ANNA KŁODZIŃSKA
JEDWABNY KRAWAT
„...Wije się złoty Lewiatan zły, W srebrne szczury, wijąc się, zmienia, Drobnieje w bilon pcheł i wszy,
I znowu w szczury zrastają się pchły, Grosze i wszy srebrzeją w kieszeniach I znów wypełzają szczurami szaremi,
Za nami, przed nami, biegają po ziemi,
I jak papier wyschnięty, szeleszczą, szurają I znów się w złotego potwora zlewają...”
Julian Tuwim: „Bal w Operze”
Rozdział 1
\ . Wlókł się ulicą nie zwracając uwagi na potrącenia przechodniów, ręce wsunął głęboko w kieszenie płaszcza,- nie dopalony papieros zwisał z kąta ust.
„Tak oto kończą się wszelkie z nim rozmowy” — : myślał, przeżuwając słowa pokorne i uwłaczające ambicji, które przed pół godziną mówił, nie, raczej
wyjękiwał, blady ze złości i upokorzenia. Widział *
teraz siebie, jak na ekranie kina, siebie stojącego już we drzwiach tamtego mieszkania, ale jeszcze — uporczywym żebrackim spojrzeniem — czepiającego się oczu człowieka, który uśmiechał się uprzejmie i z ubolewaniem. Uśmiech był uprzejmy, twarz jednak zimna, diabelsko zimna i opanowana, pełna własnej' racji i całkowicie o jej słuszności przekona.
Mógłby pan chociaż powiedzieć przepraszam — usłyszał nad uchem. — Idzie jak nieprzytomny.
Warknął coś, odsunął się. „Muszę to załatwić” — postanowił. Wypluł niedopałek, rozejrzał się, o parę kroków dalej był bar kawowy „Amatorska”. Pchnął oszklone' drzwi, stanął przed kasą.
Dużą proszę.
Z kawą ukrył się w samym kącie, usiłując nie
spoglądać w lustrzany pas biegnący wzdłuż lady barowej. Nie mógł teraz znieść widoku własnej twarzy, nie chciał sobie patrzeć w oczy. Bar, zwykle wypełniony do ostatniego miejsca, dziś był pustawy. Upalny wieczór zapędził ludzi do kawiarnianych ogródków, parków i nad Wisłę.
„Załatwić. Ale jak? Można okraść bank, zrobić ' włamanie do spółdzielni czy sklepu, napaść na jakiegoś durnia w ciemnej ulicy i zabrać mu portfel.' Można sfałszować, zrobić manko, brać łapówki. Do okradzenia banku potrzebny jest doświadczony wspólnik z samochodem, zresztą teraz to oni już się pilnują. Nie mam wspólnika, ani z samochodem, ani bez, i wątpię, żebym potrafił go zdobyć. Z włamaniem do sklepu podobnie. Ostatecznie można i samemu, pewnie wcale nie jest tak trudno. Ale w sklepach gotówki nie przechowują, najwyżej jakieś grosze. Pozostaje towar, który trzeba potem sprzedać jakiemuś paserowi... Nie mam pasera. Nie znam' ludzi na bazarze Różyckiego. Nie znam żadnego złodzieja, któremu mógłbym zaufać”.
Uśmiechnął się kątami ust.
Cześć, stary! Już się nie masz do kogo uśmie- • chać, tylko do własnej gęby?
Niechętnie strząsnął ciężką rękę z pleców. Ten . akurat był mu teraz potrzebny! Ale znajomy nie zrezygnował z rozmowy. Postawił ostrożnie filiżankę • z kawą i wpakował się z trudem na hoker. Był gruby, cały jakby nalany tłuszczem po brzegi skóry, prawie łysy, z tym wszystkim schludny, lśniący
f
białością koszuli, wyprasowany i prawie elegancki.
— Co tu robisz? — pytał przyjaźnie, nie dostrzegając niechęci albo też nie chcąc jej dostrzegać.
—Siedzę.
— Tak samotnie?
— Bo co?
r
Nic. Masz jakieś kłopoty? Kiepsko wyglądasz.
Co cię obchodzi.
— Józek, nie złość się. Chodź, pójdziemy na wódkę, to ci przejdzie.
Nie chcę. Zresztą, nie mam pieniędzy.
.1 — Jak ja cię zapraszam, to ty nie potrzebujesz ^ mieć. Już widzę, gdzie cię boli. No chodź, na frasunek dobry trunek. Pogadamy, może coś się poradzi, i; Po czwartym kieliszku zaczął mówić. Wszystko, m od samego początku. Zaczął od pierwszego spotkania m _ z tamtym, z człowiekiem o zimnej twarzy i uprzejmym uśmiechu. Trochę zająknął się, kiedy opowiadał o pierwszej pożyczce — bo to była właściwie darowizna, której nigdy nie miał zamiaru oddać. K Tamten zresztą nie upominał się, ale suma była nie- S wielka, zupełny drobiazg w porównaniu z tym, co później. Za którymś razem, kiedy miał wyciągnąć rękę po tak życzliwie podawane banknoty, zawahał się. „Nie — powiedział — ja i tak nie miałbym z czego... Niech pan mi już więcej nie pożycza, niepotrzebnie przyszedłem”. Tak wówczas powiedział, pamięta dokładnie swoje słowa, które natychmiast —- w sekundę potem — chciał cofnąć. Bo przecież w gruncie rzeczy musiał, za wszelką cenę musiał mieć te pieniądze, ten gruby plik banknotów, i nie
widział .żadnych innych 'możliwości pożyczki, prócz tej. . ' ' .
Ale tamten, jakby nie słysząc jego słów, włożył mu do ręki pieniądze i patrzał spokojnie swymi niebieskimi, chłodnymi oczami, jak chowa pośpiesznie' banknoty, jak upycha je nerwowo w portfelu- i po kieszeniach trzęsącymi się, wilgotnymi palcami. To już była poważna suma, dziesięć tysięcy złotych.
Tak. Ale nie ostatnia. W pół roku później spotkali się przypadkowo na ulicy. Było to spotkanie nieuniknione, wpadli niemal na siebie, był deszcz i porywisty wiatr, ludzie kulili się pod murami kamienic lub biegli śpiesznie do przystanku, kryjąc twarze przed strugami wody lejącej się z nieba i z dachów. Po sześciu miesiącach starannego unikania ulic, którymi tamten chodził, sklepów i kawiarni, które miał zwyczaj odwiedzać — wpadł na niego na rogu Marszałkowskiej i Hożej i tamten odruchowo, a może- umyślnie, bo już go poznał, przytrzymał go za ramiona.
„Nie mam — powiedział zamiast przywitania. — Niech pan robi ze mną, co chce, ja nie mam z czego oddać.”
W rezultacie pożyczył jeszcze dwadzieścia sześć tysięcy. Tego wieczoru, w domu, podliczył cały dług i przeraził się. Wiedział, że było tego dużo. Nie sądził, że aż tyle. Prawie pięćdziesiąt tysięcy.
Pięćdziesiąt tysięcy? — grubas aż gwizdnął z przejęcia. — Bój się Boga,, chłopie, na coś ty wydał tyle forsy?
Różnie było. Wpierw trochę grał, ale mu karta wciąż nie szła, więc rzucił to wszystko, już czuł swego
-pecha w grze,, jak w innych sprawach. Potem... tak, pierwszy duży wydatek to była wfm-ka. Cieszył się nią równe dwa i pół miesiąca, aż rozbił motocykl na śliskiej szosie. Kosztowało go to cztery tygodnie w szpitalu i kilka napraw, po których wfm-ka definitywnie odmówiła posłuszeństwa.
. No, a później mieszkanie. Z mieszkaniem to..
Pij — tłuścioch podsunął mu kieliszek, widząc, że waha się, czy mówić dalej. Okropnie go ciekawiły takie rzeczy, często wyciągał ludzi na zwierzenia, przeżywał to jak film czy powieść. — Powiedz, Józek, ale przecież na mieszkanie nie musiałeś pożyczać od
niego, mogłeś postarać się z zakładu pracy czy jak.
Właśnie — postarał się. Nieszczęście chciało, że ; w tym okresie powierzono mu magazyn wyrobów gotowych. Fabryczka była niewielka, ale w magazynie leżało części na parę milionów. Robili rzeczy drogie, eksportowe, mieli znak jakości ,,Q” i dobrą markę u zwierzchników. Klucze od magazynu były wyróżnieniem, zdawał sobie z tego sprawę. h Sprzedał kilka części. Potem jeszcze parę. Wpłacił wkład na dwupokojowe mieszkanie, trochę umeblował, trochę mieli starych mebli. Jadwiga była szczęśliwa, o nic nie pytała. Miał, to miał. Wierzyła mu,, czy było jej to obojętne? Nie sprawdzał .
Kiedy szef produkcji, sobie tylko znanymi drogami, dowiedział się, że przyjdzie kontrola, zamknął się z nim wieczorem w swoim gabinecie. Byli spokrewnieni przez żonę, szef okazywał mu zawsze wiele życzliwości, ale teraz zaczął się czegoś domyślać. Nie można było ukryć braków w magazynie, szef miał doskonałe oko, lepsze niż kontrola. „Słuchaj, Józef — powiedział — nie chcę gubić ciebie ani siebie, bo i mnie mogliby dosięgnąć, wiedzą, żeśmy krewni. Ja ci teraz wstawię do magazynu te części. Ale ty mi w ciągu, powiedzmy, tygodnia najdalej zwrócisz ich wartość.”
To było właśnie te dwadzieścia sześć tysięcy. W dwa dni po rozmowie z szefem spotkał tamtego na ulicy, potem weszli do jakiejś kawiarni. Dziwił się, że tamten nosi przy sobie aż tyle pieniędzy, wyglądało prawie na to, że czekał na niego z pożyczką.
Nie rozumiem — rzekł gruby ssąc pustą cygarniczkę — dlaczego on ci wciąż tyle pożyczał? Na piękne oczy, na procent czy na co, u licha?
Opowiadał teraz wylewnie, szeroko, że sam się nad tym wielokrotnie zastanawiał, a jedyna rozsądna odpowiedź, jaka mu przychodziła na myśl, nie znajdowała przecież żadnego uzasadnienia: oto tamten chciał go po prostu kupić w jakimś, sobie tylko wiadomym, celu. Chciał go mieć w przyszłości na jakieś usługi, nie mówił o tym nigdy ani nie robił żadnych aluzji, ale ta sprawa wisiała nad nimi podczas każdej rozmowy.
Wiele razy chciał o to zapytać wprost, chciał wiedzieć, na co ma być kiedyś przygotowany. Ale zawsze w ostatnim momencie powstrzymywał się od pytania. Bał się, że jeżeli wszystko się wyjaśni, będzie musiał z miejsca zwrócić wszystkie długi i już nigdy nie skorzystać z jego pieniędzy. Tego się bał, tego w gruncie rzeczy nie chciał.
No dobrze — gruby przestał ssać cygarniczkę i dolał wódki do kieliszków. — Więc jesteś mu .teraz winien te pięćdziesiąt patyków i co? Potrzebujesz więcej, a on nie chce dać?
On chce teraz zwrotu całej sumy — odparł ze szlochem, był już pijany i mąciło mu się w głowie. — Rozumiesz, Franek? Całe pięćdziesiąt tysięcy. A ja... skąd mam wziąć?
Grubas pomyślał trzeźwo, że trzeba było nie pożyczać, ale nie chciał tego mówić, w tej sytuacji żadne takie uwagi nie miały sensu.
Dał ci jakiś termin?
—• Miesiąc.
To nawet nieźle. Mógł dać tydzień. No, a jak nie oddasz, to co?
To powie... o tym magazynie i... ja za miesiąc mialfem zacząć robotę w jednej fabryce, mieli mi tam dać dobre stanowisko.
Gdzie?
W „R-10”, na Żeraniu.
To duża fabryka. Co miałeś dostać?
W warsztatach mechanicznych. Przecież jestem fachowcem.
Tam lecą duże premie, miałbyś forsę.
Miałbym. Ale on... mam mu oddać ten dług, bo inaczej powie i nie przyjmą mnie. Powie wszystko, no i wtedy pójdę siedzieć.
Milczeli dobrą chwilę, tłusty w zamyśleniu kruszył chleb na obrusie.
Właściwie, Józek — zaczął z wahaniem — to on jest w prawie. Pożyczył, chce mieć z powrotem. Ale dlaczego on ci pożyczał?
„Wtorek, wieczorem.
Napisałem najbardziej plugawy list,, na jaki mogłem się zdobyć, ale go' oczywiście nie wysłałem. Wieczna szarpanina między pragnieniami i urzeczywistnieniem. Zresztą, w rozmowach jest to samo, nigdy nie powiem tego, co naprawdę chciałem, tylko .jakieś takie... Potem robi się piekło, nerwy mam na skórze, biłbym ludzi za dotyk ręki, za spojrzenie, za to, że są.
Nie ma nic głupszego niż próby szczerości, to nieomal zakrawa na ekshibicjonizm, zresztą dlaczego to tylko ja mam być szczery? Wczoraj rozbiłem lustro w łazience, miałem chwilę idiotycznej satysfakcji, jakby to był człowiek, któremu rozbiłem mordę. W rezultacie pewnie będę musiał kupić nowe, bo źle się golić przed kieszonkowym, mniejsza o forsę, ale takie odprężenia dają bardzo niewiele i na krótko. Oczywiście, tłumaczenie: dlaczego zbiłem, jak zbiłem, po co zbiłem — można oszaleć. Jak dziecko.
Właściwie mam na to wszystko tylko jedno słowo. Upokorzenie. Barlow pisze w «Patriotach»: ' «...nie będę się czołgał». Imponuje mi to, chcę tak samo, ,a czołgam się każdego dnia i każdego dnia "jestem upokarzany.
Dobrze, zdobędę się na szczerość przed samym sobą. Właśnie przez to, że on potrafi upokarza tym też mi imponuje. Muszę podziwiać w nim wszystko, czego nie ma we mnie, a co chciałbym mieć. Każde jego słowo, każdy gest, uśmiech, sposób, w jaki zapala papierosa, w jaki ogląda się na ulicy za ładną dziewczyną, w jaki podnosi do ust filiżankę z kawą — to wszystko. Absolutna pewność siebie, swoich ru-
chów, swego wyglądu, i jak to działa na- otoczenie. Absolutny brak... ja mam to Ciągle: Spojrzenie jakby.
. gdzieś z boku, z ukosa, ręce wilgotne, zacieram je nerwowo, krople potu na nosie, spłoszone oczy, muszę odchrząknąć, żeby wydobyć, z siebie głos wobec osób, których nie znam albo wobec takich jak on.
TrocKę to przechodzi po wódce, ale nie daje satysfakcji, bo jest sztuczne i nie bardzo siebie potem pamiętam. Może, gdybym miał już tyle lat'co on, ale chyba nie, sam wygląd jego, taki bardzo męski,
, zwłaszcza jak unosi lekko głowę albo idzie ulicą... Nigdy nie.będę tak wyglądał, choćbym żył sto lat.
Chowam w szafie koniak, bo po wódce mam kaca i w pracy mogą zauważyć. Piję czasem w nocy, kiedy -Barbara śpi. Przypomina wtedy małą dziewczynkę, .prawą rękę wsuwa pod policzek, skręca się w kłębek, oddycha spokojnie, lekko. Mała, lekkomyślna dziewczynka. Puste to, głupie, co mnie z nią właściwie łączy?
Biedny idioto, zadusiłbyś, gdyby kto chciał... Nie - wiem — ją czy jego. Może oboje. Oczywiście i na to nie' starczyłoby mi odwagi.
Sobota, w nocy.
Patrzę na nią, niedawno zasnęła, pierwszy raz wi- działęiTr ją pijaną. Mieszanina uczuć: konsternacja, jakby jakieś zaskoczenie, trochę niesmaku, chęć po^ siadania — to ostatnie może najsilniejsze. Wziąłem ją zaraz po wejściu do pokoju; było w tym jednak sporo gniewu i chęci odegrania się. Przede wszystkim na nim.
Jak ona na niego patrzała!
A może się mylę. Może zwyczajnie, jak innego, była po prostu podniecona alkoholem
Czy ja nie wyolbrzymiam jego zalet? Mani kompleks niższości i dlatego. Przez chwilę w hallu, przed dużym lustrem — staliśmy obok. siebie, znów musiałem porównywać, on uśmiechał się. Położył mi rękę na ramieniu, taki «przyjacielski gest», odtrąciłem tę rękę, nawet się nie zdziwił.
Właściwie to Barbara zaczęła. Pod koniec kolacji zachciało jej się nagle peppermintu, uparła się. Byłbym jej naturalnie postawił ten cholerny peppermint, ale wiedziałem, że nie starczy mi forsy. Powiedziałem jej to po cichu, spojrzała na mnie jakoś dziwnie, nic już nie mówiła. Potem patrzę, a kelner stawia przed nią kieliszek i nalewa. Mówię, że nie trzeba, a ten drań odzywa się na cały głos: «Już zapłacone, proszę pana». I pokazuje palcem: «Ten pan zapłacił»...
Nie wiedziałem, co zrobić, byłem wściekły, upokorzony, podniosłem się z krzesła, chciałem... Sam nie wiem, co wtedy chciałem. Ale Barbara przytrzymała mnie. Nie miało sensu urządzać awantury w lokalu, on zresztą, jakby mnie nie widział, rozmawiał przez cały czas z kimś tam.
Dlaczego ja nigdy nie wiem, co powinienem, co on by zrobił na moim miejscu!”
*
Panie profesorze!...
Odwrócił się, zniecierpliwiony. Korytarzem nadbiegał asystent, końce białego kitla rozwiewały się jak skrzydła. Asystent miał twarz w piegach i niebieskie dziecinne oczy, ukryte za ciemnymi szkłami.
Panie profesorze, docent Tajber prosił, aby to panu przekazać. On sam wstrzymuje się z wydaniem opinii do chwili otwarcia szóstego laboratorium. — Podał plik papierów, odsapnął zmęczony.
Przecież szóste laboratorium ma być otwarte ..jutro rano — zdziwił się, machinalnie chowając do
teczki dokumenty.
Asystent śmiesznie zamachał rękami, jakby oganiał się od much.
.— Gdzież tam! Nie skończyli remontu. Otworzą nie wcześniej niż za tydzień. Przygotować na jutro fiolki dla AC-X?
Profesor Chwalibóg zadumał się. Asystent przyglądał mu się w głębokim skupieniu, nie wiedząc, że myśli szefa krążą w tej chwili dokoła cielęcej potrawki z sałatą. Potrawka znakomicie utrzymywała w -normie profesorski żołądek i zjawiała się w jego domu na stole co najmniej dwa razy w tygodniu, najczęściej we czwartki i wtorki. Dziś był wtorek.
—' Dla AC-X? — powtórzył, z westchnieniem wracając tlo korytarza, Instytutu i swego asystenta, którego zresztą dosyć lubił. — Tak, niech pan przygotuje. Jutro przeprowadzimy następne próby. Czy był pan u lekarza?
Asystent zaczerwienił się i zgubił na chwilę wszystkie piegi.
— Jedwabny krawat 17
To jest... właśnie tam się wybierałem, kiedy docent Tajber...
—- Niech pan nie zwala na Tajbera przerwał mu surowo. — Proszę mi się jutro nie pokazywać bez wyników analizy. Dziecko z pana czy co? Przecież zdaje pan sobie sprawę, czym jest AC-X, u licha... Dzień dobry, kolego — to odnosiło się do szczupłego, wysokiego mężczyzny, który wyszedł właśnie z przeciwnej strony korytarza. — Otrzymałem papiery, przejrzę je w domu, może jeszcze dzisiaj.
Nic pilnego — odparł docent Henryk Tajber. Miał piękną twarz o ciemnych, trochę smutnych oczach. Kobiety oglądały się za nim, kiedy szedł ulicą, a on odpowiadał czasem uśmiechem, częściej jednak zajęty był swoimi myślami. W Instytucie uważano go za jednego z najzdolniejszych pracowników.
Asystent skorzystał z okazji i ulotnił się, a dwaj* naukowcy ponarzekali chwilę na to i owo, wymienili parę dowcipów i poszli, każdy w swoją stronę. Tajber miał jeszcze sporo pracy w czwartym laboratorium, którego był kierownikiem. Czekało go zestawienie analiz z ostatnich prób nad szczepionkami, co było interesujące, i zmycie głowy jednemu z pracowników, czego nie cierpiał. Postanowił nagle, że odłoży .to -do jutra, i od razu poprawił mu się humor. •
Profesor Chwalibóg pomedytował chwilę przy oknie gabinetu, po czym ujął słuchawkę i poprosił do aparatu kierownika administracyjnego. Właściwie kierownika wszyscy tytułowali dyrektorem albo co najmniej wicedyrektorem do spraw administracyjno-handlowych. Wszyscy, z wyjątkiem Chwali- boga, który uznawał tylko jednego dyrektora, blisko
. dziewięćdziesięcioletniego staruszka, głuchego jak pień,. ale pełnego wigoru — emerytowanego dyrektora gimnazjum, do którego- Chwałibóg kiedyś chodził.
Słucham, Trzaskowski — odezwał się w słuchawce niski, matowy głos kierownika.
Panie Marianie, tu Chwałibóg, w przyszłym . tygodniu będę potrzebował więcej surowca dla
AC-X powiedział profesor z nagłą energią. — Prosiłbym o wcześniejsze zamówienie, gdzie trzeba. Prace nie mogą się odwlekać.
—- -Obawiam się, panie profesorze — zaczął kierownik, ale tamten przerwał mu w połowie zdania: —» Mój drogi, niech się pan nie obawia, tylko zamówi. Przecież tu chodzi o aginominę! Nie wolno ^ tego przerwać ani na jeden dzień.
. — Rozumiem — odparł Trzaskowski cierpko ale mnie też obowiązują pewne terminy zgłoszeń. „Umówiliśmy się kiedyTś, że pan profesor będzie mnie zawiadamiał co najmniej dwa, trzy tygodnie naprzód.
Nié pamiętam — rzekł Chwalibóg z beztroską, .. która wyrwała ciche przekleństwo z ust kierownika. — W każdym razie, najpóźniej na środę muszę mieć surowiec. Niech pan się jakoś postara. Dobrze?
Będę się starał. Ale na przyszłość, panie profesorze... przy okazji chciałem poinformować, że
szafa pancerna dla fiolek z AC-X będzie gotowa za tydzień. Przedsiębiorstwo, które to robi, przyśpieszyło termin oddania.
— Go im się stało? — spytał profesor zdumiony.
Bóg raczy wiedzieć. Może dostali więcej materiału, może liczą na premię, może jakaś kontrola. W każdym razie, zanim pan zakończy swoje prace, szafa będzie czekać w gabinecie.
Bardzo mnie to cieszy. Pan wie, AC-X to straszna... no, mniejsza z tym. W każdym razie, ani jednego dnia fiolki nie mogą leżeć bez solidnego zamknięcia. Do widzenia.
Trzaskowski odłożył słuchawkę, wydął ' wargi i z zafrasowaniem zaczął studiować kalendarz na biurku. Tak nagłe zamówienie surowca oznaczało wyjazd poza Warszawę, a na to nie był przygotowany. Zniecierpliwiony przerzucał kartki, medytował nad każdą godziną i dniem, wreszcie stwierdziły że wyjazd jest niemożliwy.
Cholera z naukowcami! — zaklął. — Przecież nie wytrzasnę tej przeklętej aginominy spod ziemi...
Pozostawało tylko jedno wyjście: posłać kogoś innego. I oczywiście tym innym musiał być jego zastępca, magister Stanisław Marczyk.
Odłożył kalendarz, sięgnął po papierosa. Marczyk... Pan magister nie zawaha się. Jeszcze dzisiaj — albo jutro z samego rana — wsiądzie w pociąg, wydostanie surowiec choćby spod. ziemi, z triumfem przywlecze pełną skrzynię i będzie podłaził Chwalibogowi pod rękę, jak kot domagający się pieszczoty, będzie każdym uśmiechem, każdym nie wypowiedzianym słowem domagał się uznania, pochwały, może premii.
Wtedy profesor powie, tak mimochodem, niby bez żadnej ukrytej myśli, że magister Marczyk jak już się weźmie do czegoś, to zawsze doskonale załatwi. Może jeszcze doda, że trudno się dziwić, bo Marczyk młody, pełen energii, inicjatywy, zapału. Docent Tajber — jak zwykle trochę nieobecny myślami — dorzuci, że magistrowi przydałaby się podwyżka. Ktoś tam może już nie powie, ale pomyśli, że z Marczyka byłby pewnie lepszy dyrektor administra- cyjno-handlowy Instytutu, bo Trzaskowski jakoś tak, czasami... Pięćdziesiątkę przekroczył, wprawdzie dopiero tydzień temu, ale zawsze. Może więc należałoby go przenieść na jakieś lżejsze, mniej odpowiedzialne stanowisko.
Zdusił papierosa, zerwał się i podszedł do okna. Po dziedzińcu szła grupa zagranicznych studentów, prowadził ich jeden z pracowników, pewnie zwiedzali Instytut. Przed bramą zatrzymała się ciężarówka z materiałami, kierowca niecierpliwie nawoływał wartownika klaksonem. Wartownik wylazł z budki przecierając oczy. „Spał łobuz” — pomyślał Trzaskowski z gniewem i na chwilę zapomniał o pożywce dla AC-X. Zobaczył, że po dachu czwartego laboratorium gonią się dwa koty i śledził ich gonitwę, aby tylko jak najpóźniej powrócić myślą do sprawy wyjazdu.
Ale przecież trzeba było to załatwić. Ociągając się wrócił za biurko i ujął słuchawkę. Gdyby Marczyka nie było w gmachu...
Marczyk jednak był. Wysłuchał polecenia rzuconego suchym, ostrym tonem i równie sucho, zwięźle odparł, że wyjedzie jeszcze dziś w nocy, delegację i pieniądze sam załatwi w wydziale finansowym, za kilka dni będzie z powrotem.
Pożegnali się urwanym: „do widzę...” i Trzaskowski usłyszał trzask odkładanej słuchawki. Z pewnym
zdziwieniem stwierdził, że tamten żywi do niego co najmniej tyle samo nienawiści, co on. „Dwaj wrogowie” — pomyślał. Do tej pory nigdy jakoś nie zastanawiał się nad tym, że Marczyk odpłacą *mu ` pięknym za nadobne. Ale dlaczego? Jakaś osobista uraza, wynik licznych, ostrych kłótni pomiędzy ni mi, albo też ambicje zawodowe. No tak, Marczyk . pewnie zdaje sobie sprawę, że mógłby objąć jego stanowisko. Kto wie, może sądzi, że on byłby lepszy, obrotniejszy, mą przecież dyplom magistra ekonomii, podczas gdy Trzaskowski... - •-
*
Docent Tajber pochylił się nad mikroskopem, Przez dłuższą chwilę przyglądał się preparatowi, a dwaj asystenci czekali w napięciu na ocenę.
„Powinien pochwalić” — myślał z niepokojem młodszy, czarnowłosy i tęgi Tadeusz Opałek, rodem z Zagłębia. Kiedy mówiono o nim, że pochodzi ze Śląska, cierpliwie prostował, że z Dąbrowy Górniczej. „Powinien pochwalić, wynik jest wprost rewelacyjny”. ` *
Drugi asystent, syn chłopa z Białostockiego przysadzisty, rudy, Antoni Zajączkowski tkwił nieruchomo za plecami docenta, a twarz jego nie wyrażała' żadnych obaw. Był spokojny o to, co usłyszy. Nigdy się nie denerwował, w przeciwieństwie do Opałka, który mimo otyłości był ruchliwy, nerwowy i łatwo go było wyprowadzić z równowagi.
Wreszcie Tajber wyprostował się, spojrzał na nich i uśmiechnął.
Brawo! — powiedział z nieukrywanym zadowoleniem.— Bardzo dobry preparat. Cieszę się, koledzy.
Opałek odetchnął z ulgą, Zajączkowski pokiwał głową z uśmiechem. Nie na darmo pracowali nad tym kilkanaście dni, a częściowo i nocy.
Docent zwrócił im jeszcze drobną uwagę, polecił przygotowanie analizy białka, po czym wyszedł do gabinetu. Czwarte laboratorium pracowało na ogół bez zarzutu.
Opałek zatańczył między stołami, przewracając krzesło. Twarz jego promieniała.
Chyba się dzisiaj urżnę! — oznajmił radośnie.
'Zawsze tak obiecujesz i na tym się kończy — mruknął Antoni. — Żebym choć raz zobaczył cię pod stołem, to bym się chociaż uśmiał.
Ech, ty gospodarzu na kupce piasku i końskim ogonie! Chyba cię matka w kapuście znalazła, bo masz głąb zamiast głowy.
A tobie diabli łeb sadzami wysmarowali, ty śląski pierogu ze słoniną!
Sto razy ci mówiłem, że Dąbrowa jest w Zagłębiu, jakieś ty uniwersytet skończył bez szkoły podstawowej?!
Były to nieomylne oznaki dobrego humoru. Lubili się, odkąd los ich zetknął ze sobą na studiach, a potem w Instytucie, jeden bez drugiego nie mógł się już obejść, ale przygadywali sobie czasem tak, że kto ich nie znał, słuchał przerażony, pewien; że lada chwila skoczą sobie do gardła.
Wreszcie Opałkowi znudziło się.
Słuchaj — spytał nagle — jak to właściwie jest
z tą AC-X? Podobno jedna kropla wystarczy do wy- trucia całego miasta?
Zajączkowski skrzywił się.
Przesada. Dla całego miasta, tak dużego jak Warszawa, trzeba by parę litrów. Inna rzecz, że profesor Chwalibóg spreparował AC-X w takim stężeniu, że... Oczywiście, że to bardzo niebezpieczna rzecz. Pewnie dlatego zamówili specjalną pancerną szafę na fiolki.
E, kto by tam zabierał fiolki — Opałek ziewnął, przeciągnął się. Obaj byli niewyspani, oczy mieli podkrążone i zaczerwienione. — Dzisiaj będę spał jak zabity. Antek, ale nasz Tajber to fajny gość, co? Ja bym nie chciał pracować z Chwalibogiem, taki ważniak. Albo z Biegańskim na jedynce.
Tajber to przede wszystkim świetny fachowiec. No i prawda, że ma podejście do człowieka, jak rzadko kto. Robimy to białko? Bo chciałbym wyjść
o trzeciej.
Opałek dźwignął się z krzesła, na którym już zaczynał drzemać.
*
Pociąg rozpędził się na dobre i rwał, kołysząc wagonami. Nie sposób było spać, głową rzucało po poduszce jak u chorego w malignie. Marczyk leżał przez jakiś czas próbując odczytywać oświetlone nazwy stacji, ale pociąg mijał je w takim pędzie, że zrezygnował z prób. Zapalił papierosa, a kiedy sąsiad z drugiego posłania zaczął groźnie chrząkać, narzucił płaszcz na pidżamę i wyniósł się na korytarz.
Minęła właśnie północ, w przedziałach słychać było chrapanie, jakieś dziecko jęczało, widać trapiły je złe sny. Konduktor nalał sobie szklankę herbaty i zabrał się do spóźnionej kolacji, a dojrzawszy stojącego przy oknie pasażera, zaproponował mu poczęstunek. Był to bardzo towarzyski konduktor i nie lubił sam jeść.
Dziękuję, nie jestem głodny — odparł Marczyk. — Ale herbaty to chętnie się napiję.
-— A może kawy?
Nie, za późno na kawę. Wybija ze snu.
Niewygodnie panu w przedziale?
■— Byłoby dobrze, gdyby wagony przystosowano lepiej do tej szybkości. Głowa lata na poduszce, nie umiem tak spać.
Jak w którym wagonie. Ten jest rzeczywiście nienajlepszy. Wie pan, lato, urlopy, wyciąga się najstarsze graty, żeby przewieźć wszystkich pasażerów. Pan na wczasy?
Nie, służbowo.
Często pan tak jeździ?
Raczej nie, teraz kogoś zastępuję.
Pewnie poszedł na urlop?
Nie. Ale nie mógł wyjechać.
A ja już tak jeżdżę od jedenastu lat. Przyzwyczaiłem się. Śpię w dzień albo po powrocie do domu, na służbie jakoś nigdy nie jestem śpiący. Zapali pan?
Dziękuję.
Milczeli chwilę, konduktor obserwował go dyskretnie. Wreszcie powiedział, tak jakby mimochodem:
-— Ha pan jakieś kłopoty, zmartwienie?
Ja? Nie, dlaczego... *
Tak pan wygląda. Może pan choruje?
—. Nic mi nie jest. .
-—Przepraszam, ja tylko tak. Czasem człowiekowi lżej, jak się wygada. - .
Marczyk wciągnął głęboko dym, aż się zakrztusił. Jego wąska, trójkątna twarz z lekko ściętym nosem przypominała kota. Przygładził jasne włosy, wijące się na karku.
Sam nie wiedział, jak to się stało, że w ciągu następnej godziny opowiedział zupełnie obcemu człowiekowi, o którym nie wiedział nic poza faktem., że jest konduktorem sypialnego wagonu — więc opowiedział temu człowiekowi historię, którą ukrywał dotąd starannie nawet przed najbliższymi. Oczywiście, w opowiadaniu tym nie było nazwisk osób. ani nazwy Instytutu, to i tak było niepotrzebne. Historia mogła się bowiem zdarzyć gdziekolwiek indziej i w zupełnie innym środowisku. ' .
Konduktor słuchał z na wpół przymkniętymi oczami, przechyliwszy głowę do tyłu. Nie odzywał się. ale Marczyk czuł, że tamten słucha uważnie. Raz tylko uniósł się z siedzenia, kiedy w wagonie ktoś głośno zawołał. Było to jednak tylko dziecko,, które miało niespokojny sen.
...i dlatego świetnie wiem, że on zrobi- wszystko, abym ja stamtąd odszedł, bo mu stoję ha drodze — zakończył Marczyk. Ze zdziwieniem uczuł, że ma spocone czoło i ręce mu drżą. Opowiadanie, wyciąganie na wierzch tych wszystkich faktów, zdenerwowało go. Sięgnął znów po papierosa, dokończył wystygłej herbaty.
Rozumiem — powiedział konduktor. Otworzył szeroko oczy i spojrzał na mówiącego, jakby go dopiero teraz naprawdę zobaczył. — Rozumiem — powtórzył. — Rzeczywiście, niełatwa sytuacja. Ale przecież pański szef sam nie decyduje o sprawach personalnych? Jest nad nim, jak pan mówił, jeszcze dyrektor i inni, jest kadrowiec, na pewno jest rada
•zakładowa czy partia. Jeżeli ma pan ich za sobą...
Nie wiem — odparł Marczyk szczerze. — Czasem myśl(|, że tak, a czasem mi się zdaje, że wszyscy są przeciw mnie. Mój szef jest starszy, to prawda, nie ma dyplomu, to też prawda. Ale ma plecy i to może się okazać silniejsze niż dziesięć dyplomów i trzydzieści dwa lata.
— Czy pan ma dużo niższe uposażenie od niego?
O, tak. Jemu przysługuje dodatek funkcyjny' i jakiś procent, nie wiem dobrze, jaki. Zresztą, nie
o to mi chodzi. To nie jest najważniejsze. Ale ja wiem, naprawdę wiem, że wiele spraw załatwiłbym lepiej, szybciej, on jest jednak stary. To znaczy, za stary na to stanowisko.
» — No dobrze, a gdyby jego nie było, czy pan jest pewny, że mianowaliby pana?
Tak. Jestem pewny. Ale on mnie nie dopuści. Póki żyje, nie dopuści... — urwał.
Nastała chwila nieprzyjemnej ciszy. Obaj wiedzieli, że padło o dwa słowa za dużo.
. —; Skądże — powiedział wreszcie konduktor. —- W końcu pójdzie, na emeryturę. Ile on ma łat?
Pięćdziesiąt. Do emerytury... e, szkoda mówić.
Nie chce pan zmienić pracy?
Nie! — rzucił gniewnie. — Choćby dlatego, nie.
Ambitny pan.
To by była porażka, on tylko na to czeka. Gdybym odszedł sam, on by triumfował. Za bardzo już mi zalazł za skórę, żebym miał do tego dopuścić. Jeszcze mnie będą oglądać na jego stanowisku!
Nie wiem, czy pan dobrze robi. Starga pan nerwy i zdrowie na takich ambicjach, i po co to? Da to panu szczęście?
—• Szczęście — zamyślił się. — Tak. Wtedy byłbym szczęśliwy. To już się stało jakby... jakby celem mego życia. Zdaję sobie sprawę, że trudno panu to zrozumieć, jakaś zaciekła rywalizacja, to się przecież ciągnie od paru lat. Sam siebie nieraz pytam, czy warto. Pytałem, bo teraz już nie. Teraz inaczej nie mogę. I nie chcę.
Jeden szarpie się, bo nie ma pieniędzy, drugi, bo nie może zdobyć kobiety, a pan stawia całe swoje życie na tę jedną kartę. Cóż, nie moja sprawa, nie ja będę odradzał. Ale tak szczerze, z serca, to powiem: lepiej zastanowić się jeszcze raz, tak na zimno, czy pan głupstwa nie robi. Całe życie przejdzie na tej... jak to pan powiedział? Zaciekłej rywalizacji. Szkoda życia.
Marczyk milczał. Twarz ściągnęła mu się przykrym grymasem, palce zaplótł na kolanach i ściskał, aż zbielały. To, co tłumił i ukrywał od tak dawna, przeżywał teraz znowu i cierpiał. Konduktor przypatrywał mu się ze współczuciem myśląc: „Głupi człowiek. Na co mu takie życie? Ale to jego sprawa i mnie to w gruncie rzeczy nic nie obchodzi.”
Rozdział 2
,,Niedziela w nocy.
Boże drogi, nigdy nie przypuszczałem, że można tak się męczyć! Jeszcze rok — jeszcze miesiąc temu, co ja mówię: jeszcze wczoraj nie wiedziałem, że ona..
A przyszła uśmiechnięta, taka jakaś cała w tych uśmiechach nieobecna, ledwie na mnie spojrzała, już wiedziałem, nieprawda, że tylko kobiety mają intuicję, ja ją mam, ja wiem od razu!
Byłaś w kinie? — spytałem zupełnie spokojnie, tylko ręce na poręczy krzesła... Ale ona nie widziała moich rąk. Zdjęła płaszcz, powiesiła w szafie, dokładnie, na ramiączku, usiadła przy lustrze i zaczęła poprawiać włosy, wszystko jak automat, jakby mnie nie było w pokoju, tylko ten wzrok na wpół senny, uśmiechnięte oczy, zapatrzone w siebie.
Byłaś w kinie? — powtórzyłem.
Skinęła głową niecierpliwie. Przeszkadzałem jej, chciała przecież jak najdłużej pamiętać, wspominać.
Na czym byłaś? — drążyłem dalej powolutku, cierpliwie, systematycznie. Chciałem, żeby teraz ktoś zadzwonił albo wszedł, żeby mi przerwał, żeby się odwlekło bodaj o parę godzin. Ale nikt nie wszedł
ani nie zadzwonił, i pytałem dalej, wbrew samemu sobie, musiałem pytać. • ' -
Na `«Ptakach» — odpowiedziała, patrząc w lustro. ' '
W «Skarpie»? _ . .
Tak.
Wiedziałem, że «Ptaków» nie ma w «Skarpie» już od czterech dni. Dała się złapać tak głupio, tak ba-, na Inie, mogła przecież obmyślić przedtem, na jakim to filmie miała być i w jakim kinie. Było mi jej żal i jednocześnie poczułem ulgę: nie umie kłamać. Jeszcze nie umie. Nauczy się.
Nagle odwróciła się i spojrzała na mnie," jakby dziwiąc się, że jestem w pokoju. Patrzyliśmy tak na siebie przez chwilę, widziałem dokładnie jej twarz szczupłą, bladą mimo lata, opalała się trudno i niechętnie, jej delikatnie zarysowane, troszkę jakby zdziwione brwi, małą plamkę obok ust, kropelki potu na nosie. Ona również przypatrywała mi się uważnie, badała moją twarz cal po calu, był to zimny, surowy wzrok, czułem, że blednę.
Piotr — powiedziała.
Co? — miałem głos zachrypnięty, musiałem odchrząknąć.
Piotr — powtórzyła — gdybyśmy... .
Urwała, odwróciła głowę. Czekałem, aż skończy
zdanie, nie chciałem dokończyć za nią.
Co gdybyśmy? —- spytałem wreszcie. .A potem powiedziałem to, czego wcale przed sekundą nie miałem zamiaru powiedzieć, co było niedobre, zabrnąłem jednak, od początku tej rozmowy zabrnąłem, ona miała wciąż nade mną przewagę.
Chciałabyś, żebym był inny; Starszy.-To byś chciała, prawda? . .
Ten błysk w jej oczach. Wstała, podeszła do okna, zaciągnęła firanki. Nie wiem, jak to się stało, że potem zwyczajnie jedliśmy kolację, nawet rozmawialiśmy o zupełnie prostych, zwykłych sprawach, był jakiś film w telewizji.
Dopiero w nocy, leżała odsunięta ode mnie dość daleko, na samym skraju tapczana, znowu nieobecna, obca, bałem się nawet dotknąć jej ręki, dopiero . wtedy odpowiedziała na tamto:
Ty przecież nigdy nie będziesz inny. Taki już jesteś. ”
Zmiął gazetę i cisnął w kąt. Potem odwrócił się do ściany, nakrył głowę kołdrą, mimo iż w pokoju było duszno.
Zgaś światło! — syknął, kiedy Jadwiga pochyliła twarz nad szklanką herbaty, usiłując nie patrzyć
.w jego stronę. — Słyszysz?
Zaraz — odburknęła. — Ósma godzina, a ty chcesz spać. Jak z kurami.
Nie twoja sprawa. Chcę, będę spał. Gasisz czy nie?
Wiedziała, że znowu nic. Dwa trafienia, co najwyżej trzy, jak psu na otarcie pyska.
Bo co to za takie granie! — krzyknęła nagle Rozgniewana. — Wziąłbyś się do roboty, zamiast kupony wypełniać.
.. Zerwał się, kołdra poleciała na podłogę. Zobaczyła jego czerwoną twarz, oczy rozpalone aż do
białej złości. Uciekła do kuchni, tu czuła się najbezpieczniej, wśród jasnych kafli, nowych garnków i błyszczących srebrzyście patelni. Kuchnia, należała do niej.
Przywlókł się potem i stanął na progu, oparty
o framugę drzwi, wodząc za nią proszącym wzrokiem. To była prośba o zgodę, wiedziała, tak już bywało. Nie wolno im było kłócić się teraz, właśnie teraz, kiedy wszystko wymykało się z rąk.
Jedz — podsunęła patelnię, leżały na niej dwa świeżo usmażone kotlety, tłuszcz jeszcze skwierczał cicho, pryskając na boki. Nałożyła mu na talerz młodych ziemniaków, posypała koperkiem, jak Lubił. Machinalnie wbił w kotlet widelec, zaczął jeść.
Jadźka — powiedział, odsuwając pusty talerz — nie oddam mu tych pieniędzy. Nie mamy co sprzedać, prócz mieszkania. Ale to by...
Gdzie pójdziemy? — szepnęła. — Kwaterunek przecież nie da, bo wiedzą, że mamy własne. U rodziców wiesz, jak jest. Sześcioro na dwie izby. I co byśmy robili w Tykocinie? Stracimy zameldowanie w Warszawie, nie będziemy mogli już tu wrócić... Józek, ja nie oddam mieszkania!
Ty nie oddasz mieszkania, ja nie oddam pieniędzy. Pójdę siedzieć za tamte sprawy, do fabryki mnie nie przyjmą, a dług i tak będzie nad nami wisiał.
Milczeli dłuższą chwilę. „Jak jego wezmą do więzienia, czeka mnie nędza — myślała. — Tamten wytoczy sprawę, za dług mogą nawet zabrać mieszka-' nie. Zostanę bez dachu nad głową, bez męża, bez pieniędzy. Nic, tylko z mostu się rzucić. Albo do .
Tykocina, do rodziców... na łóżku z Zośką, przez cały dzień wymówki, narzekania, wstyd.”
■— Józek — patrzała gdzieś w bok, głos miała ochrypły, zmieniony. — Na to jest tylko jedna rada.
Przez chwilę siedział nieruchomy, potem wstał, chwycił ją za ramiona, potrząsnął jak drzewem, twarz miał bladą, oczy przymknięte.
Coś ty, kobieto... — zamruczał.
Puścił ją, aż się zatoczyła, usiadł z powrotem przy stole, położył głowę na obrusie. Rozumiał, co miała na myśli mówiąc, że „na to jest tylko jedna rada”. Ale bał się tej rady, choć już nieraz i jemu przychodziła na myśl.
Bał się — jeszcze.
*
„Czwartek, nad ranem.
Więc to jednak on.
A myślałem, że będą mieli chociaż cień wstydu, chociaż poczekają, aż gdzieś wyjadę, aż zniknę im z oczu, umrę, ale oni nie, tak bez słowa, bez uprzedzenia, co ja zresztą bredzę, od kiedy to o takich rzeczach się uprzedza!
On. I Barbara. Jeszcze mu mało było, jeszcze doszło i to. Jak ja mogłem nie domyślić się od razu, nie przewidzieć, przecież to było wiadome od początku.
Mam chyba gorączkę, bo do tej pory nie zasnąłem, •pali mnie twarz, oczy, całe ciało, pościel parzy. Duszno, z sercem coś... Byłoby w porę. Boże drogi, przecież ja mam dwadzieścia sześć lat!
— Jedwabny krawat
Nie krępował się; nawet firanki hie zasłonił, może zresztą nie- przypuszczał, że ktoś będzie obserwował - okna, willa jest w ogrodzie, uliczka mała, wieczorem pusta. Od niedzieli obserwuję dom godzinami, nikt o tym nie wie, to jest dobre miejsce, za tym murem z rozwalonymi cegłami, dalej są krzaki. Od niedzieli — odkąd wiem, że Barbara...
Właściwie można było domyślić się, że pójdzie do niego. To jest właśnie dorosły, bardzo dorosły mężczyzna, bardzo męski, dojrzały, doświadczony, jedną " ręką uniesie ją z podłogi, kobiety lubią męską siłę, czują wtedy przewagę, w gruncie rzeczy każda to lubi. . . '
Zaraz ' wzejdzie słońce, będzie normalny dzień. Będę musiał wstać, zjeść z nią śniadanie, jak gdyby nic się nie stało, rozmawiać, potem iść do wydawnictwa, jak co dzień.
Czy można żyć, jeżeli się umarło? Jestem histeryk, chory psychicznie, powinienem ją zbić, skuć jej mordę jak zwykłej babie, to jest moja żona, powinienem to zrobić, albo wylać z domu na zbity . pysk, razem z łachami. Albo wnieść o rozwód.
Powinienem zabić ich oboje. Zabić jego, wpakować mu nóż w ten tłustawy brzuch, patrzyć, jak. wypływają flaki, jak charczy, jak umiera. Mniej by cierpiał niż ja teraz. Potem ją wyrzucić z domu, uchlać się w knajpie czysto po męsku, wziąć sobie do mieszkania pierwszą z brzegu... On by tak zrobił na moim miejscu. Ale jemu by się to nigdy nie zdarzyło, on by nie był nigdy na moim miejscu, ' nigdy!
Przecież ja o nim wszystko wiem — gdzie miesz—
ka, gdzie pracuje, kim jest, jaki tr.yb życia prowadzi;
' Wszystko. Wystarczyłaby z*wykła finka, mam ją: jeszcze z dawnych lat, kiedy byłem harcerzem..
Nigdy nie byłem harcerzem, zawsze byłem wykolejeńcem, imbecylem, gówniarzem, nigdy nie będę inny, przecież sama mi to powiedziała.
Finka jest chyba w ostatniej szufladzie po prawej strome...”
*
Cztery trefle — mruknął profesor Chwalibóg .przez sen i obrócił się na drugi bok. Jego partner skrzywił się, wolał swój kolor. Przerzucił na cztery piki. — Oto jak giną całe miasta — powiedział gracz z prawej strony, zupełnie bez sensu, ale nikt się nie .zdziwił. Partner profesora nacisnął ukryty dzwonek. Dwaj milicjanci stanęli na parapecie okna. — Już przyszli, przestań pan dzwonić — zawołał Chwalibóg, ale tamten jakby nie słyszał.
Terkot, coraz bardziej alarmujący, wywlókł 'wreszcie profesora z oparów snu i przywrócił rzeczywistości. Usiadł na tapczanie. Milicjantów ani graczy nie było, natomiast telefon na biurku nie przestawał dzwonić.
.Zaraz... — mruknął. Rzucił okiem na budzik, było .wpół do trzeciej. Przyszło mu na myśl, że mogłaby to być depesza od syna, który wyjechał autostopem i być może coś się tam stało. Odsunął kołdrę, po omacku wyszukał kontakt nocnej lampki,
. przebierając jednocześnie nogami po dywaniku; jak zwykle, pantofle były nie wiadomo gdzie.
Proszę... sapnął do słuchawki.
Czy profesor Wacław Chwalibóg?
Głos był obcy, energiczny, widocznie tamten ktoś do tej pory nie spał albo przebudził się od dawna.
■— Tak. O co chodzi? Kto mówi?
Mówi kapitan Szczęsny z Komendy Miasta Milicji Obywatelskiej. Proszę się ubrać i możliwie najszybciej przyjechać do Instytutu. Czy pan ma samochód?
A co pan tam robi? — Chwalibóg zignorował sprawę transportu. Przywykł prowadzić wszelkie rozmowy tak jak chciał.
Czy może pan być gotowy za dziesięć minut?
Co milicja robi w Instytucie o wpół do trzeciej rano?
W takim razie — kapitan Szczęsny był równie uparty — wysyłam po pana samochód. Kierowca zajdzie na górę i zadzwoni. Proszę się pośpieszyć, sprawa jest niezwykle poważna. Mamy tu zabójstwo i kradzież.
Co?! — krzyknął profesor, ale po tamtej stronie odłożono już słuchawkę. — Oszalał! Zabójstwo?
Przez chwilę stał bez ruchu, nie mogąc uwierzyć w to, co usłyszał.
—■ Głupie kawały — zawołał. —■ Bezczelny facet.
Nagle -telefon znów zadzwonił. To był docent Tajber.
Profesorze, niech pan przyjeżdża jak najszybciej! — powiedział głosem zdławionym pośpiechem — Trzaskowski zamordowany, i... to jeszcze chyba gorzej... zabrano kasetę z AC-X.
—• Jezus Maria! — Chwalibóg ciężko opadł na fotel. — Pan jest w Instytucie?
Tak. Milicja wysłała już po pana samochód. Prędzej, profesorze. Czekamy!
