Pratchett Terry Opowiadania


Terry Pratchett

Opowiadania

Ostateczna Nagroda

(Final Reward)

Dogger otworzył drzwi, był jeszcze w piżamie. Na progu stało coś niewiarygodnego. Istnieje proste wytłumaczenie, pomyślał. Zwariowałem.

Jak na siódmą rano była to całkiem zadowalająca racjonalizacja. Zamknął drzwi i zawrócił korytarzem, przez kuchenne okno widział wagoniki metra linii Northen Line wypełnione całkiem normalnymi ludźmi.

Istnieje błogi okres istnienia, który Yen Buddyści nazywają plinki. Jest on całkiem precyzyjnie zdefiniowany jako odstęp czasu między obudzeniem się a wymierzeniem ciosu przez wszystkie problemy, które nie dały ci spać uprzedniej nocy. Kończy się w chwili, gdy uznajesz, że od tego ranka wszystko pójdzie lepiej. Ale nie idzie.

Przypomniał sobie kłótnię z Nicki. No, właściwie nie kłótnię. Z jej strony było to bardziej gniewne milczenie, w nim zaś narastała złość, chociaż wcale nie wiedział, od czego się to właściwie zaczęło. Niewątpliwie powiedział, że niektórzy z jej przyjaciół wyglądają jakby przędli własny chleb i piekli własne kozy, a potem wzniósł się najprawdopodobniej do poziomu, kiedy wygłaszał stwierdzenia typu: jeśli już chcesz koniecznie wiedzieć, to ja uważam, że zielone 2CV ma antynuklearny stiker wlaminowany fabrycznie do tylnego okna. Gdyby był w formie, jaką osiągał zazwyczaj po wypiciu pinty białego wina, skomentowałby pewnie jeszcze kobiety ubrane w drelichy. To była jedna z tych kłótni, kiedy każda żartobliwa próba, żeby się wyrwać, kończy się stworzeniem kolejnej otchłani, w którą trzeba wkroczyć.

A potem ona przerwała, nie - zerwała milczenie uwagami o marzeniach Erdana, by stać się macho i oto nagle okazało się, że on zajadle broni ludzi, których nienawidził - oczywiście, kiedy był trzeźwy - równie mocno co ona.

A potem wrócił do domu i napisał ostatni rozdział "Erdana i węża Krawędzi", a następnie pod wpływem rozgoryczenia, alkoholu i buntu, na ostatniej stronie uśmiercił swego bohatera. Zmiażdżył go lawiną. Fanowie znienawidzą go za to, ale poczuł się lepiej, uwolniony od czegoś, co trzymało go na uwięzi przez kilka dobrych lat. I co przez przypadek uczyniło go całkiem bogatym człowiekiem. A wszystko dzięki komputerom, ponieważ dobra połowa fanów, których spotykał, pracowała przy komputerach, a za pracę przy komputerach płacili tyle, że pieniądze trzeba było wieźć do domu na taczkach. Fanowie science fictiom mogą mieć różne odbicia, ale kupują książki na pęczki, a potem jeszcze czytają je od deski do deski.

Teraz będzie musiał wymyślić dla nich coś innego, napisać coś porządnego, poduczyć się o czarnych dziurach i kwantach...

Coś nadal zajmowało jego umysł, kiedy kierował się w stronę kuchni.

A tak, na jego progu stał Erdan Barbarzyńca.

Zabawne, co?

Teraz już wokół framugi pod wpływem walenia zaczął rysować się tynk, co było dość nietypowym efektem specjalnym halucynacji. Dogger ponownie otworzył drzwi.

Erdan stał cierpliwie obok mleka. Mleko było białe i w butelkach. Erdan miał siedem stóp wzrostu, ubrany był w przepaskę na biodra. Jego tors wyglądał jak worek pełen piłkarzy. W jednej ręce trzymał coś, co - jak Dogger doskonale wiedział - było Skungiem, Mieczem Lodowych Bogów.

Dogger dlatego doskonale to wiedział, ponieważ opisywał go tysiące razy. I już nigdy nie zamierzał opisywać po raz kolejny.

Erdan przerwał milczenie.

- Przyszedłem - powiedział - żeby spotkać Tego Co Mnie Uczynił.

- Przepraszam?

- Przyszedłem - odezwał się barbarzyński bohater - by odebrać Ostateczną Nagrodę. - Spoglądał wyczekująco w głąb korytarza i drapał się po torsie.

- Jesteś fanem, tak? - zapytał Dogger. - Całkiem niezły kostium.

- Co to jest fan? - odpowiedział pytaniem Erdan.

- Chcę się napić twojej krwi - wtrącił się do rozmowy Skung.

Za plecami giganta - mówiąc metaforycznie, bo tak naprawdę to pod jego masywnym ramieniem - Dogger ujrzał listonosza. Mężczyzna obszedł wokół Erdana, podśpiewując pod nosem, wetknął kilka rachunków w nie stawiającą oporu dłoń Doggera, rzucił na przekór wszystkim oznakom uwagę, że mamy ładny dzień i odszedł.

Jego krwi też bym się napił - oświadczył Skung.

Erdan stał nieporuszony, dając wyraźnie do zrozumienia, że zamierza tak trwać, aż Śnieżne Mamuty Hy-Kooli odejdą do domu.

Historia notuje bardzo wiele głupich komentarzy, takich jak: "Wygląda na to, że jest tu całkowicie bezpiecznie" albo "Indianie? Jacy Indianie?", a Dogger wybrał z tej listy jedno z najstarszych, dzięki któremu sprzedano więcej encyklopedii i ubezpieczeń na życie niż byś myślał, że to w ogóle możliwe.

- Chyba lepiej będzie - powiedział - jeśli wejdziesz.

Nikt nie mógł wyglądać aż tak jak Erdan. Jego skórzany kaftan najwyraźniej spędził sporo czasu na kupie kompostu. Paznokcie miał purpurowe, skórę dłoni jak wygarbowaną, klatkę piersiową pokrywała szachownica blizn. Coś o paszczy wielkości fotela musiało kiedyś pokosztować jego ramienia, ale najwyraźniej smak mu nie odpowiadał.

Widocznie uzewnętrzniam moje fantazje, pomyślał Dogger. Albo jeszcze śpię. Najważniejsze to zachowywać się naturalnie.

Erdan zanurkował do pomieszczenia, które Dogger z upodobaniem nazywał pracownią, a które wyglądało jak normalny salon, tyle tylko, że na stole stał komputer. Barbarzyńca zasiadł w fotelu. Sprężyny niebezpiecznie zaskrzeczały.

Spojrzał w stronę Doggera wyczekująco.To oczywiście może być również, pomyślał Dogger, maniak morderca.

- Ostateczną nagrodę? - zapytał słabo.

Erdan przytaknął.

- Hm. A w jakiej właściwie formie?

Erdan wzruszył ramionami. Kilka mięśni musiało się usunąć z drogi, żeby pozwolić potężnym ramionom wznieść się i opaść.

- Powiedziane jest - oświadczył - że ci, którzy polegną w walce, będą biesiadować i hulać w twoim hallu na zawsze.

- Ach - Dogger zatrzymał się niezdecydowany na progu pokoju. - W moim hallu?

Erdan znowu przytaknął. Dogger rozejrzał się wokół. Już telefon i wieszak na płaszcze powodowały, że miejsce wydawało się zatłoczone. Możliwości hulanek były wyraźnie ograniczone.

- A jak długo właściwie oznacza to "na zawsze"? - odezwał się.

- Aż gwiazdy zgasną i Wielki Lód pokryje świat - odparł Erdan.

- Tak mi się właśnie wydawało.

W słuchawce zaskrzeczał głos Cobhama.

- Ty co? - zapytał.

- Dałem mu piwo i nogę kurczaka, a potem posadziłem go przed telewizorem - powtórzył Dogger. - A wiesz, tak naprawdę to wrażenie zrobiła na nim lodówka. Powiedział, że trzymam w więzieniu następną Epokę Lodowcową, co ty na to? A telewizja jest po to, żebym szpiegował świat, tak on uważa.

Ogląda "Sąsiadów" i zaśmiewa się.

- Czego ode mnie oczekujesz?

- Posłuchaj, nikt nie jest w stanie tak podrobić Erdana! Całe tygodnie zajęło mi, zanim opisałem jak należy smród! To jest naprawdę on, mówię ci. Taki, jakim go sobie zawsze wyobrażałem. I siedzi u mnie oglądając opery mydlane. Jesteś moim agentem, powiedz, co powinienem teraz zrobić?

- Po prostu uspokój się - głos Cobhama zabrzmiał łagodnie. - Erdan jest twoim tworem. Żyłeś z nim od lat.

