TYTUL: Uszy
AUTOR: Jan Brzechwa
----------------------------------------------------------------
Czy przyglądaliście się kiedykolwiek uważnie ludzkiemu uchu? Ile
staranności i wysiłku włożyła natura w ten szczątkowy i
nieużyteczny ornament twarzy! Serce, które uchodzi za siedlisko
romantycznych uczuć i wrażliwości, to po prostu mięsisty worek,
miech ssąco-tłoczący, brzydki i niekształtny. Natomiast koncha
uszna zadziwia misterną kompozycją szczegółów, proporcją zagięć
i zakrętów, różową przejrzystością, elastyczną budową chrząstki.
Zarówno nazwa, jak i podobieństwo do muszli nadają uchu wartość
niemal klejnotu, zwłaszcza na tle ogólnego układu anatomicznego
człowieka.
Toteż nieobliczalny wybryk Joanny zdołałem sobie wytłumaczyć
dopiero nazajutrz, gdy w samolocie oddałem się obserwacji
ludzkich uszu. Przyglądałem się im w oderwaniu od reszty twarzy,
przenosiłem wzrok z jednych uszu na drugie, starałem się
eliminować twarze, a całą uwagę skupić na tym jednym szczególe.
Po kilku minutach uporczywej koncentracji wzroku ludzie przestali
dla mnie istnieć. Widziałem już tylko uszy, ich misterne
zagięcia, rozróżniałem rozmaitość kształtów. Uszy wypełnialy całą
kabinę samolotu. Jedne na pozór drobne i delikatne, inne
odstające, mięsiste i owłosione, obwisłe albo skośne, a w gruncie
rzeczy wszystkie obrzydliwe. Dopiero wtedy uświadomiłem sobie,
że uszy są właściwie odrażające. Mają w sobie coś zwierzęcego.
Teraz, kiedy utraciły dyskretną niedostrzegalność, wynikającą z
nawyku oczu, wydawały mi się nienaturalną naroślą, podobną do
grzybów pasożytujących na pniu drzewa. Zrozumiałem, że uszy mogą
budzić wstręt. Pamiętam dotychczas uczucie przerażenia, jakiego
doznałem w latach młodości, gdy odgarniając kochance włosy
stwierdziłem w miejscu konchy usznej drobny, zwyrodniały płatek
skóry, przypominający ucho myszy albo nietoperza.
Wróćmy jednak do mojej Joanny, tej istoty kochającej, pełnej
delikatności i słodyczy.
Działo się to we wrześniu. Parę dni naprzód kupiłem cztery bilety
na doskonałą francuską komedię i zaprosiłem Joannę oraz mego
kolegę z żoną, kobietą bardzo ładną, ale mającą, niesłusznie moim
zdaniem, opinię zimnej kokietki. Joanna podzielała to zdanie i
nawet na wiadomość o zaproszeniu przeze mnie tamtej pary
usiłowała wykręcić się od pójścia do kina. W końcu jednak dała
się namówić.
Wyszliśmy z kina wszyscy czworo około dwunastej w nocy i
spacerkiem udaliśmy się na pobliski parking, gdzie zostawiłem
samochód.
Pierwszy ja usiadłem za kierownicą i pootwierałem drzwi,
następnie Joanna zajęła miejsce za mną na tylnym siedzeniu,
ustępując swego stałego miejsca obok mnie żonie mego kolegi.
Zanim jednak tamci dwoje zdążyli wsiąść do samochodu, Joanna
znienacka chwyciła mnie z tyłu za lewe ucho i zakręciła nim z
całej siły, jakby mi je chciała oberwać. Poczułem dotkliwy ból,
ale na żadne wyjaśnienia nie było czasu, gdyż moi goście właśnie
zajęli swoje miejsca. Na szczęście żadne z nich nie zauważyło tej
przykrej sceny. Oszołomiony tym niespodziewanyzn wybrykiem,
włączyłem silnik i ostro ruszyłem z miejsca. Joanna przez całą
drogę prowadziła ożywioną rozmowę, krytykowała film, raz po raz
wybuchała nerwowym śmiechem. Nie odzywałem się do niej.
Zastanawiałem się nad jej postępkiem. Czyżby to był wybuch
tajonej nienawiści? Co nią powodowało? Nigdy nie zauważyłem w
niej najmniejszych skłonności do okrucieństwa. Znałem ją jako
istotę pełną delikatności i słodyczy.
Pożegnaliśmy się w milczeniu. Wróciłem do domu z osadem goryczy
w sercu, a nazajutrz znalazłem się w kabinie samolotu. Tak, to
było właśnie wtedy. Musiałem wyjechać na kilka dni.
