Autor: Nina Kiriki Hoffman
Tytul: My, wędrowcy
(We Are the Pilgrims)
Z "NF" 12/96
Matt spotkała Człowieka z Mchu w Wigilię Bożego Narodzenia.
Siedziała na kamiennej ławce na cmentarzu pionierów, za
plecami mając ceglany mur opleciony powojem, a obok siebie
brązową papierową torbę pełną przeterminowanych kanapek,
zawiniętych w celofan. Chłodne światło dnia już znikało, w
niżej położonych miejscach rodziła się i gęstniała mgła.
Wilgotne powietrze pachniało zimą, martwymi liśćmi, lodowatą
wodą, chłodem i brakiem pociechy. Matt była bardzo
zadowolona, że ma swoją grubą, wojskową kurtkę w kolorze
khaki.
Podobały jej się omszałe nagrobki - niektóre
przechylone, a niektóre połamane, jednak wszystkie nieme na
tle mokrej trawy i znikającego horyzontu. Ludzie, którzy
przychodzili tu do swoich zmarłych, też już wszyscy odeszli;
żadne świeże sny nie zakłócały spokoju. Takie właśnie
bratanie się z naturą lubiła - oswojona głusza oddalona
tylko o krótki spacer od miasta, gdzie po zjedzeniu kolacji
mogła wrócić, by znaleźć ciepło i wygodę.
Rozwinęła jedną z kanapek i powąchała ją. Rostbef z
żółtym serem. Zapach był w porządku. Ugryzła kawałek na
próbę, poczekała, by sprawdzić, czy żołądek coś jej powie,
potem zjadła resztę. Chleb nieco zeschnięty, a brzegi sera
twarde, ale i tak było to lepsze od wielu rzeczy, które
zdarzyło jej się jadać.
Żołądek podziękował jej. Rozwinęła kolejną kanapkę, z
szynką i szwajcarskim serem, znowu najpierw spróbowała, a
potem zjadła.
Siedziała i rozkoszowała się wygodą, gdy nagle
zauważyła na lewo od siebie jakiś sen - cichy wir
liściastych kształtów wyłaniający się z wielowarstwowego
powoju na murze. Zastanawiała się, czy może widzi sen
rośliny. Nigdy przedtem nie widziała, by jakaś roślina
śniła. To był dość dziwny moment, by coś takiego zobaczyć.
Odwróciła się, by mieć lepszy widok na sen, a on się
zmienił. Liście splotły się razem w zieloną skórę, skóra
wygładziła się i uformowała w człowieka, zaś potem
całkowicie zielony mężczyzna odsunął się od muru,
potrząsając głową.
Coś w dźwięku i zapachu powiedziało Matt, że to nie
jest żaden sen.
Chwyciła celofan leżący na ławce i spytała go, czy
zakryje twarz mężczyzny, jeśli nim rzuci. Odpowiedział, że
tak. Gdyby ją zaatakował... dotknęła ławki, na której
siedziała. Była już za stara i zbyt senna, by się ruszyć.
Matt opuściła stopy na ziemię i spięła się, gotowa do biegu.
Mężczyzna zamrugał. Jego twarz przypominała twarz
manekina, a nie żywego człowieka - bez wyrazu, całkiem
nieruchoma, rysy o wypolerowanej i nierealnej doskonałości.
Odwrócił się i zagapił na nią.
- Kto ty jesteś? - spytała, gdy cisza się przeciągała.
- Edmund - odpowiedział.
- Czego chcesz?
- Niczego - odpowiedział.
- Niczego? To czemu się poruszyłeś, jeśli niczego nie
chcesz? Mogłeś po prostu zostać w murze. - Nigdy nie
spotkała człowieka, który by niczego nie chciał.
Zastanawiała się, czy nie kłamie.
- Przyszedł czas, by się ruszyć - stwierdził. W
niknącym świetle coś się działo z jego skórą, zieleń
zanikała, przechodząc w opaleniznę. Tylko jego ubranie i
kręcone włosy pozostały zielone. Nie zauważyła tego ubrania,
póki reszta ciała się nie zmieniła. Podkoszulka, dżinsy -
zielone, jakby zrobione z mchu; nagie ramiona i twarz,
dłonie i stopy. Było okropnie zimno, jednak wydawało się, że
on tego nie czuje.
- Chcesz kanapkę? - spytała.
Przeciągnął się i ziewnął. Podszedł bliżej. Przedtem
myślała, że jego twarz jest jak wyrzeźbiona z drewna, teraz
jednak wydała jej się raczej zamrożona... ale zaczynał już
tajać. Mrugnął. W końcu się uśmiechnął. To zupełnie
zmieniło wyobrażenie Matt o nim - teraz wydawał się
przyjacielski, prawie zwariowany.
Na wszelki wypadek, ściskając wciąż w dłoni celofan,
posunęła się, robiąc mu miejsce na ławce. Usiadł.
Zajrzała do brązowej papierowej torby.
- Zdaje się, że mam jeszcze z tuńczykiem albo z szynką
i z serem. Z tuńczykiem może być niedobra. Ryby psują się
szybciej niż mięso.
- Spróbuję z szynką i z serem - odpowiedział. -
Dziękuję.
Podała mu kanapkę. Przez chwilę męczył się z celofanem.
Zabrała kanapkę i odwinęła mu.
- A właściwie to jak długo byłeś częścią muru?
