Autor: NINA KIRIKI HOFFMAN
Tytul: Drzewa wiecznie senne
(Trees Perpetual of Sleep)
Z "NF" 6/98
Zapuściły się za daleko w las, za daleko od ludzi jak na gust
Matt. Dopóki Matt miała wolny wybór, nazywała domem cały świat,
ale zwykle trzymała się tych części świata, gdzie były drogi,
samochody, domy i ludzie, rzeczy, z którymi mogła rozmawiać.
Wolałaby nigdy nie spotkać panny Terry Dane, nastolatki w
niemodnych ciuchach i czarownicy.
Granie świerszczy i szmer strumyka wypełniały dźwiękiem leśne
powietrze. Ostatnie promienie słońca właśnie gasły na
wierzchołkach drzew wokół polany, a intensywny błękit letniego
nieba powoli przechodził w noc. Wszędzie pachniało zielenią i
wilgocią. Bagnisty grunt mlaskał pod wojskowymi butami Matt.
Terry ułożyła krąg czerwonych róż na poczerniałym od ognia
kamiennym ołtarzu pośrodku polany i otwarła plecak. Szepcząc
jakieś słowa, wyjmowała z plecaka rozmaite dziwaczne przedmioty.
Każdą rzecz starannie układała na kamieniu, błogosławiła i
przygotowywała do użytku.
Matt żałowała, że nie ma na czym usiąść. Gdyby usiadła na
trawie, przemoczyłaby sobie dżinsy. Cholerna Terry z tą swoją
ceremonią Pełni Lata.
Szepczące drzewo po drugiej stronie kamienia, jedyne drzewo
na polanie, miało wielkie korzenie, niektóre wystające z ziemi,
grube i sękate. Matt obeszła dookoła wielki szary kamień i
przysiadła na łuku wygiętego korzenia.
Terry otworzyła wielką, nadgryzioną przez czas księgę i
umieściła ją w widocznym miejscu, jak książkę kucharską.
Wykonała kilka płynnych gestów i wypowiedziała kilka słów.
Zapaliła czerwone świece, a potem pomachała zapaloną pałeczką
kadzidła, za którą ciągnęły się w powietrzu cienkie smużki
rzadkiego dymu i zapach odległej wsi. Spiętrzyła na kamieniu
trójkątny stosik drewna wewnątrz różanego kręgu, po czym
strzeliła palcami. Drewno zapłonęło jasnym płomieniem. Niezła
sztuczka.
Matt podciągnęła kolana do piersi i oparła się o pień drzewa.
Szorstka kora zaczepiała o jej krótko obcięte włosy. Matt nie
wiedziała, co to za gatunek drzewa, ale pachniało bardzo
przyjemnie, trochę jak nowe ołówki na początku roku szkolnego.
Terry cichym głosem czytała z książki, dotykając przedmiotów,
które ułożyła na ołtarzu. Podnosiła po kolei wodę, kryształ,
kadzidło, sól i nóż. Zacisnąwszy nóż w prawej dłoni, stała przez
chwilę nieruchomo, z oczami wzniesionymi do ciemniejącego nieba.
Potem zrobiła ukośne nacięcie na lewej dłoni i krople krwi
zaczęły kapać w płomienie.
- Poświęcenie - powiedziało drzewo za plecami Matt.
- Uhmm - mruknęła Matt. Nauczyła się siedzieć cicho, kiedy
Terry była zajęta. Pewnego razu gadała w trakcie rzucania czaru,
na skutek czego mały wiaterek, który wywołała Terry, wymknął się
spod kontroli i dręczył je obie przez trzy dni.
- Ja też to miałem. Prawie.
- Cii - syknęła Matt. Złoto-pomarańczowe światło otaczało
głowę i ręce Terry. Młoda czarownica uniosła dłonie do nieba i
wymówiła jeszcze kilka słów, a światło wokół niej pojaśniało.
Terry na chwilę zacisnęła dłonie. Potem je otwarła i
złoto-pomarańczowe światło popłynęło z jej palców, połowa do
nieba, połowa na ziemię. Złożyła razem dłonie i stała w
milczeniu, a światło stopniowo przygasło. Wszędzie zapadła
cisza.
Terry głęboko wciągnęła powietrze i wypuściła je powoli.
Zmieniła pozycję, rozluźniła ramiona. Pobłogosławiła wszystkie
przybory i schowała je z powrotem do plecaka. Na koniec
przesunęła ręce przez płomienie, które strzeliły wysoko i
zgasły.
- Dyscyplina - powiedziało drzewo.
- Ciii! - powtórzyła Matt.
- Ona już skończyła.
- Cii? - zapytała Terry. Potrząsnęła rękami i uśmiechnęła się
do Matt. Rozcięcie na lewej dłoni już się zagoiło.
- Nie mówiłam do ciebie - wyjaśniła Matt. - Rozmawiałam z tym
drzewem... z drzewem?
- Chociaż zwykle nie rozmawiasz z drzewami.
- Nigdy - szepnęła Matt.
- Ja też kiedyś wykazywałem taką dyscyplinę i poświęcenie -
odezwało się ponownie drzewo. - No, może nie do tego stopnia.
- Mówiłaś, że rozmawiasz tylko z ludzkimi rzeczami -
zauważyła Terry. - Co to znaczy?
Poklepała swój plecak, wzleciała w górę i usadowiła się na
najwyższej części kamienia, ponad miejscem, gdzie odprawiała
ceremonię.
- Mogę rozmawiać z rzeczami, przy których ludzie majstrowali.
Znam to uczucie, dlatego jesteśmy pokrewni.
- Hmm - mruknęła Terry. Otworzyła zewnętrzną kieszeń plecaka,
wyłowiła dwa batoniki granola i rzuciła jeden do Matt. - Ale
teraz rozmawiasz z tym drzewem.
Matt przekręciła się na korzeniu i spojrzała na pień drzewa.
Kora była grubo pofałdowana, poprzecinana pionowymi szczelinami.
Matt przyłożyła dłoń do pnia i poczuła szorstką powierzchnię,
bez żadnych pęknięć.
- Jak mogę z tobą rozmawiać? - zapytała. - Nic nie wiem o
naturze.
- Nie jestem naturalny - odparło drzewo.
- Och - powiedziała Matt. Pomyślała, czy nie powinna wstać.
Wolała jednak siedzieć na nienaturalnym drzewie niż wspinać się
na skałę Terry.
