Ks. mjr Józef WARSZAWSKI TJ, ps. „O. Paweł"
Kapelan AK i Powstania Warszawskiego
OSTATNIA MSZA ŚW. POWSTANIA
(Opowiadanie kapelana z ostatnich dni Powstania)
Spojrzeliśmy sobie w oczy. Szare, żołnierskie, twarde spojrzenie:
— No tak. Ojcze Pawle?
— Tak, panie pułkowniku.
Gdym wchodził, podnosił się właśnie zza stołu, przy którym siedział. Odrzucił koc, który mu opatulał nogi aż po lędźwie, by niezago-jone rany, otrzymane jeszcze na Starówce, nie dokuczały zbytnio i nie uniemożliwiały pracy. Odsunął krzesło pod łóżko, które się opierało o nietynkowany mur piwniczny — i podał rękę na przywitanie.
Zeszliśmy się w owym dniu przy Wilanowskiej 18-20. Na Czerniakowie. Godzina była przedpołudniowa. Mp. dowództwa, tzn. miejsce postoju sztabu zgrupowania „Radosław", mieściło się w tej właśnie, dosyć obszernej i schludnej stanicy piwnicznej. A że dom był względnie nowy, więc i ta część piwnic nie zalatywała ani stęchlizną, ani zepsutym powietrzem. Mieszkanie Radosława, poza wymienionymi trzema sprzętami, świeciło pustką. Za to można było w nim odetchnąć swobodnie. Reszta bowiem izb i korytarzy piwnicznych była zawalona albo rannymi, albo cisnącymi się po kątach cywilami. Ranni — w przedłużającym się finale Czerniakowa — liczyli z niepokojem dnie i szanse. Oczywiście, że nie wygranej. A cywile patrzyli nam w twarz i starali się za każdym nowym zjawieniem się przybysza z ,.frontu" odgadnąć z wyrazu oblicza, ile też jeszcze dni, a może już tylko godzin, dzieli ich od nastania tego, co każdy przeczuwał, a o czym wzdragał się nawet pomyśleć.
— To tak — powtórzył Radosław.
Wyprostował skurczone mięśnie i członki. Powolnym krokiem przemierzył przestrzeń, dzielącą stół od okienka piwnicznego, spojrzał przez dosyć czystą jeszcze szybkę na podwórze, zawrócił, poszedł pod przeciwległą ścianę — i zatrzymał się ponownie za stołem. Popatrzył przez chwilę na rozłożone na nim sterty papierów, planów, szkiców i spisów. Raptem podniósł mocno zbudowaną, strasznie kościstą głowę i — jakby śledząc z uwagą moją reakcję — zapytał:
— A Msza niedzielna — będzie jutro?
Właściwie spodziewałem się tego pytania. Przecież to już niecały dzień nas dzielił od niedzielnego poranku. A tu trzeba i rozkazy wystosować do oddziałów, i przewidzieć miejsce na improwizowaną kaplicę, i oznaczyć najdogodniejszą porę dla poszczególnych grup, i tyle innych zarządzić zleceń, związanych ze zwoływaniem na Mszę. Pytania więc spodziewałem się. Tylko że nie teraz. Byłem nim wyraźnie zaskoczony. Skąd Radosławowi tak niespodziewanie wymówiło się, jako pierwsze, pytanie o niedzielną Mszę? Czyżby jako głównodowodzący Czerniakowa nie miał pilniejszych spraw do załatwienia? Przecież oznajmili mu, przy zameldowaniu mnie, że wracam z linii. Mnie zaś samego, kiedy wchodził, uprzedzono, że jest bardzo zajęty rozpracowywaniem sytuacji. Więc z aktualnych pytań narzucało się niejedno. I cały szereg zalegał spraw do załatwienia, nieuznajacych zwłoki. A tu padło jako najistotniejsze i pierwsze — pytanie o Mszę Św.
Przez ułamek sekundy — niby szczęśliwy wybieg — błysła mi szelmowska myśl, żeby Radosławowi tak niefrasobliwie powtórzyć oba powiedzonka Wodołaza, który mi zaraz po pierwszej klapie i zasypaniu, kiedym napędzał maruderów z oddziałów do kaplicy piwnicy przy Mławskiej, rzucił oschłe w twarz: Co ma Msza do strategii powstańczej, proszę księdza kapelana? W jakim ordre de bataille widział ksiądz wyznaczone dla niej miejsce? Tu każda godzina wypełniona jest po brzegi walką, wyczerpaniem i stale brakującym wypoczynkiem. Kto by tam śmiał uszczuplać ustającym z przemęczenia chwilę snu o całe pół godziny w cholernym kołowrocie walących się spraw i wypadków?
Ale nie mogłem przecież tu, w rozkładowych warunkach czerniakowskich, dawać takiej, choćby w postać żartu ubranej, odpowiedzi. Nie mogłem — zwłaszcza Radosławowi. Tym mniej mogłem mu chlapnąć, jak to uczynił „Jastrząb" od „Leśnika", frazesem szpitalizującego rezonera: Na mnie Msza działa przygnębiająco. W kółko tylko śmierć i ofiara, ofiara i śmierć. Gdzie tu nadzieja jaka? Gdzie pasja ocalenia i wyjścia? Wieczne nastawienie ludzi i żołnierzy na oddanie się Opatrzności, jako ostatniej desce ratunku, to przecież psychiczne druzgotanie woli oporu. A wywołuje tylko nowe urazy. I skutki wręcz przeciwne.
Ależ jakże mógłbym był dowódcy, któremu wszystko rwało się i rozpadało w ręku — poczynając od ginących na polu walki ludzi, a kończąc na rozwalających się od pocisków domach — powtórzyć tego rodzaju replikę niewydarzonych psychik i przydawać dalszej szczypty goryczy?
I tak zaczęła się moja — najbardziej prozaiczna — męka i udręka kapelana na Czerniakowie. Bo mimo iż spodziewałem się takiego pytania ze strony Radosława, nie znajdowałem słów ni zwrotu, jakim by przemilczeć i przeskoczyć to, czego żadną miarą wypowiedzieć nie umiałem.
Co mi Radosław chciał powiedzieć, względnie jak uzasadnić swe pytanie i zawarte w nim żądanie, wiedziałem doskonale. Tylko że on na żaden sposób nie mógł domyśliwać się, dlaczego głos mi jakby uwiązł w gardle.
