Prus Bolesław
KARTKI Z PODRÓŻY
PUŁAWY
I
Abuś jako jedno z ogniw, które niegdyś łączyły Puławy z Warszawą. — Czym są Puławy i jak się do nich jedzie? — Droga od kolei do osady. — Myśliwcy warszawscy. — „Ulica przyszłości" i — kaplica Jędrzeja. — Tak zwane „Krakowskie Przedmieście". — Inne ulice i budynki. — Charakterystyka Puław. — Kościółek i przymusowa bezbożność. — Jarmarczek. — Znaczenie Żydków.
Niegdyś rodowici puławiacy jeździli do Warszawy Abusiem, który posiadał wielką frachtową budę płótnem krytą i trzy konie, a między nimi przynajmniej dwa ślepe. Podobno, gdy go ktoś zapytał: dlaczego posługuje się tego rodzaju inwalidami? Abuś odpowiedział:
— Dlatego, że ślepy k u ń nie pozna c e g i e mu dają: cy owsu, cy pliwy?
— Zawsze to jednak bieda ze ślepym koniem! — ciągnął dalej natręt,
— Z przeproszeniem godności osoby pańskiej — przerwał zniecierpliwiony Abuś —w u n nie dla tęgie jest, żeby gazety c y t o ł, ino zęby brykie ciungnął!
Czy w rzeczy samej Abuś taki miał pogląd na posłannictwo koni i ich przymioty, nie wiem, bom rozmowy tej sam nie słyszał. W każdym razie, był to Żydek niski, krępy, z jowialną i uczciwą fizjognomią. Pasażerowie za podróż do Warszawy
płacili mu od pięciu do ośmiu złotych, a już kto dał dwa ruble, otrzymywał honorowe siedzenie w środkowej części wozu, z prawem opierania się na kolanach tych, którzy siedzieli za nim i kopania tych, którzy tłoczyli się na niego z przodu.
Abuś był najpotulniejszy z furmanów, lecz posiadał wszystkie narowy swoich braci po biczu. Zdarzało się, że go wynajmowano całego z furą i bebechami za pięć rubli. Wówczas obowiązywał się nie brać nikogo, wyjeżdżać wcześnie i nie stawać w karczmach żydowskich.
W takim składzie rzeczy interesant w wigilią wyjazdu posyłał zwykle po Abusia, aby go osobiście do punktualności zachęcić:
— No i cóż, Abusiu, jedziemy rano?
— Skoro świt, wielmożny panie! Przedy dniem.
— Pamiętajże, bo ja wstanę o szóstej.
— Co to o szóstej? Wielmożny pan kpi z Abusia?... Niech pan wstanie o piątej, a fura już będzie przed domem, bo przecie musimy rychło zajechać.
— Ale czy na pewno?
— Co to na pewno? ... Żebym tak zdechł i wielmożny pan zdrów b u ł z wielmożną panią i z dzieciarni...
Na drugi dzień pasażer wstaje o szóstej, w domu hałas, pieczenie kurcząt, pakowanie reszty węzełków. O ósmej wszyscy żegnają się z płaczem, a o dziesiątej... posyłają do Abusia.
— W ten m u m e n t zajeżdżam, ino kunie byli na pastwisku i bez to się spóźnił ten złodziej...
Kto był „tym złodziejem?" nie wiadomo. To pewna, że o jedynastej przybiega nowy posłaniec.
— Aj waj! bodaj jemu ręce i nogi połamało! — krzyczy Abuś. — Muszę wóz naładować, bo przecie z takim państwem byle jak nie pojadę.
— Więc może nasz pan zjeść w domu obiad?
— Co nie ma zjeść, ale niech się kwapi, bo ja już wyjeżdżam!...
O trzeciej posłaniec przekonywa się, że brykę wytoczono ze stajni. Podróżny żegna się po raz drugi i — wysyła o siódmej nową sztafetę, która na własne oczy widzi, że syn Abusia już przygalopował na jednym koniu do budy. Nareszcie około dziewiątej wieczorem słychać turkot, tłuczenie się hamulcowej belki o koła, szczęk łańcuchów i woń obrzydliwego tytoniu. Abuś przybył.
— Hultaju! — krzyczy gość — wszakże mieliśmy wyjechać z rana?
— To jeszcze wielmożnemu panu krzywda? — pyta krzykliwie zdziwiony Abuś, wsadzając biczysko za kołnierz w celu podrapania się dokładnego. — Po co my mamy do rana czekać, kiedy jak wyjedziemy teraz, to staniemy o całe dziesięć godzin wcześniej...
Na takie argumenta nie ma odpowiedzi. Pasażer siada, wóz rusza, lecz Abuś popędza konie piechotą w stronę swojego domu.
— Gdzie ty jedziesz?
— Tylkie na mument!... Zapomniałem o w s u w ż ą c. — Zabieranie owsa wymaga przemiany koni, szwargotu, kłótni i gromadzenia się Żydków około bryki. O dziesiątej machina poczyna się chwiać ku Warszawie, lecz obciążona nowym pasażerem.
— A to co za jeden? — krzyczy gość. — Przecie ja miałem sam jechać?
— To mój pomocnik, wielmożny panie, ja go zawsze biorę dla doglądania, bo teraz kole Wiązowny są takie złodzieje, c o strach!
W tej chwili wóz staje.
— A to co?
— N a s i e L n i k się obsunął — odpowiada Abuś, lecz nie zsiada, Opatrzność bowiem zesłała mu pewnego Żydka z węzełkiem, który nic wprawdzie nie poprawił koniom, lecz
natomiast sam zajął miejsce na przodzie.
— To mój szwagier — objaśnia Abuś. — Niech wielmożny pan pozwoli mu pojechać t y L k i e do Zyzyna. On ma tam żonę.
Ledwie gość zaakceptował przyjęcie nowego kolegi, wnet za bryką rozlega się wrzask niewieści. Abuś znowu staje, zsiada z wozu, kłóci się z napastniczką, a w końcu prosi najpokorniej o przyjęcie pasażerki.
— Wuna taka b i d n a, wielmożny panie!... w u n a ma wielką chorobę!...
I pakuje biedną chorą, a obok niej Żydka, który ją odwozi, i dziecko.
Podróżny w następstwie przekonawszy się z pociechą, że biedna Żydówka w towarzystwie jego ulega tylko chorobie wielkiego gadulstwa, odkrywa później ze zdumieniem, że Żyżyn, dotychczas leżący o dwie milki od Puław, przesunął się na Nalewki do Warszawy. Towarzysze bowiem jego aż tam dojechali szczęśliwie pomimo protestów i wymyślań, które Abuś przyjmował z taką zimną krwią, jakby był swoim własnym koniem ślepym i głuchym.
Abuś stawał tylko w żydowskich gospodach pomimo wyraźnej umowy. Cóż jednak miał robić, kiedy obok jednej z nich zepsuł się naszelnik, przy drugiej musiał smarować wóz, a do trzeciej — same konie zajechały, gdy się zdrzemnął? ...
— Niechże cię, mój Abusiu, pioruny spalą! — krzyczy gość — razem z twoimi oberżami. Ja tu z głodu umrę!
— Po co jaśnie pan ma umierać? Tu przecie jest wszystko...
— Cóż jest?
— Tyło co buł rosół z gęsi i sama gęsina ... Wczoraj byli ryby...
— Ale co jest teraz?
— Bez teraz trochę nie ma nic, ale żebym ja wiedział, że wielmożny pan zechce jeść, to bym kazał kurę ugotować. Oni tu wszystko mają, lepiej nawet niż w samej Warszawie!
Takim był Abuś i jego teorie podróżnicze. Do Warszawy jechał trzy doby, wypoczywając dniem z powodu upałów, a w nocy drzemiąc na swoim wysokim koźle.
O omnibusach i karetach pocztowych, które ze względu na szybkość niewiele były lepsze od Abusiowego chlewka, nie wspominam. Przy mnóstwie urzędowych grymasów posiadały one zbyt mało miejsca i wygód, aby godziło się rzucić jakieś dobre słowo na świeżą ich mogiłę. Ktoś dobrze poinformowany mówił mi, że karetki lubelskie chodzą obecnie do Radomia i Kalisza, a radomskie i kaliskie wożą grzeszników do piekła. Od tej pory staram się unikać dróg radomskich i z podwojoną gorliwością pracuję nad zbawieniem duszy.
Obecnie (nim zaprowadzą jazdę balonami) nastała dla Puław epoka kolei żelaznych, która na dzieje tej pięknej osady może wywrzeć wpływ nader zbawienny. Puławy dla kraju mają Instytut Gospodarstwa, a dla Warszawy są prześlicznym schronieniem w czasie lata. Podwójne to znaczenie miejscowości spotęgować może ułatwiona komunikacja i dlatego zamierzyliśmy poświęcić Puławom kilka listów, w których nie owijając rzeczy w bawełnę wykażemy ich dobre i złe strony w nadziei, że te ostatnie poprawi rozum i uczciwa chęć mieszkańców na własny i ogólny pożytek.
Puławy leżą na przecięciu się z Wisłą szosy lubelskoradomskiej i od stacji drogi żelaznej Nadwiślańskiej odległe są o do wiorst. Podróż z Warszawy koleją trwa około sześciu godzin i kosztuje klasą trzecią półtora rubla, a drugą około trzech. Wytrwali na bezsenność a nie mający czasu do tracenia warszawiacy mogą przyjechać tu pociągiem nocnym, zabawić cały dzień, wrócić także nocą i niezawodnie, jeżeli po
goda dopisze, nie pożałują ani czasu, ani kosztów. Na stacji, za wyjątkiem soboty, jest zwykle pełno wózków, którymi przyjechać można za do złotych. Kto jednak nie ma bagaży i posiada „charakter w nogach", śmiało może puścić się piechotą, byle na stacji zapytał o kierunek drogi i zamiast do Puław nie trafił do Końskowoli.
Siadającym w dorożkę czy wózek radzę na miejscu potar gować się o cenę, ponieważ furmani tutejsi umieją być bezwstydnymi i obdzierać „państwo warszawskie".
Przypuśćmy jednak, że ktoś ułatwiwszy się ze wstępnymi ceremoniami wybrał sobie jednokonkę o czerwonych lejcach (powożący chłopak zbrodniarz!) i już jedzie w stronę zachodzącego słońca. Szosa jest paradna, gęsto wysadzona smukłymi topolami włoskimi, rozłożystymi, nadwiślańskimi, a gdzieniegdzie jarzębiną. Na lewo podróżny taki mieć będzie faliste pole upstrzone żółtawoszarawymi płatami ścierni, bladoróżową tatarką lub wysokimi zielonymi krzakami ziemniaków. W tej stronie stoi dość samotny budynek — folwark Instytutu.
Na prawo, o kilkadziesiąt do paruset kroków odległy od szosy, ciągnie się cudowny dębowososnowy lasek, niby wąż z ciemnozielonym grzbietem i czarnym brzuchem, licznymi zakrętami pełzający w stronę Wisły. Ciekawy a niecierpliwy nie patrzysz jednak ani w prawo, ani w lewo, ale wprost przed siebie, szukając zapylonym okiem na końcu prostej jak strzała szosy — owych sławnych i pięknych Puław. Ale przed sobą, oprócz dachów kilku zatopionych w zieloności domów, widzisz tylko kłęby ogromnych drzew, w których ostatecznie nurza się koniec topolowej kolumnady. Rzeczy takie często spotyka się na obrazkach, rzadko w naturze, nigdy w kataralnej Warszawie ani jej okolicach.
Aleja ta, jak już mówiłem, ciągnie się od wschodu na zachód na przestrzeni mili i łączy mieścinę Końskowolę z Puławami. O parę wiorst od Puław przecina ją inna topolowa dro
ga prowadząca od Mokradek do lasu, z południa na północ. Na drożynie tej pełno berberysu, tarek, dzikich róż i — wróbli, ptaków szarych i psotnych, które cały dzień jedzą, a w przerwach między drugim i trzecim śniadaniem lub piątym i szóstym obiadem całą gromadą bawią się w kotka i myszkę z warszawskimi myśliwcami.
Myśliwcy ci wychodzą na połów straszliwie uzbrojeni: w perkusyjną dubeltówkę i siedmiostrzałowy rewolwer. Chcą zwykle zabić dzika, na którego benefis gotuje się już woda w domu we wszystkich samowarach i naftowych maszynkach. Ujrzawszy jednak stado wróbli namyślają się, co zrobić: czy wydobyć siedmiostrzałowy rewolwer z kieszeni, czy perkusyjną dubeltówkę z pokrowca, czy też wrócić po wspólnika, który już stara się o pięciostrzałowy rewolwer i dubeltówkę kapiszonową? Namysł ten przeraża wróble, które wynoszą się na inny krzak, odległy od myśliwego na piętnaście kroków. Strzał w takich warunkach, choćby do słonia, staje się już wątpliwym, warszawski przeto Nemrod pakuje rewolwer do kieszeni, dubeltówkę w pokrowiec i w czasie antraktu zajmuje się instrumentowaniem nowej opery.
Na gałązce huśta się ptaszek posiadający własność kręcenia ogonem, a Nemrod śpiewa:
— Bum! bum! bum!...
— Proszę tatki, co to jest?
— To... kontrabas.
— Nie... ale ten ptaszek?...
— Czemużeś mi go wcześniej nie pokazał?... musi być coś dobrego!... Tra! la! la!
Słyszałem, że na skutek tych i tym podobnych eksperymentów, myśliwcom warszawskim ma być udzielone prawo polowania przez cały rok na wszelką zwierzynę za wyjątkiem dzikiej, która mogłaby im fuzje pozjadać.
Pierwsza ta aleja topolowa ze! swoimi krzakami i wróblami przecina wzgórek. Stanąwszy na nim i patrząc ku południowi gołym okiem lub przez teatralną lornetkę, zobaczysz kościółek włostowiecki, a za kopułą jego sygnaturki, na wysokich błękitnozielonych pagórkach potężną, okrągłą basztę kazimierowską, która ongi była strażnicą, czyli też latarnią dla flisaków podróżujących po Wiśle. Bliżej, bo o kilkanaście kroków na lewo, rozkładają się piaszczyste, jałowcem i młodą sosenką porosłe wzgórza, z których za pomocą drewnianych rur sprowadza się wodę do pałacowej sadzawki.
Wszystkie te rzeczy zobaczyć można od razu, o kilkadziesiąt kroków od szosy, naturalnie — jeżeli furman pozwoli. W razie przeciwnym jedziemy dalej i znowu spotykamy alejkę topolową, na której nie ma nic osobliwego.
Tu przekonywasz się, że zieloność ze stacji wydająca się gajem jest tylko wielką aleją lipową. Cztery rzędy starych, imponujących drzew ciągną się od południa ku północy, łącząc główny dziedziniec pałacu z lasem. Spojrzawszy na lewo, widzisz drogę prostą, z lekka wklęsłą we środku i łagodnie podnoszącą się ku końcowi, na szczycie której majaczą jakieś mury. Jest to pałac. Dzięki biegowi bryczki miga się on tylko przed oczyma, spowity w drzewa jak twarz pięknej kobiety w woalkę. Krajobraz ten bezpiecznie można by przenieść na kurtynę.
I znowu na lewo aleja z dwu szeregów lip biegnących od szosy ku jednemu ze skrzydeł pałacu. Naprzeciw niej, tuż przy szosie stoją cztery lipy i pochylony krzyż zbudowany z górą przed ćwierć wiekiem przez nieboszczyka doktora Bretschnajdra, wielkiej uczciwości człowieka. Kiedyś dzieci z piastunkami chodziły pod te lipy, gdzie dziś wznoszą jeden z ładniejszych domków.
W ogóle terytorium po obu stronach szosy, zawarte między alejami i miastem na przestrzeni kilkuset sążni, ma znakomitą
przyszłość. Blisko stąd i do Instytutu, i do targu, powietrze świeżę, widoki ładne; zarówno więc studenci jak i goście z Warszawy chętnie by się tu placowali. Dziś już w tym miejscu buduje się kilka pięknych domów, drewnianych wprawdzie, lecz szykownych. Są to wille może w szwajcarskim, choć zresztą nie wiem w jakim stylu zbudowane i składają się z dwu części; domku parterowego, a przy nim jednopiętrowego. Mają one parę ścian wspólnych i tworzą ładną całość, byle tylko nie pomalowano im okien na kolor giło"tyny, jak się to praktykuje w niektórych puławskich willach.
Miejsca w tej stronie jest jeszcze dosyć, choć ziemia drożeje tak, że dziś plac pod dom kosztuje już kilkaset rubli przy szosie. Majętniejsi warszawiacy zrobiliby dobrze, zakupując place i pobudowując sobie domy na lato, które przez resztę roku mogliby zajmować studenci.
Ponieważ o biedakach mówi się zwykle na końcu, więc i ja zapomniałem o kapliczce Św. Jana, budynku wzniesionym przez indywidualność wcale niebogatą i nader dziwaczną. Kapliczka owa stoi — a raczej wali się — na prawo od szosy i stanowi jakby początek już opisanej części Puław, którą jeden z poetów nazwałby swoim obyczajem „ulicą przyszłości". "Wyłamane drzwi, nad którymi unosi się święty zlewający obfite i uprzejme błogosławieństwa na podróżnych, stalowoniebieski kolor ścian i w ogóle zaniedbana powierzchowność świątyńki, która wkrótce stać się może ruiną, zwraca na nią uwagę przejezdnych. . .
Kapliczkę tę wzniósł niejaki Jędrzej, dziś już nieboszczyk, a niegdyś stróż w Instytucie Panien, w którym zamiatał korytarze. Był to człowiek niesłychanie brudny i ponury, wieczorami ziewał tak — jakby stado wołów ryczało, najczęściej sypiał na schodach, dzieci straszył i na psy rzucał wielkimi kijami. Jadał też, Boże odpuść! jak paskudnie, bo z drewnianej beczułki po szarym mydle, w którą zlewał wszystkie możliwe
zupy, jarzyny i mięsa. Pieniądze zaś obracał na kapliczkę, która za jego życia jaśniała od barw, kwiatów i świateł. Co roku przybywała jej jakaś ozdoba, zgodna mniej więcej z estetyką Jędrzeja i miejscowych architektów, lecz zawsze nachwałę Bożą przeznaczona.
Ponieważ Jędrzej przed nikim się nie wywnętrzał i w ogóle mówił niewiele, nie znano więc historii jego życia. Dobrzy ludzie jednak skombinowawszy jego ekscentryczności z utrapieniami, jakie sobie zadawał, podejrzewali w nim wielkiego, lecz już pokutującego grzesznika. Ile było w tym prawdy? nie wiem. W każdym tylko razie niezwykłe cierpienia mogły w naszych czasach wykuć z ubogiego prostaka średniowieczny typ półdzikiego anachorety, którego jedynym przyjacielem na świecie był wiecznie zapatrzony w krzyż i głuchy na wszelkie głosy doczesne posąg św. Jana.
Przeciętni puławiacy, którzy nic nie mają przeciw temu, aby ich samych bez kosztów robiono nieśmiertelnymi za życia, żadnej nie okazują dbałości o pamiątkę, jaką zostawił po sobie bezimienny i oryginalny rodak. Godziłoby się jednak choćby wspólnymi siłami zakonserwować kapliczkę, u której nadpsutych ścian wiesza się już legenda.
O kilkadziesiąt kroków za szwajcarskimi willami szosa skręca na lewo, biegnie spadzisto z północy na południe ku zarzuconej piaskiem Wiśle i przekształca się już w ulicę zwaną Krakowskim Przedmieściem. Na samym rogu na lewo mamy „Hotel Wiktoria" i restaurację z napisem: Restaurateor, naprzeciw jadalnią „cioci Rosołowskiej", a parę kroków dalej takiż zakład Dmowskiego. Wszystkie domki są drewniane i parterowe, tym starsze, im bliżej leżą środka miasta. Zamiast bruku szosa, latarnie naftowe na drewnianych słupach, parę cukierni i sklepów norymberskich utrzymywanych przez chrześcijan.
W tym miejscu szosę znowu przecina stara aleja lipowa zwana ulicą Lipową, przy której leżą domy dwu lekarzy tutejszych, bardzo przyzwoite, domki kilku majętniejszych mieszczan i murowany szpital. Tą drogą dostać się można do Instytutu, na Marynki, na Mokradki i wreszcie do Włosowic, gdzie jest kościół parafialny.
Krakowskie Przedmieście, długie na sto a może więcej sążni, jest główną ulicą Puław. Para innych przecina ją pod kątami prostymi. O kilkadziesiąt kroków za Lipową i równolegle do niej idzie ulica, której lewa połowa wiedzie do skrzydła pałacu, prawa ku Iwangrodowi. Przy iwangrodzkiej części mieszczą się sami Żydzi, jest kilka domów murowanych, nierównie więcej ruder, garść stodół i uliczek, ile kto chce: po cztery dokoła każdego domu. Brudy — prawdziwie warszawskie! tylko bez chodników i rynsztoków.
Znowu wracamy na Krakowskie Przedmieście, które od ulicy pałacowoiwangrodzkiej poczyna być brukowane. W tej części jest apteka i najwięcej domów murowanych, zajętych przez sklepiki żydowskie z norymberszczyzną i korzeniami. Po prawej stronie za szeregiem domów kryje się murowana bóżnica na pagórku przypominającym kupę śmieci.
Za to na lewo widok jest piękny. Dość wysokie wzgórze oddzielone od ulicy sztachetami, a na jego szczycie kościółek okrągły z przystankiem wspartym na potężnych piaskowcowych kolumnach. Obok — dzwonnica, a poza tym wszystkim girlanda lip, ogrody i niedawno wzniesione domki, ciągnące się aż do pałacowego muru.
Na końcu Krakowskiego Przedmieścia, na prawo jest jeszcze długi, murowany budynek żółtego koloru: „Hotel Nadwiślański". Tu po wszystkie czasy stawali rozmaici kuglarze i skoczki; szczęściem, skalane przez ich lekkomyślne tchnienia, mury uświęcono dziś obecnością poczty, której urzędnicy są
tak troskliwi o swoją powagę, że najlżejszy szmer wydany ustami traktują jako gwizdanie i surowo za takową nieprzyzwoitość karcą pospolitych śmiertelników. Zresztą, nie dziwię się temu: gdzież bowiem można się zrobić wrażliwym na gwizdanie, jeżeli nie przy koniach?
Za „Hotelem Nadwiślańskim" tyle razy wymienione Przedmieście rozlewa się w plac piaszczysty. Tu znowu jest szereg domów wcale przyzwoitych i kilka budynków niegdyś pięknych, dziś szkaradnie zaniedbanych. Wprost odwach, na lewo — dawna ogromna austeria, a obecnie ruina pełna niechlujnych salonów, dalej spichlerz, prawdopodobnie pusty, choć mógłby pomieścić ziarno z „kilkudziesięciu majątków...
Na prawo wzdłuż Wisły ciągnie się wieś Puławska po obu stronach ulicy dostatecznie błotnistej, gdzie spomiędzy chałupek jak Minerwa z głowy Jowisza wyskakuje całkiem nieszpetna murowana budowla, mieszcząca biura nowoaleksandryjskiego powiatu. Dalej — znowu wieś ze stodołami i ogródkami, a wreszcie drewniane spichlerze.
W ogóle ponad samą Wisłą stoi kilka gmachów obszernych, które dawniej były składami soli lub zboża przeznaczonego do spławu. Dziś prawdopodobnie wypoczywają one nadając osadzie mocno handlową powierzchowność.
Naprzeciw powiatu wpada, a raczej leniwie wtacza się do Wisły strumień, czyli staw zwany łachą, która oddziela ogrody pałacowe od łąk i gajów Kępy. Po drugiej zaś stronie suchotniczej matki wód naszych widać zadrzewione wyniosłości, a na nich wieś Górę z kościołem prezentującym się stąd bardzo malowniczo.
Oto mniej więcej dokładny szkic osady Puław, bo o pałacu i jego ogrodach pomówimy następnie. Stanowi ją naprawdę jedna ulica niby rzeka główna, do której wpada sześć uliczek niby rzeczek mniejszych, z obu stron po trzy na przestrzał. Na tych arteriach miejscowego ruchu wygrzewa się co dzień
po kilku Żydków, spaceruje kilku strażników lub gość z Warszawy szpitalnym krokiem ciągnie do „Parku" na wypoczynek po spaniu, jedzeniu i tym podobnych wakacyjnych zajęciach. Kury, kaczki, figlarne psy, nie lękające się widoku ludzkiego świnie, czasem furka chłopska i parę razy na dzień stado krów wracających z pastwiska — oto i wszyscy aktorzy tutejszej sielanki.
Podczas wykładów w Instytucie osada ożywia się nieco dzięki obecności stu kilkudziesięciu studentów. Stała jednak populacja tutejsza wyraja się z domków swoich tylko w dwu wypadkach: kiedy jest msza w kościółku i kiedy jest jarmark.
Bo potrzeba wiedzieć, że osobliwości tutejsze streścić się dadzą w kilku zdaniach. Kąpiel, po której człowiek jest brudniejszy i bardziej spocony niż przedtem — spichrze bez ziarna — lasy, w których polować nie wolno — woda, w której nie można ryb łapać — piękna miejscowość, z której nie korzystają miejscowi — kolej, która się nie obejdzie bez koni — muzeum historyczne bez śladu pamiątek i — kościół bez księdza. Istotnie kilkutysięczna osada ta ma świątynią jedną z najładniejszych w kraju, lecz nie ma parafii. Nabożeństwo więc odprawia się o tyle, o ile proboszczowi lub wikaremu z Włostowic czas pozwoli przyjechać do Puław.
Uroczystość podobna zdarza się raz na dwa tygodnie, czasem raz na tydzień; toteż mieszkańców tutejszych łatwiej by można posądzić o lenistwo w służbie bożej aniżeli o fanatyzm.
Kościółek, jak już wiemy — okrągły, ma sklepienie dokładnie półkuliste. Wewnątrz, na wysokości piętra lub więcej, wznosi się chór, jak pierścień oparty na tęgich kolumnach.
Najznakomitsi wierni zasiadają na kilkunastu starożytnych fotelach z klęcznikami, ustawionych we dwa szeregi pomiędzy ołtarzem i drzwiami. Marniejsi tłoczą się na drewnianych, przyzwoicie odrobionych ławach pod ścianą, a już pospólstwo zupełne staje i klęka gdzie chce: na posadzce lub na chórze. Ołtarz jest tu jeden, organy też jedne, ale zepsute; grają więc na fisharmonii, którą kościołowi podarował jakiś student. Rezonans jest przewyborny, chociaż miejscowe siły wokalne wiele pozostawiają do życzenia. Obecnie brak ten przynajmniej chwilowo wynagrodził się: mają bowiem Puławy dwu kompozytorów, wyborną sopranistkę i muzykawykonawcę. Jednej niedzieli grano tu i śpiewano koncertowo, nie zrobiwszy jednak na tutejszych ludziach zbyt wielkiego wrażenia. Co mi to za śpiew, od którego szyby z okien nie lecą i co za muzyka — bez buczenia? ...
Odbył się tu niedawno comiesięczny jarmark czy jarmarczek, streszczający do pewnego stopnia miejscowe siły przemysłowe i handlowe. Widzieliśmy na nim z klasy przedmiotów metalowych kilka żelazek mosiężnych i kilkanaście naczyń blaszanych. Z innych artykułów: ogórki z Anilina, krupy i mąkę, wyroby faryniarskie i towary łokciowe (tasiemki) z Końskowoli, wyroby bednarskie z Kurowa, garncarskie z Baranowa, łyżki ze Zwolenia i sita z Biłgoraja. Był też kramarz kazimierski z obrazami, paciorkami, fujarkami, różańcami i tym podobnymi świętościami. Prawie wszyscy ci kupcy (za wyjątkiem tasiemkarza i łyżkarza), chrześcijanie i mieszczanie, mają wyroby arcypierwotne, w ilości niewielkiej. Największy kontyngens jarmarkowiczów stanowili włościanie ze zbożem, ziemniakami i rzepą. Kapusty nie ma tu jeszcze, a masła znalazło się kilka osełek, które w lot rozchwytano.
Wieśniacy na jarmark z byle czym chodzą gromadą. Czworo prosiąt nie większych od zajęcy popędzali dwaj mężczyźni, widocznie ojciec i syn, mający razem przeszło sto lat.
Furkę rzepy i ziemniaków otaczała matka, dwie córki i chłopiec. Najmłodsi z rodziny pilnowali wozu, starsza córka niosła kilkoro kurcząt, a matka — chusteczkę pietruszki.
Przy tej gromadzie miałem możność zaobserwować sposób, w jaki dokonywają się w małych miasteczkach „transakcje handlowe". Już na zakręcie szosy opadł wędrowców tłum Żydówek. Kilka z nich rzuciło się do kurcząt, kilka do pietruszki, reszta do wozu.
— Co to macie, matko?... Pokażcie ino! Czegośta takie harde, przecie i moje pieniądze nie śmierdzą!...
— Bacta chłopok, zeby ci rzepy nie pokrodli! — woła matka na chłopca, który już skołowaciał.
W tej samej chwili z hożą właścicielką kurcząt interes był prawie ubity. Handlarka płaciła jej po zł gr za sztukę, lecz nie mogła jakoś pieniędzy doliczyć.
— Matulu! — woła kurczęciarka — Żydówko ni mają pianciu grosy i chcą, zeby im zburgować.
— Odbierz, głupio, kuroki!... Odstępujta, psiewiary, bo was tu!...
Tymczasem kupcowe bez gniewu, lecz i bez ceremonii odebrały jej węzełek i poczęły wydobywać pietruszkę.
— A bodaj was!...
— Cegie sze gniwota? ... Co to ... rozbój? ... Przecie my płacimy...
— Jo wom tu nie psedom, ino chce trzewiki obuć... A posły ha!...
Lecz ile razy wieśniaczka zakładała trzewik na bosą i czerwoną nogę, tyle razy pietruszka przechodziła do rąk handlarek. „Transakcje handlowe" były niesłychanie podobne do oganiania się przed muchami. Koń czy krowa gniewa się, pieni, skacze, a muchy tymczasem napadają z rozmaitych stron i robią swoje.
W końcu rodzina pozbyła się natrętów. Ogłupiały chłopak zaciął konie, a jednocześnie z worka poczęła się wysypywać rzepa. Handlarki naumyślnie rozwiązały worek, aby antagonistom swoim przysporzyć kłopotu.
Wieśniak tutejszy, do szpiku kości uczciwy i wesoły, w handlu robi się niedowierzający, opryskliwy i zły jak osa, posądzając wszystkich o to, że go chcą okraść lub oszukać. Prócz opisanej sceny tego samego dnia widziałem handlarki, z których jedna kupowała, a dwie kradły ogórki. Poszkodowany spostrzegł to dość wcześnie, odebrał swoje i — nie okazywał wcale zdumienia z tego powodu. Widocznie rzeczy takie są w handlu dość zwykłe.
Mimo to handlarz małomiasteczkowy jest niezbędnym pośrednikiem między producentem i konsumentem. Nawet włościanie według ogólnej opinii gospodyń wolą sprzedawać im aniżeli „państwu". Niewytłomaczone to na pozór zjawisko pochodzić zdaje się stąd, że niektóre piękne gosposie umieją tak dobrze targować się jak i handlarze, lecz zwymyślać ich nie można. Chłop zaś wówczas dopiero uważa się za pokrzywdzonego, jest „markotny", gdy i opuści kilka groszy, i kupca nie zbeszta. Producenci Żydzi, jak na przykład sadownicy, bez ceremonii protegują handlarzy. Pewien sadownik sprzedał wiśnie po groszy garniec Żydkom, lecz zażądał po złote od chrześcijanki i wprost powiedział jej, że on „państwu" tylko po złote odstąpi. Otóż na pociechę pokrzywdzonej dodać muszę, że tego rodzaju „protegowanie swoich" należy do zwyczajów handlowych na całym świecie, nazywa się „rabatem" i nie zawsze powinno być zaliczane do kategorii nadużyć.
Ściśle jednak rzeczy biorąc, bez owych handlarzy i handlarek trudno się obejść. Małe miasteczka w ogóle, a Puławy w szczególności najlepszym są tego dowodem. Z głodu byśmy tu pomarli na własnej kuchni, czekając, zanim by nam wieś
niak przyniósł drobiu, nabiału, drzewa itd. Po rzeczy te chodzi się do Żydów, którzy drą, gdy mogą, lecz umieją się też obchodzić niesłychanie małym zyskiem, gdy potrzeba. Tego zdania są wszyscy konsumenci, podobnie słyszałem i od producentów.
— Dlaczego wy, matko, nie sprzedajecie kurcząt od razu katolikom? — zapytałem pewnej wieśniaczki.
— O! a gdzie ja znajdę katolika? Dobrze, że się pan jeden nadarzył, a gdyby nie to, oddałabym Żydówce, bo ona zawdy na mnie czeka na każdym rogu ...
— A nie moglibyście do domów wstępować? ...
— Gdzie zaś? ... Jedno, że człowiekowi wstyd, a drugie, żebym jeszcze zginęła w tych Puławskach, takie to w i e l g i e. Widać, że każdy człowiek musi gdzieś ginąć: warszawiacy w Paryżu, lubliniacy w Warszawie, puławiacy w Lublinie, rudniacy w Puławach, a już paryżanie, jeżeli gdzie, to by chyba w Rudzie zginęli.
II
Słówko o leczniczych własnościach klimatu i wyższości Puław nad innymi letnimi schronieniami. — Topograficzne cechy okolicy i ogrodu. — Jak powstała topola? — Nieludzkie historie w alei lipowej. — Wejście do pałacu, dziedzińce. — Meteorologia w Puławach. — Trzy części ogrodu. — Dzielnica zachodnia najmniejsza. — Angielskie schody i dęby. — Chińska altanka i kasztany. — Sposoby przeprawiania się na łąkę. — Widok pałacu z niej. — Gra w piłkę, cerceau, ospę wietrzną itd. — O lokalach i obiadach.
Kto chce wiedzieć, w jaki sposób oddziaływa na człowieka klimat tutejszy, niech bierze miarę trybu pisania obecnych korespondencji. Jedną wysłało się na początku miesiąca, drugą
w końcu, przerwę zaś między obiema wypełniło się — systematycznym próżnowaniem.
Ułomną jest natura ludzka! Dopóki orzesz — wszystko idzie doskonale i niby są siły pomimo cery bladej tudzież gwałtownego ubywania wagi ciała. Lecz spróbuj wypocząć, powiedz sobie, że przez tydzień, tylko jeden, jedyny tydzień nie weźmiesz pióra do ręki — już po robocie!... Siły gwałtownie opadają, czujesz senność, niedołęstwo. Wielkie plany zajęć na czas wakacji topnieją jak lód w gorącej kawie, doba zamiast poczyna mieć tylko godzin, godzina zamiast tylko minut... Nie wiadomo nawet, gdzie się czas podziewa! Jeszcześ nie zdążył otrząsnąć z obuwia pyłu warszawskiego, napełnić płuc świeżym powietrzem, obudzić w sobie apetytu, takiego zwykłego apetytu, dzięki któremu ludzie tyją, aliści już koniec lata. Z pól zebrano wszelkie zboża, nawet proso; śliwki węgierki ukazują się na targu, żółte liście na drzewach, a letkiewicze, inaczej: osoby bawiące się w letnie mieszkania, poczynają wracać do roztrajkotanej Warszawy!
Aczkolwiek jesień w kraju naszym, jeżeli się uda, należy do najpiękniejszych pór roku, choć warszawiacy z wielkim dla serca i umysłu pożytkiem zwiedzać jeszcze mogą Puławy w ciągu września i października, niemniej jednak „kartki" niniejsze przeznaczam wyłącznie dla tych, którzy w roku przyszłym zastanawiać się będą nad pytaniem: dokąd wyjechać na lato? ... Otóż — jedźcie do Puław, kto chce, a dlaczego? powiem niżej. Tylko jeżeli obraz tutejszego ustronia wyda się wam zbyt bladym, nie podejrzewajcie o brak piękna samej okolicy, lecz nieszczęsnego autora, który pomimo dobrych chęci, nie wszystko, jak należy, opisać umiał.
Wiem ja, że i około Warszawy znajdują się śliczne mieszkania letnie, np. Mińsk, Sobolew albo Grodzisko. Piękności przecież każdej z tych okolic są zbyt jednostajne. W Grodzisku
masz park kieszonkowy, pod Mińskiem za dużo wspomnień
o bagnach, a pod Sobolewem i Otwockiem za dużo piasku. Tymczasem piaseczek i bagienko, choć dobre jako przyprawa, lecz używane na śniadanie, na obiad i na kolacją po upływie kilku dni sprzykrzyć się mogą. Są one podobne nieco do kuracyjnych winogron, na widok których, po miesięcznym delektowaniu się nimi, człowiek doznaje ckliwości.
Rozmaitość jest jednym z najważniejszych warunków uciechy w tym życiu, no — a piasek przed sobą i za sobą, na prawo i na lewo, pod sobą i nad sobą, piasek w uszach, w oczach a nawet w ustach i kamaszach, przestaje być uciesznym. Dlatego Mazowsze i Podlasie nigdy mnie zbyt do siebie nie pociągały, choć są ludzie, którzy przepadają za nimi.
W Ojcowie znowu jest natura cudowna: góry, skały, lasy, woda; słowem wszystko, czego pejzażysta zapragnąć może. Cóż, kiedy my, śmiertelni, jesteśmy pejzażystami tylko od wierzchu kapelusza do krawata. Grzbiet zaś wymaga siakich takich łóżek, a żołądek jedzenia i z tego powodu bajeczne widoki ojcowskie nieurozmaicone bifsztykiem i pokoikiem — niezmiernie łatwo przyprawiają warszawiaków o melancholią
i nudy.
W Puławach zaś rozmaitości jest daleko więcej, prawie tyle, ile jej istota ludzka do szczęścia potrzebuje. Natura tu cacana, sztuka poparła ją w miarępiasku wprawdzie dosyć, ale go ominąć można — mieszkania niezbyt tanie i obfite, lecz w ilości jak na dziś dostatecznej — jadło wcale niezłe, a wreszcie towarzystwo, jeżeli kto tak szczęśliwie jak ja trafił — nieocenione!
Szkielet okolicy stanowi powierzchnia falista, przypominająca morze w czasie lekkiego wiatru. (Ja wprawdzie morze znam tylko z wystawy sztuk pięknych, lecz ponieważ kilka osób z naszej kolonii w Puławach widziało je własnymi oczyma, wyobrażam więc sobie morze i fale tak łatwo, jakbym był
co najmniej admirałem). Wzgórza puławskie nie są zbyt wysokie ani doliny głębokie: mają najwyżej po kilkanaście stóp, czasem parę cali. Wydymają się one i opadają tak gładko, że gdybyś, usiadł na jednym z nich, to przy byle jakim wietrze zsunąłbyś się na dół — bez kłopotu i strachu, jak dziecko na huśtawce, którą troskliwa bona pod okiem matki chybocze.
Wszystkie te fale niegdyś zapewne ożywione, dziś zakrzepłe, biegną ku Wiśle, nad brzegiem której kończą się nagłym spadkiem mającym około stóp wysokości. Ten kształt gruntu niezmiernie przypomina warszawski Ogród Botaniczny i Wierzbno, których powierzchnia w stronę rzeki zwrócona jest spadzistą. Nawet ogród puławski z tej właśnie racji jest nieco podobny do Botanicznego i Łazienkowskiego razem wziętych. Posiada bowiem część górną odpowiadającą Botanicznemu Ogrodowi i dolną odpowiadającą Łazienkom. Jest jednak od nich obszerniejszy, więcej urozmaicony i dzikszy; nie ma posągów, a na zdobiących go dziełach ludzkich czuć już wszechmocną dłoń zniszczenia, co mu nieopisanego dodaje uroku.
Ponieważ bardzo dbam o to, aby najmniej rozwinięty warszawiak przy pomocy moich objaśnień czuł się w Puławach jak w domu, zaczynam więc taniec od pieca, czyli opis od początku.
Przypuszczam, że idziesz pan od . stacji piechotą, zaopatrzony w lorynetkę. Znajdujesz się na szosie i nie czując nawet, wstępujesz pod wzgórze, którego szczyt przypada zaraz za trzecią wiorstą. Spoglądasz za siebie i widzisz: szlaban przy kolei, który zgodnie z duchem przepisów zamyka się w czasie biegu pociągów, dalej — ukryte między drzewami czerwone dachy Końskowoli, a znacznie bliżej, bo prawie tuż za uchem — Żydków furmanów, którzy cię na wyścigi zapraszają do swych „trzęsionek".
Spoglądasz teraz przed siebie, ku Puławom. Szosa ślicznie spada na dół jak płowa wstążka, na końcu której szarzeją pierwsze budowle osady. Gdzie okiem rzucisz, zielono i zielono; na tle błękitu lipowe aleje rysują się jak obłoki, których niebo mogłoby pozazdrościć ziemi, gdyby nie miało porządniejszych.
Gościnne bryczki furmanów wyprzedziły cię już... Jedna, dwie ... sześć... dziesięć... z powodu odległości zdaje ci się, że stoją w miejscu, chociaż biegną całą siłą pary koni chudych, unoszących puste półkoszki, a w nich lekkie żołądki swoich właścicieli. Na prawo — chłopi tłuką rytmicznie, ogromnymi młotami kamienie szosowe, nucąc pieśni przypominające obławę na wilki — na lewo para włościan poprawia mostek, wkopując obok niego słupki obficie pomazane dziegciem. Turkot bryczek jest już tak słaby, że nie zagłusza ćwirkania koników polnych witających cię na swój sposób.
Przychodzi chwila, że prócz bydła pasącego się na ściernisku, żywej duszy ludzkiej nie spotykasz na szosie. Przez dobre jednak szkła zobaczyć możesz śpiącego pod przydrożną topolą pastucha, a w alei lipowej młodą parę, która ciągnie zwolna do lasu, prawdopodobnie w celu znalezienia tam świeżego powietrza.
Szosa, jak powiedziano dawniej, wysadzona jest przeważnie topolami włoskimi. Wysmukłe to drzewo widziane z daleka ma formę pióra gęsiego i ukazało się na świecie z powodów bardzo oryginalnych.
Jeszcze za czasów Adama i Ewy Pan Bóg przeznaczając aniołom rozmaite zajęcia, jednemu z nich polecił zapisywać nazwiska: bankierów, którzy nigdy nie pozowali na filantropów, literatów, którzy się nigdy nie kłócili, młodych panien, które nigdy nie kochały się potajemnie, młodych studentów, którym nigdy okrucieństwo nadobnej płci snu nie psuło, reformatorów, którzy nigdy teorii swych nie stawiali ponad interesa ogółu i innych tym podobnych dziwolągów. Anioł,
w zaraniu świata niewiele mając do roboty, dla zabicia czasu zasnął na swej księdze sznurowej, a pióro wetknął w ziemię. Umarł Adam i Ewa, Kain zabił Abla, potop zniszczył starą ludzkość, a deszcz siarczysty Sodomę i Gomorę. Ludzi różnych pici, wieków i zajęć przybywało i odchodziło setki i tysiące milionów, lecz anioł nie miał roboty. Tymczasem pióro jego okryło się liśćmi, wydało owoce, a z nimi miliardy podobnych mu i nie używane, po dziś dzień tkwi w ziemi jako topola włoska. Gdy topola zniknie ze świata, będzie to dowodem, iż urodził się człowiek wyjątkowy: najprędzej bankier, który zechce publicznie wyznać, że jak żyje, nikomu dobrze nie zrobił.
Dotarliśmy do miejsca, w którym szosę przecina główna aleja, najpiękniejsza w Puławach, uformowana z czterech szeregów lip. Skręcamy na lewo, do pałacu. Z dziesięciu obywateli pytałem: ile osada ich ma ludności i gdzieby o tym języka zasięgnąć można? Odsyłali mnie do wszystkich władz gminnych, powiatowych, sądowych i policyjnych, sami bowiem nic o tym przedmiocie nie wiedzą. No i ja gotów byłem niepokoić swymi pytaniami czcigodne magistratury, narażać je na kłopoty, a na siebie ściągać podejrzenia!... Tymczasem tu, przy alei lipowej, na drodze do pałacu stoi jak wół tablica, która opiewa, że osada Puławy ma domów i , mieszkańców. Skądinąd wiadomo mi, że społeczeństwo to wiernych obu wyznań zjada rocznie około tysiąca sztuk bydła rogatego, nie licząc chleba, kaszy, ziemniaków i im podobnych suplementów.
Wszedłszy w aleję jesteś jakby w sali kolumnowej ciągnącej się przed tobą i za tobą na przestrzeni paruset sążni. Słupy czarne, sklepienia i posadzka zielona, spomiędzy liści przegląda niebo. Chcąc z kamienia wybudować coś podobnego człowiek wydałby miliony na czarne marmury, wyczerpałby kopalnie malachitu i lapisu lazuli i w rezultacie zrobiłby rzecz małą i kiepską.
W salonie tym kolumny są wprawdzie pochylone, niejednostajnie grube, niekiedy potrzaskane, posadzka powyginana tak, że babina idąca o kilkadziesiąt kroków wygląda — jakby ją do połowy w ziemię wkopano. Ale za to słupy, ściany, sklepienia i posadzki żyją, gadają, ruszają się lub dają przytułek setkom tysięcy istot samodzielnych, jeżeli nie krzykliwych, to przynajmniej ruchliwych. Co chwila gałąź zadrży i spośród gęstych liści wyjrzą czarne błyszczące ślepki jakiejś ptaszyny, która uważa za stosowne zarekomendować ci się w urywanym i pieszczotliwym języku. Dziobaty mieszkaniec lip jest trochę wścibski, trochę gaduła i całą jego ruchliwą istotę od głowy do ogona wypełnia ciekawość. Rad by zawrzeć z tobą bliższą znajomość, wypytać o nowiny i słuchając ich opowiedzieć ci
o własnych przygodach. Jest tak szczery, że nie ukrywałby ani drobnych kradzieży, jakie popełnia na cudzych polach
i ogrodach, ani niefortunnych zalotów, ani przykrych snów, jakie go zeszłej nocy trapiły. Ale ty, prawe dziecko rodu ludzkiego, widząc, że skrzydlaty plotkarz wiesza się nad tobą nie wyżej jak na łokieć, chwytasz za kij lub kamień, chcąc kosztem jego istnienia wypróbować swoją zręczność. Szczęściem jesteś niezgrabny jak słoń; w jedną stronę leci twój pocisk, w drugą przerażony ptak, głośnymi lamentami ostrzegając kuzynów i przyjaciół, aby w żadne poufałości nie wdawali się ze sztywnym i grubijańskim przybłędą, który bije ptaki, choć sam ani latać, ani usiąść porządnie na gałęzi nie potrafi i albo milczy posępnie, albo wydaje z płaskiej twarzy głosy podobne do ryku niechlujnego bydlęcia.
Nie na samych jednak ptakach ogranicza się ludność alei. Uważaj no pilnie na te górki, o które potykasz się co chwilę. Zasiany nimi cały trawnik. Jedne są więcej zbite i jakby zwiędłe, na innych znać świeżą ziemię, a ta, do której dochodzisz — rusza się nawet i ze szczytu jej pryska piasek i grudki gliny. Jest to nowopostawiony dom indywidualności zwanej
kretem. Osoba ta posiada cienki ryj, kusy ogonek i oczki tak małe jak nakłucia szpilką, wygląda zaś, jakby ją w czarny aksamitny worek zaszyto.
Kret, starszy widać i doświadczeńszy od ptaków, tak sobie zbrzydził towarzystwo ludzkie, iż woli żywcem zakopywać się do grobu, aniżeli na własnej skórze dźwigać dowody ciekawości naszej. Jest to w części pesymista. Gardzi słońcem i pięknymi widokami ziemskimi, miłuje samotność, jak gdyby czytał Senekę, który mówi, że czul się gorszym, ile razy przebywał w towarzystwie ludzkim — i ryje długie, rozmaicie powyginane piwnice, za pomocą tęgich, kusych łap przednich, opatrzonych silnymi pazurami i podobnych do ręki spracowanego człowieka. Dziwny ten zwierz, postrach kobiet i przedmiot uwielbienia dla dzieci, zaczepiony przez istotę ludzką wrzeszczy głosem zdradzającym obrzydzenie i nudy, szpilkowatymi zębami kąsa rękę, która go chce pogłaskać i — korzystając z chwilowej emocji nowego znajomego, pluje mu piaskiem w oczy i zakopuje się w ziemię. Z obyczajów kreta wnieść by można, że w świecie glist, pędraków, podjadków i korzeni przepędza się czas równie dobrze jak w Puławach lub w Warszawie. Zależy to od przyzwyczajenia.
Zresztą pełno tu innych tworów bożych, wobec których dwunożny surdutowiec z wielką afektacją zadziera głowę uważając się za coś lepszego. W fałdach kory lipowej drzemie poważna i flegmatyczna ćma ze łbem sowy i skrzydłami podobnymi do krzyżackiego płaszcza. Trochę niżej od niej, na stronie drzewa oświetlonej, wygrzewają się na słońcu stada kowali, którzy na plecach jak średniowieczni pokutnicy noszą wizerunki trupich głów, czerwonego i czarnego koloru. Tu i ówdzie, najczęściej obok martwej gąsienicy lub zeschłej poczwarki, dumają pluskwy drzewne chodzące zwykle pojedynczo lub parami. Istoty te pachnące jak stu aptekarzy wykąpanych w asafetydzie mają ostre i długie dzioby, na
piersiach pancerze przypominające skorupę raka morskiego, na brzuchu cętkowaną skórę pantery, na grzbiecie płaty szyldkretu tudzież nogi bocianie, szczeciniaste, orlimi zakończone szponami. Wstrętny i drapieżny owad, który niezbyt dawno ukąsił jedną ze znajomych mi dam, tak że aż dreszczów dostała, prawdopodobnie dla pokrycia swych niecnych instynktów płaszczykiem pobożności nosi na plecach coś przypominającego kaptur kapucyński. Na domiar niedoli filut ów chętnie przesiaduje na malinach, zakażając miły ich smak swoim ohydnym tchnieniem.
Wśród tej rzeczypospolitej ptasiej, owadziej i roślinnej, której członkowie żyją spokojnie i zjadają się bez cytowania jakichkolwiek bądź wyższych idei na obronę swoich postępków, człowiek odegrywa, zaiste! rolę szatana. Krwiożerczy i ciekawy, chytry i obojętny na cierpienia innych, płoszy ptaki, chwyta motyle, aby je nadziać na szpilkę, łamie gałązki lipy, szturga kijem nory zniechęconych do świata kretów, niepokoi senne ćmy lub rozprasza Bogu ducha winne — stada ascetycznych kowali.
Toteż kiedym po raz pierwszy wchodził w lipową aleję, ja, nieszczęsny reprezentant obmierzłego naturze gatunku, liście poczęły drżeć, struchlałe ptaki kryć się po najciemniejszych gęstwinach, a drobne muszki jęczeć mi nad uchem jak pogrzebowe dzwony zwiastujące śmierć i zagładę wszystkiemu, co się rusza. Przed moim wejściem tu słońce świeciło jasno, rzucając na trawnik złote snopy, których liście drzew uchwycić nie zdążyły, ale gdym dotknął przeklętą stopą tej ziemi, znikły z niej jeziorka światłości i całą posadzkę alei powlókł jednostajny, popielaty cień niby krepa żałoby.
Dopiero gdy przekonano się, żem nie jest łapacz motyli ani wybieracz pliszek, stare, doświadczone lipy zaszumiały w takt uspokajający, zaświergotały ptaki, na tle cieniu zaszarzały półcienie, trysnęły potoki światła i cała aleja na chwilę
skurczona ze strachu przeciągnęła się jak dobry człowiek, którego wschód słońca ze snu budzi. W kwadrans później patrzono już na mnie bez gniewu, a dziś chodzę tu po wszystkich klombach, alejach i łąkach jak nieszkodliwa nikomu mrówka lub mszyca, na którą słońce zlewa część swych błogosławieństw i której kwiaty same podają słodką rosę litując się nad jej pragnieniem.
