Brzechwa Jan


Brzechwa Jan

Alchemia roślin
Androny
Anioł
Arbuz
Atrament
Atrament i kreda
Babulej i Babulejka
Bajka o królu
Ballada o małej księżniczce
Ballada o pannie
Banita
Baran
Baśń o korsarzu Palemonie
Baśń o rudobrodym koźle
Baśń o stalowym jeżu
Bezpotomność
Bęben
Białoksięstwo
Biały wiersz
Błękit i kamień
Błogosławieństwo
Bratowa
Brudas
Cap na grapie
Chory muł
Chrzan
Cień dwoisty
Do matek (które swym dzieciom czytają moje wiersze)
Do podlotka
Doba
Droga
Droga do Morskiego Oka
Druga ballada o małej księżniczce
Drzewo wiśniowe
Dym
Dziecko
Dzieje
Dzień zaduszny
Dziwny czas
Elegia pożegnalna
Erotyk
Fatalizm
Faust
Humoreska
Infantka
Jak kochać, to namiętnie
Jakaż jest miara ...
Jesień
Jest nas troje
Kości
Kot
Lalka
Lato
Liryczne intermezzo
Liryczny uśmiech
Listopad
Łzy świętego Wawrzyńca
Madonna
Magia
Małość
Mgła
Między dwoma wiecznościami
Mróz
Muzyka
Na ulicy Słowiczej
Na Wielkiej Niedźwiedzicy
Najbanalniejszy wiersz
Narodziny
Nie ma nic, moja miła
Niebo i piekło
Niebo i ziemia
Niedola
Nieostrożność
Nietoperze
Noc w Mogielnicy
Notatnik agitatora
Nowa Huta
Oczekiwanie
Ojciec
Opacz
Ostatnia młodość
Ostrzeżenie
Paryż
Październik
Pierścień
Piosenka żołnierska
Pocieszenie
Podsumowanie
Poeta
Pogoda ducha
Polka
Pomiędzy nami

Alchemia roślin

Dzień gorętszy od serca nie sprzyja marzeniu -
Ucieknijmy od słońca i uśnijmy w cieniu,

Będzie skwarne południe wisiało nad nami,
Będą drzewa szumiały w nasz sen gałęziami,

Srebrna miazga obłoków przypomni powiekom,
Podróż taką niebyłą, i taką daleką,

I to wszystko, co nigdy nie staje się we śnie,
Tego dnia śnić się będzie wszystkim jednocześnie.

Przyjdzie człowiek o jednem roślinnem imieniu
I pstrokatą dziewczynę zacałuje w cieniu:

Drzewny duch ich połączy i wiośnie przeznaczy,
Aż każdemu się przyśnią dziwniej lub inaczej.

Pójdą razem ulicą od sieni do sieni,
Do domów, gdzie cieniście będziemy uśpieni,

I powierzą nam swoje skłócone imiona,
Pstrokate i roślinne - te dwa: on i ona.

Od tych imion się zacznie. Bo gdy imię śni się,
Niknie zarys cielesny, a duch trwa w zarysie,

Aż resztę oczu gasi mimowolna władza,
Która nieprzebudzonych ze snu wyprowadza.

śpieszmy się! Czas nam w drogę, a niema już czasu,
Drzwiami można wypłynąć, nie ruszając zasuw,

I w te światy roślinne i światy pstrokate
Popłynąć na kwietniową, na nową krucjatę.

Śpieszmy się! Czas nam w drogę! Świat za światem dąży
I z daleka lśni obłok atłasowej komży.

Ach, to Bóg się przyłączył do naszych koszmarów,
Opuściwszy swych niebios księżycowy parów:

Wspólna leży nam droga i niewiara wspólna,
I buszuje przed nami nicość nieutulna,

I światy niebywałe, zaklęte w imiona,
Pstrokaty i roślinny - te dwa: on i ona.

Karczma wisi na drodze. Popłyńmy do karczmy
I byt jej zielonością kwietniową obarczmy...

Tam w gąsiorach z bursztynu jest patoka złota
Dla ptaków i aniołów strudzonych w przelotach.

Nie zna trudu marzenie wyzwolone z ciała,
Płyńmy, płyńmy dopóki jawa nie nastała.

Jakiś kościół pękaty w słońcu nas dogonił,
Całą kwadrę za nami kopułami dzwonił,

Aż się wreszcie uwikłał w lazurowych gąszczach
I odleciał z brzęczeniem złotego chrabąszcza.

Jeszcze słońce, na oślep, tratując przestrzenie,
Chlusnęło w naszą smugę zawistnym płomieniem,

I stoczyło się w próżnię, gdzie wieczność pochmurna
Włożyła je na palec, jak pierścień Saturna.

Odtąd nic się nie działo niżej, ani wyżej,
Nie było już oddali, nie było pobliży,

Wieczność stała się czasu i kresu mogiłą,
Ale samej wieczności także już nie było,

I nasz lot, odkąd minął kosmiczne ogromy,
Pozbawiony tych mijań - stał się nieruchomy,

I jeszcze tylko drgały raz-po-raz imiona:
Pstrokate i roślinne. Te dwa. On i ona.

Z dwojga imion powstało nowe imię - trzecie -
Nieznane jak świat światem, nienazwane w świecie,

Obudziło nas wszystkich uśpionych w południe,
Ocuciło nam dusze wędrujące złudnie,

I kazało klęczącym pod gwiezdną ulewą,
W dół i w górę wyrastać, jak zielonym drzewom.

Przyjdźcie do mnie i spójrzcie jak szumię wysoko
Moją duszą liściastą i drzewną powłoką,

Przyjdźcie do mnie, do prostej, wesołej topoli,
Której nic już się nie śni i nic już nie boli.

Androny

"Pan Marcin plecie androny!"
"Z czego plecie?"
"Ano - z łyka.
Taki andron upleciony
Jest podobny do koszyka.
Po cichutku się wymyka,
Niespodzianie psa nastraszy,
Wrzuci stary gwóźdź do kaszy,
Wszystkie jabłka zerwie z drzewa,
Z garnków wodę powylewa,
W oknach szyby powybija,
Wysmaruje miodem stryja,
Ciotkę weźmie na barana,
Sad posypie Śniegiem w lecie...
Nie wierzycie?"
"Proszę pana,
Takie pan androny plecie!"

Anioł

Za życia byłem aniołem;
Anioł orze - kto inny zbiera.
Aureolę miałem nad czołem
Z puli premiera.

Mimo anielskiej dobroci
Nieraz świerzbiły mnie kości,
Bo aureola się złoci -
Każdy zazdrości.

A zresztą ludzie dokoła
Okropnie są podejrzliwi,
Gdy który spotka anioła,
Tylko się dziwi.

Koledzy śmiali się ze mnie,
Że skrzydła sobie przypiąłem;
Nikt nie wie, jak nieprzyjemnie
Być dziś aniołem.

Aż wreszcie pewnej jesieni
Duch wątłe opuścił ciało.
Lekarze byli zdziwieni
Tym, co się stało.

A ja? Znalazłem się w ziemi,
By się przekwalifikować.
"Nie będzie - myślałem - źle mi,
Losie mój, prowadź!"

Drogą przenikań i osmoz,
Nie znanych dotąd nauce,
Dostałem się w antykosmos
I już nie wrócę.

Tu wreszcie znajdę odmianę,
Tu będę duchem-golasem,
Kim innym teraz się stanę,
Tak!... A tymczasem...

Powitał mnie siwy jegomość
I rzekł: "Z marksizmu to wziąłem:
'Niebyt określa świadomość.'
Będziesz aniołem!"

Arbuz

Z owocarni arbuz leży
I złośliwie pestki szczerzy;
Tu przygani, tam zaczepi.
"Już byś przestał gadać lepiej,
Zamknij buzię,
Arbuzie!"

Ale arbuz jest uparty,
Dalej sobie stroi żarty
I tak rzecze do moreli:
"Jeszcześmy się nie widzieli,
Pani skąd jest?"
"Jestem Serbka..."
"Chociaż Serbka, ale cierpka!"

Wszystkich drażnią jego drwiny,
A on mówi do cytryny:
"Pani skąd jest?"
"Jestem Włoszka..."
"Chociaż Włoszka, ale gorzka!"

Gwałt się podniósł na wystawie:
"To zuchwalstwo! To bezprawie!
Zamknij buzię,
Arbuzie!"

Lecz on za nic ma owoce,
Szczerzy pestki i chichoce.
Melon dość już miał arbuza,
Krzyknął: "Głupiś! Szukasz guza!
Będziesz miał za swoje sprawki!"
Runął wprost na niego z szafki,
Potem stoczył go za ladę
I tam zbił na marmoladę.

Atrament

Nikt opisać nie potrafi,
Jaki w szkole powstał zamęt,
Gdy na lekcji geografii
Nagle rozlał się atrament.

Porozlewał się po mapie,
Co leżała na katedrze,
Tutaj cieknie, tam znów kapie,
Wnet do różnych miast się wedrze.

W Kocku, Płocku, Radzyminie
Czarne kleksy się rozprysły
I atrament dalej płynie,
I już wlewa się do Wisły.

Pewien strażak dla ochłody
Miał się kąpać w tym momencie,
Zdjął ubranie, wszedł do wody,
Lecz się znalazł w atramencie.

Strażakowi zrzedła mina:
"Cóż to znowu za pomysły!"
I czarniejszy od Murzyna
Wyszedł strażak z nurtów Wisły.

Długo martwił się i smucił:
"W straży tak się nie pokażę..."
Więc do straży nie powrócił,
Tylko został kominiarzem.

Atrament i kreda

Wzdychała kreda: "Wciąż jestem biała,
Nie chcę być biała!..." No i - sczerniała.

Jęczał atrament: "O, losie marny,
Wciąż jestem czarny, kompletnie czarny,

Jak gdyby we mnie kto smołę przelał.
Nie chcę być czarny! Dość już!" I zbielał.

W szkole straszliwy zrobił się zamęt:
Ładna historia! Biały atrament!

Któż go na białym dojrzy papierze?
Nikną litery i kleksy świeże,

Nie zda się na nic wypracowanie,
Gdy z liter nawet ślad nie zostanie.

Zbladł nauczyciel i bladolicy
Przez chwilę z kredą stał przy tablicy,

Lecz nic napisać na niej się nie da:
Czarna tablica i czarna kreda!

Jak tu rozwiązać można zadanie,
Gdy cyfr odróżnić nikt nie jest w stanie.

Rzekł nauczyciel zakłopotany:
"Dziwne to, bardzo dziwne przemiany!

Kreda jest czarna, atrament biały...
Wiemy, kto robi takie kawały!"

Mówiąc to palec przytknął do czoła,
Groźnym spojrzeniem powiódł dokoła

I mnie, choć ja się winnym nie czuję,
Ze sprawowania postawił dwóję.

Babulej i Babulejka

Pod Oszmianą nad Wilejką
Żył Babulej z Babulejką,
Ona była czarodziejką,
On - rzecz prosta - czarodziejem
I jadali mak z olejem
Babulejka z Babulejem.

Babulejka raz powiada:
"Babuleju, tak się składa,
Że mam starą koźlą skórę
Odwieźć dziś na Łysą Górę."

Więc Babulej z Babulejką
Pojechali taradejką.

Nagle koń okulał w drodze,
Aż Babulej zaklął srodze.
"Jeśli kuleć chcesz, to kulej!" -
Rezolutnie rzekł Babulej
I zostawił konia w tyle.

Taradejka jedzie milę,
Jedzie drugą, wtem na trzeciej
Koło wprost do rowu leci,
Aż Babulej parsknął śmiechem:
"Ładna jazda z takim pechem,
Cóż - na miotle jeżdżą wiedźmy,
To my na trzech kołach jedźmy!"

Jadą dalej, wtem na szosie
Pogubili obie osie.
"Mocniej siedź na taradejce" -
Rzekł Babulej Babulejce
I ze śmiechem ściągnął lejce.

Tym sposobem znów przebyli
Siedem mil. Na ósmej mili
Taradejka się rozpadła,
Babulejka tylko zbladła,
A Babulej tak powiada:
"Zawsze jest na wszystko rada -
Bat nam został w tej podróży,
Niech w podróży dalszej służy."

Więc na bacie siedli wierzchem,
Pojechali, a przed zmierzchem
Byli już na Łysej Górze
I na koźlej siedząc skórze
Zajadali mak z olejem
Babulejka z Babulejem.

Bajka o królu

Daleko stąd, daleko,
W stolicy, lecz nie w naszej,
Był król, co pijał mleko
I jadał dużo kaszy.

Martwili się kucharze:
"O, rety! Co się dzieje?
Król kaszę podać każe,
Król nic innego nie je!

Jak tu pracować można
I jak takiemu służ tu?
Król nie chce kaczki z rożna
Ani łososia z rusztu,

Król nie tknie nawet jaja,
Król nie zje nawet knedli,
Które we wszystkich krajach
Królowie zwykle jedli."

A król się śmiał: "Mnie wasze
Nie wzruszą narzekania,
Ja jadam tylko kaszę,
Zabierzcie inne dania!

Niech zbliży się podczaszy,
A choć i on narzeka,
Niech z flaszy mi do kaszy
Naleje szklankę mleka!"

Wzdychała Wielka Rada:
"Jadamy niczym chłopi,
Bo państwem naszym włada
Kaszojad i Mlekopij.

Codziennie nam na tacy
Podają miskę kaszy -
Tak mogą jeść biedacy
Z suteren lub z poddaszy,

Lecz my, Królewska Rada,
Narodu straż najstarsza,
Nam nawet nie wypada,
By kiszki grały marsza!"

A król wciąż rósł i mężniał,
Był coraz zdrowszy z wiekiem,
I mężniał, i potężniał
Jadając kaszę z mlekiem.

Lecz nie był zawadiaką
I nienawidził wojen,
A miał zasadę taką:
Co twoje, to nie moje.

Wróg trzymał się daleko,
Bo wroga król odstraszył.
A ty czy pijesz mleko?
Czy jadasz dużo kaszy?

Ballada o małej księżniczce

Lat temu trzysta na pewno
Byłabyś dumną królewną,
Dumną infantką z Kastylii
O dłoniach bielszych od lilii.

Jaśniałaby twa uroda
W pałacach albo w ogrodach,
I oczy barwy metalu
Siałyby lęk w Escorialu.

O twoją chłodną grandezzę,
O twoje wdzięki kobiece,
Kruszono by stal co ranka
Na mauretańskich krużgankach.

Żebrzący o twoją łaskę
Malowałby cię Velazquez,
I swoim pędzlem, księżniczko,
Uwieczniłby twoje liczko.

Pierwszy poeta Madrytu
Zabawiałby cię do świtu
Niepokojącą historią
O Don Juanie Tenorio.

A ja - twój przyszły małżonek,
W kryzach z barbanckich koronek
Przez wąskie, tajemne drzwiczki
Szedłbym do mojej księżniczki,

I niósłbym ci w podarunku
Prócz serca i pocałunku
Szkatułę rzezaną w kości
Na dowód mojej miłości.

A w tej szkatule pierścienie,
Klejnoty o wielkiej cenie
I dwieście naramienników
Od genueńskich złotników.

Lecz dziś żyjemy w epoce,
Gdy dni są smutne i noce,
I życie coraz to pustsze,
Jak lustro odbite w lustrze.

Nie jestem grandem hiszpańskim,
Tylko poetą bezpańskim,
Który nieśmiało na randkę
Zaprasza swoją infantkę.

Przychodzi moja królewna
W trepkach z prostego drewna,
I po kawiarniach z nią błądzę
Za pożyczone pieniądze.

Tulisz się do mnie łaskawie,
Stajesz przy każdej wystawie,
Gdzie leżą rzeczy niedrogie,
Których ci kupić nie mogę.

I tylko miłość jest tania
Pachnąca smutkiem rozstania,
Więc rzucam ci ją pod nogi,
Choć jestem taki ubogi,

I ślę ci na znak tęsknoty
Fiołki za jeden złoty,
I moje serce uparte
Jednego grosza nie warte.

Ballada o pannie

Kochałem pannę, wiosenną pannę,
Rzekła mi w lesie słowa rozstanne,
Słowa żarliwe, niepowściągliwe,
W ustach ostatnie, w sercu nieżywe.

Odeszła lasem w stronę zachodnią,
Mech pożegnalnie szeleścił pod nią,
Zanim zniknęła w cieniu gałęzi,
Cień ją omotał, las ją uwięził.

Przeżałowałem żałobę rzewną,
Wziąłem trumienne, sześcienne drewno,
Pannę zabiłem, pannę przeżyłem,
Martwą na desce wzdłuż rozłożyłem.

Leży niewierna wiosenna panna,
Ciało jej zmywa rosa poranna,
Leży na desce cała w błękitach,
Do mojej ręki gwoździem przybita.

Banita

Banita twego serca i ciała, i życia,
Trędowaty, przed którym zamyka się drzwi,
Szukam w zamglonym lustrze własnego odbicia,
Rysów twarzy, rumieńców, uśmiechów i krwi.

Co za bladość! Ach, nie patrz! Wszystko się zapadło,
Zostało kilka wąskich i bolesnych bruzd,
Przebóg! Zlituj się! Zabierz straszne to zwierciadło,
Szaleństwo patrzy z oczu i z grymasu ust.

Przypominam: umarłem. To było niedawno.
Kochanymi rękami kopałaś mi grób;
I miałem śmierć jak nędznik, smutną i niesławną,
Jestem cieniem. I leżę jak cień u twych stóp.

Nikomu niepotrzebny w popiołach zagrzebię
Moje wiersze. I koniec. Urwała się nić.
Módl się za mną. To wszystko... Umarłem przez ciebie,
Chociaż właśnie dla ciebie tak pragnąłem żyć.