- Lata mi nie przeszkadzają, skoro działo się to w mojej głowie. Ale to się przeniosło do mojego domu.

- ...i on jest bardzo popularny, więc naprawdę można się było spodziewać, że kiedy podjąłeś ryzyko zabicia go...

- Wiesz, że musiałem to zrobić! Na litość boską, dwadzieścia sześć książek! - Od ścian odbił się grzmiący śmiech Erdana.

- Dobrze, więc to żeruje na twoim umyśle. Jego wcale nie ma. Sam powiedziałeś, że mleczarz go nie widział.

- Listonosz. To prawda, ale go obszedł! Ron, ja go stworzyłem. On myśli, że jestem Bogiem. Więc teraz, kiedy go zabiłem, przyszedł do mnie.

- Kevin?

- Tak? Co?

- Weź kilka tabletek czegoś. On musi odejść. Tak jest zawsze.

Dogger ostrożnie odłożył słuchawkę telefonu.

- Wielkie dzięki - powiedział z goryczą.

Ale spróbował. Poszedł do supermarketu udając, że potężnej postaci podążającej za nim krok w krok wcale nie ma.

To nie polegało na tym, że był niewidoczny dla innych ludzi. Ich oczy widziały go, ale w jakiś sposób umysły nie przyjmowały tego widoku.

Polegało to na tym, że chociaż go mijali i nawet automatycznie mówili przepraszam, kiedy na niego niechcący wpadli, potem nie potrafiliby wytłumaczyć, co obchodzili albo za co przepraszali.

Dogger zostawił go w labiryncie półek, wymyślając rozpaczliwą teorię, że jeśli Erdan zginie mu choć na chwilę z oczu, może ulotni się jak dym. Złapał kilka paczek, przemknął przez dziwnie nieoblężoną kasę i już znalazł się przed sklepem, kiedy nagle zatrzymał go radosny okrzyk. Obrócił się jak na rolkach.

Erdan opanował wózki na zakupy. Był całkiem błyskotliwy. Dla kogoś, komu w kilka godzin udało się wyjść z Labiryntu Szalonych Bogów, druciane pudełko na kółkach było prostą zabaweczką.

Udało mu się nawet dojść do ładu z chłodniami. No tak, pomyślał Dogger, "Erdan na Szczycie Świata", rozdział czwarty: przeżył dzięki 10 000-letniemu wełniastemu mamutowi przypadkowo odkrytemu w zamarzniętej tundrze. Dogger pisząc ten kawałek sprawdził to i owo, dzięki czemu wiedział, że jest to zupełnie niemożliwe, ale co tam. Ponieważ chodziło o Erdana, czarodziej Tesco po prostu spreparował te mamuty w podręczne porcje.

- Podoba mi się bycie martwym! - oznajmił z dumą Erdan.

Dogger zbliżył się do wózka.

- To nie jest twoje - powiedział.

Erdan spojrzał zaskoczony.

- Teraz już jest. Zabrałem. To dużo łatwiejsze. Nie trzeba walczyć. Mam picie, mam jedzenie, mam Nazywam-się-Tracey-Czym-Mogę-Ci-Służyć?, mam orzeszki w torebce.

Dogger rozgarnął małe polistyrenowe pudełka, z głębi wózka spojrzały na niego przerażone oczy Tracey. Wymierzyła w niego pistolet do naklejania cen.

- Mydło - powiedział Dogger. - To się nazywa mydło. Nie chodzi o mydlaną operę, w odróżnieniu od tamtej ono jest użyteczne. Myjesz się nim. - Westchnął. - Energiczne nacieranie mokrą flanelką różnych partii ciała - ciągnął dalej. - Wiem, że to nowatorski pomysł.

- A to jest wanna - dodał. - A to umywalka. A to sedes.

Już wcześniej tłumaczyłem ci, jak tego używać.

- Jest mniejszy od wanny - poskarżył się Erdan.

- Owszem. Nieważne. A to są ręczniki, którymi się wycierasz. To szczoteczka do zębów, a to golarka. - Zawahał się. - Czy pamiętasz, jak umieściłem cię w seraju Emira Białych Gór? Jestem prawie pewien, że cię tam wykąpano i ogolono.

- Gdzie są hurysy?

- Nie ma. Musisz to zrobić sam.

Przejechał pociąg wprawiając w rezonans wannę. Erdan zawył.

- To tylko metro - uspokoił go Dogger. - Pudło do podróżowania. Nie zrani cię. Tylko nie próbuj go zabijać.

Dziesięć minut później Dogger siedział słuchając śpiewu Erdana, dźwięk był taki, jakiego można by się spodziewać nad tajgą o zachodzie słońca. To nie stanowiło problemu.

Problemem była Nicky. Jak zwykle. Miał się z nią spotkać w Domu Tofu. Przeraźliwie bał się, że Erdan zamierza mu towarzyszyć. To byłoby po prostu fatalne. Notowania Doggera u Nicky nie były najlepsze jeszcze przed ostatnią kłótnią, a wszystko to dzięki nietrafnym uwagom na temat czarnych skarpet, gdy był jeszcze na warunkowym po tym, co powiedział na temat mimów. Nicky odpowiadał wizerunek Nowoczesnego Mężczyzny, choć określenie to pewnie stało się już niemodne. Jezu, zaczął nawet czytać "Guardiana", żeby nadążyć za nią i dostał kolejną czarną kropkę, kiedy powiedział coś nie tak o dziecięcych stronach. Erdan nie był Nowoczesnym Mężczyzną. A ona na pewno to zobaczy. W takich sprawach miała coś w rodzaju radaru.

Musiał znaleźć jakiś sposób, żeby się go pozbyć.

- Chcę się napić twojej krwi - odezwał się zza sofy Skung.

- Och, zamknij się.

Jeszcze raz spróbował pozytywnego myślenia: to, by fikcyjny charakter, który sam stworzyłem, kąpał się teraz na górze, jest zupełnie niemożliwe. Jestem przepracowany i mam halucynacje. Oczywiście, nie czuję się jak szaleniec, ale żaden wariat się tak nie czuje. On jest... on jest projekcją. Zgadza się. Sprawy ostatnio, to znaczy mniej więcej od chwili, kiedy skończyłem dziesięć lat, nie układają się najlepiej, Erdan jest projekcją macho, którym w głębi serca chciałem być. Nicky twierdzi, że napisałem te książki z tego właśnie powodu. Nie mogę sobie poradzić z prawdziwym życiem, więc zamieniłem wszystkie problemy w potwory i wymyśliłem postać, która daje sobie z nimi radę. Erdan jest moim sposobem na świat. Nigdy sam sobie tego nie uświadomiłem. Więc wystarczy, że spojrzę na świat od dobrej strony, a on przestanie istnieć.

Rzucił okiem na plik maszynopisu leżący na stole.

Ciekawe, czy Conan Doyle przechodził przez to samo? Może zasiadał właśnie do herbaty, kiedy do drzwi zapukał spływający wodą Sherlock Holmes, by wkrótce zacząć łazić po domu rzucając mądre uwagi, aż wreszcie Doyle złapał go znów między stronice powieści.

Uniósł się nad krzesłem. To było to. Wystarczyło przecież przepisać...

Erdan pchnięciem otworzył drzwi.

- Ha! - powiedział i wepchnął swój mały, no - relatywnie mały - palec w jedno mokre ucho wydając odgłos korka wyciąganego z butelki. Był owinięty ręcznikiem kąpielowym. Wyglądał jakoś schludniej, jakby miał mniej blizn. Zadziwiające, co może zdziałać gorąca woda, uznał Dogger.

- Moje ubranie kłuje - oznajmił pogodnie.

- Czy próbowałeś je wyprać? - zapytał słabo Dogger.

- Modlę się o ubrania, jakie noszą bogowie, potężny Kevinie - odparł Erdan.

- Nic mojego nie będzie pasować - odparł gospodarz.

Przyjrzał się ramionom herosa. - Nic mojego nie będzie nawet w połowie pasować - dodał. - Poza tym nigdzie nie idziesz. Trudno. Przepiszę ostatni rozdział. Możesz wracać do domu. Rozpromienił się. Tak właśnie należało zrobić. Traktując szaleństwo z powagą, mógłby mu ulec. Potrzebował jedynie zmienić ostatnią stronę. Nie musiał nawet pisać następnej książki o Erdanie, chodziło tylko o to, by się upewnić, że jego bohater gdzieś tam sobie żyje.

- Napiszę ci też jakieś nowe ubranie - powiedział. - Śmieszne, nieprawdaż? - mówił dalej. - Takie wielkie chłopisko jak ty ginie w lawinie. Wytrzymałeś znacznie gorsze rzeczy.

Przysunął do siebie maszynopis.

- Pamiętasz, jak musiałeś przebyć Pustynię Grebor nie mając ani odrobiny wody - paplał pogodnie - a ty...

Poczuł, jak dłoń obejmuje jego nadgarstek, łagodnie, lecz nieubłaganie. Dogger przypomniał sobie dokumentalny film, w którym pokazywano przemysłowego robota, który mógł przyłożyć siłę dwóch ton, a potrafił podnieść delikatnie jajko. Teraz jego nadgarstek wiedział, jak się czuło jajko.

- Podoba mi się tutaj - powiedział Erdan.

Namówił go, żeby przynajmniej zostawić Skunga. Skung był mieczem władającym kilkoma słowami i żadne z tych słów nie czułoby się dobrze w restauracji ze zdrową żywnością. Z pewnością jednak Erdan nie miał zamiaru dać się zostawić.

Gdzie chadza barbarzyński heros, zastanawiał się Dogger. Odpowiedź brzmiała: tam, gdzie ma ochotę.

Spróbował napisać mu nowe ubranie. Skończyło się to tylko częściowym sukcesem. Erdan nie został ukształtowany przez naturę, przez niego, do noszenia sportowych marynarek.

Skończyło się na tym, że wyglądał tak jak zawsze Dogger go sobie wyobrażał, niczym wielki, pełen entuzjazmu fan klubu motorowego.

Erdan był teraz bardziej dostrzegalny. Te jakieś psychiczne antyciała, przez które ludzie go nie widzieli, odstąpiły na chwilę. Z pewnością spoglądano na niego.

- Kim jest tofu? - zapytał Erdan, kiedy szli w stronę przystanku autobusowego.

- Nie kto, to jest coś. Rodzaj jedzenia i zaprawy jednocześnie. To... to jest... czasami zielone, a czasami nie - powiedział Dogger. To było na nic. - Pamiętasz - odezwał się wreszcie - jak poszedłeś walczyć, żeby pomóc Doge z Tenitti. Z pewnością napisałem, że jedliście potem pastę.

- Tak.

- W porównaniu z tofu pasta to eksplozja smaku. Dwa do centrum, poproszę - zwrócił się do konduktora.

Ten skrzywił się na widok Erdana.

- Jakiś koncert rockowy? - zapytał.

- I nie wolno ci tam hulać. Moja dziewczyna... znajoma młoda dama pracuje tam. Ona wierzy w pewne rzeczy. I, posłuchaj, nie chcę, żebyś to popsuł, rozumiesz. Moje życie uczuciowe nie jest ostatnio w najlepszej formie. - Uderzyła go jakaś myśl. - I nie chcę słyszeć żadnych rad, jakby można było ją naprostować. Wrzucanie kobiety na łęk i odjeżdżanie w noc nie jest tutaj najodpowiedniejsze - dodał ponuro.

- U mnie działało - powiedział Erdan.

- Tak - mruknął Dogger - i to zawsze. Zabawne. Pilnowałem, żebyś nigdy nie miał z tym kłopotów.

Dwadzieścia sześć książek bez zmiany ubrania i żadna nie powiedziała, że boli ją głowa.

- Nie moja wina, po prostu rzucały...

- Przecież nie powiedziałem, że to twoja wina. Po prostu uważam, że dostaje się tego pewną ilość w życiu, a ja wszystko oddałem tobie.

Erdan z wysiłku zmarszczył brwi. Jego wargi poruszyły się, jakby to, co właśnie usłyszał, powtórzył sobie najpierw raz, potem drugi.

- Rano tam wracasz.

- Mnie podoba się tutaj. Masz obrazkowy telewizor, słodkie jedzenie, miękkie siedziska.

- Podobało ci się w Chimerze! Śnieżne pola, zimny wiatr, bezkresna tajga...

Erdan rzucił mu krzywe spojrzenie.

- Nie podobało ci się? - niepewnie zapytał Dogger.

- Jeśli ty tak twierdzisz - odparł Erdan.

- I za dużo oglądasz widzącego na odległość pudła.

- Telewizji - poprawił go Erdan. - Czy mogę go zabrać ze sobą?

- Co, do Chimery?

- Na bezkresnej tajdze pomiędzy książkami czułem się dość samotny.

Dogger zastanawiał się nad propozycją. Miała swój urok. Erdan Barbarzyńca ze skrwawionym mieczem, w kolczudze, z przenośnym telewizorem i elektrycznym kocem.

Nie, to by nie zagrało. Wzdrygnął się. O czym on właściwie myśli? Naprawdę coś niedobrego działo się z jego głową. Fanowie zabiliby go za coś takiego.

Poza tym wiedział, że nigdy nie uda mu się odesłać Erdana z powrotem. Teraz już nie. Coś się zmieniło i już nie da się wrócić do tego, co było. Lubił tworzyć Chimerę.

Wystarczyło, że zamknął oczy i widział góry Shemark, każdy szczyt wystający ponad chmury. Znał deltę Prady jak własną dłoń. Lepiej. A teraz wszystko odpłynęło. I kto tu się zmieniał.

- Tu jest napisane: Dom Tofu - odezwał się Erdan.

Kto się nauczył czytać? I czyje ubranie wyglądało mniej włochato, czyj krok był mniej swobodny.

Nicky oczywiście go zobaczyła. Zawsze mu się wydawało, że przez niego patrzy gdzieś w dal, ale Erdana widziała.

Włosy herosa były krótsze. Ubranie miało szyk. Osiągnął podczas krótkiego spaceru od przystanku to, co innym barbarzyńcom zabrało dziesięć tysięcy lat. Ostatecznie Erdan był bohaterem pod każdym względem. Dostosowywał się do każdego środowiska. Po dwóch godzinach spędzonych z Nicky będzie torpedował statki wielorybnicze i własnoręcznie zamykał elektrownie atomowe.

- Idź sam - odezwał się do niego Dogger.

- Jakieś problemy? - zapytał Erdan.

- Muszę coś uporządkować. Później do ciebie dołączę. Ale pamiętaj, to ja ciebie stworzyłem.

- Dziękuję - powiedział Erdan.

- Tu masz zapasowy klucz do mieszkania na wypadek, gdybym nie wrócił. No wiesz. Gdyby mnie coś zatrzymało.

Erdan skinął głową z ponurą miną.

- Ruszaj. I nie martw się. Nie odeślę cię z powrotem do Chimery.

Erdan rzucił mu spojrzenie, w którym zdziwienie zamieniło się w rozbawienie.

- Chimery? - zapytał.

Program ruszył. Dłoń Doggera poruszyła się nad klawiaturą.

To powinno działać w obie strony. Jeśli siłą napędową jest wiara, przejażdżka powinna być możliwa, skoro tylko było się na tyle świadomym, żeby jej spróbować.

Gdzie zacząć?

Wystarczy opowiadanie, po prostu, żeby stworzyć charakter. Chimera już istniała, niewielka bańka we fraktalnej rzeczywistości stworzonej tymi dziesięcioma palcami.

Zaczął stukać w klawisz, najpierw z wahaniem, a potem nabierając tempa, kiedy idee krystalizowały się. Po jakimś czasie otworzył w kuchni okno. Drukarka zaczynała pracę.

W zamku obrócił się klucz. Kursor łagodnie pulsował, kiedy wchodzili do pokoju, rozmawiali, robili kawę i na wszystkie możliwe sposoby dawali sobie do zrozumienia, że mają ze sobą wiele wspólnego. Co i rusz słychać było takie wyrażenia jak "podejście holistyczne".

- Zawsze robił tego typu rzeczy - mówiła. - Chodzi o picie i palenie. To niezdrowy tryb życia. Nie wie, jak o siebie zadbać.

Wydruk zsunął się kaskadą ze stołu, Erdan zapatrzył się w masę papieru.

- Słucham?

- Powiedziałam, że on nie wie, jak dbać o siebie.

- Wydaje mi się, że będzie się musiał nauczyć - odparł.

Podniósł ołówek, przyjrzał się uważnie jego końcówce, aż poczuł, że ma już odpowiednie umiejętności, po czym zrobił kilka poprawek. Ten idiota nie określił nawet, jakie ma nosić ubranie. Jeśli chcesz stworzyć postać, lepiej by nie zamarzła od razu. A na stepach potrafi być cholernie zimno.

- To znaczy, że długo go znałeś?

- Tak.

- Nie przypominasz jego przyjaciół.

- Kiedyś byliśmy bardzo blisko. Pewnie będę się musiał zaopiekować tym mieszkaniem do jego powrotu. - Dopisał: Ale przez pokryte śniegiem drzewa ujrzał przyjazny ogień obozowiska Skrylingów. Skrylingowie byli w porządku, uważali szaleńców za wielkich szamanów, Kevinowi powinno być tam dobrze.

Nicky podniosła się.

- No cóż, chyba sobie pójdę - powiedziała. Jej głos sprawił, że umysł mu pokoziołkował.

- Nie musisz - powiedział. - Oczywiście, to zależy tylko od ciebie.

Na długą chwilę zapadła cisza. Podeszła do niego i spojrzała mu przez ramię, jakby nieco skrępowana.

- Co to jest? - spytała, usiłując odsunąć rozmowę od logicznych konkluzji.

- Jego opowiadanie. Wyślę je jutro ranną pocztą.

- Oo, ty też jesteś pisarzem?

Erdan spojrzał na komputer. W porównaniu z hordami Merkla nie wyglądał groźnie. Czuł, że czekało go całkiem nowe życie, gotów był wypłynąć na jego szerokie wody.

- Zaczynam - odpowiedział.

- Chodzi mi o to, że całkiem lubiłam Kevina - powiedziała szybko. - Tylko on nigdy nie pasował do prawdziwego świata.

Odwróciła się, by ukryć rumieniec zawstydzenia. Stała spoglądając przez okno.

- Stacja kolejowa oświetlona jest na niebiesko - powiedziała. - Mnóstwo ludzi się tam kłębi.

Erdan zrobił kilka poprawek.

- Naprawdę? - Po czym zmienił tytuł na "Wędrowny sokół". Wiedział, jak rozwinąć fabułę. Pisał o tym, co dobrze znał. Chwilę się zastanowił i dopisał: Księga Pierwsza Kronik Kevina Barda.

Przynajmniej tyle mógł zrobić.

Trollowy Most

Wiatr dmuchał od gór, unosząc w powietrze drobniutkie kryształki lodu.

Było zbyt zimno na śnieg. Przy takiej pogodzie wilki zbliżają się do wiosek, a zamarzające drzewa w sercu lasu pękają z hukiem.

Przy takiej pogodzie ludzie siedzą w domach, przy kominkach, i opowiadają historie o bohaterach.

To był stary koń. I stary jeździec. Koń wyglądał jak owinięta w folię suszarka do naczyń. Jeździec wyglądał, jakby nie spadał z siodła tylko dlatego, że brakowało mu energii. Mimo kąsającego mroźnego wiatru miał na sobie jedynie skromny skórzany kilt i bandaż na kolanie.

Wyjął z ust wilgotne resztki papierosa i zgasił go na dłoni.

- No dobrze - powiedział. - Bierzmy się do dzieła.

- Łatwo ci mówić - odparł koń. - A co będzie, jeśli nagle dostaniesz zawrotu głowy? Grzbiet też odmawia ci posłuszeństwa. Jakbym się czuł, gdybym został zjedzony tylko dlatego, że w nieodpowiednim momencie coś ci strzeli w krzyżu?

- Tak się nie stanie - zapewnił jeździec.

Zsunął się na zimne kamienie i chuchnął w palce. Potem z juków wyciągnął miecz z klingą przypominającą zaniedbany brzeszczot piły. Bez przekonania kilka razy ciął na próbę powietrze.

- Potrafię jeszcze to i owo - mruknął z satysfakcją. Skrzywił się i oparł o drzewo. - Mógłbym przysiąc, że ten przeklęty miecz codziennie robi się cięższy.

- Powinieneś go zapakować z powrotem - stwierdził koń. - Na dzisiaj wystarczy. Takie rzeczy w twoim wieku... To nie uchodzi. Jeździec wzniósł oczy w górę.

- Niech licho porwie tę wyprzedaż. Tak to się kończy, kiedy kupuje się coś, co należało do maga - zwrócił się ze skargą do całego świata. - Obejrzałem twoje zęby, sprawdziłem kopyta, ale nie przyszło mi do głowy, żeby cię posłuchać.

- A jak myślisz, kto przeciw tobie licytował? - zapytał koń. Cohen Barbarzyńca nadal opierał się o drzewo. Nie był pewien, czy potrafi się wyprostować o własnych siłach.

- Na pewno masz gdzieś ukryte wielkie skarby - domyślił się koń. - Może wyruszymy do Krawędzi? Co ty na to? Przyjemnie i ciepło... Znajdziemy sobie jakieś miłe miejsce na plaży... Co?

- Żadnych skarbów - burknął Cohen. - Wydałem wszystko. Przepiłem wszystko. Wszystko rozdałem. Zgubiłem.

- Powinieneś zaoszczędzić coś na starość.

- Nigdy nie przypuszczałem, że czeka mnie jakaś starość.

- Pewnego dnia umrzesz - stwierdził koń. - To może być nawet dzisiaj.

- Wiem. Jak ci się wydaje, po co tu przyjechałem?

Zwierzę odwróciło się i spojrzało w stronę wąwozu. Droga była nierówna i pełna dziur, młode pędy przebijały się między kamieniami, a z obu stron wyrastała puszcza. Za kilka lat nikt już nie będzie pamiętał, że w ogóle była tu jakaś droga. Sądząc po wyglądzie, już teraz nikt o tym nie wiedział.

- Przyjechałeś tu, żeby umrzeć?

- Nie. Ale jest coś, co zawsze chciałem zrobić. Jeszcze jako młody chłopak.

- Co takiego?

Cohen spróbował się wyprostować. Ścięgna posłały wzdłuż nóg swój bolesny, gorący jak rozpalone żelazo sprzeciw.

- Mój tato... - wychrypiał. Z trudem odzyskał równowagę.

- Mój tato - powtórzył - powiedział mi kiedyś... Zasapał się.

- Synu - podpowiedział uprzejmie koń.

- Co?

- Synu. Żaden ojciec nie zwraca się do swojego chłopaka "synu", jeśli nie ma zamiaru podzielić się swoją życiową mądrością. To powszechnie znany fakt.

- Nie wtrącaj się do moich wspomnień!

- Przepraszam.

- Powiedział: Synu... Tak, zgadza się... Synu, jeśli w samotnej walce potrafisz stawić czoło trollowi, wtedy potrafisz dokonać wszystkiego.

Koń zamrugał nerwowo. Potem odwrócił się znowu i ponad atakowaną przez drzewa drogą spojrzał w mrok wąwozu. Był tam kamienny most.

Ogarnęło go straszliwe przeczucie.

Kopyta zastukały nerwowo o zrujnowaną nawierzchnię.

- Krawędź - powiedział niepewnie. - Miło i ciepło.

- Nie.

- Co komu przyjdzie z zabicia trolla? Co osiągniesz, zabijając trolla?

- Martwego trolla. W tym cała rzecz. Zresztą wcale nie muszę zabijać. Wystarczy, że go pokonam. Jeden na jednego. Mano a... troll. Gdybym nie spróbował, ojciec przewróciłby się w grobie.

- Sam mi mówiłeś, że przepędził cię z plemienia, kiedy miałeś jedenaście lat.

- To jego najlepszy pomysł w życiu. Nauczył mnie stać mocno na cudzych nogach. Podejdź tu, dobrze?

Koń zbliżył się. Cohen chwycił za siodło, podciągnął się i wyprostował.

- I ty chcesz dzisiaj walczyć z trollem... - mruknęło zwierzę.

Cohen pogrzebał w jukach i wyciągnął kapciuch z tytoniem. Wiatr rozwiewał okruchy, gdy osłaniając je dłońmi, zwijał kolejnego cienkiego papierosa.

- Tak - stwierdził.

- I przyjechałeś tu z daleka specjalnie w tym celu?

- Musiałem - wyjaśnił Cohen. - Kiedy ostatnio widziałeś most z trollem pod spodem? Kiedy byłem młodym chłopakiem, stały ich setki. Teraz więcej trolli żyje w miastach niż w górach. Większość z nich tłusta jak masło. I po co nam były te wszystkie wojny? A teraz... Przejdź przez ten most.

Był to samotny most ponad płytką, spienioną i zdradziecką rzeką w głębokiej kotlinie. Takie miejsce, gdzie człowiek...

Szary kształt przeskoczył przez krawędź i wylądował na płaskich stopach tuż przed koniem. W ręku trzymał maczugę.

- No dobra - warknął.

- Och... - stęknął koń.

Troll zamrugał. Nawet mroźne i zachmurzone zimowe niebo poważnie redukowało przewodnictwo jego krzemowego mózgu. Dlatego tak długo trwało, nim uświadomił sobie, że w siodle nie ma pasażera.

Mrugnął jeszcze raz, ponieważ nagle poczuł oparte o kark ostrze miecza.

- Witam - odezwał się głos przy jego uchu. Troll przełknął ślinę. Ale bardzo ostrożnie.

- Słuchaj - zaczął rozpaczliwym tonem. - To przecież taka tradycja, nie? Na takim moście ludzie powinni spodziewać się trolla. Ee... - dodał, gdy kolejna myśl przeczołgała mu się przez głowę. - A dlaczego właściwie nie słyszałem, jak się do mnie podkradasz?

- Bo jestem dobry w podkradaniu - odparł starzec.

- To się zgadza - wtrącił koń. - Podkradł się do większej liczby ludzi, niż ty w życiu przestraszyłeś obiadów. Troll zaryzykował zerknięcie z ukosa.

- Niech to diabli - szepnął. - Myślisz, że jesteś Cohenem Barbarzyńcą, co?

- A jak ci się wydaje?

- Posłuchaj - doradził koń. - Gdyby nie miał kolana owiniętego workiem, poznałbyś, jak stuka o drugie. Troll zastanawiał się przez dłuższą chwilę.

- O rany! -jęknął. - Na moim moście! Ale numer!

- Co? - spytał Cohen.

Troll wyrwał mu się i gorączkowo zamachał rękami.

- W porządku! Zgoda! - krzyknął, gdy Cohen ruszył do przodu. - Masz mnie! Masz mnie! Nie będę się sprzeczał! Chcę tylko zawiadomić rodzinę, dobrze? Inaczej nikt nie uwierzy. Cohen Barbarzyńca! Na moim moście!

Potężna kamienna pierś wypięła się dumnie.

- Ten mój przeklęty szwagier cały czas przechwala się swoim przeklętym wielkim, drewnianym mostem. Żona o niczym innym nie mówi. Ha! Chciałbym teraz zobaczyć jego minę... No nie! Co sobie o mnie pomyślisz?

- Dobre pytanie - przyznał Cohen. Troll rzucił maczugę i chwycił jego dłoń.

- Jestem Mika - przedstawił się. - Nie masz pojęcia, jaki to dla mnie zaszczyt.

Wychylił się przez parapet.

- Beryl! Chodź tu szybko! Przyprowadź dzieciaki! Odwrócił się do Cohena. Oczy błyszczały mu dumą i wzruszeniem.

- Beryl zawsze powtarza, że powinniśmy się przeprowadzić, poszukać czegoś lepszego... Ale ja jej tłumaczę, że ten most jest w naszej rodzinie od pokoleń, że zawsze mieszkał jakiś troll pod Mostem Śmierci. To tradycja.

Na brzeg wdrapała się ogromna samica trolla z dwójką maluchów na rękach. W ślad za nią maszerował rządek mniejszych trolli. Ustawili się szeregiem za ojcem, wpatrzeni w Cohena niczym sowy.

- To Beryl. - Troll wskazał żonę. Spojrzała na Barbarzyńcę z niechęcią. - A to... - Wypchnął do przodu mniejsze wydanie samego siebie, ściskające młodzieżową wersję maczugi. - To mój chłopak, Piarg. Prawdziwy odprysk starego kamienia. Kiedy odejdę, przejmie po mnie ten most. Prawda, Piarg? Patrz, mój chłopcze, to jest Cohen Barbarzyńca! Co ty na to? Na naszym moście! Nie tacy zwykli bogaci, tłuści kupcy, jakich spotyka twój wujek Piryt. - Troll zwracał się do syna, ale nad jego ramieniem zerkał na żonę. - U nas bywają prawdziwi bohaterowie, jak za dawnych czasów.

Żona trolla zmierzyła Cohena wzrokiem.

- Bogaty jest? - spytała.

- Bogactwo nie ma tu nic do rzeczy - odparł troll.

- Zabije pan naszego tatę? - rzucił podejrzliwie Piarg.

- Oczywiście, że tak - zapewnił syna Mika. - To jego zawód. A potem będę sławiony w pieśniach i opowieściach. To przecież Cohen Barbarzyńca, nie jakiś wiejski głupek z widłami. Słynny bohater! Przyszedł do nas z daleka, więc okażcie mu nieco szacunku. Przepraszam za to, sir - zwrócił się do Cohena. - Ta dzisiejsza młodzież... Wie pan, jak to jest.

Koń zaczął parskać.

- Posłuchaj... - odezwał się Cohen.

- Pamiętam, jak tato opowiadał mi o panu, kiedy byłem jeszcze kamykiem - westchnął Mika. - Stoi ponad światem niczym kloss. Tak mówił.

Zapadło milczenie. Cohen zastanawiał się, czym może być kloss. I nagle poczuł na sobie kamienne spojrzenie Beryl.

- To zwyczajny mały staruszek - oznajmiła. - Nie wydaje się szczególnie bohaterski. Skoro jest taki dobry, to czemu nie jest bogaty?

- Posłuchaj, kobieto... - zaczął Mika.

- I na to czekaliśmy całe życie? - przerwała mu żona. - Przez tyle lat siedząc pod cieknącym mostem? Wypatrując ludzi, którzy nigdy nie przyszli? Czekaliśmy na tego krzywonogiego staruszka? Dlaczego nie posłuchałam matki? Chcesz, żeby nasz syn siedział pod mostem i czekał, aż jego też zabije jakiś staruszek? To ma być przyszłość dla trolla? Nie, na to nie pozwolę!

- Uspokój się...

- Ha! Piryt nie spotyka małych staruszków. Do niego przychodzą grubi kupcy. Jest kimś! Powinieneś z nim jechać, kiedy miałeś okazję!

- Wolałbym jeść robaki!

- Robaki? Odkąd to stać nas na robaki?

- Możemy chwilę pogadać? - wtrącił Cohen. Machając od niechcenia mieczem, przeszedł na drugi koniec mostu. Troll poczłapał za nim.

Cohen sięgnął po kapciuch z tytoniem. Spojrzał na trolla i wyciągnął rękę.

- Zapalisz?

- Można od tego umrzeć - zauważył troll.

- Owszem. Ale nie dzisiaj.

- Tylko nie stój tam za długo z tym twoim podejrzanym kolegą - huknęła Beryl ze swojego końca mostu. - Dzisiaj miałeś iść do tartaku! Czert mówił, że nie może wciąż trzymać dla ciebie tej posady, jeśli nie weźmiesz się poważnie do pracy!

Mika uśmiechnął się przepraszająco.

- Można na niej polegać - powiedział.

- I nie będę włazić do rzeki, żeby cię znowu wyciągać! - ryczała Beryl. - A opowiedz mu o starych capach, panie Ważny Trollu!

- Capach? - zdziwił się Cohen.

- Nic nie wiem o capach - zapewnił Mika. - Ona zawsze o nich wspomina. Ale ja nie mam pojęcia o żadnych capach. - Skrzywił się.

Razem patrzyli, jak Beryl sprowadza młode trolle z brzegu w mrok pod mostem.

- Rzecz w tym - odezwał się Cohen, kiedy zostali sami - że nie planowałem cię zabić.

Twarz trolla wyrażała rozczarowanie.

- Nie?

- Najwyżej zrzucić cię z mostu i ukraść twoje skarby.

- Naprawdę?

Cohen poklepał go po ramieniu.

- Poza tym - dodał - lubię spotykać ludzi, którzy mają... dobrą pamięć. Tego trzeba tej krainie: pamięci. I tradycji. Troll stanął na baczność.

- Staram się jak mogę, proszę pana - zapewnił. - Mój chłopak chce iść szukać pracy w mieście. Powtarzam mu, że trolle mieszkają pod tym mostem już prawie pięćset lat...

- Więc gdybyś oddał mi skarby - dokończył Cohen - mógłbym już ruszać dalej.

Nagła panika wywołała zmarszczki na obliczu trolla.

- Skarby? Nie mam żadnych skarbów...

- Daj spokój. Na takim dobrze położonym moście?

- Tak, ale nikt już nie jeździ tą drogą - wyjaśnił Mika. - Pan jest pierwszy od miesięcy. Naprawdę. Beryl mówi, że powinienem się przenieść do jej brata, kiedy zbudowali nową drogę do jego mostu. Ale... - podniósł głos - powiadam jej: pod tym mostem trolle...

- No tak... - mruknął Cohen.

- Problem w tym, że kamienie ciągle wypadają- wyznał troll.

- A nie uwierzy pan, ile żądają ci murarze. Przeklęte krasnoludy. Nie można im ufać. - Pochylił się do Cohena. - Przyznam się panu, że trzy dni w tygodniu muszę pracować w tartaku szwagra, żeby jakoś związać koniec z końcem.

- Zdawało mi się, że twój szwagier ma most - zdziwił się Cohen.

- Jeden z nich tak. Ale moja żona ma tylu braci, ile psy pcheł.

- Mika wpatrzył się ponuro w fale rzeki. - Jeden handluje drewnem nad Kwaśną Wodą, jeden prowadzi most, a ten wielki i gruby jest kupcem przy Gorzkiej Grani. Czy to właściwy fach dla trolla?

- Ale przynajmniej jeden jest w mostowym interesie - pocieszył go Cohen.

- Mostowy interes? Cały dzień siedzieć w budce i brać od ludzi po sztuce srebra za przejście? Pół dnia w ogóle go tam nie ma. Wynajął sobie krasnoluda do kasowania pieniędzy. I on nazywa siebie trollem! Dopóki nie podejdzie się blisko, nie można go odróżnić od człowieka.

Cohen pokiwał głową ze zrozumieniem.

- I wie pan co? Co tydzień muszę chodzić do nich z wizytą i jeść u nich obiad. Z całą trójką. I słuchać, jak ciągle gadają, że trzeba iść z. duchem czasu...

Zwrócił do Cohena swą wielką, smutną twarz.

- Co jest złego w byciu trollem pod mostem? - zapytał. - Wychowałem się, żeby być trollem pod mostem. Chcę, żeby młody

Piarg został trollem pod mostem, kiedy mnie już nie będzie. Co w tym złego? Muszą przecież istnieć trolle pod mostami. Inaczej po co to wszystko? Jaki to ma sens?

Oparli się smętnie o parapet, zapatrzeni w spienioną wodę.

- Wiesz - odezwał się wolno Cohen. - Pamiętam czasy, kiedy człowiek mógł przejechać stąd aż po Klingowe Góry i nie zobaczyć żywego stworzenia. - Przesunął palcami po ostrzu miecza. - W każdym razie nie na długo.

Rzucił w wodę niedopałek papierosa.

- Teraz są tam same farmy. Małe farmy małych ludzi. I wszędzie płoty. Gdziekolwiek spojrzysz, farmy, płoty i mali ludzie.

- Ona ma rację, oczywiście - stwierdził troll, kontynuując jakąś wewnętrzną dyskusję. - Takie wyskakiwanie spod mostu nie ma przyszłości.

- Rozumiesz - mówił Cohen - nie mam nic przeciwko farmom. Albo farmerom. Też są potrzebni. Tyle że kiedyś żyli daleko od siebie, na brzegach. A teraz tutaj jest brzeg.

- Spychani przez cały czas - mruknął troll. - Cały czas się zmieniamy. Jak mój szwagier Czert. Tartak! Troll prowadzący tartak! A gdyby pan zobaczył, co on wyprawia z Ostrocienistym Lasem!

Zaskoczony Cohen podniósł głowę.

- Co? Tym, w którym żyły gigantyczne pająki?

- Pająki? Teraz nie ma tam żadnych pająków. Tylko pnie.

- Pnie? Pnie? Lubiłem kiedyś ten las. Był... no, był mroczny. Teraz nie można już znaleźć porządnej mroczności. W takim lesie człowiek pojmował, co to znaczy strach.

- Podobała się panu mroczność? On teraz sadzi tam jodły. Równiutkie i czyste.

- Jodły?

- To nie był jego pomysł. On nie odróżnia jednego drzewa od drugiego. Wszystko przez Glinę.

Cohen poczuł, że kręci mu się w głowie.

- Kto to jest Glina?

- Mówiłem przecież, że mam trzech szwagrów, prawda? Glina to ten kupiec - wyjaśnił Mika. - Powiedział, że jeśli zasadzi się młode drzewa, łatwiej będzie sprzedać ziemię.

Przez długą chwilę Cohen przetrawiał informacje.

- Nie można sprzedać Ostrocienistego Lasu - stwierdził w końcu. - Nie należy do nikogo.

- No tak. On mówi, że właśnie dlatego można go sprzedać. Cohen uderzył pięścią o parapet. Niewielki kamień oderwał się i runął w głąb wąwozu.

- Przepraszam...

- Nic nie szkodzi. Tak jak mówiłem: bez przerwy odpadają jakieś kawałki.

Cohen odwrócił się.

- Co się dzieje? Pamiętam wszystkie te wielkie, dawne wojny. A ty? Musiałeś przecież walczyć.

- Tak. Niosłem maczugę.

- Mieliśmy walczyć o nową, piękną przyszłość. O prawo i w ogóle. Tak mówili ludzie.

- Ja walczyłem, bo kazał mi wielki troll z batem - wyjaśnił ostrożnie Mika. - Ale rozumiem, o co panu chodzi.

- Chodzi o to, że nie o farmy i nie o jodły. Prawda? Mika zwiesił głowę.

- A teraz siedzę tu z tą nędzną imitacją mostu. Naprawdę głupio się czuję. Jechał pan taki kawał drogi...

- Mieliśmy wtedy takiego czy innego króla - ciągnął Cohen, wpatrując się w wodę. - I chyba jakichś magów. Ale króla na pewno. Jestem przekonany, że był król. Nigdy go nie widziałem. I wiesz? - Uśmiechnął się do trolla. - Nie pamiętam, jak miał na imię. Nie sądzę, żeby nam to powiedzieli.

Mniej więcej pół godziny później koń Cohena wynurzył się z posępnej puszczy na omiatane wiatrem, nagie wrzosowiska. Przez chwilę człapał w milczeniu, nim w końcu się odezwał.

- No dobrze... Ile mu dałeś?

- Dwanaście sztuk złota - odparł Cohen.

- Dlaczego dałeś mu dwanaście sztuk złota?

- Bo nie miałem więcej.

- Chyba oszalałeś.

- Kiedy zaczynałem karierę barbarzyńskiego herosa - rzekł Cohen - każdy most miał pod spodem trolla. I człowiek nie mógł przejechać przez puszczę, tak jak my właśnie przejechaliśmy, żeby z tuzin goblinów nie próbowało odrąbać mu głowy. - Westchnął. .- Zastanawiam się czasem, co im się przytrafiło.

- Ty - stwierdził koń.

- No tak... Ale myślałem, że jeszcze trochę zostanie. Myślałem, że będzie więcej brzegów.

- Ile masz lat? - spytał koń.

- Nie wiem.

- Czyli dość, żeby zrozumieć.

- Tak... No tak. - Cohen zapalił papierosa i kaszlał, aż oczy zaszły mu łzami.

- Robisz się miękki!

- Tak.

- Ostatniego dolara oddałeś trollowi!

- Tak. - Cohen dmuchnął dymem w kierunku zachodzącego słońca.

- Dlaczego?

Cohen popatrzył w niebo. Czerwony blask był zimny jak zbocza piekieł. Lodowaty wicher dmuchał przez stepy, szarpiąc to, co pozostało z włosów bohatera.

- W imię tego, jakimi rzeczy być powinny - rzekł.

- Ha!

- W imię rzeczy, które minęły.

- Ha!

Cohen spojrzał w dół.

Uśmiechnął się.

- I żeby podać trzeci powód: pewnego dnia umrę - stwierdził. - Ale chyba jeszcze nie dzisiaj.

Wiatr dmuchał od gór, unosząc w powietrzu, drobniutkie kryształki lodu.

Było zbyt zimno na śnieg. Przy takiej pogodzie wilki zbliżają się do wiosek, a zamarzające drzewa w sercu lasu pękają z hukiem. Tyle że w tych dniach wilki spotykało się coraz rzadziej i rzadziej, coraz mniej i mniej było lasów.

Przy takiej pogodzie rozsądnie myślący ludzie siedzą w domach, przy kominkach.

Opowiadają historie o bohaterach.

Karta świąteczna z kopertą

- 20 pensów

(Twenty Pence with Envelope and Seasonal Greeting)

Z "Gońca Bath i Wildshire", 24 grudnia 1843

CALNE. Niezwykła tajemnica otacza wtorkowe zniknięcie powozu Poczty Londyńskiej w czasie potężnej śnieżycy, jakiej nie pamiętają najstarsi mieszkańcy miasta. Istnieje podejrzenie, że w zamieci woźnica zgubił drogę, za Silbury zjechał ze szlaku, być może, aby szukać schronienia w Hedge lub Rick, i ugrzązł w zaspach. Wysłano grupy poszukiwawcze, a woźnicę, którego znaleziono w śniegu, w stanie silnego wzburzenia, przewieziono do Bath...

Z dziennika doktora Thos. Lunna, Chippenham, Wilts:

Świat jest jedynie bibułką okrywającą głębie Chaosu. To, co nazywamy normalnością, to tylko krąg światła wokół ogniska. Kiedy rozmawiałem z tym zagubionym nieszczęśnikiem na dole, zaledwie kilka polan dzieliło go od wybuchu płomieni...

Nawet teraz, kiedy dołożyłem drew do mojego bardziej naturalnego ognia i zaciągnąłem story dla ochrony przed bożonarodzeniowym chłodem, drżę cały na wspomnienie wizji, jakie mi przekazał. Gdyby nie materialny dowód, który - pisząc te słowa - trzymam przed sobą, a który odbija światło i błyszczy pięknie, uznałbym jego słowa za majaczenia chorego umysłu. Ułożyliśmy go w mojej bawialni najwygodniej, jak tylko pozwalają sznury, lecz jego wrzaski znaczą czas Wigilii grozą - niczym czaszki ułożone na kwietnym gazonie. .

- Czy święty Mikołaj się zbliża? Czy tylko sapie? Masy prezentów na Święta życzy twój Misio. Zdrówka, zdrówka, zdrówka!

Słyszę czyjeś głosy za oknem. To kolędnicy! Czy nie zdają sobie sprawy ze strasznego, straszliwego zagrożenia? Ale gdybym teraz otworzył okno i ostrzegł ich, by nie wychodzili na ulicę, jak zdołałbym odpowiedzieć na ich najprostsze pytania? Gdybym spróbował, mnie także uznaliby za szaleńca... Muszę jednak spisać, co mi opowiedział w chwilach jasności umysłu, zanim obłęd ogarnął go na dobre...

Niech moi czytelnicy rozumieją te słowa jak zechcą.

Miał oczy człowieka, który zajrzał do piekła i zostawił tam część swej duszy. Chwilami zachowywał się całkiem normalnie i skarżył się na więzy, w jakich dowieźli go poszukiwacze - z lęku, że w napadzie szału sam siebie porani. Kiedy indziej próbował walić głową w ścianę i wykrzykiwał slogany, które doprowadzały go do furii.

- Karta świąteczna z kopertą - dwadzieścia pensów!

W przerwach zaś opowiedział mi...

Wrota do Piekła

Pogoda była fatalna. Wichura dmuchała od Równin i śnieżyca zmieniła wzgórza na zachód od Silbury w rozległą białą pustynię. W takich chwilach można zgubić drogę, zsiadł więc z kozła i prowadził konie. Jednak mimo tego, co piszą gazety, śnieg na zboczach nie był bardzo głęboki, a zawieja ustała i zobaczyli zachód słońca. Nastrój pasażerów poprawił się, gdyż widzieli już światła Calne i wierzyli, że wkrótce zakończy się ich podróż po zamarzniętych szlakach.

I wtedy, jak twierdzi, dało się słyszeć trzeszczenie, mignął cień i świat zmienił się nagle. Czy też, w co wierzy, przestąpili granicę między jednym światem a drugim. Przed nimi zaś w pejzażu ziała wielka, prostokątna dziura.

Uważa teraz, że były to wrota do Piekła. A choć nie przypominało ono Piekła, które odwiedził Dante, jednak w mojej opinii pewne wewnętrzne poszlaki wskazują, że jego proste wyjaśnienie może być prawdziwe. Coś błyszczało na krawędzi świata, a kiedy zbadał zaspy śniegu, znalazł tam niezwykłą substancję rozrzuconą na grzbietach pagórków. Wyglądała jak cienkie płytki srebra rozsypane, by odbijać światło w sposób, który w innych okolicznościach byłby może miły dla oka.

Woźnica i kilku mężczyzn spośród pasażerów rozważyli swoje położenie. Słońce znikało szybko za horyzontem na zachodnim niebie, pokrytym teraz jaskrawoczerwonymi i fioletowymi barwami, zaś od wschodu groził kolejny atak zawiei. Poza tym, jak odkryli ci, którzy próbowali zawrócić po zasypanych już śniegiem śladach powozu, droga zniknęła gdzieś, a białe pustkowie rozciągało się we wszystkich kierunkach.

Po pewnym czasie, widząc, że nie ma innej drogi, kilkoro pasażerów zbliżyło się do prostokąta, który przesłaniał niebo o dwadzieścia jardów od nich. Wtedy właśnie po raz pierwszy zobaczyli potwora. Był chyba strażnikiem bramy i przysiadł na pokrytej śniegiem gałęzi.

Była to gigantyczna pliszka, kilkakrotnie większa od indyka. Obserwowała ich ze złością w swych paciorkowatych ślepiach. Bali się, że zaatakuje, jednak pozostała nieruchoma, nawet gdy dotarli do krawędzi i spojrzeli poza nią, w mieszaninę barw. Na świat dmuchało stamtąd ciepłe powietrze pachnące tytoniowym dymem. Według woźnicy, słyszeli też dziwne głosy, zniekształcone i odległe....

W ich grupie znalazł się uczony z Oksfordu - woźnica twierdzi, że w trakcie podróży intensywnie pokrzepiał się brandy. On to zaproponował, by część grupy przedostała się przez otwór, za którym, na głębokości około trzech stóp, widniała brunatna równina. Albowiem, choć niepewne w skutkach, działanie takie większe dawało szanse przetrwania niż noc na wzgórzach, które z każdą chwilą wydawały się bardziej obce.

- Najlepsze życzenia świąteczne! Od całego biura!

Mężne serca

Kilka mężnych serc spośród grupy - z którymi uczony dzielił się brandy - postanowiło to właśnie uczynić. Woźnicy nie było między nimi, jak mi wyjaśnił, w końcu jednak z poczucia obowiązku zdecydował się im towarzyszyć. Nadal byli jego pasażerami i uważał, że odpowiada za ich bezpieczne dotarcie do Bath.

Uczony sądził, że Bath uda się może odnaleźć za równiną. Albowiem, jak twierdził, jeśli mają przed sobą okno prowadzące z tego świata, natrafią może na okno prowadzące z powrotem...

To dziwne, ale zdawało się, że tak jest w istocie. Nie przeszli nawet setki jardów, gdy we mgle zobaczyli zawieszony przed sobą prostokąt bardzo podobny do tego, który zostawili za plecami. Wyobraźcie sobie ich radość, gdy odkryli, że okno wiedzie na przyjazną ulicę rozjaśnioną płonącymi żółto oknami. Ktoś z grupy oznajmił nawet, że jest to uliczka leżąca w pobliżu jego domu w Londynie. Co prawda podróżni opuścili Londyn jakiś czas temu, lecz perspektywa powrotu ucieszyła ich teraz bezmiernie. Podróżny obiecał przyjąć ich u siebie, a jeden z mężczyzn na ochotnika postanowił wrócić do powozu i sprowadzić pozostałych.

Wszystkim zdawało się bowiem - w tych ostatnich chwilach nadziei - że Wszechmocna Opatrzność przewidziała ich nieszczęście na mrocznej drodze i otworzyła dla nich bramę do serca największego miasta na świecie...

Wtedy jednak zauważyli obok prostokąta grupę przestraszonych ludzi. Woźnica zaś spostrzegł załamany, że i to okno obramowane jest błyszczącymi płytkami. Przybysze - mężczyźni i kobiety z latarniami - po chwili wahania zbliżyli się do podróżnych.

Mężczyzna mieszkający w pobliskim domu krzyknął z radości i objął jednego z przybyszów. Rozpoznał w nim sąsiada, zaraz jednak cofnął się, widząc przerażenie na jego twarzy. Stało się jasne, że spotkali kolejne ofiary nieszczęścia.

Po pokrzepieniu się zapasami uczonego z Oksfordu przybysz wyjaśnił, że wybrał się kolędować z grupą przyjaciół. Wszystko szło dobrze do chwili, gdy mniej więcej godzinę temu usłyszeli niezwykłe trzeszczenie, zobaczyli dziwne migotanie cieni i znaleźli się jakoś w świecie, który był nie z tego świata.

- Ale przecież... Przecież widzę ulicę i oświetlone okna - zawołał londyńczyk. - Czy to nie Sklepik z Ciekawostkami, tak sprawnie prowadzony przez panią Nugent?

- Byłaby to rzecz niezwykle ciekawa, gdyż drzwi się nie otwierają, a za oknami nie ma nic, tylko mętne żółte światło - odparł kolędnik. - To, co było domami, drogi przyjacielu, zmieniło się w płaskie i pozbawione życia wizerunki.

- Są wszakże inne ulice... Mój dom o sto jardów stąd...

Kolędnik był blady.

- Na końcu tej uliczki - rzekł - jest tylko biały karton.

Ich towarzysz jęknął przerażony, przekroczył krawędź i szybko zniknął im z oczu. Po kilku sekundach usłyszeli jego krzyk, który woźnica wykrzyczał i dla mnie:

- Niech ten dzień, jak co roku / Niesie ci radość i spokój!

Złowieszcze banały

Niektóre damy z grupy kolędnika bliskie były histerii i nalegały, by przyłączyć się do pasażerów. Po gorącej dyskusji postanowiono więc zawrócić. Z wielką trudnością, podsypując pod koła śnieg, błyszczące płytki i bagaż, udało się przeciągnąć powóz na równinę.

W tym miejscu opowieść woźnicy staje się całkiem niezrozumiała. Wyruszyli, jak sądzę, na poszukiwanie innego przejścia do rzeczywistego świata, i po raz pierwszy zobaczyli, że dziwne okna mają też odwrotną stronę. Jeśli dobrze pojąłem jego majaczenia, wyglądały jak zawieszone na niebie ogromne białe prostokąty. Jakaś nieznana ręka wypisała na nich długie slogany, niewiarygodne acz złowieszcze banały, których odkrycie tak rozstroiło dżentelmena z Londynu.

Jeszcze teraz zdaje mi się, że słyszę obłąkańczy chichot woźnicy: "Zdrowia, szczęścia, pomyślności / W tym dniu ogromnej radości". Potem znowu biłby głową o ścianę - do czegoś, co w najogólniejszym sensie mógłbym nazwać rytmem tej frazy.

I bębniłby pętami o podłogę.

- Wesołych Świąt dla wszystkich spod dwudziestego siódmego - krzyczał. - Od Tony'ego, Pat i dzieciaków.

Pamiętacie Majorkę?

Albo:

- Dużo chrupanka w te Święta!

To zdanie szczególnie go chyba dręczy i nie mogę nie myśleć z drżeniem, co musiał oglądać ten nieszczęśnik.

- Wesołych Świąt od twojego Dziubdziusia!!!

W tym momencie musiałem przywołać ogrodnika, żeby pomógł go przytrzymać. Lękałem się, że w przeciwnym razie zrobi sobie krzywdę.

Jak długo przebywali na tej nieszczęsnej równinie? Wydaje się bowiem, że znaleźli się poza znanym nam Czasem. Przez długie dni poszukiwali wejścia do świata, który byłby czymś więcej niż płaszczyzną.

I nie byli tam sami.

Inni ludzie również odbywali tę straszną podróż.

Były tam także Potwory.

Lękam się, że jego umysł bezpowrotnie pogrążył się w szaleństwie. Takich rzeczy bowiem żaden człowiek nie może oglądać bezkarnie. Trafili na okno, jeśli tak mogę je nazwać, do świata pustynnych piasków pod nocnym niebem.

Trzech mężczyzn o afrykańskim czy azjatyckim wyglądzie rozbiło tam obóz. Jeden z nich mówił znośnie po łacinie i oksfordzki uczony wciąż jeszcze potrafił go zrozumieć, mimo iż znajdował się w stanie upojenia. Ta trójka także odkryła, że ich świat kończy się kartonowym pustkowiem, i po poważnych badaniach przypisała ten fenomen jakiemuś wydarzeniu, być może astronomicznej natury, które poważnie zakłóciło strukturę Przestrzeni i - kto wie - może nawet samego Czasu.

Ku zakłopotaniu obecnych dam, wszyscy trzej przyłączyli się do wędrowców. Okazało się jednak, że - jak na pogan - byli dobrze wykształceni, a nawet opowieściami i obcymi pieśniami podtrzymywali dobry nastrój podróżnych. Byli też ludźmi dość zamożnymi, co ujawniło swe znaczenie, gdy powiększona karawana zagubionych wędrowców napotkała grupę osieroconych przez swój świat Pasterzy i mogła nabyć kilka owiec.

Wychowany na farmie woźnica potrafił zaszlachtować je i oprawić.

Pasterze, będący z natury nomadami, od dawna już wędrowali od swego Okna i opowiedzieli o licznych przerażających cudach.

- W twe pierwsze Święta / Niech ci Bozia sprzyja / I dni szczęśliwe / Bez końca odwija. Słodki Jezu! Straszliwy Pies!

Gigantyczne Kotki

Jak wiele jeszcze ośmielę się napisać? Bełkotał o czterech gigantycznych Kotkach z niebieskimi kokardami na szyjach, o prostokącie, gdzie stało ogromne Ciasto, które zabrali jako prowiant. Było też kilka wyższych niż dom kieliszków. Zawierały - co odkryli po wielkich trudach i wykorzystaniu ogromnej gałązki Jemioły - słodkie sherry, w którym nieszczęśliwie utonął uczony z Oksfordu.

Spotkali też wrzeszczącego na nich z dachu czerwonego olbrzyma, brodatego i złego. I inne rzeczy, zbyt straszne, by je opisywać: ludzi będących tylko kolorowymi sylwetkami, ogromną czarno-białą Karykaturę Psa, patrzącą na nich wrogo ze swej budy, a także rzeczy, o których nawet jako człowiek Nauki nie mogę wspomnieć bez rumieńca.

Jak rozumiem, woźnica postanowił porzucić towarzyszy i powrócić samotnie. Uznał, że śmierć wśród zaśnieżonych wzgórz Wiltshire w środku zimy jest dla chrześcijanina lepszym losem niż dalsza wędrówka po tej okropnej równinie.

Gdy tylko do owych wzgórz dotarł i pełzał in extremis przez dziwaczny błyszczący śnieg, raz jeszcze usłyszał za sobą upiorne trzeszczenie. A kiedy się obejrzał, zobaczył, że straszny prostokąt znika. Natychmiast runęły na nieszczęśnika zimny wiatr i śnieg, uznał je wszakże za błogosławieństwo po przerażającym, ciepłym świecie brunatnej równiny. I tak, brnąc przez śnieżycę, został odnaleziony...

Już całkiem ciemno. Kolędnicy odeszli i mam nadzieję, że trafili do swych domów.

Teraz wychodzi moja gospodyni, która przyniosła niezwykłe wieści. W pobliżu Avebury aresztowano jakiegoś Czarnego na Wielbłądzie. W Swindon pewien człowiek został we własnym ogrodzie okrutnie zadziobany na śmierć, zaś na śniegu odkryto ślady ogromnego ptaka. Tutaj, w samym Chippenham, jakiś podróżny zawiadomił, że widział - zanim ów przeskoczył wysoki żywopłot i zniknął wśród pól - kota większego niż słoń. Kot miał zawiązaną na szyi niebieską kokardę. Jakież jeszcze potwory przedostały się do naszego świata?

Siedząc przy biurku, widzę swoje odbicie w lśniącym, metalicznym odprysku, który ściskał w dłoni woźnica. Kto chciałby pokrywać czymś takim śnieg, żeby błyszczał? I dla jakiegoż to przerażającego powodu?

Rozsuwam zasłony i wyglądam na gwarną ulicę. Powóz przyjechał właśnie z Bath i stoi przed gospodą, roi się wesoły świąteczny tłum. Cały świat dzieli ich od wrzasków i błagań nieszczęśnika na dole. To obraz nadziei, przypomnienie realności. Może istotnie jest tylko szaleńcem o umyśle pomieszanym od mrozu i zmęczenia, a opowieści o wielkich psach i latających saniach to jedynie dziwaczne żarty. Gdyby nie ten odprysk błyszczący niczym gwiazda...

- I gwiazda na szczycie. Amen. Wszystkiego najlepszego, kochani mamo i tato!

Widzę padający śnieg... Jak błyszczy...

Słyszę trzeszczenie.

Niech Bóg ma w opiece nas wszystkich.

1

17



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Pratchett Terry ŚD Opowiadania Rybki małe ze wszystkich mórz
Pratchett Terry Teatr okrucieństwa (opowiadanie)
Pratchett Terry Trollowy Most (opowiadanie)
Istnienie wystarcza, Pratchett Terry
Karta świąteczna z kopertą 20 pensów, Pratchett Terry
Pratchett Terry Zimistrz
Pratchett Terry Tylkotymozeszuratowacludzkosc
Pratchett Terry Rybki małe ze wszystkich mórz
Pratchett Terry Świat Dysku 13 Pomniejsze bóstwa
Short Story The Computer Who Be Pratchett, Terry
Pratchett Terry 27 Ostatni Bohater
Short Story Turntables Of The N Pratchett, Terry
Pratchett, Terry Die Farben Der Magie
Pratchett Terry Opowieść Świata dysku 3 Teatr okrucieństwa
Pratchett Terry Rybki małe ze wszystkich mórz
Pratchett Terry Nomow Ksiega Kopania

więcej podobnych podstron