Aleja od szosy do pałacu ma kilkaset kroków długości. Obok niej na prawo widzisz ogrodzone płaskimi sztachetami pólko doświadczalne, nieco dalej nie ogrodzoną i dobrze zaniedbaną szkółkę młodych drzew. Za sztachetami znowu, na lewo znajduje się ogród owocowy pełen truskawek, malin, wiśni, jabłek, gruszek i śliwek, że nie wspomnę o morelach i brzoskwiniach, które tu były kiedyś. Sad ten dzierżawią Żydzi, owoców więc dostać można, jakkolwiek nie po najniższej cenie.
Tuż przed instytuckimi budowlami aleja przecina się z ulicą Lipową, wiodącą z miasta na Marynki i do Włostowic. Przeszedłszy ją jesteśmy już na terytorium pałacowym.
Zaraz na pierwszym kroku napotykamy oryginalność, mianowicie fosę murowaną, zabytek prawdopodobnie z tych czasów, kiedy na miejscu dzisiejszej akademii gospodarstwa wznosił się obronny zamek Sieniawskich. Fosa jest niedługa, lecz parę łokci głęboka; na końcach jej stoją murowane domki, przez środek zaś idzie mostek. Dwie filigranowe, żelazne kolumny wysokie na dwunastoletniego chłopca są szczątkami ozdobnych żelaznych wrót, które istniały jeszcze za pamięci Instytutu. Wychowania Panien.
Od ulicy funkcją słupów wjazdowych pełnią dwie armaty, paszczami wkopane w ziemię.
Za fosą ciągnie się spory kwadratowy dziedziniec gęsto zasadzony lipami, pod którymi bawią się dzieci, i zasiany
trawą, która wypasa zbytkujące kozy miejscowego pachciarza. Dobre te zwierzęta noszą kuse ogonki do góry, witają gości beczeniem, a niektóre z nich grzecznym panienkom z naszej kolonii dają buzi.
Następuje rząd sztachet okrągłych i wysokich jak lance ułańskie i brama, której skrzydła wiszą na dwu murowanych słupach. Słupy te — słuszne, kwadratowe i żółte — zamiast daszków mają na szczytach śliczne, wyrobione z gipsu grupy dzieci podających sobie ręce do wstania lub zakładających hełm na głowę. Rzeźby owe, białe niegdyś jak śnieg, dziś poszarzały dzięki deszczom.
Weszliśmy na dziedziniec główny. Pałac jest zbudowany w formie podkowy, a lepiej — owego berlińskiego stołu, przy którym odbyło się konsylium chirurgiczne nad obolałą Turcją. Front pałacu zwrócony prawie ku północy ma dwa piętra — skrzydła i oficyny po jednym. Przez całą długość korpusu środkowego, dwupiętrowego, idzie podsień wsparta na ośmiu kolumnach, a nad nią balkon z poręczą w piaskowcu wykutą. Całość budowli ładna, pokryta żelaznym, na czerwono malowanym dachem, nad którym mnóstwo piorunochronów sterczy; szkoda tylko, że ściany gmachu od dawna zresztą barwią się na żółto, co im daje pozór czysto szpitalny, w części kryminalny.
Prócz kilku lip, topoli włoskich, trawników, kęp bzu i pięknych okazów wierzby płaczącej, której żółte gałązki i jasnozielone listki zdają się całować ziemię, najpiękniejszą ozdobę dziedzińca stanowi prostokątna murowana sadzawka tej mniej więcej obszerności co kopiąca się obecnie w Ogrodzie Saskim w Warszawie. Woda do niej przypływa ze wzgórz o parę wiorst od pałacu odległych i wycieka przez miedziane w łuki zgięte rury, zwane „wężami". Sadzawka za pomocą stosownych urządzeń zaopatrywała w wodę kilka lokali pałacu: łazienkę, pralnią i kuchnią. Co pewną liczbę lat sadzawka
oczyszcza się, a wówczas całą masę wody spuszczają do Wisły przez murowane kanały. Wiedzieć bowiem trzeba, że pałac tutejszy ma swoją autonomiczną, bardzo porządną kanalizacją, a jak dziś to i oświetlenie gazowe. Niedawno nawet, dzięki rozbudzeniu się filozoficznej samodzielności stróża palącego w grubie gazowej fabryki, miała tu miejsce niewielka, taka sobie powiatowa eksplozja gazu, która na szczęście żadnych ważniejszych szkód nie sprawiła. Poczciwy piecopał, dopóki był machiną i robił, co mu kazano, z roli swojej wywiązywał się cudownie i produkował gaz paradny. Nagle ocknął się w nim umysł badający i wolna wola, począł tedy własną teorią stosować do palenia w piecu i kręcenia kurków i o mało gmachu w powietrze nie wysadził!
Prócz dzieł natury i sztuki dziedziniec ten upiększają jeszcze przedmioty naukowej doniosłości. Widzimy tu naprzód wielokątną drewnianą budę, podobną do studni klasztornej albo szałasu z wodą sodową. Lecz sursum corda! jest to bowiem obserwatorium meteorologiczne, ozdobione na szczycie chorągiewką wietrzną, a od strony pałacu liczbami oznaczającymi stan barometru i termometru tudzież zegarem.
Drugim niezmiernie ważnym aparatem naukowym psującym symetrią podwórza jest pewne, średniej wielkości naczynie. Ma ono kształt siedzenia z wgłębieniem i służy do mierzenia ilości spadłego deszczu lub piasku i kamyków wsypanych tam przez dzieci. Trzecią, najdonioślejszą machiną jest słupek kamienny, z wyrytym na wierzchu kierunkiem południka, jeżeli mnie domysły nie mylą.
Kiedym tu wszedł po raz pierwszy i w rezerwoarach miejscowej astronomicznometeorologicznej wiedzy chciał światła zaczerpnąć, słup z południkiem nie nauczył mnie ani o długości, ani o szerokości jeograficznej Puław, w psychometrze znalazłem trochę żwirku, z cyfr termo i barometrycznych nie mogłem nic wywnioskować o pogodzie lub deszczu, ani
w końcu uregulować zegarka, ponieważ miejscowy czasomierz obchodził wakacje. Sądzę, że jedynie naukowe usługi oddaje tu chorągiewka na dachu, dzięki której zwierzchność akademii rolniczej poznać może, skąd wiatr wieje i jaką ma siłę?
Ogród instytucki, brylant Puław, ma około wiorsty długości mniej więcej ze wschodu na zachód i około dwustu sążni szerokości z północy na południe. Wszystkie uliczki jego rozciągają się chyba przeszło na milę, jeżeli nie dwie.
Ogród ten podzielić można na trzy części. Górna rozciąga się na płaskowzgórzu puławskim, gdzie stoją: pałac, domek gotycki, Sybilla, oranżeria i pałacyk gościnny. Część dolna leży o G do stóp poniżej płaskowzgórza i posiada jako godne uwagi szczegóły: ogród botaniczny, chińską altankę, łachę — rodzaj długiej sadzawki, która ciągnie się od wschodu na zachód prawie, tworząc południową granicę ogrodu i — pałac marynkowski. Część górna z dolną łączy się za pośrednictwem, spadku, przykrego w jednych miejscach, łagodnego w innych, na którym leżą: tunel, inaczej angielskimi schodami zwany, pochyłe drogi i sztuczne groty.
Zbiorowisko to roślinne otacza pałac z trzech stron: od wschodu, południa i zachodu. Ostatni płat jest najmniejszy i najmniej ciekawy i dlatego należałoby oglądać go najpierwej.
Wyminąwszy sadzawkę i patrząc na główny korpus gmachu dostrzec można w prawej oficynie wielką, zieloną kwadratową bramę. Przechodzimy ją i znajdujemy się w owej najmniejszej części ogrodu.
Jest ona względnie dość nową. Kępy drzew, kępy śliczne i gęste nie opanowały jeszcze przestrzeni i z tego powodu istnieje tu niejaka równowaga między trawnikami i klombami.
Najbardziej rzucają się w oczy akacje wydające w epoce kwitnięcia przyjemnie mdły zapach; jest też dosyć bzów, topoli nadwiślańskich, kilka piramidalnych świerków i trochę klonów. Najstarszym i największym drzewem zdaje się być dzika gruszka formująca obok pałacu altanę, w której nawet ławki urządzono.
Idąc najszerszą drogą od gmachu wprost przed siebie, spotykamy na lewo mały pałacyk gościnny, ozdobiony dwoma ładnymi posągami naturalnej wielkości. Mieszkali tu kiedyś monarchowie zwiedzający Puławy.
Stąd już widać mur okalający tę część ogrodu. Pod nim na prawo od głównej drogi stała kształtna altanka z pni brzozowych korą okrytych, z której dziś śladu nawet nie ma. Przed nią, na trawniku, za czasów Instytutu Panien mieściły się huśtawki. Ludzie zresztą niezbyt starzy widywali tu w dnie pogodne szeregi uczennic w zielonych lub wiśniowych sukienkach, białych fartuszkach i pelerynkach, dźwigające na głowie szarytkowskie kapelusze: Dziś w tych miejscach spotkać można tylko szare wróble, praprawnuki owych, które niegdyś świergotem przedrzeźniały radosne okrzyki półzakonnic, kształcących się na damy wielkiego świata.
Warszawski Ogród Botaniczny bez porównania piękniejszy jest od tej dzielnicy, którą goście warszawscy odwiedzają rzadko i na krótko, zawracając czym prędzej ku angielskim schodom. Jest to w połowie tunel, w połowie wąwozik, obmurowany cegłą, pomalowany na kolor krwi wołowej i wybrukowany. Gdy idziesz tędy, kroki wydają dźwięk metaliczny, który kilka razy powtarza króciutkie, urywane echo.
Wyjścia z angielskich schodów pilnują niewysokie słupy z popielatego marmuru tudzież ławka piaskowcowa, na której znać głębokie ślady ostrzenia kozików. Tu możemy odpocząć.
O parę kroków przed nami na pagórku ładnie wygiętym stoją, niby witające dawnych magnatów sługi, dwa potężne
dęby, najdawniejsze i najtrwalsze pamiątki po książętach Czartoryskich.
Drzewo to nie od razu rzuca się w oczy. Szybciej od niego rośnie i bez porównania wyżej konary wypuszcza — sokora, zgrabniejszą jest topola wioska, foremniejszą — trójkątna jodła, milszą — okrągła lipa. Aby ocenić dąb należycie, trzeba go widzieć w wieku dojrzałym, rozpatrzyć szczegóły, zetknąć się z nim w różnych wypadkach.
Dąb nie jest wyciągniętym olbrzymem, ale krępym siłaczem. Pierwsze konary opuszcza prawie do ziemi, nie przerasta dobrze wyrośniętej lipy, lecz pień jego może mieć kilkanaście łokci w obwodzie. Gałęzi takie mnóstwo, że same tworzą gaj czy dach, pod którym tłum ludzi znaleźć może osłonę. Grube, pogięte jak węże konary, mówią ci, że gdyby kiedyś rośliny otrzymały ruch samodzielny, on ruszałby się najżwawiej pomimo całego ogromu. A taka w nich siła, że na lada patyku uczepić się możesz i huśtać bezpiecznie. Ale wartość dębu występuje na jaw dopiero w czasie burzy.
Kiedy sosny się gną, lipy trzeszczą, łyse sokory bez ceremonii walą ci gałęzie na kark — kiedy strwożony zapominasz
o pięknościach lasu i biadasz na zdradzieckich jego mieszkańców, wówczas sam tylko dąb bezpieczne ofiaruje ci schronienie. Jego potężny, niewzruszony pień zasłania od wichru, stalowe konary pasują się z nim, liście odbijają strugi deszczu. Ponad świstem i sykiem krzaków, jękiem, skrzypieniem i kołataniem drzew góruje głos jego majestatyczny
i huczący jak stłumione echo piorunów. Widząc to, pojmujesz, dlaczego dąb nazwano królem lasów i zębatymi jego liśćmi wieńczono głowy bohaterów.
Ławka stoi pod lewą ścianą angielskich schodów; na prawej przed dziesięcioma laty jeszcze znajdowała się wielka piaskowcowa tablica z tym czterowierszem:
O wy, dęby, szelestnym powiewem odzowne,
Młodniejące starością, siwym mchem szanowne,
Sadził was własną ręką dla swojego syna
Nestor nasz, późne plemię rodu Gedymina.
Mowa tu o jednym z książąt Czartoryskich, prawdopodobnie ojcu albo dziadzie Adama.
Poniżej dębów leży sztuczna skała, wzniesiona już przez Instytut Gospodarstwa, a przeznaczona do pielęgnowania roślin między kamieniami żyjących. Na prawo od niej aż do muru granicznego ciągnie się ogród botaniczny, kwiatowy i cieplarnia. Przez całe lato zagony rzadkich roślin okrywano sieciami, które w dzieciach naszej kolonii obudziły podejrzenie, że ogrodnik tutejszy jest bardzo skąpy i w taki sposób kwiaty od zrywania zabezpiecza!
Wprost angielskich schodów już blisko łachy widnieje sześciokątny, murowany budynek — chińska altanka. Ma ona kształt pagody, dach z zadartymi krawędziami jak kapelusz mandaryna, na szczycie szpic a na nim rozpięty parasol. Budowla ta, raczej dziwaczna niż ładna, posiada dwa wielkie okna, wysokie drzwi starannie zamknięte i służy obecnie do przechowywania ... kilku przyrządów rybackich! Już to w Puławach jest dużo miejsca, tak dużo — że ludzie nie wiedzą, co z nim robić. Tymczasem zaś władza akademii rolniczej troska się o uplacowanie zawiązków muzeum krajowego, które przecież bezpiecznie mogłoby, zastąpić więcierze i różne inne pułapki na ryby.
Cząstka ogrodu przylegająca do frontu chińskiej altanki jest dzielnicą kasztanów, najstarszych, najpiękniejszych i najliczniejszych w tym miejscu. Pień jednego z nich wprost drzwi pagody służy za podstawę stołu, przy którym kilkanaście osób wygodnie pomieścić można. Przed laty kasztan ten formował altanę, a wielkie konary jego kruszące się pod brzemieniem
wieku podtrzymywano za pomocą ram i klamer. Z tej zapewne racji ścięto go, choć starowina miał jeszcze tyle energii życiowej, że dziś korzenie jego nowe puszczają pędy.
Parę ław znajdujących się tutaj chętnie zapełniali warszawiacy, w części przez pamięć na połatane blachą kasztany Saskiego Ogrodu, częścią dlatego, że chińska altanka była punktem zbornym dla osób udających się na „łąkę", kędy grano w piłkę i cerceau. Tu także przysłuchując się szelestowi palcowatych liści kasztanów pewien krytyk przez miesiąc dumał nad „siłami i środkami naszej sceny".
Łacha szeroka w całej długości na kilkadziesiąt kroków i głęboka na jakie pięterko, w tym miejscu zwęża się w rynsztoczek, do którego baby chodzą płukać bieliznę. W tym też miejscu o brzegu spadzistym, gęsto wierzbami obrosłym, kolonia warszawska przeprawiała się na piłkę. Początkowo przechodzono wodę po deszczułkach wąskich jak dłoń, w pośrodku kołkiem spojonych.
Na przyrząd ten przedstawiający nader wątpliwe gwarancje damy żadną miarą wstępować nie chciały i dopiero gdy powiedziano im, że przy przeprawie tego rodzaju doświadcza się oryginalnych wrażeń, najśmielsza weszła. Z brzegu zjechało się ślicznie jak saniami, ale na środku kładki odważna dama spostrzegła, że przejście jest niewygodne.
— Niech się pani oprze na moim ręku z zupełną ufnością! — mówił rycerski przewodnik.
Dama oparła się z zupełną ufnością i... runęła w wodę, tak że ze strachu aż drugi koniec kładki podskoczył.
— Dziwny wypadek! — mruknął przewodnik. — Ja się nawet nie zamaczałem.
Po takim eksperymencie należało wymyśleć coś trwalszego. Jakoż całe towarzystwo, nie wyjmując kobiet, starców i dzieci,
poczęło znosić suche gałązki i rzucać je na strugę. Uformował się stos, którego jamy i nierówności zasłonięte zielonymi witkami. Zgodnie z przepisami budowniczowie przeszli pierwsi, młodzież przeprowadziła damy, ich koszyczki, chusteczki i parasolki i tym sposobem zainaugurowano most prawie tak bezpieczny jak Nowy Zjazd przed restauracją.
Łąka formuje olbrzymi czworokąt zamknięty łachą, chmielnikiem, gajem i aleją wierzbową. Gładka jest jak posadzka, zielona jak szmaragd. Gdzie spojrzysz — pięknie, ale najpiękniej wygląda stąd pałac. Wyobraźcie sobie łachę osadzoną tatarakiem i wikliną, zasypaną okrągłymi liśćmi i żółtymi kwiatami lilii wodnych. Za łachą trawnik przecięty dwoma ścieżkami, a dalej zielony, czysty, kilkadziesiąt stóp wysoki wzgórek. Po obu stronach jego literalnie bałwanią się tłumy drzew, a na szczycie wznosi się korpus pałacu wyłożony szarawym piaskowcem. Front ten bez drzwi i dwupiętrowy, ozdobiony wielkimi oknami, ma po bokach dwie wieże czworokątne, a na środku sześciokątną, wsuniętą w głąb gmachu tak, że tylko trzy jej ściany wybiegają naprzód. Wygląda to, jakby średniowieczny zamek tonął i rozpływał się w nowożytnym pałacu.
Ale zebrani nie przyszli tu delektować się krajobrazem. Już pod krzakami rozesłano szale, na których zasiadają damy poważne i otwarto koszyki, z których czerpią siły do dalszych trudów dzieci najwątlejsze. Reszta tłumu rozbija się na dwie grupy, z których panie i kawalerowie kultywują c e r c e a u, mężowie zaś dojrzali grę w piłkę. Zabawa ożywia się bez względu na to, że pan X. podając kółko pannie Y. trafia nim w pana Z., a zmęczony jedzeniem Władzio odrzucając piłkę ojcu sam się przewraca. Nagle, jak bomby na oblegane miasto, spadają na rozbawiony tłum okrzyki:
— Gdzie Mania?...
— Gdzie Wandzia?...
Ojcowie, matki i pełna elegancji młodzież po całej łące szukają Mani i Wandzi, jakby panienki te były co najmniej konikami polnymi. W końcu wysłani w różne strony gońcy, donoszą, że Wandzia korzystając z ogólnego zamętu chciała wleźć na drzewo; Mania zaś, zamyśliwszy się, została na drugiej stronie łachy.
Najpoważniejszy jednak niepokój w sercach rodziców budzi Staś prowadzący życie rozpasane i pełne przygód, między którymi nieporozumienia z władzą ojcowską tworzą niemałą rubrykę. Szczęściem fenomenalny ten chłopczyk nie daje się szukać jak szpilka, o obecności bowiem jego i pomyślnym stanie zdrowia świadczy krzyk dwu dziewczynek, które w tej chwili przewrócił. Na domiar złego strapiona matka ze smutkiem spostrzega, że Staś ukrył się wprawdzie w trawę, ale nie z powodu wyrzutów sumienia, lecz dlatego aby schowany przed okiem starszych mógł jeść szczaw!...
Znalazłszy Manię, zdjąwszy z drzewa Wandzię, pogodziwszy Bolka z Ludkiem i upomniawszy Stasia, który między zjedzeniem szczawiu i doskonałą skruchą za grzechy dawniejsze popełnił kilka nowych występków, towarzystwo z podwójną energią oddaje się rozrywce. Panowie nawet na pamiątkę uśmierzenia Stasiowego buntu proponują urozmaicić grę w piłkę za pomocą biegania. Jest to kulminacyjny punkt tej męskiej zabawy, każdy bowiem, kto rzuci piłkę, przebiega na miejsce sąsiada i tym sposobem legitymuje się z posiadania obu par kończyn w należytym porządku. Lecz o dziwo! pan X., który biega bez zarzutu, a nawet skacze i dopuszcza się innych bohaterskich wysiłków, obchodzi po kilkakroć całe koło, a pomimo to piłki dostać nie może; skutkiem dziwnej kombinacji rzucania ze zmianą miejsca uwięzła ona jak klątwa
między panami Y. i Z., którzy znowu chcąc się pozbyć licha pracują tak, że aż pot z nich cieknie, jakby przechodzili c r i s i s w tyfusie.
Słońce zaszło, na łąkę rosa spadła, trzeba więc wracać do domu. Czynność ta spełnia się bez żadnej szczególnej przygody, za wyjątkiem chyba tej, że Władzio szukając laski zgubił czapkę.
W połowie sierpnia klęska po klęsce zaczęła dotykać kolonią naszą. Między dziećmi ukazała się ospa wietrzna, więc „zadżumieni" na jakiś czas wykluczeni zostali z grona „czystych". Witano się z nimi przez elewacją, okazywano im współczucie z daleka; oni zaś, biedaki, nie śmiejąc mieszać się już do wspólnych zabaw, obchodzili tylko dokoła wesoły orszak piłkarzy jak lwy stado gazeli i nad gorzką dolą swoją melancholijnie wzruszali ramionami.
Potem przybór wody spłukał most, potem zaczęto się rozjeżdżać i w taki sposób opustoszał ten najzieleńszy z zielonych trawników, który przez wzgląd na jego piękność można by nazwać „łąką warszawianek".
W piłkę i cerceau grano tylko po południu, przed południem zaś każdy, jak umiał, przygotowywał się do zjedzenia obiadu z apetytem. Niektórzy spacerowali, inni około chińskiej altanki chwytali nowe melodie lub nowe okresy na tle szumu kasztanów, kwakania żabek drzewnych i łoskotu kijanki uderzającej w płukaną bieliznę. Kwestii nie ulega, że natura w Puławach myśli i wyobraźni przypina nowe skrzydła, rezultat jednak prac duchowych wykonanych w tym miejscu zdaje się być taki, że po upływie miesiąca krytyk wyglądał jak spuchnięty, jeden z kompozytorów nauczył się grać w piłkę, a drugi tak polubił gaje i ptaszki, że na ołtarzu sztuki obok nut i fortepianu postawił myśliwskie buty.
III
Droga na wzgórza pod korpus pałacu. — Placyk Tankreda. — Aleja główna. — Drzewa pamiątkowe. — Miasto i przyroda, klomby i turyści. — Sybilla. — Aleja pogięta. — Domek gotycki. — Zabawy gości. — Mostek nad głęboką drogą. — Uliczka do wodozbioru. — Spadek. — Pochyle drogi. — Glosy natury. — Groty. — Domek pustelnika, mur nad łachą. — Ogród zdziczały. — Jaką ma duszę drzewo i co będzie z ogrodem? — Kamienny most, Marynki.— Lacha i pływanie po niej.
Od chińskiej altanki goście zwiedzający ogród puszczają się zwykle drogą dolną wzdłuż lachy. My zrobimy inaczej: powrócimy do angielskich schodów i wejdziemy na górę łagodnie pochyloną ścieżką, która biegnie na prawo. Poprzedza nas grupa osób nieco zalatujących miastem. Państwo ci przyjechali wczoraj o szóstej wieczorem i mają śmiały zamiar w ciągu dwudziestu czterech godzin zbadać gruntownie Puławy, Kazimierz, Janowiec i wszystko, co w nich jest godnego uwagi.
Orszak prowadzi ciocia okazująca wiele czułości dwom związanym ze sobą pieskom. Za nią podąża eteryczna siostrzenica, która od piętnastu lat zdaje się wahać między zamążpójściem i krótką sukienką, a wreszcie wielbiciel panienki, któremu bujna łysina i katar kiszek nakazują już pomyśleć o ustaleniu losu.
— Ach! jakie śliczne dęby! — woła młoda osoba.
— Przecudowne! — odpowiada konkurent.
— A jakie grube...
— Nadzwyczajnie!...
— Chciałabym tu leżeć, gdy umrę ... Konkurent robi minę odpowiednią do chwili.
— Mimi! Bibi... — odzywa się ciocia. — A co za figlarne psy! One nigdy nie chodzą drogą prostą, tylko zawsze wybiegają na najtrudniejsze przejścia!
Istotnie, drożyna idzie ponad wzgórkiem mającym około dziesięciu stóp wysokości i tak płaskim,.że mógłby nań wjechać karawan pierwszej klasy bez zakłopotania nieboszczyka. Ponieważ jednak cioci i jej pieskom przejście to wydaje się bardzo trudne, młoda osoba więc uważa za niezbędne obdarzyć nieograniczonym zaufaniem łysego wielbiciela swych pełnoletnich wdzięków.
— Czy pan uwierzy, że mi się w głowie kręci? — szepcze panna z tkliwym wejrzeniem, czepiając się dosyć kołkowatej ręki dandysa.
Z jej strony był to dziewiczy fortel, który jednak mógł mieć bardzo smutne następstwa. Kataralny bowiem posiadacz jej serca sam dostał prawdziwego zawrotu głowy i tym jedynie krzepił swoją odwagę, że Opatrzność dała mu prawe ramię właśnie od strony spadku, nad którym z konieczności musiała iść nadobna jego towarzyszka.
W tej chwili od frontu ukazuje się jeden z miejscowych oficjalistów, który zobaczywszy pieski, bez ceremonii wbiegające pod niebezpieczny wzgórek, mówi:
— Państwo czytali, co po trawnikach chodzić nie wolno? ... A państwo wszystko tak i chodzą.
— Ależ to pieski, panie! — woła strwożona ciocia. — Bibi! Mimi! ... Mój Boże! ja zawsze miałam przeczucie, że one mi kłopotu narobią.
— Mnie wszystko jedno, kto chodzi, a w tym rzecz, co chodzić nie wolno! — tłomaczy legalny oficjalista.
Szczęściem, pieski wbiegły już na ścieżkę, ukazując towarzystwu figlarne oczy i długie czerwone języki. Potem wszyscy przepadają między klombami.
Drożyna prowadzi pod tę właśnie część pałacu, którą widzieliśmy z łączki. Zielone wzgórze ujęte z obu stron w ściany piętrzących się drzew wymyka się spod naszych stóp i z kiłkunastołokciowej wysokości jak szmaragdowy wodospad pędzi
ku łasze. Na chwilę niknie pod jej ciemnobłękitnym zwierciadłem i wypływa z drugiej strony już jako łąka zamknięta aleją wierzbową.
Między wzgórzem i łachą, gdzie dziś na trawniku jak świeży omlet bez konfitur leży okrągła kępka żółtych kwiatów, stała niegdyś grupa: Tankred poznający zabitą przez siebie Kloryndę — z tym dwuwierszem:
Giniesz, piękna Kloryndo, od miłosnej dłoni,
A cny Tankred nad własnym zwycięstwem łzy roni!
Wzgórze, drzewa, woda i łąka, a między nimi zaklęty w rzeźbę promień geniuszu Tassa!... nie jestże to ładna całość? Oglądasz każdy szczegół krajobrazu, a nie poprzestając na własnych oczach otwierasz jeszcze lunetę, jakby to optyczne narzędzie nawet przeszłość zbliżyć i uwidocznić mogło.
Około placu Tankreda ktoś sterczy. Wpatrujesz się lepiej ... Turysta, który ciebie znowu ściąga z wyżyn zachwytu za pomocą' podwójnej lorynety. Niebawem znika on i po kilku chwilach staje przy tobie na wzgórzu znowu z lorynetą przy oczach.
Napatrzywszy się mówi:
— A co, panie, może niepiękne?
Mówi to tak, jak gdyby sam był twórcą krajobrazu.
— To, panie, rzecz!... to, panie, jest na co spojrzeć!... O, ja się znam na tym!...
— Malarz? ... nie malarz!... — myślisz sobie, a w końcu pytasz:
— Pan dobrodziej podróżuje?
— Nie, panie, ja jestem tapicer.
I kłania się prawdopodobnie Europie jak Kolumb, kiedy Amerykę odkrył.
Jakkolwiek tapicerów także Bóg stworzył, chowasz jednak lunetę do kieszeni i uchodzisz z tych miejsc lękając się, aby we wspomnieniach nie skojarzyły się z ideą materacy. Droga biegnie początkowo wprost, później rozwidla się. Wybieramy lewą jej odnogę i tuż pod ścianą pałacu wchodzimy do najbardziej ucywilizowanej alei.
Podobną ona jest do głównego traktu w naszym Saskim Ogrodzie z tą różnicą, że zamiast chorowitych kasztanów posiada zdrowe i dorodne lipy. Znajduje się tu kilka ławek sczerniałych od deszczu, a jednak licznie obsiadanych.
Jeżeli kiedyś znęcą się do Puław warszawiacy, niezawodnie w tej alei mieć będziemy codzienną wystawę płodów krajowych, budkę z wodą sodową, kiosk z gazetami, filią cukierni p. Janowskiego z kawą po groszy i kurz nad drzewami.
Dziś jest tu dosyć cicho i chędogo. Trawniki po obu stronach, za nimi klomby, a na prawo kilka czubatych jodeł, które, skądkolwiek spojrzeć na nie, wyglądają tak, jakby otwierały do uścisku swoje kudłate ramiona.
Właśnie na prawo, obok jodeł, stoją nasi znajomi: ciocia z pieskami i siostrzenica z konkurentem. Wszyscy trzymają szkła przy oczach, a ciocia mówi:
— Właśnie to oto drzewo ... Zdaje mi się, że to ... sadziła nieboszczka Klocia. Pamiętasz?...
— Coś... jak przez mgłę... — odpowiada dziewica oblana barwą jutrzenki.
— Jak to przez mgłę? ... Miałaś przecie wtedy lat ośrnnaście?
— Cioteczko! chodźmy już raz do Sybilli — przerywa zakłopotana piękność, nie patrząc nawet na złowrogie drzewa mające przynajmniej ze dwadzieścia lat wieku!
i wedle zwykłej arytmetyki formują . Wypadłoby stąd, że dziewica tyle wiosen pamięta, choć nigdy temu nie
uwierzy jej wielbiciel, według którego i równają się . Taką jest matematyka zakochanych!
Historia tych nieszczęsnych drzew, z których każde stanowi metrykę, jest bardzo zajmująca. W Instytucie Wychowania Panien był zwyczaj, że uczennica kończąca zakład z cyfrą (najwyższa nagroda), własną ręką, pod oknami pałacu, na prawo od alei lipowej zasadzała drzewko, na którym zawieszano tabliczkę z jej nazwiskiem. Dziś z młodych latorośli porobiły się już drzewa, z dziewczątek — żony i matki. Zdarzało się też, że niektóre sadzonki poschły, niektóre dziewczątka w kwiecie wieku pomarły — z pozostałych zaś drzew zdjęto z czasem nazwiska ich piastunek i zawieszano botaniczne recepty.
. Jest południe, dzień gorący, ogarnia nas znużenie... siadamy na ławce.
Przywykły do miasta człowiek z trudnością wchodzi w zażyłość z naturą. Tam znał wszystko: powybijane chodniki i zasłaniające niebo domy ciężkie o barwach wyblakłych, czerwone nosy dorożkarzy i łoskot ich powozów, pył, który mu życie wyjada i rozgorączkowane tłumy pędzące korytami ulic jak mętna rzeka w czasie przyboru. Tu zaś wszystko nowe tak dalece, że przez długi czas nie umie zdać sobie sprawy z kształtów, niepokoi się ciszą, na odgłos szmeru chwyta ręką za kieszeń. Zamiast brukowców widzi trawniki, zamiast gmachów — klomby, zamiast ludzi, których życie miejskie wyrzuca rano z łóżek, w dzień poniewiera po ulicach, a w nocy ze snu budzi — spotyka roje niefrasobliwych ptaków i balet chudych koników polnych. Oddycha też swobodniej, nie potrzebując z tłumem suchotników walczyć o kroplę powietrza.
W całej masie ziemi, nie tylko w duchu ludzkim istnieje pociąg do otaczającej nas nieskończoności. W dzieciństwie świata ku słońcu i gwiazdom dźwigały się łańcuchy gór; dziś w epoce starości, w tym samym kierunku wznoszą się lasy i klomby. Oto i ten był kiedyś równiną, na którą uprzejmy
wiatr, ptastwo i ręka ludzka rzuciły nasiona drzew. W roku następnym tchnienie ziemi wyparło ku niebu pierwsze gałązki i odtąd cal po calu wznosi się ciżba ich podobna dziś do wzgórza.
Trudno opisać, ile fantazji tkwi w budowie dźwigniętej ciężką pracą kilkudziesięciu drzew i krzaków. Jakie tam dziwne szczyty, lubieżnie zaokrąglone spadki, w których nagle ukazuje się snop światła tysiącem tonów odbijający się w każdym załamku i krzywiźnie. Klomb jest czymś środkującym między pasmem gór i obłokiem, jak obłok środkuje między rzeczywistością i marzeniem. Z dalą patrząc na kępę drzew, widzisz zieleń zbitą, formy ściśle określone, jakby wykute w kamieniu. Zbliżasz się o kilka kroków i otóż nowa skała rozpłynęła się w coś na kształt muślinu, formy poprzednie znikły, a miejsce ich zajęły widoki nowe. I tak coraz dalej i dalej jak w kalejdoskopie albo śnie gorączkowym, kiedy gaśnie dziesięć obrazów w tym czasie, gdy na próżno usiłujesz zapamiętać jeden.
Człowiek z drzewami stanowi doskonałą harmonią. One go żywią zwykle bez ujmy dla siebie, a co ważniejsza: pomagają oddychać. Podczas gdy cały świat zwierzęcy co chwilę pochłania masy tlenu wyrzucając z siebie truciznę — kwas węglany, rośliny pochłaniają kwas węglany i rozkładają go, aby zwrócić tlen atmosferze. Dlatego tak nas przytłacza miasto pełne kwasu węglanego i tak dobrze jest w lesie, gdzie wszyscy jego mieszkańcy wyścigają się w służeniu nam, a nikt nas nie wyzyskuje.
Tłum wrażeń zewnętrznych, spadających na nas w mieście, mąci duszę i robi ją podobną do głębiny rozkołysanej przez burzę. Zamykasz się, zatykasz uszy, wszystko na nic! na dnie zostaje odmęt. Każdy fakt (a ileż ich jest!) zamiast „podrażniać ośrodki nerwowe", jak mówi fizjologia, rani tylko mózg, który aby zabliźnić się, innego otoczenia i dłuższego wymaga spo
czynku. W końcu, gorycz napełnia cię po źrenice. Widzisz świat w kanwach czarnych, powietrze dusi cię i wysusza, hałas torturuje. Przyjaciele obojętnieją, w twarzach obcych upatrujesz zdradę, a serca nikczemne olbrzymieją ci w oczach tak, że zdaje ci się, iż podłość wyciekająca z nich, wkrótce napełni wszystkie rynsztoki i ulice miasta.
O, jakże miło uciekłszy z podobnych zaduchów ocknąć się pod tym klombem, gdzie nic nie przypomina dni wczorajszych. Duch ucisza się, fale jego opadają i rozlewają się w jedno wielkie, spokojne zwierciadło, w którym przegląda się niebo, drzewa i ten oto motyl kołyszący się na białych skrzydłach...
Cóż, kiedy i tutaj dolecieć cię może pytanie:
— Franiu! czy już zjadłeś śliwki?
Na końcu alei, za dwiema starymi lipami, widać kratę z żelaznych włóczni i szerokie piaskowcowe schody, a na szczycie ich małą okrągłą wieżę otoczoną wieńcem tęgich kamiennych słupów, na których wspiera się dach półkulisty. Jest to Sybilla.
Niegdyś była ona świątynią historycznych pamiątek. Tu leżały berła i korony królów, klejnoty królowych, buławy wodzów, zbroje rycerstwa. Dziś nie ma nic.
Podróżni nie obeznani z historią Puław co najwyżej zachwycają się piękną i dziwną formą Sybilli, nazywając ją niekiedy gotyckim domkiem, z którym nie ma nic wspólnego. Gdy kratą otwarta, wejść można na schody Sybilli i okrążyć ją dokoła po ganeczku, między wieżą i kolumnami zawartym. Z ganku tego dopiero ocenia się prawdziwą wysokość gmachu, który dźwignięto z przepaści na trzydzieści kilka stóp głębokiej. Do podnóża jego tuli się kilka ogromnych głazów narzutowych, całość otaczają wielkie i gęste drzewa, pomiędzy gałęźmi błyszczy jasna powierzchnia łachy.
Jeszcze przed dziesięcioma laty nade drzwiami Sybilli istniał napis PRZESZŁOŚĆ — PRZYSZŁOŚCI, z którego
i śladu nie zostało. Dziwnie sprawiedliwa logika faktów! boć przeszłość nie zostawia przyszłości pustek, z których nawet pająk ucieka.
Pod salą górną znajduje się dolna, gdzie złożono resztki gruzów, które niegdyś domek gotycki zdobiły. Drzwi w niej wysokie, żelazne, u dołu nadłamane przez ciekawych; trochę mroku wpada przez wąziutkie okienka; prostokątne słupy, wewnątrz stojące, mają pozór pomników, echo stąpań jękliwie rozlega się w atmosferze wilgotnej, grobowej. Wchodzi się tu tylko przypadkiem, wychodzi z głębokim smutkiem.
W nocy, widziany z dołu, gmach ten wygląda jak olbrzymia korona. Niebieskawy blask księżyca ledwie przeciska się między czarnymi konarami drzew i nie znajdując okna, które by go przyjęło, ucieka odepchnięty przez kamienną ścianę wieży, połamany przez ogromne cienie kolumn, które zdają się mówić: tu nie wejdziesz!...
Choć już wrzesień, między krzakami iskrzą się świętojańskie robaczki niby echo gwiazd rozrzuconych dokoła tajemniczej budowli, której sylwetka na ćwierci nieba czernieje. Na drzewach liście obwisły, marzą ptaki schowawszy głowy pod skrzydła, wiatr zatrzymał się gdzieś między obłokami i tylko śpiąca ziemia owiewa nas ciepłym, ledwie dającym się wyczuć oddechem. Jest to chwila posępna, w której duchy mają zwyczaj gromadzić się około miejsc, gdzie były przedmioty używane przez nich za życia ... Uciekasz stąd lękając się usłyszeć westchnień umarłych albo między kolumnami ujrzeć na ganku lśniącą broń szyldwacha, który pilnuje pustek.
Na prawo od Sybilli, obok cienkiej, żelaznej poręczy stoi kilka ław piaskowcowych, na lewo ciągnie się inna aleja niby pasaż uformowany z lip, którym kunszt ogrodniczy powyginał wierzchołki. Cienia tu tyle co w piwnicy, a gości sporo, niektórzy bowiem lubują się tym zakątkiem.
Rodzicom, którzy z wielką sztuką wychowują dzieci i w ogóle wszystkim, którzy radzi by naturę ludzką urabiać wedle swego widzenia rzeczy, nagiąć do swoich ideałów czy urojeń, radzę, aby uważniej rozpatrzyli się w tej alei. Drzewa jej prawda że powyginały się jak im kazano, ale jakież są nędzne! Kiedy każda inna lipa rosnąca swobodnie tyje jak szafarka i ugina się pod brzemieniem liści i kwiatów, te biedaki mają pnie cienkie, konarów niewiele, liści tyle co włosów na łysej głowie i pełno chorobliwych narośli. Są to uosobienia . rozmaitych blednie, skrufułów, angielskich chorób i innych przypadłości trapiących wygorsetowany ród ludzki. A jak się robaki prędko mnożą, jak łatwo próchnieje takie biedactwo!...
Właśnie obok tego szpitala roślin, na lewo, stoi gotycki domek rzucający się w oczy przede wszystkim czerwoną barwą. Budyneczek to niewielki, lecz z każdej strony inakszy i ślicznie wygląda. Z dwu stron otacza go podsień przykryta dachem wspartym na kolumnach tworzących ostrołuki, z trzeciej balkon na sześciu słupach prostych. Okna i drzwi prawie wszystkie w stylu gotyckim.
Mam właśnie przed oczyma książkę pt. „Poczet pamiątek zachowanych w domu gotyckim", która świadczy, że jeszcze w roku pałacyk ten stanowił muzeum historyczne, ogólnieludzkie. Pamiątki dzieliły się na dwie kategorie: jedne wmurowane były w zewnętrzne ściany budynku, drugie znajdowały się w komnatach. Szczątki znakomitych gmachów, płaskorzeźby, urny, pomniki grobowe, kule z rozmaitych placów bitew, kamienie ze sławnych miejscowości przytwierdzano do ścian zewnętrznych jak muszle do ozdobnej szkatułki Portrety zaś, rękopisma i listy tudzież inne pamiątki po ludziach znakomitych, zbroje, wyroby dawniejszej sztuki i przemysłu, narzędzia ludów dzikich i tym podobne osobliwsze lub kosztowniejsze szczegóły umieszczano w pokojach. Rzeczywiście, kto by obszedł oryginalny ten domek i dowiady
wał się bliższych rzeczy o wspomnianych osobach lub miejscach, niewątpliwie lepiej nauczyłby się historii aniżeli z kursów gimnazjalnych. Tu była cząstka drzewa posadzonego przez Szekspira — a kto ten Szekspir? ... czym on handlował? ... Ówdzie kamyk z więzienia Tassa — a czym się trudnił Tasso i za co był więziony? ... Tam chleb i płótno z Pompei — cóż znowu za Pompeja? ... Gdzie indziej ułamek z grobu Łokietka — a co to za ptak ten Łokietek? ... Proszę pamiętać, że było z górą . numerów podobnych osobliwości, jeżeli nie więcej, i proszę zapytać, o ilu się to rzeczach przy okazji dowiadywało!
Prawie przez pół wieku domek gotycki wewnątrz stał pustkami, ale za to od dziesięciu lat stracił nawet zewnętrzne ozdoby.
Wydarto je, pogruchotano i wyrzucono jak śmiecie: lawę wezuwiuszową, starorzymskie dzbany, cegły z Bastylii, kawałki skały Tarpejskiej, nagrobek Adama Kochanowskiego, kule spod Wiednia, Raszyna et cetera.
Dwie aleje, to jest jedna prowadząca do Sybilli i druga pogięta, są najruchliwsze i najludniejsze w ogrodzie. Tu dziewczynki (zupełnie jak u nas) biegają za obręczami lub skaczą przez sznurki. Tu na kamiennych albo drewnianych ławach gromadził się zwykle bukiet dam otoczony płotkiem mężczyzn. Tu młode panny i przyfastrygowani do nich kawalerowie puszczali się niekiedy (pod okiem starszych) na pełną wdzięku grę w cerceau, przy czym płeć męska uwielbiała często dość problematyczną zręczność żeńskiej, żeńska tolerowała niezgrabność męskiej, wszyscy zaś okazywali sobie bardzo dużo niezbędnej pobłażliwości. Tu wreszcie samotnicy lub samotnice, pozbawione towarzystwa wielbicieli swych słodkich przymiotów, wystawiwszy grzbiet na dobroczynne wpływy piękności natury tonęli w bibulastym świecie romansów.
Osoby poważniejsze bawiły się rozmową o sztuce, literaturze i innych ładnych rzeczach, za pomocą których ludzkość tłumi w sobie wrodzony popęd do ziewania. Ze zgrozą dostrzegłem, że na tych wyżynach duchowych najłatwiej męczyli się i dostawali zawrotu głowy mężczyźni. Z początku rozsypani między damami, po półgodzinnych zachwytach zbijali się stopniowo w jedno kółko, które nieznacznie odsuwało się od ławek ku środkowi alei. Jaki taki rzucał ukośne i tęskne spojrzenie na jednego z panów, który w męskim towarzystwie jaśniał dowcipem, w tej chwili zaś był smutny i zgnębiony. W końcu dystans między obu płciami zrobił się tak wielki, że damy poczynały już mówić o ospie wietrznej, bólu gardła i innych niedyspozycjach dziecinnego wieku, mężczyźni zaś ocierali czoła z potu wzniosłości i znikali na skręcie alei.
Następuje chwila uroczystej ciszy, wszystkie oczy zwracają się na pana X., który zabiera głos.
— Pamiętam — mówi — wsiadłem raz do omnibusu na Krakowskim Przedmieściu. Na dworze było już ciemno. Patrzę, w rogu pierwszego przedziału siedzi jakaś facetka... Władziu! ... idź naprzód!...
Władzio jest to chłopczyk, któremu według litery i ducha praw nie wolno jeszcze ani czynem, ani duchem wkraczać w dziedzinę atrybucji osób pełnoletnich. Odchodzi więc bokiem, uderzając się ręką w czapkę i zakreślając łuk, który mógłby świadczyć o tym, że Władziowi już cięży małoletność. W gruncie jednak rzeczy miny jego nie tyle zdradzają popęd do wyemancypowania się, ile raczej kłopot: co zrobi ze sobą, gdy opuści grupę, której pilnował dotychczas?
Do dzieci iść nie chce, w cerceau grać nie lubi, do dam nic go nie ciągnie, do samotności czuje wstręt... W takich pogrążony myślach tkwi na miejscu, dopóki go kto nie zawoła i nie posadzi na ławce.
Przez ten czas Wandzia z Ludkiem próbowali bezskutecznie wejść na szczyt Sybilli. Staś trzy razy zleciał z górki; Dzidzia zjadłszy ósmy podwieczorek kazała wziąć się na ręce, a Marylka wszystkim obecnym dała buzi bez ściśle oznaczonego powodu.
Na końcu alei z wywichniętymi członkami widać gmach biały, ozdobiony posągiem jakiegoś młodzieńca w negliżu klasycznym. Budynek ten to oranżeria, do której dostać się można tylko przez... zamkniętą bramę, po murowanym łukowym mostku przeskakującym wąwozik zwany Głęboką Drogą. Ponieważ wrota szczelnie są zawarte, płeć nadobna więc koniecznie chce zwiedzić oranżerią. Prastare dzieje zakazanego owocu!
Pragnąc ukoić niecierpliwość dam, jeden z młodych ludzi opowiada wzruszającą historią, jakby z ballady Szyllera wystrzyżoną. Kiedyś (ja nie wiem kiedy!) przez mostek ten (na półtora piętra nad bruk wzniesiony) przechodził jakiś hrabia w towarzystwie cudnej hrabianki. O czym mówili? któż zgadnie, dość że na środku mostu (punkt najwyższy) piękna hrabianka upuszcza chusteczkę do nosa nad Głęboką Drogę...
(Chwila milczenia, młody bowiem człowiek zna efekta antraktów) .
— I cóż?... i cóż? — pytają damy.
— Hrabia skoczył za chustką! — konkluduje młody człowiek kładąc (jako rzetelny demokrata) akcent goryczy na wyrazie: „hrabia".
Śliczne towarzyszki nasze spod ciemnych rzęs obrzucają wzrokiem stojących obok mężczyzn. Najmłodsi mierzą spojrzeniem wysokość mostu, dorośli cofają się w tył, prawdopodobnie dlatego, aby dać miejsce do rozmachu temu, który by za wyrzuconą chusteczką chciał skoczyć w wąwóz.
Tempora mutantur et nos mutamur in illis! Piękna to rzecz zaprawdę! skoczyć za chusteczką z piętrowej wysokości (z ilu
by to pięter obowiązany był skoczyć człowiek, gdyby mu na przykład tuzin obrusów rzucono?...) piękna to rzecz, lecz i... niezdrowa! Szczęściem znajomość anatomii chroni nas od podobnych nadużyć. Skoczysz, rękę albo nogę złamiesz, a może ci jeszcze co w krzyżu pęknie? Miły interes, dla połysku czarnych lub niebieskich oczu dostać się do szpitala, ulegać nastawianiu członków, smarowaniu i w końcu — wózkiem do śmierci jeździć na koszt przytułku dla osób dotkniętych paraliżem!
Ach! niezbyt dawno jeszcze jakiś inny był świat. Ludzie młodzi nie umieli anatomii, za jeden uśmiech gotowi byli skakać z pieca na łeb i w ogóle posiadali jakieś twardsze kości. Za to my mamy rozwagę. Panie żałują puszczać chustek na bruk, ażeby się nie powalały, a młodzież zna cenę swego karku i nie narazi go nawet dla sztuki żyrardowskiego płótna. Chociaż — dajcie pokój! widziałem ja i takich, którzy potrafiliby skoczyć za chustką, byle, nie każdą i — w potrzebie tej — rozbić się na maślankę.
Od tego punktu radzę skręcić na lewo i posuwać się wzdłuż muru. O kilkanaście kroków za mostkiem stoi wspaniała niegdyś brama wjazdowa, o murowanych słupach, rzeźbionych kapitelach. Dziś między słupami jej szarzeją wiecznie zamknięte wrota, droga trawą i krzaczkami zarasta, a z walącego się kapitelu wyskakuje jakieś kilkoletnie drzewko niby posłaniec ogrodu, który wygląda, czy znowu kiedy nie zajadą goście w te strony...
Jest to już dzika część parku. Drzew tak pełno, że trudno uchwycić indywidualność każdego. Tu klony walczą o miejsce z lipami, brzoza ze świerkiem, siwa sokora z krzakami bzu lub wilczym łykiem. Aż ciemno, taki natłok, aż gdzieś w kącie ptak narzeka, że zgubił drogę do gniazda.
Około wodozbioru, który jest zwykłym, białym i dość posępnym budynkiem między krzakami ukrytym, na lewo ode drogi znaleźć możesz niewielką łączkę, której jasność przyjem
ny tworzy kontrast z cieniem ulicy. Jest tam brzoza, akacja, parę jodeł, parę pni wywróconych i krzaczek białodrzewu, trawy dosyć i mnóstwo czerwieniejących już listków poziomek. Istna sielanka motyli, między którymi wałęsa się kilku żołnierzy pieszej baterii palących obrzydliwy tytuń.
Za starą szopą, powoli opadającą z dachówki, stoi brama na główny dziedziniec wiodąca, a na szczycie jej słupów dwie pary wesołych dzieci z poobijanymi nosami. Droga wprost bramy na lewo wiedzie między klombami do gotyckiego domku tonącego pośród ciemnej zieleni. Już w tej stronie nie zobaczymy nic wybitnego; poznaliśmy cały prawie ogród górny.
Wiemy, że Sybilla i pałac Instytutu stoją na wzgórzu, które nagle spada ku łasze. Otóż najciekawsza część spadku mieści się na przestrzeni między obu tymi gmachami zawartej.
Od frontu pałacu, z tej właśnie górki, skąd widać część łachy i placyk niegdyś Tankreda, idziemy nie tą dróżką, co do głównej alei prowadzi, ale wprost, a potem pierwszą drogą na prawo. Ścieżyna ta pochyla się łagodnie i ginie w obłoku liści. Przebiegłszy kilkanaście kroków skręca się nagle i znowu pochyło na takiej samej przestrzeni biegnie do nowego zakrętu i nowej ścieżki spadzistej. Są to tak zwane Drogi Pochyłe, które dziś przechrzcił ktoś na Schody Achillesa. Dróżki te dosięgają poziomu ogrodu dolnego i tworzą gzygzak formy , złożony z siedmiu czy ośmiu kawałków.
Ponieważ podobny system ścieżek łatwo by się obsypał i zniszczył, utrwalono je więc ongi za pomocą podmurowania. Kiedyś musiało to być miejsce otwarte, dziś pną się tam kilku i kilkunastoletnie drzewka, nie licząc krzaków. Stare cegły okrywa pleśń, miejsce spajającego wapna zajął mech, trawa i inne zielska o więcej lub mniej demokratycznych nazwach. Ziemny nasyp ryją krety, na ile im sił starczy, po kamykach suną pełne filozoficznego ducha ślimaki.