Baran

Przyszedł baran do barana
I powiada: "Proszę pana,
Nogi bolą mnie od rana,
Pan mnie weźmie na barana."

Baran tylko głową kręci:
"Nosić pana nie mam chęci,
Ale znam pewnego wilka,
Który nosił razy kilka."

Trwoga padła na barany:
"Dobrze pomyśl, mój kochany,
Wiesz, co było swego czasu?
Nie wywołuj wilka z lasu!"

Baran słysząc to zbaraniał,
Baran dłużej się nie wzbraniał,
I - choć rzecz to niesłychana -
Wziął barana na barana.

Baśń o korsarzu Palemonie

Kiedy król Fafuła Czwarty
Zachorował nie na żarty,
Do doktora rzekł: Doktorze,
Nic mi widać nie pomoże,
Przeznaczenie jest nieczułe,
Przyszła kreska na Fafułę.
Muszę umrzeć - wola boża.
Niechaj zbliżą się do łoża
Królewicze i królewny,
Do nich mam interes pewny.

Przed królewskie więc oblicze
Przyszli czterej królewicze
I królewny przyszły cztery,
Tłumiąc w sercach smutek szczery.
Król powiedział: Już dogasam
Z dziećmi zostać chcę sam na sam.
Proszę wszystkich wyjść z pokoju
I zostawić nas w spokoju.

Gdy nie było już nikogo,
Król przemówił z miną srogą:
Drogie dzieci, trudna rada,
Żyć bez końca nie wypada,
Trzeba umrzeć na ostatku.
Dostaniecie po mnie w spadku
Złotych monet dziesięć garnków,
Dwieście wiosek i folwarków,
Wszystkie stada, psiarnie, stajnie,
Pola żyzne nadzwyczajnie,
Lasów obszar niezmierzony,
Wszystko, wszystko - prócz korony.
Bo korona przeznaczona
Jest dla tego, kto pokona
Kapitana Palemona.
Ma on okręt nad okręty,
Nie zwyczajny - lecz zaklęty.
Od stu lat żeglarzy płoszy,
Wszystko niszczy i pustoszy,
Kto go ujrzy choć z daleka,
Tego śmierć niechybna czeka,
Kto się za nim w pogoń puści,
Znajdzie śmierć na dnie czeluści,
Kto go schwyta i pokona,
Temu tron mój i korona!

Ledwie rzekł to król Fafuła,
Zła gorączka go zatruła,
Strasznych drgawek dostał potem
I zmarł z piątku na sobotę.
No, a już w niedzielę rano
Króla godnie pochowano.
Dzieci ojca opłakały,
Płakał z nimi naród cały,
A gdy minął rok z kawałkiem,
Zapomniano o nim całkiem.

II

Płynie okręt przez odmęty,
Nie zwyczajny - lecz zaklęty:
Pokład pusty, burta pusta,
Poprzez burtę fala chlusta,
Wicher pędzi go i nagli,
Chociaż nie ma na nim żagli.

Lecz co dzień koło południa
Pokład nagle się zaludnia:
Dźwięczą głosy, dudnią buty,
Ukazuje się z kajuty
Twarz przepita i czerwona
Kapitana Palemona...
Jego broda rozwichrzona,
Oczy ostre jak sztylety,
Dwa za pasem pistolety,
Jednym słowem - postać dzika
Kapitana - rozbójnika.
Ukazuje się załoga
Rozbójnicza i złowroga:
A więc sternik-kuternoga,
Pięćdziesięciu marynarzy,
Starszych zbójów i korsarzy,
A na końcu kucharz-Chińczyk
I kudłaty pies pekińczyk.

Gdy zaczyna szaleć burza,
Okręt w nurtach się zanurza
I na morskim dnie osiada,
Gdzie niejedna śpi armada.
To kraina niezmierzona
Kapitana Palemona.
Tam z kryształu są pałace,
Tam korsarze kończąc pracę
Odbywają uczty swoje,
Tam planują swe rozboje,
Tam chowają swe zdobycze,
Tam małżonki rozbójnicze
Śpią na skórach rozciągniętych,
Pośród złotych ryb zaklętych.
Ośmiornice straż tam pełnią,
Księżyc złotą swoją pełnią
Koralowy gaj oblewa,
W którym chór rusałek śpiewa.

Płynie okręt przez odmęty,
Nie zwyczajny - lecz zaklęty,
Z dna wypływa na powierzchnię,
A gdy tylko dzień się zmierzchnie,
Okręt wznosi się do góry
Nad obłoki i nad chmury
I zawisa niespodzianie
W lazurowym oceanie.
To kraina niezmierzona
Kapitana Palemona.
Tam gdzie mleczna biegnie droga,
Schodzi sternik-kuternoga,
I kapitan, i załoga.
Z grubej blachy księżycowej
Wykuwają pancerz nowy
I gwiazdami z firmamentu
Przybijają do okrętu.

Tam na szczycie srebrnej góry
Mieszka ptak ognistopióry,
Żeby w jego piór pożodze
Ciepło było spać załodze.
Błyskawice straż tam pełnią,
Księżyc srebrną swoją pełnią
Szmaragdowy mrok oblewa,
W którym ptak ognisty śpiewa.

III

Już w tronowej wielkiej sali
Królewicze się zebrali,
Siadły obok nich królewny
Tłumiąc w sercach smutek rzewny.
W oddaleniu, jak wypada,
Stanął rząd i dumna rada,
Stary kanclerz z twarzą czerstwą,
Poczet książąt i rycerstwo.
Z królewiczów wstał najstarszy,
Piękne czoło groźnie zmarszczy,
Słucha rząd i dumna rada,
A królewicz tak powiada:
My, waleczni królewicze,
Przez odmęty tajemnicze
Wyruszamy jutro w drogę.
Mamy okręt i załogę,
Rusznikarzy mamy dzielnych,
Dziesięć armat szybkostrzelnych,
Nurków zastęp wyćwiczony,
Broń, latawce i balony,
I latarnię czarnoksięską,
Która chronić ma przed klęską.
Siostry z nami się zabiorą,
A więc jedzie nas ośmioro.
Cały świat przewędrujemy,
Aż w kajdanach przywieziemy
Kapitana Palemona.
Sprawa jest postanowiona.
Niech tymczasem dumna rada
Mądrze państwem naszym włada,
Rząd niech pieczę ma nad ludem,
Niechaj kanclerz zbożnym trudem
Dla zwycięzcy tron zachowa,
Król to będzie czy królowa!

Całą noc i dzień bez małą
Pożegnalna uczta trwała.
Rzeką lał się miód stuletni
I bawiono się najświetniej.

A w przystani na kotwicy,
Walcząc z wichrem nawałnicy,
Stał, jak delfin rozpostarty,
Okręt Król Fafuła Czwarty.
Królewicze i królewny
Pożegnali wszystkich krewnych,
Rząd i radę pożegnali
I na okręt się udali.
Świszczą liny okrętowe
Do podróży już gotowe,
Furczą żagle, skrzypią reje,
Wyjąc - wiatr pomyślny wieje.
Płynie okręt przez odmęty
W świat nieznany, niepojęty.
Fale pienią się i ryczą,
Biją serca królewiczom,
A królewnom w tajemnicy
Śnią się morscy rozbójnicy.

IV

Mija tydzień, drugi, trzeci,
Okręt lotem wichru leci,
Niecierpliwi się załoga,
Że nie widać nigdzie wroga.
Królewicze z bezczynności
Na pokładzie grają w kości,
A królewny w swych kajutach
Robią ciepły szal na drutach.
Naraz jedna z nich powiada:
Ja bym była bardzo rada,
Gdyby postać wymarzona
Kapitana Palemona
Ukazała się w kajucie.
A ja dziwne mam przeczucie -
Rzecze druga - że z nas jedna
Z tym korsarzem się pojedna
I zostanie pokochana
Przez strasznego kapitana.
Rzecze trzecia: Jako żona
Kapitana Palemona
Jedna z nas królową będzie.
Czwarta na to: Niech przybędzie,
Niech podejmie walkę z braćmi
I odwagą wszystkich zaćmi.

Ledwie rzekły to królewny,
Runął z nieba wicher gniewny.
Porwał liny, stargał żagle,
Ciemna noc zapadła nagle,
Skotłowały się bałwany
I w ten odmęt skotłowany
Uderzyła nawałnica.
Mrok rozdarła błyskawica
I jej światło zielonkawe
Ukazało dziwną nawę,
Która w mrokach, na obłokach
W dół spuszczała się z wysoka.

Królewicze patrzą z trwogą
I zrozumieć nic nie mogą:
Płynie okręt przez odmęty,
Nie zwyczajny - lecz zaklęty,
Wicher pędzi go i nagli,
Chociaż nie ma na nim żagli,
I z daleka już dolata
Jego srebrnych blach poświata.
Rozhukały się armaty,
Biją w środek tej poświaty,
Przez latarnię czarnoksięską
Jasność sączy się zwycięsko,
Rozpryskują się pociski
Po spienionej fali śliskiej.
Odrzucono pistolety.
Królewicze przez lunety
Patrzą w ciemną dal i sami
Już kierują armatami,

Płynie okręt przez odmęty,
Nie zwyczajny - lecz zaklęty,
Niby stwór niesamowity
W zielonkawą mgłę spowity.
Pokład pusty, burta pusta,
Poprzez burtę fala chlusta,
A on płynie jak na skrzydłach
Prosto z bajki o straszydłach
W ciemność, w burzę i w zawieję
I w ciemności olbrzymieje.
Kto go ujrzy choć z daleka,
Tego śmierć niechybna czeka.

Królewicze więc od razu
Dali rozkaz. W myśl rozkazu,
By móc patrzeć w tamtą stronę,
Każdy włożył szkła zaćmione,
Szkła przedziwnie szlifowane,
Czarem snu zaczarowane.
W królewiczach zapał płonie:
Kapitanie Palemonie,
Nie bądź tchórzem, wyjdź z ukrycia,
Walcz, nie żałuj swego życia!

Ale okręt pustką zieje.
Przez odmęty, przez zawieje
Lekko mknie po fali śliskiej,
Nie trafiają weń pociski,
Maszt nietknięty w górze sterczy,
I jedynie śmiech szyderczy,
Straszliwego kapitana
Dźwięczy w wichrach i bałwanach.

V

Z królewiczów jeden rzecze:
Na nic kule, na nic miecze.
Kapitana Palemona
Oręż zwykły nie pokona.
A to dla nas kwestia tronu!
Wsiądźmy razem do balonu,
Wieje właśnie wiatr północny,
Wiatr ten będzie nam pomocny.
Napadniemy okręt wraży,
Uderzymy na korsarzy
Granatami, latawcami,
Nie poradzą sobie z nami!

Projekt został wnet przyjęty:
Balon wzniósł się nad odmęty,
Wicher pognał go przed siebie
I pogrążył w mrocznym niebie.
Lecą dzielni królewicze
W dale mgliste i zwodnicze.
Zimny wiatr napełnia płuca,
Balon szarpie i podrzuca,
I nad wrogi niesie statek.
Dobywając sił ostatek,
Królewicze w jednej chwili
Na piratów uderzyli.
Przebiegają pokład żwawo,
Patrzą w lewo, patrzą w prawo:
Pokład pusty, burta pusta,
Poprzez burtę fala chlusta.
Z kim tu walczyć? Gdzie załoga?
Na okręcie nie ma wroga!
I okrętu nie ma wcale,
Jeno płynie poprzez fale
Księżycowa mgła zielona,
Której oręż nie pokona.

Królewicze byli wściekli,
Że w tę mgłę się przyoblekli
I że wiatr ich niesie żwawo
Z tą zaklętą, dziwną nawą.
Ale już koło południa
Nawa nagle się zaludnia.
Ukazuje się załoga
Rozbójnicza i złowroga:
A więc sternik-kuternoga,
Pięćdziesięciu marynarzy,
Strasznych zbójów i korsarzy,
A na końcu kucharz-Chińczyk
I kudłaty pies pekińczyk.
Nie ma tylko kapitana.
Cóż za sprawa niezbadana?
Gdzie przebywasz? W jakiej stronie,
Kapitanie Palemonie?

Przybliżyli się korsarze,
Królewiczom patrzą w twarze.
Co za jedni? Skąd się wzięli?
Czy zjawili się z topieli?
Szczerzy zęby kucharz-Chińczyk,
Obwąchuje ich pekińczyk,
Każdy milczy, każdy czeka,
Nawet pies - i ten nie szczeka.

Nagle sternik śmiechem parska,
Parska śmiechem brać korsarska,
Aż za brzuch się trzyma kucharz,
Nawet pies ze śmiechu spuchł aż.
Wreszcie sternik tak powiada:
Jest to zwykła maskarada!
Myśmy rząd i dumna rada.
Król Fafuła w testamencie
Zlecił takie przedsięwzięcie,
By wybadać wasze męstwo.
Osiągneliście zwycięstwo
I pochwały, i zdobycze,
Wielce dzielni królewicze.
Właśnie są królewny cztery,
Które mają zamiar szczery
Ofiarować wam swe trony,
Wybór jest postanowiony.
Cztery statki stoją w porcie -
Z wygodami i w komforcie
Do swych królestw pojedziecie,
By zasłynąć w całym świecie!
Tak już czeka lud stęskniony,
Złote berła i korony.

Gdy to sternik rzekł, korsarze
Odmienili swoje twarze,
Zdjęli wąsy, zdjęli brody
I wrzucili je do wody.

Królewicze są jak we śnie:
Spoglądają jednocześnie
Na sternika, co zamierza
Przeistoczyć się w kanclerza,
Przyglądają się obliczom
Dobrze znanym królewiczom,
Członków rady obejmują,
Z ministrami się całują.
Zaraz kanclerz na okręcie
Wydał na ich cześć przyjęcie
I rzekł żartem w swej przemowie:
Czterech królów piję zdrowie:
Karowego, Kierowego,
Pikowego, Treflowego.
Zmarły król Fafuła Czwarty
Bardzo lubił zagrać w karty.

Uczta była znakomita,
Każdy najadł się do syta,
Rzeką lał się miód stuletni
I bawiono się najświetniej.

VI

A w kajutach swych królewny
Rozważają los niepewny:
Odlecieli królewicze
W dale mroczne i zwodnicze,
Może już nie żyją, może
Powpadali wszyscy w morze?
A tu przyjdą rozbójnicy,
Tacy straszni, tacy dzicy,
I królewny uprowadzą,
I do ciemnych lochów wsadzą.
Jak się bronić przed tą zgrają?
Gdy tak smutnie rozmyślają,
Nagle drzwi się otwierają,
Wchodzi młodzian bardzo zgrabny,
Bardzo młody i powabny,
I królewnom ukłon składa.
Żadna z nich nie odpowiada,
Jednocześnie wszystkie zbladły
I jak stały, tak usiadły.
Wyciągają drżące dłonie:
Nie zabijaj, Palemonie!

Młodzian znowu ukłon składa,
Po czym śmiejąc się powiada
Wprost bez żadnej ceremonii:
Jam jest władcą Palemonii,
Król Palemon, proszę bardzo,
Niechaj panie mną nie gardzą,
Łagodnego jestem serca
I nikogo nie uśmiercam.
A historia o piracie
To jest bajka, czy ją znacie?
Choć to bajka nieprawdziwa -
Sens ukryty w bajce bywa.

Zapłoniły się królewny
Tłumiąc w sercach smutek rzewny:
Wymarzyły w snach pirata,
A tu król jest! Taka strata.
Los niekiedy figle płata.
Król Palemon się przywitał,
Siadł, o zdrowie grzecznie pytał
I rozwodził się nad statkiem,
I rozglądał się ukradkiem.

Trzy królewny były cudne:
Zgrabne, gładkie, białe, schludne,
Czwartej zaś los figla spłatał:
Czwarta była piegowata,
Niepozorna i brzydula.
Uśmiechnęła się do króla.
A ślicznotki trwały dumnie.
Brzyduleńko, zbliż się ku mnie -
Rzecze król Palemon czule. -
Chcę za żonę mieć brzydulę!
A ślicznotki klaszczą w dłonie:
Świetnie, królu Palemonie!
Choć siostrzyczka nie jest ładna,
Ale dobra tak jak żadna.
Niezrównana będzie żona
I królowa wymarzona!

Ucałował król brzydulę,
Pierścień dał, co miał w szkatule -
Bo tak zawsze robią króle.

VII

Połączono dwa okręty:
Ten zwyczajny i zaklęty.

Wszyscy są już na pokładzie,
Stoi rząd przy dumnej radzie,
Królewicze i królewny,
Król Palemon, poczet krewnych,
Nawet stary kucharz-Chińczyk
I kudłaty pies pekińczyk.

Gdy skończyła się parada,
Wyszedł kanclerz i powiada:
Król Fafuła w testamencie
Zlecił taki przedsięwzięcie,
Że korona przeznaczona
Jest dla tego, kto pokona
Kapitana Palemona.
Pokonała go królewna,
A więc rzecz jest całkiem pewna,
Że jej miejsce jest na tronie
Przy małżonku Palemonie.

Zaraz kanclerz na okręcie
Wydał na ich cześć przyjęcie
I rzekł żartem w swej przemowie:
Czterech dam wypijmy zdrowie:
Bo to jasne jest, że mamy
Na pokładzie cztery damy:
Jest Kierowa, jest Karowa,
I Pikowa, i Treflowa.
Zmarły król Fafuła Czwarty
Bardzo lubił zagrać w karty!

Uczta była znakomita:
Każdy najadł się do syta,
Rzeką lał się miód stuletni
I bawiono się najświetniej.

