Andrzej Pilipiuk
Wiedźma Monika
Liście sypały się z drzew, targane podmuchami ciepłego jak na tę porę roku wiatru. W powietrzu dominował zapach ziemi i liści. Tak było przynajmniej na początku. Ziemia była wilgotna, brudziła stopy. Stopy dziewczyny prowadzonej z zamku w Uchaniach. Dziewczyna miała na imię Monika i była całkiem ładna, choć to akurat nie miało specjalnego znaczenia. A przynajmniej nie w tej chwili. W połowie drogi z zamku do kościoła czekał tłum. Ludzie zjechali się już poprzedniego dnia wieczorem. Niektórzy przybyli z odległych o dziesiątki mil wiosek. Chłopi, szlachta zagrodowa, Żydzi, Rusini. Rozłożyli się pomiędzy opłotkami wsi, pili piwo, żarli przywieziony chleb i cebulę, rozmawiali. Wokoło wozów kręciły się bezpańskie psy żebrząc o resztki pożywienia. Dziewczyna uniosła głowę. Jej dumne spojrzenie przesunęło się powoli po kurnych chałupach chylących się w większości do ziemi, po zgromadzonym tłumie, zatrzymało się na chwilę na masywnych drzwiach kościoła. A potem popatrzyła w niebo. Było piękne, błękit miał tą głęboką barwę, jakiej daremnie wypatrujemy we wszystkie mgliste poranki. Było czyste, jedynie nisko nad horyzontem wisiały białe kłaczki chmur.
Było zamknięte. Na zawsze. W połowie drogi między zamkiem a wsią i kościołem czekał stos. Gdy wreszcie zmusiła się aby nań popatrzeć w jej oczach odmalowała się najwyższa pogarda. W porównaniu z doskonałością nieba ziemia była kalekim tworem, owocem drobnego roztargnienia swojego Stwórcy. Wszystko było tandetne. Zbudowane na łapu-capu, bez wcześniejszego zamysłu. Zamek o krzywych ścianach częściowo wzniesionych z miejscowego białego kamienia, częściowo z kiepsko wypalonych popękanych cegieł. Wieś, domy zbudowane z drewnianych belek, nieokorowanych, pokryte gliną, która odpadała płatami, a nikt nie myślał, żeby polepić je na nowo. Chłopom nie śpieszyło się. Zima miała nadejść dopiero za kilka tygodni. Kościół wzniesiony częściowo z drewna, częściowo murowany był szary i przechylony smętnie na jedną stronę. W niedużym bajorze pławiły się pospołu półdzikie świnie i kaczki. Stos także był byle jaki, wzniesiony na odwal. Centralny słup był krzywo wbity, a polana wokoło dobrano zupełnie przypadkowo.
Stare koło od wozu pozbawione obręczy leżało obok niego szyderczo szczerząc połamane szprychy. I nawet sznur którym spętano jej ręce na plecach był częściowo sparciały. Zresztą nawet gdyby go zerwała to i tak nie miała dokąd uciec. Otaczało ją pięciu rycerzy, także miejscowej produkcji, w hełmach z grubo wyprawionej skóry, kaftanach naszytych metalowymi kółkami, które nawet nie usiłowały imitować kolczug, w dziurawych butach i brudnych portkach z grubego płótna. Ale ich podrdzewiałe miecze, mimo że roboty miejscowego kowala, były ostre. Przed nimi postępował zamkowy ksiądz w poplamionej kusej sutannie, zaraz za nią szedł pan zamku, Piotr Uchański. Wielki feudał władający walącym się zamkiem i trzema wioskami, posiadający ponadto kilka tysięcy hektarów lasów i bagien. Piotr ubrany był w swoją zbroję w której jego pradziad walczył pod Grunwaldem lat temu sto kilkadziesiąt...Za nim tłoczyli się bezładną kupą inni mieszkańcy zamku. Dziewki od krów o usmarowanych gnojem łydkach, kilku służących o lizusowskich uśmiechach, pachołkowie o słomianych włosach i drewnianych mózgach, zapasiony kucharz i ci wszyscy inni, bez których życie stało by się nieznośnie uciążliwe a z którymi było jeszcze gorsze.
Ludzie których mijała codziennie na korytarzach. Ale jej ojca zamkowego pisarza nie było wśród nich. Zamknięto go na wszelki wypadek w wierzy. I zupełnie słusznie zamknięto. Tłum na widok zbliżającego się orszaku ożywił się. Chłopi chowali kawałki chleba za pazuchę, odkładali łyżki, którymi wcześniej wygarniali z garnków różne obrzydliwości. Rozmowy powoli umilkły. Woje otoczyli stos, choć to nie było potrzebne. Jedyne niebezpieczeństwo polegało na tym, że cisnąca się spragniona sensacji tłuszcza potratuje się w ścisku. Piotr położył Monice twardą dłoń na ramieniu i wprowadził ją na rusztowanie. Stos zatrząsł się i przez chwilę wyglądało na to że zawali się, ale jakoś nie zrobił tego. Teraz, gdy znalazła się pośród tłumu w jej delikatne nozdrza uderzyła z całym impetem jego woń. Potworna mieszanka rozmaitych zapachów. Ludzie cuchnęli czosnkiem i cebulą, sztywnymi od brudu łachami i przepoconymi owijaczami. Kilka par świeżo zzutych butów wietrzało na furmankach. W nos wciskał się jadowity zapach zjełczałego tłuszczu, przypalonej sierści i piór. Odchody ludzkie i zwierzęce poniewierały się pod nogami ludzi. Szarpnięcie obudziło ją z zamyślenia. Przez chwilę nie wiedziała co się stało, a potem zrozumiała. Piotr przeciął mizerykordią sznur petający jej ręce. Popchnął ją w stronę pala. Poczuła w żołądku nieznośne zimno. A więc to już. Chciała zozetrzeć bolące nadgarstki ale nie pozwolił jej na to.