W cichy, pogodny dzień ustronie to należy do najpiękniejszych. Jesteś tu jakby pogrążony w chmurze, składającej się zamiast z pęcherzyków pary, z liści rozmaitej formy. Nie spłoszone ptaki kwilą, gwiżdżą, zapytują lub kłócą się w językach przypominających szczebioty niemowląt. Wtóruje im nieustanny brzęk różnej, wielkości muszek jęczących niby metalowe struny arfy — plusk kaczki w wodzie i tysiące innych szelestów, których przyczyny ani miejsca nie podobna oznaczyć. To natura rozmawia. Liść donosi liściowi, że potrąci! go jakiś skrzydlaty furfant — szumią konary w braterskich uściskach wiatru i z rozpaczliwym, choć ledwie dosłyszanym trzaskiem boleje nad sobą martwa, opadła gałązka przed pochyloną i żółkniejącą trawką. A tam znowu bezimienne ziele jakieś cichym drżeniem donosi o swoim na świat przyjściu i chwieją się podobne do kaczej stopy liście klonu niby klawisze niewidzialną dotykane ręką. Tylko samotny, nadąsany grzyb milczy, troskliwie zasłaniając żółtym kapeluszem domowe sprawy.
Z każdego kamyka, grudki ziemi, liścia, owadu i ptaka wy lewają się kaskadą promienie nieśmiertelnego, wiecznie jędrnego ducha świata. Pewny jesteś, że czy opuści źdźbło trawy, czy huśtającego się na niej komara, czy twe własne przepełnione nim serce, czy całą w końcu planetę, żyć będzie zawsze ten sam, choć w innych formach i okolicach przestrzeni!
Świat jest gmachem, którego styl, plan i cel istnienia odgadnąć się da tylko przez ogarnięcie całości. I któż nam winien, że nie dostrzegamy ogółu zagrzebani w rumowisku pojedynczych cegieł?
Od dolnego kresu Pochyłych Dróg w stronę Sybilli wiodą dwie ścieżki: jedna nad samą łachą, druga na spadku wzgórza. Przy tej ostatniej, wznoszącej się, leżą groty.
Pełni gustu twórcy puławskiego ogrodu dość wcześnie spostrzegli się, że okolicy tutejszej brakuje skał i piękności związanych z nimi. Aby choć w części zaradzić niedostatkowi, zgro
madzili około Sybilli kilka olbrzymich głazów, a w stromym spadku wybudowali groty z opoki. Groty owe, jeszcze przed kilkunastoma laty bezpiecznie zwiedzane, posiadały parę wejść. Droga w nich zginała się, podnosiła, opadała i rozwidlała na kilka gałązek, jedno czy dwa okrągłe okienka w połowie rozwalone i zielskiem zarosle przepuszczały trochę wątpliwego światła. Najniższym punktem grot była kaplica wielkości sporego salonu, na piętro głęboka. Jedyną jej ozdobę stanowiły ławy kamienne konstrukcją przypominające czasy Pelazgów. W podziemiach tych odbywały się za księstwa Czartoryskich świetne przyjęcia i zabawy.
Dziś skutkiem wieloletniego wpływu wilgoci opoka zmiękła i poczyna się kruszyć; wielkie kamienie i całe stosy ich odpadają z sufitu i ścian na klepisko kurytarzy. Wejścia przed dziesięcioma laty zasypano, a potem znowu odgrzebano, skutkiem czego groty zrobiły się podobnymi nieco do kryjówek zbójeckich lub do rozwalonej kopalni kamienia wapiennego. Wiedząc, jak pieczary te wyglądały przed laty, uważam, że spacery po nich dziś są trochę niebezpieczne. Zapewne, kogo ciekawość pali, może tam wejść, byle nie robił zbytniego hałasu i zostawił jakiego przyjaciela zewnątrz na straży. Trafiwszy bowiem na złą godzinę, może być zabitym, a co gorsza żywcem zamurowanym.
Gawędy o wielkich rozgałęzieniach tych piwnic, o połączeniu ich z Kazimierzem nie mają żadnej podstawy.
Spadek wzgórza, w którym pomieszczone są groty, tworzy miejscowość romantyczną i dziką, naturalnie w miniaturze. Droga biegnie pod ścianą prawie pionową ziemi sypkiej, nad przepaścią także pionową i sypką. Szkoda tylko, że i ściana, i przepaść mają zaledwie po kilkanaście stóp wysokości i pozwalają wchodzić, schodzić ze siebie równymi nogami, największe zaś niebezpieczeństwo ich polega na tym, że można surdut powalać. Z końca drogi tej jest ładny widok na Sy
billę, która spoza klombów ukazuje się nagle w całej wysokości. Niemniej ciekawą jest droga dolna. Ciągnie się ona pomiędzy ogromnymi drzewami, mając na prawo łachę, na lewo groty. Gdzie ze wzgórza osypała się ziemia, widać nagie korzenie powyginane jak węże idące szukać żeru. Jeden z nich spotkawszy na drodze kamień, ścisnął go odnogami jak jeździec cwałującego konia. W innym miejscu runęło olbrzymie drzewo, na którego pniu, przynajmniej ze cztery łokcie grubym, rosną bujne zioła, a nawet parę młodziutkich akacji..
W tym miejscu, gdzie się kończą groty, stoją jeszcze ceglane zwaliska małego domku pustelnika. Za czasów książąt mieszkał tu podobno jakiś odludek, etatowy pustelnik, którego bogobojność polegała na karmieniu i pilnowaniu łabędzi pływających po łasze.
Od tego punktu na przestrzeni kilkudziesięciu kroków ciągnie się mur podpierający wzgórze. Na nim przed dziesięcioma laty znajdowały się wyglądające spośród drzew tablice, pamiątkowe na cześć Karpińskiego, Kniaźnina, Woronicza i innych znakomitości tej epoki. O Piramowiczu powiedziano tam:
Nie straszył gniewnym Panem, mówił o łaskawym,
Kreślił Boga, którego nosił w sercu prawym.
Nie jestem pewny, czy dziś tablicami owymi nie wybrukowano jakiej obory lub stajni.
Tu już jest las, zbiegowisko drzew najrozmaitszych, starych i wielkich, między którymi odznaczają się ogromem sokory. Pień każdej prawie z nich ma kilkanaście kroków obwodu, wierzchołek sięga nieledwie obłoków, z mchem porosłej kory wyskakuje mnóstwo jednorocznych gałązek. Drogi schodzą się i rozchodzą, biegną wyżej i niżej, a wszystkie wśród gąszczów zaniedbane i opuszczone. Nad głową widzisz sty
kające się ze sobą, jeżeli nie poplątane, konary drzew, między grube pnie ich tłoczą się krzaki gdzieniegdzie zeszyte w jedną oponę giętkimi łodygami roślin pnących się i zasypane ich liśćmi. Cała ta procesja olbrzymów i wyrostków ssie ziemię tak dokładnie, że już obok nich trawka wykarmić się nie może. Promienie słoneczne przeciskają się z trudnością, w powietrzu wisi chłód surowy, ptaki gadają wszelkimi językami, jakby drwiły z jastrzębia, który szybując nad tą głębią zieleni płacze, że mu się do niej dostać trudno.
Niekiedy milknie wszystko, a wówczas z odległości dolatuje cię jakieś śpieszne, pracowite pukanie. To długodzioby, ze szczeciniastymi wąsikami dzięcioł przy pomocy silnych łap i twardego ogona biega jak mucha po ścianie — po pniach i konarach drzew, wystraszając z ich szczelin tłuste robaki. Gospodarny ów ptak, jedyny konserwator tej części ogrodu, o nikogo nie dba, nikogo się nie boi i przy chwalebnym zamiłowaniu do swego rzemiosła ma minę dorobkiewicza i aroganta.
Gdy go spłoszysz, odlatuje na najbliższy krzak i najeżony, zaaferowany, całkiem serio krótkimi piskami zdaje się pytać: coś ty za jeden, który śmiesz mi przerywać jedzenie? Dla uspokojenia go pukasz palcem w drzewo. Dzięcioł słucha, głową kręci i wnet przylatuje na dawne miejsce. Potem zabiera się znowu do roboty i wykonywa ją z tak oburzającą efronterią, że miałbyś chęć zwalić go kijem po grzbiecie. Ptaszego wdzięku, ciekawości — nie ma w nim ani za grosz; jest to brutal, który nie zadaje sobie nawet pracy, aby ci powiedzieć: daj mi spokój, bom się jeszcze nie najadł, choć od rana nic innego nie robię!
Nieraz stojąc tu między grenadierami świata roślinnego zapytywałem: czy drzewo ma duszę podobną do zwierzęcej, czy też zupełnie inną? I otóż sądzę, że co do treści swej, składu
chemicznego, jeżeli tak mówić wolno, obie one są jednakowe, różnią się zaś siłą i dążnością.
Tej na przykład ogromnej sokory dusza ze względu na wymiar i siły swoje mogłaby wybornie ożywiać zwierzę wielkości psa, a już wróbel, który by ją posiadał, byłby genialnym. Tymczasem duchowi onemu zachciało się gwałtem zdobyć formy kolosalne i otóż wszystkie uzdolnienia swoje i wrażliwość, rozsądek, pamięć, wolę i uczucia skierował do tego wyłącznie celu, aby wylepić olbrzymią powłokę doczesną. W tej pracy zagalopował on się tak, że o wszystkim innym zapomniał. Nie dba o stosunki ze światem zewnętrznym ani lubuje się procesami psychicznymi. Powietrzem troszczy się o tyle, o ile mu ono dostarcza kwasu węglanego, promienie słoneczne zrobił mularzami swego gmachu, ziemię, do której przypił się jak pijawka, bez miłosierdzia nurtuje gałęzistymi korzeniami. Toteż nie można dziwić się, że w roślinach prócz niepohamowanej dążności do rozrostu nie ma ani czucia, ani myśli, ani ruchów samodzielnych przynajmniej w tym stopniu, który by pozwolił nam je ocenić. Podobne zjawisko zanikania wszelkich uzdolnień wobec popędu do tuszy widzimy w zwierzętach karmionych na opas, ludziach, którzy zakochali się w nabytkach materialnych i społeczeństwach, które poza granicami fizycznej wielkości nie pragną niczego więcej.
Rozpatrując się w tej części ogrodu nie podobna uniknąć pytania: co będzie z nią za lat kilkadziesiąt? Co będzie, gdy ścieżki krzakami zarosną, młode drzewa postarzeją się, zgrzybiałe straciwszy korę obumrą i poczną świecić jasnopopielatym szkieletem, dopóki ich wiatr albo siekiera nie obali? Praca ludzka mogłaby istnienie ogrodu tego przedłużyć do nieskończoności, ale pracę tworzy kapitał, a kapitału Instytut dzisiejszy nie posiada nawet na rzeczy niezbędne. Gdyby w łonie akademii rolniczej powstał jakiś komitet czuwający nad zachowaniem i upiększeniem ogrodu, może znalazłyby się.
i fundusze ze składek gości zwiedzających Puławy. Ale czy Instytut zdobędzie się kiedy na krok tak heroiczny? ...
Jest rzeczą prawie niezawodną, że Puławy i śliczne ich okolice ściągać będą podróżnych i przysparzać dochodu miejscowej ludności. W interesie jej zatem leży uchronienie ogrodu od upadku, który już dziś przewidzieć można. Ale kto się tym zajmie i w jaki sposób? ... odgadnąć trudno. Będzie to jednak zabawne wydarzenie, gdy piękna ta oaza roślinności, nad założeniem której wiek pracowano, zmarnieje pod okiem paruset agronomów i leśników mających podnieść, odnowić i upiększyć terytorium całego kraju. Wypadłoby stąd, że kilku magnatów więcej zrobiło dla Puław aniżeli kopy uczonych.
Wszystkie dróżki, biegnące od strony Sybilli, chińskiej altany i alei pogiętej, schodzą się na moście kamiennym rzuconym przez płytki i dość brudno wyglądający wąwozik. O kilkanaście kroków za nim widać już mur obwodowy, a przy drodze wiodącej do lachy — wyschły i walący się wodozbiór czy wodotrysk w formie kwadratowej kolumny, obok której stoi piaskowcowa wanna.
Przez wykutą w murze furtkę wychodzi się na obszerny dziedziniec pałacyku marynkowskiego. Niewielki on jest, ale bardzo ładny, szczególniej od strony łachy. Kiedyś wnętrze jego zdobiły stiukowe ściany, mahoniowe wysokie drzwi, kominki z kararyjskiego marmuru, nie licząc ruchomych szczegółów. Później jednak został straszliwie zaniedbany i począł chylić się do zupełnej ruiny. W bocznych pokojach mieszkali stróże i ich dobytek, sala główna była podobną do obory; szczęściem Instytut zajął pałacyk na mieszkania dla ubogich studentów i tym sposobem uchronił go od zagłady.
Ustronie to i dziś jest malownicze. Ma z prawej strony ogród, z lewej budynki folwarczne i grupę kilkudziesięciu sosen, z frontu dziedziniec, a z tyłu łachę i piękny gaj na kępie. Jedna tylko rzecz szpeci uroczy ten obraz, a mianowicie
energiczna woń panująca w kącie przyległym ogrodowi, dzięki której sielanka przemienia się w kordegardę.
Nad pałacem marynkowskim stał niegdyś napis: „Iste terrarum mihi praeter omnes angulum videt". Zmazano go prawdopodobnie z uwagi, iż tak mocno pachnący i odrapany zakątek nie może podobać się bardziej niż wszelkie inne. Logika faktów jest tak potężną, że ulega jej nawet nierozum ludzki!
Wesołe towarzystwo warszawskie w pogoni za zabawą docierało aż do tej miejscowości. Tu ciekawsza połowa rodu ludzkiego oglądała salony zapełnione skromnymi mebelkami studentów, rozważni pili wodę, jakiej w Puławach nie dostać! dzieci rwały się do czółna. Pływackie ich popędy zaraziły ogół: wszyscy chcieli pływać i około dwudziestu osób wpakowało się od razu na czółenko ledwie starczące dla dziesięciu.
Naturalnie przeproszono ich, a entuzjazm gorętszych ostudzono za pomocą uwagi, że łacha jest dość głęboka. Towarzystwo podzieliło się na dwie partie: jedni usiedli w czółnie, drudzy na brzegu, ochocza młodzież pochwyciła za wiosła.
Dno łachy pokryte jest lasem roślin najrozmaitszych form i wielkości. Lilie wodne wypływają na powierzchnią, inne ledwie dosięgają zwierciadła wody, jeszcze inne kryją się w głębi. Wpatrzywszy się, osobliwie przy dniu pogodnym, widzisz mnóstwo istot zielonawooliwkowego koloru, tworzących jakieś różańce z kosmatymi paciorkami, to znowu coś na kształt trawy, pokrzyw, kaktusów. Widzisz wysokie rośliny pojedyncze, wybijające się jak sosna nad krzakami leszczyny, to znowu klomby ich gęste i pomotane, to znowu całe trawniki i łąki. Między tym wszystkim mkną stada rybek mniejszych i większych, ilością przypominających roje pszczół lut) komarów. Tu i ówdzie nad gładką powierzchnią wody wyskakuje jakiś przedmiot o srebrnym połysku: jest to płotka usiłująca schwycić w lot owada.
Przechodząc wzdłuż brzegu płoszysz stada żab, które skaczą na wielkie mety piersiami, bokiem lub zgolą na wznak, a zawsze z zafrasowanymi minami. Niekiedy między trawą przesuwa się w licznych skrętach upstrzony złotymi plamami wąż wodny, którego błyskawiczne ruchy i czarny widełkowaty język przyprawia damy o spazmy. Ślimaków także nie brak, pływają zawieszone w wodzie w swych zwiniętych i opatrzonych klapą skorupach.
Ponad tą szóstą częścią świata rojącą się wszelakiego rodzaju życiem unosi się łódź pełna ludzi wesołych. Damy śmieją się lub śpiewają, dzieci usiłują gwałtem zbadać dno łachy, z wioślarzy ciekną strumienie potu, a młody sternik bawi się w robienie grzeczności paniom. Ach! gdybyście widzieli, jak czółno zamiast iść wprost idzie w lewo, a zamiast na lewo — na prawo, jak zamiast płynąć, kręci się w kółko na podobieństwo skrzydeł wiatraka ... Gdybyście pomyśleli, że lada figiel pogrąży miłe to zgromadzenie w wodzie na sążeń głębokiej, gdzie na oplatanie rąk i nóg czeka tysiące roślin... A chór złożony z jednego głosu żeńskiego i kilku przeraźliwie nijakich śpiewa tymczasem:
....Gdyby jaskółeczką lecieć mi po niebie,
Gdyby rybką w rzece płynąć mi do ciebie...
— Stasiu! nie wychylaj się!... Łódka zaczyna drygać.
— Panie Władysławie, skręcaj pan na prawo!... Łódka zaczyna się obracać w kółko.
— Stasiu! co robisz!... Panie. Władysławie, po jakiemu pan sterujesz!...
— Ja paniom szale podaję! — odpowiada pełen elegancji sternik uwijając się w czółnie jak wilk w zamkniętej owczarni.
Młody ten człowiek przy damach poważnych steruje po anielsku, lecz dostawszy się między panny, osobliwie ładne,
traci równowagę duchową i jest po prostu niebezpieczny. Przeklinasz zatem czółno i łachę, dobijasz do brzegu i obiecujesz sobie nie wozić nigdy dam ani dzieci, ani ludzi nie umiejących pływać — przy pomocy sterników, na których zbyt silnie wpływają panieńskie wdzięki.
Świecił tam jeszcze księżyc podówczas; kwakały, kukały, skrzeczały i rzechotaly żaby, ale pies by ich słuchał! Czy podobna zachwycać się pięknościami natury, myśląc o tym, kogo pierwej należy wyciągać, jeżeli się czółno wywróci?
Tak w najogólniejszych zarysach wygląda ogród puławski.
[BERLIN]
I
Z WARSZAWY DO ALEKSANDROWA
D. maja, między g. i po południu, w towarzystwie stroskanej rodziny i przyjaciół znalazłem się na dworcu kolei WarszawskoWiedeńskiej z zamiarem jechania do Berlina i — tam dalej. Ludzie życzliwi mi, choć mniej dbający o geografię, wyobrażali sobie, że owe i „tam dalej" oznacza, iż w ciągu kilku tygodni z kilkomaset rublami w kieszeni, powinienem zwiedzieć nie tylko Berlin i Paryż, ale jeszcze Szwecję z Norwegią, Anglię z Irlandią, a może nawet wszystkie kolonie wielkobrytańskie i — tam dalej.
Go prawda byłem przygotowany do jakiejś bardzo śmiałej podróży. Dla hazardu nie wziąłem nawet pościeli, jak to robię jadąc do cichego Nałęczowa, lecz tylko małą walizkę.
Ale dopiero gdy wróciłem z „podróży po Europie", wpadł mi w rękę Almanach Hachette'a, w którym znalazłem rubrykę pt. „Co należy kłaść do walizki?" i dowiedziałem się następujących szczegółów.
W walizce M a d a m e' y powinno znajdować się:
gatunków bielizny, obuwia i odzieży (np. kostium kąpielowy, peniuar kąpielowy, gorsety, kapelusze itd.)
gatunków przedmiotów tualetowych (np. lustro potrójne, woda kolońska, waselina itd.).
gatunki przedmiotów różnych (np. szpilki i lampka spirytusowa, książka do nabożeństwa, fotografie męża i dzieci itd.).
Razem gatunków przedmiotów.
Zaś do walizki M o n s i e u r' a należy włożyć:
gatunków bielizny, obuwia i odzieży (kostiumy do jazdy konnej, welocypedu, tenisa, polowania, fechtunku, pływania, kąpieli i alpinistowskie tworzą dopiero jeden gatunek odzieży, oznaczony nr ).
gatunków przedmiotów tualetowych (np. pumeks, szczoteczka do paznokci, pilniczek do paznokci, kleszczyki do paznokci, puder ryżowy itd.).
Wreszcie — gatunki przedmiotów różnych, a między nimi: budzik, kawałek flaneli, nici czarne i białe, Almanach Hachette'a...
Razem gatunków przedmiotów, do których trzeba jeszcze dołączyć środków aptekarskich, jak: kitajkę, bizmut, ołówek antimigrenowy, „mamcze szpilki" itp.
Tym sposobem człowiek, istota z jednej sztuki, chcąc podróżować z pożytkiem dla siebie i bez szkody dla bliźnich powinien wozić gatunków przedmiotów, jeżeli jest mężczyzną, i — jeżeli jest damą.
Ostatnia cyfra uczy nas, że płeć piękna jest o proc. bardziej skomplikowaną aniżeli płeć brzydka. Konieczność zaś „potrójnego lustra" dla dam, podczas gdy mężczyźnie wystarcza jedno lusterko kieszonkowe, zdaje się wskazywać, że — ozdoby ludzkiego rodu — nawet w podróży posiadają co najmniej trzy fizjognomie:
Jedną dla męża,
Drugą dla księdza,
Trzecią dla wojaka ...
I tak dalej.
Ze przedmiotów mających wypełniać męską „walizę" ja miałem tylko — smoking, którego ani razu nie włożyłem na siebie, koperty, które zgubiłem w drodze, i papier, który tak czysty powrócił do Warszawy, jak z niej wyjechał.
Sędzia G., pod którego ojcowską opieką puściłem się do Berlina, także nie posiadał owych przedmiotów wymaganych przez prawidła dobrego tonu. Za to miał na głowie powiewną czapeczkę bez daszka, z której w razie potrzeby można było sporządzić kubek do wody, rondelek do nelsońskich zrazów, duży pugilares itd.
Czy takie były przeznaczenia fenomenalnej czapeczki? nie wiem. Utkwiła mi jednak w pamięci jako symbol bardzo dalekiej podróży.
Istotnie, podróżując dotychczas z Warszawy do Wilanowa, z Warszawy do Chotomowa a nawet do Nałęczowa nigdy podobnej czapeczki nie spostrzegłem. Toteż co chwila widok jej przypominał mi, że mam przed sobą godzin nieustającej jazdy, która wyrzuci mnie o wiorst za Warszawę.
(Do Nałęczowa jechało się najwyżej godzin, a i to nieraz już spod Wawra chciał człowiek wracać do domu!)
Bez walizy czy z walizą, nawet zaopatrzoną wedle almanachowych przepisów, nikt nie jedzie wiorst ot tak sobie. Miałem więc i ja cel i to ważny, choć prosty:
„Przypatrzyć się Niemcom i Francuzom w ich stolicach, a następnie — opisać, co tam zobaczę"...
Prawda, jakie to łatwe, szczególniej gdy człowiek w poglądach na cywilizację kieruje się warszawskimi wskazówkami, które nadzwyczajnie uprzystępniają tego rodzaju zajęcie...
Chcesz zrozumieć: co znaczy cywilizacja? jedź tedy za granicę. Zobacz jeden teatr, drugi teatr, jedną restaurację, drugą restaurację, przejdź się po ogrodach, jeżeli są, skocz na wystawę sztuk pięknych, jeżeli otwarta i opowiadaj, od razu opowia
daj, coś widział. Czego nie dopatrzysz, dopełń fantazją, a im świeższe i weselsze będą wrażenia, tym lepiej.
Postanowiwszy tedy zwiedzać teatra, chodzić po ogrodach, wpadać na wystawy i pisać o,,zagranicy", pomyślałem jeszcze między Warszawą i Pruszkowem:
— No, chwała Bogu, plan roboty jest, papier jest, koperty są, zagranica będzie już jutro po śniadaniu ... Ale, spróbujmy, czy też nie da się czego przygotować w drodze? ... Bo, nieprawdaż, jakby to było pięknie, gdyby wyjechawszy z domu o i pół po południu, już o wieczór wystrzelić korespondencję własną, choćby tylko z Aleksandrowa? ...
Po czym jutro machnie się coś z Berlina, pojutrze coś z Paryża i — publiczność dowie się, jeżeli nie o tym, jak wygląda „zagranica", to przynajmniej o tym, że delegat nie nudzi się w podróży.
Rzeczą krajową, która najpierw wpadła mi pod oczy a nawet pod ręce i pod nogi, był — wagon.
Kilka razy w życiu jeździłem koleją WarszawskoWiedeńską, ale jeszcze wagonami dawnego typu. Były to budy podzielone na cztery części. Każda część miała zewnątrz swoje własne drzwi, a wewnątrz dwie lawy, na których przez godzin mordowały się cztery pary ludzkich istot nie mogących nawet nóg wyprostować bez wkroczenia w granicę indywidualności swoich sąsiadów.
Nie wspominam zaś o innych turbacjach, a raczej o braku najelementarniejszych dogodności...
Z umysłu trochę miejsca poświęciłem wspomnieniom wagonów starego typu, aby nadmienić, że gdyby czytelnikowi przyszła ochota podróżowania tego rodzaju kolejami, niech czym prędzej uda się... do Francji. Tam bowiem jeszcze znajdzie w pełni rozkwitu ciasne, trzęsące, nietowarzyskie a nawet niebezpieczne budy, jakich już wyzbyła się nawet kolej WarszawskoWiedeńska.
Dzisiejsze jej wagony mają również po przedziały, a każdy przedział po dwie czteroosobowe kanapki. Ale przedziały te są otwarte na kurytarzyk, po którym można spacerować.
Spacerować, stać, przechodzić z przedziału do przedziału choćby w tym samym wagonie... Czyliż nie jest to szczytem udogodnień w sposobach podróżowania? ...
A jeżeli jeszcze dodamy, że każdy wagon posiada prawdziwą umywalnię z lustrem i wodą...
No, co się tyczy wody, to nie zawsze bywa ona na miejscu.
maj roku odznaczył się spiekotą; więc chociaż pociąg toczył się po stalowych szynach nie po piaszczystym gościńcu, w przedziałach jednak i kurytarzach unosił się gęsty pył jak na dworze.
Za Skierniewicami miałem już tyle piasku w uszach, ustach i oczach, że — zapragnąłem się umyć. Idę tedy do umywalni — pusta... Ale tak. pusta, jakby nigdy nie bywało w niej wody...
A bodajże cię!... Wtem jakaś dobra wróżka zsyła pana B., który widząc moje hydrauliczne a nadaremne usiłowania, mówi:
— W tej umywalni nie ma wody; ale chodźmy do innej, a umyje się pan.
Uszczęśliwiony biegnę za moim protektorem i po ruchomym mostku bez poręczy przechodzę do następnego wagonu. Myję się, wracam, lecz z przykrością uważam, że łatwiej mi było przejść w kierunku biegu wagonów, aniżeli naprzeciw biegowi.
Zatrzymujemy się tedy w nie swoim wagonie aż do następnej stacji, a ja przez ten czas myślę:
— Czy kiedykolwiek, zanim słońce zgaśnie i wyginą wszystkie istoty żyjące, czy też kiedy zdobędzie się ludzkość na połączenie wagonów bezpiecznymi mostkami, po których na
wet tak cywilny, jakim ja jestem, człowiek mógłby przechodzić z wagonu do wagonu bez zawrotu w głowie? ...
Przez chwilę zdaje mi. się, że ja sam potrafiłbym zrobić projekt tak bezpiecznego mostu ... Ale wnet ruszam ramionami i uśmiecham się z własnej zarozumiałości.
— Bo gdyby — mówię — dogodna komunikacja między wagonami była możliwą, już by ją wynaleziono. Widocznie zaś jest niemożliwą, skoro... i tak dalej.
Odpędziwszy aroganckie myśli zaczynam wyglądać oknem.
Na mapie i w naturze (ale tego nie można dojrzeć przez okno) droga z Warszawy do Aleksandrowa wygląda jak litera V, której lewe ramię jest przeszło dwa razy dłuższe od prawego.
Istotnie, zamiast jechać prosto w kierunku północnozachodnim, na Płock, co wyniosłoby około wiorst, my jedziemy przeszło wiorst na południozachód od Skierniewic, a potem ze wiorst skręcamy na północ do Aleksandrowa.
Nałożywszy tym sposobem ze wiorst i ze kwadranse jazdy mamy za to drogę równiutką jak stół. Żadnych gór niebotycznych, żadnych wód niezgruntowanych, żadnych godnych podziwu wiaduktów. A jeżeli trafi się od czasu do czasu wykop lub nasyp, to nigdy głębszy ani wyższy nad półtora piętra.
Po takim kraju można jeździć nie niepokojąc się tym, że natura odmówiła człowiekowi skrzydeł.
Toczymy się ciągle drogą WarszawskoBydgoską.
Gdziekolwiek spojrzę, wszędzie równe pole i równe pole pokryte zbożem ozimym albo jarym, zielonym albo jasnozielonym. Czasami ukazuje się i prędko w tył ucieka sznurek małych chat ze słomianymi dachami i ścianami pobielonymi wapnem. Niekiedy zdarza się wśród pola samotny domek, na który nie rzuca cienia nawet kij wierzbowy ani kępa ostu. Za to, jakby dla kompensaty, co parę minut migają i znikają
domki dróżników ładne, czyste a nade wszystko otoczone ogródkami.
Z daleka na granicy horyzontu majaczą wysokie kominy fabryczne.
Czasem zmienia się krajobraz i widać obszerne torfowisko podlane czarną wodą albo las złożony z drzew rozmaitego wieku. W pierwszej linii krzaki niby dzieci, w drugiej drzewka niby podrostki, w trzeciej stare drzewa — niby ojcowie, matki i niańki. Wygląda to jak liczna rodzina, która z daleka, w czerwonych pończochach i krótkich ciemnozielonych sukniach wybrała się na spacer. I nagle stanęła wzdłuż kolei, aby patrzeć na pociąg z jego wiorstową prędkością, kurytarzowymi wagonami i podróżnymi, którym zdaje się, że wiedzą, dokąd jadą i kiedy powrócą.
Wśród tych okolic płaskich i jednostajnych można jednak żyć bez obawy niedostatku.
Żyto w powiecie warszawskim, sochaczewskim i łowickim przynosi — ziarn, w kutnowskim, włocławskim i nieszawskim nawet ziarn. Na całej zaś przestrzeni od Warszawy do Aleksandrowa pszenica z jednego korca wysiewu daje korcy zbioru, czyli ziarn.
A ponieważ nie samym chlebem żyje człowiek, hodują się więc słynne krowy w kutnowskim, świnie i owce w nieszawskim, konie we włocławskim, warzą sól w Ciechocinku, robią sery i zbierają owoce a nawet fabrykują cykorię we włocławskim.
Interesom pragnienia służą browary i gorzelnie działające prawie w każdym powiecie. Dla budowania domów cegła wypala się w kilkunastu miejscowościach, a w powiecie błońskim nawet kafle. Nareszcie, potrzebę odzieży zaspokoić mogą liczne garbarnie, fabryki tkanin wełnianych i bawełnianych, a nade wszystko — słynna fabryka żyrardowska.
Nie tylko żyć można tu, ale jeszcze pracować a nawet myć się w miarę potrzeby. Istnieją bowiem fabryki narzędzi rolniczych w Kutnie i Włocławku, a fabryki mydła i świec w tymże Włocławku i Łowiczu.
Nadto zaś, chorzy i panny na wydaniu mają „wody" w Ciechocinku, kupcy — punkta handlowe: na konie i bydło w Łowiczu, na zboże w Nieszawie. Dla amatorów pisania istnieją fabryki papieru i bibuły położone niezbyt daleko od kolei Bydgoskiej.
Nawet i wyższe potrzeby dadzą się zaspokoić w tych stronach. Archeolog znajdzie starą katedrę we Włocławku i jeszcze starszą kolegiatę w Łowiczu, a miłośnik sztuki stosowanej do przemysłu może w Nieborowie obejrzeć miejsce, gdzie niezbyt dawno wyrabiały się majoliki.
Szpital obłąkanych pod Pruszkowem i kolonie małoletnich przestępców pod Rudą Guzowską dopełniają listy miejscowości mających ogólniejsze znaczenie.
Nade wszystko jednak okolice drogi, którą przebiegaliśmy, obfitują w cukrownie. Kiedyś w samym powiecie kutnowskim było ich ; nie podjęlibyśmy się jednak odpowiedzieć, ile ich jest obecnie? W ostatnich bowiem latach w liczbie krajowych cukrowni zaszły pewne zmiany; lecz na bliższe ich określenie cyfr nam brakuje.
W ogóle tutaj, jak i w całym kraju, znajduje się wiele rzeczy potrzebnych oprócz — statystyki. Każdy zna (zresztą niezbyt dokładnie) swój własny folwark, osadę, fabrykę, lecz nikt nie troszczy się o swego sąsiada i nie lubi, ażeby jakieś tam Towarzystwo Popierania Przemysłu zaglądało do jego garnków.
Niech więc czytelnik nie ma pretensji, gdyby w tym sprawozdaniu z wagonowych okien znalazły się niedokładności nawet grube. Od roku bowiem , w którym W. Załęski wydał swoją statystykę, nikt już nie ma odwagi czy ochoty przed
stawić nam statystycznego obrazu społeczeństwa, choć źródeł urzędowych do podobnej pracy chyba nie braknie.
Pomimo więc najszczerszej chęci nie potrafię objaśnić, o ile od lat wzrosła i w jakim stopniu zmieniła się ludność okolic drogi WarszawskoBydgoskiej? Czy wzmogła się produkcja rolna i przemysłowa, jakie powstały a jakie zniknęły fabryki itd.
Nie kończąca się równina, pola, które wciąż zlewały się w jedną całość, przerzedzone lasy, samotne chaty bez drzew zaczęły mnie w końcu nudzić. Nie mogąc patrzeć, musiałem rozmyślać, naturalnie o kraju, do którego niosło mnie przeznaczenie w postaci zadyszanej lokomotywy i turkoczących jak młyny wagonów.
Z Prusakami już parę razy stykałem się w ten sposób, jak człowiek, który mając wykąpać się w zimnej wodzie próbuje jej naprzód ręką, później nogą, a w końcu — ucieka.
Jadąc kiedyś przez Oderberg podziwiałem gburowate zachowanie się jakiegoś urzędnika. Innym razem, w Katowicach, zachwycałem się pięknością i czystością miasta, ale za miastem — zimno mi się zrobiło, gdym zobaczył robotników maszerujących z fabryk jak żołnierze, a przy drodze słup z napisem, że — taki to a taki oddział landwery ma zbierać się w takiej a takiej miejscowości.
Nareszcie, znowu kiedyś będąc w Toruniu słyszałem tylko wiejskie baby mówiące po polsku, ludność zaś surdutowa rozprawiała wyłącznie po niemiecku. A gdy jeszcze w „prawdziwej polskiej restauracji" dano mi pod tytułem wybornej cielęcej pieczeni, obrzydliwą potrawkę z pomyjkowatym sosem, pierzchnąłem na długi czas „ze szczęśliwych krajów pruskich".
Toteż nie dziw, że gdy mi przyszło wybrać się na kilka tygodni, jechałem markotny. Tym markotniejszy, że na krótki czas przed podróżą zrobiłem dosyć dziwne odkrycie... geograficzne!...
Czy zastanawiałeś się kiedy, czytelniku, jaką formę ma Królestwo Polskie, a jaką — Cesarstwo Niemieckie i jaki między nimi zarysowuje się skutkiem tego stosunek?
Kiedy byłem w szkołach, uczono nas, że Królestwo jest podobne do szynki, w której gubernia suwalska i łomżyńska odgrywają rolę kości, a reszta jest mięsem.
Lecz gdy rozpocząłem samodzielne studia nad geografią, zobaczyłem w mapie Królestwa Polskiego zupełnie inną figurę, a mianowicie kobietę ubraną w sposób dosyć ekscentryczny...
Głową geograficznej niewiasty jest gubernia suwalska (czapeczką — powiaty: władysławowski i mariampolski). Oko jej przypada na jeziorze Metelskim, nos — przy mieście Mereczu, usta — przy Druskienikach, a broda — obok Grodna.
Powiat szczuczyński tworzy szyję tej postaci, a powiat mazowiecki jest niby jej biustem, co prawda mocno sfatygowanym. Pozostałe gubernie tworzą jakby odętą suknię, pod którą około Brześcia Litewskiego widać zarys kolana.
Cała nareszcie figura (twarzą zwrócona, ku wschodowi) wygląda tak, jakby pędem uciekała przed czymś ... Wszystkie te uwagi można sprawdzić na każdej, nawet arkuszowej mapie Królestwa Polskiego.
Zobaczmy teraz: przed czym ucieka owa niewiasta? W tym zaś celu trzeba mieć mapę Cesarstwa Niemieckiego zrobioną, o ile można, jednym kolorem.
Mając taką mapę, bez wielkiego trudu spostrzeżemy, iż państwo niemieckie w ogólnych zarysach podobne jest do głowy jakiegoś zwierzęcia, może — nosorożca... Przy czym Niemcy południowe spełniają funkcję szyi, a północne — właściwej głowy i paszczy.
Sprawdźmy to w szczegółach. Nosem i górną szczęką tej postaci są Prusy Zachodnie i Wschodnie, a rogiem na nosie —
wąski pasek ziemi nad Zatoką Kurońską zawarty między miastami: Nimmersatt i Heidekrug.
Okiem jest wśród Pomeranii zatoka szczecińska, czołem Meklemburg, uchem SzlezwikHolstein.
Tył głowy (idąc z góry na dół) stanowią: Hanower, Westfalia i prowincje reńskie; policzkiem jest Brandenburgia i Poznańskie, a szczęką dolną Śląsk Pruski.
Co się tyczy szyi niemieckiego nosorożca to — Saksonia jest podbródkiem, Bawaria podgarlem, Badeńskie karkiem, a Alzacja i Lotaryngia wydają się być plastrem, może wezykatorią...
Nie na tym jednak kończy się oryginalna forma Prus i Niemiec, którą — powtarzam — można sprawdzić na mapach. Ciekawsze bowiem jest, że ów potwór ma paszczę otwartą w taki sposób, jakby szarpał za suknię, a nawet wpijał zęby w turniurę kobiety przedstawiającej Królestwo Polskie.
Jeżeli przypomnimy sobie, że tym przypadkowym formom geograficznym wcale dokładnie odpowiadają rzeczywiste stosunki ludności polskiej z niemieckim państwem, to chyba nikt nie weźmie mi za złe, gdy powiem, że jadąc do Berlina czułem w sercu jakby duże ziarno pieprzu.
Ale bez względu na sentymenta pociąg pędził wciąż naprzód, wrzeszcząc wniebogłosy, zarówno gdy zbliżał się, jak i kiedy wyjeżdżał ze stacji.
Cudowne urządzenia! Dzwonią, ażebyś zapłacił rachunek w bufecie stacyjnym; dzwonią, ażebyś wszedł do wagonu; a potem znowu dzwonią i gwiżdżą, ażebyś usiadł i czego, Boże broń, nie przewrócił się, gdy pociąg ruszy ...
W powiecie gostyńskim zaczynają się jeziora i rosną w liczbę i wielkość w miarę zbliżania się do granicy. Lecz nie widziałem żadnego z nich, może z powodu że mrok już zapadał, a może — iż są zbyt odległe od plantu kolei.
Wreszcie o pół do wieczór znowu z wielkim krzykiem lokomotywy wjechaliśmy do Aleksandrowa, skąd o pół do wyruszyliśmy do Torunia, gdzie po minutowej jeździe stajemy bez wypadku.
II
Z TORUNIA DO BERLINA
[część pierwsza]
Toruń leży, mówiąc po naszemu: w guberni, a po tamtejszemu: w Prowincji WschodnioPruskiej. Jest to forteca nad Wisłą, a zarazem miasto liczące tysięcy mieszkańców.
Znajdują się tutaj młyny, fabryki maszyn, stolarnie i odbywa się ożywiony handel zbożem i drzewem. Nie te jednak rzeczy stanowią chlubę Torunia, ale trzy — zupełnie inne:
) Jakaś ukośna wieża
) Toruński piernik — i —
) Mikołaj Kopernik.
„Ukośnej wieży" nie widziałem, może z powodu głębokiej ciemności, jaka po naszym przyjeździe zaległa nad miastem. Piernika nie kosztowałem, ponieważ wiadomo mi z ogłoszeń, że najlepsze i najprawdziwsze toruńskie pierniki wyrabiają się w Warszawie.
A i o Koperniku także niewiele jest do powiedzenia. Był to astronom polski, który miał nieszczęście urodzić się w Toruniu w r. i dlatego... został przyłączonym do „szczęśliwych krajów pruskich".
Na próżno przypominają Niemcom, że w r. nie tylko Toruń nie należał do dzisiejszych Prus, ale nawet, że takich Prus jeszcze nie było na świecie.
— Toteż Kopernika nie dlatego zaliczamy do Niemców, że urodził się w Toruniu, ale że był Niemcem z pochodzenia...
— Ależ Kopernik sam siebie nazywał i uważał za Polaka...
— To nic nie znaczy — odpowiadają — gdyż i w naszych czasach, na przykład w Poznańskiem, dzięki intrygom kobiet i księży niejeden Nachtigal przezwał się Słowikowskim.
— Ależ, panie żandarmie, panie landracie, panie ministrze, ten Słowikowski z Poznańskiego to naprawdę jest Słowikowski...
— Ale musi pochodzić od Nachtigalów, których całe rodziny mieszkają w Westfalii, Badenie, Wirtembergii...
I w rezultacie Słowikowski zostaje „odrobiony" na Nachtigala, a Kopernik wciągnięty pomiędzy sławnych Niemców, ponieważ tak chce pan minister, a pruska żandarmeria ma twarde pięści.
Wobec tego nam, biednym Polakom, nic innego nie pozostaje do zrobienia, tylko przyjąć niemiecką kulturę i zgodnie z jej zasadami anektować wszystko i wszystkich.
A więc naszym — po pierwsze — jest Berlin, nie tylko dlatego, że otaczają go osady o bardzo podejrzanych nazwiskach. (Nowa Wes, Rudow, Buchow, Buckow, Drewitz itp.) ale że on sam otrzyma! nazwę od Bera Lina (Berek Lin z powodu, że handlował linami bądź łapanymi w rzece, bądź kręconymi z konopi), który w epoce gładzonego krzemienia był pachciarzem jednego z polskich szlachciców mających folwarki nad Szprewą. (Szprewa czytaj: „Sprawa", z powodu że o rybołówstwo w niej toczyły się mnogie sprawy po sądach).
Naszym — po wtóre — jest Bismarck, gdyż nazwisko to pochodzi albo od wyrazu: „pismak", albo od zdania: „bierz mak..."
Naszym wreszcie jest Moltke, którego odległy przodek nazywał się po prostu Molski, zanim go przefajnowano na Niemca.
Niech więc Prusacy lepiej nie zaczynają z nami, bo jak my weźmiemy się do kulturalnej roboty około osób i terytoriów,
może nie zostać im ani jednej wsi, ani jednego policjanta, nie mówiąc o stolicach i znakomitościach.
Zatopiony w politycznych kombinacjach o mało nie zapomniałem dodać, że w Toruniu ulegliśmy — z przeproszeniem
— rewizji, ale tylko celnej. Przy czym okazało się, że moja walizka nie zawiera nic groźnego dla bezpieczeństwa i sławy Niemiec, ale za to sędzia G. publicznie przyznał, że ma zamiar zalać Niemcy kilkomaset sztukami warszawskich papierosów.
Pruski urząd celny bystrym okiem obejrzał niebezpieczne wyroby i ich właściciela skazał na zapłacenie fenigów haraczu, co wynosi prawie tyleż groszy.
Po odbyciu tej formalności, przypomniawszy sobie, że już należymy „do szczęśliwych krajów pruskich" poszliśmy do restauracji, ażeby tam oddać się browarnianym uciechom.
Sędzia kazał przynieść „ciemnego" i przymrużywszy oczy, z wyrazem niebiańskiej błogości pieścił kufel, barwą i wymiarami przypominający niewielki fabryczny komin. Ja zaś, ażeby jak najprędzej nasiąknąć pruskimi zaletami, kazałem podać jeden po drugim trzy kufle.
Pierwszy był przeznaczony na cześć Berka Lina, który tak szczęśliwie gospodarzył nad rzeczką Sprawą.
Drugi na cześć Ottona Pismaka v. Bierzmaka, który będąc sam rodowitym Polakiem najlepiej mógł ocenić wrodzony temu plemieniu popęd do intryg.
Trzeci kufelek miałem zamiar poświęcić naszemu nieocenionemu Helmutowi Molskiemu, gdy wtem... ukazał się celnik
— i rzekł do sędziego:
— Czy to pan zapłacił fenigów za papierosy?
— Ja — odparł sędzia ze spokojem godnym starożytnych bohaterów, podczas gdy na moim obliczu wykwitła liliowa bladość przypominająca pierwszych chrześcijańskich męczenników. Pomyślałem bowiem zatroskany:
„Założyłbym się, że celnicy zmiarkowawszy, w jakim interesie jadę do szczęśliwych krajów pruskich, obu nas zapakują do f e s t y n g u ..."
— Za papierosy — mówił grobowym głosem celnik — należało się od pana nie , ale fenigów. Więc fenigów zaniosłem do wagonu i położyłem na pańskiej walizce:..
Cała ta scena, krótsza od błyskawicy, odegrała się w moich oczach. A treścią jej było ani mniej, ani więcej tylko to, że państwo niemieckie uczuwszy swój błąd zwróciło poszkodowanemu fenigów...
— Garson! — zawołałem — proszę o czwarty kufel „ciemnego", ażebym wypił na cześć Prus, które przyznają się do omyłek w swoich aneksyjnych operacjach...
Szczęśliwi Francuzi! Tylko patrzeć, jak Prusacy, obrachowawszy jeszcze raz koszta wojny z r. , oddadzą im — przynajmniej kawałek Lotaryngii. No, a co do nas, jestem prawie pewny, nie tylko że odzyskamy Kopernika, ale jeszcze, że posiądziemy na własność nieocenionego Pismaka v. Bierzmaka i kochanego Molskiego... (Że też polski szlachcic nie ukryje się nawet pod pruskim mundurem, lecz prędzej czy później musi zdradzić się choćby końcówką!).
Jak niebo do ziemi, tak piwa niemieckie są niepodobne do naszych. W piwie niemieckim bez żadnych ogródek znajduje się słód i wyciąg z chmielu; nie ma zaś spirytusu, melasy, sacharny...
Wtem na sali zrobił się ruch. Kupujemy bilety po marki (około rs) od osoby, szybko siadamy do wagonu i — ruszamy bez dzwonień i gwizdań...
— No, a gdyby kto został na stacji?... — pytam sędziego. .
— No, to by go zostawili na stacji — odpowiada sędzia z nieubłaganą logiką i poprawiwszy swoją czapeczkę układa się na spoczynek.
W parę minut później śpi jak mąż czystego serca, a w kwadrans później jak dziesięciu i jak stu mężów czystego serca.
Ja zaś stopniowo nabywam przeświadczenia, że pruskie, pociągi (może tylko pośpieszne) zarówno dojeżdżając jak i wyjeżdżając ze stacji nie gwiżdżą, a stacja im nie dzwoni...
Nieszczęśliwy podróżny musi więc pilnować się tabliczki opiewającej: dokąd?... i minuty: o której odchodzi pociąg? Zresztą, o ile mi się zdaje, nie tylko nikt go nie ostrzega, ażeby nie spóźni! się, ale chyba nawet nikt by mu nie bronił rzucić się pod pociąg.
Jest już po , noc ciemna, jakbyśmy jechali nie przez boży świat, ale przez piwnicę wypełnioną okseftami ciemnego piwa. Mam przed sobą około godzin jazdy i około kilometrów drogi. Nie tyle z nudów, ile przez ciekawość zaczynam oglądać się wśród otoczenia.
Nasz wagon jest „nowego systemu", czyli — posiada kurytarz, po którym można spacerować tak wygodnie jak po warszawskich, a może i wygodniej. Szyby są wielkie, sklepowe, przez które w tej chwili widać tylko noc, prawie czarną, nasyconą przeczuciami deszczu.
W przedziale klasy II, gdzie kochany sędzia śpi jak stu jeden sprawiedliwych, a dwaj starozakonni Słowianie udają przede mną czy przed sobą rodowitych Niemców, w tym przedziale pali się pod sufitem lampa gazowa z trzema płomieniami i fioletową zasłoną.
Wygodne kanapy obite są oliwkowej barwy pluszem; przy oknie znajduje się mały stolik, na którym można by grać w szachy. W kącie stoi spluwaczka, na ścianie wisi lustro, a przy drzwiach widać guziczek dzwonka elektrycznego na służbę.
Niech mi wybaczą nasze drogi żelazne, ale o takim komforcie u nas jeszcze nie słychać. Choć ja osobiście dziękuję Bogu i za to, że już posiadamy przynajmniej wagony kurytarzowe.
Znowu wyglądam przez wielką szybę na dwór, ale nie widzę nawet iskier, choć słyszę sapanie i gwarzenie lokomotywy. Nagle spostrzegam napis wzywający podróżnych, aby nie otwierali okien i nie tylko nie wyrzucali przez nie butelek (rozumie się próżnych, bo pełnych sam z siebie nikt nie wyrzuca), ale nawet ażeby nie wychylali się przez okna. .
— Cóż to znowu za ograniczenie swobody osobistej?... — myślę. — Dlaczego biedny podróżnik nie miałby prawa niekiedy wytknąć głowy i pogadać z przechodniem lub właścicielem domu, obok którego przejeżdża pociąg? ...
Wtem w głębi mej duszy dokonywa się w sposób spontaniczny — proces dzielenia. Moja „bezświadoma cerebracja" dzieli kilometrów przez godzin jazdy, z czego wypada niespodziewany wniosek, że nasz pociąg cwałuje z szybkością do kilometrów na godzinę.
U nas, np. pociągi kolei Nadwiślańskiej pomykają do wiorst na godzinę i dzięki Bogu, że tak jest. Przy zdwojonej bowiem prędkości nie każdy członek pasażera dojechałby na miejsce.
Teraz zrozumiałem, dlaczego nie warto wyglądać przez okno jadąc pruskim „sznelcugiem" do kilometrów na godzinę... Mimo to nasz pociąg nie skacze, nie trzęsie, lecz toczy się łagodnie, jakby płynął.
Czy drogi tutejsze są gładsze aniżeli u nas? Czy inaczej są budowane wagony? Nic nie wiem, tylko czuję, że mi tu wygodnie i że pośpieszna jazda wcale mnie nie drażni.
Jeszcze nie skończyłem notować różnych osobliwości wagonu, gdy do naszego przedziału wszedł konduktor.
Jest to piękny chłop, tęgo, zbudowany, na gębie czerwony i pyzaty, na głowie szatyn, na reszcie ciała granatowy z metalowymi guzikami tam, gdzie były potrzebne.
Może mieć — lat, a odznacza się zadziwiającym spokojem fizjognomii i całej postaci. Przeciętny konduktor na
szych dróg żelaznych wyglądałby przy nim na człowieka mizernego i nerwowego.
Pięknie zbudowany szatyn żąda okazania biletów. Sędzia budzi się nagle, jakby w nasz wagon piorun trzasnął, a dwaj starozakonni Słowianie symulują zapamiętałych Prusaków.
Podajemy bilety, konduktor znaczy je powoli i z nieporównaną flegmą oczekuje na bilet jednego ze starozakonnych.
Świeżo urodzony potomek Arminiusza przegląda wszystkie swoje kieszenie i kieszonki, lecz nie znajduje w nich biletu... Biedak robi się czerwony, potem siny; nagle schyla głowę, jakby miał zamiar wywrócić kozła albo ukryć się pod ławką i — o cudo! znajduje bilet na podłodze.
Przez ten czas spokojny konduktor przypatrywał się zdenerwowanemu pasażerowi okiem matki, która patrzy na kąpiące się niemowlę. Zdaje mi się, że od razu widział nieszczęsny bilet pod ławą; lecz chyba nie sądził, ażeby do jego obowiązków należało ostrzeganie podróżnych, iż w niewłaściwym miejscu plasują swoje bilety.
Ta sama refleksja przyszła widać do głowy zgermanizowanemu a la fourchette Słowianinowi. Gniewnie spojrzał na flegmatycznego konduktora i — o mały włos nie przystał do Polaków. Przypomniawszy sobie jednak, że nasz pociąg coraz głębiej zanurza się w posiadłościach Niemieckiego Cesarstwa, ochłonął z biletowej tremy i nowej ojczyźnie pozostał wiernym, zapewne na cały czas kuracji w Karlsbadzie.
Załatwiwszy się z biletami konduktor zwraca się do nas z dziwnym pytaniem:
— Czy pan chce siedzieć na tym miejscu, które zajmuje?
— Rozumie się...