Czy przypominacie sobie "Les contes de minuit", tę uroczą książkę
Duhamela? Czy pamiętacie postać urzędnika, który wpatruje się w
ucho swego szefa i nie jest w stanie opanować niedorzecznej
chęci, oby tego ucha dotknąć? A więc może sam widok ucha budzi
w człowieku ten irracjonalny, nieuzasadniony gest?
Nigdy nie doznawałem podobnych uczuć, ale dlaczego miałbym
wykluczyć możliwość ich istnienia w kim innym? Chociażby w
Joannie. Tak, to był chyba jedyny motyw, który nią kierował.
Raczej nie motyw, lecz odruch. Moje uszy obudziły w niej wstręt,
wyzwoliły nienawiść odczuwaną nie do mnie, lecz do nich.
Przypomniałem soble kilku moich znajomych, o których wiedziałem,
że żywią wobec mnie wyraźną niechęć, chociaż nie dałem im do tego
powodu.
Coraz bardziej nabierałem przekonania, że i w tym wypadku musiały
odgrywać rolę moje uszy. Prawdopodobnie podrażniona wrażliwość
estetgczna wywoływała podświadomą antypatię.
Nie chciałbym być posądzony o zarozumialstwo, ale muszę
stwierdzić, że ani moja powierzchowność, ani cechy charakteru,
ani sposób bycia nie powinny w nikim budzić niechęci. Przeciwnie,
uchodzę za człowieka obdarzonego pewnym urokiem osobistym,
towarzyskiego i łatwego w obcowaniu. Muszę jednak otwarcie
wyznać, że uszy mam raczej nieładne. Powiedziałbym nawet -
zdecydowanie brzydkie. I to one właśnie, jak sądzę, zrażają do
mnie ludzi. One zdolne były także popchnąć Joannę do brutalności,
która jest tak obca jej łagodnej i delikatnej naturze.
Rozważając przykry incydent owego wieczoru, stanąłem przed
lustrem, ażeby raz jeszcze przyjrzeć się moim uszom. Istotnie,
miały w sobie coś obrzydliwie skrzydlatego, wyrażały drapieżność
i arogancję. Im dłużej wpatrywałem się w ich odbicie, tym jaśniej
zaczynałem rozumieć, że muszą one budzić nieprzychylne uczucia.
Zapewne zdarzają się ludzie, którzy mają odmienny sposób
patrzenia, którzy patrzą nie widząc. Ich wzrok nie zatrzymuje się
na niczym. Jest to wzrok pozbawiony wyobraźni. Zresztą, większość
ludzi cierpi na tego rodzaju aberację. Joanna należy do typów
pośrednich. Kocha mnie, a równocześnie ma obsesję na punkcie
moich uszu.
Ta myśl nie dawała mi spokoju. Chodziłem po mieszkaniu czując,
że nie zasnę. Ucho bolało mnie i piekło na samo wspomnienie
przykrego incydentu. Joanna, ta isiota pełna słodyczy, wydawała
mi się teraz ognistym ptakiem, którego dziób wbija mi się w mózg.
Zrozumiałem, że muszę rozładować w niej kompleks uszu, gdyż w
przeciwnym razie nasza miłość skazana będzie na zagładę.
Nagle wzrok mój zatrzymał się na reprodukcji autoportretu Van
Gogha, która wisiała nad kominkiem. Ten wielki, nieszczęśliwy i
antypatyczny szaleniec patrzał na mnie chytrze i porozumiewawczo
spod bandaża, który zakrywał ranę po obciętym uchu.
A więc nie tylko ja! On także we własnych uszach widział
przyczynę swoich klęsk i niepowodzeń. On także miał swoją Joannę,
która popchnęła go do tego rozpaczliwego kroku. Teraz wiedziałem
już, co mam zrobić.
W sobotnie popołudnia Joanna przychodziła do mnie na obiad, który
przyrządzałem własnoręcznie, jako że mam szczególne zamiłowanie
do spraw kulinarnych. Lubię na targowiskach wyszukiwać sezonowe
przysmaki, znam się na kuchni i nie brak mi w tej dziedzinie
pomysłowości, a nawet wyrafinowania.
Tej soboty czekałem na przyjście Joanny bardziej niecierpliwie
niż kiedykolwiek. Nie widzieliśmy się od kilku dni, a ponieważ
oboje mamy wstręt do niesnasek, spotkanie to musiało być dla niej
upragnione w tym samym stopniu, co dla mnie.
Wcześniej niż zazwyczaj rozległ się dzwonek. Otworzyłem drzwi.
Na widok mojej obandażowanej głowy Joanna zatrzymała się w progu.
Spojrzała przerażona, a potem głosem pełnym niepokoju zapytała,
co mi się stało.