Na pidżamę wciągnął spodnie i stary, ukochany sweter. Wsadził twarz pod kran z zimną wodą, wypłukał usta. Kiedy sznurował buty, zastukano do drzwi. Kierowca, wysoki prawie na dwa metry, barczysty, w mundurze kaprala, zasalutował. Chwalibóg .pochwycił teczkę z kluczami i dokumentami, zatrzasnął drzwi i zbiegł po schodach tak szybko, że podoficer zawołał niespokojnie:
W7olniej, profesorze, tu ciemno.
W wozie był jakiś cywil, zaspany i chmurny. Przedstawił się wyraźnie: prokurator Zaręba, od razu uprzedził, że jeszcze nic nie wie, dopiero jedzie do Instytutu. Ale Chwalibóg nie pytał. Był przerażony i zdumiony, nie mógł zrozumieć, jaki związek ma kradzież fiolek z zabójstwem Trzaskowskiego. Czyżby wicedyrektor usiłować zabrać w nocy AC-X, a strażnik... Nie, wykluczone. Strażnicy Instytutu nie użyliby broni nawet podczas najścia Marsjan, a co dopiero wobec własnego szefa. Prawdę mówiąc, powątpiewał, czy w ogóle umieją strzelać i czy to, co przechowują w dyżurce, było kiedykolwiek zdatne do strzelania.
Może jacyś bandyci włamali się do gabinetu, a Trzaskowski usiłował bronić pancernej szafy z kasetą. Ale co, u licha, robił w nocy w Instytucie?
Przyszło mu na myśl, że komplety kluczy do szafy pancernej są tylko dwa. Jeden miał Trzaskowski, drugi znajdował się w tej chwili w profesorskiej teczce. Zaraz... czy to ten kapitan powiedział w telefonie o kradzieży? Tak. I Tajber też. Jeżeli na- .prawdę skradziono truciznę, to oczywiście musiało być i włamanie. .. " . '
—- Było włamanie? — spytał zwżracając się do prokuratora. .
Ale tamten nie odpowiedział i profesor zobaczył, że władza prokuratorska śpi, oparta na jego ramieniu. • •
To śpij — rzekł cierpko i powtórzył pytanie' w stronę kaprala, który skręcał już w bramę Instytutu.
Nie wiem — odparł kierowca ostrożnie. Milicja dopiero rozpoczęła dochodzenie, a w takim przypadku nigdy nie wiadomo, kto jest przestępcą i co z tego wszystkiego wyniknie. Miękko zahamował wóz-przed frontowym wejściem, zgasił reflektory.
Profesor wygramolił się na chodnik, pozbawiając prokuratorską głowę oparcia, czym brutalnie wyrwał ją z drzemki. Po czym obaj, nachmurzeni i dostojni, weszli do gmachu. Hall był oświetlony, kilku milicjantów kręciło się po schodach, gdzieś w górze trzaskały flesze i doleciał stamtąd zapach dymu. tytoniowego.
W laboratoriach nie wolno palić — zawołał Chwalibóg, przyśpieszając kroku. Bóg wie, co ta milicja tam wyprawia.
W połowie schodów stał szczupły, niewysoki mężczyzna w szarym ubraniu. Miał bardzo jasne, prawie białe włosy i śniadą twarz z czarnymi oczami.
„Co za dziwny kontrast!” — pomyślał Chwalibóg. Prokurator ożywił się trochę i wyciągnął rękę do jasnowłosego. Przywitali się, po czym wzrok nieznajomego spoczął na zwalistej postaci profesora.
Wzrok był poważny, twarz ściągnięta niepokojem.
Kapitan 'Szczęsny •— przedstawił się i zaraz do- 'dał: —■ Zginęła kaseta z fiolkami AC-X. Zasadnicze pytanie, profesorze: czy i do jakiego stopnia może tp być groźne dla ludności Warszawy?
Chwalibóg oparł się o poręcz, odetchnął ciężko.
Jest groźne — rzucił krótko. — To bardzo sil— `na trucizna, wynaleziona dla celów naukowych.
Wstrzykiwana u nas w laboratoriach zwierzętom, miała wywoływać... zresztą wywoływała, objawy ciężkiego uszkodzenia nerek, najgroźniejszy stopień pyoriephrosis z powikłaniami... — urwał, machnął ręką. Ma przecież do czynienia z milicjantem, nie z lekarzem.
—• Roponercze? — Szczęsny wolał się upewnić.
Kim pan jest właściwie? — spytał profesor zdziwiony.
Studiowałem przez dwa lata medycynę. Ale to było dawno.
— Tak, oczywiście, roponercze. AC-X miała nam służyć pośrednio do wypróbowania nowego leku na pyonephrosis, znajdującego się w tej chwili w stadium badań. Lek zapowiada się rewelacyjnie... ale mniejsza o to.
-— Ile trucizny mogło być w całej kasecie?
Dwanaście fiolek, właściwie takich małych buteleczek zakapslowanych, każda o pojemności dwadzieścia mililitrów. Myśmy wstrzykiwali zwierzętom w rozcieńczeniu jeden do tysiąca. Każda z dwu-
^ nastu fiolek wystarczy, aby... .
Umilkł, czoło miał spocone, wytarł je dużą białą ' chustką i ruszył w stronę swego gabinetu. Szczęsny
i prokurator postępowali za nim. Kapitan nerwowo zagryzał wargi; to, co przed chwilą usłyszał, nakazywało natychmiastową, olbrzymią akcję już nie tylko milicji. Sytuacja stała się alarmująca, całemu miastu zagrażało poważne niebezpieczeństwo. Poczuł, że ogarnia go panika, którą musi stłumić za wszelką cenę.
Przeskoczył dwa stopnie i szedł teraz obok profesora, dyszącego już ze zmęczenia i zdenerwowania.
Jak to wygląda, ta AC-X? Jaki ma kolor? Zapach?
Jest bezbarwna, a zapach ma podobny do wanilii.
Jeszcze i to! — krzyknął prawie, przerażony. Gdyby chociaż śmierdziała jak zgniłe jaja czy cokolwiek obrzydliwego, gdyby miała jaskrawą, zieloną albo fioletową barwę. Ale nie. Wanilia i bez koloru, jak woda. Można oszaleć.
Chwalibóg zatrzymał się na progu gabinetu, bez słowa spoglądając na podłogę. Wicedyrektor Marian Trzaskowski leżał o metr od pancernej szafy, z głową dziwnie skręconą na bok i rozrzuconymi rękami. Twarz jego była biała jak kreda, oczy na wpół otwarte i profesor wzdrygnął się, dojrzawszy ten martwy, szklisty wzrok, skierowany — jak mu się zdawało — prosto na niego.
Marynarka była rozpięta, cały przód koszuli i lewy rękaw zalany skrzepłą już teraz krwią.
Czym go zabili? — szepnął, nie odwracając głowy. Wyczuł, że tamci stoją tuż przy nim.
Nożem — odparł kapitan. — Zwykłą finką. Wystarczy, aby zakatrupić człowieka, jeżeli się dobrze wymierzy. Dziwi mnie tylko... — urwał, przesuwając wzrokiem po barczystej, niemal atletycznej postaci Trzaskowskiego.
Jak ten człowiek dał się zaskoczyć? — mruknął na wpół do siebie prokurator Zaręba. Nie było już na nim znać rozespania. Przykląkł obok zwłok i ostrożnie oglądał ranę. Lekarz medycyny, docent Stern przypatrywał się temu z chłodną rezerwą. Nie lubił Zaręby.
Szczęsny pomyślał to samo, co prokurator głośno wypowiedział. Trzaskowski wyglądał na silnego, cios był zadany z przodu, prosto w serce. Prawie wykluczone, aby wicedyrektor mógł się dać zaskoczyć, musiałby chyba być kompletnie pijany albo nieprzytomny. A w takim stanie, nie przychodziłby przecież do Instytutu.
Chwalibóg podszedł do szafy, omijając starannie ciało zmarłego. Była szeroko otwarta. Na górnej półce walały się porozrzucane dokumenty, zmięte i lekko zachlapane krwią. Dolna była pusta.
Najpierw zabił, potem przeszukiwał szafę — rzekł porucznik Kręglewski do Szczęsnego. — Chciałbym wiedzieć, kto i czym ją otworzył.
Kluczami — odparł kapitan. — Nie ma śladu włamania. Natomiast ja również bardzo chciałbym wiedzieć, kto ją otworzył. Panie profesorze, ile było kompletów kluczy do tej szafy? Kto je miał?
•— Ja i on — Chwalibóg wskazał na zwłoki. — Były tylko dwa komplety. Ja mam swój w teczce — podał kapitanowi — a Trzaskowski nosił chyba klucze przy sobie. Czy nie ma w jego marynarce?
Nie ma, bo więżą przy szafie. Ten kto "ukradł kasetę, nie zadał sobie nawet trudu, aby zamknąć' szafę i ewentualnie zabrać klucze. Widać nie były mu już do niczego potrzebne.
Docent Tajber wszedł do gabinetu i stanął przy profesorze. .
W, laboratoriach wszystko w porządku — rzeki cicho, odwracając oczy od zakrwawionego ciała. —
O ile zdążyłem się zorientować, wszystko, co się -tutaj wydarzyło, zaczęło się i skończyło w tym gabinecie. Zabójca musiał chyba wiedzieć... — nie dokończył. .■
Chwalibóg podniósł na niego wzrok ciężki od goryczy i zdumienia.
Niech pan dokończy, .kolego — powiedział niemal szeptem. — Musiał wiedzieć, że tu jest szafa z kasetą. Tu, w moim gabinecie. Musiał wiedzieć, co się dzieje w Instytucie. Znać rozkład pokojów. Jednym słowem... albo to jest ktoś od nas, albo 'z kimś naszym ma bliski kontakt. Nie mamy prawa bać 'się prawdy, choćby najgorszej. - -
Profesorze — kapitan Szczęsny położył nju rękę na ramieniu — musimy przede wszystkim skoncentrować całą uwagę na kradzieży AC-X. Zaraz tu przyjadą towarzysze z Komendy Głównej i Prokuratury Stołecznej; myślę, że trzeba będzie nadawać, komunikaty przez radio i do prasy. Komunikaty ostrzegawcze. Ale diabli wiedzą, jak i przed czym ostrzegać! Nie wiemy, po co zabrano truciznę i' co chcą z nią zrobić — wlać do Wisły, zatruć miasto, wywieźć za granicę... Gdybym znał motyw!
Przecierał dłonią czoło, jego czarne, wąskie oczy
błyszczały z .'podniecenia, jak w gorączce, Prokurator rozmawiał z kimś przez telefon, informując zwięźle o sytuacji. Zakończył: — Oczywiście, towarzyszu sekretarzu — i odłożył słuchawkę.
Szczęsny podszedł do docenta Tajbera, który wydał mu się bardziej opanowany niż Chwalibóg.
—- Kim był ten Trzaskowski? Rozumie pan, nie chodzi mi w tej chwili o cały życiorys, poza tym "do jego mieszkania już nasi pojechali, ale czy może mi pan krótko scharakteryzować jego sylwetkę? Muszę znaleźć jakiś punkt zaczepienia dla tych dwóch spraw: zabójstwa i kradzieży.
Tajber zamyślił się na chwilę.
Trzaskowski pracował w Instytucie, o ile dobrze pamiętam, jedenaście lat, to znaczy prawie tyle
czasu, ile ja. Znałem go więc dość dobrze, choć nie tak "dobrze, jak na przykład wielu pracowników naukowych, z którymi stykam się codziennie przez wiele godzin. Cóż ja panu tak z miejsca... Niewątpliwie był to dobry pracownik administracyjny, nieco Zarozumiały, w miarę koleżeński, dość energicz- ny,, chociaż w ostatnim roku zauważyliśmy, że ta jenergia trochę go opuszcza. Miał pięćdziesiąt lat i może jako wicedyrektor tak odpowiedzialnej, niełatwej placówki czuł się już znużony.
" -1- Czy miał tu jakichś wrogów?
Nie sądzę. A w każdym razie, nic o tym nie wiem. Ach, no Marczyk, jego zastępca. Ale to nie wróg. Po prostu, nie lubili się. Marczyk jest dużo młodszy, posiada dyplom ekonomisty, czego tamtemu brakowało. Więc bywały pomiędzy nimi pewne starcia, chyba zresztą niegroźne.
Po co mógł przyjść w nocy do Instytutu? Czy było to w jego zwyczajach służbowych?
—- Nie. Raczej nie. Nigdy o tym nie słyszałem. Do obowiązków Trzaskowskiego należała wprawdzie, w pewnym sensie, kontrola czujności strażników, ale bezpośrednio zajmował się tym komendant straży. Sam się dziwię, po co on tu przyszedł. A co mówią wartownicy? Może Trzaskowski siedział dłużej u siebie i zasnął, a potem usłyszał szmery czy głosy w gabinecie i dlatego tu wszedł.
•— Nie, panie docencie — wtrącił się komendant straży, który stał obok nich. — Pan dyrektor przyszedł do Instytutu o pierwszej w nocy. Kowalski stał przy bramie głównej i wpuszczał go. Też był zdziwiony, myślał, że to taka nocna inspekcja.
Czy wicedyrektor był sam?
Tak.
Do gabinetu weszło trzech oficerów z Komendy Głównej. Szczęsny spojrzał na nich* z roztargnieniem. Miał już pewien plan działania, ale tamci muszą wpierw wszystko obejrzeć, zanim rozpocznie się narada. Spojrzał na zegarek. Kwadrans po trzeciej. Morderca i złodziej — może mordercy i złodzieje — otworzył już pewnie kasetę, obejrzał fiolki z trucizną.
Co było napisane na tych buteleczkach? — spytał Tajbera.
Tylko AC-X, nic więcej. Dla nas to wystarczyło, a nikt inny nie miał przecież do nich dostępu.
Na naradę oficerowie i prokuratorzy udałi się do gmachu Komendy Głównej, na Puławską. Był już' ranek, piękny letni dzień wstawał nad stolicą, po ulicach krążyły leniwie polewaczki, zmywając nocny kurz i odświeżając miasto.
Miasto, które jeszcze zupełnie nie wiedziało, co mu grozi w najbliższych dniach, nawet godzinach.
Kwadrans przed ósmą sztab operacyjny przerwał naradę. O ósmej, tuż przed dziennikiem porannym, pierwsza rozgłośnia Polskiego Radia podała następujący komunikat:
„Z Instytutu FARIMA skradziono dziś w nocy kasetę z dwunastu fiolkami. Zawierają one bardzo ważny preparat o nazwie AC-X, przygotowywany dla celów naukowych. Preparat ten, bezwartościowy dla laika, może stać się niebezpieczny przy niefachowym obchodzeniu się z nim i spowodować wybuch. Dlatego ostrzegamy wszystkich, do których rąk dostanie się choćby jedna fiolka z napisem AC-X, przed otwieraniem i manipulowaniem przy kapslu zamykającym fiolkę. Ktokolwiek znalazłby lub ktokolwiek wiedziałby o skradzionej kasecie albo
o fiolce z napisem AC-X, proszony jest o natychmiastowe zawiadomienie najbliższej jednostki Milicji Obywatelskiej lub dzielnicowej prokuratury”.
Spikerzy wygłaszali komunikat wolno i wyraźnie, powtarzając go dwukrotnie, później powtarzali go jeszcze — w radio i w telewizji — przy każdym dzienniku i w przerwach pomiędzy audycjami, przez cały dzień.
Obie popołudniówki zamieściły komunikat na pierwszych stronach w widocznym miejscu, wstrzymując się od jakichkolwiek komentarzy, co nie przyszło mi łatwo. Taka jednak była decyzja władz.
Po przerwie, w Komendzie Głównej zebrano się
4Ti
w nieco, liczniejszym gronie. Wśród szaroniebieskich mundurów milicyjnych r cywilnych ubrań pojawiły się zielone mundury wojskowe. Sprawa by ta tak poważna, że wciągnięto do współpracy Wewnętrzną Służbę Wojskową, Prokuraturę Wojskową i Inspektorat Ochrony Przemysłu. Trzeba było — nie wzbudzając paniki wśród ludności — uniemożliwić zło-, dziejowi, kimkolwiek on był: „sprowadzenie niebezpieczeństwa powszechnego dla życia lub zdrowia, ludzkiego” (Kodeks Karny, art. 216).
Kto wymyślił ten wybuch? — spytał docent Tajber.
Nie pamiętam — odparł Szczęsny, który sie-. dział obok. — Jeden z naszych pracowników-. To dobry pomysł, ále w teorii. W praktyce, jeżeli skradł fachowiec, będzie wiedział od razu, że to jest niemożliwe, żaden wybuch oczywiście nie nastąpi. Ostrzeżenie może mieć jakiś wpływ tylko na tego,. kto zupełnie nie orientuje się, co ukradł. Jeżeli- w dodatku słucha radia i czyta gazety. Nie sądzę, aby złodziej nie wiedział, co kradnie. W gabinecie profesorskim Instytutu FARIMA nie przechowuje się przecież kosztowności ani zapasu gotówki. Macie oddzielne pomieszczenie kasowe w dziale adjnini- stracyjnym i gdyby ktoś szukał pieniędzy, to właśnie tam.
Tak ■— rzekł Tajber w zamyśleniu. — Chyba dobrze wiedział, po co przychodzi i co chce zabrać.
Pułkownik, który przewodniczył naradzie, tęgi, ciemnowłosy, o szybkich ruchach i władczym głosie, podniósł się z miejsca, ogarniając wzrokiem zebranych. Wzrok ten nie wróżył nic dobrego.
Towarzysze — -powiedział półgłosem, wbrew swoim zwyczajom — poprosiliśmy również na .konsultację specjalistów z "Instytutu FARIMA, aby wyjaśnili nam, w pewnym sensie laikom, na czym polega działanie preparatu AC-X...
■— W pewnym sensie? — mruknął ze zdziwieniem asystent Zajączkowski. — Sądziłem, że tu siedzą absolutni laicy w dziedzinie chemii i medycyny.
Szczęsny mimo woli uśmiechnął się. Na sali znajdowało się sporo znakomitych fachowców z Zakładu .Kryminalistyki. Byli tam chemicy, biolodzy, lekarze. kilku specjalności i farmakolodzy. Nie chcieli jednak wypowiadać się co do AC~X, badania Instytutu okryte były tajemnicą, aczkolwiek niektóre Szczegóły były im znane.
.Tymczasem pułkownik mówił dalej. W pewnej chwili Tajber, który pogrążony w myślach prawie nie słuchał, poczuł, że Szczęsny lekko trąca go łokciem. Ocknął się, usłyszał swoje nazwisko i zobaczył kilkadziesiąt par oczu zwróconych na niego z uwagą i napięciem. Uniósł się z wolna, oparł dłonie na p<5ręczy krzesła siedzącego przed nim Zajączkowskiego, napotkał chłodny, uważny wzrok pułkownika. Starannie dobierając słowa i terminy, aby być zrozumianym, zaczął wyjaśniać, na czym polega -praca związana z preparatem AC-X.
Był to krótki, nie przekraczający dziesięciu minut, niezwykle jasny i oszczędny wykład o działaniu trucizny wstrzykiwanej zwierzętom w laboratoriach oraz o obecnym stadium prac nad lekiem, który miał przeciwdziałać ciężkiej i groźnej chorobie.
'Tajber, w przeciwieństwie do większości mówców na naradach, nigdy nie mówił długo. Nieczęsto zabierał głos, raczej przysłuchiwał się temu, co mówili inni. Wystarczało mu zresztą kilka minut, aby doszczętnie zbić argumenty, które uważał za błędne, lub wyłożyć własny pogląd na sprawę.
Teraz jednak nie był tak bardzo pewny, czy ma rację. W Instytucie nigdy nie przyszło mu do głowy, że straszny preparat mógłby kiedykolwiek znaleźć się w obcych rękach i posłużyć — być może — do niszczenia tego, co chcieli ocalić. To było absurdalne, nic nie przewidzieli na taką ewentualność, obracali się od dwudziestu lat w kręgu spokojnej, wytężonej nauki i sądzili, że czasy, kiedy służyła ona śmierci, w ich kraju dawno minęły.
Kończąc wykład, zawahał się na chwilę i zamyślił. Ale że stał jeszcze, patrząc swymi ciemnymi, pięknymi oczami gdzieś w przestrzeń, czekali na jego ostatnie słowa.
Nie wiem — powiedział wreszcie — kto i po co zabrał AC-X. Śledztwo nie należy do mnie, nie potrafiłbym go zresztą prowadzić. Jeżeli jednak mamy do czynienia z fachowcem, to być może jest to szczęście, choć nasze prace w Instytucie mogą pójść na marne, względnie odwlec się na długo. Fachowiec, mam na myśli naukowca z obcego państwa, zużyje preparat dla badań naukowych. Tak przypuszczam. Jeżeli jednak dostał się on w ręce zupełnego laika albo szaleńca, kilkaset ludzi w Warszawie może stracić życie. Kilkaset albo kilka tysięcy. AC-X na pewno nie było przeznaczone do konsumpcji — uśmiechnął się blado. — Wprawdzie nie wywoła epidemii, ale zabije każdego, kto wprowadzi choćby
jedną kroplę do swego organizmu. Nie tylko per os, także i bezpośrednio do krwi, na przykład przez zwykłe zadrapanie. Nie jestem wprawdzie lekarzem tylko biochemikiem, ale znam dobrze skutki działania tej trucizny.
O szóstej po południu zakończono obrady. Utworzony został sztab operacyjny, wyłoniony spośród kilkudziesięciu osób, które wzięły udział w naradzie. Na czele stanął pułkownik Komorowski z Komendy Głównej, niemłody już, doświadczony prawnik, świetny organizator, dawny dowódca z grupy „Śmiałego” w Batalionach Chłopskich. W skład sztabu weszli oprócz milicji przedstawiciele Prokuratury Stołecznej, Wojskowej Służby Wewnętrznej, Instytutu FARIMA — Tajber i Zajączkowski, oraz Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej, jak również dwaj znani specjaliści — toksykolodzy. W razie potrzeby sztab uzyskał zezwolenie na wciągnięcie do współpracy każdego, kto mógłby być przydatny.
Postanowiono pójść w dwóch kierunkach. Grupa pierwsza i najważniejsza, skupiająca najwięcej ludzi, miała za zadanie odnalezienie lub unieszkodliwienie preparatu AC-X. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że jest to zadanie mordercze, że wysiłki mogą pójść na marne i że działać będą zupełnie na ślepo. Wiedzieli jednak również, że liczy się tu każda godzina, jeżeli nie minuta, aby ocalić miasto. Sztab zobowiązał każdego — pod odpowiedzialnością karną — do zachowania absolutnej tajemnicy, tak co do całkowitej prawdy o AC-X, jak i co do każdego kroku *na drodze śledztwa. Grupa otrzymała kryptonim „Preparat” i trzyosobowe dowództwo, złożone
— Jedwabny krawat
z pułkownika milicji,* chemika f*lekár£á. Grupa'ta liczyła dwadzieścia sześć ludzi. •
Druga grupa, zresztą ściśle związana z pierwszą, miała za zadanie wykrycie mordercy wicedyrektora Trzaskowskiego. Najważniejsze było tu ustalenie, czy obie te sprawy mają ze sobą związek, czy też nastąpiła zupełnie przypadkowa zbieżność przestępstw.
W skład grupy drugiej weszło tylko siedmiu ludzi, funkcjonariuszy Komendy Miasta MO, pod przewodnictwem kapitana Szczęsnego. Tak zdecydował sztab operacyjny, a właściwie jego kierownik, który znał.' Szczęsnego od wielu lat i w pełni doceniał wyjątkowy instynkt śledczy kapitana, to, co się popularnie zwało „nosem”, a co pomagało w niejednej sprawie) _ na pozór nie do rozstrzygnięcia. Szczęsny był wprawdzie indywidualistą, miewał „partyzanckie wyskoki” i lubił uprawiać śledztwo na własną rękę, niczym hazard. Dlatego też, gdzieś tam na górze, wciąż sprzeciwiano się jego awansowi.
Bezpośredni szef Szczęsnego, major Daniłowicz, po skomplikowanym złamaniu nogi siedział w Karlowych Varach i nie miał pojęcia, co się tutaj zda- - rzyło. Szczęsny rozmyślał właśnie nad tym, bardzo pragnąc ściągnąć go z Czechosłowacji do kraju. Pracowali razem od ośmiu lat i znali się jak łyse konie. Nie wyobrażał sobie tak ciężkiego zadania bez chłodnej, nieco sceptycznej argumentacji Stefana, który zwykł był — najczęściej słusznie — oblewać zimną wodą jego „wariackie pomysły”. Dopiero wtedy wspólnie znajdowali złoty środek działania. -
Tak, ale stan zdrowia Daniłowicza nie zezwalał •jeszcze na powrót. Miał się zjawić w Komendzie dopiero za trzy. tygodnie. Szczęsny wiedział jednak,'że Stefan nigdy by mu nie darował, gdyby ominęła-go tak odpowiedzialna robota.
. Zobowiązany był do milczenia, musiał więc zwróćcie się do pułkownika Komorowskiego o zezwolenie na oględny telefon czy list do Karlovych Carlów.
Komorowski, po namyśle, zgodził się. Daniłowicz to była cenna pozycja wśród pracowników Komendy Miasta. Zastrzegł jednak, że major sam musi zdecydować, czy może przerwać kurację. W gruncie rzeczy byłoby to nierozsądne w najwyższym stopniu,
o czym nie omieszkał Szczęsnego uprzedzić.
Kapitan bez skrupułów przyznał mu rację. Dobrze wiedział, że Daniłowicz przyjedzie pierwszym 'pociągiem, machnąwszy ręką na kąpiele w uzdrowisku. On na jego miejscu zrobiłby to” samo, a żaden nie uważałby swego postępowania ani za nie- •rozsądne, ani też za godne pochwały. Po prostu, była to. jedyna decyzja, jaką powinni byli powziąć w podobnej sytuacji, tak uważali.
Specjalną linią uzyskał po paru minutach połączenie z Pragą, a stamtąd z Karłovymi Varami. Daniłowicz kurował się w wojskowym sanatorium. O tej godzinie —- było wpół do ósmej — powinien jeść kolację albo tuż po niej oglądać telewizję.
Szczęsny? —■ usłyszał daleki, lecz wyraźny głos przyjaciela.
Skąd wiedziałeś, że to ja? — spytał kapitan .zdziwiony.
-— Słyszałem w radio komunikat. Tutaj dobrze od-
biera się Warszawą. Co to za historia? Dzwonisz w tej sprawie?
Tak. Jak się czujesz?
Daniłowicz milczał kilka sekund.
Jeżeli pytasz o moje zdrowie, to pewnie chcesz, żebym przyjechał — rzekł wreszcie. — Czy mam rację?
•— Jak zwykle — odparł Szczęsny dyplomatycznie. Bardzo pragnął mieć majora blisko siebie, w ciągu najbliższych tygodni. Było to pragnienie egoistyczne, ale przecież nie chodziło o jakieś osobiste sprawy.
A jeżeli prawisz mi komplementy, to znaczy, że choćbym nie chciał, muszę przyjechać. Szczerze mówiąc, nie bardzo rozumiem dlaczego. Jeżeli jakiś dureń otworzy fiolkę i go rozerwie, to będzie miał za swoje. Dziecko przecież nie ukradło.
Stefan — powiedział kapitan niemal błagalnie. — Gdybym się do ciebie nie odezwał, to ty mnie byś później rozerwał.
Major pomilczał znowu, chrząknął, Szczęsny usłyszał wyraźny szelest kartek.
Co tam robisz? —• zapytał z niepokojem. Bał się, że Daniłowicz nie znając sprawy nie docenia jej niebezpieczeństwa. — W karty grasz?
W pokera o dolary. Rozkład jazdy studiuję, kretynie.
Szczęsny nie obraził się. Ale studiowanie rozkładu miał już za sobą, toteż rzekł czym prędzej:
Osobowy o dwudziestej pierwszej trzydzieści do Pragi, łapiesz pośpieszny na Warszawę. Albo skoro świt samolot. Ale ty nie lubisz wcześnie wstawać...
Kto prowadzi całość?
:— Komorowski z Głównej.
Daniłowicz gwizdnął z przejęcia.
Rozumiem. Nielicha sprawa.
Tyle ci powiem, że zatrudniamy przy niej kilkadziesiąt osób. Samych najlepszych.
-— Z tobą na czele. Dobra, czekaj na mnie jutro. Słyszysz? Żebym cię nie musiał szukać po całym mieście. Zostaw wiadomość u dyżurnego.
A jak się czujesz? Pytam naprawdę o twoje zdrowie.
Dobrze. Nudno mi, nie mam co robić. Kina nie lubię, romansów nie uprawiam, na spacery jeszcze nie chodzę, a gadać przez cały czas mi się nie chce. Bardzo tu ładnie, ale trzeba mieć zdrowe nogi. No, trzymaj się. Do zobaczenia!
Szczęsny z zadowoleniem odłożył słuchawkę.
Przyjedzie? — spytał Kręglewski z drugiego pokoju.
Tak. Nie znasz starego? Jutro tu będzie. Słuchaj, idę do domu, prześpię się parę godzin. Potem wrócę. Jakby coś ważnego, to dzwoń.
Ta-jest!
Kapitan wyszedł. Kręglewski połączył się ze sztabem operacyjnym, ale nie mieli żadnych nowych rozkazów. Otworzył radio. Komunikat wciąż jeszcze trwał w eterze, powtarzały go wszystkie rozgłośnie krajowe.
Spoglądając co chwila na tablicę selektora, odbierał telefony od wywiadowców, którzy mieli obowiązek meldować się co godzinę. Jak dotąd, wiadomości o Marianie Trzaskowskim były dosyć skąpe.
W jego kawalerskim mieszkaniu pełno było wpraw- dzię różnych papierów, listów, rachunków,- fotografii i czego tam jeszcze, nie natrafiono jednak na.żaden ślad, który mógłby doprowadzić do przypuszczenia, że ten człowiek miał wroga. Albo wrogów.
Porucznik w zamyśleniu przeglądał zabrane z mieszkania dokumenty. W końcu doszedł do wniosku, że na dobrą sprawę takie papiery można znaleźć _ prawie u każdego pana w wieku około pięćdziesiątki, który prowadzi dość rozległy i towarzyski tryb życia, a dysponuje przy tym niezłą pensją.
Listy przeważnie były od kobiet. Pełne czułych słów, przyjazne, czasem już obojętne, nigdy wrogie. Fotografie, najczyściej z nadmorskiej plaży lub Krynicy czy Zakopanego, ot, takie banalne zdjęcia roześmianych dziewczyn w kąpielowych kostiumach; było też trochę pornograficznych. Plik uregulowanych rachunków na jakąś pożyczkę. Kalendarzyki ,,Orbisu” z sześciu ostatnich lat. Na końcu każdego kalendarza wiele adresów, w środku — wiele notatek. Trzeba to będzie oczywiście dokładnie przestudiować, sprawdzić adresy, przesłuchać wszystkie osoby...
Do pokoju wszedł sierżant Tołłoczko. Popatrzył na I rozłożone papiery, mruknął: „Ale majdan”, pokręcił się przy selektorze. Potem nagle spytał: . :
Kapitana Szczęsnego już nie ma?
Poszedł spać. Będzie za parę godzin. A co?
W tym mieszkaniu to różne babki bywały. Mówiłem z dozorcą.
No i co z tego? Miał własną chatę, to mógł _ • - przyjmować nawet po trzy dziennie. Myślicie, że
któraś... Bzdura, przecież go zabito w Instytucie, nie w mieszkaniu. Wartownicy nie widzieli nikogo obcego.
A pan porucznik im wierzy? Oni teraz w portki robią-ze strachu, że nie upilnowali. Ja im się dobrze przyjrzałem, tym dwom, co byli w nocy. Jeden ma pod sześćdziesiątkę, nochal czerwony, pewnie z przepicia. Taki to kima w nocy na warcie, można przejść koło niego i się nie obudzi. A ten drugi to ma morgi pod Piasecznem. Teraz lato. W dzień robota w polu, -\w nocy warta. Jaka to warta może być po koszeniu siana? Ja dobrze wiem, bom ze wsi. Nakosi się człowiek, spoci, umęczy, potem w nocy same oczy mu się kleją, żeby pół litra mocnej kawy się napił, to i tak sen go zmorzy.
•— Pewnie macie rację — przyznał Kręglewski. •— Ale co to ma do babek Trzaskowskiego?
:—• To ma, że mógł go ktoś uziemić za amory.
/ — Właśnie w Instytucie? Nonsens. O wiele łat- wjej mógł to zrobić gdzieś w ciemnej ulicy albo w-jego mieszkaniu. Jak to sobie wyobrażacie?-Ten ktoś musiałby na głowę upaść, żeby do zemsty wybierać najtrudniejszy moment.
' — Ten moment wcale nie musiał być taki trudny.
A jeżeli to jakiś facet z Instytutu? Wartownicy go znają, zresztą mógł zostać po pracy. Ma klucze do pokoju, porusza się swobodnie. Trzaskowski go znał, więc nie zdziwił się, nie alarmował, kiedy tamten -wszedł do gabinetu. I dlatego mógł go uderzyć nożem z przodu, błyskawicznie. Trzaskowski nie zdążył nawet chwycić go za rękę. Nie wiem tylko, po co - ten ktoś brał truciznę...
Rozdział 3
Białofiołetowa błyskawica rozdarła ciemność. Razem z nią gruchnął piorun i lunął ciepły, gęsty deszcz.
Nie lubię burzy — powiedział mężczyzna w nieprzemakalnym płaszczu, podnosząc do góry kołnierz. — Chodź, wejdziemy do środka.
Dobra. Ale... — drugi mężczyzna zawahał się, obejrzał w tył.
Np, co?
Zbiornik. W taką noc...
Pierwszy pomyślał chwilę.
Masz rację. Pójdziemy lepiej do zbiornika. .
Przebiegli pod strugami deszczu dwieście metrów,
oświetlani co parę sekund ostrym światłem błyskawic, dobrnęli do białego niskiego budynku, niemal w całości wbudowanego w ziemię. Zatrzymali się, jeden pogrzebał w kieszeni, wyciągnął duży, oryginalnego kształtu klucz, otworzył drzwi. Ścierka z chlorem leżała tuż za progiem. Trzeba było te ścierki ciągle zmieniać, bo chlor przeżerał tkaninę. Wiedzieli o tym, choć byli tu dopiero od dwóch dni. Wytarli starannie buty, potem ostrożnie zeszli po kilku schodkach w dół. Ogromne podziemne jezioro czystej wody rozciągało się daleko pod sklepienia-
•
mi, koniec jego ginął gdzieś w mroku. Przysiedli na ostatnim stopniu, pod nogami mieli lustro wiślanej wody, właściwie nie była to już wiślana ■— po wszystkich zabiegach oczyszczania i chlorowania.
Przy schodach było widno, paliły się lampy. Z wielkiej białej konchy, umieszczonej na dnie zbiornika, woda wylewała się nieustannie i rozpływała dokoła, pozostawiając bliżej brzegów trochę piany. W powietrzu drgał nieregularny szum, poza tym było cicho.
Niższy mężczyzna o szerokiej, kanciastej twarzy, ubrany w nieprzemakalny płaszcz, podniósł się na chwilę i zmierzył poziom wody.
Za niski — stwierdził. — Niecałe dziewięć tysięcy metrów sześciennych.
Nie szkodzi — mruknął drugi, czarnowłosy
ciemnooki, z małą blizną na prawym policzku. —• Zluzują filtr i zaraz podejdzie.
Skąd się na tym znasz? — zaciekawił się tamten.
Pracowałem kiedyś w filtrach. Zaraz po wyzwoleniu. A ty?
Niższy uśmiechnął się przelotnie.
E, ja tam nie... Tyle, co z książki. Wiem, że powinno być dwanaście, trzynaście tysięcy w zbiorniku. A znów dwadzieścia, to za dużo, trzeba zmniejszyć.
Mówi się: cofnąć filtr. Ludzie tutaj mają swój specjalny język. Zawodowy.
Był czas, że filtry pochłaniały go bez reszty. Mógł godzinami przesiadywać w półmroku nad ciemną, głęboką wodą albo też zapuszczał się daleko pod
niskie,' łukowate sklepienia, kiedy w czasie oczyszczania' nie było tani wody, i 'szedł ostrożnie po wąskich, wilgotnych deskach, spoglądając na ' leżący niżej piasek, zazwyczaj niewidoczny pod przelewającą się wodą. Tak... Ale to było dawno.
Słuchaj — powiedział krępy mężczyzna — myślisz, że on to zrobi?
Człowiek z blizną spojrzał na niego na wpół przytomnie. Był jeszcze myślami w tamtym okresie swego życia, kiedy wszystko dokoła szumiało i kipiało, jak ta przelewająca się woda, a on miał zaledwie dwadzieścia dwa lata.
O co chodzi?
No, czy myślisz, że on tu przyjdzie? On czy oni, diabli wiedzą. Bo mi się zdaje, że tylko tracimy czas.
—■ Nie wiem. Ale wiem, że nie masz racji z tym czasem. To jest cholernie ważny odcinek. Bodaj najważniejszy.
E! — niski ziewnął szeroko, odsłaniając zęby. mocne i ostre jak u psa. — Sześciu funkcjonariuszy na każdą zmianę... osiemnastu ludzi na dobę, i, co z tego może być? Guzik. My tu, a on wrzuci truciznę do Wisły. Albo gdzieś na śmiecie.
O co ci chodzi? Zapomniałeś, gdzie pracujesz.?. Mało razy mokłeś nocami w bramach albo grzęzłeś gdzieś w błocie?
Ty mnie nie agituj. Ale ja nie wierzę, żeby on. przyszedł tak sobie do filtrów, jak do parku na spacer. Jak tu wlezie? Strażnikami natkane w każdym rogu, w bramach, pod murem, zbiorników wody czystej pilnuje osiemnastu milicjantów, dobrze
jeszcze, że czołgi nie stoją przed wejściem. Wiesz? — rozmarzył się po chwili. — U nas na wsi, w Olchówce, byłą taka studnia na końcu wsi. Duża, ocembrowana porządnie... raz się tylko kogut utopił. Ale, bracie, tam była woda! Nie to, co tu — prychnął wzgardliwie w stronę zbiornika. — Sam chlor. Pamiętam, miałem może... — urwał, nadstawił uszu.
-Czarnowłosy już stał przy ścianie, jakby wciśnięty w nią, ledwie widoczny na ciemnym tle. Prawą rękę miał w kieszeni. Oczami pokazał drzwi, niski
uniósł się i bezszelestnie stanął z drugiej strony.
W deszcz i burzę, o wpół do pierwszej w nocy, któż . to .mógł iść przez teren filtrów?
.Mężczyzna, który ukazał się w drzwiach, miał na .sobie granatowy płaszcz z ortalionu. Strugi deszczu spływały mu po włosach i policzkach. Otrząsnął się, przetarł chustką twarz, potem powiedział cicho:
No, dobrze. Sierżancie Falkowski, odlepcie się Wreszcie od tej ściany. Co tu słychać?
W porządku, obywatelu pułkowniku — rzekł czarnowłosy, uwalniając rękę od ciężaru pistoletu.
.— W Qgóle, taka to robota... — podoficer o szerokiej, kanciastej twarzy skrzywił się i machnął ręk'ą^ — Tracimy tylko czas.
Pułkownik Tarnach przymknął za sobą drzwi, oparł się o nie i przyjrzał mówiącemu, jakby go pierwszy raz widział.
A wy byście chcieli, żeby przestępca przyszedł zaraz pierwszej nocy, wy byście go pięknie zatrzymali
poszli spać, co? Niestety, przestępcy nie liczą się z naszymi życzeniami. Tacy już są nieuprzejmi. Jakie wnioski co do załogi? — zmienił ton. — Kto tu ma
dostęp? Zwłaszcza do zbiorników' wody czystej. Same filtry są w tym wypadku mniej ważne.
Mniej, jeżeli AC-X zatrzyma się w piasku i węglu — w glosie sierżanta Falkowskiego był wyraźny sceptycyzm.
Prawdopodobnie nie zatrzyma się •—• odparł Tarnach. — Ale z filtrów co godzinę pobieramy próbki. Tam też są nasi ludzie.
Do zbiorników mają dostęp operatorzy filtrów powolnych i pośpiesznych. Kontrolują poziom wody, co cztery godziny, przez całą dobę. W dzień przychodzą tu również inżynierowie, kierownicy wydziałów, no, oczywiście dyrekcja. Mechanicy, sprzątacze i tak dalej, nie mają kluczy i nie wchodzą tu sami. Aha, jeszcze mógłby wejść strażnik, bo jeden komplet kluczy wisi w wartowni. Co do załogi... — Falkowski na chwilę zawiesił głos. Rozważał w myśli, do jakiego stopnia ma prawo wydawać sąd o ludziach, których znał jeszcze bardzo mało. — Załoga stara, wielu jest tu od lat. Stara nie tyle wiekiem, ile stażem. Między sobą znają się dobrze. Narzekają na reumatyzm i na niskie zarobki. Wydaje mi się, że są bardzo przywiązani do swego zawodu i w ogóle do filtfów.
Tarnach słuchał uważnie, przyglądając się błyskom światła w przelewającej się wodzie.
Nie mogę, rzecz jasna, wykluczyć — ciągnął dalej sierżant — że przestępca może być pracownikiem filtrów. Tego nie mogę wykluczyć ■— powtórzył ciszej. Pułkownikowi zdawało się, że w głosie podoficera usłyszał nutę żalu. Przypomniało mu się, że Falkowski pracował kiedyś w filtrach. Powściągnął uśmiech. „Stara miłość...” —- pomyślał z rozbawieniem.
Spotkaliście dawnych znajomych? — spytał prawie obojętnie.
Sierżant potrząsnął głową.
Nie. Ja przecież tylko pierwszy rok po wojnie...
to niecały.
Nie macie racji — pułkownik zwrócił się nagle do stojącego w milczeniu drugiego z podoficerów. — Tutaj jest woda £lla Warszawy. Jeżeli ten, kto zabrał fiolki, chce rzeczywiście wytruć miasto, może to zrobić najszybciej i najskuteczniej, wlewając AC-X właśnie do zbiorników. Dlatego nawet cały oddział milicji tu postawię, jeśli będzie trzeba. Rozumiecie?
Umilkł, popatrzał na ciemne lustro wody, potem dodał jeszcze:
Może zatruć jakąś partię wędlin, pieczywa, lodów. Zawsze to będzie tylko pewna ilość, stosunkowo niewielka. Ale gdyby zatruł wodę...
Pułkownik ma rację — rzekł cicho krępy sierżant
Czy ta trucizna działa również przez skórę? — spytał Falkowski. — Bo jeżeli tak, to w zatrutej wodzie nawet myć by się nie można. ■
W zasadzie nie szkodzi — odparł Tarnach. — Na gładką, nie zadrapaną skórę nie powinna. Wystarczy jednak, żeby przez najmniejsze skaleczenie dostała się do krwi. Albo do nosa, oczu, uszu. Może spowodować ciężkie uszkodzenie spojówki. Białe myszy w Instytucie oślepły.
Milczeli chwilę.
Trochę za mało ludzi w grupie ''Preparat” —
powiedział Falkowski.' —".Bo właściwie to powinniśmy być teraz wszędzie. " .
Wczoraj dobraliśmy dwudziestu ośmiu funkcjonariuszy z Poznania, Katowic i Krakowa. Sami najlepsi, doświadczeni pracownicy wydziałów kryminalnych. Prócz tego, jutro... właściwie już dzisiaj, przyjedzie trzech ekspertów. Chemik, biolog i mikrobiolog. Z inżynierem Borowskim i doktorem Stab- czukiem będzie razem pięciu bardzo dobrych fachowców.
Poproszę cukier waniliowy. I herbatę za dziewięć.
Ekspedientka podała paczkę „gruzińskiej”.
Cukru nie ma — odparła, śliniąc skaleczony palec.
Dlaczego nie ma? Zostaw pani ten palec, bo mnie mdli.
Skąd ja mogę wiedzieć. Już pani moje pał.cę przeszkadzają? Dziewięć złotych... Nie mam złotówki, dać zapałki czy kostki bulionowe?
—• Nigdy nie macie reszty. Niech będą kostki. A wanilia jest?
Nie ma. Może być olejek rumowy, arakowy^ migdałowy. Dać?
Klientka skrzywiła się, pomyślała chwilę, wzięła po pięć olejków z każdego.
Ma zabraknąć... — mruknęła -— jak tej wanilii.
Do wielkiej wytwórni ciastek weszła inspekcją. ; Dwaj mężczyźni'z teczkami spytali o kierownika,
pokazali legitymacje służbowe i wzbudzili popłoch w całym zakładzie. Gdzieś tam gorączkowo upychano po kątach walające się skrzynki, -szef cukierników błyskawicznie zmienił fartuch, kopnął worek po cukrze i zasłonił nim pudło z tortem węgierskim. Torf był wykonany ,,z odpadów”, tak przynajmniej wytłumaczył rano kierownikowi, który wolał nie . dochodzić bliżej, skąd się w ciastkarni wzięły od- ... .pady.
•— Słucham? Czym mogę panom służyć? — zapy- _ tał kierownik, usiłując przypomnieć sobie jak naj-
szybciej, czy ci dwaj już tu kiedyś byli, a jeżeli byli, , to na co wówczas mieli ochotę. Zamiast tego jednak, . przypomniał sobie, że w magazynie brakuje różnych rzeczy, i spochmurniał. — Poproszę do kancelarii, tam będzie panom wygodniej... — Obejrzał się, magazynier właśnie przechodził przez korytarz. — Panie Władku! — przywołał go, ale było już za późno.
Chcielibyśmy od razu obejrzeć magazyn — powiedział uprzejmie jeden z inspektorów. — Mamy niewiele czasu.
“ — Tak, oczywiście... proszę bardzo — kierownik był1, blady, ale opanowany. — Będzie tylko kłopot, bo zepsuł się zamek i właśnie czekamy na ślusa- . rzą.. — Uśmiechnął się z zażenowaniem. — Panowie
rozumieją, drzwi zamknięte, a tu zabrakło już mąki do wypieku.
Posłaliśmy po ślusarza — wtrącił magazynier z ożywieniem — niestety, jest chory. Zaraz, panie
kierowniku, poślę chłopca po innego. Tylko że to może potrwać...
Obaj mężczyźni przyjrzeli mu się badawczo. Potem jeden z nich rzekł wolno, nie spuszczając"z niego wzroku:
Nie będziemy czekać na ślusarza. Gdzie są te drzwi? I proszę mi dać jakieś narzędzia, dłutko, młotek, pilnik. Przykro mi, ale nie chciałbym usłyszeć, że nie ma w wytwórni żadnych narzędzi. Albo że są zepsute czy gdzieś zamknięte.
Zaraz przyniosę — szepnął magazynier. Zakręcił się na miejscu, popatrzał przez okno, potem na sufit, jakby tam znajdowało się to, czego szukał. Wreszcie rzucił rozpaczliwe spojrzenie kierownikowi, ale ten odwrócił wzrok. „Ach, to tak?” — pomyślał magazynier. „Taka z ciebie Świnia? Dobrze. Nie będę cię oszczędzał”. I rzekł mściwie, patrząc inspektorowi prosto w oczy:
Zamek jest dobry, ale w magazynie brakuje towaru. Kierownik tydzień temu sprzedał na lewo. Do prywatnej wytwórni lodów.
Coś ty... co pleciesz? — kierownikowi nagle zabrakło tchu.
Ale to, co się stało potem, było najdziwniejsze. Bo starszy z inspektorów, nie zwracając zupełnie uwagi na słowa magazyniera, rzekł niecierpliwie:
Dawaj pan te klucze, szybko!
Magazynier, zdumiony i wstrząśnięty, bez namysłu podał mu dwa klucze. Potem poprowadził obu inspektorów przez długi korytarz do pomieszczenia z towarem. Kierownik stał przez chwilę nieruchomo, rozważając, co właściwie teraz powinien zrobić,albo też czego mu robić, nie wolno^ żeby wyjść cało z tej sytuacji. W końcu zrobił to, co było najprostsze: wymknął się na podwórze, wsiadł do swojego wartburga i pojeGhał. Z domu zadzwonił, że jest chory
przez kilka dni go nie będzie.
Tymczasem w magazynie sprawy przybrały zupełnie nieoczekiwany obrót. Zamiast rozpocząć kontrolę, dwaj inspektorzy zażądali przedstawienia im całego zapasu wanilii, cukru waniliowego, olejku
w ogóle wszystkiego, co zapachem lub smakiem wanilię przypomina.
Tylko to? — upewnił się magazynier, po czym wraz z dwoma pomocnikami zaczął ściągać z półek
ustawiać wielkie kartonowe pudła z torebkami cukru i olejków waniliowych, wanilię w laseczkach, a wreszcie kilkanaście tortów, do których użyto wyżej wspomniane przyprawy.
Wszystko? — spytał surowo młodszy z inspektorów i przeszył go ostrym spojrzeniem. Pod wpływem tego wzroku magazynier ugiął się moralnie
wyciągnął z najgłębszego kąta ostatnie, dla właściciela wytwórni lodów schowane, pudło z olejkami.
Co z tym zrobić? — wskazał na waniliowy stos piętrzący się na podłodze.
Spalić — usłyszał ku własnemu zdziwieniu.
Tyle wanilii?! ■— wrzasnął szef cukierników na widok pudeł i torebek, bezlitośnie wrzucanych do rozpalonego pieca. — Boga w sercu nie macie! Państwowe pieniądze się palą! — uniósł ręce w górę, a twarz poczerwieniała mu z oburzenia.
Niech się palą — mruknął najmłodszy cukiernik, który był reakcjonistą. Dostał od szefa po gło-
— Jedwabny krawat
wie' i skrył się w kącie, »bserwując z zadowoleniem, jąk inspektorzy wrzucali w bijącą żarem .czeluść ostatnie waniliowe resztki.
.— Niedobra czy co? — zastanawiano się' potem w wytwórni, usiłując zrozumieć nieoczekiwane postępowanie inspektorów.
Kiedy następnego dnia magazynier pojechał do hurtowni po towar, dowiedział się, że w całej Warszawie nie dostanie ani grama waniliowej przyprą- " wy. Nikt jednak nie umiał mu powiedzieć, dlaczego.
*
Dziewczyno — powiedział docent Tajber z uśmiechem. Jego dłoń o szczupłych palcach lekko gładziła jasne, puszyste włosy kobiety. — Dziewczyno... — powtórzył i zamyślił się.
Kobieta uniosła głowę z jego kolan, usiłując zajrzeć mu w oczy.
Co chciałeś powiedzieć?
Nic takiego. Lubię twoje włosy.