— W takim razie zapłaci pan dwie marki — mówi konduktor.
Sędzia płaci, ponieważ zna tutejsze zwyczaje; ja także płacę, bo — niby — cóż innego mam robić? ... Ale dwaj staro
zakonni wypowiadają całkiem słuszną i obszernie wymotywowaną uwagę, że oni za swoje miejsce już zapłacili po marki z fenigami.
Konduktor słucha ich cierpliwie jak lekarz pacjentów; jego twarz ani na sekundę nie przestaje być pogodną. Ale tymczasem pobiera od nas, którzy ulegliśmy, dwumarkówki, wydaje nam kwity i nad zajmowanymi przez nas miejscami wysuwa numery. Nad moją głową znalazła się liczba , która jest znakiem, że tego miejsca nikt inny oprócz mnie, nawet sam Helmut Molski zająć nie może i nie zajmie. Liczba ta również przypomina mi, że kiedyś miałem lata i że w niewinnym łonie moim biło gorące serce, którego ówczesna płeć piękna nie umiała ocenić jak należy!
Po wyjściu konduktora sędzia zapada w sen tak głęboki, jakby znajdował się w trzynastym stopniu hipnozy. Dwaj podróżni na tygodni straceni dla Słowiańszczyzny, siedząc naprzeciw siebie, tak wzajemnie oplątują się nogami, że robią wrażenie istoty podwójnej, która ma cztery nogi. Ja zaś nasuwam umbrelkę na lampę, ażeby śpiącym nic nie przeszkadzało i — znowu wychodzę na kurytarz.
Obok nas, z jednej strony jest przedział pierwszej klasy z amarantowymi pluszowymi kanapami, a ze strony przeciwnej — trzecia klasa z żółtymi drewnianymi ławkami. Widzę, że na dworze ciemność zgęstniała, a odwróciwszy głowę od okna — spostrzegam w kurytarzu siatkę na walizki i hak na paltoty.
„Ciekawy jestem — myślę — kto by, zapłaciwszy marki do Berlina, chciał jechać w kurytarzu? ... Więc dla kogo ten hak, ta siatka?
„Oto — mówię w dalszym ciągu — osławiona praktyczność Niemców! Wydali pieniądze na bezcelowe urządzenia..."
Ledwie zrobiłem tę uwagę, no — może w pół godziny później — nasz pociąg zatrzymał się od razu jak oddział pruskiej
piechoty, któremu miody podporucznik falsetowym głosem wrzasnął: h a l t!...
„Cóż u licha — pomyślałem — więc oni tu prędzej hamują pociąg biegnący wiorst, aniżeli u nas jadący z prędkością na godzinę? ..." Jest blisko północ. Na dworcu, którego nie znam, pali się mnóstwo latarń, a pod jedną z nich stoi rower, także z latarką. Służby kręci się pełno, ale zachowują się tak cicho, jakby nie chcieli przerywać snu podróżnym.
O ile przypominam sobie z ReichsKursbucha, czyli kolejowego przewodnika po całej Europie, darowanego mi przez jednego z przyjaciół, o ile przypominam sobie, stacja ta musi nazywać się po naszemu Bydgoszcz, po niemiecku Bromberg.
Bromberg — brom bierz?... Jak ten niemiecki język jest podobny do polskiego! I jakie komiczne wyradzają się sytuacje... Chcieli zgermanizować Bydgoszcz — nazwę co prawda nie mającą sensu w języku polskim i zastąpili ją nazwą: brombierz!...
A zaprawdę, należałoby tu często zażywać brom patrząc na podobną gospodarkę.
Jeżeli istotnie znajdujemy się w Brombierzu, nic nie stracimy przypomniawszy sobie, że jest to miasto posiadające tys. mieszkańców, młyny, fabryki papieru i tektury, gisernię, fabrykę maszyn, garbarnie, octarnie, olejarnie i wyroby tytuniowe.
Brombierz razem z posągiem Fryderyka Wielkiego stojącym w rynku należy do Prowincji Poznańskiej. Poznańskie według niemieckich przewodników (jakich u nas brakuje) jest to kraj równy, posiadający wiele jezior. Przemysł odgrywa tutaj podrzędną rolę, głównym zaś źródłem dochodów jest uprawa ziemi i hodowla bydła.
Znowu ruszamy dość nagle i znowu bez dzwonków i świstania. Ale nie jedziemy sami. Jak olbrzymi boa łyka wylęknionego zajączka, tak nasz pociąg łyknął w „Brombierzu" nowego pasażera.
Ponieważ jegomość ten razem ze swoim kuferkiem i peleryną idzie prosto na mnie i zatrzymuje się obok naszego przedziału, mogę więc przypatrzyć mu się dokładniej.
Jest to pan ogromny we wszystkich kierunkach: wzdłuż, wszerz i w poprzek. Ma gruby kark, grubą talię, grube palce u grubych rąk, na nich grube pierścienie z grubymi brylantami. Nadto przy kamizelce ma grubą dywizkę, a w grubych ustach bardzo grube cygaro.
Oto jest Prusak od stóp do głów: tęgi, zdrowy, rudawy, rozrzucający się, może trochę zanadto przesycony „ciemnym" i „jasnym" piwem. Ten mógł być pod Sedanem i kolbą cyndnadelgeweru walić w łeb poddającego się Napoleona. A jeżeli tam nie był, z pewnością tego żałuje i — na rachunek — robi nadzwyczajne miny.
Gdyby utłuc w moździerzu wszystkich Bismarcków, Moltkich, Steinmetzów, Roonów itd. i z tej papki zrobić jedną osobę, figura ta jeszcze nie miałaby takiej pewności siebie jak ów pan. Nie umiałaby tak sapać, tak pociągać cygara i z taką wściekłością poprawiać na sobie garderoby.
Na domiar niedoli nadzwyczajny ten bohater (zdaje mi się, że to musiał być piwowar albo masarz) upodobał sobie nasz przedziałek, w którym zdarzyło się niemniej nadzwyczajne zjawisko. Oto — trzej śpiący pasażerowie zapełnili sobą ośm miejsc i jeszcze było im ciasno. Z czego wnoszę, że śpiący człowiek musi pęcznieć.
Patrzę tedy na śpiących, patrzę na olbrzyma, który ciągle dyszy wściekłością i w demoniczny sposób zaciąga się cygarem i myślę:
„Założę się, że będzie awantura. Bo jużci taki zajadły Prusak nie będzie stał w kurytarzu, podczas gdy trzech frantów wysypia się na pluszowych kanapach". .
A w tej chwili sędzia, który dotychczas miał postać nimfy Europy porwanej przez byka, przybrał teraz pełną wdzięku pozę Ledy karmiącej łabędzia. Dwaj zaś zgermanizowani starozakonni wciąż wyglądają jak dwa centaury osadzone na wspólnym tułowiu.
Nagle wściekły Prusak wyprężył potężne ramiona... Przymknąłem oczy, ażeby nie widzieć, co nastąpi. Gdy je zaś otworzyłem, przekonałem się, że moi śpiący towarzysze — śpią sobie w dalszym ciągu, a ich straszliwy antagonista po to wyciągnął rękę, ażeby swój kuferek postawić na siatce w kurytarzu, a płaszcz powiesić na haku.
W tej krótkiej chwili zrozumiałem dwie rzeczy. ) że siatka i hak w kurytarzu mogą się przydać, ) że rozbestwiony zwycięzca spod Sedanu jednakże nie śmiał zająć miejsca w przedziale, ażeby nie obudzić śpiących.
W ten sposób staliśmy obok siebie w kurytarzu dobry kwadrans. Burzliwy Prusak wciąż paląc swoje cygaro, ja zamyślony. A tymczasem sędzia — z Ledy karmiącej łabędzia zrobił Laokoona duszonego przez węże, Niobe płaczącą, Herkulesa w gościnie u Omfali, Magdalenę pokutującą...
I właśnie w chwili gdy wobec swoich równie śpiących sąsiadów miał przybrać pozę Zuzanny wobec starców, do naszego wagonu wszedł konduktor, ażeby ostemplować bilet nowoprzybyłemu. Wówczas niepohamowany Prusak wydobył dwie marki i rzekł:
— Ja chcę mieć ten plac...
To powiedziawszy wskazał grubym palcem na kanapę, pomiędzy mnie i jednego z tych, którzy na poczekaniu zdradzili Słowiańszczyznę.
Konduktor wziął pieniądze, dal mu drugi bilet, wysunął kluczem wskazany numer i potem — rozbudził śpiących.
Ocknęli się wszyscy trzej i zrobili miejsce okazałemu przybyszowi. Sędzia w pierwszej chwili myślał, że już jesteśmy w Berlinie, a w następnej, że — wcale nie spał. Dwaj zaś starozakonni natychmiast zaczęli z Prusakiem rozmawiać o handlu.
Lecz ponieważ nawet niemiecki piwowar czy maser jest tylko człowiekiem, więc niebawem stało się, że zamiast trzech śpiących było w przedziale czterech. Gdy więc Prusak napęczniał, a sędzia zrobił minkę panny Stefańskiej kokietującej Roberta (patrz operę „Robert Diabeł"), opuściłem kanapę i wyniosłem się z przedziału.
Byłem i czułem się kompletnie sam, więc znowu zacząłem wędrówkę po kurytarzu, od czasu do czasu wyglądając oknem na dwór, gdzie już padał drobny deszczyk z nieba czarnego jak smoła.
Wtem zaczynam spostrzegać, że kurytarz, po którym chodzę, jest jakiś bardzo długi. Czyliżby wagon nasz równał się dwom zwyczajnym?...
Zaglądam w różne kąty i w jednym miejscu widzę ściany, podobne do ogromnej harmonijki, która drgając to rozszerza się, to znowu skupia.
Czekajcie no... Ależ ja stoję na mostku łączącym dwa wagony, a ta harmonijka jest kurytarzykiem, którym zabezpiecza się podróżnych, aby przechodząc z wagonu do wagonu nie spadali pod koła lub nie doznawali zawrotu głowy.
Wynalazek, o jakim na naszej drodze żelaznej marzyłem, tu został wykonany, o ile zdaje się, dosyć dawno.
Zrobiwszy to odkrycie, które dało mi przedsmak rozkoszy, jakiej doznał Kolumb na widok nowego lądu, wyrzekłem się snu, który zresztą sam ode mnie uciekł i — począłem wałęsać
się od wagonu do wagonu, wszędzie delektując się widokiem „harmonijki".
W jednym przedziale trzeciej klasy zaintrygował mnie wysoki glos przypominający łoskot młyna na tle gwaru górskich potoków.
Była tam jakaś polska niewiasta, której aparat mowny nie milknął ani na chwilkę, a w drugim kącie kilku „szwabów", którzy jednostajnym i przyciszonym głosem opowiadali sobie jakieś zapewnię nudne historie.
Boże mój, melodia ta
Jak wiele mi przypomina ...
pomyślałem i śmiech ogarnął mnie, gdym słuchał mężnej rodaczki, której kaczkowaty głos tak ogromnie górował nad apatyczną rozmową zwycięzców spod Sedanu.
W osobnym przedziale jechał pruski piechur w granatowym mundurze z czerwonym kołnierzem i jeżeli się nie mylę, w białych spodniach. Zdjął z głowy laurami spowitą pikelhaubę, z bioder lakierowany pas i położył się na ławce jak zwyczajny śmiertelnik.
Idę dalej i trafiam na przedział pierwszej klasy. Obok drzwiczek stał elegant widocznie jak i ja cierpiący na bezsenność. Minęliśmy się, a choć żaden z nas nie obtarł się o drugiego, ów jednak — nie patrząc na mnie — szepnął:
— P a h d o n!...
Był to człowiek młody, sztywny w karku, średniego wzrostu i, choć w cywilnym stroju, z podniesionymi w górę ramionami. Miał twarz pełną i różową, żółte wąsiki również podniesione do góry i bladoniebieskie, a raczej stalowe oczy, które patrzyły nie wiadomo gdzie.
Zniecierpliwiła go widać moja obecność w kurytarzu, gdyż cofnął się do przedziału i siedząc sztywno na amarantowej kanapie, patrzył przed siebie.
Myślę, że gdyby wykoleił się pociąg i śmierć usiadła obok niego, on i jej powiedziałby: pahdon!... — i, zawsze sztywny, odsunąłby się nie zaszczyciwszy jej spojrzeniem. Gdy bowiem śmierć na placu bitwy posiada rangę feldmarszałka, wszelka inna śmierć, a osobliwie na kolei, nie jest nawet podporucznikiem.
I tego pana poznałem od razu: był to tak zwany „pruski junkier", istota stworzona na oficera albo landrata. Ten nie nosił złotych pierścieni na delikatnej ręce, nie robił nadzwyczajnych min. Ale z każdego cala jego istoty wyglądała spokojna pogarda dla ludzkiego rodzaju i spokojna wiara we własną nadludzkość.
Ludzie ci stanowią w Prusach nieomal kastę, a w dodatku panującą. Siły ich podobno nie stanowi nauka albo jakieś osobliwe przymioty, ale to, że każdy prędzej zniszczyłby cały świat i sam zginął, aniżeli uwierzył, że nie jest istotą wybraną, która powinna rozkazywać, a, inni słuchać.
Podobno książę Bismarck był najdoskonalszym okazem junkra. Toteż deptał wszystkich: Danię, Austrię, Francję, własny parlament. Aż znalazł się ktoś równie odważny a silniejszy, który „żelaznemu księciu" powiedział: pahdon!...
III
Z TORUNIA DO BERLINA
[część druga]
Jest już po drugiej w nocy. Nic nie wiem, gdzie znajdujemy się ani którędy jedziemy. Moi towarzysze śpią jak młode małżeństwo w miodowym miesiącu, a ja spaceruję po kurytarzu, liczę minuty do wschodu słońca i już wiem, że nie zmrużę oka.Po prostu męczy mnie ciekawość, ażeby nareszcie zobaczyć ów kraj, w którym celnicy (jak na obstalunek!) odegrywają melodramat cnoty, gdzie piwowarzy mogliby Bismarckowi udzielać lekcji wspaniałych mm i gdzie żyją ludzie przekonam, że na ten świat przyszli zupełnie innym sposobem aniżeli reszta śmiertelników.
O jednej rzeczy wiedziałem z góry: że Niemcy są państwem dużym, ludnym i zamożnym. Zajmują one bez kolonii tysięcy wiorst kwadratowych powierzchni i mają około milionów ludności. Terytorialnie są przeszło razy większe od Królestwa Polskiego, a ludnościowo blisko razy.
Po Rosji, której europejskie posiadłości są razy rozleglejsze od Niemiec ( i pół miliona wiorst kw.), a ludność dwa razy liczniejsza ( milionów), Niemcy są najpotężniejszym państwem w Europie. Austria ma wprawdzie o tysięcy wiorst kw. rozległejsze terytorium, ale tylko miliony ludności; Francja ma o tysięcy wiorst kw. mniej ziemi, lecz zaledwie milionów ludności.
Prócz tego między Niemcami i Francją dokonywa się jakiś tragiczny wyścig. Przed rokiem oba narody posiadały prawie równe ludności; w roku już Niemcy miały o milionów, a dziś o milionów więcej...
Francja od lat stoi na jednej cyfrze, gdy jej szczęśliwa sąsiadka rośnie jak ciasto na drożdżach.
Cyfry: pół miliona wiorst kwadratowych albo miliony ludności są to pojęcia abstrakcyjne, które — w formie obrazu — chyba lepiej utrwalą się w pamięci czytelnika.
Gdyby terytorium Cesarstwa Niemieckiego miało kształt kwadratu, jego bok posiadałby około wiorst długości. Gdyby zaś wzdłuż wszystkich boków kwadratu leżały szyny kolejowe, miałyby one (w okrągłej cyfrze) około . wiorst długości, a pociąg biegnący wiorst na godzinę objechałby państwo niemieckie w ciągu niecałych godzin.
Rosja Europejska, uważana w ten sam sposób, tworzyłaby kwadrat, którego bok miałby . wiorst długości; na objechanie zaś dokoła takiego państwa, pociąg biegnący wiorst zużyłby godzin.
Nareszcie, Królestwo Polskie pomieściłoby się w kwadracie, którego bok ma wiorst długości i na objechanie którego dokoła szybkim pociągiem, wystarczyłoby niecałych godzin.
Przechodzę do ludności.
Ulica Marszałkowska od Saskiego Ogrodu do Nowogrodzkiej przedstawia mniej więcej długość jednej wiorsty. Kwadrat mający bok takiej długości nazywa się: wiorstą kwadratową i — mniej więcej — odpowiada następującemu kawałkowi Warszawy.
Weź Aleję Jerozolimską od Marszałkowskiej do Żelaznej jako jeden bok, potem Marszałkowską od Jerozolimskiej do Ogrodu Saskiego, to będzie drugi bok. Następnie weź ulicę Żelazną od Jerozolimskiej do Grzybowskiej, to będzie trzeci bok, a czwartym — kawał Grzybowskiej i Królewskiej pomiędzy Żelazną i Marszałkowską.
Część Warszawy zamknięta między wymienionymi ulicami w przybliżeniu przedstawia jedną wiorstę kwadratową. Na obejście wkoło tej przestrzeni człowiek uchodzący wiorstę w ciągu kwadransa zużyłby — godzinę czasu. (Dla pożytku tych, kogo to interesuje, dodam, że wiorsta równa się . krokom męskim niezbyt wyciągniętym, ale też i niezbyt drobnym).
Rozumiemy tedy, co jest wiorsta kwadratowa. Otóż na takiej wiorście może pomieścić się milion ludzi stojących i to nie ciasno, ale wygodnie, gdyż na każdego przypadałoby trochę więcej aniżeli łokcie kwadratowe.
Teraz nie trzeba już być prorokiem ani synem proroka, ażeby rozumieć, że:
Ludność Królestwa Polskiego, ustawiona wygodnie, zapełniłaby do takich kwadratów.
Ludność Cesarstwa Niemieckiego zajęłaby wiorsty kwadratowe.
Ludność Cesarstwa Rosyjskiego — wiorst kwadratowych.
Gdyby każdą z wymienionych ludności umieścić w kwadracie, który odpowiadałby liczbie osób, wówczas:
Kwadrat obejmujący ludność Królestwa Polskiego miałby boki po wiorsty, a na obejście ich wkoło (wiorstę w ciągu kwadransa) należałoby zużyć godziny.
Kwadrat ludności niemieckiej miałby boki trochę większe niż po wiorst. Zaś na obejście go wkoło zużyto by trochę więcej niż godzin.
Nareszcie mieszkańców Cesarstwa Rosyjskiego można by zamknąć w kwadracie mającym boki długie po wiorst. Dla obejścia zaś wkoło stumilionowej liczby ludzi trzeba by zużyć godzin.
Ludność tedy Niemiec zebrana w jedną gromadę zajęłaby przestrzeń wiorst kwadratowych. Lecz wyraz „ludność" oznacza pojęcie ogólne, które trzeba rozłożyć na rzeczy podpadające pod zmysły, rozklasyfikować.
Pierwszy wielki podział dotyczy płci i odpowiada na pytanie: ilu też jest mężczyzn, a ile kobiet w Niemczech?
Otóż, gdybyśmy zebrali oddzielnie jednych i drugie, kobiety zajęłyby wiorst, a mężczyźni tylko wiorst kwadratowych. Kobiet w Niemczech jest o milion więcej aniżeli mężczyzn.
Drugie pytanie dotyczy wieku, a sformułować je można tak: Ile jest dzieci i starców, a ile młodzieży i ludzi dojrzałych w Niemczech?
I ha to pytanie można odpowiedzieć dosyć dokładnie za pomocą następującej tabliczki, według której na Niemców przypada:
Dzieci do lat ...............
Wyrostków do lat........
Młodzieży do lat.........
Dojrzałych do lat ........
Starców do lat...........
Zgrzybiałych..................
Przypuszczając, że połowa wyrostków i połowa starców pierwszej kategorii może pracować, otrzymamy w najogólniejszych zarysach, że na Niemców około pracuje na siebie i innych, a około nie pracuje wcale lub bardzo mało.
Jeżeli więc, czytelniku, usłyszysz kiedy frazes, że „w obronie raz zdobytej Alzacji i Lotaryngii miliony Niemców staną jak jeden mąż" — to nie bardzo bierz do serca tę pogróżkę. Wśród owej bowiem groźnej masy jest zaledwie milionów mężczyzn mniej więcej zdolnych do ciężkiej pracy, którzy muszą dostarczać chleba, mięsa, drzewa, cegły, węgla, żelaza itd., nie tylko na potrzebę własną, ale jeszcze dla milionów innych osób nie uzdolnionych do cięższego zajęcia.
I dopiero z owych milionów ludzi silnych i zdrowych można przeznaczyć jakąś część do obrony raz zdobytych lub do zdobywania nowych obszarów.
Podobne stosunki liczbowe istnieją mniej więcej w każdymnarodzie.
Znamy tędy kształt ogólny terytoriów Cesarstwa Niemieckiego: przypomina on głowę i szyję nosorożca. Przypatrzmy się teraz budowie wewnętrznej tych obszarów i ich naturalnym bogactwom.
Otóż — Niemcy północne, czyli głowa owego nosorożca, tworzą równinę wznoszącą się do metrów nad poziomem morza. Niemcy zaś południowe, czyli szyja, jest to kraj pofałdowany wzgórzami dosięgającymi i przekraczającymi metrów wysokości, rozumie się, nad poziom morza.
Wielka własność ziemska skupia się przeważnie w okolicach czoła i górnej szczęki nosorożca (Pomorze, Prusy Wschodnie i Zachodnie); przy czym okolice nosa (między Gdańskiem i Królewcem) słyną z hodowli koni, okolice oka (Szczecin) z hodowli owiec, a okolice ucha (Hanower i Oldenburg) wychowują konie i bydło rogate.
U wejścia do paszczy nosorożca (Poznańskie) znowu zajmują się chowem koni, a na podgardlu i u podstawy szyi (Bawaria) hodują bydło.
Na policzku nosorożca (około Harzu) uprawiają buraki cukrowe. Zaś kark (prowincja Reńska, Baden) zajęty jest przez własność mniejszą, wśród której w okolicach Alzacji hodują wino.
Takimi są główne typy gospodarstwa rolnego w Niemczech.
Co się tyczy przemysłu, ten opiera się przede wszystkim 'na ogromnych kopalniach węgla, które leżą w rozmaitych okolicach państwa.
Najbogatsze pokłady tego paliwa znajdują się na tyle głowy nosorożca (basen Ruhr około Essen); najmniej bogate są na karku (basen Saary), a pośrednie — przy końcu szczęki dolnej (Śląsk) i przy jej nasadzie (Saksonia).
Niemcy więc potężne liczbą i ciągłym wzrostem swojej ludności mają jednocześnie wcale zamożne terytorium. Może (i z pewnością) bogactwa Niemiec pod względem ilości i rozmaitości nie dorównywają francuskim; za to w Niemczech, jak zobaczymy później, jest więcej pracy i ruchliwości.
Przede wszystkim niemieckie terytoria mogą być dokładniej obrabiane aniżeli francuskie dlatego, że — ludność niemiecka jest gęstsza od francuskiej.
We Francji na wiorście kwadratowej mieszka ludzi, podczas gdy w Niemczech siedzi ich . Co z tego wynika?
Przede wszystkim to, że gdy Francuzów mają do obrobienia hektarów (około morgów ziemi), to na Niemców przypada tylko hektarów (około morgi) ziemi. Niemcy więc mogą pracować dokładniej, mogą lepiej „pogłębiać" swoją ziemię.
Po wtóre — każda wiorsta kwadratowa Niemiec ma o obrońców więcej aniżeli odpowiedni kawałek ziemi we Francji. W razie zatem, czego Boże nie dopuść, wojny między tymi narodami opór Francji przeciw niemieckiemu najazdowi musiałby być stosunkowo słabszym aniżeli opór Niemiec.
Po trzecie — w czasach najbardziej pokojowych Francuzi nie potrzebują przesiąkać do Niemiec, podczas gdy Niemcy do pewnego stopnia muszą to robić, gdyż we Francji jest luźniej, a w Niemczech ciaśniej.
I rzeczywiście Niemców we Francji jest bez porównania więcej aniżeli Francuzów w Niemczech ...
Nareszcie większa gęstość ludności bardzo zbliża do siebie ludzi — i niesłychanie pomnaża ich stosunki.
Do czego zbliża? Bo gdyby owych Francuzów rozstawić jednostajnie na powierzchni jednej wiorsty kwadratowej, jeden od drugiego stałby w odległości kroków. Zaś Niemiec od Niemca w tych samych warunkach stałby w odległości tylko kroków. Dwaj zatem Niemcy mogą prędzej zejść się i łatwiej dać sobie pomoc aniżeli dwaj Francuzi.
Czytelnik wzrusza ramionami i woła:
— Cóż to znowu za doktryneria!... I co w życiu narodów może znaczyć większa odległość o kroków pomiędzy dwoma ludźmi?...
Zobaczymy, że znaczy.
Przypuśćmy, że jeden Francuz razy w ciągu dnia przechodzi o kroków więcej aniżeli Niemiec, i przypuśćmy, że skutkiem tego traci minutę czasu na dzień.
Strata w ciągu roku wyniesie godzin na każdą jednostkę, a na miliony Francuzów obojej płci w wieku produkcyjnym wyniesie milionów dni roboczych, czyli co najmniej miliony franków ...
Jest to cyfra tylko na pozór fantastyczna, która jeżeli nie dowodzi, to przynajmniej ilustruje prawdę, że:
„gęstsze społeczeństwa tracą mniej czasu, sił i pieniędzy aniżeli rzadsze."
A dlaczego — im społeczeństwo jest gęstsze, tym stosunki wśród niego są liczniejsze? ...
Weźmy dwu ludzi: Piotra i Pawła. Związek między nimi może być tylko jeden, tj., że Piotr z Pawłem — zetkną się w jakimśkolwiek interesie.
Ale weźmy trzech ludzi: Piotra, Pawła i Gawła. Ile między nimi może być zetknięć?
Między Piotrem i Pawłem
Między Piotrem i Gawłem
Między Pawłem i Gawłem
Piotrem i Pawiem a Gawłem
Piotrem i Gawłem a Pawłem
Pawłem i Gawłem a Piotrem
Nareszcie: Piotr, Paweł i Gaweł mogą mieć wszyscy trzej jakiś wspólny interes.
Wynika stąd, że gdy między dwoma osobami istnieje tylko jeden stosunek, to między trzema istnieć może stosunków, między czterema osobami stosunków itd.
Biorąc zamiast jednostek grupy złożone z osób będziemy mieli na wiorście kwadratowej u Francuzów grup, a u Niemców . Że zaś z przedmiotów czy grup może być , a z grup kombinacji, więc stosunki życiowe między Niemcami mogą i powinny być razy liczniejsze aniżeli między Francuzami.
Dziwactwem byłaby ślepa wiara w te cyfry. W ogólnych jednak zarysach uczą one, że:
„im naród jest gęstszy, tym stosunki między jego członkami są liczniejsze, a zjawiska życia społecznego pełniejsze i bogatsze".
Ponieważ wzrost ludności w Niemczech dokonywa się daleko prędzej aniżeli rozwój cywilizacji, skutki więc wynikające z gęstości tego narodu mogą jeszcze nie objawiać się z należytą potęgą. Prędzej jednak czy później wystąpić muszą i Francja przekona się, że sąsiedzi mocno wyprzedzili ją w cywilizacji.
Już dziś istnieją groźne objawy i niestety! z każdym rokiem mnożyć się będą, dopóki ludność francuska nie zacznie wzrastać w takim stosunku jak niemiecka.
Złe bowiem nie tylko leży w tym, że gęstość Francuzów jest mniejszą aniżeli Niemców, ale i w tym, że owa gęstość przez cały szereg lat pozostaje bez zmiany. Gdy Niemcy rosną i co roku zyskują nowe rozgałęzienia, Francja nie zmienia się jak stare, drzewo albo jak dojrzały człowiek, który już przestał rosnąć.
Takie mniej więcej myśli snuły mi się po głowie. Tymczasem zegarek pokazuje trzecią z rana, a nasz pociąg już wjechał w granice Brandenburgii. Na dworze pochmurno, deszcz pada.
W przedziale II klasy moi towarzysze śpią; w I klasie sterczy bezsenny „junkier" ze sztywnym karkiem i podniesionymi w górę ramionami; nareszcie, w III jadący Niemcy rozmawiają tym samym głosem równym, spokojnym i nudnym.
Mnie coraz silniej nurtuje ciekawość zobaczenia nowego kraju i przypominają mi się dziecinne lata, kiedy pierwszy raz będąc w teatrze, z gorączką czekałem na podniesienie kurtyny.
Robi się szaro. Przytulam twarz do okna i za zmoczonymi szybami widzę — niby ogromną łąkę, a na niej dużą wodę. Ale czy to jezioro, czy rzeka? jeszcze nie mogę poznać.
Poranne światło wzmacnia się. Pociąg nasz pędzi ku zachodowi przez równinę, na której od północy wznosi się długie i nieprzerwane pasmo wzgórz na kilka piętr wysokich, od południa zaś widać rzekę, która to zbliża się, to oddala od kolei.
Zaczynam odróżniać łąki od pól, widzę domy, jakich u nas nie budują, sznury drzew, oczywiście sadzonych ludzką ręką, żywopłoty....
Około rano stajemy w jakimś mieście, z którego utkwiło mi w pamięci kilka gmachów, zapewne fabryk wybudowanych z cegły czerwonej i żółtej. Na lewo, w dole, widać rzekę szeroką na pół Wisły, ale zasypaną taką ciżbą tratew, czółen i berlinek, jakiej u nas nigdy chyba nie bywa. Na zielonym brzegu leżą ogromne stosy żółtych tarcic.
Miasto jeszcze śpi, ale około naszego pociągu czuć ruch ludzi, słychać ożywione rozmowy, szczęk naczyń... Wychylam się i widzę, że ze stacyjnej restauracji wysłano gorącą kawę czarną, którą z wielkim apetytem piją podróżni przeważnie z III klasy.
I i II klasiści nie pili trunku; oczywiście wiedzieli, co o nim trzymać. Ale ja skosztowałem owej kawy, która pomimo lekkości orzeźwiła mnie.
Czując, że mi raźniej na świecie, zwracam się do stojącego obok staruszka z zapytaniem: jak się nazywa miasto, w którym jesteśmy?
Był to starowina mały, suchy, w ciemnoszarym paltocie. Miał twarz wygoloną, pęk siwych włosów na podbródku, ręce założone w tył. Na moje pytanie nie zaraz odezwał się, lecz
zwrócony do mnie bokiem przez kilka chwil rozmyślał. Potem odpowiedział prędko i nagle:
— Landsberg ... — wciąż stojąc do mnie bokiem z rękoma założonymi w tył.
Opryskliwy staruszek tak mi się przecież podobał, że byłbym go uściskał. W ogóle od kilku godzin zaczynają mi się podobać Prusacy za to, że każdy jest taki wyraźny junkier — to junkier, piwowar — to piwowar ...
Chociaż popełniłbym istotnie komiczną pomyłkę, gdyby i ów piwowar, i sztywny junkier, i mały staruszek, a nawet żołnierz i konduktor, gdyby wszyscy ci, których uważam za „typowych Prusaków" byli najzwyklejszymi Polakami.
Śp. hrabia Emil Olizar często mawiał, że polski szlachcic przede wszystkim chce pokazać się tym, czym nie jest. A kto zaręczy, że i polskie mieszczaństwo nie uległo tej chorobie?
Jeżeli miasto, pod którym stoimy, jest Landsbergiem, w takim razie ta pełna statków rzeka jest Wartą. Z jak daleka przypłynęła ona tutaj, nieboga! Od Częstochowy przez Sieradz i Konin do Pyzdrów, a stamtąd przez Poznań do Landsberga, ażeby niedaleko stąd utopić się w Odrze.
O znaczeniu tej rzeki dla pruskiego handlu świadczą następne cyfry:
W r. Wartą pod Kustrinem przepłynęło w górę i w dół rzeki około statków naładowanych, a pustych; wszystkie zaś razem przewiozły milionów pudów towaru. Prócz tego, w dół rzeki przejechało i pół miliona pudów drzewa w tratwach.
Co się tyczy Landsberga, ma on tysięcy ludności, browar, garbarnię, młyn, fabrykę tytuniu, mydła i świec, kotłów parowych, nareszcie — targ na wełnę i zboże.
IV
Z TORUNIA DO BERLINA
[część trzecia]
Po krótkim postoju wyruszamy. Z tego miejsca do Berlina jest około wiorst i dwie godziny jazdy. Pomimo chmur na niebie zaczyna być widno na ziemi; ludzie jeszcze śpią, ale w niektórych domach już płoną ogniska kuchenne.
Nie potrzeba zbyt silnego wytężenia uwagi, aby poznać, że kraj, który przejeżdżamy w tej chwili, jest bardzo niepodobny do naszych okolic.
Pomimo że u nas na jednym kilometrze kwadratowym mieszka osób, a w Brandenburgii tylko , jednakże bez porównania więcej widzi się tu domów mieszkalnych aniżeli u nas. U nas kilkanaście minut można jechać pustym polem, na którym tylko zagony świadczą, że gdzieś w pobliżu znajdują się ludzkie siedziby. W Brandenburgii zaś co minutę, co kilka minut najwyżej, pociąg nasz przelatuje około jakiejś grupy domów.
Przyczynia się do tego niewątpliwie większa prędkość pociągów pruskich, które w tym samym czasie przebiegają dwa razy większą przestrzeń aniżeli nasze. Muszę jednak dodać, że po większej części patrzyłem tylko w jedną stronę i na południe wagonu. I miałem to wrażenie, że gdybym mógł jednocześnie wyglądać na obie strony, w prawo i w lewo, wówczas widziałbym budynki ciągnące się obok kolei prawie nieprzerwanym łańcuchem.
Może to jednak być złudzenie.
Wiejskie budowle tutejsze różne są od naszych. Można tu widzieć ogromne murowane wiatraki, fabryki, kościółki z czerwonej cegły z wysoką wieżyczką podobną do ostro za
IV
Z TORUNIA DO BERLINA
[część trzecia]
Po krótkim postoju wyruszamy. Z tego miejsca do Berlina jest około wiorst i dwie godziny jazdy. Pomimo chmur na niebie zaczyna być widno na ziemi; ludzie jeszcze śpią, ale w niektórych domach już płoną ogniska kuchenne.
Nie potrzeba zbyt silnego wytężenia uwagi, aby poznać, że kraj, który przejeżdżamy w tej chwili, jest bardzo niepodobny do naszych okolic.
Pomimo że u nas na jednym kilometrze kwadratowym mieszka osób, a w Brandenburgii tylko , jednakże bez porównania więcej widzi się tu domów mieszkalnych aniżeli u nas. U nas kilkanaście minut można jechać pustym polem, na którym tylko zagony świadczą, że gdzieś w pobliżu znajdują się ludzkie siedziby. W Brandenburgii zaś co minutę, co kilka minut najwyżej, pociąg nasz przelatuje około jakiejś grupy domów.
Przyczynia się do tego niewątpliwie większa prędkość pociągów pruskich, które w tym samym czasie przebiegają dwa razy większą przestrzeń aniżeli nasze. Muszę jednak dodać, że po większej części patrzyłem tylko w jedną stronę i na południe wagonu. I miałem to wrażenie, że gdybym mógł jednocześnie wyglądać na obie strony, w prawo i w lewo, wówczas widziałbym budynki ciągnące się obok kolei prawie nieprzerwanym łańcuchem.
Może to jednak być złudzenie.
Wiejskie budowle tutejsze różne są od naszych. Można tu widzieć ogromne murowane wiatraki, fabryki, kościółki z czerwonej cegły z wysoką wieżyczką podobną do ostro za
Iwangrodem, w kilka zaś minut później zamienia się na grupę wzgórz i dolin przypominających najbardziej faliste okolice lubelskie i radomskie. Niekiedy zdaje się, że nawet horyzont z powodu braku lasów na jego granicach jest większy aniżeli u nas. Wtedy żałujesz lasu, lecz zanim zdążysz westchnąć, pociąg wpada w las, ażeby po upływie kilku minut zostawić go za sobą.
Najciekawiej jednak w porównaniu z naszymi wyglądają tutejsze pola.
U nas jadąc koleją można widzieć kilko i kilkunastomorgowe płaty ziemi dzikiej, porośniętej takimi ziołami, którymi gardzi nawet nasze ubogie bydło. Tu wcale nie widziałem podobnych wygonów, ugorów, nieużytków, lecz pola dobrze porośnięte jęczmieniem i żytem albo — łąki, oczywiście uprawiane, poprzerzynane rowami itd.
Nasze pola leżące jedne obok drugich zlewają się z sobą i tworzą wielką jednostajną przestrzeń, na której gdzieniegdzie stoi zadumana dzika grusza. Tu przeciwnie, każde pole ma swoją indywidualność: jest bowiem oddzielone od innych sznurami drzew, jest ogrodzone.
To stanowi charakterystykę tutejszych równin, że pomimo braku lasu znajduje się mnóstwo drzew. Stoją one gęsto wzdłuż gościńców, rowów, miedz... skutkiem czego równina brandenburska wygląda jak szachownica, nie jest pusta, lecz niby zaludniona.
Czy taki krajobraz złożony z linii równoległych, z kwadratów i prostokątów wysadzonych drzewami jest ładny? nie umiałbym powiedzieć. W każdym razie jest bardzo oryginalny i wielkim głosem woła na podróżnego: „Tu jest kraj pracy drobiazgowej, ciężkiej i uporządkowanej. Tu wszystko jest uporządkowane: nie tylko ludzie, ale drzewa, trawy, wody i bodajże nawet powietrze."
Patrząc na te domy otoczone małymi, ale starannie utrzy
manymi ogródkami, i na te sznury drzew w polach, długie chyba na dziesiątki wiorst, myślałem: „Oto naród, który kocha swoją ziemię, gdyż ją przyozdabia."
Kto wie zresztą, czy drzewa stojące dokoła pól nie wchłaniają podczas lata elektryczności atmosferycznej i nie zabezpieczają urodzajów od gradobicia?
Tam, gdzie pole nie jest otoczone drzewami, są druciane płoty i żywopłoty, ciągnące się po parę wiorst. Ale co znowu jest ciekawym: oto, że w plocie co kilkaset kroków znajduje się pomalowany na biało kołowrót.
Płot zabezpiecza plony od najazdu, bydła, a kołowrót pozwala wejść tam człowiekowi. Dzięki tym urządzeniom pole przestaje być gołą ziemią, a staje się niby budowlą.
Drogi polne wyglądają nieźle, a mostki na nich są przyzwoite, chociaż w pewnym miejscu widziałem mostek bardzo zły: bez poręczy i z powyłamywanymi deskami.
Ciekawym jest podział ziemi w Niemczech. Otóż ze hektarów przypada tam:
na łąki ............
pola uprawne.......
lasy....................
nieużytki ............
U nas w roku na hektarów ziemi było:
łą.............................................
pól ........................................
lasu.........................................
nieużytków...............................
Dzisiaj zaś, według A. Suligowskiego, mamy podobno na każde hektarów:
łąk i pól....................................
lasów.......................................
nieużytków...............................
W ciągu zatem lat ilość nieużytków zmniejszyła się u nas i jest prawie tak mała jak w Niemczech. Za to mniej mamy lasów aniżeli Niemcy, a i stosunek łąk do ziemi uprawnej jest u nas bardzo niekorzystny. Gdy bowiem w Niemczech obszar łąk stanowi prawie połowę gruntów ornych, u nas łąki są ledwie piątą częścią ziemi uprawnej.
Brak łąk prowadzi do braku nawozu, a brak nawozu do lichych urodzajów. Rezultaty zaś są następujące:
Porównajmy produkcję rolną Prus z takąż produkcją najżyźniejszych naszych powiatów (hrubieszowski, kutnowski) a otrzymamy, że z jednego hektara gruntów zbiera się:
w Prusach u nas
Żyta — kilogramów ziarna
Pszenicy —
Owsa —
Kartofli —
Siana —
Brandenburgia, którą od świtu przebiega nasz pociąg, jest kolebką dzisiejszego Niemieckiego Cesarstwa.
W XV wieku dynastia Hohenzollernów władała tylko tą posiadłością mającą około mil kwadratowych powierzchni i milion mieszkańców. A dzisiaj książęta tego domu rozkazują państwu, które posiada razy więcej ziemi i razy więcej ludności.
Ale i sama Brandenburgia zmieniła się w ciągu kilku wieków i obecnie liczy przeszło miliony ludności. Ma to być kraj na ogół biorąc piaszczysty i mało urodzajny; posiada jednakże okolice żyzne i piękne, szczególniej nad wodami: Szprewą, Hawelą i Odrą.
Z produktów rolnych udają się w tej prowincji kartofle, buraki, tytuń, ogórki, chrzan. Słynną ma być także hodowla owiec. Za to przemysł stoi wysoko i wyrabia sukna, materie wełniane, przedmioty żelazne, mosiężne i stalowe, wreszcie tak
zwane towary krótkie, skórzane, porcelanę, szkło, cegłę i masę kamienną.
Pominąwszy Berlin, w Brandenburgii, znajduje się: miast liczących od do tysięcy ludności, mających do tysięcy mieszkańców i ze miasteczek z ludnością niżej tysięcy. W każdym zaś istnieje po kilka i kilkanaście fabryk wyrabiających najrozmaitsze przedmioty, począwszy od nici kończąc na płótnach i suknach, od złotej biżuterii do wodnych statków i kotłów parowych.
Bardzo często można słyszeć klątwy na życie miejskie i pochwały wsi.
W mieście, mówimy, jest ciasno; na wsi luźno; w mieście nie tylko brakuje powietrza, ale jeszcze unosi się mnóstwo zarazków; na wsi człowiek jest bliższym natury i jej kojących wpływów. W mieście nędza występuje daleko ostrzej aniżeli na wsi, gdzie przynajmniej nie umiera się z głodu. Miasto w końcu jest siedliskiem rozpusty i nadużyć, nie znanych wsiom itd.
Wszystko to prawda, niemniej jednak wsie i miasta są podstawowymi organami życia społecznego i wzajemnie uzupełniają się. Wieś dostarcza zboża, jarzyn, owoców i mięsa, z których miasto wyrabia konserwy. Wieś daje drzewo, kamień i metale, z których miasto robi sprzęty, narzędzia, buduje gmachy, rzeźbi posągi. Wieś dostarcza ludzi silnych i zdrowych, ale surowych, których dopiero miasto przerabia na wytwornych rzemieślników albo artystów i uczonych.
Krótko mówiąc, jeżeli społeczeństwo jest organizmem, to w nim wieś pełni funkcję organów wydobywających z natury materiały surowe, miasto zaś jest tym organem, który owe materiały przerabia, utrwala i uszlachetnia.
Wieś jest jakby ustami narodu, miasto jego żołądkiem i ogniskiem życia duchowego. Otóż łatwo pojąć, że im więcej
jest w pewnym społeczeństwie organów „przerabiających" i ognisk duchowych, tym bogactwa krajowe przynoszą więcej korzyści, są lepiej zużytkowywane, a cywilizacja jaśniejszym błyszczy światłem.
My na przykład mamy drzewo, len, wełnę, lecz zamiast przerabiać na miejscu, wysyłamy je za granicę i dopiero stamtąd otrzymujemy piękniejsze sprzęty, lepsze gatunki sukien i płócien, co naraża nas na wielkie straty. Niemcy tych strat nie ponoszą, gdyż posiadają dostateczną liczbę organów przerabiających, czyli — miast.
Na ogół biorąc w Cesarstwie Niemieckim znajduje się miast liczących więcej niż tysięcy mieszkańców. O miasteczkach nie wspomina wykaz, jaki mamy pod ręką.
Z tej cyfry wynika, że jedno miasto w Niemczech przypada na tysiące ludności i . kilometrów kwadratowych powierzchni. Wieśniak ma — najwyżej — mile do miasta, gdzie są fabryki, sklepy i szkoła, gdzie może sprzedać swoje produkta, kupić, co mu potrzeba, kształcić nieco lepiej swoje potomstwo itd.
W Królestwie Polskim liczy się miast, jedno więc przypada na tysięcy mieszkańców i . kilometrów kwadratowych powierzchni. Stosunek niby to korzystniejszy aniżeli w Niemczech. Na nieszczęście, w miastach naszych przemysł i oświata nie stoją zbyt wysoko ani zbyt korzystnie oddziaływają na życie społeczeństwa.
Ciekawym jest podział ludności według miejsca zamieszkania i zajęć.
Kiedy u nas (w r. ) ze mieszkańców tylko żyło w miastach, a na wsiach i stosunek ten do dziś dnia niewiele się zmienił, w Niemczech na wsi mieszka zaledwie — %, a do % w mieście.
Z tego zapewne powodu, że posiadamy ogromną liczbę
wieśniaków a niewielu mieszczan, panowała u nas moda nazywania się z wielką dumą „narodem rolniczym".
Jest to fałsz i przesąd, w porównaniu bowiem z Niemcami nie mamy prawa nazywać się „narodem rolniczym".
Rolnikiem jest ten, kto wydobywa z ziemi najwięcej zboża i drzewa, z krów najwięcej mleka, z owiec — wełny, z wołów mięsa, z koni najwięcej pracy. I Niemcy rzeczywiście wydobywają z gospodarstw wiejskich co tylko można, ale nie my.
My jesteśmy po prostu narodem półbarbarzyńskim, który przeważnie mieszka na wsiach nie dlatego, że miłuje swoją ziemię i kocha naturę, ale dlatego, że jeszcze nie wyrobił w sobie zdolności do prac mieszczańskich wymagających większej siły, zręczności i inteligencji aniżeli nędzna uprawa roli.
Wracając do Niemców, ze względu na rodzaje pracy podzielić ich można na następujące grupy:
Rolnicy, hodowcy bydła, ogrodnicy, leśnicy
i rybacy ,%
Górnicy i hutnicy ,% ,%
Wyrabianie jadła, odzieży, utrzymywanie gospod ,%
Przemysł budowlany ,%
Przemysł papierowy i drzewny ,%
Tkactwo ,%
Przemysł chemiczny ,%
Przemysł żelazny i metalowy ,%
Handel i ubezpieczenia ,%
Komunikacje lądowe i wodne ,% %
Usługi domowe ,%
Urzędnicy, duchowni, nauczyciele ,%
Artyści, adwokaci, inżynierowie, lekarze ,% ,%
Kapitaliści, emeryci ,%
Wojsko, żandarmi, policja ,%
Osoby bez określonego zajęcia ,%
Tabliczka ta niesłychanie ważna, przedstawia bowiem obraz, jakby budowę anatomiczną społeczeństwa nie tylko potężnego, ale bardzo zdrowego, które ciągle się rozwija.
Ludy mniej dojrzałe znajdą tu nakreśloną drogę, po której muszą wstępować na wyższy stopień cywilizacji. Rodzice zaś mają tu cenne wskazówki co do wybierania zawodu dla potomków.
Wskazówki te, niestety, po największej części są wprost przeciwne kursującym u nas poglądom.
Ileż to razy np. korespondenci prowincjonalni narzekają na brak rąk do robót wiejskich, a każdy wypadek wyniesienia się chłopa do miasta przejmuje ich strachem? Tymczasem u nas jest o proc. za dużo ludzi na wsi i właśnie należałoby wytworzyć ruch, który wiejską ludność kierowałby do miejskich zajęć, do rzemiosł i handlu.
Po wtóre — Żydzi, którzy tworzą u nas — proc. ludności, przede wszystkim zajmują się handlem. Tymczasem w tak zdrowym społeczeństwie jak niemieckie zaledwie — proc. należy do klasy handlowej. To zasklepienie się w jednej gałęzi pracy wytwarza w niej nadmiar pracowników i skazuje Żydów na zgubną jednostronność zajęcia, naszej zaś ludności nie pozwala rozwinąć handlowych uzdolnień.
Rasa żydowska, wyłącznie zajęta handlem, potwornieje, ludność chrześcijańska nie umiejąca handlować jest jakby okaleczała.
Po trzecie — klasy inteligentne w Niemczech stanowią ledwie proc. ludności, zaś pozostałe proc. zajmują się rolnictwem, przemysłem, handlem. Więcej zatem szans powodzenia w życiu będzie miał młodzieniec kształcący się w kierunku „praktycznym" aniżeli taki, który chce zostać lekarzem, inżynierem, artystą itp.
Nie znaczy to jednak, że społeczeństwo powinno wyrzec się np. studiów uniwersyteckich. Ludzie bowiem, którzy kończą
wyższe zakłady naukowe (uniwersytety, politechniki, akademie sztuk pięknych), tworzą w Niemczech proc, co w naszych stosunkach odpowiada tys. jednostek.
Mamy zatem dosyć miejsca dla pracowników praktycznych i teoretycznych, i to jest pożądane, ażeby: uboga młodzież zwracała się do przemysłu i handlu, a zamożni do uniwersytetów. Rozumie się, nie dla zabijania tam czasu, ale — zdobycia wyższej wiedzy.
Poznaliśmy dwa wielkie organy społeczeństwa niemieckiego: wsie, które są jakby ustami czerpiącymi z natury potrzebne materiały i — miasta, które niby żołądki przerabiają zdobyte materiały. W miastach obok tego mieszczą się, niby system nerwowy, inteligentne klasy narodu, które kierują jego pracami i uszlachetniają, uduchowniają wyroby.
Z kolei musimy poznać trzeci wielki organ społeczny: środki komunikacyjne.
Jedne z nich jak drogi żelazne służą do przenoszenia ludzi i towarów: są to niby żyły i arterie w ciele ludzkim. Inne jak druty telegraficzne przenoszą tylko myśli ludzkie, a raczej drgnienia i te są jakby nitkami nerwowymi.
Mechanizm ruchu komunikacyjnego jest bardzo prosty. Z pewnej na przykład wsi w ciągu całego roku wywozi się do miast kilkaset korcy zboża, kilkadziesiąt sztuk bydła, drzewo, wełnę, owoce, wreszcie kilkoro dzieci do szkoły średniej.
W ciągu tego samego roku przybywa z miasta do wsi: kilkanaście sprzętów, ubrań, beczki piwa, pługi i brony, lekarstwa a nadto: nauczyciel elementarny, pomocnik aptekarski, cieśla itp.
Tym sposobem między wsiami i miastami utrzymuje się nieustanne krążenie ludzi i przedmiotów: ze wsi wyjeżdżają do miast materiały surowe, z miast wracają do wsi przedmioty i ludzie już wyrobieni.
Trzeba jeszcze dodać, że miasta mniejsze wysyłają wyroby prostsze, miasta wielkie — produkta bardziej skomplikowane.
Pług, siekiera, kosa, nauczyciel domowy przychodzi na wieś i z powiatowej mieściny; ale piękny obraz, luneta, koncertant przybywają ze stolicy.
Łatwo pojąć, że im liczniejszymi są środki komunikacyjne, tym ruch ludzi i towarów dokonywa się częściej, a życie społeczne zamiast wlec się jak smoła po piasku kipi niby gorąca woda w kotle.
Otóż w Niemczech tak potężnych środków komunikacyjnych jak szosy, a nade wszystko — koleje żelazne, jest bardzo wiele. Z dużych państw europejskich tylko Wielka Brytania ma Więcej kolei aniżeli Niemcy; zaś Francja ma ich mniej. Długość dróg żelaznych w Niemczech wynosi przeszło tysiące, a we Francji niecałe tysięcy kilometrów. W Niemczech na kilometrów kwadr. powierzchni kraju przypada kilometrów kolei, a we Francji tylko .
Z czego wynika, że Francuz mieszkający na wsi ma przecięciowo wiorst do kolei, gdy Niemiec ma tylko wiorst. Z czego znowu wypływa ostateczny rezultat, że Francuz, ażeby dostać się do linii kolejowej, zużywa do minut więcej czasu aniżeli Niemiec.
Jest to poważna strata i ciężko może zaważyć w wypadku wojny!
Linie telegraficzne odgrywają rolę nerwów i rozumie się, że im więcej jest tych linii, tym łatwiej porozumiewać się ze sobą mogą ludzie z rozmaitych okolic. Otóż Niemcy mają tysięcy kilometrów linii telegraficznych, Francja tysięcy; w Niemczech na kilometrów kwadr. przypada kilometrów telegrafu, we Francji na taką samą powierzchnię tylko kilometrów telegrafu.
„Wrażliwość" zatem albo „czucie" społeczeństwa niemieckiego jest cokolwiek większe aniżeli francuskiego.
I „ruchliwość" Niemców, choć nazywamy ich narodem „ociężałym", jest bardzo znaczna. Dowodzi tego statystyka kolejowa za pomocą dwu rubryk. Jedna wskazuje, jak często mieszkaniec pewnego kraju jeździ koleją żelazną, druga — ile kilometrów przejeżdża w ciągu roku?
Pod tymi względami istnieją kolosalne różnice między narodami. Podczas gdy Włoch jeździ koleją raz lub dwa razy na rok, Anglik jeździ razy, Amerykanin razy. Gdy Austriak odbywa lub podróże rocznie, a Węgier tylko , Szwajcar korzysta z kolei razy, a Belgijczyk razy na rok.
Otóż według tej tablicy Niemiec do razy rocznie jeździ koleją, a Francuz ośm razy, choć zdawałoby się, że powinno być przeciwnie.
Co do ilości kilometrów przejechanych średnio przez każdego mieszkańca w ciągu roku, dowiadujemy się, że przeciętny Włoch przejeżdża rocznie kilometry, a Belgijczyk , Niemiec km, a Francuz .
W rezultacie — Francuz przejeżdża rocznie o wiorst więcej aniżeli Niemiec; ale za to Niemiec odbywa o jedną lub dwie podróże więcej na rok aniżeli Francuz.
A my? ... Nie posiadam cyfr pod ręką, zdaje mi się jednak, iż nie bardzo omylę się przypuszczając, że — przeciętny mieszkaniec Królestwa odbywa jedną podróż kolejową na rok lub na dwa lata i że przejeżdża Około pięćdziesięciu wiorst.
Z tych cyfr niech czytelnik wyprowadzi wniosek o naszej nieruchomości, w porównaniu z ruchliwością Europy zachodniej.
Godzina pół do piątej rano; jesteśmy w Kustriniu, Kostrzyniu, fortecy zbudowanej przy ujściu Warty do Odry. Z okien wagonu widać dużą wodę, dwa żelazne mosty i bastion, a przy nim pruskiego szyldwacha.
Z górą przed laty w tutejszym zamku odsiadywał więzienie Fryderyk Wielki, jeszcze jako następca tronu. Dostał się
do kozy za zamiar ucieczki od swego ojca, założyciela przyszłej potęgi Prus, o którego złości i skąpstwie pisała rodzona córka:
„Zupełnie nie mam brzucha, gdyż brat i ja pijamy tylko białą kawę i jadamy suszone wiśnie. Widać dla kompensaty karmią nas krzywdą i obelgami".
Fryderyk Wilhelm I głodząc i tyranizując własne dzieci, na jedną rzecz nie skąpił pieniędzy — na żołnierzy. Kupował ich po ., po tysięcy franków, a nawet za pewnego Irlandczyka mającego stóp wzrostu zapłacił przeszło tysięcy franków.
Fryderyk Wilhelm I tak kochał ludzi ogromnych, że nawet próbował wytworzyć ich rasę. I w tym celu żenił swoich grenadierów z najwyższymi i najsilniejszymi dziewczętami.
Pomimo takich dziwactw, umierając zostawił Fryderykowi II milionów franków i tysięcy żołnierzy. Miał więc czym obetrzeć łzy dawniejszy więzień z Kostrzynia.
Dzisiaj Kostrzyn posiada ze tysięcy mieszkańców, fabryki maszyn, cygar, słodu, krochmalu. Jest tu także młyn parowy, browar, fabryki wyrobów miedzianych i mosiężnych.
I okolica za Kostrzyniem wcale nie przypomina mazowieckich piasków. Co chwilę wymijamy pagórki, zaklęśnięte doliny, pola wysadzone drzewami i obwiedzione żywopłotem, lasy, jeziorka.
Nagle wjeżdżamy na rozległą, pełną zieloności równinę, a w parę minut znajdujemy się na szczycie pagórka, skąd znowu widać: dolinki, jeziorka, lasy, a tu i owdzie eleganckie pałacyki...
Z obu stron linii kolejowej ciągną się dwa nieskończone szeregi słupów telegraficznych. Zdaje mi się, że na prawo słupy są jak u nas podobne do litery I wielkiego, a na lewo stoją jakieś rusztowańka podobne do litery A. Może mylę się
co do kształtu słupów, ale jestem pewny, że na każdym opiera się mnóstwo drutów.
Wśród drogi często spotykamy długie pociągi towarowe, które od Berlina toczą się ku wschodowi. Wiele zresztą innych znaków na niebie i ziemi zapowiada, że zbliżamy się do stolicy. Szybko mijają nas pola i ogrody; natura zaczyna ustępować na drugi plan wobec dzieł ludzkich. Nie zwracam' już uwagi na drzewa, ale na fabryki ukazujące się coraz częściej; nie patrzę na krzaki bzu, ale na murowane wille, niekiedy bardzo ładne.
Budowle ukazujące się dotychczas pojedynczo coraz bardziej zbliżają się do siebie, zaczynają tracić charakter indywidualny i zamieniają się na nieprzerwany szereg domów tworząc ulicę.
— Chyba to już Berlin? — zapytuję sędziego.
— Jeszcze nie.
Czymże są tedy Niemcy, których pomimo tak bliskiego sąsiedztwa wcale nie znamy? Czym są w porównaniu na przykład z Francją, którą według naszych opinii znamy do gruntu?
Terytoria obu narodów są prawie równe, ale ludność bardzo nierówna. Gdybyśmy chcieli przedstawić je w formie posągów, to gdy dla odlania Francji wystarczyłoby centnarów metalu, dla Niemiec potrzeba zużyć centnary.
Oprócz tego materiał na odlanie Niemców musiałby być trochę gęstszy aniżeli na Francuzów.
Dalej — państwo niemieckie jest nieco tańsze od francuskiego. Gdy bowiem na Niemca przypada rocznie marki wydatków państwowych, Francuz płaci na ten sam cel marki. I długi państwowe są bardzo nierówne: Niemcy winne są miliardów, Francja miliardów marek. Skąd na jednego Niemca przypada , a na Francuza marki publicznego długu.
Prawda, że przeciętny Francuz jest bogatszy od przeciętnego Niemca: Francuz sprowadza rocznie obcych towarów za marki, Niemiec za ; Francuz wysyła obcym swoich wyrobów za , Niemiec tylko za marki.
Lecz, co z pozoru wygląda na paradoks, naród niemiecki jest bogatszy od narodu francuskiego, gdyż — jest liczniejszy. Dzięki czemu, gdy Francja sprowadza rocznie obcych towarów za . milionów marek, Niemcy, sprowadzają za . milionów. Gdy Francja wywozi od siebie za . milionów, Niemcy wywożą za . milionów marek.
Wiemy już, że ruch osobowy w Niemczech jest większy aniżeli we Francji; tak samo dzieje się i z ruchem interesów. Gdy bowiem Francuz odbiera przecięciowo listów rocznie, Niemiec odbiera ich . Choć co do telegramów Francuz otrzymuje jedną depeszę na rok, Niemiec jedną na miesięcy.
Za to ruch umysłowy w Niemczech jest większy aniżeli we Francji. Na jednego Francuza przypada rocznie Va egzemplarza gazet, gdy Niemiec czyta ich około na rok.
Nareszcie, pod tym względem, który można by nazwać „żywotnością" narodu, Niemcy są silniejsze od Francji. Wzrost ludności we Francji jest najpowolniejszy z całej Europy: na . bowiem mieszkańców przybywa zaledwie rocznie, gdy w Niemczech na . przybywa lub , czyli około pięciu razy więcej...
Co jednak jest dziwne i smutne, że Francja pomimo wybornego klimatu i bogactw odznacza się największą w Europie śmiertelnością: z . bowiem Francuzów umiera rocznie , gdy z . Niemców tylko .
— Brrr!... kiedyż nareszcie skończą się te cyfry? — zapytuje czytelnik.
— Kochany rodaku — odpowiadam — kiedy przed laty wprowadzono do Europy kartofle, nikt ich jeść nie chciał pod
pozorem, że to „ciężka strawa". Dzisiaj zaś nikt bez nich nie może się obejść.
Toż samo z „cyframi": nie lubimy ich, dopóki nie zrozumiemy ich znaczenia; gdy zrozumiemy, znajdziemy w nich nawet poezję.
Przypominam wreszcie, że każdy z was, panowie, lubi „politykę", która nawet z tego powodu zapełnia większą połowę naszych gazet. Otóż jakim sposobem moglibyśmy rozprawiać o stosunkach zewnętrznych i wewnętrznym gospodarstwie narodów nie wiedząc, czym one są i jakie one są?
Naród, jak człowiek, ma pewien wzrost, wiek, jest zdrowy lub chory, zamożny lub ubogi, czymś się zajmuje, jest potężny lub słaby, czegoś, potrzebuje od innych i coś daje innym. Słowem — każdy naród ma pewną fizjognomię i charakter, które musi poznać ten, kto chce zajmować się „polityką", choćby jako zabawką.
Z drugiej strony, literatura może na usługi czytelnikowi malować obrazy narodów, lecz — musi przy tym posługiwać się... cyframi, gdyż one odgrywają rolę farb i kanwy.
Bez statystyki — nie ma znajomości narodu, a opis, który nie posługuje się cyframi, nie jest opisem, lecz zbiorem wrażeń osobistych.
A my już znamy przecież Europę z „wrażeń", odbywamy podróże, czytamy książki i gazety, o ludach europejskich mówimy tak śmiało jak o pokojach własnego mieszkania.
Lecz jaki z tego naprawdę rezultat? Oto ten, że gdy człowiek nieco uważniejszy wyjedzie za granicę, otwiera szeroko usta. Nie tylko bowiem widzi rzeczy, o których mu nie wspominano w kraju, ale przekonywa się, że o owej zagranicy miał fałszywe wyobrażenie.
Jak niebezpieczną jest „lekka strawa" w rzeczach społecznych, dowiodą dwa fakty:
W roku cała Francja, z wyjątkiem kilku ludzi wyższego umysłu, była pewna, że pobije Niemcy. Tymczasem np. w Szwajcarii i Anglii nie było tego złudzenia i — odzywały się głosy przepowiadające zwycięstwo Niemcom.
Przyczyna prosta: Francuzi podobnie jak i my mają wstręt do „ciężkich opisów"; Anglicy zaś i Szwajcarowie nie dławią się cyframi i dlatego już wówczas mogli wiedzieć, że Niemcy są silniejsze.
A ileż to razy małe państwa rozpoczynały lekkim sercem wojny z ogromnymi dlatego tylko, że nie znały statystyki? Ile razy chore społeczeństwa pogrążały się w coraz większą niemoc tylko dlatego, że mając odrazę do „ciężkiej strawy" umysłowej, nie znały własnej nędzy ani sposobów wydobycia się z niej?
Drugi fakt jest jeszcze bardziej krzyczący. Francuzi podobnie jak i my, ciągle mając odrazę do cyfr wyobrażają sobie, że będą równie silni jak Niemcy, gdy będą mieli armię równie liczną jak niemiecka. Jest to błąd; o sile bowiem narodu stanowi nie tylko armia, ale tysiące innych czynników, o których już wspominaliśmy tutaj, a które sprawiają, że Francja jest o wiele słabszą od Niemiec.
Podobnież publiczność francuska z dumą mówi o tryumfach swojej armii w Tonkinie, na Madagaskarze i cieszy się, że zdobyto dla niej piękne kraje!
Tymczasem może nie należałoby tryumfować z nowych posiadłości, wobec tego, że gdy w całej Francji w ciągu roku przybywa ledwo tysięcy dzieci, sam Madagaskar w ciągu kilku miesięcy pochłonął . żołnierzy, czyli — ludzi w kwiecie wieku i siły!...
Z przykładów tych widzimy, że publiczność, nawet tak dojrzała i genialna jak francuska, niekiedy miewa — nieszczęśliwe gusta. Jedną zaś z największych klęsk jest rozprawianie
o polityce, cywilizacji itd. bez odpowiednich materiałów faktycznych.
Oto usprawiedliwienie „cyfr", którymi posługuję się tak często. Może nie dają one „lekkiej" strawy umysłowej, ale kto wie, czy nie ochronią czytelnika od fałszywych poglądów.
V
BERLIN. PIERWSZE WRAŻENIA
O g. rano okolica zmieniła się zupełnie: zamiast pól, drzew, zapachów — występują place, murowane budynki, hałasy i dymy. Plant kolei z obu stron gęsto zabudowany robi chwilami wrażenie, jakbyśmy dojeżdżali do Warszawy od rogatek Jerozolimskich.
Są jednak duże różnice. Kominów fabrycznych widać bez porównania więcej aniżeli u nas. Wysoko na ścianach domów unoszą się nazwiska fabryk i fabrykantów układane z ogromnych liter. Na lewo mignęła woda — najpierw gdzieś z daleka, potem bliżej. Potem zamiast budynków fabrycznych poczynają ukazywać się całe szeregi domów mieszkalnych, jakbyśmy jechali środkiem ulicy.
Wtem — co u Pana Boga!... Mijamy dziwny most, pod którym ... chodzą ludzie i jeżdżą dorożki... A teraz nasz pociąg toczy się tak blisko domów, że z okien wagonu mogę zaglądać w okna mieszkań, ale nie parterowych tylko... leżących na pierwszym piętrze! ...
Istotnie, już nie jedziemy po ziemi, jak nakazuje przyzwoitość, ale — po murowanym wiadukcie wysokim na piętro. Z początku myślałem, że wiadukt zaraz się skończy; widzę jednak, że on ciągnie się przez całe wiorsty ponad ulicami, niekiedy i nad rzeką.
O g. m. z rana pociąg nasz nareszcie stanął. Sędzia G. i ja wysiedliśmy z wagonu i, niby dwa kwiaty, znaleźliśmy się w budynku przypominającym olbrzymią oranżerię.
Jest to dworzec kolei miejskiej Friedrichstrasse Bahnhof. Jego podłoga wznosi się na piętro nad poziom ulicy, jest przykryta dachem cylindrycznym, wysokim może na dwa piętra, a zbudowanym z żelaznych obręczy i szklanych tafli.
Wagony, lokomotywy, podróżni wyglądają tu jakby pod kloszem. Dworzec ma ze kroków długości i ze szerokości, jego zaś podłoga dzieli się na trzy pasy: prawy i lewy — po którym jeżdżą wagony i środkowy — gdzie czekają podróżni.
Oprócz nas, przybyłych zza granicy, chodzili i siedzieli tutaj ludzie miejscowi, na coś oczekujący. Wtem od zachodu bez świstania zajechał pociąg: w wagonach pootwierały się drzwiczki, zaczęli wyskakiwać podróżni, a ich miejsca zajęli oczekujący. Potem drzwiczki zatrzasnęły się i pociąg ruszył bez gwizdań na wschód.
Jeszcze nie ochłonąłem ze zdziwienia, aliści wpadł nowy pociąg, tym razem ze wschodu. Znowu otworzyły się drzwi wagonów, jedni podróżni wysiedli, drudzy szybko wsiedli i — potoczyli się na wschód.
Wszystko to dzieje się bez nawoływań, bez dzwonków, bez konduktorów, pod ogromnym szklanym dachem, o piętro nad ulicami. Są to pociągi drogi żelaznej Śródmiejskiej, które przebiegają tędy co minuty na wschód i zachód. Ile zaś osób korzysta z tej komunikacji, dowodzi fakt, że w roku z samego dworca Friedrichstrasse wyjechało milionów podróżnych.
Jest tu zawiadowca w czerwonej czapce, sztywny w karku, jakby połknął repetierowy karabin z bagnetem. Jest tu i jego biuro, drewniany budyneczek przypominający warszawskie „szalety". Nie widzę jednak ani śladu policji, ani konduktorów,
pomimo że kręci się mnóstwo podróżnych. Jedni przychodzą nie wiadomo skąd, inni znikają nie wiadomo gdzie.
„Ładny porządek! — myślę. — Nikt nie pilnuje wagonów, więc zapewne przynajmniej połowa osób bezpłatnie jeździ koleją Śródmiejską..."
— No, panie, chodźmy — mówi sędzia.
— A nasze walizki?... — pytam nie bez ciekawości.
— Znajdą się w hotelu.
Idziemy tedy; sędzia z torbeczką, a ja z laseczką i — z biletem kupionym w Toruniu. Wciąż śmiać mi się chce z tutejszych porządków i rozmyślam: czy rzucić bilet na podłogę, czy też zachować go jako dowód, że i ja byłem kiedyś za granicą?
Niezbyt prędko zbliżamy się do schodów.
— Ach — mówię — więc tymi schodami wyjdziemy na ulicę.
Na nieszczęście przed schodami stoją dwa niby kojce, a w każdym woźny. Rad nierad, wsuwam się między owe kojce, a tymczasem woźny bardzo grzecznie prosi, ażebym mu oddał bilet...
Ciż sami woźni oglądają bilety osób przychodzących tutaj z dołu.
Rozumiem teraz manipulację biletową na kolei Śródmiejskiej. Kto chce nią jechać, kupuje bilet w kasie na dole i po schodach dostaje się na górę do dworca.
Gdyby nie miał biletu, woźni nie puszczą go. Jeżeli zaś posiada takowy, ma prawo zaczekać na właściwy pociąg, sam do niego wsiąść, sam zamknąć drzwiczki i jechać — gdzie mu potrzeba.
Na stacji zaś, na której wysiądzie, musi oddać bilet woźnym przy schodach, albo ... zapłacić za jazdę, co zawsze jest połączone z pewnym skandalem.
W pociągach Śródmiejskich chodzą tylko wagony III klasy po fenigów miejsce i II po fen., jeżeli nie zawodzi mnie pamięć. W każdym razie jest to jazda bardzo tania, szybka i bezpieczna, o ile kiedy jakiemu pociągowi nie przyjdzie fantazja zeskoczyć z wiaduktu na bruk.
Po szerokich schodach zwolna staczamy się do sieni, gdzie znajdują się kasy kolejowe, sklepiki z gazetami i książkami, sale bagażowe, budka wekslarza i — gdzie kręci się pełno ludzi. Jedni kupują bilety, inni pisma; jedni wbiegają na schody, inni schodzą z góry... Na ścianie (jeżeli dobrze pamiętam) jaśnieje napis zaklinający interesantów, aby strzegli się złodziei.
Przemykamy się pod szeroką arkadą wiaduktu, po którym w tej chwili przejeżdża pociąg i — znajdujemy się na Friedrichstrasse. Jest to jedna z pierwszorzędnych ulic w Berlinie, charakteryzuje się zaś wielkim ruchem i wielką ciasnotą. W tym miejscu nie jest ona szerszą od naszej Chmielnej ulicy, a ruch na niej no — jest mniej więcej taki jak u nas na Żabiej.
Na chwilę zatrzymuję się i patrzę, aby pochwycić „pierwsze wrażenie". I oto ono.
Kamienice w tym miejscu są wyższe od warszawskich, gdyż mają po cztery piętra; są także ozdobniejsze od naszych i pomalowane na barwę ciemną.
Wszystkie mieszkania parterowe zapełniają sklepy, których szyby są niekiedy wielkie jak bramy, a wystawy przepełnione towarami.
Latarnie uliczne są takie jak u nas, bruk bardzo gładki, chodniki wąskie.
Ale charakterystyczną cechą ulicy berlińskiej, cechą, która zastępuje drogę, skacze do oczu, krzyczy w uszy jest — czystość. Czystość, o jakiej my nie mamy pojęcia.
Berlińska ulica — to nie ulica, ale starannie utrzymany pokój.
Ruch kołowy jest bardzo ożywiony, jak u nas na Żabiej. Dopiero co przejechał furgon z pieczywem, za nim kareta, za nią dorożka, furgon ze sklepu bławatnego, wielki dyliżans barwy kanarkowej okryty płóciennym dachem, furgon meblowy, znowu kilka dorożek, furgon z mlekiem, mały wózek ciągniony przez psy, trójkołowy welocyped, na którym siedzi jegomość w liberii i wiezie duże pudło...
Z lewej strony słychać dzwonienie... To przez Dorotheenstrasse jedzie tramwaj z ławkami na dachu i baldachimem.
Z prawej strony grzmot... To po wiadukcie, na wysokości pierwszego piętra toczy się pociąg ziejący kłębami pary....
Na wąskich chodnikach ruch niemniejszy. Idzie pan siwy, pan w średnim wieku, dwie damy z prowincji, kilku żołnierzy w granatowych mundurach z pąsowymi kołnierzami i w kaszkietach z malutkimi daszkami; dalej służąca z koszykiem, znowu damy, znowu panowie cywilni, oficerowie, wyrobnicy ...
We wszystkich tych ludziach uderza jedna cecha: wszyscy są bardzo czysto ubrani, bez porównania czyściej aniżeli u nas i — zamożniej.
Gdyby się tu pokazał człowiek obdarty albo brudny, zrobiłby takie wrażenie jak u nas — obsypany brylantami.
Kobiety nie wydają mi się ładne, za to mężczyźni bardzo przystojni i... podobni do naszych szlachciców!... Te same wąsy, te same twarze „ogorzałe", rysy inteligentne, oczy siwe lub niebieskie... Słowem — nie czuję się tu obcym.
Ponieważ jednak sędzia niecierpliwi się, daję więc spokój chwytaniu „pierwszych wrażeń" i idziemy do hotelu.
Mieści się on w wielopiętrowym domu, który stoi na rogu dwu ulic i na każdej ma po kilka okien frontu. Wchodzimy do sieni — wita nas umundurowany szwajcar, człowiek średnich lat, z rozumną fizjognomią i przyzwoitym zachowaniem się.
Gdyby mi powiedziano, że człowiek ten skończył uniwersytet (co wreszcie jest tu rzeczą możliwą), wcale nie zdziwiłbym się.
W chwilę później nadbiega oberkelner we fraku, a w głębi sieni ukazuje się „bursz" w zielonym fartuchu. Jest to chłopak, który czyści rzeczy i ma minę dobrego chłopaka; jak znowu kelner wygląda na młodziana bardzo wyniszczonego, zapewne pracą.
Panowie ci ofiarują nam mieszkanie na czwartym piętrze, a po wielu targach — na trzecim. Nie lubię pięter, na które prowadzą grajcarkowate schody... Na szczęście wśród owego grajcarka jest winda zbudowana z żelaznych sztab i drucianych siatek. Włazimy tedy w ową windę, szwajcar z nami, zamykają się drzwi i — jazda na trzecie piętro!
A oto nasz pokój, dosyć spory, z dwoma oknami. Ma on (o ile pamiętam) ciemne ściany, ozdobny piec, dwie ogromne umywalnie, dwa olbrzymie łóżka, kanapę, fotele, nocne szafki itd. Ma także elektryczny dzwonek, ale nie ma elektrycznego oświetlenia, kranów do wody ciepłej i zimnej, do ogrzanego powietrza itd.
Wszystkie te wygody są już znane w berlińskich hotelach, ale nasz jeszcze do nich nie dojrzał.
Lokaj otwiera dubeltowe okna, ja zaś z przyjemnością spostrzegam, że tutejsze okna otwierają się nie na zewnątrz, ale do wewnątrz. Berlińskie więc kucharki, o ile myją okna, nie potrzebują przy tym zajęciu wylatywać na ulicę, jak się to trafia naszym.
— Cóż robimy? — pyta sędzia.
— Połóżmy się chyba spać — odpowiadam.
W tej chwili ktoś przyniósł z dworca nasze walizki, a jednocześnie weszła pokojówka (biały czepek, biały fartuch, czyściutko ubrana) i ściele nam łóżka.
Znowu robię spostrzeżenia: pokojówka wygląda tak, jakby „skończyła pensję", a na naszych łóżkach leżą pierzyny...
Najprawdziwsze wielkie pierzyny podobne do białych. obłoków!...
— Nigdy nie spałem i nie będę spał pod pierzyną — mówię.
W kilka minut kładę się do morgowego łóżka; ale ponieważ bezsenna noc nabawiła mnie dreszczów, więc pomimo obrzydzenia jakoś nie bardzo odsuwam pierzynę.
Jeden jej róg oparł mi się na nodze, więc niechcący przykryłem obie nogi. Później schowałem się do połowy i po upływie minuty cały wyciągałem się pod pierzyną jak Moltke w czasie oblężenia Paryża.
Kiedy zaś gasnące oko zwróciłem na lewo, już nie dojrzałem sędziego, tylko wznoszącą się i opadającą pierzynę.
Od siódmej rano do dwunastej w południe wyspaliśmy się, jak należy. Naturalnie, umywszy się, zeszliśmy na pierwsze piętro na „kawę".
Ta kawa berlińska... A może ta śmietanka berlińska... Czy może masło? ... A może i kawa, i śmietanka, i bułki, i masło berlińskie? ...
Mnie się zdaje, że lepiej będzie na teraz pominąć tę kwestię i ograniczyć się na zaznaczeniu, że — coś wypiliśmy i czymś zakąsiliśmy.
Sędzia z wielką stanowczością wlał do filiżanki przypadający na niego kieliszek czarnego Fluidu i zabarwił go naparstkiem substancji nazywanej tu śmietanką. Nacieszywszy się zaś taką uwerturą do berlińskich przysmaków odetchnął głęboko i rzekł:
— Wiesz pan, że muszę ja poszukać herbaty... Jakoż na drugi dzień sprowadził sędzia funt herbaty, torbę cukru i dwa porcelanowe imbryki, tak wysokie i szerokie, że z daleka można je było...
W każdym razie zachwycałem się herbatą na berlińskim bruku, a chwile picia jej zaliczam do najmilszych w obcym, kraju.
Po wypiciu kawy sędzia widząc, żem jest cichy i pokornego serca, ubezwłasnowolnił mnie i na własny koszt zaczął obwozić po Berlinie.
Bywało, chcę wyjść z hotelu na ulicę.
— Gdzie pan idziesz? — pyta sędzia.
— Przejść się ... popatrzeć ...
— Zaczekaj pan ... Gdzie pan sam możesz pójść? ... Do czego to podobne — mówi sędzia.
Potem bierze laskę i kapelusz i wychodzimy na ulicę.
Na ulicy oglądamy się: przed siebie, za siebie, na prawo i na lewo. Nagle sędzia woła dorożkę, pakuje mnie do niej, siada sam i jazda!
— Gdzie jedziemy, panie?
— Zaczekaj pan...
Innym razem wprost z hotelu idziemy na kolej: sędzia kupuje bilety, włazimy na górę, przylatuje pociąg, zabiera nas ...
— Gdzie jedziemy, panie sędzio?
— Zaczekaj no pan ...
No i w ten sposób w ciągu kilku dni objechaliśmy z pół Berlina, ba! zawadziliśmy nawet o Potsdam.
Dusza ze mnie wychodziła, ale byliśmy w Aquarium, w Panoramie morskiej, w Uranii, w Ogrodzie Zoologicznym, na wystawie obrazów, w Teatrze Ludowym, w teatrze Apollo, w Panopticum...
Z pobożnym skupieniem ducha oglądałem wszystkie te ciekawości, starając się jednak obok nich żebrać jak najwięcej „pierwszych wrażeń" z miasta.
„Miły Boże! nieraz myślałem, gdyby można zamiast opisywać pokazać to czytelnikowi..."
W starym Berlinie są całe ulice podobne do warszawskich: tak długie i szerokie, z takimi kamienicami jak u nas, tylko ... trochę czystsze. Ale w środkowych dzielnicach, na przykład
na Friedrichstrasse, znajduje się mnóstwo domów innych aniżeli nasze.
Ich dachy są albo całkiem płaskie, otoczone balustradą, albo wysokie, zakończone na szczycie grzebieniem. Prawie każdy dom ma jakąś kopułę wielościenną lub okrągłą; na rogach znajdują się wieżyczki. Ściany rzadko są gładkie, częściej pokryte ornamentami, kolumnami, posągami. Niekiedy ozdobione są majolikowymi taflami albo freskami.
Wystawy sklepowe pomieszczone w ogromnych oknach zabierają tyle miejsca co średni pokój i ogarniają setki rozmaitych przedmiotów. Sklepy zajmują nie tylko parter, ale pierwsze piętro i suteryny.
Gdy towary mieszczą się w suterynie, wówczas przy kamienicy znajdują się głębokie murowane fosy, do których wychodzą okna suteryn, wielkie jak na parterze i również zapełnione próbkami.
Ulica berlińska także cokolwiek różni się od warszawskiej, nie tylko czystością i gładkością, ale rozmaitymi budowlami.
Są więc na niej „szalety" jak w Warszawie, tylko liczniejsze i do pewnego stopnia bezpłatne. Są grube słupy ogłoszeniowe, jak u nas, pokryte afiszami z dziedziny sztuki, przemysłu i handlu. Są wodociągi z napisami: czy woda jest zdatna lub niezdatna do picia i — gdzie znajduje się najbliższy sygnał pożarny?
Cóż to za sygnał?
Jest to żelazna szafka malowana na czerwono; u góry ma szybę, za którą leży klucz. Na wypadek pożaru, każdy, kto go spostrzegł, powinien rozbić ową szybę, wydobyć klucz, otworzyć szafkę, w której znajduje się telefon i — zawiadomić straż ogniową o miejscu, gdzie się pali.
W roku za pomocą takich aparatów razy doniesiono o pożarach.
Przy banhofie Friedrichstrasse widziałem znowu szafę — zieloną, znacznie większą od alarmowej i także stojącą na ulicy. Objaśniono mnie, że przez drzwiczki tej szafy rzuca się śmiecie do kanału. Ale czy tak jest, nie miałem możności sprawdzić.
Jeszcze jednym typem szafek są skrzynki pocztowe. Są one też odlane z żelaza, przybite do ścian domów i pomalowane na szafirowy kolor. Z frontu znajdują się napisy o godzinach wyjmowania listów.
Innym budynkiem, jakiego nie znamy w Warszawie, są kioski „Towarzystwa Uranii". Oprócz ogłoszeń znajdują się na nich: mapa tej części Berlina, w której stoi kiosk, zegar, a nareszcie samopiszące przyrządy: barometr, termometr i higrometr.
Dzięki tym narzędziom publiczność w każdej chwili wie: jaki jest stan atmosfery i o ile zmienił się od rana? Kioski te są niby oczami miasta skierowanymi na atmosferę. Oczami, które nie tylko ciągle patrzą, ale i pamiętają.
Na pryncypalnej ulicy Berlina, tak zwanej „Pod Lipami", oprócz słupów, rozmaitych kiosków i szafek znajduje się jeszcze cztery rzędy drzew, trzy szeregi latarń elektrycznych, ławki dla publiczności ustawione przez magistrat i — składane fotele prywatnego przedsiębierstwa, które otwierają się za wrzuceniem fenigów w odnośną szparkę.
Chcąc użyć wszystkiego na tym świecie, wsunąłem dziesięć fenigów, gdzie należy, lecz fotel — pozostał zamkniętym. Przybiegła jakaś dziewczynka, kilka razy wypytała mnie: czy naprawdę włożyłem fenigów? Stawiała nieszczęsny fotel, szarpała go, biła nim o ziemię ...
Ale zacięty mebel ani myślał otwierać się, a ja musiałem wyrzec się nadziei ucieszenia się nim i odejść — uboższy o fenigów, bogatszy o jeden zawód w życiu.
„Pod Lipami" znajdują się inne jeszcze osobliwości, jakich nie znamy w Warszawie. Na przykład — bardzo wielki konny posąg Fryderyka Wielkiego, który pochłonął blisko centnarów metalu.
Na drugim końcu ulicy „Pod Lipami" wznosi się brama tryumfalna zwana „bramą Brandenburską".
Na kolumnach wysokich na trzy. piętra leży murowana belka, na niej stoi wóz zaprzężony we cztery spiżowe konie, a na wozie — bogini zwycięstwa. Wszystko to razem ma około pięciu piętr wysokości.
Bramę tę budowano przy końcu zeszłego wieku, nie wiem już na pamiątkę jakich tryumfów. Zaś w początkach bieżącego wieku zdaje się, że Napoleon miał zwyczaj wchodzić tędy do Berlina, choć zresztą może się mylę.
W ogóle na tej ulicy gęsto są rozrzucone budowle w stylu klasycznym. Obok bramy Brandenburskiej — odwach i biuro telegraficzne, obok arsenału — nowy odwach, teatr Opery i kilka innych gmachów. Wszystko to posiada na frontach szeregi kolumn uwieńczonych murem mającym formę trójkątną.
Ile razy zawadziłem o taki gmach, zawsze przychodziła mi na myśl Grecja z jej aorystami w koniugacjach, liczbami podwójnymi w deklinacjach, a nareszcie jedynym, jaki pamiętam, frazesem:
He methe mikra mania esti
Pałace i kamienice berlińskie z ich frontonami, ornamentami, kopułami, wieżyczkami itd. przez parę pierwszych dni tak mi imponowały, że na widok każdej nowej budowli miałem ochotę zawołać:
— Ach! jakież to... jakie to...
Lecz w tym miejscu brakowało mi stosownego przymiotnika.
Lecz po kilku dniach wszystkie te dziwy zaczęły mnie drażnić i nudzić tak, że uciekałem na ustronne ulice, ażeby nareszcie znaleźć jakiś dom niski, gładki, podobny do naszych. I wtedy spostrzegłem, że berlińskie kamienice są przeładowane ozdobami, że spoza tych pałaców wyglądają browary, a spoza wieżyczek — fabryczne kominy ...
Dopiero później wynalazłem kilkanaście domów, których oglądanie robiło mi przyjemność; którym przypatrywałem się, gdym był znużony i smutny.
W sumie — architektura berlińska robi takie wrażenie, że miasto posiada wielu ludzi bogatych i wielu budowniczych mających fantazję; że jednak jedni i drudzy nie zawsze mają. dobry smak i miarę.
W każdym razie Berlin jest miastem ładnym, bez porównania ładniejszym od Warszawy, a nawet pod pewnymi względami...
Ale nie uprzedzajmy wypadków.
Wracam znowu do ludzi, jakich spotyka się w Berlinie.
Wiadomo, że po ulicach kręcą się dwa typy ludzkie: przechodnie i stali.
Najstalszą figurą w każdym mieście jest — policjant. W Berlinie nosi on ciemnogranatowy mundur z dwoma rzędami guzików z białego metalu, krótki (o ile pamiętam) pałasz w skórzanej pochwie pod mundurem i na głowie pikielhaubę ozdobioną ornamentami z białego metalu.
Policjanci berlińscy są to przeważnie ludzie przystojni: wysocy, silni, z twarzami inteligentnymi. Nie można też nazwać ich niegrzecznymi, owszem... mają jednak takie miny, jakby każdy z nich był panem życia i śmierci wszystkich przechodniów.
Obfite raczenie się piwem nadaje im formy dosyć okrągłe, których nie można jeszcze nazywać otyłością.
W ruchliwszych punktach miasta stoją niby posągi Fryderyka Wielkiego — policjanci konni. Ci mają pałasze w żelaznych pochwach, zresztą ubrani tak jak policja piesza.
Drugim stałym gościem ulicy jest posłaniec. Sterczy on, jak zwykle, na rogu ulic; nosi cywilną odzież i czerwoną czapkę, a odznacza się fizjognomią melancholijną.
I zaprawdę posłaniec nie może i nawet nie powinien być wesołym w mieście, które ma tyle tramwajów, omnibusów, dorożek, poczt i w dodatku — specjalne towarzystwo do rozwożenia pakietów...
Bardzo miłym typem berlińskim jest dorożkarz, z których prawie każdy ma rumianą, uśmiechniętą twarz i wesołe oczy.
Nosi on ceratowy cylinder biały lub czarny, granatowy surdut z czerwonym, wykładanym kołnierzem, czerwoną kamizelkę, wreszcie sukienne kamasze barwy musztardowej, długie do kolan, a zapinane na guziczki.
W razie chłodu lub deszczu dorożkarz nadziewa na siebie olbrzymi płaszcz z peleryną, który zaciera w nim formy ludzkie, a robi go podobnym do stodoły.
Woźnica dyliżansowy zawsze jest w płaszczu; jego kozioł zaś ustawiony na wysokości dachu posiada ogromny fartuch, dzięki czemu furman wygląda tak, jakby siedział w płaszczu i w wannie na wysokości pierwszego piętra.
Dyliżansy, omnibusy, furgony i w ogóle większe wozy są zaopatrzone w hamulec, którego korba znajduje się obok kozła.
I słusznie, na bruku bowiem tak gładkim trudno byłoby zatrzymać powóz w razie wypadku.
Włóczyłem się po różnych kątach Berlina, widywałem dorożki, powozy, kariolki elegantów, furgony rzeźników i piwowarów, ale nigdzie nie widziałem takiej jak u nas... „jazdy kawalerskiej..."
Woźnice berlińscy nie tylko zwalniają biegu na rogach, ale i przez ulice jeżdżą tak powoli i uważnie, że przed ich końmi bez trudu przesuwają się kobiety i dzieci.
Nie widziałem też nigdzie, ażeby człowiek tak strasznie bił konie, jak to czynią u nas figlarze zwani dorożkarzami. I jestem pewny, że gdyby nasi dorożkarze pojechali na popis do Berlina, w ciągu jednego dnia osiedliby w kozie, a znaczna liczba ich utraciłaby prawo powożenia.
Częstymi gośćmi ulic berlińskich są żołnierze spacerujący dwójkami lub trójkami. Zamiast hełmów mają na głowie kaszkiety z małymi rondami i jeszcze mniejszymi daszkami, które ledwie zasłaniają im czoła ...
Żołnierz pruski, osobliwie piechur, jest to człowiek dobrze zbudowany, czerstwy, wzrostu średniego. W Warszawie nieraz słyszałem o ogromnym wzroście Prusaków i bardzo drobnym Francuzów. Własnymi oczyma jednak nie zdarzyło mi się widywać owych olbrzymów. Owszem, wracając z Paryża z profesorem S., spotkaliśmy na Friedrichstrasse trzech tak małych żołnierzy, że z tylu wzięliśmy ich za uczniów szkoły wojskowej. I dopiero wąsy sumiaste przekonały nas, że widzimy ludzi dojrzałych, może karłów? ...
Odkładając na później uwagi o pruskim wojsku, wspomnę tylko, że spacerujący żołnierz pruski nie odznacza się zręcznością: ma ręce krótkie i odstające, pierś nienaturalnie wypukłą i zbyt szerokie biodra.
Wszystko to jednak nie przeszkadza mu wygrywać bitew.
Oficerowie jazdy i piechoty wyglądają bez porównania lepiej i pomimo bardzo „junkierskich" min, robią wrażenie ludzi dobrze wychowanych i grzecznych — jednak bez uprzejmości. Zaś oficerowie artylerii, o ile pamiętam, nie okazują „junkierstwa", lecz wyglądają jak profesorowie i uczeni w wojskowych mundurach.
Księdza na ulicach Berlina nie spotkałem ani jednego. I nie dziw. Jest to miasto protestanckie; duchowni zaś tego wyznania ubierają się jak zwykli obywatele.
Uczniowie szkół średnich nie mają mundurów, lecz ubiory cywilne. Odróżnić więc ich można na ulicy o tyle, o ile są obładowani książkami. Robią oni wrażenie chłopców zdrowych, wesołych i uprzejmych.
Za to studenci wyższych zakładów, choć także nie noszą mundurów, jaskrawo odcinają się od reszty przechodniów.
Typowy student jest to młodzieniec duży, tęgi, z twarzą pełną i okrągłą, a nade wszystko — pokrytą bliznami od cięć pałaszem.
Spotkałem studentów mających tak porąbane policzki, a właściwie jeden policzek, że skutkiem tego twarzom ich brakowało symetrii.
Siekanina taka nie jest ani ładna, ani potrzebna; niekiedy robi wprost nieprzyjemne wrażenie. Za to jednak student niemiecki nie tylko nie uderzy kolegi, ale wystrzega się nawet ostrego wyrazu, a jeszcze bardziej pokątnych plotek. Gdy bowiem kogoś choćby najlżej obrazi, spotka się z wyzwaniem na pojedynek, przed którym nie może się cofnąć pod karą infamii.
Młodzież więc dosyć wcześnie uczy się tu szanować cudzą godność.
Lecz nie blizny na twarzy, nie fantastyczne nakrycia głowy charakteryzują tutejszego studenta. Od reszty śmiertelników różni się on przede wszystkim — miną, która istotnie jest nadzwyczajna.
Jeżeli pruski mieszczanin zadziera głowę pozując na junkra, jeżeli junkier spogląda z góry na świat pozując na „nadczłowieka", to już student wyrabia takie miny, jakby był nie tylko nadczłowiekiem, ale nawet „nadjunkrem".
Trzeba widzieć ten wyrzut głowy, te zamaszyste ruchy, ten niby wojskowy chód, tę pogardę w spojrzeniu i w grymasie ust, ażeby ocenić jak dalece — przynajmniej niektórzy studenci — usiłują wyróżnić się od reszty śmiertelników.
Może rozbudzenie w sobie ultrajunkierskiej buty ma na celu jakąś gimnastykę charakteru. Pewnym jest jednak, że na obcych robi to niemiłe wrażenie. Raz idąc z sędzią przez Friedrichstrasse spotkaliśmy na chodniku grupę studentów, oczywiście wracających z pojedynku: jeden z nich bowiem miał rękę zawiniętą jak dziecko w powijaku. Miny ofiar czy tryumfatorów, czy świadków były takie, że szybko usunęliśmy się na bok, aby nie zepchnięto na ulicę nas, ludzi spokojnych.
Taka bezceremonialność jeżeli nie impertynenckość niektórych studentów zastanawia tym bardziej, że zwykły berlińczyk zachowuje się na ulicy całkiem przyzwoicie.
Chodzi on szybko, w jego twarzy i całej postaci widać zajęcie jakimś interesem, lecz mimo to — nie pamiętam, ażeby mnie w Berlinie potrącano. A tymczasem w Warszawie bardzo często — jeden zawadza o mnie, drugi podłazi pod rękę, trzeci wpada mi w objęcia ...
Warszawiacy nie tylko nie umieją jeździć, ale nawet chodzić! ...
W miastach europejskich każdy trzyma się zawsze albo prawego chodnika, albo prawej strony na chodniku, a wymija idącego przed nim — z lewej strony. Tymczasem my chodzimy zygzakiem i nierzadko można spotkać na ulicy zabawną parę idących, którzy nagle zatrzymawszy się naprzeciw siebie odtańcowują jakąś figurę z kontredansa,
A stróże Berlińscy?.
Oto ciekawa rzecz, że w miastach niemieckich wcale nie widziałem osób, które można by nazywać stróżami w naszym pojmowaniu wyrazu. Ale o tym później.
Za to w bocznych ulicach spotykałem żebraków, co prawda tylko dwu przez cały czas pobytu w Berlinie. Jednym był staruszek bez. nogi, drugą — kobieta niewidoma.
I tamten, i ta — czyściutko ubrani — stali pod ścianą domu ze skrzyneczkami zapałek.
Nie żebrali, lecz — sprzedawali. Ale wyznaję, że głęboko wzruszyły mnie te okazy schludnej, cichej i pokornej niedoli. Bo kiedy nasze dziady są brudne i zuchwałe, tamci byli prawie zawstydzeni, że tylko w ten sposób mogą pracować — sprzedając zapałki.
Berliński listonosz w mundurku, w wojskowym kaszkieciku, z czerwoną torbą zawieszoną przez ramię chodzi tak szybko, że przeważnie widzi go się tylko z tyłu. Dopiero jest na chodniku, już wpada do domu, już przebiega ulicę, już wskakuje do tramwaju...
Ludzie ci tak ciągle się śpieszą, że chyba nawet sam czas nie może ich dopędzić. Toteż nie widziałem między listonoszami starego.
Tak wyglądają najbardziej wyraziste krople tego potoku, który nazywa się ruchem ulicznym. Rzadko kto, chyba jakiś przyjezdny, staje przed oknem sklepowym, aby przypatrzyć się towarom, albo na rogu ulicy, żeby zorientować się, gdzie jest?
Ogromna zaś większość przechodniów pędzi, jedni na północ, drudzy na południe, ci na wschód, tamci na zachód, zajęci jakimiś myślami, zafrasowani, jakby lękali się spóźnić.
Każdy biegnie gdzie indziej i w innym celu. Ten z pieniędzmi, tamten po pieniądze, ów na widowisko, ten do sklepu, tamten do restauracji, do szkoły, na targ... Jeden ma kogoś powitać lub pożegnać, drugi chce wykłócić się, ten śpieszy z pomocą, tamten z zamiarem wyzysku, ten na schadzkę miłosną, tamten już do doktora...
Pomimo tylu rozmaitych interesów wszyscy oni tworzą jeden ruch uliczny złożony z dwu prądów: tego, który biegnie
na północ albo wschód i tego, co toczy się na południe albo zachód.
Oba prądy są niby częściami tego samego pasa, za pomocą którego jedno koło — udziela ruch innemu kołu, motor — mechanizmowi wykonawczemu.
Przez każdą ulicę przechodzi taki pas z ludzi jezdnych i pieszych i w każdym punkcie miasta znajdują się takie dwa niewidzialne koła. Motorem — jest interes osobisty każdej jednostki, mechanizmem poruszanym — życie społeczne.
VI
MIASTO
Po kilkodniowym pobycie w hotelu przy jednej z najruchliwszych ulic, uczułem znużenie. Począłem rozmyślać o wynalezieniu jakiegoś cichego kąta, gdzie można by nie używać windy i nie mieszkać na trzecim piętrze.
Ale gdzie znaleźć taki kąt, a nawet jak zabrać się do szukania?
Na szczęście nie tylko ja rozmyślałem o tej kwestii, ale i dobrzy ludzie w Warszawie. Dzięki czemu, właśnie w chwili gdy byłem mocno rozstrojony, zgłosił się do hotelu młody student politechniki p. G. i zawiadomił, że — ma dla mnie pokój w Charlottenburgu na pierwszym piętrze.
— A skądże pan wie o tym, że ja szukam mieszkania? — zapytałem.
— Pisał do mnie ojciec z Warszawy.
Pożegnawszy tedy jak najserdeczniej sędziego, pojechałem do Charlottenburga. A gdym rozejrzał się w mieszkaniu, które widać było z okna w cichej ulicy, żałowałem, że mój kolega p. G. nie znajduje się w Berlinie i że oprócz syna, nie ma je
szcze wnuka. Taką miałem ochotę uściskać wszystkich G., jacy tylko byli na świecie!
Muszę przyznać, że nie jestem stworzony do dwu rzeczy: do jeżdżenia wagonami bez kurytarzy i — do mieszkania w hotelu.
Ledwie przeniosłem się na nową siedzibę, dokąd mówiąc nawiasem w parę godzin przysłano mi walizkę z hotelu, ledwie tu osiadłem — przyjechał do mnie z wizytą sędzia, w dodatku z funtem herbaty. Znowu więc upłynęło mi parę godzin w towarzystwie.
Niebawem jednak sędzia powierzył siebie i swoje losy niespokojnym falom Bałtyku, innymi słowy — szczęśliwie popłynął sobie do Stokholmu. A że znowu młody p. G. prawie cale dni przepędzał w politechnice, zostałem się więc sam jak palec i — na własną rękę zacząłem rozpatrywać się w Berlinie.
Dzięki rozmaitym korespondencjom oryginalnym i symulowanym, razem z tysiącami czytelników gazet wyobrażałem sobie, że ja wiem, co to jest wielkie miasto, stolica.
Stolica według moich warszawskich wyobrażeń było to takie miejsce, gdzie można znaleźć kilka teatrów, parę sal koncertowych, czasami wystawę obrazów. Takie wreszcie miejsce, gdzie odbywają się kłótnie między członkami parlamentu, którzy tylko i tyle robią, że sobie wymyślają jawnie za cichy współudział w rozmaitego rodzaju panamach.
Stolica wreszcie był to taki punkt społeczeństwa, gdzie od czasu do czasu zdarzy się jakaś niezwykła zbrodnia, wystąpi nieznany dotychczas śpiewak albo autor, najczęściej — dramatyczny. No — są tam także ładne kobiety, genialne modystki, odbywają się wyścigi konne, bale kostiumowe et cetera.
A ponieważ nasza kochana Warszawa również posiada teatra, koncerty, modystki, wyścigi i ładne kobiety, więc oczywiście w mojej tutejszokrajowej wyobraźni była ona jednym
ze świeczników cywilizacji, może nieco mniejszym pod względem rozmiarów, ale nie słabszym pod względem światła.
Później dopiero... No, może i nie później, ale. w każdym razie nie z „korespondencji zagranicznych" począłem trochę rozumieć, czym jest wielkie miasto. A najgorętszą moją ambicję stało się — wytłomaczyć tę zagadkę czytelnikowi.
Przejdę na chwilę do innego szeregu pojęć.
Koral, z którego robią paciorki, jest to niby minerał barwy czerwonej, z kształtu podobny do jelenich rogów albo gałązki.
W morzach południowych istnieją nie tylko gałązki, ale całe krzaki, a nawet całe lasy koralowe. Są zaś one wyrobem bardzo drobnych zwierzątek, które w ten sposób budują sobie mieszkania. . .
Kiedy młody koralik przyjdzie na świat, jest w pierwszych chwilach istotą bardzo ruchliwą, może nawet lekkomyślną. Pływa, kręci się, skacze...
Lecz gdy, w miarę wieku, zdobędzie rozsądek, wówczas przestaje brykać, zbliża się do macierzystej gałązki i buduje sobie malutkie mieszkanie, w którym osiada na starość.
Lasy zatem koralowe są nagromadzeniem wielkiej liczby kamiennych czy murowanych mieszkań, w których wnętrzu kryją się i stamtąd w morze wybiegają właściwe żyjące istoty.
Otóż wielkie miasto podobne jest do koralowej ławicy z tego względu, że jego murowane budowle są mieszkaniem, skorupą, szkieletem wreszcie zbioru istot żywych, który to zbiór nazywamy społeczeństwem.
W morzu są miasta koralowe, a w nich społeczeństwa koralowe; na lądzie są miasta kamienne lub ceglane, a w nich społeczeństwa ludzkie.
Miasto ziemskie czy ludzkie jest nie tylko zbiorem mieszkań i istot żywych, ale jeszcze samo tworzy jakby istotę żyjącą.
Istota żywa rośnie, miasto także rośnie w rozległość i lud
ność. Istota żywa rozmnaża się, miasto też rozmnaża się w ten sposób, że jego obywatele emigrują i zakładają nowe kolonie.
Istota żywa karmi się i miasto karmi się substancjami, które napływają do niego przez wszystkie rogatki. Istota żywa ma żołądek, w którym gromadzą się pokarmy, miasto ma hale. dla produktów spożywczych i składy różnych innych towarów. Istota żywa przerabia produkta, które przychodzą do niej z zewnątrz; miasto także przerabia napływające z zewnątrz materiały, przerabia je w fabrykach i rzemieślniczych warsztatach.
W istocie żywej krążą soki za pośrednictwem specjalnych rurek; w mieście krążą ludzie i towary za pośrednictwem ulic i środków komunikacyjnych. Istota żywa posiada organy oddechowe; miasto zaś ma ogrody i skwery, które odświeżają powietrze.
Wreszcie istota żywa posiada system rur do wydzielania produktów zużytych; taką zaś samą usługę miastom oddaje system kanałów.
Później przekonamy się, że miasto jest nie tylko podobne do istoty żywej, ale także — do istoty duchowej: posiada bowiem rozmaite instytucje odpowiadające rozmaitym zdolnościom naszej duszy.
Prawda, że niektórzy socjologowie bardzo gniewają się za przeprowadzanie analogii między miastem czy społeczeństwem a organizmem. Ale czytelnik niech się tym nie przestrasza.
Pierwszym stopniem zrozumienia jakiejś rzeczy bądź bardzo nowej, bądź zanadto skomplikowanej jest — upodobnienie jej z inną rzeczą, którą lepiej znamy. Otóż pojęcie „społeczeństwa" czy „miasta" jest strasznie skomplikowane i dopiero zaczyna być cokolwiek zrozumiałym, gdy przyrównamy je — do istoty żyjącej.
Swoją drogą, miasto ani społeczeństwo nie jest dokładnie istotą żyjącą, organizmem; jest ono właściwie „supraorga
nizmem", czyli czymś wyższym, czymś doskonalszym od organizmu, od istot żywych, na które patrzymy i które znamy w najogólniejszych zarysach.
Zdaje mi się (nie wiem czy każdy podzieli ten pogląd), że traktowanie miasta jako „istoty żywej" przedstawia nierównie Większy i szlachetniejszy interes aniżeli uważanie miasta za zbiór teatrów, koncertów i skandalów.
I rzeczywiście miasto nie jest ogromnym Mokotowem, wypełnionym tancbudami, panoramami i knajpami, ale raczej olbrzymią istotą — mającą życie i ducha.
Z tego stanowiska będziemy przypatrywać się nie tylko Berlinowi, ale każdej miejscowości, do której los nas rzucił.
Jeżeli powiem, że Berlin leży pod i stopniem szerokości północnej a pod stopniem długości wschodniej odnośnie do Paryża, to czytelnik niewiele zrozumie.
Zobaczymy więc, co to znaczy długość geograficzna. W połowie maja słońce wschodzi w Warszawie o g. : z rana. Gdybyśmy, mogli w oka mgnieniu przelecieć z Warszawy do Berlina, przekonalibyśmy się, że w chwili gdy w Warszawie ukazuje się na widnokręgu słońce, w Berlinie jeszcze go nie ma i że ukaże się dopiero w pół godziny później aniżeli w Warszawie.
Podobnież w Paryżu słońce wschodzi o trzy kwadranse później aniżeli w Berlinie, a blisko o pięć kwadransów później aniżeli w Warszawie.
Geografowie i astronomowie obierają sobie na kuli ziemskiej jeden punkt, na przykład Paryż, do którego odnoszą wszystkie inne miejsca i mówią:
Długość Warszawy względem Paryża jest wschodnia i wynosi kwadransów. A długość Nowego Jorku także względem Paryża jest zachodnia i wynosi godzin.
Co znaczy, że słońce w biegu dziennym pierwej wschodzi
w Warszawie aniżeli w Paryżu, ale za to o godzin wcześniej wschodzi w Paryżu, aniżeli w New Yorku. A co to jest szerokość geograficzna?.
Na kuli ziemskiej znajduje się pasek, który dzieli ją na dwie połowy i na którym zawsze jest najgoręcej, dzień zawsze jest równy nocy, a słońce zawsze świeci wprost nad głowami mieszkańców jak w teatrze żyrandol nad krzesłami, które pod nim stoją.
Pasek ten nazywa się równikiem, a odległość jakiegoś miejsca od równika nazywa się szerokością geograficzną.
Przylądek Północny w Norwegii, Lwów w Galicji i wyspa Kreta na Morzu Śródziemnym mają mniej więcej w tym samym, czasie południe, czyli mają prawie taką samą długość geograficzną. Ale ich szerokości, czyli oddalenia od równika są inne: najbliżej niego leży wyspa Kreta, najdalej Przylądek Północny a Lwów gdzieś w pośrodku.
Praktyczny rezultat różnych szerokości geograficznych jest ten, że — im jakieś miejsce leży bliżej równika, tym słońce w czasie południa wznosi się nad nim wyżej.
Gdybyśmy mogli którego dnia w południe w oka mgnieniu przelecieć od Przylądka Północnego przez Lwów do Krety, przekonalibyśmy się, że nad Przylądkiem słońce świeci najniżej, nad Kretą najwyżej, a we Lwowie — pośrednio.
A że od wzniesienia się słońca nad jakimś miejscem zależy mniej więcej jego temperatura, więc na Przylądku jest najchłodniej, we Lwowie trochę cieplej (w ciągu roku), a na Krecie najcieplej.
Wiem, że osoby młode, a nawet i starsze, doznają pewnych kłopotów w zapamiętaniu takich pojęć jak — długość i szerokość geograficzna. Otóż łatwo będzie zapamiętać w ten sposób:
Długość geograficzna oznacza — długość czasu, jakiego potrzebuje słońce, ażeby w dziennym biegu przejść od jednego punktu ziemi do innego. Mierzy się to godzinami.
Szerokość zaś geograficzna oznacza: jak szerokim jest pas ziemi, zawarty między równikiem a np. Paryżem, Warszawą itd.
Szerokość mierzy się stopniami, z których każdy ma mil siedmiowiorstowych. Np. szerokość geograficzna Warszawy (czyli odległość od równika) wynosi stopnie, czyli — mil.
Berlin ma prawie taką samą szerokość geograficzną () jak Warszawa. Toteż słońce nad obu miastami świeci w jednakowej wysokości i roczna temperatura i tu, i tam wynosi do . stopni ciepła.
Ale ponieważ oba miasta mają niejednakową długość geograficzną, więc ranek, południe i wieczór następują w Berlinie o pół godziny później aniżeli w Warszawie, a warszawiak przyjechawszy do Berlina musi cofnąć swój zegarek o minuty.
I Warszawa, i Berlin leżą wśród obszernych równin: nasza jednak jest wyższą. I podczas gdy Warszawa wznosi się o metrów nad poziomem Morza Bałtyckiego, Berlin wznosi się tylko na nad ten poziom.
Stoimy więc o piętra ponad Berlinem i przynajmniej pod tym względem mamy prawo patrzeć na niego z góry.
Oba miasta mają przy sobie rzeki, lecz gdy nasza szeroka Wisła płynie z południa ku północy obok Warszawy, wąska i brudna Szprewa toczy się od wschodu ku zachodowi przez środek Berlina.
Wreszcie Warszawa ma tylko jedną wodę, w dodatku rzeczną wodę — od wschodu; podczas gdy Berlin od wschodu
i zachodu otoczony jest szeregami jezior ciągnących się po obu stronach miasta na przestrzeni chyba wiorst.
Te jeziora rozległe, dziwacznie porozgałęziane i powydłużane, a ożywione mnóstwem pływających statków: wiosłowych, żaglowych i parowych, tworzą bardzo charakterystyczną cechę Berlina. Ośmielę się nawet powiedzieć, że tamtejsze krajobrazy pofałdowane małymi pagórkami, posrebrzone taflami wód, pełne pól, lasów i ogrodów utrzymywanych bardzo starannie, z prawdziwą miłością, że krajobrazy tamte są bez porównania ładniejsze od naszych, podwarszawskich...
Co się zaś tyczy budynków wiejskich w okolicach Berlina, o tych może by lepiej nie wspominać w chwili, gdy mówi się o przedmieściach Warszawy ....
Grunta, na których stoi Berlin, mają z północy na południe około kilometrów, a ze wschodu na zachód około kilometrów długości. Powierzchnia jednak miasta zajmuje kilometry kwadratowe, czyli na naszą gospodarską miarę ze włók. W nawiasie dodamy, że długość Warszawy wynosi około wiorst, szerokość około i wiorst, a cała powierzchnia około wiorst kwadratowych, czyli około włók.
W sumie — powierzchnia Warszawy jest i razy mniejsza od powierzchni Berlina.
Każda rzecz stała, więc i miasto, ma jakąś formę. Warszawa np. (według planu z r. ) ma nieco podobieństwa do... głębokiego kalosza, który w dodatku jest mocno poszarpany na palcach.
Berlin, ze względu na ogólniejszą formę, przedstawia bardzo nieregularny wielobok. W „Przewodniku" Al. Goldschmidta znajduje się mapka okolic Berlina, na której stolica Niemiec Jest nieco podobna do... szkaradnej głowy ludzkiej widzianej z profilu.
Dziwoląg ten, zwrócony twarzą ku zachodowi, ma pałkowaty nos, który ciągnie się od stacji Wedding w stronę Tegel.
Jego okiem jest „gaik Humboldta" (Humboldt Hain), wargą górną — cyrkuł miasta północnozachodni, wargą dolną — cyrkuł zachodni. Otworem ust poczwary jest Thiergarten, a uchem
— środkowa część miasta, mniej więcej ta, którą tworzy wysepka na Szprewie.
Nareszcie drogi żelazne: Obwodowa i Śródmiejska formują system linii trochę podobny do kagańca, co łatwo sprawdzić na wskazanej mapie.
Tak wyglądają ogólne kontury Berlina, które za kilka lat skutkiem zabudowywania się miasta mogą zupełnej ulec zmianie.
Już wspomnieliśmy, że miasto, jako istota żywa, posiada organy biologiczne: odżywcze, oddechowe, krążeniowe... tudzież posiada rozmaite instytucje, które odpowiadają różnym uzdolnieniom duszy. Obecnie spróbujemy przedstawić najogólniejszy układ tych organów, czyli pokazać czytelnikowi niby
— anatomię i psychologię Berlina.
Parę tygodni temu uczeni prascy czy wiedeńscy wzięli rękę zmarłego człowieka, zastrzyknęli w nią substancje kolorowe, a potem — fotografowali ją za pomocą modnego dziś sposobu Rontgena.
Otóż na fotografii wystąpiła przede wszystkim ogólna forma ręki, a po wtóre — bardzo gęsta sieć żył i arterii, czyli organów krążeniowych.
I w planie każdego miasta rzuca się w oczy naprzód jego ogólna forma, a po wtóre — cała sieć ulic i w ogóle dróg komunikacyjnych, które odpowiadają żyłom i arteriom.
My także zaczniemy od dróg komunikacyjnych.
Ulic w Berlinie jest około tysiąca, a długość ich (mówię to na chybił trafił, gdyż brakuje mi cyfr stanowczych) wynosi do kilometrów.
Przypomnijmy sobie teraz nasze pole, gdzie na przestrzeni setek morgów znajduje się parę lichych dróg i kilkanaście
ścieżyn, a zrozumiemy jedną z zasadniczych różnic pomiędzy wsią i miastem.
Wieś ma bardzo niewiele, miasto zaś ma — bardzo, ale to bardzo wiele — środków komunikacyjnych.
Aby jeszcze silniej podkreślić różnicę, jaka w tym względzie istnieje między wsią i miastem, dam przykład.
Belgia jest państwem, które najwięcej w świecie posiada kolei żelaznych. Na każdym kilometrze kwadratowym tego kraju znajduje się metrów dróg szynowych.
Tymczasem w Berlinie w r. dróg szynowych (tramwaje i kolej Śródmiejska) na jeden kilometr kwadratowy przypadało przeszło . metrów, czyli razy więcej aniżeli w Belgii.
W ogóle zaś na jednym kilometrze (czyli morgach) Berlina znajduje się przeszło . metrów ulic, to jest bardzo wygodnych dróg komunikacyjnych.
Rozumie się, że w tej ogromnej sieci dróg komunikacyjnych nie wszystkie są jednakowo ważne. Nie tylko dlatego, że na jednych ulicach odbywa się kolosalny ruch osób i wozów, gdy inne stoją prawie pustką, ale dlatego, że — w sąsiedztwie pewnych dróg komunikacyjnych umieściły się ważne organa miejskie tudzież instytucje państwowe i społeczne.
Jak niektóre zwierzęta posiadają kręgosłup, tak miasta, a Berlin w szczególności, posiada pewien rodzaj osi głównej w swojej anatomicznej budowie.
Oś ta jest splotem dwu odmiennych dróg komunikacyjnych, mianowicie: ) rzeki Szprewy. ) kolei Śródmiejskiej.
Zarówno rzeka jak i kolej przebiegają skrętami miasto od wschodu na zachód; dzielą Berlin na dwie części: północną i południową; kilkakrotnie przecinają się i prawie na całej długości blisko sąsiadują ze sobą.
Pomijam kanały, które są spławne i dzięki którym Berlin robi wrażenie kilku wysp dających się opływać wokoło. Po
minąwszy tedy kanały, główne koryto Szprewy toczy się w licznych zakrętach jak wąż przez środek miasta, ze wschodu na zachód, na przestrzeni — czy ja wiem — może , a może wiorst? ...
Szerokość Szprewy w mieście dosięga czasem kroków, najczęściej jednak nie przekracza kroków. Jest to rzeka płynąca gdzieś w dole i mająca pięknie obmurowane brzegi, co robi ją podobną do fortecznej fosy, w której zwierciadło wody leży na piętro w głębi.
Woda Szprewy jest brzydka, wygląda prawie czarno. Mimo to znajdują się na niej przystanie dla statków, kąpiele, szkoły pływania, a nade wszystko — ze mostów... (U nas o trzeci trudno!...) Mosty te są zazwyczaj murowane i szerokie jak' ulica, tak że nie wiadomo, kiedy na niego wjeżdżasz i przejeżdżasz.
Niektóre mosty są ozdobne, np. Zamkowy. Jest on długi na , szeroki na kroków i z obu stron, na barierach, ma ośm marmurowych grup, w których rozmaite boginie mitologiczne uczą młodych berlińczyków sztuki odnoszenia zwycięstw nad zewnętrznymi i wewnętrznymi nieprzyjaciółmi państwa.
Wisła obok Szprewy wyglądałaby jak słoń przy cielęciu, choć niestety! mimo nie imponującej powierzchowności Szprewa jest użyteczniejsza ...
I tak, w r. przywieziono do Berlina wodą . milionów kilogr., wywieziono z Berlina — mil. kg, przewieziono przez Berlin — mil. kil. Innymi słowy: Szprewa w granicach miasta przeniosła na swych mętnych falach około miliardów kilogramów (przeszło milionów pudów) rozmaitego towaru.
W taki sposób ludzie umieją korzystać nawet z bardzo skromnych darów natury.
Drugą linią komunikacyjną, która znajduje się w bliskim sąsiedztwie Szprewy jest kolej żelazna Śródmiejska. Ponieważ kolej ta przecina mnóstwo ulic, więc ażeby nie tamowała ruchu, ułożono ją na wiadukcie.
Wiadukt jest to budowla podobna do naszego Nowego Zjazdu, tylko znacznie niższa: wznosi się bowiem ledwie na piętro nad bruki miasta. Wystawiony jest z żółtych cegieł, ma ze kilometrów długości, składa się z przeszło arkad — i w granicach miasta posiada stacji, zbudowanych z żelaza i szkła. Otwarta w r. droga ta kosztowała milionów marek.
Od rano do północy przebiega każdą stację co godzinę w jedną i drugą stronę po pociągów osobowych, które przewożą z górą miliony podróżnych na rok.
Oprócz zysków z przewozu, kolej ta ma jeszcze dochód z wynajmowania swoich arkad na sklepy, warsztaty, składy, stajnie, piwiarnie. Jedną z takich podarkadowych instytucji jest sławna piwiarnia i restauracja „Zum Franciskanen".
Mieści się ona pod kilkoma arkadami dworca Friedrichstrasse; ma przeszło kroków długości, a ze szerokości. Sklepione sale tej piwiarni ozdobione są ściennymi malowidłami, girlandami kwiatów, stylowymi meblami.
W dzień restauracja wygląda ponuro z powodu małego światła. Ma bowiem okna gotyckie złożone z grubych soczewek oprawnych w ołów.
Ta średniowiecczyzna w oknach wydawała mi się trochę dziwną: nie jest bowiem rozsądnie psuć ludziom oczy dla utrzymania stylu budowli. Wnet jednak przekonałem się, że takie okna są bodaj niezbędnymi w lokalach mieszczących się pod koleją. W innym bowiem punkcie drogi Śródmiejskiej widziałem kuźnię ze zwyczajnymi szybami, które za każdym przejściem pociągu trzęsły się i prawie wszystkie były popękane.
VII
MIASTO, BUDOWA WEWNĘTRZNA
Szprewa i Śródmiejska kolej tworzą parę, która dość zgodnie przebiega Berlin. I kolej, i rzeka wpadają do miasta przez jego południowowschodnią granicę i w licznych skrętach dążą ku północy; przez kilka wiorst idą od wschodu na zachód; potem obie zawracają ku południowi i przez południowozachodnią granicę wychodzą z miasta.
Krótko mówiąc — przez Berlin biegną one od wschodu ku zachodowi łukiem mocno powyginanym.
We wschodniej stronie miasta, poniżej mostu Jannowitz, rzeka Szprewa dzieli się na dwa ramiona, które jakiś czas płyną niezależnie, a później znowu zlewają się razem.
Skutkiem tego rozdziału wód utworzyła się wysepka z i wiorsty długa a z kroków szeroka.
Wyspa ta jest jednym z najważniejszych organów niemieckiego społeczeństwa: na niej mieści się cesarski pałac i mieszka cesarz, w którym koncentruje się świadomość i osobistość państwa, j a państwowe...
Na północ od pałacu znajduje się ładny skwer zwany Lustgarten, a w nim ogromny posąg Fryderyka Wilhelma III. Zaś na północ od Lustgarten wznosi się chluba Berlina: Stare i Nowe Muzeum i Galeria Narodowa.
Dwie te instytucje reprezentują niby pamięć miasta, pamięć o sztuce. W Starym i Nowym Muzeum mieści się historia powszechna rzeźby i malarstwa począwszy od dzieł egipskich i greckich aż do naszych czasów. Zaś w Galerii Narodowej gromadzi się historia nowożytnej sztuki — wyłącznie niemieckiej.
Królewska ta wyspa łączy się z sąsiednimi lądami za pośrednictwem chyba mostów, między którymi są dwa naj
znakomitsze. Jeden — most Cesarski prowadzi na wschód, drugi — most Zamkowy na zachód.
Na wschód od królewskiej wyspy leży kawałek miasta ze wschodu zamknięty wiaduktem Śródmiejskiej kolei. W tym kawałku znajdują się bardzo ważne organa społeczne, a mianowicie:
Ratusz, gdzie koncentruje się rozsądek, czyli zarząd miasta, gmach Prezydium Policji będącej pięścią miasta, Hala Centralna, która jest żołądkiem miasta ...
Tu wreszcie wznosi się gmach Giełdy, organu, który ma ułatwiać wymianę usług między ludźmi i sprawiedliwy podział społecznego majątku. Nie musi jednak dobrze spełniać obu tych funkcji, gdyż wszystkie rządy myślą dziś o kontrolowaniu giełdowych operacji.
Królewska wyspa i ta municypalnohandlowa dzielnica tworzą razem — miasto środkowe.
Obejrzawszy tutejsze osobliwości czytelnik może wrócić do Lustgartenu i wciąż idąc na zachód przejść most Zamkowy. W chwili gdy minąwszy go postawi nogę na twardej ziemi — będzie już jakby Unter den Linden — Pod Lipami.
Patrząc od mostu na zachód, mamy przed sobą prostą jak strzała, szeroką i długą ulicę. Składa się ona z trzech kawałków: placu Arsenałowego i placu Opery, które oba razem mają z kroków długości, a kończą się konnym pomnikiem Fryderyka Wielkiego — i — ulicy Unter den Linden, która, długa na wiorstę, jest chyba półtora raza szersza od naszych Alei Jerozolimskich i wysadzona czterema rzędami lip niezbyt zresztą starych.
Ta ulica, a osobliwie jej część przylegająca do królewskiej wyspy, jest nasycona, przeładowana instytucjami wielkiej doniosłości.
Przede wszystkim tuż przy moście stoją na lewo: pałac Komendantury Wojskowej, na prawo — Arsenał, a właściwie:
muzeum pruskich zdobyczy wojennych. Są to niby dwa lwy pilnujące wejścia do cesarskiego zamku.
Dalej na lewo za Komendanturą stoi pałac następcy tronu, dalej Opera, a w głębi za nią kościół Św. Jadwigi. Za Operą jest drugi pałac cesarski z wielką Biblioteką Publiczną, a za nim gmach Instytucji Kredytowej Ziemskiej.
Zaś po prawej ręce, za Arsenałem, znajduje się Odwach Główny — siedziba siły zbrojnej, gotowej do natychmiastowego użytku, dalej — Uniwersytet i Akademia, dwa ogniska najwyższej mądrości w państwie, przynajmniej pruskim.
Na południe od Opery i Biblioteki ciągnie się ulica Margrafów a przy niej: rynek Żandarmski, na którym stoi teatr (cokolwiek podobny do naszego) między dwoma kościołami „Francuskim" i „Nowym", z których każdy troszeczkę przypomina nasz kościół Św. Aleksandra.
Na północ od Arsenału i Odwachu leży — Akademia Śpiewu i — Ministerium Finansów. Jeżeli zaś nadmienimy, że za pałacem Komendantury i następcy tronu, w sąsiedztwie pałacu żandarmskiego, znajduje się Bank Państwa i Mennica, które są jakby sercem handlu, to wypadnie, że bardzo ważne organa życia państwowego mieszczą się około wyspy królewskiej.
Właściwa ulica „Pod Lipami" rozpoczyna się za pomnikiem Fryderyka II. Na jej lewej (południowej) stronie mieszczą się: słynna kawiarnia Bauera, pasaż Panopticum, teatr Unter den Linden tudzież ambasady: ruska i angielska. Zaś po prawej, północnej stronie, zasługują na uwagę: Aquarium, Ministerium Spraw Wewnętrznych i ambasada francuska.
Ulica „Pod Lipami" kończy się na zachodzie placem Paryskim i bramą Brandenburską, za którą leży Thiergarten. Thiergarten jest to park mający ze trzy wiorsty długości i z wiorstę szerokości; bez przesady więc można go nazwać płucami Berlina.
W sąsiedztwie ulicy „Pod Lipami", mianowicie na północ od niej, gęsto osiadły rozmaite instytucjeWzdłuż Dorotheenstrasse, równoległej do Lindów, a oddalonej od nich na do kroków, posuwając się od wschodu ku zachodowi znajdujemy: Bibliotekę Uniwersytecką, chemiczne laboratorium, salę gimnastyczną, gimnazjum, kilka hotelów, lożę wolnych mularzy, gmach targowy, kościół Doroty, Akademię Wojenną, Instytut Fizyczny i Fizjologiczny i — jeszcze jedno gimnazjum. A wszystko to na długości półtorej wiorsty.
Powiedzieliśmy, że, ulica „Pod Lipami", którą zaczyna most Zamkowy, kończy się na zachodzie bramą Brandenburską. Otóż stanąwszy za ową bramą zwróceni twarzą na zachód zobaczylibyśmy trzy drogi:
) Droga środkowa zwana szosą Charlottenburską idzie przez środek Thiergartenu. Przecina się ona z koleją Śródmiejską, potem ze Szprewą i prowadzi dalej na zachód, do Charlottenburga.
Na lewo, czyli na południe od tej drogi, już w Charlottenburgu, leży wspaniały gmach Szkoły Politechnicznej.
) Gdybyśmy za bramą Brandenburską skręcili na prawo, znaleźlibyśmy się na placu Królewskim. Na jego środku wznosi się kolumna Zwycięstwa wybudowana z francuskich armat i przypominająca wysoki a ciężki komin fabryczny.
Przy placu Królewskim na wschód, obok Szprewy, stoi nowy gmach niemieckiego parlamentu niby olbrzymia i wytworna bombonierka.
W północnowschodnim kącie placu, także nad Szprewą, wznosi się surowy gmach sztabu generalnego, w którym przez szereg lat układano plany zadziwiających zwycięstw pruskich.
Wreszcie na prawo od sztabu a na północ od placu stoi na Szprewie most Moltkego, przez który można dostać się do dworca kolei Śródmiejskiej, do Lehrter Bahnhofu.
Ale wróćmy jeszcze raz do bramy Brandenburskiej.
) Droga na lewo, między Thiergartenem z jednej a ogrodami różnych ministeriów z drugiej strony, prowadzi do Lipskiego placu, skąd bierze początek ulica Lipska równoległa do Lindów.
Poznaliśmy trzy najważniejsze kawałki Berlina: miasto środkowe z królewską wyspą — ulicę Unter den Linden i — plac Królewski, który stanowi część Thiergartenu.
Jaki jest wzajemny stosunek tych części?
Bardzo prosty: ulica Unter den Linden jest jakby kładką, która idąc ze wschodu na zachód łączy wyspę królewską z Thiergartenem, respec. z placem Królewskim.
Ulica „Pod Lipami" długa na i wiorsty, na wschodnim krańcu ma most Zanikowy, a na zachodnim — bramę Brandenburską.
A jakież jest położenie rzeki i wiaduktu kolei Sródmiejskiej?
A oto ten: i rzeka, i wiadukt obiegają ze wschodu wyspę królewską, potem ciągną się na północ ulicy Unter den Linden i Thiergartenu, a nareszcie okrążają Thiergarten od strony zachodniej.
Lehrter Bahnhof, jeden z dworców kolei Śródmiejskiej, ma dwa znaczenia. Naprzód stoi naprzeciw gmachu generalnego sztabu, mostu Moltkego, kolumny Zwycięstwa itd., które względem niego znajdują się po drugiej stronie rzeki, na południe.
Po wtóre — tuż przy Lehrter Bahnhofie leży Park Wystawowy, Panorama Morska, instytut Urania, dalej na zachód leży sąd kryminalny, na północ — więzienie celkowe, a na wschód za wodą (port Humboldta) znajduje się Instytut Patologiczny Charite i baraki dla chorób zaraźliwych.
Również z dworca Lehrter, idąc przez ulicę Inwalidów ku północowschodowi, w odległości wiorsty leży grupa gmachów mieszczących: Muzeum Historii Naturalnej, Akademię
Górniczą, Zakład Geologiczny Krajowy, a dalej: Akademię Rolniczą i jej piękne muzeum.
Każdy wreszcie dworzec kolei Śródmiejskiej ma jakieś, znaczenie.
Zacznijmy od wschodu.
Jannowitz Bahnhof stoi tuż nad Szprewą, obok przystani statków parowych pływających na wschód, w górę rzeki.
Aleksander Platz Bahnh. sąsiaduje z gmachem policji,, Halą Centralną, panoramą Sedanu i Muzeum Higienicznym. Borse Bahnh. leży w pobliżu Giełdy, a także Nowego i Starego Muzeum i Galerii Narodowej. Dalej na zachód — Friedrichstrasse Bahnhof jest, zdaje się, geometrycznym środkiem. Berlina.
O Lehrter Bahnhofie już mówiliśmy. Thiergarten Bahnhof leży blisko Szkoły Politechnicznej w Charlottenburgu, a Zoologischer Garten Bahnhof sąsiaduje ze szkołą artylerii i z Ogrodem Zoologicznym, który podczas lata ściąga tłumy spacerujących.
Kto by zapamiętał wymienione wyżej kierunki i punkty ten już dałby sobie radę z bardzo ważnymi częściami Berlina. Lecz wewnętrzny rozkład tego miasta posiada jeszcze parę osobliwości, o których zaraz powiemy.
Unter den Linden ciągnie się ze wschodu na zachód. Podzielmy tę ulicę na dwie prawie równe części i przez punkt podziału, równo oddalony od mostu Zamkowego i od bramy Brandenburskiej, przez ten punkt poprowadźmy bardzo długą, ulicę, prostopadłą do Lindów, z północy na południe.
To będzie Friedrichstrasse.
Friedrichstrasse rozciąga się na północ od Lindów przeszło na wiorstę drogi i w tym kierunku przecina kolej Śródmiejską i Szprewę. Ta sama Frydrychowska ulica biegnie jeszcze i na południe Lindów przeszło dwie wiorsty i wpada do placu Belle Alliance.
Idąc ulicą Frydrychowską wciąż na północ, a potem nieco ku zachodowi, moglibyśmy dojść akurat do Akademii Rolniczej na ulicy Inwalidów.
Zaś idąc ulicą Frydrychowską na południe, w odległości tysiąca kroków od Lindów, spotykamy ulicę Lipską.
Jest ona równoległa do Unter den Linden, ciągnie się więc ze wschodu na zachód i ma przeszło i wiorsty długości. Mieszczą się przy niej, mianowicie w zachodniej połowie, takie instytucje jak: Ministerium Rolnictwa, Handlu, Wojny, Admiralicja, Izba Panów, Reichstag i Generalny Pocztamt z bardzo ciekawym muzeum.
Dwie te ulice, Frydrychowską i Lipska, są podobno najruchliwszymi i najbardziej handlowymi w Berlinie. Przecinają się one ze sobą i tworzą krzyż, którego ramiona są zakończone placami. Ulica Frydrychowską, głowa krzyża, kończy się niby gałką placem Belle Alliance, a ulica Lipska, ramiona krzyża, kończy się placem Denhofa na wschodzie, a placem Lipskim na zachodzie.
Z placu Lipskiego rozbiega się kilka dróg w różne strony, a dosyć ważną jest ulica Konigratzka. Kto by szedł nią na północ, doszedłby do bramy Brandenburskiej. Kto zaś udałby się na południe, trafiłby do dworca Anhalckiego, a jeszcze pierwej musiałby zawadzić o róg ulicy — Prinza Albrechta.
Jest to ważny róg, tu bowiem stoją dwa muzea — jedno: Etnograficzne, drugie: Przemysłowe, oba wielkiej piękności.
Teraz możemy streścić nasze spostrzeżenia o anatomii Berlina.
Ma on w ogólnych zarysach formę — głowy ludzkiej w kagańcu.
Pod względem rozkładu wewnętrznego, z tysiąca linii komunikacyjnych na szczególną uwagę zasługują rzeka Szprewa i kolej Śródmiejska; wzdłuż nich bowiem rozległy się najważniejsze części miasta.
Oprócz tego Berlin posiada trzy ważne ulice: Pod Lipami, Frydrychowską i Lipską. „Pod Lipami" jest droga, która łączy wyspę królewską z placem Królewskim, kolumną Zwycięstwa itd. Ulica zaś Lipska z Frydrychowską tworzą krzyż, którego podstawa osadzona jest w samym środku Lindów.
Przypadkowy krzyż w środku miasta hodującego tradycje krzyżackie, zaprawdę, jest to ciekawy zbieg wydarzeń!...
Jeżeli jeszcze przypomnimy Lehrter Bahnhof z otaczającymi go instytucjami i plac Lipski z sąsiednimi muzeami, to już czytelnik mógłby sobie dać radę z oglądaniem Berlina.
Przypatrzmy się bliżej ulicom.
Człowiek zamieszkały w mieście starym, które rozszerza się zwolna, często wyobraża sobie, że — ulica jest to miejsce puste między szeregami domów. O ile istnieją domy, o tyle istnieje ulica; bez nich nie ma jej.
Otóż w Berlinie można przekonać się, że ulica jest — czymś samodzielnym, co może istnieć bez kamienic. Na przykład w południowej części Charlottenburga jest cała sieć ulic mających szosę do jazdy, chodniki, latarnie, drzewa, nawet kanalizację... Słowem wszystko — oprócz domów.
Na przecięciu się podobnych ulic stoją słupy jak u nas przy gościńcach drogowskazy, do których są przytwierdzone wąskie a długie tabliczki szafirowe z białymi napisami oznajmiającymi nazwiska ulic.
Przed paroma laty jeden ze znajomych opowiadał mi, że pod Londynem można wśród pól znaleźć wyloty kanałów jak u nas na środku Warszawy.
Coś podobnego spotkałem pod Berlinem za wsią czy osadą DeutschWilmersdorf.
Tam na polu kartoflanym, przy nędznej drożynie wiejskiej leżała żelazna tarcza zamykająca wejście do kanału...
Musiał gdzieś być i wodociąg, gdyż jakiś pan wcale porządnie ubrany napełniał wodą polewaczkę i skrapiał nią... zagony kartofli!...
Wyznaję, że pierwszy raz widziałem „porządnego pana", który nie wstydził się ciężkiej roboty. I także pierwszy raz widziałem skrapiane pole. Nasi bowiem ludzie dopiero umieją martwić się, gdy susza niszczy im jarzyny. Ale podlewać! ... Na tak dziwny pomysł jeszcze u nas nikt nie wpadł.
Od tego Pan Bóg stworzył deszcz, ażeby pola były skropione.
Co do położenia ulic berlińskich, biegną one w rozmaitych kierunkach; przy bliższym jednak wpatrzeniu się można odkryć dwa układy.
Pierwszy, że dokoła miasta „środkowego" wiele ulic rozchodzi się promieniście, jakby np. wybiegały z Ratusza. Widoczne to jest szczególniej na wschód od miasta środkowego.
Drugi układ można by nazwać kratowym. Np. między Lindami i placem Belle Alliance znajdują się ulice biegnące z północy na południe, które przecinają się z ulicami idącymi ze wschodu na zachód i razem tworzą niby kratę.
W ogóle system krat przeważa w nowszych dzielnicach.
Co do wymiarów ulic, te bywają bardzo rozmaite. Ulica Rozmarynowa ma z kroków długości, a Fizylierska jest jeszcze krótszą. Są jednak i bardzo długie.
Unter den Linden ma i wiorsty długości przy krokach szerokości. Friedrichstrasse, długa na wiorsty, jest wcale wąską i w sąsiedztwie wiaduktu ma ze dwadzieścia parę kroków szerokości. Ulica Lipska przy póltorawiorstowej długości jest szeroka chyba na kroków.
Szosa Charlottenburska ciągnie się przez Thiergarten wiorsty i jest szersza od Alei Jerozolimskich. Ulica Berlińska w Charlottenburgu ma wiorsty długości a kroków szero
kości, zaś Schlossstrasse, także w Charlottenburgu, jest chyba na kroków szeroka.
Jak u nas tak i w Berlinie większość ulic składa się z dwu chodników dla ludzi pieszych i środkowego gościńca dla powozów. Ale bywają ulice i inaczej zbudowane, na przykład:
Unter den Linden składa się z następujących pasów, rozumie się, idących wzdłuż ulicy:
) prawy chodnik dla pieszych,
) brukowana ulica dla powozów,
) aleja żwirowa pod drzewami dla pieszych,
) gościniec cesarski, którym cesarz, zdaje się, nigdy nie jeździ,
) droga miękka dla jeżdżących konno,
) ulica brukowana dla jazdy kołowej,
) lewy chodnik dla pieszych.
Razem więc ulica dzieli się na pasów, z których trzy służą dla pieszych.
Ulica Berlińska w Charlottenburgu ma rzędy drzew, a dzieli się na pięć pasów: dwa chodniki po kroków, dwie aleje dla pieszych po kroków i gościniec środkowy na kroków szeroki.
Układ ten przypomina nasze Aleje Jerozolimskie.
Bardzo ładna jest ulica Zamkowa w Charlottenburgu. Dzieli się ona na pasów: ) chodnik, ) ulica dla wozów, ) chodnik, ) skwer na kroków szeroki, ) chodnik, ) ulica wozowa, ) (zdaje mi się) znowu chodnik. Pas skweru z obu stron jest wysadzony drzewami.
Niewiele mogę powiedzieć o sposobie brukowania ulic. Na ogólną ich długość do (?) kilometrów — ósma część jest wylana asfaltem, mniej niż setna część posiada bruk drewniany, a zresztą wszystkie mają kamienną powierzchnię.
W policyjnych sprawozdaniach odróżnia się aż klas bruków. Ja spostrzegłem tylko trzy klasy: zwyczajny bruk (ale gładszy aniżeli u nas) kostkowy — i — bruk z białego kamienia niby wapniaka.
Wspomniałem o czystości berlińskich ulic. Po kilkutygodniowym przypatrywaniu się im nie pamiętam, ażebym kiedy spostrzegł słomę, mierzwę, patyki, gałgany, plwociny, potłuczone butelki, które u nas stanowią codzienny widok.
Zresztą pierwsze wrażenia są najcharakterystyczniejsze. Otóż, kiedy pierwszego dnia wyszedłem na Berlin z papierosem, byłem formalnie zakłopotany nie wiedząc, gdzie rzucić mundsztuk?... Zupełnie, jak gdybym był w salonie!...
Ten szacunek dla cudzych porządków może ochronił mnie od niejednej przykrości. Opowiadano mi, że raz w Berlinie stanął sobie na moście jakiś frant, jadł wiśnie, a pestki rzucał na most.
I gdy w ten sposób umieścił ostatnią pestkę pod nogami przechodniów, nie wiadomo skąd, jak duch Bańka wyszedł policjant; kazał roztrzepanemu niechlujowi pozbierać z mostu wszystkie pestki i — schować je do kieszeni! ...
Nie byłem przy tym. Historia ta jednak bardzo harmonizuje i z czystością Berlina, i z wszechwładztwem policjantów.
W jaki sposób utrzymuje się porządek na ulicach? Jest to pytanie o tyle ciekawsze, że obok berlińskich kamienic nie widziałem ani stróżów, ani ich miotłowej działalności.
Otóż zdaje mi się, że przede wszystkim porządną jest berlińska publiczność, która nie rzuca papierosów, kijów ani butelek na ulicę.
Po wtóre — zdaje mi się, że właściciele sklepów dbają o czystość przed domami. I jeżeli się nie mylę, widziałem raz, jak subiekt sklepowy w gorący dzień oblewał chodnik wodą z koneweczki.
Najwięcej jednakże dla czystości miasta robi specjalna komenda, o której zaraz powiem.
Aby zapobiec kurzowi, od d. kwietnia do października skrapia się wodą wszystkie ulice dwa razy, trzy, a nawet cztery razy dziennie.
Do operacji tej, którą u nas wykonywa straż ogniowa, w Berlinie znajduje się specjalna służba i oddzielne beczki.
Beczek liczy się . Są one żelazne, malowane na czerwono i mają . — . kwart objętości. W tyle ich znajduje się podziurkowana rura, skąd woda wypływa jak z przetaka i zrasza ulicę na szerokości sześciu kroków.
Przypatrywałem się raz takiej operacji. Na beczce zaprzężonej w jednego konia siedział człowiek niemłody, bardzo skromnie ubrany, z jakimś numerem czy napisem na czapce. Gdzie ulica była wilgotna, człeczyna jechał spokojnie; gdzie zaś był kurz, jegomość ów wołał na przechodniów, aby ich ostrzec, a następnie przyciskał rączkę umieszczoną przy koźle i — robił prysznic.
Sikawek ręcznych nie widziałem ani takich stróżów jak u nas, którzy nie odmawiają sobie przyjemności kropienia wodą przechodniów albo zamiatania chodnika pod nosami bliźnich, z najwyższą złością.
Na operację zraszania ulic wychodzi w Berlinie w ciągu roku około miliona kubicznych metrów, czyli — około miliarda kwart wody... Bądź co bądź, skrapianie ulic znane jest i u nas. Za to, o ile wiem, nieznane jest mycie ulic ani — zamiatanie ich mechaniczne.
Myją się ulice asfaltowane. W tym celu naprzód — jedzie beczka, która obficie polewa asfalt wodą. Zaś za beczką postępuje trzech elegantów, którzy za pomocą długich listew, obłożonych kauczukiem i osadzonych na drągach, z połowy szerokości ulicy zgarniają błoto do kanału.
Co się zaś tyczy mechanicznej szczotki, przeżyłem z nią cały dramat.
Przede wszystkim ile razy wyszedłem z domu rano, uderzyła mnie czystość ulicy, na określenie której nie starczy wyraz: „zamieciona", gdyż ulica była raczej wyglansowana, wyfroterowana...
Niezbyt uważne nawet przypatrzenie się nauczyło mnie, że tego glansowania nie mogły dokonać ludzkie ręce. A zatem co?...
Pewnego wieczora, około g. , leżąc na łóżku usłyszałem dziwny szum ...
Każda machina ma swój język, którym opowiada o sobie światu: inaczej mówi młyn, inaczej młocarnia, inaczej lokomotywa, inaczej wóz z ciężarem, inaczej kariolka eleganta.
Otóż machina, którą usłyszałem wówczas, przemawiała tak oryginalnym językiem, że zaciekawiony pobiegłem do okna. I zobaczyłem wśród nocnej pomroki jakiś dziwny wóz niby żniwiarkę, która wnet usunęła mi się z oczu.
Schwyciłem, co było pod ręką, ażeby odziać się. Potem za klucze, aby wydostać się z domu ... Zanim otworzyłem drzwi na ulicę (w Berlinie i do tego nie ma stróżów), już moja machina zniknęła jak piękny sen ...
Zobaczyłem tylko na środku ulicy pasek śmieci szeroki może na pół łokcia i tak równy, jakby go wykreślili inżynierowie.
Z daleka zaś ujrzałem szeroki wóz z latarką zawieszoną między kołami i — parę ciemnych postaci, które dopuszczały się jakichś tajemniczych praktyk.
Figury te i ich rusztowanie, nędznie oświetlone z dołu, krok za krokiem zbliżały się w moją stronę. Więc i ja zebrawszy energię poszedłem naprzeciw nich i zobaczyłem, że to dwaj panowie zbierają łopatami ów wąski pasek śmieci i wsypują je do wozu.
Oczywiście ten pasek śmieci ułożyła szczotka mechaniczna: zgarnęła je z całej ulicy i zsypała na środku z matematyczną dokładnością.
Od tej chwili niejeden wieczór spędziłem na wałęsaniu się po ulicach, ażeby nareszcie złapać szczotkę na gorącym uczynku. Ale ponieważ machina ta jest rodzaju żeńskiego, zatem — im więcej uganiałem się za nią, tym ona zręczniej wymykała się przede mną.
— Ha! — powiedziałem sobie w końcu — trudna rada. Już nie zobaczę szczotki mechanicznej.
W parę dni po tym akcie rezygnacji idę przez Charlottenburg w biały dzień ulicą Berlińską i — na rogu jakiejś bocznej uliczki widzę... moją szczotkę. Ona sama zastąpiła mi drogę!...
Zbytecznym byłoby dodawać, że żaden kochanek z czułością tak delikatną nie przypatruje się wdziękom swojej ubóstwianej, z jaką ja oglądałem przedmiot długo nie spełnionych marzeń. I nie mogę nawet powiedzieć, ażebym był zadowolony, ażebym wszystko zrozumiał!
Szczotka mechaniczna jest to wózek o czterech kołach, zaprzęgnięty w jednego konia. W tyle wózka leży poziomo i ukośnie kilkołokciowy wał, gruby na człowieka, nabity pręcikami jak szczotka. Nad tylnymi kołami góruje siodełko, na którym siedzi woźnica; ten zaś nie tylko kieruje koniem, ale jeszcze za pomocą rękojeści — albo podnosi i unieruchamia szczotkę, albo zniża ją do poziomu bruku i puszcza w ruch obrotowy.
Widziałem szczotkę, kiedy jechała bezczynnie i widziałem, kiedy wał dotykał bruku, obracał się z szumem, zgarniał śmiecie na całej swej długości i zsypywał je na środku ulicy w wąski pasek.
Wszystko to widziałem, ale — po dziś dzień nie wiem, dlaczego śmiecie zbierane całą powierzchnią szczotki skupiają się w jednym jej końcu?
Jest to kwestia, którą może zechce rozstrzygnąć ktoś z naszych rodaków tak często wyjeżdżających za granicę.
Muszę dodać, że w Berlinie nie tylko ulice są czyste, ale nadto każdy plac kipi roślinnością. Prozaiczni bowiem Niemcy kochają się w roślinach i sadzą je, gdzie tylko znajdzie się miejsce i sposobność.
Mimo to znajdują się i w Berlinie zaułki, które trzeba obsypywać proszkiem karbolowym. I on jest inny tam aniżeli u nas: ma bowiem kolor czerwony ...
Przypatrzmy się ruchowi ulicznemu.
W r. było w Berlinie przeszło kilometrów szyn kolei konnych, po których przewieziono tramwajami około milionów osób. Ze zaś zwyczajne omnibusy miały milionów podróżnych, razem więc — tramwaje i omnibusy przewiozły milionów osób.
Dodawszy do tego i milionów podróżujących koleją Śródmiejską otrzymamy, że:
W r. tylko wewnątrz miasta i tylko zbiorowymi powozami przejechało milionów osób. A że Berlin liczył wówczas .. mieszkańców, więc każdy berlińczyk odbył w ciągu roku około podróży w towarzystwie.
Dorożek tegoż roku było w mieście około .; wykonały one przeszło tysięcy kursów do samych dworców kolejowych.
Dorożki berlińskie dzielą się na dwie klasy: II tańszą i I droższą. Pierwsza klasa ma na koźle aparat, który nie tylko oblicza długość przebytej drogi, lecz nawet obrachowuje: ile należy zapłacić dorożkarzowi?
Jechałem raz z taką maszyną i spostrzegłem, że w ciągu podróży dorożkarz zanadto często ... dotykał samoliczącego aparatu. Zresztą, może robił tak tylko przez roztrzepanie.
Oprócz tramwajów, omnibusów i dorożek przewożących osoby Berlin ma jeszcze instytucję do przewożenia pakunków. Jest to towarzystwo akcyjne, które posiada około . skrzynek listowych, przeszło. . biur do przyjmowania paczek i jednokonnych wozów.
W r. przewiozło ono miliony paczek; cyfra zaś listów jest nieznana.
Czytelnik zapewne spostrzegł odróżnienie „tramwajów" od „omnibusów".
Istotnie są to dwa odmienne rodzaje komunikacyjnych maszyn: tramwaj toczy się po szynach, omnibus po zwyczajnym bruku.
Tramwaje bywają jak u nas: letnie — otwarte, z kilkoma ławkami równoległymi do osi i zimowe — zamknięte, w których są tylko dwie długie ławy równoległe do dyszla powozu.
W tramwajach zamkniętych przejście między ławkami jest szersze aniżeli u nas. Nie ma też dwu klas, tylko jedna, a płaci się stosownie do odległości: za dalszą odległość cena wyższa.
Za pozwoleniem... W tramwajach zamkniętych bywa dwie klasy, ale druga mieści się na dachu wagonu i wchodzi się do niej po schodkach.
Omnibusy są to powozy duże, ale zgrabne i lekkie. Niektóre z nich mają miejsca na dachu i — na tejże wysokości kozioł dla woźnicy, obok którego znajduje się korba hamulca. I w tramwajach, i w omnibusach konduktor ma siedzenie w tyle powozu.
Wszystko to jeszcze nie wyczerpuje berlińskich środków komunikacyjnych. Często bowiem można widywać na ulicach wózki ciągnione przez psy albo przez psa i człowieka tudzież
— trójkołowe welocypedy, za pomocą których pewne sklepy odsyłają interesantom kupione przez nich drobiazgi.
Psie wózki i sklepowe trójkołowce służą do odgrodzenia urządzeń komunikacyjnych prywatnych od tak potężnej instytucji, jaką jest — poczta państwowa.
Posiada ona w samym Berlinie biur do przyjmowania listów, do telegramów, do paczek, do poczty rurowej vel powietrznej i około tysiąca skrzynek do listów.
W r. odebrano i wysłano milionów depesz, miliony listów i kart pocztowych i miliony egzemplarzy gazet. Wartość zaś nadeszłych i wysłanych listów i paczek dosięgała cyfry około miliardów marek! ...
Do poczty należą telefony.
W r. było w Berlinie . aparatów, dla związania których zużyto tysięcy wiorst drutów(!). Przeprowadzono zaś rozmów milionów...
Że elektryczność wielką odgrywa rolę w tym mieście, dowodzi tego ilość drutów. W jednym miejscu narachowałem druty telegraficzne, w innym — kilkaset drutów telefonicznych ...
Biura pocztowe, skrzynki pocztowe, telegrafy, telefony i tym podobne rzeczy mieć można wszędzie. Berliński jednak urząd pocztowy posiada dwie osobliwości. Naprzód — genialnego dyrektora Stephana, który dla niemieckich poczt zrobił mniej więcej to, co Bismarck dla polityki, a Roon dla armii. Po wtóre — ma Muzeum Pocztowe, urządzone w gmachu pocztowym (ul. Lipska) przez tegoż dyrektora Stephana.
Muzeum mieści się na parterze, a choć zajmuje zapewne kilkanaście sal (dobrze nie pamiętam) czuć, że jest ciasno.
W muzeum znaleźć można prawie wszystko, co w biegu dziejów odnosiło się do urządzeń pocztowych, począwszy od staroegipskich czółen, asyryjskich wozów, indyjskich szybko
biegaczy aż do dzisiejszych wagonów pocztowych, telegrafów, telefonów, a nawet fonografu.
Wszystko to, rozumie się, jest uporządkowane z niemiecką systematycznością, dzięki której przed okiem widza roztacza się nie tylko wewnętrzny mechanizm, ale i historyczny rozwój środków i sposobów łączenia ludzi między sobą.
Pierwszym łącznikiem jest pismo: mamy więc próbki pisma egipskiego, klinowego, greckiego, chińskiego ... Przy czym okazuje się, że ludzie używali rozmaitych materiałów na listy: papyrusów, liści palmowych, skóry, nawet cegieł.
Jakimi drogami przesyłano i przesyła się listy? Niekiedy bezdrożną pustynią piaszczystą lub śnieżną, zwykle jednak gościńcami, szosami, rzekami, morzem, kolejami żelaznymi, a czasami i powietrznym szlakiem.
Jakich używa się motorów? Także rozmaitych. List niesie pieszy człowiek albo konny posłaniec, albo pocztarek na wozie. Można go też posyłać: wielbłądem, sankami ciągnionymi przez psy lub reny, lokomotywą. Niekiedy listonoszem bywa gołąb, a niekiedy balon albo silny prąd powietrza w rurze.
Po motorach należy się miejsce: torbom i skrzynkom pocztowym, furgonom, wagonom, statkom i trąbkom. Po nich trzeba pokazać ciekawym wnętrze biur pocztowych, ba! nawet modele gmachów. Nie podobna też pominąć ubioru urzędników i oficjalistów, spośród których pocztylioni w różnych krajach nosili szaty najrozmaitszych barw: czarne, zielone, czerwone, żółte, niebieskie ...
Wszystkie te szczegóły są albo oryginalne, albo przedstawione za pomocą modeli wykonanych bardzo starannie i mogących funkcjonować.
Dwie rzeczy utkwiły mi w pamięci z owego muzeum.
Pierwsza — sposób odbierania i oddawania worków pocztowych pędzącym pociągom.
Wyobraź sobie, czytelniku, że twój znajomy jedzie bryczką na północ. Stajesz więc przy drodze, wyciągasz rękę na północ, a na ręce jak na kiju wieszasz koszyk z listami, gazetami itd.
Sąsiad nadjeżdża, wyciąga laskę, wkłada ją w pałączek i zsuwa z twojej ręki koszyk, wcale nie zatrzymując wozu. Owszem, właśnie dlatego może zdjąć koszyk, że jego bryczka jechała.
W podobny sposób ty od jadącego sąsiada mógłbyś wziąć koszyk. Tym razem on musiałby wyciągnąć rękę na południe i lekko zawiesić na niej ciężar. Ty zaś w chwili, gdy mija cię bryczka, wsadziłbyś laskę w kablączek koszyka, który zsunąłby się na nią z ręki sąsiada.
Na tej zasadzie pociągi angielskie (i podobno amerykańskie) nie zatrzymując się oddają i zabierają poczty.
Na stacji znajduje się drogowskaz niby człowiek z rozkrzyżowanymi rękoma. Stacja wiesza pocztę na tej ręce, która idzie z biegiem pociągu, a wagon pocztowy zdejmuje ją drążkiem.
Na odwrót — wagon pocztowy ma ramię skierowane ku końcowi pociągu, na nim wiesza pocztę, a drążek stacyjny zgarnia ją.
Drugą ciekawością muzeum jest poczta rurowa, czyli powietrzna.
Nie ma chyba czytelnika, który by kiedy nie strzelał z dmuchawki. Jest to rurka szklana lub metalowa; do niej wkłada się np. ziarno grochu, dmucha się i ziarno wylatuje ze znaczną sita.
Wyobraźmy sobie rurę długą na kilka wiorst. Do tej rury wkłada się metalowe pudełeczko (formy walcowatej) z listami i dmucha się, choćby za pomocą silnego miecha. Wówczas pudełko przesunie się na drugi koniec rury z szybkością wiorsty na minutę i — przeniesie zamknięte w nim listy.
Poczta rurowa miała w Berlinie stacje w r. i — o ile wiem — cieszy się dużą popularnością. Rury, którymi przesuwają się korespondencje, są zakopane w ziemi.