Jakże miałem nie zgadywać — nieraz przecież mi to mówił — że chodzi mu o rozładowanie psychicznego stanu, panującego po oddziałach. Księże kapelanie! — na pamięć już znałem szorstki dźwięk tych słów — potrzebny znowu jakiś zastrzyk. Ustają mi chłopaki. Trzeba coś tam dać do wnętrza. Człowiek nie jest tylko cielskiem. Niech tak ksiądz kapelan coś wymyśli. Nie poradzimy inaczej.
Wszystkie te, bez elokwencji i silenia się na krasomówstwo wypowiedziane racje i powody, były stałym poczęstunkiem, podawanym mi przez niego od pierwszego z nim spotkania pod murami getta. Wszystkie najdoskonalej znałem i rozumiałem. Wracałem przecież z linii. A tam upiorne widmo wewnętrznych spięć, przeżywań i załamywań się hulało, jak dotychczas nigdy. Prawie że w każdym. Narosły w żołnierskich wnętrzach jakieś kompleksowe podejrzenia, konwulsyjne odczuwania i przewidywania, namnożyło się w nich chowanych głęboko urazów, niechęci i kompletnego zobojętnienia na wszystko i do wszystkich, roz-przęgła się zaraźliwie szybko pozytywna postawa psychiczna, a w ślad za nią karność i wojskowe morale jednostek i oddziałów — wylęgał się zaś z narastającej kołotaniny miotających się przedśmiertnie chęci i żywiołów jakiś sobowtór — polip, który się zwierał i zamykał cały w głuchym i nie okazywanym nikomu, a najpospoliciej grasującym pośród półprzytomnych myśli Przerażeniu.
Wlókł się ten potwór za każdym z nas, z pozycji na pozycję, i nie myślał odstępować nas ani na krok. Jakby posiadał milion oczu i narzędzi słuchowych, widział wszystko i wyczuwał wszystko, i potęgował rozmiar nieszczęść do najbardziej niemożliwych wymiarów. W ostatnich dniach zaś rozpętał w naszych chłopcach najgłębiej utajony instynkt i najbardziej witalną chęć dalszego życia, tłumioną dotychczas zwycięsko przez postawę bohaterską. Podburzał ich brutalnie i rzucał z pasją nieokiełznanego żywiołu na ratowanie tego, co jeszcze pozostało do uratowania, to jest łachman ciała i własnego życia.
Czułem i wiedziałem dobrze, że Radosław zdawał sobie doskonale sprawę z odmienności przeżyć i postawy swych podwładnych. Czasami mi się nawet wydawało, jak gdyby coś z tej świadomości i zabójczej sa-mowiedzy udzielało się z niego najbliższemu, a wierzącemu mu otoczeniu. Jak gdyby fluidował świat własnych przeżyć niewidocznym drganiem przygnębiających myśli i przygnębiających przeczuć. Przeciekało to z jego pociągnięć. Z jego rozkazów i depesz. A może mi się tylko tak przywidywało? Biło przecież od niego nieustraszonym w każdym calu męstwem i zaciętą wolą. Biło żywym „Virtuti Militari". A może mimo to i właśnie dlatego przeżywał wspólnie z nami owe stany i prze-magał je we własnym wnętrzu? Może właśnie dlatego zrozumiał, jak nikt inny, duszę chłopaków i oddziałów?
Zresztą i bez podszeptów chochoła-sobowtóra nietrudno było zorientować się, że nasi chłopcy i dziewczęta przemyśleli rzecz Powstania już do końca. Że bieg wypadków powstaniowych nawarstwić musiał i napełnić ich psychiki kompleksem klęski. Że się dokonać musiał w mózgach młodocianych proces przewartościowania dotychczasowych pojęć oraz zasad. Ze się wywrócić musiał świat rojonych nie tak dawno jeszcze marzeń o bohaterskich zrywach i dokonywanych brawurowo zwycięstwach. Że krwawa lekcja, jaką dawała nam historia w ostatnich dwóch miesiącach, musiała przeinaczyć ich poglądy na ważność czy wielkość takich wartości, jak sprzymierzenie i zdrada, przysięga i mus żołnierskiej służby, zdyscyplinowany posłuch i niesione entuzjastycznie poświęcenie.
„Za naszą wolność i waszą!" — jaką dumą rozpościerała się młodzieńcza pierś, gdy się poczuła wypełniona zawołaniem tego hasła. „Warszawa zwycięska!" — i „Warszawa wzorem!" — jak zew ten brzmiał oszołomieniem i tryumfem w pierwszych dniach sierpnia. „Starczy bohaterski zryw powstańczy — i w trzy dni stolica w naszym ręku!" — jak każdy w to słowo wierzył i jak by skoczył do oczu temu, który by śmiał inaczej myśleć, a co dopiero mówić. „Londyn czeka pierwszego kroku z naszej strony — a w ślad za nim zleci armia zwycięska na spadochronach — nam na pomoc i na tryumf!"
Szumiało to wszystko.
Szumiało i kipiało młodzieńczą buńczucznością.
Szumiało — i wyszumiało się.
A tu ci rzeczywistość skrzeczy i rechocze makabryczną pieśń zagłady. A tu realizm wojny rżnie na saksofonie klęski najdzikszy jazz przegranej: Warszawa w gruzach! Sprawa cała w gruzach! Już nie zostało nic. Nic — czego by można jeszcze bronić. Nic — za co by należało dawać życie.
Miał ostać się nam honor. Ale honor czego? Sztandaru? Sztandary już się zaczynały chylić poddańczym kirem w takt prowadzonych pertraktacji i przekazywanych zleceń, które przeciekały kanałami ze Śródmieścia. Więc honor czego? Może przysięgi żołnierskiej? Kiedy już się niosło z KG z Komendy Głównej, coraz to wyraźniejsze, a złowrogie obwieszczenie: Zwalniamy was. Bierzcie zaszczytnie obrożę niewoli.
Więc i imię jakiego honoru? — pytał się żołnierz. Honoru własnego „ja"? Żeby je spalić żywcem jako ostatnią pochodnię na noc Ojczyźnie? Na dziki szał zacierających radośnie dłonie Niemców? Z których każdy tylko czyhał, niby dziejowy szakal zawiści, na nasz skon i grób, i na wymazanie nas z oblicza ziemi?
Oto, co tkwiło w podświadomych głębiach żołnierzy jednego z najdzielniejszych oddziałów Powstania, niby zaczajony chochoł szydzącej przegranej. Co patrzyło tysiącom znadczulonych oczu i naśmiewało się z dotychczasowej postawy bohatera. Co oplątywało mackami pobrzękującej kajdanami i rozstrzałem ośmiornicy Przerażenia i rozbudziło psy-chozo-panikę.