Lubisz mnie w ogóle. Nie tylko włosy. , . '
Chyba tak — odparł łagodnie. Nawinął sobie na palec jeden jasny lok i pieścił go palcami. —- Irena miała takie same.
Nie odczuł lekkiego drgnienia, które przeszło przez jej ciało. Przymknęła na chwilę powieki, potem zapytała już spokojnie:
■— Kto to był: Irena? Albo: jest?
Był. Już dawno.
-— Dawno przede mną?
Zmarszczył wąskie, ciemne brwi.
-— To była moja siostra: '
Twarz kobiety rozjaśniła się.'Wolno odwróciła głowę i całowała brzeg jego ręki, wodząc ustami p© skórze.
Ą gdzie jest teraz? — spytała z życzliwą obojętnością.
Zginęła w warszawskim getcie. Z rodzicami.
Wstał, zapalił lampę na bocznym stoliku. Znał dobrze ten pokój, był już w nim kilkanaście razy. Wiedział, że za którymś razem więcej nie przyjdzie, .ona też o tym wiedziała i nie próbowała protestować,' w ogóle nie mówili o tych rzeczach, tak było Tepiej. Godziła się z tym, mimo iż go kochała. A może właśnie dlatego.
Zrobię kawy, dobrze? — spytała wsuwając bose stopy w jedwabne, chińskie pantofle.
" Nie odpowiedział. Stał twarzą zwrócony do okna, widziała tylko czysty, wyraźny profil i zarys rąk opartych na parapecie. Nie chciała, żeby myślał
o .tamtym, bała się jego wspomnień, stawał się wtedy daleki i dziwnie samotny, ale nie znosił współczucia.
■— Heniu... — powiedziała cicho.
Odwrócił się ku niej, był już uśmiechnięty, przygarnął ją do siebie.
Nie, dziękuję — odparł. -— Nie zdążę wypić. Muszę tam być najpóźniej o dziewiątej.
—' Znowu będziesz z nimi siedział przez całą noc, a potem do Instytutu i tak ciągle. Zamęczysz eię.
Nic mi nie będzie. Mamy takie pilne prace... Zresztą, nie ma mowy o siedzeniu do rana, profesorowie tego nie wytrzymują — roześmiał się. —
Do widzenia, dziecko. Zadzwonię do ciebie w tych dniach.
Co wy macie teraz do roboty na uniwersytecie? — kaprysiła w przedpokoju. —• Przecież już po egzaminach.
Przeglądamy prace magisterskie, przygotowujemy nowe skrypty, takie tam różne. Do zobaczenia!
Zbiegł po schodach, na ulicy złapał taksówkę, był spóźniony.
Pałac Mostowskich — rzucił kierowcy uchylając wietrznik. Noc była duszna, po wczorajszej burzy wcale się nie ochłodziło.
Nie myślał już o dziewczynie, nie przywoływał wspomnień. Czekała go czwarta z kolei narada sztabu operacyjnego, a spóźniał się drugi raz. Miał nadzieję, że Zajączkowski już tam jest i samotnie, lecz godnie reprezentuje Instytut FARIMA. Pułkownik Komorowski ocenił wysoko ich współpracę
wspaniałomyślnie wybaczał spóźnienia, nie należało jednak tej wspaniałomyślności nadużywać. Wprawdzie docent Tajber nie podlegał służbowo milicji, jednakże jego ministerstwo — wspólnie z tamtym — udzieliło mu częściowego urlopu z Instytutu na rzecz pracy w sztabie. Tajber zresztą sprawiedliwie dzielił czas pomiędzy Pałac Mostowskich i swój gabinet w Instytucie. Profesor Chwalibóg leżał w Klinice Akademii Medycznej po ostrym zawale serca. W tę noc, kiedy nieznany sprawca zamordował kierownika administracyjnego i zabrał z pancernej szafy kasetę z trucizną — zresztą, może kto inny zabił, a kto inny ukradł AC-X — Chwalibóg nad ranem stracił przytomność. Cios był zbyt mocny jak na słabe profesorskie serce. Lekarze wprawdzie zapewniali, że można żyć i po czterech zawałach, tymczasem jednak dyrektor Instytutu leżał nieruchomo na szpitalnym łóżku, a Tajber był jego zastępcą.
Wysiadł z taksówki, okazał wartownikowi przepustkę, jedną z tych, które wydano wszystkim członkom sztabu nie pracującym w Komendzie Miasta, wbiegł na drugie piętro i z zakłopotaniem otworzył drzwi sali konferencyjnej.
-— Przepraszam za spóźnienie — powiedział, zajmując wolne miejsce obok Zajączkowskiego. — W' żaden sposób nie mogłem wcześniej.
Pułkownik Komorowski skwitował -przeprosiny uprzejmym mruknięciem, po czym zajrzał do leżących przed nim notatek i mówił dalej:
Mamy więc zabezpieczone filtry, a przede wszystkim zbiorniki czystej wody. Porozumiałem się z dyrekcją Miejskiego Przedsiębiorstwa Oczyszczania Miasta, ale tutaj sprawa się nieco komplikuje. Jeżeli założymy, że „N” — przypominam, że tak nazwaliśmy człowieka, który ukradł truciznę, względnie grupę ludzi — więc jeżeli „N” postanowił pozbyć się kasety z fiolkami albo też samych fiolek w sposób najprostszy, a mianowicie wrzucając je do któregoś śmietnika, to pomóc nam tu może tylko czysty przypadek, a na przypadki liczyć nie można.
Aczkolwiek niejednokrotnie przypadek nam pomaga — wtrącił prokurator Weiss, łysy, szczupły,
o suchej twarzy i lekko skrzywionych ustach, co nadawało mu wygląd, jakby z wszystkiego podrwiwał, a co wcale nie było prawdą.
óczywiście, ale na tym nie możemy się opierać.
Dyrekcja przedsiębiorstwa, z którą rozmawiałem dość ostrożnie, -ze zr-ozumiałych względów, zapewniła, że wszyscy pracownicy, którzy codziennie żabie-, rają śmiecie z pojemników, zostaną uprźedzeni i poinstruowani, jak mają postępować, gdyby znaleźli kasetę czy fiolki. Upoważniłem dyrekcję do zaofiarowania dość wysokiej nagrody pieniężnej dla...
Ile? — przerwał rzeczowo jeden z ekspertów toksykologów. W swoim zakładzie znany był z bezwstydnego stawiania kropki nad „i” wszędzie tam, gdzie węszył jakiekolwiek niedomówienia.
Pięć tysięcy złotych. — odparł Komorowski, rzucając mu przelotne spojrzenie. — Ja wiem, że dla odnalezienia AC-X i sto tysięcy byłoby za mało, ale nie możemy przeholować. Gdybym zaproponował, powiedzmy, dwadzieścia, ewentualny znalazca kasety próbowałby ją gdzieś sprzedać za pięćdziesiąt.
Słusznie — rzekł Weiss. —■ Pięć to się jeszcze mieści w dopuszczalnych granicach. Niech się wydaje, że zginęło coś, co jest ważne, ale nie za bardzo.
Chciałbym — pułkownik zwrócił się do przedstawicieli Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej — aby panowie poinformowali nas o wynikach w swojej dziedzinie.
Starszy z inspektorów odchrząknął, pochylił si§ nad notatkami, potem zdjął okulary i powiedział, patrząc w sufit, co mu ułatwiało myślenie:
Wycofaliśmy z miasta całą wanilię i jej podobne, to znaczy cukier wanilinowy, olejek, ekstrak-
*ty. W myśl instrukcji sztabu; zniszczyliśmy to natychmiast, gdzie się dało. Przewidywałem trudności w fabrykach, które produkują ńa eksport... mam na myśli fabryki cukierków, wafli i tak dalej. Moje przewidywania sprawdziły się. Dyrektorzy fabryk stanowczo sprzeciwili się, po prostu nie wpuścili naszych pracowników do magazynów.
Komorowski uderzył lekko ręką w stół.
Dlaczego pan mi tego natychmiast nie zgłosił? — spytał gniewnie.
Bo załatwiłem sprawę przez resort. Mamy przecież te uprawnienia dla członków sztabu, więc zgłosiłem się do ministra. Zabraliśmy potem wanilię z. fabryk, a resort dostarczył im przez swoje placówki handlu zagranicznego, całą potrzebną ilość.
Sprowadzili wanilię z zagranicy? — zdziwił się ktoś.
Coś w tym rodzaju. Wanilię w laskach zawsze •się sprowadza, u nas przecież nie rośnie — uśmiechnął 'się inspektor. — Chodziło więc tylko o to, żeby
. do fabryk dostarczyć świeży transport.
. — Dobrze — pułkownik zniecierpliwił się. — Wanilia nie jest najważniejsza. Może nawet tutaj przegięliśmy pałę. Ostatecznie... — zamyślił się na chwilę.
' '— Nie sądzę — rzekł Tajber. — Zapach AC-X bardzo przypomina wanilię. Zresztą, w naszej sytuacji wolę jakiekolwiek przegięcie pały, nawet takie, które z pozoru może wydawać się śmieszne, niż. niedopatrzenie.
—-.Wspólnie z Wojskową Służbą Wewnętrzną — 'ciągnął dalej pułkownik — trzymamy punkty kon-
trolne na wszystkich drogach wychodzących z Warszawy. Oczywiście, jest to tylko słaba nadzieja na odnalezienie' kasety. „N” słyszał na pewno lub czytał komunikaty. Nie możemy, niestety, przęglądać osobistych rzeczy pasażerów wyjeżdżających ze stolicy. Patrole mogą tylko skrupulatnie pod jakimś pozorem zbadać bagażnik. I to nie w każdym wozie. Odpadają wszystkie dyplomatyczne, ministerialne i tak dalej. Co jeszcze zrobiliśmy?
Zatrucie wędlin czy przetworów garmażeryjnych jest dość problematyczne — zauważył drugi z inspektorów San.-Epidu. — Właśnie ze względu na ten zapach wanilii. Niemniej jednak nasi pracownicy zwracają specjalną uwagę na wszystko, co się dzieje w wytwórniach mięsnych.
•— W mieście jest poruszenie — rzekł pułkownik Tarnach, który należał do sztabu. — Ludzie komentują w najróżniejszy sposób te kontrole pojazdów i sprawę wanilii.
Myślisz, że kojarzą to z komunikatem? — spytał Komorowski.
Tarnach z powątpiewaniem pokręcił głową. Nie, raczej nawet nie kojarzą ze sobą kontroli i wanilii. Wielu sądzi po prostu, że kupiono zepsuty transport przyprawy albo że się zepsuła gdzieś w hurtowni. Ostatecznie, wanilia nie jest towarem pierwszej potrzeby. Narzekają tylko wytwórnie lodów. Ale jest przecież lato, mogą brać do produkcji owoce.
Co z prasą? — Weiss uśmiechnął się ironicznie, choć wcale tego nie chciał. — Ja się dotąd jakoś opędzam.
Mnie po prostu nie ma — wyznał szczerze puł- •kownik Komorowski. — Zresztą, mam doskonałą sekretarkę.
Major z Wojskowej Służby Wewnętrznej zauważył rozsądnie, że wszystko to, co dotychczas zrobiono, mieści się w granicach profilaktyki, nie zmierza jednak do wykrycia, kim jest „N” i co zrobił, względnie co ma zamiar zrobić z trucizną.
Przedstawiciele milicji mówili więc kolejno o działalności swoich pracowników służby kryminalnej, o penetracji w głąb podziemia przestępczego,
o „przetrząsaniu” w melinach, w mieszkaniach, gdzie nielegalnie sprzedaje się alkohol, w zakamarkach peryferii miasta, na dworcach, w porcie, wszędzie tam, gdzie zapuścić można sieci i wyłowić wśród powodzi plotek, oszczerstw i zgoła nieważnych drobiazgów — potrzebną informację.
Dobrze wiedzieli, że taka robota trwać może tygodnie, może nawet i miesiące... że wymaga niesłychanie ostrożnych kroków, niezwykle delikatnych posunięć, bo przestępca — raz spłoszony — może ukryć się na całe lata. Toteż wybierali do tej roboty najbardzięj doświadczonych wywiadowców, wyznaczając zarówno spośród tych, którzy doskonale znali teren — ale byli w tym samym niemal stopniu znani i drugiej stronie, jak i spośród zupełnie nowych, których twarze były dla przestępczego świata obce, ale którzy z początku poruszali się prawie po omacku.
Czy mamy już lekarstwo, które może przeciwdziałać AC-X? — spytał wreszcie pułkownik Komorowski, przecierając zaczerwienione oczy. Powiedział io nieosobowo, nie patrząc na zebranych.
Nie mamy* — odparł docent »Tajber pochylając głowę. Czuł się, winny za ca-ły Instytut, jakkolwiek \yiny nie ponosił tu nikt, straszliwa AC-X wymagała długich, żmudnych prac, które by mo'gły zapobiec jej działaniu. Zapobiec albo leczyć. — Nie mamy jeszcze ani szczepionki uodparniającej, ani też lekarstwa. Pracuje nad jednym i drugim kilkanaście osób, dzień i noc, właściwie nie wychodzą _ z Instytutu. Gdyby nie kradzież całego zapasu... Musieliśmy wpierw wyprodukować tę samą ilość AC-X, żeby móc dalej eksperymentować, Nam nie wolno się tutaj spieszyć. Chociaż nikt z ludzi, którzy nad tym pracują, nie zajmuje się od pewnego czasu niczym innym. Ale to musi jeszcze trochę potrwać.
Dostaliśmy wszystkie potrzebne nam surowce, _ pożywki, zwierzęta doświadczalne — dodał Zajączkowski. — Dysponujemy w zasadzie nieograniczonymi funduszami na ten cel. Można przyśpieszyć działanie maszyny, ale nie umysłu człowieka, jeżeli i tak daje on z siebie wszystko, na co go stać.
Nastała chwila milczenia. W tej ciszy, zupełnie nieoczekiwanie, rozległ się głos kapitana Szczęsnego, który nie odzywał się do tej pory, toteż wszystkie spojrzenia zwróciły się na jego śniadą twarz z wąskimi, czarnymi oczami.
A jeżeli — rzekł z wolna, przesuwając wzrokiem po zebranych — to wszystko stało się zupśłnie inaczej? Jeżeli „N”, kimkolwiek on jest, nie ukradł AC-X dlatego, że to jest trucizna?
Tylko dlaczego? — spytał sucho Tarnach. P -z- gryzł zapałkę, bawił się przez chwilę smakiem dre;-
wienka. Od dwóch dni ¡nie- palił, musiał mieć coś w ustach. .«_ * '
.— Bo myślał, że w kasecie jest coś innego.
■—■ To 'znaczy, co? ` .
—• Powiedzmy... pieni'ądze.
No więc — -Tamach zawahał się, rozważał coś w myśli. — Jeżeli nawet. Co to zmienia? Praktycznie, nie chodzi mi w tej chwili o całość sprawy. Czy sądzicie, kapitanie, że... ach, no tak. Mielibyśmy, wtedy do czynienia nie z potencjalnym trucicielem, lecz z prostym złodziejem.
Zmienia zasadniczo — rzekł pułkownik Komorowski. — Można przypuszczać, że złodziej, który Spodziewał się pieniędzy, a zamiast tego znalazł w kasecie jakieś flaszeczki, cisnął fiolki do śmietnika. Kasetę pewnie zatrzymał, bo to już można sprzedać.
Złodziej, który usłyszał komunikat ■— odezwał się prokurator Weiss — a sądzę, że mielibyśmy tu do czynienia nie ze zwykłym włamywaczem, lecz z dużej klasy marwicherem, taki złodziej nie wyrzuci fiolek do śmietnika. Będzie czekał. A wów-
•czas mogą mu przyjść do głowy różne rzeczy, o których przedtem nawet nie myślał.
•— Na przykład, sprzedaż za granicę. Albo szantaż. Albo...
-—- Pamiętajmy — przerwał Szczęsny — że w komunikacie była mowa o wybuchu w momencie otwierania fiolek. Preparatu bez znaczenia nie ubezpiecza się w ten sposób.
Kimkolwiek jest ,,N” — zaczął Komorowski — my musimy przewidzieć najgorsze. Trudno, ale le-
hTF. AWDPPm/C
i
piej zrobić za wiele niż za-mało. Być może, iż cała nasza robota jest niepotrzebna, fiolki leżą teraz na dnie jakiegoś śmietnika, zostaną spalone czy w inny sposób zniszczone i na tym sprawa się zakończy. Ale musimy przewidzieć wiele innych wariantów.
Dwa dni temu rozważaliśmy na tym miejscu i w tym samym gronie, czy „N” zamordował Mariana Trzaskowskiego —■ rzekł Weiss. — Chciałbym przypomnieć, że wykrycie ewentualnego powiązania obu przestępstw: zabójstwa i kradzieży, może nam całkowicie wyjaśnić zagadkę, co się stało z tiol- kami. Nie wiem, czy przykładamy dostateczną wagę do sprawy zabójstwa. Mam na myśli, czy nie powinniśmy w równym stopniu i w równie poważnej liczbie pracowników zajmować się jednym, co i drugim. Czy grupa „Marian” ma właściwe kierownictwo?
Oczy kapitana Szczęsnego zabłysły niebezpiecznie. Daniłowicz uprzedzając zderzenie, powiedział pośpiesznie:
Na życzenie kapitana Szczęsnego dołączyłem do jego grupy i jestem już na tyle wprowadzony v/ przebieg sprawy o kryptonimie „Marian”, że mogę odpowiedzieć panu prokuratorowi na jego zarzut.
To nie zarzut, to propozycja — odparł Weiss. — Dlaczego kapitan Szczęsny sam nie odpowiada?
Oficerowie milicji spojrzeli na siebie kryjąc uśmiechy. Animozje między Szczęsnym a prokuraturą znane były nie od dziś.
Nasza grupa — mówił major nie zwróciwszy uwagi na to, co powiedział Weiss — powiększona ostatnio do jedenastu ludzi, przesłuchała mnóstwo osób, które znały lub w jakikolwiek sposób kontaktowały się z Trzaskowskim, nie wyłączając kontaktów handlowych, czysto służbowych, tak w Warszawie jak i w tych miastach, do których najczęściej wyjeżdżał. Dotarliśmy nawet, to było wczoraj, do pewnego gajowego, w którego leśniczówce Trzaskowski kiedyś spędził urlop. Zresztą nie sam. To było dwanaście lat temu. Znaleźliśmy kobietę, która z nim tam była. Nawiasem mówiąc, mieszka w Rzeszowie, a leśniczówka jest w Białostockiem. To jako przykład, że docieramy, gdzie trzeba. Nikogo tutaj nie muszę zapewniać, że nie jest to łatwe. Ale jak dotychczas, tylko jeden człowiek — spojrzał przelotnie na Szczęsnego, który słuchał z na wpół przymkniętymi powiekami — znajduje się na naszej liście podejrzanych. Takiej liście, co do której można powiedzieć, że opieramy się tu na... powiedzmy, na pewnych poszlakach. Bo potencjalnie podejrzanych jest ze sto osób.
Kto to jest? — spytał pułkownik Komorowski.
Marczyk — odpowiedział Szczęsny otwierając oczy. Sięgnął po papierosa, twarz miał skupioną, poważną. — Magister Stanisław Marczyk, ekonomista, trzydzieści dwa lata. Był zastępcą Trzaskowskiego, a obecnie... — zawahał się, spojrzał na' Da- niłowicza, ten kiwnął głową — obecnie jest, dokładnie od dzisiaj, wicedyrektorem do spraw administracja jno-handlo wy ch w Instytucie.
Docent Tajber niecierpliwie poruszył się w krześle. - '
Nie chcę wtrącać się do pracy milicji — zaczął — ale nigdy nie posądzałbym Marczyka o zabójstwo.
Oczywiście — przerwał mu Szczęsny. — Gdyby tak było, nie mianowałby go pan wicedyrektorem. W obecnej sytuacji: swoim zastępcą.
Spojrzenia obu mężczyzn skrzyżowały się. Dani- łowicz uznał za stosowne znowu zabrać głos.
.— Nie mamy co do Marczyka żadnych dowodów, bo wówczas znajdowałby się on w areszcie śledczym. Niemniej, jest to człowiek, który gorąco mógł sobie życzyć tego, co się stało. Zresztą, nie omieszkał swego czasu sprecyzować tych życzeń, co właśnie dziś rano do nas dotarło. Pewien konduktor wagonu sypialnego, brat sierżanta z komendy dzielnicowej na Ochocie, powtórzył rozmowę, jaką miał z Marczykiem którejś nocy, w czasie podróży do Wrocławia.
-— Oni się znali? — spytał ktoś z obecnych.
Nie. To było na dwa tygodnie przed zabójstwem. Marczyk miał miejsce sypialne, ale nie mógł zasnąć, bo wagon bardzo kołysał. Wyszedł więc na korytarz, a konduktor poczęstował go herbatą. Przegadali ze dwie godziny. Wiecie, jak to czasem bywa... z obcym człowiekiem, zwłaszcza w pociągu, rozmawiamy szczerzej niż z kimkolwiek ze znajomych. Marczyk miał widać zły dzień, był zdenerwowany. Opowiedział konduktorowi o swojej nienawiści do człowieka, którego zastępuje w pracy. Nie wymienił nazwisk ani nie zdradził nazwy instytucji. ^Zapomniał tylko, ¿e wraz .ze zniżkowym b-iłfetem zostawił u konduktora legitymację służbową. No i kiedy -w mieście zaczęto mówić o zabójstwie Trzaskowskiego, konduktor przypomniał sobie tę rozmowę i powtórzył ją bratu. Marczyk miał się tak wyrazić: „on mnie nie dopuści do swego stanowiska. Póki żyje, nie dopuści”. Teraz Trzaskowski nie żyje, a Marczyk... Marczyk nie musi już czekać, aż tamten odejdzie na emeryturę.
■ — Ależ to nonsens! — wybuchnął Tajber. — Po co miałby go zabijać? Miał zupełnie dobre stanowisko jako zastępca. Owszem, nie lubili się. Nie -wiem, czy aż nienawidzili, czy to nie za mocne słowo. Ale jeżeli ambicje zawodowe Marczyka szły bardzo daleko, to przecież mógł zmienić pracę, szukać czegoś lepszego.
Panie docencie, znamy wypadki, kiedy ambicje człowieka związane są ściśle z konkretnym środowiskiem, z tym właśnie a nie innym zakładem pracy. Poza tym, Marczyk miał prawo wstępu do Instytutu o każdej porze dnia i nocy. Nie musiał przechodzić przez główną bramę, gdzie stoi wartownik; jest przecież mała, boczna furtka, do której tylko kilka osób posiada klucze, a on je miał. Marczyk był też jedną z tych osób, których Trzaskowski nie musiał się obawiać, jeżeli weszła do gabinetu w nocy. Dlatego zabójca nie uderzył w plecy, nie musiał działać przez zaskoczenie, stali naprzeciw siebie twarzą w twarz. Przed obcym człowiekiem, przed bandytą taki silny, duży mężczyzna jak Trzaskowski broniłby się do upadłego, nie dałby się źTabić jednym uderzeniem noża. Ale swego za-
K'A.TE ANDREW
stępcy przecież mógł się nie obawiać... Nię, wiemy, co między nimi zaszło, jaka była rozmowa. Wiemy tylko, jak się skończyła. Proszę pamiętać, panie docencie, że ja nie powiedziałem: Marczyk zabił, 'nie użyłem tego sformułowania. Mamy tylko poszlaki, że mogło tak być. I nie wolno nam przejść nad tym do porządku dziennego.
Tajber milczał, twarz miał gniewną.
Nie sądzę, aby Marczyk zabierał truciz2ię — rzekł prokurator. — W takim przypadku musielibyśmy wykluczyć powiązanie między obu przestępcami. Ktoś wszedł po nim i skorzystał z otwartej szafy. Może rzeczywiście myślał, że w kasecie są pieniądze.
Marczyk mógł zabrać truciznę — zaprzeczył Daniłowicz. — Dla upozorowania. Aby można było myśleć, że Trzaskowskiego zabito dla kradzieży AC-X. Cieszyłbym się, gdyby to Marczyk ją zabrał — dodał z półuśmiechem.
Ja również, w tej sytuacji —■ mruknął pułkownik Komorowski. — Rewizji u Marczyka nie robiliście?
Nie. Za mało podstaw. Tak w każdym razie twierdzi prokurator Zaręba —- wyjaśnił Szczęsny z odrobiną satysfakcji.
Weiss nachmurzył się. Był innego zdania niż jego kolega, nie chciał jednak wchodzić w jego kompetencje. Postanowił, że porozmawia z nim jutro, tak po koleżeńsku. Bo gdyby się kiedyś okazało, że odmowa nakazu rewizji wstrzymała całe śledztwo lub prowadziła na fałszywą drogę, Zarębę może to drogo kosztować.
Narada sztabu skończyła się krótko przed pierwszą w nocy. Tajber wyszedł z gmachu zmęczony i przybity. Nie wierzył w winę Marczyka, ale w tę wiarę zaczęły teraz wkradać się wątpliwości. Przypomniał sobie różne starcia pomiędzy wicedyrektorem a jego zastępcą, ostre kłótnie, po których Marczyk wylatywał z gabinetu blady z gniewu, z trzęsącymi się rękami. A jeżeli to była nienawiść?...
— Jedwabny krawat
Rozdział
Na drzwiach ktoś przybił tabliczkę z napisem: „Wicedyrektor d/s administracyjno-handlowych, St. Marczyk.” Poprzedni napis zdjęto już tydzień, temu.
Marczyk zatrzymał się na chwilę przed drzwiami, zobaczył tabliczkę, odczytał z uwagą. Lekki uśmiech przebiegł mu po wargach. Obejrzał się, czy ktoś nie widział tego uśmiechu, ale na korytarzu nie było nikogo.
„A jednak...” — pomyślał, otwierając drzwi gabinetu. Powitały go znajome meble, biurko z wygodnym, trochę poobijanym fotelem, szafka na książki, których chyba nikt nie czytał, bo tkwiły na półkach tak nowe, sztywne i gładkie, jakby dopiero co przyniesiono je z księgarni.
Postanowił, że w wolnej chwili przejrzy te książki i część z nich powyrzuca. Trzeba też będzie zamówić niektóre podręczniki ekonomiczne, farmaceutyczne i co tam jeszcze.
Usiadł za biurkiem i zamyślił się. Nagle zobaczył w pamięci siebie po tamtej stronie, siedzącego na krześle albo stojącego gdzieś koło szafy, podczas gdy w tym fotelu... Twarz ściągnęła mu się gniewem, oczy pociemniały. Zacisnął palce na poręczach, rozpasł się' wygodhie, nogi wyciągnął daleko - przed siebie. - , • -
Koniec z tamtym — szepnął. —■ Koniec — - ,powtórzył głośniej.
Odetchnął głęboko, położył rękę na słuchawce. Przez chwilę jeszcze spoglądał w zadumie na ściany tego pokoju, który pamiętał — tak jak on — najgorsze, co działo się przez całe tygodnie, miesiące, może nawet lata. Potem uniósł słuchawkę i połączył się z pokojem docenta Tajbera. To był teraz jego szef. Uznawał go, cenił, choć nie udało mu się z nim zaprzyjaźnić, jak to sobie postanowił. Może wpływała na to różnica wieku, trochę za duża na taką przyjaźń, a może co innego. W każdym razie jednak, Tajber był mu życzliwy, a to już dawało pewne nadzieje.
Dzień dobry, panie docencie — powiedział usłyszawszy znajomy głos. — Chciałbym umówić się na dłuższą rozmowę. Sądzę, że powinniśmy... to znaczy, że moglibyśmy ułożyć wspólnie plan pracy Instytutu na najbliższy kwartał. Mam oczywiście na myśli tę dziedzinę, która dotyczy spraw mnie podległych. Zapasy surowca, pożywki, sprzęt laboratoryjny i tak dalej.
Zawiesił głos i czekał. Tajber odezwał się po małej przerwie, jakby wahał się, co odpowiedzieć. Po- prosił o dzień lub dwa do namysłu, gdyż nie jest jeszcze przygotowany do planowania . zajęć i omówienia potrzeb Instytutu. Dodał, że chce przedtem porozumieć się z profesorem Chwalibogiem, który z pewnością miał swoje sugestie i projekty, zanim nie...
Tak, rozumiem — odparł Marczyk. — W takim razie będę czekał na jakąś konkretniejszą wiadomość od pana. Gdyby coś było potrzebne, jestem do dyspozycji.
Tajber podziękował i odłożył słuchawkę.
Nowy dyrektor chce się wykazać? — mruknął Opałek, zajęty podgrzewaniem fiolki z pożywką. Potrząsnął szkłem, brązowa ciecz zakołysała się, na powierzchni utworzył się mały bąbel.
Za silna reakcja — rzekł Tajber spojrzawszy na fiolkę. — Trzeba zrobić analizę na zawartość kwasu. Czwarty stopień, nie powinna się zagęszczać.
Przeanalizuję. Lubi pan tego Marczyka, szefie?
Byli w laboratorium tylko we dwójkę i Opałek pozwolił sobie na poufniejszą rozmowę.
Docent lekko wzruszył ramionami. Nie chciał dyskutować na temat człowieka, o którym wiedział już teraz więcej niż inni pracownicy Instytutu. I którego zaczynał podejrzewać o zbrodnię. Może niesłusznie, wówczas było to jeszcze gorsze.
Marczyk jest zdolny i pracowity — odparł obojętnym tonem. — Zawsze był taki. Na obecnym stanowisku może zrobić dużo więcej niż...
♦ Urwał, skrzywił się. Nie, to było trudne do zniesienia. Cokolwiek powie o Marczyku, dobre czy złe, wzbudzić może podejrzenia u drugich ludzi.
Ale Opałek daleki był od jakichkolwiek podejrzeń. Bąbel w probówce pękł, ciecz zmętniała, kwas oddzielił się i wylazł na powierzchnię. Setna z ko-
lei próba była udana, jak inne, mimo to wciąż woleli się upewniać i bezustannie ponawiali te próby. Woleli później podać wyniki niż pomylić się choćby
o włos.
*
Marczyk zadzwonił jeszcze do kierownika magazynu, wydał mu kilka poleceń, po czym zagłębił się w studiowaniu nowego programu przygotowań do prac laboratoryjnych. Powinien był mieć zastępcę, wybrał już sobie kandydata, ale rzecz wymagała najpierw rozmowy z Tajberem, ewentualnie z Chwalibogiem, jeżeli czuł się on na tyle dobrze, że mógł wydać swoją opinię — a potem zgody zjednoczenia. To ostatnie zresztą było zwykłą formalnością.
Ktoś zapukał do drzwi.
Proszę •— powiedział, z pewną niechęcią odrywając się od roboty.
Na progu stał szczupły, niewysoki mężczyzna
o jasnych włosach i śniadej twarzy. Był w szarym ubraniu. „Gdzie ja go widziałem?” —• zaciekawił się Marczyk, nie mógł jednak sobie przypomnieć.
Pan do mnie?
Tak. Kapitan Szczęsny z Komendy Miasta Mi7 licji Obywatelskiej. Muszę, niestety, przerwać panu pracę, ale wiele czasu nie zajmę.
Usiadł po drugiej stronie biurka, zaraz jednak wstał i usadowił się na brzegu parapetu okiennego. Stamtąd patrzał na wicedyrektora chłodnymi, czarnymi oczami, choć na ustach miał grzeczny uśmiech.
Sfucham pana — rzekł Mąrczyk śgrokojnie. Odłożył na bok pióro, przesunął nieco na prawo papiery i splótł ręce na szklanym blacie biurka.
—■ Niech pana nie zaskoczą i nie rozdrażnią pytania, które będę musiał zadać, ale przyszedłem służbowo. Rozmawiałem już z docentem Tajberem, teraz kolej na pana — uśmiechnął się, oczy jego jednak pozostały poważne.
Słucham — powtórzył Marczyk. Patrzał gdzieś w bok, nie odwzajemnił uśmiechu.
Dwudziestego ósmego czerwca, tej nocy, w której w Instytucie dokonano zabójstwa dyrektora Trzaskowskiego i kradzieży kasety z fiolkami... pan był w domu?
Nie.
Nie — powtórzył Szczęsny z namysłem. — Ale w Warszawie?
Tak.
-— Chciałbym dowiedzieć się, gdzie pan był tej nocy. Dokładnie.
To się pan nie dowie.
We wzroku kapitana błysnęło coś jakby rozbawienie.
Obawiam się, że pan mnie nie docenia. Gdzie pan był tamtej nocy, dyrektorze? A może... powiedzmy, może jako gorliwy pracownik odwiedził pan dostojne mury Instytutu?
Twarz Marczyka trochę pobladła. Rozplótł zaciśnięte palce, sięgnął po papierosa, włożył, do ust. Pomacał się po kieszeniach, nie miał zapałek.
Służę. — Szczęsny położył na biurku pudełko. Potem przyglądał się w zamyśleniu, jak w drżących.
rękach zapaliła się dopiero czwarta zapałka. — Był pan tutaj czy nie? Po co ta gra, panie 'magistrze, •przecież wiemy więcej niż pan przypuszcza.
.— Tak się tylko mówi. Gdyby pan... — urwał, zacisnął wargi.
Gdybym co? Gdybym wiedział, tobym pana aresztował, tak? A skąd pan wie, że nie przyszedłem w tym celu?
Nie o to chodzi. Gdyby pan znał prawdę, toby pan mnie nie pytał, czy byłem w nocy w Instytucie. Zresztą, nie byłem. Może pan zaprotoko- kołować, czy jak to się nazywa.
” — Więc gdzie pan był? Może u kobiety? Nie będzie miała prżykrości, jesteśmy dyskretni. Czy może potwierdzić pański pobyt u niej?
Tajbera też pan o to pytał? Nie byłem u kobiety.
No więc gdzie? W nocnym lokalu? W melinie prostytutki? Zdarza się niejednemu. Przecież pan nie wyparował na tę noc, dyrektorze. Aha, żeby nie było nieporozumień: zbadaliśmy personalia klientów Izby Wytrzeźwień i zatrzymanych w aresztach milicyjnych. Może mi pan więc oszczędzić powoływania się na te instytucje. Ó której pan wrócił do domu?
O żadnej. Czy to jest formalne przesłuchanie? — zdenerwował się nagle. — O co pan mnie posądza? O morderstwo czy o kradzież? Nie zabiłem Trzaskowskiego ani nie ukradłem kasety. To zupełny nonsens, prędzej czy później i tak doszedłbym do stanowiska dyrektora, nie tu, to gdzie indziej. A fiolki z AC-X nie są mi do niczego po
trzebne, niech mi pan wierzy. Mam po uszy tej trucizny, tyle z nią kłopotu.
Czy pamięta pan swoją rozmowę z kondu-» ktorem w pewną noc, kiedy jechał pan sypialnym wagonem z Warszawy do Katowic? Nie mógł pan spać tej nocy, bo wagon rzucał.
Owszem, pamiętam — odparł Marczyk, trochę zdziwiony. — Co to ma do rzeczy?
Powiedział mu pan wtedy, że Trzaskowski nie dopuści pana do stanowiska dyrektora, dopóki żyje.
Boże drogi! Więc pan już nawet z konduktorem... dlaczego wobec tego nie jestem aresztowany? Dlaczego bawicie się ze mną tym idiotycznym śledztwem? Proszę, niech pan nakłada kajdanki — wstał, wyciągnął ręce, twarz miał białą jak papier. Ale Szczęsny nie ruszył się z parapetu.
Niech pan siada — powiedział spokojnie. — Kajdanki są tu najmniej potrzebne, zresztą nawet nie mam ich przy sobie. Gdyby pan był ze mną szczery, na pewno szybko wyjaśnilibyśmy tę sprawę.
Panie kapitanie — powiedział wicedyrektor z wysiłkiem, przełykając ślinę, jakby coś dławiło go w gardle — ja... mam do pana prośbę... wielką prośbę — oddychał z trudem, czoło i nos miał mokre od potu — niech... ja przyjdę do komendy... jutro, albo... kiedy pan sobie życzy, ale... teraz niech pan mnie zostawi. Mam... bardzo pilną robotę. Bardzo proszę... niech pan teraz wyjdzie.
Co panu jest? — Szczęsny zsunął się z parapetu i podszedł bliżej. — Pan się źle czuje?
Marczyk odwrócił się szybkim ruchem, chwycił
stojącą na biurku butelkę z oranżadą i wypił chciwie kilka łyków. Potem odetchnął głęboko.
•— Przepraszam — powiedział już spokojniej — to ten upał. Za gorąco... ten upał. Już mi dobrze.
Szczęsny mimo woli spojrzał w okno. Dzień był rześki, niebo zachmurzone, całą noc padał deszcz. Ale Marczyk chyba rzeczywiście był chory.
Nie będę pana teraz męczył rozmową — rzekł z pewnym zakłopotaniem. — Proszę tylko nie wyjeżdżać z Warszawy. Jeżeli będzie trzeba, zawiadomię pana telefonicznie o wezwaniu do komendy.
Dziękuję. — Marczyk był w tej chwili naprawdę wdzięczny, rozumiał, że tamten chce mu oszczędzić pisemnego wezwania. — Przyjdę o każdej godzinie.
Do widzenia.
Kiedy drzwi się zamknęły, błyskawicznym ruchem sięgnął do kieszeni, wyjął z małego okrągłego pudełeczka dwie pastylki, przełknął je, popił oranżadą i opadł ciężko na fotel. Po kwadransie policzki mu się zaróżowiły, wzrok był już całkowicie przytomny, rysy twarzy odprężyły się. Z wolna przysunął sobie papiery, jeszcze chwilę czekał, wreszcie ujął za pióro i pogrążył się w robocie.
*
Piekielny świst nagle ustał. Podłoga wokół obrabiarki usiana była metalowym pyłem i drobnymi, wijącymi się strużynami stali. Pył migotał w smudze słońca, oślepiającego przez wielkie okna, wdzierał się do'gardła i łaskotał pobudzając do kaszlu.
Brygadzista, tęgi, przysadzisty, z lekko zadartym nosem,, podchodził powoli, 'kołysząc się z nogi na nogę, jak stary marynarz. Na grubym ramieniu miał wytatuowane serce w wianuszku z liści i kawałek kotwicy, bo reszta ginęła w różowej, głębokiej bliźnie. Dla tej kotwicy nazywali go „Bosmanem”.
Przystanął obok maszyny, wsadził ręce w kieszenie kombinezonu i patrzył uważnie małymi, świńskimi oczkami. Był to najlepszy brygadzista w oddziale mechanicznym, ludzie darli się do niego jak do cudotwórcy i mieli dużo racji. Tam gdzie zdawało się nic i nikt już nie poradzi, gruby brygadzista wyciągał zasrany plan za uszy i dawał za-' robić. Sarkali na niego, bo krzyczał ile wlezie, potrafił skląć od najgorszych, czasem w nocy z łóżka wytaskał i do maszyny postawił, jak drugi zachorował. Ale cenili sobie jego wysokie kwalifikacje, szanowali, bo sam roboty się nie bał, nawet najgorszej, premia u niego była murowana. Kiedy się rozgniewał, był straszny. Kiedy widział dobrą ro—. botę, pomrukiwał z zadowoleniem. Te pomruki bardzo lubili, może więcej niż drętwą pochwałę dyrektora.
Stał tak i patrzał dobry kwadrans. Ale człowiek, - który pracował na półautomatycznej tokarce, nie zwracał na niego uwagi. Był tak pochłonięty robotą, że nie zauważyłby nawet trzęsienia ziemi. Jego silne, tłuste od smarów ręce zręcznie umocowywały metal w uchwycie, błyskawicznie puszczały, maszynę w ruch, zmieniały noże tokarskie. Ręce • te nie myliły się.
„Powinien teraz zdjąć zdzier'ak 1 założyć- gładzik” — pomyślał brygadzisfa i w tej Samej chwili człowiek przy maszynie zrobił to. Potem unieruchomił tokarkę, wyprostował się, odwrócił. Na spoconej twarzy miał uśmiech zadowolenia.
No i jak? — spytał, ocierając policzki brzegiem dłoni. Tak wyraźnie dopraszał się pochwały, że brygadzista tym razem zrobił wyjątek.
i— Dobrze — powiedział. — Całkiem dobrze. Widać, żeś pan nie rok i nie dwa robił na tokarkach. Ręka przyuczona i oko.
Silnik mi strzela — czuł, że nie wypada dłużej prowokować komplementów niczym panna. — A ja na tym, wiecie, nie bardzo...
Zaraz przyjdzie elektryk. Po zmianie przeglądnie. — Już miał odejść, ale zamyślił się na chwilę. — W drugiej dekadzie dam panu lepszą robotę. Niełatwą, ale lepszą. Postawi mi pan litra — zażartował.
Jasna rzecz! — ożywił się, zakręcił w miejscu. — Moglibyśmy już dzisiaj wstąpić gdzieś w mieście, co?
' Dwaj przysłuchujący się robotnicy parsknęli śmiechem. Brygadzista rzucił im rozbawione spojrzenie, pokiwał głową i oddalił się. Nie pił od kilkunastu lat, miał ku temu swoje powody, ale ten nowy nie mógł wiedzieć, pal go diabli. A na robocie się zna ten cały Drągowski czy jak mu tam.
O drugiej zatrzymali maszyny, choć należało się parę minut przedtem, taka była tradycja, ale nie w brygadzie „Bosmana”, ci mieli własne zwyczaje i cenili się wyżej od innych. Popołudniowa zmiana
• rr » Kinor.wi'
już była na hali, elektryk podszedł do Drągowskie- go i rzeczowo słuchał jego wyjaśnień co do silnika. Zmiennik do tokarki marudził: zawracanie głowy, jeszcze wczoraj silnik szedł dobrze, pewnie ten nowy nie zna się na maszynie. „Bosman” osadził go ostro, postawił na razie przy automatach, zarobek będzie się liczył podwójnie, bo praca dla specjalisty wyższej klasy. Zmiennik poweselał, klepnął Drągowskiego po ramieniu i odszedł.
Panie brygadzisto, pójdziemy w miasto? —■ spytał nowy tokarz zabierając skórzaną teczkę z drobiazgami.
Człowieku, ja nie piję — odparł „Bosman” nieżyczliwie. Nie lubił opowiadać o sobie i swoich sprawach.
Myślałem... zdawało mi się, że pan — Drą- gowskiemu zaplątał się język.
Ale „Bosmana” już nie było. Rozejrzał się więc po hali, pożegnał elektryka i nieśpiesznym krokiem podążył w stronę umywalni. Chciał jak najdłużej tu być, zależało mu, chyba na niczym jeszcze w życiu tak bardzo mu nie zależało. Miał to być dobry początek, jakaś stabilizacja, oderwanie od fatalnego pecha prześladującego miesiącami, może nawet latami.
Nie chodziło w ostateczności o tę właśnie fabrykę, mógł pracować gdziekolwiek, nie miał w sobie przywiązania do budynków, załogi, dzielnicy ani nawet miasta. Była chwila, że chciał za wszelką cenę wyjechać jak najdalej — potem jednak został. Tu zresztą było mieszkanie, zarobek. Dziś cenił sobie decyzję pozostania.
Z Żerania na Mokotów miał daleko, w tramwajach był ścisk, wisiał na stopniu i o mało nie zgubił teczki, zresztą nie było w niej nic nadzwyczajnego. Zmęczony, zziajany zadzwonił ostro do drzwi, gdyby wyszła, gdyby nie przygotowała obiadu, gotów był zrobić awanturę. Ale Jadwiga stała na progu, widocznie dojrzała go przez okno.
No i jak tam? — spytała niespokojnie, nalewając na talerze zimny barszcz z ógórkiem. — Siadaj, obiad^na stole. — Nie od razu odpowiedział, pochłaniał zupę wielkimi łykami, przegryzając Chlebem. Dopiero kiedy poczuł miły chłód w żołądku, odetchnął z zadowoleniem, wyciągnął się w krześle i uśmiechnął do żony.
Jak było? Dobrze. Brygadzista pochwalił, obiecał lepszą robotę. Wszystko w porządku. A co tutaj? — Nagle twarz mu poszarzała. Spojrzał na nią uważnie. — Słuchaj... nikogo nie było?
Potrząsnęła głową w milczeniu. Nałożyła mu drugie danie, nalała piwo, przysiadła obok. Zobaczył, że palce jej nerwowo mięły brzeg obrusa.
Boisz się? — spytał cicho. Pochylił głowę nad talerzem, jadł szybko, nie odzywał się więcej. Potem wstał, przeszedł się po pokoju, już był zdenerwowany. Gwałtownie pchnął na .wpół uchylone okno, wyjrzał na podwórze. Żar leciał z nieba jak z rozpalonego pieca. Stary pies z wywieszonym językiem wlókł się koło śmietników, nawet koty na niego nie parskały, pysk miał siwy i pokiereszowany, dumny znak dawnej świetności, kiedy wyganiał z podwórza obce kundle.
Józek — odezwała się z wahaniem — zapo- ■taniałam ci powiedzieć, wczóraj był tu twój kolega, taki gruby,' elegancko ubrany»
Siedlak? ' -
Chyba coś takiego, niewyraźnie się* przedstawił.
Co chciał?
Nie wiem. Nie mówił. Krótko był, spytał tylko, czy jesteś i poszedł.
Mówiłaś, że pracuję na Żeraniu?
Tak. A co, źle? — przestraszyła się.
Wzruszył ramionami. W gruncie rzeczy, Siedlak
nic go nie obchodził. Kiedyś naplótł mu jakieś głupstwa w restauracji, tamten wziął wszystko na serio. No, prawdę mówiąc, nie były to głupstwa... Nagle przypomniał sobie rozmowę, powoli i uważnie przetrząsał w pamięci zdanie po zdaniu, znowu czujny i nieufny. Zorientował się, że nie pamięta do końca, musiał wtedy duży wypić. Tak, na pewno wypili sporo.
Po co on tu przylazł? — rzekł zaniepokojony.
Przecież nie wiem. Może tak sobie, w odwie-. dżiny. Dawno się znacie?
Sto lat — odburknął.
Zamknął okno, zaciągnął zasłony, w pokoju pociemniało i zrobiło się jakby odrobinę chłodniej. Zapalił papierosa. Jadwiga w milczeniu sprzątała ze stołu. Przeszedł do sypialni i wyciągnął się na tapczanie. Jego płaska twarz, z szerokimi, postrzępionymi brwiami nad lekko wypukłymi oczami
o jasnych tęczówkach, miała teraz wyraz głębokiej zadumy. Palił spokojnie, mocno wciągał w płuca gorzkawy dym, wydmuchiwał go daleko, jakby te proste czynności pomagały mu-'skupić rozproszone myśli. ■ - .
W pewnej chwili, przypomniało mu się ni stąd, ni zowąd przysłowie o przyzwyczajeniu, które staje się drugą naturą człowieka.
A ja się już przyzwyczaiłem? — spytał sam siebie gasząc papierosa. Nie udzieliwszy sobie odpowiedzi, odwrócił się na bok, podsunął' poduszkę pod głowę. Po paru minutach zasnął.
*
Piękny chłopiec szedł przez' park, pusty o tej wczesnej godzinie, nie było jeszcze siódmej, dzień zapowiadał się gorący, bezwietrzny. Minął pałacyk i skręcił w aleję obok starego drzewa, któremu piorun rozdarł korę i osmalił bok. Potem szedł jeszcze dalej, przeciął asfaltową ulicę, dopiero nad drugim stawem siadł na ławce,'sandał uwierał go w nogę.
Miał jeszcze dużo czasu do rozpoczęcia pracy. Mógł posiedzieć w parku całą godzinę, jeżeli miałby na to ochotę. Ranek był właśnie taki, jaki najlepiej nadaje się do siedzenia nad wodą, oczywiście, jeżeli nie ma się nic innego do roboty. Chłopiec nie miał.
Wystawił twarz na słońce, był już trochę opalony, jego policzki i ręce pokrył złotawy kolor, cieszył się z tego. Wiewiórka skoczyła na ławkę, wsadziła mu nos do kieszeni, obszukała błyskawicznie i zawiedziona odbiegła. Poczuł się winny. Z zakłopotaniem wywrócił kieszenie spodni, ale nie było tam nic dla wiewiórki. Podniósł się więc i zaczął wspinać
w górę piaszczystą alejką aż do kamiennych lwów, a później obok Belwederu. Tam przesiedział ponad godzinę na innej ławce, zawsze zajętej przez sprzedawców obwarzanków i lodów, ale nie było ich jeszcze o tej porze.
Kiedy wszedł do pokoju, w którym pracował, koleżanka spod okna rzuciła mu, jak codziennie, tęskne spojrzenie, na które — jak codziennie — odpowiedział uprzejmym uśmiechem. Uśmiech ten wyrażał tylko uprzejmość, ale koleżanka wciąż miała nadzieję.
Ślicznie wyglądasz, Piotrze -— powiedziała i zaczerwieniła się.
Mężczyznom takich rzeczy się nie mówi — spróbował obrócić to w żart. Siadł przy biurku, rozłożył teczkę z czyimś maszynopisem, były to grafomańskie wiersze warte rzucenia do kosza, dla przyzwoitości jednak musiał je choć przelecieć oczami i odpisać autorowi w oględnych słowach, co wydawnictwo o tym sądzi.
Do pokoju zajrzała sekretarka dyrektora.
Piotruś, chcesz kawy?
Chętnie — odparł, wychodząc za nią do sekretariatu. Parzyła tam kawę dla obu dyrektorów, naczelnego i handlowego, którzy od rana mieli ważne konferencje. Woźna, posłana na miasto, nie zdecydowała się jeszcze na powrót; do sklepu na Pięknej przywieźli transport letniego obuwia, a woźna miała w tym sklepie dobre kontakty. Wydawnictwo mogło poczekać.
Coś ty taki... — sekretarka zawahała się, nie wiedziała, jak określić wygląd Piotra.
Jaki? — zdziwił się, biorąc z jej rąk filiżankę z cepeliowskiej porcelany, „od gości”.
Inny niż zwykle. To wesoły, to raptem zamyślisz się, można do ciebie mówić — nie słyszysz. Gdybyś nie był szczęśliwym, zakochanym małżonkiem, myślałabym, że nawiązałeś jakiś głębszy flirt.
Z uśmiechem wzruszył ramionami, oczy miał jednak poważne i chmurne. Pił kawę, rzucając roztargnione spojrzenia po pokoju. Z korytarza wszedł jakiś mężczyzna w szarym garniturze, zbliżył się do sekretarki, zapytał o dyrektora naczelnego.
Dyrektor zajęty — odpowiedziała, zmierzywszy przybysza uważnym spojrzeniem. — Czy pan Lył umówiony?
Tak. Na jedenastą — mężczyzna popatrzył na zegarek, dochodziła jedenasta. — Jestem z Komendy Głównej Milicji.
Filiżanka uderzyła dźwięcznie o podłogę, resztki kawy popłynęły wąską strużką pod biurko.