Na zakończenie o pocztach dodam, że Muzeum Pocztowe berlińskie należy do tych instytucji, które warto obejrzeć. Czy miejscowa publiczność ocenia je, jak należy? nie śmiem twierdzić. Prawda, że będąc tam, zastałem kilkadziesiąt osób; wszystkie one jednak skupiały się w Sali, gdzie śpiewał i krzyczał fonograf...
Numeracja domów w ulicach berlińskich jest inna aniżeli w Warszawie. U nas po jednej stronie ulicy są numera nieparzyste, po drugiej parzyste. W Berlinie zaś numer idzie za numerem zawsze „po prawej ręce".
Przypuśćmy, że wchodzisz pan w naszą ulicę Miodową od strony Senatorskiej. Stajesz tedy na „prawym" chodniku i widzisz numer domu , za nim , ... aż do Placu Krasińskich.
Przypuśćmy, że na ostatnim domu z prawej strony był nr . Wówczas przechodzisz na drugi chodnik, który znowu będzie „prawym" jeżeli zwrócisz się twarzą do ulicy Senatorskiej. I po tej „prawej stronie" Miodowej znajdziesz numera: , , ... aż do , który będzie stał naprzeciw pierwszego.
Słowem, że u nas chcąc widzieć „kolejne" numery domów trzeba by przebiegać z jednej strony ulicy na drugą; zaś w Berlinie, trzeba zawsze tylko iść prawą stroną.
No — a jakież bywają nazwiska ulic?
W każdym razie charakterystyczne. Dzięki nim, Berlin niby streszcza w sobie Niemcy i ich cywilizację obok politycznej historii Prus.
Mamy tedy naprzód nomenklaturę geograficzną, a więc ulice: Drezdeńską, Norymberską, Karlsbadzką, Paryską, a nawet Warszawską... Następnie nazwy królewskie i książęce: Frydrychowską, Wilhelmowską, Augusty, Prinza Albrechta ...
Potem nazwy militarne: Artyleryjska, Kanonierska, Grenadierska, Dragońska ...
Nie brak też nazwisk znakomitych generałów i dyplomatów: Bluchera, Moltkego, Steinmetza, Bismarcka ... Ani miejscowości słynnych pruskimi i niemieckimi zwycięstwami: Waterloo, Belfort, Sedan, Metz, Nachod...
Obok tego jednak berlińczycy pragną czcić wielkich mężów niemieckich, skutkiem czego mamy ulice: Goethe, Schiller, Lessing, Kant, Schlegel, Scrlliemann, Virchow, Luther, Melanchton, Liebig itd.
Ale ponieważ społeczeństwo nie może wiecznie stąpać po wyżynach: polityki, wojny, poezji i filozofii, więc pomiędzy przesławnymi nazwiskami znajdują się i sielankowe: Lipowa, Akacjowa, Kasztanowa, albo ulica Zofii, Luizy, Amelii...
Wszystko, o czym mówiliśmy dotychczas, odnosiło się do „powierzchowności" Berlina. Obecnie spróbujemy streścić i uzupełnić ten pierwszy rzut oka.
Otóż, kiedy chodzi o zarysy ogólne, Berlin jest miastem płaskim jak Warszawa; co znaczy, że jego ulice nie idą na dół i pod górę, ale wciąż poziomo. Ja przynajmniej dopiero za Charlottenburgiem widziałem ulicę Spandawską, wspinającą się pod górę jak nasza Bednarska, lecz znacznie wyżej. W połowie bowiem swej wysokości przechodzi nad plantem kolei żelaznej.
Dalej — Berlin jest znakomicie bogatszym od Warszawy. Widać to po jego ludności czysto i zamożnie ubranej, po strojach kobiet w Zoologicznym Ogrodzie (miejsce spacerowe jak u nas Ogród Botaniczny), wreszcie po domach.
Domy berlińskie są wyższe od naszych, są budowane jeżeli nie z kosztowniejszych to z pewnością z lepszych materiałów i mają daleko więcej ornamentów aniżeli nasze.
W ogóle w Berlinie każdy kwadratowy sążeń czy to ściany, czy chodnika, czy bruku jest zrobiony staranniej i ładniej aniżeli u nas. Ozdoby te są logicznie połączone między sobą.
Dalej, Berlin jest — zdrowszy i jako miasto, i jako społeczeństwo. Nie widziałem tam potrzaskanych chodników, zapadniętych bruków, spękanych, odrapanych albo zawilgoconych domów.
I większość ludzi odznacza się daleko zdrowszą cerą i energiczniejszymi ruchami aniżeli warszawiacy.
Dalej — w Berlinie jest dużo natury skutkiem wielkiej obfitości drzew, krzaków, gazonów, kwiatów, za pomocą których ogrodnicy tamtejsi nie tylko upiększają miasto, ale wypowiadają, wyśpiewują całe poematy.
Jest to rzetelna przyjemność znaleźć się np. w parku Charlottenburskim albo choćby przez kratę zaglądać do małego, prywatnego ogródka, w którym z widocznym zamiłowaniem oczyszcza i podlewa rośliny sam „pan" domu...
Co się tyczy ulicznego ruchu, jest on naturalnie większy aniżeli u nas, ale nie o tyle, jak można by przypuszczać. Ludność Berlina jest przeszło razy liczniejszą od naszej, lecz ruch nie jest potrójny.
Pewnej niedzieli o trzeciej po południu na Friedrichstrasse rachowałem przejeżdżające wozy, w obu kierunkach wypadło mi, że przesuwa się tamtędy powozów, dorożek, dyliżansów itd. na minutę.
Powróciwszy do Warszawy zrobiłem takiż rachunek na Nowym Świecie, także w niedzielę, o po południu i naliczyłem na minutę powozów.
Co się tyczy pieszych, tych innej niedzieli mijało mnie na Nowym Świecie na minutę i tylko na jednym chodniku. Lecz jest to ruch chwilowy, ruch ludzi wychodzących z kościoła. Takiego jednak — na codzień — nie posiada żadna z ulic Berlina, może — środkowe bulwary paryskie ...
W ogóle jednak nigdzie nie ma tylu włóczykijów tułających się bez celu — jak u nas. Gdzie indziej interes wypędza ludzi na ulicę; u nas — nudy w domu i potrzeba zabicia czasu.
Ostatnia uwaga dotycząca Berlina będzie ta, że miasto szybko rośnie i zawsze jeszcze długo będzie się powiększać. Kiedy patrzyłem na całą sieć ulic już skanalizowanych, oświetlonych, wybrukowanych, choć nie zabudowanych; kiedy widziałem po kilkanaście nowych domów wznoszących się na jednej ulicy, a nareszcie — kiedy pomyślę o obszernych równinach otaczających Berlin, przypuszczam, że to miasto w ciągu lub lat będzie miało trzy miliony ludności.
Chyba, że zaszłyby jakieś nadzwyczajne zdarzenia.
A teraz — znowu małe pro domo sua.
Od czasu gdy piszę „Kartki z podróży", uległem prawie powszechnej nienawiści czytelników. Nieznajomi chcieliby mnie wysadzić w powietrze, znajomi przestali mi się kłaniać, a przyjaciele obsypawszy głowy popiołem wymyślają mi, na czym świat stoi.
Słowem — na kogokolwiek spojrzę, widzę w jego twarzy krwawymi głoskami wypisany wyrok tej treści:
— Biedny Prus, zmarnował się!... Już pisuje nudne artykuły ...
Kiedy widzę podobne miny i słyszę ludzi błagających mnie, ażebym „pisał z humorem", zazdroszczę Jeremiaszowi.
Bo co tak przeraża, co tak boli, co tak nudzi tych panów?..; To — że znalazł się Polak, który śmie opisywać Berlin w sposób, o ile można, dokładny.
Światły Anglik albo Niemiec wzruszyłby ramionami na tę dokładność. Ale dla brata Polaka jest ona nawet zabójczą...
Cóż to bowiem za występek, co za upadek umysłowy opisywać na przykład, jak miasto jest zbudowane wewnątrz? Które jego ulice są ważne — i jaki kształt formują razem? ...
Postaram się wytłomaczyć.
Zapytajcie młodego studenta czy rzemieślnika, a choćby tylko uważnego turystę, jaka to przykrość znaleźć się w wielkim mieście, którego człowiek nie zna i nie rozumie, o którym nie wie nie tylko, gdzie czego szukać, ale — gdzie jest rdzeń, kręgosłup miasta?
Otóż, starałem się tak opisać Berlin, ażeby czytelnik od razu poznał główne arterie i ich wzajemny związek, ażeby — „miał w głowie plan miasta".
Tego nie daje żaden przewodnik po Europie ...
Po wtóre chodziło mi o to, ażeby rozważnemu turyście polskiemu wskazać: na co powinien zwracać uwagę, przy zwiedzaniu miast?
Ja sam kiedyś słyszałem zdanie, że Berlin ma tylko jedną ciekawość: kawiarnię Bauera!... Następnie jednak przekonałem się, że jest to las osobliwości, w którym można zobaczyć wiele rzeczy nowych i wiele się nauczyć.
Tych, którzy w spacerach po Europie nie szukają „cywilizacji", ale „wrażeń", nie nawrócę do moich poglądów. Ale tobie, zwyczajny Polaku, który pragnąłbyś czego dowiedzieć się, tobie radzę — czytaj z największą uwagą właśnie to, co wyda ci się najnudniejszym.
Świat, niestety! jest tak urządzony, że nawet dla wydobycia kawałka chleba musimy przewracać całe zagony ziemi. Jednym zaś z wielkich nieszczęść naszych jest to, że my znamy świat — tylko z „wrażeń"...
VIII
LUDNOŚĆ CECHY OGÓLNE
Dotychczas mówiliśmy o budynkach i ulicach, czyli — o kamiennej skorupie, w której mieści się istota „nadorganiczna", zwana miastem. Obecnie zwrócimy uwagę na właściwą substancję żyjącą tej istoty, na ludność. Osoby, które jeździły balonem, utrzymują, że patrząc na tłum ludzki z wysokości kilkuset metrów, już nie rozróżniamy osób pojedynczych, lecz widzimy dużą plamę, którą tworzy cały tłum i — mniejsze plamki i nitki, czyli rozmaite grupy tego tłumu.
Statystyka w gruncie rzeczy nie jest niczym innym, tylko — Jakby oglądaniem ludzkiego rodu z wysokości kilkuset metrów. Prawda, że dla podobnej obserwacji znikają jednostki ze swymi uczuciami i interesami; w zamian jednak ukazuje się „całość społeczeństwa" i jej rozmaite części składowe w najogólniejszych zarysach.
Z iluż tedy jednostek składa się ludność Berlina? W tej chwili jest ich przeszło ... Gdyby więc ustawić owych ludzi jednego przy drugim, utworzyliby „plamę" mającą niecałe dwie wiorsty kwadratowe powierzchni.
„Ludzka plama" tworząca Berlin nie zawsze była tak wielką. W r. liczyła ledwo . jednostek, które ustawione przy sobie zajęłyby powierzchnię morgów; zaś w roku liczyła już .., co odpowiada powierzchni jednej wiorsty kwadratowej i morgów.
Zatem „plama" ludnościowa berlińska nieustannie rosła i w ciągu pół wieku powiększyła się razy.
Przyrost ten jednak nie dokonywał się równomiernie: niekiedy słabnął, ale niekiedy potęgował się z zadziwiającą siłą. I tak:
Między latami Ludniość wzrosła o
— %
— %
— %
— %
— %
Z liczb tych można by wnioskować, że — stolica Prus i Niemiec karmi się wojnami i tyje przez wojny; największy bowiem przyrost ludności miał miejsce między i rokiem, po trzech wojnach, prawda, że zwycięskich ...
W każdym wypadku Berlin jest miastem, które rośnie szybko i energicznie, co jest dowodem sił i zdrowia.
Już wspomnieliśmy, że pod względem budowlanym najcharakterystyczniejszą różnicą między wsią i miastem jest wielka obfitość arterii komunikacyjnych, ulic. Mianowicie w mieście jest kilkaset razy więcej ulic aniżeli na wsi.
Podobnie rzecz się ma z ludnością.
W całych Niemczech na kilometr kwadratowy przypada ludzi; tymczasem w Berlinie na takiej samej przestrzeni żyje . ludzi, czyli razy więcej.
Gdy więc na wsi na jednego człowieka przypada. morgi ziemi, w Berlinie na jednostkę przypada około metrów. Gdy na wsi człowiek od człowieka jest oddalony średnio na kroków, w mieście ledwo na — kroków.
Stąd na wsi człowiek ma dokoła siebie więcej natury i częściej z nią przestaje; zaś w mieście bez ustanku ociera się o ludzi. Na wsi jego praca i szczęście zależą od zjawisk przyrody, w mieście od bliźnich, którzy co chwilę mogą pomagać mu lub przeszkadzać, dobrze radzić albo oszukiwać.
Powiedzieliśmy, że masa ludzka Berlina ustawiona gęsto, zajęłaby około wiorst kwadratowych powierzchni.
Czy masa ta jest jednolita? czy nie przedstawia żadnych różnic?
Przeciwnie — różnic jest dużo i bardzo rozmaitych.
Przede wszystkim ludność rozpada się na dwie olbrzymie grupy: płeć męską i płeć żeńską. Liczebny zaś stosunek między nimi jest taki, że na mężczyzn przypada kobiet.
Lecz nie zawsze tak było. Na przykład w r. na mężczyzn przypadało tylko kobiet.
Przewaga mężczyzn utrzymała się w ciągu lat; dopiero w r. na liczba kobiet dorównała liczbie mężczyzn i od tej pory kobiety wzięły górę.
Następny podział wskaże liczbę jednostek należących do rozmaitego wieku. I tak stanowią w Berlinie:
dzieci do lat% ludnościwyrostki od — lat%młodzież od — lat%dojrzali od — lat%starsi nad lat%Połowę zatem mieszkańców tworzą ludzie w sile wieku, przeszło trzecią część dzieci i młodzież, a ledwie dziewiątą część ludzie starsi.
Miasto więc wygląda dzielnie i młodo, albowiem na ludzi w zaraniu lub w sile życia trafia się jeden mający prawo do siwizny.
Jak w czasie przyboru rzeki mamy dwa ruchy: nieustanne wznoszenie się poziomu wody i — falowanie jej powierzchni, tak w rozwoju ludności miejskiej widzimy dwa zjawiska. Jednym jest ciągłe powiększanie się ludności, drugim — jej falowanie z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień, z miesiąca na miesiąc.
Falowanie to zależy od — urodzin i śmierci, od przybyłych do miasta i wyjeżdżających z niego. Na przykład między rokiem i miało miejsce:
urodzeń %
przyjazdów do miasta %
wyjazdów z miasta %
śmierci %
W tym więc roku miasto zyskało:
skutkiem przewagi urodzonych nad zmarłymi: %,
skutkiem przewagi przyjezdnych nad tymi, którzy wyjechali: %,
razem trzech ludzi na każdą setkę mieszkańców, co w stosunku do i miliona ludności, daje tysięcy osób przyrostu.
Cyfry powyższe odsłaniają wewnętrzny mechanizm powiększania się ludności berlińskiej.
Śmiertelność Berlina — zmarłych na każdy . mieszkańców — wcale nie jest wielka. Opierając się na niej można by przypuścić, że berlińczycy żyją przecięciowo po lat, co nazywa się dobrą cyfrą.
W każdym razie śmierć nie oszczędza nawet... berlińczyków; umierają zaś oni z powodu aż rozmaitych chorób!... Najwięcej ofiar zabierają: suchoty płucne (. ofiar), a dalej: zapalenie płuc, cholera (w r. ), słaba kompleksja niemowląt, rozmaite kurcze (?), dyfteryt, rak, zgrzybiałość, wada serca, a nareszcie — zapalenie żołądka i kiszek ( ofiar).
Wróćmy jednak do podziału na grupy ludności berlińskiej. Poznaliśmy dwie kategorie różnic: różnicę płci i różnicę wieku. Obie one opierały się na cyfrach dokładnych. Następujące zaś kategorie ludności obrachowywałem sposobami ubocznymi, cyfr bowiem bezpośrednich nie posiadam.
Jakież są na przykład grupy wyznaniowe w Berlinie? Otóż, w braku liczb dokładnych — można przypuścić, że jest:
ewangelików około %
katolików %
izraelitów %
Zdaje się jednak, że wśród powyższych grup jakieś % do % można zaliczyć do — bezwyznaniowców.
Widzimy z powyższego, że Berlin jest miastem stanowczo protestanckim, a po wtóre, że izraelitów jest w nim bardzo
niewielu, gdybyśmy chcieli porównać go np. z Warszawą, gdzie liczba izraelitów dosięga % ....
Masom żydowskim bez względu na ich pociąg do niemczyzny Berlin nie służy. Chociaż ci, którzy tam są, zajmują poważne stanowiska, albowiem liczba izraelitów w gimnazjach jest razy, a izraelitek w wyższych szkołach żeńskich razy większa aniżeli wśród ogółu.
Mają widać nie tylko pieniądze, ale,— i ochotę do nauki.
Czymże zajmuje się ludność Berlina i w jakim stosunku dzieli się między rozmaite gałęzie pracy?
I na tę odpowiedź brakuje cyfr dokładnych, dam więc tylko przypuszczalne, oparte na rachunku pośrednim.
Według tej hipotezy dzieliłaby się ludność Berlina na trzy grupy.
I. Inteligencja i urząd stanowi — i % ogółu.
II. Pracownicy specjaliści — %
III. Niespecjaliści — %.
Bliższe rozejrzenie się w tych wielkich konarach pracy daje następujące rozgałęzienia:
I. Inteligencja. Sztuką, nauką, służbą bożą zajmuje się — %; opieką nad zdrowiem — %; do zarządu sprawiedliwości należy %; do armii i floty %. W końcu, rentierzy i emeryci stanowią % ogółu mieszkańców.
Ten skromny pół procent daje jednak cyfrę . osób!...
II. Pracownicy specjaliści. Rolnicy, ogrodnicy, rybacy, górnicy, kamieniarze i grabarze stanowią razem w Berlinie %; pracujący około żywności %; pracujący przy gospodach, hotelach itp. %. Obróbką metali zajmuje się %; w komunikacji lądowej i wodnej służy %; w budownictwie %. Nad odzieżą i czystością pracuje %; nad machinami i narzędziami %, tkaczów jest %.
Nareszcie rozmaici inni rzemieślnicy tworzą %, a handlem zajmuje się %.
Tu znowu widać kolosalną różnicę między wsią i miastem choćby tylko w pierwszej grupie pracowników. Rolnicy, górnicy itp. na prowincji stanowią prawie % ludności, gdy w Berlinie jest ich tylko %!...
Niech zaś kto nie sądzi, że Berlin nie posiada autentycznych rolników i rolnictwa. Owszem, w r. miasto miało morgów pod sianem łąkowym, morgów pod żytem, morgów pod kartoflami itd. Gospodarowano zatem, ale
o ileż skromniej aniżeli na prowincji...
III. Pracownicy bez specjalności zajmujący się usługami osobistymi wśród ogółu mieszkańców tworzą %, wyrobnicy % i — ludzie bez oznaczonego zajęcia %.
Tu, na polu pracy, występuje duża różnica między mężczyznami i kobietami. Podczas gdy mężczyźni pracują w rozmaitych gałęziach zajęć, kobiety — zaledwie w dwu wyraźnych, a trzech niewyraźnych.
Pracujące nad odzieżą i czystością stanowią % ogółu kobiet; usługami osobistymi zajmuje się %. Wyrobnice tworzą %, pracownice bez określonego zajęcia — % i — wszelkie inne — %.
Wracając do rozmaitych grup pracujących w Berlinie, powtarzam, że cyfry przytoczone są tylko prawdopodobnymi. Otrzymałem je z ubocznych źródełW zamian jednak źródła te pozwolą w najogólniejszych zarysach wskazać, które grupy ludności berlińskiej należą do zamożnych, a które do proletariatu.
Otóż — mamy pod ręką cyfry dotyczące małżeństw, urodzin
i śmiertelności ludzi różnych zajęć. Wszystkie zaś owe grupy, ze względu na dobrobyt, można podzielić na dwie kategorie:
Pierwszą będzie ta, wśród której małżeństwa i narodziny zdarzają się częściej aniżeli wypadki śmierci. Druga zaś ta,
wśród której na odwrót — częściej występuje śmierć aniżeli wesele lub narodziny.
Otóż do tej drugiej grupy należą
Procenta:
Małżeństw Urodzin Śmierci
Wśród pracujących nad
odzieżą i czystością % % %
Wyrobników % % %
Nieokreślonego zajęcia % % %
Trzy powyższe klasy już można zaliczyć do proletariatu. I gdyby z zewnątrz nie napływali do nich nowi ludzie, klasy te musiałyby wyginąć: mają bowiem więcej umierających aniżeli rodzących się.
Ale najnędzniejszym jest los kategorii „nieokreślonego zajęcia" (która w naszym na przykład społeczeństwie jest bardzo liczną!...). Ta bowiem klasa na jednego urodzonego daje zmarłych...
Trzeba dodać na zakończenie rozdziału, że Berlin posiadał w roku — około tysięcy osób żyjących z jałmużny. Z tysiąca zatem mieszkańców Berlina musi oglądać się na cudzą pomoc. Miasto wydaje na nich blisko i milionów marek rocznie, no — ale za to nie ma ulicznej żebraniny.
Gdyby teraz chodziło o ogólne scharakteryzowanie Berlina pod względem ludności, powiedzielibyśmy, że — jest to wielkie miasto, które szybko rośnie.
Wielkie miasto!... Słówko to przypomniało nam, że jakkolwiek świat posiada setki miast mniejszych od Berlina, ma jednakże i trzy większe, a mianowicie:
Londyn, który liczy przeszło i milionów ludności, Paryż mający miliony tysięcy i New York (w Stanach Zjedno
czonych Ameryki Północnej) z milionami tysiącami mieszkańców.
Cyfry te wskazują, że aczkolwiek Berlin należy do najwyższych szczytów w ludzkości, to jednak jest jeszcze kilka takich, które mocno go przerastająSam Paryż jest i raza, a Londyn — trzy razy liczniejszy od Berlina . Jeżeli więc od wojny francuskiej stolica Niemiec pod względem politycznym odgrywa rolę słońca, do którego ruchów stosuje się kilka innych państw, to rola ta nie odpowiada jego społecznym i ekonomicznym siłom. Berlin jest z pewnością wielkim ogniskiem cywilizacji, ale nie największym i ma przed sobą inne potęgi. Berlin należy do miast „wszechświatowych", ale nie zajmuje między nimi pierwszorzędnego stanowiska.
IX
CHARAKTER LUDNOŚCI.
[część pierwsza]
Na mocy tego, co powiedziało się dotychczas, czytelnik może już w najogólniejszych zarysach scharakteryzować Berlin.
Z wyżyn statystyki, niby z łódki balonu, patrzyliśmy na berlińską ludność, która na powierzchni naszego globu mogłaby uformować plamę mającą dwie wiorsty kwadratowe powierzchni.
Plama ta składa się z wielu odcieni, na mocy których możemy określić Berlin jako miasto — protestanckie, w którym przeważają kobiety, miasto zdrowe, szybko rosnące, bardzo ruchliwe itd.
Jest to więc charakterystyka zbiorowiska ludzkiego, organicznej całości zwanej „miastem".
Teraz zniżmy nasz balon i wysiądźmy z niego, ażeby wejść między ludzi i przypatrzyć się — już nie gromadom, ale pojedynczym osobom. Przypatrzyć się zaś nie tylko ich postawom i fizjognomiom, ale nawet duszom.
Takie obserwacje pozwolą nam przynajmniej do pewnego stopnia zdefiniować ów materiał, z jakiego jest zbudowane społeczeństwo berlińskie.
Poprzednio oglądaliśmy cały gmach, teraz zobaczymy jego cegły; pierwej widzieliśmy całą istotę żyjącą, zwaną „ludnością miejską", teraz zobaczymy pojedyncze komórki tego organizmu.
— Ależ to będą niesłychanie powierzchowne obserwacje! — zawoła czytelnik. — Jeżeli dla poznania jednego człowieka trzeba zjeść z nim beczkę soli, ileż należałoby zjeść kopalń soli dla poznania blisko dwu milionów ...
— Prawda — odpowiadam — ale jednak — spróbujmy... Mimochodem wspomnę, że dawniej ludzie, nawet bardzo
poważni i dostojni, nie robili ceremonii z określaniem charakteru narodów. Na dowód czego przytoczę kilka opinii dotyczących przeszłości Berlina.
W r. pisał do Jakobiego Georg Forster:
„Aż do chwili obecnej mylnie oceniałem wasze miasto; jego zewnętrzność jest wprawdzie piękniejsza, ale za to wnętrze brudniejsze, aniżeli mogłem przypuszczać. Berlin z pewnością należy do najładniejszych miast w Europie, ale jego mieszkańcy!... Najszlachetniejsze rozrywki przekształcili oni w lubieżność, orgie i żarłoczność, a swobodę myślenia w rozkiełznaną swawolę. Kobiety prawie wszystkie są zgubione. Ze smutkiem widziałem najrozumniejszych ludzi oślepionych bałwochwalstwem dla Fryderyka i sławiących nawet jego strony fałszywe, złe i śmieszne".
Włoski poeta Alfieri nazywał ówczesny Berlin „niezmierną kordegardą", zaś ambasador angielski, lord Malmesbury, pisał w r. :
„Ze stanowiska społecznego nie ma na świecie miejsca, które mogłoby być gorsze od Berlina: jest to miasto, w którym nie znalazłby ani jednego zacnego człowieka, ani jednej niewinnej kobiety.
„W obu płciach i w ogóle warunkach społecznych góruje absolutny brak moralności i rozwiązłość obok niedostatku... Przybyłem tutaj bez uprzedzeń i przesądów i jestem w ciągłych stosunkach ze zbyt wieloma osobami różnych klas społecznych, ażebym mógł się mylić".
Zaś w r. ten sam lord dodał:
„W ogólności Prusacy są ubodzy, pyszni, nieukształceni i bez zasad ... Ciemnota zagłusza w nich wszelki instynkt swobody, a brak zasad robi ich posłusznymi narzędziami, które nigdy nie pytają, czy rozkaz wydany im godzi się ze sprawiedliwością?..."
Opinie te, odnośnie do pewnej klasy, nie musiały być oszczerstwem, skoro przytacza je J. Scherr jako charakterystykę ludzi tamtej epoki. Czy one jednak mogły charakteryzować całą ówczesną ludność Berlina?
Przede wszystkim zobaczmy, w jaki sposób należałoby wydawać o ludziach sądy mające wartość.
Zacznijmy od jakiegoś Pawła. Chcąc określić ten pojedynczy charakter, musielibyśmy spisywać różne jego czyny i przygody życiowe, z których ludzie rozważni mogliby wywnioskować, że:
Ten a ten Paweł jest to osobistość zdrowa, prawdomówna, logiczna, mało. wrażliwa, dość egoistyczna, dosyć moralna itp., itp.
Mając zaś takie cenzury blisko milionów berlińczyków, za pomocą odpowiednich zestawień dowiedzielibyśmy się, że
w Berlinie jest taki a taki procent ludzi zdrowych, taki procent prawdomównych, taki logicznych, taki energicznych, taki optymistów, taki moralnych itd.
Dopiero tego rodzaju statystyka, przedstawiająca za pomocą liczb zasadnicze cechy ludzkiej natury, dokładnie scharakteryzowałaby nam ludność miasta.
W rezultacie jednak tych badań otrzymalibyśmy — prawdopodobnie — następujące wnioski:
) Że człowiek nazywany: egoistą, logicznym, energicznym itp. mógłby niekiedy okazywać się altruistą, nielogicznym, słabym itd., ale — w mniejszej liczbie życiowych sytuacji. W przeważnej zaś ilości wypadków postępowałby zgodnie ze swoim charakterem.
) e w każdym społeczeństwie i mieście znajdowaliby się ludzie rozmaici: prawdomówni i kłamcy, logiczni i nielogiczni, dzielni i słabi, altruiści i egoiści itd. Każda jednakże z tych klas stanowiłaby tylko pewien procent ogółu.
Nie należałoby więc mówić, że np. taki a taki naród jest niemoralny, ciemny, bez zasad... ale — że w tym narodzie ludzie niemoralni stanowią pewien procent, ciemni inny procent, bez zasad jeszcze inny procent itd.
Społeczeństwa więc nie różnią się między sobą materiałami: nie są jedne absolutnie złe, inne dobre, jedne mądre, inne głupie, jedne energiczne, inne słabe, ale — każde z nich posiada wszystkie typy charakterów, lecz w rozmaitym procentowym stosunku.
Drugą, niezmiernie ważną charakterystyką społeczeństw jest ich ustrój, układ wewnętrzny, mianowicie to, jakie charaktery: pożyteczne czy szkodliwe zajmują wydatne i wpływowe stanowiska?
Na przykład — giełdowi szachraje, przedajni dziennikarze, zdradzieccy oficerowie itp. znajdują się tak dobrze we Francji jak w Niemczech. I gdyby na chwilę dano nam boską wszech
wiedzę, może zdumielibyśmy się zobaczywszy, że procentowe liczby szachrajów, zdrajców, przedajników w obu krajach są prawie jednakowe.
I ta tylko między Paryżem a Berlinem byłaby różnica, że gdy w Berlinie złe charaktery kryją się po kątach, w Paryżu — bez ceremonii wdarły się na świeczniki, gdzie, rozumie się, występne ich czyny więcej szkód wyrządzają.
A może tylko — dzięki zasadzie większej jawności — w Paryżu dokładniej niż w Berlinie prowadzi się „statystyka charakterów? ..."
— Rozumiem — odpowiada czytelnik. — Jakimże więc sposobem ty, autorze, dasz nam obraz charakterów ludności berlińskiej, jeżeli — nie tylko ty sam nie miałeś biura „statystyki moralnej", ale nawet takiej instytucji wcale nie ma na świecie?....
Sposób ten jest bardzo prosty, a składa się z dwu części:
) Trzeba wiedzieć, czego się szuka. ) Trzeba pamiętać, że nie jestem biurem statystycznym, ale — skromną jednostką, której obserwacje mogą mieścić i zapewne mieszczą w sobie wiele błędów.
Ogólna zaś zasada wyprowadzania wniosków ze spostrzeżeń jest taka:
Gdyby w pewnym mieście było więcej blondynów aniżeli brunetów, więcej kulawych aniżeli garbatych, więcej rzetelnych aniżeli nierzetelnych, to i badacz spotykać będzie częściej: blondynów, kulawych i rzetelnych aniżeli ich kontrasty.
Zasada ta nie jest bynajmniej doskonałą i może zrodzić wiele ciężkich błędów. Pomagać więc jej trzeba — ostrożnością i ciągłym pamiętaniem, że — nasze spostrzeżenia i nasze sądy nie są dogmatami, ale — skromnymi wnioskami jednostki.
Po tych zastrzeżeniach wróćmy do rzeczy.
Jakże tedy przedstawia się fizyczny typ berlińczyka?
Naprzód — mężczyzna jest dobrego wzrostu, ma grube kości i tęgo rozwinięte muskuły, z lekkim dążeniem do otyłości w wieku dojrzałym.
Włosy i zarost ma blond, niekiedy z lnianym albo rudawym odcieniem; cerę — ma zdrową, rumianą.
Trzyma się prosto, a nawet sztywnie; chodzi, jakby maszerował. Ręce ma duże i niemniejsze nogi.
Bardzo często ma cygaro w ustach i gazetę w rękach, a kapelusz na głowie nawet pod dachem.
Dodajmy — niebieskie oczy, rumiane usta i zdrowe zęby, a będziemy mieli panujący typ berlińczyka.
Czy to ma znaczyć, że Berlin nie posiada: brunetów, czarnookich, śniadych, cherlaków itp.
Bynajmniej. To tylko znaczy, że mocno zbudowani, niebieskoocy blondyni trafiają się tam nieco liczniej aniżeli inne
typy
Kobieta berlińska jest również tęgą, niebieskooką blondynką. Nie zawsze ma ładną twarz, ale prawie zawsze ma ciało białe — jak śmietana. Jest ona obrazem zdrowia i pogodnego humoru i również okazuje skłonność do tycia.
Nareszcie, dzieci są także czerstwe, rumiane, muskularne, z niemałymi skłonnościami do biegów, skoków i rzucania kamieni.
Dzieci bijących się między sobą albo bitych przez osoby starsze w Berlinie nie widziałem.
Na ogół — berlińczycy są przystojni, a trafiają się bardzo piękni. Z tym wszystkim — nie należą oni do rasy wyższej, choćby tylko pod względem fizycznym.
W tej chwili wyobrażam sobie: ) naszego chłopa, ) berlińczyka, ) Włocha. Otóż te trzy typy ludzkie można określić w następny sposób:
Nasz chłop jest to posąg dopiero z grubego ociosany. Można już w nim odróżnić głowę, tułów i trochę kończyny, ale twarz przedstawia jeszcze bryłę niewyraźną.
Berlińczyk jest to już posąg, który ma nie tylko wszystkie palce, nos, oczy i uszy, ale nawet fałdy w odzieży, ba! już nawet jest pomalowany farbami...
Ale dopiero Włoch jest posągiem, który ma nie tylko wyrazistą i subtelną fizjognomię, ale i niezrównanej piękności postawę.
Pamiętam berlińczyków i Włochów w tak zwanej „berlińskiej Wenecji", obok Zoologicznego Ogrodu, gdzie biedni, brudni, żebrzący i głodni Włosi jak zwierzęta pokazywali się zamożnym, czystym, dumnym i sytym Prusakom.
No i co?... No i każdy ruch, każde spojrzenie Włocha warto było rzeźbić i malować, podczas gdy pniakowate figury Prusaków były do śmieszności niezgrabne.
Włosi — oto jest dojrzała rasa, nie Niemcy. O nas zaś, którzy od berlińczyków moglibyśmy się niejednego nauczyć, nawet nie wspominam.
Za to kobiety berlińskie z typu blondynek bywają cudownie piękne. Ich twarz i głowa zdaje się być — po prostu — melodią białych róż, fiołków i bursztynu opiewającą jakąś nadziemską naiwność i niewinność.
Nie wiem, czy to sprawiała tęsknota za swoimi ludźmi, czy istotne podobieństwo, ale uważałem w Berlinie mnóstwo fizjognomii warszawskich i polskich. Raz nawet będąc w Ogrodzie Zoologicznym wydobyłem notesik i patrząc na spacerujących berlińczyków począłem zapisywać nazwiska warszawiaków podobnych.
Oto lista:
„Profesor Plebański, fortepianista Pankiewicz, dr Dobrski, radca Majewski, dr Szokalski, redaktor Leo, zegarmistrz Woroniecki, artysta Rapacki, Erlich, Szymański..."
W tym miejscu przerwałem. O parę stolików ode mnie siedział przy kuflu piwa jakiś frant w pewnym wieku, wcale niepiękny. Ten jednak myśląc, że jestem rysownikiem, który robi jego podobiznę, poprawił się z pewną ostentacją, i zwrócił się do mnie profilem, ażebym go lepiej mógł „schwycić ..."
Warszawiacy nie bywają aż tak uprzejmi.
Drugie podobieństwo, które mnie samego dziwiło, jest... językowe!... Bardzo często słysząc z daleka rozmawiających berlińczyków, o ile nie mogłem uchwycić wyrazów, miałem uczucie, że słyszę mowę polską.
Czy istotnie rozmowa nasza i niemiecka poza obrębem niepodobnych wyrazów mają — podobne „melodie"? Czy to był po prostu objaw już rodzącej się nostalgii? ... Nie potrafię na to odpowiedzieć.
Po paru tygodniach siedzenia w obcym mieście człowiek zaczyna doznawać takich uczuć, jakich — może — doświadcza ząb wyrwany. W nowym otoczeniu jest mu źle, przypomina sobie, że w kraju było mu lepiej i ma jakieś niejasne poczucie, że ten kraj gdzieś się podział, że już na ziemi nie istnieje.
Warszawa, rodzina, znajomi — wszystko to był sen; rzeczywistością zaś jest ten obcy język, w którym nurzam się od rana do wieczora, ci ludzie nie moi i miasto, którego drażni mnie nawet piękność.
Otóż w takich chwilach nieopisaną przyjemność robi widok człowieka „z naszych stron". Najpierw przypatrujesz mu się i mówisz:
— Jaki on podobny do inżyniera W., adwokata Kr., do malarza Wi., do przemysłowca N...
Nagle ów „podobny" wita cię i przekonywa, że jest on sobą samym w naturalnej wielkości i kształcie.
Wyznaję, choć może dowodzi to prostactwa, że dla mnie
każde spotkanie warszawiaka na obczyźnie było błyskawicą, która budziła we mnie na kilka godzin radość.
Pamiętam, kiedy już wracałem do Warszawy, widzę na banhofie Friedrichstrasse kogoś — bardzo podobnego do adwokata K.
— On, czy nie on?.... — myślę. — Ale skądżeby znowu
on, o dziewiątej wieczorem, w tym miejscu! ...
Był to jednak „on". Rozumie się, padamy sobie w objęcia, opowiadamy, skąd który jedzie... Wtem o kilka kroków mija nas dama, na widok której mówię głośno:
— Jaka podobna do pani W!...
— Bo też to jest pani W. — odpowiada adwokat.
— Nie może być! ... — wołam, co mi jednak nie przeszkadza rzucić się naprzeciw damy i witać ją z takim zapałem, jakbyśmy zjedli razem beczkę soli.
Zdarzają się jeszcze dziwniejsze spotkania. Raz idąc przez Friedrichstrasse spostrzegam, że „Pod Lipami" wiatr zerwał jakiemuś dziecku kapelusz i niesie go w moją stronę. Chwytam kapelusz, oddaję ojcu dziecka, słyszę: m e i n H e r r ... a tuż po nim:
— Ależ to pan G!...
Lepiej otwieram oczy i widzę tuż przed sobą na berlińskim chodniku całą rodzinę zacnych państwa K. z Warszawy.
Naturalnie, czym prędzej poszliśmy razem na obiad do takiej nadzwyczajnej winiarni, gdzie w Berlinie „dobrze jeść dają". No — i po raz setny przekonaliśmy się, że w Berlinie nigdzie dobrze jeść nie dają!
Ażeby przynajmniej pod kulinarnym względem już teraz poinformować czytelnika, dodam w nawiasie, że za granicą ... nigdzie dobrze jeść nie dali. Jeść można tylko u nas. Tylko nasz chleb, nasze mięso, nasze barszcze i kapuśniaki, nasze tarte kartofle zasługują na nazwę ludzkiego jadła.
Zaś paryska kuchnia, od której mamy uczyć się sztuki gotowania!... Ale nie uprzedzajmy wypadków.
Dowiedzieliśmy się tedy o berlińczykach, że pod względem fizycznym są to ludzie: zdrowi, silni, piękni, chociaż jako piękne utwory o wiele niżej stoją od Włochów.
Za to berlińczycy i w ogóle Niemcy północni posiadają zaletę nie dość dobrze znaną Włochom, Polakom, ba!... nawet Francuzom...
Oto — Niemcy północni są bardzo czyści. Takich zaś ludzi zasmolonych, obdartych, w brudnej bieliźnie a z rękoma jeszcze brudniejszymi, jakich można widywać u nas, tam po prostu nie spotyka się na ulicy.
Czystość ludu berlińskiego jest tak powszechna, że człowiek z początku nie dostrzega jej, dopóki nie zobaczy kontrastu.
Otóż ja widziałem kontrast.
Pewnego dnia wraz z moim bratem ciotecznym Wacławem T. znaleźliśmy się na placu Belle Alliance, gdzie sterczy wysoka kolumna, a na niej frant ze skrzydłami, ustawiony w tym miejscu bodaj że na pamiątkę bitwy pod Waterloo.
Ponieważ zarówno mnie, jak i mego braciszka, ogromnie mało obchodzą pruskie tryumfy, więc zamiast pobożnie topić wzrok w pamiątkach narodowej sławy, weszliśmy między klomby otaczające plac i usiedliśmy na ustronnej ławeczce.
Odpoczywaliśmy tak z parę minut, kiedy nagle krzyknąłem ze zdziwienia...
Czy zobaczyłem cień Bluchera? ... Nie. Coś jeszcze dziwniejszego, mianowicie: niańkę i troje dzieci tak brudnych jak u nas żydowskie na rynku małego miasteczka.
Zaiste, trzeba było dopiero w Berlinie i na własne oczy zobaczyć — że nabite kurzem i podarte pończochy, zabłocone trzewiki, nigdy nie myte twarze i szyje, poszarpane sukienczyny i pierze we włosach, ażeby „odczuć", że taki brud jest rzeczą nie tylko niemiłą, ale po prostu hańbiącą.
— Wiesz — odezwałem się do Wacława — nigdy bym nie przypuszczał, że w Berlinie zobaczę podobne niechlujstwo.
— Bądź spokojny — odpowiedział — to nie są berlińczycy. To są warszawiacy, którzy przyjechali tu pokazać ci się, ażebyś po nich zanadto nie tęsknił.
Bądź co bądź, po tym spotkaniu innymi oczyma patrzyłem na berlińczyków, którzy nawet wracając od roboty mają czystą bieliznę i umyte ręce.
Czystość jest tutaj potrzebą społeczną, a oprócz kąpieli w rzece, kąpieli dla osób zamożniejszych, kąpieli w mieszkaniach prywatnych istnieją tu jeszcze i wielkie oddają usługi kąpiele ludowe.
Widziałem jeden taki zakład. Mieści on się w niewielkim budynku parterowym, a posiada kilkanaście wanien i kilkanaście pryszniców. Interesant, wchodzący, tu, dostaje ręcznik, kawalątko mydła i, stosownie do zapłaty, w każdym razie bardzo małej, korzysta albo z prysznica, albo z wanny.
Każdy interesant ma tu kabinkę na rzeczy i ciasny pokoik na kąpiel. Mazura tańcować tu nie można, ale umyć się — doskonale ...
Rozumie się, że dla kobiet i mężczyzn są pomieszczenia oddzielne, z osobnymi wejściami.
X
CHARAKTER LUDNOŚCI
[część druga]
Zobaczmy teraz, jak wyglądają w stosunkach ze swoimi bliźnimi ci zdrowi, silni i umyci berlińczycy?
Mieszkając w Charlottenburgu po kilka razy na tydzień kupowałem u pewnego wędliniarza szynkę, a u kupca kolonialnego pumpernikiel (słodkawy chleb razowy). I wędliniarzz małżonką, oboje rumiani i tłuści ludzie, i kupiec kolonialny za pierwszym i drugim razem traktowali mnie grzecznie, lecz obojętnie. Ale już od trzeciego, od czwartego razu i tu, i tam byłem witany i żegnany w taki sposób, że mnie to zastanowiło.
W postępowaniu ich nie było cienia uniżoności ani niestosownej poufałości, ale jakaś szczególna serdeczność, jakbym był krewnym albo przyjacielem tych ludzi. I to nie tylko kupiec, ale subiekci i chłopcy sklepowi każdym ruchem, spojrzeniem, zapytaniem okazywali mi, że ich obchodzę, ja, biedny cudzoziemiec, który przynosił im no — kop. na dzień za towar.
Ten nie dający się określić ton życzliwości nazywają Niemcy: Gemutlichkeit. Wyraz po naszemu znaczy: dobroduszność, miły charakter, co jednak nie maluje samego faktu. Chcąc odczuć Gemutlichkeit, trzeba ją widzieć i doznawać jej na miejscu.
Inny przykład.
Szedłem raz przez ulicę bezludną, mającą z jednej strony park, z drugiej ogród warzywny.
Zapadał już mrok, kiedy na zakręcie wylała się naprzeciw mnie gromada robotników, kłócących się między sobą dosyć ostro.
Myślę — awantura!... Jeżeli nie zejdę z chodnika — potrącą mnie; jeżeli ustąpię na środek ulicy — mogą posądzić mnie o uciekanie przed nimi i, co najmniej, zwymyślają.
Ponieważ jednak nie było czasu do rozważań, zatem nie zwalniając ani przyśpieszając kroku, szedłem prosto przed siebie. Zaś kłócący się nagle umilkli i rozsunęli się dając mi wolne przejście.
Potem zaczęli znowu.
Na taką Gemutlichkeit zdobędzie się nie każdy z inteligencji.
Jeszcze inny przykład.
Wszedłem raz do piwiarni, gdzie przy paru stołach siedzieli widocznie rzemieślnicy w kapeluszach. Ja usiadłem na boku, kazałem podać piwa i, swoim zwyczajem, zdjąłem kapelusz.
I co powiecie? Nie upłynęła minuta, kiedy sąsiedzi moi również poodkrywali głowy. Muszę zaś dodać, że nie odznaczam się ani kosztownością szat, ani piękną postawą, ani manierami budzącymi powszechny szacunek.
Wyglądałem akurat tak jak owi panowie, którzy jednak nie uważali za stosowne siedzieć w kapeluszach wobec jakiegoś biedaka z odkrytą głową.
Wypadki podobne są tym dziwniejsze w Berlinie, że na przykład w tramwaju najczęściej ja ustępowałem miejsca kobietom, podczas gdy dziesięciu młodszych ode mnie panów rozpierało się najwygodniej. Chociaż i tutaj trafiały się wyjątki i widywałem nawet starszych ludzi, oddających kobietom swoje miejsca.
Oficerowie zaś są tak wielkimi galantami, nie tylko dla kobiet, ale dla wszystkich, że nigdy nie siadają wewnątrz wagonu, lecz stoją w tyle obok konduktora.
Podkreśliłem tramwajowe stosunki, dostrzegałem bowiem i nieraz, że berlińczycy nie są zbyt uprzejmi dla kobiet. Mężczyzna wchodzący gdzieś przed kobietą, mężczyzna publicznie klepiący kobietę po twarzy, mężczyzna częstujący kobietę piwem ze swego kufla, mężczyzna nie ustępujący kobiecie miejsca, są to zjawiska bardzo pospolite w Berlinie.
Toteż kiedy pewnego dnia, w pasażu Panopticum, wiatr pewnej kupcowej zrzucił na posadzkę papier, a jakiś młody chłopak podniósł ten papier i podał go właścicielce, byłem przyjemnie zdziwiony.
Kiedym jednak opowiedział ten wypadek Wacławowi, który zna trochę Niemców, żywo odparł:
— Ten chłopak nie pochodził z Berlina, jak i tamta niańka z placu Belle Alliance. Rodowity berlińczyk nie może być ani tak brudny, ani tak grzeczny...
Brak grzeczności w stosunku do kobiet wynagradza się tu nieznanym gdzie indziej sentymentalizmem.
Oto obrazek z natury.
Żołnierz piechoty i kucharka idą pod rękę jak dwa gołąbki: on tuli ją, tkliwie spogląda jej w oczy itd.
Potem żołnierz wskakuje do przejeżdżającego tramwaju I — trzeba było widzieć miny obojga, te mnóstwa pocałunków, jakie sobie na pożegnanie przesłali!...
U nas; gdyby kto jechał balonem do Ameryki, nie zaś tramwajem na drugi koniec miasta, jeszcze nie byłoby tak tkliwych scen.
Muszę wreszcie dodać, że rozdzierające pożegnanie bynajmniej nie zepsuło humoru damie. Wesoła i uśmiechnięta wracała do domu, jakby na nią co najmniej czekał kawalerzysta.
Sentymentalizm grasuje nie tylko między zakochanymi parami.
Innym razem widziałem, jak z kamienicy wyszła stara dama, przeszła na drugi chodnik i stanęła z zadartą głową. Niebawem na balkonie ukazała się inna stara dama i — nastąpiły pantominy.
Ile tam znowu obie strony przesłały sobie całusów — nie zrachuję.
Koroną jednak widowiska było to, że dama z balkonu zaczęła powiewać chustką na cześć przyjaciółki idącej prawdopodobnie do jakiejś dziesiątej kamienicy ...
Rozumie się, że opowiedziałem zdarzenie Wacławowi, który mnie objaśnił:
— To jest zupełnie w stylu niemieckim: machanie chustką albo przesyłanie pocałunków. Kilka lat żyłem pośród nich
i pamiętam, że u Niemki łatwiej jest dla stołownika o łzy aniżeli o dobre masło ...
Za to inną, bardzo ładną cechą berlińczyków, a podobno, i Niemców w ogóle, jest rzetelność.
Nie przypuszczam, ażeby w granicach Cesarstwa Niemieckiego nie istniała żadna sprawa a la Panama albo a la Lebaudy. Owszem, z tych drobnych płomyków, jakie niekiedy wydobywają się spoza hermetycznych drzwiczek pruskiej dyskrecji, można domyślać się, że dzieją się tam i dziać będą rozmaite nieczyste sprawy.
Nie posądzam zatem Niemców o anielskość, ale muszę zanotować zdarzenia budujące.
Pewnego dnia w restauracji przy Behrenstrasse dałem kelnerowi zamiast fenigów — . Spojrzał i natychmiast zwrócił mi mówiąc:
— Pan zapewne omylił się.
W restauracji wegetariańskiej znowu omyliłem się płacąc rachunek o parę marek za drogo, co mogło nawet wyglądać na prezent zrobiony kelnerce. Kelnerka wzięła pieniądze, ale natychmiast oddała je gospodarzowi, który kłusem przybiegł zawiadomić mnie, że należy się znacznie mniej, że kelnerki nie mają prawa przyjmować napiwków itd.
Podobne historie zdarzały mi się w tramwajach. A już prawie nie uważam za właściwe kłaść nacisku np. na taki fakt, że malarze malowali otwarte okno mego pokoju w czasie mojej nieobecności, że przez parę dni odnawiali cały dom i że jednak z mego pokoju nie zginął ani papieros.
Restauracje i kelnerzy przypominają mi jeszcze jeden rys berliński.
Idziesz na obiad. W sieni domu szwajcar dotykając czapki mówi: Mahlzeit! na schodach przebiegający kelner mówi także: Mahlzeit! Wchodzisz do sali, przepełnionej gośćmi i służbą
i nagie ze wszystkich stron: od gospodarza, kucharza, kelnera spadają na ciebie wyrazy: Mahlzeit!... Mahlzeit!...
Siadasz do stołu. Obecni robią ci miejsce, ale z ich min widzisz, że poznali w tobie cudzoziemca, choć jeszcze nie zdążyłeś otworzyć ust.
Po chwili przybiega trzeci z kolei kelner i podając kartę obiadową mówi: Mahlzeit!...
Nareszcie przychodzi do waszego stołu nowy gość, który nie patrząc na nikogo w szczególności rzuca wam wszystkim: Mahlzeit!...
Co to jest? Co to znaczy?
Mahlzeit — dosłownie znaczy: jedzenie, bankiet.
W pierwszej chwili nawoływania te podobały mi się jako objaw serdeczności między ludźmi, nawet obcymi sobie. Później jednak przyszło mi na myśl, że my, Polacy, mamy daleko więcej i nierównie serdeczniejszych wykrzykników: dzień dobry — dobre południe — Boże, dopomagaj itd.
Dzisiaj berlińskie Mahlzeit przypomina mi ubogą familię, której członkowie na widok bodaj kartofli z solą cieszą się i. wołają: jedzenie!... jedzenie!... jedzenie!...
Nie chcę przez to powiedzieć, ażeby berlińczycy wobec nas byli głodomorami; karmią się bowiem oni lepiej aniżeli my. Tylko wydaje mi się, że okrzyk Mahlzeit! nie tyle jest życzeniem wystosowanym do apetytu bliźnich, ile objawem egoistycznej uciechy na widok jadła ...
Zdrowie i czystość są to fizyczne cechy berlińczyka, zaś — Gemutlichkeit, rzetelność i sentymentalizm występują w stosunku jego do innych ludzi, są już społecznymi zaletami. Czy jednak nie można by posunąć się o kilka kroków głębiej — scharakteryzować duszę tego typu ludzi, jacy zamieszkują i tworzą Berlin?