- Kiedyś byłem czarownikiem - powiedziało drzewo. - Teraz
tylko patrzę, jak czarownice przychodzą tutaj, do Kamienia
Bramy. Czasami budzi mnie rozlew mocy.
- I co ono mówi? - zainteresowała się Terry.
- Co ci się stało? - zapytała Matt.
- Nie uważałem przy czarowaniu i zaklęcie obróciło się
przeciwko mnie.
- Jej - westchnęła Matt i zastanowiła się, czy coś takiego
może przydarzyć się Terry i czy tego jej życzy.
- Możecie mnie stąd wypuścić?
- Co?
- Myślałem nad tym od wieków. Opracowałem zaklęcie, które
powinno mnie uwolnić, ale potrzebuję pomocy.
- Matt - odezwała się Terry. - Mów do mnie. - Użyła
rozkazującego tonu.
- On był czarownikiem, dopóki nie spartolił zaklęcia i został
uwięziony w drzewie - wyjaśniła Matt, teraz już całkiem
przekonana, że drzewo jest rodzaju męskiego. W stosunkach z
Terry najbardziej nie znosiła tego, że Terry mogła jej po prostu
coś rozkazać, a Matt wypełniała polecenie, zanim jeszcze zdążyła
pomyśleć. Terry nie robiła tego często - inaczej Matt znalazłaby
jakiś sposób, żeby rozerwać wiążące zaklęcie, nawet za cenę
życia.
- Opracował zaklęcie, żeby się uwolnić. Potrzebuje naszej
pomocy.
- Ona cię zniewala? - zapytało drzewo.
- Zaklęcie wiążące - mruknęła Matt.
- Moje kondolencje - powiedziało drzewo. - Jak to się stało?
- Hm. - Nie powinna była się zatrzymywać przy zepsutym
samochodzie Terry. Samochód ostrzegł Matt, że Terry jest
czarownicą, ale ona nie zrozumiała tego dosłownie, dopóki nie
było za późno.
Pomimo wiążącego zaklęcia Matt lubiła mieszkać z Terry i jej
mamą, przynajmniej na początku. Ostatnio coś zaczęło zgrzytać.
- Och. Racja. Trudno ci wyjaśnić, kiedy ona słucha -
zreflektowało się drzewo. - Hmm. Ty mnie słyszysz, a ona nie?
- Uhum.
- Jesteś czarownicą?
- Nie.
- Nie jesteś? Chwileczkę. Jak to możliwe?
- Jestem tylko sobą, Matt.
- Matt - odezwała się Terry. Zabębniła palcami w kolano.
- Co?
Terry zmarszczyła brwi.
- No i?
- Chcesz mu pomóc z tym zaklęciem? - zapytała Matt.
- Czy ona jest dobrą czarownicą? - zastanowiło się drzewo. -
Nie, nie odpowiadaj. Widziałem ją przy robocie i jest jedną z
najlepszych.
- Wyciągnij od niego to zaklęcie. - Terry rozsunęła zamek
błyskawiczny plecaka, wyjęłą starą księgę i otwarła ją na
czystej kartce, blisko końca. Z zewnętrznej kieszeni plecaka
wyciągnęła ołówek. - Pomyślę nad tym.
- Ona jest dobrą czarownicą, ale czy ona jest dobrą
czarownicą? - mamrotało do siebie drzewo. - Dowód: samotnie
odprawia ceremonię przesilenia. Aspołeczna czarownica. Wyrzutek
czy samotna z wyboru? Dowód: przywiązuje do siebie inną osobę.
Hmm. Hmm. Czy mówiła ci, dlaczego cię przywiązała? Zrobiłaś jej
coś?
- Tak. Nie - odpowiedziała Matt.
- Czy on w końcu chce naszej pomocy? - burknęła Terry.
Zmarszczyła brwi. Matt wiedziała z doświadczenia, że irytacja u
Terry zwykle zapowiadała poważne kłopoty dla wszystkich dookoła.
Drzewo powiedziało:
- Przez wolę i rozum spętałem siebie. Przez czary i moce
spętałem siebie. Przez drewno i wodę spętałem siebie. Przez
jedno w drugie spętałem siebie. Teraz jestem gotów się uwolnić.
Teraz jestem gotów pokonać swój strach. Teraz jestem gotów
pójść na wojnę. Przez drewno i wodę uwalniam siebie. Przez czary
i moce uwalniam siebie. Przez rozum i wolę uwalniam siebie.
- Matt - powtórzyła Terry.
- Zaczekaj chwilę - poprosiła Matt. Położyła dłonie na pniu.
Drzewo drżało.
- Woda - szepnęło. Matt pobiegła do strumienia, zaczerpnęła
wody w złożone dłonie, przyniosła z powrotem i wylała na pień.
- Drewno.
Matt rozejrzała się, zobaczyła nadpalony patyk w resztkach
ogniska na kamiennym ołtarzu, podniosła go i dotknęła końcem
pnia.
- Wola - szepnęło drzewo.
Matt położyła dłonie na pniu i pomyślała o uwięzieniu. Terry
chyba nie umiała zdobywać przyjaciół, więc musiała ich tworzyć.
Miała siostrę bliźniaczkę, która wyruszyła na jakąś magiczną
wyprawę, co doprowadzało Terry do szału, chociaż Matt wiedziała
o tym wyłącznie dlatego, że mieszkała w pokoju należącym dawniej
do bliźniaczej siostry, oddzielonym tylko szafą od pokoju Terry,
i w nocy słyszała, jak Terry krzyczy i szlocha przez sen. Terry
miała również byłego chłopca i nauczycielkę-czarownicę, która
nie chciała z nią więcej rozmawiać. Tyle dowiedziała się Matt z
ukradkowych rozmów z rzeczami w pokoju Terry. Nic dziwnego, że
ona czuje się samotna, pomyślała Matt; ale czy to znaczy, że
musiała mnie do siebie przywiązać? Mogłam nawet ją polubić,
gdyby dała mi szansę.
- Chcę odzyskać wolność, chcę odzyskać wolność, chcę odzyskać
wolność - wyrecytowała Matt, opierając dłonie na pniu. Mówiła za
niego i za siebie. Drzewo wydawało się ciepłe i wciąż dygotało
pod jej palcami.
- Matt! - krzyknęła Terry.
Drzewo zadrżało mocniej, rozwarło się z głośnym trzaskiem i
wypluło bladego chłopca.
- Ale nie wiemy, kto to jest ani... - zaczęła Terry.