Oh, Piotruś! — zawołała z wyrzutem. — Czemu jesteś taki niezgrabny?
Piękny chłopiec schylił się, ostrożnie zbierał kolorowe szczątki „od gości” i usiłował chustką do nosa wytrzeć brązową plamę.
-— Zostaw, nie chusteczką, będzie cała brudna — załamała nad nim ręce. — Najgorzej, jak mężczyźni się do czegoś wezmą — żartowała, patrząc ze zdziwieniem na jego twarz, bladą pod opalenizną. — Piotrek, nie przejmuj się! Wielkie rzeczy: jedna filiżanka. „Ależ głupi, tak się przejmować skoru-
— Jedwabny krawat
parni” — myślała. „Dzieciak z niego, nie mężczyzna.”
Podniósł się z podłogi, rozejrzał ukradkiem. Obcy wszedł już widać do gabinetu dyrektora, bo nie było go w sekretariacie. Podziękował za kawę, cicho wymknął się do swego pokoju. Pobladłą twarz oparł na rękach i tkwił tak nieruchomo nad stertą głupich wierszy, usiłując uspokoić rozbiegany rytm serca. Czekał na telefon lub wezwanie. Ale nie nadeszło.
Wreszcie skupił myśli, przeczytał uważnie sześć stron, były to długie, nudne poematy o niczym, przez chwilę podziwiał autora, że tak potrafi, resztę wierszy przerzucił i już miał zabrać się do odpowiedzi, kiedy ostatnia kartka zwróciła jego uwagę. Zaczął czytać, najpierw tylko oczami, potem szeptem, jakby nie wierząc, wreszcie na cały głos:
Zdarzyło mi się to pierwszy raz —
Na palcach chodzić w ogrodzie,
Z tętniącym sercem, z latarką z gwiazd, Skradałem się jak złodziej.
Godzinę dobrą, a może i dwie...
Ach, cóż za drań! — wykrzyknął. — Cóż za łobuz.
■— Co się stało, Piotrze? — spytała koleżanka spod okna. — To ładny wiersz, czemu się obufzasz?
Ładny wiersz, bo Tuwima! Z drugiego tomu, napisany w pięćdziesiątym, bodaj, drugim roku, a ten grafoman podaje wiersz jako swój! Głupiec, myśli, że nie pamiętamy Tuwima. Czekaj, ja mr odpiszę, aż mu w pięty pójdzie.
Zapalił się, już nie czekał na nic, był pochłonięty swoją ulubioną pracą wydawniczą. Dopiero późnym popołudniem, zmęczony, ale zadowolony, podniósł się z krzesła, zamknął biurko, wręczył sekretarce listy do akceptacji dyrektora, pożegnał ją i wyszedł.
Barbara leżała na tapczanie, z twarzą wtuloną w dłoń, radio szemrało cicho, na stoliku stała filiżanka z wystygłą kawą. Nie odpowiedziała na jego „dobry wieczór”, patrzała tylko gdzieś w kąt pokoju, nie poruszyła się nawet. Tak było od tygodnia czy nawet dłużej.
Jadłaś obiad? — spytał przysiadając obok niej na tapczanie.
Odsunęła się niechętnie, na policzkach miała ślady łez. Wyglądała brzydko i mizernie, była mu jednak bliska jak nigdy.
Jadłam — rzuciła, aby zbyć.
Wiedział, że to nieprawda. Wiedział również, dlaczego nie chce jeść i dlaczego płacze, choć nie powiedziała mu o tym ani słowa. Współczuł jej w gruncie rzeczy, próbował postawić siebie na jej miejscu, nie mógł jednak, za nic na świecie nie mógł zdobyć się na wspaniałomyślny gest wybaczenia, chociaż czuł rozpierającą go, mściwą radość. Podobno człowiek szczęśliwy zapomina drugiemu krzywdy. Widać, nie był tak naprawdę szczęśliwy.
Basiu... — ostrożnie szukał słów — może byśmy gdzieś wyjechali? Wezmę urlop, pojedziemy nad morze albo nad jeziora, gdzie chcesz. Nie ma sensu siedzieć latem w Warszawie.
Przecież mówiłam ci, że jestem chora — od-
parła przymykając powieki. Długie, ciemne rzęsy rzucały głęboki cień na jej policzki, które wydawały się teraz jeszcze bledsze.
Właśnie dlatego powinnaś wyjechać. Męczy cię miasto i upał.
Męczy mnie życie — rzuciła gwałtownie. Usta jej zadrgały jak do płaczu.
Skrzywił się, nie lubił takich banałów.
Co ty wiesz o życiu przy twoich dziewiętnastu latach. Zdobądź się na trochę rozsądku, proszę cię. Powinnaś wyjechać.
Nigdzie nie wyjadę, zanim się nie dowiem. Muszę wiedzieć, rozumiesz? ■— Zerwała się z tapczanu, nerwowymi palcami próbowała zapalić papierosa, podał jej ogień i przytrzymał rękę. W przeciwieństwie do niej był zupełnie spokojny.
Co musisz wiedzieć?
Kto i po co go zabił!
O kim mówisz? — udał zdumienie tak dobrze, że spojrzała na niego skonsternowana. Od pewnego czasu sądziła, że wie o wszystkim, jeżeli jednak się myliła, może lepiej byłoby...
Rozwiązujesz jakieś zagadki kryminalne?
Ton jego głosu był żartobliwy, przyglądał jej
się z uśmiechem, pomyślał przelotnie, że minął się z powołaniem, trzeba było pójść na scenę albo do filmu.
Nie. posądzam cię przecież, że nosisz duchową żałobę po moim stryju z Kanady, którego nigdy w życiu nie widziałaś — kpił dalej — albo... powiedzmy, po którymś z tych facetów, z którymi ongiś grywaliśmy w karty czy piliśmy w lokalu.
Milczała długo, nie spuszczając z niego oczu. Nie. wiedział, czy udaje? Nagle zdjął ją strach. W błękitnych oczach Piotra było coś złowrogiego. To samo czaiło się w wyrazie ładnie wykrojonych, miękkich warg i w rękach, które spoczywTały teraz spokojnie na kolanach — w rękach o długich, mocnych palcach, lekko opalonych, z obrączką, na której wyryte było jej imię i data ślubu.
Ty go zabiłeś —■ powiedziała, nie zdając sobie sprawy, że myśl ta dopiero w tej sekundzie przyszła jej do głowy i że nie należało tego mówić, ale nie była nawet pewna, czy naprawdę powiedziała to na głos, czy tylko pomyślała.
Widziała, jak z twarzy Piotra odpływa wszystka krew, jak twarz ta ścina się w jakąś okropną maskę. Szczupła, chłopięca sylwetka z wolna uniosła się z tapczanu.
Krzyknęła z całych sił, nie widząc nic przed sobą, oślepiona strachem rzuciła się w kierunku drzwi, zaczepiła nogą o dywan, coś bardzo ciężkiego uderzyło ją mocno w głowę, pomyślała, że tc pewnie Piotr, że teraz z kolei mści się na niej... Dostrzegła jeszcze, jak we mgle, pochylającą się nad nią jego twarz wykrzywioną, straszną.
Potem nie widziała już nic.
*
Kapitan Szczęsny zdjął z drzwi pieczęć, otworzył je ostrożnie, wszedł do przedpokoju i stał tam przez dłuższą chwilę, rozglądając się dokoła. Był tu już kilka razy, przedpokój nie przedstawiał sobą
czego więc nagle stracił zainteresowanie do czytania?
Raz jeszcze podszedł do biblioteki. Prócz literatury pięknej, znajdowało się w niej sporo książek z zakresu fotografiki i przemysłu optycznego, były to podręczniki polskie i angielskie. Wyjął jeden z nich, przerzucił kartki. Na marginesach stronic znalazł drobne notatki, cyfry, podkreślenia; widać było, że czytający nie jeden raz do książki zaglądał i z niej korzystał. Musiał wobec tego dobrze znać angielski.
Znowu powrócił na fotel, coś mu się tutaj nie zgadzało. Czy Trzaskowski umiał po angielsku? Niewątpliwie, jeżeli czytał w tym języku fachowe dzieła. Ale docent Tajber rzucił raz w rozmowie, że brak znajomości języków obcych przeszkadzał byłemu wicedyrektorowi w kontaktach z zagranicznymi firmami i że to również było powodem kłótni z Mar- czykiem. Marczyk swobodnie mówił po angielsku i niemiecku, zupełnie nieźle dawał sobie radę z rosyjskim i nie mógł się pogodzić z dość częstymi wyjazdami Trzaskowskiego za granicę. Nabywało się to, że wicedyrektor — jako starszy i doświadczeńszy — lepiej da sobie radę niż jego młodszy zastępca. Ale Trzaskowski „dawał sobie radę?' przy pomocy tłumaczy z konsulatów i ambasad, co według opinii Marczyka było wprost żenujące.
Docent Tajber niejednokrotnie proponował Cbwa- libogowi, aby zamiast Trzaskowskiego jeździł Marczyk, zawsze jednak w końcu profesor, który był uparty jak kozioł, decydował inaczej. Sam po raz pierwszy wyjechał za granicę mając czterdzieści lat,
uważał więc, że młodzi zawsze mogą poczekać. „Jeszcze zdąży się najeździć” — mówił do Tajbera. I wyjeżdżał Trzaskowski.
Umiał więc — czy nie umiał po angielsku? Notatki na książkach mogły być robione przez kogoś, komu je pożyczał, nie w tym celu jednak chyba je kupował.
Szczęsny przyglądał się uważnie tym notatkom. Trzeba będzie dać ekspertom, niech porównają pismo. Pomyślał, że traci tylko czas. Ekspertyza pisma do niczego nie doprowadzi, najwyżej do wniosku, że Trzaskowski podręcznik pożyczał. I tak nie dojdzie, komu. Ewentualnie mógłby się rozejrzeć wśród jego znajomych, interesujących się fotografowaniem...
Usiadł przy telefonie i nakręcił numer domowy Tajbera. Docent był u siebie, nie zdziwił się pytaniom. Nigdy nie widział u Trzaskowskiego żadnego podręcznika fotografiki ani też aparatu. Może jednak wicedyrektor krył się ze swoją pasją, mając ku temu jakieś powody. Angielskiego nie znał na pewno.
Kapitan odłożył słuchawkę. W mieszkaniu również nie było aparatu fotograficznego, żadnych najmniejszych nawet śladów wskazujących na takie zainteresowania. Widocznie Trzaskowski od dawna, przestał się tym zajmować.
Coś przeoczyłem — mruknął do siebie. Wyciągnął notes, spróbował podsumować to, co wiedział o zmarłym jako o gospodarzu tego mieszkania. Więc zajmował duży pokój z łazienką i kuchnią, w willi z ogrodem. Willa należy do kwaterunku. Trzaskowski miał nakaz. Zameldowany dziesięć łat temu, przedtem gdzieś na Pradze, w Komendzie mają to wszystko dokładnie zapisane.
Dziesięć lat... Sprowadził się tu z książkami, oczywiście. I z meblami. Biurko, szafa, tapczan. Później telewizor i radio. Może meble dokupował, wymieniał.
Schylił się, dokładnie obejrzał tapczan. Z boku, mocno już zamazana i ledwie widoczna, nalepiona była kartka z firmą „Ludwikowskie Zakłady Meblarskie”. Zanotował nazwę i numer seryjny. Wciąż nie wiedział, po co to robi, co ma tapczan i stare książki do sprawy zabójstwa, ale szedł dalej, wiedziony jakimś instynktem śledczym, szedł na razie po omacku, nieraz już tak bywało i jeszcze nigdy później tego nie żałował. Krył się z tym przed kolegami i przełożonymi, bo nie potrafił im rozsądnie wytłumaczyć ani uzasadnić swego postępowania.
Obejrzał bibliotekę, biurko i fotel, ale nie znalazł na nich żadnego śladu wytwórni. Szafa natomiast miała wyraźny napis: „Wrocławska Fabryka Mebli”
w porównaniu do innych sprzętów wyglądała na nową.
Następnego dnia kapitan Szczęsny odwiedził dzielnicową radę narodową, a w niej wydział kwaterunkowy. Usłyszał tam, że milicja powinna szybciej zdejmować pieczęcie i zwalniać mieszkania po zmarłych, bo kandydaci stoją w kolejce i wprost nie wiadomo, komu przydzielić, tylu jest potrzebujących.
Dobrze — powiedział nie słuchając. — Kiedy Marian Trzaskowski otrzymał nakaz na mieszkanie?
Urzędniczka spojrzała na niego z wyrzutem.
Przecież ma pan to napisane na nakazie — odparła.
Ale go nie mam. Zwróciliśmy nakaz na wyraźne życzenie wydziału kwaterunkowego. Pani nie pamięta?
A pan nie pamięta daty, chociaż trzymaliście nakaz całe trzy dni — odcięła się. Wstała, pogrzebała w szafie z aktami, wyciągnęła jedną, teczkę, potem drugą, zamyśliła się. — To musi być u kierownika — mruknęła do siebie. Wyszła do sąsiedniego pokoju.
Czekał dość długo, niecierpliwił się. Wreszcie wróciła, wraz z kierownikiem, wyraźnie zakłopotana. W milczeniu zajęła miejsce za biurkiem i pochyliła głowę nad papierami. Kierownik, starszy siwy pan
o wydatnym nosie, poprosił kapitana do siebie. Tam położył przed nim dwa arkusze spięte razem i rzekł niechętnie:
Jestem w wydziale od trzech lat. Przede mną było paru kierowników. Za jednego z nich teraz ja świecę oczami, chociaż nie było mnie jeszcze wtedy w radzie. Zresztą, niech pan kapitan zobaczy. Tu są dwa nakazy na to samo mieszkanie.
Szczęsny zagłębił się w studiowaniu obu dokumentów. Bez wątpienia, jeden był fałszywy i nosił podpis nieszczęsnego kierownika wydziału kwaterunkowego sprzed kilku laty.
Okazuje się — rzekł zastanawiając się, co z tego może wyniknąć dla śledztwa — że Marian Trzaskowski przywłaszczył sobie nakaz na mieszkanie pbywatela Mikułowicza... Kto to jest? I co się z nim dzieje?
¡il inilii'1 (»aa|:>iii/vm»|iAaa mm
II Ml1.;!
Mikułowicz, inżynier, zdaje się specjalista przemysłu optycznego, dziesięć lat temu wypożyczył mieszkanie wraz z meblami swemu znajomemu, właśnie Trzaskowskiemu, i wyjechał na dłuższy czas za granicę, oddelegowany przez ministerstwo. Trzaskowski odwdzięczył mu się w ten sposób, że... no, co tu ukrywać, dał łapówkę, tu, w naszym wydziale, i nakaz Mikułowicza znikł, a zamiast tego pojawił się nakaz Trzaskowskiego. Nie on jeden wtedy tak zrobił. Później była kontrola, ten kierownik wyleciał, nawet siedział za różne sprawTki, ale widocznie coś przeoczono i ta historia nie wyszła na wierzch. Mikułowicz w dalszym ciągu przebywał za granicą, a Trzaskowski zajmował mieszkanie. Dopiero teraz, w związku z jego śmiercią, zajrzałem do akt i zorientowałem się, że w starych teczkach widnieje przydział dla Mikułowicza.
.—■ Nie bardzo rozumiem —■ rzekł kapitan — przecież gdyby on w końcu wrócił, to Trzaskowski i tak musiałby mu oddać mieszkanie. Tamten by chyba tak tego nie zostawił.
Nie wiem. Może liczył, że Mikułowicz nie wróci, wie pan, jak to czasem bywa, a wtedy Trzaskowski siedziałby sobie spokojnie w ładnym mieszkaniu, mając nakaz wprawdzie fałszywy, ale kto by tam po latach zaglądał do starych akt. Swoją drogą dziwię się, że tamten kierownik nie zniszczył kompromitujących go dokumentów.
Pewnie zapomniał, bywa tak. I co teraz będzie z mieszkaniem?
Wysłałem już pismo do ministerstwa, pytając, czy inżynier wróci i kiedy, bo przecież tak bezpańsko nie może to stać, trzeba co jakiś czas zajrzeć, przewietrzyć, sprawdzić przewody i tak dalej. Czekam na odpowiedź.
Kiedy pan wysłał pismo?
Wczoraj. Jeżeli nie odpowiedzą w ciągu tygodnia, poślę urzędnika. Albo sam pojadę.
Niech pan nie jedzie. Ja tam będę jeszcze dziś
dam panu znać. Dziś, najdalej jutro.
Rozdział 5
Gruby, prawie łysy mężczyzna w nylonowej koszuli śnieżnej białości i jasnych spodniach, zapraso- wanych na równy kant, siedział samotnie na werandzie kawiarni „Parana” i rozmyślał. Cały jego wygląd świadczył o intensywnym wysiłku umysłowym, na który zdobywał się z dużymi oporami i tylko od czasu do czasu. Myśleniu wcale nie sprzyjał gorący dzień letni ani wczesna popołudniowa pora. Mimo to umysł grubasa bardzo pracował.
Coś zimnego — powiedział, czując obok siebie obecność kelnerki, nie chciało mu się odwracać głowy. — Dużo, może być podwójna porcja.
Napój firmowy? — spytała zachęcająco.
Wszystko jedno.
Wytarł chustką spocone czoło i kark. Potem sączył powoli zimny płyn, bezmyślnie obserwując gołębia na Sadowej, który zasnął na brzegu chodnika.
„Matko święta, jaki upał!...” — pomyślał, chłodząc ręce o oszroniałe szkło szklanicy z napojem firmowym. „Skąd oni mają lód?... Mniejsza z tym, dobrze, że mają. O czym ja myślałem? Aha, żeby tam zapytać. Ale czy ja tam kogoś znam?... To musi być bardzo dobry znajomy, inaczej mi nie powie.
ktoś, kto się kręci koło kado. Nie znam nikogo takiego. Cholera.”
Wypił resztę płynu i znowu zaczął się pocić. Wyjął z kieszeni spodni kalendarzyk „Orbisu”, na samym końcu były adresy i telefony. Przeglądał je strona po stronie, przy niektórych nazwiskach zastanawiał się chwilę, inne pomijał albo przelatywał wzrokiem nieuważnie.
Gołąb spłoszony ciśniętym ogryzkiem zerwał się
odleciał parę metrów. Jakiś cień przesunął się przez chodnik. Grubas uniósł głowę, przez kilka sekund wpatrywał się w idącego mężczyznę niewidzącym spojrzeniem, nagle ocknął się, poderwał od stolika, ale tamten skierował się w stronę drzwi do baru kawowego. „Teraz go mam” — pomyślał z zadowoleniem. „Powinien tutaj wejść, bo bar jest nieczynny, musi wejść tędy, innych drzwi nie ma, chyba że się cofnie na ulicę, ale wtedy go dogonię.,.”
Mężczyzna wszedł na werandę. Ujrzawszy grubasa, zrobił ruch, jak gdyby chciał zawrócić, ten jednak szedł już w jego kierunku z radosnym, rozbrajającym uśmiechem na tłustej twarzy i mówił:
Józek, człowieku, co się z tobą dzieje! Nie ma cię v/ domu, byłem trzy razy, zostawiłem twojej żonie kartkę, nie zadzwoniłeś...
Drągowski siadł przy stoliku, położył pudełko si- lesii i zapałki, rozejrzał się dokoła.
Kartkę? — powtórzył z roztargnieniem. — Musiała zapomnieć, bo nic nie dostałem. A co chciałeś?
Miałem taką jedną sprawę — szukał w myśli, nie był przygotowany na to proste pytanie. —
Rozdział 5
Gruby, prawie łysy mężczyzna w nylonowej koszuli śnieżnej białości i jasnych spodniach, zapraso- wanych na równy kant, siedział samotnie na werandzie kawiarni „Parana” i rozmyślał. Cały jego wygląd świadczył o intensywnym wysiłku umysłowym, na który zdobywał się z dużymi oporami i tylko od czasu do czasu. Myśleniu wcale nie sprzyjał gorący dzień letni ani wczesna popołudniowa pora. Mimo to umysł grubasa bardzo pracował.
Coś zimnego — powiedział, czując obok siebie obecność kelnerki, nie chciało mu się odwracać głowy. — Dużo, może być podwójna porcja.
Napój firmowy? — spytała zachęcająco.
Wszystko jedno.
Wytarł chustką spocone czoło i kark. Potem sączył powoli zimny płyn, bezmyślnie obserwując gołębia na Sadowej, który zasnął na brzegu chodnika.
„Matko święta, jaki upał!...” ■— pomyślał, chłodząc ręce o oszroniałe szkło szklanicy z napojem firmowym. „Skąd oni mają lód?... Mniejsza z tym, dobrze, że mają. O czym ja myślałem? Aha, żeby tam zapytać. Ale czy ja tam kogoś znam?... To musi być bardzo dobry znajomy, inaczej mi nie powie.
ktoś, kto się kręci koło kadD; Nie znam nikogo takiego. Cholera.”
Wypił resztę płynu i znowu zaczął się pocić. Wyjął z kieszeni spodni kalendarzyk „Orbisu”, na samym końcu były adresy i telefony. Przeglądał je strona po stronie, przy niektórych nazwiskach zastanawiał się chwilę, inne pomijał albo przelatywał wzrokiem nieuważnie.
Gołąb spłoszony ciśniętym ogryzkiem zerwał się
odleciał parę metrów. Jakiś cień przesunął się przez chodnik. Grubas uniósł głowę, przez kilka sekund wpatrywał się w idącego mężczyznę niewidzącym spojrzeniem, nagle ocknął się, poderwał od stolika, ale tamten skierowTał się w stronę drzwi do baru kawowego. „Teraz go mam” — pomyślał z zadowoleniem. „Powinien tutaj wejść, bo bar jest nieczynny, musi wejść tędy, innych drzwi nie ma, chyba że się cofnie na ulicę, ale wtedy go dogonię.,.”
Mężczyzna wszedł na werandę. Ujrzawszy grubasa, zrobił ruch, jak gdyby chciał zawrócić, ten jednak szedł już w jego kierunku z radosnym, rozbrajającym uśmiechem na tłustej twarzy i mówił:
Józek, człowieku, co się z tobą dzieje! Nie ma cię w domu, byłem trzy razy, zostawiłem twojej żonie kartkę, nie zadzwoniłeś...
Drągowski siadł przy stoliku, położył pudełko si- lesii i zapałki, rozejrzał się dokoła.
Kartkę? — powtórzył z roztargnieniem. — Musiała zapomnieć, bo nic nie dostałem. A co chciałeś?
Miałem taką jedną sprawę — szukał w myśli, nie był przygotowany na to proste pytanie. —
Powiedz, jak twoje interesy? Pracujesz, żona mi mówiła. Znaczy się, że wszystko w porządku?
Pilnie wpatrywał się w jego twarz, usiłując wyczytać z niej to, o czym tamten nie powie. Kelnerka bez pytania postawiła przed nimi szklanki z napojem firmowym. Na werandzie wciąż było pusto, za wczesna pora na kawiarnie w gorący dzień niedzielny.
W porządku. Pracuję.
A... tamto?
■— Co tamto?
No, mówiłeś mi przecież. Nie pamiętasz?
O tych pięćdziesięciu tysiącach, że musisz oddać jakiemuś facetowi, co ci pożyczył.
Zobaczył, że Drągowski uśmiecha się drwiąco. Nie zrozumiał, co ten uśmiech oznacza. Czekał, usta miał na wpół otwarte, oczy błyszczące podnieceniem.
Tyś naprawdę w to uwierzył?
Zatkało go. Potrząsnął głową, jakby miał wodę w uszach. Wytarł twarz chustką, cały był mokry, nylonowa koszula źle przepuszczała powietrze.
Jak to, Józek? Przecież opowiadałeś mi ze szczegółami całą historię! Podpiłeś sobie, ale tego wszystkiego tobyś nie wymyślił, w to nigdy nie uwierzę.
A jednak wymyśliłem. Wcale nie byłem piiany, udawałem przed tobą, stary durniu. Zrozum, czy może jeden człowiek drugiemu pożyczać taką kupę forsy bez powodu? I skąd by ją wziął? Nabrałem cię, Franek, cholernie nabrałem — śmiał się teraz głośno, kołysząc w krześle, aż trzasnęło ostrzegawczo.
Siedlak patrzał na niego wydymając wargi. Nie odzywał się. Milczał tak długo, że tamten przestał się śmiać, odchrząknął, sięgnął po papierosa. Ruchy rąk miał niepewne, nerwowe.
Obraziłeś się? — spytał, chcąc przerwać to dziwne milczenie.
Grubas przecząco pokręcił głową.
•— No, to czego oczy na mnie wytrzeszczasz?
To był ten gość z Instytutu?
Drągowski bardzo powoli zdjął ręce ze stolika
wsunął w kieszenie spodni.
O czym ty mówisz? — Głos miał spokojny, prawie obojętny.
Siedlak pokręcił głową, był uparty, tak starannie ułożona koncepcja nie mogła zawieść, gotów był dobrać się tamtemu do gołej skóry, wydrapać całą prawdę, usłyszeć ją za wszelką cenę.
Józek, ja i tak wiem.
Co wiesz?
Aj, jakiś ty... — cmoknął niechętnie. — O tym facecie, co ci pożyczał pieniądze. Przecież pracujesz, nie martwisz się długiem, nikt ci świni nie wstawia w fabryrce — znaczy się, że gościa diabli wzięli i masz spokój. Pięćdziesiąt tysięcy jak w kieszeni.
O kim mówisz? Jakie pięćdziesiąt tysięcy?
No, dobra. Nie masz do mnie zaufania. A wtedy miałeś. Robota cię tak zmieniła czy co? Chcesz, pójdziemy się napić, „Pod Dwójkę” albo do baru „Kandelabry”, to najbliżej.
—■ Żebym ci znowu naplótł jaką bajkę? Mogę
bez picia. Był kiedyś jeden facet, którego okropnie ciekawiło, jak drudzy żyją, co robią i dlaczego. Tak
— Jedwabny krawatgo to ciekawiło, że pewnego dnia z tej ciekawości szłag go trafił. Jedni mówili, że miał słabe serce, a inni, że mu ktoś pomógł, bo się rozgniewał. Ładna bajeczka?
Wyjął ręce z kieszeni, zapalił papierosa. Nie patrzał na Siedlaka, który siedział nieruchomo i nie odzywał się. Podeszła kelnerka. Obaj zapłacili, potem Drągowski podniósł się ociężale, kiwnął grubasowi głową i odszedł. Na rogu Marszałkowskiej odwrócił się na sekundę, a SiedlakowTi zdawało się, że jego wzrok bardzo wyraźnie ostrzega. Przed czym?
Siedział na werandzie jeszcze przez długi czas, nie widząc gości zapełniających powoli kawiarnię. Jego koncepcja przybierała coraz realniejsze kształty. „Tak to musiało być” — szepnął do siebie. Potem dodał jeszcze: „Na to wygląda”. Zwolnił stolik, potknął się na schodkach, cały czas zajęty swoimi myślami. „Co ja mam z tym zrobić” — zastanawiał się idąc ulicą. I nie znalazł odpowiedzi na to pytanie.
*
Prokurator Zaręba odłożył długopis i pokręcił głową z niezadowoleniem.
Proszę pana, no przecież tak nie można! Słowo daję, zachowuje się pan jak uparte dziecko. — Wstał, przymknął drzwi, przez które ktoś zaglądał, i wrócił za biurko. — Dlaczego pan sam sobie szkodzi?
Marczyk milczał. Zgarbił się, wpatrzył w róg pokoju, twarz jego nie miała w tej chwili żadnego wyrazu.
Zaręba westchnął niecierpliwie. Dawno nie przesłuchiwał kogoś tak trudnego do zrozumienia. Mar- czyk zamknął się w sobie jak ślimak w skorupie. Milczał jednak z takim desperackim uporem, że prokuratorowi zrobiło go się żal; ten człowiek nie zdawał sobie chyba sprawy, co go czeka.
Pomińmy więc na razie sam przebieg tej nocy — powiedział odkładając wymownym ruchem notes. — Proszę mi raz jeszcze, ale możliwie dokładnie, opowiedzieć, co działo się przez cały dzień poprzedzający. To znaczy, w ciągu dnia dwudziestego ósmego czerwca.
Mówiłem już dziesięć razy — mruknął Mar- czyk niechętnie.
Proszę. Słucham — prokurator pozostawił uwagę bez odpowiedzi. — Rano, o której pan wyszedł z domu do Instytutu?
Jak zwykle, o wpół do ósmej. Szedłem pieszo. Chciałem się przejść, mam mało ruchu. W pracy byłem chyba o ósmej, może za pięć ósma.
Trzaskowski był już w swoim gabinecie?
Tak. Nie... Nie wiem.
Niech się pan zdecyduje.
■— Nie wiem, poszedłem od razu do siebie.
I co pan robił?
Pracowałem... Chyba z godzinę albo trochę dłużej. Potem zawołał mnie profesor Chwalibóg. Telefonicznie. Poszedłem do jego gabinetu.
Tam, gdzie później nastąpiło zabójstwo i kradzież?
'Tak, tam.
Szafa, w której schowano kasetę z AC-X, była otwarta?
Nie, zamknięta. Zawsze ją zamykano «strannie.
I kaseta znajdowało się w środku?
Tak.
Skąd pan wie?
Marczyk spojrzał na niego z pewnym zdziwieniem.
No, skąd pan wie, że była, jeżeli nie widział pan wnętrza szafy? Przecież powiedział pan, że szafa była zamknięta.
Tak. Oczywiście... — powiódł ręką po czole .mokrym od potu.
Więc czy pan wie, że kaseta znajdowała się w szafie, czy też pan przypuszcza? Może ktoś o tym mówił?
Nie pamiętam.
Ale czy wówczas był pan pewien, że kaseta znajduje się w szafie?
Tak.
Na podstawie czego?
Nie wiem. Po prostu... wiedziałem.
-— Po prostu wiedział pan — powtórzył prokurator w zamyśleniu. — No dobrze. Jedźmy dalej. Co było potem.
Rozmawiałem z profesorem Chwalibogiem
o aginominie, którą przywiozłem przed dwoma tygodniami dla AC-X. Mówił, że tym razem nie jest zbyt dobra. Ustaliliśmy, że na przyszły raz trzeba zmienić dostawcę. Wtedy wszedł Trzaskowski.. Mieliśmy... była między nami trochę nieprzyjemna rozmowa na temat tej pożywki.
O co chodziło?
Uważał, że źle' załatwiłem kupno..-. Przypisywał mi winę za złą jakość aginominy, powiedział, że należało od razu zorientować się, na miejscu, i od-, mówić kupna. Powiedziałem, co o tym myślę. On przecież zawierał umowę z dostawcą, ja miałem tylko odebrać.
Była między wami jakaś poważniejsza scysja?
Jak zwykle. — Oczy Marczyka rozbłysły, twarz ożywiła się, pokrył ją lekki rumieniec. — Z tym człowiekiem nie można było pracować! Nieuk, despota, arogant! W ogóle... — zaciął się, chwilę szukał słów, potem nagle oklapł, pochylił głowę. Milczał.
Zaręba przyglądał mu się zdumiony. „Przecież ten idiota sam się podkłada” —■ myślał gryząc wargi w zdenerwowaniu. „Czy on naprawdę chce iść do więzienia... Może kogoś osłania? Nonsens. Wszystko w rezultacie skrupia się na nim. Gdybym miał jeszcze choć dwóch podejrzanych!”
Czy profesor Chwalibóg wmieszał się do tej scysji?
Trochę. Ale był zajęty analizami z ostatnich prób, więc... potem poprosił, abyśmy wyszli z gabinetu. Wyszedłem pierwszy, Trzaskowski, zdaje się, jeszcze chwilę został. Potem pracowałem u siebie aż do trzeciej.
Gdzie pan ma klucz od furtki?
Jakiej furtki?
■— Od tylnego wejścia do Instytutu. Gdzie jest ten klucz?
-— Nie mam go.
Co pan z nim zrobił?
-— Zgubiłem. Jeszcze z miesiąc przed... przed tamtą nocą.
Komu pan zgłaszał o zgubie?
Nikomu. Po co? Sprawy kluczy, zamków, magazynu do mnie należały. Tak samo odzież ochronna, żywność dla zwierząt doświadczalnych i takie tam różne.
Co pan robił po godzinie trzeciej?
Pojechałem do miasta... to znaczy, do śródmieścia, zjadłem obiad, chyba w „Zdrowiu” na Żurawiej, poszedłem do domu.
A potem? Jak długo pozostawał pan w domu?
Do szóstej. Później wyszedłem przejść się... było już trochę chłodniej. Kupiłem coś do zjedzenia, chleb, masło, jakieś owoce... wróciłem po siódmej, nie pamiętam dokładnie.
Czy tego wieczoru był ktoś u pana w domu?
Nie.
A czy ktoś telefonował?
Docent Tajber. Przypomniał mi, że w czwartym laboratorium potrzebne są nowe palniki gazowe, bo dwa się zepsuły.
O której dzwonił docent Tajber?
Chyba o wpół do ósmej albo trochę później.
I potem pan wyszedł z domu. Dokąd?
Nie potem. Wyszedłem około dziewiątej.
Dokąd?
Kiedy milczenie Marczyka przedłużało się, Zaręba, nie mogąc już się opanować, wybuchnął:
Człowieku, czy pan nie rozumie, że powinienem teraz, zaraz tu, w tym pokoju, aresztować pana
odesłać pod strażą milicjantów na Rakowiecką?
Może nawet w kajdankach na rękach? Czy pan, u diabla, nie zdaje sobie sprawy, że ciąży na panu podejrzenie o zbrodnię?
Pan nie ma przeciwko mnie żadnych dowodów — odparł Marczyk twardo. — Nie wsadza się u nas do więzienia bez dowodów winy.
A o procesach poszlakowych nigdy jeszcze pan nie słyszał? Co?... Na gorącym uczynku nikt pana nie złapał, to prawda, ale wiele poszlak świadczy przeciwko panu i w takiej sytuacji mam pełne prawo zatrzymać pana w areszcie śledczym. Może tam pan się przekona, że takie uparte, bezmyślne milczenie naprawdę się nie opłaca.
Nj£ mi pan nie zrobi. Żaden prokurator nie udowodni mi, że zabiłem albo że ukradłem AC-X. Najwyżej przesiedzę do sprawy, a wtedy sąd wykaże moją niewinność. Musi wykazać, słyszy pan? Żadnych dowodów! Ani noża, ani kasety, ani klucza od furtki — nic! Możecie zrobić u mnie rewizję, przewrócić całe mieszkanie do góry nogami, rozbić każdy mebel, nic nie znajdziecie. A ja do swego i tak jeszcze wrócę!
To znaczy, do czego?
Marczyk wzruszył ramionami. Nie odpowiedział. Milczeli chwilę, prokurator rysował esy-floresy na teczce z aktami. Za oknem z żałosnym wyciem przeleciał wóz straży pożarnej, wpierw jedna sekcja, potem jeszcze dwie. Mimochodem zanotował w pamięci, że gdzieś się pali i pożar musi być duży. Nagle poczuł zmęczenie. Właściwie, nie miało sensu próbować dojść do ładu z tym człowiekiem. Należało
zatelefonować po milicjantów, wypisać nakaz aresztowania...
Gdzie pan ma kasetę z trucizną? — spytał, powściągając gwałtowną chęć ziewania. Na dworze był upał, miało się na burzę.
W kieszeni — mruknął Marczyk urągliwie.
Przypominam panu, że znajdujemy się w prokuraturze i to jest przesłuchanie. Gdzie pan schował kasetę?
Nigdzie.
■—■ No, dobrze. Zakończymy na dzisiaj.
Nakręcił numer komendy, czekał chwilę.
Z majorem proszę... Zaręba przy telefonie... Tak jak mówiliśmy... Nie, zaraz.
Przecież pan prokurator i tak już zadysponował moją osobą — rzekł Marczyk z przekąsem. —- Po co więc te wszystkie pytania, te zapewnienia, że „może pan mnie wsadzić, ale jeszcze tego nie robi”, i takie dyrdymałki. Już z góry pan się umówił z milicją, żeby mnie zabrali.
Nieprawda — odparł spokojnie. ■— Nikt pana nigdzie nie zabiera, może pan iść do domu. Mam dość innej roboty.
Był już zły.
*
Pułkownik Komorowski wymownym ruchem rozłożył ręce.
Nic? Ani śladu? — Szef Prokuratury Stołecznej chciał się upewnić. Upływał dwunasty dzień od chwili zabójstwa i kradzieży w Instytucie FARIMA.
—- Nic. Nie będę wam opowiadał cudów, że „jesteśmy na tropie” i tak dalej... Dosłownie nic.
Na szczęście — mruknął prokurator na wpół do siebie.
Tak, jeżeli chodzi o AC-X. Ale na nieszczęście, jeżeli chodzi o wykrycie sprawy. Jeszcze z tydzień, a osiwieję.
Telefony? — W głosie szefa było coś w rodzaju współczucia.
Telefony — westchnął pułkownik. — Od najwyższych... wiecie.
Wiem. Ja też.
Pomilczeli chwilę, pełni wzajemnego zrozumienia. Potem Komorowski wyciągnął z kieszeni notes, wyrwał z niego jedną kartkę i położył na biurku. Chwilę się wahał, wzruszył ramionami, wreszcie podsunął kartkę prokuratorowi.
Chciałbym to dać — rzekł bez zwykłej pewności siebie. — Może tylko do dwóch, trzech gazet. Tych największych.
Szef przeczytał uważnie, co było napisane na kartce, raz, potem drugi. Uniósł głowę, napotkał wzrok pułkownika. Patrzyli na siebie bez entuzjazmu. Myśli ich biegły jednym torem.
Cóż — rzekł prokurator. — Jeżeli nie można inaczej... — Wziął długopis, poprawił przecinek, pozostawienie go w tym miejscu mogło nieco zmienić treść. Poza tym, był pedantem.
Czasami takie rzeczy coś dają.
*Nie lubicie przecież...
-— Nie lubię — przyznał. — Ale sądzę, że trzeba.
To może nam pomóc, a sprawa jest za poważna, żeby nie wyczerpać wszystkich dostępnych środków.
Ja bym nie dawał do dwóch, trzech gazęt. Jak już, to do wszystkich. Poobrażają się, znam dziennikarzy. Może przez Polską Agencję Prasową? Pójdzie wszędzie, na cały kraj.
Myślałem, żeby poprosić do komendy paru redaktorów.
Po co? Żeby im dać komunikat, w którym i tak słowa nie będą mogli zmienić? Ani go skomentować? Strata czasu, dla nich i dla nas. Dajcie przez PAP. Sugeruję, nie narzucam. — Szef był bardzo taktowny, szanował cudze autorytety.
Może tak zrobię — Komorowski szanował własny autorytet.
Co z wicedyrektorem Marczykiem?
Obstawiony, od wczoraj. Przesłuchiwał go prokurator Zaręba, nic z tego nie wyszło, ani słowa
o przebiegu tamtej nocy. Zaciął się jak muł. Twierdzi, że nie jesteśmy w stanie udowodnić mu jakiejkolwiek winy. Po wyjściu z prokuratury wzięliśmy go na oko. Grupa kapitana Szczęsnego prosiła o nakaz rewizji w jego mieszkaniu, ale prokurator odmówił. Nie sądzę, żeby miał rację.
Teraz to już i tak bezcelowe — odparł szef dyplomatycznie.
Niekoniecznie — zaoponował Komorowski. —■ U zawodowego przestępcy pewnie tak, ale nie u takiego... amatora.
Porozumiem się z Zarębą. Uważacie Marczyka za winnego?
No, ja nie zajmuję się śledztwem, ale z tego, co słygzę, miał to i owo do zyskania, usuwając Trzaskowskiego. Nie ruszymy z kradzieżą AC-X, jeżeli nie znajdziemy zabójcy. Według mnie, obie sprawy łączą się ze sobą. Nie wierzę w przypadki, musiałoby dwóch ludzi wejść i wyjść tamtej nocy z Instytutu, ten drugi musiałby wiedzieć, co się stało, a wartownicy nie zauważyli nikogo obcego. Jednego mogli ostatecznie przeoczyć, ale nie dwóch. Nie wierzę.
Następnego dnia we wszystkich gazetach centralnych ukazał się, w widocznym miejscu, ale małymi czcionkami, bez żadnych ramek, następu jący komunikat:
Komenda Miasta Milicji Obywatelskiej prosi wszystkich, którzy mogliby udzielić jakiejkolwiek informacji o kasecie z preparatem naukowym AC-X, umieszczonym w dwunastu zakapslowanych fiolkach szklanych, oraz o osobie, która w nocy z dwudziestego ósmego na dwudziesty dziewiąty czerwca bieżącego roku weszła, przebywała lub wyszła z Instytutu FARIMA przy ul. Niedbałej 13 — o porozumienie się z Komendą osobiście, pisemnie lub telefonicznie. Dyskrecja zapewniona.
Następował adres i numer telefonu, pod który ewentualny informator miał się zgłosić.
Dziennikarze z pism stołecznych, zajmujący się problematyką kryminalną, próbowali urwać dla swoich gazet choćby najmniejszy kąsek bliższej informacji, ale daremnie. Na osłodę paru z nich otrzymało wiadomość o dwudziestu sześciu włamaniach, dokonanych przez trzyosobową szajkę, w skład której wchodziła przystojna, ruda dziewczyna. A ponieważ, tego samego dnia nastąpiła poważna katastrofa autobusowa na niestrzeżonym przejeździe, tuż pod
Warszawą, dziennikarze z wrodzonym im rozsądkiem przestali zajmować się komunikatem, wracając do spraw, które niosło życie.
*
Barbara poruszyła się niecierpliwie. Kosmyk ciemnych włosów opadł na poduszkę i przestał drażnić powieki. Mimo nocnego chłodu, który wdzierał się przez uchylone okna, na sali wciąż było duszno.
Jedna z kobiet jęczała przez sen, to była ta przed operacją, strach odbierał jej spokojne sny, podsuwając przykre widziadła. Inna leżała z otwartymi oczami, przywołując pamięcią własny pokój, własne łóżko i własną ciszę uśpionego mieszkania. Tutaj nigdy nie było prawdziwej ciszy. Tu wciąż coś się działo, czaiło w korytarzu, dzwoniło do bramy, szczękało instrumentami z sali opatrunkowej. Tu nikt nie był u siebie.
Siostro —■ szepnęła Barbara nie otwierając oczu. Zdawało jej się, że ktoś pochylił się nad nią, czuła czyjąś obecność, może to była pielęgniarka, a może...
Krzyknęła przeraźliwie, rzucając się na łóżku. Chore pobudziły się, któraś z nich zapaliła nocną lampkę na swoim stoliku.
Co pani jest? — spytała szeptem. Nie spała do tej pory, wiedziała, kto krzyknął, tamtej nocy było to samo. — Czy mam zadzwonić po siostrę?
Ale pielęgniarka wchodziła już na salę. Rozejrzała się uważnie. Tutaj leżały kobiety z oddziału neurologicznego, to był niespokojny oddział, zwłaszcza w nocy.
Barbara siedziała na łóżku wyprostowana, wpatrzona w kąt sali, jej palce nerwowo mięły brzeg białego prześcieradła. Siostra podeszła bliżej, usiadła, wzięła ją za rękę wymacując puls.
Niech siostra go nie wpuści...
Szept był tak cichy, że musiała niemal przyłożyć ucho do jej ust. Ujęła Barbarę za ramiona i łagodnie zmusiła do położenia się.
Kogo mam nie wpuścić? — spytała równie cicho. Zdawało jej, się, że chora powierza jej jakąś tajemnicę.
Piotra... Boję się. On... poszedł?
Poszedł, nie ma go tu. To pani mąż? Ten młody chłopiec, taki ładny?
Mąż. Bardzo ładny... Nie przyjdzie?
Nie chce go pani widzieć?
Boję się.
Ale dlaczego?
To on zabił.
Pielęgniarka przestraszyła się. Chora nie miała gorączki i była chyba przytomna. Kogóż to mógł zabić ten śliczny, jasnooki chłopak, którego widziały
któremu przyglądały się niemal wszystkie pielęgniarki, na pozór zajęte swoimi sprawami...
-— Śniło się pani coś niedobrego — powiedziała uspokajającym tonem. — Mąż panią tu przywiózł, bardzo był przejęty i zmartwiony, musi panią kochać. *
On go zabił.
Kogo? Pani jest chora i męczą panią jakieś majaki. Dam lekarstwo, zaśnie pani spokojnie.
Nie wpuszczajcie go tutaj... Mnie też -chciał zabić. Wpierw jego, a potem... tam, w domu... siostra nie wie, rzucił się na mnie i...
Proszę lekarstwo. Teraz pani zaśnie, jutro zapomni o wszystkich przywidzeniach. No, proszę zamknąć oczy i grzecznie spać. Późno już, po północy.
Kiedy Barbara zasnęła, pielęgniarka wyszła z sali i przystanęła w korytarzu. Miała twarz zafrasowaną i niespokojną. Postała parę minut, poprawiła włosy pod białym czepkiem, potem zapukała do pokoju lekarza dyżurnego.
Pił kawę, którą zaparzył sobie na elektrycznej maszynce. Poczęstował ją, odmówiła uprzejmie, nie lubiła kawy. Przycupnęła na brzegu krzesełka, jednym uchem nasłuchując odgłosów z korytarza i sal. Była sama na całym oddziale.
Panie doktorze... — nie wiedziała, jak to określić. Powtórzyła więc dokładnie wszystkie słowa Barbary i podniosła na niego okrągłe, niebieskie oczy, zadowolona, że przerzuciła na kogoś kłopot rozstrzygania i podjęcia decyzji.
Zamyślił się. Mogły to być przywidzenia, a mogła być i prawda. Coś trzeba z tym zrobić. Nagle twarz mu się wypogodziła.
■— Przecież i tak teraz nic nie zrobimy —• rzekł spoglądając na zegarek. -— Dochodzi pierwsza. Nie będę wzywał milicji w nocy tylko dlatego, że jakaś chora być może bredzi brzydkie rzeczy o swoim własnym mężu. Jutro rano przekażę tę sprawę profesorowi, niech decyduje. Tamten facet nie ucieknie do rana. Jeżeli on rzeczywiście kogoś zabił. — Znowu się zamyślił. — Tak łatwo się nie zabija, wie siostra...
Nie sprostowała: skąd wie, czy łatwo? Patrzyła z ufnością na jego pofałdowane czoło, o którym przełożona zwykła mówić: „mądre”. Było jej w gruncie rzeczy wszystko jedno, jak się zabija, jej to nie dotyczyło. Takie sprawy nigdy nie przychodziły jej na myśl'.
To ja już pójdę — podniosła się z krzesła.
Niech pani zagląda do tej chorej. Jak ona się nazywa?
Waletti, Barbara Waletti, takie jakieś dziwne nazwisko.
Włoskie.
Ona Polka.
Pewnie rodzina pochodzi z Włoch. — Ziewnął, dopił kawy. Zadzwonił telefon, w korytarzu ktoś zawołał: — Siostro!
Następnego dnia rano lekarz dyżurny wszedł do gabinetu dyrektora szpitala i powiedział mu o tym, co w nocy usłyszał. Profesor wezwał pielęgniarkę, która spała od godziny, ale zjawiła się po kwadransie, gdyż bardzo rzadko zdarzało się, aby sam dyrektor wzywał do siebie którąś z młodszych pielęgniarek. Kiedy przyszła, w gabinecie siedział już oficer służby kryminalnej z komendy dzielnicowej milicji.
P.jfła śpiąca, ale odpowiadała na pytania rozsądnie i przytomnie, gdyż przywykła spać o różnych porach i odpowiadać na nieoczekiwane pytania zaraz po przebudzeniu.
Poprzedniej nocy też tak mówiła? — spytał oficer. Było mu przykro, że wyrwał dziewczynę z zasłużonego odpoczynku, starał się więc nie zatrzymywać jej długo.
Tak. Mam dyżur przez trzy noce, potem przez trzy dni. Zeszłej nocy też miałam dyżur i byłam u niej. Krzyczała przez sen, potem powiedziała prawie to samo, co wczoraj.
A ten mąż, był u niej w ciągu dnia?
Był. Ale nie chciała go widzieć. Ona się go boi. Taki ładny, miły chłopiec — zdziwiła się przelotnie.
Piotr Waletti — rzekł oficer i zapisał to nazwisko w notesie. Potem wstał i zwrócił się do profesora: — Czy mógłbym z nią pomówić?
Wolałbym nie — skrzywił się dyrektor szpitala. — Zresztą ona leży na wspólnej sali, tam jest pięć kobiet, jakże pan będzie...
Pani Waletti może chodzić — powiedziała pielęgniarka. — Była rano w umywalni, wczoraj wieczorem zaprowadziłam ją do kąpieli.
Dobrze — profesor spojrzał na lekarza — panie kolego, czy mógłby pan jakoś to zaaranżować? Pacjentka może przyjść do mego gabinetu, zaraz wychodzę na obchód.
Po kilku minutach jedna z sióstr wprowadziła do pokoju bladą, szczupłą dziewczynę, która ze zdziwieniem spoglądała na nieznanego mężczyznę. Pielęgniarka posadziła ją w fotelu, rzuciła uważne spojrzenie na oficera i wyszła.
Pan... coś chciał ode mnie? — spytała Barbara.
Kręciło jej się w głowie, położyła ręce na poręczach
zacisnęła dłonie.
Tak. — odparł. — Tylko parę minut. Jestem oficerem milicji. Czy nie ma mi pani nic do powiedzenia?
Patrzała wciąż na niego szeroko otwierając oczy. Zdawało mu się, że nie rozumie, więc powtórzył, kim jest, i pytanie. Potem czekał dłuższą chwilę. Nie chciał mówić wyraźniej, bał się, że zwykła szorstka forma przesłuchania przestraszy ją, była przecież chora.
O czym? — spytała wreszcie.
O tym, kto go zabił — spróbował, choć było to ryzyko.
Zauważył lekki rumieniec, który wypłynął na jej twarz i zaraz znikł. Zmęczonym, dziecinnym ruchem przetarła powieki. Bolały ją oczy.
Mnie już wszystko jedno — szepnęła. — Nic tu się nie da naprawić, jeżeli ktoś nie żyje.
Można ustrzec innych, aby ich to samo nie spotkało — dostosował się do jej sposobu rozmowy. — Ktoś, kto zabił raz, może to powtórzyć. Chcemy do tego nie dopuścić. My, to znaczy milicja. Niech pani nam pomoże.
Potrząsnęła głową.
—■ Jego nie ustrzegliście — powiedziała twardo. — Ani tej... kasety.
Nie dostrzegła, jak drgnął nieznacznie, rysy twarzy ściągnęły mu się napięciem. Zląkł się, że nieostrożnym słowem coś zepsuje. Zacisnął, szczęki, prawie modlił się w duchu, aby ktoś teraz nie wszedł do gabinetu.