Spróbuję dopuścić się podobnej definicji, z góry ostrzegając, że ona nie oprze się na „badaniach", na które przede
wszystkim brakłoby mi czasu, ale na „wrażeniach" — „domysłach" i nieledwie „przeczuciach". Czytelnik więc .musi przyjmować te określenia bardzo ostrożnie.
Cóż tedy można powiedzieć o najwewnętrzniejszym charakterze berlińczyka, na mocy jego fizjognomii, postawy, ruchów, głosu itd.
Przede wszystkim co jest ideałem tych ludzi?
W całej naturze, a mianowicie w ludzkości, objawiają się trzy ideały, trzy odwieczne i wiekuiste dążenia — do Szczęścia, Użyteczności i Doskonałości.
Kiedy człowiek stara się o zdrowie, dobrobyt, rozrywki, kiedy oświadcza się kobietom, podróżuje dla zobaczenia pięknych widoków, wówczas dąży on do Szczęścia,
Kiedy uprawia ziemię, obrabia drzewo, wytapia metale, wznosi budowle, wyrabia narzędzia i machiny, wówczas spełnia ideał Użyteczności.
A nareszcie, gdy ćwiczy swoje zmysły i muskuły, rozwija pamięć i zdolność rozumowania, gdy kształci potomstwo, gdy wytwarza lepsze odmiany zwierząt i roślin, wówczas dąży do Doskonałości.
Otóż ci ludzie, na jakich patrzyłem w Berlinie, „wyglądają" (nie twierdzę, że są) wyglądają na takich, dla których najwyższym ideałem jest Użyteczność, następnym Doskonałość, a dopiero ostatnim — Szczęście.
Po wtóre — ciż sami ludzie „wyglądają" na takich, u których najsilniej jest rozwinięta Wola, potem Myśl, a najsłabiej — Uczucie.
Jeżeli „wrażenia" moje są trafne, w takim razie berlińczyk umie najlepiej pracować, potem uczyć się, a prawie że wcale nie umie używać.
Od używania są inni, a Prusacy są od — robienia i to wcześniej czy później da im straszną przewagę w Europie. Naturalnie w Europie bez Anglii; Anglicy bowiem pracują
jeszcze lepiej, to jest dokładniej, silniej, prędzej i wszechstronniej aniżeli Prusacy.
W Berlinie wszyscy pracują: konduktor i dyrektor, kupiec i rzemieślnik, profesor i pastor, malarz, muzyk i aktor, żołnierz i generał. Tam pracą jest nie tylko szycie butów, robienie stołów, pieczenie chleba itd., ale ratowanie ludzi z wody lub ognia, tworzenie systemów filozoficznych, modlitwa kompozycje artystyczne, narażenie życia na placu bitwy...
Dlaczego berlińczycy mają tęgie muskuły? Bo to są ludzie pracy. A dlaczego mają lichą kuchnię i jeszcze gorsze szansonistki? Bo to nie są ludzie użycia.
Idea pracy, pod promieniami której rozwijają się tamtejsi ludzie, wytwarza w nich rozmaite inne zalety.
Pierwszą jest logiczność i porządek. Aby przekonać się
o ich istnieniu, wystarczy wejść do publicznego miejsca, na przykład do jakiegoś muzeum. Prawie wszędzie znajdują się nie tylko katalogi z planami, ponumerowane sale, kartki na okazach, ale jeszcze tabliczki wskazujące, dokąd prowadzą te drzwi czy tamten kurytarz.
Drugą zaletą jest karność. Kto zajmuje się jakąkolwiek pracą, ten wcześniej czy później musi wejść do pracy zbiorowej, a raz dostawszy się tam, musi wykonywać jakieś przepisy
i stosować się do komendy.
Gdyby nie poczucie karności, głęboko zaszczepione, berlińczycy nie mogliby jeździć koleją Śródmiejską, której pociągi zatrzymują się na krótki czas i nie mają dozorców. Gdyby nie karność, tamtejsze damy wyłamałyby wszystkie kwiaty z klombów, panowie zasypaliby gazetami i niedopałkami cygar wszystkie trawniki, a chłopcy pokaleczyliby wszystkie drzewa.
Ten górujący instynkt pracy robi ich punktualnymi, a jednocześnie twardymi i kanciastymi, dzięki czemu nawet grzeczność ich bywa jakaś szorstka, a obojętność ma pozory gburostwa. Instynkt pracy sprawia to, że berlińczycy są, czy
tylko wyglądają raczej na prawdomównych aniżeli wrażliwych, raczej na silnych i moralnych aniżeli na miłośników swobody.
Nieraz patrząc na berlińczyków zapytywałem sam siebie: czy w tym mieście byłaby możliwą anarchia? I odpowiadałem, że nie. Tam bowiem nawet anarchiści chcąc zrobić anarchię utworzyliby Verein, który, układając plan społecznych wywrotów, jednocześnie musiałby zajmować się czystością ulic, pielęgnowaniem roślin, utrzymywaniem szkół, szpitali, muzeów itd.
Nie twierdzę, powtarzam, ażeby berlińczycy pracowali lepiej albo więcej od Szwajcarów, Włochów lub Francuzów (o ile widziałem ich pracę). Wydaje mi się tylko, że rys pracowitości góruje w Niemcu nad wszelkimi innymi.
Szczególniej uderza to człowieka przyjeżdżającego z Warszawy.
U nas kobieta średniej klasy, o ile znajduje się na otwartym powietrzu, na spacerze, nie robi nic, tylko rozmawia z innymi. W Berlinie zaś ' często widywałem kobiety przy wózku dziecinnym, przy kasie, w piwiarni zajęte robieniem choćby pończoch.
U nas terminator, gdy z warsztatu wydobędzie się na ulicę, korzysta ze swobody i literalnie chodzi na głowie, a przynajmniej zapomina o warsztacie. Tam zaś spotkałem terminatora, który biegnąc przez ulicę bez czapki i surduta, miał jednak na piersiach i plecach tabliczki z napisem, że taki a taki majster, zamieszkały tu a tu, łata buty na poczekaniu i niedrogo.
Roześmiałem się w duszy z tych tablic, które nie tylko robią chłopca użytecznym nawet wówczas, gdy nie siedzi z pocięglem, ale jeszcze chronią go od psich figlów. Nie łatwo bowiem chodzić na głowie, kiedy się ma na szyi tablice, no — i zmalowawszy coś — nie łatwo ukryć się dźwigając na plecach adres.
Albo psy... U nas psy pilnują domu, polują, odgrywają rolę sprzętów, a niekiedy tuli ją się opuszczone przez człowieka, ścigane przez nędzę. W Berlinie zaś psów osieroconych nie widziałem; ale za to poznałem nowy typ: psa pracującego, który ciągnie wózek z jarzynami albo mlekiem.
Trzeba widzieć, z jakim zapałem uczciwe zwierzę pełni funkcję pociągowego motoru ... Czasami nieledwie wyłazi ze skóry, ale robi swoje i jeszcze macha ogonem albo naszczekuje z radości, że go awansowano na konia.
A z jaką powagą siedzi on przy wózku, odpoczywając; jak uważnie czuwa, aby nie zbliżył się obcy!...
Rozumie się, że w takiej chwili nie można mu pokazywać kota albo kiełbasy; nawet bowiem pies, silny duchem, ma mdłe ciało i nie wytrzymuje pokusy.
Ale następny fakt najjaskrawiej okaże, jak daleko rozciąga się tam zasada użyteczności i pracy.
U nas nawet żebrak sparaliżowany jeździ wózkiem, który popycha baba lub chłopiec. W Charlottenburgu widziałem taką rzecz:
Chodnikiem posuwa się... czworoboczny stół bez blatu. Wewnątrz stołu idzie człowiek, który naprzód popycha stół, a następnie oparłszy się rękoma o galeryjkę jego, sam robi krok. I tak ciągle: albo człowiek posuwa stół, albo sam oparłszy się rękoma o stół, posuwa bezwładne nogi.
Wewnątrz tego nieskomplikowanego aparatu dla paralityków jest przywiązane lekkie krzesełko, na którym może siadać chory. Przypuszczam, że niekiedy on sam wychodzi ze swej ruchomej fortecy, widziałem bowiem na galeryjce zawieszoną laskę.
Oto mi paralityk, który sam siebie wozi za pomocą resztek stołu! Sprzęt kaleka pomaga człowiekowi kalece.
Przypomnijmy sobie teraz, że w Berlinie nawet ociemniali i beznodzy nie żebrzą, ale sprzedają zapałki, a zrozumiemy, jak dalece pracę uważa się za obowiązek.
Wśród tych tłumów zdrowych, silnych, czystych, rzetelnych, a nade wszystko pracowitych, dążących do użyteczności uwijają się niby szczupaki między płotkami — ludzie zupełnie inni.
Zdawałoby się, że na ich twarzach, czasami nawet pięknych, nie dojrzysz nigdy radości albo smutku, ale — dumę, pogardę, a niekiedy rysy zadziwiającego okrucieństwa.
Ludzie ci, rasa „junkrów", tworzą inny gatunek wśród berlińskiej ludności.
Oni to zapewne układają plany prac zbiorowych dla społeczeństwa i pilnują ich wykonania.
Od nich to otrzymywał oklaski Bismarck, kiedy mówił, że najważniejsze zagadnienia społeczne rozwiązują się krwią i żelazem, albo — że w przyszłej wojnie z Francją trzeba zwyciężonego ścisnąć za gardło tak, aż mu zbieleją wargi. Na ich poparcie liczył Moltke, kiedy ubolewał, że naród niemiecki jest zbyt łagodny i dlatego domagał się, aby rekrutów jak najwięcej ćwiczyć w walce na bagnety, bo to „hartuje" człowieka.
No i rzeczywiście hartowano i hartują tam ludzi, a historia Berlina ma piękne wspomnienia tych zabiegów.
Będzie temu z dziesięć, a może i więcej lat, czytałem w gazetach, że szyldwach, pilnujący jakiegoś pomnika, kazał odejść chłopcom, którzy biegali po gazonie. A gdy go nie zaraz usłuchano, strzelił i — położył dziecko trupem.
Innego dnia, jakiś robotnik, przez otwór w parkanie, przypatrywał się mustrze kompanii piechoty. Nagle w otworze błysnął bagnet i wybił ciekawemu oko...
Skład zatem męskiej ludności Berlina jest bardzo rozmaity. Tworzy ona długi łańcuch typów, na którego jednym końcu
kwitnie Gemutlichkeit, a na drugim zabija się figlujące dzieci.
Przejdźmy do kobiet.
Czytelnik z góry domyśla się, że Berlin nie jest miastem aniołów. Jak w „nowożytnym Babilonie" tak i w tym mieście „pobożności i dobrych obyczajów są nieprawe dzieci, zgubione kobiety, zdradzieckie żony, panny mające protektorów, choroby, szpitale i im podobne plagi życia.
Z pewnością wszystko to jest, ale nie rzuca się w oczy, a przeciętna berlińska kobieta przedstawia się bardzo sympatycznie.
Nieraz jadąc tramwajem przypatrywałem się moim sąsiadkom, ażeby sformułować sobie: na co one wyglądają? I zawsze wypadały mi same zalety. Ta musi być dobra gospodyni, tamta kocha dzieci, owa łagodna, inna wesoła, cierpliwa itd.
Szczerze mówię, że w ciągu kilku tygodni nie spotkałem kobiety, która by miała fizjognomię wyuzdaną, a choćby tylko wyzywającą. Przeciwnie: prostota, skromność i jakby nieświadomość o swoich wdziękach cechują tutejsze kobiety.
Więcej powiem: na ulicach berlińskich często, ale to bardzoczęsto widywałem fizjognomię, o jakich w kraju mówimy:
— Oto jest typowa dziewica polska!...
Jakim wreszcie jest usposobienie tutejszej publiczności pod względem erotycznym, okaże następny fakt.
Nie pamiętam już w którym, w Apollo czy Ludowym Teatrze, francuska tancerka odgrywała mimiczną scenę pt. „Pchła".
A oto jej treść:
Młoda pani, żona marynarza (w afiszu podano: narzeczona) ciężko nudzi się podczas nieobecności męża. Gdy więc mieszkający naprzeciw niej artysta począł ją zapraszać do siebie, po krótkim oporze zgodziła się na schadzkę.
Ubrała się, już ma wyjść, gdy nagle... ukąsiła ją pchła. Zaczyna się tedy poszukiwanie owej pchły, któremu towarzyszy stopniowe, ale za to kompletne wyzbycie się odzieży...
Krótko mówiąc, polowanie na pchłę zabrało damie tyle czasu, że minęła godzina schadzki i — cnota kapitanowej okrętu została ocalona.
Tego rodzaju koncepta są tak popularne np. w Paryżu, że nie tylko przedstawia się je na scenach, ale jeszcze opisuje w gazetach, rysuje w ilustracjach i paryżanie zawsze są z nich kontenci.
Lecz w Berlinie, nawet wśród nie bardzo doborowej publiczności, gdy tancerka skończyła swoją produkcję, odezwało się — zaledwie kilka oklasków i tyleż prawie sykań.
Ze ściśniętym sercem przypatrywałem się rozebranej i oczekującej owacji kobiecie. Miała też z czym i po co przyjeżdżać do Berlina ona, Francuzka!...
Dzieci są przede wszystkim zdrowe, czerstwe i czyste. Nie bez zazdrości przypatrywałem się nieraz wesołym i rumianym twarzyczkom, jakich nie spotyka się nie tylko u nas, ale nawet w innych niemieckich miastach.
Swobody mają dużo, choć nie tyle, co dzieci paryskie. Swoją drogą bawią się nie tylko na chodnikach, ale i na środku ulic, a że wesoło, wiem coś o tym, bo raz na ulicy Berlińskiej dostałem kamykiem w nogę.
Surowa dla wszystkich policja ich jakoś nie prześladuje. Chociaż trafiają się tam dzieci zahukane. Pewnego rana, idąc z Wacławem przez ulicę, zobaczyliśmy ubogiego chłopczyka, który zatrzymywał się przed domami i z całej siły dzwonił sporym dzwonkiem, który trzymał w ręku.
Wacław zbliżył się do niego i, pogłaskawszy, spytał: dlaczego on dzwoni? Ale chłopczyna był tak przestraszony, że nic nie odpowiedział.
Domyślam się, iż zawiadamiał on swoim dzwonkiem gospodynie, że nadjeżdża wóz z mlekiem.
Starsi bardzo dbają o dzieci. Nieraz widywałem małżeńskie pary, z których mąż niósł na rękach dziecko najmniejsze, a żona dwoje innych wiozła w lekkim drewnianym wózku, podobnym do krzesełka.
Ażeby kto uderzył dziecko, nie widziałem ani razu.
Nawet municypalność żywo interesuje się dziećmi i w różnych punktach miasta wyznacza im placyki do zabawy. Są tam drzewa, ławki dla nianiek, a zamiast trawników — wielkie kupy piasku, w którym tarzają się dzieci lekko ubrane i bose.
Na małym placu było ich tak dużo i bawiły się tak hałaśliwie, że widok ich przypomniał mi owe drzewka z Bielańskiej ulicy, na których gęściej niż liście siadają warszawskie wróbelki.
Zabawa przy troskliwej opiece jest udziałem nie tylko takich dzieci, które jeszcze grzebią się w piasku, lecz i tych, które już zasiadają na szkolnych ławach.
Pewnego dnia obok Szkoły Politechnicznej w Charlottenburgu spotkałem długi sznur dzieci chyba młodszych od siedmiu lat, które szły gdzieś trójkami pod dozorem nauczyciela. Trzymały się za rączki i śpiewały prostą melodię w sposób dosyć fałszywy.
Jedno dziecko, jakieś wątłe, miało pochyloną główkę na bok. Podniosło czarne oczy ku wierzchołkom lip Thiergartenu i śpiewało jak ptak nie myśląc ani o tym, co je otacza, ani o tym, co śpiewa. Obok idący nauczyciel, człowiek szczupły, nieokreślonych lat, w starym surducie również wyglądał tak, jakby poza nim i dziećmi świat nie istniał.
Patrząc na jego wyżółkłą twarz, na której nie odbijało się żadne zewnętrzne wrażenie, tylko uwaga dla idącej przy nim
gromadki, przypomniałem sobie słowa innego niemieckiego pedagoga Froebla: „Poświęćmy życie nasze — dzieciom ..."
Bardzo często zdarzało mi się widywać odkryte omnibusy, pełne chłopców i dziewczątek do jakichś lat lub . Razem z nimi siedziały osoby starsze, zapewne nauczyciele i nauczycielki, a. za nimi toczyły się inne omnibusy, wiozące tylko starszych, zapewne ojców i matki.
Oczywiście wszyscy oni jechali na zamiejski spacer. Nie umiem powiedzieć: jak się tam bawili? niezawodnie jednak wesoło i dobrze.
Raz nad wieczorem, około Luisen Kirche w Charlottenburgu, widziałem przy wrotach kościelnego ogródka jakiegoś mężczyznę, który wyglądał na pastora albo nauczyciela. Otaczała go liczna gromadka chłopców i dziewcząt, za którymi w pewnej odległości skupili się rodzice.
Dzieci trzymały w rękach nieduże chorągiewki, zielone gałązki i bukiety z polnych kwiatów. Co chwilę któreś z nich wysuwało się naprzód, robiło piękny dyg i podawało owemu panu drobną rączynę, którą on bardzo serdecznie ściskał.
Ta ceremonia żegnania się czy dziękowania za coś trwała kilka minut. Miałem więc czas przypatrzyć się fizjognomiom rodziców jaśniejącym spokojną radością, twarzyczkom dzieci skromnym i wyrażającym sympatyczne uczucia, wreszcie — owemu panu, który miał wygląd niepospolicie dobrego człowieka.
XI
ZWIĄZKI SPOŁECZNE
Choćby mężczyzna był tak silny, że mógłby zatrzymywać jadące wozy, tak pracowity, że odpoczywałby tylko sześć godzin na dobę, choćby kobieta była piękna jak Wenus, a niewinna jak niemowlę, to jeszcze każda z tych nadzwyczajnych istot byłaby ułomną, nie posiadałaby wartości społecznej.
Spojrzyjmy na ogromną salę kolejowego dworca: ile tam tłoczy się osób pięknych, mądrych, dobrych, które jednak nie znają się między sobą, nie oddają sobie żadnych usług, są dla siebie niczym. Taka gromada choćby najznakomitszych ludzi jest to kupa piasku, niezorganizowana całość.
Ale niech osoby te zaczną rozmawiać ze sobą, pomagać sobie przy odnoszeniu walizek i zajmowaniu miejsc w wagonach. Niechaj osoby te wesprą ubogiego towarzysza podróży, wskażą drogę nie wiedzącemu, gdzie się obrócić, zaopiekują się chorym lub dzieckiem ...
Słowem, niech te osoby, przed chwilą obce i obojętne, zaczną kojarzyć się i wymieniać usługi, a wnet z luźnej kupy piasku utworzy się żywy organizm społeczny.
Każdy człowiek wysnuwa z duszy swojej niewidzialne nici, za pomocą których wiąże się z bliźnimi. Im dusza jego więcej posiada nitek, im każda nić uczepi się większej liczby innych ludzi, tym dany człowiek przedstawia większą wartość społeczną.
Im zaś w społeczeństwie istnieje więcej takich nici, tym ludzie pojedynczy dokładniej spływają się w jedną duchową całość, tym więcej zbliżają się do ideału: „jeden pasterz i jedna owczarnia".
Są trzy typy owych niedostrzegalnych, a jednak potężnych nici, które ludzi łączą ze sobą:
) Zdolność porozumienia się, a przede wszystkim język ustny i piśmienny.
) Współczucie, dzięki któremu w chwili gdy jeden człowiek płacze z bólu, drugi choćby najweselej usposobiony przestaje się śmiać. A gdy kilku cieszy się, przynajmniej jeden smutny zapomina na chwilę o swych troskach.
) Naśladownictwo, przez które: ruchy, sposoby mówienia i robienia, odzież, nawet opinie wymyślone przez jednego człowieka rozchodzą się między społeczeństwem i stają się własnością tysięcy.
Zacznijmy od naśladownictwa.
Już jadąc do Berlina zobaczyłem w wagonie człowieka, który miał ostro zakończone i do góry zakręcone wąsiki. W samym zaś Berlinie prawie każdy młody człowiek, a szczególniej oficer, musiał mieć wąsy, jeżeli nie bursztynowej barwy, to przynajmniej zaostrzone i sterczące.
Nie rozumiałem, dlaczego tak się dzieje i skąd ten legion młodzieży . w niezwykły sposób układającej swoje wąsy. Nareszcie pewnego dnia zobaczyłem na ulicy cesarza i wyjaśniła mi się zagadka. Właśnie cesarz niemiecki — o ile dostrzegłem — nosił wąsy w taki sposób.
Pierwsza zatem nić społeczna: naśladownictwo, silnie rozwinięta jest między berlińczykami. Z tego powodu berlińczycy tysiącami podobni są do siebie i dzielą się na bardzo wyraźne grupy: junkrów, uczonych, studentów itd. Każda zaś grupa niekoniecznie odznacza się ubiorem, ale postawą, ruchami i wyrazem fizjognomii.
Robi się to za pomocą naśladownictwa. Młody człowiek w uniwersytecie, chce czy nie chce, musi naśladować burszów: ubierać się, pić piwo, śpiewać, chodzić i potrącać filistrów jak oni. Człowiek nieco starszy, znalazłszy się w grupie ludzi, którzy lubią nosić okulary i długie włosy, sam — co najmniej — zapuszcza długie włosy, mówi i chodzi w sposób uroczysty.
Słowem, w społeczeństwie, świadomym siebie i mocno zorganizowanym, człowiek przeciętny w ciągu kilku lat robi się podobny do innych, mianowicie do najbliższych sobie i przyswaja sobie zarówno ich powierzchowność jak i duszę.
Przejdźmy do współczucia. Jednego dnia spotkałem na ulicy chłopczyka w cywilnym ubraniu z czerwonym krzyżem na rękawie.
— Sierota — pomyślałem — czy wychowaniec jakiejś osobliwej instytucji? A może felczerski uczeń? ...
W tydzień spotkałem inne dziecko z takim samym krzyżem i znowu kiedyś — jeszcze inne.
Gonić za dzieckiem i pytać: co znaczy jego krzyż? było mi nieporęcznie. Zaczepić policjanta ... ba! są to tak wielcy ludzie, że już patrząc na nich doznawałem zawrotu w głowie.
W końcu przyszła mi szczęśliwa myśl i zwróciłem się po objaśnienie do córki tej madame, od której wynajmowałem pokój.
Panienka natychmiast zaspokoiła moją ciekawość.
— Czerwony krzyż na rękawie — mówiła — jest znakiem, że dziecku niedawno zaszczepiono ospę i jest zarazem przestrogą dla kolegów, aby który z nich nie uderzył małego pacjenta w rękę.
Wysłuchawszy tego, przypomniałem sobie, że i u nas szczepią ospę. W Berlinie jednak robią więcej: lekarz daje choremu znak, zabezpieczający od uderzeń, inne zaś dzieci są tak wychowane, że nie uderzają kolegi noszącego znak szczepionej ospy.
W nawiasie dodam, że w r. dokonano przeszło . szczepień.
Współczucie więc choćby tylko dla chorych rozlewa się wśród społeczeństwa szerzej aniżeli u nas, w Warszawie.
Zobaczymy później, że tak samo rzecz się ma ze wszelkimi kategoriami ludzi cierpiących czy potrzebujących. Ale zejdźmy krok niżej.
Przed wieloma laty była w Warszawie menażeria, a w niej niewielki, lecz zawsze gruboskóry hipopotam, który siedział w wannie z wodą.
Niezgrabne zwierzę podróżując po Europie, tak już nawykło do ludzi i ich łask, że na widok zbliżającego się do klatki otwierało paszczę... oczekując na bułkę.
Otóż owego potwora, o ile pamiętam, karmił bułką i głaskał po ogromnym łbie, znany w swoim czasie oryginał i przyjaciel zwierząt, nieboszczyk Miłosz. Inni goście menażerii chcąc zachęcić hipopotama, ażeby powstał na nogi, szturgali go okutymi końcami lasek i parasoli tak gorliwie, że zwierzęciu pomimo grubej skóry skaleczyli do krwi górną wargę!...
Jakże inaczej dzieje się w niemieckich miastach. W berlińskim Ogrodzie Zoologicznym, ile razy zbliżyłem się do klatki czy zagrody zwierząt przeżuwających, mieszkańcy ich, nie wyłączając sarn i bawołów, szły do mnie; ptaki przypatrywały mi się ciekawie, a nawet zwierzęta drapieżne wyglądały jakoś spokojniej aniżeli w menażeriach.
Fakt ten dowodzi, że publiczność niemiecka pieści i karmi zwierzęta, ale nigdy ich nie drażni.
Podobne postępowanie tym bardziej zasługuje na uwagę, że w ogrodzie ani w klatkach, o ile pamiętam, nie było napisów, proszących, aby nie drażnić zwierząt.
A raczej były napisy. Jedne na ogrodowych drzewach, wskazujące: dokąd iść? inne proszące, ażeby publiczność rzucała gazety w kosze dla szpitalów. Na klatkach w Berlinie pisano nie to, ażeby nie bić zwierząt, ale — ażeby takich a takich nie karmić, gdyż bułka, ciasto czy mięso im zaszkodzi. W drezdeńskim zaś Ogrodzie Zoologicznym, na mieszkaniach zwierząt łagodnych znajdowały się tylko tabliczki z ich nazwiskami, a na klatkach drapieżników napis: „Ostrożnie, bo my kąsamy!...
A propos kąsania. U nas pod Warszawą i za Warszawą zdarzyło się parę razy, że psy zagryzały przechodniów. W Berlinie kto ma psy, trzyma je w dziedzińcu zamkniętym
przez mocny parkan. Ażeby zaś nawet złodzieja ostrzec, na co naraziłby się przełażąc przez parkan, wywieszone są napisy:
„Baczność! tutejsze psy kąsają ..."
Powie ktoś, że to sąd i policja zaszczepiły w berlińskich sercach troskę o bezpieczeństwo ludzi. Wszystko jedno, dość, iż tam na każdym kroku widać, że „egoistyczny geszefciarz Niemiec" myśli nie tylko o własnej, ale i o cudzej skórze.
A ileż to razy u nas można widzieć, jak starszy chłopiec podstawia nogę lub uderza bez powodu młodszego? Berlińskie dzieci nawet zwierząt nie traktują w podobny sposób.
Kto u nas wreszcie podczas lata nie. spostrzegł w Warszawie takiej sceny, że „dama ładnie ubrana" bez ceremonii wchodzi na gazon i... rwie kwiaty, stanowiące własność publiczną? ... Tam zaś, nie tylko „porządnie ubranym damom" podobny zamiar nie przychodzi do głowy, ale co ciekawsze, że ogromna większość młodych drzewek na ulicach rośnie z całym bezpieczeństwem, pomimo że są one wydane na łaskę i niełaskę uliczników.
Prawda, widziałem kilka razy drzewka chore. Cierpienie zaś ich poznałem po bandażach, jakimi z największą troskliwością były poobwijane. I myślałem sobie, jak to drzewo musi być wdzięczne przypadkowi czy ulicznikowi, który swoją psotą skłonił ogrodników do zaopiekowania się nim.
Fakta, któreśmy tu przytoczyli, na pozór drobne, w istocie mają ogromne znaczenie. Są to niby iskry dające znać, że w głębi Berlina, a lepiej, że w głębi Niemiec płonie wielki ogień, wielka siła, którą nazwałbym „instynktami społecznymi".
Siła ta sprawia, że Niemcy są nie tylko państwem, ale że są w całym znaczeniu do samego dna — zorganizowanym społeczeństwem.
Wyobraźmy sobie mnóstwo cegieł, miliony cegieł. Z tego materiału można wznieść następujące typy budowli:
) Wielki, porządny parkan, który ze wszystkich stron będzie opasywał jakiś kawałek gruntu. Parkan ten jest obrazem państwa w najogólniejszym znaczeniu, państwa np. takiego, jak Wielka Brytania, gdzie w jednej olbrzymiej zagrodzie mieszczą się: Europejczycy, Indusi, Murzyni, czerwonoskórzy, bawoły, słonie, owce itd.
Wielka Brytania jest to państwo, które w całości swej nie tworzy organizmu społecznego, ale zbiegowisko najrozmaitszych żywiołów, opasanych wspólnym murem, wspólnymi rogatkami, a to w celu wydobycia z ludzi największego dochodu,
) Z owych milionów cegieł można zbudować całe miasteczko, całe mnóstwo domków, każdy na jedną rodzinę, lub kamienic, każda na kilkanaście rodzin.
Miasteczko to jeszcze nie będzie tworzyło jednego gmachu, ale już będzie zbiorem organizmów wspierających się i wymieniających usługi. Będzie to organizacja społeczna bezpaństwowa, jaką na przykład widzimy u Żydów.
) Wreszcie z cegieł tych można zbudować jeden olbrzymi hotel, o kilkunastu piętrach i tysiącach pojedynczych lokalów, gdzie każdy człowiek i rodzina może mieć swoją własną siedzibę, a obok tego wiele wspólnych dogodności, jak wspólne kuchnie, pralnie, sale taneczne itp.
Takim jednym gmachem, który składa się z wielu piętr, na każdym piętrze z wielu lokalów, a w każdym lokalu z pojedynczych pokoików, niby samodzielnych domków, takim gmachem są Niemcy. Są one jednocześnie i państwem, jak Wielka Brytania i społeczeństwem, jak Żydzi.
Zapomniałem dodać, że miliony cegieł mogą mieć jeszcze jedno zastosowanie, mianowicie leżeć bez użytku i wzajemnie otłukiwać sobie boki.
Takie zaś „zdolności społeczne" posiadamy my sami.
Historia uczy, w jaki sposób tworzą się państwa, a życie codzienne i psychologia objaśnia początki małych organizacji społecznych, zwanych spółkami, stowarzyszeniami, klubami itp.
Oto przykład.
Jakiś Piotr potrzebując jeść kupuje mnóstwo artykułów spożywczych. Ponieważ jest to człowiek uważny, więc prędko spostrzega, że pewne przedmioty, kupowane wprost od wieśniaków, są tańsze aniżeli u przekupek, a wypadają jeszcze taniej, gdy kupuje się hurtownie.
Ten Piotr co dzień styka się z Pawłem, Gawłem, Cyrylem i innymi panami. A ponieważ zeszedłszy się, panowie ci, zamiast rozmawiać o „miłości i polityce", mówią o swoich codziennych kłopotach, więc prędko dochodzą do przekonania, że:
Każdy z nich chce jeść i musi kupować artykuły spożywcze.
Gdyby je kupowali zbiorowo, u wieśniaków, mieliby towar i lepszy, i tańszy.
Ponieważ ludzie ci umieją nie tylko gadać, ale i działać, ponieważ ufają sobie nawzajem i ponieważ każdy z nich, podjąwszy się jakiegoś obowiązku wypełnia go zwolna, ale stanowczo, więc tworzą „spółkę konsumpcyjną". Współka ta zaś, dzięki moralnym zaletom jej członków, stopniowo rozwija się i nie tylko członków swoich lepiej karmi, niż to robią przekupnie, ale jeszcze powiększa ich dochody.
Ten sam Piotr potrzebuje taniej kąpieli, taniej opieki, gdy jest chory, taniego odzienia i sprzętów itd. Wnet przekonywa się, że i jego znajomi mają podobne potrzeby i — znowu wraz z nimi tworzy spółki: pielęgnowania chorych, tanich łaźni, taniej odzieży itp. . Dla tworzenia więc spółek niezbędnym jest:
Znać własne potrzeby.
Odczuwać takież same potrzeby innych.
Mieć tyle sympatii do ludzi i u ludzi, ażeby razem z nimi pracować nad wspólnym pożytkiem.
Posiadać pewne nałogi społeczne, jak karność, punktualność, rzetelność i tak dalej.
Niemcy w ogóle, a berlińczycy w szczególności, wszystkie powyższe zalety posiadają w wysokim stopniu. Toteż nie są oni kupą piasku, na którym łatwo wyciska się i jeszcze łatwiej zaciera każdy podmuch, ale państwem złożonym z ogromnej ilości większych i mniejszych stowarzyszeń.
Celem, dążeniem czy hasłem każdego z tych stowarzyszeń jest jakaś potrzeba ludzka. Rzecz jednak zasługująca na uwagę, że ci Niemcy, których my wyobrażamy sobie jako materialistów i egoistów, zakładają spółki przeważnie z celami altruistycznymi i idealnymi.
Gdyby zaś kto jednym zdaniem chciał scharakteryzować Niemców, postąpiłby najsprawiedliwiej mówiąc, że „jest to naród, który na świecie urzeczywistnia dwie idee: pracy i stowarzyszeń".
Przejdziemy teraz do faktów, z góry prosząc o pobłażliwość na wypadek omyłki. Życie bowiem społeczne w ogóle, a berlińskie stowarzyszenia w szczególności, jest to las, w którym zbłąkać się niezmiernie łatwo. Zresztą nie chodzi mi o ścisły opis wszystkich stowarzyszeń, ale o ich zbiorowy obraz.
Zaczniemy od początku.
Rodzicem wszystkich stowarzyszeń jest związek dwu osób, małżeństwo. Panuje opinia, że wielkie miasta nie sprzyjają małżeństwu i że liczba stadeł zmniejsza się. Ogólnie biorąc może tak jest, lecz w statystyce Berlina dostrzec tego nie można. Od r. do na tysiąc osób obojej płci przypada do ślubów, prawidłowego zmniejszania się ich nie widać.
Następstwem małżeństwa są dzieci. Dziećmi zamożnymi nie zajmuje się publiczna świadomość, natomiast bardzo interesuje się dziećmi ubogimi i ich matkami.
Uboga tedy a chora matka przede wszystkim (jeżeli nie idzie do odnośnego instytutu) otrzymuje pomoc i opiekę lekarską w domu.
W tym celu miasto jest podzielone na przeszło cyrkułów lekarskich, z których każdy posiada własnego lekarza, obowiązanego iść na wezwanie.
Gdy dziecko już przyszło na świat, a rodzice są biedni, dobroczynność miejska roztacza nad nim opiekę, z której np. w r. korzystało około . matek i . dzieci. Miesięczny wydatek dobroczynny na jedno dziecko wynosił marek.
W razie śmierci rodziców dziecko znajduje opiekę miasta i stowarzyszeń. W r. sierot między pierwszym i rokiem życia było w Berlinie przeszło ., rozdzielonych między rozmaite zakłady.
Później wspomnę o ogródkach froeblowskich i szkołach elementarnych, w których dzieci otrzymują początki oświaty. Nie będę też wyliczał innych zakładów, których przeznaczeniem jest karmić, hodować dzieci i pielęgnować ich zdrowie. Podkreślę tylko jeden typ, znany i u nas, mianowicie kolonie wakacyjne.
Do instytucji tej należy . członków płci obojej, ugrupowanych w komitetów. Wysłała zaś ona w r. około . dzieci już to na wakacje na wieś, już to do kąpieli słonych i morskich, na co wydano około tysięcy marek.
Zakłady, opiekujące się osieroconymi dziećmi, wiele spośród nich oddają dobrym ludziom. W r. było około . podobnych wypadków, ogromna zaś większość dzieci dostała się rzemieślnikom i rękodzielnikom.
W jakikolwiek sposób wyhodowało się dziecko, przychodzi nareszcie czas, że staje się ono człowiekiem i przystępuje do pracy.
W tej epoce życia znowu oddają mu usługi niezliczone stowarzyszenia.
Przede wszystkim gdy szuka pracy, ma około setki biur i stowarzyszeń, gdzie może dowiedzieć się o wakujących posadach za opłatą marki, niekiedy fenigów, niekiedy darmo. Każde takie biuro czy towarzystwo służy jednej tylko gałęzi pracowników np. jubilerom, zegarmistrzom, konstruktorom machin, stolarzom, kelnerom, fryzjerom, kupcom kolonialnym, dozorcom chorych itd. Wiele spomiędzy nich udziela wsparcie nie mającym roboty.
Gdy człowiek znalazł pracę i bierze pensję, zaczyna myśleć o oszczędności. Pomaga mu do tego miejska kasa oszczędności, licząca tysiące członków z kapitałem milionów marek.
Prawda, że spomiędzy tej liczby uczestników tysięcy oszczędzili zaledwie jedną markę do na osobę. Jest jednak blisko tysięcy takich członków, którzy posiadają w kasie po . do . marek kapitału.
Energiczny pracownik po kilku latach oszczędzania chce sobie w jakiś sposób los poprawić, lecz potrzebuje pomocy. Otóż pomoc taka już jest gotowa w postaci licznych towarzystw oszczędnościowych i pożyczkowych itd.
Istnieje przede wszystkim około spółek wkładowozaliczkowych, które posiadają po kilkuset, a nawet po i po kilkudziesięciu członków.
Najliczniejsze, o . uczestnikach, udzieliło w r. pożyczek tysięcy na sumę milionów marek. Najmniej liczne, złożone z członków udzieliło jednakże pożyczek na . marek.
Oprócz pożyczkowych istnieją towarzystwa: ,a) do nabywania surowych materiałów (stelmachy, krawcy, handlarze materiałów piśmiennych), b) spożywcze, z których zdaje się najliczniejsza „Pszczoła" posiada . członków i tysięcy marek obrotu. Ciekawsze są: c) towarzystwa budowlane, z których na przykład Niemieckie Towarzystwo Budowlane robi następujące operacje:
Buduje dom i oddaje go amatorowi w zamian za premię ubezpieczenia na życie. Wartość domu ustanawia samo Towarzystwo Budowlane, ale składkę asekuracyjną płaci nabywca nieruchomości.
Towarzystwo posiada około członków i już zawarło umowy ze. nabywcami domów za milion i tysięcy marek. Operacje jego są istotnie oryginalne; czy jednak nabywcy domów robią dobre interesa? nie moja rzecz sądzić.
Ale najciekawsze w tej grupie jest „Stowarzyszenie do Walki z Lichwą", która gubi posiadaczy ziemskich, urzędników, oficerów i w ogóle klasy inteligentne. Towarzystwo to, liczące około członków, udzieliło w r. dwa tysiące pożyczek na sumę przeszło milionów marek.
Inną instytucją, która chroni biedaków od lichwiarskiego wyzysku, jest Królewski Urząd Pożyczkowy, odpowiadający naszemu lombardowi. W r. — złożono tam około tysięcy fantów, na które otrzymano przeszło milionów marek pożyczek.
Między fantami ogromną większość stanowiły wyroby złote i srebrne, odzież, wyroby z metali nieszlachetnych i zegary.
W życiu pracownika zdarzają się rozmaite niespodzianki: nieszczęśliwe wypadki przy pracy, choroba, wreszcie śmierć.
Otóż, ażeby osłabić smutne następstwa nieszczęśliwych wydarzeń, Berlin posiada bardzo wiele... nie powiem instytucji, ale bardzo wiele „grup" instytucji.
Naprzód — specjalne ubezpieczenia od wypadków przy pracy, do których należą dziesiątki tysięcy najrozmaitszych pracowników.
Po wtóre, są ogólne kasy dla robotników, które członkom swoim udzielają wsparcia nie tylko w razie jakiegoś uszkodzenia przy robocie, ale — w razie choroby i śmierci z jakiegokolwiek powodu. Do tych ogólnych kas w roku należało tysięcy robotników płci obojej, spomiędzy których tysiące mężczyzn i tysięcy kobiet uległo chorobom i korzystało z zapomóg.
Oprócz powyższych działały kasy cechowe, liczące z górą tysięcy uczestników i mnóstwo, ale to mnóstwo stowarzyszeń prywatnych np. nauczycieli, artystów, dorożkarzy, subiektów handlowych, akuszerek, oficjalistów wiejskich itd. itd. Człowiekowi nieobeznanemu z tymi urządzeniami po prostu mąci się w głowie wobec ich wielkiej liczby. Są to setki kas i stowarzyszeń, liczących po paruset, a czasami... po kilkudziesięciu członków, którzy w ten sposób zabezpieczają sobie pomoc na wypadek choroby lub pogrzeb w razie śmierci.
Ale jeszcze i tego nie dosyć, są znowu bowiem stowarzyszenia wzajemne opieki nad zdrowiem i pomocy w razie choroby, w których za opłatą fenigów do marek na miesiąc uczestnik otrzymuje lekarza i lekarstwa.
Umyślnie kładę nacisk na liczbę i rozmaitość stowarzyszeń, aby jaskrawiej uwydatnić naszą pod tym względem niedojrzałość czy obojętność.
Jeżeli jednak czytelnik sądzi, że poznał już wszystkie stowarzyszenia, to jest w błędzie.
Człowiek bowiem, zabezpieczywszy się od wypadków przy pracy i zapewniwszy sobie pomoc w chorobie, chciałby w razie śmierci zostawić coś swojej rodzinie.
Temu zadaniu odpowiadają towarzystwa ubezpieczeń na życie. Berlin posiada ich , z których połowa liczy ze tysięcy członków, ubezpieczonych na sumę przeszło milionów marek.
Ubezpieczywszy siebie, człowiek chce posiadać pewność, że skutkiem nieszczęśliwych wydarzeń nie straci majątku. Takiej zaś pewności udzielają mu (rozumie się za opłatą) towarzystwa ubezpieczeń rzeczowych.
Najzasobniejszymi są ubezpieczenia ogniowe dla nieruchomości i ruchomości. W pierwszych, w ciągu roku, zaasekurowano tysiące posesji na sumę i miliardów marek; w drugich ubezpieczono ruchomości na sumę i miliardów marek.
Prócz tych istnieje kilkadziesiąt towarzystw, które ubezpieczają transporta, bydło, pola od gradu, a nawet lustrzane szyby od stłuczenia.
No — a starość, kalectwo? Co ma robić człowiek, który doszedł do wieku albo do stanu zdrowia, nie pozwalającego mu pracować? ...
Co? Niech zapisze się do kasy starców i inwalidów, która w r. utrzymywała około niezdolnych do pracy i . osób obojej płci od do lat. Największy procent pensjonarzy dostarczają robotnicy przemysłowi i dzienni wyrobnicy. Ogólna zaś cyfra ubezpieczonych wynosi tysięcy mężczyzn i tysięcy kobiet.
Gdy człowiek zaspokoił własne potrzeby, zaczyna interesować się losem bliźnich, a przede wszystkim — biednych i chorych. Pod tym względem Berlin podejmuje się i wypełnia bardzo duże obowiązki.
Co do ubogich, było w roku w mieście i tysięcy osób, pobierających jałmużnę stałą, na co wydano i miliona marek, czyli przeszło marek na głowę.
Prócz tego wydano około tysięcy marek na wsparcia nadzwyczajne, w postaci chleba, mięsa, wina, odzieży...
Między pobierającymi wsparcie było najwięcej rzemieślników i wyrobników; obok nich zanotowano byłych urzędników i nauczycieli tudzież uczonych, literatów i artystów.
Nadto znajdują się miejskie przytułki, przez które przesunęło się w ciągu roku około . dorosłych i . dzieci.
Oprócz wsparć pieniężnych i przytułków Berlin posiada jeszcze instytucje: a) Wydawania ubogim zupy, której wyszło . porcji od połowy grudnia do końca marca. b) Wydawania opalu, na który wydano około . marek, c) Odzieży dla przeszło ubogich, d) Kilkuset sztuk sprzętów.
Wyliczone instytucje znamy i w Warszawie, chociaż działalność ich nie dosięga tego stopnia. Ale o czym nie słyszeliśmy tutaj:
Miasto przeznaczyło przeszło morgów ziemi dla ubogich. Zaorano te grunta, wynawożono je, wysadzono kartoflami i podzielono na małe cząstki po kwadratowych metrów. Na każdej cząstce było kilogramów zasiewu, który na jesieni wydał siedem razy większy plon.
Parcele takie wydzierżawiano po i marki; korzystało zaś z nich . rodzin, liczących około . głów.
Skąd biorą się fundusze na zaspokojenie tylu potrzeb?
Znaczną część daje miasto, inną cząstkę — składki i zapisy osób dobroczynnych. W ciągu r. wpłynęły następujące większe sumy: H. Henoch zapisał . marek na udzielanie stumarkowych zapomóg ubogim bez różnicy wyznań. G. Borstel ofiarował . marek na utworzenie zakładu dla niewidomych berlińczyków; wysokość wsparcia marek na osobę. W. Lewin przeznaczył sumę tysięcy, od której
dochodu przeznaczył dla ubogich, a Vs na rzecz nieślubnych dzieci. Sukcesorowie G. Bleichrodera przeznaczyli tysięcy marek dla ubogich wstydzących się żebrać, a dwaj nieznajomi darowali . marek na opał dla biednych.
Tyle to co roku zapisów przeznacza się w Berlinie na cele dobroczynne i dziwna rzecz, pozostałe rodziny nie procesują się o obalenie testamentu, nie ogłaszają zapisodawców jako wariatów!
Zasługuje też na uwagę wielka stosunkowo między ofiarodawcami liczba nazwisk żydowskich.
Ogólny majątek zakładów dla ubogich wynosi około milionów marek.
Drugą kategorią bliźnich zasługujących na pomoc są chorzy. Rozciągnięta zaś nad nimi opieka przybiera bardzo rozmaite formy. I tak:
Ubodzy chorzy leczą się we własnym domu, zaś filantropia dostarcza im lekarzy, lekarstw, potrzebnych opatrunków. W r. chorych takich było ., a spomiędzy nich umarło tylko %. Za leczenie ich lekarze pobrali . marek, zaś lekarstwa kosztowały ..
Dla czuwania nad tego rodzaju pacjentami miasto dzieli się na rewirów lekarskich, posiada tyluż lekarzy płatnych i ze bezpłatnych.
Kto nie może leczyć się w domu, idzie do szpitala. Instytucji takich miejskich i prywatnych Berlin posiada kilkadziesiąt. W samych ogólnych szpitalach w r. leczyło się przeszło . chorych, a każdy dzienne kosztował i marki.
Pomijam przytułek dla rekonwalescentów i zakłady dla obłąkanych, gdzie mieści się przeszło tysiące chorych. Wspominam tylko o przytułkach dla cherlaków ( pacjentów), o schronieniach dla ludzi pozbawionych dachu, gdzie w ciągu roku przygarniają po tysięcy ludzi, a nareszcie
o domach noclegowych, w których bezdomnym udzielono przeszło tysięcy noclegów.
Wypada jednak choć krótko wspomnieć o następnych instytucjach:
Berlińskiej kolonii roboczej dla pozbawionych pracy, przez którą przewija się rocznie około tysiąca osób, zaś dzienne utrzymanie jednego wynosi i feniga.
Męskim związku do zwalczania niemoralności, który posiada przeszło członków i . marek dochodu.
O związku zbieraczy łebków od cygar dla urządzania na Boże Narodzenie choinek'dla sierot.
O kobiecym stowarzyszeniu „Szarotka", które w ciągu roku dało zajęcie ubogim kobietom, a wysłało na wakacje przeszło dzieci i dorosłych, przeważnie szwaczek.
Kobiece stowarzyszenie dla wspierania wdów i sierot po muzykach utrzymywało rodzin, wdowy i sieroty.
Centralne Towarzystwo dla wyszukiwania pracy, które' pod arkadami kolei Śródmiejskiej utrzymywało sale ogrzane dla osób.
Berlińskie kuchnie ludowe, które od r. w zakładach zakupiło i miliona porcji dla ubogich.
Towarzystwo rozdziału żywności z kuchen tanich, które w ciągu roku żywiło dwa tysiące rodzin.
Towarzystwo ludowych jadalni i kawiarni, które w małych lokalach sprzedaje śniadania po do fenigów, filiżankę kawy i szklankę mleka po fenigów, kufel piwa po i cygara po i feniga.
A więc chyba na tym kończy się berlińska dobroczynność?
Bynajmniej. Znalazłem bowiem w tamtejszych wykazach jeszcze... stowarzyszeń dobroczynnych, które posiadają; od do . członków i od do tysięcy marek rocznego dochodu.
Czytelnik miałby chyba dosyć tego; ale bynajmniej nie na tym kończy się berliński instynkt do zawiązywania stowarzyszeń i do tworzenia instytucji publicznego użytku.
Przecież godzi się choćby tylko wspomnieć o ochronach, zakładach wychowawczych dla głuchoniemych i ociemniałych.
A zatem...
A zatem, jako dobra gospodyni, która na koniec obiadu chowa leguminę z ananasowymi konfiturami, tak ja na zakończenie kwestii stowarzyszeń berlińskich schowałem najlepszy typ.
— Pewnie coś powie o baletniczkach, które tańcują bez .. . ! — myśli uradowany czytelnik i w tejże chwili wysyła kucharkę, ażeby przyniosła mu jeszcze kilka egzemplarzy tego samego „Kuriera".
Baletnica bez ...!... to mi dopiero „Kartka z podróży!" ...
Właśnie to mam na myśli, kiedy chcę powiedzieć, że jedną z najgodniejszych uwagi, a najmniej znaną u nas grupą stowarzyszeń są — Ve r a j n y poświęcone...
— Zarzucaniu trykotów!... — woła czytelnik.
— Nie ... pielęgnowaniu zdrowia...
Tu jednak, choćbym szczerze pragnął, nie mogę pominąć milczeniem instytucji zwanych klinikami i poświęconych leczeniom specjalnych chorób, a więc wewnętrznych, chirurgicznych, kobiecych, dziecięcych, ocznych, usznych, nerwowych, żołądka i kiszek, zębów i jamy ustnej itd.
W r. zakładów podobnych funkcjonowało w Berlinie publicznych i prywatnych przy udziale lekarzy. Z usług zaś ich korzystało przeszło tysięcy osób ...
A teraz wróćmy do stowarzyszeń, mających na celu pielęgnowanie zdrowia.
Pierwsze miejsce należy się tutaj posterunkom sanitarnym. Są to niewielkie lokale, gdzie zawsze znajduje się lekarz i środki opatrunkowe dla udzielenia pomocy osobom, które zachorują na mieście z daleka od domu.
Z posterunków korzystają chorzy potrzebujący porady medycznej, chirurgicznej i akuszeryjnej. Tu również odstawia się tych, którzy ulegli nieszczęściu (np. przejechaniu) albo dopuścili się samobójczego zamachu.
Przytułków takich jest około w Berlinie (jeden nocny), a korzystało z każdego około osób w ciągu roku. Lekarzy bywa tam po kilku, w niektórych — kilkunastu w ciągu doby.
Potem idzie Towarzystwo kształcące dozorców i dozorczynie chorych. W dziewięciu szpitalach osoby te obznajmiają się ze sztuką pielęgnowania chorych; przesunęło się zaś ich przez kursa w ciągu roku około tysiąca.
Dalej należy tu parę stowarzyszeń kobiecych liczących około uczestnic, które pielęgnują chorych w ambulansach albo w prywatnych domach.
Nareszcie, istnieje w Berlinie bardzo piękne „Towarzystwo Samarytanów" ( mężczyzn, kobiet), którzy uczą się udzielać pierwszej pomocy w nagłych wypadkach np. poparzeniu, utonięciu, złamaniu jakiegoś członka, zranieniu itd.
Jest to niesłychanie ważne towarzystwo, któremu podobne obyśmy jak najprędzej ujrzeli w Warszawie. U nas bowiem, gdy chodzi o szybką pomoc na ulicy, wszyscy tracą głowę, nie mówiąc, że nikt z osób prywatnych nie potrafi unieruchomić złamanego członka, zatamować krwi itp.
Ciekawe są towarzystwa higieniczne, do których należą obie płcie, na przykład: a) „Zwolennicy Leczenia Naturalnego" ( członków), b) „Towarzystwo Wegetariańskie", które karmi się wyłącznie roślinami ( członków), c) „To
warzystwo Nieprzyjaciół Wódki" (!... członków), d) „Towarzystwo Umiarkowania" ( członków), e) „Towarzystwo Czuwania nad Młodzieżą" ( członków), f) „Armia Zbawienia" ( członków) i g) „Stowarzyszenie Higieny Domowej" (przeszło uczestników obojej płci).