- Nie wiem - odparł. - Ciekaw jestem, czy mój samochód
zapali. - Ugryzł kanapkę i przeżuł, skupiony, jakby
wsłuchiwał się w swoje usta. - Hmmm.
- Jest Wigilia - powiedziała Matt, gdy skończył już
jeść i przyglądał się jej ze słabym uśmiechem.
- Aha. To pewnie byłem w murze parę miesięcy. Nie
jestem pewien.
Zerknęła na jego myślowy krajobraz. Polana w lesie, z
samotnym drzewem na środku i słońcem, głaszczącym z jednej
strony jego pień. Powiał wiatr, a drzewo pochyliło się,
jakby kora była skórą, a wnętrze giętkie.
Niegroźny, ale też trudno było go rozgryźć.
- Co robiłeś w murze?
- Stałem.
- Jak to?
- Tak mnie poprowadził duch.
- Co?
Wzruszył ramionami.
- Wędruję sobie, póki coś nie każe mi działać.
Zatrzymałem się tu jakiś czas temu i mur do mnie przemówił.
Matt poczuła, jak coś w niej drgnęło. Rozmawiała z
wytworami ludzkich rąk od lat. Nigdy nie spotkała nikogo
innego, kto umiałby z nimi rozmawiać.
- Co powiedział?
- "Chodź tutaj".
Zerknęła na mur ukryty pod płaszczem powoju.
- Powiedziałeś "Chodź tutaj" do tego faceta? -
zapytała go.
- Tak - odpowiedział mur.
- Dlaczego?
- Chciałem go.
Nic chyba nigdy nie chciało Matt, mimo że wiele rzeczy
cieszyło się ze spotkania z nią, a większość była dla niej
miła.
- Dlaczego?
- To taki specjalny rodzaj cegły. Jest ciepły.
Sprawia, że wszystko lepiej pasuje.
Matt spojrzała na Edmunda. Miał uniesione brwi.
- Jesteś cegłą? - zapytała.
- Cegłą - powtórzył pytająco.
- Mur mówi, że jesteś cegłą. Ciepłą cegłą.
- Co? - spojrzał na mur. Wyciągnął rękę i przyłożył do
niego płaską dłoń.
Chyba jednak nie słyszał rozmowy. Matt poczuła się
lepiej. Rozmawiała ze wszystkim już od dawna, a inni ludzie
jej nie słyszeli. Nie była pewna, czy spodobałoby się jej,
że ktoś jednak słyszy.
Ramię mężczyzny pokryło się ceglastymi plamami.
- Co on robi? - spytała Matt muru.
- Łączy się - odpowiedział mur. - Czy mówisz do
mnie? - jego głos lekko się zmienił.
- Mówię? - Matt spojrzała na Edmunda. Jego usta
otworzyły się lekko, a brwi pozostały uniesione.
- Tak - powiedział mur.
- Tak - powiedział Edmund.
Matt przełknęła ślinę.
- To takie dziwne.
- Tak.
Powoli odsunął rękę od muru. Jego skóra znowu była
zwykłą opaloną skórą. Wyciągnął rękę do Matt. Patrzyła na
nią, nie dotykając.
- Czego chcesz? - zapytał ją. - Czego potrzebujesz?
- Ja? Niczego nie potrzebuję - odpowiedziała.
- Jestem tu dla ciebie.
- Co takiego?
Opuścił rękę na udo.
- Idę tak, jak duch mnie prowadzi - powiedział. -
Zaprowadził mnie do ciebie. Daj mi znać, jak już zrozumiesz,
czego chcesz.
- Sama się sobą zajmuję - powiedziała.
- Tak - odparł.
- Niczego mi nie potrzeba.
- W porządku.
- Czego ty chcesz? - zapytała go znowu.
Uśmiechnął się szeroko.
- Niczego - odpowiedział znowu. - Chyba do siebie
pasujemy.
- Ja nie zamieniam się w cegły - stwierdziła spokojnie
Matt. Aż do tej chwili nie zdawała sobie sprawy z tego, jak
wysoko ceniła sobie fakt, że jest inna i wyjątkowa, nawet
jeśli nikt oprócz niej nie wiedział, jak bardzo wyjątkowa.
Ona wiedziała i to wystarczało, aż do teraz. Nie chciała,
żeby ten mężczyzna był taki sam jak ona.
- Chciałabyś być cegłą? - zapytał. - Mnie się to
podoba. Miło jest być częścią czegoś tak trwałego.
- Nie - Matt pokręciła głową. - Nie, nie.
- Okay - powiedział. Podciągnął nogi, przyciągając
kolana do piersi i chwytając dłońmi stopy.
Obserwowała go przez chwilę. Jego stopy i dłonie
zaczęły robić się szare, takie jak kamienna ławka, a potem
było już za ciemno, by rozróżnić szczegóły.
- Och - powiedziała. - Wracam teraz do miasta. Miło
było cię poznać.
- Pójdę z tobą.
- Wolałabym nie.
- Dobra. Dziękuję za kanapkę.
- Nie ma za co. - Wstała i szybko odeszła, goniąc mgłę,
ile sił w nogach.
Znalazła w budce telefonicznej gazetę, przejrzała
stronę z nabożeństwami w kościołach i wybrała najważniejsze.
Lubiła kościoły w Wigilię, całą tę pompę, kolędy, świece i
zieleń, ciepło, zapach gorącego wosku i sosny, i kadzideł, i
perfum, i nawet naftaliny z wymyślnych ubrań, które
niektórzy mieli na sobie. Podobał jej się pomysł, że dziecko
narodzone w szopie może być tak ważne.