— Jedwabny krawat
Kasetę mamy — powiedział wolno, jakby niedbale.
Podniosła na niego błyszczące oczy. Mimo woli stwierdził, że była teraz bardzo ładna. Ale w tych ciemnych oczach był gniew.
Macie? — rzuciła z ironią. — A komunikat?... Pan kłamie. Ja wiem, że... Boże, Boże! — ukryła twarz w dłoniach.
Czekał dość długo, cierpliwie. Nie odzywał się. Kiedy podniosła głowę, miała policzki mokre od łez.
Nie mogę — powiedziała bezradnie. — Niech pan mnie zostawi... Gdzie siostra?
Wstał, otworzył drzwi. Pielęgniarka czekała w korytarzu, rozmawiając z jakimś pacjentem. Poprosił, aby zajęła się Barbarą, pożegnał się i opuścił szpital. Należał do grupy, która nosiła kryptonim „Marian”, obowiązkiem jego było natychmiast porozumieć się z kapitanem Szczęsnym lub majorem Daniłowiczem.
Ona więcej nie powie — zakończył opowiadanie, siedząc w gabinecie Daniłowicza. Kapitan Szczęsny, ulokowawszy się swoim zwyczajem na parapecie, słuchał uważnie. — Jeżeli to rzeczywiście chodzi o Trzaskowskiego, to oskarżałaby o zabójstwo swego męża, Piotra Waletti. Myślę, że wprost ona tego nie powie. Ale właściwie prócz tego, co usłyszałem, wiele więcej nie trzeba.
Wszystko to może nie zawierać ani słowa prawdy — rzekł Daniłowicz. — Przeczytała oba komunikaty, cała Warszewa trąbi o zabójstwie w Insty- ' tucie, więc będziemy mieli niejedno oskarżenie typu pani Waletti.
' — Już mamy — przypomniał Szczęsny. — Dwadzieścia czy trzydzieści listów i parę telefonów. Zazdrosne żony, zdradzone kochanki, zawistni wspólnicy, rozrabiacze i tak dalej. Oczywiście musimy każdy taki szmatławy list brać pod uwagę, chyba że to anonim.
Anonimy też — westchnął Daniłowicz. — Jeżeli tylko zawierają jakieś fakty.
Ona nie wygląda na rozrabiacza ani na fałszywą donosiciełkę — rzekł oficer z zakłopotaniem. — Boi się tego męża. Jest chora.
Przepraszam, a jak wygląda rozrabiacz? — rzekł Szczęsny zsuwając się z parapetu. Podszedł do biurka, sięgnął do pudełka z papierosami. — Albo fałszywa donosicielka? Z twarzy może przypominać anioła.
Przepraszam, a jak wygląda anioł? — mruknął major rozpinając guzik pod szyją.
Kapitan roześmiał się.
Nie wiem — odparł z powagą. — Nie widziałem. No cóż, trzeba będzie tego Waletti wziąć pod obserwację. Zajmijcie się tym — zwrócił się do oficera. — Albo nie, mieliście przecież jechać do Krakowa. Dobrze, oddam go sierżantowi Tołłoczko. — Spojrzał na zegarek. — Muszę iść na dyżur do telefonu. Zwolnię Kręglewskiego, niech ci tu pomaga — spojrzał na Daniłowicza.
Nie wiem, czy to sens, żebyś sam siedział przy telefonie. Mamy dość innej roboty.
Tylko pierwsze kilka dni. Chcę się zorientować,, kto dzwoni i co mówią.
Wyszedł z gabinetu, skręcił w załamujący się pod
kątem prostym korytarz, minął dwoje drzwi, zatrzymał się na chwilę przed następnymi, pomedytował, potem wszedł. W małym pokoju, obitym jak w studio radiowym dźwiękochłonnymi płytkami, `porucznik Kręglewski siedział przy stole, na którym stał aparat telefoniczny. Z boku bezszelestnie obracała się taśma magnetofonowa, drugi magnetofon znajdował się po lewej ręce siedzącego.
Kręglewski rozmawiał przez telefon. Widać było, że stara się usilnie sprowadzić rozmówcę na jakieś rozsądne drogi rozumowania i że mu się to nie udaje. W końcu z irytacją odłożył słuchawkę i zatrzymał taśmę.
Coś ciekawego? — spytał Szczęsny siadając na jego miejscu.
Gówno — westchnął mały porucznik, przeciągając się, aż chrupnęło mu w stawach. — Co mam robić?
—■ Idź do majora. O czwartej niech mnie ktoś zwolni.
Potem mijały długie kwadranse i godziny, a telefon milczał. Był to numer specjalnie przeznaczony dla osób, o których mówił komunikat w gazetach. Nie znajdował się w żadnym spisie telefonów, nie łączyła z nim centrala komendy, nie był nawet podobny do żadnego z jej numerów. Czterocyfrowy: 22-33, po porozumieniu z Ministerstwem Łączności, służyć miał tylko do jednego celu, a kiedy stanie się zbędny — zniknie i nikt się już więcej z nim nie połączy.
O wpół do czwartej po południu telefon zadzwonił. Szczęsny ujął za słuchawkę.
Dwadzieścia dwa trzydzieści trzy, słucham — powiedział uruchamiając magnetofon.
Głos po tamtej stronie był niski, lekko zachrypnięty, ale wyraźny. Mówił mężczyzna.
Czy to jest milicja? — upewnił się ostrożnie.
Tak. Dzwoni pan pod numer podany w komunikacie. Słucham pana.
Ja wiem, kto to zrobił. Ja panu powiem, ale on nie może się dowiedzieć.
Kapitan nacisnął guzik na stole. Zapaliło się czerwone światełko. W sąsiednim pokoju dyżurujący podoficer spojrzał na mapę świetlną, uruchomił selektor. ■— Oktan, tu Oktan... czterdzieści jeden, odezwij się, odbiór...
Zapewniliśmy przecież dyskrecję — powiedział Szczęsny.
Tak, ale... — głos był niezdecydowany.
Przecież i tak nie wiem, z kim mówię. Słucham pana, proszę podać nazwisko, imię tego człowieka. Czy on był tamtej nocy w Instytucie FARIMA?
Jedź w okolice Puławskiej i Madałińskiego, tam gość mówi z automatu — podoficer rozmawiał z radiowozem „czterdzieści jeden”. —■ Uważaj, on telefonuje pod dwadzieścia dwa trzydzieści trzy. Obserwuj. Żadnej interwencji, pamiętaj!
Tak — odpowiedział zachrypnięty głos. — Był tam w nocy.
Jak się nazywa? — Szczęsny z trudem hamował zniecierpliwienie.
`Właściwie., ja na pewno nie wiem, czy on tam był. Ale on był winien jednemu facetowi mnóstwo
pieniędzy, pięćdziesiąt tysięcy i miał mu oddać, ale nie oddał.
■— .Tak. No i co?
Ten facet mu zagroził, że jak nie odda, to on mu wstawi świnię... znaczy, zepsuje opinię w tej fabryce, w której tamten chciał zacząć robotę. Poda do sądu. No i termin minął, on już tam pracuje, ale forsy na pewno nie oddał, bo nie miał z czego. A tamtego szlag trafił. Zabito go. Właśnie wtedy kropnięto tego dyrektora w Instytucie. Ja to sobie skojarzyłem do kupy... pan rozumie, to mógł być on. Mógł zabić.
Gdzie on pracuje?
Na Żeraniu, w „R-10”. Ja nie powiem nazwiska, z wami to nigdy nie wiadomo, może ktoś mnie obserwuje... o, jakiś wóz tam podjechał. Może jeszcze zadzwonię. Nie wiem na pewno, jak będę wiedział, to zadzwonię.
Trzasnęła słuchawka. Kapitan siedział przez chwilę nieruchomo, rozważając coś w myśli, potem nacisnął inny kontakt, zapaliło się zielone światełko, w drzwiach stanął podoficer.
Słucham kapitanie?
Wysłaliście?
Tak. Zaraz się dowiem.
Wrócił do selektora, ujął za słuchawkę.
Tu czterdzieści jeden — odezwał się głośnik. — Jestem na Puławskiej. Gruby, łysy, w jasnym ubraniu, białej nylonowej koszuli, blady, spocony jak mysz. Mam go na oku. Jeżeli wejdzie do jakiegoś domu, pójdzie za nim Bielecki. Na razie... tak, wsiada do „czwórki''. Nie. Rozmyślił się. Stoi na wysepce. Co mam robić? Ja tu nie mogę długo się zatrzymywać. Czy Bielecki ma iść 7,a nim?
Tak, czterdzieści jeden. Niech Bielecki się nim zajmuje, ty jedź, ale bądź w pobliżu.
Podoficer wrócił do małego pokoju. Szczęsny przesłuchiwał taśmę i notował niektóre słowa.
Spłoszył się — mruknął. — Wygląda mi na to, że coś w tym jest. Macie go?
Tak. Bielecki i radiowóz. Trzeba będzie... — urwał, bo z sąsiedniego pokoju doleciało nawoływanie któregoś wozu. Wyszedł więc, zamykając cicho drzwi za sobą.
Rozdział 6
Docent Tajber namyślał się chwilę.
—■ Widzi pan, kapitanie — rzekł w końcu — przyznaję, że on jest impulsywny, porywczy, bardzo drażliwy. Że ten jego upór może czasem człowieka wyprowadzić z równowagi. Upór, ambicja — bo ja wiem, może zbyt wygórowana. Powiem jeszcze więcej: to chyba jest jednak karierowicz, w każdym razie bardzo mu zależy na osiągnięciu dobrego, wysokiego stanowiska. No, to jest ludzkie, nie widzę w tym ostatecznie nic przestępczego.
Szczęsny poruszył się niecierpliwie.
—- Oczywiście, że dążenie do zrobienia uczciwej kariery jest dalekie od przestępstwa — powiedział. — I przecież nie o to mi chodzi.
—- Ja rozumiem. Więc, jakkolwiek dostrzegam różne lepsze i gorsze cechy charakteru tego człowieka, jednak nigdy nie posądziłbym go o zabójstwo.
Nawet w afekcie?
Tajber zawahał się. Chciał szczerze odpowiedzieć na to pytanie.
Może. W jakiejś bardzo niezwykłej, skomplikowanej sytuacji. Kiedy podrażniono by jego ambicję do ostatecznych granic. Może wtedy.
A skąd pan wie, czy w tę noc « tak nie było?
Milczeli parę minut. Za oknami Instytutu zaczynało już szarzeć. Dochodziła ósma wieczór.
Opowiem panu pewną sprawę, panie docencie. W biurze, mniejsza o nazwę, powiedzmy w biurze N., pracował w jednym z wydziałów zdolny, pracowity, doświadczony człowiek o nieposzlakowanej opinii. Miał lat czterdzieści kilka, świetnie znał swoją pracę. Jego kierownikiem, po jakiejś reorganizacji, został... no, mówiąc otwarcie, półinteligent. Tak się głupio złożyło. Kierownik miał zresztą za sobą również dość długi staż w zawodzie, ale nigdy nie wybił się ponad ten swój ograniczony poziom. Miał również plecy i poparcie jednostki nadrzędnej. Po pewnym czasie, kierownik zaczął zabierać tamtemu robotę. A raczej odwrotnie: przestał mu ją przydzielać, tak że tamten stopniowo zaczął coraz mniej zarabiać.
■— Mógł się powołać na przepisy, na swoją umowę
o pracy.
—- Tak. Ale w tamtym biurze można było przy pewnym sprycie zagarnąć dla siebie wszystkie in- tratniejsze roboty, w zasadzie nie rozmijając się z umową i przepisami. Trwało to jakiś -czas, tamten bronił się, chodził do dyrektora, przyznawali mu rację, ale jakoś nikomu się nie chciało postawić sprawy zdecydowanie. No i kiedyś doszło pomiędzy nimi do tak ostrego spięcia, że ten spokojny dotychczas, porządny i uczciwy człowiek nie wytrzymał nerwowo.
Zabił go?
Nie, ale ciężko poranił. Oczywiście była spra-
wa, on zresztą o'dpowiadał z wolnej stopy. Wie pan, mnie było żal tego człowieka! Rozumiałem, co się z nim działo. Takim systematycznym dręczeniem, zwłaszcza podwładnego, można kogoś doprowadzić do ostateczności, a wtedy przestaje odpowiadać za *- siebie. Dałem to panu jako przykład, bo sądzę, że Trzaskowski nie był zbyt porządnym człowiekiem, zwłaszcza nie był w porządku wobec Marczyka.
Tutaj ma pan zupełną rację. Profesor Chwali- bóg zwracał Trzaskowskiemu parokrotnie uwagę na niewłaściwe postępowanie. Sęk w tym, że to były sprawy trudne do uchwycenia, jakieś takie postępowanie nie fair, brzydkie, ale nie wbrew przepisom. Tak, rozumiem, że można — będąc w porządku z przepisami — zadręczyć drugiego człowieka. A to
kolei może wywołać gwałtowną reakcję.
Nawet bardzo gwałtowną.
Pan w dalszym ciągu myśli, że to on?
Szczęsny nie odpowiedział. Na biurku docenta zadzwonił telefon. Tajber ujął za słuchawkę, zapytał: Halo? — i oddał słuchawkę kapitanowi ze słowami — To do pana. i
Słucham, Szczęsny... Jasna cholera! Jak to się stało?... Kto tam był?... Tak, oczywiście. Zaraz u was będę. Major wie?... Będę zaraz, jestem motorem.
Rzucił słuchawkę, podniósł się z krzesła.
Coś niedobrego? — ostrożnie zapytał Tajber. Nie wiedział, do jakiego stopnia ma prawo interesować się przebiegiem śledztwa, które prowadziła grupa Szczęsnego.
Czy niedobrego? — powtórzył kapitan z roz
targnieniem. — Bo ja wiem, nie. Chyba nie. Załatwi się — wyminął pytanie. — Do widzenia panu.
Zbiegł po schodach, otworzył kłódeczkę, którą miał zwyczaj zabezpieczać swój motocykl, starą, poczciwą jawę, zapuścił silnik. Wypadł z podwórza Instytutu w takim tempie, że wartownik przysiadł ze strachu, a potem uciekł do budki.
Milicjant, dyżurujący przy Pałacu Mostowskich, usłyszał z daleka znajomy warkot i śpiesznie otworzył bramę. Z kapitanem Szczęsnym nie było żartów, Na wyjących oponach wskoczył niemal na podwórze komendy, ostrożnie odstawił motocykl pod ścianę i pognał na drugie piętro.
■—■ Wariacie, nie pójdę na twój pogrzeb — ostrzegł go Kręglewski stojąc w progu gabinetu. — Widziałem, jak skręcałeś. Poślę za tobą patrol i zapłacisz mandat. Sto złotych.
Nie masz szacunku do władzy — mruknął Szczęsny. — Gdzie major?
Zaraz będzie.
Więc co z tym Waletti?
•— Ano, prysnął. Tołłoczko płacze gdzieś w kącie ze wstydu. Jeszcze mu żaden doprowadzany nie uciekł.
Zawsze kiedyś jest ten pierwszy raz.
Siadł na parapecie, przygładził jasne, prawie białe włosy. Twarz miał jeszcze ciemniejszą niż zwykle, bo opaloną.
Zawołaj sierżanta. To wcale nie wesołe, wiesz?
A kto mówi, że wesołe? Znajdziemy go, nie takich się znajdowało.
Tołłoczko, z opuszczoną głową, zwięźle rełacjono- wal zajście. Więc poszedł do mieszkania Piotra Wa- letti, zadzwonił, tamten otworzył, był sam. Spytał,
o co chodzi. Sierżant był w cywilu, przedstawił się, pokazał znaczek. Waletti nic nie powiedział. Cofnął się tylko trochę, jakby chcąc przepuścić sierżanta do mieszkania, a kiedy tamten wszedł do przedpokoju, nagle wyskoczył na schody zatrzaskując drzwi za sobą.
Wybiegłem za nim, nie upłynęło ani pięć sekund — tłumaczył — tyle że szarpnąłem klamkę, trochę się zacinała, ale obok jest kino i akurat wychodzili po seansie. Przepadł w tym tłumie. Zaskoczył mnie, kapitanie, to fakt. Żebym się spodziewał, że coś takiego!
Tak... Moja wina, że zbagatelizowałem tę sprawę. Jego żona przecież ostrzegała dość wyraźnie. Trzeba było posłać do niego paru ludzi, dać ubezpieczenie, wóz na dole. Cholera.
Zawiadomiłem komendy dzielnicowe. Zrobiłem blokadę miasta — powiedział Kręglewski trochę niepewnie. Blokada Warszawy wymagała decyzji co najmniej zastępcy komendanta miasta.
Dobrze zrobiłeś. Zamelduj, komu trzeba. Ja porozumiem się z prokuratorem Zarębą, muszę mieć nakaz rewizji w mieszkaniu Walettich. Słuchaj —• zaniepokoił się nagle — posłałeś tam kogoś? On może wrócić.
Posłałem. Nie od wczoraj pracuję w milicji —• ulżył sobie mały porucznik. WTciąż niepokoiła go ta blokada. Ostatecznie, trudno, co najwyżej się odwoła. Mogą ochrzanić, to prawda.
No to ochrzanią — westchnął męczeńsko i powlókł się do gabinetu komendanta miasta. Od dwunastu dni' był tam zawsze obecny albo sam komendant, albo któryś z jego trzech zastępców.
Szczęsny odnalazł prokuratora w kinie, wyciągnął go w połowie seansu — nie bez małej satysfakcji — i otrzymał z miejsca nakaz na przeprowadzenie rewizji w mieszkaniu Walettich. Zaręba przeżył krótką chwilę irytującego wahania pomiędzy chęcią powrotu na widownię a głosem obowiązku. Ponieważ głos był niezbyt wyraźny — o rezultacie rewizji i tak milicja poinformuje — prokurator wrócił na salę.
Piotr i Barbara mieszkali w dwóch maleńkich pokoikach, na czwartym piętrze jednego z wysokościowców w śródmieściu. W mieszkaniu był już milicjant z komendy dzielnicowej. Siedział w przedpokoju na małym, cepeliowskim zydelku, bojąc się poruszyć, aby nie złamać kruchego cacka. Dlatego zdrętwiał połową ciała i z wyraźną ulgą powitał wejście kapitana i innych.
Szczęsny wstrzymał grupę techniczną przed rozpoczęciem pracy, chciał najpierw coś sprawdzić. Wszedł do pokoju, który musiał zajmować Piotr Wa- letti, sądząc po rozrzuconych rzeczach i zawartości szafy. Zadziwił go trochę ogromny nieporządek, wyglądało to, jakby właściciel pokoju zabierał się do przeprowadzki. Stał przez dłuższą chwilę, przyglądając się otwartej szafie, wyciągniętej szufladzie biurka, bieliźnie rzuconej na podłogę. Nagle odwrócił się i wyszedł do przedpokoju.
O której przyszliście tutaj? — spytał milicjanta z dzielnicy, który wciąż jeszcze rozcierał sobie zbolałe mięśnie.
O dwudziestej trzydzieści dwie — odparł służ- biście. Był to bardzo dokładny funkcjonariusz, poza tym miał dobrze chodzący zegarek, można więc było wierzyć jego zapewnieniom.
Sierżancie — zwrócił się kapitan do Tołłoczki, ale ten uprzedził pytanie i rzekł:
To znaczy w kwadrans po tym, jak ja tu byłem. Myślę... zdaje mi się, kapitanie, że Waletti jednak w ciągu kwadransa zdążył wrócić. Może coś zabrał. — Spojrzał nad ramieniem Szczęsnego i dodał: — Takiego bałaganu w pokoju nie było. Byłbym zauważył, nawet przez te parę sekund.
Chyba macie rację. To znaczy, że ukrył się gdzieś bardzo blisko. Zobaczył, że odeszliście i po coś wrócił. Bardzo źle się staJo! Bardzo źle.
Wszyscy pomyśleli o tym samym. Jeżeli Waletti przechowywał w7 domu kasetę z AC-X, to wrócił właśnie po nią.
Przeprowadzenie niezwykle dokładnej rewizji nie posunęło naprzód żadnej ze spraw, którymi zajmowały się obie grupy: „Preparat” i „Marian”. Nie znaleziono kasety ani noża fińskiego, żadnych śladów wskazujących na udział Piotra Waletti w zabójstwie lub kradzieży.
Na stoliku przy tapczanie leżała powieść Jamesa Barlow'a „Patrioci”. Szczęsny wziął ją do ręki i zaczął przeglądać kartka po kartce. W końcu postanowił, że książkę w domu przeczyta. Może natrafi na jakiś znak, podkreślenie paru słów, najmniejszy bodaj ślad, którego będzie można się uczepić.
O północy skończyli pracę. Dozorca domu, zaproszony jako świadek rewizji, zmęczony i śpiący, kiwał
się sennie w fotelu. Obudzili go i wyprosili z mieszkania, które miało być opieczętowane aż do chwili powrotu Barbary Waletti ze szpitala. Kiedy dozorca zszedł po schodach i kroki jego ucichły, Szczęsny delikatnie zdjął pieczęć z drzwi. Jeden z pracowników grupy otworzył je specjalnym kluczem i wsunął się cicho do środka. Po czym kapitan znów położył na drzwiach pieczęć.
Umrze z głodu — zauważył któryś.
Ma jedzenia na cały dzień — odparł drugi. — Przecież był uprzedzony. Nawet termos zdążył zabrać. A że mu trochę brzuch spadnie, to zdrowo. Ostatnio zaczął tyć
Rozmawiali szeptem, prawie nie otwierając ust. Zeszli na dół, na ulicy rozdzielili się i pożegnali do następnego dnia. Szczęsny chciał wrócić do Pałacu Mostowskich, ale uczuł takie zmęczenie, że nogi same zaniosły go do domu, wbrew oporom ducha, który nie chciał spać. A przynajmniej, tak mu się zdawało.
*
Dyrektor szpitala nie zgodził się na przesłuchiwanie Barbary Waletti. Jej stan pogorszył się znacznie od poprzedniego dnia. Traciła przytomność, odczuwała silne bóle głowy i kręgosłupa, słupek rtęci na termometrze to skakał powyżej trzydzieści osiem, to znów opadał niżej trzydziestu sześciu. Trzech specjalistów wraz z profesorem zebrało się u jej łóżka, debatując i dzieląc się skąpymi, fachowymi uwagami. Nie mieli dotąd rozeznania choroby, co było dziwne, gdyż szpital cieszył się od dawua zasłużoną, najlepszą opinią.
Kapitan Szczęsny dowiedział się to i owo od pie^ lęgniarek, po czym siadł w poczekalni i zadumał się. Pewna myśl go zaniepokoiła, czuł, że musi podzielić się nią z lekarzami. Czy ta myśl była jednak słuszna? Czy nie wywoła niepotrzebnego zamętu i popłochu w lekarskich umysłach? A z drugiej strony — czy wolno mu milczeć, jeżeli ma rację?
Odpowiedział sam sobie, że nie wolno, i bez pytania wszedł do gabinetu profesora. Ten żachnął się na widok nieznajomego, ale Szczęsny uprzedził.
Przepraszam, panie profesorze... sprawa na tyle poważna, że pozwoliłem sobie wejść bez kolejki i pukania.
Słucham — rzekł dyrektor szpitala. — Kim pan jest?
Przedstawił się, wyjaśnił krótko, że chciał przesłuchać Barbarę Waletti, a potem, trochę się jeszcze wahając, powiedział:
Profesorze, rzecz jest taka, że zmuszony jestem domagać się od pana całkowitej dyskrecji i milczenia.
Dyrektor wykonał jakiś niezdecydowany ruch rękami, podniósł się z krzesła i usiadł z powrotem, w końcu odparł, że jeżeli nie godzi to w etykę lekarską, to on przyrzeka. Był zresztą zaintrygowany, atmosfera wokół Barbary zaczynała być tajemnicza, a profesor pasjami czytywał powieści kryminalne, oczywiście, jak nikt tego nie widział.
—■ Mamy pewne podstawy — zaczął kapitan — aby przypuszczać, że mąż Barbary Waletti zamieszany
jest w kradzież kasety z trucizną AC-~K, z Instytutu FAR IM A. •
Coś podobnego! — zdumiał się profesor. Słyszał
tej sprawie, jak i cała Warszawa.
Gdyby więc okazało się to faktem, to można by również sądzić, że kaseta z AC-X znajdowała się w ich mieszkaniu, a wtedy...
Zaraz! — przerwał gwałtownie dyrektor szpitala. — Zdaje się, że rozumiem, do czego pan zmierza. Obawia się pan, że pani Waletti została w pewnej mierze zatruta? Mówię „w pewnej mierze”, bo gdyby zażyła tę truciznę, leżałaby już dawno w kostnicy. W takim razie — zastanawiał się głośno — nic dziwnego, że trudno nam się zorientować w jej chorobie. Coś podobnego! Muszę wezwać toksykologa.
to jak najprędzej.
-— Profesorze — przypomniał Szczęsny — proszę pamiętać, że nie wolno panu powiedzieć ani słowa o tych podejrzeniach.
Ależ muszę koledze wyjaśnić, o jaką truciznę chodzi — zirytował się. — Mamy w swoich rękach życie ludzkie, niech pan o tym nie zapomina. Jesteśmy lekarzami.
Proszę więc wyjaśnić, nie wdając się w szczegóły. Piotr Waletti jest podejrzany, ale nie mamy żadnych dowodów jego winy, nie wolno nam oskarżać go tylko na podstawie słów jego żony. To może być fałszywe oskarżenie.
A co on sam mówi?
On — Szczęsny nagle zerwał się z krzesła. —• Muszę już iść. Może pan profesor porozumie się
— Jedwabny krawatz docentem Tajberem z Instytutu FARIMA, oni tam pracowali przecież i pracują nad lekiem.
Znam Tajbera — przerwał znowu profesor. —- Ale ten lek ma być przeciwko chorobie nerek, wywoływanej trucizną AC-X, nie zaś przeciwko samej truciźnie. Oczywiście, że się z nimi porozumiem, być może, będą mogli coś nam pomóc. Dziękuję, kapitanie, że pan mi powiedział o tym wszystkim. Coś podobnego!
*
Naczelnego dyrektora „R-10” nie było, poprzedniego dnia wyjechał na urlop. Porucznik Kręglewski zmartwił się przelotnie, potem poprosił o skontaktowanie go z głównym inżynierem. Właściwie było to zbędne, mógł po prostu udać się do wydziału kadr i tam zapytać, nie chciał jednak buszować po fabryce bez wiedzy jej zwierzchników.
Dyrektor techniczny, czarnowłosy, niski, zazwyczaj bardzo energiczny, teraz jednak całkowicie zmo- żony przez straszliwy upał, przyjął go od razu, wskazując ruchem ręki miejsce przy biurku. Rozmawiał przez selektor z wydziałem montażu i złościł się na kierownika. Wreszcie wyłączył rozmowę, bezsilnie opadł na fotel.
Żadnej odpowiedzialności! — powiedział ocierając spocone czoło. — Z wszystkim do dyrekcji. Od trzech lat nie brałem urlopu.
To właśnie dlatego — rzekł Kręglewski z uśmiechem. — Odzwyczaił pan ich od samodzielnego myślenia, boją się powziąć jakąkolwiek decyzję. Wygodniej podeprzeć się dyrektorską.
Może ma pan rację. Wezmę urlop! — ożywił się. — Słucham, poruczniku. O co chodzi?
■— Ilu nowych pracowników przyjmowaliście w ostatnim czasie?
-— Co pan rozumie przez określenie: w ostatnim czasie? Chodzi o tydzień, miesiąc, czy pół roku? U nas jest duża fluktuacja. Zwłaszcza teraz, kiedy w Warszawie brak rąk do pracy i każdy przebiera jak na straganie.
Chodzi o miesiąc, najwyżej półtora.
■— Zaraz panu powiem.
Uruchomił selektor. Odezwał się kierownik wydziału kadr i na zadane mu pytanie odparł, że przyjęto szesnastu, odeszło jedenastu.
Chciałbym prosić o nazwiska tych szesnastu —• powiedział Kręglewski w stroną selektora.
Niech pan przyśle, panie Krawczyk — rzekł dyrektor wyjaśniająco. — Do mego gabinetu. Najlepiej ich teczki z aktami personalnymi. — Zamknął selektor i zwrócił się do oficera: — O co chodzi? Jakiś podejrzany? Wolałbym wiedzieć od razu, żeby mi który części nie wynosił.
I tak wynoszą — westchnął mały porucznik nie patrząc w stronę dyrektora. — W ciągu dwóch miesięcy przeprowadziliśmy u was sześć dochodzeń. Pan nie wie?
Wiem, psiakrew. Dwa razy już zmieniałem magazyniera.
Niech pan zmieni kontrolerów w bramie — poradził. — Za dobrze już się znają z załogą.
Do pokoju wszedł kierownik kadr, obładowany teczkami. Kręglewski przewertował wszystkie po kolei, usadowiwszy się z. boku,' pr-zy małym stoliku, aby nie przeszkadzać dyrektorowi w* robocie.-Po godzinie skończył. Na niespokojne pytania kierownika odpowiedział wymijająco; sam przecież jeszcze nic nie wiedział. W jego notesie figurowało szesnaście nazwisk. Szesnastu ludzi, których trzeba było dopiero „rozpracować”, jak to określali w komendzie. Wśród tych szesnastu — być może znajduje się człowiek, którego szukają, ale jak na niego trafić? Czym się kierować? Który z nich przyzna się, że był komuś tam winien dużo pieniędzy, a teraz dług ten już nie istnieje?
„A nawet, jeżeli go znajdziemy — myTślał porucznik jadąc do komendy —• co jego długi mają wspólnego z kradzieżą w Instytucie i zabójstwem? Okropnie to wszystko naciągane. Pic na wodę i tyle. Szczęsny zasugerował się jakimś telefonem... Pewnie tamten gruby facet napuszcza na kogoś, do kogo ma złość, i robi z nas balona. Głupia sprawa.”
Zły i zmęczony jazdą w zatłoczonym tramwaju, wylądował na placu Dzierżyńskiego. Wypił kawę obok kina „Muranów”, pooglądał fotosy w gablotach, specjalnie marudził, bo nie wierzył w swoją robotę, w jej skuteczność, a wtedy zawsze tracił humor.
Na diabła nam to szukanie w ”R-10”? — wybuchnął, odnalazłszy Szczęsnego w centrali radiotelefonu. — Szesnastu ludzi trzeba teraz wziąć pod obserwację! Kto to będzie robił, pytam się ciebie? I na jakiej podstawie? Że jakiś facet miał długi, a teraz nie ma? Każdy ma długi, ja też mam. Może to ja ukradłem kasetę i zabiłem tego tam... Trzaskow
skiego. Zachrypnięty grubas nabrał cię i tyle. Już się więcej nie odezwie, zobaczysz.
■— Właśnie się odezwał — rzekł Szczęsny z uśmiechem, podając mu kartki z tekstem rozmowy, przepisanym z taśmy. — Pan Franciszek Siedlak był tak uprzejmy, że zadzwonił jeszcze raz. Przed godziną.
Kręglewski ochłonął, usiadł i z zainteresowaniem zaczął czytać. Po chwili jednak odłożył kartki, rozczarowany.
Nie podał nazwiska — wzruszył ramionami. —■ Właściwie powiedział niewiele więcej niż za pierwszym razem. Nie rozumiem. Jeżeli chce wkopać tamtego, to czemu jednocześnie go kryje? Boi się, czy co...
Tak. Nie ma do nas zaufania, rozumiesz. Myśli, że jak poda nazwisko tamtego, to my go zatrzymamy, a wtedy gość domyśli się, kto go wsypał. Będzie chciał się zemścić. Możemy nie znaleźć dostatecznych dowodów, aby go zamknąć, a wtedy grubas jest zagrożony.
Więc po co w ogóle zawraca głowę?
■— Bo chce, ale się boi. Jak dziewczyna, tylko w innej sytuacji. On by chciał, żebyśmy sami wpadli na trop. Kazik, czy nie sądzisz, że człowiek, który zabił Trzaskowskiego, mógł to zrobić, bo był mu winien na przykład pięćdziesiąt tysięcy złotych? I dlatego zabrał z szafy kasetę, że spodziewał się w niej pieniędzy?
■— Jeżeli zabił swego dłużnika, to już mu forsa nie *była potrzebna.
Mogło być odwrotnie. Najpierw chciał ukraść, potem został przez Trzaskowskiego nakryty, w chwili kiedy sięgał do szafy. Dlatego zabił.
Teoretycznie, oczywiście, mogło tak być. Ale równie dobrze zabić mógł Marczyk. Albo ten Wa- letti. Mamy więc trzech podejrzanych: jednego pod bokiem, drugiego gdzieś w Polsce, a z trzecim najgorzej, bo w ogóle nic o nim nie wiemy. Czy nie można by zamknąć Marczyka? Byłby spokój.
Jesteś bałwan.
Sprzeczka trwała krótko, bo obaj byli zmęczeni. Kręglewski zaproponował jeszcze, żeby sierżant Bielecki zdekonspirował się wobec grubasa i przyprowadził go do komendy, ale Szczęsny stanowczo się temu sprzeciwił. Określił to jako „nadużycie władzy”. Poparł go major Daniłowicz; nie można było używać gwałtu wobec człowieka, któremu zapewniło się dyskrecję i którego wizyta w komendzie, być może, naraziłaby na czyjąś zemstę.
Zamykanie ludzi to najbardziej ostateczne wyjście — powiedział major. —• Zamkniemy stu, a morderca będzie na wolności. Nic nam nie pozostaje, jak tylko uparta, systematyczna robota.
*
Pułkownik Tarnach każdej nocy odwiedzał stację filtrów. Miał tam najlepszych swoich pracowników, ludzi wytrwałych i cierpliwych nad podziw, mimo to nie dowierzał ich wytrwałości, choć nigdy im tego nie okazał. Przyzwyczaili się już, że przychodzi gdzieś koło północy, a czasami o szarym
świcie, dziwili się, kiedy śpi, bo i za dnia widywali go w komendzie.
Ten niewysoki, dość tęgi mężczyzna, z twarzą
rysach tak pospolitych, że nie zwracała niczyjej uwagi, obdarzony niezwykłą energią i błyskawicznym wprost refleksem, prawnik z wykształcenia
zamiłowania — jak zazwyczaj, tak i teraz zdawał się być wszędzie i o każdej porze. Odczuwali jego obecność wszyscy pracownicy grupy „Preparat”, i ci z filtrów, i z zakładów przemysłu spożywczego, eksperci, lekarze, mikrobiolodzy, chemicy, oficerowie milicji, nawet prokurator, który nigdy nie był pewny, czy za chwilę na jego biurku nie zadzwoni telefon, a w słuchawce nie odezwie się metaliczny, niski głos pułkownika.
Tarnach, wbrew pozorom, był coraz bardziej niespokojny. Upływały dni, zaczęto już liczyć tygodnie, a sprawa nie posuwała się naprzód. Nieznany zbrodniarz zdawał się czaić za węgłem każdego domu, w każdej wytwórni spożywczej, w sklepach, magazynach, hurtowniach — wszędzie, gdzie tylko można było dokonać nowej zbrodni, skazując na zatrucie setki, może tysiące ludzi.
Jednego był niemal pewien: morderca — czy też złodziej — nie pochodzi ze środowiska przestępczego. Tam, prędzej czy później, odnaleziono by do niego drogę. Nie było już meliny, w której wywiadowcy nie mieliby, sobie tylko wiadomych, kontaktów. Nie było złodziejskiej grupy, bandyckiej szajki, zbiorowiska najróżniejszych mętów społecznych, do których nie dotarliby i nie przetrząsnęli. Znali ten światek dobrze i od dawna, znali jego metody działania, jego Wady, zalety, mściwość i stały głód pieniędzy, lekkomyślność w rzucaniu forsą przy lada okazji, plotkarstwo, picie do nieprzytomności... Wiedzieli, jak do niego podejść, czasami było to bardzo trudne, ale przecież od dawna znikła już z tego światka stara złodziejska solidarność, duma z przynależności do klanu, do fachu. Teraz było to kłębowisko, zbieranina, zupełna przypadkowość działania... tym łatwiejsza do wzajemnego skłócenia, do tego, aby „zachlać” i „ligać”, jak nazywano tu wydanie czyjejś tajemnicy.
Grupy i szajki zbierały się i łączyły czasami tylko na jeden „skok”, po którym więcej nie chciały się spotykać. Dwóch, trzech podpitych poznawało się przy kiosku z piwem, urządzało „lanie w mordę” przypadkowego przechodnia i rozlatywało, każdy w swoją stronę. Paru starych marwicherów i doliniarzy od dawna zerwało z robotą, byli to zresztij dzisiaj tęgawi, schorowani panowie z brzuszkami i gdzie im tam było do skoków... Z obrzydzeniem patrzyli na swoich nędznych naśladowców, wstydząc się i czerwieniąc za każdy ich głupi, szczeniacki błąd, za bicie bez powodu, kradzieże bez pojęcia, całe to chuligaństwo bez umiaru i szczypty rozsądku.
Ale ci starzy nie mieli już żadnych kontaktów ze światkiem przestępczym. Pracowali w jakichś prywatnych warsztatach, najczęściej ślusarskich, płacili podatki i byli ubezpieczeni na resztę życia, ich dewizą był święty spokój. Chodzili do kina, z zainteresowaniem i pobłażliwością oglądając filmy kryminalne, patrzyli w telewizor, znajomego milicjanta — coraz mniej takich mieli — witali unie- słeniem kapelusza lub cieniem uśmiechu. Db spraw, które się teraz działy, nie mogli wnieść nic nowego.
Tarnach, nie zaprzestając ani na chwilę upartych poszukiwań, zaczynał więc coraz bardziej zwracać uwagę na inne środowiska. Morderca mógi pochodzić z każdego. Mógł zabić, zabrać kasetę i wyjść z Instytutu boczną furtką, którą wszedł poprzednio, potem przejść kilka ulic — może tylko jedną czy dwie? skręcić w bramę swego domu, widziany przez nielicznych o tej porze przechodniów, ale nie zapamiętany przez nikogo, zwyczajny człowiek idący ulicą, jeden z miliona dwustu pięćdziesięciu tysięcy warszawiaków, jeżeli to w ogóle był warszawiak.
Mógł nie iść piechotą, ale wsiąść do któregoś z nocnych autobusów lub tramwajów. Mógł nawet — w co zresztą Tarnach nie bardzo wierzył — zatrzymać się w pobliżu Instytutu i w bezpiecznym miejscu, powiedzmy: na przystanku, w budce telefonicznej, na postoju taksówek, gdziekolwiek — przyglądać się, jak na wyjących klaksonach pędzą do Instytutu radiowozy milicyjne i karetka Pogotowia Ratunkowego.
Po co zabrał kasetę? Czy wiedział, co się w niej znajduje? Tarnach coraz częściej kontaktował się z grupą o kryptonimie „Marian”, gdyż nie znajdując odpowiedzi na te dwa pytania, utwierdzał się w mniemaniu, że pomiędzy obu przestępstwami istnieje absolutnie ścisły związek. Jedno musiało wynikać z drugiego, morderstwo mogło być konsekwencją kradzieży, jeżeli złodziej został na niej przychwycony przez Trzaskowskiego — mogło też
być celem samym w sobie, a kradzież tylko uzupełnieniem przestępstwa, skorzystaniem z okazji otwartej szafy. W tym przypadku jednak, pułkownik nie mógł zrozumieć, po co wicedyrektor przychodził w nocy do Instytutu i otwierał szafę z trucizną.
Tarnach wiedział już od Szczęsnego o ucieczce Piotra Waletti, jak również o telefonie Franciszka Siedlaka. Bał się trochę, że są to wszystko zwykłe, prymitywne insynuacje, jakich nigdy nie brakuje w takich przypadkach. Ileż to razy milicja odbierała fałszywe donosy i anonimy, nie szczędzące komuś najgorszych obelg, telefony od tajemniczych informatorów, którzy niewygodnym dla siebie ludziom przypisywali wszystkie możliwe zbrodnie.
Jeżeli jednak była to nieprawda, to dlaczego Piotr Waletti uciekł, nie czekając nawet na wyjaśnienia podoficera? Nie był to przecież zawodowy przestępca, w jego mieszkaniu nie znaleziono nic kompromitującego, opinia o młodym, zdolnym i łubianym pracowniku znanego wydawnictwa była jak najlepsza.
Ale Piotr Waletti znał Trzaskowskiego. Dowiedziano się o tym od ludzi, którzy bywali czasami w towarzystwie wicedyrektora na jakichś oficjalnych przyjęciach, kolacjach w tym czy innym lokalu. Waletti wraz z żoną bywał tam również. Ludzie ci nie umieli wprawdzie wyjaśnić, czy to była jakaś bliższa znajomość, czy też tylko przelotne kontakty. Na to mogła odpowiedzieć tylko Barbara Waletti. Na razie jednak stan jej zdrowia nie pozwalał na żadne wyjaśnienia.
Trzaskowskiego znało mnóstwo osób — rzekł Daniłowicz, kiedy siedzieli we trójkę w jego gabinecie — trudno wszystkich posądzać o morderstwo. To był człowiek bardzo towarzyski, taki dobry kumpel do wypicia, pogrania w brydża, zabawy z dziewczynkami. Miał pieniądze, brał przecież dużą pensję, którą mógł przeznaczać tylko na własne potrzeby. Wokół takich ludzi zawsze zbierają się amatorzy7 dobrego jedzenia i knajpowej atmosfery.
On nie był łubiany —• zaoponował Szczęsny. —■ Zwłaszcza w Instytucie. Nie chodzi mi jedynie
o Marczyka, inni też go nie lubili. Mówili, że arogant, karierowicz, bezwzględny, chciwy na forsę.
Jedno drugiemu nie przeczy — zauważył Tar- nach. — Nie lubili go podwładni albo ludzie w jakiś sposób od niego zależni. Natomiast tamto towarzystwo lubiło jego humor, sposób bycia, pieniądze. Zwłaszcza to ostatnie. W knajpie pewnie nie był skąpy. Znam takie typy, chcą pokazać się, rzucać forsą, imponować innym.
■— Który dzisiaj? —• spytał nagle kapitan.
Dziewiętnasty — odparł Daniłowicz i zasępił się. Dwudziesty pierwszy dzień mijał od tamtej nocy...
Jutro wraca do kraju inżynier Mikułowicz — wyjaśnił Szczęsny. — Ten, którego Trzaskowski tak nabrał na mieszkanie. Muszę się z nim zobaczyć.
Po co?
Chcę wiedzieć, czy umie po angielsku.
Obaj oficerowie spojrzeli na niego ze zdumieniem. •
■— Na diabła ci angielszczyzna jakiegoś typa? —
żachnął się Daniło.wicz. — Mamy ważniejsze sprawy do załatwienia. Przecież nie było go w Polsce, kiedy to się stało. A może był? — spytał nagle-podejrzliwie. — Sprawdziłeś?
—• W jego biurze powiedzieli mi, że wraca dwudziestego. Na urlop trzytygodniowy.
Sprawdziłeś przez placówki graniczne? Czego się migasz?
Nie migam się... No, sprawdzę. To nonsens, Stefan. Od paru lat siedzi za granicą, podpisuje milionowe kontrakty dla zakładów optycznych, poważny gość, laureat nagrody państwowej.
Widziałem już tu przed tym biurkiem takich poważnych gości, że by ci oko zbielało na ich widok. Jeszcze wtedy razem nie pracowaliśmy. Mówię ci, sprawdź. Dla mnie nie istnieją „kryształy”, każdy jest tylko człowiekiem i wszystko może mu się przytrafić.
Całe szczęście — mruknął Szczęsny, lokując się na parapecie. — Współżycie z „kryształami” byłoby nie do wytrzymania. Tyle tylko bym zyskał, że poszedłbym na medycynę. Kiedyś o tym marzyłem.
Co z Piotrem Waletti? — przypomniał Tar- nach, widząc, że rozmowa schodzi na wspomnienia.
Rozesłaliśmy meldunki, kopie zdjęcia, to, co zwykle w takich wypadkach. Jak dotąd, nie ma go. Lato, wszędzie tłumy wczasowiczów, zagraniczni turyści, wycieczki...
A tych szesnastu z fabryki „R-10”?
Bardzo wątpliwe, żebyśmy tam co znaleźli. Robotnicy, przeważnie z okolic podwarszawskich, paru z samej Warszawy. Żaden nie notowany w centralnym rejestrze skazanych ani w naszych komendach. Jeden umysłowy, reszta sami fizyczni. Frawie wszyscy już gdzieś pracowali w fabrykach, tylko jeden w prywatnym warsztacie. To nie dla nas ślad, pułkowniku. Ten Siedlak napuszcza, pewnie chce być ważny.
Rozdział 7
Zaczynało świtać. Ulice miasta były puste, światło latarń bladło coraz bardziej, szosami ciągnęły w stronę targowisk i bazarów wozy chłopskie, pełne warzyw i owoców. Truskawki miały się ku końcowi, kto posadził późne odmiany, ten zyskiwał te parę złotych na kilogramie. Ludzie zaczynali już oglądać się za pomidorami, pojawiły się też wczesne jabłka, kwaśne i zielone, zrywane dla zysku, nie dla smaku.
Mężczyzna niski, rozrośnięty w ramionach, o płomiennie rudych włosach i twarzy usianej piegami szedł Grochowską w kierunku Gocławka. Na skwerze niedaleko przystanku tramwajowego zauważył człowieka, który wciśnięty pomiędzy skrzynki ż pustymi butelkami a ścianę kiosku drzemał niespokojnie, mrucząc coś do siebie i wzdychając.
Rudy przystanął niezdecydowanie. Obserwował przez chwilę śpiącego, potem szybkim spojrzeniem ogarnął skwer. Nie było nikogo, nic podjeżdżał żaden tramwaj. „Czy warto?” — myślał. Z wrodzonym mu sceptycyzmem przyglądał się skulonej postaci. „Ile taki może mieć? A krzyku narobi na cały plac...” Zauważył zegarek na przegubie szczupłej ręki, był to dobry, szwajcarski Ingersoll, wart parę setek albo i więcej. Jeszcze się wahał, kiedy śpiący ocknął się, usiadł i rozejrzał dokoła.
Piegowaty drgnął, na jego twarzy odbiło się zdumienie. Podszedł bliżej, pochylił się nad siedzącym.
Piotr? — zapytał z niedowierzaniem. — Człowieku, co ty tu robisz? Zaprawiłeś się chyba nielicho... Taki z ciebie kirus?
A widząc, że tamten patrzy na niego mało przytomnie, dodał:
Nie poznajesz mnie? W ławce z tobą siedziałem, ściągi mi w bucie posyłałeś. No, nie pamiętasz? Staśka Michalskiego nie pamiętasz?
Przykucnął obok niego, zaciekawiony i trochę rozbawiony. Na twarzy Piotra Waletti ciemniały smugi brudu, włosy miał zmięte, pełne śmieci czy słomy, a pod oczami głębokie cienie.
•— Stasiek... — mruknął, przyglądając mu się uważnie. — Poznaję. Słuchaj! — zerwał się nagle, rozejrzał dokoła. Skwer wciąż był pusty. — Co ty robisz? Tak w ogóle?
—■ Ja? — Rudy zakołysał się na piętach, gwizdnął cicho. — Różnie to bywa. Aktualnie pomagam jednej takiej handlować owocami. Ona ma stragan, to złoty interes, mówię ci. Noszę jej worki, koszyki, torby, taskam wózek, odbieram truskawki od chłopów i dostarczam gdzie trzeba. Różnie. A ty? Co tu robisz? Schlałeś się?
Nie. Z kim mieszkasz?
Michalski popatrzał na niego jakoś z ukosa, nie odpowiedział.
Ja nie pytam z ciekawości. Chcę... ja, widzisz... — urwał. Nie dowierzał i bał się. Nie sly-
no
szeli o sobie od dwunastu lat czy więcej. Nie wiedzieli, jaką drogą każdy z nich szedł i dokąd doszedł.
Mety szukasz? — spytał rudy ostrożnie.
Czego?
Uśmiechnął się. Palcami rozczesał bujne, czerwone włosy.
Kminy nie znasz — stwierdził. — Toś chyba amator i cykorówa cię obleciała.
Mów wyraźnie! — zdenerwował się Piotr.
Przecież mówię. Czysto po polsku. Szukasz mety, znaczy chawiry. No, mieszkania. Tak? Ty szukasz i ciebie szukają. Mogę cię przegarować parę dni.
Co zrobić?
No, możesz się u mnie przespać. Chwilowo jestem sam. Ferajna czasem zagląda, ale to swoi.
Podniósł się, przeciągnął, obrzucił wzrokiem skwer. Dwaj tramwajarze szli wolno do przystanku, spierając się o coś. Z daleka warczał pekaes.
Chodź, zaraz się zacznie ruch. Było o tobie w gazetach?
Nie wiem.
Kiedy się zerwałeś?
Kiedy co?
O, rany. Od kiedy cię szukają?
Od wczoraj.
Skręcili w boczną uliczkę, Piotr wypatrywał sza- roniebieskich mundurów, gotów na ich widok skoczyć w najbliższą bramę. Rudy zauważył jego czujny, przestraszony wzrok i uspokoił go. O tej godzinie rzadko trafia się patrol milicyjny, zwłaszcza gdzieś
na peryferiach. Szli długo, skręcali, przecinali jakieś nieznane już Piotrowi placyki, domów było tu coraz mniej, parterowe, stare chałupy w ogródkach liczyły się wciąż jeszcze do wielkiej Warszawy, choć była to właściwie .mała wieś.
Wreszcie Michalski zatrzymał się przed jedną z takich chałup, oddzieloną od ulicy kawałkiem warzywnika i krzakami porzeczek. Przez warzywnik biegła wąska dróżka, leżał na niej pięs i drzemał. Na odgłos kroków zbudził się, zerwał, szczeknął parę razy, potem poznał rudego i zaczął łasić się u jego nóg.
Poszedł, Reks — powiedział Michalski, odsuwając od siebie wilgotny pysk. — Ja mieszkam od tyłu, tutaj gospodarz. Nie bój się, to mój wujek. Niedawno odkiwał trojaka. Ty znowu nie rozumiesz: znaczy, odsiedział trzy lata.
Za co? — mimo woli zapytał Piotr, patrząc na zasłonięte okna od frontu.
Rudy machnął ręką lekceważąco.
Robił sikory na dwójce. Siatka była duża, ale trafił menta. Recydywa, dlatego pajda nie- wąska.
Powiedz mi to jeszcze raz, ale zwyczajnie.
—■ A to jak? Nadzwyczajnie? No, kradł zegarki w tramwaju. W dwójce. Milicjant go złapał. Duży wyrok, bo wuj recydywista.