To właśnie kłębowisko potwornych psychicznych i rozdygotanych kompleksów wewnętrznych należało jakoś rozładować. Rozumiałem Radosława. Z tego wszystkiego, chciał, żeby wyzwolić duszę żołnierza. Wyswobodzić żołnierskie chcenie. Odniewolnić akowską myśl i czucie.
Ale czym — ? I jak — ?
*
„Lotnik" — wrzasnęło ochrypłym głosem od strony podwórza. — „Kryj się!!"
W ślad za nawoływaniem przybliżał się rosnącym błyskawicznie pędem złowrogi warkot śmigieł i motorów. Rozpętał się popłoch w podziemiu piwnicznym.
— Wszyscy w stronę wyjścia! — rozległ się donośnie rozkazujący głos Radosława.
Zaledwie kilkanaście grupek, przeważnie cywilów, zdążyło przesunąć się w kierunku wyjścia na podwórze, gdy wtem huknęło — tuż nad nami — serią zlatujących bomb — raz — i drugi.
Dusząca ciemność zaległa wszystko wkoło. Ludzie pchali się na oślep, nie wiedząc kędy ani jak. Dzieci zaczęły zanosić się lamentem przeraźliwych odgłosów. Kobiety w śmiertelnym lęku to rzucały się i krzyczały wniebogłosy, to znów walczyły o miejsce i oddech dla najbliższych i powiększały tym sposobem popłoch. A mężczyźni, jeśli nie czynili użytku z prawa silniejszego, charkali przekleństwami i rozglądali się za jakimś ratunkiem.
Znalazłem się w pośrodku tłumu. Chciałem uspokajać i przywrócić jaki taki ład i opanowanie. Ale bo to można było. Cały ten śpiech i tłok, w którym tkwiliśmy, poruszający się żywą masą, gniótł się zanurzony w szarawej, dech wypierającej powłoce dymu i zaduchu. Smugi wyziewów spalinowych, przenikające zewsząd, wraz z unoszącymi się gęstymi tłumami pyłków z roztartych w proszek tynków murarskich zapraw, wszystko to wtłaczało się każdemu, chciał czy nie chciał, w oczy, uszy, nos i gardło, i poczynało dusić przeraźliwiej aniżeli przysłowiowe kręgi węża boa. W dodatku doplątało się owo potworne zbieranie się na wymioty, które mdliło wszystką wnętrzność w człowieku, aż twarz się stawała kredowo-szara — a tamto ani myślało zwolnić trzewi, tylko wypierało bolesnymi skurczami oczy z osad, mażąc je szkliwem przerażonych łez i tylko obezwładniało mięśnie kolan i waliło z nóg, aż człowiek się zataczał o przestrzeń — szukając ściany, niby topielec. I jak tu pocieszać? Jak zdobyć się na odruch ludzki i wszechwybaczający?
Uderzyło tuż nad wejściem. Jakby na śmiech rozkazowi Radosława. Rozwaliło do cna piętrowe zabudowanie stróża, które się przylepiło do bloku nr 18-20 od strony podwórza. A zachodziłem jeszcze tak niedawno do niego. Chyba przedwczoraj to było. Tak, 14-go. A może wczoraj? Już się i najbliższe daty dni zaczęły gmatwać i mieszać w wyczerpanej pamięci. Odnosiłem mu wielki, w wiśniowe ramy oprawiony obraz Serca Jezusowego. Pożyczył go nam ubiegłej soboty na przyozdobienie i ubranie polowego ołtarza, przygotowanego w prowizorycznej kaplicy, zainstalowanej w dwóch dużych pokojach na piętrze. Jak się cieszył, gdym go odnosił. On i ona i drobiazgu sporo. Poczytywali to sobie za znak szczególniejszego błogosławieństwa Bożego, iż mogli się przyczynić ukochanym obrazem do uświetnienia Najświętszej Ofiary. Tłumaczyli sobie ten wypadek jako zadatek specjalnej łaski. Wydawał im się poręką Opatrzności, namacalnie wskazującej, że wyjdą cało z morza powstańczych okropności.
Nie pozostało śladu po nich. Dobijaliśmy się, po pierwszym ochłonięciu, do miejsca, w którym znajdowało się uprzednio ich mieszkanie. Z sterty niemych gruzów nie odezwał się żaden głos. Nie dolatywał najcichszy nawet po jęk skargi.
— A światłość wiekuista niechaj im świeci — zmówiły automatycznie wargi. Już nie będzie obrazu na ołtarz. Już nie będzie nikt liczył na znaki szczególniejszego wybraństwa. Już nie będzie.
Myśli zakotłowały straszliwym protestem. Tłoczyły się po głowie ślepe i buntownicze. Niemalże bluźniercze. Jak zawsze, gdy ktoś Najwyższy występuje z własnym programem.
Szczęściem, nalot się zakończył dla nas na jednej fali zrzutów. Usiłowałem zebrać się jakoś w garść. Przede wszystkim gdzieś usiąść. Bo nie poradzi dłużej. I byle na świeżym powietrzu. Niech strzelają. Niech walą z moździerzy. Niech zasypują bombami. Członki obejmował jakiś bezwład, jakieś śmiertelne uczucie bezsiły. Byle się prędzej skończyło.
Oparłem się o mur domu szczęśliwy, że oddycham świeżym powietrzem — kiedy za pierwszym wdechem zaleciał mnie zaduch trupi.
Ach! — jeszcze i to!— przypomniała mi się sprawa nie pogrzebanych cywilów. Od tygodnia tak już leżą i prażą się na słońcu. Pod 24-tym. Sterta zwłok męskich i kobiecych, pozwalanych jedne na drugie i rozkładających się. Przedstawiały swym zewłokiem widok wprost obrzydliwy. Jakąś cuchnącą siekaninę oblepłych, nadętych i wypełnionych mazią ropną ciał. A już miejsca, które kiedyś były twarzą, przeradzały się w obrzękłą masę, najbardziej krzyczące, o naniesionych i lejących się zawiesinami barwach ognilczej tempery.
Mowy nie było o urządzeniu im jakiegoś pogrzebu. Ale żeby przynajmniej raz ten koszmar zakopać. Po raz pierwszy uświadomiłem sobie, dlaczego Kościół „grzebanie umarłych" zalicza do ,,dobrych uczynków względem ciała". Kiedy nikt z oddziałów właściwie nie miał czasu. Ani po prawdzie mówiąc, nawet sił. W dodatku, grunt na przyległych podwórzach był tak kamienisty, że bez kilofa samą łopatą nie ruszysz. I o tę niemożność wykopania odpowiednio głębokiego dołu dla tak wielkiej ilości rozbijało się ostatecznie wszystko i odwlekało z dnia na dzień. Muszą poczekać do jutra — odsunąłem męczące zadanie na zbliżającą się niedzielę. Wezmę volksdeutschów, zamkniętych właśnie pod 24-tym — i im rozkażę kopać. Byle nie teraz. Ważniejszą stokrotnie obecnie dla mnie sprawa niedzielnej Mszy. Istotniejszy to dobry uczynek, bo tyczący się duszy. Muszę za wszelką cenę zapewnić sobie możliwość jej odprawienia. Inaczej nie mam co pokazywać się ani u Radosława, ani wśród oddziałów.