Usadowiła się w jednej z ostatnich ławek i obserwowała
wszystko z zainteresowaniem. Dzieci myślały o prezentach,
tych otwartych i tych wciąż czekających, pełnych obietnic.
Niektórzy z dorosłych też o nich myśleli. Pewni ludzie
myśleli o mszy, a inni o spaniu. Niektórzy wspominali
kolację. Niektórzy byli zmartwieni, bo nie skończyli pakować
prezentów albo nie znaleźli odpowiednich, a inni cieszyli
się, gdyż zrobili wszystko, co w ich mocy.
Kobieta przed Matt wciąż myślała o umyciu góry naczyń.
Wzdychała i zaczynała w myślach wszystko od początku,
naczynie po naczyniu, każda łyżeczka, widelec i nóż; a potem
westchnienie i wszystko od nowa. Matt wyłączyła ją i
skoncentrowała się na dziecku, które patrzyło na świece i
słuchało śpiewu, myślało o słowach pieśni i sprawiało, że
płomienie świec były raz ostre, raz nieostre, płomienie,
płaskie dyski światła. Inne dziecko wypatrywało każdego
kawałka czerwonej odzieży w nadziei, że dostrzeże Świętego
Mikołaja. Jakiś mężczyzna kołysał śpiące dziecko. Kiedy na
nie spojrzał, zobaczył, że ma ramiona pełne złotego światła.
Jeszcze inne dziecko patrzyło na księdza i widziało za nim
anioły. Matt zastanawiała się, czy anioły są tam naprawdę.
Miały piękne uśmiechy i łagodne oczy.
Kościół był wypełniony ludźmi. Żył i oddychał, wielki
organizm składający się z różnych komórek i tkanek,
połączonych ze sobą.
Matt wypatrywała mężczyzny z mchu. Czego on od niej
chciał? Nie był normalnym człowiekiem. Nie wiedziała, czy
lada chwila skądś nie wyskoczy.
Nie zobaczyła go, póki nie wyszła z kościoła. Wędrowała
przez cichą dzielnicę, rozmawiając z mijanymi domami,
pytając, czy któryś z nich miałby dziś ochotę na dodatkowe
towarzystwo, słuchając, jak opowiadają o uroczystościach
celebrowanych w ich wnętrzach, o ukrytych tam oświetlonych
drzewkach, o tym, jak ludzie ubierali je w biżuterię ze
świateł. Nagle stara, pordzewiała półciężarówka zatrzymała
się obok niej - silnik pracował zadziwiająco cicho, jeśli
wzięło się pod uwagę wygląd samochodu - a Edmund przechylił
się z fotela kierowcy i zapytał przez otwarte okno od strony
pasażera:
- Podwieźć cię?
- Co? - zapytała.
- Chcesz, żeby cię podwieźć?
- Nie - odpowiedziała, zastanawiając się, czy nie
powinna uciec.
Zaparkował przy krawężniku i wyłączył silnik.
- A towarzystwa nie potrzebujesz? - zapytał wysiadając.
Teraz miał buty i płaszcz.
- Co jest z tym facetem? - zapytała samochodu.
- Nie zrobi ci krzywdy - odpowiedział samochód. Jego
głos był ciepły, łagodny i w jakiś sposób kobiecy.
- A czy ty wiesz, co może skrzywdzić?
- Tak - odpowiedział samochód. - Przynajmniej wiem o
niektórych rzeczach, które mogą skrzywdzić ludzi. Edmund cię
nie skrzywdzi.
- Czego chcesz? - zapytała Matt Edmunda po raz trzeci.
Obszedł samochód od przodu i stanął blisko niej.
- Chcę się z tobą przejść. Chcę cię potrzymać za rękę.
Chcę mieć pewność, że dziś wieczorem jest ci dość ciepło i
że jesteś bezpieczna.
- Dlaczego?
- Bo tak mnie prowadzi duch.
Wyciągnęła swoją okrytą rękawiczką dłoń, a on ją ujął.
Jego ręka była ciepła, nawet przez rękawiczkę, a uścisk
silny, jednak nie groźny.
- Dziękuję - powiedział.
- Nie rozumiem.
- Wszystko w porządku. - Stanął obok niej, wciąż
trzymając ją za rękę. - Chcesz się przejść?
- Dobrze.
Przez chwilę szli nie odzywając się. Matt patrzyła, jak
ich oddechy zamieniają się w mgłę i jak prawdziwa mgła
zbiera się wokół pomarańczowych lamp, jakby lampy unosiły
się w powietrzu albo jakby małe, niezgrabne gwiazdy opuściły
się tak nisko. Edmund wydawał się przy niej wysoki, jego
dłoń była ciepła, a kroki prawie bezgłośne. Trochę potrwało,
zanim się uspokoiła, a potem dostrzegła, że przyjemnie jest
iść z innym człowiekiem. Nie pamiętała, kiedy ostatni raz
robiła coś takiego - jeśli robiła to kiedykolwiek.
- Czasami czuję się tak, że mógłbym po prostu odfrunąć
- powiedział. - Mam siostrę. Niekiedy ją odwiedzam. To mi
pomaga stanąć nogami na ziemi.
