Pewien kapłan, który najpierw skończył medycynę, a potem wstąpił do seminarium, wspomina: „Właśnie zdecydowałem się na wstąpienie do seminarium duchownego, a jednocześnie do zakonu. Pewnego dnia szedłem jedną z ulic Warszawy, spotykając po drodze alumna seminarium, który był w nim od czterech lat. Znałem go dobrze, ponieważ byłem zapraszany do tegoż seminarium z odczytami lekarskimi jako student medycyny. Ku memu zdziwieniu szedł ubrany po świecku”. Księże - pytam - co, jakiś dalszy wyjazd? Były to czasy okupacji niemieckiej. Nie - padła odpowiedź - po prostu wystąpiłem z seminarium. To i lepiej, że przed święceniami - odpowiedziałem. Zdziwił się tylko niepomiernie, dowiadując się, że właśnie ja wstępuję do seminarium. To chyba jakieś nieszczęście - wyszeptał - przecież pan ma już narzeczoną. Bardzo panu współczuję. I nie mógł zrozumieć on, który dopiero co zaznał pierwszych podmuchów miłości, że inny, który poznał już od trzech lat, czym jest miłość istotnie, szanując cały czar i moc jej czystości i uśmiechające się szczęście małżeńskie - może z tego zrezygnować. Tak rozstaliśmy się, każdy z własnym pojęciem miłości i w drodze ku niej - stwierdza ów kapłan i lekarz w jednej osobie i dodaje: Takie jest bowiem prawo szukającego Boga: wymaga ofiary ze zdolności umysłu, serca i ciała - dla swych celów. Nie szuka ani kretynów umysłowych, ani istot upośledzonych cieleśnie i umysłowo, lecz pełnowartościowych jednostek /Ks. Włodzimierz Okoński/.
Ks. Fortuniak Z., Bogactwo Bożych wezwań, BK 1(94) /1975/, s. 59-60