Korzystając z pomocy księdza przywiązał ją do pala ściągając mocno sznury. Powiał wiatr, rozproszył na moment woń ciżby ludzkiej, dmuchnął jej prosto w twarz te wszystkie cudowne zapachy jesieni. W parowach za zamkiem z pewnością dojrzewały już kasztany. Lubiła co roku chodzić tam sama lub z ojcem i zbierać je, gładkie, lśniące. Poczuła żal. Znowu. Żal za odchodzącym niespełna siedemnastoletnim życiem. A potem poczuła nienawiść. Nienawiść do zamkowego księdza, do tych wszystkich, którzy szpiegowali ją od tak długiego czasu.
Nienawiść do rycerza, który pętał jej dłonie tak mocno, że sznur przeciął delikatną skórę. Poczuła woń łachmanów w które była ubrana. Ach jak dobrze byłoby teraz wyciągnąć się w ciepłej wodzie w tej dużej balii w zamkowej łaźni. Zmyć z siebie cały brud, zmęczenie, pot i krew. Znowu ocknęła się z zamyślenia. Ksiądz zamkowy i proboszcz kłócili się o coś po cichu u stóp stosu. Zapewne o przywilej podpalenia. Straszna woń wioski znowu napłynęła falą. Monika pomyślała sobie jeszcze, że gdy podpalą wreszcie stos woń palącego się drewna zagłuszy wreszcie ten smród. A potem popatrzyła pod nogi i nadzieje te rozwiały się. W stos wetknięto dużo smolnych szczap i starych szmat. Poczuje woń smoły. Nie drewna.
Rozczarowanie było bolesne. Obaj księża stanęli przed stosem z zapalonymi pochodniami w dłoniach. Ludzie uciszyli się. Przemowę zaczął kapelan zamkowy.
- Drodzy bracia. Zebraliśmy się tu dzisiaj, aby dokonać aktu najwyższej sprawiedliwości - tu urwał i zamyślił się.
Proboszcz wykorzystał to natychmiast.
- Zebraliśmy się tutaj aby spalić podłą wiedźmę, oblubienicę szatana która ukrywała się między wami sącząc w wasze dusze jad swoich czarów, aleć źle zacząłem. Ta tutaj wiedźma była córką pisarza zamkowego. Znaliście ją wszyscy, chodziła bezbożnie uśmiechnięta...
- Dużo ty o niej możesz wiedzieć - zdenerwował się kapelan. - Ja będę mówił! Chodziła uśmiechając się bezbożnie tak gładka rozkoszna i miła a tymczasem w sercu skrywała tego samego węża, którego nasza pramatka Ewa podała z jabłkiem...
- Głupi nieuku, nie tak było - zdenerwował się proboszcz. - Ja powiem. Skrywała w sercu węża, którego jabłko nasza pramatka Ewa...
- Jabłka rosną na drzewach - zaoponował kapelan.
- Za dnia potulna jak owieczka nocami latała na miotle. Czyniła rozliczne szkody bliźnim jak na przykład...- wysilił pamięć, ale bezskutecznie. - Wszyscy wiedzą jakie - rzucił odkrywczo.
- Tak wiec po wielodniowym procesie udowodniliśmy jej, że jest służką diabła, to jest szatana - uznał że słowo "szatan" brzmi lepiej.
- Na czarownice jest tylko jeden sposób - dodał proboszcz. - Czarownice trafić powinny na stos. Dla żmijowego plemienia nie może być żadnej litości jak mówi Pismo święte.
Monika uniosła głowę i popatrzyła na niebo. Nad jej głową przeleciał żuraw. Spuściła wzrok ku ziemi. Niebo było dla niej zamknięte. Czarownice trafiają do piekła.
- Pamiętajcie drodzy parafianie, że czarownice trafiają ze stosu prościutko do piekła - grzmiał pleban.- Na stosie poczują przedsmak tych mąk, które już na nie czekają...
Uniosła głowę i popatrzyła w stronę drogi i nagle zobaczyła coś nowego. Zaraz za kłębiącym się tłumem pojawił się jeszcze jeden widz. Na potężnej czarnej klaczy siedział ciemno ubrany mężczyzna.
Szatan osobiście przybył po mnie - pomyślała.
Podróżny nie wyglądał na szatana. Gdy podjechał bliżej torując sobie drogę przez zbitą ciżbę dostrzegła, że jest bardzo szczupły, wręcz wychudły ma krótko ścięte ciemnobrązowe włosy oraz jasne płonące oczy. Ubiór jego był nieskazitelnie czysty, choć trochę pognieciony. Oczy ich spotkały się na chwilę i wówczas poczuła fizycznie promieniującą z nich dobroć. Zsiadł z gracją z konia. Obaj kapłani przerwali uzupełniany wzajemnie plastyczny opis mąk piekielnych i w zdumieniu wpatrzyli się w przybysza.
- Wybaczcie bracia, ze przerywam wam tak uczoną dysputę - powiedział miękkim łagodnym smutnym głosem. - Jak również to że uniemożliwiam wam spalenie tego dziewczęcia. Wasz smutek głęboko rani moje serce, lecz dowiedziawszy się o waszym problemie przybyłem tu prosto z Lublina i jak widzę miałem pecha dotrzeć na czas.
- Kim jesteś wędrowcze? - zapytał kapelan. - Mowa twoja jest gładka i przymilna, ale przecież narzucasz nam swoją wolę w kwestii która...