Powiedział to z odrobiną dumy. Otworzył kluczem kłódkę na drzwiach, wpuścił Piotra przodem, sam zamarudził trochę przy studni. Potem wszedł niosąc wiadro z wodą. Postawił w kącie, włączył maszynkę elektryczną, na której był już imbryk
— Jedwabny krawat
pełen wody, przygotowany widać z. wieczora. Zaprzątnął śię przy stole,, wyciągnął 'z `szafki pod oknem chleb, kiełbasę, dwa talerze i kubki fajansowe. Przy butelce z wódką zawahał się.
Ty pijesz?
Nie, dziękuję.
Piotr rozglądał się po pokoju, więcej niż skromnie umeblowanym. Poza łóżkiem, szafą, stołem i dwoma krzesłami właściwie nic tu więcej nie było. Ot, tylko to, co konieczne, aby przespać się, zjeść, chwilę posiedzieć. Nie było nawet radia ani obrazka na ścianie.
Luksusów u mnie nie ma, ale za to bezpiecznie — rudy zauważył jego wzrok zdziwiony. — Menty prawie nigdy nie zaglądają.
Mówisz o mętach społecznych?
Michalski parsknął śmiechem.
Ach, ty ofermo! Mówię o milicji. Męty społeczne to właśnie ja. I paru takich. — Uśmiechał się ironicznie. — Chcesz jeść?
Piotr poczuł, że jest głodny. Wyjął portfel, miał w nim kilka tysięcy złotych. Zdążył zabrać z mieszkania, zanim milicja zjawiła się tam po raz drugi. Spojrzał niepewnie na rudego. Nie chciał go obrazić płacąc za gościnę. Postanowił, że potem da mu pieniądze i poprosi o kupienie żywności na parę dni.
Stasiek nalał herbaty do kubków, przysunął cukier, chleb, pokrajał kiełbasę na duże porcje.
Jedz — rzucił krótko. — Mnie też w brzuchu śpiewa.
Kiedy skończyli, zapalił papierosa, przez parę . minut nad czymś intensywnie rozmyślał, wreszcie rzekł:
Słuchaj, Piotrek, ja nie jestem z tych, co dużo pytają. Ale jak już mam. cię przechować, muszę trochę wiedzieć, rozumiesz?
Co chcesz wiedzieć? — Głos Piotra był ostry, zaczepny.
Przede wszystkim jedno: czy to było mokre? Pytam, czy zabiłeś?
Waletti milczał długo, patrząc gdzieś w kąt pokoju.
Ja nic nie zrobiłem — odparł wreszcie.
Rudy odwrócił twarz niechętnie.
Jak chcesz. Wdlałbym wiedzieć, ale jak chcesz. Pytam, bo może twoja morda znaleźć się w gazetach, a wtedy menty cię zwiną jak nic. Zaaresztują, znaczy.
Ja wyjadę. Najłatwiej zniknąć w tłumie. Gdzieś w miejscowości urlopowej, nad morzem czy w • Zakopanem. Zapuszczę brodę, teraz niektórzy ją noszą, nawet młodzi.
■— Jesteś nadziany?
Piotr spojrzał na niego ze zdumieniem. Rudy inaczej zrozumiał ten wzrok. Roześmiał się gniewnie.
Nie bój się. Ja ci nie zabiorę. Chcę wiedzieć, czy masz na przetrzymanie w tej twojej... miejscowości urlopowej. Przecież musisz coś jeść, gdzieś mieszkać. A na robotę teraz nie radzę ci chodzić, zanim sprawa nie przyschnie.
Ja... po prostu, nie zrozumiałem, o co ci chodzi. Mam pieniądze, wystarczy na jakiś czas. Po
tem zobaczę. Ale słuchaj, Stasiek! Ja przecież nie mogę się nigdzie ruszyć! — zerwał się z krzesła, zaczął nerwowo chodzić po pokoju. — Nie mogę się zameldować jako Piotr Waletti, bo mnie od razu zatrzymają. Jeżeli milicjant przychodził do domu, a ja mu uciekłem, to na pewno rozesłali listy gończe, czy coś takiego.
■— No, to musisz mieć lewe ksywy.
■— Dokumenty?
Nareszcie coś rozumiesz. — Pomyślał chwilę, podrapał się po głowie. — Jest tu jeden taki, ale sporo bierze. Bez patyka się nie obejdzie.
Tysiąc?
Aha. Może bym coś wytargował, bo on ma przede mną pietra. Ale wiele się nie da, to cwany gość.
Jak długo to potrwa?
Dzień, może dwa. Zależy, czy on jest na bańce, czy pracuje. Bo jak pracuje, to zrobi szybko. Ale jak zaprawiony, to trzeba poczekać, aż mu przejdzie. A to może czasem trwać i parę dni.
Piotr wyjął z portfelu dwie pięćsetki, podał rudemu. Ten schował je do wewnętrznej kieszeni marynarki, potem wstał i powiedział z pewnym ociąganiem:
Pójdę. Zobaczę, czy jest w domu. A ty śpij. Drzwi zamknij, nikomu nie otwieraj. Niedługo wrócę. A, ten... jakby wujek tu zaglądał, to mów, żeś mój kumpel. Albo nic nie mów, ja potem z nim pogadam.
Stał przez chwilę, namyślając się nad czymś.
•— Stasiek, weź jeszcze setkę — rzekł Piotr. Wy- , ciągnął w jego stronę rękę z banknotem. —■ Kup dia mnie,coś do jedzenia, na kilka dni. Nie chcę cię objadać.
Rudy żachnął się z gniewem, wzruszył ramionami.
—■ Nie taki ze mnie dziad, żebym kolegi nie mógł ugościć. Schowaj to. Ty jarzysz? Kupić ci szlu- gi? — A widząc niepewny wzrok Piotra, wyjaśnił pobłażliwie: — Pytam, czy palisz, bo mogę ci przynieść kilka paczek, tylko nie wiem, jakie chcesz.
Ja nie palę.
Nie palisz, nie pijesz, co z ciebie za chłop. A kobiety znasz?
Jestem żonaty.
Rudy gwizdnął zdziwiony.
Kiedyś ty zdążył się ochajtnąć? A ona... co z nią? Może ty — wykonał jednoznaczny gest ręką.
Piotr wstrząsnął się przerażony.
Coś ty, Stasiek! Barbara żyje. — Zaciął wargi; a jeżeli tam, w szpitalu, zmieniło się... — Ona nie wie, że uciekłem. Ona w ogóle — umilkł, nie chciał mówić więcej.
Twoja rzecz, nie wtrącam się. Myślałem tylko, że chcesz jej coś podać, zawiadomić. No, idę. Połóż się, bo masz gębę jak szmata i ledwo patrzysz.
Wyszedł. Piotr spojrzał na zegarek, było pięć po ósmej. Zdziwił się, że już tak późno, potem przypomniał sobie, że go nie nakręcił od tamtego ranka i zegarek stał. Nie było chyba jeszcze szóstej. Nagle poczuł straszliwą senność, rzucił się na łóżko. Zaledwie przyłożył głowę do poduszki, ogarnął go głęboki sen.
*
Gruby, tłusty mężczyzna w ubraniu z beżowego tropiku i sandałach typu arab wszedł do budki z automatem telefonicznym-. Starannie zamknął za sobą drzwi, przez dłuższą chwilę obserwował ulicę z prawej i lewej strony, podejrzliwie przyjrzał się najbliższej bramie, odprowadził wzrokiem wolno przejeżdżającą taksówkę, wreszcie uznał, że jest sam w promieniu najbliższych kilkunastu metrów. Było południe, żar buchał z nieba, ludzie pochowali się w domach, przewiewnych kawiarniach, gdzie kto mógł.
Grubas nakręcił uważnie numer i przyłożył do ucha słuchawkę. Z tamtej strony natychmiast odezwał się bezbarwny głos.
Dwadzieścia dwa trzydzieści trzy, słucham...
To ja — powiedział tłusty blondyn w tropiku.
Do kogo pan dzwoni?
Właśnie tu. Pod ten numer. Ja już raz dzwoniłem. Pan nie pamięta?
Nie poznaję po głosie. Co pan chce powiedzieć?
On jest z fachu ślusarzem. Ten, o którym wtedy mówiłem.
Chodzi o osobę, która była w Instytucie?
No, ja właśnie o nim.
I gdzie pracuje?
W fabryce „R-10”, na Żeraniu. J^a już to mówiłem. Proszę pana; czy za to jest nagroda?
To zależy. Nie wiem, czy pana informacje są prawdziwe. Nie podaje pan nazwiska ani adresu tego ślusarza, to jak mogę sprawdzić?
A jeżeli podam, to będzie jakaś nagroda?
■— Może być.
-— Dużo?
Jeżeli pańskie informacje rzeczywiście dopomogą do ujęcia człowieka, który zabrał z Instytutu kasetę z preparatem, to na pewno nagroda będzie dostateczna. Co najmniej kilka tysięcy złotych. Ale ja nie jestem upoważniony do wymieniania sumy.
Proszę pana, ja zadzwonię jutro. O tej samej porze. Ja powiem panu wszystko. To jest prawdziwe, ja go znam od dawna i obserwuję. Więc jak jutro zadzwonię, to pan mi powie, ile dostanę?
Powiem panu, ile może dostać za taką prawdziwą informację ktoś, kto nam ją poda. Ale dlaczego pan zwleka do jutra? Może się zgłosić kto inny, który też to wie.
Nie. Tego nikt nie wie. No, chyba jego żona, ale... Ja zadzwonię jutro. Do widzenia. Bo chcę wiedzieć, ile to będzie.
Odłożył słuchawkę, była mokra od jego spoconych dłoni. Wytarł ręce w chustkę, osuszył twarz i kark. Potem wyszedł na ulicę. Nie dojrzał nikogo, tylko dzieci bawiły się ospale, zmęczone gorącym dniem. Postał parę minut w bramie, rozmyślając nad tym, co usłyszał. Wreszcie zaczął iść w kierunku domu, pogrążony w zadumie.
W chwilę później z bramy starej, trzypiętrowej kamienicy wysunął się na ulicę jakiś człowiek. Patrzał długo za odchodzącym, aż ten znikł w bocznej uliczce. Wtedy wszedł do budki telefonicznej, nakręcił czterocyfrowy numer i czekał.
Dwadzieścia dwa trzydzieści trzy, słucham —■ odezwał się ten sam głos.
Obcy zniżył swój do szeptu:
Ja dzwoniłem przed chwilą.
-— Co pan tak cicho mówi?
Bo tu się kręcą jacyś...
Więc co, namyślił pan się i powie nam dzisiaj? Po co czekać do jutra. Nagroda pana na pewno nie minie, jeżeli to naprawdę był ten ślusarz, o którym pan myśli.
Wolałbym... a czy pan zanotował jego miejsce pracy?
„R-10”, na Żeraniu.
Tak. Nie, ja się pomyliłem. On pracu-je w „Te- wie”, na Służewcu.
Słuchający chrząknął niecierpliwie.
Proszę pana, niech pan się dobrze zastanowi i dopiero potem do nas dzwoni. Nie wolno rzucać na kogoś fałszywych oskarżeń. Ale jeżeli pan naprawdę ma jakieś rzetelne informacje, to proszę r.i<8 zwlekać. Ten telefon jest czynny przez całą dobę.
Szczęknęła słuchawka, połączenie zostało przerwane.
Grubas obudził się na dźwięk dzwonka u drzwi. Przez chwilę leżał, wsłuchując się w ciszę panującą w mieszkaniu, potem uznał, że widać żona wyszła do sklepu. Dzwonek powtórzył się, tym razem dłużej, niecierpliwie. Wstał więc, nałożył spodnie od pidżamy i wyszedł do przedpokoju.
Na schodach stał listonosz z małą paczuszką, owiniętą w szary papier.
Paczka do pana — rzekł z naganą w głosie. Nie lubił długo czekać pod drzwiami, zawsze mu się śpieszyło. Podał paczkę i kwitariusz.
Proszę podpisać. Franciszek Siedlak, to przecież pan, tak czy nie?
Grubas oglądał paczkę ze zdziwieniem. Adres ktoś wypisał obcą ręką, nazwisko i imię nadawcy było mu nie znane. Przez chwilę wahał się, czy odebrać. Może to jakaś pomyłka.
Siedlak to ja. Ale nie wiem, czy to do mnie.
Mieszka tu jakiś inny Franciszek? Pytam, bo zastępuję kolegę i nie znam lokatorów. Ale przecież numer domu i mieszkania się zgadza.
Tak. Nie znam Mariana Kowalskiego z Nowego Światu, tego nadawcy...
Więc bierze pan czy nie? — zniecierpliwił się listonosz.
Grubas pomyślał nagle, że może to jakiś dawny kolega zwraca dług albo przysyła podarunek.
Biorę.
Podpisał, dał listonoszowi dwa złote, bo paczka była nieduża i za bardzo się nie zmęczył. Kiedy rozpakowywał ją w pokoju, zazgrzytał klucz, Sie- dlakowa wróciła z pieczywem i flaszką mleka.
■x- -Paczka? — ździwiła się. —• Od kogo?
Właśnie że nie wiem. Jakiś Marian Kowalski. Nie znam faceta.
— Może zapomniałeś. Co jest w środku?
Zaraz...
Rozwijał papier, pod nim była jeszcze bibułka i torebka z przezroczystej folii. Wyjął z niej ciemny jedwabny krawat. Był zawiązany tak, jak się wiąże już na szyi, w podwójny supeł. Prócz krawata w paczce nie było'nic, żadnej kartki czy listu.
Przysłał ci krawat? — Żona ujęła w palce brzeg mięsistego jedwabiu, pomacała fachowo. — Nawet ładny. Ale że też nic nie napisał. Prezent czy jak? Jak się odezwie, tó mu podziękujesz. A coś ty taki blady?.
Grubas stał z krawatem w ręku, patrząc na niego osłupiałym wzrokiem. Po twarzy białej jak kreda spływały wolno strużki potu.
Nic — szepnął siadając na krześle. — Głowa mnie boli.
Przyniosę ci proszek i herbatę. Albo świeże mleko, zaraz zagotuję. Połóż się. Jeszcze wcześnie, możesz poleżeć do dziewiątej.
Wyszła do kuchni. Siedlak siedział nieruchomo, wyprostowany i _ sztywny, wciąż wpatrując się w mały kawałek ciemnego jedwabiu.
Krawat...:— mruknął. — To od niego.
Nagłym ruchem odrzucił jedwab w kąt pokoju,
jakby parzył mu ręce. Poszukał chustki, wytarł mokrą twarz. Posłusznie połknął proszek „z krzyżykiem”, popił szklanką gorącego mleka i znowu się spocił. Siedlakowa otworzyła okno, bo w pokoju
było duszna. Zobaczyła sponiewierany krawat, podniosła go, rzuciła na stół. .Grubas położył się na wznak na tapczanie, utkwił wzrok w suficie i nie odzywał się. Pomyślała, że chce się zdrzemnąć po lekarstwie, więc wyszła zamykając za sobą drzwi.
Długo tak leżał, rozważając w myślach to, czego się dowiedział wczoraj w budce telefonicznej, i to, co przypuszczał, otrzymawszy paczkę z krawatem.
Kilka tysięcy... — szepnął. Spojrzał na jed- - wabną pętlę, wstrząsnął nim dreszcz strachu.
Kilka, to znaczy pięć, sześć, może osiem. Tamten powiedział, że co najmniej kilka. Więc mogą dać i dziesięć. Albo kilkanaście. Widać cholernie im zależy na tej kasecie. Co tam mogło być? Z tym jakimś preparatem to bujda, zrobili jeden, to mogą zrobić i więcej. Może dolary? Albo okropnie droga biżuteria, brylanty, szafiry... E, takie rzeczy to się trzyma u „Jubilera”, nie- w Instytucie. Dolary mogli mieć. Ile dolarów można upchać do jednej kasety? Zależy, duża czy mała. Jak tam było ze sto tysięcy dolarów, to im się opłaca dać nawet dwadzieścia tysięcy złotych.
Napotkał wzrokiem krawat, ale nie poczuł już dreszczu.
Ty mnie nie strasz! — powiedział siadając na tapczanie. Cisnął kraWM do kosza na śmieci. Zaczął się ubierać.
*
Docefit Tajber otworzył grube drzwi szafy pancernej. Na środkowej półce leżała metalowa kaseta,
zamknięta na dwa specjalne kluczyki. W kasecie było osiem fiolek z AC-X, więcej nie zdołali jeszcze wyprodukować.
Tajber ostrożnie uchylił wieko. Fiolki tkwiły w wąskich przegródkach, zakapslowane, opatrzone napisem: „Uwaga! Silna trucizna” i rysunkiem trupiej czaszki ze skrzyżowanymi pod nią piszczelami.
Mądry Polak po szkodzie — mruknął Opałek przypatrując się manipulacjom swego szefa.
Od tamtej nocy Tajber nigdy nie otwierał szafy bez asysty, a klucze znajdowały się w Instytucie, u komendanta straży, skąd podejmowano je za każdym razem komisyjnie. Było z tym wiele kłopotu, z Inspektoratu Ochrony przysłano nowego, surowego i energicznego komendanta, który każdego dnia odprawiał cały ceremoniał, zanim wydał klucze. Tajber jednak był zadowolony. Zrobiono wszystko, aby zabezpieczyć truciznę, i gdyby teraz ktoś chciał się włamać do Instytutu, musiałby stoczyć formalną walkę z wyczulonymi aż do przesady wartownikami.
Nowy komendant z miejsca wyrzucił starych, śpiących po nocach strażników, a na ich miejsce przyjął kilku dobranych, odważnych chłopaków, przydzielając im prócz karabinów krótką broń palną, na wszelki wypadek. Zaraz pierwszego wieczoru jeden z nich zamknął w wartowni magistra Biegańskiego, który zapomniał teczki z materiałami i przydreptał po nią o późnej porze. Rozsierdzonego biologa uwolniła dopiero, w parę godzin później, interwencja Tajbera.
Dlaczego? — spytał docent przyglądając się fiolkom.
Opałek wykonał wymowny gest ręką w stronę szafy.
Te napisy, trupie czaszki, klucze. Przedtem nikt nie pilnował, teraz przesadzamy w ostrożności. Dyrektor Marczyk... a zresztą, nic — urwał nagle.
Co, dyrektor Marczyk?
A, tam. Nie warto mówić, chociaż czasami szlag człowieka trafia. Dołożymy teraz te fiolki?
Dobrze.
Umieścili w kasecie cztery nowe flaszeczki z trucizną, zamknęli, potem docent starannie zaryglował i zamknął na klucze szafę, opatrując drzwi pieczęcią. Usiadł przy biurku i rzekł, jakby od niechcenia:
Może pan to bliżej sprecyzuje, panie Tadeuszu. Ma pan jakieś trudności z nowym dyrektorem?
Opałek ciężko opadł na krzesło. Biały kitel miał rozpięty od góry do dołu, pod nim kraciastą koszulę w niemożliwe kolory i szare, drelichowe spodnie.
On jest jakiś taki... bez gnata.
Tajber spojrzał zdumiony.
Bez czego?
Nie ma kośćca ideologicznego. Ni z pierza, ni z mięsa. Nie wiadomo, jak z nim mówić. Wczoraj przyszedł do czwartego laboratorium, ja byłem akurat sam, przygotowywałem roztwór aginominy. Pan wie, docencie, to cholerna robota, nie można oczu oderwać, bo zaraz trzeba zaczynać od początku. On
włazi i zaczyna pieprzyć. Przepraszam. Zaczyna .gadać. Coś tam mi jazgocze nad uchem, pyta, co robię, po co, dlaczego biorę tyle kwasu i takie tam. Odpowiedziałem najpierw grzecznie, żeby mi dał spokój, bo nie zdążę zrobić pożywki na jutro. Krótko mówiąc, potem go ochrzaniłem. No i... wyrwało mi się.
Co?
To, co wszyscy mówią w Instytucie.
Ale co?
Pan nie wie! — Opałek wzruszył ramionami. — Dobrze pan przecież wie, co o Marczyku gadają.
Nie słucham plotek.
W każdej plotce jest coś z prawdy.
To frazes. Co pan mu powiedział?
Że takim kosztem, jak on, to ja bym kariery nie robił.
Tajber cmoknął z niezadowoleniem i pokręcił głową.
Niepotrzebnie pan to mówił. Ostatecznie, to nie wina Marczyka, że Trzaskowski nie żyje.
Pan jest zupełnie pewny?
Nastała chwila milczenia. Opałek patrzał na swego szefa spode łba, nastroszywszy się jak duży, gniewny ptak. Miał niedobry zwyczaj mówienia tego, co myśli.
Docent Tajber nie odpowiedział. Przyglądał się widokówce, włożonej pod szkło na swoim biurku — właściwie było to biurko profesora Chwaliboga. —■ zresztą widział ją już wiele razy.
Przecież on miał klucze od tej małej furtki —
.asystent mó,wił teraz cicho, chociaż drzwi były zam-. knięte i zaopatrzone w dźwiękochłonne materace. — A zresztą... Panie Henryku, ile razy przedtem ja przychodziłem w nocy do Instytutu! Chyba ze sto. I prawie nigdy nikt mnie nie zaczepiał w bramie, nie pytał, po co idę, nie żądał okazania legitymacji. A przecież nie wszyscy wartownicy mnie znali. Dzwoniłem do bramy, potem mówiłem: dobry wieczór i szedłem sobie na górę, ani mi na myśl nie przyszło tłumaczyć wartownikowi, po co przyszedłem. Miałem robotę w laboratorium, i to wszystko. Czy Marczyk musiał wejść boczną furtką? Na pewno mógł. Ale jeżeli wszedł główną bramą, to i tak nikt nie zwrócił na niego uwagi. Ile razy strażnicy siedzieli we dwóch, trzech w dyżurce, smażyli kiełbasę na piecyku, gadali, zimą to nawet popijali, sam widziałem. Tych starych karabinów to pewnie nigdy nie wyjmowali z szafy.
Przeczy pan sam sobie — odparł równie cicho Tajber. — Jeżeli tak było, to mógł wejść zupełnie obcy człowiek. Dlaczego posądza pan Mar- czyka?
Opałek machnął, ręką lekceważąco.
Mógi i obcy, ale po co? Czy nie stokroć łatwiej było zabić Trzaskowskiego gdzieś w ciemnej ulicy albo w jego własnym mieszkaniu? Ja tam raz u niego byłem. Willa nieduża, uliczka gdzie diabeł mówi dobranoc, idealne warunki do sprzątnięcia człowieka. A w Instytucie? Ten ktoś musiałby wiedzieć, że Trzaskowski akurat tej nocy +u przyszedł, 'musiałby go śledzić dzień za dniem i noc po nocy. Musiałby się przedostać, to nie jest to samo:
obcy gość, a któryś z nas, strażnik może tylko przelotnie rzucić okiem i jak widzi znajomą postać, zaraz uspokaja się. Na widok obcego zareagowałby jednak inaczej.
Sądzi pan więc, że powodem tego wszystkiego była chęć zabicia, nie kradzież AC-X?
Tak myśli większość pracowników Instytutu. Nikt jakoś nie może uwierzyć w celowość kradzieży AC-X. Szaleniec? Maniak? Obłąkany facet, który chce wytruć miasto? Nonsens. Skąd by wiedział, że robimy taką truciznę? Że jest w tym gabinecie, \V tej szafie? I czy to tak trudno w mieście zdobyć na przykład cyjanek potasu? Przecież używa go się do wulkanizacji, ja panu kupię w ciągu godziny nawet i ćwierć kilo. Więc po co taka szaleńczo ryzykowna wyprawa do naszego Instytutu? Bzdura.
W jakim celu Marczyk brałby AC-X?
Dla niepoznaki, to jasne! Dla zmylenia milicji i prokuratury. Ukradziono groźną truciznę, więc cały wysiłek trzeba skierować na ten aspekt sprawy, nie zaś na zabójstwo. Trzaskowski, powiedzmy, bronił dostępu do szafy i zginął. Bohater. Kto wie, czy tak nie było? No i gabinet pana dyrektora administracyjnego — do dyspozycji. Przecież cały Instytut obserwował ich wzajemną nienawiść. Marczyk to ambitna sztuka. Właśnie tu, właśnie na tym stanowisku — nie gdzie indziej! Triumf. Nieczęsto człowiek osiąga to, co chce.
To potworne, co pan mówi...
Potworniejsze było to, co on zrobił. Wie pan — roześmiał się — a ja mimo wszystko cieszę się, że miałem na tę noc żelazne alibi. Siedziałem
w kiciu. Trochę się zalałem i szedłem przez miasto, a byłem bez dowodu. Przyuważyli mnie, język mi się plątał, no i cyk! w gablotę, a z gabloty do aresztu... Zresztą, rano przeprosili. Ja im się tak bardzo nie dziwię. Narzekamy wszyscy na chuligaństwo, bandytyzm itede, więc milicja zrobiła się operatywna.
Wstyd, panie Tadeuszu — powiedział Tajber, raczej z obowiązku niż z przekonania. — Chciałbym, żeby milicja była operatywna, ale nie wobec pracowników Instytutu. No, dobra.
Zabrał się do przeglądania poczty, którą sekretarka rozdzieliła do kilku teczek. Opałek wstał, zapiął biały kitel i ruszył w stronę drzwi. Kiedy sięgał już po klamkę, Tajber rzucił, nie patrząc na niego:
Czy pan był ostatnio przesłuchiwany?
Nie — odparł asystent ze zdziwieniem. — A co?
Nic. Tylko że w areszcie to pan przebywał nie tej nocy, kiedy popełniono kradzież, ale poprzedniej. Z dwudziestego siódmego na dwudziesty ósmy czerwca.
Opałek poczuł, że krwisty rumieniec wypełza mu na policzki i kark. Przez chwilę wpatrywał się w docenta bez słowa, usta miał wpół otwarte, ale nie potrafił wydobyć z siebie głosu.
Skąd... pan wie? —, rzekł wreszcie szeptem.
-— Z dwóch źródeł. Jedno, to moja własna pamięć. Tamtej nocy, kiedy tylko zawiadomiono mnie
o tym, co się stało w Instytucie, telefonowałem do
— Jedwabny krawatpana do mieszkania. Żona powiedziała miv że próbowała pada obudzić, ale hra-ł pan jaki'eś proszki nasenne i spał `tak twardo, że nic z tego nie wyszło.
Ą drugie źródło?
No, cóż. Milicja. Sprawdzili w aresztach, to
było do przewidzenia. Żle pan zrobił.
Opałek postąpił krok naprzód, czoło miał mokre od potu.
Pan myśli... że ja... pan mi nie wierzy?
Docent popatrzał mu prosto w oczy:
Moja wiara, to w tym wypadku najmniej ważne — odparł niechętnie. — Ale nie wierzy panu milicja i prokurator.
Mam ich...! — wykrzyknął namiętnie. — Dla mnie najważniejsze jest, czy pan mnie posądza, czy nie. Przecież ja się po prostu pomyliłem. Pomyliłem daty! Panie Henryku...
A żona nie mówiła panu o moim telefonie?
Cholera, może i mówiła, ale zapomniałem. Ja... przecież ja bym nigdy Trzaskowskiego... i na co mi AC-X? Nic zabiłem w życiu żad... — urwał, zaciął usta.
—■ Wiem ■— powiedział Tajber łagodnie. — To było na wojnie, prawda? Wtedy pan walczyk z wrogiem. Gdybjrm panu nie wierzył, panie Tadeuszu, nie pracowalibyśmy ani jednego dnia dłużej.
Dlaczego nie przesłuchali mnie drugi raz?
Bo ja zaręczyłem za pana. Niech pan już idzie. Muszę przejrzeć pocztę, o dwunastej mamy naradę roboczą.
Opałek cicho wysunął się z gabinetu. Tajber oparł głowę na rękach i siedział tak długo, z przymknię- *" ,
tymi oczami, próbując znaleźć `jakięś rozsądne wyjście z sytuacji, w jakiej się ^znalazł. Czy miał rację, gwarantując za uczciwość swego asystenta? Czy naprawdę go znał?
Poczuł, że zbrodnia popełniona w Instytucie zaczyna rozpełzać się i otaczać swym zasięgiem coraz więcej ludzi. Doszło do tego, że jeden spogląda na drugiego z niepokojem i zastanawia się, czy miał on powody i możliwości, aby ukraść, aby zabić... Alibi! Kto o tym myśli, kto pamięta, co robił, gdzie był. „Spałem w domu”. Jak udowodnić? Rodzina to świadek stronniczy. Zresztą, żona czy dzieci nie zawsze wiedzą, czy ktoś w nocy po cichu nie wyszedł z domu na dwie, trzy godziny.
Czy żona Opałka, przestraszona wiadomością
o tragicznych zajściach — powiedział jej przecież od razu, co się stało, musiał to zrobić, inaczej nie było powodu, aby jej męża zrywać z łóżka o nieludzkiej godzinie — czy ta żona, widząc, że tapczan męża jest pusty, nie wymyśliła naprędce historii o proszkach nasennych? Opałek nigdy nie skarżył się na bezsenność. Nie tak znów trudno rozbudzić kogoś, kto wziął tabletkę jednego z popularnych środków na sen. Przecież nie chciał się chyba otruć, biorąc cały flakon!
Spróbował przypomnieć sobie, jak to było z Opałkiem w ciągu dnia, kiedy trwały prace ekipy milicyjnej, ale nie potrafił. Dzień był potwornie męczący, profesor Chwalibóg dostał w gabinecie ataku serca, przyjechało Pogotowie Ratunkowe... Czy Opałek w ogóle był tego dnia w Instytucie?
■ Otrząsnął się z upartych myśli. „"Nie moja sprawa, nie moja robota” — myślał. „Od tego jest milicja i prokurator. Ja mam co innego do załatwienia”.
Zadzwonił do sekretarki, poprosił o dużą* kawę, skupił myśli nad pocztą. Do rozpoczęcia narady miał godzinę. Śpieszył się.
*
Srebrzysty Super Constallation miękko opadł na uciekający mu spod kół szeroki, betonowy pas lotniska. Było wczesne popołudnie, w powietrzu panował łagodny spokój, nic poruszał się ani jeden listek, wyglądało to prędzej na wrzesień niż lipiec.
Czarny duży kocur siedział na fotelu w poczekalni, wpatrując się w pasażerów złotozielonymi oczami. Był to kot pewnej Angielki, miał kilka medali zdobytych na wystawach i dobrze znał swoją wartość.
Szczęsny przyglądał mu się z roztargnieniem. Myślał trochę o tym, jak kot zachowuje się w samolocie, a trochę o czekającej go rozmowie. Bardzo trudno było ułożyć ją z góry. Nie wiedział, kim jest jego rozmówca, jak do niego podejść, aby uzyskać to, co chciał. To, czego zdążył się o nim dowiedzieć, było tylko powierzchowne, garść informacji zaczerpniętych z resortu; biura paszportowego, komendy dzielnicowej. Zresztą, ta ostatnia najmniej mogła powiedzieć, inżynier Mikułowicz nie był w kraju od dziesięciu lat.
Samolot zatrzymał się przy podstawionych schodkach, pasażerowie zaczęli opuszczać się na rodzinną — albo gościnną — ziemię.
„To chyba on” — pomyślał kapitan dojrzawszy wysokiego, opalonego na brąz mężczyznę z torbą podróżną w ręku. Resztę bagaży musiał mieć w przechowalni samolotu, chyba że wybrał się tylko na bardzo krótki urlop.
Przeczekał odprawę celną, upewniwszy się, że wzrok go nic omylił, po czym podszedł do inżyniera, kiedy ten zmierzał ku wyjściu.
Przepraszam — powiedział nieżbyt głośno, aby nie speszyć rodaka zaraz po powrocie, wiedział, że byli na to wrażliwi — pan inżynier Mi- kułowicz?
Wysoki mężczyzna obrzucił go uważnym spojrzeniem.
Tak. A pan z ministerstwa?
Nie. Chciałbym chwilę pomówić, zanim od- jedzie pan do miasta. Może wejdziemy do pocze^ kałni.
Inżynier zgodził się, acz niechętnie, i kapitan nie .zdziwił mu się, był pewnie zmęczony, chciał jak najprędzej dostać się do domu. Usiedli w kącie i Mikutowicz znów zapytał:
Pan z prasy? Nie chciałbym udzielać żadnego wywiadu, zanim nie porozumiem się z moimi szefami. Nie wszystko jeszcze nadaje się do szerszej publikacji, pan rozumie, umowy zagraniczne to czasami dla prasy tabu — uśmiechnął się. — Zwłaszcza przed podpisaniem.
Jestem z Komendy Miasta Milicji Obywatelskiej — powiedział Szczęsny, okazując legitymację służbową.
Ciemna twarz inżyniera zachmurzyła się.
Z milicji? — spytał ze zdziwieniem. — Jeszcze nie wróciłem na dobre, a już milicja?
—- Nie przyszedłem, aby panu w czymkolwiek utrudnić powrót do kraju — zauważył Szczęsny spokojnie, choć zrobiło mu się przykro. — Odwrót-' nie, chcę uprzedzić, aby oszczędzić panu niepotrzebnych kłopotów. Oto klucze do pańskiego mieszkania — podał mu dwa klucze'na kółeczku.
Mikułowicz przygryzł wargi z zażenowaniem.
Przepraszam, nie chciałem pana urazić, ale... dlaczego milicja ma moje klucze? Czy coś się stało?
Tak. Sądziłem, że pan o tym wie, polskie gazety dochodzą chyba tam, gdzie pan był?
—- Z dużym opóźnieniem. Zresztą ostatnio nie miałem okazji być w ambasadzie. Więc co się stało?
Marian Trzaskowski, który zajmował pana mieszkanie, nie żyje. Został zamordowany.
Boże drogi! W mieszkaniu?
Nie — Szczęsny uśmiechnął się mimo woli.— Może pan tam spać spokojnie. Zabito go w Instytucie, w którym pracował. Dwudziestego ósmego czerwca. Muszę pana prosić o dyskrecję. Wprawdzie prasa podawała o tym zabójstwie, ale w formie przez nas zredagowanej, bardzo oględnej i ... nie znaleźliśmy jeszcze sprawcy, więc pan rozumie, że zależy nam na nierozpowszechnianiu szczegółów. Pewne rzeczy jednak powinien pan wiedzieć i dlatego o nich powiem.
Słucham pana — inżynier był wyraźnie poruszony, chyba nawet zasmucony. — Więc Marian nie żyje. Taki miły człowiek! Lubiłem go. Gdyby nie mój wyjazd, pewnie byśmy się zaprzyjaźnili.
—-Pan -mu wypożyczył mieszkanie wraz z meblami?
Tak. Do chwili mego powrotu do kraju. To dlatego mi nie odpisał...
Pan pisał do niego?
—■ Co prawda, to było dawno. Tak, wówczas jeszcze żył, więc mógł odpisać. Nie rozumiałem, dlaczego się nie odzywa. Może moje listy nie doszły, z tak daleka. Pisałem w ostatnim roku dwukrotnie, że w lipcu wracam na stałe i że będę wówczas chciał zająć z powrotem swoje mieszkanie.
Czy wyjeżdżając przepisał pan nakaz kwaterunkowy na jego nazwisko?
Skądże! Lubiłem go, ale nie do tego stopnia. Zresztą, po co miałem to robić? Dlaczego pan pyta?
Bo kilka lat temu Trzaskowski, w porozumieniu z ówczesnym kierownikiem wydziału kwaterunkowego, sfałszował nakaz na swoje nazwisko.
Pan żartuje! — Mikułowicz zerwał się z fotela, potem usiadł z powrotem. — Nie wierzę. Marian tego by nie zrobił.
A jednak zrobił.
■—■.Ale przecież, gdybym wrócił, urządziłbym mu z miejsca potworną awanturę i wyjaśniłbym wszystko w kwaterunku. Przecież to był idiotyżm, zupełny nonsens. Czy on zwariował?
Nie zawsze i nie wszyscy wracają do kraju. Może na to liczył?
Ależ ja... Nie, po prostu nie mogę w to wszystko uwierzyć. Ładnie mi się zaczyna pierwszy dzień po powrocie. On nie miał absolutnie żadnych podstaw, żeby tak przypuszczać. Chyba że... Ja przez te dziesięć lat tylko dwa razy byłem w Warszawie,
to krótko. Może dlatego myślał, że usadowiłem się na dobre za granicą. Kto go zabił? I dlaczego?
Nie wiem — odparł Szczęsny, obserwując nieznacznie spaloną od słońca twarz inżyniera. — Pan oczywiście dobrze mówi po angielsku?
Tak. Znam parę języków.
Te książki z zakresu fotooptyki to pańskie? Te w bibliotece.
•— Moje. Kiedyś się tym zajmowałem.
Nie będę pana teraz dłużej zatrzymywał. Chciałbym tylko jutro lub pojutrze porozmawiać z panem o Marianie Trzaskowskim.
Ja jutro będę bardzo zajęty w resorcie, a pojutrze chcę wyjechać nad morze, mam już tam załatwiony pobyt. Co pan chce o nim wiedzieć? Mógł się bardzo zmienić przez ten czas. To był mój kolega szkolny. Sprzed dziesięciu laty pamiętam go jako człowieka energicznego, bardzo upartego, kobieciarza... Dobry kompan, taki, o którym kiedyś mówiło się: stuprocentowy mężczyzna, wie pan, uwodziciel, z gestem, z ambicjami do przewodzenia, z władczym spojrzeniem... Może nie powinienem tak mówić, on nie żyje.
Szukamy człowieka, który go zabił. Szukamy motywów, jakie mogły nim powodować, i dlatego dokładna charakterystyka Trzaskowskiego jest nam tak potrzebna. On tu nie miał, jak się okazuje, żadnych krewnych, a pracownicy Instytutu znali go dość powierzchownie.
Czy powodem zabójstwa był rabunek?
Raczej nie. Przy zwłokach znaleźliśmy zegarek,
pieniądze, wydaje się, że nic nie zabrali. Więc pan napisał mu dwukrotnie, że za jakiś czas wraca pan do kraju i zajmie' swoje mieszkanie... — Szczęsny zamyślił się na chwilę. Potem wstał, wyciągnął rękę do Mikułowicza i powiedział: — Dziękuję panu
przepraszam za taki przykry początek po długiej nieobecności w kraju. Mam nadzieję, że dalej już pójdzie dobrze — uśmiechnął się przyjaźnie.
Inżynier odwzajemnił uśmiech, ale oczy jego pozostały poważne i smutne. Odszedł w kierunku wyjścia. Kapitan pozostał jeszcze i zastanawiał się nad czymś.
,,Co ja bym zrobił, gdybym był wówczas na jego miejscu?” — myślał. „Mikułowicz pisze, że wraca. Ja wiem, że sfałszowanie nakazu od razu się wyda. Jakoś to mu wytłumaczę, znajdę kilka argumentów, powiem, że były wyjątkowe okoliczności i tak dalej. Ale sam muszę rozglądać się za innym mieszkaniem. Bo go nie mam. Instytut nie posiada własnego domu dla pracowników. Z kwaterunku mogę dostać nie to, co bym chciał, i nie tam, gdzie bym chciał. Moje uposażenie jest dość wysokie, mam odłożone pieniądze, więc mógłbym kupić mieszkanie spółdzielcze własnościowe. Ale na to potrzeba czasu, a ja czasu nie mam. Co robię? Szukam kogoś, kto mi umożliwi kupno poza kolejką. Przez znajomości, plecy, protekcję.”
Zerwał się i zaczął nerwowo krążyć po poczekalni. Czuł, że jeżeli jego rozumowanie jest słuszne, może 'go zaprowadzić na właściw7ą drogę.
„Znajduję kogoś takiego, daję mu pieniądze —
na wpłaty, na «posmarowanie». To musi kosztować z kilkadziesiąt tysięcy”. ,•
Przystanął, zapatrzył się w okno niewidzącymi. oczami.
„Siedlak... — mruknął do siebie. — Ten gruby, łysy facet, który telefonował pod numer dwadzieścia dwa trzydzieści trzy. I ten człowiek, o którym grubas powiedział, że był winien komuś mnóstwo pieniędzy, a potem... Bo jeżeli Trzaskowski właśnie jemu...”
Cholera! — zaklął. Spiesznie wyszedł na dziedziniec przed budynkiem, zapuścił motor swojej jawy i pognał do miasta. Trzeba wydostać od Sie- dlaka, kim jest ten facet. Musi powiedzieć. Musi!
Rozdział 8
Piotr przespał cały ranek i popołudnie, obudził się dopiero pod wieczór, kiedy Michalski z hałasem wniósł do kuchni wiadro z wodą.
Wstawaj! — zawołał ze śmiechem. — Życie prześpisz. Zaraz będzie kolacja.
Piotr zerwał się z łóżka. W głowie czuł szum jak po przepiciu, bolały go kości i nogi, zdrętwiałe od długiego snu. Długo mył twarz i ręce zimną wodą, zmoczył włosy, kark i trochę otrzeźwiał.
Byłeś u tego... wiesz, od dowodów? — spytał, wycierając się z tajonym wstrętem kawałkiem brudnej szmaty, która Michalskiemu zastępowała ręcznik.
■— Aha. Zrobi za osiemset. Na jutro. Nawet mi powiedział, jak się będziesz teraz nazywać, ale zapomniałem. Nieważne, dostaniesz flepy do rączki, świeżutkie, prosto z pieca.
Przedtem mówiłeś: ksywy, teraz flepy? — zdziwił się, siadając przy stole. — To papiery, dokumenty, tak?
Jeszcze niektórzy mówią: białka. Ty wcale nie znasz kminy? Gdzie się tak uchowałeś? Jeszcze nie widziałem chłopaka z branży, żeby kminą nie umiał gadać.
Waletti nie odpowiedział. Zjedli jajecznicę ze słoniną, rudy postawił na stole dwie flaszki piwa, ale Piotr odmówił i poprosił o herbatę. Michalski, kręcąc głową ze zdumieniem, przyniósł mu ją w przybrudzonym kubku, za to solidnie ocukrzo- ną.
Ty, Pietrek! — rzekł nagle, przystając — idą moi kumple. Nie musisz się bać, to równe chłopaki, nie żadne ligawce.
Drzwi otworzyły się, na progu stanął wysoki, szczupły mężczyzna w kolorowej koszuli z podwiniętymi rękawami. Bystrymi oczami przeleciał po pokoju, chwilę zatrzymał wzrok na Piotrze, potem wyciągnął do Michalskiego wielką, sękatą rękę
przywitał się w milczeniu.
To Piotrek. Swój chłopak — rzekł krótko rudy. — Zerwał się.
Przybysz pokwitował to przyjaznym mruknięciem, zajął miejsce za stołem i dziabnął od niechcenia widelcem w krążek kiełbasy, po czym zajrzał do kubka stojącego przed Piotrem, powąchał i skrzywił się. Michalski bez słowa wyciągnął z szafy półlitrową butelkę wódki i rozlał w kieliszki. Wypili we dwóch, przegryźli kiełbasą.
Kapsel — powiedział nagle wysoki, spoglądając na Piotra z ukosa. — A ty?
Kapsel to jego pseudo — wyjaśnił Michalski. — Powiedz mu swoje.
Uciekinier — Waletti uśmiechnął się ironicznie.
Drzwi znów się otworzyły, weszło dwóch nowych, ubranych podobnie jak Kapsel, w kolorowe
koszule. Rydy poznał ich z Piotrem. Wyciągali ręce, mruczeli swoje pseudonimy: Angor i Blondyn. Rozsiedli się na łóżku, nie było już wolnych krzeseł, postawili na stole trzy flaszki wina „Goliat”
ćwiartkę wódki. Michalski zakręcił się, wyszedł na kilka minut, potem wrócił z nową porcją kiełbasy i chleba. Znalazły się też kiszone ogórki.
Piotr, odsunąwszy się nieco z krzesłem w kąt pokoju, zastanawiał się, kim są ci ludzie, co robią. Byli młodzi, mieli po osiemnaście, dwadzieścia lat — nie więcej. Z ich twarzy trudno było sądzić, czym się trudnią, nie były to twarze prymitywne, tępe, na odwrót: oczy mieli bystre, spojrzenia szybkie, uważne, wbrew sugestiom Michalskiego nie używali w rozmowie złodziejskiej gwary, wyrażali się dosyć poprawnie, choć zasób ich słów był skąpy.
Rozmawiali o jakiejś nieudanej transakcji, niewiele z tego rozumiał, bo posługiwali się umownymi skrótami, rzucając zdania jakby mimochodem. Stopniowo, w miarę jak ubywało alkoholu, ożywiali się, teraz mówili jeden przez drugiego, wybuchając co chwila śmiechem.
Pozornie nie zwracali na niego uwagi, chwilami tylko chwytał krótkie, ostre spojrzenia, rzucane mu spod przymrużonych powiek. Michalski, chodząc po pokoju, położył mu raz rękę na ramieniu, ale fearaz ją cofnął. Okazjrwanie przyjaźni nie było widać v/ tym gronie dobrze widziane.
Kapsel powiedział nagle:
Cizie by się przydały. Tak bym sobie... — użył z* satysfakcją dosadnego określenia.
Nie ma forsy — mruknął Angor rozparty na
lu-ześle.-- Oczy miał zaczerwienione,' twąj-z krwistą
świecącą od wódki mieszanej z winćm. — Chyba że który poderwie coś świeżego.
Spojrzał na Piotra, oceniając w myślach jego wygląd i ewentualną przydatność. Kapsel też mu' się przyglądał od paru chwil.
Nic z tego — rzekł Michalski ostro. — On nie ( może wychodzić. Niech idzie Blondyn, ma wprawęl
Ryknęli śmiechem przypomnieli sobie pewne „ zdarzenie. Blondyn, chłopak nieduży, opalony.-,
wbrew pseudonimowi ciemnowłosy, uśmiechnął się i wstał. Zastrzegł się, że to może potrwać, przy- • czesał włosy, przejrzał się w lusterku, zapiął guziki;; u koszuli, wyszedł.
Michalski wyciągnął jeszcze pół litra wódki. Był już dobrze podpity, rude włosy żlepiły mu się. w mokre strąki, nos błyszczał. W pokoju było duszno od dymu papierosów, wyziewów alkoholu i spoconej bielizny, ale nie chcieli otwierać okna.
Piotr zaczął się niepokoić. Pijaństwo, dziewczyny, " wszystko to mogło ściągnąć im na kark wizytę milicji. Postanowił, że wyjdzie do ogródka, było - już ciemno, latarnia obok domu nie paliła się, mógł więc zaryzykować mały spacer. Podniósł się ukradkiem z krzesła i zmierzał w stronę drzwi, ale czyjaś silna ręka pociągnęła go z powrotem. Obejrzał się, to był Kapsel, wyraz twarzy miał nieżyczliwy.
—■ Zaraz wrócę — powiedział, usiłując uwolnić się od tej ręki. Kapsel jednak nie puszczał.
Siedź — warknął. — Menty się doklepią, jak cię zobaczą.
Pierwszy raz użył gwary złodziejskiej, nie krępował się. już widokiem obcej twarzy. Piotr zo-s baczył, że Kapsel jest zupełnie pijany. Postanowił iriu się nie sprzeciwiać, zwłaszcza że Michalski nie troszczył się już o niego. Usiadł z powrotem, czujny, gotów każdej sekundy skoczyć do okna, rozwalić szybę. Bał się patrolu.
Drzwi otworzyły się. Stał w nich Blondyn i dziewczyna. Drobna, szczupła, jasnowłosa i jasnooka, wodziła zdziwionym wzrokiem po zebranych. W jej oczach nagle pojawił się strach. Spróbowała się wycofać, ale Blondyn popchnął ją lekko do środka i błyskawicznym ruchem zamknął drzwi za sobą...
*
Michalski nie dał się obudzić, nie pomagało szarpanie za ręce ani polewanie głowy zimną wodą. Rozwalił się na łóżku, chrapał i jęczał, nie sposób było doprowadzić go do przytomności. Więc Piotr z obrzydzeniem wylał na podłogę wiadro wody, znalazł gdzieś w kuchni starą ścierkę i, dławiąc się
wstrzymując oddech, powycierał podłogę, po czym wyrzucił ścierkę na dwór. Otworzył szeroko okno
długo wdychał świeże, wilgotne powietrze, przesycone deszczem. Potem umył ręce i twarz, wyciągnął spod śpiącego koc, ułożył w kącie podłogi, pod głową umieścił swoją torbę z rzeczami. Badzo szybko zasnął.
Spali do południa. Pierwszy zbudził się Michalski. Usiadł na łóżku, rozejrzał się wokoło zbarania- łym wzrokiem. Dojrzał Piotra ria podłodze, z zafrasowaniem pokiwał głową. Długo drapał się i czochrał, bo spocona, nie myta od paru dni skóra swędziała nieznośnie.
Wreszcie zwlókł się z pościeli. Potem zbudził się Piotr. Nie mówili do siebie wiele, Piotr nie chciał, rudy czegoś był zawstydzony i zły. Nie pamiętał, co się działo w nocy, a nie chciał wypytywać. Zjedli, co było w kuchni, Michalski przyniósł sobie piwo, Piotrowi oranżadę. Wieczorem wyszedł, mówdąc, że idzie odebrać dowód osobisty. Przykazał, aby Piotr nikomu nie otwierał.
Waletti został sam. Siedział przy oknie, wpatrując się w ciemność szeroko otwartymi oczami. Z ogródka płynęła woń świeżo rozkwitłej lewkonii
macierzanki, w pobliskich krzakach odzywał się jakiś ptak. Było cicho. Piotr mimo woli zaczął myśleć o tamtej dziewczynie. Nie wiedział, dokąd ją zabrali i po co, sądził, że odwieźli do mieszkania. Czytał kilkakrotnie przedtem w prasie o psychozie zbiorowych gwałtów, dokonywanych niemal zawsze przez osiemnasto- czy dwudziestolatków, nie przypuszczał jednak nigdy, że kiedyś sam będzie świadkiem takiej „zabawy“. Próbował znaleźć na to jakieś usprawiedliwienie: byli pijani, nieprzytomni, podniecieni... Pamiętał jednak, że sprowadzili dziewczynę umyślnie po to, tylko po to. Czuł wstręt do nich i do siebie, że stchórzył, że nie potrafił jej obronić, że był słaby jak szmata. Ci na pozór normalni, zwyczajni chłopcy przemienili się nagle w bestie. Nie rozumiał, dlaczego tak się stało, nie znał dotąd takich ludzi.
Z nagła/spróbował wyobrazić sobie Barbarę — zaczepioną gdzieś w ciemnej małej uliczce, napadniętą przez pijaną bandę, gwałconą, bitą po twarzy. Poczui falę krwi zalewającą mu policzki.