Niby posiadałem wszystko, czego potrzeba było do odprawienia Mszy świętej. Był i ornat zielony. Był kielich i patena. Były niezbędne do jej sprawowania paramenty kościelne. Pożyczyłem niezły ich zestaw ubiegłej soboty u proboszcza Św. Trójcy na Solcu. Jakieś dwieście, może trzysta metrów stąd. Z piętra widać było, jak na dłoni. A jak mnie radośnie przywitał! Jak serdecznie zapraszał, by ponownie ich odwiedzić. Ha! gdyby tam się móc dostać. Problem Mszy byłby rozwiązany w okamgnieniu. Tylko — że kościoła już nie było. Osiadł na zwałach własnych fundamentów, niby odprysk rozwalonego zakalca. Doprawili mu „Kul-turtraegerzy". Resztki jego murów frontowych sterczały jak kikuty okaleczałych, a wzniesionych w niebo ramion. Ołtarza nie dojrzysz...
A może...? A gdyby tak się teraz wybrać w tamte strony? Może by gdzieś pod rumowiskiem ścian i zapraw murarskich udało się odnaleźć jakiś choćby okruch hostii czy opłatka? I problem, który męczył jak nieustanny krzyk wojennych syren, byłby rozwiązany. Bo niby wszystko posiadałem, czego potrzeba do odprawienia liturgii mszalnej — tylko mi hostii zabrakło. Najbardziej istotnej cząsteczki materialnej, niezbędnej do spełnienia Najświętszej Ofiary.
Ale jak tam się dostać? Jak dojść? Za dnia niepodobna. Droga wiodła przez otwarte pola. Rozsieką serią z cekaemu na sito. A puścić się nocą? Czaty nasze raz po raz słyszały nawoływania niemieckich patroli od strony ruin kościelnych. I tak każdy pomysł i każda nowa próba kończyły się niewypałem i nie do przezwyciężenia przeszkodą.
I tegom właśnie nie chciał mówić Radosławowi. Tegom nie chciał mówić nikomu. Czemu nie chciałem i co mnie wstrzymywało od wyjawienia tego stanu rzeczy? Dlaczego zwlekałem, względnie na co czekałem w swoich obliczeniach i kombinacjach najrozmaiciej snutych możliwości? Przecież nie na cud? Po takich klęskach-jatkach, na któreśmy patrzeli przez te dwa miesiące, po takim widmie-ciągu postępujących coraz najokrutniej kończeń się wszystkiego — nikt tutaj już nie wierzył w zaistnienie cudu, który by miał zajaśnieć zmordowanym oddziałom Radosława aureolą choćby ukojenia. Bo jakież zwycięstwa?! A pluskała się ta macierz naszych wód niedocieczonym poszumem fal tak blisko nas. O cztery zaledwie domy stąd.
Raz jednak trzeba będzie — tak się wzdrygałem przed tym — przemóc się wewnętrznie i wyrzucić z siebie — po raz już nie wiem który układanymi słowy — wyznanie: Moi kochani! Drodzy moi! Mszy świętej nie będzie w niedzielę. Musicie mnie zrozumieć. Ja tu niewinny. Wszystko przecież przygotowałem. Wszystko za sobą przecież wlokę, czego potrzeba z kościelnych paramentów. Od jednej piwnicy do drugiej i z jednego zrąbanego miejsca postoju na następne. Tylko chciejcie mnie wyrozumieć: — opłatek. No tak. Ten mały, biały krążek. Właśnie on. Jego mi brak. Nie mam hostii. A bez hostii kto by mógł pomyśleć o spełnieniu najświętszej i światozbawczej Ofiary?
Ale jakżeż mógłbym tak powiedzieć oddziałom czy łącznikom w tych ostatnich dla nas momentach dogorywającego Powstania? Nie, bym się bał wymówek z ich strony. Albo, by mnie doleciało upokarzające: Ot, kapelan też się boi. Wiedzieli przecież wszyscy, że w naszych warunkach możliwą jest każda rzecz.
Alem się lękał sprawić tym, co się spodziewali, zawodu. Trwożyłem się zagasić jeszcze jedną nadzieję, na którą, wiedziałem, że liczyli. Och, i jak liczyli.
Mówił mi to Jerzyk. Zwierzała się Marysia protestantka. Zapewniała sanitariuszka Ewa.
„Mnie tak jest, jak gdyby z ołtarza udzielał się jakiś fluid..." Przedziwnie brzmiały podobne słowa w ustach żołnierza z linii. A przecież jak dziś widzę postać „Miecza" — rana przy ranie, chodzący bandaż — a nieustająca z pola walki wola i wielkość. A za nim snujące się echo tych właśnie słów.
„Ja się tam uspokajam, Ojcze..." Któż mógł przeczuwać, że tak właśnie przeżywa „Niemy", ten zamknięty dla nas wszystkich i nierozszyf-rowany sezam samotnego człowieka.
„Cały bezsens naszej walki staje mi się sensem, kiedy Ojciec podnosi Hostię i Kielich..." No tak, to tylko Andrzej Morro, urodzony strategik i ukochanie nas wszystkich, mógł sformułować własnymi słowy głąb myślącego wnętrza, by z niego i nimi spływało przekonaniem na całą „Zośkę". Nawet major Witold przyrzekł, że na każdą Mszę niedzielną będzie przychodził. A już Radosław! Ten, zda się, twardy i bez czucia żołnierz liniowy...
I dlatego nie chciałem, dlatego nie mogłem i nie zdołałem, żywiołowo wprost, wypowiedzieć czy choćby wykrztusić z siebie oświadczenia o nie mającej się odbyć niedzielnej Mszy. Dlatego. Właśnie dlatego. Bo zaobserwowałem to już niejednokrotnie — a patrzyłem dobrze, jak napastnik, który chce upatrzeć słabość przeciwnika: czasami, kiedy wychodzili ze Mszy świętej, jak gdyby już wygasał czy przyczajał się złowrogi błysk, wyzierający lękiem z nie znających trwogi oczu; czasami wysypywali się z tych niby-kaplic jakby odmienieni i już inni. Nie żeby w nich zagubiła się świadomość o czekającej ich niechybnie katastrofie, lecz jakby już zrodził się w nich nowy wewnętrzny świat, w którym gehenna ginącej Warszawy przeistaczała się w glorię powstańczej Golgoty. Czasami — czułem to jak najwyraźniej — wychodzili po odśpiewanym końcowym „Boże, coś Polskę" promieniści, pełni jak gdyby wiedzy o tajemnicy wielkopiątkowej przegranej, za której fiaskiem i pośmiewiskiem dostrzegli blask, graniczący z nieśmiertelnością, i pełni jak gdyby przeświadczenia, że za każdym poświęceniem się, choćby wypadło jak najbardziej nie w czas — stoi zawsze i na wieki ofiarnik i kapłan Najwyższy, który jego nieprzemijającą biel i krew kładzie na złocie pateny niebieskiej i składa świętą obiatę, aż u stóp sprawiedliwego Boga.
I dlatego w tę ostatnią niedzielę Czerniakowa musiała być odprawiona Msza święta. Niech się dzieje, co chce. Musiał raz jeszcze jeden spełnić się najświętszy obrzęd. Na znak i na otuchę. Na nadzieję i na rozwiązanie. Po raz ostatni i nieporównany. Bo przecież do niedzieli następnej, do 24-go, już nie dociągniemy. Było to więcej, niż oczywiste. Więc żeby choć w najbliższą. Żeby choć 17-go.
Raz więc jeszcze, kapelanie, dźwignij się i zabierz do dzieła. Raz jeszcze weź i włóż na panewkę poszukiwań dotychczasowe niewypały. Raz jeszcze wybierz się na przeszukiwanie wyszabrowanych doszczętnie kuchen, spiżarń i jadalni, kędy ciebie ubiegli głodniejsi i sprytniejsi. Żeby choć kawałek prawdziwego chleba! Od ust chyba bym odjął każdemu.
— Księże kapelanie! Księże kapelanie! — rozległo się wołanie łączniczki. — Nie widzieliście księdza kapelana? Poznałem od razu głos Marysi Rzeckiej.
— Czegóż ta znowu ode mnie chce? — zaniepokoiłem się pytaniem w myślach. Przemęczony mózg poplątał w pierwszej, półświadomej refleksji najbardziej niemożliwe skojarzenia myślowe, w których treść dręczącego mnie kłopotu zespoliła się z wołającym głosem, aż mi się zdawało na moment, że znalazła, czegom szukał, i że nadbiega radosna zawiadomić. Ale jakże? Jak mogła znaleźć, kiedy o niczym nie wiedziała.
Odwróciłem się tedy w kierunku głosu i — mocno nie w formie — podążam w ślad za nim. Chciałem mieć spokój. Chciałem znaleźć jakieś ludzkie rozwiązanie na niedzielę. Chciałem. —
— Tak się cieszę, że znalazłam Ojca. Mam robotę dla Ojca. — Promieniowała cała, podbiegłszy i przystając na baczność.
W sam raz! — odzgrzytnęło ukłuciem w przekrwionej czaszce. Lepszej pory nie można było obrać na nową robotę. Ale uśmiechnąłem się w odpowiedzi. Cóż miałem robić.
— Sanitariuszka z narożnika prosiła, żeby Ojca poszukać. Żeby Ojciec tam zaszedł. Jest tu jakiś Berlingowiec, który Ojca potrzebuje.
Popatrzyła spod długich rzęs. Uśmiechnęła się prosząco. I czekała najwyraźniej przytakującej odpowiedzi.
— Berlingowiec? — odparłem zdziwiony. — I to tam — pod nosem Niemców?
— Tak. Z dzisiejszego przerzutu. Wystawił głowę z okna. I dostał.
— A czy on sam prosił księdza? —wypytywałem, pouczony doświadczeniem.
— Nie pytałam — odrzekła, nieco zmieszana. — Ale jest ciężko ranny. Dostał w głowę.
— A czy przynajmniej przytomny? — podjąłem uwagę o ranie w głowie.
— Sanitariuszka mi mówiła, że majaczy. Ale chyba musi mieć jakieś przebłyski, kiedy kazała Ojca wezwać. W każdym razie wołał matki.
— Berlingowiec — powtórzyłem, zastanawiając się nad zgoła niespodziewaną propozycją. Dopiero dzisiaj koło 5-tej z rana przybyli od praskiego brzegu — i już ciężko ranni. To zapewne z tych, co zluzowali nasze oddziały. I pierwsza chyba ofiara.
— Ale — dodałem, rozmawiając jakby sam ze sobą — to tam chyba niewiele da się zrobić. Najwyżej warunkowe namaszczenie olejami świętymi. Bo przecież nieprzytomny. A zresztą? Zaraz, zaraz! Jeśli to jest autentyczny „Berlingowiec" — tedy na pewno jest i prawosławny.
Popatrzyła się nie mniej niż ja zaskoczona takim odkryciem i postawieniem sprawy.
— Sądzi Ojciec? — pytała, nie dowierzając.
— A ile ma lat? — zapytałem, żeby się upewnić.
— Może z jakie osiemnaście. Najwyżej dwadzieścia.
— To może nawet nie być ochrzczony — odparłem po chwili namysłu. — Kto tam w Rosji dzisiaj kogo chrzci. Jeszcze gdyby był starszy wiekiem, toby go można warunkowo namaścić. Ale też nie bardzo. Lecz kiedy młody... a do tego nieprzytomny... To cóż ja poradzę?
Spojrzała zakłopotana, a z takim błaganiem w oczach, że tylko można było bezradnie rozłożyć ręce i milczeć. Ostatecznie nie było wyboru. Wzruszyłem więc raz jeszcze tylko ramionami i puściłem się w drogę na narożnik.
Łączniczka podprowadziła mnie pod wyłom w murze piwnicznym, wiodącym na ganek, który ciągnął się wzdłuż Wilanowskiej, wskazała znaną mi już drogę, zasalutowała i ledwiem się przetoczył na drugą stronę muru, już zawróciła, przykucnęła w otworze i w głos za mną zawołała: — Ojczee?! — z akcentem na końcowej zgłosce. — A gdzie się odbędzie jutrzejsza Msza? Bo już się pytają!