Choć to bajka nieprawdziwa -
Sens ukryty w bajce bywa.

Baśń o rudobrodym koźle

Za siedmioma rubinami,
Za siedmioma turkusami,
Za siedmioma uśpionymi
Zielonymi jeziorami
Mieszka Kozioł Rudobrody,
Który pił ze srebrnej wody.

Kozioł szklane ma kopyta,
Kto go ujrzy, ten go pyta:
Z jakich pastwisk, z jakiej trzody
Jesteś, Koźle Rudobrody?

Kozioł tylko nogą wierzga:
Stoi w polu siwa wierzba
Pod tą wierzbą - moje państwo,
Chodź, to wezmę cię w poddaństwo!

Stoi w polu wierzba siwa,
Tam się bajka ta rozgrywa.

Za siedmioma jeziorami
Kozioł dzwoni kopytami.
Kiedy pierwszy raz zadzwoni,
Biegnie siedem białych koni.
Gdy zadzwoni po raz drugi,
Przepływają srebrne strugi,
Gdy zadzwoni po raz trzeci,
Paw o siedmiu piórach leci,
Siedem srebrnych strug wypija,
Potem siedem nocy mija
I z każdego pióra pawia
Młody jeździec się pojawia.

Gdy dosiądą jeźdźcy koni,
Kozioł po raz czwarty dzwoni,
Wtedy paw na wierzbie siada,
Taką bajkę opowiada:

Pędzi Kozioł Rudobrody,
Za nim jeźdźcy mkną w zawody,
Pędzą jeźdźcy w siedem koni,
Żaden Kozła nie dogoni.
Już minęli bramę z tęczy,
Siedem jarów i przełęczy,
Cztery stawy i dwa mosty -
Jeden krzywy, drugi prosty -
I znów dalej popędzili,
Aż ujrzeli w pewnej chwili
Niebotyczną złotą wieżę
Malowaną na papierze,
A na wieży wśród mozaiki
Lśniły takie słowa bajki:

Oto Kozioł Rudobrody
Dudniąc wbiegł na złote schody,
Na spienionych koniach rześcy
W cwał ruszyli za nim jeźdźcy,
Aż im w pędzie tym wichura
Pozrywała pawie pióra.

Sadził w górę Kozioł chyży,
Mknęli jeźdźcy coraz wyżej,
Coraz wyżej na szczyt wieży,
Gdzie się mur ząbczasty jeży.

A na szczycie tym w koronie
Sam Szczur-Praszczur spał na tronie.
Stary był, miał lat ze dwieście,
Lecz go tętent zbudził wreszcie.
Szczur na tronie dumnie siedział,
Taką bajkę opowiedział:

Stoi w polu wierzba siwa,
Tam się bajka ta rozgrywa.
I tam kończy się, gdyż wątek
Miał pod wierzbą swój początek.

Wrócił Kozioł Rudobrody
Jak niepyszny do swej trzody,
Tylko jeźdźcy jeszcze stali,
Jeszcze stali i czekali,
I czekały konie rącze,
Kiedy wreszcie wiersz ten skończę.

A ja go skończyłem w piątek
Właśnie tam, gdzie bajki wątek
Miał pod wierzbą swój początek
I gdzie nieraz się rozgrywa
Ta historia żartobliwa.

Baśń o stalowym jeżu

Na ulicy Czterech Wiatrów
Niedaleko Bonifratrów
Do zachodnich ścian przytyka
Sklep Magika Mechanika.
Sklep ten zawsze jest zamknięty,
Lecz przez okno wystawowe
Widać różne dziwne sprzęty,
Różne części metalowe,
Tajemnicze instrumenty,
Automaty, lalki, skrzynki,
Nakręcane katarynki,
Śpiewające psy i świnki.

Z głębi sklepu znad stolika
Patrzą oczy Mechanika.
Widać jego twarz niemłodą,
Okoloną rudą brodą,
Duże uszy, nos spiczasty
I krzaczaste brwi jak chwasty

Całe noce Magik siedzi
Pośród zwojów drutu z miedzi,
Warzy zioła, praży kwasy
I uciera kuperwasy.
Kto zobaczy Mechanika,
Tego zaraz lęk przenika,
Ten ucieka od wystawy,
Choćby nawet był ciekawy.

Dnia pewnego w październiku
Napłynęło chmur bez liku,
Runął wicher porywiście,
Poleciały żółte liście,
Zaciemniły się błękity,
Zgęstniał mrok niesamowity.
Snadź żałosny śpiew jesieni
Albo napływ nocnych cieni,
Albo gwiazd zupełny zanik
Sprawił właśnie, że Mechanik
Usnął nagle przy stoliku
Dnia pewnego, w październiku.

Spał jak kamień. A tymczasem
Drzwi rozwarły się z hałasem
I ze sklepu na ulicę
W noc, w jesienną nawałnicę
Wybiegł z chrzęstem jeż stalowy
Miał przyłbicę zamiast głowy,
Od przyłbicy aż po pięty
W stal hartowną był zaklęty.
Miał też pancerz - z każdej strony
Mnóstwem igieł najeżony,
Nadto miecz ze stali twardej,
Tarczę tudzież halabardę.

Jeż przez chwilę nasłuchiwał,
Coś wspominał, coś przeżywał.
Spojrzał w noc październikową
I zacisnął pięść stalową.
W krąg ulica była pusta.
Mrok narastał, wiatr nie ustał,
Deszcz jesienny w szyby chlustał.

Co się stało, to się stało,
Widać tak się stać musiało,
Jeż więc naprzód ruszył śmiało,
Pędził w dal opustoszałą,
Pod murami się przemykał
I w zaułkach ciemnych znikał.
A gdy biła jedenasta,
Jeż opuścił mury miasta.

Minął sady i ogrody,
Przebiegł szybko gaik młody,
Aż wydarłszy się zawiei
Jeż stalowy dopadł kniei.
Tu odetchnął. Leśne zmory
W dziuplach jadły muchomory,
W opuszczonym jarze strzygi
Odprawiały na wyścigi
Swoje pląsy i podrygi,
Wiedźmy spały w gniazdach wronich,
Sowy piały, a koło nich,
Wyskoczywszy na wierzchołek,
Na piszczałce grał Dusiołek.

Jeż przez chwilę odpoczywał,
Coś wspominał, coś przeżywał,
Lecz niebawem ruszył dalej,
Budząc wiedźmy chrzęstem stali.

Brzask od wschodu jaśniał złudnie,
A Jeż zdążał na południe,
Stanął właśnie na polanie,
Gdy znienacka, niespodzianie
Ujrzał tam, gdzie rzednie knieja,
Czarodzieja Babuleja.

Miał Babulej łeb jak skała,
Z nozdrzy para mu buchała,
Wylatywał ogień z gęby,
Miał ramiona jak dwa dęby,
Każdą nogę miał jak wieża.
Gdy się ocknął, spostrzegł Jeża.

Był Babulej tak potężny,
Że Jeż mężny i orężny
Zbladł - o ile jeże bledną,
Ale to jest wszystko jedno.
Rzekł Babulej: "Hej, rycerzu,
Hej, stalowy dzielny Jeżu,
Jaka moc i jaka władza
Do tej kniei cię sprowadza?
Czy przybywasz do mnie w gości,
Czy chcesz zabrać moje włości,
Czy też cel masz niedościgły,
Aby we mnie wbić swe igły?"

Jeż zawołał: "Dobrodzieju,
Czarodzieju Babuleju,
Od przyłbicy aż po pięty
Jam stalowy Jeż - zaklęty
Przez Magika Mechanika -
I wprost żałość mnie przenika,
Kiedy patrzę na mą zbroję,
Na stalowe igły moje.
Twoja mądrość jest bez miary,
Powiedz, jak mam zrzucić czary?
Dokąd iść mam? Wskaż mi drogę,
Bo tak dłużej żyć nie mogę."

Zastanowił się Babulej
I do Jeża rzekł już czulej:
"Z tej krynicy wody ulej.
Kiedy nią przemyjesz oczy,
Wnet przed tobą się roztoczy
Gładka droga. Idź nią żwawo,
Byle w prawo, zawsze w prawo!
Gdy dotrzymasz tego święcie,
Spadnie z ciebie złe zaklęcie."
Jeż uściskał Babuleja.
"W tobie cała ma nadzieja"-
Rzekł z wdzięcznością. Bez przeszkody
Nalał w dłoń cudownej wody,
Wodą plusnął sobie w oczy,
Aż tu nagle się roztoczy
Droga gładka, lecz zawiła:
Cała we mgle się gubiła,
Porośnięta przy tym była
Migotliwą srebrną trawą.
Jeż tą drogą ruszył w prawo.

Szedł bez przerwy aż do zmroku,
Nie zwalniając nawet kroku,
Ani nie jadł, ani nie pił,
Tylko chłodem się pokrzepił.
Dziwne dziwy widział z lewa:
Migdałowe kwitły drzewa,
Kolorowych słońc ulewa
Oblewała piękne place,
Na nich domy i pałace,
A w pałacach rajskie ptaki,
A w ogrodach złote maki,
A wokoło mleczne rzeki
Zdążające w świat daleki.

Jeża złudy nie skusiły.
Wytężając wszystkie siły,
Ciągle w prawo szedł po drodze,
Pamiętając o przestrodze.
I po stronie właśnie prawej
Ujrzał Jeż rtęciowe stawy.
Falowała rtęć srebrzyście
I srebrzyła się faliście,
I jaśniała uroczyście,
Blask rzucając na wybrzeża,
Na dal mroczną i na Jeża.

Jeż przed siebie śmiało dążył,
W żywym srebrze się pogrążył
I przez rtęci śliskie fale
Płynął silnie i wytrwale.
Stoczył przy tym bój zajadły,
Bowiem zewsząd go opadły
Wygłodniałe, złe trytony,
Ale on, niezwyciężony,
Mieczem rąbał i wywijał,
Aż je wszystkie pozabijał.
Gdy Jeż stawy wreszcie przebrnął,
Połyskiwał zbroją srebrną.

Kroczył naprzód niestrudzony,
Rtęcią złudnie posrebrzony,
Miecz wyostrzył, jak należy,
A gdy mrok się rozlał szerzej,
Zszedł w Dolinę Nietoperzy.
Czuł, że bój nie będzie błahy:
Nietoperze z kutej blachy,
Z metalicznym skrzydeł chrzęstem,
Uderzyły rojem gęstym,
Ćmy blaszane o północy
Przyleciały do pomocy,
A ze szczelin pełzły strachy,
Nocne strachy z kutej blachy.

Jeż odważnie się najeżył,
Halabardą się zamierzył,
Wpadł w sam środek nietoperzy
I na oślep ciął z rozmachem
Napastliwą groźną blachę.
Ciem padały całe stosy,
A on wciąż zadawał ciosy,
Nietoperzy chmary tępił,
Tarczę pogiął, miecz przytępił,
Deptał blachę pokonaną,
A gdy bój się skończył rano,
Stwierdził Jeż swój tryumf świeży,
Więc z Doliny Nietoperzy,
W której posiał śmierć i trwogę,
Wyszedł znów na gładką drogę.

Mgła, jak zwykle, drogi strzegła,
Droga prawą stroną biegła.
A gdy świt był niedaleko,
Stanął Jeż nad wielką rzeką.
Nurt burzliwy i spieniony
Tworzył wiry z prawej strony.
Jeż to zoczył, lecz nie zboczył,
Tylko w środek wirów skoczył.
Płynął śmiało jak na połów,
A gdy przemógł moc żywiołów,

Ujrzał Wyspę Trzech Bawołów.
Był na wyspie las potężny,
Nie drewniany, lecz mosiężny,
Z lasu, sadząc przez wądoły,
Wyskoczyły trzy bawoły
I ruszyły wprost na Jeża,
Który dotknął już wybrzeża.
Ziemia drżała, tratowana
Przez bawoły. Gęsta piana
Wystąpiła im na pyski,
W ślepiach drgały krwawe błyski,
A kopyta ich potężne,
Nie zwyczajne, lecz mosiężne,
I mosiężne wielkie rogi
W sposób groźny i złowrogi
Skierowały się na Jeża:
Tylko bawół tak uderza.
Jeż, do walki już gotowy,
Wyjął z pochwy miecz stalowy,
W bok uskoczył i zawzięcie
Rąbnął mieczem. Straszne cięcie
Zmiotło sześć bawolich rogów,
Które spadły wśród rozłogów.
Ich mosiężny dźwięk rozbrzmiewał,
O mosiężne tłukł się drzewa
I przez echo powtórzony,
Brzmiał i grzmiał na wszystkie strony.

A bawoły chyląc głowy
Legły rzędem. Jeż stalowy
Stał podparty halabardą
I przyglądał się z pogardą
Pokonanym swoim wrogom
I mosiężnym wielkim rogom,
Po czym w prawo ruszył drogą.

Dziwne dziwy widział z lewa:
Z białych skał sfrunęła mewa
Trzepotliwa, śnieżnobiała,
W dziobie złoty klucz trzymała,
Kluczem skały otwierała,
Otwierała złote bramy,
Skarbce, zamki i sezamy.

On szedł w prawo, ciągłe w prawo,
Gardził złotem, gardził strawą,
Szedł bez przerwy, aż do zmroku,
Nie zwalniając nawet kroku.
Ani nie jadł, ani nie pił,
Tylko chłodem się pokrzepił.

Kiedy tak przez piachy kroczył,
Z pochwy naraz miecz wyskoczył
I pofrunął w dal z łoskotem,
Tarcza za nim w ślad, a potem
Halabarda, mknąc przed siebie,
Znikła szybko w nocnym niebie.

Jeż oniemiał, Jeż się zdumiał,
Ale zanim coś zrozumiał,
Jakaś siła niebywała
Nagle z ziemi go porwała
I poniosła jak źdźbło słomy
W świat daleki, niewiadomy.

Jeż w niezwykłym swoim locie
Widział gwiazd jarzących krocie,
A pod sobą czarną chmurę,
A przed sobą wielką górę
Niebotyczną i wyniosłą -
Do niej właśnie Jeża niosło.

Jeż wytężył wyobraźnię,
Wzrok wytężył i wyraźnie
Widział teraz i miarkował,
Że to Góra Magnesowa
Z dali ciemnej się wyłania,
Że jej siła przyciągania,
Nieodparta i straszliwa,
Stal unosi i porywa.

Leciał Jeż jak srebrna kula,
Brzęczał tak jak pszczoła z ula,
Góra przed nim w oczach rosła
Niebotyczna i wyniosła,
Wreszcie gniewny i ponury
Przylgnął Jeż do zbocza góry.

Stał bezbronny, pełen trwogi,
Magnes więził jego nogi
I krępował wszystkie ruchy,
Tak jak muchę lep na muchy.

Chcąc się wydrzeć z tej niewoli,
Jął poruszać się powoli,
Jął powoli piąć się w górę,
Nie zważając na wichurę.
Szedł pięć godzin, aż o świcie
Wreszcie znalazł się na szczycie.

Był tam pałac z gwiazd wysnuty
I był człowiek w złocie kuty
I obuty w złote buty.
A dokoła w barwnej śniedzi
Stali ludzie z brązu, miedzi
I z mosiądzu, i z ołowiu -
Stali wszyscy w pogotowiu.
Władca Góry Magnesowej

Do zdobyczy swojej nowej
Krzyknął: "Jam jest w złocie kuty
I obuty w złote buty,
Bezprzykładna dzielność twoja
Ani pancerz, ani zbroja
Nie uchronią cię przede mną.
Ja mam taką moc tajemną,
Że się tylko stalą żywię
I na górze tej szczęśliwie
Miedzią, brązem i mosiądzem
Jak posłusznym ludem rządzę.
Broń się, Jeżu! Mam ochotę
Stal twą przebić ostrzem złotym!"

Jeż zawołał: "Niech się stanie!
Chodź, przyjmuję twe wyzwanie.
Nie mam miecza ani tarczy,
Ale igieł mi wystarczy!"
Po tych słowach pięść zacisnął,
Złoty rycerz tarczą błysnął,
Błysnął złotym swym pancerzem,
A gdy stanął tuż przed Jeżem,
Porwał szybko w dłoń waleczną
Złotą klingę obosieczną.

Zawrzał bój. I brzęk metali,
Naprzód złota, potem stali,
Dookoła się rozlegał
I wraz z echem w dal wybiegał.
Nagle dopadł Jeż rycerza
I straszliwa igła Jeża
W pancerz wbiła się ze zgrzytem.
Rycerz zachwiał się, a przy tym
Krwi czerwonej kropla spadła,
Krew trysnęła na wiązadła,
Na napierśnik, na przyłbicę,
Na stalowe rękawice.

Właśnie krwi tej kropla świeża
Złe zaklęcie zdjęła z Jeża.
Pękła stal, przyłbica spadła
I dziewczyny twarz pobladła
Wyłoniła się ze stali,
A tu stal pękała dalej,
Opadała jak łupina -
Wyszła z niej na świat dziewczyna
Jawiąc wdzięki swe dziewczęce
I dziewczęce białe ręce,
I kibici kształt powabny,
Obleczony w strój jedwabny.
Rycerz patrzał ze zdumieniem,
Podszedł, objął ją ramieniem
I na jego pierś złocistą
Łza jej spadła kroplą czystą.

I - o Boże! - łza ta świeża
Zdjęła czary złe z rycerza,
Złoto spadło zeń. Okowy
Władcy Góry Magnesowej
Nie zdołały już się ostać
I młodzieńca piękna postać
Przed dziewczyną kornie stała,
A dziewczyna promieniała,
Biale ręce wyciągała.

Świat spowiła mgła róźowa,
W mgle tej Góra Magnesowa
Rozpłynęła się, przepadła,
Tak jak nikną złe widziadła
I dokoła zaszła zmiana
Niewidziana, niespodziana:
Migdałowe kwitły drzewa,
Kolorowych słońc ulewa
Oblewała piękne place,
Na nich domy i pałace,
A w pałacach rajskie ptaki,
A w ogrodach złote maki,
A dokoła mleczne rzeki
Zdążające w świat daleki.

Cały bezmiar grał i śpiewał.
Z białych skał sfrunęła mewa,
Trzepotliwa, śnieżnobiała,
W dziobie złoty klucz trzymała,
Kluczem skały otwierała,
Otwierała złote bramy,
Skarbce, zamki i sezamy.

A młodzieniec rzekł najczulej:
"Zaczarował mnie Babulej,
Zakuł w złoto swym zaklęciem,
A ja jestem sławnym księciem,
Dzielnym księciem Złotowojem,
Właśnie jesteś w państwie moim."

"A ja - rzekła mu dziewczyna -
Jestem panna Klementyna,
Pasierbica Mechanika -
Śledziennika i magika.
Ach, to złośnik jest nieczuły,
Jego słowa mnie zakuły
W stal okrutną, w postać Jeża,
Który nie wie, dokąd zmierza."
"Porzuć troskę nadaremną -
Rzekł Złotowój. - Zostań ze mną.
Mowie serca chciej uwierzyć,
Pragnę z tobą życie przeżyć,
Będziesz dobrą moją żoną,
Szanowaną i wielbioną,
Mieszkać będziesz w tych ogrodach,
Wchodzić będziesz po tych schodach,
Siedzieć będziesz na tym tronie,
Jak przystało mojej żonie!"

Klementyna się zgodziła,
Była dobra, była miła,
Z mężem dużo lat przeżyła
W wielkim szczęściu i bez waśni -
I to właśnie koniec baśni.

Na ulicy Czterech Wiatrów
Niedaleko Bonifratrów
Do zachodnich ścian przytyka
Sklep Magika Mechanika.
Sklep, zamknięty na trzy spusty,
Jest od dawien dawna pusty,
Lecz przez szybę wystawową,
Gdy do szyby przylgnąć głową,
Widać wielką pajęczynę.
Pająk wątłą swą tkaninę
Utkał z nudów i z nawyku
Dnia pewnego, w październiku.

Bezpotomność

Jestem sam założycielem mego rodu
I na mnie ten ród wygaśnie;
Nie dbałem o męskiego potomka za młodu,
A może syn mi przydałby się właśnie?

Kto bowiem przejmie glorię mojego nazwiska?
Kto puści honoraria za pisma zebrane?
Gdy tak o tym pomyślę, serce mi się ściska,
Że bez potomka zostanę.

Ale zaraz myśl inna starość mi umila,
Że mieć syna nie zawsze jednak się opłaci,
Bo a nuż bym przypadkiem spłodził imbecyla,
Grafomana lub syjamskich braci?

I zresztą skąd mam pewność, na co syn by wyrósł?
Nie modliłby się przecież i nie śpiewał kolęd,
Lecz mógłby zeń być pijak, podrywacz i szmirus
Albo zwykły chuligan typu "Made in Poland".

Mówię tak, bo znam życie. Jabłko od jabłoni
Pada dzisiaj daleko, więc już się nie łudzę.
Sam potrafię roztrwonić to, co syn by strwonił.
Wolę mieć raczej wnuczki. Oczywiście - cudze.

Bęben

Z czterdziestu męczenników jestem czterdziesty pierwszy,
Nożem na bębnie żłobię litery moich wierszy.

Kto będzie szedł do boju i zagra na tym bębnie,
Temu zawarczy bęben przedziwnie i odrębnie.

Ożywi się zamarłe pod czarną rdzą żelastwo,
Roty czarnego ludu staną się jego pastwą.

Na białą dłoń naciągam czerwoną rękawicę,
Pięścią uderzam w bęben, wychodzę na ulicę,

Dudnią po bruku buty - trzeba o bruk się otrzeć -
Idziemy ja, mój bęben i moja pięść samotrzeć.

Za nami trwoga ludzka, przed nami ciemna pustać,
Trzeba ją ogniem chłostać, krwią na nią trzeba chlustać;

Krew z ogniem pomieszana strzeli płomiennym słupem
I niech się spali ziemia, ziemia pachnąca trupem.

A gdy się już spopieli struchlała ćma człowiecza,
Dymiący popiół zdmuchnę jak puch polnego mlecza,

I świat mi zawiruje przedziwnie i odrębnie,
I siedząc na księżycu będę mu grał na bębnie.

Białoksięstwo

Niesmucąca się bieda
Śpiewa często, a gęsto,
śnieg, sól i kreda -
Wesołe białoksięstwo.

Solą dolę posolę,
Żeby była czerstwiejsza,
Ja także wolę,
Gdy niedola się zmniejsza.

Kredą koło zatoczę
Nieodzowne, warowne,
Niech będą oczy
Na zawsze niewymowne.

A po śniegu z rozbiegu
Do dziewczyny się wgarnę,
Do jej noclegu
Przywrę sny moje parne.

Kto się ciału zaprzeda,
Śpiewa często, a gęsto -
Śnieg, sól i kreda -
Wesołe białoksięstwo!

Biały wiersz

Pewno już będę nieśmiertelny,
Jeśli przez ciebie nie umarłem;
Oto jest prawda mego życia,
Którą mi pisał wiatr na czole.

Tak było dawniej: białe dłonie
Kładłaś na białych mych powiekach,
Dzieje te bliskie, choć dalekie,
Dzisiaj wspominam białym wierszem.

Lecz z rymem, tak jak niegdyś z tobą,
Tylko na krótko się rozstaję:
Powraca ptak do swego gniazda,
A noc do snu, a sen do powiek.

Niechaj twe serce odpoczywa
W moim spokoju, w mojej ciszy;
Byłaś niewierna mnie i sobie,
Gdy przybywałaś na nizinach.

Teraz powracasz dniem i nocą
Z drogi dalekiej chociaż z bliska,
Do ust przyciskam twoje smutki,
Twoje pomyłki, twoje winy...

Dopiero teraz, ukochana,
Możemy spojrzeć sobie w oczy
Jak w dwa zwierciadła przeciwległe
Zamykające nieskończoność.

Błękit i kamień

Cóż się dziwić błękitowi, cóż się dziwić kamieniowi,
Myśmy wszyscy sobie bliscy, myśmy wszyscy jednakowi.

Nasze oczy wypłakane nie zagoją się miłością,
Kamień leży na nizinach, błękit szumi wysokościom,

Wzrok ku górze błękitnieje, kamień w dole kamienieje -
Oto ciemne nasze pieśni, oto wierne nasze dzieje.

Ciepłą dłonią wyrzucony kamień stygnie na błękicie,
Oczy ścielą się po ziemi, rosą ścielą się o świcie,

A ja chodzę pode drzwiami, pode drzwiami zamkniętemi,
I dobijam się do nieba, i dobijam się do ziemi,

I oddaję, wykrzykując ciemnie pieśni bezimienne,
Błękitowi, co błękitne, kamieniowi, co kamienne.

Błogosławieństwo

Błogosławię godzinę i dzień, i minutę,
W których mnie nawiedziłaś mocą czarnoksięską;
Błogosławię uroki i słodycz nieziemską,
Do której jak łańcuchem serce mam przykute.

Błogosławię niedobre twe łzy i cykutę
Spojrzeń, które mi życie wypełniają klęską,
Błogosławię twą przemoc wątłą, lecz zwycięską,
I słowa najstraszliwszą trucizną zatrute.

Błogosławię cię zawsze, bom szaleniec boży,
Co nie zna poza tobą ludzi ani świata;
Co zabije dla ciebie i matkę, i brata,

I jeszcze w uwielbieniu u nóg twoich złoży
Nóż, co wbić masz w to serce nieszczęsne w obłędzie...
A ono cię i wtedy błogosławić będzie.

Bratowa

Żona mego brata nie bardzo szczęśliwa,
Chodzi po ogrodzie, tulipany zrywa,

Pyta się obłoków żeglujących w poprzek,
Kiedy wreszcie na nich smutne czoło oprze.

Furtka nie domknięta, klucz zgubiony w stawie,
A za furtką ścieżka niewidoczna prawie...

Do mojego domu nie ma kroków trzystu,
Można przyjść nie pisząc pachnącego listu;

Mieszkam niewesoło w akacjowym chłodzie,
Milczą okiennice zamykane co dzień,

I w ramionach moich miękko odpoczywa
Żona mego brata nie bardzo szczęśliwa.

Brudas

Józio oświadczył: "Woda mi zbrzydła,
Dość już mam szczotki, wstręt mam do mydła!"
I odtąd przybrał wygląd straszydła.

Płakała matka i ojciec gryzł się:
"Ten Józio wszystkie soki z nas wyssie,
Od dwóch tygodni już się nie myje,
Czarne ma ręce, nogi i szyję,
Twarz ma od ucha brudną do ucha,
Czy kto takiego widział smolucha?
Poradzcie ludzie, pomóżcie, ludzie,
Przecież nie można żyć w takim brudzie!"

Józiona prośby wszelkie był głuchy,
Lepił się z brudu jak lep na muchy,
Czego się dotknął, tam była plama,
Wołał: "Niech mama myje się sama,
Tato niech kąpie się nieustannie,
Stryjek i wujek niech siedzą w wannie,
Niech się szorują, a ja tymczasem
Będę brudasem! Chcę być brudasem!"

Przezwał go stryjek "Józio - niemyjek",
Wujek doń mówił "niemyty ryjek",
Błagała ciotka: "Józiu mój złoty,
Myj się!" Lecz Józio nie miał ochoty.
Wyniósł się w końcu z domu na Czystem
I zawiadomił rodziców listem,
Że myć się nie ma zamiaru, trudno!
I poszedł mieszkać - dokąd? - na Bródno.

Cap na grapie

Wlazł kotek
Na płotek,
Ujrzał capa na grapie.
- Zmykaj, capie,
Bo cię podrapię!
A cap nic - tylko sapie.

Na grapie zebrali się gapie,
Wszyscy patrzą na capa,
A kota aż świerzbi łapa.
- Zmykaj, capie,
Bo cię podrapię!
A cap nic - tylko sapie.

Patrzą na kota gapie.
- Daj mu, capie, po czapie!
A cap nic - tylko sapie.
I nie dziwota,
Bo cap nie złapie
Kota,
A kot podrapie
Capa,
Jako że cap jest gapa.

Kot mu wciąż grozi i grozi:
- Zmykaj, capie,
Bo cię podrapię!
Więc wziąwszy na rozum kozi,
Do domu umknął cap.
Teraz go, kocie, łap!

Chory muł

Pewien muł
Niedobrze się czuł,
Więc poszedł do lekarza i rzekł:
- Niech pan doktor mi da jakiś lek.
Zapytał muła lekarz:
- A na co ty, mule, narzekasz?
Co ci dolega, mule?
Rzekł muł: - Mam łamania i bóle.
- A co boli cię? - lekarz znów pyta.
- Oj, bolą mnie, bolą kopyta,
A jeśli mam przy tym być szczery,
To nie jedno, nie dwa, ale cztery,
Wszystkie cztery, do samej kości,
Nawet ruszyć żadnym nie mogę...
I na dowód swojej słabości
Kopnął lekarza w nogę.

Stąd prawda wynika doniosła,
Że muł jednak ma w sobie coś z osła.

Chrzan

Aż się wszystkim kraje serce.
"Panie chrzanie,
Niech pan przestanie!"

Chudy seler płacze także,
Mówiąc czule: "Panie szwagrze,
Panie chrzanie,
Niech pan przestanie!"

Rozpłakała się włoszczyzna:
"Jak to można? Pan mężczyzna,
Panie chrzanie,
Niech pan przestanie!"

Pochlipuje bochen chleba:
"No, już dosyć! No, nie trzeba!
Panie chrzanie,
Niech pan przestanie!"

Ścierka łka nad salaterką:
"Niechże pan nie będzie ścierką,
Panie chrzanie,
Niech pan przestanie!"

Wszystkich żal ogarnął wielki,
Płaczą rondle i rondelki:
"Panie chrzanie,
Niech pan przestanie!"

A chrzan na to: "Wolne żarty,
Płaczę tak, bo jestem tarty,
Lecz mi nie żal tego stanu,
A łzy wasze są do chrzanu!"

Cień dwoisty

Cień dwoisty - dusza i ciało
Patrzy w zwierciadło:
Co być mogło, być nie umiało,
Poszło, przepadło.

W dnach głębokich czynią się gusła:
Umarli wskrzesną!
Duszo biedna, czemuś tak uschła
Śmiercią cielesną?

Ach, to tylko życie dalekie
W mrokach przepadło.
Idą czasy, gasną powieki,
Milczy zwierciadło.

Twarz spogląda z głębin odbicia
Ciemna i niema -
Jak powrócić do tego życia,
Którego nie ma?

Do matek (które swym dzieciom czytają moje wiersze)

Powiedział ktoś, żem zmyślny strateg,
Bo gdy dla dzieci piszę wiersze,
Właściwie piszę je dla matek.
Te złośliwości nie są pierwsze;
Niech szydzi ten, kto lubi szydzić,
A zresztą... czego mam się wstydzić?

Wyznaję, nieraz żal mi szczerze
Mateczki, mamy czy mamusi,
Która do rąk mą książkę bierze
I swemu dziecku czytać musi.
Żal mi, że drogi czas jej kradnę
I że się męczą oczka ładne...

Wyznaję, myślę nieraz czule,
Jak wyglądają te mateczki,
Mamusie, mamy i matule,
Kiedy czytają me książeczki?
I o czym każda skrycie marzy?
I czy ma miły wyraz twarzy?

Czy spośród mam śpieszących z biura
Lub z pracy, już zmęczonych trochę,
Uśmiechnie się niekiedy która,
Gdy wspomni moje wiersze płoche?
Czy się uśmiechnie i, być może,
Pomyśli czasem o autorze?

Wiadomo przecież od stuleci,
Że taki rzeczy jest porządek:
Do matek trafia się przez dzieci
Tak jak do mężczyzn - przez żołądek.
Czy to uwłaszcza matkom miłym?
No cóż, przyznaję się. Zgrzeszyłem.

Lubię twarzyczki wasze młode
I często sobie wyobrażam
Wasz wdzięk i powab, i urodę,
I mimo woli się rozmarzam.
A gdy marzenie mnie kołysze,
Wtedy dla dzieci wiersze piszę.

Do podlotka

Masz dopiero szesnaście lat,
A ja przeszło trzy razy więcej,
Co powiedziałby na to świat,
Gdybym teraz twą miłość skradł
I twe głupie serce dziewczęce?

Ale wie o tym każde z nas,
Że różnica wieku się zmniejsza,
Że gdy jakiś upłynie czas,
Ja dla ciebie będę w sam raz
I ty zrobisz się stateczniejsza.

Mam na włosach siwizny śnieg,
Spiesz się, prędzej swe włosy ośnież,
Goń mój, goń mój podeszły wiek,
A ja pilnie będę cię strzegł,
Będę czekał, kiedy wyrośniesz.

Doba

Dwadzieścia cztery smutki,
To zwykła nasza doba,
I dzień jest nie za krótki,
I noc się nam podoba.

Deszcz pada nieustanny,
I nudny, i nużący,
Za oknem chodzą panny,
Smucące się niechcący.

Za oknem wieczór spływa
Po dachach i po rynnach,
I ciemność odpoczywa
Bezpieczna i bezczynna.

Usiądę sam za stołem,
Zamyślę się wieczyście
O życiu niewesołym,
Przez które ze mną szliście.

O naszym domu niskim
I o wysokim niebie,
O wszystkich i o wszystkim,
I za was, i za siebie.

Dwadzieścia cztery smutki,
To zwykła nasza doba,
I dzień jest nie za krótki,
I noc się nam podoba.

Droga

Niemiłowany idę drogą,
Idę sam jeden - bez nikogo,

Pełen żałości i goryczy
Idę bez celu sam i niczyj.

Złe niepokoje serce pieką,
Dom niedaleko, lecz daleko,

A ja tak smutnie i ubogo
Idę bez celu, idę drogą,

I niepotrzebny już nikomu
Idę i wracam - nie do domu.

Ileż mi życia pozostało?
Nie wiem. Za dużo czy za mało?

Śnieg jest na prawo i na lewo,
Na lewo słup, na prawo drzewo,

A ja tak idę sobie drogą
Niemiłowany przez nikogo.

Nikt mnie nie żegnał, nikt nie czeka,
I wisi ciemność niedaleka,

A ja, czekając aż się zmierzchnie,
Idę - poeta! Jak to śmiesznie...

Droga do Morskiego Oka

Zamykam oczy - czerwono mi,
Otwieram oczy i jest mi biało,
Wątły dzwonek u sanek brzmi
O tym wszystkim, co już przebrzmiało.

Spływa po nas wesoły mróz,
Szare konie parują w biegu,
Od szerokich, zjeżdżonych płóz
Dwie koleje biegną po śniegu.

Chmur leniwych rozległy cień
Nisko płynie po białych zboczach,
I odbija zimowy dzień
W twoich zimnych, kochanych oczach.

Tam mnie tulisz, tak o mnie dbasz,
Tam milczeniem cię niepokoję;
Marzną ręce, kostnieje twarz
I raduje się serce moje.

Tam przez wichry skoszony las
Na bezludnej przestrzeni leży;
Ach, jak żal mi, że oprócz nas
I dla innych ten dzień się śnieży.

Jeszcze mila i skręt, i most,
I ukażą się siwe brody;
Wielkoludy wyjdą na wprost
Szukać ludzkiej śród nas przygody.

To się zdarza śród górskich cisz:
Przestraszone parskają konie.
Czy nie wierzysz? Dlaczego drżysz?
Przecież ja cię zawsze obronię.

Wątły dzwonek pogodnie brzmi,
Dal wokoło szklista i biała -
Może dzisiaj opowiesz mi,
Kogoś jeszcze prócz mnie kochała?

Druga ballada o małej księżniczce

Maleńka moja księżniczko,
Nikt losu zmienić nie zdoła:
Znajomą wąską uliczką
Udamy się do kościoła.

Za nami pójdą dworzanie,
Książęta i ich kochanki,
Panowie możni i panie
Z Madrytu i z Salamanki.

I pójdą długą czeredą
Admirałowie Armady,
Astrologowie z Toledo,
I bakałarze z Grenady.

Dwór cały kornie uklęknie,
Ksiądz włoży srebrzystą komżę,
I pomyśl, jak będzie pięknie,
Gdy stułą nam ręce zwiąże.

A potem złotą karetą
Wrócimy do Escorialu;
Księżniczka z mężem - poetą,
Jak słońce z kroplą opalu.

Stu paziów tren twojej sukni
Poniesie na drżących rękach,
I będą paziowe smutni,
Księżniczko moja maleńka!

I tylko ja, twój małżonek,
Omdlewać będę z radości,
I w kryzach z białych koronek
Powitam weselnych gości.

Ty na swym tronie książęcym
Zasiądziesz dumna i biała,
Ażeby sto razy więcej
Uroda twoja jaśniała.

Sam cesarz i król ci złoży
W prezencie ślubnym Kastylię,
Z Wenecji wysłannik doży
Przywiezie ci srebrne lilie;

Król Francji da ci różaniec
Z diamentów czystych dobrany,
A młody car - samozwaniec -
Dwa sobolowe kaftany;

Królowie polski i szwedzki
I Kurf?rst, i Ojciec Święty,
I szach, i sułtan turecki
Przyślą ci cenne prezenty.

Ty lubisz siedząc na tronie
Jedwabiom, drogim kamyczkom
Przyglądać się, brać je w dłonie,
Maleńka moja księżniczko.

Po uczcie wszystkie podarki
Zaniosą do twej sypialni,
Kastylskie młode harfiarki
Zagrają ci pożegnalnie.

Frejliny i damy dworu
Rozplotą twe wonne włosy,
I z ciasnych sukien rozbiorą,
I do łożnicy zaniosą.

Ustami usta twe musnę,
I musnę cudne twe liczko,
I w twoich ramionach usnę,
Maleńka moja księżniczko.

Nazajutrz znów jak codziennie
Uklęknę przy tobie blady,
I będę kochał niezmiennie,
I oto koniec ballady.

Lat temu trzysta na pewno
Byłoby tak, nie inaczej.
A dziś, maleńka królewno,
Z tęsknoty za tobą płaczę.

I kocham ciebie daremnie,
I łzy mych ran nie zagoją;
Szczęśliwa jesteś beze mnie,
I żoną jesteś - nie moją.

Lecz jutro znów jak codziennie
Uklęknę przy tobie blady,
I będę kochał niezmiennie,
I to już koniec ballady.

Drzewo wiśniowe

Gdy mi przyjdzie już umrzeć, wszystkie ślady zatrę
Chytrym skokiem zajęczym i wiosennym wiatrem,
Może tylko zaczekam, aż drzewo wiśniowe
Doszumi rozpoczętą przedwczoraj rozmowę.

Jest ogród otoczony drucianym parkanem
I klomby, gdzie nie było nic dotąd posiane,
I to wszystko, nakryte niebiem jak pokrywą,
Zapowiada mi pierwszą śmierć niefrasobliwą.

- Niech ci się przyśni
Kwiat wiśni,
I moja ręka lewa
Przywiązana za pierścień do wiśniowego drzewa!

Dym

Posłuszny wiecznym bogom i niedorzecznym grobom,
Powierzam ciszy nocnej mój bezowocny znój,
Lecz choćby każdy powrót był grobem i żałobą,
Ja zawsze będę z tobą i zawsze będę twój.

Znużony - odpoczywam, umarły - nie odżywam,
Kamienną głową kruszę kamienny ciężar brył,
Na wznak rozparty leżę i spływa ze mnie grzywa,
I świadczy cała siwa, żem jeszcze w grobie żył.

Na wydłużonych palcach rogowe, żółte szpony
Wpijają się bezwiednie i bezboleśnie w mrok
I leżę tak uśpiony, bezwiednie wydłużony,
Od ciebie oddalony sam nie wiem który rok.

Tu lata się nie dłużą, tu lata nic nie wróżą
I nic, i nic nie znaczą, i wcale nie ma lat,
Podziemna wieczność ciemna przepływa czarną burzą
I grobom pozostawia swój czarny mrok i czad.

Gdy wiatr październikowy uderzy po kominach
I z pieca twego buchnie w poduszki duszny dym,
Ty wiedz, że w tych godzinach mój powrót się zaczyna,
Że gdy cię czad udusi, ja właśnie będę w nim.

Dziecko

To dziecko takie małe, to dziecko takie chore,
To biedne dziecko umrze na pewno dziś wieczorem.

Lekarstwa napoczęte bezużytecznie stoją,
I chore dziecko rzęzi maleńką śmiercią swoją.

Za oknem zima skrzypi i kaszle wiatr na dworze,
Już nic biednemu dziecku na ziemi nie pomoże.

Śnieg pada bezszelestnie, zwyczajnie i powszednio,
Śmierć brodzi po pokoju i świece gasną przed nią.

Przy łóżku siedzi matka i cała trwa w podziwie;
Nie czuje nic, nie widzi, uśmiecha się leniwie...

Pogasły świece. Dnieje. Śnieg wisi na błękicie,
I w śniegu tym stopniało maleńkie, biedne życie;

Aż matka się zdziwiła, że stało się tak biało,
Że stało się tak śnieżnie, gdy dziecko umierało.

Dzieje

Ach, jak gniewnie dzieją się dzieje,
Ach, jak rzewnie życie smutnieje!

Rośnie trawa, trawa przydrożna -
Czemu na niej usnąć nie można?

Rzeką płynie i szumi fala -
Czemu być nią los nie pozwala?

Gęsi krzyczą za smugą polną -
Czemu z nimi lecieć nie wolno?

Jak tu przetrwać w życia upływie?
Żyć tak trudno, tak nieszczęśliwie,

Czas miniony wrócić nie może...
Nigdy! Nigdy! O, Boże, Boże!

Dzień zaduszny

Kiedy miedzianą rdzą
Pożółkłych jesiennych liści więdną obłoki,
Zgadujemy, czego od nas obłoki chcą,
Smutniejące w dali swojej wysokiej.

Na siwych puklach układa się babie lato,
Na grobach lampy migocą umarłym duszom,
Już niedługo, niedługo czekać nam na to,
Już i nasze dusze ku tym lampom wkrótce wyruszą.

Jeżeli życie jest nicią - można przeciąć tę nić,
I odpłynąć na obłoku niby na srebrnej tratwie...
Ach, jak łatwo, ach, jak łatwo byłoby żyć,
Gdyby nie żyć było jeszcze łatwiej!

Dziwny czas

Droga ciągle biegnie przez las,
Żeby nikt nie podpatrzył nas,
Niebo w górze prześwieca
Niby wstążka kobieca,
Taki to dziwny czas!

Jeśli zejdzie się nieco w dół,
Zioła leśne obejmą wpół,
A kto mały - nieduży,
Ten się cały zanurzy
W tej plątaninie ziół.

Można z drogi zejść trochę w bok,
Tam już będzie zupełny mrok,
Tam z badyla na badyl
Pełzną pilne owady
Pijąc roślinny sok.

Jeśli tobie zachce się pić,
Jeszcze głębiej do lasu idź:
Brzozy rosną po drodze -
Brzozę nożem ugodzę,
Jej nie żyć, a nam żyć!

Za dnia słońce pada na płask,
A pod wieczór ma skośny blask
I wiatr lecąc przez drzewa
Z koron zamiata i zwiewa
Tyle liści i drzazg.

Zanim zdążysz zliczyć do trzech,
Rosa cały pokryje mech
I kroplami chłodnemi
Spłynie z wolna do ziemi
Nasz niespełniony grzech.

Droga ciągle biegnie przez las,
Dzień już dawno za lasem zgasł,
A nas ściga aż tutej
Lament brzozy rozprutej -
Taki to dziwny czas!

Elegia pożegnalna

W dalekim lesie ciało dogorywa,
Wiatr zachmurzony wśród gałęzi śni,
Stoisz nade mną cała nieprawdziwa
I liczysz moje dni.

Brzozy młodnieją i białą bibułką,
Bibułką białą łuszczą swoje pnie,
Serce zamarło w trwodze przed kukułką,
Co już skazała mnie.

Ty i kukułka - dwa złowieszcze głosy,
Które witają, gdy pożegnać chcą,
A wkoło wrzosy, zeszłoroczne wrzosy
Całe pokryte rdzą.

Banalny pejzaż smuci twarz pobladłą,
Sączy się z nieba lazurowy czad.
Na mchu pożółkłym białe prześcieradło
Zakreśla cały świat.

Stoisz i milczysz wątłą swą żałobą,
Ale już dla mnie zdasz się garścią mgły,
Garścią obłoków, które razem z tobą
Płakać aż tutaj szły.

Zostaw samego mnie. I bądź szczęśliwa.
Słońce zachodzi, więc już idź, już idź!
Śmierć to jedyna liryka prawdziwa,
Dla której warto żyć.

Erotyk

Przez okno kwadratowe
Widzę wąsate drzewa,
Odkąd wdały się ze mną w rozmowę -
Śpiewam...

Przez kwadratowe okno
Widzę, że jesteś młoda,
A ja noc miałem taką samotną -
Szkoda!

Fatalizm

Ciebie jedną wiecznie mam przed oczyma,
Tyś mój obłęd, tyś mój ból i ostoja...
Wszystko przetrwa, przeboleje, przetrzyma
Taka miłość nieśmiertelna jak moja.

Byłem słowem, byłem cieniem i duchem,
Teraz jestem echem twego patosu.
Los przytwierdził mnie do ciebie łańcuchem,
I już nie ma wybawienia od losu.

Muszę czekać z rozpaczliwym uporem,
Muszę umrzeć albo żyć z tobą razem...
Nie odrąbiesz mnie od siebie toporem,
Nie wypalisz rozpalonym żelazem!

Faust

Od pół roku już stąpam zwinnie po krawędzi.
Jaki wybór w tym stanie dyktuje rzetelność?
Tu starość schorowana, co cherla i zrzędzi,
Tam ulga wiekuista, raj i nieśmiertelność.

Tak, prawda. Ale tutaj są jeszcze wspomnienia,
Które w ludzkim umyśle żłobią swe odbicia.
Co utkwiło w pamięci, to się już nie zmienia,
Lecz trwa, by stać się nowym powtórzeniem życia.

Jam życie moje wypił do dna jednym haustem,
Toteż na stare lata dusza mi osłabła;
Zaprzedałbym ją diabłu, byłbym drugim Faustem...
Lecz czy w naszym ustroju można znaleźć diabła?

Humoreska

Przeleciała majowa burza,
Jeszcze wzdycha z cicha z daleka,
Z wielkiej burzy - mała kałuża,
Tak jak łzy po śmierci człowieka.

I już deszcz na szybach nie brzęczy,
I już nie drga na liściach trwoga,
Tylko tryska półkolem tęczy
Neonowa reklama Boga.

Infantka

Kiedy byłaś infantką, lilio najczystsza,
Przywołałaś do siebie Wielkiego Mistrza.

Na skinienie twe przybył Mistrz Torquemada,
Wielki Mistrz Inkwizycji, infantko blada,

I prosiłaś żarliwie Wielkiego Mistrza,
By cię tortur nauczył, lilio najczystsza.

Wielki Mistrz się przybliżył do stopni tronu,
Do księżniczki Kastylii i Aragonu,

I przemówił do ciebie Mistrz Torquemada:
"Pierwszej z tortur, infantko, na imię - zdrada;

Druga jeszcze straszniejsza, gorsza niż trumna,
Ma na imię - chłód serca, infantko dumna;

Wreszcie trzecia tortura - niemiłowanie!"
"Niech się stanie - krzyknęłaś - niech tak się stanie!"

Odtąd klęczę u stopni twojego tronu,
Lilio biała Kastylii i Aragonu,

A ty wszystkie tortury Wielkiego Mistrza
Wbijasz mi w samo serce, lilio najczystsza.

Jak kochać, to namiętnie

Jak kochać, to namiętnie,
Jak ściskać to za dwóch.
Dziewczyna serce chętnie
Da temu, kto jest zuch.
Gdy dojrzę twoją postać
Za tobą idę w ślad
I radbym tu pozostać,
Bo w tobie cały świat.

Jak kochać, to namiętnie,
Bez wahań i bez skarg.
I spalić się doszczętnie
W płomieniu serc i warg.
Gdy w oczach żądza płonie
Niech twój się ozwie głos.
W kochane, białe dłonie
Złożyłem swój los.

Powiedz "tak", daj mi znak swej miłości,
Po co zrywasz łączącą nas nić?
Tobie przecież wyznałem najprościej,
Że bez ciebie nie mogę już żyć.
Powiedz "tak", daj mi znak, ukochana,
I do twarzy mej przytul swą twarz.
Może wtedy nastąpi przemiana
I swe serce na zawsze mi dasz.

Jak kochać, to namiętnie,
Jak ściskać to za dwóch.
Dziewczyna serce chętnie
Da temu, kto jest zuch.
Gdy dojrzę twoją postać
Za tobą idę w ślad
I radbym tu pozostać,
Bo w tobie cały świat.

Jakaż jest miara ...

Jakaż jest miara życia mojego?
Nicość wierutna.
Od niej popłynie ku twoim brzegom
Pieśń moja smutna.

I nic ci po mnie nie pozostanie
Oprócz tej pieśni,
Oprócz drżącego cieniem na ścianie
Snu, co się nie śni.

Oprócz oblanej wieczornym mrokiem
Trumny drewnianej,
Oprócz mej duszy w niebie wysokim
Ukrzyżowanej.

Jesień

O, jakie rzewne widowisko:
Czerwone liście za oknami
I cienie brzóz, płynące nisko
Za odbitymi obłokami.

Pies nie ujada. Zły i chory
Omija cienie października,
Na tykach ciepłe pomidory
Są jak korale u indyka,

Na babim lecie, zawieszonym
Między drzewami jak antena,
Żałośnie drga wyblakłym tonem
Niepowtarzalna kantylena,

Rzednąca trawa, blade dzwońce,
Rozklekotane późne świerszcze,
I pomarszczone siwe słońce,
I ja - piszący rzewne wiersze.

Jest nas troje

Jest nas troje: ja i oczy moje,
Spoglądamy ku sobie samotrzeć;
Tak się chłodu twego serca boję,
Nie wiem, jak do ciebie dotrzeć.

Zawładnęły życiem moim zmory
I trucizny mieszkają w mym chlebie;
Jestem chory, jestem bardzo chory
Na istnienie bez ciebie.

Dzień się za dnia między nami mroczy,
Noc nie dnieje nigdy między nami,
Siedzę obok, patrzę w twoje oczy,
A ty jesteś za górami, za lasami!

Kości

Pobielały nasze kości
W niewesołej głębokości;

Czarna ziemia je wyłania
Dla przyszłego zmartwychwstania.

"Powiedz ty mi, kości biała,
Kto cię więził w mrokach ciała,

Kto swój los na tobie wspierał,
Kiedy żył i jak umierał?"

"Jestem czaszką pięknej panny,
Bladej panny, donny Anny,

Którą w lesie w chłodny ranek
Zamordował jej kochanek."

"Czy kochanka go zdradzała,
Powiedz, powiedz, czaszko biała?"

"Była wierna jak ten pierścień,
Który dała mu na szczęście."

"Niechaj Bóg ich dusze chroni!
Jam jest kością jego dłoni.

Owej dłoni, czaszko biała,
Która tobie cios zadała.

Oto nóż zdławiony w pięści,
Oto palec, oto pierścień,

Złoty pierścień Don Juana...
Wybacz, wybacz, ukochana!"

Pobielały nasze kości
W niewesołej głębokości;

Ciało cierpi i rozpacza,
Kość bieleje i przebacza,

Czarna ziemia ją wyłania
Dla przyszłego zmartwychwstania.

Kot

Gdy nocą jesteś u mnie,
Przez dachy pełzną strachy
I toczą się bezszumnie
Księżyca z żółtej blachy.

Przez mgieł mydlaną pianę
Widać uliczkę chorą,
Gdzie niebo plisowane
Szeleści czarną morą.

W uliczce stoją domy
Jak tomy w bibliotece,
Drga świateł blask ruchomy
Jak rzęsy na powiece.

Gdy nocą jesteś u mnie,
Na oknie kot mój siedzi
I miauczy nierozumnie
W przelotność twych odwiedzin.

Nie sporzy się pieszczota
I serce spowszedniało;
Natrętne oczy kota
Obezwładniają ciało.

Odsuwam się od ciebie,
Już wiem, już nic nie pytam;
Kot na matowym niebie
Lśni czarnym aksamitem.

Zrywam się zdjęty trwogą,
Pełznę niepostrzeżenie
I chwytam go za ogon,
I rzucam na kamienie.

A kiedy noc już gwiezdniej
Popłynie z firmamentu,
Dostrzegam go na jezdni
Jak kroplę atramentu.

Znów po księżyca smudze
Powracam do alkowy
I nadaremnie budzę
Piersi twych sen różowy.

Gdy nocą jesteś u mnie,
Przez dachy pełzną strachy
I toczą się bezszumnie
Księżyce z żółtej blachy.

Nie sporzy się pieszczota,
Ciało od ciała stroni,
Ogon czarnego kota
Tkwi w zaciśniętej dłoni.

Lalka

Jak zgaszone świece, dwie woskowe zmory,
Spoglądamy w senne jesienne wieczory;

Dwa skostniałe serca, dwie spłoszone twarze,
Zanim drgną powieki - księżyc się ukaże.

Trzeba wiernie kochać i bezmiernie wierzyć,
Na to, by w miłości wszystkie klęski przeżyć.

Lalko, moja lalko, powleczona woskiem,
Kocham rozpaczliwie ręce twoje boskie,

Wierzę w twoje serce zawczasu wystygłe,
W pierś woskową wbijam nieomylną igłę,

I choć trwamy nadal niezmienni i chłodni,
Trwoży mnie wymyślność urojonej zbrodni.

Lalko, moja lalko, po to cię przekłułem,
Byś mnie zachowała w sercu swym nieczułym.

Milczą korytarze, nisze i krużganki,
Milczą blade wargi zabitej kochanki;

Urok czarnoksięski zaskoczył ją we śnie.
Sen nie dokończony urwał się boleśnie.

Lalko, moja lalko, wydarta niebytom,
Ciebie przecież kocham - nie tamtą, zabitą,

Tamta już umarła, tamta leży w trumnie
I swój cień woskowy zostawiła u mnie.

Lato

Nie miałem z kalendarzem zbyt dobrej komitywy,
Młodość mojego życia przypadła na wiek siwy.

Gdy idę przez ulice - dusza pogania ciało;
Pięćdziesiąt lat przeżyłem i ciągle mi za mało!

Poeci piszą słowa, których nikt nie rozumie,
A życie takie proste - w słońcu i liści szumie...

Wiem o kwiatach to tylko, co mi powie ich zapach,
Lecz wiedzy tej nie znajdę w książkach ani na mapach.

Lato, choć nawet siwe, niechby najdłużej trwało -
Pięćdziesiąt lat przeżyłem i ciągle mi za mało.

I chciałoby się znowu za miastem zrywać chabry,
Uśmiechać się do dziewcząt powracających z fabryk,

Patrzeć z mostu na Wisłę mieniącą się tak złudnie,
Tańczyć na Mariensztacie w niedzielne popołudnie,

A potem z konduktorką z "czternastki" iść na lody
I udawać młodego - choć już się nie jest młodym.

Liryczne intermezzo

Niechaj po mojej śmierci nie będzie minuty ciszy!
Nie wolno, by choć na chwilę zamilkł głos towarzyszy.
Niech syrena fabryczna pożegna mnie cichym świstem,
Niech Syrena warszawska otuli spojrzeniem czystem;
Niech po mojej śmierci dowiedzą się ludzie prości,
Że walczyłem o pokój i byłem wierny wolności.
Że dawne poznawszy błędy żyć zacząłem na nowo
I nowe życie kładłem w wiersz każdy i każde słowo.

Kruche było tworzywo i słowo niegórnolotne,
Lecz wierzyłem, że serce na flagi czerwone potnę
I że wtedy szum jego każdy człowiek usłyszy...
Niechaj po mojej śmierci nie będzie minuty ciszy,
Lecz głos braci poetów niech zagrzmi jeszcze potężniej,
Niech zagrzewa do walki. Zwyciężą ci, co są mężni!
Chciałbym nad grobem słyszeć zwycięski głos towarzyszy -
Niechaj po mojej śmierci nie będzie minuty ciszy!

Liryczny uśmiech

Kochana, jeśli możesz zdzierżyć, proszę - zdzierż,
Bo chciałbym, zanim drzemkę wiekuistą utnę,
Napisać ci liryczny pożegnalny wiersz,
A liryki są zawsze odrobinę smutne.

Wolałbym cię rozśmieszyć, ale nie mam czym,
Choć uśmiech na twej twarzy jest rzeczą najmilszą;
Widać odbiegł mnie płochy i wesoły rym,
Struny beztroskiej lutni pozrywane milczą.

Zresztą lirykę moją nie od dzisiaj znasz -
Była ona przed laty zanadto laurowa,
Dzisiaj spuściłem z tonu, chcę zachować twarz,
A gdy się kończą żarty, płyną prostsze słowa.

Prostym słowom z kolei towarzyszy żart
I lepiej go lirycznym nie obarczać smutkiem,
Nam godzi się zachować pogodę i hart -
Każde życie się kończy, życie takie krótkie...

Widzisz, sam sobie przeczę. I ty sobie przecz,
Gdy serce moje nagle o północy uśnie;
Pomyśl: "To taka zwykła, naturalna rzecz."
I liryka się zmieni w obopólny uśmiech.

Listopad

Złote, żółte i czerwone
Opadają liście z drzew,
Zwiędłe liście w obcą stronę
Pozanosił wiatru wiew.

Nasza chata niebogata,
Wiatr przewiewa ją na wskroś,
I przelata i kołata,
Jakby do drzwi pukał ktoś.

W mokrych cieniach listopada
Może ktoś zabłąkał się?
Nie, to tylko pies ujada.
Pomyśl także i o psie.

Strach na wróble wiatru słucha,
Sam się boi biedny strach,
Dmucha plucha-zawierucha,
Całe szyby stoją w łzach.

Jakiś wątły wóz na szosie
Ugrzązł w błocie aż po oś,
Skrzypią, jęczą w deszczu osie,
Jakby właśnie płakał ktoś.

Mgły na polach, ciemność w lesie,
Drga jesieni smutny ton,
Przyjdzie wieczór i przyniesie
Sny i mgły, i stada wron.

Wyjść się nie chce spod kożucha,
Blady promyk światła zgasł,
Dmucha plucha-zawierucha,
Zimno, ciemno, spać już czas.

Łzy świętego Wawrzyńca

Niewitany przychodzę, nieżegnany odchodzę,
W twej pamięci przemijam jak kurzawa na drodze,

A nade mną przelata wierny wicher gościńca,
Bym się skradał w tym wichrze jak tropiony złoczyńca.

Opowiadam bezładnie obojętnym księżycom,
Że twe imię na pewno pachnie mgłą i żywicą,

Że przez twoje źrenice nieskończoność przepływa,
I że jesteś nie moja, i że jesteś nieżywa.

Czemu milczysz i bledniesz? Czyjaż wina w tym, czyjaż,
Że mnie bardziej milczeniem niż słowami zabijasz?

Ja tu stoję tak dawno, ja tu czuwam daremnie,
Ach, dlaczego te słowa umierają beze mnie?...

Nie wiem, nie wiem! Ja jestem jak kurzawa na drodze,
Niewitany przybyłem, nieżegnany odchodzę,

Już mnie nie ma, już ginę na zakręcie gościńca,
Płaczą, płaczą nade mną łzy Świętego Wawrzyńca.

Madonna

Klnę się życiem i śmiercią, klnę się Trójcą Świętą,
Ojcem, Synem i Duchem i męką dozgonną,
Że cię wydrę, gadzino, pięciu sakramentom
I siedmiu grzechom głównym, i zrobię Madonną!

Zbuduję ci świątynię, żebyś mogła godnie
Jaśnieć ludzką urodą jak monstrancją złotą,
Z pięści moich uczynię dwie smolne pochodnie
I będę tobie świecił przeżarty tęsknotą.

Z mych łez niewypłakanych baldachim ci wzniosę
Zdobiony rubinami z krwi mojego serca,
Dumę moją podścielę pod twe nogi bose,
Ażeby je pieściła jak jedwab kobierca.

Ramiona twe okryję purpurą gorącą
Pożądań mych i łaknień, które ogień ziębi,
Obnażę twoje piersi, co mi rozum mącą,
I do warg mych wypuszczę jak parę gołębi.

Niewierne twoje biodra okręcę udręką
Mej zazdrości jak ciężkim łańcuchem ze srebra,
I uklęknę przed tobą z wyciągniętą ręką
Na to bym cię przeklinał, a nie abym żebrał.

Tym przekleństwem oczyszczę twoje grzeszne ciało,
I twoje serce podłe, i duszę nikczemną,
Aż staniesz się Madonną tak śnieżną, tak białą,
Jak Anioł, co po nocach rozpacza nade mną.

Magia

Wybija zegar siódmy rok
I siedzi czarny kot na stole,
Przez czarne szyby płynie mrok,
I siedzi czarny kot na stole.

Spowiłem cię w jedwabny sznur,
Zamknąłem cię w kredowym kole,
I moich snów, i moich chmur
Już nieść przed tobą nie pozwolę.

Namalowałem czarny łuk
Na zamyślonym twoim czole,
I już nie będzie innych smug
Na zamyślonym twoim czole.

Małość

Mój duch wysokopienny w małość popadł -
A nie masz wyjścia z małości;
Za lasem się rozlega jazgot łopat,
Co kopią grób dla mych kości.

Przyjdź, moja miła, przyjdź i łzami swemi
Pożegnaj mnie do ostatka.
Czas mi odpocząć wreszcie w czarnej ziemi,
Gdzie jest mój ojciec i matka.

Odtrącą mnie po śmierci inne duchy,
Wiecznością nikt nie ugości,
Bo nawet śmierć mam małą, jak śmierć muchy -
A nie masz wyjścia z małości!

Mgła

Kiedy burza, kiedy klęska w progi życia mego szła,
Na powiekach mych się kładła dobroczynna, ciemna mgła.

Tak się stało niewidzenie rzeczywistych moich dni:
Co się nie śni - zamglonemu niech się zdaje, że się śni!

Nie dostrzegłem lat minionych ani nawet innych lat,
Świat mój kłębił się poza mną i to wcale nie był świat.

Dobrze było na obłokach załamanym dłoniom dwóm,
Szum był we mnie i nade mną - spadających liści szum.

Dłońmi niebem pachnącymi odpędzałem cienie z lic,
I w tych dłoniach załamanych nie zostało więcej nic.

Nie kochałem cię za dobro, nie kochałem cię za zło,
Ale za to, żeś się kładła na mych oczach ciemną mgłą.

Między dwoma wiecznościami

Spustoszyłaś mnie na zawsze ogniem, wichrem i zarazą,
Serce zżarłaś i przeżarłaś jak przeżera rdza żelazo,

I odeszłaś, ukochana, roześmiana, rozśpiewana,
W urojone wniebowzięcia, w letnią noc świętego Jana.

Pod brzozami, pod lipami, pod wonnymi gałęziami,
W ciele twoim duch się zbudzi, nieobecny między nami,

Pod brzozami księżyc zgaśnie, ciało wrzaśnie, krew zamroczy
Uroczyste twoje usta, przezroczyste twoje oczy,

I przeminie oka mgnienie, oka mgnienie tysiącletnie,
I już żaden pocałunek ust zamkniętych nie rozetnie.

Przyjdzie noc pachnąca nowiem, zwisająca nad wezgłowiem,
Wtedy zbudzisz się, zawołasz, ale ja ci nie odpowiem,

Wtedy okna pootwierasz w noc pachnącą, w północ ciemną
I zobaczysz, że mnie nie ma i że już nie jesteś ze mną,

Staniesz w progu i struchlejesz, i upadniesz na kolana,
I upadniesz, ukochana, zapłakana, zapłakana,

Że skończyło się już wszystko, gdzieś za nami, gdzieś przed nami,
Że tak wiszę pod sufitem między dwoma wiecznościami.

Mróz

Jeszcze śnieżne wichry wiały,
A już mróz był niebywały.

W żyłach krew płynęła chłodna,
Lód na rzekach sięgał do dna,

Ognie w lampach zapalone
Gasły mrąc pod srebrnym szronem,

Drzewa z chłodu śród ogrodu
Przejrzyściały pniami lodu,

A dziewczęta przez ulice
Szły jak sine topielice.

Święci stali zamarznięci
Mając Boga w niepamięci,

Aż wyciągnął Bóg w ich stronę
Prawie ramię odmrożone.

Tylko wróbel mrozu nie czuł
I gdy zapadł wczesny wieczór,

Zaniósł Bogu w tajemnicy
Śnieżny puch do rękawicy.

Muzyka

W nocy zbudziłem się - grają organy!
Ciemność napełnia mnie, stoję wezbrany,
Pienię się, pienię się gniewem i winem,
Okna otwórzcie mi - niech już odpłynę!

W niebie napięte są struny płomienne,
Do nich przedzieram się w noce bezsenne,
Do nich przedzieram się pieśnią w obłędzie,
Ręce złamane mam! Rąk już nie będzie!

Liryka, liryka - gorycz w piołunach,
Rwijcie się, wijcie się dźwięki na strunach,
Obłęd wyzwolił mnie, w gędźbę przetopił,
Muzyka! Muzyka! Nicość i popiół!

Na ulicy Słowiczej

Na ulicy Słowiczej, na ulicy zmyślonej
Nie ma wcale kamienic, tylko same balkony.

Pozawieszał je nigdyś na pozornych zawiasach
Obłąkany architekt, który nie żył w tych czasach.

Nikt z przechodniów nie dotarł do zmyślonej ulicy;
Unikają jej szklarze i wędrowni muzycy,

Tylko księżyc zarzuca na balkony swą pełnię
I przepływa bez cienia, niewidzialny zupełnie.

Na balkonach są róże, a na różach słowiki;
Róże mdleją po nocach od słowiczej muzyki,

I to wszystko się dzieje, jakby działo się we śnie,
A zarazem istniało poza snem jednocześnie.

I odróżnić nie sposób mgły od snu, co tak ściśle
Mgłą się staje jak dotąd w żadnym innym zamyśle.

A ty błąkasz się nocą po ulicy Słowiczej
Pełna westchnień tłumionych i niewiernych słodyczy,

I ku górze wyciągasz przezroczyste swe dłonie,
Bym ukazał się tobie na zmyślonym balkonie.

Na Wielkiej Niedźwiedzicy

Gdziekolwiek cię dopadnę, gdziekolwiek cię pochwycę,
Zabiorę cię do siebie, na Wielką Niedźwiedzicę.

Znużyły mnie już ziemskie rozboje i podboje,
Na Wielkiej Niedźwiedzicy rozbiłem szatry moje,

Na siedmiu wielkich światach, na siedmiu nowych lądach,
Jednego twego ciała mój mały świat pożąda.

Zaskoczę cię, przerażę, pochwycę i uniosę
Na te obszary płynne, do moich siedmiu wiosen.

Tam żaden ląd nie stwardniał, tam żaden świat nie ostygł,
Przerzucam między nimi niedotykalne mosty,

Przez mosty biegnie płomień - wieczne, serdeczne ciepło,
Przy którym ciało moje sczerniało i okrzepło.

Przerzucam giętkie mosty w czerwonej atmosferze,
Pieszczotą i tęsknotą potęgę moją mierzę.

Czy mierzę, czy nie mierzę - sam jestem niezmierzony,
Mam jeden kwiat paproci dla ciebie przeznaczony,

Czerwony kwiat paproci w płomiennej okolicy,
Na skórach, na niedźwiedziach, na Wielkiej Niedźwiedzicy.

Otulę cię, ogarnę, na siedem części potnę
I oddam siedmiu gwiazdom twe ciało siedmiokrotne,

Skrwawiony, nasycony na ziemi znów się ocknę
I siedem świec zapalę, i zaćmię gwiazdy nocne.

Najbanalniejszy wiersz

Na parapecie wsparta
Siedzi w niebieskiej sukni,
Nazywa się pewno - Marta
Lub może jeszcze smutniej.

Siedzi w otwartym oknie
I czyta stare wiersze,
Przebrzmiałe już bezpowrotnie
Jak pocałunki pierwsze.

Litery drukowane
Przed jej oczyma skaczą,
W jej sercu nie zakochanym
Jesienny dzień się zaczął.

Spogląda obojętnie
W ulicę spowszedniałą,
Gdzie jakaś dziewczyna skrzętnie
Sprzedaje swoje ciało.

Spogląda i zazdrości,
I w dłoniach oczy chowa,
Że nawet takiej miłości
Los jej nie podarował.

Narodziny

Już od dwunastu ocknień przebywam w samotności
Bez wieści z mego świata,
Dokoła noc się kłębi kosmata i kudłata
W przepaściach swych ciemności.

Otwieram jedno oko i jednem okiem śledzę
Zdarzenia bezimienne:
Na czterech ścianach mierzą cztery zegary ścienne
Moją samotną wiedzę.

Z nocy wypływa postać - błędne, ruchliwe cudło,
Złożone z rąk i oczu,
I oczom mym na przekór, za oknem, na widoczu
Jawi swą twarz wychudłą.

Patrzy przez szybę na mnie, a z szyby ku mnie płynie
Ręka o sześciu palcach,
I właśnie szóstym palcem gra mi starego walca
Na tępej mandolinie.

Znam to wyzwanie chytre, wiem jak te dźwięki rdzawe
Skostniałych uszu dotkną -
Omdlewa wola moja, muszę otworzyć okno
W tę noc i w tę kurzawę.

Wytężam słuch w ciemności, by głos, co mnie dolata,
Przeszył zdrętwiałe kości -
Już od dwunastu ocknień przebywam w samotności
Bez wieści z mego świata.

A głos mnie nęka, nęci: "Obudź się, wyjdź z chaosu,
Wyjdź na szeroką drogę..."
Omdlewa wola moja i oprzeć się nie mogę
Dźwięczeniom tego głosu.

Budzę się i wychodzę. Znowu godziny dzwonią,
Znowu się słońce jarzy,
I Bóg już w progu czeka, i głaszcze mnie po twarzy
Perfumowaną dłonią.

Nie ma nic, moja miła

Wszystko to, moja miła, gdzieś i niegdyś było,
Prawie że zapomniane, pogrzebane dzieje...
Jeśli cię kto zapyta, czy istnieje miłość,
Powiedz, że nie istnieje.

Pewnie i Boga nie ma, i śmierci nie bywa,
Urojona jest wieczność płynąca z daleka
I księżyc jest zmyślony, i noc nieprawdziwa
Za oknami człowieka.

Wszystko to można przetrwać i nawet poniekąd
Zapomnieć, jak się ludzkie imię zapomina,
I nawet nie usłyszeć, gdy w szeleście sekund
Wybije twoja godzina.

Nie ma nic, moja miła, i nigdy nie bywa,
Zmyślone są zapewne te okrutne słowa,
Urojony jest księżyc i śmierć nieprawdziwa,
I noc październikowa.

Niebo i piekło

Dusza moja zatroskana do mnie rzekła:
"Obiecałeś mi pośmiertnie ciszę nieba,
A ja czuję, że dostanę się do piekła,
Choć mi właśnie odpoczynku tak potrzeba.

Żądzą uciech zaszkodziłeś mnie i sobie,
Ostatecznie - ciało jeden w życiu cel ma,
Ale ono się rozsypie w ciemnym grobie,
A ja przetrwam, bo ja jestem nieśmiertelna.

Śmierć się zbliża, tylko patrzeć, jak tu stanie,
Pomyśl, zrób coś, zamiast głupstwa pleść w malignie,
Zanim umrzesz - na wieczyste pożegnanie
Powiedz słowo, bo mój los się wnet rozstrzygnie."

Rzekła za mnie śmierć uspołeczniona:
"Jest decyzja ministerstwa, próżne słowa,
Z Polski droga jest do piekła wyznaczona,
Nie do nieba, bo to strefa dolarowa."

Niebo i ziemia

Na niebiosach Bóg mieszka,
A na ziemi jest ścieżka
Prowadząca do nieba...
Ścieżka wąska jak perć -
Tylko że naprzód śmierć
Przezwyciężyć trzeba.

Na ziemi ludzie prości
Umierają z miłości,
Bo wierzących miłość uśmierca...
Mógłby im pomóc Bóg,
Ale Bóg nie zna dróg
Do człowieczego serca.

Niedola

W moim pustkowiu
Chmury z ołowiu
Nade mną wiszą.
Dal mimowolna
Leśna i polna
Oddycha ciszą.

Śnieg, co polata,
Pada jak wata
Na rany ziemi.
Jakże zagoję
Rozpacze moje?
Boże, jak źle mi!

Mróz w białej komży
Po drogach krąży,
Srebrzy i boli -
Już się ukorzę,
Użal się Boże
Mojej niedoli.

Nieostrożność

Prowadziła mnie za rękę muza pogodna,
Chwile szczęścia wypijałem jak wino - do dna,
Dni młodości nie liczyłem, lat nie mierzyłem,
Czas miniony kwitowałem wspomnieniem miłym.
Nie wiedziałem nawet, jak ma starość na imię,
Kładłem słowo obok słowa i rym przy rymie,
Rymy w głowie się roiły jak srebrne głosy.
Srebrny pył się osypywał na moje włosy...
I tak właśnie przekroczyłem granicę wieku!
- Trzeba było uważać, głupi człowieku!

Nietoperze

Gdy już noc odetchnie szerzej
Ponad dachy, ponad wieże
Lecą czarne nietoperze
W nieprzejrzaną mgłę.
I na złość wszelkiemu lichu
Gdzieś po ciemku, gdzieś na strychu
Wywołują wciąż po cichu
Swoje czary złe.

Jak nietoperze
Mamy nocne sekrety,
Jak nietoperze
Słuchamy wielkomiejskich ech.
W nocy dziwnej atmosferze,
Gdzie rozkoszy księżyc strzeże,
Krążą ludzie-nietoperze
Pijąc słodki grzech.

Unikając ludzkich sideł,
Na bezszumnych błonach skrzydeł
Lecą w mrok na kształt straszydeł
W księżycowy mrok.
I znikają w nocnej ciszy
Ni to ptaki ni to myszy,
Gdzie już nikt ich nie dosłyszy,
Gdzie nie dojrzy wzrok.

Jak nietoperze
Mamy nocne sekrety,
Jak nietoperze
Słuchamy wielkomiejskich ech.
W nocy dziwnej atmosferze,
Gdzie rozkoszy księżyc strzeże,
Krążą ludzie-nietoperze
Pijąc słodki grzech.

Noc w Mogielnicy

Księżyc znad obłoków
Ściany domu bieli,
Dzieli mnie sto kroków
Od twojej pościeli.

Pod księżycem brodzę
Srebrną drogą polną,
Iść mi po tej drodze
Do ciebie nie wolno.

Mnożą się tęsknoty
Serca spragnionego,
Szaro-bure koty
Snu twojego strzegą...

Otwórz okiennicę,
Wychyl dłonie swoje,
Spójrz, jak pod księżycem
Zakochany stoję;

Spójrz, jak w górze lata
Anioł srebrnolicy
I na mapie świata
Szuka Mogielnicy.

Notatnik agitatora

"...Komunizm to władza radziecka
Plus elektryfikacja..."

Na płową głowę dziecka
Biały kwiat osypuje akacja,
Chłopską nędzę przeżuwają oracze...
- Towarzysze! Od jutra będzie inaczej!
Leninowski aksjomat
Odmieni wieś uciśnioną:
W dziewięciu tysiącach gromad
Elektryczne lampy zapłoną.
Wysuszona ziemia ugorów
Przeobrazi się w żyzną rolę,
Osiemdziesiąt tysięcy traktorów
Przeorze chłopską niedolę.
Co rok będzie rok urodzajny,
Pracę nowa wypełni treść
Wyruszą w pole kombajny,
Rewolucja przejedzie przez wieś!

- O, gdybym kiedy dożył tej pociechy,
Że z krajobrazu znikną nędzne strzechy,
Że zgięte plecy rozprostuje wieśniak
I nuta szczęścia zabrzmi w chłopskich pieśniach!

Nowa Huta

Na to, żebyśmy w Polsce socjalizm zbudowali,
Potrzeba więcej maszyn, potrzeba więcej stali,
Potrzeba nowych ludzi i nowych szkół, i wierszy.
Wszystkie zegary biją. Trwa bitwa o rok pierwszy
Planu Sześcioletniego. Pędzi koło historii,
Mnożą się w nieskończoność liczby wolt i kalorii,
Pulsują manometry, człowiek wyciąga ramię,
Przeobraża naturę i stare prawa łamie,
Szarpie wnętrzności ziemi, rudy, w płomienie rzuca,
Plują wściekłą purpurą hut oszalałe płuca,
W piecach lawa szkarłatnym płomieniem się pali -
Sta - li!
Sta - li!
Sta - li!!!

I więcej szkół dla dzieci, więcej książek i wierszy!
O, wizjo romantyczna, stworzona po raz pierwszy,
Jakim cię ma powitać hymnem albo peanem
Poeta zadumany nad Sześcioletnim Planem?
Gdzie się znajdują słowa godne twego patosu?
W jakich orkiestrach szukać dość natchnionego głosu?
Trzeba nam pióra przekuć na młoty i kilofy,
W ogniu hutniczych pieców trzeba hartować strofy,
W ogniu, co serca krzepi i mózgi doskonali -
Sta - li!
Sta - li!
Sta - li!!!

Niech mnożą się traktory, które zaorzą pola,
Niech mnożą się maszyny i książki, i przedszkola,
A jeszcze stal i węgiel. I znowu stal i węgiel!
Górnicy i hutnicy kują naszą potęgę.
Nie masz granicy szczęścia, gdy tworzy się epoka:
Płucom oddech szeroki, młodym droga szeroka,
Przyszłość należy do tych, czyja wola niezłomna,
Drogę wskazał nam Stalin - chwała mu wiekopomna!
Świat nowy budujemy od podstaw, od podwalin -
Sta - lin!
Sta - lin!
Sta - lin!!!

Oczekiwanie

Czekam dzisiaj na ciebie. Czy ty wiesz, co to znaczy
Na ciebie, miła, czekać, jak ja - nadaremnie?
Nie ma gorszego smutku i większej rozpaczy,
I męki, co jak płomień przepływa przeze mnie.

Minuty i sekundy oczy moje liczą.
Jest ich wiele. Godzina mija za godziną.
A ja czekam i serce zatruwam goryczą.
I łzy niepowstrzymanie po twarzy mi płyną.

Już nie przyjdziesz, nie przyjdziesz! Spełniłaś tę zbrodnię,
Która mnie tak okrutnie przybliż do grobu.
Obok snują się twarze, mijają przechodnie...
Ciebie jednej nie widać! I nie ma sposobu.

Zaraz, wyjdę, pobiegnę.... Może cię dopadnę
Za węgłem, na ulicy i gniewem ogłuszę:
I ręce ci wykręcę, ręce takie ładne,
I będę wniebogłosy przeklinał twą duszę.

Nikczemna! Znowu we mnie obudziłaś zwierzę,
A ja tego żałują i wstydzę się później.
Już korzę się przed tobą, u stóp twoich leżę,
A jeszcze się buntuję, złorzeczę i bluźnię.

Ojciec

Nieżywe, smutne słowa: "Mały Jaś",
Mów do mnie znów jak dawniej. Światło zgaś,

Chcę z tobą być jak dawniej sam na sam,
By dobrze, tak jak dawniej, było nam.

Przy tobie, tak jak dawniej, siądę tuż
I będę aż do świtu milczał już;

I tylko będę słuchał twoich słów,
A ty znów, tak jak dawniej, do mnie mów.

Ja wiem, jak ci jest trudno przemóc grób,
Lecz zrób to, jeśli możesz, dla mnie zrób...

Tu nic się nie zmieniło, tylko - czas...
Przyjdź do mnie nie na długo, chociaż raz,

I powiedz, tak jak dawniej: "Mały Jaś",
Obejmij tak jak dawniej, lampę zgaś,

Do siebie na kolana znów mnie weź

Opacz

1

Po dniach ścigania, nędz i płaczu
Musiałem wreszcie ruszyć w świat,
Ażeby ukryć się w Opaczu,
Gdzie pada deszcz i szumi wiatr,
Gdzie wytężone ucho słyszy
Lokomotywy smętny gwizd,
Gdzie niespokojny chrobot myszy
Przeszkadza w ciszy pisać list.

A list ten piszę do nikogo,
Po prostu pragnę zabić czas,
I tak mi rzewnie, tak mi błogo,
Że dzień poza mną w deszczu zgasł,
Że się pod oknem skulił wieczór,
Jak gdyby przeczuł wiatru świst,
Że w poetyckim mym narzeczu
Mogę donikąd pisać list.

Kochanko moja! Przyjdź i popatrz,
Jak się zabija tutaj czas,
I jak to dziwne słowo "Opacz"
Tak nieopatrznie dzieli nas.
Albo nie przychodź. Będzie lepiej,
Jeśli zostanę tutaj sam.
Niech serce w sobie się zasklepi,
Tak przecież lepiej będzie nam.

A jestem, zresztą, sam o tyle,
Że nie ma ciebie. W jakąś dal
Odeszły wspólne nasze chwile,
Których mi nieraz bywa żal.
Nie jestem sam. Od lat już wielu
Przyjaciel dzieli ze mną los,
I gdy zawołam: "Przyjacielu!"
Już słyszę miły jego głos.

Piszemy wiersze, gramy w szachy,
I wspominamy dawne dni,
- A żaden z nich nie bywał błahy -
I później młodość nam się śni.
Niekiedy pada czyjeś imię
I zapomnianą wskrzesza twarz,
Co w papierosów gęstym dymie
Przepływa drżąc przez pokój nasz.

Od takich wspomnień sercu raźniej,
Wszystko się czuje, wszystko wie.
Ach, bo dwadzieścia lat przyjaźni,
Tak ściśle wiąże dusze dwie.
Już odrębnego nie ma celu,
I jedną myślą można żyć -
Gdy powiem: "Wódki, przyjacielu!"
Wiem, że przyjaciel też chce pić.

I przezroczystą błyska flaszą,
A w niej eliksir młodych lat,
Co zwykł zagrzewać przyjaźń naszą,
Na którą cień siwizny padł.
Do flaszki trzeba wlać karmelu -
Evoe Bacco! Bywaj zdrów!
Nalewaj wódki, przyjacielu,
I farysami bądźmy znów.

Skoro już o nim opowiadam,
Z imienia czas go nazwać też -
Sam rym narzuca imię - Adam,
Które wileński nosił wieszcz.
Mój Adam gardzi wprawdzie piórem,
Lecz przy maszynie wiernie tkwi,
I uderzając w klawiaturę
W natłoku myśli marszczy brwi.

Skupiona twarz, dziwaczna poza,
Klawiszy klekot znów i znów,
I tak powstaje jego proza -
Ta wyszukana magia słów.
Zbiór literackich naszych plonów
O dwa zeszyty grube wzrósł,
I biedne życie Robinsonów
Napełnił darem szczodrych muz.

Cóż pozostało nam, Adamie,
Gdy świat się stał jak ciemny loch,
Gdy demon wojny kości łamie,
A na ołtarzach dymi proch.
O ileż lepiej w wyobraźni
Nierzeczywisty tworzyć byt,
Ażeby w bycie tym wyraźniej
Usłyszeć noży ostry zgrzyt.

Adamie, trudno żyć w tych czasach,
Gdy pęka niebo, ziemia drży,
Gdy nawet krzyż się zmienia w tasak
I odrąbuje ludzkie łby.
Za wcześnie śnić o amarantach,
Ramiona słabną, duch się gnie,
Więc, jak Wergiliusz niegdyś Danta,
Tak ty, Adamie, prowadź mnie.

Przez piekło dni dzisiejszych prowadź,
Bo nie potrafię wytrwać sam,
I pomóż oku odcyfrować
Wiersz, co z piekielnych patrzy bram.
Czy przeczytałeś? Napis kłamie!
Ty mojej pieśni lepiej wierz,
I wódki nalej nam, Adamie -
Wszak Dante lubił wypić też.


2

Mijają dni i dni za dniami,
Śniedzieje nasz sierocy wikt,
Nie tęskni przecież nikt za nami
I nie przyjeżdża do nas nikt.
Tak wielu mieliśmy przyjaciół
Przy pełnym żłobie. Ale dziś,
Od kiedy los się na nas zaciął,
Przyjaciół próżno szukałbyś.

Właściwie cóż nam pozostało,
Gdy wojna trwa już trzeci rok,
I na śmiertelne nasze ciało
Coraz to gęstszy pada mrok?
Czy mamy cudu się spodziewać,
Czy pod ciosami nędzy paść?
Kolędy po wsiach może śpiewać,
Czy iść na żebry albo kraść?

Ciemnieje nos listopadowa,
Kołysze śpiewnie deszczu plusk,
Lecz nie zna ciszy moja głowa,
I nie zna snu zbolały mózg.
Jest bohaterskie serce jedno,
Co walczy za mnie o mój byt,
O, Boże! Myśl tę niebezwiedną
Pogrążam w żółci. Jak mi wstyd!

O świcie strugi deszczu rzedną,
Lecz myśl tę samą wskrzesza świt:
Jest bohaterskie serce jedno.
Co walczy za mnie o mój byt;
Są bohaterskie dłonie drobne,
Co walczą o to, żebym żył.
Cóż warte życie to żałobne?
Ja żyć nie pragnę. Nie mam sił.

Tak bym chciał rozstać się z tym światem
Nic nie unosząc w cieniu rzęs,
I pożegnalnym poematem
Zawierszyć życie pełne klęsk.
Niebiosom zwrócić los przybłędy,
W wieczności stać się byle kim
I stopą ducha iść tamtędy,
Którędy płynie sen i dym.

Choć nieostrożne miałem ciało,
Choć miałem duszę pełną skaz,
Cokolwiek w życiu mym się stało,
Niechby się stało jeszcze raz.
Żałować? Próżno! Myśl kostnieje,
Maleje duch, siwieje włos,
- Bywały dzieje i nadzieje,
Lecz nie nadziejom sprzyjał los.

Pamiętam wczesne moje wiersze
I pierwszy ich w gazecie druk,
I niepokoje serca pierwsze,
Gdy serce nie zna własnych dróg,
Gdy w głowie dźwięczy rytm Rimbauda
- Wplątana w mózg tragiczna nić -
I gdy przespanej nocy szkoda,
I tak boleśnie chce się żyć.

Pamiętam śnieżne dni nad Newą,
I białe noce równe dniom,
I wlewające się ulewą,
I śpiew, i śmiech, i niebo w dom.
Szumiały skrzydła nieomylne,
Wiatr niewołany do nich biegł,
I tak łaskawie, tak przychylnie
Zaglądał w okna młody wiek.

Wpatrzony w dal wołałem: "Dnieje!"
I szumem pieśni brzmiał mój głos -
Bywały dzieje i nadzieje,
Lecz nie nadziejom sprzyjał los.
Pożoga wojny nas spaliła,
Roztrzaskał dziejów krwawy młot,
Ty jedna wiesz, o moja miła,
Jak muszę odtąd zniżać lot.

Poetą byłbym jednym z wielu,
Co padli, gdybym teraz padł,
Jak ci bez winy i bez celu
Pomordowani. Cóż za świat!
Już Czechowicza milczy lutnia,
Już Karpińskiego zamarł śpiew,
I Hulewicza duch posmutniał,
Kiedy go musnął śmierci wiew.