Drzewo zamknęło paszczę. Kora zrosła się z powrotem. Matt
poklepała pień, odsunęła się od drzewa i spojrzała na chłopca,
który leżał w wilgotnej trawie, wstrząsany drgawkami. Był nagi,
chudy jak patyk, włosy miał długie, ciemne i zmierzwione, kilka
kosmyków jeszcze zaczepiało się o korę drzewa. Powieki mu
zatrzepotały. Zakaszlał.
- ...czy jest dobrą osobą - dokończyła Terry.
Matt pochyliła się nad chłopcem.
- Zimno ci? - zapytała. Ściągnęła kraciastą flanelową koszulę
i okryła go. Sama została w czarnej podkoszulce.
- Pić - szepnął.
Matt podeszła do skały.
- Daj mi butelkę z wodą.
Terry uniosła brwi, ale otworzyła plecak, wygrzebała butelkę
i podała przyjaciółce.
Matt przyklękła na trawie, lekceważąc przemoczone kolana,
oparła głowę chłopca na swoim udzie i przechyliła butelkę tak,
żeby woda ciurkała mu do ust. Na mgnienie znalazła się z
powrotem w zaułku, pomagała swojemu przyjacielowi Denzelowi
napić się z butelki w brązowej papierowej torbie, próbowała
zachęcić kulę w jego wnętrznościach do wyjścia, próbowała
nakłonić krew do pozostania w ciele, próbowała namówić ubranie
do zatamowania krwotoku z rany, próbowała nawet mówić do
zarazków, chociaż nigdy przedtem tego nie robiła. To okropne,
kiedy mówienie do niczego nie prowadzi.
Obejmowała bladą głowę chłopca, poiła go po trochu wodą i
czekała, aż przełknie, głaskała jego splątane włosy. Oczy miał
zielone i pachniał jak drzewo.
Po chwili wyciągnął rękę i odebrał jej butelkę. Usiadł z
wysiłkem, po czym wypił resztę wody.
- Dziękuję - powiedział. - Tyle lat na szlaku czarownic i
dopiero ty, nie-czarownica, dopiero ty mi pomogłaś.
Pomogła mu... Tak samo wpakowała się w kłopoty z Terry. Kiedy
Terry rzuciła na nią wiążące zaklęcie, Matt przyrzekła sobie, że
na przyszłość zostawi czarownice w spokoju. Zazwyczaj
dotrzymywała takich obietnic.
- Jak się nazywasz? - zapytała.
- Lewis - odpowiedział. Przeciągnął się, najpierw jedna ręka
do nieba, potem druga. Podrapał się po nosie i uśmiechnął się do
niej, pokazując dołek w lewym policzku.
- Matt - powiedziała, wyciągając rękę.
- Miło mi poznać. - Uścisnął jej dłoń.
- A to jest Terry - oznajmiła Matt.
- Cześć - powiedział Lewis, uśmiechając się do Terry. Kiwnęła
głową bez uśmiechu, wsparłszy dłonie na kolanach.
- Jak się dostałeś do tego drzewa? - zapytała Matt po
krótkiej chwili niezręcznego milczenia. - Co chciałeś zrobić?
- Przyszedłem tutaj, żeby uciec od wojny. Wszyscy mężczyźni i
chłopcy wyjeżdżali za morze, oprócz tych, którzy mieli jakąś
wymówkę albo byli za starzy. Pomyślałem, że jeśli się zmienię,
mogę zostać w domu. Ale nie określiłem wystarczająco dokładnie,
w co chcę się zmienić.
- A w co chciałeś się zmienić? - zapytała Terry.
- No - odparł - na pewno nie w drzewo. - Podniósł się, oparł
plecy o pień i przycisnął dłonie płasko do kory. - To ciągle ja.
Tylko tyle urosłem.
Przechylił głowę do tyłu i zapatrzył się w gałęzie. Potem
zamknął oczy.
Żaby odezwały się chórem w strumieniu, kiedy najdłuższy dzień
w roku ustąpił miejsca najkrótszej nocy.
- Jeszcze jest wojna? - wyszeptał.
- Pewnie tak - odparła Terry. - Zawsze gdzieś jest jakaś
wojna. Ale ludzie już nie muszą walczyć wbrew swojej woli.
Jesteś czarownikiem i nie potrafiłeś wymyślić lepszego sposobu,
żeby uniknąć poboru?
W gęstniejącej ciemności Matt nie widziała wyraźnie, ale
zdawało jej się, że Lewis nabiera ciała, traci swój zagłodzony
wygląd, kiedy tak opierał się o pień drzewa. Liście nad jego
głową zaszumiały, chociaż nie było wiatru. Z góry spadł grad
suchych gałązek. Matt chwyciła jedną. Gałązka wydawała się
uschnięta; pod naciskiem palców rozsypała się, pozostawiając po
sobie ulotny zapach zieleni.
Terry wyjęła trzy świece z plecaka i zapaliła je dotknięciem
palców. Nakapała wosku i przylepiła świece na kamieniu obok
siebie. Płomyki paliły się równo i spokojnie.
- Miałem lepszy plan - powiedział wreszcie Lewis. Głos mu się
pogłębił, nabrał barwy. - Po prostu nie wyszło.
Odsunął się od drzewa. Był wyraźnie masywniejszy. Uniósł
jedną stopę nad ziemią, potem drugą.
- Och - mruknął, dotykając podeszwy. - Jakie to dziwne.
Przyłożył dłoń do piersi, potem dotknął kory drzewa.
- Czuję się taki nagi. Nic dziwnego, że ludzie noszą ubrania.
- Podniósł porzuconą koszulę Matt i narzucił ją bez zapinania.
Rękawy były o wiele za krótkie. - Nie całkiem pasuje, ale lepsze
to niż nic.
Podszedł do Matt, chwycił ją z tyłu za łokcie i postawił na
nogi. Ręce miał ciepłe i silne. W pierwszym odruchu chciała
kopnąć go i wyrwać się, ale powściągnęła tę chęć. Lewis zwrócił
się do Terry:
- Pewnie wymyśliłaś już jakiś sprytny plan, żeby przywiązać
tego chłopca?
Terry uniosła brwi. Po chwili potrząsnęła głową.
- Nie mam żadnego planu - zaprzeczyła. - Odkryłam, że czasami
różne rzeczy pojawiają się w moim życiu, kiedy ich potrzebuję...
dary duchów... i potrzebowałam Matt.
- Do czego? - zapytali chórem Matt i Lewis.
Terry spuściła głowę i wbiła wzrok we własne dłonie,
splecione na podołku.
- No wiesz - powiedziała. Podniosła głowę i spojrzała w oczy
Matt. Jej oczy zalśniły w blasku świec, bursztynowe światło
opromieniło połowę twarzy.
- Och, jesteś taka dziecinna! - zawołała Matt.
Terry odgarnęła włosy z czoła i odpowiedziała przelotnym
uśmiechem.
Lewis puścił łokcie Matt, dotknął jej ramienia.
- Ty ją rozumiesz?
- Ona ma świra na punkcie władzy - odparła Matt, kiedy już
spróbowała ułożyć sobie w głowie to, co zrozumiała.
- Cooo? - warknęła Terry.
- Co to znaczy? - zdziwił się Lewis.
- Ty nie... ty uciekasz od... nie poświęcasz czasu, żeby
zdobyć... idziesz na skróty. - Sfrustrowana Matt uniosła
zaciśnięte pięści. - Żeby poznać ludzi, trzeba czasu. To
niełatwe. Czasami ludzie cię krzywdzą i ty ich krzywdzisz. Ale
ty, ty nie musisz czekać. Masz tę moc. Używasz jej, żeby dostać,
czego potrzebujesz, bo samo czekanie z nadzieją, że ktoś ci
pomoże, trwa zbyt długo i nie zawsze skutkuje. Możesz
stworzyć... stworzyć przyjaźń, nawet nie słuchając drugiej
osoby. Nigdy nie musisz ryzykować, że ktoś cię zrani. Ty po
prostu... wymuszasz to siłą... i nic na to nie można poradzić.
- Nie - powiedziała Terry, potrząsając głową. - To nieprawda.
- Wiem, że to robisz, bo straciłaś ich wszystkich - mówiła
Matt. - Wszyscy inni odeszli, oprócz twojej mamy, a ona boi się
ciebie. Ciągle oszukujesz.
- Nie, do cholery - krzyknęła Terry i uderzyła otwartą dłonią
w udo. - Nie. Zamknij się.
Ale nie użyła rozkazującego głosu, więc Matt ciągnęła:
- Nigdy mnie nie pytałaś. Skąd wiesz, że bym odmówiła?
- Wszyscy, których ostatnio pytałam, odmówili.
- Mnie nie pytałaś.
Terry mocno splotła dłonie. Czubkiem języka dotknęła górnej
wargi.
- Czy zostaniesz moją przyjaciółką?
- Zdejmij wiążące zaklęcie.
Przez długą chwilę Terry siedziała z pochyloną głową.
Wreszcie otworzyła zamek błyskawiczny plecaka, wydobyła mały
czarny woreczek, a z woreczka wyjęła coś wielkości orzecha.
Wymruczała kilka słów i potrzymała niewielki przedmiot nad
płomieniem świecy. Spalił się szybko, pozostawiając po sobie
zapach jakby zwęglonych włosów. Matt poczuła rozluźnienie ucisku
gdzieś w okolicach żołądka.
Terry otrzepała ręce.
- Okay - powiedziała Matt. - Tak.
- I nie odejdziesz?
- Odejdę. To nie znaczy, że przestanę być twoją przyjaciółką.
Ale musisz traktować mnie z szacunkiem albo przez wzgląd na
samą siebie będę musiała z tobą zerwać.
Terry zawahała się i wreszcie powiedziała:
- Nie bardzo wiem, jak mam postępować. Pomożesz mi?
- Jasne.
- No, pięknie - odezwał się Lewis. Od tyłu oplótł Matt
ramionami. - Teraz, kiedy jesteś wolna...
- Przestań - syknęła Matt, szarpiąc go za ramiona. Nawet nie
drgnęły. On rzeczywiście się rozrósł, odkąd drzewo go wypluło.
- Nie zrobię ci krzywdy - zapewnił.
- Więc puść. Nie słuchałeś? Nie wolno nikogo zmuszać. To
boli.
Uścisnął ją i opuścił ramiona.
- Brakowało mi kontaktu z ludźmi. Brakowało mi zwyczajnego
chodzenia. - Wyciągnął obie ręce do nieba, obrócił głowę w prawo
i w lewo, opuścił ręce i wykręcił górną połowę ciała. Pochylił
się, dotknął palców u nóg. Odszedł od drzewa najpierw spacerowym
krokiem, potem zwolnił, kiedy dotarł do krańca łąki. Obejrzał
się na drzewo.
- Ciągle nie mogę uwierzyć...
Matt przysunęła się do skały, a Terry chwyciła ją za rękę i
wciągnęła na wierzchołek, może z niewielką pomocą usłużnego
powietrza albo tych sił, dzięki którym pozostawała czysta i
sucha nawet wśród błota i brudu.
- ...że mogę po prostu odejść. Od lat nie oglądałem tej łąki
z innej strony. - Głos przycichł, kiedy chłopiec odszedł dalej.
- Czujesz się bezpieczna w lesie nocą? - szepnęła Matt do
Terry.
- Raczej tak - odszepnęła Terry. - Szanuję duchy drzew i
strumieni, a one wiedzą, że je szanuję, i nie próbujemy
zaszkodzić sobie nawzajem. Tylko ludzie mnie przerażają. -
Spojrzała w stronę, gdzie znikł Lewis.
- A wielkie zwierzęta, które zjadają ludzi?
- Tutaj takich nie ma.
- Nie ma kuguarów ani niedźwiedzi? Skąd wiesz?
Terry zaśmiała się cicho w ciemnościach. Świece stały po
drugiej stronie i z punktu widzenia Matt oświetlały tylko trochę
trawy oraz połowę drzewa, z którego wyszedł Lewis.
- Jeśli napotkamy jakieś wielkie, groźne zwierzę, znam bardzo
szybki czar mylący, który powinien je odgonić.
- Wypróbowałaś go już? A jeśli nie podziała?
Terry sięgnęła do tyłu po plecak i przyciągnęła go na kolana.
- Jeśli chcesz, mogę cię szybko osłonić czarem odstraszającym
zło - szepnęła.
- Czy to podziała na ludzi?
- Nie wiem. Kolejna rzecz, której nie sprawdzałam.
- Zaczynam tracić zaufanie do Lewisa - wyznała Matt.
- Ja od początku mu nie ufałam.
- Dlaczego? - zdziwiła się Matt. Czy Terry odkryła jakiś
pozazmysłowy powód?
- Bo mam podejrzliwą naturę.