- Wybaczcie czcigodni bracia powinienem przedstawić się na początku. Jestem Pablo de Torralba, inkwizytor, jestem członkiem świętego Oficjum obecnie w podróży naukowej na wschód w celu badania stopnia zszatanienia i szerzących się wśród mieszkańców tych stron herezji. Przejmuję tą sprawę w swoje ręce.
Kapelan skrzywił się.
- W razie oporu mogę rzucić klątwę i obłożyć ekskomuniką całą parafię - zagroził przybysz.
Obaj księża opuścili pochodnie.
- Właściwie to sprawa jest jasna - powiedział kapelan. - To czarownica. Wystarczy popatrzeć. Ma rude włosy i zrośnięte brwi.
- A próbowaliście ją zważyć?
- Po co?
- Nie wiecie? Czarownice są znacznie lżejsze niż zwykła kobiety.
- Mamy dowody, świadkowie zeznali.
- Będzie z mojej strony aktem pokory przesłuchać ich jeszcze raz.
Piotr poczuł nagle nieokreślony lęk przed tym człowiekiem. Podszedł bliżej
- Jestem Piotr Uchański właściciel tego zamku - powiedział. - Zechciej czcigodny gościu wstąpić w moje progi. Twoim życzeniom stanie się zadość. Ile czasu zajmie ci panie rozpatrzenie tej sprawy?
- Jeden dzień.
- Wobec tego pozwolisz że nie będziemy rozbierać stosu. Może być jeszcze potrzebny... jutro.
- Takież i moje zdanie.
Feudał stanął przed ludźmi i gromkim głosem zaczął im klarować, że dla lepszego zbadania sprawy egzekucję odkłada na dzień następny. Tymczasem przybysz wdrapał się na rusztowanie stosu i srebrnym sztyletem przeciął więzy dziewczyny. Dopiero gdy jej bose stopy dotknęły z powrotem zimnej wilgotnej ziemi uwierzyła że to dzieje się naprawdę. Dłoń inkwizytora nadal spoczywała na jej ramieniu. Płynęło z niej ciepło i poczucie bezpieczeństwa. Orszak zawrócił do zamku. W tłumie, który pozostał za jej plecami rozległy się westchnienia rozczarowania. A potem tłum ruszył za nimi. Wiedziony ciekawością odprowadził ich aż do bramy zamku. Dalej go nie wpuszczono.
- Masz jakieś życzenia inkwizytorze? - zapytał Piotr gdy znaleźli się na dziedzińcu.
- Owies siano i woda dla mojej klaczy. Chciałbym też umyć się po podróży. Dziewczynę też umyjcie i ubierzcie w coś świeżego. Nos może odpaść. Czy nie wiecie, że wiedźmę na stos należy ubrać w nieużywaną białą koszulę?
- Wybacz inkwizytorze, nie wiedzieliśmy. Czy zrobisz nam ten zaszczyt i zjesz z nami obiad?
- To ja poczytam sobie za zaszczyt mogąc posilać się z wami, ale chcę nadmienić, że spożywam wyłącznie chleb i wodę.
- Stanie się wedle twojego życzenia. Kiedy zaczniesz przesłuchania?
- Zaraz po posiłku.
* * *
Monika siedziała w bali pozwalając aby ciepła woda wtargnęła we wszystkie zakamarki jej ciała. Szare plamy brudu znikały jak zły sen. Jeszcze jedna wiązka mydelnicy, włosy...Wycierała się powoli płóciennym ręcznikiem. Był szorstki, przyjemnie było czuć jego fakturę. Ubierała się powoli. Przyniesiono jej suknie. Związała rzemieniem włosy z tyłu.
Wprawdzie lubiła chodzić z rozpuszczonymi, ale nie chciała robić złego wrażenia na inkwizytorze. Jak on się nazywał? Ach tak Pablo de Torralba. Zapewne Hiszpan. Piękny mężczyzna. Przystojny, kulturalny, widać, że posiada znaczną wiedzę. Nagle jakby się obudziła. Znowu się zamyśliła a przecież jutro ten człowiek podpali jej stos. Zbladła i zaczęła drżeć. Wyszła z łaźni przed drzwiami stali dwaj woje, a za nimi oparty o ścianę stał on. Czekał na swoją kolej. Cierpliwie. Sługa całego świata. Uśmiechnął się do niej smutno. Zobaczyła w jego oczach ból i życzliwość. Woje poprowadzili ją schodami do góry a on wszedł do łaźni.
Gdybym umiała mogłabym zatruć wodę - pomyślała. - Zanurzyłby się w niej i umarł.
Zamknęli za nią drzwi celi. Siadła na brzegu stołka. Nie pozostawała długo sama. Do celi wszedł kuchcik. W ręku trzymał glinianą misę. Misa wypełniona była kaszą ze skwarkami i kilkoma kawałkami mięsa.
- To dla mnie? - zdziwiła się.
- Inkwizytor kazał - wyjaśnił kuchcik.
Jadła wolno niewielkimi kęsami. Przez te kilka tygodni uwięzienia zdążyła zapomnieć, o tym, że jedzenie może być przyjemnością. O tym, że może mieć smak i zapach. W kaszy pływały skwarki. Im bliżej dna tym było ich więcej. Kucharz był zawsze przyjacielem jej ojca. Skończywszy jeść podeszła do okna celi i wyjrzała. Zobaczyła kawałek błotnistego dziedzińca. Zamkowy kowal podkuwał wielkiego czarnego konia. Podkowa przyłożona do kopyta lśniła jak wypolerowane zwierciadło.
- Srebro? - zdziwiła się.
