podbiegł i oddał Mu pokłon. Ale jednocześnie zaczął wołać wniebogłosy: „Czego chcesz ode mnie, Jezusie, Synu Boga Najwyższego? Zaklinam Cię na Boga, nie dręcz mnie!” (Mk 5, 7). Jakie znaczenie ma ta żałosna modlitwa? Wydaje się, że mężczyzna prosi Jezusa, aby dał mu spokój. Do tego stopnia stał się niewolnikiem szatana, że spotkanie z Bogiem uważa za „dręczenie” go. Mimo wszystko pokłonił się przed Jezusem i oddał Mu cześć. Wierzył, że jest On Synem Bożym, poznał prawdę, którą ignorowali nawet niektórzy uczniowie Jezusa, lecz wiedza ta była powodem jego przerażenia.

Jak to naprawdę było z tym człowiekiem? Czy jego opętanie można traktować jako metaforę i odpowiednik choroby umysłowej, czy — podobnie jak w innych miejscach Ewangelii — jego chorobę odczytywano jako konsekwencję działania złego ducha? Człowiek — autor zapisu słowa Bożego — przedstawił tę sytuację zgodnie z tym, jak sam ją rozumiał. Jeśli ewangelista uważał, że gorączka, na jaką cierpiała teściowa Piotra, była wynikiem działania demona, to w takiej sytuacji uzdrowienie było dla niego automatycznie równoznaczne z egzorcyzmowaniem. My dzisiaj nadal możemy dostrzec zbawczą moc Jezusa objawiającą się w przywracaniu całemu stworzeniu utraconego raju (co było celem większości cudów), nawet jeśli uleczenie wysokiej gorączki niekoniecznie odczytujemy jako gest równoznaczny z egzorcyzmowaniem.

Każda choroba psychiczna ma w sobie szczególny posmak. Znam kogoś, kogo można by porównać z tamtym człowiekiem z Gerazim. Jest to stosunkowo młody mężczyzna, mieszkający w jednej z „robotniczych parafii” w Salwadorze. Po rozpadzie nieszczęśliwego związku z pewną kobietą stracił równowagę psychiczną. Sprzeciwiał się noszeniu ubrań, a jego matka musiała go wiązać i zamykać w małej chacie opodal rodzinnego domu. Wydaje się to zupełnie niewiarygodne, nawet nieprawdopodobnie okrutne, ale tak właśnie było. Odwiedziłem kiedyś tę rodzinę w ich domu.

Matka myślała, że mężczyzna ten jest opętany. Próbowała już odprawiać nad nim różnego rodzaju egzorcyzmy (robili to m.in. różni pastorzy protestanccy) i leczyć go, jednak wszystkie te próby kończyły się niepowodzeniem. Kiedy po raz pierwszy ich odwiedziłem, mężczyzna przyglądał mi się ze zdziwieniem typowym dla małego dziecka. Powtórzył parę zdań modlitwy, jakie wypowiedziałem nad nim, i prawie całą modlitwę „Ojcze nasz”, której nauczyła go matka, gdyż miała nadzieję, że odmawianie jej przemieni go. Jednak nic takiego nie nastąpiło. Bywały noce, podczas których nieustannie krzyczał, kiedy indziej zachowywał się zupełnie nielogicznie. Wyglądał źle. Kiedy go zobaczyłem, przypomniały mi się słowa, które Ofelia powiedziała o Hamlecie: „O, jak szlachetny duch zwichnięty został! [...] O, czemuż musiałam ujrzeć, co widzę, widzieć, co widziałam”. To, co człowiek widzi, może bardzo niepokoić.

Kiedy zapytałem kobietę, jak go leczyli, powiedziała mi wiele na temat braków opieki medycznej w Salwadorze. Był hospitalizowany wielokrotnie. Raz nawet wrócił do domu prawie wyleczony, lecz odmówił wtedy przyjmowania mocnych środków uspokajających, które dawały nadzieję poprawy. Rodzina podjęła niezliczone próby przekonania go i podania mu leków, na przykład dodając je do napojów i posiłków, ale on zawsze potrafił je wyczuć i odmawiał przyjmowania takiego jedzenia. Szpital psychiatryczny, w którym na siłę można mu było podać zastrzyki, jest gorszy niż zakład dla obłąkanych, w którym wszyscy pozostawieni są bez opieki. Pacjenci używają w stosunku do siebie przemocy — objaśniła mi matka. Wiem, że pewnie zabrzmi to dziwnie, ale doszedłem do wniosku, że kobieta ta zrobiła wszystko, co tylko mogła, aby zapewnić swemu synowi opiekę. Mieszkając blisko rodziny, mógł liczyć przynajmniej na zrozumienie i trochę spokoju.

Po kilku takich wizytach spokój coraz bardziej mnie opuszczał. Mężczyzna zwykle potrafił zrobić znak krzyża, czasami jednak robił to z wyraźnym lękiem, a bywało też i tak, że zupełnie mnie ignorował. Tylko podczas pierwszej wizyty poświęcił mi całą swoją uwagę. Modliłem się, by Bóg uwolnił go od tego, czymkolwiek był jego problem — chorobą psychiczną czy działaniem złego ducha. Od czasu, kiedy go spotkałem, wiele razy rozmyślałem o cudzie, jakiego Jezus dokonał w kraju Gerazeńczyków. Ponieważ środki farmakologiczne przynosiły wyłącznie częściowy efekt, jestem pewien, że cierpiał na jakiś rodzaj schizofrenii. Kiedy po raz ostatni widziałem się z jego matką, powiedziała mi, że nastąpiła znaczna poprawa, ponieważ syn jest dużo spokojniejszy.