- Ja widziałam swoją siostrę zeszłej wiosny. - Matt
rozmawiała z siostrą w zeszłe Boże Narodzenie, po raz
pierwszy od wielu lat. Wiosną przejechała autostopem przez
pół kraju, z Ohio do Seattle. Czasami podwozili ją ludzie, a
czasami po prostu przyjazne ciężarówki otwierały jej na
parkingach tylne drzwi, a wypuszczały ją na innych
parkingach, gdy miały zjechać z jej trasy.
Wizyta u Pam była dziwna i trudna. Matt i jej siostra
wyszły z jednego miejsca i rozeszły się w tak różnych
kierunkach, że nie zostało im prawie nic wspólnego. Pam i
jej mąż zaproponowali Matt pokój, w którym mogłaby
zamieszkać i pomoc w znalezieniu pracy. Matt naprawiła
zepsutą zmywarkę do naczyń, niechętny odkurzacz i zmęczoną
suszarkę do odzieży, a potem uściskała Pam i wyjechała.
- Zazwyczaj po prostu włóczę się, gdzie mnie oczy
poniosą - powiedział Edmund. - Czekam, aż będę do czegoś
potrzebny, a potem staram się dojść, co to jest.
Matt też się włóczyła, zawsze oglądając rzeczy. Czasami
pomagała ludziom, ale nie szukała specjalnie potrzebujących.
- A ty czego właściwie chcesz?
- Nie wiem - odpowiedział. Szli dalej. - Kiedyś robiłem
to, co chciałem, póki nie zacząłem robić się niedobry i
chcieć rzeczy, które były ważne dla innych. Przestraszyłem
się. Nie chciałem być kimś takim. Postanowiłem więc
spróbować na odwrót.
- I rzeczy chcą ciebie?
Skinął głową.
- Czasami to nic pilnego. Na przykład mur cmentarny
rozpadał się na kawałki od wieków i mógł się rozpadać dalej,
nie zakłócając integralności lokalnego czasoprzestrzennego
kontinuum. - Uśmiechnął się, gdy na niego spojrzała. - Wiem,
sam nie wierzę, że potrafię tak mówić. Zwłaszcza że w ogóle
nie jestem przyzwyczajony do mówienia. Ale mur chciał tylko
pozbierać się do kupy. Nie miałem żadnych innych pilnych
zajęć, więc tak jakby wtopiłem się w niego i pomogłem mu się
pozbierać i wzmocnić więzi ze swymi kawałkami. A jak tylko
skończyłem, ty się pojawiłaś.
- Dlaczego myślisz, że jestem twoim następnym zadaniem?
- Tak chyba duch zazwyczaj działa. Kończę jedno zadanie
i pojawia się drugie.
- A co masz zrobić w mojej sprawie?
Pokręcił głową i uśmiechnął się.
- Może nic. Wiem, że nie potrzebujesz mnie ani nikogo.
Zatrzymała się w ciemności między lampami i patrzyła na
drugą stronę ulicy, na dom obwieszony kolorowymi,
mrugającymi światełkami. Zrozumiała, że światełka są tak
rozmazane, bo jej oczy wypełniły łzy. Coś w niej drżało,
najpierw leciutko, potem coraz mocniej.
- Co się stało? - wymamrotał.
- Ja... - mocniej ścisnęła jego dłoń.
Stał obok niej, a ona drżała. Potem przysunął się i
objął ją ramionami. Przywarła do niego, przycisnęła twarz do
jego piersi, poczuła ten dziwny zapach drzewnego dymu i
wiosennego nieba i zrozumiała, że zanosi się łkaniem, które
zbierało się w jej gardle. Próbowała je zwalczyć, nie
chciała płakać przy tym obcym człowieku, w ramionach tego
obcego człowieka ani w ogóle w pobliżu tego obcego
człowieka. Wszystko zatrzymywała w środku. Nie płakała od
tysiąca lat. Zwłaszcza jeśli ktoś mógł to usłyszeć.
Gładził ją po plecach, jego dłoń delikatnie poruszała
się w górę i w dół po jej łopatkach. Był ciepły i pachniał
dymem.
- Co? Co ty ze mną robisz? - krzyknęła bezgłośnie.
- Czekam - odpowiedział.
- Przestań! - wrzasnęła.
Stał cicho, wciąż ją obejmując. Wiedziała, że mogłaby
się uwolnić, robiąc tylko krok w tył. Nie poruszał się,
jeśli nie liczyć powolnych wdechów i wydechów, które czuła i
słyszała nad policzkiem i uchem, i słabego bicia serca.
- Tylko czekam - powiedział.
Coś naciskało. Coś wewnątrz niej. Pchało się z piersi
do gardła. I bolało! Jej głowa zdawała się być gorąca, jakby
miała gorączkę. Potem wyrwało się z niej łkanie, a potem
następne i następne, wyrywały się fala za falą, a to gorące,
ciężkie pchanie zelżało. Drżała i płakała, głośno
przełykając zawstydzające łzy, z nosa jej leciało, gardło
otwierało się i zamykało, a on stał cicho i po prostu ją
obejmował.
Kiedy już przestała powstrzymywać płacz, poczuła się
dużo lepiej; po prostu pozwoliła, by łkania wydobywały się,
jak chciały. Zajęta płakaniem, zapomniała o wszystkim innym,
kolejny luksus, którego nie czuła przez te ostatnie lata
hiperwrażliwości na wszystko, co ją otaczało. Martwiła się,
bo nie wiedziała, jak przestać płakać, ale w jakiś sposób
pozwoliła, by to zmartwienie uniosło się i znikło tak samo
jak pozostałe.
Kiedy potrzeba płaczu odeszła, nie mogła zrozumieć,
gdzie właściwie jest. Było jej całkiem ciepło, leżała na
czymś twardym, ale nie płaskim, raczej nierównym i
opadającym na bokach. Czuła się rozmiękła jak rozgotowana
kluska. Podniosła głowę. Nie było zbyt wiele światła, ale
mogła dostrzec twarz poniżej siebie, spokojną, śpiącą,
gładką jak twarz posągu. Otaczające ją ramiona. Koc? Tego
nie była pewna. Było jej ciepło.
Wsłuchiwała się w ich oddechy i zrozumiała, że są w
jakimś ciasnym miejscu.
Ręce miała wyciągnięte wzdłuż boków. Ostrożnie
podciągnęła je do góry, aż mogła się odpechnąć od tego, na
czym leżała. Otaczające ją ramiona opadły. Spojrzała na
twarz i zrozumiała, że to ten facet, Edmund, zrozumiała, że
tak, leży na nim, na facecie, coś, co nie zdarzało jej się
od bilionów lat. Otworzył oczy. Spojrzał na nią, jego twarz
pozostała spokojna.
- Wszystko w porządku? - zapytał.
Potarła nos rękawem.
- Nie wiem. Co się stało? Gdzie jesteśmy? - Rozejrzała
się. Znajdowali się w małym, zamkniętym obszarze, ale teraz
dostrzegała okna. Samochodowe, całe zaparowane.
- Jesteśmy w moim samochodzie. Z tyłu jest materac,
czasami tu sypiam. Wydawało mi się, że to będzie lepsze
miejsce do płaczu niż środek chodnika w taki mróz.
- Wypuść mnie. - Zsunęła się z niego i podczołgała się
do jednych ze drzwi, gorączkowo poszukując klamki, znajdując
ją, naciskając, ciągnąc, kręcąc. Pułapka. Wszystko w niej
krzyczało w panice.
Był obok. Wsunął swoją dłoń pod jej dłoń i otworzył
drzwi, a ona wypadła na ulicę. Zerwała się i pobiegła.
Ulica. Skręciła za róg. Rozejrzała się za kryjówką,
dostrzegła niski płot i gęste drzewo, przeskoczyła przez
płot i schowała się w cieniu rzucanym przez gałęzie drzewa.
Uspokoiła oddech i próbowała się pozbierać.
Nikt jej nie gonił.
Zazwyczaj szukała schronienia na noc w czymś zbudowanym
przez ludzi, co by ją chętnie przywitało, ale dzisiaj
zwinęła się w kłębek na chłodnej, wilgotnej ziemi w cieniu
drzewa, uspokoiła swój umysł i poszukała snu.
Długo leżała, przyciskając kolana do piersi, z wełnianą
czapką naciągniętą na uszy. Było jej zimno w szyję, a ucho,
które od ziemi oddzielała tylko jedna warstwa materiału,
zupełnie zlodowaciało. Zimne powietrze wczołgiwało się w jej
spodnie, za grube skarpetki. Zazwyczaj była w stanie
wyłączyć te uczucia jedno po drugim, czuć się wygodnie i
bezpiecznie, a potem zasnąć.
Dzisiaj czuła się dziwnie. Kręciło jej się w głowie.
Cała była lekka, jakby zażyła jakiś nieznany narkotyk.
Zimno, nie aż takie - jak podpowiadało jej bogate
doświadczenie - by ją zabić, uporczywie dokuczało.
Przykryła szyję rękami w rękawiczkach. Gładka zewnętrzna
strona rękawiczek zdawała się chłodna przy jej nagiej skórze
i rozbudziła ją jeszcze bardziej niż zimne powietrze.
Westchnęła i usiadła. Starała się, jak mogła, by dobrze
o siebie zadbać. Kochała swoje życie, mimo że czasami było
trudne. Chciała, żeby było jej ciepło.
Przypomniała sobie, jak ciepło było w samochodzie
Edmunda i jakie dziwne było to ciepło. Otaczające ją
ramiona, nie zaciśnięte mocno, ale dość, by wiedziała, że
jest obejmowana. Pomyślała, że ma być jego zadaniem i nie
spodobała jej się ta myśl. Kim był ten jego duch, skoro
uzuropował sobie prawo, by zadecydować, że Edmund ma
pracować nad nią? Wiedziała, że wszystko ma swego ducha -
rozmawiała z duchami skrytymi w wielu rzeczach - ale nigdy
nie czuła, żeby duch jej rozkazywał, podejmował za nią
decyzje. Może Edmund się mylił. Może jego duch zwracał się
tylko do niego.
Nawet jeśli się mylił, to i tak był dla niej miły.
Przeciągnęła się i wysunęła spod okrywających ją
gałęzi. Przeszła przez trawnik, przeskoczyła płot i uklękła
na chodniku. Zdjęła rękawiczkę i dotknęła zimnego cementu.
- Edmund? - zapytała go. - Człowiek z Mchu?
- Nie - odpowiedział chodnik.
- Znasz tego, o którym mówię? Wiesz, gdzie jest?
- Zapytam.
Nitka pytania zafalowała wokół niej. Usiadła, czekając,
podczas gdy zimno przedostawało się przez siedzenie jej
dżinsów. Już wcześniej zadawała pytania na odległość i
dostawała na nie odpowiedzi. Nie była jednak pewna, jak
chodnik rozpozna Edmunda, gdy go znajdzie.
Mgła sprawiała, że noc wydawała się cicha, prawie
martwa. Lampy nad drzwiami, choinki i latarnie uliczne
całkiem blisko niej wydawały się rozmazane. Wyciągnęła rękę
i dotknęła płotu obok siebie, by upewnić się, że wciąż tam
jest.
Nie usłyszała nawet jego kroków, ale zobaczyła, jak
wyłania się z mgły. Uklęknął przed nią i uśmiechnął się
łagodnie.
- Cześć.
Wyciągnęła ramiona, a on przysunął się, wziął ją na
ręce i podniósł się. Szedł jakiś czas, niosąc ją. Tuliła się
do niego, przez chwilę usiłując sobie przypomnieć, kiedy po
raz ostatni ktoś ją niósł, kiedy wyciągnęła ręce do tego,
kto ją niósł, tuliła się do niego i czuła się tak ciepło i
dziwnie. Jej umysł był całkiem pusty. Wcale nie musiała
tego wiedzieć.
Zatrzymał się i uwolnił jedno ramię, by sięgnąć do
tylnych drzwi samochodu. Otworzyły się bezszelestnie. Edmund
pochylił się i posadził ją na materacu. W środku samochodu
pachniało górską sosną i pustynną bylicą. Było ciepło.
Wczołgała się w tę cienistą norę, a on za nią, zamykając
drzwi.
Przesunęła się do przodu samochodu i oparła o tył
fotela pasażera, upchnęła czapkę i rękawiczki po kieszeniach
i czekała, aż ciepło pozwoli jej odtajać.
- Chcesz pić? - zapytał po jakimś czasie.
- Chyba tak.
Otworzył coś, co wyglądało jak ciemne pudełko i
wyciągnął coś podłużnego, co bulgotało, a potem przysunął
się do niej i podał jej to coś.
- Co to jest?
- Woda.
Wyciągnęła rękę. Jej dłoń dotknęła jego.
- Jesteś taki ciepły - szepnęła. - Dlaczego zawsze
jesteś ciepły?
- Duch - odpowiedział. Trzymał butelkę, póki jej nie
wzięła.
Odkręciła nakrętkę i łyknęła świeżej, chłodnej wody.
- Dziękuję.
- Nie ma za co. Cieszę się, że dałaś znać.
- Dlaczego? - Wypiła jeszcze trochę wody, zakręciła
butelkę i oddała mu.
- Chciałem cię znów zobaczyć.
- Dlaczego?
- Nie wiem. - Wydawał się sfrustrowany. - Nie wiem.
Potrzebuję... sam nie wiem, czego, ale czegoś potrzebuję.
- Potrzebujesz czegoś ode mnie? Myślałam, że duch daje
ci wszystko.
- Ja też tak myślałem, póki nie odeszłaś. - Milczał
przez chwilę. - Teraz pojawił się we mnie jakiś ból, którego
wcześniej nie było.
- Och, nie. Nie. - Przypomniała sobie pustkę, jaka
czasem otwierała się w niej, kiedy opuszczała ludzi, których
polubiła. Często zapraszali ją, żeby została. Pokazywali
jej, jak mogłaby żyć i być z nimi. Znajdowała wygodę i
przyjaźń, i ciepło, i przyszłość, żyzną ziemię na
zapuszczenie korzeni. Jednak gdy tylko pomyślała, że miałaby
zostać w jednym miejscu dłużej niż cztery czy pięć tygodni,
panika ściskała ją za gardło. Podeszwy stóp swędziały, póki
nie ruszyła dalej. Odległe drogi wołały ją do siebie i
zabierały ją.
Kiedy miała już za sobą całe kilometry, przypominała sobie,
jak mili byli ludzie i miejsca. Tęskniła za nimi. Opłakiwała
stracone chwile, pomarańczową marmoladę na angielskich
bułeczkach w czyimś ogródku w letni poranek, starego
człowieka recytującego poezje Roberta Service'a przy
trzeszczącym ogniu późno w którąś zimową noc, poczucie więzi
z grupą dzikich, brudnych dzieciaków, kiedy wszyscy razem
chowali się na stryszku stodoły i patrzyli, jak zmieszani
dorośli biegają na dole, siedzenie samotnie na trawie i
obserwowanie ludzkich snów w czasie koncertu muzyki
klasycznej w parku, ognie sztuczne z parą starszych ludzi w
święto czwartego lipca. Rozstania sprawiały jej ból. Ale
nigdy nie zawróciła.
- Mówisz nie, ale ból pozostaje - mruknął Edmund.
- Przykro mi. - Sięgnęła po jego dłoń. Ujęła ją. Jego
palce były ciepłe i oddały uścisk.
- Czujesz to.
- Tak - szepnęła. - Ale nie wiem, co z tym zrobić.
Przysunął się bliżej, puścił jej dłoń i objął ją za
ramiona. Poczuła się dziwnie, oparła się o jego pierś.
Wsunęła dłoń między materac a ściankę samochodu.
- Czego on chce? Czego potrzebuje? - zapytała samochód,
skoro Edmund nigdy nie dał jej prostej odpowiedzi.
- Potrzebuje czterech przebitych opon i żadnej
zapasowej - odpowiedział samochód.
- Co! - wyrwał jej się śmiech.
- Co? - zapytał Edmund.
- Samochód mówi, że potrzeba ci czterech przebitych
opon i żadnej zapasowej.
Przez chwilę nic nie odpowiedział.
- Może tego właśnie mi trzeba - stwierdził w końcu. -
Czy nigdy ci się nie wydaje, że tego potrzeba tobie?
- Nie. - Pokręciła głową. - Nie. Zwariowałabym, gdybym
była uwiązana do jednego miejsca.
- Jesteś pewna?
Tak.
- Nie.
- Sam nie wiem - powiedział. - Może już czas, żebym
przestał iść za duchem. On i tak jest wszędzie. Może zostanę
na trochę tutaj.
- Tutaj? W małym, trzysylabowym mieście na końcu
świata?
- Skoro tak uważasz, to po co tu przyjeżdżałaś?
- Bo wszędzie, gdzie idę, jest coś nowego i ciekawego.
- Tak - odparł. - Tutaj jest rezerwat przyrody, któremu
przydałaby się pomoc. Widziałem go wieczorem, kiedyśmy się
rozstali. Ziemia potrzebuje odnowy, woda oczyszczenia,
rośliny zachęty, a zwierzęta lepszych kryjówek i więcej
jedzenia. Mógłbym nad tym popracować. - Przerwał, a potem
powiedział: - Może mi pomożesz?
- Nie robię takich rzeczy. - W takim krajobrazie nie
miałaby z kim rozmawiać, może z wyjątkiem Edmunda. Dobrze
jej szło z budynkami i maszynami, jednak rośliny i zwierzęta
stanowiły absolutną tajemnicę.
- A co TY chcesz robić?
- W tej chwili czy jutro?
- W tej chwili.
- Chyba spać.
Roześmiał się, poczuła to i usłyszała.
- Wesołych Świąt - powiedział. Chwycił ją lekko za
ramiona i przesunął, a potem opuścił na materac tak, że
leżała na plecach. Pozwoliła mu na to. Przechylił się i
sięgnął po coś na tył samochodu, naciągnął to coś na nich -
to był koc - i sam położył się obok niej.
- Wesołych Świąt - szepnęła.
Przez niezliczone lata dosyć często budziła się obok
obcych facetów, z ciężkim kacem, z ciałem poznaczonym
siniakami, o których nie wiedziała, skąd się wzięły, z
psychiką poobijaną i obdrapaną, z bólem, który utopiłaby w
alkoholu przed zapadnięciem następnego wieczora. To było,
zanim rzeczy zaczęły do niej przemawiać. Wtedy nawet jeśli
ludzie do niej mówili, zazwyczaj nie obchodziło jej to lub
nie rozumiała, o czym mówią. Najważniejsze było znaleźć się
tak blisko kompletnego zatonięcia, jak tylko to możliwe, bo
tam leżało zapomnienie. Wszystko inne sprawiało zbyt wielki
ból.
To był pierwszy raz od niezliczonych lat, kiedy rano
otworzyła oczy i spojrzała w twarz mężczyzny, znajdującą się
tak blisko jej własnej. Miał zamknięte oczy. Jego oddech był
powolny, głęboki i pachniał miętą.
Także po raz pierwszy naprawdę przyjrzała się jego
twarzy. Wydawał się... piękny.
Prawie wszystko wydaje się piękne, jeśli wpatruje się w
to dość długo, ale on był piękny na pierwszy rzut oka:
czysta, opalona skóra na gładkich płaszczyznach policzka i
szczęki, prosty, wąski nos, ciężkie powieki okolone ciemnymi
rzęsami, gładkie, wygięte brwi, wysokie, gładkie czoło,
brązowe włosy z przebłyskami złota. Jego usta uśmiechały się
przez sen.
Jedno oko otworzyło się, drugie pozostało zamknięte.
Było zielone.
- Cześć.
- Cześć - odpowiedziała i odwróciła wzrok. Był ciepły,
leżał blisko niej, ale nie dotykał jej.
- Śniło ci się coś?
- Nie pamiętam. A tobie?
- Tak. Śniło mi się, jak kiedyś byłem dzieckiem.
- Inne życie - powiedziała Matt. Jej matka zabrała ją
na zakupy przed szkolnym balem promocyjnym. "Przymierz tę,
Matyldo". - Matt przymierzyła mnóstwo sukienek, a każda z
nich tworzyła w lustrze obcą osobę, młodą kobietę z
falistymi włosami do ramion, ogolonymi nogami i pachami.
Patrzyła na siebie i zastanawiała się, jaka będzie
przyszłość. Czy zjawi się jakiś książę? Czy zdobędzie
wspaniałą pracę? Co ją czeka? Studia? Przyjęcia? Przygody?
Nigdy przez milion lat nie zdołałaby sobie wyobrazić
takiej przyszłości.
- Tak. Skąd wiedziałaś? - Edmund usiadł i przeciągnął
się, rozpłaszczając ręce o dach samochodu. Matt też się
podniosła, przekręciła się i usiadła po turecku, twarzą do
niego.
- Zanim to mi się przydarzyło i musiałem zdecydować, co
z tym zrobić, miałem trzech przyjaciół - powiedział. -
Robiliśmy różne rzeczy każdego popołudnia po szkole,
głupoty, takie jak pójście do kogoś do domu i oglądanie
kreskówek, jedzenie płatków prosto z pudełka albo zjeżdżanie
na rowerze z górek jak idioci, tylko po to, żeby sprawdzić,
czy zdołamy zahamować, zanim zderzymy się z czymś na dole.
Spędzaliśmy całe popołudnia na sklejaniu samolotów z małych
plastykowych części. Ciekawe, kim stali się moi przyjaciele.
Nie myślałem o nich od bardzo dawna.
- Pewnie byś ich teraz nie poznał.
Uśmiechnął się.
- Myślę, że bym poznał. Byliśmy naprawdę dobrymi
przyjaciółmi.
- A oni by cię poznali? - Matt przypomniała sobie, jak
zapukała do drzwi swojej siostry w Seattle i otworzył jej
mężczyzna. Od razu się skrzywił. Matt zrozumiała to. Między
nią a pralnią, w której ostatni raz była, leżały już trzy
stany, za to tylko kilka mil dzieliło ją od fryzjera, u
którego ogoliła sobie głowę; ostatnio jechała w ciężarówce z
cebulą. Na ramieniu miała czarną torbę na śmieci,
zawierającą cały jej dobytek. Jej wojskowa kurtka była mapą
spotkań z różnymi rodzajami brudu i smaru. W butach miała
dziury.
- O co chodzi? - zapytał mężczyzna głosem prawie miłym.
- Czy Pam jest w domu?
- Chwileczkę. - Zamknął drzwi. Otworzyły się kilka
minut później, by odsłonić ciężką, długowłosą kobietę w
okularach o niebieskich oprawkach i długiej, zielonej sukni, w
której wyglądała prawie jak królowa.
- Pam? - odezwała się Matt.
- Mattie? Czy to ty? Och, Mattie! - Siostra chwyciła ją
w ciepłe objęcia... tak jak Edmund objął ją wczoraj w nocy.
Ciepło, wygoda, bezpieczeństwo. U Pammy szybko to minęło.
Potem było zbyt wiele pytań.
- Nie wiem, czyby mnie poznali - powiedział Edmund.
Jego uśmiech się poszerzył. - Mogłoby być zabawnie to
sprawdzić.
- A co z twoim rezerwatem?
- Może już czas na przerwę w pracy z duchem. - W chwilę
po tym, gdy to powiedział, jego oczy się rozszerzyły,
rozejrzał się po swoim samochodzie, popatrzył na nią, na
sufit, jakby czekając na sygnał lub cios. Nic się nie stało.
- Ciężko byłoby przestać być księdzem, a potem zostać
nim znowu - stwierdziła Matt. - Prawda?
- Nie chcę przestawać. - Siedział przez chwilę bez
ruchu, patrząc przez jej ramię, marszcząc brwi z niepokojem.
- Spróbowałbym pozostać w takim stanie, kiedy jestem
wrażliwy na oznaki tego, co trzeba albo należy zrobić. Ale
dla odmiany wybierałbym własną drogę zamiast dryfowania.
Zadawałbym pytania, bo chciałbym poznać odpowiedzi, a nie
tylko dowiedzieć się, co mam dalej robić. Czy to w porządku?
Spojrzał na dach, na zaparowane i pokryte szronem okna,
na przód samochodu. - Matt też tam spojrzała i zobaczyła, że
na tablicy rozdzielczej leżą suche liście, drewienka, pióra,
mech, żołędzie i nasiona, muszle, skorupki jaj dzikich
ptaków, pogniecione sreberko od gumy do żucia, medalik,
kamyki gładkie i kostropate, zrzucona skóra węża...
Skóra węża uniosła się w powietrze.
Matt objęła się ramionami.
Skóra przeleciała nad przednimi siedzeniami i owinęła
się wokół nadgarstka Edmunda, trzymała się tam przez chwilę,
po czym spadła.
- Dziękuję - powiedział, podnosząc skórę i przyciskając
do policzka.
- Czy to znaczy "tak"? - spytała Matt.
Uśmiechnął się.
- Zmiana i wzrost. Wesołych Świąt.
- Czyli odszukasz swoich przyjaciół?
- Tak.
A co będzie, jeśli ich znajdzie, a oni go nie poznają
albo zapomnieli o nim? Lub jeśli ich znajdzie i nie
spodobają mu się? Albo jeśli zmienił się tak bardzo, że będą
się go bali? Kiedy spojrzała na niego i przypomniała sobie,
jak wyszedł z muru, trudno jej było połączyć go z
chłopcem, który oglądał kreskówki i jadł płatki. Co, jeśli
on i jego przyjaciele nie mają już ze sobą nic wspólnego?
Jeśli czekało go rozczarowanie, w jasny zimowy poranek?
Był dorosłym mężczyzną i czarodziejem albo kimś w tym
rodzaju. Radził sobie sam od wielu lat tak jak ona. Umiał
się sobą zająć.
Pomyślała o tym, jak płacz wyrwał się z niej zeszłego
wieczora, zaginiona rzeka gdzieś ze środka, zatamowana od
tak dawna, i jak Edmund przeczekał ten wodospad, nie zadając
pytań, nie stawiając żądań, nic nie mówiąc, nie osądzając
ani nic w tym rodzaju. A jeśli on też miał w środku taką
rzekę? Czy kiedykolwiek miał kogoś, kto byłby przy nim,
gdyby pozwolił jej się wyrwać? Może jego duch zajmował się
takimi rzeczami, ale może i nie. Duch, który przysyła ci
skórę węża, to nie to samo, co czyjeś ramiona obejmujące
cię, kiedy jest ci zimno i smutno.
- Czy ja też mogę pojechać? - zapytała.
Jego uśmiech się poszerzył.
- To byłoby wspaniale.
To byłoby wariactwo. Nigdy przedtem nie zadała takiego
pytania. Co ona sobie myślała? Że może mu pomóc?
Może mogła.
Przełożyła Anna Dorota Kamińska