Niech już nadejdzie pora noży,
Która nakarmi naszą pięść!
O, sprawiedliwy polski Boże,
Tej wygłodniałej pięści szczęść!
Niech sprzyja zemście pieśń anielska,
Twym gniewiem nasz niech będzie gniew,
I niech zmiażdżone zbirów cielska
Swą krwią - poetów zmyją krew.


3

Nie śpię. Ktoś puka w nasze okno,
Adamie, otwórz! Puka ktoś!
Niech dzieli z nami noc samotną,
Ktokolwiek przyszedł. Idź i proś.
Lecz kogo w nocy losy niosą?
Pora niezwykła. Któż to, któż?
Jesteśmy obcy ludzkim losom
I nikt nie tęskni do nas już.

Nie wierzę oczom. Ukochana!
Ty, o tej porze? Siadaj! Mów!
Tak późno! Czemu? Jaka zmiana
Sprowadza ciebie do mnie znów?
Co? Chcesz się ogrzać? Dziecko biedne,
Od dawna chłodny jest nasz dom,
Po nocach z zimna drżę i blednę,
A w piecu śpi wędrowny gnom.

Daj mi twe ręce. Jakie sine!
Raz już umarłem dla tych rąk,
Powtórnie teraz przez nie ginę
I to jest mój zaklęty krąg,
I to jest twa nade mną władza,
Która pomimo wszystko trwa;
Co cię, najmilsza, dziś sprowadza,
Siądź, mów... A ja rozpalę drwa.

Stanęła przy mnie uśmiechnięta
I rzekła śmiechem tłumiąc płacz:
"Ja o was myślę i pamiętam,
Podaj walizkę moją. Patrz,
Jest chleb, warzywa, trochę kawy,
Owoce, mąka, paczka Mew"...
- Patrzyłem na ten chleb łaskawy,
A w sercu ciemna stygła krew.

Przestała mówić. Wicher szumiał,
A ona głaszcząc moją twarz
Znów rzekła: "Tyś mnie nie zrozumiał?
Jak ty mnie mało jeszcze znasz!
Mój każdy sen jest snem o tobie,
Dla ciebie dniem się staje dzień,
I spójrz! Powieki moje obie
Zasnuwa twoich smutków cień..."

Przerwała. Szlochem drgnęło ciało,
I popłynęły łzy jak groch,
I nic poza tym się nie działo,
Jedynie ciałem wstrząsał szloch;
Jedynie wzrok mój pilnie śledził
Ramiona pełne tkliwych łask,
I pieścił włosy barwy miedzi,
Na które padał lampy blask.

Po chwili rzekła: "To jest ładne,
Że ci przynoszę chleb i sól,
Że serce tkliwe, choć bezładne
Odczuwa taki rzewny ból.
Nas nie rozłączy żadna siła,
Ni żaden los, ni żaden czas..."
A potem długo mnie pieściła,
I rdzawy świt nie zbudził nas.

Gdy odjeżdżała, usta blade,
Com je na ustach jeszcze czuł,
Szepnęły: "Wkrótce znów przyjadę..."
I słowa porwał turkot kół.
Niech aniołowie snu jej chronią
- Dla biednych nawet sen jest zły -
Błogosław, Boże, dobrym dłoniom,
I dłoń im podaj poprzez mgły.


4

Adamie! Znów jesteśmy sami,
Nadciąga grudzień... Spójrz, to on:
Te czarne wrony za oknami,
Ten na gałęziach biały szron.
Stanęła zima przed oczyma,
Najgorsza z wszystkich w życiu zim,
A jednak nawet taka zima
Przynosi łatwy męski rym!

Był czas, żem kochał się w wykwincie
Kunsztownych rymów, ale dziś
Powiadam rymom: "Same płyńcie,
Niech więzów nie zna moja myśl!"
Niech forma będzie jak szczeżuja,
Co w niej spoczywa treść jak małż:
Gdy pieśń na sztucznych skrzydłach buja,
Na dnie tej pieśni dźwięczy fałsz.

Ja prostym lotem ptaka sunę
W kraj wspomnień. Dobrze mi jest tam.
Wybrałem sobie jedną strunę,
I jednym palcem na niej gram.
Już męskich rymów się nie lękam
- W najlepszym ziarnie nie brak plew -
I prosta moje jest piosenka,
Jak bywa prosty ptaków śpiew.

Być może z czasem recenzenci
W tym poemacie wytkną mi,
Że mnie zbyt lichy słownik nęci,
I że mój wiersz banalnie brzmi.
Ja wiem. Bywają liche słowa,
Lecz ty, kochana, przyznać chciej,
Że tak jest piękna polska mowa,
Jakby tych słów nie było w niej.

Tylko ta mowa, tylko ona
Przy życiu trzyma jeszcze mnie,
I noc żałobnie zamyślona,
Gdy o wolności nocą śnię.
Może jak wielu innych ludzi,
Nim jeszcze błyśnie wczesny świt,
Kopnięcie buta mnie obudzi
I łamanego zamku zgrzyt.

A może przetrwam i Opacza
Zapomnę dzieje. Zły to schron,
Gdzie nawet wolny wiatr rozpacza,
I gdzie jest wolny tylko on.
A może przetrwam i zapomnę
Te dni niemocy, chłód i głód,
I przyjdą czasy wiekopomne,
Gdy wskrzesi muzy wolny lud.

Ostatnia młodość

Czas już zacząć umierać z humorem. Niepotrzebnie tak na mnie
patrzycie,
Świat. moi mili, nie kończy się przecież na jednym człowieku,
Dla niego - owszem, na pewno. Lecz każde dzisiejsze życie
Urwać się musi jak moje przed końcem jednego wieku.

Za sto lat nikt już nie przetrwa spośród trzech ludzkich miliardów,
Które dziś myślą i cierpią. A tych zaś, co umierają,
Zastąpią inni. I oni też wpadną w sidła hazardu,
By rozstrzygnąć pytanie, czy wpierw była kura, czy jajo.

Mnie już nic a nic nie obchodzi. Ja już jestem poza tym;
Skończyły się wszelkie problemy, wątpliwości i troski;
Przez niedomkniętą powiekę dostrzegam nicość nad światem,
A w głowie mam dawne miłostki i podobne błahostki.

Zasunięto w oknach kotary, zatrzymano zegary
I duch mój powirował w stronę wirujących stolików:
O, teraz już nikt z was nie powie o mnie, że jestem stary -
Ja teraz jestem najmłodszy. Najmłodszy wśród nieboszczyków.

Ostrzeżenie

Kto uwikłał w dni mych niepewność,
W mój żałobny samotny los,
Twoją rzewność i twoją zwiewność,
I twój ciepły jak oddech głos?

Kto twych oczu jasność jedwabną
Rzucił w mrok moich ciemnych rzęs?
Czemu wątłe twe dłonie słabną
Pod naporem nie twoich klęsk?

Czy ty nie masz lęku ni obaw,
Że mym życiem zapragniesz żyć?
Lepiej sercem moim się pobaw
I czym prędzej ode mnie idź.

Lepiej czoło mi tylko owiej
Wiosną swoich różowych lat,
By ci było lżej i różowiej,
Gdy się będę na chmurach kładł.

Ratuj życie swoje bezbronne,
Bo gdy pierwszy napotkam gaj,
Upoluję twe ciało wonne,
Tak mi dopomóż maj!

Paryż

Na bulwarach paryskich
Słychać mowę hinduską,
Dźwięk daleki - nie bliski,
Obcy myślom i ustom.

W mojej gwarnej dzielnicy
Jak pożółkłe zagadki
Chodzą mądrzy Chińczycy
I leniwe Mulatki.

A przez okno hotelu
Widzę ptaków trzynaście
I ostatni ich przelot
W księżycowe przepaście.

Czoło chore przyciskam
Do drewnianej framugi,
Noc w Paryżu - paryska,
Sen się zbliża - niedługi.

A ty krążysz nad głową
Poprzez sny, co się nie śnią,
Wierna ustom i słowom
I tym snom, i tym pieśniom,

Tobą ptaki śpiewają
Nad mrokami mojemi,
Mowo mojego kraju,
Muzyko mojej ziemi!

Październik

Nad ranem jeszcze bielał szron,
A oto już się dzień płomieni.
I stoi mój rówieśnik - klon
W pozłocie słońca i jesieni.

Jastrzębie, wypatrując cel,
Jak dwa przecinki tkwią w bezkresie.
I resztką sił wesoły chmiel
Po drzewach do nich w górę pnie się.

Obłoki wolno suną wpław
Jak rozsypane piórka gęsie,
A w dole, popatrz - usnął staw
I znieruchomiał cały w rzęsie.

Nad polną drogą nagi grab
Wyciąga sęki uroczyście
I dźwięczy śmiech rumianych bab
Odmiatających suche liście.

Zaczepny szczeniak w gąszczu traw
Z indykiem śmieszną walkę stacza,
A wierzba zapatrzona w staw
Nie widzi tego - i rozpacza.

Przelatujące stado wron
Rzuca na trawę smugi cieni,
I stoi mój rówieśnik klon
W pozłocie słońca i jesieni.

Sklepioną dłonią skupiasz cień
Nad zapatrzonym w górę wzrokiem,
Ale już wkrótce zgaśnie dzień
W niebie na pozór tak wysokim.

Z moczarów, z okolicznych łąk
O zmierzchu wczesny chłód przenika,
I szybko spada słońca krąg
W pobliskie mroki października.

Dnia jutrzejszego mądry sens
Wypełnia noc jak szept miłosny
I w twoich oczach, w cieniu rzęs
Czytam zapowiedź nowej wiosny.

Obory, 1953

Pierścień

Dom nasz stoi za górami, za miedzami, w ciemnym lesie,
A na progu leży pierścień i już nikt go nie podniesie.

Jeśli przyjdziesz do nas rankiem, pokrzywami cię wystraszę,
Byś oczami zielonymi nie patrzyła w szczęście nasze.

Jeśli przyjdziesz w czas powszedni, w czas leniwy, poobiedni,
Złymi psami cię wyszczuję, bo jesteśmy źli i biedni.

A gdy przyjdziesz o północy, poprzedzona obłokami,
Gdy spotkamy się, jak dawniej, nieomylnie tacy sami,

Będę karmił cię słowami, będę karmił cię gwiazdami,
Będę karmił cię wilczymi, trującymi jagodami.

Piosenka żołnierska

Gdy padnie słowo "Ojczyzna",
Wierny odpowie głos,
I odmłodnieje siwizna,
I odmłodnieje los.

Nad Wisłą burza zawisła,
W burzy młodnieje śpiew,
W Wiśle woda nie wyschła,
W żyłach nie wyschła krew.

O, matko, mundur mi podaj -
Ten sprzed dwudziestu lat,
Krew moja jest znowu młoda
Jak rozmarynu kwiat.

O, matko, mój mundur szary
Bóg mi kulami szył,
Kulami uczył mnie wiary,
Kiedy już brakło sił.

Żołnierskie podaj mi buty -
Te sprzed dwudziestu lat,
W takt dumnej żołnierskiej nuty
Pomaszeruję w świat.

Co serce w prostocie wyzna,
Tego nie trzeba kryć:
Gdy padnie słowo "Ojczyzna",
Znów będzie warto żyć.

Wrzesień 1939

Pocieszenie

Jesteśmy zupełnie sami
I sufit wisi nad nami.
- Który to rok na świecie?
- Siódmy po narodzeniu miłości.

Ach, wypij lekarstwo, wypij,
Niech oddech twój tak nie skrzypi!
- Jakiż to miesiąc?
- Gwiazdopad...

Bądź jeszcze trochę cierpliwa,
Ból mija, życie upływa...
- Jakiż dzień dzisiaj mamy?
- Dzień dobry...

Już można okna otworzyć,
Tak łatwiej ci będzie dożyć...
- Która godzina?
- Za dziesięć minut ostatnia.

Podsumowanie

Miałem stosy, miałem pełne worki
Rymów męskich, żeńskich i nijakich;
Rozsypały mi się jak paciorki,
Rozleciały się jak leśne ptaki.
Miałem rytmy posłuszne mej dłoni,
Miałem lotne, wesołe pomysły -
Pogubiłem je i nic już po nich.
Jak deszczowy krople się rozprysły.
Miałem lata młode i beztroskie,
Prawdę mówiąc - wszystkie były młode;
Dziś, jak lalki powleczone woskiem,
Imitują dawną swą urodę.
Miałem w życiu dziewcząt niezbyt dużo,
Ale cóż to były za dziewczęta!
Już się takie nigdy nie powtórzą,
Już ich nie ma. A ja je pamiętam.
Nie spostrzegłem, jak się postarzałem,
Nie te siły już i rzutkość nie ta,
Wkrótce życie weźmie rozbrat z ciałem,
Ale w głowie - wciąż raj Mahometa.

Poeta

Zeus, co każdą boginię brał, gdy zechciał, jak dziewkę,
Od ubogiej pasterki dostał czarną polewkę.

Rzekł więc tylko: "Za karę w ludzką przyszłość twą splunę!"
Poczem parsknął i gniewnie splunął cierpkim piorunem.

Kiedy wyszedł z dąbrowy, było skwarne południe;
Tedy wina zapragnął i wychylił trzy studnie,

Potem jeszcze trzy kwarty, potem jeszcze trzy czary,
Aż potoczył się stary przez pagóry i jary;

I od jarów był jarny, i był jurny i chmurny,
I pił znowu i jeszcze ten sam trunek powtórny.

W swym opilstwie był straszny. Szedł zawzięty i blady,
Aż dudniły wokoło żyzne ziemie Hellady;

Szedł i chwiał się, i staczał z gór wylękłych w doliny,
Aż bezwstydnie mu zwisał język tłusty i siny.

Siwą brodą zamiatał pełne mgieł nieboskłony,
Ryczał głosem zwierzęcym, toczył ślepiem czerwonym,

Wreszcie legł nad jeziorem, gdzie był mlecz niezdmuchnięty,
Garścią puch jego zmieszał z mgłą i z wonią mdłej mięty,

Z nieba obłok różowy jeszcze zdarł po omacku,
Splunął w garść tak soczyście i tak - po pijacku

I z tej miazgi poetę stworzył w szale opilczym,
Więc poeta mu śpiewa. A on - marzy i milczy.

Pogoda ducha

Powiedzcie mi, jakiż ma sens to?
Zaledwie jesienny wiatr powiał,
A trup już ściele się gęsto
W szpitalach resortu zdrowia.
Jedni widzą w tym dopust boży,
Inni - wyżów i niżów skutki,
Rozsypują się ciężko chorzy,
A ja jestem wesolutki.

Coraz to kogoś z zawałem
Do windy dźwigają nosze,
Ja właśnie też zawał miałem
I też umieram. O - proszę!
Lekarze, siostry, salowe
Wylewają łzy na wyprzódki.
Słabnie puls, brak mi tchu, tracę mowę...
Ale jestem wesolutki.

Nie pomogła już strofantyna,
Mam ciemność dokoła siebie,
Zaświatowy czas się zaczyna,
Do zobaczenia więc - na pogrzebie.
Zebrało się ludzi niemało,
Spadły na trumnę twarde grudki,
W ziemi leży moje martwe ciało,
A ja jestem wesolutki.

Polka

Gdybym miał lat dwadzieścia pięć
I nieprzytomną moją głowę,
A w głowie nieba jedną piędź
I jedno oko lazurowe,

Może pod okno twoje znów
Przyniósłbym wierną mą niewolę,
Może bym szukał innych słów,
Tak jak się szuka wiatru w polu,

Lecz że już nie mam dawnych lat,
A lazur białym śniegiem opadł,
Opuszczam ciebie, idę w świat,
W nieunikniony mój listopad.

W zamarłym lesie brodzę sam,
Do ust przyciskam srebrny grzebień,
I niewymyślną polkę gram,
I nie oglądam się za siebie.

Pomiędzy nami

Tęsknoty moje wieczorne
Zbłąkane pod jej oknami,
I drzwi mym dłoniom oporne
Stanęły pomiędzy nami.

Ode drzwi prowadzi droga
Znaczona wzdłuż topolami;
Ta droga cała w rozłogach
Stanęła pomiędzy nami.

Dokoła dal granatowa
Szeleści złymi słowami;
Te smutne, te smutne słowa
Stanęły pomiędzy nami.

Ucicha niemoc strudzona
I ciemna noc pod gwiazdami;
Tej nocy wieczna zasłona
Stanęła pomiędzy nami.

I czemu usta nieświęte
Nieświęta modlitwa plami?
I czemu okna zamknięte
Stanęły pomiędzy nami?

Nie trzeba, nigdy nie trzeba
Po nocy trwać pode drzwiami;
Te drzwi od ziemi do nieba
Niech stoją pomiędzy nami.

























































Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Brzechwa Jan Bajki Ludów Północy
Brzechwa Jan Uszy
Brzechwa Jan Podróże Pana Kleksa
Brzechwa Jan Od baśni do baśni
Katar Brzechwa Jan
Brzechwa Jan Akademia Pana Kleksa
Brzechwa Jan 2 Podróże Pana Kleksa
Brzechwa Jan Demony
Brzechwa Jan Milusińskim
Brzechwa Jan TYDZIEŃ
Brzechwa Jan Pan Kleks 01 Akademia Pana Kleksa
LU IV VI Brzechwa Jan Pan Kleks 03 Tryumf Pana Kleksa
Brzechwa Jan 3 Tryumf Pana Kleksa
Brzechwa Jan Tom
Brzechwa Jan Pan Kleks 03 Tryumf Pana Kleksa

więcej podobnych podstron