Z drzwi po lewej stronie dziedzińca wyszedł kapelan. Przeszedł przez podwórze dźwigając znajomą jej skrzynkę. Z innych drzwi wyszedł inkwizytor. Zapatrzyła się na niego. Przeciągnął dłonią po lśniących wilgocią włosach. Musiał poczuć jej wzrok bo uniósł głowę do góry i pomachał jej przyjaźnie ręką. Odwzajemniła się słabym uśmiechem. Poszedł dalej popatrzył na dzieło kowala, który właśnie wbijał ostatni hufnal. Zapytał o coś. Rozmawiali przez chwilę. Pogładził klacz po nosie. Zarżała. Poklepał ją po boku i zniknął w drzwiach domu. Zaraz potem przez podwórze przedefilowali słudzy i pachołkowi niosący antałki wina i jedzenie. Wszystko to znikało w drzwiach. Obiad. Ludzie zajmowali się swoimi obowiązkami i tylko ona stała na uboczu. Odsunięta. Skazana. Ale zobaczy jeszcze wschód słońca. Myślała, że ten dziś rano będzie ostatnim w jej życiu.
* * *
Inkwizytor Pablo de Torralba siedział przy stole i wolno z namysłem przeżuwał kawałek suchego chleba. Popijał go źródlaną wodą z cynowego dzbana. Milczał. Zgromadzeni przy stole rycerze i obaj kapłani usiłowali go początkowo zabawiać rozmową, ale szybko zrezygnowali. Gość najwyraźniej błądził myślami gdzieś daleko. Myśli gościa wędrowały do ojczyzny. Nie widział jej już pięć lat. Pięć lat zajęła mu ta bezsensowna podróż. Zebrał relacje o czarach, zanotował kilka małych przypadków schizmy. Spalił dwu heretyków i jedną czarownicę. Wracał już do siebie gdy usłyszał o tym przypadku. Wyruszył zamiast w drogę do słonecznej Hiszpanii do tego zamku ukrytego wśród wzgórz i lasów. Podróż przeciągnie się o co najmniej dwa tygodnie. Przybędzie do ojczyzny dopiero na wiosnę. Odpocznie kilka dni a potem znowu zacznie się praca. Zresztą właściwie wcale nie będzie odpoczywał. Zda relację z podróży i poprosi święte Oficjum o skierowanie do któregoś z trybunałów. Zbudują wiele pięknych stosów. Zapłoną święte ognie. Wielu pogan nawróci się na ten widok. Uratują wiele dusz. Ale wiele im się niestety wymknie. Zbyt wiele. Łzy stanęły mu w oczach. Poczuł straszliwą nienawiść do szatana. Przypomniał sobie jakie zmęczenie ogarniało go po każdym auto da' fe. Stosy płonęły dzień w dzień a machina sądowa wykrywała coraz to nowe i nowe przypadki. Żydzi i Machometanie ciągle działali, toczyli jak choroba zdrowe katolickie społeczeństwo. Trzeba było coś zrobić z tym koszmarem. A on zmarnował pięć lat życia na ściganie przypadków herezji w tym dalekim niegościnnych dzikim kraju. Tylko po to żeby jego przełożeni mogli określić stopień zagrożenia w tej części świata.
Nigdy tu nie sięgniemy - pomyślał. - Zabraknie nam siły. A miejscowi tolerują pogan obok siebie.
A potem przypomniał sobie o potędze Boga i poczuł ulgę. Bóg nie dopuści by jego sprawy były zaniedbane. On daje miejscowym grzesznikom czas na opamiętanie się a potem uderzy ze straszną siłą. Tak jak starotestamentowy Jahwe - Elohim. Koniec świata zbliżał się.
Wszyscy powinni zostać do tego czasu zbawieni.
* * *
Sala rycerska nie była specjalnie duża. Ale mieściła się na przeciwko sali tortur co mogło być przydatne. Ustawiono tu stół za którym zasiedli obaj księża i pan zamku. Obok przy pulpicie stanął pisarz sprowadzony z zamku w Wojsławicach. Pod ścianą mieściła się świeżo skonstruowana waga. Inkwizytor stał na parapecie wysokiego ostrołukowego okna i spoglądał w dal. Przepaść u jego stóp nie robiła na nim wrażenia.
- Byłby znakomitym żołnierzem - szepnął pisarz do pana Piotra. - Nie ma w nim lęku.
- On jest żołnierzem - odpowiedział Uchański. - Jest żołnierzem swojej sprawy.
Wprowadzono Monikę. Inkwizytor zeskoczył z parapetu. Dziewczyna stanęła pośrodku komnaty i rozejrzała się spłoszona. Pablo uśmiechnął się do niej uspokajająco.
- Istnieje kilka metod zbadania czy kobieta jest czarownicą - powiedział. - Każda metoda działa tylko w określonym przypadku i wystarczy, aby dwie z pięciu prób wypadły na jej niekorzyść aby móc uznać ją za podejrzaną.
Zza stołu wydobył swoje krzesło i postawił je na środku pomieszczenia. Następnie zmusił ją aby na nim usiadła.
- Pierwszą podejrzaną cechą są rude włosy. Jak widzicie jej włosy mają lekko rudawy odcień, nie są jednak zupełnie rude. Drugą cechą są zielone oczy. W naszym przypadku ten wyznacznik nie ma żadnego zastosowania, bowiem jej oczy mają przyjemny brązowy kolor. Trzecią cechą są zrośnięte brwi. W porównaniu z kilkoma przypadkami z jakimi zetknąłem się na Śląsku tych kilka włosków między jej brwiami jest dla sprawy bez znaczenia.
Monika siedziała zasłuchana w jego miły spokojny głos. Patrzenie w jego miłą i szczerą twarz sprawiało jej przyjemność.