Nie pamiętam, com jej odpowiedział wymijającego. Ale ma się rozumieć, że tego rodzaju pytanie, rzucone na odchodnym, nie przyczyniało się do spotęgowania i tak już przygaszonego samopoczucia kapelańskiego. Nie przypominam sobie również szczegółów z drogi, wiodącej korytarzem piwnicznym i wyłomami w murach. Sztuczny „ganek" był stosunkowo długi. Żartem utrzymywałem, że się nadaje doskonale jako bieżnia na 100-metrowe biegi z przeszkodami. Zaglądałem po drodze do przylegających doń piwnic, zapełnionych rannymi. Zapraszali do siebie. Rzucałem słowa przywitania i rychłego zobaczenia. Drogę samą przebywałem bez większych przygód. Narożnik jeszcze był cały. Tworzył go dom przy zbiegu ulic Wilanowskiej i Okręg nr 2. Dobrnąłem ostatecznie do jego łuku. Odnalazłem również „sanitariuszkę z narożnika". I pokoik szpitalny jakoś na półpiętrze położony. I nieszczęśliwego w nim Berlingowca.
Leżał z obandażowaną w skroniach głową. Biła od niego fala gorączki. Gdym wchodził — coś mamrotał wargami. Z całej jednak jego „mowy" ucho pochwytywało jedynie nieartykułowane dźwięki, w których nie udało się ustalić nawet języka, jakim mówił.
Przyklęknąłem opodal rozpostartego na ziemi barłogu, który mu służył za posłanie. Ująłem lekko za rękę. Położyłem dłoń na bandażu głowy. Pogłaskałem wystającą spod bandaża czuprynę. Zmoczyłem spiekłe wargi trochą wody z butelki — i poczułem, że na tych czynnościach kończy się nieodwołalnie cała moja mądrość kapelańska.
Co uczynić dalej? Ochrzcić go? Czy rozgrzeszyć warunkowo? Czy może zwyczajnie tylko namaścić?
Powtórzyła się rozmowa z Marysią. Sanitariuszka dodała tylko jako nowy szczegół, że był z grupy tych, których przydzielono do kapitana „Motyla". I że zdaje się wchodził w skład I kompanii Berlingowców. I że ranny został właśnie tu, pod nr 2 Okręgu, patrząc z okna. Tak tedy stanęliśmy w końcu bezradni nad majaczącym u naszych stóp ciężko rannym.
— A może dałoby się odnaleźć ślad jakiegoś dokumentu czy dowodu osobistego? — podsunąłem najprostsze rozwiązanie. Wojskowy — i żeby zgoła bez jakiegokolwiek znaku czy poszlaki tożsamości? Przecież musimy się dowiedzieć, kto tu przed nami leży i co z nim począć.
Medalika nie posiadał. Stwierdziła to już sanitariuszka, mierząc gorączkę. Szkaplerza też nie nosił. Nie nosił również obrączki. Gdyśmy poczęli przeszukiwać schowki jego ubrania, rozpostarł bezwładnie ramiona, jakby na znak niemego protestu. A może zgody? Coś znowu mamlał ustami.
— Czy mię słyszysz? Czy rozumiesz, bracie? — przemówiłem głośno do ucha.
Z ust wypłynął niezrozumiały bełkot. Wyraz twarzy wskazywał, że nie miał najmniejszego związku z postawionymi pytaniami.
Nie wiem, jakeśmy długo tak się umęczali nad nim. Może jakie pół godziny, a może i dłużej. Wszystkie jednak wysiłki wydobycia z niego jakiegoś wyznania, wszystkie przeszukiwania ubrania, celem znalezienia przy nim dowodu tożsamości, spełzły na niczym.
— Nie poradzimy — zakonkludowałem zrezygnowany. Przypomniały mi się grupy cywilów z podwórza. Przypomnieli zamknięci volksdeutsche, którzy błagali pomocy. Przypomniała mi się reszta rannych, która po drodze nawoływała, żeby i o nich nie zapomnieć. Przypomnieli chłopcy i dziewczęta z przeciwległej strony Okręgu, których też trzeba było nawiedzić kapelańską posługą. I przypomniał mi się, oczywiście, poszukiwany opłatek pod hostię, albo choćby tylko okruch prawdziwego chleba jako jej namiastka.
Mimo woli rzuciłem okiem po pokoju. A może tu? Zaniechałem jednak tej myśli spieszniej, aniżeli mi się nasunęła i zaświtała w głowie. Akurat tu. Akurat na półpiętrze rozwalającego się narożnika i w prowizorycznym, pustym szpitaliku, w którym dogorywał ten „nieborak".
Teraz dopiero uświadomiłem sobie, że leży ich tu kilku. Zdaje się — było ich trzech. Leżeli na posłaniu ze słomy, którą czyjaś litościwa dłoń „zorganizowała" i przywlokła aż tu, by spoczywali miękko i by poczuli, że nawet w największym piekle ludzkich przejść znajdują się serca i sumienia. Jako okrycie czy ocieplający koc starczyć im musiał, niestety, własny mundur czy ubranie. Nie było niczego więcej. Dlatego też tak dużo czasu zajęło przeszukiwanie kieszeni. Poza tym, pokoik świecił pustką i przygniatał ciasnotą. Za to też dopiero teraz spostrzegłem płaszcz, który tkwił jako zawiniątko pod głową rannego i służył mu, zamiast poduszki, jako oparcie i podwyższenie.
— Och! — zagadnąłem, wskazując palcem płaszcz — a może tam się coś znajduje? Żeśmy też tego przedtem nie zauważyli.
Sanitariuszka nie chciała początkowo ruszać ciężko zranionej głowy. Mnie też się zrobiło biedaka żal. Zwłaszcza, żeśmy oboje nie widzieli właściwego sensu takiej operacji. Po co zadawać nowy i niepotrzebny ból? Żeby wyciągnąć jakąś tam jeszcze brudną onuckę więcej z fałdów kieszeni? Albo jakiś tam jeszcze niedopałek papierosa czy zapałki z pustych poza tym zakamarków płaszcza? To tyle właśnie znaleźliśmy w kieszeniach munduru.
Ale jak wszystko przeszukać — to już wszystko.
Sanitariuszka uwinęła się zwinnie i zgrabnie z biedną głową. Ja wyciągnąłem spod bandaży zwinięty w kłębek płaszcz. Odwinąłem jego zrolowaną całość aż do uchwycenia kołnierza, który tkwił w samym środku zawiniątka, przytrzymałem za zmięte wyłogi, uniosłem lekko do góry, nie podnosząc się zresztą z klęczek — i począłem przeszukiwać zawartość kieszeni.
Zapuściłem dłoń w pierwszą z brzegu. Machnąłem ręką. No tak. Było do przewidzenia. Pusta — i tyle. Obmacałem z grubsza drugą. Też nic. Naturalnie.
