Stephen King Nocny przypływ


Nocny przypływ

Przełożył: MICHAŁ WROCZYŃSKI

Kiedy już chłopak umarł i wiatr rozwiał woń palonego ciała, wróciliśmy na plażę. Corey miał ze sobą radiomagnetofon, jeden z tych tranzystorów wielkości walizki, który wymaga chyba ze czterdziestu baterii. Odbiornik nie był może najlepszy, ale za to bardzo głośny. Coreyowi przed A6 powodziło się bardzo dobrze, lecz teraz nie miało to już najmniejszego znaczenia. Nawet ten olbrzymi radiomagnetofon znaczył niewiele i był w zasadzie tylko ładnie wyglądającym śmieciem. W eterze zostały dwie stacje, które mogliśmy złapać. Jedną z nich - WKDM w Portsmouth - prowadził jakiś zwariowany prezenter, który dostał hopla na punkcie religii. Odtwarzał płytę Perry'ego Como, odmawiał modlitwę, puszczał płytę Johnny'ego Raya, czytał psalmy (każdy kończył słówkiem "sela", tak jak robił to James Dean w filmie Na wschód od Edenu), a później jeszcze coś wykrzykiwał. Takie tam różne głupoty. Pewnego dnia odśpiewał nawet ochrypłym, matowym głosem Pogrzebową wiązankę kwiatów, czym przyprawił mnie i Needlesa o wybuch histerycznego śmiechu.

Stacja Massachusetts była lepsza, ale mogliśmy łapać ją tylko w nocy. Zajmowały się nią jakieś dzieciaki. Myślę, że przejęły nadajniki WRKO albo WBZ, kiedy wszyscy pracownicy odeszli lub umarli. Nadawali cały czas dowcipy, jak WDOPE, KUNT, WA6 czy inne rozgłośnie. Naprawdę śmieszne - można było pękać ze śmiechu. Wracając na plażę, słuchaliśmy właśnie Massachusetts. Trzymałem Susie za rękę; przed nami szli Kelly i Joan, a Needles skrył się już za pagórkiem i nie było go widać. Na samym końcu wlókł się Corey ze swym radiem. Z głośników dobiegało Angie Stonesów.

- Czy kochasz mnie? - zapytała Susie. - Chcę wiedzieć tylko to: czy mnie kochasz?

Susie nieustannie domagała się takich zapewnień. Byłem jej pluszowym misiaczkiem.

- Nie - odparłem.

Bardzo szybko tyła i jeśli pożyje wystarczająco długo, co było mało prawdopodobne, jej ciało stanie się tłuste i sflaczałe. Już teraz bardziej przypominała beczkę.

- Jesteś wstrętny - powiedziała i zakryła dłonią twarz.

W blasku połówki księżyca, która od godziny już świeciła na niebie, zalśniły lekko jej lakierowane paznokcie.

- Znowu będziesz się mazać? - Zamknij się!

Najwyraźniej jednak zamierzała ponownie wybuchnąć płaczem. Cóż, jej sprawa.

Weszliśmy na wzgórze i tam przystanąłem. Zawsze w tym miejscu przystawałem. Przed A6 była to plaża publiczna. Turyści, piknikowicze, ryjące nosami w piasku bachory, grube i rozdęte jak worek babcie ze spieczonymi słońcem ramionami. Papierki po cukierkach i patyki po lizakach, piękni ludzie pieszczący się na rozłożonych kocach. Wymieszane zapachy spalin z pobliskiego parkingu, morskich wodorostów i olejku do opalania marki "Coppertone".

Teraz jednak wszystkie te brudy i syfy zniknęły. Ocean po- chłonął je od niechcenia, tak jak człowiek pochłania garść cracker jacksów. Nie było już ludzi, którzy by wrócili i ponownie zaśmiecili plażę. Zostaliśmy tylko my; ale nas było za mało, żeby narobić aż takiego bałaganu. Poza tym kochaliśmy plażę - czyż to nie dla niej złożyliśmy tę ofiarę? Nawet Susie, ta mała suka. Susie z grubym tyłkiem wbitym w wiśniowe dzwony.

Wokoło rozciągały się wydmy i biały piasek znaczony jedynie linią przypływów - splątanymi pękami wodorostów i kawałkami drewna. W kłującym blasku księżyca przedmioty rzucały ostre, wyraźne cienie barwy atramentu, a poświata otaczała wszystko. Opuszczona wieża ratownika, stojąca jakieś dwadzieścia metrów od budynku z prysznicami, sterczała w niebo białym szkieletem niczym kościsty palec.

I przypływ, nocny przypływ, wzbijający w powietrze rozbryzgi piany, klekoczące nieustannie o brzegi przylądka fale, bezkresne morze. Jeszcze zeszłej nocy te białe grzywacze znajdowały się zapewne w połowie drogi z Anglii.

- Angie Stonesów - zagrzmiał głos w radiu Coreya. - Tę płytę, odprysk dobrych czasów jak z atłasów, wygrzebałem dla was w magazynie wytwórni. Nazywam się Bobby. To noc Freda, ale Fred złapał grypę. Jest cały spuchnięty.

Susie zachichotała, a na rzęsach trzepotały jej pierwsze łzy. Ruszyłem trochę szybciej w stronę plaży, żeby się nieco uspokoiła.

- Poczekaj! - zawołał Corey. - Bernie? Ej, Bernie, zaczekaj! Chłopak w radio zaczął czytać jakieś świńskie limeryki. W pewnej chwili z tła dobiegł głos dziewczyny, która zapytała, gdzie jest piwo. Coś tam jej odpowiedział, a my już byliśmy na plaży. Obejrzałem się, żeby zobaczyć, co robi Corey. Zjeżdżał jak zwykle na plecach po piasku i wyglądał tak absurdalnie, że na chwilę zrobiło mi się go żal.

- Biegnijmy - odezwałem się do Susie. - Po co?

Klepnąłem ją w tyłek, aż pisnęła. - To nam dobrze zrobi. Pobiegliśmy.

Pędziła za mną, dyszała mi w plecy jak koń i wołała, żebym zwolnił, ale ja już wcale o niej nie myślałem. Wiatr gwizdał mi w uszach i odwiewał włosy z czoła. Pełną piersią chłonąłem słone powietrze; ostre i cierpkie. Grzmiał przypływ. Fale wyglądały jak pokryte pianą szkło. Zrzuciłem gumowe sandały i pognałem boso po piasku, nie zwracając uwagi na sterczące tu i tam ostre muszle. Krew kipiała mi w żyłach...

W mroku przede mną wyłonił się szałas. W środku czekał już Needles. Na zewnątrz stali Kelly i Joan, trzymali się za ręce i patrzyli na bezkresną wodę. Upadłem na ziemię, zacząłem się toczyć, aż nalazło mi piasku za koszulę. Chwyciłem Kelly'ego za nogi. Upadł na mnie i wytarzał mi twarz w piachu. Joan wybuchnęła śmiechem.

Rozradowani, zerwaliśmy się na nogi. Susie dawno już przestała biec i wlokła się noga za nogą w naszą stronę. Corey prawie ją dogonił.

- Ogień - odezwał się Kelly.

- Naprawdę sądzisz, że nie kłamał mówiąc, że przyjechał tu aż z Nowego Jorku? - zapytała Joan.

- Nie wiem.

Nie wydawało mi się to istotne. Kiedy go znaleźliśmy, siedział za kierownicą wielkiego lincolna, był półprzytomny i bredził. Głowę miał rozdętą do rozmiarów piłki footballowej, a jego szyja wyglądała jak ogromny serdel. Złapał Kapitana Tripsa i niedługo mógł sobie pożyć. Zawlekliśmy go zatem na Punkt, skąd rozciągał się przepyszny widok na całą plażę, i spaliliśmy chłopaka. Mówił, że nazywa się Alvin Sackheim. Cały czas wzywał swoją babcię. Myślał, że to Susie jest tą babcią. Strasznie ją to rozśmieszyło, Bóg jeden wie dlaczego. Susie zresztą potrafią śmieszyć najdziwniejsze rzeczy.

Na to, żeby spalić chłopaka, wpadł Corey, ale wszystko zaczęło się od żartu. W szkole Corey przeczytał multum książek o czarach i czarnej magii. Stojąc w mroku obok lincolna Alvina Sackheima łypnął na nas chytrze okiem i oświadczył, że jeśli złożymy ofiarę mrocznym bogom, to może duchy uchronią nas od A6.

Oczywiście nikt nie wierzył w te bzdury, ale zaczęliśmy rozmawiać o tym coraz bardziej poważnie. Było to coś nowego i w końcu postanowiliśmy pójść za radą Coreya. Przywiązaliśmy chłopaka do statywu potężnej lunety stojącej w punkcie widokowym -jeśli wrzuciło się dziesięć centów, w pogodny dzień można było przez nią dostrzec nawet Portland Headlight. Przywiązaliśmy go paskami od spodni, a potem rozbiegliśmy się w poszukiwaniu suchego chrustu i kawałków wyrzuconego przez ocean drewna - zupełnie jakbyśmy się bawili w ciepło i zimno. Alvin Sackheim przez cały czas mamrotał coś do swojej babci. Susie szybko od- dychała i błyszczały jej oczy. Najwyraźniej wszystko to bardzo ją ekscytowało. Kiedy znaleźliśmy się na dole, po drugiej stronie wydmy, pochyliła się nade mną i zaczęła mnie całować. Miała na ustach zbyt dużo szminki i smakowała jak tłusty talerz.

Odepchnąłem ją. Wtedy właśnie zaczęła stroić fochy.

Wróciliśmy na górę i obłożyliśmy Alvina suchymi gałęziami

i chrustem do wysokości klatki piersiowej. Needles podpalił stos zapalniczką "Zippo". Gałęzie w jednej chwili zapłonęły jasnym ogniem. Na koniec, tuż przed tym, jak zajęły mu się włosy, chłopak zaczął krzyczeć. Śmierdziało wieprzowiną po chińsku na słodko.

- Bernie, masz papierosa? - zapytał Needles. - Za tobą leży z pięćdziesiąt kartonów.

Wyszczerzył zęby i pacnięciem dłoni zabił komara, który usiadł mu na ramieniu.

- Nie chce mi się ruszać.

Podałem mu zapalonego papierosa i usiadłem. Needlesa spotkałem w Portland, dokąd wybrałem się pewnego dnia z Susie. Siedział na krawężniku przed State Theatre i na wielkiej, starej gitarze Gibsona, którą gdzieś ukradł, wygrywał melodie Leadbelly'ego. Dźwięk niósł się po całej Congress Street, zupełnie jakby Needles grał w sali koncertowej.

Do szałasu dowlokła się wreszcie ciężko zdyszana Susie. .

- Jesteś wstrętny, Bernie.

- Daj spokój, Susie. Zmień płytę, bo ta zaczyna trzeszczeć. - Skurwysyn. Głupi, nieczuły skurwysyn. Łachrnyta.

- Spadaj albo podbiję ci oko, Susie - odparłem. - Uważaj, bo się doigrasz.

Znów zaczęła płakać. W tym jednym była naprawdę dobra. Zbliżył się Corey i próbował ją objąć. Uderzyła go łokciem w krocze, a on napluł jej w twarz.

- Zabiję cię!

Z krzykiem i płaczem ruszyła na niego, wymachując rękami jak wiatrak. Corey cofnął się, prawie upadł, a potem wziął ogon pod siebie i zaczął uciekać. Susie pędziła za nim, z ust płynął jej potok najordynarniejszych przekleństw. Needles odchylił głowę i wybuchnął śmiechem. Poprzez huk przypływu dochodziły do nas ciche dźwięki radia Coreya.

Kelly i Joan odeszli. Widziałem ich sylwetki nad samą wodą; spacerowali objęci ramionami. Wyglądali jak z plakatu biura podróży: OCZEKUJE WAS BAJKOWA ST. LORCA. Ale tak właśnie było. Stanowili wdzięczną parę.

- Bernie? - Co?

Siedziałem, paliłem i rozmyślałem o Needlesie, który bawił się swoją zapalniczką "Zippo". Unosił przykrywkę, krzesał kółkiem iskrę i zapalał maleńki ognik - jak jaskiniowiec posługujący się krzemieniem i hubką.

- Złapałem - powiedział Needles.

- Tak? - popatrzyłem na niego. - Jesteś pewien?

- Jestem. Boli mnie głowa. Boli mnie brzuch. Trudno mi sikać. J- Może to tylko grypa z Hongkongu. Susie też ją przechodziła. Cały czas wołała o Biblię.

Roześmiałem się. Działo się to jeszcze wtedy, kiedy byliśmy na uniwersytecie - mniej więcej tydzień przed zamknięciem uczelni i miesiąc przed tym, jak zaczęto wywrotkami wywozić ciała, oblewać je benzyną i palić we wspólnych grobach.

- Popatrz.

Pstryknął zapalniczką i przysunął ognik do szczęki. Ujrzałem pierwsze trójkątne plamki i lekką opuchliznę. No tak, to była A6.

- Masz rację - powiedziałem.

- Ale nie czuję się najgorzej - mówił. - Znaczy się umysłowo. Ale ty też ciągle o tym myślisz.

- Wcale nie - skłamałem.

- Myślisz. Tak samo jak ten chłopak dzisiaj wieczorem. Też bez przerwy o tym myślisz. Jeśli się nad tym wszystkim dobrze zastanowić, to wyświadczyliśmy mu łaskę. Nie sądzę nawet, żeby zdawał sobie sprawę z tego, co się dzieje.

- Zdawał, zdawał.

Needles wzruszył ramionami i przekręcił się na bok.

- To i tak już nie ma znaczenia.

Paliliśmy, a ja patrzyłem na bijące o brzeg plaży fale. Needles złapał Kapitana Tripsa. A więc wszystko zaczynało się od nowa. Był już późny sierpień i za kilka tygodni nadejdą pierwsze chłody. Trzeba się powoli przenosić gdzieś pod dach: Zima. A na Boże Narodzenie trup - być może my wszyscy będziemy już trupami. W frontowym pokoju czyjegoś mieszkania, z drogim radiomagnetofonem Coreya stojącym na regale wypełnionym egzemplarza- mi Reader ś Digest Condensed Books. Słabe zimowe słońce malować będzie wzory okiennych ram na dywanie.

Obraz był taki sugestywny; że zadrżałem... Nikt przecież nie powinien myśleć o zimie w sierpniu. To tak, jakby ktoś odwiedzał własny grób.

Needles roześmiał się.

- A widzisz? Cały czas o tym myślisz. Cóż miałem mu odpowiedzieć? Wstałem.

- Poszukam Susie.

- Bernie, być może jesteśmy ostatnimi ludźmi na Ziemi. Czy przyszła ci kiedyś do głowy taka myśl?

W widmowym świetle księżyca, z podkrążonymi oczyma i białymi; nieruchomymi palcami jak ołówki już teraz sprawiał wrażenie półtrupa.

Stanąłem nad samą wodą i rozejrzałem się. Nie zobaczyłem nic z wyjątkiem będących w nieustannym ruchu garbów fal z delikatnymi lokami piany na grzbietach. Powietrze drżało od grzmotu bijącego w brzegi morza - większego niż cały świat; zupełnie jakbym trafił w sam środek burzy z piorunami. Zamknąłem oczy i kołysałem się na bosych stopach. Piasek był zimny, mokry i twardy. Nawet jeśli jesteśmy ostatnimi ludźmi, to co z tego? Bez nas świat również będzie toczył się własnym torem aż do chwili, kiedy księżyc przestanie przyciągać masy wód w ziemskich oceanach.

Na plażę wtoczyli się Corey i Susie. On człapał na czworakach, a ona jechała na nim na oklep jak na mustangu i wpychała mu co chwila głowę pod nadbiegające fale. Corey parskał i chlapał na wszystkie strony. Oboje byli przemoczeni do nitki. Pobiegłem i popchnąłem Susie nogą. Corey plując wodą i bełkocząc coś pod nosem natychmiast sobie poszedł - wciąż na czworakach.

W bladej twarzy jej usta były czarnym półksiężycem i wyglądały jak wejście do wesołego miasteczka. Kiedy byłem dzieckiem, matka prowadzała nas do Harrison State Park, gdzie znajdował się lunapark. Bramę stanowiła olbrzymia głowa klowna i do środka wchodziło się przez jego usta.

- Daj spokój, Susie. Wstawaj - powiedziałem, wyciągając do niej rękę.

Po krótkim wahaniu chwyciła ją i podniosła się. Do bluzki i ciała poprzylepiały się jej ziarna mokrego piasku.

Nie była wcale jak szafa grająca, która nie zagra, jeśli nie wrzuci się dziesięciocentówki. Poszliśmy plażą w kierunku kompleksu rekreacyjnego. Facet, który zajmował się plażą, miał na piętrze niewielkie mieszkanko. Było w nim łóżko. Susie nie zasługiwała wprawdzie na łóżko, ale Needles miał rację. Nic już nie miało znaczenia. W tej grze nikt nie liczył punktów.

Na górę budynku prowadziły zewnętrzne schodki. Przystanąłem przy nich na chwilę, żeby popatrzeć przez wybite okno na znajdujące się w sklepie zakurzone towary, których nawet nikt nie pofatygował się ukraść - stojaki z podkoszulkami (na przodzie miały rysunek nieba i fal oraz napis "Anson Beach"), lśniące bransolety barwiące nadgarstki na zielono już drugiego dnia, tandetne kolczyki, piłki plażowe, zabrudzone widokówki, paskudnie pomalowane gliniane madonny, plastikowe wymiociny (Jak prawdziwe! Wypróbuj na własnej żonie!), race i zimne ognie na Czwartego Lipca, którego nikt już nie będzie świętować, ręczniki plażowe ze zmysłowymi dziewczynami w bikini stojącymi pośród setek nazw słynnych kurortów, chorągiewki (Pamiątka z Parku i Plaży Anson), balony i kostiumy kąpielowe. W frontowej części zabudowań mieścił się również bar szybkiej obsługi z wielkim napisem: SPRÓBUJ NASZEGO CIASTA Z MIĘ- CZAKAMI.

Kiedy jeszcze chodziłem do szkoły średniej, spędzałem wiele czasu na plaży Anson. Działo się to sześć lat przed A6. Kręciłem wówczas z dziewczyną imieniem Maureen. Była duża i przepysznie zbudowana. Nosiła kostium kąpielowy w różową kratę i zawsze mówiłem jej, że wygląda w nim jak owinięta obrusem. Szliśmy na molo, pod gołymi stopami czuliśmy gorące deski i nagrzany piasek. Nigdy nie spróbowaliśmy ciasta z mięczakami.

Dręczył mnie koszmar. Śniłem o Alvinie Sackheimie. Siedział wyprostowany za kierownicą lśniącego, żółtego lincolna i mówił o swojej babci. Pozostał z niego tylko zwęglony szkielet i sczerniała, rozdęta głowa. Cuchnął spalenizną. Gadał i gadał, i po pewnym czasie nie potrafiłem zrozumieć ani jednego słowa. Obudziłem się zlany potem. Z trudem łapałem oddech.

Susie spała z nogami przerzuconymi przez moje uda; biała i spasiona. Zegarek wskazywał trzecią pięćdziesiąt, ale nie chodził. Za oknem ciągle jeszcze panował mrok. Huczał przypływ - jego punkt kulminacyjny. A to znaczyło, że jest czwarta piętnaście. Niebawem wstanie świt. Zsunąłem się z łóżka i pomaszerowałem do drzwi. Morska bryza przyjemnie chłodziła mi rozpalone ciało. Na przekór wszystkiemu wcale nie chciałem umierać.

Przeszedłem w kąt pokoju i wziąłem puszkę piwa. Pod ścianą stały trzy czy cztery kartony budweissera. Ciepłego, bo nie było prądu. Mnie, w przeciwieństwie do większości ludzi, nie przeszkadza, jeśli piwo jest ciepłe. Po prostu trochę bardziej się pieni. Piwo to piwo. Wyszedłem na schody, usiadłem na stopniu, otworzyłem puszkę i zacząłem pić.

Tak oto cała rasa ludzka została zmieciona z powierzchni Ziemi. I to nie przez broń atomową, nie przez wojnę biologiczną czy zanieczyszczenie środowiska; nie, nic z tych przerażających rzeczy. Po prostu grypa. Chciałbym zamontować gdzieś olbrzymią tablicę - może na Bonneville Salt Flats. Spiżowy Skwer. Każdy bok liczyłby sześć kilometrów długości. Na użytek kosmitów, którzy w przyszłości wylądują na Ziemi, napisałbym wielkimi literami: PO PROSTU GRYPA.

Cisnąłem pustą puszkę za balustradę. Upadła z głuchym brzękiem na ciągnący się wokół budynku chodnik. W oddali widniał majaczący na piasku czarny trójkąt szałasu. Zastanawiałem się, czy Needles śpi. Zastanawiałem się, czy ja zasnąłbym na jego miejscu.

Stała w drzwiach ubrana w moją koszulę. Jakżeż jej nie znosiłem. Była spocona jak świnia.

- Już mnie nie lubisz, Bernie?

Nic nie odpowiedziałem. Czasami było mi przykro z powodu tego wszystkiego. Nie zasługiwała na mnie bardziej niż ja na nią.

- Czy mogę usiąść obok ciebie? - Nie zmieścisz się.

Wydała zdławiony, przypominający czkawkę dźwięk i zamierzała wrócić do pokoju.

- Needles złapał A6.

Zatrzymała się w pół kroku i popatrzyła na mnie. Twarz miała nieruchomą.

- Bernie, nie żartuj. Zapaliłem papierosa.

- Przecież on nie może... On już...

- Tak, przeszedł już A2. Grypę Hongkong. Podobnie jak ty, jak ja, jak Corey, jak Kelly i Joan.

- Wiec to znaczy, że nie jest... - Uodporniony?

- Tak. To znaczy, że i my możemy to złapać.

- Nie wiem, może kłamał, że przechodził A2. Po to, żebyśmy mu pozwolili pójść z nami - odparłem.

Na twarzy Susie pojawiła się ulga.

- Jasne, że tak. Na jego miejscu też bym skłamała. Nikt nie chce żyć samotnie... - zawahała się. - Wracasz do łóżka?

- Za chwilę.

Zniknęła w mieszkaniu. Nie musiałem jej mówić, że A2 nie stanowi żadnej gwarancji odporności na A6. Sama o tym dobrze wiedziała. Po prostu wymazywała ten fakt ze świadomości. Siedziałem i obserwowałem przypływ. Osiągnął apogeum. Przed laty Anson było skromnym ośrodkiem, gdzie uprawiano windsurfing. Na tle nieba majaczył wyniosły Punkt. Czasami myślałem, że jest to stanowisko obserwacyjne, ale naturalnie ponosiła mnie wyobraźnia. Czasami Kelly zabierał na Punkt Joan. Ale nie sądzę, żaby zrobił to tej nocy.

Wtuliłem twarz w dłonie; czułem dokładnie ziarnistą fakturę skóry. Wszystko kończyło się tak szybko i tak nędznie-nie było w tym odrobiny godności.

A przypływ bił w brzegi przylądka, bił i bił. Bez końca. Czysty i tubalny. Latem, po skończeniu szkoły średniej, tuż przed rozpoczęciem studiów, przyjechałem tutaj z Maureen, a z południowo- -wschodniej Azji nadciągała już A6, żeby spowić świat swoim śmiertelnym całunem. Był lipiec, jedliśmy pizzę, słuchaliśmy radia, które Maureen ze sobą wzięta, smarowałem jej plecy olejkiem do opalania, ona smarowała moje, powietrze było gorące, piasek jasny, a słońce niczym płonące szkło.

KONIEC

Nocna zmiana - Nocny przypływ

www.StephenKing.one.pl



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Stephen King Nocny przypływ
Stephen King Nocny przyplyw
Stephen King Nocny Przypływ
Stephen King Nocny przypływ
Stephen King Nocny przyplyw
King Stephen Nocny przypływ(1)
King Stephen Nocny przypływ NZ
King Stephen Nocny przypływ 2
King Stephen Nocny przypływ
King Stephen Nocny przypływ
King Stephen Nocny przypływ
(King Stephen Nocny przyplyw

więcej podobnych podstron