- Ach, to drobiazg - odparłem tuląc ją do siebie. - Zarzuciło mi
wóz i wpadłem na słup. Głową rozbiłem szybę. Ale to nic
powatrzego. Lekkie zadrapania.
Joanna posmutniała, po chwili jednak uśmiechnęła się i podała mi
usta do pocałunku. Nie miała żadnych podejrzeń.
Wrześniowe słońce rozsypywało złociste blaski po stole, który
nakryłem ze zwykłą starannością.
Napełniłem kieliszki starką i przyniosłem z kuchni tacę
zastawioną różnymi przysmakami. Joanna lubiła nasze sobotnie
uczty i cieszyła się każdą kulinarną niespodzianką.
- Rydze! - zawołała z radością, opróżniając łyżką patelnię. -
Jaki ty jesteś miły! Szkoda, że muszę jeść je sama...
Joanna wiedziała, że odkąd w dzieciństwie zatrułem się grzybami,
nabrałem do nich nieprzezwyciężonego uprzedzenia.
Wypiliśmy wódkę, a potem, słuchając jej beztroskiej paplaniny,
czekałem, aż Joanna zje przyrządzone przeze mnie rydze.
Nagle zerwałem się z krzesła i zawołałem jakimś obcym,
histerycznym głosem:
- Smakowało ci? A wiesz, co zjadłaś? Zjadłaś moje uszy!
Rozumiesz? Moje znienawidzone przez ciebie uszy! Na pewno
zauważyłaś, że ich zawinięte brzegi były uderzająco podobne do
rydzów, Obciąłem je brzytwą. Tak jak Van Gogh! Rozumiesz! Trochę
nawet bolało, ale mniej, niż przypuszczałem... Oczywiście, zanim
to zrobiłem, zadzwoniłem po pogotowie. Jestem, jak wiesz,
przezorny i systematyczny...
Joanna patrzała na mnie ze zgrozą. Naprzód pobladła, a po chwili
stała się zielona jak człowiek na statku w czasie sztormu.
- Naprawdę nie bolało - mówiłem wpatrując się w drobne kropelki
potu, które wystąpiły na jej prześlicznym, nieco zadartym nosku.
- To zresztą nieważne... Chcę ci opowiedzieć, jak je
przyrządziłem... Naprzód gotowałem tak długo, aż stały się
miękkie... Potem rzuciłem na roztopione masło... Smakowały ci,
prawda?
Chwyciłem butelkę, aby ponownie napełnić kieliszki, ale Joanna
wykonała dziwaczny ruch dłonią i zsunęła się z krzesła na
podłogę.
Wziąłem ją na ręce i przeniosłem na tapczan. Była piękna w tym
swoim omdleniu. Twarz miała bladą, niemal przezroczystą, usta
chłodne i skrzywione, być może jak wtedy, kiedy mnie szarpnęła
za ucho.
Po chwili zaczęła wracać do przytomności. Gdy otworzyła powieki,
zdarłem z głowy bandaż i powiedziałem z czułością:
- Głupiątko... To były zwyczajne rydze...
Joanna przyglądała mi się w milczeniu. Palcem pogłaskała moje
lewe ucho, potem prawe. Wstała z tapczanu i uśmiechnęła się
zawstydzonym, roztargnionym uśmiechem. Nie, to nie był uśmiech,
ale raczej grymas dziecka, któremu zbiera się na płacz. Istotnie,
po twarzy jej płynęły łzy.
Kiedy wróciliśmy do stołu, Joanna łapczywie wychyliła kieliszek
wódki, ale jeść więcej nie chciała. Spojrzenie jej błądziło po
mojej twarzy, nie wyrażając ani gniewu, ani czułości.
- Wiesz - powiedziała po chwili. - To dziwne... Nigdy dotąd nie
zwróciłam uwagi na twoje uszy. Mam wrażenie, że dzisiaj widzę je
po raz pierwszy...
Przyciągnąłem ją do siebie, całowałem, głaskałem po włosach, było
mi wesoło i smutno zarazem.
Joanna siedziała zamyślona, a potem powiedziała, że źle się
czuje, i poprosiła, żebym ją odwiózł do domu. Na pożegnanie
pocałowała mnie w ucho.
Była naprawdę istotą pełną delikatności i słodyczy.
Nie widzieliśmy się więcej. Naprzód byliśmy oboje bardzo zajęci.
Później ona przeniosła się do innego miasta, a ja wyjechałem
służbowo na rok do Wietnamu.
Na ścianie zamiast autoportretu Van Gogha wisi teraz reprodukcja
krajobrazu Utrilla. Widok ośnieżonej paryskiej ulicy nic mi nie
przypomina.