Gdybyśmy spotkali się w innych okolicznościach zapewne mogłabym go pokochać - pomyślała, ale zaraz przypomniała sobie gdzie jest i co tu się dzieje.
- Drugą cechą mogącą wskazywać na zajmowanie się czarami jest nienaturalna waga ciała. Czarownice są z reguły znacznie lżejsze niż inni ludzie. Ja jestem od niej sądząc na oko lżejszy. Jeśli waga zrównoważy się lub ja ją przeważę będzie to znaczyło, że jej waga jest zbyt mała.
Gestem poprosił ją na wagę. Stanęła na jednej szali podczas gdy on stanął na drugiej.
- Usunąć podpórki - rozkazał.
Pisarz porzucił pergamin i pióro i wyjął dwie podpórki. Waga przez chwilę była nieruchoma po czym dziewczyna opadła wyraźnie w dół.
Pablo zeskoczył na ziemię i pomógł jej zejść z drugiej szali. Następnie ponownie posadził ją na swoim krześle a sam podszedł do okna i popatrzył przez nie. Gdy się odwrócił był lekko pobladły na twarzy.
- Tak więc ważenie wykazało, że jej waga nie odbiega od normy. Pozostały nam jeszcze dwie próby.
Podniósł ze stołu swoją Biblię.
- To Pismo święte pobłogosławił osobiście papież - powiedział. - Podejdź i połóż na nim rękę.
Wykonała to co kazał. Popatrzył jej w oczy i uśmiechnął się.
- Istnieje rozpowszechniony pogląd że czarownica umrze natychmiast gdy dotknie przedmiotu pobłogosławionego przez papieża - powiedział.
Znowu odesłał ją gestem na krzesło. Wyjął z pochwy przy pasie swój sztylet.
- Srebro jest cudownym metalem. Leczy rany, chroni przed szatanem i urokami. Gdy przyłożymy czarownicy kawałek srebra do ciała wystąpi po chwili czerwone znamię.
Przyłożył jej sztylet do policzka i po chwili oderwał. Czekali w skupieniu przez kilka minut.
Skóra nie zmieniła koloru.
- Uwalniam ją z części podejrzeń - oświadczył.
- Wezwać świadków? - zapytał proboszcz. - Czekają za drzwiami aby złożyć zeznania.
- Wezwijcie.
Wprowadzono pierwszego pachołka. Twarz inkwizytora dotąd dobrotliwie uśmiechnięta stężała. Odmalowała się na niej surowość. Wziął ze stołu kartę pergaminu.
- Waśko syn Jana - odczytał.- Zeznałeś poprzednio, że widziałeś jak obecna tu córka pisarza zamkowego panna Monika latała nago na miotle.
- No tak - głos pachołka pod badawczym spojrzeniem inkwizytora łamał się.
- Czy powtórzysz swoje zeznanie trzymając rękę położoną na znak przysięgi na Piśmie świętym i zbawieniem własnej duszy zagwarantujesz prawdziwość swoich słów?
Pachołek przełknął ślinę.
- Było ciemno. Może to nie była ona.
- Co widziałeś? Połóż rękę na Bibli!
- Chyba mi się przywidziało. Było ciemno...
- Zostanie ukarany chłostą za składanie fałszywych zeznań i kłamstwo przed poprzednim sądem - zawyrokował Inkwizytor.
- Tak się stanie - powiedział Piotr wbijając w pachołka spojrzenie bazyliszka. - A potem zostanie usunięty ze służby. Na moim zamku nie ma miejsca dla kłamców.
- To zbyteczne - powiedział Inkwizytor. - Teraz, gdy wie jak srogo karane jest kłamstwo będzie go unikał i w ciągu paru lat stanie się twoim najlepszym giermkiem.
- Czy chłosta ma nastąpić od razu?
- Jutro przed południem. Jeśli oczyścimy dziewczynę z zarzutów trzeba będzie dać ludziom inne widowisko. Chyba trzeba będzie zaprzysiężyć wszystkich waszych świadków. Tak na wszelki wypadek. Jesteś wolny - machnął ręką na pachołka a potem podszedł do okna i oparł ciężko o parapet.
- Wezwać kolejnego świadka? - zapytał zamkowy kapelan.
- Zaczekajmy kilka chwil. Muszę sobie coś ułożyć w myślach.
Wzrok jego wędrował po pagórkach i dolinach. Nad zamkiem przeleciał klucz żurawi. W Hiszpanii ich nie będzie...
Wreszcie oderwał się od okna.
- Prosić następnego.
- Zygfryd Niemiec - odczytał z listy Piotr.
Pisarz wyszedł aby go zawołać a po chwili wrócił. Był zdziwiony.
- Panie, za drzwiami pozostał tylko jeden świadek. Reszta gdzieś sobie poszła.
Inkwizytor przywołał na twarz uśmiech.
- Tak myślałem - powiedział.
- Wyjaśnij nam to panie - zażądał proboszcz.
- Popełniliście błąd. Trzeba było żądać od każdego przysięgi na krzyż przed przesłuchaniem. Nie mieliby aż tyle do powiedzenia. No cóż. Proście tego jednego. Bo i on sobie pójdzie.
Wszedł jeden z zamkowych rycerzy. Nie miał na sobie kolczugi, na skórzany kubrak założył jedynie swój rycerski pas. Z mieczem.
- Jak się nazywasz panie?
- Jestem Jan Topór.
- Proszę położyć dłoń na Biblii i złożyć przysięgę.
Rycerz podszedł i położywszy rękę na księdze powiedział.
- Przysięgam mówić prawdę. Jeślibym skłamał niech zostanę strącony do piekieł i na miejsce Kaina powołany.
Brwi inkwizytora uniosły się do góry.
- Wobec tego słuchamy panie co masz nam do zakomunikowania.
- Obecna tu Monika rzuciła na mnie urok. Od tamtej pory jestem chory, utraciłem swoją siłę a strzały z mojej kuszy chybiają celu.
- Jak się objawia ta choroba?
- Czuję bóle w brzuchu, mam w ustach gorzki smak i ciągłe pragnienie.
- Wyciągnij przed siebie ręce.
Rycerz wyciągnął. Dłonie drżały mu wyraźnie.
- Zdejmij kaftan.
Zdjął. Inkwizytor podszedł i przesunął mu dłonią po obrzmiałym bandziochu.
- W tym miejscu boli najbardziej?
- Tak.
- Chorobę twoją sprowadziły na ciebie nie czary ale nadmiar trunków. Pamiętaj, że ci którzy tarzają się w nieprzytomności pod stołami nie są mili naszemu Panu.
- Mam dowód, że rzucono na mnie urok!
- Okaż go więc.
Rycerz wydobył z sakwy przy pasie kawałek deski na którym krwią namalowano magiczny symbol. Skrzyżowanie litery V i złamanej strzały.
- Tą deskę oderwałem od drzwi mojej komnaty. To znak szatana.
Inkwizytor pokiwał smutno głową.
- To rzeczywiście magiczny znak mający sprowadzić nieszczęście na mieszkańca domu nim oznaczonego. Dlaczego jednak sądzisz, że namalowała go ta dziewczyna?
Rycerz milczał. Inkwizytor patrzył mu przez chwilę w oczy.
- Nastawałeś ma jej cześć - powiedział.
- Nie...
- Składałeś przysięgę. Musisz mówić prawdę.
- Wobec tego będę milczał.
- Jako inkwizytor wydaję na tego człowieka wyrok infamii i pozbawienia praw do wykonywania rzemiosła rycerskiego za próbę zbrukania czci nieletniej.
- Podtrzymuję wyrok w mocy - powiedział Piotr.
Rycerz jęknął i padł na kolana.
- Wstań i wyjdź - powiedział Pablo. - Splamiłeś swoimi żądzami stan rycerski. Groziłeś jej śmiercią.
- Skąd wiesz? - zapytał kapelan. - Nie spowiadał się z tego.
- Ściany tego zamku mogą dać świadectwo. Tak było?
- Tak. Groziłem jej śmiercią w razie jeśli komuś powie.
- Uznaję cię dodatkowo winnym spowiedzi świętokradczej i obciążam klątwą i ekskomuniką na lat trzy. Po tym czasie możesz dopiero odbyć spowiedź. A teraz wyjdź.
Rycerz wyszedł.
- Dlaczego to zrobiłaś? - zapytał Pablo dziewczynę.
- Bałam się go. Chciałam sprowadzić na niego śmierć aby dał mi spokój. Groził, że zabije mnie i mojego ojca...
- Jest winna czarów, ale na razie nie ma jeszcze podstaw, aby uznać ją za czarownicę - zwrócił się do pozostałych. - Czy dysponujecie jeszcze jakimiś dowodami?
Twarze pozostałej trójki wykrzywiły złośliwe uśmiechy.
- Są dowody - powiedział kapelan.- Cała skrzynka.
Postawił rzeczoną drewnianą skrzynkę na stole i wydobył z kieszeni kawałek pergaminu.
- Znaleźliśmy podczas przeszukania jej komnaty, co następuje: Wstążek do włosów sztuk osiemdziesiąt jeden.
- Ile? - zdumiał się inkwizytor.
- Osiemdziesiąt jeden. Kasztanów sztuk sześćset sześćdziesiąt sześć. To liczba bestii. Ponadto woreczek ziemi z cmentarza - potrząsnął niedużym woreczkiem.- Różnych dziewczęcych fatałaszków nie będę nawet wspominał. Ponadto sześćdziesiąt groszy srebrnych i dwa złote dukaty, które skonfiskowaliśmy.
- Na jakiej podstawie?
- E...tego, na wszelki wypadek.
- Do konfiskat mienia osób oskarżonych o czary uprawniona jest jedynie święta Inkwizycja, która może z nich później wypłacić nagrody dla osób, które przyczyniły się do ujęcia czarownicy.
- Nie jesteśmy w Hiszpanii Inkwizytorze.
- Bulla papieska zezwala nam ścigać czarowników i heretyków na terenie całego świata podległego władzy kościoła rzymskiego.
- Ponadto znaleźliśmy kilka kart pergaminu pokrytych rysunkami a pismo przecież mówi, że kobieta nie będzie zajmować się sztukami wyzwolonymi...
- Jakie pismo?
- Pismo święte.
- Zechciej mi wobec tego bracie przytoczyć stosowny ustęp gdyż najwyraźniej zawiodła mnie pamięć.
Proboszcz zamilkł skonfundowany. Inkwizytor znowu zaczął przechadzać się po pomieszczeniu.
- Dlaczego kasztanów było właśnie 666? - zapytał niespodziewanie dziewczynę.
Monika która właśnie oddawała się marzeniom o wspólnym życiu i podróżach jej i Inkwizytora ocknęła się.
- Pewnie przez przypadek - wyjaśniła. - Zbierałam je co roku i widocznie...
- A ziemia?
- Ziemia jest z cmentarza. Podobno przynosi szczęście...
- Raczej nie.
Pablo de Torralba przysiadł ciężko na stole i otworzywszy jedną z leżących na nim książek czytał ją przez chwilę. Gdy znowu się odezwał w głosie jego słychać było wyraźnie zmęczenie.
- Katalog magii brata Rudolfa podaje, że ziemi z cmentarza używają kobiety aby przywiązać do siebie męża lub ukochanego. Tak było?
- Nikt jeszcze nie składał mojemu ojcu takich propozycji.
- Kobieta często sama szuka dla siebie mężczyzny. A upatrzywszy jakiegoś gestami zachęca go do poufałości. Jesteś jeszcze virgo intakta?
- Jestem dziewicą - potwierdziła.
- Jeśli nie macie innych dowodów to uwolnię ją z zarzutu głównego i uznam jedynie winną czarów w obronie własnej i bałwochwalstwa, obu czynów popełnionych z nieświadomości.
- Nie! - wrzasnęły zgodnie trzy gardła a trzy pięści wylądowały z hukiem na stole.
Na Inkwizytorze nie zrobiło to wrażenia.
- Wybaczam wam wasze niestosowne zachowanie i słucham co macie do powiedzenia.
Kapelan zamkowy uśmiechnął się jadowicie i położył na stole kilka kart pergaminu. Inkwizytor wziął je w rękę i zaczął przeglądać z zaciekawieniem. Na kartach węglem wykonano szkice. Pierwszy przedstawiał zamek w Uchaniach widziany jakby trochę z góry.
- Tylko lecąc na miotle mogła zobaczyć zamek w ten sposób - powiedział Piotr mściwie.
Drugi szkic przedstawiał zamkowego kapelana jak półprzytomny z przepicia przewraca dzban z winem. Na trzecim krąg kobiet bił pokłon wielkiemu czarnemu psu. Na czwartym czarownica na miotle leciała ponad kościołem. Na piątym widniała postać nagiej dziewczyny.
Inkwizytor obejrzał wszystkie dwadzieścia. Pochylił smutno głowę.
- To ty rysowałaś? - zapytał cichym zgaszonym głosem.
- Tak.
- Dlaczego to zrobiłaś?
- Nie wiem. Rysowałam rysunki do opowieści które słyszałam w wiosce.
- Obnaż ramiona.
Uczyniła co kazał a silny rumieniec okrasił jej twarz. Przyglądał się jej dłuższą chwilę.
- Skąd masz to znamię - zapytał dotykając jej ręki powyżej łokcia.
- Rozdrapałam krostkę.
- Powtórzysz to pod przysięgą?
- Tak.
- Kłamie! - wrzasnął pan zamku. - To ślad pocałunku diabła. Zaprzedała mu się.
Inkwizytor uciszył go jednym gestem.
- Ubierz się - polecił. - Co wiecie o opętaniu? - zapytał.
- Niewiele - przyznał niechętnie proboszcz. - Wiemy, że szatan może wejść w człowieka i tam pozostawać. Czasem daje się egzorcyzmować, ale nie zawsze skutecznie.
Inkwizytor uśmiechnął się smutno.
- Czasami diabeł może wejść w człowieka bez jego wiedzy i zgody. Siedzi wówczas w środku i popycha go do szaleńczych czynów. Mieliśmy takie przypadki w Hiszpanii i tym razem też tak jest. Nie ma w tym winy ze strony tej dziewczyny.
- Więc co mamy robić? - zapytał Uchański.
- Zabrnęła w to zbyt daleko. Jedynym wyjściem jest stos - powiedział Inkwizytor.
Monika krzyknęła z przerażeniem. Była już prawie pewna, że śmierci uda się jej uniknąć.
- Słusznie - powiedział kapelan mściwie. - Niech spłonie.
Inkwizytor popatrzył na niego zimnym twardym wzrokiem.
- Dlaczego słusznie? Czyżbyś się cieszył bracie, z tego że jej młode życie zostanie jutro przerwane?
- Dlaczego nie? Przecież to czarownica!
- Nie z jej winy. Stos jest dla niej jedynym ratunkiem.
- Drwisz z nas? - zdumiał się proboszcz. - Stos jest karą!
- Wybaczcie bracia, ale wasz pogląd jest całkowicie mylny. Dostrzegłem to już rankiem, gdy słuchałem waszych słów. Wydaje wam się, że czarownice i heretyków...
- U nas nie pali się heretyków.
- Słusznie. Uważacie ze czarownice pali się na stosie, aby zadać im cierpienia. Tak też jest istotnie. Ale co dzieje się z duszą czarownicy później?
- Oczywiście idzie do piekła!
- Mylicie się bracia. W pierwszych wiekach istnienia chrześcijaństwa stosowano niezwykle rzadko drugi rodzaj chrztu. Chrzest przez ogień. Stosowano go gdy poganin pragnący wstąpić do gminy chrześcijańskiej umarł przed otrzymaniem chrztu. Palono wówczas jego ciało aby je oczyścić z grzechów mocą ognia który będąc symbolem Ducha świętego ma największą moc oczyszczającą. Jeśli my inkwizytorzy palimy kogoś na stosie dokonujemy całkowitego oczyszczenia jego duszy. Jeśli byłby to poganin wystarczyłby chrzest z wody, jednak większość czarownic i heretyków była już raz chrzczona. Wówczas pozostaje nam ta możliwość jako smutna ostateczność.
Zamilkli.
Inkwizytor skłonił głowę i wyszedł.
* * *
Monika siedziała łkając w swojej celi. Rozległo się pukanie i do wnętrza wszedł Pablo de Torralba. Inkwizytor.
- Nie smuć się - powiedział.
- Wyjdźcie panie. Nie mam ochoty was oglądać.
- Jestem twoim przyjacielem. Przyszedłem dodać ci otuchy przed jutrzejszym dniem.
- Nie jesteś moim przyjacielem.