— Ależ nie! — zreflektowałem się, wsunąwszy dłoń na samo dno. W tej coś jest. I to nie jakiś niedopałek czy urwany tylko guzik. O nie! Dotykam przecież palcami. Jakiś notes czy coś w tym rodzaju. Także nie! Najwyraźniej jakaś książeczka. W przegubach sfałdowanej u spodu kieszeni wojskowego i na khaki zabarwionego płaszcza — znajdowała się mała, nieco grubawa książeczka.
— Jest! — zawołałem tryumfalnie. Ostrożnie i powoli, by, broń Boże, w niczym nie uszkodzić znalezionka, wydobyłem odkryty skarb, niby czyjąś wielką, a uchyloną nareszcie tajemnicę!
— Jest!
Spojrzeliśmy oboje na spoczywającą w mej dłoni książeczkę, jak wryci. Jakby olśnieni. Niemalże jak oczarowani. Albowiem trzymałem w ręku — oczom nie chciało się wierzyć — książeczkę do nabożeństwa.
Była już dobrze nadniszczona. Ale oprawę jeszcze miała całą. Była nieco wypukła, miękka i jakby wewnątrz watowana. Szereg karteczek już nie trzymało się grzbietu i wystawało bezładnie spośród zatartych złoceń brzegów. Ale książeczka sama, trzymana w ręku, nie była złudą. Była rzeczywistością. Była odnalezionym, a poszukiwanym śladem i dokumentem.
Skwapliwie podałem sanitariuszce, która stała po drugiej stronie chorego, płaszcz, bacząc, by mi książeczka nie wysunęła się z ręki. Z rodzajem nie znanego od dawna namaszczenia zabrałem się do otwierania jej karteczek. Jak gdybym miał się dotknąć czegoś najświętszego. I jak gdybym ręką nazbyt śmiałą miał rozpieczętować czyjś głęboko ukrywany sekret.
Odwróciłem części okładkowe książeczki i odchyliłem kartkę tytułową.
— Polska — szepnąłem z zapartym oddechem. — Polska książeczka do nabożeństwa.
Nie dowierzałem wzrokowi. Odwracałem kartkę za karteczką. To spoglądałem na zbroczonego krwią „Berlingowca", to na patrzącą z naprzeciwka sanitariuszkę, to na następną, odchyloną z czcią i nabożeństwem stronicę ,,Złotego ołtarzyka", trzymanego w ręku.
Wszystko we wnętrzu duszy poruszyło się i zakotłowało. Cóż by to był za fatalny splot niedopatrzenia i przewiny, gdybym był odszedł, nie wyczerpawszy wszystkich możliwości sprawdzenia i odnalezienia śladu? Jakiej bym stał się sprawcą krzywdy, gdybym nie był zajrzał i nie przeszukał aż do końca. Jak bym osądził źle i niesprawiedliwie. A jaki zadał ból tej dłoni i temu sercu, które trzymany przeze mnie modlitewnik wsunęły w kieszeń leżącego na ziemi — na znak niezgasłej wiary i bezgranicznej ufności w Bożą Opatrzność.
Broniłem się, by nie roztkliwić się przypadkiem owej chwili. Żeby, broń Boże, nie rozsnuły mi się jakieś wątki powieściowe o matczynych dłoniach, które syna, dosiadającego rumaka, znaczą krzyżem i żegnają modlitwami. Nie było tu ułanów. I przestarzały brzmiał śpiew o rżącym ochoczo na bój bachmacie. Leżał przede mną prosty mundur piechura. Widziałem, że w nim tkwi prawdziwy katolik. I że mogę mu udzielić dawane w godzinę śmierci rozgrzeszenie. Że mogę zamierający tak tragicznie zewłok namaścić na ostatnią drogę. Czekała więc kapłańska praca. Czekało zresztą na nią więcej. I z nie mniejszym może splotem przedziwnych okoliczności spajających zaświat z wypadkami ziemi.
Odwróciłem jeszcze jedną z kart modlitewnika. Zadrżała mi przytrzymująca ją ręka. Sanitariuszka musiała chyba tę reakcję zauważyć. Nie! Nie! Wszystko — tylko nie to! Tylko nie tu! Tego już było za dużo. Nie mogło to być prawdą, com teraz zobaczył. Musiało mi się przywidzieć, na com patrzył. Musiało zamajaczyć poprzez szkliwo łez, które już ino ciurkiem się sypały jasnymi perłami z rozmodlonych dziękczynieniem oczu. Musiało mi się wszystko przywidzieć.
A przecież dotykałem. Własnymi — jak najpewniej — ujmowałem palcami i pokazywałem sanitariuszce.
Ale tego ona już na żaden sposób nie mogła pojąć ani wyrozumieć.
Trzymałem w dłoni — dotykałem palcami — ujmowałem, jak w czasie Mszy świętej: opłatek. Dwa maleńkie, jak ćwierć stroniczki, białe cząsteczki opłatkowe. Parę nieregularnie ułamanych, dość już nadstrzę-pionych, wigilijnych okruchów, przewiązanych dwukrotnie niebieską, z prostej wełny uplecioną, tasiemką ozdobną.
Opłatek — o Chryste!
Opłatek — włożony do trzymanej przeze mnie książeczki.
Opłatek — włożony tu, a dotykany pierwej, całowany i pieszczony nieudolnie, spracowaną, zgrabiałą dłonią — hen, gdzieś w dalekich tar-nopolskich stronach — i podany synaczkowi na ostatnią drogę, na bohaterski szlak, na wiekową dolę Polaka — żeby przedziwnym wyrokiem Bożym spocząć na ołtarzach, na całopalnym ołtarzu żertwianym Stolicy.
Zanosiła się od łkań serdecznych uszczęśliwiona niebieską przygodą dusza. Zanosiła się śpiewem hymnowym, rozradowana darem Opatrzności.
O matko, matko! — zawołało uwielbieniem ekstatycznym w myślach.
Niech będą błogosławione Twe dłonie, które zbierały ostatniego grudnia wigilijne okruszyny — by w ich najcichszej bieli zamknąć i wyrazić całą wielkość matczynego serca.
Niech będzie błogosławiona twa miłość, która nie puściła syna bez znaku i zadatku na wojenny szlak, znaczony bohaterstwem krwi i obryzgany przekleństwem krwi.
Niech będzie błogosławiona Twa wszystkość — i pierś, i serce, i żywot — iżeś nie zapomniała, iżeś nie zawstydziła się uczynić, co wskazywało nieomylne wyczucie — tylkoś podjęła i podała odchodzącemu w nieznane, jako cudowną mannę i jako pokarm silniejszy nad okrucieństwo śmierci.