Podejrzewam, że współczesna interpretacja cudu uzdrowienia z Gerazim sterowałaby w kierunku uznania, że mężczyzna był ofiarą pewnego rodzaju psychozy. Przy takim założeniu będziemy jednak mieli problemy z odczytaniem i zrozumieniem naszego tekstu. Ewangeliści we wszystkich czterech tekstach starają się ukazać tajemniczy aspekt misji Jezusa, Jego zmagania z demonami, które są na usługach „władcy tego świata” (J 14, 30; 16, 11). Posługa Jezusa, jak ją przedstawił św. Marek, jest swego rodzaju metafizycznym kontrapunktem walki z duchami nieczystymi. To, jak wiele jest demonów w świecie, w Ewangelii tej zostało wyrażone stwierdzeniem, że mężczyzna z Gerazim nosił w sobie „legion”. Rzymski legion liczył do sześciu tysięcy żołnierzy.

Przyjrzyjmy się teraz całemu „rytowi” egzorcyzmu, którego rozważane przez nas pytanie jest częścią. Zwykle w Biblii poznanie czyjegoś imienia łączy się z posiadaniem władzy nad daną osobą lub rzeczą. Bóg, poddając całe stworzenie władzy Adama, nakazał mu nadać wszystkiemu imiona i nazwy. Poznanie imienia złego ducha oznacza automatyczne podporządkowanie go sobie. Jezus podporządkowuje sobie demony, poznając ich imię — my w tym wszystkim mamy wiele szczęścia, że jest to „imię ogólne”, gdyż w przeciwnym razie musielibyśmy odczytać z kart Ewangelii sześć tysięcy konkretnych imion własnych.

Pytanie o imię, skierowane do demona, nie jest wyłącznie kwestią ciekawości, jest to raczej jeden z elementów batalii, które Jezus stoczył z mocami ciemności. Taki sens tego pytania stanowi dla nas dobry materiał do rozważenia go. Jakie jest imię „naszego” demona (lub naszych demonów)? Co oddziela nas od Boga i innych ludzi? Mówiąc w przenośni, co nakazuje nam krzyczeć pośród grobowców? Im jestem starszy, tym bardziej uświadamiam sobie ogrom moich braków. Tomasz Merton powiedział kiedyś, że demony tańczą wokół głowy mnicha, kiedy nadchodzi czas modlitwy na jutrznię. Czasami jednak wydaje się, że zaczynają pląsać także wewnątrz głowy.

Mówi się na temat Marcina Lutra, iż do tego stopnia świadomy był obecności diabła przy sobie, że pewnego razu rzucił nawet w niego kałamarzem. Co przez to zyskał, trudno mi sobie wyobrazić. (Może diabeł bał się, że Luter pobrudzi mu skrzydełka?) Są tacy chrześcijanie, którzy — wydaje się —podchodzą w sposób obsesyjny do kwestii związanych z mocą demonów. Istnieje nawet stara herezja, która twierdzi, że walka między dobrem a złem wciąż jeszcze trwa i nadal nie jest rozstrzygnięta — ci, którzy ją głoszą, zapominają, że zwycięstwo odniesione przez Chrystusa jest ostateczne. Moc zła, która objawia się na ziemi, można porównać do działań wycofującej się armii. Bez jakiejkolwiek nadziei na zwycięstwo stara się poczynić jak najwięcej zniszczeń, jak miało to miejsce w przypadku wojsk niemieckich, które cofały się, przechodząc przez Wschodnią i Środkową Europę.

Z drugiej strony nie powinniśmy jednak lekceważyć wszystkiego, co wykracza poza ludzką naturę. William Barclay, szkocki biblista, proponuje odczytanie tego cudu w kluczu uzdrowienia. Twierdzi, że cała scena, być może, rozegrała się w nocy, co tłumaczyłoby osobliwą atmosferę towarzyszącą całej sprawie. Mężczyzna z Gerazim czuł się, jakby napastował go cały legion demonów. Wiedział, co to jest legion, ponieważ na własne oczy widział rzymskich żołnierzy. Jezus zmuszony był poświęcić stado świń, ponieważ musiało stać się coś bardzo dramatycznego, aby człowiek ten uwierzył, że został uzdrowiony. My zaś nie powinniśmy żałować tych świń — konkluduje Barclay — nie rozczulamy się nad nimi, kiedy ich mięso podajemy na stół.

Pokusa świadomego zanegowania pozanaturalnego wymiaru tej przypowieści przywodzi mi na myśl skargę C. S. Lewisa na tych naukowców, którzy przecedzają komara, ale przełykają wielbłąda. Jesteśmy skłonni uwierzyć, że Chrystus jednym gestem może wpłynąć na to, co zrobi stado świń, ale o demonach nie chcemy już mówić. Musimy znaleźć bezpieczne przejście (jak pomiędzy mityczną Scyllą a Charybdą) między obsesyjnym myśleniem o rzeczach diabelskich a zanegowaniem nadnaturalnych zmagań mocy dobra z mocami zła, co wprawdzie jest czymś dla nas niewidocznym, lecz mimo wszystko realnym.

„Jak ci na imię?” — pyta Jezus demony. My powinniśmy zadać sobie to samo pytanie odnośnie do demonów, które zamieszkują w nas, albo zapytać o nasze słabości, które zły duch potrafi wykorzystać dla realizacji własnych celów. Historia o mężczyźnie, w którym zamieszkał legion diabłów, może w zupełnie nowej perspektywie ukazać to, co w nas sprzeciwia się Bogu. Zagłada stada świń może być dla nas dobrą lekcją.

To, co stało się ze stadem, stanowi dziwne zakończenie dziwacznej historii, było to jednak niezwykle wymowne dla Żydów. Wyrzucenie demonów i zezwolenie im, aby weszły w świnie, wcale nie musi być wydarzeniem śmiesznym, jednak w całej tej scenie jest też element czystości rytualnej oraz pewien komizm. Fragment ten, jak się wydaje, sugeruje, że diabeł nie mógł opętać świń. Najdziwniejsze jest to, że demony, czyli istoty duchowe, koniecznie chcą mieszkać w tym, co ma charakter przemijający. Jeśli nie mogą przebywać w człowieku, proszą przynajmniej o możliwość opanowania świń. Chyba najlepsza interpretacja tego faktu, z jaką się spotkałem, jest następująca: to, co stało się ze stadem świń, jest znakiem destrukcyjnej mocy diabła. Jest to ostrzeżenie przed tym, co zły duch może zrobić z człowiekiem. Lepiej, że spotkało to świnie, niż żeby miało się to przydarzyć nam.

Pytanie: „Jak ci na imię?” doczekało się odpowiedzi nie ze strony mężczyzny, którego Jezus uzdrowił, ale ze strony duchów, które go opętały. Ciekawe, jaka padłaby odpowiedź, gdyby z takim samym pytaniem Jezus zwrócił się bezpośrednio do mnie. Choć nigdy nie mieszkałem w grobowcach, wciąż jednak jest w moim życiu wiele sprzeczności. Być może tym, czego mi potrzeba, jest skonfrontowanie się z Jezusem w szczegółach.

Św. Beda Wielebny w komentarzu do tego fragmentu pisze, że aby uwolnić się od wszystkiego, co oddala człowieka od Chrystusa, trzeba wyznać swoje grzechy. Pisze: „Nawet nasi kapłani, którzy wiedzą, jak wypędzić złego ducha łaską egzorcyzmu, utrzymują, że ten, kto cierpi z powodu opętania, nie może zostać całkowicie uleczony, dopóki w spowiedzi nie wyzna otwarcie — na tyle, na ile może to stwierdzić —że powodem jego cierpienia było działanie ducha nieczystego, który opanował wzrok, słuch, smak, dotyk oraz wszystkie inne władze ciała i duszy, zarówno podczas snu, jak i na jawie”.

Ewangelista informuje nas, że Jezus wyrzucił siedem złych duchów z Marii Magdaleny (por. Mk 16, 9). Mężczyzna z kraju Gerazeńczyków mógł ich mieć w sobie nawet sześć tysięcy. Jak wiele z nich zamieszkuje w tobie i we mnie — gdyby dało się tego dowiedzieć, byłaby to interesująca, a może przerażająca informacja.

„Czemu podnosicie wrzawę i płaczecie? Dziecko nie umarło, tylko śpi”. (Mk 5, 39)

W drodze do domu Jaira Jezus uzdrowił kobietę, która cierpiała na krwotok. W chwili, kiedy jeszcze z nią rozmawiał, przybyli wysłannicy od Jaira z wiadomością, że jest już za późno, aby pomóc dziewczynce. Po co zatem jeszcze kłopotać Nauczyciela? Jezus jednak natychmiast powiedział do cierpiącego ojca: „Nie bój się, wierz tylko!” (Mk 5, 36). Widać w tym charakterystyczną dla Niego troskę o potrzeby człowieka.

Po przybyciu na miejsce zastał tam „zamieszanie” i tłum, który płakał i zawodził. W tamtych czasach oznaką żałoby było głośne zawodzenie, a żalowi dawano wyraz publicznie. Zwyczaj taki zachowano w wielu miejscach i kulturach aż po dzień dzisiejszy. W miejscu, w którym mieszkam i pracuję, nie zdziwiłoby mnie, gdybym udał się do domu zmarłego dziecka i spotkał się tam z „zamieszaniem”. Tu, w społeczeństwie o kulturze rolniczej, porządek dnia jest dość elastyczny, a ludzie nie czują się tak bardzo związani rytmem dnia, który w środowiskach zurbanizowanych wyznacza praca. To oznacza, że przeżycia emocjonalne jednej osoby często stają się sprawą publiczną.

Pośród chaosu emocji, który zapanował w domu Jaira, Jezus był jak spokojna przystań wśród burzy. Zadał pytanie głośno zawodzącym, nie zważając wcale na to, jak reagują i jak się z Niego wyśmiewają. Następnie odsunął wszystkich za wyjątkiem trzech apostołów: Piotra, Jakuba i Jana oraz rodziców dwunastoletniej dziewczynki, która — jak sądzono — zmarła. Wszedłszy do pomieszczenia, w którym leżało dziecko, ujął ją za rękę i powiedział: „Dziewczynko, mówię ci, wstań!” (Mk 5, 41). Ona zaś „natychmiast” wstała i zaczęła chodzić.

Potem pojawia się jeszcze kwestia dotycząca fragmentu, w którym Jezus przykazał, aby nikt się nie dowiedział o tym cudzie, to nas jednak w tym momencie nie interesuje. My koncentrujemy się na pytaniu skierowanym do żałobników. Czy dziewczynka istotnie tylko spała? Trudno w to uwierzyć. Ten cud w oczywisty sposób ukazuje Jezusową moc wskrzeszania zmarłych, która relatywizuje śmierć do tego stopnia, że można ją porównać do snu.

Św. Beda, cytowany w Catena aurea, twierdził, że „dla ludzi dziewczynka była umarła, i nikt nie mógł jej wskrzesić; lecz dla Boga wyłącznie spała, a w takim przypadku dusza żyła, a ciało odpoczywało, Bóg więc mógł ją zbudzić. Stąd wśród chrześcijan zrodził się zwyczaj, aby o zmarłych, co do których nie mają wątpliwości, że zmartwychwstaną, mówić, że zasnęli”.

Rzymski poeta Wergiliusz stwierdził, że Sen jest „bratem Śmierci”, choć zapewne Beda miał rację, że zwyczaj chrześcijan, aby używać metafory snu na określenie śmierci, ma swoje źródło w tym fragmencie Ewangelii. Pamiętam, że ksiądz w parafii, w której dorastałem, niemal w każdym kazaniu pogrzebowym przypominał, że nasze słowo „cmentarz” pochodzi od greckiego „pokój sypialny”. Niektóre z chrześcijańskich ugrupowań religijnych nawiązujących do tradycji reformacji, które nie przyjmują możliwości natychmiastowego spotkania duszy z Bogiem po śmierci, utrzymują, że zmarli śpią w grobach, oczekując na dzień sądu ostatecznego. Pogląd taki odzwierciedla cykl poematów Edgara Lee Mastersa Umarli ze Spoon River (Spoon River Anthology), opowiadający o zmarłych spoczywających na cmentarzu Spoon River. W pierwszych wersetach tego zbioru zapisano: „Wszyscy, wszyscy śpią we wnętrzu wzgórza”.