Z ciemności odezwał się głos Lewisa:
- Wiecie, na co mam ochotę? Na porządny gruby stek. I może
piwo. Lodowato zimne. Taak. Jest taka restauracja, Przystań
Morleya, gdzie można przycumować łodzie i kajaki i jeść tuż obok
Młynówki, pięknie tam jest w letnią noc... znacie to miejsce?
- O jakim mieście mówisz? - zapytała Terry.
- Nasienny Bród.
- W Nasiennym Brodzie nie ma żadnej Młynówki - oświadczyła.
- Co?
- Nie ma żadnej Młynówki ani Przystani Morleya.
- Jak to możliwe? Och. Czas. - W jego głosie zabrzmiał
smutek. - Czy... czy zabierzecie mnie do miasta i pomożecie mi
odnaleźć jakieś punkty orientacyjne?
Terry podniosła jedną świecę. Matt obserwowała, jak linia
dzieląca światło od mroku przesuwa się po twarzy przyjaciółki.
- No, ja już złożyłam ofiary - powiedziała Terry po chwili.
Światło zaledwie musnęło sylwetkę Lewisa. Stał na skraju lasu
niczym niewyraźny cień boga. - Mogę wracać. Matt?
- Mogę wracać w każdej chwili. - W nocy robiło się chłodno,
a ona oddała zapasową koszulę. Podrapała ukąszenie komara na
ramieniu.
- Zeskocz, to dam ci świecę.
Matt ześliznęła się z głazu. Terry wymówiła zaklęcie nad
świecą i podała ją Matt.
- Będzie się paliła stałym płomieniem, ale niczego nie
podpali - oznajmiła. - Lewis? Chcesz światło?
- Nie.
Terry zgasiła palcami drugą świecę i zaczarowała trzecią, po
czym spakowała wszystko oprócz zapalonej świecy, róż i popiołu.
Zarzuciła plecak na ramię i sfrunęła z kamienia ze świecą w
ręku. Ucałowała kamień, zanim odeszła przez łąkę.
Świeca w dłoni Matt była miękka i ciepła, zapach rozgrzanego
wosku uspokajał, jakby stanowił esencję bezpieczeństwa. Matt
popatrzyła na ciemną łąkę i niebo usiane gwiazdami, po czym
ruszyła za Terry, tym razem z własnej woli. Jej buty cmokały
głośno na rozmokłym gruncie; Terry maszerowała bezgłośnie. A
Lewis, kiedy zrównał się z Matt, również nie robił żadnego
hałasu. Słyszała tylko jego cichy oddech. Zjeżyły się jej włosy
na karku.
Łatwiej się szło po ścieżce. Matt słuchała ścieżki:
"Odchodzisz ode mnie przychodzisz do mnie chodzisz po mnie
niszczysz mnie i tworzysz mnie". Ta piosenka podobała jej się
bardziej od niezrozumiałych pomruków lasu, głośniejszych teraz w
nocy. Droga powrotna do samochodu trwała krócej niż marsz w
tamtą stronę. Gałęzie również nie czepiały się ramion jak
przedtem. Może las chciał się jej pozbyć.
Matt wgramoliła się na tylne siedzenie białego fiata Terry.
Pogłaskała oparcie, dotknęła okna i tapicerki, z ulgą witając na
powrót znajomy świat.
- Kto to? - zapytał samochód, kiedy Lewis wsiadł do środka.
- Smakuje jak zmiana.
- Nie wiem - mruknęła Matt.
- Chyba nie lubię go mieć w środku.
Terry rzuciła plecak na tylne siedzenie, wsiadła, uruchomiła
silnik i odjechała.
- Coś jest nie tak - oświadczył Lewis.
- Co? - zainteresowała się Terry.
- Nie tylko ten samochód wygląda cudacznie, tablica
rozdzielcza przypomina fragment rakiety, a silnik robi dwa razy
mniej hałasu, niż powinien, ale sama ta... zmiana miejsca...
wydaje się niesłuszna.
- Chcesz, żebym cię zawiozła z powrotem?
Jechali krętą górską drogą w ciemności. Matt sennie wtuliła
się w oparcie, które utworzyło wygodną kołyskę. Przymknęła oczy
i czekała na odpowiedź Lewisa.
- Częściowo tak - przyznał po chwili. - Zakorzenienie
wydawało się... właściwe. Przez ten cały ruch tracę orientację.
A jednak od wieków nie pragnąłem niczego prócz wolności.
- Pojedziemy do doliny i rozejrzysz się. Jak ci się nie
spodoba, odwiozę cię z powrotem.
- Jesteś bardzo miła.
- Wcale nie - odparła Terry, zerkając na niego. Matt
dostrzegła błysk jej zębów, odsłoniętych w uśmiechu.
W milczeniu dojechali na miejsce.
- Po pierwsze - powiedziała Terry, kiedy zatrzymali się przed
domem, który dzieliła z matką i ostatnio z Matt - potrzebujesz
nowego ubrania. Mam jeszcze trochę rzeczy po tacie. Weźmiesz
prysznic? Chociaż właściwie nie pachniesz jak facet, który
siedział zamknięty w drzewie przez całe lata.
- Prysznic bardzo się przyda - powiedział Lewis. - Jeszcze
nie całkiem wróciłem. To znaczy...
- Wiem. Po zmianie postaci trudno się przyzwyczaić tak od razu
- przyznała Terry.
- Robiłaś to?
- No pewnie. Moja siostra Tasha i ja urządzałyśmy bitwy na
czary. Zmieniałam ją dużo częściej niż ona mnie; nie uczyła się
za dobrze. Ale w jednym zaklęciu była naprawdę świetna. Lubiła
zmieniać ludzi w pekińczyki. To znaczy, dopóki nie zrobiła się
religijna. Więc wiem, jak to jest. Zanim wysiądziesz z
samochodu, owiń się czymś w pasie. Sąsiedzi ciągle obserwują
nasz dom. Widzieli już dosyć dziwnych rzeczy.
Lewis poruszył się w ciemności, zdjął koszulę otrzymaną od
Matt, zrobił coś z nią.
- Lepiej nie potrafię - oznajmił.
- Jest dosyć ciemno - powiedziała Terry. Strzeliła palcami i
światło nad frontowymi drzwiami zgasło. - Okay, drzwi są
otwarte. Ruszaj.
Lewis przemknął przez trawnik i zdołał otworzyć frontowe
drzwi, nie upuszczając koszuli. Zanurkował do środka. Matt i
Terry poruszały się bardziej statecznie, przynajmniej dopóki
matka Terry nie wrzasnęła.