Oto mogę wrócić do Radosława i zameldować: Panie pułkowniku — Hostia gotowa! Msza się odbędzie!
Oto mogę wrócić i zawołać łączniczce: Hostia gotowa! — rozpowiedz pytającym i głoś poszukującym!
Oto mogę stanąć pośród oddziałów — i zawołać promieniejącym od doznanej łaski obliczem: Hostia gotowa! — czegóż jeszcze trwoży się dusza wasza?!
Stanąć oto mogę i zawołać całej walczącej i cierpiącej Warszawie: — Niech się otworzą oczy wasze, trzymane doczesnością klęski i chwilowoś-cią rozpacznego bólu i konania!
Hostia gotowa! — odnaleziony sens największej hekatomby dziejowej naszego Narodu!
Hostia gotowa! — uwydatniona i uwznioślona na miarę Boską cała bezcelowość naszych ofiar i cała beznadziejność naszych ofiar, i cała beznadzieja naszych serc i poplątanych uczuć.
Hostia gotowa! — Warszawa, krwawiąca obiata Narodu — opuszczona przez wszystkich i zdeptana przez wroga — odnalazła swój symbol, swą treść, swój wypowiadający jej wielkość wyraz. Odnalazła błogosławiące rozwiązanie powstaniowego tragizmu i powstaniowej klęski we wszystko przewidującym i wszystko rozwiązującym boskim wzorze i Ofiarniku — w białej i przenajświętszej Hostii.
* * * * * * * * *
Opuszczeni męczennicy
Kiedy w Orisie, a później kolejnych stanach Indii lała się krew chrześcijan, kiedy mordowano kapłanów, kiedy fanatyczny motłoch bił, lżył, wypędzał z miejsc zamieszkania i usiłował siłą zmusić do zmiany religii tysiące wyznawców Chrystusa, kiedy płonęły ich domy, szkoły i kościoły, a wszystko to działo się przy zupełnej obojętności władz i sił porządkowych, świat zachodni milczał zahipnotyzowany spadającymi słupkami indeksów giełdowych. Wystarczyło, że kilka tygodni później luksusowe hotele Bombaju zaatakowane zostały przez terrorystów, z których rąk ginęli Brytyjczycy, Amerykanie i Żydzi, by wiadomości o zamachach wypełniły łamy najpoczytniejszych dzienników globu, strony najpopularniejszych portali informacyjnych i długo nie opuszczały najlepszego czasu antenowego stacji telewizyjnych i radiowych.
Dlaczego tzw. społeczność międzynarodowa pozostaje obojętna wobec aktów przemocy wobec chrześcijan, które niemal każdego dnia dokonują się w Azji? Czy jest to tylko oznaka słabości Zachodu, czy też świadome opuszczenie dalekich braci, od których europejski i - w mniejszym stopniu - amerykański establishment odcinają się tak, jak od własnych chrześcijańskich korzeni? Czy nie przywodzi to na myśl zakłopotanego milczenia amerykańskich finansistów żydowskiego pochodzenia będącego odpowiedzią na alarmujące wieści o mordach na ich ubogich pobratymcach dochodzące z opanowanej przez Hitlera Europy?
Oczywiście, można swą obojętność usprawiedliwiać tym, że od kiedy skończyła się epoka kolonializmu, to co dzieje się na innych kontynentach, nie jest już naszą sprawą. Taki pogląd należy jednak odrzucić z co najmniej dwóch powodów. Po pierwsze, jesteśmy moralnie odpowiedzialni za kraje, do których mieszkańcy Europy docierali po to, by je nawracać i cywilizować, tymczasem nie wykonali swej misji do końca. Gorzej - zanim ostatecznie się wycofali, stawali się tam niekiedy czynnikiem destrukcyjnym i demoralizującym. Tym bardziej jesteśmy odpowiedzialni za żyjących w tych krajach chrześcijan. Po drugie, leży w naszym interesie, żeby wrogie wobec chrześcijaństwa i Zachodu prądy nigdy nie zaczęły dominować pośród ludów, których potencjał demograficzny sprawia, że już pukają one do bram Europy.
Dlatego też Dossier tego numeru poświęcamy chrześcijanom cierpiącym prześladowania w Azji - skupiając się szczególnie na dwóch najpotężniejszych krajach - Indiach i Chinach. Niech będzie ono przyczynkiem do refleksji, jakie są powody tych prześladowań i czy czeka nas wkrótce „zderzenie cywilizacji”. Czy je przetrwamy?
Problem w tym, że Europa sama dokonuje trwającej już tak wiele lat rzezi, w której giną miliony niewinnych, bo jeszcze nienarodzonych istnień ludzkich. Jest ona problemem nie tylko moralnym, ale i politycznym, o czym przekonuje się i tak niewielki naród estoński, który z powodu powszechnie dostępnej aborcji i spowodowanej przez nią depopulacji może wkrótce zniknąć całkowicie.
Jednak „elity” intelektualne naszego kontynentu zajmują zupełnie inne problemy, z walką z globalnym ociepleniem na czele. Ze sterowanej medialnie masowej psychozy coraz wyraźniej zaczyna wyłaniać się nowa, radykalnie ekologistyczna ideologia, której co trzeźwiejsze umysły nie wahają się określić mianem zielonego marksizmu. Nihil novi sub sole - oderwani zwykle od kontaktu z prawdziwym życiem intelektualiści jak żadna inna grupa społeczna podatni są na zabiegi socjotechniczne lewicy, czego dowiodły chociażby sukcesy słynnej „walki o pokój” z lat 50. i 60., kiedy to masowo włączali się w tryby sowieckiej propagandy. Pokolenie wówczas ukształtowane tworzy współczesny europejski establishment, który nadal nie potrafi wyzwolić się ze swej fascynacji lewicowymi fantasmagoriami, pchając nasz kontynent coraz głębiej w objęcia „cywilizacji śmierci”. Świadectwem tego jest choćby szaleństwo homoseksualnej rewolucji, które w szczególnie radykalny sposób dotyka Wielką Brytanię.
Tymczasem w Polsce pod pretekstem regulacji bioetycznych politycy próbują otworzyć furtkę do niszczenia życia, zarówno tego jeszcze nienarodzonego, jak i tego, które - z racji swej słabości i kosztów, jakie niesie jego podtrzymanie - nie ma już dla nich żadnej wartości. Prawdziwym darem było w tej sytuacji wydanie przez Stolicę Apostolską dokumentu Dignitas personae, ucinającego wszelkie próby pokrętnego usprawiedliwienia procedur, których nie można w żaden sposób pogodzić z katolickim światopoglądem.
1