Pytanie, które Jezus zadał żałobnikom, zinterpretowane w świetle cudu zmartwychwstania, może być krytyką przesadnych wyrazów żałoby po zmarłym. Dlaczego płaczemy i zawodzimy, gdy umrze ktoś, kogo kochaliśmy? Czy wątpimy w moc Jezusa, który wskrzesza zmarłych? Nasza reakcja na wiadomość o śmierci winna być zgodna z tym, co polecał nam Jezus: „Nie bój się, wierz tylko!” (Mk 5, 36).

W ciągu ostatnich paru miesięcy dwukrotnie musiałem uciec się do tych słów Jezusa. W obu przypadkach śmierć moich młodych przyjaciół stała się dla mnie wielkim zaskoczeniem — w najgorszym znaczeniu tego słowa. Wiele z siebie dałem, aby pocieszyć obie rodziny, ale czułem wewnętrzną pustkę. Wiedziałem też, że wszyscy zdawali sobie sprawę, iż mają prawo się smucić i rozpaczać, ponieważ nawet Jezus zapłakał przy grobie swego przyjaciela Łazarza. Ja sam, choć bardzo zbierało mi się na płacz, nie mogłem jednak wydusić z siebie łez.

Myślę, że byłoby lepiej, gdym się wypłakał. Odsunąłem się nieco od Boga, wycofałem się w coś w rodzaju milczenia połączonego z przerażeniem. Czułem, że noszę w sobie urazę. Dlaczego tak młodzi ludzie musieli umrzeć? Obydwaj prowadzili głębokie życie wewnętrzne. Dla obu byłem spowiednikiem i przyjacielem. Obaj przeczuwali nadchodzącą śmierć, ja jednak zlekceważyłem ich intuicję, nie dlatego, żebym im nie wierzył, lecz że nie chciałem tego zaakceptować. Teraz wiem, że był to dla nich swego rodzaju czas przygotowania, to jednak wcale mnie nie pociesza.

Jeden z nich zginął w drodze do Stanów Zjednoczonych, podejmując ryzykowną próbę nielegalnego przedostania się przez granicę. Poniósł śmierć w wypadku, słyszałem, że ciało zostało zmasakrowane. Myślałem wtedy: „Może to nie on, może to jakaś okropna pomyłka?”. Kiedy dowiedziałem się o śmierci drugiego, nie powtarzałem już tego schematu. Niemniej jednak wiadomość ta wstrząsnęła mną. Któregoś dnia wcześnie rano powiedziano mi, że prosił on o spotkanie ze mną przed swoją śmiercią. Było to na kilka godzin przed jego zgonem, lecz ponieważ zostałem przeniesiony do innej parafii, przebywałem o wiele godzin jazdy od miejsca, w którym się znajdował. Rozczarowanie przerodziło się we frustrację, ta zaś uświadomiła mi moją bezsilność, która z kolei zaowocowała poczuciem wewnętrznej urazy.

Obawiam się, że gdyby Chrystus do mnie skierował słowa, które wypowiedział do żałobników, zaśmiałbym Mu się w twarz. W żalu człowiek poszukuje często kozła ofiarnego, na którym mógłby wyładować swą złość. W przypadku Łazarza, brata Marty i Marii, taką wewnętrzną urazę wyczuć można w słowach, które Marta wypowiedziała do Jezusa: „Panie, gdybyś tu był, mój brat by nie umarł” (J 11, 21). Jeden z braci mojego zmarłego przyjaciela, tego, który zginął w wypadku, całą odpowiedzialność za jego śmierć chciał zrzucić na coyote — tak nazywa się tu przemytników, którzy przeprowadzają przez granicę nielegalnych emigrantów. Słyszałem, że drugi z braci zmarłego powiedział do pierwszego przez telefon: „Wiem, że myślisz, iż zbyt łatwo pogodziliśmy się ze wszystkim, ale przecież wiemy, że nigdy już nie odzyskamy naszego brata. Musimy oddać go Bogu”. Oczywiście, ten drugi brat miał rację. Tak myślałem, ale moja sympatia była po stronie tego, który nie potrafił zaakceptować śmierci.

Wspomnienie tych smutnych wydarzeń wciąż podsyca mój żal. Wiem jednak, że zawsze powinienem słuchać tego, co mówi Jezus: „Czemu podnosicie wrzawę i płaczecie? Dziecko nie umarło, tylko śpi” (Mk 5, 39).

Zwykle jesteśmy obiektywni z wyjątkiem tych sytuacji, które dotyczą nas samych. Możemy pocieszyć innych, często jednak nie potrafimy pocieszyć siebie. Tymczasem to, czego każdy z nas potrzebuje, to słuchać Boga. Wziąłem sobie to pytanie do serca bardziej niż inne, ponieważ ból mojej żałoby jest wciąż żywy. Zastanawiałem się, jak to, co napisałem, zostanie odebrane przez czytelników. Być może, znajdzie się ktoś, kto będzie myślał tak samo, jak ja, a może zna inną osobę, która przechodzi doświadczenia podobne do moich. Jakkolwiek by nie było, pytanie to może stać się inspiracją do zastanowienia się nad mocą, jaką Jezus ma nad naszym życiem. Ten, który uciszył morze, potrafi wlać pokój w ludzkie serce. „Po co cała ta rozpacz? — pyta Jezus. — Jestem tu, aby wziąć cię za rękę”.

„Czemu nazywasz Mnie dobrym?”. (Mk 10, 18)

Pytanie to z pewnością należy do najbardziej zagadkowych stwierdzeń Jezusa w Ewangelii, ponieważ można by je zrozumieć tak, jakby Jezus zaprzeczał swej boskości. Niebezpieczeństwo to widzieli także Ojcowie Kościoła, czego dowodem jest zapis zamieszczony w Catena aurea. Św. Jan Chryzostom napisał, że Jezus odpowiedział tak człowiekowi, który uklęknął, widząc w Nim człowieka. Św. Beda Wielebny — aby pokazać, że pytanie to nie jest zaprzeczeniem dobroci ani boskości Jezusa — zauważył, że mówił On przecież o sobie jako o „Dobrym Pasterzu”. Inne starożytne źródło podaje, że Jezus czyni w tym pytaniu aluzję do własnej boskości, jakby chciał powiedzieć proszącemu Go człowiekowi: „Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak słusznie czynisz, tak właśnie Mnie nazywając”.

William Barclay, współczesny uczony, odwołuje się do koncepcji jednego z Ojców mówiąc, że Jezus odrzuca pochlebstwo, z jakim zwrócił się do Niego ten mężczyzna. Ewangelista Marek przedstawia mężczyznę, którego zawsze wyobrażałem sobie jako nieco zadyszanego, ponieważ biegł, aby stanąć przed Jezusem i przyklękając przed Nim, zapytać: „Nauczycielu dobry, co mam czynić, aby osiągnąć życie wieczne?” (10, 17). Nawiązując do tego, Barclay pisze: „Jezus dokonał tu dwóch rzeczy, na które każdy ewangelizator, kaznodzieja i nauczyciel zwraca uwagę. Po pierwsze powiedział coś w rodzaju: «Zatrzymaj się i pomyśl. Jesteś podekscytowany i pełen emocji! Nie chcę, abyś przychodził do Mnie powodowany emocjami. Pomyśl spokojnie o tym, co robisz...». Po drugie powiedział: «Nie możesz stać się moim uczniem, nie możesz stać się chrześcijaninem, opierając się na sentymentalnym uczuciu, jakie do Mnie żywisz. Spójrz na Boga»”*.

W tej scenie widzimy mężczyznę działającego pod wpływem emocji. Opowiadając tę samą historię, św. Mateusz pisze, że jej bohaterem był „młodzieniec”. Przybiegł do Jezusa, zatrzymał się przed Panem i zadał Mu pytanie, które domagało się bardzo głębokiej odpowiedzi. Jego szczerość nie budzi żadnych zastrzeżeń, ponieważ, jak jest napisane, Jezus „spojrzał na niego z miłością” (Mk 10, 21). Tak samo szybko, jak padła odpowiedź Jezusa, mężczyzna ten oddalił się, idąc swoją drogą. Wszystko działo się szybko — młodzieniec przecież zatrzymał Jezusa w drodze.

Czy człowiek ten starał się pochlebić Jezusowi? Myślę, że nie do końca o to tu chodzi. Gdyby tak było, przypominałoby to sytuację z opowiadania Flannery O'Connora A Good Man Is Hard to Find (Niełatwo jest spotkać dobrego człowieka), w której staruszka nazywa „dobrym człowiekiem” niebezpiecznego maniaka, mając tym samym nadzieję, że ją samą oszczędzi. Nie wierzy ona, że człowiek ten jest dobry, ale chce, aby on myślał, że za takiego go uważa. Mężczyzna z Ewangelii naprawdę chce się dowiedzieć, co powie mu Jezus. Nie chodzi mu o to, aby zastawić na Jezusa pułapkę, jak miało to miejsce w przypadku innych pytań zadawanych Nauczycielowi, a nawet gdyby chodziło tu o wystawienie na próbę, to okazuje się, że sam wpadł w dołek, który kopał pod Jezusem. Smutek, z jakim odszedł od Pana, ukazuje zarówno jego osobistą porażkę w podjęciu życia według wskazań Ewangelii, jak też — o ironio! — jego przekonanie, a przynajmniej niepokój, że to, co powiedział mu Jezus, jest słuszne. Myślę, że młodzieniec istotnie wierzył, iż Jezus jest dobry, a to, że biegł, aby z Nim porozmawiać, jest znakiem jego zatroskania o dobro własnego życia.

Jednak człowiek ten w końcu zrobił coś o wiele gorszego niż przypochlebienie się. Spodziewał się uzyskać jakąś łatwą receptę na życie. My też zachowujemy się podobnie, gdy modlimy się o coś, nie dodając do tej prośby: „Lecz nie moja, a Twoja wola niech się stanie”. Na nieszczęście coś takiego przydarza się nam na każdym kroku. Ujawnia się to wtedy, gdy nadchodzi czas próby, a wtedy widzimy, jak trudno jest utrzymać nasze przekonanie, że Bóg jest dobry. Ludzie cierpiąc tracą wiarę, a nawet zaczynają nienawidzić Jezusa. Zupełnie nieświadomie nie chcemy pozostać posłuszni Bogu —chcemy ślubować posłuszeństwo „bóstwom”, jakie sami sobie tworzymy.

Nigdy nie powinniśmy osądzać innych ludzi, a już na pewno nie wtedy, gdy cierpią bardziej niż my sami. Pytanie Jezusa, które teraz rozważamy, może znaleźć następujące zastosowanie do naszego życia. Chrystus mówi: „Kiedy przychodzisz do Mnie i nazywasz Mnie dobrym, co oznacza, że uznajesz, iż jestem Bogiem, wtedy chcesz wyłącznie tego, abym zaakceptował i potwierdził twe pragnienia”. Zatem może częściej powinniśmy z większą szczerością wypowiadać trzecią prośbę modlitwy Ojcze nasz: „Bądź wola Twoja”. Jeśli zwracamy się do Boga w modlitwie, musimy zdać sobie sprawę, że to tylko i wyłącznie On jest dobry. Taki powinien być podstawowy warunek naszej modlitwy.

Bogaty młodzieniec zwrócił się do Jezusa, mając być może nadzieję, że On dokona swego rodzaju pozytywnej oceny jego życia duchowego. Był przekonany, że postępuje właściwie, chciał jednak uzyskać pewność, że istotnie robi wszystko, co robić należy. Być może, słyszał o chrzcie Janowym i zastanawiał się, czy jest on konieczny albo czy Jezus ma jakieś nowe wskazówki dla swego ludu. Zamiast tego wszystkiego Chrystus zaproponował mu, aby został uczniem i to w sposób radykalny, który zakłada wyzbycie się własności oraz podjęcie życia w niepewności wraz z wędrującym Nauczycielem.

Zamiast kontraktu, Jezus zaproponował mu przymierze. On spodziewał się, że spełni pewne wymagania i dzięki temu uzyska pewność zbawienia. Jezus wskazuje mu drogę krzyża, wolność, lecz przerażającą, która polega na zatraceniu siebie, poprzez przyjęcie woli Ojca. Młodzieniec odrzuca zaproszenie do pójścia za Jezusem ze względu na dobra, które posiadał. Czy pożałował swej decyzji? Może wykorzystał jeszcze inną okazję, aby jednak pójść za Jezusem? Próbuję wyobrazić sobie życie tego młodzieńca, kiedy przybyło mu lat i zastanawiam się, czy gdy umierał, wciąż był bogaty.

Ostatecznie wydaje mi się, że powinienem bardziej skupić się na sobie. Dlaczego ja sam nazywam Jezusa dobrym? Czy przychodzę do Niego z nadzieją, że otrzymam łatwą receptę na życie? Czy jestem gotów, aby przyjąć Jego wezwanie do pójścia za Nim? A co powiesz o sobie?

„Co chcesz, abym ci uczynił?” (Mk 10, 51)

Kiedy po raz pierwszy zastanawiałem się nad tym pytaniem, wydawało mi się, że to tak samo, jakby słyszeć Jezusa pytającego: „Co mogę dla ciebie zrobić?”. Jednak kiedy trochę więcej nad nim medytowałem, zacząłem się zastanawiać, co odpowiedziałbym na tak mało precyzyjne pytanie. Pomyślałem sobie, że niewidomemu, któremu Jezus to pytanie zadał, było łatwiej odpowiedzieć niż nam. To oczywiste, że gdyby otrzymał zdolność widzenia, znacznie poprawiłoby to jego sytuację. Jeśli jednak ktoś nie cierpi na podobną chorobę, o co może prosić? To oczywiste, że nikt nie chciałby tracić okazji, aby słysząc takie pytanie, nie poprosić o coś dla siebie — przypomina to trochę baśń o lampie Alladyna.

Jeden z moich seminaryjnych przyjaciół, jadąc swym starym volkswagenem, zatrzymał się przy pewnym mężczyźnie, który szedł drogą. Mimo iż był to zimny dzień, człowiek ten był lekko ubrany. Mój przyjaciel wziął go do samochodu. Mężczyzna usadowił się, wtedy ksiądz go zapytał: „Gdzie idziesz, bracie?”. Odpowiedź, jaka padła, była co najmniej zaskakująca. Mężczyzna zaczął krzyczeć: „Skąd mam wiedzieć, gdzie idę!? Nie mam dokąd iść! Myślisz, że jest takie miejsce, gdzie mógłbym iść!? Nie ma takiego miejsca!”. Okazało się, że był to bezdomny, jeden z wielu, którzy cierpieli na jakieś zaburzenia psychiczne. Ku rozpaczy dobrego seminarzysty, z mężczyzną tym nie dało się logicznie rozmawiać. Mój przyjaciel spędził cały dzień, starając się umieścić go w jakimś szpitalu, a przy okazji zdał sobie sprawę, jak trudno jest poradzić sobie z człowiekiem, który nie jest zdrowy, ale nie chce podjąć leczenia. Seminarzysta był wstrząśnięty całym tym doświadczeniem i wiele razy opowiadał tę historię od nowa. Tym, co zwróciło moją uwagę i sprawiło, że przypadek ten utkwił mi w pamięci, było pytanie: „Skąd mam wiedzieć, gdzie idę?”.

Nie mogę się oprzeć myśli, że podobnie ktoś mógłby odpowiedzieć Jezusowi: „Skąd mam wiedzieć, czego chcę?”. Są tacy ludzie, którym zdecydowanie brak jest wiary potrzebnej do tego, aby poprosić o coś więcej. Są też inni, którzy prowadzą całkiem bogate życie duchowe, pozwalające im wierzyć, że Jezus da im wszystko, czego potrzebują, a jednocześnie są takimi materialistami, że są przekonani, iż to, czego chcą, jest tym, czego rzeczywiście potrzebują. Przypomnij sobie starszą kobietę, która rozzłościła się na Boga, który nie dał jej wygranej na loterii, choć nie ulegało wątpliwości, że taka wygrana znacznie ułatwiłaby wszystkim życie.

Ludziom, którzy znają Chrystusa już od jakiegoś czasu, wcale niełatwo jest zdecydować, o co mogliby Go poprosić. Myślę, że Bartymeusz (takie imię nosił niewidomy) dał nam przykład najlepszej odpowiedzi na takie pytanie: „Rabbuni, żebym przejrzał” (Mk 10, 51). Ten cud przywrócenia wzroku jest drugim opisanym w Ewangelii św. Marka. Powtórzenie to powinno dać nam do myślenia i zwrócić naszą uwagę na symboliczny wymiar uzdrowienia, co zresztą zaznaczone zostało w zakończeniu tej historii. Jezus spotykał wielu ludzi ślepych na to, kim był, i głuchych na Jego przesłanie. Brak wiary był dla tych ludzi brakiem duchowej perspektywy. Dramatyzm sytuacji, w której temu niewidomemu zostaje przywrócony wzrok, pomaga nam zrozumieć symboliczne znaczenie całej sceny.

Jezus szedł do Jerozolimy, gdy spotkał Bartymeusza, który pozdrowił Go mesjańskim imieniem Syna Dawida. Niewidomy mężczyzna „widział”, że Jezus jest Mesjaszem. Rozpoznając Go, uprzedził triumfalny wjazd Jezusa do Jerozolimy, który już wkrótce miał nastąpić (i który prawdopodobnie Bartymeusz potem oglądał). Zachowanie innych ludzi z tłumu można odczytać jako zapowiedź innych reakcji, zwłaszcza wtedy, gdy nastawali na niewidomego, aby przestał wołać Jezusa. Paradoksalnie to oni byli niewidomi, on zaś widział.

W opisie tego uzdrowienia jest jeden interesujący szczegół. Jezus powiedział: „Idź...” (Mk 10, 52), jakby mówił: „Idź swoją drogą”, i to zanim jeszcze miało miejsce uzdrowienie. Przy okazji innych uzdrowień opisanych w Nowym Testamencie Jezus mówił podobnie, jak na przykład u Mateusza (8, 13) do setnika, któremu kazał iść do domu, bo jego sługa odzyska zdrowie. W naszym przypadku uwagę przyciąga to, że właściwie po usłyszeniu tych słów mężczyzna odzyskał zdolność widzenia. Jak na ironię, Bartymeusz nie usłuchał polecenia i zamiast iść swoją drogą, poszedł za Jezusem do Jerozolimy.

Zakończenie tej historii pomaga nam zrozumieć jej mistyczny wydźwięk. Mężczyzna, gdy odzyskał wzrok, postanowił iść za Jezusem. Jego duchowy wzrok dał mu odwagę, aby nazwać Jezusa Synem Dawida; jego wzrok fizyczny pozwolił mu iść za Nim. Co zobaczył w ciągu następnych dni, kiedy miała miejsce męka i śmierć Chrystusa? Czy bał się, jak inni, bardziej doświadczeni uczniowie? Myślę, że cokolwiek się stało, był jednym z tych, którzy stworzyli pierwszą wspólnotę chrześcijan w postpaschalnej Jerozolimie. Jeśli tak nie było, to dlaczego św. Marek miałby zapamiętać jego imię? Mogę sobie nawet wyobrazić Bartymeusza, jak będąc już starcem, opowiada o swym „zakochaniu od pierwszego spojrzenia” na Chrystusa, które całkowicie przemieniło jego życie.

Pamiętam z telewizji taki teleturniej, w którym przeciwnicy gratulowali sobie nawzajem słowami: „dobra odpowiedź”. Bartymeusz z pewnością zasłużył na taką pochwałę, dobrze odpowiadając na pytanie Jezusa. To nakazuje mi powrócić do pytania, jak my mamy znaleźć tę właściwą odpowiedź.

Św. Ryszard z Chichester był biskupem w dwunastowiecznej Anglii. Zasłynął dzięki skomponowaniu modlitwy, której używano potem przez całe wieki, a która została nawet wpisana w pewną piosenkę: „Dzień za dniem, drogi Boże, pomóż mi widzieć Cię coraz wyraźniej, kochać Cię coraz goręcej i kroczyć coraz bliżej Ciebie”. Klasyczna triada: znać, kochać i służyć będzie naszą najlepszą odpowiedzią na pytanie Jezusa, skierowane do każdego z nas.

Czego chcę od Ciebie, Panie? Jak niewidomy Bartymeusz chciałbym Cię ujrzeć. Spoglądanie na Ciebie obudzi moją miłość, wiem to, bo Ty jesteś dobry. Kochanie Ciebie pobudzi mnie do służby. Panie, spraw, abym przejrzał!

„Śpicie dalej i odpoczywacie?”. (Mk 14, 41)

Z pytaniem tym związany jest problem przekładu. W oryginale greckim słowa „spać” i „odpoczywać” mają tu formę oznajmującą, a nie pytającą. Wiele różnych przekładów mocowało się z tą gramatyką i ostatecznie tłumacze podejmowali decyzję, że znaczenie tych słów lepiej oddaje właśnie forma pytająca. Istnieje też pewien manuskrypt, który potwierdza ten tok rozumowania, a dzięki temu cytat ten daje nam małą próbkę naukowych rozważań, jakie związane są z pewnymi tekstami.

Jeśli zdanie to istotnie potraktować jako pytanie, to wówczas musimy przyjąć, że Jezus powtarza się w celu zintensyfikowania przesłania, jakie w nim zawarł. Rzeczywiście, mamy tu potrójne powtórzenie pewnej sytuacji, coś, z czym często możemy się spotkać w popularnych legendach (na przykład w opowieści o lampie Alladyna mamy trzy życzenia), ale też w Biblii (Piotr trzykrotnie zaparł się Jezusa, On zaś po Swym zmartwychwstaniu trzykrotnie zapytał go: „Czy mnie kochasz?”). Także tutaj Jezus trzy razy przerywa swoją modlitwę, aby zobaczyć, czy uczniowie czuwają. Za pierwszym razem zwraca się do Szymona. Za drugim razem ewangelista Marek nie relacjonuje, co powiedział Jezus, zaznacza jednak, że kiedy przyszedł, zastał uczniów śpiących, a oni „nie wiedzieli, co Mu odpowiedzieć” (Mk 14, 40). Za trzecim razem zwrócił się do całej trójki.

„Do trzech razy sztuka” — to przysłowie z pewnością ciśnie się na myśl, gdy widzimy Piotra na dziedzińcu pałacu najwyższego kapłana, przypomina nam też o Bożym miłosierdziu. Nie wszystko jednak udaje się po trzech próbach. To potrójne pytanie Jezusa, które teraz rozważamy, powinno odbić się echem w naszych sercach i zaowocować prag- nieniem przemiany. Czy wciąż czuję się senny? Jak wiele razy musi Chrystus przyjść i poprosić mnie, abym był przy Nim w czasie agonii, zanim w końcu zdecyduję się przyłączyć się do Niego w modlitwie?

Ze względu na te pytania scena w Ogrodzie Oliwnym ukazuje nam zaskakującą prawdę. Jezus nie chciał być całkiem sam w obliczu wielkiego opuszczenia, jakie „przepełniało” kielich, podany mu przez Ojca. Ten fragment Pisma mówi coś ważnego na temat Jezusa. Jest zrozpaczony i chce, aby ktoś był z Nim i towarzyszył Mu podczas modlitwy. „Jest to fragment Biblii, który bez mała boimy się czytać, ponieważ, jak się wydaje, opis ten wdziera się na obszar bólu konania, jakiego doświadczał Jezus”*.

To oczywiste, że sami musimy zidentyfikować się i połączyć niezliczoną ilość naszych codziennych odczuć z obrazem śpiących uczniów. Nie ulega wątpliwości, że byli oni zmęczeni — atmosfera chwili daje się we znaki wielu z nas. Ich oczy były senne. Pogrążyli się we śnie.

Szekspir stworzył jedną z najlepszych w literaturze postaci cierpiących na bezsenność: Makbeta, który po dokonanym morderstwie tak mówi o nocnym odpoczynku:

Makbet zabija sen, niewinny sen,

Który zawikłane węzły trosk rozplata,

Grzebie codzienne nędze; sen, tę kąpiel

Znużonej pracy, cierpiących serc balsam.

Odżywiciela natury, głównego

Posiłkodawcę na uczcie żywota**.

Lady Makbet mówiła już z mniejszym zaangażowaniem, gdy wskazywała, że gdy słudzy króla „snem zwierzęcym ujęci jak trupy / Spoczywać będą”, będzie można wykonać zbrodniczy plan, „czegóż nie zdołamy / Dokazać wtedy ze śpiącym Dunkanem?”. Jezus ufał swym uczniom, dlatego wracał do nich — ich czuwanie miałoby więc znaczenie nie tylko duchowe, ale i fizyczne. Oni jednak spali. To oczywiste, że gdyby w tej sytuacji Jezus poczuł zniecierpliwienie, byłby usprawiedliwiony. Jak można spać w takiej właśnie chwili?

Postarajmy się wczuć w sytuację Jezusa w tym krytycznym momencie. Wielu z nas wie, co to samotność, albo przynajmniej może sobie to wyobrazić. Jakże bolesna może być sytuacja cierpienia w pojedynkę, zwłaszcza duchowego cierpienia. Jezus zmagał się w tym momencie z grzechami całego świata, Jego uczniowie zaś poddali się zapomnieniu snu. Nie byli w stanie czuwać z Nim jednej godziny.

To sprawia, że słowa Jezusa można odczytać w jeszcze inny sposób. Być może, zwrócił się do sennych uczniów z ironicznym komentarzem: „No dalej, śpijcie, odpoczywajcie”. Sarkazm i ironia nie są przecież obce Biblii. Czy Jezus w tym momencie był sarkastyczny? Czy dał do zrozumienia, że nie ma sensu prosić uczniów, aby razem z Nim czuwali i się modlili?

Jezus sarkastyczny to zatrważający obraz. Jednak strach od czasu do czasu może się okazać pożyteczny, aby otrząsnąć nas z duchowego samozadowolenia. Myślę, że Chrystus tak naprawdę nie zadał w tym miejscu pytania, natomiast wyobrażam sobie, jak niemal wyszeptał te słowa nad głowami śpiących apostołów. Według mnie, wypowiedział swe zdanie na temat ich słabości i związanego z nią pragnienia, aby „odpocząć”. Być może, Jezus martwił się o nich. Być może, tak po ludzku niepokoił się, jak sobie bez Niego poradzą? Z pewnością musiał myśleć zarówno o słabości tych trzech wybranych apostołów, jak i o wielkiej próbie, która ich czekała. Być może Jego zniecierpliwienie, że zawiedli w takiej chwili, stało się początkiem tkliwego współczucia?

Jak wiele innych fragmentów Biblii, tak i ta scena jest dla nas zaproszeniem do zagłębienia się w to, co podpowie nam fantazja. Obojętne, czy Jezus ironicznie pyta, czy sarkastycznie komentuje — ważne jest, aby dostrzec, że Jego słowa dotyczą także nas.

Czy pytasz mnie, Jezu, o to, czy wciąż jeszcze jestem śpiący? Czy wypróbowujesz moją słabość, zachęcając mnie do kontynuowania snu? Gdy słyszę Twój głos, powinienem się obudzić, powinienem poczuć moc płynącą z Twych słów: „Nadeszła godzina, oto Syn Człowieczy będzie wydany w ręce grzeszników” (M 14, 41).



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Jezus mówi do ciebie Sarah Young Zwiedzenie w Kościele Pana Jezusa Chrystusa
komorkomania pl Kilka pytan do rzecznika 1 PLUS [20140121]
komorkomania pl Kilka pytan do rzecznika 3 ORANGE [20140123]
komorkomania pl Kilka pytan do rzecznika 2 T MOBILE [20140122]
Piszę do Ciebie tych kilka linijek, S E N T E N C J E, Dowcipne teksty
komorkomania pl Kilka pytan do rzecznika 4 PLAY [20140128]
Kilka poważnych problemów z książką „Jezus mówi do ciebie” Zwiedzenie w Kościele Pana Jezusa Chryst
Chcę do Ciebie podobnym być
AAAA Ponizej kilka pytan
Powtorzylo sie kilka pytan z kardiologii
Co przemawia do ciebie bardziej
POMYKAM DO CIEBIE
Kilka pytań które zapamiętałam
Do Ciebie mamo
Kilka pytan z ubieglego roku

więcej podobnych podstron