Światła zabłysły w sąsiednim domu i po drugiej stronie ulicy.
- Cholera! - warknęła Terry. Strzeliła palcami. - Linie
telefoniczne... Mamo, zaraz wyjaśnię...
We frontowym holu Lewis stał pod ścianą, z wytrzeszczonymi
oczami, jedną ręką zakrywając usta, drugą genitalia. Rebecca,
matka Terry, stała oparta o sofę, obiema rękami zakrywając usta,
z oczami otwartymi równie szeroko jak Lewis.
- Wszystko wyjaśnię - powtórzyła Terry, po czym wybuchnęła
śmiechem.
Mama Terry znowu zaczęła oddychać. Opuściła ręce.
- Lepiej się postaraj - zagroziła.
Terry z wysiłkiem stłumiła śmiech.
- No, pojechałyśmy do lasu. Wiesz, dlaczego. I tam
znalazłyśmy tego chłopca, Lewisa, i on nie miał ubrania, więc
pomyślałam, że może coś po tacie zostało w piwnicy, i zaprosiłam
go do domu.
- Nie wystarczy - oświadczyła Rebecca. - Co on tam robił nago
w lesie?
- Rzucono na niego zły czar.
Policzki Rebeki straciły kolor.
- Terry... nie przepadam za takimi dowcipami. Nie lubię...
nie podoba mi się, że sprowadzasz obcych do mojego domu.
- Wyprowadzę go, jak tylko weźmie prysznic i znajdzie jakieś
ubranie, mamo. I to nie był dowcip. I myślałam, że to jest także
mój dom.
- Jej chodzi o mnie - wtrąciła Matt.
- Och, skądże, Matt - zaprzeczyla Rebecca z irytacją. -
Cieszę się, że tu mieszkasz, i mam nadzieję, że zostaniesz tak
długo, jak zechcesz.
- Chcę zostać, dopóki nie przeszkadzam - oświadczyła
Matt.
- Nie przeszkadzasz, do cholery.
Matt westchnęła.
- Pani Dane, to jest mój przyjaciel Lewis. Lewis, to jest
pani Rebecca Dane.
- Miło mi panią poznać, pani Dane - bąknął zaczerwieniony
Lewis. Nie wyciągnął ręki.
- Przepraszam za moje zachowanie, panie Lewis - powiedziała
Rebecca.
- Rozumiem panią. Trudno zachować spokój, kiedy obcy golas
wbiega przez frontowe drzwi. Nie wiedziałem, że ktoś jest w
domu.
- No cóż - mruknęła Rebecca. - No cóż... witam w moim domu.
Zaprowadzę pana pod prysznic. I może pan opuścić ręce. Nie ma
pan nic, czego już nie widziałam, a jeśli czegoś jeszcze nie
widziałam, to tego nie rozpoznam, jak mówiła moja babcia.
Dziewczyny pewnie już się napatrzyły.
- Poszukam jakichś ubrań - oznajmiła Terry, kiedy Lewis
ruszył za Rebeccą korytarzem w lewo.
- Co to był za czar? - zapytała Rebecca.
- Byłem uwięziony w drzewie przez jakieś pięćdziesiąt lat -
odparł cichnący głos Lewisa.
Kiedy Terry szperała w piwnicy, Matt poszła do kuchni.
Umierała z głodu po kilku godzinach na świeżym powietrzu. Surowa
dyscyplina Terry regulowała między innymi rodzaj i pory
posiłków, a dopóki Matt była związana z Terry, przestrzegała
również jej diety - pożywnej, lecz niezbyt smacznej. Teraz
wyciągnęła ramiona do kuchennych szafek i zawołała:
- Odezwij się, jedzonko!
Drzwiczki kredensu otwarły się i paczka precelków wpadła jej
prosto w ręce.
- Och, dziękuję! - powiedziała Matt, usiadła przy stole i
zabrała się do jedzenia.
Lewis bardzo długo tkwił pod prysznicem. Trzy kobiety
siedziały w kuchni, słuchały szumu wody w rurach i rozmawiały
półgłosem. Rebecca i Matt dzieliły się precelkami, a Terry
popijała oszczędnymi łyczkami zwykły jogurt. Wreszcie Terry
rzuciła:
- Matt, co on tam robi, do cholery?
Matt zapytała domu.
- Oho - mruknęła, kiedy usłyszała odpowiedź.
- Co się dzieje? - zaniepokoiła się Rebecca.
- On zapuszcza korzenie.
Terry zapukała do drzwi łazienki.
- Lewis? Wyjmij palce z odpływu, bo cię zmienię w
jeżozwierza!
- Co-o-o-o? - odpowiedział powoli, sennym głosem.
- Zakręć wodę i wyłaź z kanalizacji.
- Co? Och... chwileczkę.
Matt oparła się o ścianę i słuchała, co dom miał jej do
powiedzenia. Przestraszyła go inwazja obcego przybysza w jego
systemy i ucieszył się, że obcy zabiera swoje części, które
dotarły tam, gdzie ludzkie części nie powinny docierać.
- Mam dla ciebie ubranie - powiedziała Terry już
łagodniejszym tonem. - Jak tylko będziesz gotowy.
Drzwi uchyliły się odrobinę, z łazienki wypłynął kłąb pary,
pachnącej mydłem, szamponem i... zielenią?
- Przepraszam. Nie wiem, co mnie naszło - wyznał Lewis.
Terry podała mu ubranie i drzwi znowu się zamknęły.
- Ciekawi mnie raczej, co z niego wyszło - szepnęła Terry do
Matt.
Kelnerka przyniosła parujący stek na półmisku i postawiła
przed Lewisem. Ustawiła na stole kurczaka w ziołach z cytryną
dla Terry oraz krewetki z czosnkiem dla Rebeki, po czym podała
Matt hamburgera. Matt sięgnęła po frytkę. Przyjemnie było
wreszcie zamawiać to, na co miała ochotę, zamiast niewolniczo
naśladować Terry albo wybierać coś podobnego, co pozostałoby w
żołądku, nawet gdyby zanadto oddaliła się od Terry i
zwymiotowała. Stek Lewisa ładnie pachniał. Matt pożałowała, że
też tego nie zamówiła.
Lewis podniósł nóż i widelec, odciął kawałek steku. Czerwony
sok popłynął spod noża, mięso było różowe w środku,
niedosmażone, zgodnie z zamówieniem. Lewis przez chwilę
wpatrywał się w swój talerz. Podniósł widelec z kawałkiem steku
i obejrzał go. Zwilżył językiem górną wargę. Zamrugał
kilkakrotnie. Zbladł. Pokręcił głową.