- Jestem. Przyjąłem za ciebie najwyższą odpowiedzialność. Jutro osobiście przeprowadzę cię przez bramę do nieba.
- Słyszałam co mówiliście. Ile grzechów ściągnęliście na siebie podpalając stosy? Ile cierpień...
- Nikt kto jest niewinny nie zginął z mojej ręki. Bóg mnie powołał abym stał się Inkwizytorem. Cierpię za każdym razem gdy stwierdzę czyjąś winę. Cierpię za każdym razem gdy podpalam stos. Cierpienie częściowo zmazuje moje grzechy. Ale oczywiście nie do końca. Gdy Bóg da mi znak skończę swoją pracę dla Niego z ulgą.
- Czy musisz mnie zabić?
- Czy wolisz jutro wieczorem wieczerzać w raju, czy błąkać się po ziemi brukając się w coraz większym grzechu z diabłem w duszy aż do śmierci która nie zmyje z ciebie nawet dziesiątej części łuta twoich win?
- Co sprawia ze człowiek taki jak wy panie staje się tak bezlitosny?
- Nie jestem bezlitosny. Ja także cierpię, gdy muszę zadawać cierpienia innym. Choć są wśród nas tacy, którzy to lubią, którym sprawia przyjemność zadawanie innym cierpień to jednak są to jedynie nieliczne jednostki, które staramy się usuwać z naszych szeregów. Ja się do nich nie zaliczam.
- Czy nie ma możliwości abym uniknęła mojego przeznaczenia?
- Skazaniec heretyk może uniknąć stosu jeśli podczas auto da' fe wyrzeknie się swojej herezji a potem odbędzie pokutę. W przypadku czarowników i czarownic zadajemy pytanie Bogu i czekamy na znak. Jeśli nadejdzie odstępujemy.
- Jak często tak się dzieje?
- Jak do tej pory słyszałem o jednym przypadku.
- Czy nie mógłbyś zabić mnie najpierw a potem spalić moje ciało?
- Zbyt duże jest ryzyko, że szatan pochwyci w międzyczasie twoją duszę.
- A poganie o których mówiłeś?
- Nikt nie wrócił z tamtego świata, aby powiedzieć czy zostali przyjęci w niebie.
- To i ze mną nie ma pewności.
- Ufasz mi?
- Nie bardzo.
- Boisz się cierpienia. To naturalne. Nie przejmuj się, będę cały czas przy tobie. Jeśli chcesz się teraz wyspowiadać, choć właściwie nie musisz bo jutrzejszy stos zmyje wszystkie twoje grzechy, to jestem gotów udzielić ci rozgrzeszenia.
- Moim największym grzechem jest to ze pokochałam cię panie gdy tylko cię zobaczyłam.
Na twarzy Inkwizytora odmalowało się zdziwienie.
* * *
Tłum czekał. A nawet zgęstniał. W powietrzu unosił się fetor obozowiska. Na obrzeżach gotowano strawę. Stos trochę się skurczył, rozkradziono część opału. Ale ciągle był wystarczająco wysoki. Od strony zamku nadszedł orszak. Monika w białej sukni wyglądała znacznie lepiej niż dnia poprzedniego. Starannie wyczesane włosy miała związane z tyłu. Koło niej kroczył chudy wysoki człowiek w czerni. Inkwizytor. Ludzie wpatrywali się w niego z szacunkiem. Opowiadano o nim od wczoraj zdumiewające rzeczy. Jego dłonie miały przynosić ukojenie bólu, jego spojrzenie każdego zmuszało do uległości a jego klątwa mogła zabić. Pierwsza część widowiska była ciekawa. Wychłostano publicznie jednego z zamkowych pachołków za kłamstwo w obecności Inkwizytora. szacunek ludzi pogłębił się. Ale teraz nadeszła uroczysta chwila. Dwaj kapłani zapalili pochodnie. Pablo położył rękę na ramieniu dziewczyny. Następnie po polsku aby lepiej zrozumieli go nie znający łaciny chłopi zapytał głośno.
- Boże, jeśli popełniamy błąd daj nam znak swojej woli.
Minęła dłuższa chwila. Ludzie milczeli nawet wiatr ucichł.
- Bóg mnie nienawidzi - szepnęła Monika.
- Nie myśl tak. Bóg cię kocha - powiedział.
Zemdlała. Usta posiniały jej.
- A więc taki jest twój znak Panie? - zdziwił się Pablo. - Ja niegodny twój sługa mam dostąpić tej łaski?
Odwrócił się w stronę tłumu.
- Pamiętajcie, że czyny popełnione w imię miłości rozsądzone będą nie ludzką miarą. Podpalajcie stos - polecił kapłanom.
- Ale... - kapelan wskazał gestem leżącą dziewczynę.
- Podpalajcie. Wszystko będzie dobrze.
Podpalili z dwu stron. Płomienie objęły podstawę stosu. Inkwizytor pochylił się, podniósł zemdloną dziewczynę i po przystawionej drabinie wdrapał się na rusztowanie. Stanął koło słupa trzymając ją w objęciach.
- Bóg dał znak. Pozbawił ją przytomności aby oszczędzić jej cierpień a mnie wezwał do siebie razem z nią - powiedział, ale huk płomieni zagłuszył jego słowa.
Powiał wiatr ludzie zgromadzeni wokoło stosu spostrzegli, że pochylił się i pocałował dziewczynę w czoło a zaraz potem stos zapadł się do środka. W ostatniej chwili dostrzeżono jeszcze że uśmiecha się do otaczającego stos tłumu i błogosławi mu podniesioną ręką. A w jego oczach płoną ogniki szczęścia. A może to odbijały się płomienie?
9