Zrozumiał, że świat, w którym żył i obracał się dotychczas, był światem diametralnie różnym od tego, w którym się znalazł, choć oba egzystowały obok siebie, w tym samym kraju, w tym samym mieście.
Skrzypnęły drzwi, wszedł Michalski.
Nie zrobił jeszcze, s...syn — mruknął, kładąc na stole zwitek banknotów. — Schowaj, dasz mi jutro, bo mogę zgubić.
Nie patrzał na Piotra, był jakiś markotny, niespokojny. Kręcił się po pokoju, klął półgłosem, potrącał sprzęty. Wreszcie powiedział: — Ta dziewczyna nie żyje.
Piotr pobladł z wrażenia. Wstał, bezwiednie zacisnął ręce.
Zabili ją? — spytał przerażony i gniewny.
Nie wiem. Słyszałem, jak gadali... Cholera jasna, narozrabiały chłopaki.
Zamordowali człowieka! — krzyknął. — To mordercy, te twoje chłopaki, słyszysz? Zabili człowieka!
A ty?
Pytanie padło jak klaśnięcie biczem. Piotr cofnął się pod ścianę, oddychał ciężko. Oczy miał płonące, prawie czarne. Michalski wzruszył ramionami, usiadł na krześle, wysączył z butelki resztki piwa.
—'^Myślisz, że nie wiem, kogo trzymam w chałupie? — zamruczał wyęiągając pudełko pap^ero-
— Jedwabny krawat
-sów. Trzasnęła zapałka, rozświetlając mrok pokoju. — Nie taki ze mnie frajer, jak ci się zdawało. Nic mnie nie obchodzi, po coś to zrobił, ale muszę wiedzieć, jak i co. A swoją drogą, nigdy bym nie myślał, że takie chuchro potrafi załatwić gościa na mokre. — Popatrzał na Piotra z pobłażliwym zdziwieniem.
Waletti nie odzywał się. Rudy słyszał jego szybki, gorączkowy oddech i mimo woli ręka Michalskiego powędrowała do prawej kieszeni, napotkała tam chłodny metal noża, zacisnęła się na rękojeści. Pies zaszczekał gwałtownie, ale zaraz umilkł. Na ścieżce rozległy się liczne stąpania. Zanim zdążyli zastanowić się, kto chce ich odwiedzić o tej porze, drzwi otworzyły się na całą szerokość. Zobaczyli szaronie- bieskie mundury milicyjne, błysnął daszek czapki i lufa pistoletu trzymanego w czyjejś dłoni.
Piotr odwrócił się gwałtownie w stronę okna, ale i tam byli. Jeden z milicjantów przekręcił kontakt, zapalając żarówkę u sufitu. Podoficer w stopniu starszego sierżanta wysunął się do przodu, przyjrzał się uważnie twarzom obu mężczyzn. Trochę dłużej zatrzymał wzrok na Piotrze, ściągnął brwi. Chwilę wahał się jeszcze, ale inny milicjant podsunął mu przed oczy małą fotografię. Podoficer skinął głową.
Piotr Waletti — stwierdził raczej niż zapytał. — No, tak. Tego się co prawda nie spodziewaliśmy. I gospodarz — przeniósł wzrok na rudego — Stanisław Michalski.
Sierżancie, tu są ślady krwi — rzekł któryś z funkcjonariuszy. — Na podłodze i na pościeli. —•
Przyjrzał się podłodze. — Była myta, ałe i tak jeszcze znać.
To się przecież tu odbyło — odparł podoficer. W głosie jego czuło się powściągany gniew. — Mamy więc resztę całej bandy. Zabierajcie ich! — skinął głową w stronę Piotra i Michalskiego.
Milicjanci szybkimi ruchami założyli kajdanki.
Za co? — wyjąkał rudy, ciągle mając nadzieję, że chodzi o jakieś inne, stare sprawy, mniej groźne.
Nie udawaj głupiego — warknął któryś z milicjantów. — Dobrane towarzystwo. Tamtych już mamy, jeszcze was tylko brakowało. Ścierwa — dodał ciszej. — Zabawili się. Dadzą wam tryb doraźny, to się pobawicie. Wychodź!
Na ulicy stały dwa radiowozy.
*
Opałek mówił prawdę; w Instytucie FARIMA Większość pracowników uważała, że Trzaskowskiego . zabił jego następca. Nie rozmawiało się o tym głośno, lecz Marczyk odczuwał atmosferę niechęci i potępienia, widział to w spojrzeniach, w unikaniu z nim rozmów, które ograniczały się do kontaktów ściśle służbowych.
Tajber, sam niepewny i wahający się w podejrzeniach, usiłował jednak temu przeciwdziałać. Zdawał sobie sprawę, czym może być takie posądzenie dla człowieka, który jest niewinny. Z drugiej strony jednak, Marczyk wciąż upierał się „w swoich zeznaniach i odmawiał wyjaśnienia, gdzie był tamtej fatalnej nocy.
'Docent spróbował kiedyś sam z nim o tym pomówić. Zrobił to z wrodzoną sobie delikatnością i taktem, ale niczego nie osiągnął. Nowy dyrektor wręcz odmówił jakiejkolwiek dyskusji na ten temat, a kiedy zniecierpliwiony docent zwrócił mu uwagę, że takim postępowaniem może w końcu doprowadzić do aresztowania, Marczyk zareagował wyjściem z gabinetu, bez słowa.
Następnego dnia otrzymał któreś tam z kolei wezwanie do prokuratora, musiał więc o tym zawiadomić swego szefa. Zrobił to, dodając chłodnym, rze^- czowym tonem, że w razie aresztowania, o którym była wczoraj mowa, proponuje na swoje miejsce młodego ekonomistę, pracownika Instytutu, Kowalskiego.
Tajber popatrzał na niego z wyrzutem. Napotkał ostry wzrok i odwrócił głowę, układając na biurku papiery. Nie warto było zaczynać rozmowy.
Marczyk wszedł do prokuratury, me rozglądając się i nie zwTracając uwagi na nikogo. Postanow ił odbyć przesłuchanie jak najkrócej, miał wiele pracy i każda godzina poza Instytutem była stracona, tak uważał. Sekretarka, widać uprzedzona o wezwaniu, od razu otworzyła przed nim drzwi do gabinetu prokuratora Zaręby. Miała obojętny wyraz twarzy, mimo to Marczyk jakoś zaniepokoił się.
Zaręba powitał go cieniem uśmiechu i zdawkowym uściskiem ręki, po czym wskazał krzesło, mówiąc coś o psującej się pogodzie. Marczyk nie przyjął tych skąpych objawów przyjaźni, nie wyszedł im naprzeciw. Usiadł w milczeniu, twarz miał zam--. kniętą w sobie, odpychającą. Wyraźnie dawał do
poznania, że rozmowę uważa za zbędną stratę czasu.
Prokurator przyglądał mu się przez chwilę, potem westchnął nieznacznie. Dziś był zdecydowany zakończyć te bezproduktywne przesłuchania, nie mogło to w końcu wlec się w nieskończoność.
Mam nadzieję, że przez ostatni tydzień, w ciągu którego nie widzieliśmy się, zastanowił się pan nad wszystkim i usłyszę nareszcie coś sensownego — rzekł, ostentacyjnie biorąc do ręki pióro. — Sam pan chyba rozumie, że takiego śledztwa nie można ciągnąć miesiącami.
Marczyk milczał. Mięśnie na policzkach drgały mu rytmicznie, jakby coś przeżuwał.
—■ Gdzie pan był w nocy z dwudziestego ósmego na dwudziesty dziewiąty czerwca?
Nie odpowiem panu na to pytanie, wyjaśniałem już tyle razy. Powiedziałem wszystko, co miałem w tej sprawie do powiedzenia.
—■ Pan kłamie — Zaręba umyślnie użył obrażli- wego sformułowania. Był zły. Pomyślał: „Psiakrew, albo mu dzisiaj rozwiążę język, albo mnie tu przy tym biurku szlag trafi...”
Marczyk zaciął usta. Na policzki wystąpił mu blady rumieniec. Postanowił, że nie da się sprowokować, wiedział jednak, że w jakiejś chwili nerwy na pewno odmówią mu posłuszeństwa.
Nie kłamię — odparł, zwilżając językiem zeschłe wargi. — Powiedziałem wszystko, co chciałem i mogłem.
Pan kłamie —■ powtórzył prokurator, lekko podipsząc głos. — Obowiązkiem pana jest wyjaśnić, gdzie pan był w nocy, w której popełniono
zbrodnię, bo p a n jest właśnie podejrzany -o jej popełnienie! Wszystkie poszlaki na to wskazują. 1 sądzę, że wiem, jak to się stało. I dlaczego.
Proszę, niech pan mi powie. Będzie tó interesująca historyjka dla naiwnych, ale nie będzie w niej słowa prawdy.
Czyżby? A jeżeli -położę tu, przed panem, ten rzekomo zgubiony klucz od furtki, który znalazł się w kieszeni pańskiego roboczego kitla, oddanego do pralni, to co? Co pan na to?
Marczyk ze zdziwieniem spoglądał na leżący przed nim klucz. Wziął go do ręki, zacisnął palce. Nie potrafił zrozumieć, jak to się stało, że klucz był w jego kitlu. Był przekonany, że go zgubił, bardzo dawno temu.
Nie wiem — odparł trochę bezradnie. — Może ktoś go tam włożył?
Zaręba uśmiechnął się drwiąco.
Przypuśćmy, ale po co? Żeby panu zrobić brzydki kawał? Kogo pan posądza, pralnię czy sprzątaczki? Naiwne tłumaczenie, niech pan wymyśli coś bardziej wiarygodnego.
Nagle Marczyk poczuł, że zaczyna się denerwować. Na całym ciele wystąpił pot, palce i wargi drżały. „Boże, tylko nie to! — modlił się w duchu — tylko nie to...” Wciągnął głęboko powietrze w płuca. Serce biło nierówno, to przyśpieszając rytm, to dziwnie nieprzyjemnie zwalniając, jakby zamierało. W gardle uczuł narastającą kulę, która dławiła przełyk. Mięśnie nóg i ramion zwierał co chwila lekki skurcz. Całą siłą woli powstrzymał krzyk, gryząc usta niemal do krwi.
Co pan« jest? — spytał prokurator podnosząc się z krzesła. — Czy panu niedobrze?
Okno było szeroko otwarte, mimo to Marczyk dyszał, jakby nie mógł zaczerpnąć oddechu. To nie wyglądało na symulację, Zaręba widział jego zamglone, na wpół przytomne oczy i coraz silniejsze drganie mięśni. Szybkim ruchem sięgnął po słu- chawkę, wezwał karetkę Pogotowia Ratunkowego. Po czym przywołał sekretarkę, wspólnie próbowali przytrzymać go za ramiona, ale nie potrafili i Marczyk osunął się na podłogę w epileptycznych drgawkach.
•— Ti^eba coś pod głowę! — zawołał prokurator przypominając sobie kursy ratownictwa, które kiedyś odbywał, jeszcze w wojsku.
Sekretarka przyniosła swój płaszcz nieprzemakalny, zwinęła w rulon, podsunęła odwracając oczy. Twarz Marczyka była teraz straszna, oczy z wywróconymi białkami uciekły w głąb czaszki, skóra była mokra od potu i błyszcząca.
Do pokoju wszedł zastępca prokuratora, potem jeszcze któryś z aplikantów, zwabiony hałasem. Po kilkunastu minutach we drzwiach gabinetu zjawił się lekarz w białym fartuchu i dwaj sanitariusze z noszami. Nie pytając o nic, lekarz ukląkł przy chorym.
Kiedy po zastrzyku Marczyk uspokoił się trochę, Zaręba, oszołomiony tak niezwykłym zakończeniem przesłuchania, spytał, czy ma podejrzanego odesłać do szpitala.
JMie ma potrzeby — odparł lekarz. — Za parę minut wróci całkowicie do przytomności. To rodzaj epilepsji. Najprawdopodobniej ma przy sobie tabletki „Eridolu”, bo nie sądzę, żeby spotkało go to... —■ nagle urwał, pochylił się raz jeszcze nad chorym. — Jak pan powiedział, panie prokuratorze, że jak on się nazywa?
■— Marczyk. Stanisław Marczyk.
Lekarz przecząco potrząsnął głową.
Nie. On wprowadził pana w błąd, podał nieswoje nazwisko.
Zaręba spojrzał na lekarza ze zdumieniem.
Przepraszam,- doktorze, ale to niemożliwe. To jest dyrektor administracyjny Instytutu FARIMA, Stanisław Marczyk, przesłuchuję go dziś po raz chyba szósty czy siódmy. Dlaczego pan tak sądzi?
Bo wtedy podał zupełnie inne nazwisko.
Prokurator poczuł nagle, że to proste zdanie kryje
w sobie bardzo ważną treść.
To znaczy: kiedy?
Lekarz potarł dłonią policzek, myślał chwilę.
Chyba to było gdzieś w czerwcu. Miał wtedy taki sam atak i zabrałem go z ulicy do Pogotowia, a potem zasnął, więc nie budziliśmy go, wyszedł dopiero rano. Ale z całą pewnością mogę powiedzieć, że nie nazywał się wtedy Marczyk. Pamiętam dlatego, że podał nazwisko, które jest panieńskim nazwiskiem mojej matki, więc nawet się trochę zdziwiłem, bo... no, zresztą Augustowskich jest chyba sporo.
Powiedział, że się nazywa Augustowski?
Tak. Mamy to zresztą zapisane, tylko musiałbym sprawdzić datę. Na pewno w czerwcu, bo w pierwszych dwóch tygodniach lipca byłem na urlopie, no a w maju nie pracowałem jeszcze w Pogotowiu. Czy data jest taka ważna?
Bardzo ważna, panie doktorze. Chodzi być może o jego życie. Jest podejrzany o morderstwo, które popełniono dwudziestego ósmego czerwca i w żaden sposób nie chce powiedzieć, gdzie był tej nocy. Ale zdaje mi się, że teraz rozumiem jego milczenie.
Zadzwonię do dyżurnej pielęgniarki, ona odszuka w książce przyjęć.
Podszedł do telefonu. Zastępca spojrzał na swego szefa pytająco. Nie był pewien, co tamten miał na myśli, mówiąc, że teraz rozumie milczenie podej-. rżanego.
Nie chciał pewnie, aby w Instytucie wiedzieli — wyjaśnił Zaręba półgłosem. — Nie wiem, czy mianowaliby go dyrektorem, gdyby znali jego chorobę. Zawsze to jakoś... może dostać ataku podczas konferencji, w podróży, gdziekolwiek.
Marczyk, podtrzymywany przez jednego z pielęgniarzy, siedział na krześle. Z wolna twarz jego przybierała normalny wygląd, drżenie rąk i nóg ustawało. Odetchnął kilkakrotnie głęboko, otworzył przymknięte powieki. Popatrzał dokoła ze zdziwieniem, ściągnął brwi. Dojrzał prokuratora i nagle na jego twarzy pojawiła się rozpacz. Opuścił głowTę na piersi.
Lekarz odłożył słuchawkę telefonu.
Tak — powiedział — zgadza się. Przywieziony był dwudziestego ósmego czerwca o dziewiątej wieczorem. Wyszedł na drugi dzień rano.
Popatrzał na swego pacjenta, zbliżył się, lekko uniósł, mu opuszczoną głowę.
No, co — rzekł z uśmiechem. — Spotykamy się
znowu, panie Augustowski czy panie Marczyk, jak kto woli. Ma pan przy sobie „Eridol”, który wtedy zapisałem?
Marczyk skinął głową, namacał w kieszeni flakonik, wyciągnął. Pokazał lekarzowi bez słowa, działał teraz jak automat, było mu obojętne, co się dzieje dokoła.
Niech pan zażyje dwie tabletki. Proszę, tu jest woda. Najlepiej, żeby pan teraz pojechał do domu i położył się. To jednak wyczerpuje.
Zaręba pożegnał lekarza, ruchem ręki oddalił swoich pracowników. Zostali tylko we dwóch.
Widzi pan... pomógł mi tylko przypadek — powiedział prokurator z wyrzutem w głosie. — Więc doprawdy wolał pan ryzykować areszt i sąd niż powiedzieć o swojej chorobie?
Marczyk milczał z opuszczoną głową. To, do czego dążył od kilku lat, czego najbardziej pragnął i co osiągnął — teraz stanęło pod wielkim znakiem zapytania.
Rozdział 9
Kapitan Szczęsny wszedł do małego pokoju, w którym dzień i noc dyżurował pracownik komendy, czekając, czy nie odezwie się telefon.
Siedlak nie dzwonił? — spytał po raz dziesiąty chyba.
Podporucznik Wełnowiec zaprzeczył ruchem głowy. Nie chciało mu się odpowiadać wciąż na to samo pytanie. Grubas milczał od trzech dni, chociaż obiecał zadzwonić następnego dnia po swojej ostatniej rozmowie z numerem dwadzieścia dwa trzydzieści trzy.
-— Sprawdź, czy aparat w porządku. — Szczęsny był dziwnie niespokojny i zdenerwowany.
Wełnowiec lekko wzruszył ramionami, ale podniósł słuchawkę. Odezwał się jasny, wyraźny sygnał.
W porządku — mruknął. -— On coś kręci, ten twój Siedlak. Raz mówił, że tamten facet pracuje na Żeraniu, drugi raz, że w „Tewie”. Czy jest pod obserwacją?
Nie. Zdjęliśmy Bieleckiego zaraz, jak tylko dowiedział się, kim on jest i gdzie mieszka. Rozumiesz, nie chcieliśmy płoszyć gościa. Mógłby zauważyć, że się za nim kręcą.
Czekaj! — podporucznik nagle ożywił się. — To mówisz, że nie był inwigilowany?
Tylko pierwszego dnia. Potem już nie. Dlaczego pytasz?
At, nic. Przypomniało mi się... wiesz, ja odbierałem jego ostatni telefon i on wtedy mówił bardzo cicho, bo twierdził, że „jacyś ludzie tu się kręcą”. Dlatego teraz, jak ty powiedziałeś to zdanie...
Mówił bardzo cicho?
No tak. Nie przesłuchiwałeś taśmy?
Nie. Czytałem w maszynopisie. — Szczęsny zamyślił się. — Gdzie masz te taśmy? Te z jego ostatnią rozmową?
Wełnowiec wyjął z szuflady stolika posegregowane pudełka z taśmami i podał jedno z nich. Kapitan założył na magnetofon, uruchomił. Słuchali, obaj tknięci jedną myślą. Zakończenie rozmowy, które nastąpiło w kilka minut później, Szczęsny puścił parokrotnie, wsłuchując się z napięciem w brzmienie cichego głosu. Wreszcie wyprostował się, wyłączył magnetofon i rzekł stanowczym tonem:
To nie był on. Rozumiesz? To był ktoś inny.
Ta druga część? Wiesz, teraz mi się też tak wydaje. Inna wymowa słów, inne brzmienie. Pewnie dlatego tak ściszył glos.
Ale wobec tego — kapitan zerwał się z krzesła, oczy mu zabłysły — chyba już wiem, dlaczego Sied- lak nie dzwoni.
Myślisz, że tamten...
Szczęsny, nie odpowiadając, wypadł z pokoju. Po drodze zawrócił jeszcze i krzyknął: — Pilnuj telefonu, może się myię! — po czym znikł w korytarzu,
Wełnowiec nacisnął jeden z kontaktów, do pokoju wszedł podoficer dyżurujący w Centrali Radiotelefonu.
Słucham, poruczniku?
-— Macie radiowóz? Może być potrzebny kapitanowi Szczęsnemu za parę minut.
Jak kapitanowi Szczęsnemu, to za parę sekund — rzekł podoficer. — Mam w rezerwie dwadzieścia siedem i dwanaście. O, nie mówiłem?
Szczęsny wbiegł do Centrali Radiotelefonu. Podoficer szybko wrócił na swój posterunek, siadł przed mapą świetlną. Nie czekając na polecenie, zaczął wywoływać radiowozy. Odezwały się natychmiast, znudzone długim czekaniem.
■— Dokąd, kapitanie? — spytał podoficer.
: -— Na Pragę. Gdzie stoją? Potrzebuję dwóch.
Przed komendą. Dwadzieścia siedem i dwanaście. — Ujął za słuchawkę. — Słuchaj, dwanaście,
zaraz do ciebie schodzi kapitan Szczęsny. Pojedzie- cie razem z dwadzieścia siedem. Pełna załoga.
•— Dziękuję, sierżancie — rzucił Szczęsny w przelocie, wybiegając z Centrali. Podoficer uśmiechnął się lekko.
Zna się tę robotę — mruknął do drugiego pracownika, dyżurującego razem z nim. Tamten był młodszy, niedawno przyszedł ze Szczytna. Ciekawiła go praca w Centrali, w ważniejszych momentach twarz mu różowiała i uszy płonęły podnieceniem.
Dwa radiowozy ruszyły sprzed Pałacu Mostowskich. Podporucznik Wełnowiec pomyślał, że Szczęsny jiie chce powtórzyć błędu z poprzednim podejrzanym. Ta myśl ubawiła go trochę. Piotr Waletti przechytrzył grupę „Marian”, uciekając jej. sprzed nosa. No, tak — ale sytuacja wcale nie była wesoła, jeżeli zdążył zabrać ze sobą kasetę z trucizną.
Na tablicy zapłonęło światełko wewnętrznego telefonu. Podporucznik zameldował się. To był Dani- łowicz, zapytywał o kapitana Szczęsnego, a usłyszawszy, że pojechał na poszukiwanie grubasa, zaklął i odłożył słuchawkę.
Nie ma go — powiedział. — Ale czasu także nie ma. Chciałbym, pułkowniku, żebyście byli obecni przy przesłuchaniu.
Dobrze — odparł Tarnach. — Skąd on się wziął u nas?
Siedział w areszcie komendy Praga-Południe. Znaleźli nad ranem zwłoki tej dziewczyny i od razu padło podejrzenie na bandę Michalskiego. Jeden z wywiadowców widział Blondyna z dziewczyną.'., powinien był z miejsca zainteresować się tym bliżej, ale cóż, zbagatelizował sprawę.
Bałwan — mruknął Tarnach. — I Waletti brał w tym wszystkim udział?
Nie wiem. Ale go zagarnęli z tamtymi. Potem zawiadomili z samego rana, bo wiedzieli, że go szukamy, ale mnie nie było, a Szczęsnego, widać, nie złapali.
Miał coś przy sobie?
Torbę na pasku, taką, jak to teraz ci młodzi noszą, z jakimś zagranicznym napisem. Zaraz będziemy wiedzieli resztę. Wprowadźcie go — rzucił sierżantowi. — I niech przyjdzie kapitan Szczęsny, jak tylko wróci.
Wszedł milicjant, ubrany służbowo, z paskiem pod
brodą. Za nim ukazał się na progu Piotr Waletti. Drugi milicjant szedł tuż za nim, niosąc w lewej ręce szarą torbę.
-— Rozkuć — mruknął maior, przyglądając się szczupłej sylwetce Piotra. Potem rzekł do niego: — Niech pan siada.
Jeden z milicjantów wyszedł, drugi położył na biurku torbę, cofnął się i usadowił koło drzwi. Tak miał polecone. Daniłowicz bez pośpiechu wyjmował i rozkładał na biurku wszystko, co było w torbie. Znajdowały się tam również przedmioty, które Waletti miał w kieszeniach, gdy został zatrzymany. Ale kasety w torbie nie było.
Tarnach westchnął, zawiedziony. Cóż, tego należało się spodziewać. Nie nosiłby kasety przy sobie, to oczywiste. Mimo to, pułkownik miał trochę na-=- dziei, że może akurat...
Na biurku leżały obok siebie: czarny, skórzany portfel, pieniądze, mocno przybrudzona chustka do nosa, klucze, notes w ładnej okładce z wytłaczanej skóry, długopis, fotografia kobiety, w której Daniłowicz poznał Barbarę Waletti — takie samo zdjęcie znaleziono podczas rewizji w mieszkaniu — maszynka do golenia, kawałek mydła, jeszcze parę drobiazgów, dowód osobisty, bilet.
Piotr Waletti, dwadzieścia sześć lat, zatrudniony w Wydawnictwie „Horyzont” jako redaktor w dziale poezji... tak?
■— Tak — odparł Piotr. Zgarbił się, włosy opadły mu falami na czoło, nie podnosił oczu od podłogi.
Targach patrzał na tę chłopięcą postać, skuloną na krześle, nie mogąc uwierzyć, że to jest poszukiwa-
Zostaliście zatrzymani f« «CfWtnictwo w gwałcie i spowodowanie śmieni Stefanii Pawlak — rzekł sucho. — Przyznajecie si<;''
Ja nie brałem w tym udtlatu — odparł Piotr cicho.
Tylko co? Przygląd ili.śdo 1I4 z boku, jako neutralny widz? Śliczne zajęcie.
Krwawy rumieniec pokrył polleiki Piotra. Spuścił głowę jeszcze niżej. Nie odpowiedział.
Co robiliście w mies/lctniu Stanisława Michalskiego? — zapytał Danilowicz,
Zatrzymałem się u niego, N* parę dni. To mój dawny kolega szkolny.
Dlaczego uciekliście v. domu?
Nie uciekłem.
Przyszedł po was funkcjonariusz milicji, a wyście uciekli, korzystając z jego nieuwagi. I nawet nie zainteresowało was, po co pr/.ysr.edł?
Waletti milczał. Niecierpliwym ruchem odgarnął włosy z czoła. Chciało mu się pić.
Zamieszkaliście na parę dni u kolegi, mimo iż wasza żona leży w szpitalu. Nie byliście U niej od tygodnia. A jak sądzicie, dlaczego on« choruje?
■— Po stracie... — zaczął z ironią, alo urwał i zaciął usta.
Major i Tarnach wymienili szybkie spojrzenia. Pułkownik sięgnął po notes leżący na biurku i zaczął go przeglądać. Zmarszczył brwi, potem napisał
coś na kartce i podsunął Danilowiczowi. Ten skinął głową, dał znak milicjantowi, aby odprowadził przesłuchiwanego do aresztu. Milicjant wyjął z kieszeni kajdanki, Piotr bez słowa wyciągnął ręce.
*
Szczęsny zatrzymał radiowóz przed bramą, wysiadł i kazał odjechać nieco dalej. Drugi wóz zaparkował po przeciwnej stronie.
Pójdę sam, ale obstawcie wejścia do budynku, przed bramą i na podwórzu. Na wszelki wypadek.
Tak jest, kapitanie — powiedział plutonowy i zawahał się, a potem spytał ostrożnie: — Macie broń przy sobie?
Szczęsny spojrzał na niego przymrużonymi oczami. Nie odpowiedział. Bardzo nie lubił, kiedy troszczono się o jego bezpieczeństwo. Plutonowy zmieszał się, odchrząknął. Kiedy kapitan znikł w bramie, inny z podoficerów odezwał się ze śmiechem:
Aleś się wybrał z pytaniem! Nie znasz go czy co?
Tak, a potem major mi nogi z... — wyraził się brzydko. Na dłuższe rozmowy nie było czasu.
Na trzecim piętrze przybita była tabliczka z napisem: „Siedlakowie”. Szczęsny pomedytował chwilę, potem zadzwonił. Drzwi otworzyły się, stanęła w nich tęga, ciemnowłosa kobieta z wydatnym brzuchem. Była w fartuchu, w ręku miała szczotkę do zamiatania. Na jej bladej twarzy widać było ślady kurźu czy sadzy. Przyjrzała się kapitanowi ze zdziwieniem.
— Jedwabny krawat
Pan do kogo? — spytała, patrząc jednocześnie na niego i na sufit. Miała lekkiego zeza.
Szczęsny mimo woli zerknął w górę i rz.ekł:
Do pana Siedlaka. Czy jest w domu?
Nie. Mąż wyjechał do Łodzi. A pan... znajomy czy jak? Bo nie poznaję.
Postanowił nie ukrywać celu wizyty. Przedstawił się, pewien, że się przestraszy, tak zwrykle reagowały kobiety, kiedy milicja pr/.ycbodziła do domu, w dodatku nie wiadomo po co. Ale Siedlakowa bez słowa wpuściła go do mieszkania, podsunęła krzesełko i odstawiwszy na bok szczotkę, usiadła na brzegu tapczana.
Słucham, o co chodzi? — spytała.
O męża.
Czy coś się stało? — spojrzała z niepokojem na mówiącego i w kąt pokoju.
Ten zez przeszkadzał mu w obmyśleniu rozmowy. Postanowił, że nie będzie zwracał na niego uwagi, ale chciał patrzyć na jej twarz, na wyraz oczu i nie sposób było uniknąć widoku źrenic, rozbieganych jak dwa psy na spacerze.
Nie. Właśnie chcemy, aby nic się nie stało —■ zaakcentował słowa. —- Czy pani wie, że mąż dzwonił do nas, do komendy, pod numer dwadzieścia dwa trzydzieści trzy, to znaczy pod numer podany w komunikacie prasowym i radiowym?
Zaprzeczyła ruchem głowy.
No, więc dzwonił. Zna pani treść tego komunikatu?
Tak, czytałam. Po co Franek telefonował?
Miał nam podać pewną wiadomość. Bardzo
ważną. Tymczasem od trzech dni czekamy na ten telefon, ale mąż pani milczy.
Bo wyjechał. Spółdzielnia go wysłała. Mąż pra- . cuje w spółdzielni „Bimbo”, oni robią lalki i różne inne zabawki. W Lodzi mieli zakupić materiały. Wie pan, kolorowe kretony, bawełnę na sukienki dla lalek. Mąż wróci w tych dniach, to zadzwoni. On jest słowny.
Czy nie wie pani, gdzie się zatrzymał w Łodzi?
Pewnie w hotelu. Płacą mu za hotel. Najlepiej niech pan się dowie w spółdzielni, oni wiedzą. Dam panu telefon. — Dźwignęła ciężko swój wielki brzuch, ale Szczęsny zatrzymał ją ruchem ręki. Telefon spółdzielni miał zapisany w notesie.
Dziękuję, nie trzeba. Proszę mi powiedzieć... czy zna pani wszystkich kolegów i znajomych męża?
Uśmiechnęła się lekko.
Skądże. Franek ma bardzo dużo znajomych, a do nas rzadko który przychodzi. Mąż nie lubi. Powiada, że w domu chce mieć spokój. Ale może akurat znam, o kogo panu chodzi?
Pracuje na Żeraniu, w „R-10”. Jako ślusarz.
Nie. Takiego nie znam.
Zastanawiał się przez chwilę nad tą odpowiedzią. Nie była ani zbyt pośpieszna, ani ociągająca, zwykłe zaprzeczenie rzeczy znanej i oczywistej. Może spodziewała się jego wizyty i przygotowała sobie odpowiedzi na kilka najważniejszych pytań?
Czy w ostatnim czasie nie zaszło u państwa w domu nic ważnego, nic, powiedzmy, niezwykłego? Jakiś telpfon, list, czyjaś niespodziewana wizyta? Czy nikt męża nie odwiedzał?
Nie. —` Myślała widać o czyniś, bo dodała pośpiesznie: — Chyba że ta paczka. Bo mąż mówił, że nie zna nadawcy.
Przyszła jakaś paczka? Do męża czy do pani?
Do Franka. W środku był krawat. Nawet ładny, z jedwabiu. Ale mąż mówił, że nie zna żadnego Mariana Kowalskiego z Nowego Światu i... jakoś jakby się zląkł, rzucił krawat na podłogę. Teraz myślę, że to może coś znaczyło, ten krawat. Ale nie wiem, co.
Ma pani jeszcze opakowanie paczki?
Nie. Wyrzuciłam ze śmieciami, wczoraj wieczorem. A krawat — wstała, podeszła do szafy, wyjęła stamtąd ciemny jedwabny krawat i podała kapitanowi. — Proszę, to jest ten. Rozwinęłam i odprasowałam, bo przecież szkoda.
Jak to: rozwinęła pani? Z papieru? — Nie rozumiał, pomyślał, że się źle wyraziła.
On był związany w pętlę, gotowy do włożenia na szyję.
Powiedziała to zdanie i nagle pobladła. Usiadła z powrotem na tapczanie, ściskając w ręku brzeg fartucha. Teraz dopiero zaczęła pojmować strach, który widziała wówczas w oczach męża.
Szczęsny ze zmarszczonymi brwiami przyglądał się krawatowi. I on rozumiał znaczenie przesyłki. Krawat w języku przestępców oznacza śmierć, szubienicę. Ktoś postanowił ostrzec Siedlaka. Ktoś podszył się pod jego głos, zaraz po telefonicznej rozmowie z komendą. To było jasne. Siedlak za dużo wiedział.
Proszę pani — zaczął z powagą, starannie dobierając słowa — mężowi może grozić niebezpieczeń- i stwo. Ktoś chce się na nim zemścić, ta przesyłka to groźne ostrzeżenie. Oczywiście, może to być też głupi żart, ale obawiam się, że nie. Czy naprawdę nie orientuje się pani, kto to może być? Proszę sobie przypomnieć, to bardzo ważne. I dla nas, i dla męża. Chodzi o jego życie.
Zacisnęła dłonie na fartuchu, westchnęła ciężko. Tak bardzo chciała pomóc, ale nie mogła sobie przypomnieć żadnego człowieka, przed którym Franek musiałby mieć się na baczności. Nikogo — kto byłby jego wrogiem. Kto, na Boga, chciałby się na nim mścić?!
■— Czy mąż nigdy nie wspominał przy pani o człowieku, który był winien komuś dużą sumę, kilkadziesiąt tysięcy, i nie miał z czego oddać?
Zobaczył, że twarz jej nagle ożywiła się, pojaśniała.
Tak, mówił coś takiego! — zawołała. — Zaraz... — tarła dłonią czoło, usiłując sobie przypomnieć — to było chyba parę tygodni temu. Wrócił późno, nawet trochę nietrzeźwy. Mówił, że spotkał kolegę, którego dawno nie widział, i popili sobie... Że tamten ma długi. Zaraz, co to jeszcze? Aha, że ktoś mu tam pożyczał i pożyczał, nie wiadomo dlaczego. Mąż się śmiał i mówił, że pewnie mu jeszcze te pożyczki bokiem wyjdą, bo nikt tak bez powodu tego nie robi. Pięćdziesiąt tysięcy! — wykrzyknęła —• tyle ten kolega miał komuś oddać. Teraz sobie przypomniałam. Na pewno, pięćdziesiąt tysięcy. Ale to przecież nie*Franek mu pożyczał, więc dlaczego tam- ...... I■
ten miałby się na nim mścić, czy jakośchciałbje'-V? go pozbyć? ^
Być może — rzekł Szczęsny, nie chcąc ujawniać innych szczegółów, o których Siedlakowa pewnie nie wiedziała. — Teraz proszę absolutnie nikomu nie mówić o tym, że u pani byłem. W interesie pani męża i swoim własnym. Gdyby mąż dzisiaj wrócił, niech się natychmiast ze mną skomunikuje telefonicznie. Niech zadzwoni pod ten sam numer co wtedy: dwadzieścia dwa trzydzieści trzy. Ale niech będzie ostrożny. Zresztą, postaramy się uważać na niego. Gdyby przyszedł do pani ktoś, kogo pani nie zna i pytał o męża, proszę nie podawać, dokąd wyjechał. Nie wie pani, i już.
Nikomu nie będę otwierać — powiedziała stanowczo. •— Chyba, że znajomy.
Czy tu jest telefon?
Nie, u nas nie ma.
Gdyby ktoś nieznajomy przyszedł lub zaczepił panią na ulicy, w sklepie czy gdziekolwiek, proszą zadzwonić pod numer, który podałem. Zapamięta pani?
Tak, to łatwy numer.
Odprowadziła go do drzwi. Słyszał potem, jak starannie zamykała zasuwę i zakładała łańcuch. Zbiegł ze schodów, ściągnął milicjantów z bramy i podwórza, zawiadomił drugi radiowóz o powrocie do komendy. Chciał jak najszybciej porozumieć się z Łodzią.
Po drodze zajechał jednak do spółdzielni pracy „Bimbo”. Kierownik zdziwił się trochę, zobaczywszy samochód z literami MO po bokach. Jakoś tak się
'złożyło, że milicja nigdy dotąd nie interesowała -się spółdzielnią. Wyszedł zza biurka, ukłonił się kapitanowi i pytająco uniósł brwi w górę.
— U państwa pracuje Franciszek Siedlak? — Szczęsny rzucił okiem dokoła, zobaczył ogromnie dużo lalek, co go trochę zirytowało. Nigdy nie miał z tym do czynienia.
Tak. Czy on... czy coś się stało?
Nie. Wszystko w porządku. Chciałbym tylko porozumieć się z panem Siedlakiem. Mamy... hm, pewne... zamówienia. Urządzamy choinkę i... — urwał, widząc rozszerzające się zdumieniem oczy kierownika. Przypomniał sobie, że jest lipiec i rzucił spiesznie: — Wprawdzie do Gwiazdki daleko, ale takie zamówienie może potrwać. Czy on jest w pracy?
Nie. Wyjechał do Łodzi, ma tam załatwić kilka spraw służbowych.
Gdzie się zatrzymał?
W „Polonii”. Telefonował wczoraj, w związku z zamówieniami na kretony. Sądzę, że wróci za dzień lub dwa.
To ja przyjdę pojutrze — łatwo zgodził się Szczęsny. — Do widzenia panu.
Ale jeżeli chodzi o lalki, to przecież może pan załatwić ze mną — zauważył kierownik. — Ile sztuk państwo sobie życzą i jakie mają być?
■— Wie pan, może rzeczywiście lepiej, jak jeszcze trochę poczekamy. Przyjadę, powiedzmy, w październiku i wtedy uzgodnimy. Do widzenia.
W, radiowozie plutonowy zapytał z powagą:
Kupiliście, kapitanie, lalkę?
Kapitan woli żywe lalki! —1 roześmiał się kie-^ rowca.
Szczęsny mruknął coś pod nosem.
*
Danilowicz milczał dłuższą chwilę.
Nie rozumiem, dlaczego uparcie łączysz te dwa fakty — powiedział wreszcie z niezadowoleniem. — Dla mnie mogą to być dwie zupełnie różne osoby. Ktoś, kto grozi Siedlakowi zemstą, podszywa się pod jego głos, przesyła mu symboliczny krawat, może być zupełnie kimś innym niż znajomy tegoż Siedlaka, który ma czy miał cholerne długi wobec... załóżmy, że nawet miał je wobec Trzaskowskiego. Załóżmy, że go zabił, aby pozbyć się tego długu. Więc dlaczego raptem ta chęć zemsty na Siedlaku, „ Bogu ducha winnym?
Dlatego, że Siedlak o tym wie. Ma milczeć, bo inaczej grozi mu to samo, co Trzaskowskiemu. Przecież to jasne, że tamten Siedlaka obserwuje, chodzi za nim, wie, że grubas gdzieś dzwonił, podejrzewa, że do milicji — no i przekonał się, że ma rację. Łatwiej zabić ten drugi raz niż ten pierwszy. Dlatego poprosiłem komendę w Łodzi, żeby odnalazła Siedlaka i zabezpieczyła.
Zabezpieczyła? — zdumiał się major. — Co masz na myśli?
Szczęsny roześmiał się.
Nie, no nie tak dosłownie. Do aresztu go nie wsadzą, choć może byłoby to najlepsze wyjś- , cie — zamyślił się na chwilę.
Daniłowięz przyjrzał mu się podejrzliwie.
Nic z tego — powiedział surowo. — Takich rzeczy nie możemy robić. Cel nie uświęca środków, mój kochany.
Gdyby Siedlak wiedział co mu grozi, toby się pewnie zgodził.
Przecież wie. A w ogóle, może to być głupi dowcip i obaj g... wiecie — zniecierpliwił się major.
Spojrzał na zegarek, wstał.
•—■ Zaraz przyjdzie Komorowski. Chce być obecny podczas przesłuchania Walettiego. Chłopak robi wrażenie wykończonego nerwowo, może to wszystko pójdzie szybciej, niż mi się zdaje. W jego notesie znaleźliśmy arcyciekawe zapiski. Masz — podał mu nptes oprawny w skórę — przeczytaj, zanim zaczniemy.
Kapitan usiadł przy biurku i czytał uważnie, rozszyfrowując z pewnym trudem niewyraźne zdania, czasem urwane w połowie, chaotyczne, poprzekre- śłane. „
-— Ależ bazgrze! — zirytował się, nie mogąc odczytać jakiegoś słowa. Wreszcie dobrnął do końca, odłożył notes i rzekł: — Po co go nosił przy sobie? Przecież to zupełnie dekonspiruje. Zwłaszcza to zdanie o fince, która leży na górnej półce, ten obraz rozprutego brzucha kochanka swojej żony... Sądzisz, że Barbara rzeczywiście była kochanką Trzaskowskiego?
Tak by wynikało z tego pamiętnika i ze słów Barbą^y, jeżeli to wszystko jakoś razem skleić. Chłopak miody, wrażliwy, pracuje twórczo, ma ciągle do czynienia z beletrystyką, poezją, uczulony na punkcie swojej' młodości, chłopięcości, a Trzaskowski — przeciwieństwo: mężczyzna dojrzały, przystojny, zarozumiały, pewny siebie. Waletti miął wobec niego kompleks niższości, żona puściła się właśnie z tym „stuprocentowym”, poniżając chłopaka w oczach całego świata —- tak mu się pewnie zdawało... Więc sięgnął po nóż. Ileż mamy w literaturze przykładów zabójstwa z zazdrości, z urażonej ambicji zdradzonego męża, zresztą w życiu również.
Do tego wszystkiego nie pasują mi dwie rzeczy. Kaseta: po co ją ukradł? I ten udział w gwałcie, na Pradze.
Toteż on chyba rzeczywiście nie brał w tym udziału. Znalazł się wobec faktu, na który w gruncie rzeczy nie miał żadnego wpływu, tak sądzę. Gdyby nawet chciał się przeciwstawić, tamci by nie pozwolili. To okropna żulia, ta paczka Michalskiego. Zdaje się zresztą, że prowodyrem jest Kapsel, nie Michalski. Mniejsza o nich, tym się zajmuje komenda na Pradze. Co do kasety... nie wiem. Może Waletti jakoś to wyjaśni. Dla Komorowskiego najważ... o, jest pułkownik. No, to zaczniemy.
*
W barze jak zawsze był tłok. Napis nad bufetem przestrzegał, że wódkę podaje się „tylko w kieliszkach i tylko z odpowiednią zakąską”, mimo to podawano ją w szklankach i bez zakąski, tak było wygodniej, gość szybciej się upijał, wychodził albo
go wyprowadzano i przelotowość lokalu zwiększała się. Ten bar dawał duże dochody.
Dwaj mężczyźni przecisnęli się do środka, byli trzeźwi i chcieli jeść, więc kelner skrzywił się niechętnie. Potem pomyślał, że to może kontrola, za- krzątnął się, porwał brudne talerze, przyjął zamówienie na dwa schabowe z kapustą, zadziwiająco szybko pojawił się z powrotem. Przybysze zaczęli jeść w milczeniu, więc postał chwilę za ich plecami i znikł.
Wyższy z mężczyzn, tęgi i przysadzisty, z zadartym nosem i małymi oczkami, powiedział:
Cholerna knajpa. Brud, smród i żarcie poskud- ne. Po cośmy tu przyszli?
Bo po drodze •—■ odparł drugi. — Wszędzie to samo.
Nieprawda! — zaprzeczył stanowczo. — Ja cię kiedy zaprowadzę na takiego schaboszczaka, że miesiąc będziesz się oblizywał. A tu — pogmerał na talerzu z obrzydzeniem — kartofle jak glina, pewnie wczoraj gotowane, kapusta postna, a w kotlecie sam tłuszcz.
Tutaj chodzą na picie. Na uchlaj. Wszystko im jedno, co jedzą. Słuchaj, Bosman... — odbiło mu się, wytarł zatłuszczone wargi czystą chusteczką, wyciągnął pudełko extra-mocnych.
No?
Co jest z tym moim zmiennikiem, jak pragnę zdrowia? Trzeci dzień mam za niego robić?
„Bosman” zmrużył oczy, zapiekły go od dymu.
—#Byłeś u niego w domu? — spytał, odsuwając na bok talerz z resztkami jedzenia.
Byłem. Dzwoniłem, stukałem, nikt nie odpowiadał. Umarł czy jak?
On ma żonę. Ktoś by otworzył. Może akurat wyszli.
No, to czego do roboty nie przychodzi? Jakby zachorował, to kobieta powinna dać znać. A w ogóle, to ci powiem, że taki z niego robotnik, jak z koziej ... trąba.
Pieprzysz. Maszynę zna. Ty tak nie znasz, jak on.
Niższy, ciemnooki i szczupły, roześmiał się drwiąco.
Mowa! U prywaciarza robił akurat na takiej samej. Daj go do innej, to ci noże połamie. Nie podoba mi się ten facet. Oczy mu latają jak u złodzieja.
No, no. Ludzi nie posądzaj, chłopie, bo cię zasądzą. — „Bosman” podłubał w zębach zapałką. — Jak przyjdzie, to go z brygady wyleję. U mnie nie ma takich szpasów: dwa dni bez zawiadomienia, bez słowa. Niech idzie, do kogo chce. Nie mieszka trzydzieści kilometrów stąd, ale w Warszawie. Jak nie żona, to sąsiad mógł zadzwonić.
Może oboje grzybami się zatruli — ciemnooki snuł przypuszczenia.
■— Gdzie masz teraz grzyby?
Na bazarze już są. Młode maślaki. Więc jak będzie z Drągowskim? A w ogóle, skąd on się wziął w naszej brygadzie?
„Bosman” skrzywił się. To był jego błąd, pierwszy i ostatni raz poszedł na protekcję, więcej nigdy, obiecywał sobie.
—- Ziętkowszczak za nim prosił — mruknął z zażenowaniem. — To jakiś jego znajomy czy krewny, diabli wiedzą. Może masz rację, chłopie — zamyślił się nagle.
W czym mam rację?
.Że to nie robotnik. Chociaż maszynę zna. Zięt- kowski mówił mi kiedyś, że tamten ma własne mieszkanie, dwa pokoje z kuchnią i łazienką, wyszykowane jak cacko. Nawet się dziwił, bo zarobki u tego prywaciarza nie były takie duże. Drągowski pódobno przedtem pracował w jakimś magazynie fabrycznym i nagle stamtąd odszedł. Mówili po cichu, że powinien siedzieć, ale ktoś go krył. Jego szwagier. Dyrektor czy szef produkcji, nie pamiętam. Idźże, ty pijaczyno! — obruszył się, odsuwając łokciem czyjąś głowę, która uparcie szukała, na czym by tu zasnąć. Jej właściciel zatoczył się, popatrzył na „Bosmana” nieprzytomnymi oczami, czknął potężnie.
...prasz-szam — bąknął, kiwając się na miękkich nogach. — Paie, pa-jes szszszaleie sym... sympatyczny. Pa-jes... szszale...
Dobrze, dobrze. Uchlałeś się, to idź do domu spać. Kelner! — „Bosman” obejrzał się, biała postać jak duch sfrunęła z kuchni i zainkasowała należność, bez daty, wieku i procentu.
Obaj mężczyźni wyszli, pijak jeszcze został. Stał na środku sali, wreszcie zaczął śpiewać z takim przejęciem i energią, że wyrzucono go na ulicę. Zataczając się, wlazł do bramy i na parę minut zginął w mpoku podwórza. Potem wyszedł stamtąd równym, śpiesznym krokiem człowiek zupełnie trzeźwy
w ciemnych okularach. Obejrzał się i -powiedział..' głośno do dwqqh kobiet rozmawających przed bramą.
Ten pijak poszedł na klatkę schodową. Niech panie uważają, pewnie zaśnie i jeszcze go kto nap- depnie.
Jedna z kobiet wzruszyła ramionami. - -
A niech tam. Pijakiem się będę martwić? Niech go nawet rozdepczą, pijackie nasienie. Mam takiego w domu, jeden wystarczy.
Mężczyzna pokiwał głową ze zrozumieniem i odszedł. Na ustach błąkał mu się ledwie widoczny uśmiech. Wskoczył do pośpiesznego autobusu, za kilkanaście minut był w okolicach placu Dzierżyńskiego. Wszedł na drugie piętro Komendy Miasta, i zapukał do drzwi.
Porucznik Kręglewski uniósł głowę zza biurka i spojrzał pytająco.
—• Obywatelu poruczniku, starszy sierżant... — urwał, widząc niecierpliwe machnięcie ręki i powiedział już zwykłym tonem: —■ Myślę, że w tym coś jest. Z fabryki „R-10” dwóch robotników jadło w barze na Pradze. Byłem tam w charakterze pijaka. Tych dwóch to „Bosman” i pracownik jego brygady, Władysław Bąk. Mówili o jednym z szesnastu, których mamy na naszej liście. Od dwóch dni nie ma go w pracy. Prócz tego... •— starszy sierżant opowiedział dalsze szczegóły, które zapamiętał.
Kręglewski słuchał uważnie, potem zerwał się i ze - słowami: — Poczekajcie na mnie — wyszedł z pokoju. W gabinecie majora Daniłowicza trwało jeszcze przesłuchiwanie Piotra Waletti. Mały porucznik zajrzał ostrożnie, złapał spojrzenie Szczęsnego i wy-
-wołał go na korytarz. Tu powtórzył mu relację z baru.
-— Słuchaj, a jeżeli to jest ten facet z długiem pięćdziesięciu tysięcy? — powiedział. Podobnie jak Szczęsny, nie lekceważył już telefonu Siedlaka. Obaj jak stare wyżły śledcze wietrzyli tu coś podejrzanego. — Dwupokojowe własnościowe mieszkanie kosztuje mnóstwo pieniędzy. Zresztą, ta forsa starczyłaby im tylko na pierwszy wkład.
Może odłożył, pracując w prywatnym warsztacie. Może robił jakieś kanty jako magazynier. Ale ocjywiście musimy to zbadać. Czekaj! ■— Kapitan stanął nagle jak wryty. —• Nie ma go w pracy ani w domu? Jasna cholera, on mógł wyjechać do Łodzi.
Do Łodzi można wyjechać i wrócić tego samego dnia, nawet po pracy — zauważył rozsądnie mały porucznik. — Jak dawno rozmawiałeś z tamtejszą komendą? Mają Siedlaka na oku?
•— Przed dwoma godzinami. Nie mają, z hotelu już się wymeldował. Posłałem niedawno pracowmika do jego mieszkania, powinien zaraz wrócić — Szczęsny niespokojnie spojrzał na zegarek.
Co z Walettim? Gdzie był w tamtą noc?
Mówi, że w domu. Do niczego się nie przyznaje, twierdzi, że Trzaskowskiego w ogóle nie znał. Kłamie oczywiście. Wiesz, to wszystko... — Kapitan zawahał się, ściągnął brwi z niezadowoleniem. Nie dokończył. Kręglewski przyglądał mu się spode łba.