- Nie mogę tego zjeść - oznajmił, odkładając widelec.
Przełknął ślinę. - Nie mogę... nie mogę nawet tu zostać.
Przepraszam.
Zerwał się z krzesła, rzucił serwetkę na pełny półmisek i
wybiegł z restauracji.
- Świr - skwitowała Terry.
Matt chwyciła hamburgera. Skoro wychodzili, nie zamierzała go
zostawiać.
- Może sprawdzisz, jak on się czuje, czy zaczeka, aż zjemy? -
zwróciła się Terry do Matt.
Matt westchnęła i odłożyła hamburgera na talerz.
- Dlaczego sama nie sprawdzisz? - odezwała się nagle Rebecca.
- Skąd ten jaśniepański ton? Naprawdę działasz mi na nerwy. Matt
nie jest twoją służącą.
- Co? - zdumiała się Terry.
- Potrafisz zmienić ludzi w żołędzie, ale to nie znaczy, że
masz prawo pomiatać innymi, jakby byli mniej ważni od ciebie.
- Mamo, co cię napadło?
- Nic mnie nie napadło. Po prostu nie chcę tego dłużej dusić
w sobie. Kocham cię i zawsze będę cię kochała; ale to nie
znaczy, że pochwalam wszystko, co robisz. I tak, żądam cholernej
nietykalności, jeśli chodzi o twoje moce.
Terry przez chwilę wpatrywała się w matkę, potem odłożyła
serwetkę, wstała i wyszła.
- Nie za ostro ją potraktowałam? - zwróciła się Rebecca do
Matt.
Matt potrząsnęła głową. Nigdy przedtem nie rozmawiała w
cztery oczy z Rebeccą i czuła się onieśmielona.
- Jeśli się z kimś mieszka, chyba trzeba ustalić jakieś
reguły - powiedziała. - Zwykle się wyprowadzam, zanim dojdzie do
tego etapu.
- Ona ci włazi na głowę.
- Ludzie czasami tak robią. Zwykle odchodzę, kiedy zaczynają,
ale Terry mnie nie puściła.
Rebecca zamrugała.
- Och. Wcale mi się to nie podoba.
- Dzisiaj ją namówiłam, żeby mnie uwolniła.
- Ale nie odeszłaś.
Matt przytaknęła.
- Powiedziałaś, że nie przeszkadzam. Chyba ponoszę
odpowiedzialność za Lewisa, skoro to ja go wypuściłam z drzewa.
- Ty go wypuściłaś?
- Aha. Nie jestem czarownicą, ale rozmawiam z rzeczami.
- Ach. Tak. Zauważyłam.
Matt uśmiechnęła się.
- Powiedział, że ludzie od lat przychodzili do tego kamienia,
gdzie Terry odprawiała ceremonię, ale nikt go nie zauważył. Nie
znam nikogo innego, kto potrafi rozmawiać z rzeczami jak ja.
Kiedy był w drzewie, słyszałam go, ale Terry nie słyszała.
- Hmmm - mruknęła Rebecca. Zjadła krewetkę. - Obserwowałam
działalność Terry, odkąd odkryłam, że ona jest czarownicą, i
przyszło mi do głowy, że bardzo trudno byłoby zrezygnować z
rozmaitych korzyści, jakie dają te wyjątkowe uzdolnienia. Czy
zdarza się, że nie rozmawiasz z rzeczami?
- Bardzo często - odparła Matt. - Zwykle pytam tylko wtedy,
kiedy czuję, że coś mi grozi. Kiedy potrzebuję pomocy albo
informacji, żeby przeżyć. Nie wiem nic o tobie, naprawdę.
Rebecca otarła wargi serwetką i uśmiechnęła się.
- Dziękuję, Matt.
- Nie ma za co. - Matt ugryzła hamburgera.
- Ja też niewiele wiem o tobie.
- Możemy o tym pogadać - zaproponowała Matt.
Rebecca znowu się uśmiechnęła.
- Po pierwsze, dużo podróżowalam - zaczęła Matt.
Wrócił Terry, poskromiony.
- Z nim okay? - spytała Matt.
- On chce wracać.
Cała czwórka siedziała na trawniku za domem Terry i Rebeki,
popijając lemoniadę i spoglądając w gwiazdy przyćmione łuną
miasta. Ktoś w sąsiedztwie podlewał trawnik; powietrze
wypełniał szmer sztucznego deszczu i zapach mokrej trawy.
- Wszystko - mówił Lewis - wszystko jest inne. Nie mogę jeść
tego jedzenia i skręcam się z głodu. Muzyka jest inna. Budynki
są inne. Ludzie inaczej się ubierają i używają wielu
bezsensownych słów. Ceny w karcie mnie przeraziły! Mogłem
wynająć pokój na dwa tygodnie za tyle, ile kosztował ten stek,
którego nawet nie zjadłem. Skąd taka drożyzna? Nie mam pojęcia,
jak działają różne urządzenia w waszym domu, i nie chcę
wiedzieć. Przez te wszystkie lata czarownice pozostały takie
same; ale wszystko inne się zmieniło.
- Więc chcesz uciec i ukryć się? - zapytała Matt.
- Jak mam tutaj przeżyć? Przecież nie mogę po prostu
pasożytować na Terry i Rebece. Ale jak mam znaleźć pracę? Nie
rozumiem niczego w tym nowym świecie.
Matt pomyślała o pasożytowaniu na Terry i Rebece. Sama nie
chciała tego dłużej robić, odkąd miała wybór. Coś w niej, jakaś
włóczęgowska cząstka pragnęła wyjechać, strząsnąć z siebie
teraźniejszość i zacząć od nowa w jakimś obcym miejscu, bez
zobowiązań, bez komplikacji. Przeżywała swoje życie w krótkich,
jaskrawych rozbłyskach od tylu lat, że nawet nie potrafiła ich
zliczyć. Droga zapewniała wystarczającą ciągłość.
- I wcale nie jesteś ciekawy? - zagadnęła. - Nawet nie chcesz
wiedzieć?
Długo czekała na odpowiedź.
- Może. W pewnym sensie.
- Dawniej byłeś Majstrem - odezwała się Terry. - Co się stało
z twoim pragnieniem kształtowania rzeczy?
- Hmm - mruknął. - Chyba... z czasem... nauczyłem się, czego
pragnąć. Słońca. Deszczu. Śniegu. Martwej organicznej materii. I
wolności, i żeby z kimś porozmawiać. Może kształtowałem tyle,
ile umiałem. Albo może po prostu pogodziłem się z losem. To mi
prawie wystarczało.
- Przecież my jemy głównie martwą organiczną materię -
stwierdziła Terry w zamyśleniu. - Z lemoniadą sobie radzisz,
prawda?
- Umm. - Lewis zajrzał do kubka. - Smakuje mi.
- Jakim drzewem jesteś, kiedy stajesz się drzewem? -
zagadnęła Rebecca.
- Czymś miejscowym. Chyba cedrem. Nie pamiętam dokładnie.
- Możesz zapuścić korzenie - powiedziała powoli Rebecca. - I
możesz je wyciągnąć.
- Nie wiem - wyznał Lewis. - Zostawiłem moje drzewo.
- Zacząłeś się zakorzeniać w domu.
- Uhum. Tak.
- Przydałoby się nam więcej cienia na tylnym podwórzu -
zauważyła Rebecca. - Możesz po prostu... zostać tutaj na jakiś
czas i nauczyć się więcej o współczesności.
- Możesz zostać tutaj na jakiś czas, a potem przenieść się
gdzie indziej - wtrąciła Matt. - Ciągle uczyć się nowych rzeczy,
poznawać nowe miejsca. Zakorzeniać się i wykorzeniać. Ja tak
żyję. Co jakiś czas próbuję w innym miejscu. Możesz pojechać ze
mną. Nauczę cię. - Po tych słowach zakryła ręką usta. Samotność
była dla niej regułą: zawsze zdobywać przyjaciół, ale nigdy nie
zabierać ich ze sobą w podróż do nowego fragmentu życia. Co ją
napadło?
- Matt, nie odchodź - poprosiła Terry.
- Co ja tu robię? - zaprotestowała Matt. - Muszę odejść.
- Nauczę cię zapuszczać korzenie - obiecał Lewis. Przykrył
dłonią jej rękę spoczywającą na trawie. Jego palce zagłębiły
się w glebę, uwięziły jej palce.
- Nie! - zawołała Matt i szarpnęła, ale jej dłoń przyrosła do
Ziemi.
- Spokojnie - powiedział Lewis.
- Nie!
- Zaraz cię wypuszczę. Spokojnie.
Mięśnie Matt skręciły się w ciasny węzeł. Wszystkie lekcje,
jakich nauczyła się wcześnie w życiu, nakazywały jej uciekać,
zanim Zło ją odnajdzie, a teraz Matt wpadła w pułapkę. Głęboko
wciągała powietrze i wypuszczała je powoli, próbując się
uspokoić. Wreszcie zapytała ubranie Lewisa, czy mogłoby go
udusić, a ono odpowiedziało, że tak, jeśli Matt sobie życzy.
Odetchnęła i poczuła...
Palce kierują się w dół, rozgarniają grunt, sięgają głębiej
niż ich długość, szukają i znajdują głęboką, chłodną ulgę; i
język tak powolny, że wypowiedzenie jednego słowa trwa przez
całe życie, ale warto zaczekać; i rzeczy przenikające w nią
poprzez palce, rzeczy, które smakują jak parujące tłuczone
ziemniaki polane masłem, gorący jabłecznik i lody czekoladowe; i
poczucie siły, nieskończonej, należącej do niej, jeśli tylko
zostanie. Ciepło. Wygoda. Wieczność. Kołyska.
Nacisk na jej rękę ustał. Dłoń powróciła do dawnego kształtu
i Matt znowu siedziała na trawniku, wyrwana z ciepła, pozbawiona
kontaktu, wyrzucona daleko poza odwieczną komunię. Ramiona jej
zadygotały, dreszcz przeszył całe ciało.
- Co ci jest? - zapytała Terry, chwytając jej ramię. Matt
trzęsła się jeszcze przez chwilę. Ciepło dłoni Terry pomogło.
Kiedy drżenie ustało, Matt poklepała Terry po ręku i
powiedziała:
- Nie rób mi tego bez pytania, Lewis. Nigdy.
- Odmówiłabyś. A ja nie potrafię tego opisać.
- Nie rób mi tego więcej.
Zawahał się i wreszcie przyrzekł:
- Nie będę.
Matt łyknęła lemoniady. Połowa wylała się ze szklanki
podczas ataku trzęsionki.
- Spróbuję jutro jeszcze raz - obiecała - jeśli pojedziesz do
miasta ze mną i z Terry.
- Dobrze - zgodził się. - Dzisiejszą noc chciałbym spędzić
tutaj, na dworze.
- Wybierz miejsce daleko od domu i nie pod drutami
elektrycznymi - ostrzegła Rebecca.
- Dobrze. Dziękuję wam wszystkim, za wszystko.
Matt myła zęby, a Terry nacierała twarz tonikiem.
- Zapamiętaj swoje sny dziś w nocy - poradziła. - To czas
zapylania. Zawiązuje się nasienie.
- Nie chcę żadnych snów - odparła Matt, ale usta miała pełne
pasty i słowa zabrzmiały niewyraźnie.
Śniła o Domu.
Przełożyła Danuta Górska
NINA KIRIKI HOFFMAN
Urodziła się w 1955 r. w USA. Mieszka w Oregonie, w
dolinie Willamette, gdzie co roku spędza miesiąc czy dwa
zamknięta w domu z powodu uczulenia na pyłki traw.
Debiutowała w 1988 r. niefantastycznym opowiadaniem "Drawing
on the Kitchen Table". W 1990 r. wydała zbiór opowiadań
"Legacy of Fire", zawierający utwory z gatunku science
fiction, fantasy, fantastyki grozy i niefantastyczne. Drugi
tom opowiadań pod tytułem "Courting Disasters and Other
Strange Affinities" ukazał się w 1991 r. Rok później wyszła
jej pierwsza powieść, napisana wspólnie z Tadem Williamsem -
"Dziecko ze starożytnego miasta", wydana również w Polsce.
Rok 1992 przyniósł mikropowieść "The Unmasking", w której
występuje Matt Black, bohaterka "Drzew wiecznie sennych" (ta
sama bohaterka występuje też w opowiadaniu "My, wędrowcy",
które drukowaliśmy w "NF" 12/96). Następnie ukazały się
powieści "The Thread That Binds the Bones" (1993) oraz "The
Silent Strenght of Stones" (1995).
D.G.