Zdaje się, że musimy szukać nie tylko Siedlaka, ale i Drągowskiego — rzekł z namysłem. — A z drugiej strony, może tracimy tylko czas? Może zabóję^ siedzi u majora w gabinecie. Cholerny świat.
Nie ma podstaw — Daniłowicz potrząsnął głową. — Czego wy się'spodziewacie, u-licha? Jaki-mamy punkt zaczepienia? Rozmowę telefoniczną z Si-ed- lakiem, która może być wszystkim tylko nie prawdą. Jeżeli pracownik fabryki nie przychodzi przez dwa dni do pracy, to jest to przede wszystkim sprawa tej fabryki, nie milicji. Nonsens, nie możemy tam posłać ludzi, nie mamy powodu mieszać się. Znajdź mi choć jedną uzasadnioną przyczynę, a pójdę do Drągowskiego sam — zwrócił się do Szczęsnego. — Poszukaj Siedlaka, wypytaj. Zresztą nie wiem, czy to jeszcze ma jakiś sens.
Waletti się przyznał? — spytał Kręglewski!
Stali na korytarzu, major wyszedł do nich w przerwie przesłuchania.
Jeszcze nie, ale sądzę, że to jest kwestia godzin. Powinieneś tam wrócić, Szczęsny.
Dobrze — mruknął kapitan. — Za chwilę.'
Daniłowicz zamknął za sobą drzwi gabinetu. Przez
korytarz przeszedł Tołłoczko, zatrzymał się kilka kroków od obu oficerów; mieli tak zasępione twarze, że nie wiedział, czy ma podejść, czy czekać. Wreszcie zdecydował, że lepiej się pokazać. Chrząk-- nął, zbliżył się i rzekł:
Byłem, ale tam nikogo nie ma. Dzwoniłem, pukałem, nic. Pytałem sąsiadów, nie wiedzą, nie utrzymują z Drągowskim żadnych stosunków. Dozorca twierdzi, że ona wyjechała na wieś, a jego nie ma od paru dni.
Dziękuję, sierżancie — powiedział Szczęsny łagodnie.
Było to tak niezwykłe, że Tołłoczko spojrzał na niego prawie ze strachem.
-— Kapitan źle się czuje? — spytał ostrożnie, przygotowany na wybuch. Ale Szczęsny nie dosłyszał pytania. Byl tak zajęty myślami, że nie patrząc na podoficera skierował się w stronę swego pokoju. Kręglewski poszedł za nim, trochę zdziwiony i trochę zaniepokojony. Największe wyskoki jego przyjaciela miały miejsce właśnie po takich nieobecnych zamyśleniach.
Zamknęli się w pokoju. Szczęsny stanął przy oknie, włożył ręce w kieszenie spodni i milczał.
Masz iść na przesłuchanie — przypomniał mały porucznik. — Czego się czaisz?... Pojedziesz do faceta, będą drzwi zamknięte i co zrobisz? A nawet, jak ci otworzą, to co powiesz? Dobry wieczór, panie Drągowski, niech pan odda kasetę, aresztuję pana za... i tak dalej.
Mhm — mruknął Szczęsny, jak przez sen. Nie odwrócił głowy.
Zadzwonił telefon, Łódź zawiadamiała, że „podopieczny” wsiadł do pociągu warszawskiego o godzinie osiemnastej pięćdziesiąt. Oznaczało to, że Sied- lak będzie na miejscu około dwudziestej pierwszej trzydzieści. Kręglewski powtórzył głośno, co usłyszał. Kapitan skwitował to lakonicznym: — Tak.
Zaraz wejdzie major i cię ochrzani. Idźże na to przesłuchanie!
Pójdę — powiedział Szczęsny.
Wyjął z biurka pistolet, sprawdził magazynek, zabezpieczył, wsunął do kieszeni. Do drugiej włożył latarkę elektryczną, po czym skierował się w stronę
— Jedwabny krawat
drzwi. Kręglewski obserwował to wszystko okrągłymi-ze zdumienia oczami. Wreszcie *nie wytrzymał i krzyknął:
Gdzie ida-iesz, wariacie?!
Na przesłuchanie —■ Szczęsny uśmiechną! się lekko. W drzwiach zatrzymał się chwilę, spojrzał na porucznika swymi wąskimi, czarnymi oc-zami i rzekł: — Posiedź tu u mnie, słyszysz? Mogą być telefony.
Ty naprawdę tam idziesz?
Naprawdę tam idę.
„Zależy, co kto rozumie przez słowo: tam” -r- myślał, w chwilę potem, wychodząc z Pałacu Mostowskich. Przed komendą stał wolny radiowóz. Szczę-V sny porozmawiał chwilę z kierowcą, zawiadomił Centralę i wsiadł do samochodu.
Dokąd jedziemy, kapitanie? — spytał plutonowy, zapuszczając motor. Łagodnie skręcił w stronę ulicy Nowotki.
Na Dworzec Wschodni. Mamy — Szczęsny spojrzał na zegarek — sześć minut na przejazd.
Aż sześć? — zdziwił się kierowca nieszczerze,
I dodał gazu.
Rozdział 10
Siedlak wysiadł ostrożnie na peron. Rozbił w Ło-
dzi kolano, miał obandażowane i chodził sztywno, kulejąc, kiedy go bardziej zabolało. Rozbił je w trakcie ucieczki. Później myślał sobie, że właściwie może .ta cała ucieczka nie była potrzebna. Ostatecznie cóż mógł mu zrobić na ulicy, w biały dzień... nie, to było . pod wieczór, ale w lipcu pod wieczór jest przecież
zupełnie jasno. Dokoła śpieszyli przechodnie, sklepy były jeszcze otwarte, z uchylonych drzwi kawiarni dolatywała muzyka.
Więc czego się przestraszył, dlaczego uciekał, zo-, 'baczywszy Drągowskiego obok kiosku z piwem?
„Ten krawat” — myślał teraz, wspinając się po schodach dworca. — I może nie tylko krawat.” Bo przecież był jeszcze list, o którym nie wiedział nikt poza nim i nadawcą. List w niebieskiej kopercie, pisany na maszynie, kilka słów, od których ścierpła mu skóra. Naturalnie list byl nie podpisany, ale nietrudno było się domyślić, jeżeli wiedziało się o tym człowieku to i owo.
„Krawat i list” —- myślał dalej, przechodząc wolne przez brukowaną jezdnię. Stanął po przeciwnej stronie dworca'i cierpliwie czekał na tramwaj, przekładając z ręki do ręki torbę podróżną. Miał tam
trochę sprawunków i kilo baleronu, prezent od kooperanta spółdzielni dla życzliwego zaopatrzeniowca.
Wsiadł do pierwszego wozu. Ktoś spojrzał na jego sztywną nogę i uprzejmie ustąpił mu miejsca. Podziękował, usiadł, położył torbę na kolanach. Wciąż myślał, po co Drągowski pojechał do Łodzi akurat wtedy, kiedy on tam się znajdował. Nietrudno było dowiedzieć się w spółdzielni, nikt nie robił z takich wyjazdów tajemnicy. „Śledzi mnie” — rozważał, patrząc na oświetlone od neonów miasto.
Mężczyzna w szarym ubraniu ze śniadą twarzą i bardzo jasnymi włosami, który trzymał się niedaleko od Siedlaka od chwili jego powrotu do Warszawy, stał teraz na platformie pierwszego wagonu. Obserwował przysadzistą sylwetkę grubasa, bacznym wzrokiem mierząc od czasu do czasu innych pasażerów.
W wagonie było prawie pusto, do końcowego przystanku mało kto dojeżdżał. Siedlak wysiadając rozejrzał się uważnie dokoła, ale prócz jakiegoś obcego mężczyzny i dwóch zagadanych kobiet nie było ■nikogo. Ruszył więc w stronę domu. Po drugiej stronie, w pewnej odległości za nim, pogwizdując nie-, frasobliwie szedł kapitan Szczęsny.
Nie sądził, aby uderzenie nastąpiło właśnie tu, na tej ulicy. Bądź co bądź mimo późnej pory kręciło się po niej trochę ludzi, okna były pootwierane, w lipcu miasto zasypia dopiero przed północą. Mimo to uwaga jego była wciąż napięta, choć nie potrafił sobie wyjaśnić, czy to, co robi, ma jakikolwiek sens.
Działał zupełnie instynktownie, ałe instynkt jeszcze nigdy go nie zawiódł.
Siedlak nagle zatrzymał się jak wryty. Kapitan dojrzał kątem oka, że w ciemnej bramie ktoś stoi. Nie mógł również się zatrzymać, mogło by to zwrócić uwagę, wrięc schylił się jakby czegoś szukając na chodniku, nic spuszczał jednak wzroku z tego, co działo się po drugiej stronie. Grubas wyraźnie .z kimś rozmawiał, bardzo niechętnie, ale widocznie bał się odejść, w tej chwili na ulicy nie było prawie nikogo. Wreszcie postąpił kilka kroków w stronę podwórza. Jego tęga sylwetka w jasnym tropiku majaczyła przez chwilę w ciemnej sieni. Nagle znikła. Krótki urywany krzyk prawie zginął w ulicznym hałasie. Mimo to Szczęsny go dosłyszał.
Paroma skokami przebiegł jezdnię, wpadł do bramy. Dojrzał dwie szamoczące się postacie, dosko- czył, zobaczył czyjeś ręce zaciśnięte na gardle, potężną siłą swoich rąk rozerwał ten uścisk, aż jedna •z postaci upadła na ziemię. Druga rzuciła się w mrok podwórza.
Cholera! — wykrzyknął z gniewem. Miał dwa obowiązki, które sobie przeczyły: ratować leżącego i gonić uciekającego. Klnąc straszliwie, pochylił się nad leżącym, uklęknął, zapalił latarkę. Siedlak dyszał chrapliwie, oczy miał wytrzeszczone i obłąkane ze strachu, z rozwartych ust ciekła ślina. Kapitan podniósł go, posadził pod murem, trzepnął fachowo po policzkach, aby przywrócić do przytomności. Nie była to na pewno najlepsza kuracja, ale poskutkowała natychmiast. Grubas odetchnął głęboko parę razy, z trudem przełknął ślinę, oczy wróciły mu do
normalnego stanu. Popatrzał na Szczęsnego, nic nie rozumiał i błagalnym spojrzeniem -prosił o wyjaśnienie “i opiekę:'Bał się, jak nigdy w życiu, śmierć v była tuż obok, tego jednak człowiek boi się najwięcej. "
Może pan już mówić? — spytał kapitan, nie .bawiąc się dłużej w ceregiele ratownicze. — Niech pan wstanie.
Głos jego był nakazujący, niemal władczy i Siedlak posłusznie podniósł się na sflaczałych nogach, oparł o ścianę domu i stanął. ^
Pan się nazywa Franciszek Siedlak?
Tak — odparł, osłupiały ze zdumienia.-—Kto pan jest? Skąd pan mnie zna?
Znam, to nieważne. Szybko, niech pan odpowiada na pytanie: kto pana chciał udusić?
— O, Boże! — Siedlak mimo woli chwycił się za gardło — myślałem, że skonam...
To mnie nie obchodzi — Szczęsny był bezlitosny. — Kim jest ten człowiek?
Ja... ja nie wiem — wyjąkał grubas, oglądając się na podwórze.
Kapitan potrząsnął nim jak gruszką i zacisnął palce na tłustych ramionach. ' '
Gadaj! krzyknął — Kto to jest? Gdyby nie ` ja, to byś nie żył. Nie bądź Świnia.
Argument ten dziwnym trafem znalazł całkowite zrozumienie w umyśle grubasa. Ugiął się pod naciś- • kiem rąk i Odpowiedział zupełnie przytomnie:
Józef Dra^gowski. On... chciał mnie zabić. Jeździł za mną do Łodzi, ale tam mu uciekłem. Kolano — pokazał ręką — zbiłem wtedy. Przysłał mi paczkę
2sro „ . '•
z krawatem... ostrzeżenie, ¿e niby śmierć mnie czepka. 'A potem list. ' ' -
Za co chciał cię zabić?
Bo ja dzwoniłem do.., kim-pan■ jest, panie?-Ja tak nie mogę mówić.
Szczęsny bez słowa odchylił klapę marynarki, pokazał milicyjny znaczek. Grubas odetchnął z ulg"ą.
To ja powiem wszystko.
■— Ale szybko! Gdzie on mieszka?
Na Malarskiej dwanaście. Pracuje na Żeraniu w ,,R-10”, na obrabiarce. On tam się zadekował, bo nakradł w magazynie innej fabryki, ale szef produkcji to był jego krewniak i zamazał sprawę, więc Drągowski... On zabił tego gościa z Instytutu FARI- MA. Ja już teraz na pewno wiem. On był mu winien pięćdziesiąt tysięcy złotych i nie miał z czego oddać, a tamten domagał się spłaty, dał mu termin. Gdyby Drągowski nie oddał, to tamten miał powiedzieć .gdzie trzeba o magazynie i w ogóle. Drągowski kupił sobie z tej forsy najpierw motor, potem dał wkład* na mieszkanie.
Dlaczego tamten mu pożyczał?
Właśnie tego Drągowski nie wiedział.
Bzdura! Musiał wiedzieć, tylko nie chciał tego panu mówić.
Możliwe — zgodził się grubas. — Bo kto by komu pożyczał takie sumy na piękne oczy albo jak tam. `On mi opowiadał o tych pożyczkach, kiedyś w barze. No, a potem jak go spotkałem, krótko po zabójstwie gościa z Instytutu, to już pracował na Żeraniu i wyszło, że nie ma już żadnego długu. Jego żona mi to powiedziała, tak jej się chyba wymknęło,
ále mnie dużo nie trzeba, żebym wiedział co i jak.
A kaseta z trucizną?
Tego już nie wiem. Może ma w domu. Panie, pan mnie nie zdradzi? — zawołał, szarpiąc Szczęsnego za rękaw.
Nie — rzucił na odczepne. — Gdzie ta Malarska, na Pradze?
Tak. — Objaśnił, jak iść, nie było daleko. Z podwórza wyłonił się dozorca. Szczęsny zwrócił się do niego, pokazał znaczek i polecił zaopiekować się Siedlakiem. Nakazał jeszcze, aby grubas stawił się następnego dnia w komendzie, i wyszedł z bramy.
*
A potem?
Potem... — Piotr zawahał się, z wysiłkiem przełknął ślinę, jakby bolało go gardło. — Wybiegłem na schody. Ten milicjant był w przedpokoju i drzwi się zatrzasnęły... Pomyślałem, że jeżeli zacznie mnie szukać, to skieruje się przede wszystkim na ulicę i...
Dlaczego pan tak myślał?
No... ucieczka kojarzy mi się z ulicą, tłumem, zagubieniem w tłumie, coś takiego... Nie potrafię tego dokładnie wytłumaczyć.
Dobrze, zostawmy. I co pan zro'jil?
Ukryłem się w podwórzu, tam jest taki mały garaż. Drzwi były otwarte, stał samochód i ja za ten samochód... Nie było nikogo. Stamtąd mogłem widzieć schody. Zobaczyłem, jak milicjant zbiegał bardzo szybko. Wyszedł na ulicę, tam było dużo ludzi, pewnie wychodzili z kina. Myślałem wtedy, że będzie szukał w tym tłumie i że mam kilka minut czasu. Wróciłem na górę do mieszkania. Zabrałem torbę, kilka drobiazgów... Napiłem się wody w kuchni i wybiegłem znowu na podwórze. Stamtąd drugą bramą na boczną ulicę i dalej...
Co pan zabrał z mieszkania? Proszę dokładnie.
To wszystko, co było w torbie i co później znaleziono razem ze mną i przywieziono tutaj. Takie drobne rzeczy, notes, długopis.
Pułkownik Komorowski patrzał przez długą chwilę w błękitne, głęboko podkrążone oczy chłopca. Wreszcie nie spuszczając zeń wzroku spytał wolno, odmierzając słowa:
A co pan zrobił z kasetą?
Tą metalową?
Tak.
Powinna być w mieszkaniu. Leżała w środkowej szufladzie biurka. Chyba pozostało otwarte.
Daniłowicz uniósł brwi w górę. W głosie Piotra było coś tak bardzo zwyczajnego, spokojnego, jakby mówił o pozostawionym ołówku czy starej gazecie, nie zaś o groźnej truciźnie. Rzucił przelotne spojrzenie na pułkownika, który wciąż patrzał prosto w oczy przesłuchiwanego.
Czy pan się orientuje, co jest w kasecie? —■ spytał major tonem prawie obojętnym.
Waletti uśmiechnął się bezwiednie. To było zaskakujące.
Oczywiście, przecież to moje pudełko. Nic tam nie ma. To znaczy, nic nie było po moim wyjściu z mieszkania, bo notes zabrałem ze sobą.
Notes? — powtórzył Komorowski ze zdumieniem.
Przecież on tu jest gdzieś... .zabrano mi rzeczy po 'przywiezieniu do- komendy. Miałem .go w torbie.
I pan chował ten' rtotes. w metalowej kasecie?
—■ Tak. Zamykałem _ ją na kluczyk, bo..`. —
umilkł nagle, twarz pokryła mu się bladością. Do- .. pi er o. teraz zrozumiał, że wszystko to, co pisał i tak starannie ukrywał przed Barbarą, było już z, pewnością przez tych ludzi przeczytane i ocenione. Opuścił głowę, ukrył twarz w dłoniach. — Wolałbym nie. żyć — mruknął niezrozumiale sam do siebie,, ale dosłyszeli go.
No dobrze — Komorowski otrząsnął się ze zdumienia. — Ale nam nie chodzi o osobiste, zapiski, choć w tej sytuacji są one dość... charakterystyczne. Nam chodzi o kasetę również metalową, ale zawierającą preparat AC-X. Skradzioną z Instytutu FA- RIMA.
.— Ja tam nie byłem! — krzyknął Piotr zrywając się z miejsca. Porucznik, który protokołował przesłu- ęhanie, stanął tuż za nim i położył mu ręce na ramionach, zmuszając w ten sposób do opuszczenia się z powrotem na krzesło. — Ja nie byłem w Instytucie, nie zabiłem go! Przysięgam, na pamięć mojejmatki, przysięgam, ja go nie zabiłem!
Po jego wybladłej twarzy łzy toczyły się jak groch. Całym wątłym ciałem wstrząsało szlochanie. Ocierał policzki wierzchem dłoni, jak małe dziecko,- wargi miał wykrzywione, płakał na cały głos, nie zważając już na nic. ' -
Pułkownik odchrząknął,. nacisnął dzwonek, milicjantowi ruchem ręki pokazał Piotra, tamten od-razu - zrozumiał, przesłuchiwani urządzali różne scęjay—
prawdziwe czy udane, to się dopiero później okazywało. Przyniósł szklankę wody, podał. Waletti chwycił ją trzęsącymi się rękami, wypił parę łyków. Cze- •kali, aż się uspokoi. Danilewicz w milczeniu spoglą- <dał w okna gabinetu, porucznik przerzucał- kartki protokołu, potem zatrzymał magnetofon i założył nową taśmę.
Czy pan może już odpowiadać spokojnie na py- 'tania? — rzekł Komorowski, decydując się nie przerywać. Sprawa była zbyt poważna, aby ją można
'było odkładać na następny dzień.
Piotr skinął głową. Sięgnął po chustkę, wytarł nos i oczy. •
Powiedzmy — zaczął pułkownik z namysłem — że ja panu wierzę. Nie był pan w Instytucie, nie zabił, nie ukradł kasety. Więc dlaczego pan uciekł na Widok funkcjonariusza milicji, który przyszedł, nawet pan nie wie po co, może chodziło o mandat, może to był dzielnicowy, mogło być wiele innych powo- * dów niż aresztowanie. Niechże pan i mnie uwierzy, że nie chcę — nikt z milicji nie chce — zatrzymać. niewinnego człowieka. Naprawdę nikomu z nas na tym nie zależy. Chcemy dojść do prawdy. Ukarać winnych. Może mógłby nam pan pomóc w tym, wyjawiając całą prawdę o sobie. Nie będziemy wówczas tracić czasu. Ani my, ani pan.
Uciekłem, bo... myślałem, że Barbara powiedziała. Ona mnie o to posądza. Ona wie o tej rozmowie i dlatego.-
O jakiej rozmowie? -
Mojej... z Trzaskowskim.
Proszę dokładnie opowiedzieć. Kiedy to było,
o czym.rozmawialiście, wszys.tko na ten temat.
Więc... kiedy zorientowałem się, że Barbara — zawahał się, poczerwieniał.
Przecież wiemy — zlitował się Daniłowicz. — Wiemy z notesu.
Tak, prawda.
Nie musi pan opowiadać szczegółów o tym, co pan widział w willi podczas obserwacji z krzaków. Proszę przejść do rozmowy.
Postanowiłem z tym skończyć. To znaczy — poprawił się śpiesznie, bo to, co powiedział, zabrzmiało podejrzanie — postanowiłem rozmówić się z nim. Wybrałem moment, kiedy Barbara wyszła z willi. Wiedziałem, że pójdzie teraz do domu, a on będzie sam. Odczekałem jeszcze kilka minut, potem podszedłem do drzwi jego mieszkania, zadzwoniłem. Po chwili otworzył, był... był w pidżamie. Na mój widok zmieszał się trochę, ale zaraz się opanował. Powiedziałem: „Dobry wieczór”, odpowiedział. Wciąż stał w drzwiach. Nie ułatwiał mi sytuacji. Zresztą nie oczekiwałem tego. Zawsze miał nade mną przewagę. Powiedziałem, że chcę z nim porozmawiać. Spytał, czy koniecznie teraz, odparłem, że tak. Wtedy wpuścił mnie do środka, zamknął drzwi. Pamiętam, że obrzucił mnie takim wzrokiem, jakby szukał czy nie mam czego w ręku. Ale ja nic nie miałem. Nie zabrałem tej finki, o której napisałem...
Zgarbił się w krześle, położył dłonie na kolanach, zapatrzył się w szklaną płytę na biurku.
Ja bym nie potrafił — szepnął z nienawiścią do samego siebie. Zapragnął nagle powiedzieć
' wszystko, udręczyć się, obnażyć przed tymi obcymi ludźmi swoją słabą, niezaradną naturę, poniżyć się w ich oczach — tak przypuszczał. Nie wiedział, że przyglądają mu się z pewnym współczuciem. Byli dużo starsi i o niebo lepiej znali życie.
Co było dalej? — poddał major.
-— Weszliśmy do pokoju. Stałem, nie chciałem usiąść, mimo że wskazał mi krzesło. Sam siadł twarzą na wprost mnie. Czekał, aż zacznę, przygotowywał się do odparcia mojego ataku, może zresztą od , dawna był przygotowany. To była straszna rozmowa. Byłbym chyba wolał, żeby mnie uderzył, wtedy reagowałby jakoś bardziej po ludzku, może po chamsku, ale prościej. Łatwiej do zniesienia. Ja... mnie bardzo trudno znieść taką zimną bezwzględną ironię, jakby ktoś szpile wbijał w ciało.
.Co on mówił?
■— Że powinienem zrozumieć Barbarę. Że nie jestem dla niej odpowiednim człowiekiem, bo ona po-
trzebuje prawdziwie męskiej opieki, kogoś bardziej dorosłego niż ja... Próbowałem przeciwstawić jego argumentom —• swoje. Ale właściwie miałem tylko jeden: że ja ją naprawdę kocham. Wiedziałem przecież, że dla niego Barbara to jedna z wielu przygód w życiu. Kiedy mu to powiedziałem, on się roześmiał. Wtedy uderzyłem go. W twarz.
A on?
Piotr opuścił nisko głowę. Długo milczał, wreszcie wyjąkał:
—* Złapał mnie za kark jak szczeniaka i kopniakiem wyrzucił za drzwi. Wróciłem do domu dopiero
. nad ranem. Byłem pijany-, miatóm gorączkę. Nie poszedłem do pracy. • * -
Kiedy -odbiła się ta wasza rozrjciowa? Kfórego dnia? . . '
—: W piątek, nie pamiętam którego. Komunikat
o '^ginięciu preparatu ukazał się w gazetach we środę następnego tygodnia, chyba dwudziestego dziewiątego czerwca. U nas w wydawnictwie płacili' tego ' dnia, a zawsze płacą dwudziestego dziewiątego. Pamiętam, bo w kolejce do kasy wszyscy rozmawiali
o komunikacie.
*
' -— O której godzinie macie wypłatę?
Nie wcześniej niż koło trzeciej, wpół do ezwar- ' tej. ' *
Major pomyślał, że popołudniówki o tej godzinie są już'na mieście. Zresztą ludzie słyszeli pewnie ko- - munikat w radio.
'■ — A dwudziestego ósmego gdzie pan spędził noc?
W domu.
J— Razem z żoną?
-— Nie, jej nie było. Gdzieś wyszła.
, — Kiedy wróciła?
—- Późno. Nie wiem, spałem.
Więc był pan zupełnie sam w. dom«, tak?
Tak. - -
Nikt nie telefonował? Nie przychodził?
Nie. ' - .. Pułkownik zastanawiał się przez chwilę, rysując*
coś na papierku. Daniłowicz pomyślał, że ten chłopak nie podał żadnego alibi na krytyczną noc. Z pewnym zdziwieniem skonstatował, że czuje z tego' powodu nieuzasadnione zadowolenie. -Wtedy zrozumiał
'nagle, że nie pierzy w jego winę.' Przestępcy, najczęściej podają doskonałe alibi.
Mówiąc szczerze —'zaczął Komorowski, odkładając ołówek — miał pan według'ogólnego mniema-" nia dość ważny powód, aby usunąć Trzaskowskiego ze swej drogi. Usunąć... całkowicie. Zapiski w notesie,"które, jak można sądzić, nie były-przeznaczone dla obcych oczu, świadczą o tym wyraźnie. Wprost nie ■ rozumiem, dlaczego uciekając przed milicją w obawie, że posądzi pana o to zabójstwo, zabrał pan
i nosił przy sobie tak kompromitujący dokument. Przecież musiał pan zdawać sobie sprawę, że pręr azej czy później pana znajdziemy.
Nie. Nie spodziewałem się tego. I gdyby nie to, co się stało "u Michalskiego, na pewno byście mnie nie .znaleźli.
W głosie Piotra zabrzmiało coś jakby przechwałka. Toteż Daniłowicz rzekł z uśmiechem.
Ależ, człowieku, spałeś przecież jak suseł na- tym placyku, zamiast Michalskiego mógł przechodzić patrol, bardzo często tamtędy chodzą. To-kwestia przypadku, że akurat znalazł pana Mi-
, chalski. Wszystkie nasze jednostki miały już zdjęcie, rysopis, niewiele pomógłby ten fałszywy dowód, zresztą zrobiony tak kiepsko, że zakwestionowałby go każdy milicjant, nawet na głębokiej prowin- ' cji.
Piotr spojrzał na mówiącego ze zdziwieniem.
—- Przecież ja nie dostałem jeszcze tego dowodu!
Ale my go już mamy. Przy okazji trafiliśmy na- ślad fałszerza; miał w mieszkaniu czterdzieści' sześć lipnych .dowodów, świadectwa maturalna i takie tam
różne. Nie odpowiedział pan pułkownikowi na pytanie, dlaczego nosił pan przy sobie notes?
Ja... — Piotr zmieszał się trochę, zająknął — zdawało mi się chwilami, że być może, kiedyś, jak już zapomnę o tym wszystkim, to... myślę, że po prostu ma to jakąś wartość literacką. Szkoda mi było wyrzucić.
Nie pyta pan o żonę — zauważył major. — A przecież jest w szpitalu.
Oczy Piotra zabłysły gniewem.
Nie mam żony — odparł gwałtownie. — Nic mnie nie obchodzi.
*
W oknach było ciemno. Stojąc po drugiej stronie ulicy wpatrywał się w nie i myślał gorączkowo, jak przeprowadzić to, co chciał. Zadanie było bardzo trudne, nie wolno mu było działać zbyt pochopnie, wiedział w gruncie rzeczy, tak niewiele, że nie starczyłoby to nawet na zatrzymanie w areszcie, co dopiero w sądzie. Musiał więc mieć dowody. Jeżeli cała jego koncepcja jest fałszywa — dowodów nie będzie. Jeżeli jest prawdziwa — dowody mogą być tak ukryte, że sam nic tu nie zrobi.
Ale Szczęsny chciał sam. Tłumione ostatnio cierpliwie i systematycznie przez Daniłowicza „partyzanckie wyskoki” odezwały się teraz w kapitanie ze' zdwojoną siłą.
Wciśnięty w zakos muru nie spuszczał oczu z okien" na drugim piętrze. Nagle drgnął, zdawało mu się, że za podwójną szybą mignęło coś jak słaby odblask
.lątarki. Właśnie tak: nie zap'ałona lampa, lecz ręczna latarka, której światło przesunęło się w górę i w dół, . nierówno, • może trzymane w ręku człowieka, który poruszał się po pokoju. Tak, na pewno to była latarka.
„A więc przyszedł — pomyślał. — Nie chce zapalić żyrandola, boi się kogoś czy czegoś, pewnie tego, kto obronił Siedlaka. Szuka w pokoju... Czego szuka?” Zdecydował się błyskawicznie, przebiegł pustą o tej późnej godzinie uliczkę, wszedł bezszelestnie na schody, umiał chodzić miękko i cicho jak *kot. Przelotnie spojrzał na zegarek, było dwanaście minut po północy i światło na schodach zgaszone. Po\voli wchodził na drugie piętro.
Spod drzwi przedpokoju nie wybiegał ani promy- czek odblasku lampy; widać i tam było ciemno. Umieścił się w kącie, z tyłu za drzwiami, tak że gdyby ktoś je otworzył, nie mógłby go dojrzeć, a przynajmniej nie od razu. Wszystko to było ryzykowne, w każdej chwili przecież ktoś z lokatorów mógłby iść, zapalić światło, nawet wszcząć alarm na widok nieznanego mężczyzny, który czai się na schodach. Mimo to nie odchodził.
W ciszy, jaka panowała w kamienicy, natychmiast usłyszał szmery dochodzące z mieszkania Drągow- skich. Sprężył się cały w sobie, prawą rękę wsunął do kieszeni, gdzie był pistolet, namacał bezpiecznik. Jego beretta nie mogła zawieść, sprawdzał ją co kilka dni w strzelnicy.
Bardzo powoli, ostrożnie otworzyły się drzwi
przedpokoju. Czyjaś ledwie rysująca się sylwetka
wysunęła się na schody i stała przez chwilę nie-
ir> — Jedwabny
ruchomo, * nasłuchując.* .Szczęsny przez szparę^ w .drzwiach usłyszał-szybki, `nerwowy oddech tam- *' tego "Człowieka. Był tak" blisko, że mógł go dotknąć ręką. Potem" sylwetka pochyliła śię lekko, dały się słyszeć eiehe kroki po schodach. Odczekał chwilę • i zaczął scjiodzić za nim. Dwa razy tamten zatrzymał .się raptownie i dwa razy kapitan zastygał w miejscu . jak kamień. Tak doszli do sieni. Tutaj obcy jakby zawahał się, potem podążył w,kierunku podwórza..
Noc była bezgwiezdna i bezksiężycowa, w podwórzu nie paliła się żadna latarnia, ale z kilku okien' . padało jeszcze słabe światło, Czyniąc ciemność bar-* dziej szarą. W tej szarości Szezęśhy wyraźnie dojrzał postać mężczyzny zmierzającą w głąb podwórza, do malej drewnianej szopy przy garażu. Lekko za- . zgrzytał klucz w zamku. Drzwi szopy uchyliły się, mężczyzna wszedł do środka.. ■»
Szczęsny obiegł z boku podwórze, doszedł do szo- . py i ostrożnie, aby czegoś nie potrącić, wspiął się na . stertę cegieł, nad którymi było małe okienko. W szopie dojrzał jakieś rupiecie: stary fotel," połamane krzfesła, widział to dobrze, bo mężczyzna postawił na jednym z nich zapaloną latarkę. Klęczał teraz obok sterty gratów i odgrzebywał szmaty i papiery, wyglądał jak pies, który dobiera się do lisiej nory.
W pCw7nej chwili obejrzał się. Oczy Szczęsnego powędrowały w tym kierunku, i kapitan o mało nie krzyknął.^Mężczyzna -podjął z ziemi, metalo.wą kasetę
odwrócił się.w stronę w^ygr-zebanej jamy.
Ręce do góry, tu milicja! — usłyszał w *tym momencie. Zerwał się, ale.tuż przed sobą zobaczył wycelowaną' lufę pistoletu. Trzasnął lekko przekrę- eony kontakt, oślepił go mocny błysk światła, 'daj-. _ . rzał śniadą twarz i oczy groźnie patrzące. Bezwiednie uniósł ramiona w górę.'„Kasetę wciąż trzymał w dłoni; mocno zaciskając palce.
•—1 Daj to! -— Szczęsny wyciągnął w jego stronę le- . wą rękę. Nagle przemknęło mu przez myśl, że jeśli. obcy rzuci tym w niego... kaseta mogła nie być szczelnie zamknięta, a w środku jest przecież straszliwa AC-X...
Mężczyzna zaprzeczył ruchem głowy. Kapitan " dojrzał jego wzrok, w którym była wściekłość. Był gotów strzelić na najmniejszy ruch ręki.
Daj kasetę! Słyszysz — powiedział przez zaciśnięty zęby.
Tamten był dość wysoki, dobrze zbudowany i na oko silny. Ale Szczęsny miał broń. Miał też ogrom- *ne, długoletnie doświadczenie. Wiedział teraz, że tamten w nieskończoność rąk w górze trzymać nie będzie, że w pewnej chwili albo skapituluje i odda kasetę, albo rzuci się na niego czy do ucieczki. Jeżeli to, co mówił Siedlak, było prawdą, miał do czynienia z osobnikiem o zdrowych zmysłach; z takimi dawał sobie radę, tylko, pomysły innych były nieobłi- . czalne.
Daj kasetę! — powtórzył po raz trzeci.
Mężczyzna nie poruszył się. Może liczył na" coś czy na kogoś? Wtedy Szczęsny zaatakował. Potężnym ciosem lewej ręki, którą miał wyrobioną równie dobrze jak prawą, uderzył go w szczękę, uskakując natychmiast w bok. Tamten zachwiał się i osunął na zifemię, wypuszczając z ręki metalowe pudełko. Kapitan, nie odwracając oczu, nogą przysunął je sobie
. blisko, schylił się i podniósł. Na metalowej powierzchni zobaczył wyryty napis: „Instytut FARI- MA”„. .
Założenie kajdanek na przeguby rąk było kwestią
sekund. Oszołomiony uderzeniem mężczyzna bez oporu pozwolił się poprowadzić w stronę mieszkania dozorcy. Szczęsny ostrzegł po drodze, że strzeli bez wahania, jeżeli tamten spróbuje ucieczki. Pchnął go w kąt, obok drzwi dyżurki, mocno zastukał. Po paru minutach w drzwiach stanął zaspany, na wpół przytomny dozorca. Na widok pistoletu w rękach kapitana wytrzeźwiał w mgnieniu oka, a nawet dorósł dó sytuacji, bo pomógł zaprowadzić skutego do mieszkania i zaofiarował się, że pójdzie zatelefonować „po resztę”. Po chwili namysłu rozbudził jednak i wysłał do telefonu żonę, postanawiając nie ruszać się
z domu. Sprawa była zbyt ciekawa.
Szczęsny wyjął z marynarki zatrzymanego portfel. Był w nim dowód osobisty na nazwisko: Józef Drą- gowski.
Ja go znam —■ odezwał się dozorca, widząc że kapitan przegląda dokumenty. -— Oni tu mieszkają, na, drugim. Jej teraz nie ma, wyjechała do rodziny na wieś. A Drągowski pracuje w „R-10” na Żeraniu. Dwa dni temu przychodzili z fabryki, pytali się mnie, czemu nie stawił się do pracy, bo w mieszkaniu nikt na dzwonek nie odpowiada.
Drągowski rzucił mu złe spojrzenie. Nie odezwał się. Szczęsny również milczał. Ogromne napięcie nerwów dawało znać o sobie; czuł drżenie wszystkich mięśni i pulsowanie krwi w skroniach. Zacisnął dłonie, rozprostowywał je powoli, odetchnął głęboko.
Patrzał w okno, za którym żółte światło latarni padało na pustą o tej porze jezdnię, i myślał: „Miasto... Miasto ocalone”.
Usłyszał zbliżający się jęk syreny, na ulicy niemal zarył się nosem jakiś samochód. Dojrzał duże, ciemnoniebieskie iitery „MO” na boku warszawy i zerwał się* z krzesła. ,W sieni zastukały liczne kroki. Otworzył szeroko drzwi. Mały porucznik pierwszy wpakował sie do środka, spostrzegł na stole metalową kasetę i wstrzymał oddech z wrażenia. Chciał spytać, czy to ta, ale wystarczyło mu jedno spojrzenie na płonące jak węgiel oczy Szczęsnego.
Wtedy uśmiechnął się.
*
Pułkownik Komorowski spojrzał na zegarek. Za
kwadrans pierws/.j. Pomyślał, że lepiej odłożyć przesłuchanie do następnego dnia. Był nieludzko zmę- ' czony. Porozumiał się wzrokiem z majorem i wezwał milicjanta pełniącego służbę.
Odprowadźcie do aresztu. Dajcie mu kawy i coś do jedzenia.
O tej godzinie? — zakłopotał się milicjant, ale dojrzawszy groźny wzrok Komorowskiego, dodał śpiesznie: — Zrobi sie, pułkowniku. — Pomyślał, że w najgorszym razie da temu cherlakowi własną kolację.
Kiedy obaj wyszli, oficerowie zaczęli zbierać się do domu. Nie mieli już sił ani ochoty na dyskusję,
major mruknął tylko nieosobowo, że niektórzy ludzie mają niepoukładane w głowie, a pułkownik
przyświadczy?, myśląc zresztą o czyfn innym. Brał już teczkę z biurka* ale usłyszał na korytarzu czyjeś kfoki i ze żdziwieniem popatrzał na'drzwi.
Otworzyły się gwałtownie. Stanąi w nich Szczęsny? wyraz twarzy miał taki, że obaj' zapytali jednocześnie:
—" Co się stało? t ..
Podszedł do biurka i ostrożnie postawił*na nim metalową kasetę. Dwie głowy pochyliły się nad nią jak na komendę. Komorowski głośno odczytał napis:
;,Instytut FARIMA”... -— i zamarł z' wraże-* nia.
Tam... jest to, w środku — powiedział kapitan zachrypniętym głosem. Odchrząknął, przygładził włosy. Nagle swoim zwyczajem przysiadł na parapecie okiennym, jakby w tym, co przyniósł, nie było
'nic.godnego uwagi.
—r .Ostrożnie! — krzyknął D-aniłowięz, widząc, że pułkownik zamierza otworzyć kasetę.
Można, — mruknął Szczęsny. — Otwierałem.
Błyszczące wieko uchyliło się. W kasecie leżały
małe, zakapslowane fiolki, każda z napisem AC-X, nienaruszone, pełne bezbarwnego płynu.
Pułkownik odetchnął ciężko, rozpiął guzik od koszuli i opadł bezsilnie na krzesło,
1— Za stary jestem na takie... —* warknął gniewnie. Czuł łomotanie serca, miał od pewnego czasu arytmię, z którą krył się przed innymi.
Ten facet jęst na dole, Kręglewski go pilnuje
jeszcze paru naszych. To ten od Siedlaka... .Nazywa się Drągowski... — Szczęsny rzucał słowa ury.wa- nym- głosem. Wyglądało to tak, jakby sam -przysłuchiwał się temu, co powiedział,` aby ta właściwie ocenić. ` ^ .
Zaraz — rzekł Komorowski skupiając myśli. — Więc to 'ten, co był winien Trzaskowskiemu -pięćdziesiąt tysięcy? — Nagl,C sięgnął po słuchawkę. — Trzeba- przecież... — powiedział -nakręcając jakiś numer. Szczęsny przyglądał się temu niedbale. Potem rzekł:
Docent Tajber zaraz- tu będzie. Już dzwoniłem.
Geniusz — mruknął Daniłowicz. I zaraz dodał zgryźliwie: — Dostaniesz order, ale wniosek o twój awans mogę od razu wrzucić do kosza.
—- Starczy jeden major — szepnął Szczęsny mrużąc oczy. — Za dużo majorów to niezdrowo, wiesz?
Popatrzyli na siebie chwilę. Potem Daniłowicz westchnął ze źle udanym podziwem:
. — Ach, ty czorcie!... — W jego głosie było tyle ciepła, że Szczęsny poczerwieniał jak sztubak.
Wszedł Kręglewski, na twarzy miał szeroko rozlany uśmiech, tuż za nim wsunął się zadyszany Tajber. Obiema rękami ujął kasetę, uniósł ją w górę, przyjrzał się fiolkom i odetchnął z ulgą.
.— Te same! — powiedział. — Jak pan to znalazł? Gdzie? Kto je miał?
Przyznał się, że go za"bił? — spytał ktoś Kręg- lewskiego.
Nie. Zresztą ja nie pytałem. Będzie przesłuchanie, to się zobaczy. Wystarczy na Tazie ta kaseta — uśmiechnął się. ■ .
I pomyśleć — rzekł Komorowski — że ona leżała u niego w domu, w szafie czy gdzieś tam, a myśmy tu wariowali z niepokoju..Cóż to za skurwysyn- stwo!
Nigdy nie klął, dzisiaj nie czuł skrupułów. Nagle poderwał się z krzesła, ożywiony, pełen energii, jakby nie narzekał przed chwilą na starość i zmęczenie.
Dawajcie go tu! — powiedział do Kręglewskie- go. — Muszę wiedzieć, jak to się stało.
Mężczyzna dość wysoki, silnie zbudowany, o szerokiej twarzy i niebieskich oczach pod gęstymi brwiami stanął w progu gabinetu, patrząc na nich spode łba. Usta miał zacięte, wzrok chmurny, odpychający. Daniłowicz, przyglądając mu się, pomyślał, że chyba nie pójdzie z nim łatwo.
Siadł na wskazanym krześle, skute ręce położył na kolanach. Odraza, jaką poczuli do niego, sprawiła, że pułkownik wbrew zwyczajowi nie powiedział: „Rozkuć”.
Przez dłuższą chwilę panowało milczenie, przerwał je dopiero niski, pełen przejęcia glos Tajbera. Nie zastanawiając się nad tym, że właściwie powinno się teraz zacząć przesłuchanie, w którym on nie ma prawa brać udziału, powiedział z gniewnym wyrzutem:
Tyle pracy, tyle ludzkiego wysiłku zmarnowane przez czyjąś głupotę, czyjeś barbarzyństwo! Czy pan nie zdawał: sobie sprawy, że to jest straszliwa trucizna, przed którą trzeba było bronić całe miasto? Po co pan ją zabierał z Instytutu?
Drągowski uniósł głowę i popatrzał na mówiącego. W jego oczach błysnęło na moment coś jakby zawstydzenie.
Nie wiedziałem, że to trucizna — odparł nie
chętnie. — W takich pudełkach trzymają zwykle pieniądze. Dopiero potem, w domu, zobaczyłem... No i słyszałem komunikat.
W jaki sposób weszliście do Instytutu? — spytał Komorowski. Widać to pierwsze przesłuchanie tak już miało się potoczyć, nieformalnie i bez protokołu. Pomyślał, że to może i lepiej, że w ten sposób może prędzej tamten powie prawdę.
—' Zwyczajnie, przez główną bramę.
Wartownik was wpuścił?
Drągowski uśmiechnął się lekceważąco.
On spał.
' — Brama była otwarta?
Uchylona.
Trzaskowski wszedł razem z wami? — spytał Szczęsny.
Pierwszy raz padło to nazwisko. Oficerowie skupili uwagę.
Nie, on już tam był. Jak wszedłem do gabinetu, to już nie żył.
Zapadło milczenie. „Nie przyzna się” — pomyślał Szczęsny.
Mówicie nieprawdę, uważajcie! — ostrzegł major. — W waszym mieszkaniu znaleźliśmy już ten łom, którym go zabito.
Docent Tajber otworzył usta, zaraz zamknął i na chwilę wstrzymał oddech. O mały włos nie zepsułby sprawy nieostrożnym słowem.
Drągowski wzruszył ramionami i odparł:
-— Łom jest mój, ale jego przecież zabito fin... — urwał, poczerwienił»! hż po korzonki włosów'. Zaklął ordynarnie.
Komorowski pokiwał głową. « -
— Nie ma co kręcić, wiemy więcej niż wam się zdaje rzekł Szczęsny. Zabiliście dyrektora Trzaskowskiego fińskim nożem, zadając `uderzenie prpsto w serce. Nie bronił się, bo nie był na to przygotowany. Metodą zaskoczenia. „ Dla pieniędzy. Dla pięćdziesięciu tysięcy złotych, które byliście mu
•winni. Po'co wam je dawał? Na kupno mieszkania?
Tak — mruknął Drągowski ledwie dosłyszalnie.
A- Dlaczego akurat wam?
Miałem... tam był mój szwagier, w tej spółdzielni. Mógł załatwić. - '
W spółdzielni mieszkaniowej? . .
Tak.
Mówiliście. o tym swemu szwagrowi?
Mówiłem. Ale on poszedł... on siedzi teraz.
A wyście pieniędzy oczywiście nie oddali.
Drągowski nie odpowiedział.'
Skąd znaliście Trzaskowskiego?
Zapoznali nas kiedyś... nie pamiętam, kto.- W lokalu. Zgadało się o spółdzielni i potem...
Potem on się z wami skontaktował w sprawie mieszkania — rzekł Daniłowicz..— Wzięliście pieniądze, wydaliście, nie było z czego oddać. Przyszło wam na myśl jedyne wyjście z tej sytuacji, na jakie było was stać.
-*— A Siedlaka chcieliście zadusić tylko za to, że was przejrzał — dodał kapitan. — Przyzwyczajacie się już do zbrodni, co?
To ścierwo mnie wkopało — mruknął z nienawiścią i załamał ręce, aż zbielały "kości stawów.
' — Dlaczego umówiliście się- z cłyreTctorem w Instytucie, a nie w jego mieszkaniu czy, dajmy na to, na'mieście? I dlaczego w nocy?
-— Ja tak chciałem. On się najpierw nie zgodził, ale pófem...
Dlaczego nie w jego mieszkaniu? — powtórzył major.
.. —- Tam się od pewnego czasu kręcił jakiś szczeniak, myślałem, że to od was... W krzakach siedział „całe godziny i obserwował willę, Wolałem w Instytucie, tak mi było dogodniej. W nocy tam pusto, .wartownicy śpią. Ja nie uderzyłem pierwszy... On chciał mnie bić, więc się broniłem.
Ale jaki był powód tego nocnego spotkania? . Rozmówka towarzyska? ...
-Miałem mu wtedy przynieść te pieniądze.
I przynieśliście?
Przecież nie miałem.
Więc po co przyszliście?
' Drągowski zakręcił się niespokojnie na krześle.
M.iałem mu oddać pieniądze ■— powtórzył
umilkł. .
—- Ale przyszliście bez pieniędzy, za to z nożem... Wyprowadzić go — powiedział ze znużeniem puł-
ko\Vnik, zatrzymując taśmę magnetofonu. Kiedy
aresztant wyszedł z konwojującymi go `milicjantami,' Komorowski rzekł.z półuśmiechem: — Dał się złapać na ten łom, tak z- miejsca, a teraz broni się przed zabójstwem z premedytacją. Swoją drogą, łat-
w<y mógł się wylgnć\ że cf fince słyszał na mieście... (łtfo, 'towarzysze, - trzeba trochę `pospać,, idziemy do 'domu-. Już świta. Jutro, a raczej.dzisiaj, mamy kupę
roboty z odkręcaniem całego interesu. Trzeba pozwalniać ludzi, zarządzić odprawę sztabu — ziewnął szeroko. —Trzeba zawiadomić z samego rana prokuratora, pomyśleć o komunikacie dla prasy... Szczęsny — zwrócił się nagle w stronę parapetu — daj łapę!
Trzepnął kapitana serdecznie po plecach, uśmiechnął się zmęczonymi oczami. Szczęsny odwzajemnił ten uśmiech.
Co z Marczykiem? — spytał major Tajbera.
A nic. Pracuje normalnie.
Tak się bał, że ktoś się dowie o jego atakach.
Docent wrzruszył ramionami.
Niepotrzebnie. Przecież myśmy wiedzieli od dawna. Profesor Chwalibóg i ja. Nie takie znów straszne te jego ataki, można wyleczyć. Gdyby miał do nas więcej zaufania...
Daniłowicz i Szczęsny wyszli razem. Na przystanku w pobliżu Marszałkowskiej major rzekł z pewnym zdziwieniem:
Wiesz, ale ty miałeś nosa, niech cię licho! Było trzech podejrzanych, u każdego inny motyw: zazdrość o kobietę, ambicja zawodowa, pieniądze. Wy-, daje mi się, że od początku zwróciłeś największą uwagę na to trzecie. Dlaczego?
Widzisz — odparł Szczęsny z zażenowaniem —■ u Piotra Waletti w mieszkaniu była taka książka angielskiego pisarza Bar Iowa pod tytułem: „Patrioci”. Przeczytałem ją i znalazłem na którejś stronie zdanie, które mnie uderzyło. Autor mówi w pewnej chwili, nie pamiętam dokładnie, ale chyba tak: „... miał pieniądze, a pieniądze, jak wszyscy wiemy, znaczą więcej niż miłość, władza, wszystko.” Pomyślałem wtedy, że gość ma dużo racji. Chęć posiadania pieniędzy zaślepia ludzi najbardziej ze wszystkiego. Może dlatego, pod wpływem tej książ- . ki, nie dawała mi spokoju myśl o człowieku, który był winien Trzaskowskiemu pięćdziesiąt tysięcy złotych.
33
49
65
4
97
113
145
mi
177
193
209
225
241
X
X
Motto:
10
#
14
13
19
#
22
24
#
29
32
34
#
37
35
40
39
42
41
46
45
5?.
5?.
53
56
57
v«'
60
61
64
62
#
67
#
69
72
70
74
73
80
79
82
#
84
#
90
89
#'
93
92
98
99
97
I IM • I 1 I t *
106
105
98
102
112
111
109
116
115
118
119
117
122
123
126
127
130
129
132
130
130
140
141
143
142
150
149
154
155
15!
160
158
#
163
162
166
165
164
170
169
167
174
175
178
179
182
180
185
5^,
187
186
190
196
197
200
201
204
206
#
205
208
209
207
i
212
213
210
215
222
#
225
223
229
227
232
231
234
235
233- . • `
240
#
239
242
243
#
245
250 - ' ' ` •
# - ' ' ` •
252
#
X
X
Motto: