Jedwabny Krawat Anna Kłodzińska


ANNA KŁODZIŃSKA

JEDWABNY KRAWAT


„...Wije się złoty Lewiatan zły, W srebrne szczury, wijąc się, zmienia, Drobnieje w bilon pcheł i wszy,

I znowu w szczury zrastają się pchły, Grosze i wszy srebrzeją w kieszeniach I znów wypełzają szczurami szaremi,

Za nami, przed nami, biegają po ziemi,

I jak papier wyschnięty, szeleszczą, szurają I znów się w złotego potwora zlewają...”

Julian Tuwim: „Bal w Operze”


Rozdział 1

\ . Wlókł się ulicą nie zwracając uwagi na potrącenia przechodniów, ręce wsunął głęboko w kieszenie płaszcza,- nie dopalony papieros zwisał z kąta ust.

„Tak oto kończą się wszelkie z nim rozmowy” — : myślał, przeżuwając słowa pokorne i uwłaczające ambicji, które przed pół godziną mówił, nie, raczej

Warknął coś, odsunął się. „Muszę to załatwić” — postanowił. Wypluł niedopałek, rozejrzał się, o parę kroków dalej był bar kawowy „Amatorska”. Pchnął oszklone' drzwi, stanął przed kasą.


Z kawą ukrył się w samym kącie, usiłując nie

spoglądać w lustrzany pas biegnący wzdłuż lady ba­rowej. Nie mógł teraz znieść widoku własnej twa­rzy, nie chciał sobie patrzeć w oczy. Bar, zwykle wypełniony do ostatniego miejsca, dziś był pustawy. Upalny wieczór zapędził ludzi do kawiarnianych ogródków, parków i nad Wisłę.

„Załatwić. Ale jak? Można okraść bank, zrobić ' włamanie do spółdzielni czy sklepu, napaść na ja­kiegoś durnia w ciemnej ulicy i zabrać mu portfel.' Można sfałszować, zrobić manko, brać łapówki. Do okradzenia banku potrzebny jest doświadczony wspólnik z samochodem, zresztą teraz to oni już się pilnują. Nie mam wspólnika, ani z samochodem, ani bez, i wątpię, żebym potrafił go zdobyć. Z włama­niem do sklepu podobnie. Ostatecznie można i sa­memu, pewnie wcale nie jest tak trudno. Ale w sklepach gotówki nie przechowują, najwyżej jakieś grosze. Pozostaje towar, który trzeba potem sprze­dać jakiemuś paserowi... Nie mam pasera. Nie znam' ludzi na bazarze Różyckiego. Nie znam żadnego zło­dzieja, któremu mógłbym zaufać”.

Uśmiechnął się kątami ust.

Niechętnie strząsnął ciężką rękę z pleców. Ten . akurat był mu teraz potrzebny! Ale znajomy nie zre­zygnował z rozmowy. Postawił ostrożnie filiżankę • z kawą i wpakował się z trudem na hoker. Był gru­by, cały jakby nalany tłuszczem po brzegi skóry, prawie łysy, z tym wszystkim schludny, lśniący

f

białością koszuli, wyprasowany i prawie elegancki.

— Co tu robisz? — pytał przyjaźnie, nie dostrzegając niechęci albo też nie chcąc jej dostrzegać.

—Siedzę.

— Tak samotnie?

— Bo co?

r

— Józek, nie złość się. Chodź, pójdziemy na wódkę, to ci przejdzie.

.1 — Jak ja cię zapraszam, to ty nie potrzebujesz ^ mieć. Już widzę, gdzie cię boli. No chodź, na frasunek dobry trunek. Pogadamy, może coś się poradzi, i; Po czwartym kieliszku zaczął mówić. Wszystko, m od samego początku. Zaczął od pierwszego spotkania m _ z tamtym, z człowiekiem o zimnej twarzy i uprzejmym uśmiechu. Trochę zająknął się, kiedy opowiadał o pierwszej pożyczce — bo to była właściwie darowizna, której nigdy nie miał zamiaru oddać. K Tamten zresztą nie upominał się, ale suma była nie- S wielka, zupełny drobiazg w porównaniu z tym, co później. Za którymś razem, kiedy miał wyciągnąć rękę po tak życzliwie podawane banknoty, zawahał się. „Nie — powiedział — ja i tak nie miałbym z czego... Niech pan mi już więcej nie pożycza, niepotrzebnie przyszedłem”. Tak wówczas powiedział, pamięta dokładnie swoje słowa, które natychmiast —- w sekundę potem — chciał cofnąć. Bo przecież w gruncie rzeczy musiał, za wszelką cenę musiał mieć te pieniądze, ten gruby plik banknotów, i nie




widział .żadnych innych 'możliwości pożyczki, prócz tej. . ' ' .

Ale tamten, jakby nie słysząc jego słów, włożył mu do ręki pieniądze i patrzał spokojnie swymi nie­bieskimi, chłodnymi oczami, jak chowa pośpiesznie' banknoty, jak upycha je nerwowo w portfelu- i po kieszeniach trzęsącymi się, wilgotnymi palcami. To już była poważna suma, dziesięć tysięcy złotych.

Tak. Ale nie ostatnia. W pół roku później spotkali się przypadkowo na ulicy. Było to spotkanie nie­uniknione, wpadli niemal na siebie, był deszcz i po­rywisty wiatr, ludzie kulili się pod murami kamienic lub biegli śpiesznie do przystanku, kryjąc twarze przed strugami wody lejącej się z nieba i z dachów. Po sześciu miesiącach starannego unikania ulic, któ­rymi tamten chodził, sklepów i kawiarni, które miał zwyczaj odwiedzać — wpadł na niego na rogu Mar­szałkowskiej i Hożej i tamten odruchowo, a może- umyślnie, bo już go poznał, przytrzymał go za ra­miona.

„Nie mam — powiedział zamiast przywitania. — Niech pan robi ze mną, co chce, ja nie mam z czego oddać.”

W rezultacie pożyczył jeszcze dwadzieścia sześć tysięcy. Tego wieczoru, w domu, podliczył cały dług i przeraził się. Wiedział, że było tego dużo. Nie są­dził, że aż tyle. Prawie pięćdziesiąt tysięcy.

Różnie było. Wpierw trochę grał, ale mu karta wciąż nie szła, więc rzucił to wszystko, już czuł swego


-pecha w grze,, jak w innych sprawach. Potem... tak, pierwszy duży wydatek to była wfm-ka. Cieszył się nią równe dwa i pół miesiąca, aż rozbił motocykl na śliskiej szosie. Kosztowało go to cztery tygodnie w szpitalu i kilka napraw, po których wfm-ka defini­tywnie odmówiła posłuszeństwa.

. No, a później mieszkanie. Z mieszkaniem to..

Pij — tłuścioch podsunął mu kieliszek, widząc, że waha się, czy mówić dalej. Okropnie go ciekawiły takie rzeczy, często wyciągał ludzi na zwierzenia, przeżywał to jak film czy powieść. — Powiedz, Józek, ale przecież na mieszkanie nie musiałeś pożyczać od

niego, mogłeś postarać się z zakładu pracy czy jak.

Właśnie — postarał się. Nieszczęście chciało, że ; w tym okresie powierzono mu magazyn wyrobów go­towych. Fabryczka była niewielka, ale w magazynie leżało części na parę milionów. Robili rzeczy drogie, eksportowe, mieli znak jakości ,,Q” i dobrą markę u zwierzchników. Klucze od magazynu były wyróż­nieniem, zdawał sobie z tego sprawę. h Sprzedał kilka części. Potem jeszcze parę. Wpłacił wkład na dwupokojowe mieszkanie, trochę umeblował, trochę mieli starych mebli. Jadwiga była szczęś­liwa, o nic nie pytała. Miał, to miał. Wierzyła mu,, czy było jej to obojętne? Nie sprawdzał .

Kiedy szef produkcji, sobie tylko znanymi dro­gami, dowiedział się, że przyjdzie kontrola, zamknął się z nim wieczorem w swoim gabinecie. Byli spo­krewnieni przez żonę, szef okazywał mu zawsze wiele życzliwości, ale teraz zaczął się czegoś domyślać. Nie można było ukryć braków w magazynie, szef miał doskonałe oko, lepsze niż kontrola. „Słuchaj, Józef — powiedział — nie chcę gubić ciebie ani siebie, bo i mnie mogliby dosięgnąć, wiedzą, żeśmy krewni. Ja ci teraz wstawię do magazynu te części. Ale ty mi w ciągu, powiedzmy, tygodnia najdalej zwrócisz ich wartość.”

To było właśnie te dwadzieścia sześć tysięcy. W dwa dni po rozmowie z szefem spotkał tamtego na ulicy, potem weszli do jakiejś kawiarni. Dziwił się, że tamten nosi przy sobie aż tyle pieniędzy, wyglą­dało prawie na to, że czekał na niego z pożyczką.

Opowiadał teraz wylewnie, szeroko, że sam się nad tym wielokrotnie zastanawiał, a jedyna rozsądna od­powiedź, jaka mu przychodziła na myśl, nie znajdo­wała przecież żadnego uzasadnienia: oto tamten chciał go po prostu kupić w jakimś, sobie tylko wia­domym, celu. Chciał go mieć w przyszłości na jakieś usługi, nie mówił o tym nigdy ani nie robił żadnych aluzji, ale ta sprawa wisiała nad nimi podczas każdej rozmowy.

Wiele razy chciał o to zapytać wprost, chciał wie­dzieć, na co ma być kiedyś przygotowany. Ale zawsze w ostatnim momencie powstrzymywał się od pytania. Bał się, że jeżeli wszystko się wyjaśni, będzie mu­siał z miejsca zwrócić wszystkie długi i już nigdy nie skorzystać z jego pieniędzy. Tego się bał, tego w gruncie rzeczy nie chciał.

Grubas pomyślał trzeźwo, że trzeba było nie poży­czać, ale nie chciał tego mówić, w tej sytuacji żadne takie uwagi nie miały sensu.

—• Miesiąc.

Milczeli dobrą chwilę, tłusty w zamyśleniu kruszył chleb na obrusie.

„Wtorek, wieczorem.

Napisałem najbardziej plugawy list,, na jaki mo­głem się zdobyć, ale go' oczywiście nie wysłałem. Wieczna szarpanina między pragnieniami i urzeczy­wistnieniem. Zresztą, w rozmowach jest to samo, nigdy nie powiem tego, co naprawdę chciałem, tylko .jakieś takie... Potem robi się piekło, nerwy mam na skórze, biłbym ludzi za dotyk ręki, za spojrzenie, za to, że są.

Nie ma nic głupszego niż próby szczerości, to nie­omal zakrawa na ekshibicjonizm, zresztą dlaczego to tylko ja mam być szczery? Wczoraj rozbiłem lustro w łazience, miałem chwilę idiotycznej satysfakcji, jakby to był człowiek, któremu rozbiłem mordę. W rezultacie pewnie będę musiał kupić nowe, bo źle się golić przed kieszonkowym, mniejsza o forsę, ale takie odprężenia dają bardzo niewiele i na krótko. Oczywiście, tłumaczenie: dlaczego zbiłem, jak zbiłem, po co zbiłem — można oszaleć. Jak dziecko.

Właściwie mam na to wszystko tylko jedno słowo. Upokorzenie. Barlow pisze w «Patriotach»: ' «...nie będę się czołgał». Imponuje mi to, chcę tak samo, ,a czołgam się każdego dnia i każdego dnia "jestem upokarzany.

Dobrze, zdobędę się na szczerość przed samym so­bą. Właśnie przez to, że on potrafi upokarza tym też mi imponuje. Muszę podziwiać w nim wszystko, czego nie ma we mnie, a co chciałbym mieć. Każde jego słowo, każdy gest, uśmiech, sposób, w jaki za­pala papierosa, w jaki ogląda się na ulicy za ładną dziewczyną, w jaki podnosi do ust filiżankę z kawą — to wszystko. Absolutna pewność siebie, swoich ru-


chów, swego wyglądu, i jak to działa na- otoczenie. Absolutny brak... ja mam to Ciągle: Spojrzenie jakby.

. gdzieś z boku, z ukosa, ręce wilgotne, zacieram je nerwowo, krople potu na nosie, spłoszone oczy, mu­szę odchrząknąć, żeby wydobyć, z siebie głos wobec osób, których nie znam albo wobec takich jak on.

TrocKę to przechodzi po wódce, ale nie daje satys­fakcji, bo jest sztuczne i nie bardzo siebie potem pa­miętam. Może, gdybym miał już tyle lat'co on, ale chyba nie, sam wygląd jego, taki bardzo męski,

, zwłaszcza jak unosi lekko głowę albo idzie ulicą... Nigdy nie.będę tak wyglądał, choćbym żył sto lat.

Chowam w szafie koniak, bo po wódce mam kaca i w pracy mogą zauważyć. Piję czasem w nocy, kiedy -Barbara śpi. Przypomina wtedy małą dziewczynkę, .prawą rękę wsuwa pod policzek, skręca się w kłębek, oddycha spokojnie, lekko. Mała, lekkomyślna dziew­czynka. Puste to, głupie, co mnie z nią właściwie łą­czy?

Biedny idioto, zadusiłbyś, gdyby kto chciał... Nie - wiem — ją czy jego. Może oboje. Oczywiście i na to nie' starczyłoby mi odwagi.

Sobota, w nocy.

Patrzę na nią, niedawno zasnęła, pierwszy raz wi- działęiTr ją pijaną. Mieszanina uczuć: konsternacja, jakby jakieś zaskoczenie, trochę niesmaku, chęć po^ siadania — to ostatnie może najsilniejsze. Wziąłem ją zaraz po wejściu do pokoju; było w tym jednak sporo gniewu i chęci odegrania się. Przede wszystkim na nim.

Jak ona na niego patrzała!

A może się mylę. Może zwyczajnie, jak innego, była po prostu podniecona alkoholem

Czy ja nie wyolbrzymiam jego zalet? Mani kom­pleks niższości i dlatego. Przez chwilę w hallu, przed dużym lustrem — staliśmy obok. siebie, znów musiałem porównywać, on uśmiechał się. Położył mi rękę na ramieniu, taki «przyjacielski gest», odtrąciłem tę rękę, nawet się nie zdziwił.

Właściwie to Barbara zaczęła. Pod koniec kolacji zachciało jej się nagle peppermintu, uparła się. Był­bym jej naturalnie postawił ten cholerny pepper­mint, ale wiedziałem, że nie starczy mi forsy. Po­wiedziałem jej to po cichu, spojrzała na mnie jakoś dziwnie, nic już nie mówiła. Potem patrzę, a kelner stawia przed nią kieliszek i nalewa. Mówię, że nie trzeba, a ten drań odzywa się na cały głos: «Już za­płacone, proszę pana». I pokazuje palcem: «Ten pan zapłacił»...

Nie wiedziałem, co zrobić, byłem wściekły, upoko­rzony, podniosłem się z krzesła, chciałem... Sam nie wiem, co wtedy chciałem. Ale Barbara przytrzymała mnie. Nie miało sensu urządzać awantury w lokalu, on zresztą, jakby mnie nie widział, rozmawiał przez cały czas z kimś tam.

Dlaczego ja nigdy nie wiem, co powinienem, co on by zrobił na moim miejscu!”

*

Odwrócił się, zniecierpliwiony. Korytarzem nad­biegał asystent, końce białego kitla rozwiewały się jak skrzydła. Asystent miał twarz w piegach i nie­bieskie dziecinne oczy, ukryte za ciemnymi szkłami.

teczki dokumenty.

Asystent śmiesznie zamachał rękami, jakby oga­niał się od much.

.— Gdzież tam! Nie skończyli remontu. Otworzą nie wcześniej niż za tydzień. Przygotować na jutro fiolki dla AC-X?

Profesor Chwalibóg zadumał się. Asystent przy­glądał mu się w głębokim skupieniu, nie wiedząc, że myśli szefa krążą w tej chwili dokoła cielęcej po­trawki z sałatą. Potrawka znakomicie utrzymywała w -normie profesorski żołądek i zjawiała się w jego domu na stole co najmniej dwa razy w tygodniu, najczęściej we czwartki i wtorki. Dziś był wto­rek.

—' Dla AC-X? — powtórzył, z westchnieniem wracając tlo korytarza, Instytutu i swego asystenta, którego zresztą dosyć lubił. — Tak, niech pan przy­gotuje. Jutro przeprowadzimy następne próby. Czy był pan u lekarza?

Asystent zaczerwienił się i zgubił na chwilę wszystkie piegi.

—- Niech pan nie zwala na Tajbera przerwał mu surowo. — Proszę mi się jutro nie pokazywać bez wyników analizy. Dziecko z pana czy co? Przecież zdaje pan sobie sprawę, czym jest AC-X, u licha... Dzień dobry, kolego — to odnosiło się do szczupłego, wysokiego mężczyzny, który wyszedł właśnie z prze­ciwnej strony korytarza. — Otrzymałem papiery, przejrzę je w domu, może jeszcze dzisiaj.

Asystent skorzystał z okazji i ulotnił się, a dwaj* naukowcy ponarzekali chwilę na to i owo, wymienili parę dowcipów i poszli, każdy w swoją stronę. Tajber miał jeszcze sporo pracy w czwartym laboratorium, którego był kierownikiem. Czekało go zestawienie analiz z ostatnich prób nad szczepionkami, co było interesujące, i zmycie głowy jednemu z pracowni­ków, czego nie cierpiał. Postanowił nagle, że odłoży .to -do jutra, i od razu poprawił mu się humor. •

Profesor Chwalibóg pomedytował chwilę przy oknie gabinetu, po czym ujął słuchawkę i poprosił do aparatu kierownika administracyjnego. Właści­wie kierownika wszyscy tytułowali dyrektorem albo co najmniej wicedyrektorem do spraw administracyjno-handlowych. Wszyscy, z wyjątkiem Chwali- boga, który uznawał tylko jednego dyrektora, blisko

. dziewięćdziesięcioletniego staruszka, głuchego jak pień,. ale pełnego wigoru — emerytowanego dyrektora gimnazjum, do którego- Chwałibóg kiedyś cho­dził.

AC-X powiedział profesor z nagłą energią. — Prosiłbym o wcześniejsze zamówienie, gdzie trzeba. Prace nie mogą się odwlekać.

—- -Obawiam się, panie profesorze — zaczął kie­rownik, ale tamten przerwał mu w połowie zdania: —» Mój drogi, niech się pan nie obawia, tylko za­mówi. Przecież tu chodzi o aginominę! Nie wolno ^ tego przerwać ani na jeden dzień.

. — Rozumiem — odparł Trzaskowski cierpko ale mnie też obowiązują pewne terminy zgłoszeń. „Umówiliśmy się kiedyTś, że pan profesor będzie mnie zawiadamiał co najmniej dwa, trzy tygodnie na­przód.

szafa pancerna dla fiolek z AC-X będzie gotowa za tydzień. Przedsiębiorstwo, które to robi, przyśpie­szyło termin oddania.

— Go im się stało? — spytał profesor zdumiony.

Trzaskowski odłożył słuchawkę, wydął ' wargi i z zafrasowaniem zaczął studiować kalendarz na biurku. Tak nagłe zamówienie surowca oznaczało wyjazd poza Warszawę, a na to nie był przygoto­wany. Zniecierpliwiony przerzucał kartki, medyto­wał nad każdą godziną i dniem, wreszcie stwierdziły że wyjazd jest niemożliwy.

Pozostawało tylko jedno wyjście: posłać kogoś innego. I oczywiście tym innym musiał być jego zastępca, magister Stanisław Marczyk.

Odłożył kalendarz, sięgnął po papierosa. Mar­czyk... Pan magister nie zawaha się. Jeszcze dzi­siaj — albo jutro z samego rana — wsiądzie w po­ciąg, wydostanie surowiec choćby spod. ziemi, z triumfem przywlecze pełną skrzynię i będzie pod­łaził Chwalibogowi pod rękę, jak kot domagający się pieszczoty, będzie każdym uśmiechem, każdym nie wypowiedzianym słowem domagał się uznania, po­chwały, może premii.

Wtedy profesor powie, tak mimochodem, niby bez żadnej ukrytej myśli, że magister Marczyk jak już się weźmie do czegoś, to zawsze doskonale załatwi. Może jeszcze doda, że trudno się dziwić, bo Marczyk młody, pełen energii, inicjatywy, zapału. Docent Tajber — jak zwykle trochę nieobecny myślami — dorzuci, że magistrowi przydałaby się podwyżka. Ktoś tam może już nie powie, ale pomyśli, że z Marczyka byłby pewnie lepszy dyrektor administra- cyjno-handlowy Instytutu, bo Trzaskowski jakoś tak, czasami... Pięćdziesiątkę przekroczył, wprawdzie dopiero tydzień temu, ale zawsze. Może więc nale­żałoby go przenieść na jakieś lżejsze, mniej odpo­wiedzialne stanowisko.

Zdusił papierosa, zerwał się i podszedł do okna. Po dziedzińcu szła grupa zagranicznych studentów, prowadził ich jeden z pracowników, pewnie zwie­dzali Instytut. Przed bramą zatrzymała się cięża­rówka z materiałami, kierowca niecierpliwie nawo­ływał wartownika klaksonem. Wartownik wylazł z budki przecierając oczy. „Spał łobuz” — pomyślał Trzaskowski z gniewem i na chwilę zapomniał o po­żywce dla AC-X. Zobaczył, że po dachu czwartego laboratorium gonią się dwa koty i śledził ich go­nitwę, aby tylko jak najpóźniej powrócić myślą do sprawy wyjazdu.

Ale przecież trzeba było to załatwić. Ociągając się wrócił za biurko i ujął słuchawkę. Gdyby Marczyka nie było w gmachu...

Marczyk jednak był. Wysłuchał polecenia rzuco­nego suchym, ostrym tonem i równie sucho, zwięźle odparł, że wyjedzie jeszcze dziś w nocy, delegację i pieniądze sam załatwi w wydziale finansowym, za kilka dni będzie z powrotem.

Pożegnali się urwanym: „do widzę...” i Trzaskow­ski usłyszał trzask odkładanej słuchawki. Z pewnym


zdziwieniem stwierdził, że tamten żywi do niego co najmniej tyle samo nienawiści, co on. „Dwaj wro­gowie” — pomyślał. Do tej pory nigdy jakoś nie zastanawiał się nad tym, że Marczyk odpłacą *mu ` pięknym za nadobne. Ale dlaczego? Jakaś osobista uraza, wynik licznych, ostrych kłótni pomiędzy ni mi, albo też ambicje zawodowe. No tak, Marczyk . pewnie zdaje sobie sprawę, że mógłby objąć jego stanowisko. Kto wie, może sądzi, że on byłby lepszy, obrotniejszy, mą przecież dyplom magistra ekono­mii, podczas gdy Trzaskowski... - •-

*

Docent Tajber pochylił się nad mikroskopem, Przez dłuższą chwilę przyglądał się preparatowi, a dwaj asystenci czekali w napięciu na ocenę.

„Powinien pochwalić” — myślał z niepokojem młodszy, czarnowłosy i tęgi Tadeusz Opałek, rodem z Zagłębia. Kiedy mówiono o nim, że pochodzi ze Śląska, cierpliwie prostował, że z Dąbrowy Górni­czej. „Powinien pochwalić, wynik jest wprost re­welacyjny”. ` *

Drugi asystent, syn chłopa z Białostockiego przy­sadzisty, rudy, Antoni Zajączkowski tkwił nierucho­mo za plecami docenta, a twarz jego nie wyrażała' żadnych obaw. Był spokojny o to, co usłyszy. Nigdy się nie denerwował, w przeciwieństwie do Opałka, który mimo otyłości był ruchliwy, nerwowy i łatwo go było wyprowadzić z równowagi.

Wreszcie Tajber wyprostował się, spojrzał na nich i uśmiechnął.

Opałek odetchnął z ulgą, Zajączkowski pokiwał głową z uśmiechem. Nie na darmo pracowali nad tym kilkanaście dni, a częściowo i nocy.

Docent zwrócił im jeszcze drobną uwagę, polecił przygotowanie analizy białka, po czym wyszedł do gabinetu. Czwarte laboratorium pracowało na ogół bez zarzutu.

Były to nieomylne oznaki dobrego humoru. Lu­bili się, odkąd los ich zetknął ze sobą na studiach, a potem w Instytucie, jeden bez drugiego nie mógł się już obejść, ale przygadywali sobie czasem tak, że kto ich nie znał, słuchał przerażony, pewien; że lada chwila skoczą sobie do gardła.

Wreszcie Opałkowi znudziło się.

z tą AC-X? Podobno jedna kropla wystarczy do wy- trucia całego miasta?

Zajączkowski skrzywił się.

o trzeciej.

Opałek dźwignął się z krzesła, na którym już za­czynał drzemać.

*

Pociąg rozpędził się na dobre i rwał, kołysząc wagonami. Nie sposób było spać, głową rzucało po po­duszce jak u chorego w malignie. Marczyk leżał przez jakiś czas próbując odczytywać oświetlone na­zwy stacji, ale pociąg mijał je w takim pędzie, że zrezygnował z prób. Zapalił papierosa, a kiedy są­siad z drugiego posłania zaczął groźnie chrząkać, narzucił płaszcz na pidżamę i wyniósł się na kory­tarz.

Minęła właśnie północ, w przedziałach słychać było chrapanie, jakieś dziecko jęczało, widać tra­piły je złe sny. Konduktor nalał sobie szklankę her­baty i zabrał się do spóźnionej kolacji, a dojrzawszy stojącego przy oknie pasażera, zaproponował mu po­częstunek. Był to bardzo towarzyski konduktor i nie lubił sam jeść.

-— A może kawy?

■— Byłoby dobrze, gdyby wagony przystosowano lepiej do tej szybkości. Głowa lata na poduszce, nie umiem tak spać.

Milczeli chwilę, konduktor obserwował go dys­kretnie. Wreszcie powiedział, tak jakby mimocho­dem:

-— Ha pan jakieś kłopoty, zmartwienie?


—. Nic mi nie jest. .

-—Przepraszam, ja tylko tak. Czasem człowieko­wi lżej, jak się wygada. - .

Marczyk wciągnął głęboko dym, aż się zakrztusił. Jego wąska, trójkątna twarz z lekko ściętym nosem przypominała kota. Przygładził jasne włosy, wijące się na karku.

Sam nie wiedział, jak to się stało, że w ciągu na­stępnej godziny opowiedział zupełnie obcemu człowiekowi, o którym nie wiedział nic poza faktem., że jest konduktorem sypialnego wagonu — więc opowiedział temu człowiekowi historię, którą ukrywał dotąd starannie nawet przed najbliższymi. Oczywiście, w opowiadaniu tym nie było nazwisk osób. ani nazwy Instytutu, to i tak było niepotrzebne. Historia mogła się bowiem zdarzyć gdziekolwiek in­dziej i w zupełnie innym środowisku. ' .

Konduktor słuchał z na wpół przymkniętymi oczami, przechyliwszy głowę do tyłu. Nie odzywał się. ale Marczyk czuł, że tamten słucha uważnie. Raz tylko uniósł się z siedzenia, kiedy w wagonie ktoś głośno zawołał. Było to jednak tylko dziecko,, które miało niespokojny sen.

•zakładowa czy partia. Jeżeli ma pan ich za sobą...

Nie wiem — odparł Marczyk szczerze. — Cza­sem myśl(|, że tak, a czasem mi się zdaje, że wszyscy są przeciw mnie. Mój szef jest starszy, to prawda, nie ma dyplomu, to też prawda. Ale ma plecy i to może się okazać silniejsze niż dziesięć dyplomów i trzydzieści dwa lata.

o to mi chodzi. To nie jest najważniejsze. Ale ja wiem, naprawdę wiem, że wiele spraw załatwiłbym lepiej, szybciej, on jest jednak stary. To znaczy, za stary na to stanowisko.

» — No dobrze, a gdyby jego nie było, czy pan jest pewny, że mianowaliby pana?

Nastała chwila nieprzyjemnej ciszy. Obaj wiedzie­li, że padło o dwa słowa za dużo.

. —; Skądże — powiedział wreszcie konduktor. —- W końcu pójdzie, na emeryturę. Ile on ma łat?

—• Szczęście — zamyślił się. — Tak. Wtedy był­bym szczęśliwy. To już się stało jakby... jakby celem mego życia. Zdaję sobie sprawę, że trudno panu to zrozumieć, jakaś zaciekła rywalizacja, to się przecież ciągnie od paru lat. Sam siebie nieraz pytam, czy warto. Pytałem, bo teraz już nie. Teraz inaczej nie mogę. I nie chcę.

Marczyk milczał. Twarz ściągnęła mu się przy­krym grymasem, palce zaplótł na kolanach i ściskał, aż zbielały. To, co tłumił i ukrywał od tak dawna, przeżywał teraz znowu i cierpiał. Konduktor przy­patrywał mu się ze współczuciem myśląc: „Głupi człowiek. Na co mu takie życie? Ale to jego sprawa i mnie to w gruncie rzeczy nic nie obchodzi.”

Rozdział 2

,,Niedziela w nocy.

Boże drogi, nigdy nie przypuszczałem, że można tak się męczyć! Jeszcze rok — jeszcze miesiąc temu, co ja mówię: jeszcze wczoraj nie wiedziałem, że ona..

A przyszła uśmiechnięta, taka jakaś cała w tych uśmiechach nieobecna, ledwie na mnie spojrzała, już wiedziałem, nieprawda, że tylko kobiety mają intu­icję, ja ją mam, ja wiem od razu!

Skinęła głową niecierpliwie. Przeszkadzałem jej, chciała przecież jak najdłużej pamiętać, wspominać.

ani nie zadzwonił, i pytałem dalej, wbrew samemu sobie, musiałem pytać. • ' -

Wiedziałem, że «Ptaków» nie ma w «Skarpie» już od czterech dni. Dała się złapać tak głupio, tak ba-, na Inie, mogła przecież obmyślić przedtem, na jakim to filmie miała być i w jakim kinie. Było mi jej żal i jednocześnie poczułem ulgę: nie umie kłamać. Jesz­cze nie umie. Nauczy się.

Nagle odwróciła się i spojrzała na mnie," jakby dziwiąc się, że jestem w pokoju. Patrzyliśmy tak na siebie przez chwilę, widziałem dokładnie jej twarz szczupłą, bladą mimo lata, opalała się trudno i nie­chętnie, jej delikatnie zarysowane, troszkę jakby zdziwione brwi, małą plamkę obok ust, kropelki potu na nosie. Ona również przypatrywała mi się uważ­nie, badała moją twarz cal po calu, był to zimny, surowy wzrok, czułem, że blednę.

Urwała, odwróciła głowę. Czekałem, aż skończy

zdanie, nie chciałem dokończyć za nią.

Dopiero w nocy, leżała odsunięta ode mnie dość daleko, na samym skraju tapczana, znowu nieobec­na, obca, bałem się nawet dotknąć jej ręki, dopiero . wtedy odpowiedziała na tamto:

Zmiął gazetę i cisnął w kąt. Potem odwrócił się do ściany, nakrył głowę kołdrą, mimo iż w pokoju było duszno.

.w jego stronę. — Słyszysz?

Zaraz — odburknęła. — Ósma godzina, a ty chcesz spać. Jak z kurami.

Wiedziała, że znowu nic. Dwa trafienia, co najwy­żej trzy, jak psu na otarcie pyska.

.. Zerwał się, kołdra poleciała na podłogę. Zo­baczyła jego czerwoną twarz, oczy rozpalone aż do

białej złości. Uciekła do kuchni, tu czuła się naj­bezpieczniej, wśród jasnych kafli, nowych garnków i błyszczących srebrzyście patelni. Kuchnia, należała do niej.

Przywlókł się potem i stanął na progu, oparty

o framugę drzwi, wodząc za nią proszącym wzro­kiem. To była prośba o zgodę, wiedziała, tak już by­wało. Nie wolno im było kłócić się teraz, właśnie te­raz, kiedy wszystko wymykało się z rąk.

Milczeli dłuższą chwilę. „Jak jego wezmą do wię­zienia, czeka mnie nędza — myślała. — Tamten wy­toczy sprawę, za dług mogą nawet zabrać mieszka-' nie. Zostanę bez dachu nad głową, bez męża, bez pieniędzy. Nic, tylko z mostu się rzucić. Albo do .

Tykocina, do rodziców... na łóżku z Zośką, przez cały dzień wymówki, narzekania, wstyd.”

■— Józek — patrzała gdzieś w bok, głos miała ochrypły, zmieniony. — Na to jest tylko jedna rada.

Przez chwilę siedział nieruchomy, potem wstał, chwycił ją za ramiona, potrząsnął jak drzewem, twarz miał bladą, oczy przymknięte.

Puścił ją, aż się zatoczyła, usiadł z powrotem przy stole, położył głowę na obrusie. Rozumiał, co miała na myśli mówiąc, że „na to jest tylko jedna rada”. Ale bał się tej rady, choć już nieraz i jemu przycho­dziła na myśl.

Bał się — jeszcze.

*

„Czwartek, nad ranem.

Więc to jednak on.

A myślałem, że będą mieli chociaż cień wstydu, chociaż poczekają, aż gdzieś wyjadę, aż zniknę im z oczu, umrę, ale oni nie, tak bez słowa, bez uprze­dzenia, co ja zresztą bredzę, od kiedy to o takich rzeczach się uprzedza!

On. I Barbara. Jeszcze mu mało było, jeszcze do­szło i to. Jak ja mogłem nie domyślić się od razu, nie przewidzieć, przecież to było wiadome od po­czątku.

Mam chyba gorączkę, bo do tej pory nie zasnąłem, •pali mnie twarz, oczy, całe ciało, pościel parzy. Duszno, z sercem coś... Byłoby w porę. Boże drogi, przecież ja mam dwadzieścia sześć lat!

Nie krępował się; nawet firanki hie zasłonił, może zresztą nie- przypuszczał, że ktoś będzie obserwował - okna, willa jest w ogrodzie, uliczka mała, wieczo­rem pusta. Od niedzieli obserwuję dom godzinami, nikt o tym nie wie, to jest dobre miejsce, za tym murem z rozwalonymi cegłami, dalej są krzaki. Od niedzieli — odkąd wiem, że Barbara...

Właściwie można było domyślić się, że pójdzie do niego. To jest właśnie dorosły, bardzo dorosły męż­czyzna, bardzo męski, dojrzały, doświadczony, jedną " ręką uniesie ją z podłogi, kobiety lubią męską siłę, czują wtedy przewagę, w gruncie rzeczy każda to lubi. . . '

Zaraz ' wzejdzie słońce, będzie normalny dzień. Będę musiał wstać, zjeść z nią śniadanie, jak gdyby nic się nie stało, rozmawiać, potem iść do wydawnic­twa, jak co dzień.

Czy można żyć, jeżeli się umarło? Jestem histeryk, chory psychicznie, powinienem ją zbić, skuć jej mordę jak zwykłej babie, to jest moja żona, po­winienem to zrobić, albo wylać z domu na zbity . pysk, razem z łachami. Albo wnieść o rozwód.

Powinienem zabić ich oboje. Zabić jego, wpako­wać mu nóż w ten tłustawy brzuch, patrzyć, jak. wypływają flaki, jak charczy, jak umiera. Mniej by cierpiał niż ja teraz. Potem ją wyrzucić z domu, uchlać się w knajpie czysto po męsku, wziąć sobie do mieszkania pierwszą z brzegu... On by tak zro­bił na moim miejscu. Ale jemu by się to nigdy nie zdarzyło, on by nie był nigdy na moim miejscu, ' nigdy!

Przecież ja o nim wszystko wiem — gdzie miesz—

ka, gdzie pracuje, kim jest, jaki tr.yb życia prowadzi;

' Wszystko. Wystarczyłaby z*wykła finka, mam ją: jeszcze z dawnych lat, kiedy byłem harcerzem..

Nigdy nie byłem harcerzem, zawsze byłem wy­kolejeńcem, imbecylem, gówniarzem, nigdy nie będę inny, przecież sama mi to powiedziała.

Finka jest chyba w ostatniej szufladzie po prawej strome...”

*

Terkot, coraz bardziej alarmujący, wywlókł 'wreszcie profesora z oparów snu i przywrócił rzeczy­wistości. Usiadł na tapczanie. Milicjantów ani graczy nie było, natomiast telefon na biurku nie przesta­wał dzwonić.

. przebierając jednocześnie nogami po dywaniku; jak zwykle, pantofle były nie wiadomo gdzie.

Głos był obcy, energiczny, widocznie tamten ktoś do tej pory nie spał albo przebudził się od dawna.

■— Tak. O co chodzi? Kto mówi?

Przez chwilę stał bez ruchu, nie mogąc uwierzyć w to, co usłyszał.

—■ Głupie kawały — zawołał. —■ Bezczelny facet.

Nagle -telefon znów zadzwonił. To był docent Tajber.

—• Jezus Maria! — Chwalibóg ciężko opadł na fo­tel. — Pan jest w Instytucie?

Na pidżamę wciągnął spodnie i stary, ukochany sweter. Wsadził twarz pod kran z zimną wodą, wy­płukał usta. Kiedy sznurował buty, zastukano do drzwi. Kierowca, wysoki prawie na dwa metry, bar­czysty, w mundurze kaprala, zasalutował. Chwalibóg .pochwycił teczkę z kluczami i dokumentami, za­trzasnął drzwi i zbiegł po schodach tak szybko, że podoficer zawołał niespokojnie:

W wozie był jakiś cywil, zaspany i chmurny. Przedstawił się wyraźnie: prokurator Zaręba, od ra­zu uprzedził, że jeszcze nic nie wie, dopiero jedzie do Instytutu. Ale Chwalibóg nie pytał. Był przerażony i zdumiony, nie mógł zrozumieć, jaki związek ma kradzież fiolek z zabójstwem Trzaskowskiego. Czyż­by wicedyrektor usiłować zabrać w nocy AC-X, a strażnik... Nie, wykluczone. Strażnicy Instytutu nie użyliby broni nawet podczas najścia Marsjan, a co dopiero wobec własnego szefa. Prawdę mówiąc, powątpiewał, czy w ogóle umieją strzelać i czy to, co przechowują w dyżurce, było kiedykolwiek zdat­ne do strzelania.

Może jacyś bandyci włamali się do gabinetu, a Trzaskowski usiłował bronić pancernej szafy z ka­setą. Ale co, u licha, robił w nocy w Instytucie?

Przyszło mu na myśl, że komplety kluczy do sza­fy pancernej są tylko dwa. Jeden miał Trzaskowski, drugi znajdował się w tej chwili w profesorskiej teczce. Zaraz... czy to ten kapitan powiedział w te­lefonie o kradzieży? Tak. I Tajber też. Jeżeli na- .prawdę skradziono truciznę, to oczywiście musiało być i włamanie. .. " . '

—- Było włamanie? — spytał zwżracając się do pro­kuratora. .

Ale tamten nie odpowiedział i profesor zobaczył, że władza prokuratorska śpi, oparta na jego ra­mieniu. • •

Profesor wygramolił się na chodnik, pozbawiając prokuratorską głowę oparcia, czym brutalnie wyrwał ją z drzemki. Po czym obaj, nachmurzeni i dostojni, weszli do gmachu. Hall był oświetlony, kilku milicjantów kręciło się po schodach, gdzieś w górze trzaskały flesze i doleciał stamtąd zapach dymu. tytoniowego.

W połowie schodów stał szczupły, niewysoki mężczyzna w szarym ubraniu. Miał bardzo jasne, prawie białe włosy i śniadą twarz z czarnymi oczami.

„Co za dziwny kontrast!” — pomyślał Chwalibóg. Prokurator ożywił się trochę i wyciągnął rękę do jasnowłosego. Przywitali się, po czym wzrok nie­znajomego spoczął na zwalistej postaci profesora.

Wzrok był poważny, twarz ściągnięta niepokojem.

Chwalibóg oparł się o poręcz, odetchnął ciężko.

Wstrzykiwana u nas w laboratoriach zwierzętom, miała wywoływać... zresztą wywoływała, objawy ciężkiego uszkodzenia nerek, najgroźniejszy stopień pyoriephrosis z powikłaniami... — urwał, machnął ręką. Ma przecież do czynienia z milicjantem, nie z lekarzem.

—• Roponercze? — Szczęsny wolał się upewnić.

-— Ile trucizny mogło być w całej kasecie?

^ nastu fiolek wystarczy, aby... .

Umilkł, czoło miał spocone, wytarł je dużą białą ' chustką i ruszył w stronę swego gabinetu. Szczęsny


i prokurator postępowali za nim. Kapitan nerwowo zagryzał wargi; to, co przed chwilą usłyszał, nakazy­wało natychmiastową, olbrzymią akcję już nie tylko milicji. Sytuacja stała się alarmująca, całemu miastu zagrażało poważne niebezpieczeństwo. Poczuł, że ogarnia go panika, którą musi stłumić za wszelką cenę.

Przeskoczył dwa stopnie i szedł teraz obok pro­fesora, dyszącego już ze zmęczenia i zdenerwowania.

Chwalibóg zatrzymał się na progu gabinetu, bez słowa spoglądając na podłogę. Wicedyrektor Marian Trzaskowski leżał o metr od pancernej szafy, z gło­wą dziwnie skręconą na bok i rozrzuconymi rękami. Twarz jego była biała jak kreda, oczy na wpół otwarte i profesor wzdrygnął się, dojrzawszy ten martwy, szklisty wzrok, skierowany — jak mu się zdawało — prosto na niego.

Marynarka była rozpięta, cały przód koszuli i le­wy rękaw zalany skrzepłą już teraz krwią.

Szczęsny pomyślał to samo, co prokurator głośno wypowiedział. Trzaskowski wyglądał na silnego, cios był zadany z przodu, prosto w serce. Prawie wy­kluczone, aby wicedyrektor mógł się dać zaskoczyć, musiałby chyba być kompletnie pijany albo nieprzy­tomny. A w takim stanie, nie przychodziłby przecież do Instytutu.

Chwalibóg podszedł do szafy, omijając starannie ciało zmarłego. Była szeroko otwarta. Na górnej półce walały się porozrzucane dokumenty, zmięte i lekko zachlapane krwią. Dolna była pusta.

•— Ja i on — Chwalibóg wskazał na zwłoki. — Były tylko dwa komplety. Ja mam swój w teczce — podał kapitanowi — a Trzaskowski nosił chyba klu­cze przy sobie. Czy nie ma w jego marynarce?

Docent Tajber wszedł do gabinetu i stanął przy profesorze. .

O ile zdążyłem się zorientować, wszystko, co się -tu­taj wydarzyło, zaczęło się i skończyło w tym gabi­necie. Zabójca musiał chyba wiedzieć... — nie do­kończył. .■

Chwalibóg podniósł na niego wzrok ciężki od go­ryczy i zdumienia.

Przecierał dłonią czoło, jego czarne, wąskie oczy


błyszczały z .'podniecenia, jak w gorączce, Prokurator rozmawiał z kimś przez telefon, informując zwięźle o sytuacji. Zakończył: — Oczywiście, towa­rzyszu sekretarzu — i odłożył słuchawkę.

Szczęsny podszedł do docenta Tajbera, który wy­dał mu się bardziej opanowany niż Chwalibóg.

—- Kim był ten Trzaskowski? Rozumie pan, nie chodzi mi w tej chwili o cały życiorys, poza tym "do jego mieszkania już nasi pojechali, ale czy może mi pan krótko scharakteryzować jego sylwetkę? Muszę znaleźć jakiś punkt zaczepienia dla tych dwóch spraw: zabójstwa i kradzieży.

Tajber zamyślił się na chwilę.

czasu, ile ja. Znałem go więc dość dobrze, choć nie tak "dobrze, jak na przykład wielu pracowników na­ukowych, z którymi stykam się codziennie przez wiele godzin. Cóż ja panu tak z miejsca... Niewąt­pliwie był to dobry pracownik administracyjny, nie­co Zarozumiały, w miarę koleżeński, dość energicz- ny,, chociaż w ostatnim roku zauważyliśmy, że ta jenergia trochę go opuszcza. Miał pięćdziesiąt lat i może jako wicedyrektor tak odpowiedzialnej, nie­łatwej placówki czuł się już znużony.

" -1- Czy miał tu jakichś wrogów?

—- Nie. Raczej nie. Nigdy o tym nie słyszałem. Do obowiązków Trzaskowskiego należała wprawdzie, w pewnym sensie, kontrola czujności strażników, ale bezpośrednio zajmował się tym komendant stra­ży. Sam się dziwię, po co on tu przyszedł. A co mó­wią wartownicy? Może Trzaskowski siedział dłużej u siebie i zasnął, a potem usłyszał szmery czy głosy w gabinecie i dlatego tu wszedł.

•— Nie, panie docencie — wtrącił się komendant straży, który stał obok nich. — Pan dyrektor przy­szedł do Instytutu o pierwszej w nocy. Kowalski stał przy bramie głównej i wpuszczał go. Też był zdziwiony, myślał, że to taka nocna inspekcja.

Do gabinetu weszło trzech oficerów z Komendy Głównej. Szczęsny spojrzał na nich* z roztargnie­niem. Miał już pewien plan działania, ale tamci mu­szą wpierw wszystko obejrzeć, zanim rozpocznie się narada. Spojrzał na zegarek. Kwadrans po trzeciej. Morderca i złodziej — może mordercy i złodzieje — otworzył już pewnie kasetę, obejrzał fiolki z tru­cizną.

Na naradę oficerowie i prokuratorzy udałi się do gmachu Komendy Głównej, na Puławską. Był już' ranek, piękny letni dzień wstawał nad stolicą, po ulicach krążyły leniwie polewaczki, zmywając noc­ny kurz i odświeżając miasto.

Miasto, które jeszcze zupełnie nie wiedziało, co mu grozi w najbliższych dniach, nawet godzinach.

Kwadrans przed ósmą sztab operacyjny przerwał naradę. O ósmej, tuż przed dziennikiem porannym, pierwsza rozgłośnia Polskiego Radia podała nastę­pujący komunikat:

„Z Instytutu FARIMA skradziono dziś w nocy ka­setę z dwunastu fiolkami. Zawierają one bardzo ważny preparat o nazwie AC-X, przygotowywany dla celów naukowych. Preparat ten, bezwartościo­wy dla laika, może stać się niebezpieczny przy nie­fachowym obchodzeniu się z nim i spowodować wybuch. Dlatego ostrzegamy wszystkich, do których rąk dostanie się choćby jedna fiolka z napisem AC-X, przed otwieraniem i manipulowaniem przy kapslu zamykającym fiolkę. Ktokolwiek znalazłby lub ktokolwiek wiedziałby o skradzionej kasecie albo

o fiolce z napisem AC-X, proszony jest o natychmia­stowe zawiadomienie najbliższej jednostki Milicji Obywatelskiej lub dzielnicowej prokuratury”.

Spikerzy wygłaszali komunikat wolno i wyraźnie, powtarzając go dwukrotnie, później powtarzali go jeszcze — w radio i w telewizji — przy każdym dzienniku i w przerwach pomiędzy audycjami, przez cały dzień.

Obie popołudniówki zamieściły komunikat na pierwszych stronach w widocznym miejscu, wstrzy­mując się od jakichkolwiek komentarzy, co nie przy­szło mi łatwo. Taka jednak była decyzja władz.

Po przerwie, w Komendzie Głównej zebrano się

4Ti


w nieco, liczniejszym gronie. Wśród szaroniebieskich mundurów milicyjnych r cywilnych ubrań pojawiły się zielone mundury wojskowe. Sprawa by ta tak po­ważna, że wciągnięto do współpracy Wewnętrzną Służbę Wojskową, Prokuraturę Wojskową i Inspek­torat Ochrony Przemysłu. Trzeba było — nie wzbudzając paniki wśród ludności — uniemożliwić zło-, dziejowi, kimkolwiek on był: „sprowadzenie niebez­pieczeństwa powszechnego dla życia lub zdrowia, ludzkiego” (Kodeks Karny, art. 216).

Pułkownik, który przewodniczył naradzie, tęgi, ciemnowłosy, o szybkich ruchach i władczym gło­sie, podniósł się z miejsca, ogarniając wzrokiem ze­branych. Wzrok ten nie wróżył nic dobrego.

■— W pewnym sensie? — mruknął ze zdziwieniem asystent Zajączkowski. — Sądziłem, że tu siedzą absolutni laicy w dziedzinie chemii i medycyny.

Szczęsny mimo woli uśmiechnął się. Na sali znaj­dowało się sporo znakomitych fachowców z Zakładu .Kryminalistyki. Byli tam chemicy, biolodzy, leka­rze. kilku specjalności i farmakolodzy. Nie chcieli jednak wypowiadać się co do AC~X, badania Insty­tutu okryte były tajemnicą, aczkolwiek niektóre Szczegóły były im znane.

.Tymczasem pułkownik mówił dalej. W pewnej chwili Tajber, który pogrążony w myślach prawie nie słuchał, poczuł, że Szczęsny lekko trąca go łokciem. Ocknął się, usłyszał swoje nazwisko i zobaczył kilkadziesiąt par oczu zwróconych na niego z uwa­gą i napięciem. Uniósł się z wolna, oparł dłonie na p<5ręczy krzesła siedzącego przed nim Zajączkow­skiego, napotkał chłodny, uważny wzrok pułkowni­ka. Starannie dobierając słowa i terminy, aby być zrozumianym, zaczął wyjaśniać, na czym polega -praca związana z preparatem AC-X.

Był to krótki, nie przekraczający dziesięciu minut, niezwykle jasny i oszczędny wykład o działaniu trucizny wstrzykiwanej zwierzętom w laboratoriach oraz o obecnym stadium prac nad lekiem, który miał przeciwdziałać ciężkiej i groźnej chorobie.

'Tajber, w przeciwieństwie do większości mówców na naradach, nigdy nie mówił długo. Nieczęsto za­bierał głos, raczej przysłuchiwał się temu, co mówili inni. Wystarczało mu zresztą kilka minut, aby do­szczętnie zbić argumenty, które uważał za błędne, lub wyłożyć własny pogląd na sprawę.

Teraz jednak nie był tak bardzo pewny, czy ma rację. W Instytucie nigdy nie przyszło mu do głowy, że straszny preparat mógłby kiedykolwiek znaleźć się w obcych rękach i posłużyć — być może — do niszczenia tego, co chcieli ocalić. To było absurdal­ne, nic nie przewidzieli na taką ewentualność, obra­cali się od dwudziestu lat w kręgu spokojnej, wy­tężonej nauki i sądzili, że czasy, kiedy służyła ona śmierci, w ich kraju dawno minęły.

Kończąc wykład, zawahał się na chwilę i zamyślił. Ale że stał jeszcze, patrząc swymi ciemnymi, pięk­nymi oczami gdzieś w przestrzeń, czekali na jego ostatnie słowa.

jedną kroplę do swego organizmu. Nie tylko per os, także i bezpośrednio do krwi, na przykład przez zwykłe zadrapanie. Nie jestem wprawdzie lekarzem tylko biochemikiem, ale znam dobrze skutki dzia­łania tej trucizny.

O szóstej po południu zakończono obrady. Utwo­rzony został sztab operacyjny, wyłoniony spośród kilkudziesięciu osób, które wzięły udział w naradzie. Na czele stanął pułkownik Komorowski z Komendy Głównej, niemłody już, doświadczony prawnik, świetny organizator, dawny dowódca z grupy „Śmia­łego” w Batalionach Chłopskich. W skład sztabu weszli oprócz milicji przedstawiciele Prokuratury Stołecznej, Wojskowej Służby Wewnętrznej, Insty­tutu FARIMA — Tajber i Zajączkowski, oraz Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej, jak również dwaj zna­ni specjaliści — toksykolodzy. W razie potrzeby sztab uzyskał zezwolenie na wciągnięcie do współ­pracy każdego, kto mógłby być przydatny.

Postanowiono pójść w dwóch kierunkach. Grupa pierwsza i najważniejsza, skupiająca najwięcej lu­dzi, miała za zadanie odnalezienie lub unieszkodli­wienie preparatu AC-X. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że jest to zadanie mordercze, że wysiłki mo­gą pójść na marne i że działać będą zupełnie na ślepo. Wiedzieli jednak również, że liczy się tu każda godzina, jeżeli nie minuta, aby ocalić miasto. Sztab zobowiązał każdego — pod odpowiedzialnością kar­ną — do zachowania absolutnej tajemnicy, tak co do całkowitej prawdy o AC-X, jak i co do każdego kroku *na drodze śledztwa. Grupa otrzymała krypto­nim „Preparat” i trzyosobowe dowództwo, złożone

z pułkownika milicji,* chemika f*lekár£á. Grupa'ta liczyła dwadzieścia sześć ludzi. •

Druga grupa, zresztą ściśle związana z pierwszą, miała za zadanie wykrycie mordercy wicedyrektora Trzaskowskiego. Najważniejsze było tu ustalenie, czy obie te sprawy mają ze sobą związek, czy też nastąpiła zupełnie przypadkowa zbieżność prze­stępstw.

W skład grupy drugiej weszło tylko siedmiu ludzi, funkcjonariuszy Komendy Miasta MO, pod przewod­nictwem kapitana Szczęsnego. Tak zdecydował sztab operacyjny, a właściwie jego kierownik, który znał.' Szczęsnego od wielu lat i w pełni doceniał wyjątko­wy instynkt śledczy kapitana, to, co się popularnie zwało „nosem”, a co pomagało w niejednej sprawie) _ na pozór nie do rozstrzygnięcia. Szczęsny był wpraw­dzie indywidualistą, miewał „partyzanckie wyskoki” i lubił uprawiać śledztwo na własną rękę, niczym hazard. Dlatego też, gdzieś tam na górze, wciąż sprzeciwiano się jego awansowi.

Bezpośredni szef Szczęsnego, major Daniłowicz, po skomplikowanym złamaniu nogi siedział w Karlowych Varach i nie miał pojęcia, co się tutaj zda- - rzyło. Szczęsny rozmyślał właśnie nad tym, bardzo pragnąc ściągnąć go z Czechosłowacji do kraju. Pracowali razem od ośmiu lat i znali się jak łyse konie. Nie wyobrażał sobie tak ciężkiego zadania bez chłod­nej, nieco sceptycznej argumentacji Stefana, który zwykł był — najczęściej słusznie — oblewać zimną wodą jego „wariackie pomysły”. Dopiero wtedy wspólnie znajdowali złoty środek działania. -

Tak, ale stan zdrowia Daniłowicza nie zezwalał •jeszcze na powrót. Miał się zjawić w Komendzie do­piero za trzy. tygodnie. Szczęsny wiedział jednak,'że Stefan nigdy by mu nie darował, gdyby ominęła-go tak odpowiedzialna robota.

. Zobowiązany był do milczenia, musiał więc zwróćcie się do pułkownika Komorowskiego o zezwole­nie na oględny telefon czy list do Karlovych Ca­rlów.

Komorowski, po namyśle, zgodził się. Daniłowicz to była cenna pozycja wśród pracowników Komen­dy Miasta. Zastrzegł jednak, że major sam musi zde­cydować, czy może przerwać kurację. W gruncie rzeczy byłoby to nierozsądne w najwyższym stopniu,

o czym nie omieszkał Szczęsnego uprzedzić.

Kapitan bez skrupułów przyznał mu rację. Do­brze wiedział, że Daniłowicz przyjedzie pierwszym 'pociągiem, machnąwszy ręką na kąpiele w uzdro­wisku. On na jego miejscu zrobiłby to” samo, a ża­den nie uważałby swego postępowania ani za nie- •rozsądne, ani też za godne pochwały. Po prostu, była to. jedyna decyzja, jaką powinni byli powziąć w podobnej sytuacji, tak uważali.

Specjalną linią uzyskał po paru minutach połącze­nie z Pragą, a stamtąd z Karłovymi Varami. Daniło­wicz kurował się w wojskowym sanatorium. O tej godzinie —- było wpół do ósmej — powinien jeść ko­lację albo tuż po niej oglądać telewizję.

-— Słyszałem w radio komunikat. Tutaj dobrze od-


0x01 graphic

biera się Warszawą. Co to za historia? Dzwonisz w tej sprawie?

Daniłowicz milczał kilka sekund.

•— Jak zwykle — odparł Szczęsny dyplomatycz­nie. Bardzo pragnął mieć majora blisko siebie, w ciągu najbliższych tygodni. Było to pragnienie egoi­styczne, ale przecież nie chodziło o jakieś osobiste sprawy.

Major pomilczał znowu, chrząknął, Szczęsny usły­szał wyraźny szelest kartek.

Szczęsny nie obraził się. Ale studiowanie rozkładu miał już za sobą, toteż rzekł czym prędzej:

:— Komorowski z Głównej.

Daniłowicz gwizdnął z przejęcia.

-— Z tobą na czele. Dobra, czekaj na mnie jutro. Słyszysz? Żebym cię nie musiał szukać po całym mieście. Zostaw wiadomość u dyżurnego.

Szczęsny z zadowoleniem odłożył słuchawkę.

Kapitan wyszedł. Kręglewski połączył się ze szta­bem operacyjnym, ale nie mieli żadnych nowych rozkazów. Otworzył radio. Komunikat wciąż jeszcze trwał w eterze, powtarzały go wszystkie rozgłośnie krajowe.

Spoglądając co chwila na tablicę selektora, odbie­rał telefony od wywiadowców, którzy mieli obo­wiązek meldować się co godzinę. Jak dotąd, wiado­mości o Marianie Trzaskowskim były dosyć skąpe.

W jego kawalerskim mieszkaniu pełno było wpraw- dzię różnych papierów, listów, rachunków,- fotografii i czego tam jeszcze, nie natrafiono jednak na.żaden ślad, który mógłby doprowadzić do przypuszczenia, że ten człowiek miał wroga. Albo wrogów.

Porucznik w zamyśleniu przeglądał zabrane z mieszkania dokumenty. W końcu doszedł do wniosku, że na dobrą sprawę takie papiery można znaleźć _ prawie u każdego pana w wieku około pięćdziesiąt­ki, który prowadzi dość rozległy i towarzyski tryb życia, a dysponuje przy tym niezłą pensją.

Listy przeważnie były od kobiet. Pełne czułych słów, przyjazne, czasem już obojętne, nigdy wrogie. Fotografie, najczyściej z nadmorskiej plaży lub Kry­nicy czy Zakopanego, ot, takie banalne zdjęcia roześmianych dziewczyn w kąpielowych kostiumach; było też trochę pornograficznych. Plik uregulowa­nych rachunków na jakąś pożyczkę. Kalendarzyki ,,Orbisu” z sześciu ostatnich lat. Na końcu każdego kalendarza wiele adresów, w środku — wiele nota­tek. Trzeba to będzie oczywiście dokładnie przestudiować, sprawdzić adresy, przesłuchać wszystkie osoby...

Do pokoju wszedł sierżant Tołłoczko. Popatrzył na I rozłożone papiery, mruknął: „Ale majdan”, pokręcił się przy selektorze. Potem nagle spytał: . :

któraś... Bzdura, przecież go zabito w Instytucie, nie w mieszkaniu. Wartownicy nie widzieli nikogo obcego.

•— Pewnie macie rację — przyznał Kręglewski. •— Ale co to ma do babek Trzaskowskiego?

:—• To ma, że mógł go ktoś uziemić za amory.

Rozdział 3

Białofiołetowa błyskawica rozdarła ciemność. Ra­zem z nią gruchnął piorun i lunął ciepły, gęsty deszcz.

Pierwszy pomyślał chwilę.

Przebiegli pod strugami deszczu dwieście metrów,

oświetlani co parę sekund ostrym światłem błyska­wic, dobrnęli do białego niskiego budynku, niemal w całości wbudowanego w ziemię. Zatrzymali się, jeden pogrzebał w kieszeni, wyciągnął duży, orygi­nalnego kształtu klucz, otworzył drzwi. Ścierka z chlorem leżała tuż za progiem. Trzeba było te ścierki ciągle zmieniać, bo chlor przeżerał tkaninę. Wiedzieli o tym, choć byli tu dopiero od dwóch dni. Wytarli starannie buty, potem ostrożnie zeszli po kilku schodkach w dół. Ogromne podziemne jezioro czystej wody rozciągało się daleko pod sklepienia-

mi, koniec jego ginął gdzieś w mroku. Przysiedli na ostatnim stopniu, pod nogami mieli lustro wiślanej wody, właściwie nie była to już wiślana ■— po wszystkich zabiegach oczyszczania i chlorowania.

Przy schodach było widno, paliły się lampy. Z wielkiej białej konchy, umieszczonej na dnie zbiornika, woda wylewała się nieustannie i rozpły­wała dokoła, pozostawiając bliżej brzegów trochę piany. W powietrzu drgał nieregularny szum, poza tym było cicho.

Niższy mężczyzna o szerokiej, kanciastej twarzy, ubrany w nieprzemakalny płaszcz, podniósł się na chwilę i zmierzył poziom wody.

Niższy uśmiechnął się przelotnie.

Był czas, że filtry pochłaniały go bez reszty. Mógł godzinami przesiadywać w półmroku nad ciemną, głęboką wodą albo też zapuszczał się daleko pod


niskie,' łukowate sklepienia, kiedy w czasie oczysz­czania' nie było tani wody, i 'szedł ostrożnie po wą­skich, wilgotnych deskach, spoglądając na ' leżący niżej piasek, zazwyczaj niewidoczny pod przelewającą się wodą. Tak... Ale to było dawno.

Człowiek z blizną spojrzał na niego na wpół przy­tomnie. Był jeszcze myślami w tamtym okresie swego życia, kiedy wszystko dokoła szumiało i ki­piało, jak ta przelewająca się woda, a on miał za­ledwie dwadzieścia dwa lata.

—■ Nie wiem. Ale wiem, że nie masz racji z tym czasem. To jest cholernie ważny odcinek. Bodaj naj­ważniejszy.

jeszcze, że czołgi nie stoją przed wejściem. Wiesz? — rozmarzył się po chwili. — U nas na wsi, w Olchówce, byłą taka studnia na końcu wsi. Duża, ocembro­wana porządnie... raz się tylko kogut utopił. Ale, bracie, tam była woda! Nie to, co tu — prychnął wzgardliwie w stronę zbiornika. — Sam chlor. Pa­miętam, miałem może... — urwał, nadstawił uszu.

W deszcz i burzę, o wpół do pierwszej w nocy, któż . to .mógł iść przez teren filtrów?

.Mężczyzna, który ukazał się w drzwiach, miał na .sobie granatowy płaszcz z ortalionu. Strugi deszczu spływały mu po włosach i policzkach. Otrząsnął się, przetarł chustką twarz, potem powiedział cicho:

.— W Qgóle, taka to robota... — podoficer o szero­kiej, kanciastej twarzy skrzywił się i machnął ręk'ą^ — Tracimy tylko czas.

Pułkownik Tarnach przymknął za sobą drzwi, oparł się o nie i przyjrzał mówiącemu, jakby go pierwszy raz widział.

dostęp? Zwłaszcza do zbiorników' wody czystej. Same filtry są w tym wypadku mniej ważne.

Tarnach słuchał uważnie, przyglądając się błys­kom światła w przelewającej się wodzie.

Sierżant potrząsnął głową.

Umilkł, popatrzał na ciemne lustro wody, potem dodał jeszcze:

Milczeli chwilę.


powiedział Falkowski.' —".Bo właściwie to powin­niśmy być teraz wszędzie. " .

Ekspedientka podała paczkę „gruzińskiej”.

—• Nigdy nie macie reszty. Niech będą kostki. A wanilia jest?

Klientka skrzywiła się, pomyślała chwilę, wzięła po pięć olejków z każdego.

Do wielkiej wytwórni ciastek weszła inspekcją. ; Dwaj mężczyźni'z teczkami spytali o kierownika,

•— Słucham? Czym mogę panom służyć? — zapy- _ tał kierownik, usiłując przypomnieć sobie jak naj-

“ — Tak, oczywiście... proszę bardzo — kierownik był1, blady, ale opanowany. — Będzie tylko kłopot, bo zepsuł się zamek i właśnie czekamy na ślusa- . rzą.. — Uśmiechnął się z zażenowaniem. — Panowie

kierowniku, poślę chłopca po innego. Tylko że to może potrwać...

Obaj mężczyźni przyjrzeli mu się badawczo. Po­tem jeden z nich rzekł wolno, nie spuszczając"z niego wzroku:

Ale to, co się stało potem, było najdziwniejsze. Bo starszy z inspektorów, nie zwracając zupełnie uwagi na słowa magazyniera, rzekł niecierpliwie:

Magazynier, zdumiony i wstrząśnięty, bez namy­słu podał mu dwa klucze. Potem poprowadził obu inspektorów przez długi korytarz do pomieszczenia z towarem. Kierownik stał przez chwilę nieruchomo, rozważając, co właściwie teraz powinien zrobić,albo też czego mu robić, nie wolno^ żeby wyjść cało z tej sytuacji. W końcu zrobił to, co było najprostsze: wymknął się na podwórze, wsiadł do swojego wart­burga i pojeGhał. Z domu zadzwonił, że jest chory

Tymczasem w magazynie sprawy przybrały zupeł­nie nieoczekiwany obrót. Zamiast rozpocząć kon­trolę, dwaj inspektorzy zażądali przedstawienia im całego zapasu wanilii, cukru waniliowego, olejku

wie' i skrył się w kącie, »bserwując z zadowoleniem, jąk inspektorzy wrzucali w bijącą żarem .czeluść ostatnie waniliowe resztki.

.— Niedobra czy co? — zastanawiano się' potem w wytwórni, usiłując zrozumieć nieoczekiwane po­stępowanie inspektorów.

Kiedy następnego dnia magazynier pojechał do hurtowni po towar, dowiedział się, że w całej War­szawie nie dostanie ani grama waniliowej przyprą- " wy. Nikt jednak nie umiał mu powiedzieć, dlaczego.

*

Kobieta uniosła głowę z jego kolan, usiłując zaj­rzeć mu w oczy.

Nie odczuł lekkiego drgnienia, które przeszło przez jej ciało. Przymknęła na chwilę powieki, po­tem zapytała już spokojnie:

■— Kto to był: Irena? Albo: jest?

-— Dawno przede mną?

Zmarszczył wąskie, ciemne brwi.

-— To była moja siostra: '

Twarz kobiety rozjaśniła się.'Wolno odwróciła gło­wę i całowała brzeg jego ręki, wodząc ustami p© skórze.

Wstał, zapalił lampę na bocznym stoliku. Znał do­brze ten pokój, był już w nim kilkanaście razy. Wiedział, że za którymś razem więcej nie przyjdzie, .ona też o tym wiedziała i nie próbowała protesto­wać,' w ogóle nie mówili o tych rzeczach, tak było Tepiej. Godziła się z tym, mimo iż go kochała. A mo­że właśnie dlatego.

" Nie odpowiedział. Stał twarzą zwrócony do okna, widziała tylko czysty, wyraźny profil i zarys rąk opartych na parapecie. Nie chciała, żeby myślał

o .tamtym, bała się jego wspomnień, stawał się wte­dy daleki i dziwnie samotny, ale nie znosił współ­czucia.

■— Heniu... — powiedziała cicho.

Odwrócił się ku niej, był już uśmiechnięty, przy­garnął ją do siebie.

—' Znowu będziesz z nimi siedział przez całą noc, a potem do Instytutu i tak ciągle. Zamęczysz eię.

Nic mi nie będzie. Mamy takie pilne prace... Zresztą, nie ma mowy o siedzeniu do rana, profe­sorowie tego nie wytrzymują — roześmiał się. —


Do widzenia, dziecko. Zadzwonię do ciebie w tych dniach.

Zbiegł po schodach, na ulicy złapał taksówkę, był spóźniony.

Nie myślał już o dziewczynie, nie przywoływał wspomnień. Czekała go czwarta z kolei narada szta­bu operacyjnego, a spóźniał się drugi raz. Miał nadzieję, że Zajączkowski już tam jest i samotnie, lecz godnie reprezentuje Instytut FARIMA. Puł­kownik Komorowski ocenił wysoko ich współpracę

Wysiadł z taksówki, okazał wartownikowi prze­pustkę, jedną z tych, które wydano wszystkim człon­kom sztabu nie pracującym w Komendzie Miasta, wbiegł na drugie piętro i z zakłopotaniem otworzył drzwi sali konferencyjnej.

-— Przepraszam za spóźnienie — powiedział, zaj­mując wolne miejsce obok Zajączkowskiego. — W' żaden sposób nie mogłem wcześniej.

Pułkownik Komorowski skwitował -przeprosiny uprzejmym mruknięciem, po czym zajrzał do leżą­cych przed nim notatek i mówił dalej:

o suchej twarzy i lekko skrzywionych ustach, co na­dawało mu wygląd, jakby z wszystkiego podrwiwał, a co wcale nie było prawdą.

Dyrekcja przedsiębiorstwa, z którą rozmawiałem dość ostrożnie, -ze zr-ozumiałych względów, zapewni­ła, że wszyscy pracownicy, którzy codziennie żabie-, rają śmiecie z pojemników, zostaną uprźedzeni i poinstruowani, jak mają postępować, gdyby zna­leźli kasetę czy fiolki. Upoważniłem dyrekcję do zaofiarowania dość wysokiej nagrody pieniężnej dla...

Starszy z inspektorów odchrząknął, pochylił si§ nad notatkami, potem zdjął okulary i powiedział, patrząc w sufit, co mu ułatwiało myślenie:

*ty. W myśl instrukcji sztabu; zniszczyliśmy to na­tychmiast, gdzie się dało. Przewidywałem trudności w fabrykach, które produkują ńa eksport... mam na myśli fabryki cukierków, wafli i tak dalej. Moje przewidywania sprawdziły się. Dyrektorzy fabryk stanowczo sprzeciwili się, po prostu nie wpuścili na­szych pracowników do magazynów.

Komorowski uderzył lekko ręką w stół.

. do fabryk dostarczyć świeży transport.

. — Dobrze — pułkownik zniecierpliwił się. — Wanilia nie jest najważniejsza. Może nawet tutaj przegięliśmy pałę. Ostatecznie... — zamyślił się na chwilę.

' '— Nie sądzę — rzekł Tajber. — Zapach AC-X bardzo przypomina wanilię. Zresztą, w naszej sytu­acji wolę jakiekolwiek przegięcie pały, nawet takie, które z pozoru może wydawać się śmieszne, niż. niedopatrzenie.

—-.Wspólnie z Wojskową Służbą Wewnętrzną — 'ciągnął dalej pułkownik — trzymamy punkty kon-

trolne na wszystkich drogach wychodzących z War­szawy. Oczywiście, jest to tylko słaba nadzieja na odnalezienie' kasety. „N” słyszał na pewno lub czy­tał komunikaty. Nie możemy, niestety, przęglądać osobistych rzeczy pasażerów wyjeżdżających ze sto­licy. Patrole mogą tylko skrupulatnie pod jakimś pozorem zbadać bagażnik. I to nie w każdym wozie. Odpadają wszystkie dyplomatyczne, ministerialne i tak dalej. Co jeszcze zrobiliśmy?

•— W mieście jest poruszenie — rzekł pułkownik Tarnach, który należał do sztabu. — Ludzie komen­tują w najróżniejszy sposób te kontrole pojazdów i sprawę wanilii.

Tarnach z powątpiewaniem pokręcił głową. Nie, raczej nawet nie kojarzą ze sobą kontroli i wanilii. Wielu sądzi po prostu, że kupiono zepsuty transport przyprawy albo że się zepsuła gdzieś w hurtowni. Ostatecznie, wanilia nie jest towarem pierwszej po­trzeby. Narzekają tylko wytwórnie lodów. Ale jest przecież lato, mogą brać do produkcji owoce.

Major z Wojskowej Służby Wewnętrznej zauważył rozsądnie, że wszystko to, co dotychczas zrobiono, mieści się w granicach profilaktyki, nie zmierza jednak do wykrycia, kim jest „N” i co zrobił, względnie co ma zamiar zrobić z trucizną.

Przedstawiciele milicji mówili więc kolejno o działalności swoich pracowników służby kryminal­nej, o penetracji w głąb podziemia przestępczego,

o „przetrząsaniu” w melinach, w mieszkaniach, gdzie nielegalnie sprzedaje się alkohol, w zakamarkach peryferii miasta, na dworcach, w porcie, wszędzie tam, gdzie zapuścić można sieci i wyłowić wśród po­wodzi plotek, oszczerstw i zgoła nieważnych dro­biazgów — potrzebną informację.

Dobrze wiedzieli, że taka robota trwać może ty­godnie, może nawet i miesiące... że wymaga nie­słychanie ostrożnych kroków, niezwykle delikat­nych posunięć, bo przestępca — raz spłoszony — może ukryć się na całe lata. Toteż wybierali do tej roboty najbardzięj doświadczonych wywiadowców, wyznaczając zarówno spośród tych, którzy doskona­le znali teren — ale byli w tym samym niemal stop­niu znani i drugiej stronie, jak i spośród zupełnie nowych, których twarze były dla przestępczego świata obce, ale którzy z początku poruszali się pra­wie po omacku.

Nastała chwila milczenia. W tej ciszy, zupełnie nieoczekiwanie, rozległ się głos kapitana Szczęsne­go, który nie odzywał się do tej pory, toteż wszy­stkie spojrzenia zwróciły się na jego śniadą twarz z wąskimi, czarnymi oczami.

wienka. Od dwóch dni ¡nie- palił, musiał mieć coś w ustach. .«_ * '

.— Bo myślał, że w kasecie jest coś innego.

■—■ To 'znaczy, co? ` .

—• Powiedzmy... pieni'ądze.

•czas mogą mu przyjść do głowy różne rzeczy, o któ­rych przedtem nawet nie myślał.

•— Na przykład, sprzedaż za granicę. Albo szan­taż. Albo...

-—- Pamiętajmy — przerwał Szczęsny — że w ko­munikacie była mowa o wybuchu w momencie otwierania fiolek. Preparatu bez znaczenia nie ubezpiecza się w ten sposób.

hTF. AWDPPm/C

i

piej zrobić za wiele niż za-mało. Być może, iż cała nasza robota jest niepotrzebna, fiolki leżą teraz na dnie jakiegoś śmietnika, zostaną spalone czy w inny sposób zniszczone i na tym sprawa się zakończy. Ale musimy przewidzieć wiele innych warian­tów.

Oczy kapitana Szczęsnego zabłysły niebezpiecz­nie. Daniłowicz uprzedzając zderzenie, powiedział pośpiesznie:

Oficerowie milicji spojrzeli na siebie kryjąc uś­miechy. Animozje między Szczęsnym a prokura­turą znane były nie od dziś.

Docent Tajber niecierpliwie poruszył się w krze­śle. - '

Spojrzenia obu mężczyzn skrzyżowały się. Dani- łowicz uznał za stosowne znowu zabrać głos.

.— Nie mamy co do Marczyka żadnych dowodów, bo wówczas znajdowałby się on w areszcie śled­czym. Niemniej, jest to człowiek, który gorąco mógł sobie życzyć tego, co się stało. Zresztą, nie omie­szkał swego czasu sprecyzować tych życzeń, co właś­nie dziś rano do nas dotarło. Pewien konduktor wagonu sypialnego, brat sierżanta z komendy dziel­nicowej na Ochocie, powtórzył rozmowę, jaką miał z Marczykiem którejś nocy, w czasie podróży do Wrocławia.

-— Oni się znali? — spytał ktoś z obecnych.

■ — Ależ to nonsens! — wybuchnął Tajber. — Po co miałby go zabijać? Miał zupełnie dobre stano­wisko jako zastępca. Owszem, nie lubili się. Nie -wiem, czy aż nienawidzili, czy to nie za mocne słowo. Ale jeżeli ambicje zawodowe Marczyka szły bardzo daleko, to przecież mógł zmienić pracę, szu­kać czegoś lepszego.

K'A.TE ANDREW

stępcy przecież mógł się nie obawiać... Nię, wiemy, co między nimi zaszło, jaka była rozmowa. Wiemy tylko, jak się skończyła. Proszę pamiętać, panie do­cencie, że ja nie powiedziałem: Marczyk zabił, 'nie użyłem tego sformułowania. Mamy tylko poszlaki, że mogło tak być. I nie wolno nam przejść nad tym do porządku dziennego.

Tajber milczał, twarz miał gniewną.

Weiss nachmurzył się. Był innego zdania niż jego kolega, nie chciał jednak wchodzić w jego kompetencje. Postanowił, że porozmawia z nim ju­tro, tak po koleżeńsku. Bo gdyby się kiedyś oka­zało, że odmowa nakazu rewizji wstrzymała całe śledztwo lub prowadziła na fałszywą drogę, Zarębę może to drogo kosztować.

Narada sztabu skończyła się krótko przed pier­wszą w nocy. Tajber wyszedł z gmachu zmęczony i przybity. Nie wierzył w winę Marczyka, ale w tę wiarę zaczęły teraz wkradać się wątpliwości. Przy­pomniał sobie różne starcia pomiędzy wicedyrekto­rem a jego zastępcą, ostre kłótnie, po których Mar­czyk wylatywał z gabinetu blady z gniewu, z trzę­sącymi się rękami. A jeżeli to była nienawiść?...

Rozdział

0x08 graphic
Na drzwiach ktoś przybił tabliczkę z napisem: „Wicedyrektor d/s administracyjno-handlowych, St. Marczyk.” Poprzedni napis zdjęto już tydzień, temu.

Marczyk zatrzymał się na chwilę przed drzwiami, zobaczył tabliczkę, odczytał z uwagą. Lekki uś­miech przebiegł mu po wargach. Obejrzał się, czy ktoś nie widział tego uśmiechu, ale na korytarzu nie było nikogo.

„A jednak...” — pomyślał, otwierając drzwi gabi­netu. Powitały go znajome meble, biurko z wygod­nym, trochę poobijanym fotelem, szafka na książki, których chyba nikt nie czytał, bo tkwiły na półkach tak nowe, sztywne i gładkie, jakby dopiero co przy­niesiono je z księgarni.

Postanowił, że w wolnej chwili przejrzy te książ­ki i część z nich powyrzuca. Trzeba też będzie za­mówić niektóre podręczniki ekonomiczne, farmace­utyczne i co tam jeszcze.

Usiadł za biurkiem i zamyślił się. Nagle zobaczył w pamięci siebie po tamtej stronie, siedzącego na krześle albo stojącego gdzieś koło szafy, podczas gdy w tym fotelu... Twarz ściągnęła mu się gniewem, oczy pociemniały. Zacisnął palce na poręczach, roz­pasł się' wygodhie, nogi wyciągnął daleko - przed siebie. - , • -

Odetchnął głęboko, położył rękę na słuchawce. Przez chwilę jeszcze spoglądał w zadumie na ściany tego pokoju, który pamiętał — tak jak on — naj­gorsze, co działo się przez całe tygodnie, miesiące, może nawet lata. Potem uniósł słuchawkę i połą­czył się z pokojem docenta Tajbera. To był teraz jego szef. Uznawał go, cenił, choć nie udało mu się z nim zaprzyjaźnić, jak to sobie postanowił. Może wpływała na to różnica wieku, trochę za duża na taką przyjaźń, a może co innego. W każdym razie jednak, Tajber był mu życzliwy, a to już dawało pewne nadzieje.

Zawiesił głos i czekał. Tajber odezwał się po ma­łej przerwie, jakby wahał się, co odpowiedzieć. Po- prosił o dzień lub dwa do namysłu, gdyż nie jest jeszcze przygotowany do planowania . zajęć i omó­wienia potrzeb Instytutu. Dodał, że chce przedtem porozumieć się z profesorem Chwalibogiem, który z pewnością miał swoje sugestie i projekty, zanim nie...

Tajber podziękował i odłożył słuchawkę.

Byli w laboratorium tylko we dwójkę i Opałek pozwolił sobie na poufniejszą rozmowę.

Docent lekko wzruszył ramionami. Nie chciał dy­skutować na temat człowieka, o którym wiedział już teraz więcej niż inni pracownicy Instytutu. I którego zaczynał podejrzewać o zbrodnię. Może niesłusznie, wówczas było to jeszcze gorsze.

♦ Urwał, skrzywił się. Nie, to było trudne do znie­sienia. Cokolwiek powie o Marczyku, dobre czy złe, wzbudzić może podejrzenia u drugich ludzi.

Ale Opałek daleki był od jakichkolwiek podej­rzeń. Bąbel w probówce pękł, ciecz zmętniała, kwas oddzielił się i wylazł na powierzchnię. Setna z ko-


lei próba była udana, jak inne, mimo to wciąż wo­leli się upewniać i bezustannie ponawiali te próby. Woleli później podać wyniki niż pomylić się choćby

o włos.

*

Marczyk zadzwonił jeszcze do kierownika maga­zynu, wydał mu kilka poleceń, po czym zagłębił się w studiowaniu nowego programu przygotowań do prac laboratoryjnych. Powinien był mieć za­stępcę, wybrał już sobie kandydata, ale rzecz wy­magała najpierw rozmowy z Tajberem, ewentual­nie z Chwalibogiem, jeżeli czuł się on na tyle do­brze, że mógł wydać swoją opinię — a potem zgody zjednoczenia. To ostatnie zresztą było zwykłą for­malnością.

Ktoś zapukał do drzwi.

Na progu stał szczupły, niewysoki mężczyzna

o jasnych włosach i śniadej twarzy. Był w szarym ubraniu. „Gdzie ja go widziałem?” —• zaciekawił się Marczyk, nie mógł jednak sobie przypomnieć.

Usiadł po drugiej stronie biurka, zaraz jednak wstał i usadowił się na brzegu parapetu okiennego. Stamtąd patrzał na wicedyrektora chłodnymi, czar­nymi oczami, choć na ustach miał grzeczny uśmiech.

—■ Niech pana nie zaskoczą i nie rozdrażnią py­tania, które będę musiał zadać, ale przyszedłem służbowo. Rozmawiałem już z docentem Tajberem, teraz kolej na pana — uśmiechnął się, oczy jego jednak pozostały poważne.

-— Chciałbym dowiedzieć się, gdzie pan był tej nocy. Dokładnie.

We wzroku kapitana błysnęło coś jakby rozba­wienie.

Twarz Marczyka trochę pobladła. Rozplótł zaci­śnięte palce, sięgnął po papierosa, włożył, do ust. Pomacał się po kieszeniach, nie miał zapałek.

rękach zapaliła się dopiero czwarta zapałka. — Był pan tutaj czy nie? Po co ta gra, panie 'magistrze, •przecież wiemy więcej niż pan przypuszcza.

.— Tak się tylko mówi. Gdyby pan... — urwał, zacisnął wargi.

” — Więc gdzie pan był? Może u kobiety? Nie będzie miała prżykrości, jesteśmy dyskretni. Czy może potwierdzić pański pobyt u niej?

trzebne, niech mi pan wierzy. Mam po uszy tej tru­cizny, tyle z nią kłopotu.

Marczyk odwrócił się szybkim ruchem, chwycił


stojącą na biurku butelkę z oranżadą i wypił chci­wie kilka łyków. Potem odetchnął głęboko.

•— Przepraszam — powiedział już spokojniej — to ten upał. Za gorąco... ten upał. Już mi dobrze.

Szczęsny mimo woli spojrzał w okno. Dzień był rześki, niebo zachmurzone, całą noc padał deszcz. Ale Marczyk chyba rzeczywiście był chory.

Kiedy drzwi się zamknęły, błyskawicznym ru­chem sięgnął do kieszeni, wyjął z małego okrągłego pudełeczka dwie pastylki, przełknął je, popił oran­żadą i opadł ciężko na fotel. Po kwadransie policz­ki mu się zaróżowiły, wzrok był już całkowicie przytomny, rysy twarzy odprężyły się. Z wolna przysunął sobie papiery, jeszcze chwilę czekał, wre­szcie ujął za pióro i pogrążył się w robocie.

*

Piekielny świst nagle ustał. Podłoga wokół obra­biarki usiana była metalowym pyłem i drobnymi, wijącymi się strużynami stali. Pył migotał w smu­dze słońca, oślepiającego przez wielkie okna, wdzie­rał się do'gardła i łaskotał pobudzając do kaszlu.

Brygadzista, tęgi, przysadzisty, z lekko zadartym nosem,, podchodził powoli, 'kołysząc się z nogi na nogę, jak stary marynarz. Na grubym ramieniu miał wytatuowane serce w wianuszku z liści i ka­wałek kotwicy, bo reszta ginęła w różowej, głębo­kiej bliźnie. Dla tej kotwicy nazywali go „Bosma­nem”.

Przystanął obok maszyny, wsadził ręce w kie­szenie kombinezonu i patrzył uważnie małymi, świń­skimi oczkami. Był to najlepszy brygadzista w od­dziale mechanicznym, ludzie darli się do niego jak do cudotwórcy i mieli dużo racji. Tam gdzie zda­wało się nic i nikt już nie poradzi, gruby bryga­dzista wyciągał zasrany plan za uszy i dawał za-' robić. Sarkali na niego, bo krzyczał ile wlezie, po­trafił skląć od najgorszych, czasem w nocy z łóżka wytaskał i do maszyny postawił, jak drugi zacho­rował. Ale cenili sobie jego wysokie kwalifikacje, szanowali, bo sam roboty się nie bał, nawet naj­gorszej, premia u niego była murowana. Kiedy się rozgniewał, był straszny. Kiedy widział dobrą ro—. botę, pomrukiwał z zadowoleniem. Te pomruki bar­dzo lubili, może więcej niż drętwą pochwałę dyrek­tora.

Stał tak i patrzał dobry kwadrans. Ale człowiek, - który pracował na półautomatycznej tokarce, nie zwracał na niego uwagi. Był tak pochłonięty ro­botą, że nie zauważyłby nawet trzęsienia ziemi. Jego silne, tłuste od smarów ręce zręcznie umoco­wywały metal w uchwycie, błyskawicznie puszczały, maszynę w ruch, zmieniały noże tokarskie. Ręce • te nie myliły się.

„Powinien teraz zdjąć zdzier'ak 1 założyć- gła­dzik” — pomyślał brygadzisfa i w tej Samej chwili człowiek przy maszynie zrobił to. Potem unieru­chomił tokarkę, wyprostował się, odwrócił. Na spo­conej twarzy miał uśmiech zadowolenia.

i— Dobrze — powiedział. — Całkiem dobrze. Widać, żeś pan nie rok i nie dwa robił na tokar­kach. Ręka przyuczona i oko.

' Dwaj przysłuchujący się robotnicy parsknęli śmiechem. Brygadzista rzucił im rozbawione spoj­rzenie, pokiwał głową i oddalił się. Nie pił od kil­kunastu lat, miał ku temu swoje powody, ale ten nowy nie mógł wiedzieć, pal go diabli. A na robo­cie się zna ten cały Drągowski czy jak mu tam.

O drugiej zatrzymali maszyny, choć należało się parę minut przedtem, taka była tradycja, ale nie w brygadzie „Bosmana”, ci mieli własne zwyczaje i cenili się wyżej od innych. Popołudniowa zmiana

• rr » Kinor.wi'

już była na hali, elektryk podszedł do Drągowskie- go i rzeczowo słuchał jego wyjaśnień co do silnika. Zmiennik do tokarki marudził: zawracanie głowy, jeszcze wczoraj silnik szedł dobrze, pewnie ten no­wy nie zna się na maszynie. „Bosman” osadził go ostro, postawił na razie przy automatach, zarobek będzie się liczył podwójnie, bo praca dla specjali­sty wyższej klasy. Zmiennik poweselał, klepnął Drągowskiego po ramieniu i odszedł.

Ale „Bosmana” już nie było. Rozejrzał się więc po hali, pożegnał elektryka i nieśpiesznym krokiem podążył w stronę umywalni. Chciał jak najdłużej tu być, zależało mu, chyba na niczym jeszcze w ży­ciu tak bardzo mu nie zależało. Miał to być dobry początek, jakaś stabilizacja, oderwanie od fatal­nego pecha prześladującego miesiącami, może nawet latami.

Nie chodziło w ostateczności o tę właśnie fabry­kę, mógł pracować gdziekolwiek, nie miał w sobie przywiązania do budynków, załogi, dzielnicy ani nawet miasta. Była chwila, że chciał za wszelką cenę wyjechać jak najdalej — potem jednak został. Tu zresztą było mieszkanie, zarobek. Dziś cenił so­bie decyzję pozostania.


Z Żerania na Mokotów miał daleko, w tramwa­jach był ścisk, wisiał na stopniu i o mało nie zgubił teczki, zresztą nie było w niej nic nadzwyczajnego. Zmęczony, zziajany zadzwonił ostro do drzwi, gdy­by wyszła, gdyby nie przygotowała obiadu, gotów był zrobić awanturę. Ale Jadwiga stała na progu, widocznie dojrzała go przez okno.

Potrząsnęła głową w milczeniu. Nałożyła mu dru­gie danie, nalała piwo, przysiadła obok. Zobaczył, że palce jej nerwowo mięły brzeg obrusa.

Wzruszył ramionami. W gruncie rzeczy, Siedlak

nic go nie obchodził. Kiedyś naplótł mu jakieś głupstwa w restauracji, tamten wziął wszystko na serio. No, prawdę mówiąc, nie były to głupstwa... Nagle przypomniał sobie rozmowę, powoli i uważ­nie przetrząsał w pamięci zdanie po zdaniu, znowu czujny i nieufny. Zorientował się, że nie pamięta do końca, musiał wtedy duży wypić. Tak, na pewno wypili sporo.

Zamknął okno, zaciągnął zasłony, w pokoju po­ciemniało i zrobiło się jakby odrobinę chłodniej. Zapalił papierosa. Jadwiga w milczeniu sprzątała ze stołu. Przeszedł do sypialni i wyciągnął się na tapczanie. Jego płaska twarz, z szerokimi, postrzę­pionymi brwiami nad lekko wypukłymi oczami

o jasnych tęczówkach, miała teraz wyraz głębokiej zadumy. Palił spokojnie, mocno wciągał w płuca gorzkawy dym, wydmuchiwał go daleko, jakby te proste czynności pomagały mu-'skupić rozproszone myśli. ■ - .

W pewnej chwili, przypomniało mu się ni stąd, ni zowąd przysłowie o przyzwyczajeniu, które staje się drugą naturą człowieka.

*

Piękny chłopiec szedł przez' park, pusty o tej wczesnej godzinie, nie było jeszcze siódmej, dzień zapowiadał się gorący, bezwietrzny. Minął pałacyk i skręcił w aleję obok starego drzewa, któremu pio­run rozdarł korę i osmalił bok. Potem szedł jeszcze dalej, przeciął asfaltową ulicę, dopiero nad drugim stawem siadł na ławce,'sandał uwierał go w nogę.

Miał jeszcze dużo czasu do rozpoczęcia pracy. Mógł posiedzieć w parku całą godzinę, jeżeli miałby na to ochotę. Ranek był właśnie taki, jaki najlepiej nadaje się do siedzenia nad wodą, oczywiście, jeżeli nie ma się nic innego do roboty. Chłopiec nie miał.

Wystawił twarz na słońce, był już trochę opalony, jego policzki i ręce pokrył złotawy kolor, cieszył się z tego. Wiewiórka skoczyła na ławkę, wsadziła mu nos do kieszeni, obszukała błyskawicznie i za­wiedziona odbiegła. Poczuł się winny. Z zakłopo­taniem wywrócił kieszenie spodni, ale nie było tam nic dla wiewiórki. Podniósł się więc i zaczął wspinać


w górę piaszczystą alejką aż do kamiennych lwów, a później obok Belwederu. Tam przesiedział ponad godzinę na innej ławce, zawsze zajętej przez sprze­dawców obwarzanków i lodów, ale nie było ich jeszcze o tej porze.

Kiedy wszedł do pokoju, w którym pracował, ko­leżanka spod okna rzuciła mu, jak codziennie, tę­skne spojrzenie, na które — jak codziennie — od­powiedział uprzejmym uśmiechem. Uśmiech ten wy­rażał tylko uprzejmość, ale koleżanka wciąż miała nadzieję.

Do pokoju zajrzała sekretarka dyrektora.

Z uśmiechem wzruszył ramionami, oczy miał jed­nak poważne i chmurne. Pił kawę, rzucając roztar­gnione spojrzenia po pokoju. Z korytarza wszedł jakiś mężczyzna w szarym garniturze, zbliżył się do sekretarki, zapytał o dyrektora naczelnego.

Filiżanka uderzyła dźwięcznie o podłogę, resztki kawy popłynęły wąską strużką pod biurko.

Piękny chłopiec schylił się, ostrożnie zbierał ko­lorowe szczątki „od gości” i usiłował chustką do nosa wytrzeć brązową plamę.

-— Zostaw, nie chusteczką, będzie cała brudna — załamała nad nim ręce. — Najgorzej, jak mężczyźni się do czegoś wezmą — żartowała, patrząc ze zdzi­wieniem na jego twarz, bladą pod opalenizną. — Piotrek, nie przejmuj się! Wielkie rzeczy: jedna filiżanka. „Ależ głupi, tak się przejmować skoru-

parni” — myślała. „Dzieciak z niego, nie mężczy­zna.”

Podniósł się z podłogi, rozejrzał ukradkiem. Obcy wszedł już widać do gabinetu dyrektora, bo nie było go w sekretariacie. Podziękował za kawę, ci­cho wymknął się do swego pokoju. Pobladłą twarz oparł na rękach i tkwił tak nieruchomo nad stertą głupich wierszy, usiłując uspokoić rozbiegany rytm serca. Czekał na telefon lub wezwanie. Ale nie na­deszło.

Wreszcie skupił myśli, przeczytał uważnie sześć stron, były to długie, nudne poematy o niczym, przez chwilę podziwiał autora, że tak potrafi, resz­tę wierszy przerzucił i już miał zabrać się do odpo­wiedzi, kiedy ostatnia kartka zwróciła jego uwagę. Zaczął czytać, najpierw tylko oczami, potem szep­tem, jakby nie wierząc, wreszcie na cały głos:

Zdarzyło mi się to pierwszy raz —

Na palcach chodzić w ogrodzie,

Z tętniącym sercem, z latarką z gwiazd, Skradałem się jak złodziej.

Godzinę dobrą, a może i dwie...

■— Co się stało, Piotrze? — spytała koleżanka spod okna. — To ładny wiersz, czemu się obufzasz?

Zapalił się, już nie czekał na nic, był pochłonięty swoją ulubioną pracą wydawniczą. Dopiero późnym popołudniem, zmęczony, ale zadowolony, podniósł się z krzesła, zamknął biurko, wręczył sekretarce listy do akceptacji dyrektora, pożegnał ją i wy­szedł.

Barbara leżała na tapczanie, z twarzą wtuloną w dłoń, radio szemrało cicho, na stoliku stała fili­żanka z wystygłą kawą. Nie odpowiedziała na jego „dobry wieczór”, patrzała tylko gdzieś w kąt po­koju, nie poruszyła się nawet. Tak było od ty­godnia czy nawet dłużej.

Odsunęła się niechętnie, na policzkach miała śla­dy łez. Wyglądała brzydko i mizernie, była mu jed­nak bliska jak nigdy.

Wiedział, że to nieprawda. Wiedział również, dlaczego nie chce jeść i dlaczego płacze, choć nie powiedziała mu o tym ani słowa. Współczuł jej w gruncie rzeczy, próbował postawić siebie na jej miejscu, nie mógł jednak, za nic na świecie nie mógł zdobyć się na wspaniałomyślny gest wybacze­nia, chociaż czuł rozpierającą go, mściwą radość. Podobno człowiek szczęśliwy zapomina drugiemu krzywdy. Widać, nie był tak naprawdę szczęśliwy.

parła przymykając powieki. Długie, ciemne rzęsy rzucały głęboki cień na jej policzki, które wydawały się teraz jeszcze bledsze.

Skrzywił się, nie lubił takich banałów.

Ton jego głosu był żartobliwy, przyglądał jej

się z uśmiechem, pomyślał przelotnie, że minął się z powołaniem, trzeba było pójść na scenę albo do filmu.

Milczała długo, nie spuszczając z niego oczu. Nie. wiedział, czy udaje? Nagle zdjął ją strach. W błę­kitnych oczach Piotra było coś złowrogiego. To samo czaiło się w wyrazie ładnie wykrojonych, miękkich warg i w rękach, które spoczywTały teraz spokojnie na kolanach — w rękach o długich, moc­nych palcach, lekko opalonych, z obrączką, na któ­rej wyryte było jej imię i data ślubu.

Widziała, jak z twarzy Piotra odpływa wszystka krew, jak twarz ta ścina się w jakąś okropną maskę. Szczupła, chłopięca sylwetka z wolna uniosła się z tapczanu.

Krzyknęła z całych sił, nie widząc nic przed sobą, oślepiona strachem rzuciła się w kierunku drzwi, zaczepiła nogą o dywan, coś bardzo cięż­kiego uderzyło ją mocno w głowę, pomyślała, że tc pewnie Piotr, że teraz z kolei mści się na niej... Dostrzegła jeszcze, jak we mgle, pochylającą się nad nią jego twarz wykrzywioną, straszną.

Potem nie widziała już nic.

*

Kapitan Szczęsny zdjął z drzwi pieczęć, otwo­rzył je ostrożnie, wszedł do przedpokoju i stał tam przez dłuższą chwilę, rozglądając się dokoła. Był tu już kilka razy, przedpokój nie przedstawiał sobą


czego więc nagle stracił zainteresowanie do czyta­nia?

Raz jeszcze podszedł do biblioteki. Prócz literatury pięknej, znajdowało się w niej sporo książek z za­kresu fotografiki i przemysłu optycznego, były to podręczniki polskie i angielskie. Wyjął jeden z nich, przerzucił kartki. Na marginesach stronic znalazł drobne notatki, cyfry, podkreślenia; widać było, że czytający nie jeden raz do książki zaglądał i z niej korzystał. Musiał wobec tego dobrze znać angiel­ski.

Znowu powrócił na fotel, coś mu się tutaj nie zga­dzało. Czy Trzaskowski umiał po angielsku? Niewąt­pliwie, jeżeli czytał w tym języku fachowe dzieła. Ale docent Tajber rzucił raz w rozmowie, że brak znajomości języków obcych przeszkadzał byłemu wicedyrektorowi w kontaktach z zagranicznymi fir­mami i że to również było powodem kłótni z Mar- czykiem. Marczyk swobodnie mówił po angielsku i niemiecku, zupełnie nieźle dawał sobie radę z ro­syjskim i nie mógł się pogodzić z dość częstymi wy­jazdami Trzaskowskiego za granicę. Nabywało się to, że wicedyrektor — jako starszy i doświadczeńszy — lepiej da sobie radę niż jego młodszy zastępca. Ale Trzaskowski „dawał sobie radę?' przy pomocy tłu­maczy z konsulatów i ambasad, co według opinii Marczyka było wprost żenujące.

Docent Tajber niejednokrotnie proponował Cbwa- libogowi, aby zamiast Trzaskowskiego jeździł Mar­czyk, zawsze jednak w końcu profesor, który był uparty jak kozioł, decydował inaczej. Sam po raz pierwszy wyjechał za granicę mając czterdzieści lat,


uważał więc, że młodzi zawsze mogą poczekać. „Jeszcze zdąży się najeździć” — mówił do Tajbera. I wyjeżdżał Trzaskowski.

Umiał więc — czy nie umiał po angielsku? Notat­ki na książkach mogły być robione przez kogoś, komu je pożyczał, nie w tym celu jednak chyba je kupował.

Szczęsny przyglądał się uważnie tym notatkom. Trzeba będzie dać ekspertom, niech porównają pis­mo. Pomyślał, że traci tylko czas. Ekspertyza pisma do niczego nie doprowadzi, najwyżej do wniosku, że Trzaskowski podręcznik pożyczał. I tak nie doj­dzie, komu. Ewentualnie mógłby się rozejrzeć wśród jego znajomych, interesujących się fotografowa­niem...

Usiadł przy telefonie i nakręcił numer domowy Tajbera. Docent był u siebie, nie zdziwił się pyta­niom. Nigdy nie widział u Trzaskowskiego żadnego podręcznika fotografiki ani też aparatu. Może jednak wicedyrektor krył się ze swoją pasją, mając ku temu jakieś powody. Angielskiego nie znał na pewno.

Kapitan odłożył słuchawkę. W mieszkaniu rów­nież nie było aparatu fotograficznego, żadnych naj­mniejszych nawet śladów wskazujących na takie za­interesowania. Widocznie Trzaskowski od dawna, przestał się tym zajmować.

Dziesięć lat... Sprowadził się tu z książkami, oczy­wiście. I z meblami. Biurko, szafa, tapczan. Później telewizor i radio. Może meble dokupował, wymie­niał.

Schylił się, dokładnie obejrzał tapczan. Z boku, mocno już zamazana i ledwie widoczna, nalepiona była kartka z firmą „Ludwikowskie Zakłady Me­blarskie”. Zanotował nazwę i numer seryjny. Wciąż nie wiedział, po co to robi, co ma tapczan i stare książki do sprawy zabójstwa, ale szedł dalej, wie­dziony jakimś instynktem śledczym, szedł na razie po omacku, nieraz już tak bywało i jeszcze nigdy później tego nie żałował. Krył się z tym przed kole­gami i przełożonymi, bo nie potrafił im rozsądnie wytłumaczyć ani uzasadnić swego postępowania.

Obejrzał bibliotekę, biurko i fotel, ale nie znalazł na nich żadnego śladu wytwórni. Szafa natomiast miała wyraźny napis: „Wrocławska Fabryka Mebli”

Następnego dnia kapitan Szczęsny odwiedził dziel­nicową radę narodową, a w niej wydział kwaterun­kowy. Usłyszał tam, że milicja powinna szybciej zdejmować pieczęcie i zwalniać mieszkania po zmar­łych, bo kandydaci stoją w kolejce i wprost nie wia­domo, komu przydzielić, tylu jest potrzebują­cych.

Urzędniczka spojrzała na niego z wyrzutem.

Czekał dość długo, niecierpliwił się. Wreszcie wró­ciła, wraz z kierownikiem, wyraźnie zakłopotana. W milczeniu zajęła miejsce za biurkiem i pochyliła głowę nad papierami. Kierownik, starszy siwy pan

o wydatnym nosie, poprosił kapitana do siebie. Tam położył przed nim dwa arkusze spięte razem i rzekł niechętnie:

Szczęsny zagłębił się w studiowaniu obu dokumen­tów. Bez wątpienia, jeden był fałszywy i nosił pod­pis nieszczęsnego kierownika wydziału kwaterunko­wego sprzed kilku laty.

¡il inilii'1 (»aa|:>iii/vm»|iAaa mm

II Ml1.;!

.—■ Nie bardzo rozumiem —■ rzekł kapitan — prze­cież gdyby on w końcu wrócił, to Trzaskowski i tak musiałby mu oddać mieszkanie. Tamten by chyba tak tego nie zostawił.

Rozdział 5

Gruby, prawie łysy mężczyzna w nylonowej ko­szuli śnieżnej białości i jasnych spodniach, zapraso- wanych na równy kant, siedział samotnie na weran­dzie kawiarni „Parana” i rozmyślał. Cały jego wy­gląd świadczył o intensywnym wysiłku umysłowym, na który zdobywał się z dużymi oporami i tylko od czasu do czasu. Myśleniu wcale nie sprzyjał gorący dzień letni ani wczesna popołudniowa pora. Mimo to umysł grubasa bardzo pracował.

Wytarł chustką spocone czoło i kark. Potem są­czył powoli zimny płyn, bezmyślnie obserwując go­łębia na Sadowej, który zasnął na brzegu chod­nika.

„Matko święta, jaki upał!...” — pomyślał, chło­dząc ręce o oszroniałe szkło szklanicy z napojem firmowym. „Skąd oni mają lód?... Mniejsza z tym, dobrze, że mają. O czym ja myślałem? Aha, żeby tam zapytać. Ale czy ja tam kogoś znam?... To musi być bardzo dobry znajomy, inaczej mi nie powie.


Wypił resztę płynu i znowu zaczął się pocić. Wyjął z kieszeni spodni kalendarzyk „Orbisu”, na samym końcu były adresy i telefony. Przeglądał je strona po stronie, przy niektórych nazwiskach zastanawiał się chwilę, inne pomijał albo przelatywał wzrokiem nieuważnie.

Gołąb spłoszony ciśniętym ogryzkiem zerwał się

Mężczyzna wszedł na werandę. Ujrzawszy gruba­sa, zrobił ruch, jak gdyby chciał zawrócić, ten jed­nak szedł już w jego kierunku z radosnym, rozbra­jającym uśmiechem na tłustej twarzy i mówił:

Drągowski siadł przy stoliku, położył pudełko si- lesii i zapałki, rozejrzał się dokoła.

Rozdział 5

Gruby, prawie łysy mężczyzna w nylonowej ko­szuli śnieżnej białości i jasnych spodniach, zapraso- wanych na równy kant, siedział samotnie na weran­dzie kawiarni „Parana” i rozmyślał. Cały jego wy­gląd świadczył o intensywnym wysiłku umysłowym, na który zdobywał się z dużymi oporami i tylko od czasu do czasu. Myśleniu wcale nie sprzyjał gorący dzień letni ani wczesna popołudniowa pora. Mimo to umysł grubasa bardzo pracował.

Wytarł chustką spocone czoło i kark. Potem są­czył powoli zimny płyn, bezmyślnie obserwując go­łębia na Sadowej, który zasnął na brzegu chod­nika.

„Matko święta, jaki upał!...” ■— pomyślał, chło­dząc ręce o oszroniałe szkło szklanicy z napojem firmowym. „Skąd oni mają lód?... Mniejsza z tym, dobrze, że mają. O czym ja myślałem? Aha, żeby tam zapytać. Ale czy ja tam kogoś znam?... To musi być bardzo dobry znajomy, inaczej mi nie powie.

Wypił resztę płynu i znowu zaczął się pocić. Wyjął z kieszeni spodni kalendarzyk „Orbisu”, na samym końcu były adresy i telefony. Przeglądał je strona po stronie, przy niektórych nazwiskach zastanawiał się chwilę, inne pomijał albo przelatywał wzrokiem nieuważnie.

Gołąb spłoszony ciśniętym ogryzkiem zerwał się

Mężczyzna wszedł na werandę. Ujrzawszy gruba­sa, zrobił ruch, jak gdyby chciał zawrócić, ten jed­nak szedł już w jego kierunku z radosnym, rozbra­jającym uśmiechem na tłustej twarzy i mówił:

Drągowski siadł przy stoliku, położył pudełko si- lesii i zapałki, rozejrzał się dokoła.

Powiedz, jak twoje interesy? Pracujesz, żona mi mówiła. Znaczy się, że wszystko w porządku?

Pilnie wpatrywał się w jego twarz, usiłując wy­czytać z niej to, o czym tamten nie powie. Kelnerka bez pytania postawiła przed nimi szklanki z napo­jem firmowym. Na werandzie wciąż było pusto, za wczesna pora na kawiarnie w gorący dzień nie­dzielny.

■— Co tamto?

O tych pięćdziesięciu tysiącach, że musisz oddać ja­kiemuś facetowi, co ci pożyczył.

Zobaczył, że Drągowski uśmiecha się drwiąco. Nie zrozumiał, co ten uśmiech oznacza. Czekał, usta miał na wpół otwarte, oczy błyszczące podnieceniem.

Zatkało go. Potrząsnął głową, jakby miał wodę w uszach. Wytarł twarz chustką, cały był mokry, nylonowa koszula źle przepuszczała powietrze.

Siedlak patrzał na niego wydymając wargi. Nie odzywał się. Milczał tak długo, że tamten przestał się śmiać, odchrząknął, sięgnął po papierosa. Ruchy rąk miał niepewne, nerwowe.

Grubas przecząco pokręcił głową.

•— No, to czego oczy na mnie wytrzeszczasz?

Drągowski bardzo powoli zdjął ręce ze stolika

Siedlak pokręcił głową, był uparty, tak starannie ułożona koncepcja nie mogła zawieść, gotów był dobrać się tamtemu do gołej skóry, wydrapać całą prawdę, usłyszeć ją za wszelką cenę.

—■ Żebym ci znowu naplótł jaką bajkę? Mogę

Wyjął ręce z kieszeni, zapalił papierosa. Nie pa­trzał na Siedlaka, który siedział nieruchomo i nie odzywał się. Podeszła kelnerka. Obaj zapłacili, po­tem Drągowski podniósł się ociężale, kiwnął gruba­sowi głową i odszedł. Na rogu Marszałkowskiej od­wrócił się na sekundę, a SiedlakowTi zdawało się, że jego wzrok bardzo wyraźnie ostrzega. Przed czym?

Siedział na werandzie jeszcze przez długi czas, nie widząc gości zapełniających powoli kawiarnię. Jego koncepcja przybierała coraz realniejsze kształty. „Tak to musiało być” — szepnął do siebie. Potem dodał jeszcze: „Na to wygląda”. Zwolnił stolik, pot­knął się na schodkach, cały czas zajęty swoimi myślami. „Co ja mam z tym zrobić” — zastanawiał się idąc ulicą. I nie znalazł odpowiedzi na to py­tanie.

*

Prokurator Zaręba odłożył długopis i pokręcił gło­wą z niezadowoleniem.

Marczyk milczał. Zgarbił się, wpatrzył w róg po­koju, twarz jego nie miała w tej chwili żadnego wyrazu.

Zaręba westchnął niecierpliwie. Dawno nie prze­słuchiwał kogoś tak trudnego do zrozumienia. Mar- czyk zamknął się w sobie jak ślimak w skorupie. Milczał jednak z takim desperackim uporem, że pro­kuratorowi zrobiło go się żal; ten człowiek nie zda­wał sobie chyba sprawy, co go czeka.

■— Nie wiem, poszedłem od razu do siebie.

Marczyk spojrzał na niego z pewnym zdziwieniem.

-— Po prostu wiedział pan — powtórzył prokura­tor w zamyśleniu. — No dobrze. Jedźmy dalej. Co było potem.

o aginominie, którą przywiozłem przed dwoma ty­godniami dla AC-X. Mówił, że tym razem nie jest zbyt dobra. Ustaliliśmy, że na przyszły raz trzeba zmienić dostawcę. Wtedy wszedł Trzaskowski.. Mie­liśmy... była między nami trochę nieprzyjemna roz­mowa na temat tej pożywki.

Zaręba przyglądał mu się zdumiony. „Przecież ten idiota sam się podkłada” —■ myślał gryząc wargi w zdenerwowaniu. „Czy on naprawdę chce iść do więzienia... Może kogoś osłania? Nonsens. Wszystko w rezultacie skrupia się na nim. Gdybym miał jesz­cze choć dwóch podejrzanych!”

■— Od tylnego wejścia do Instytutu. Gdzie jest ten klucz?

-— Nie mam go.

-— Zgubiłem. Jeszcze z miesiąc przed... przed tamtą nocą.

Kiedy milczenie Marczyka przedłużało się, Zaręba, nie mogąc już się opanować, wybuchnął:

Może nawet w kajdankach na rękach? Czy pan, u diabla, nie zdaje sobie sprawy, że ciąży na panu podejrzenie o zbrodnię?

Marczyk wzruszył ramionami. Nie odpowiedział. Milczeli chwilę, prokurator rysował esy-floresy na teczce z aktami. Za oknem z żałosnym wyciem prze­leciał wóz straży pożarnej, wpierw jedna sekcja, potem jeszcze dwie. Mimochodem zanotował w pa­mięci, że gdzieś się pali i pożar musi być duży. Na­gle poczuł zmęczenie. Właściwie, nie miało sensu próbować dojść do ładu z tym człowiekiem. Należało


zatelefonować po milicjantów, wypisać nakaz aresz­towania...

■—■ No, dobrze. Zakończymy na dzisiaj.

Nakręcił numer komendy, czekał chwilę.

Był już zły.

*

Pułkownik Komorowski wymownym ruchem roz­łożył ręce.

—- Nic. Nie będę wam opowiadał cudów, że „jes­teśmy na tropie” i tak dalej... Dosłownie nic.

Pomilczeli chwilę, pełni wzajemnego zrozumie­nia. Potem Komorowski wyciągnął z kieszeni notes, wyrwał z niego jedną kartkę i położył na biurku. Chwilę się wahał, wzruszył ramionami, wreszcie podsunął kartkę prokuratorowi.

Szef przeczytał uważnie, co było napisane na kartce, raz, potem drugi. Uniósł głowę, napotkał wzrok pułkownika. Patrzyli na siebie bez entuzjaz­mu. Myśli ich biegły jednym torem.

-— Nie lubię — przyznał. — Ale sądzę, że trzeba.

To może nam pomóc, a sprawa jest za poważna, żeby nie wyczerpać wszystkich dostępnych środków.

o przebiegu tamtej nocy. Zaciął się jak muł. Twier­dzi, że nie jesteśmy w stanie udowodnić mu jakiej­kolwiek winy. Po wyjściu z prokuratury wzięliśmy go na oko. Grupa kapitana Szczęsnego prosiła o na­kaz rewizji w jego mieszkaniu, ale prokurator od­mówił. Nie sądzę, żeby miał rację.

Następnego dnia we wszystkich gazetach central­nych ukazał się, w widocznym miejscu, ale małymi czcionkami, bez żadnych ramek, następu jący komu­nikat:

Komenda Miasta Milicji Obywatelskiej prosi wszyst­kich, którzy mogliby udzielić jakiejkolwiek informacji o kasecie z preparatem naukowym AC-X, umieszczonym w dwunastu zakapslowanych fiolkach szklanych, oraz o osobie, która w nocy z dwudziestego ósmego na dwu­dziesty dziewiąty czerwca bieżącego roku weszła, prze­bywała lub wyszła z Instytutu FARIMA przy ul. Niedba­łej 13 — o porozumienie się z Komendą osobiście, pisem­nie lub telefonicznie. Dyskrecja zapewniona.

Następował adres i numer telefonu, pod który ewentualny informator miał się zgłosić.

Dziennikarze z pism stołecznych, zajmujący się problematyką kryminalną, próbowali urwać dla swoich gazet choćby najmniejszy kąsek bliższej in­formacji, ale daremnie. Na osłodę paru z nich otrzy­mało wiadomość o dwudziestu sześciu włamaniach, dokonanych przez trzyosobową szajkę, w skład któ­rej wchodziła przystojna, ruda dziewczyna. A ponie­waż, tego samego dnia nastąpiła poważna katastrofa autobusowa na niestrzeżonym przejeździe, tuż pod


Warszawą, dziennikarze z wrodzonym im rozsąd­kiem przestali zajmować się komunikatem, wracając do spraw, które niosło życie.

*

Barbara poruszyła się niecierpliwie. Kosmyk ciemnych włosów opadł na poduszkę i przestał draż­nić powieki. Mimo nocnego chłodu, który wdzie­rał się przez uchylone okna, na sali wciąż było dusz­no.

Jedna z kobiet jęczała przez sen, to była ta przed operacją, strach odbierał jej spokojne sny, podsu­wając przykre widziadła. Inna leżała z otwartymi oczami, przywołując pamięcią własny pokój, własne łóżko i własną ciszę uśpionego mieszkania. Tutaj nigdy nie było prawdziwej ciszy. Tu wciąż coś się działo, czaiło w korytarzu, dzwoniło do bramy, szczękało instrumentami z sali opatrunkowej. Tu nikt nie był u siebie.

Krzyknęła przeraźliwie, rzucając się na łóżku. Chore pobudziły się, któraś z nich zapaliła nocną lampkę na swoim stoliku.

Ale pielęgniarka wchodziła już na salę. Rozejrzała się uważnie. Tutaj leżały kobiety z oddziału neuro­logicznego, to był niespokojny oddział, zwłaszcza w nocy.

Barbara siedziała na łóżku wyprostowana, wpa­trzona w kąt sali, jej palce nerwowo mięły brzeg białego prześcieradła. Siostra podeszła bliżej, usia­dła, wzięła ją za rękę wymacując puls.

Szept był tak cichy, że musiała niemal przyłożyć ucho do jej ust. Ujęła Barbarę za ramiona i łagod­nie zmusiła do położenia się.

Pielęgniarka przestraszyła się. Chora nie miała gorączki i była chyba przytomna. Kogóż to mógł zabić ten śliczny, jasnooki chłopak, którego widziały

-— Śniło się pani coś niedobrego — powiedziała uspokajającym tonem. — Mąż panią tu przywiózł, bardzo był przejęty i zmartwiony, musi panią ko­chać. *

Kiedy Barbara zasnęła, pielęgniarka wyszła z sa­li i przystanęła w korytarzu. Miała twarz zafraso­waną i niespokojną. Postała parę minut, poprawiła włosy pod białym czepkiem, potem zapukała do po­koju lekarza dyżurnego.

Pił kawę, którą zaparzył sobie na elektrycznej maszynce. Poczęstował ją, odmówiła uprzejmie, nie lubiła kawy. Przycupnęła na brzegu krzesełka, jed­nym uchem nasłuchując odgłosów z korytarza i sal. Była sama na całym oddziale.

Zamyślił się. Mogły to być przywidzenia, a mo­gła być i prawda. Coś trzeba z tym zrobić. Nagle twarz mu się wypogodziła.

■— Przecież i tak teraz nic nie zrobimy —• rzekł spoglądając na zegarek. -— Dochodzi pierwsza. Nie będę wzywał milicji w nocy tylko dlatego, że jakaś chora być może bredzi brzydkie rzeczy o swoim własnym mężu. Jutro rano przekażę tę sprawę pro­fesorowi, niech decyduje. Tamten facet nie ucieknie do rana. Jeżeli on rzeczywiście kogoś zabił. — Zno­wu się zamyślił. — Tak łatwo się nie zabija, wie siostra...

Nie sprostowała: skąd wie, czy łatwo? Patrzyła z ufnością na jego pofałdowane czoło, o którym przełożona zwykła mówić: „mądre”. Było jej w gruncie rzeczy wszystko jedno, jak się zabija, jej to nie dotyczyło. Takie sprawy nigdy nie przy­chodziły jej na myśl'.

Następnego dnia rano lekarz dyżurny wszedł do gabinetu dyrektora szpitala i powiedział mu o tym, co w nocy usłyszał. Profesor wezwał pielęgniarkę, która spała od godziny, ale zjawiła się po kwadran­sie, gdyż bardzo rzadko zdarzało się, aby sam dy­rektor wzywał do siebie którąś z młodszych pielęg­niarek. Kiedy przyszła, w gabinecie siedział już oficer służby kryminalnej z komendy dzielnicowej milicji.

P.jfła śpiąca, ale odpowiadała na pytania rozsąd­nie i przytomnie, gdyż przywykła spać o różnych porach i odpowiadać na nieoczekiwane pytania za­raz po przebudzeniu.

Po kilku minutach jedna z sióstr wprowadziła do pokoju bladą, szczupłą dziewczynę, która ze zdziwie­niem spoglądała na nieznanego mężczyznę. Pielęg­niarka posadziła ją w fotelu, rzuciła uważne spoj­rzenie na oficera i wyszła.

Kręciło jej się w głowie, położyła ręce na poręczach

Patrzała wciąż na niego szeroko otwierając oczy. Zdawało mu się, że nie rozumie, więc powtórzył, kim jest, i pytanie. Potem czekał dłuższą chwilę. Nie chciał mówić wyraźniej, bał się, że zwykła szor­stka forma przesłuchania przestraszy ją, była prze­cież chora.

Zauważył lekki rumieniec, który wypłynął na jej twarz i zaraz znikł. Zmęczonym, dziecinnym ru­chem przetarła powieki. Bolały ją oczy.

Potrząsnęła głową.

—■ Jego nie ustrzegliście — powiedziała twar­do. — Ani tej... kasety.

Nie dostrzegła, jak drgnął nieznacznie, rysy twa­rzy ściągnęły mu się napięciem. Zląkł się, że nie­ostrożnym słowem coś zepsuje. Zacisnął, szczęki, prawie modlił się w duchu, aby ktoś teraz nie wszedł do gabinetu.

Podniosła na niego błyszczące oczy. Mimo woli stwierdził, że była teraz bardzo ładna. Ale w tych ciemnych oczach był gniew.

Czekał dość długo, cierpliwie. Nie odzywał się. Kiedy podniosła głowę, miała policzki mokre od łez.

Wstał, otworzył drzwi. Pielęgniarka czekała w ko­rytarzu, rozmawiając z jakimś pacjentem. Poprosił, aby zajęła się Barbarą, pożegnał się i opuścił szpi­tal. Należał do grupy, która nosiła kryptonim „Marian”, obowiązkiem jego było natychmiast po­rozumieć się z kapitanem Szczęsnym lub majorem Daniłowiczem.

' — Już mamy — przypomniał Szczęsny. — Dwa­dzieścia czy trzydzieści listów i parę telefonów. Za­zdrosne żony, zdradzone kochanki, zawistni wspól­nicy, rozrabiacze i tak dalej. Oczywiście musimy każdy taki szmatławy list brać pod uwagę, chyba że to anonim.

Kapitan roześmiał się.

Wyszedł z gabinetu, skręcił w załamujący się pod


kątem prostym korytarz, minął dwoje drzwi, zatrzy­mał się na chwilę przed następnymi, pomedytował, potem wszedł. W małym pokoju, obitym jak w stu­dio radiowym dźwiękochłonnymi płytkami, `porucz­nik Kręglewski siedział przy stole, na którym stał aparat telefoniczny. Z boku bezszelestnie obracała się taśma magnetofonowa, drugi magnetofon znajdo­wał się po lewej ręce siedzącego.

Kręglewski rozmawiał przez telefon. Widać było, że stara się usilnie sprowadzić rozmówcę na jakieś rozsądne drogi rozumowania i że mu się to nie udaje. W końcu z irytacją odłożył słuchawkę i zatrzymał taśmę.

—■ Idź do majora. O czwartej niech mnie ktoś zwolni.

Potem mijały długie kwadranse i godziny, a te­lefon milczał. Był to numer specjalnie przeznaczony dla osób, o których mówił komunikat w gazetach. Nie znajdował się w żadnym spisie telefonów, nie łączyła z nim centrala komendy, nie był nawet po­dobny do żadnego z jej numerów. Czterocyfrowy: 22-33, po porozumieniu z Ministerstwem Łączności, służyć miał tylko do jednego celu, a kiedy stanie się zbędny — zniknie i nikt się już więcej z nim nie połączy.

O wpół do czwartej po południu telefon zadzwonił. Szczęsny ujął za słuchawkę.

Głos po tamtej stronie był niski, lekko zachryp­nięty, ale wyraźny. Mówił mężczyzna.

Kapitan nacisnął guzik na stole. Zapaliło się czer­wone światełko. W sąsiednim pokoju dyżurujący podoficer spojrzał na mapę świetlną, uruchomił se­lektor. ■— Oktan, tu Oktan... czterdzieści jeden, odezwij się, odbiór...

pieniędzy, pięćdziesiąt tysięcy i miał mu oddać, ale nie oddał.

■— .Tak. No i co?

Trzasnęła słuchawka. Kapitan siedział przez chwi­lę nieruchomo, rozważając coś w myśli, potem na­cisnął inny kontakt, zapaliło się zielone światełko, w drzwiach stanął podoficer.

Wrócił do selektora, ujął za słuchawkę.

Podoficer wrócił do małego pokoju. Szczęsny przesłuchiwał taśmę i notował niektóre słowa.

Rozdział 6

Docent Tajber namyślał się chwilę.

—■ Widzi pan, kapitanie — rzekł w końcu — przy­znaję, że on jest impulsywny, porywczy, bardzo drażliwy. Że ten jego upór może czasem człowieka wyprowadzić z równowagi. Upór, ambicja — bo ja wiem, może zbyt wygórowana. Powiem jeszcze wię­cej: to chyba jest jednak karierowicz, w każdym razie bardzo mu zależy na osiągnięciu dobrego, wy­sokiego stanowiska. No, to jest ludzkie, nie widzę w tym ostatecznie nic przestępczego.

Szczęsny poruszył się niecierpliwie.

—- Oczywiście, że dążenie do zrobienia uczciwej kariery jest dalekie od przestępstwa — powie­dział. — I przecież nie o to mi chodzi.

—- Ja rozumiem. Więc, jakkolwiek dostrzegam różne lepsze i gorsze cechy charakteru tego czło­wieka, jednak nigdy nie posądziłbym go o zabój­stwo.

Tajber zawahał się. Chciał szczerze odpowiedzieć na to pytanie.

Milczeli parę minut. Za oknami Instytutu zaczy­nało już szarzeć. Dochodziła ósma wieczór.

■— Mógł się powołać na przepisy, na swoją umowę

o pracy.

—- Tak. Ale w tamtym biurze można było przy pewnym sprycie zagarnąć dla siebie wszystkie in- tratniejsze roboty, w zasadzie nie rozmijając się z umową i przepisami. Trwało to jakiś -czas, tam­ten bronił się, chodził do dyrektora, przyznawali mu rację, ale jakoś nikomu się nie chciało postawić sprawy zdecydowanie. No i kiedyś doszło pomiędzy nimi do tak ostrego spięcia, że ten spokojny dotych­czas, porządny i uczciwy człowiek nie wytrzymał nerwowo.

wa, on zresztą o'dpowiadał z wolnej stopy. Wie pan, mnie było żal tego człowieka! Rozumiałem, co się z nim działo. Takim systematycznym dręczeniem, zwłaszcza podwładnego, można kogoś doprowadzić do ostateczności, a wtedy przestaje odpowiadać za *- siebie. Dałem to panu jako przykład, bo sądzę, że Trzaskowski nie był zbyt porządnym człowiekiem, zwłaszcza nie był w porządku wobec Marczyka.

Szczęsny nie odpowiedział. Na biurku docenta za­dzwonił telefon. Tajber ujął za słuchawkę, zapytał: Halo? — i oddał słuchawkę kapitanowi ze słowa­mi — To do pana. i

Rzucił słuchawkę, podniósł się z krzesła.

targnieniem. — Bo ja wiem, nie. Chyba nie. Załatwi się — wyminął pytanie. — Do widzenia panu.

Zbiegł po schodach, otworzył kłódeczkę, którą miał zwyczaj zabezpieczać swój motocykl, starą, poczciwą jawę, zapuścił silnik. Wypadł z podwórza Instytutu w takim tempie, że wartownik przysiadł ze strachu, a potem uciekł do budki.

Milicjant, dyżurujący przy Pałacu Mostowskich, usłyszał z daleka znajomy warkot i śpiesznie otwo­rzył bramę. Z kapitanem Szczęsnym nie było żartów, Na wyjących oponach wskoczył niemal na podwórze komendy, ostrożnie odstawił motocykl pod ścianę i pognał na drugie piętro.

■—■ Wariacie, nie pójdę na twój pogrzeb — ostrzegł go Kręglewski stojąc w progu gabinetu. — Widzia­łem, jak skręcałeś. Poślę za tobą patrol i zapłacisz mandat. Sto złotych.

•— Ano, prysnął. Tołłoczko płacze gdzieś w kącie ze wstydu. Jeszcze mu żaden doprowadzany nie uciekł.

Siadł na parapecie, przygładził jasne, prawie białe włosy. Twarz miał jeszcze ciemniejszą niż zwykle, bo opaloną.

Tołłoczko, z opuszczoną głową, zwięźle rełacjono- wal zajście. Więc poszedł do mieszkania Piotra Wa- letti, zadzwonił, tamten otworzył, był sam. Spytał,

o co chodzi. Sierżant był w cywilu, przedstawił się, pokazał znaczek. Waletti nic nie powiedział. Cofnął się tylko trochę, jakby chcąc przepuścić sierżanta do mieszkania, a kiedy tamten wszedł do przedpokoju, nagle wyskoczył na schody zatrzaskując drzwi za sobą.

Szczęsny odnalazł prokuratora w kinie, wyciąg­nął go w połowie seansu — nie bez małej satysfak­cji — i otrzymał z miejsca nakaz na przeprowadze­nie rewizji w mieszkaniu Walettich. Zaręba przeżył krótką chwilę irytującego wahania pomiędzy chęcią powrotu na widownię a głosem obowiązku. Ponieważ głos był niezbyt wyraźny — o rezultacie rewizji i tak milicja poinformuje — prokurator wrócił na salę.

Piotr i Barbara mieszkali w dwóch maleńkich po­koikach, na czwartym piętrze jednego z wysokoś­ciowców w śródmieściu. W mieszkaniu był już mi­licjant z komendy dzielnicowej. Siedział w przedpo­koju na małym, cepeliowskim zydelku, bojąc się poruszyć, aby nie złamać kruchego cacka. Dlatego zdrętwiał połową ciała i z wyraźną ulgą powitał wej­ście kapitana i innych.

Szczęsny wstrzymał grupę techniczną przed roz­poczęciem pracy, chciał najpierw coś sprawdzić. Wszedł do pokoju, który musiał zajmować Piotr Wa- letti, sądząc po rozrzuconych rzeczach i zawartości szafy. Zadziwił go trochę ogromny nieporządek, wy­glądało to, jakby właściciel pokoju zabierał się do przeprowadzki. Stał przez dłuższą chwilę, przyglą­dając się otwartej szafie, wyciągniętej szufladzie biurka, bieliźnie rzuconej na podłogę. Nagle odwrócił się i wyszedł do przedpokoju.

Wszyscy pomyśleli o tym samym. Jeżeli Waletti przechowywał w7 domu kasetę z AC-X, to wrócił właśnie po nią.

Przeprowadzenie niezwykle dokładnej rewizji nie posunęło naprzód żadnej ze spraw, którymi zajmo­wały się obie grupy: „Preparat” i „Marian”. Nie znaleziono kasety ani noża fińskiego, żadnych śla­dów wskazujących na udział Piotra Waletti w zabój­stwie lub kradzieży.

Na stoliku przy tapczanie leżała powieść Jamesa Barlow'a „Patrioci”. Szczęsny wziął ją do ręki i za­czął przeglądać kartka po kartce. W końcu postano­wił, że książkę w domu przeczyta. Może natrafi na jakiś znak, podkreślenie paru słów, najmniejszy bo­daj ślad, którego będzie można się uczepić.

O północy skończyli pracę. Dozorca domu, zapro­szony jako świadek rewizji, zmęczony i śpiący, kiwał


się sennie w fotelu. Obudzili go i wyprosili z miesz­kania, które miało być opieczętowane aż do chwili powrotu Barbary Waletti ze szpitala. Kiedy dozorca zszedł po schodach i kroki jego ucichły, Szczęsny de­likatnie zdjął pieczęć z drzwi. Jeden z pracowników grupy otworzył je specjalnym kluczem i wsunął się cicho do środka. Po czym kapitan znów położył na drzwiach pieczęć.

Rozmawiali szeptem, prawie nie otwierając ust. Zeszli na dół, na ulicy rozdzielili się i pożegnali do następnego dnia. Szczęsny chciał wrócić do Pałacu Mostowskich, ale uczuł takie zmęczenie, że nogi sa­me zaniosły go do domu, wbrew oporom ducha, któ­ry nie chciał spać. A przynajmniej, tak mu się zda­wało.

*

Dyrektor szpitala nie zgodził się na przesłuchiwa­nie Barbary Waletti. Jej stan pogorszył się znacz­nie od poprzedniego dnia. Traciła przytomność, od­czuwała silne bóle głowy i kręgosłupa, słupek rtęci na termometrze to skakał powyżej trzydzieści osiem, to znów opadał niżej trzydziestu sześciu. Trzech specjalistów wraz z profesorem zebrało się u jej łóżka, debatując i dzieląc się skąpymi, fachowymi uwagami. Nie mieli dotąd rozeznania choroby, co by­ło dziwne, gdyż szpital cieszył się od dawua zasłu­żoną, najlepszą opinią.

Kapitan Szczęsny dowiedział się to i owo od pie^ lęgniarek, po czym siadł w poczekalni i zadumał się. Pewna myśl go zaniepokoiła, czuł, że musi podzielić się nią z lekarzami. Czy ta myśl była jednak słusz­na? Czy nie wywoła niepotrzebnego zamętu i po­płochu w lekarskich umysłach? A z drugiej strony — czy wolno mu milczeć, jeżeli ma rację?

Odpowiedział sam sobie, że nie wolno, i bez pyta­nia wszedł do gabinetu profesora. Ten żachnął się na widok nieznajomego, ale Szczęsny uprzedził.

Przedstawił się, wyjaśnił krótko, że chciał prze­słuchać Barbarę Waletti, a potem, trochę się jeszcze wahając, powiedział:

Dyrektor wykonał jakiś niezdecydowany ruch rę­kami, podniósł się z krzesła i usiadł z powrotem, w końcu odparł, że jeżeli nie godzi to w etykę lekar­ską, to on przyrzeka. Był zresztą zaintrygowany, atmosfera wokół Barbary zaczynała być tajemnicza, a profesor pasjami czytywał powieści kryminalne, oczywiście, jak nikt tego nie widział.

—■ Mamy pewne podstawy — zaczął kapitan — aby przypuszczać, że mąż Barbary Waletti zamieszany


jest w kradzież kasety z trucizną AC-~K, z Instytutu FAR IM A. •

-— Profesorze — przypomniał Szczęsny — pro­szę pamiętać, że nie wolno panu powiedzieć ani słowa o tych podejrzeniach.

On — Szczęsny nagle zerwał się z krzesła. —• Muszę już iść. Może pan profesor porozumie się

*

Naczelnego dyrektora „R-10” nie było, poprzed­niego dnia wyjechał na urlop. Porucznik Kręglewski zmartwił się przelotnie, potem poprosił o skontakto­wanie go z głównym inżynierem. Właściwie było to zbędne, mógł po prostu udać się do wydziału kadr i tam zapytać, nie chciał jednak buszować po fa­bryce bez wiedzy jej zwierzchników.

Dyrektor techniczny, czarnowłosy, niski, zazwy­czaj bardzo energiczny, teraz jednak całkowicie zmo- żony przez straszliwy upał, przyjął go od razu, wskazując ruchem ręki miejsce przy biurku. Roz­mawiał przez selektor z wydziałem montażu i złościł się na kierownika. Wreszcie wyłączył rozmowę, bez­silnie opadł na fotel.

■— Ilu nowych pracowników przyjmowaliście w ostatnim czasie?

-— Co pan rozumie przez określenie: w ostatnim czasie? Chodzi o tydzień, miesiąc, czy pół roku? U nas jest duża fluktuacja. Zwłaszcza teraz, kiedy w Warszawie brak rąk do pracy i każdy przebiera jak na straganie.

■— Zaraz panu powiem.

Uruchomił selektor. Odezwał się kierownik wy­działu kadr i na zadane mu pytanie odparł, że przy­jęto szesnastu, odeszło jedenastu.

Do pokoju wszedł kierownik kadr, obładowany teczkami. Kręglewski przewertował wszystkie po kolei, usadowiwszy się z. boku,' pr-zy małym stoliku, aby nie przeszkadzać dyrektorowi w* robocie.-Po go­dzinie skończył. Na niespokojne pytania kierownika odpowiedział wymijająco; sam przecież jeszcze nic nie wiedział. W jego notesie figurowało szesnaście nazwisk. Szesnastu ludzi, których trzeba było dopie­ro „rozpracować”, jak to określali w komendzie. Wśród tych szesnastu — być może znajduje się człowiek, którego szukają, ale jak na niego trafić? Czym się kierować? Który z nich przyzna się, że był komuś tam winien dużo pieniędzy, a teraz dług ten już nie istnieje?

„A nawet, jeżeli go znajdziemy — myTślał porucz­nik jadąc do komendy —• co jego długi mają wspól­nego z kradzieżą w Instytucie i zabójstwem? Okrop­nie to wszystko naciągane. Pic na wodę i tyle. Szczęsny zasugerował się jakimś telefonem... Pewnie tamten gruby facet napuszcza na kogoś, do kogo ma złość, i robi z nas balona. Głupia sprawa.”

Zły i zmęczony jazdą w zatłoczonym tramwaju, wylądował na placu Dzierżyńskiego. Wypił kawę obok kina „Muranów”, pooglądał fotosy w gablo­tach, specjalnie marudził, bo nie wierzył w swoją robotę, w jej skuteczność, a wtedy zawsze tracił humor.

skiego. Zachrypnięty grubas nabrał cię i tyle. Już się więcej nie odezwie, zobaczysz.

■— Właśnie się odezwał — rzekł Szczęsny z uśmie­chem, podając mu kartki z tekstem rozmowy, prze­pisanym z taśmy. — Pan Franciszek Siedlak był tak uprzejmy, że zadzwonił jeszcze raz. Przed godzi­ną.

Kręglewski ochłonął, usiadł i z zainteresowaniem zaczął czytać. Po chwili jednak odłożył kartki, roz­czarowany.

■— Bo chce, ale się boi. Jak dziewczyna, tylko w innej sytuacji. On by chciał, żebyśmy sami wpadli na trop. Kazik, czy nie sądzisz, że człowiek, który zabił Trzaskowskiego, mógł to zrobić, bo był mu winien na przykład pięćdziesiąt tysięcy złotych? I dlatego zabrał z szafy kasetę, że spodziewał się w niej pieniędzy?

■— Jeżeli zabił swego dłużnika, to już mu forsa nie *była potrzebna.

Sprzeczka trwała krótko, bo obaj byli zmęcze­ni. Kręglewski zaproponował jeszcze, żeby sier­żant Bielecki zdekonspirował się wobec grubasa i przyprowadził go do komendy, ale Szczęsny sta­nowczo się temu sprzeciwił. Określił to jako „nadu­życie władzy”. Poparł go major Daniłowicz; nie można było używać gwałtu wobec człowieka, któ­remu zapewniło się dyskrecję i którego wizyta w komendzie, być może, naraziłaby na czyjąś zem­stę.

*

Pułkownik Tarnach każdej nocy odwiedzał sta­cję filtrów. Miał tam najlepszych swoich pracow­ników, ludzi wytrwałych i cierpliwych nad podziw, mimo to nie dowierzał ich wytrwałości, choć nigdy im tego nie okazał. Przyzwyczaili się już, że przy­chodzi gdzieś koło północy, a czasami o szarym


świcie, dziwili się, kiedy śpi, bo i za dnia widywali go w komendzie.

Ten niewysoki, dość tęgi mężczyzna, z twarzą

Tarnach, wbrew pozorom, był coraz bardziej nie­spokojny. Upływały dni, zaczęto już liczyć tygod­nie, a sprawa nie posuwała się naprzód. Nieznany zbrodniarz zdawał się czaić za węgłem każdego domu, w każdej wytwórni spożywczej, w sklepach, magazynach, hurtowniach — wszędzie, gdzie tylko można było dokonać nowej zbrodni, skazując na zatrucie setki, może tysiące ludzi.

Jednego był niemal pewien: morderca — czy też złodziej — nie pochodzi ze środowiska przestęp­czego. Tam, prędzej czy później, odnaleziono by do niego drogę. Nie było już meliny, w której wy­wiadowcy nie mieliby, sobie tylko wiadomych, kon­taktów. Nie było złodziejskiej grupy, bandyckiej szajki, zbiorowiska najróżniejszych mętów społecz­nych, do których nie dotarliby i nie przetrząsnęli. Znali ten światek dobrze i od dawna, znali jego me­tody działania, jego Wady, zalety, mściwość i stały głód pieniędzy, lekkomyślność w rzucaniu forsą przy lada okazji, plotkarstwo, picie do nieprzytom­ności... Wiedzieli, jak do niego podejść, czasami było to bardzo trudne, ale przecież od dawna znikła już z tego światka stara złodziejska solidarność, duma z przynależności do klanu, do fachu. Teraz było to kłębowisko, zbieranina, zupełna przypadkowość działania... tym łatwiejsza do wzajemnego skłóce­nia, do tego, aby „zachlać” i „ligać”, jak nazywano tu wydanie czyjejś tajemnicy.

Grupy i szajki zbierały się i łączyły czasami tyl­ko na jeden „skok”, po którym więcej nie chciały się spotykać. Dwóch, trzech podpitych poznawało się przy kiosku z piwem, urządzało „lanie w mordę” przypadkowego przechodnia i rozlatywało, każdy w swoją stronę. Paru starych marwicherów i doli­niarzy od dawna zerwało z robotą, byli to zresztij dzisiaj tęgawi, schorowani panowie z brzuszkami i gdzie im tam było do skoków... Z obrzydzeniem patrzyli na swoich nędznych naśladowców, wsty­dząc się i czerwieniąc za każdy ich głupi, szczeniac­ki błąd, za bicie bez powodu, kradzieże bez pojęcia, całe to chuligaństwo bez umiaru i szczypty rozsądku.

Ale ci starzy nie mieli już żadnych kontaktów ze światkiem przestępczym. Pracowali w jakichś prywatnych warsztatach, najczęściej ślusarskich, płacili podatki i byli ubezpieczeni na resztę życia, ich dewizą był święty spokój. Chodzili do kina, z za­interesowaniem i pobłażliwością oglądając filmy kryminalne, patrzyli w telewizor, znajomego mili­cjanta — coraz mniej takich mieli — witali unie- słeniem kapelusza lub cieniem uśmiechu. Db spraw, które się teraz działy, nie mogli wnieść nic nowego.

Tarnach, nie zaprzestając ani na chwilę upartych poszukiwań, zaczynał więc coraz bardziej zwracać uwagę na inne środowiska. Morderca mógi pocho­dzić z każdego. Mógł zabić, zabrać kasetę i wyjść z Instytutu boczną furtką, którą wszedł poprzed­nio, potem przejść kilka ulic — może tylko jedną czy dwie? skręcić w bramę swego domu, widziany przez nielicznych o tej porze przechodniów, ale nie zapamiętany przez nikogo, zwyczajny człowiek idą­cy ulicą, jeden z miliona dwustu pięćdziesięciu tysięcy warszawiaków, jeżeli to w ogóle był war­szawiak.

Mógł nie iść piechotą, ale wsiąść do któregoś z nocnych autobusów lub tramwajów. Mógł na­wet — w co zresztą Tarnach nie bardzo wierzył — zatrzymać się w pobliżu Instytutu i w bezpiecz­nym miejscu, powiedzmy: na przystanku, w budce telefonicznej, na postoju taksówek, gdziekolwiek — przyglądać się, jak na wyjących klaksonach pędzą do Instytutu radiowozy milicyjne i karetka Pogo­towia Ratunkowego.

Po co zabrał kasetę? Czy wiedział, co się w niej znajduje? Tarnach coraz częściej kontaktował się z grupą o kryptonimie „Marian”, gdyż nie znajdu­jąc odpowiedzi na te dwa pytania, utwierdzał się w mniemaniu, że pomiędzy obu przestępstwami istnieje absolutnie ścisły związek. Jedno musiało wynikać z drugiego, morderstwo mogło być kon­sekwencją kradzieży, jeżeli złodziej został na niej przychwycony przez Trzaskowskiego — mogło też


być celem samym w sobie, a kradzież tylko uzu­pełnieniem przestępstwa, skorzystaniem z okazji otwartej szafy. W tym przypadku jednak, pułkow­nik nie mógł zrozumieć, po co wicedyrektor przy­chodził w nocy do Instytutu i otwierał szafę z tru­cizną.

Tarnach wiedział już od Szczęsnego o ucieczce Piotra Waletti, jak również o telefonie Franciszka Siedlaka. Bał się trochę, że są to wszystko zwykłe, prymitywne insynuacje, jakich nigdy nie brakuje w takich przypadkach. Ileż to razy milicja odbie­rała fałszywe donosy i anonimy, nie szczędzące komuś najgorszych obelg, telefony od tajemniczych informatorów, którzy niewygodnym dla siebie lu­dziom przypisywali wszystkie możliwe zbrodnie.

Jeżeli jednak była to nieprawda, to dlaczego Piotr Waletti uciekł, nie czekając nawet na wyja­śnienia podoficera? Nie był to przecież zawodowy przestępca, w jego mieszkaniu nie znaleziono nic kompromitującego, opinia o młodym, zdolnym i łu­bianym pracowniku znanego wydawnictwa była jak najlepsza.

Ale Piotr Waletti znał Trzaskowskiego. Dowie­dziano się o tym od ludzi, którzy bywali czasami w towarzystwie wicedyrektora na jakichś oficjal­nych przyjęciach, kolacjach w tym czy innym lo­kalu. Waletti wraz z żoną bywał tam również. Lu­dzie ci nie umieli wprawdzie wyjaśnić, czy to była jakaś bliższa znajomość, czy też tylko przelotne kontakty. Na to mogła odpowiedzieć tylko Barbara Waletti. Na razie jednak stan jej zdrowia nie po­zwalał na żadne wyjaśnienia.

o Marczyka, inni też go nie lubili. Mówili, że aro­gant, karierowicz, bezwzględny, chciwy na forsę.

■— Który dzisiaj? —• spytał nagle kapitan.

Obaj oficerowie spojrzeli na niego ze zdumie­niem. •

■— Na diabła ci angielszczyzna jakiegoś typa? —


żachnął się Daniło.wicz. — Mamy ważniejsze sprawy do załatwienia. Przecież nie było go w Polsce, kie­dy to się stało. A może był? — spytał nagle-podej­rzliwie. — Sprawdziłeś?

—• W jego biurze powiedzieli mi, że wraca dwu­dziestego. Na urlop trzytygodniowy.

Rozdział 7

Zaczynało świtać. Ulice miasta były puste, świa­tło latarń bladło coraz bardziej, szosami ciągnęły w stronę targowisk i bazarów wozy chłopskie, pełne warzyw i owoców. Truskawki miały się ku koń­cowi, kto posadził późne odmiany, ten zyskiwał te parę złotych na kilogramie. Ludzie zaczynali już oglądać się za pomidorami, pojawiły się też wcze­sne jabłka, kwaśne i zielone, zrywane dla zysku, nie dla smaku.

Mężczyzna niski, rozrośnięty w ramionach, o pło­miennie rudych włosach i twarzy usianej piegami szedł Grochowską w kierunku Gocławka. Na skwe­rze niedaleko przystanku tramwajowego zauważył człowieka, który wciśnięty pomiędzy skrzynki ż pu­stymi butelkami a ścianę kiosku drzemał niespo­kojnie, mrucząc coś do siebie i wzdychając.

Rudy przystanął niezdecydowanie. Obserwował przez chwilę śpiącego, potem szybkim spojrzeniem ogarnął skwer. Nie było nikogo, nic podjeżdżał ża­den tramwaj. „Czy warto?” — myślał. Z wrodzonym mu sceptycyzmem przyglądał się skulonej postaci. „Ile taki może mieć? A krzyku narobi na cały plac...” Zauważył zegarek na przegubie szczupłej ręki, był to dobry, szwajcarski Ingersoll, wart parę setek albo i więcej. Jeszcze się wahał, kiedy śpiący ocknął się, usiadł i rozejrzał dokoła.

Piegowaty drgnął, na jego twarzy odbiło się zdu­mienie. Podszedł bliżej, pochylił się nad siedzącym.

A widząc, że tamten patrzy na niego mało przy­tomnie, dodał:

Przykucnął obok niego, zaciekawiony i trochę rozbawiony. Na twarzy Piotra Waletti ciemniały smugi brudu, włosy miał zmięte, pełne śmieci czy słomy, a pod oczami głębokie cienie.

•— Stasiek... — mruknął, przyglądając mu się uważnie. — Poznaję. Słuchaj! — zerwał się na­gle, rozejrzał dokoła. Skwer wciąż był pusty. — Co ty robisz? Tak w ogóle?

—■ Ja? — Rudy zakołysał się na piętach, gwizd­nął cicho. — Różnie to bywa. Aktualnie pomagam jednej takiej handlować owocami. Ona ma stragan, to złoty interes, mówię ci. Noszę jej worki, koszy­ki, torby, taskam wózek, odbieram truskawki od chłopów i dostarczam gdzie trzeba. Różnie. A ty? Co tu robisz? Schlałeś się?

Michalski popatrzał na niego jakoś z ukosa, nie odpowiedział.

no

szeli o sobie od dwunastu lat czy więcej. Nie wie­dzieli, jaką drogą każdy z nich szedł i dokąd do­szedł.

Uśmiechnął się. Palcami rozczesał bujne, czer­wone włosy.

Podniósł się, przeciągnął, obrzucił wzrokiem skwer. Dwaj tramwajarze szli wolno do przystanku, spierając się o coś. Z daleka warczał pekaes.

Skręcili w boczną uliczkę, Piotr wypatrywał sza- roniebieskich mundurów, gotów na ich widok sko­czyć w najbliższą bramę. Rudy zauważył jego czuj­ny, przestraszony wzrok i uspokoił go. O tej godzinie rzadko trafia się patrol milicyjny, zwłaszcza gdzieś

na peryferiach. Szli długo, skręcali, przecinali ja­kieś nieznane już Piotrowi placyki, domów było tu coraz mniej, parterowe, stare chałupy w ogródkach liczyły się wciąż jeszcze do wielkiej Warszawy, choć była to właściwie .mała wieś.

Wreszcie Michalski zatrzymał się przed jedną z takich chałup, oddzieloną od ulicy kawałkiem warzywnika i krzakami porzeczek. Przez warzyw­nik biegła wąska dróżka, leżał na niej pięs i drze­mał. Na odgłos kroków zbudził się, zerwał, szczek­nął parę razy, potem poznał rudego i zaczął łasić się u jego nóg.

Rudy machnął ręką lekceważąco.

—■ A to jak? Nadzwyczajnie? No, kradł zegarki w tramwaju. W dwójce. Milicjant go złapał. Duży wyrok, bo wuj recydywista.

Powiedział to z odrobiną dumy. Otworzył klu­czem kłódkę na drzwiach, wpuścił Piotra przodem, sam zamarudził trochę przy studni. Potem wszedł niosąc wiadro z wodą. Postawił w kącie, włączył maszynkę elektryczną, na której był już imbryk

pełen wody, przygotowany widać z. wieczora. Za­przątnął śię przy stole,, wyciągnął 'z `szafki pod oknem chleb, kiełbasę, dwa talerze i kubki fajan­sowe. Przy butelce z wódką zawahał się.

Piotr rozglądał się po pokoju, więcej niż skrom­nie umeblowanym. Poza łóżkiem, szafą, stołem i dwoma krzesłami właściwie nic tu więcej nie było. Ot, tylko to, co konieczne, aby przespać się, zjeść, chwilę posiedzieć. Nie było nawet radia ani obrazka na ścianie.

Michalski parsknął śmiechem.

Piotr poczuł, że jest głodny. Wyjął portfel, miał w nim kilka tysięcy złotych. Zdążył zabrać z miesz­kania, zanim milicja zjawiła się tam po raz drugi. Spojrzał niepewnie na rudego. Nie chciał go obra­zić płacąc za gościnę. Postanowił, że potem da mu pieniądze i poprosi o kupienie żywności na parę dni.

Stasiek nalał herbaty do kubków, przysunął cu­kier, chleb, pokrajał kiełbasę na duże porcje.

Kiedy skończyli, zapalił papierosa, przez parę . minut nad czymś intensywnie rozmyślał, wreszcie rzekł:

Waletti milczał długo, patrząc gdzieś w kąt po­koju.

Rudy odwrócił twarz niechętnie.

■— Jesteś nadziany?

Piotr spojrzał na niego ze zdumieniem. Rudy inaczej zrozumiał ten wzrok. Roześmiał się gniew­nie.

tem zobaczę. Ale słuchaj, Stasiek! Ja przecież nie mogę się nigdzie ruszyć! — zerwał się z krzesła, zaczął nerwowo chodzić po pokoju. — Nie mogę się zameldować jako Piotr Waletti, bo mnie od razu zatrzymają. Jeżeli milicjant przychodził do domu, a ja mu uciekłem, to na pewno rozesłali listy gończe, czy coś takiego.

■— No, to musisz mieć lewe ksywy.

■— Dokumenty?

Piotr wyjął z portfelu dwie pięćsetki, podał ru­demu. Ten schował je do wewnętrznej kieszeni ma­rynarki, potem wstał i powiedział z pewnym ocią­ganiem:

Stał przez chwilę, namyślając się nad czymś.

•— Stasiek, weź jeszcze setkę — rzekł Piotr. Wy- , ciągnął w jego stronę rękę z banknotem. —■ Kup dia mnie,coś do jedzenia, na kilka dni. Nie chcę cię objadać.

Rudy żachnął się z gniewem, wzruszył ramio­nami.

—■ Nie taki ze mnie dziad, żebym kolegi nie mógł ugościć. Schowaj to. Ty jarzysz? Kupić ci szlu- gi? — A widząc niepewny wzrok Piotra, wyjaśnił pobłażliwie: — Pytam, czy palisz, bo mogę ci przy­nieść kilka paczek, tylko nie wiem, jakie chcesz.

Rudy gwizdnął zdziwiony.

Piotr wstrząsnął się przerażony.

Wyszedł. Piotr spojrzał na zegarek, było pięć po ósmej. Zdziwił się, że już tak późno, potem przy­pomniał sobie, że go nie nakręcił od tamtego ranka i zegarek stał. Nie było chyba jeszcze szóstej. Nagle poczuł straszliwą senność, rzucił się na łóżko. Za­ledwie przyłożył głowę do poduszki, ogarnął go głę­boki sen.

*

Gruby, tłusty mężczyzna w ubraniu z beżowego tropiku i sandałach typu arab wszedł do budki z automatem telefonicznym-. Starannie zamknął za sobą drzwi, przez dłuższą chwilę obserwował ulicę z prawej i lewej strony, podejrzliwie przyjrzał się najbliższej bramie, odprowadził wzrokiem wolno przejeżdżającą taksówkę, wreszcie uznał, że jest sam w promieniu najbliższych kilkunastu metrów. Było południe, żar buchał z nieba, ludzie pochowali się w domach, przewiewnych kawiarniach, gdzie kto mógł.

Grubas nakręcił uważnie numer i przyłożył do ucha słuchawkę. Z tamtej strony natychmiast ode­zwał się bezbarwny głos.

■— Może być.

-— Dużo?

Odłożył słuchawkę, była mokra od jego spoconych dłoni. Wytarł ręce w chustkę, osuszył twarz i kark. Potem wyszedł na ulicę. Nie dojrzał nikogo, tylko dzieci bawiły się ospale, zmęczone gorącym dniem. Postał parę minut w bramie, rozmyślając nad tym, co usłyszał. Wreszcie zaczął iść w kierunku domu, pogrążony w zadumie.

W chwilę później z bramy starej, trzypiętrowej kamienicy wysunął się na ulicę jakiś człowiek. Pa­trzał długo za odchodzącym, aż ten znikł w bocz­nej uliczce. Wtedy wszedł do budki telefonicznej, nakręcił czterocyfrowy numer i czekał.

Obcy zniżył swój do szeptu:

-— Co pan tak cicho mówi?

Słuchający chrząknął niecierpliwie.

Szczęknęła słuchawka, połączenie zostało przer­wane.

Grubas obudził się na dźwięk dzwonka u drzwi. Przez chwilę leżał, wsłuchując się w ciszę panują­cą w mieszkaniu, potem uznał, że widać żona wyszła do sklepu. Dzwonek powtórzył się, tym razem dłu­żej, niecierpliwie. Wstał więc, nałożył spodnie od pidżamy i wyszedł do przedpokoju.

Na schodach stał listonosz z małą paczuszką, owi­niętą w szary papier.

Grubas oglądał paczkę ze zdziwieniem. Adres ktoś wypisał obcą ręką, nazwisko i imię nadawcy było mu nie znane. Przez chwilę wahał się, czy odebrać. Może to jakaś pomyłka.

Grubas pomyślał nagle, że może to jakiś dawny kolega zwraca dług albo przysyła podarunek.

Podpisał, dał listonoszowi dwa złote, bo paczka była nieduża i za bardzo się nie zmęczył. Kiedy rozpakowywał ją w pokoju, zazgrzytał klucz, Sie- dlakowa wróciła z pieczywem i flaszką mleka.

■x- -Paczka? — ździwiła się. —• Od kogo?

Rozwijał papier, pod nim była jeszcze bibułka i torebka z przezroczystej folii. Wyjął z niej ciem­ny jedwabny krawat. Był zawiązany tak, jak się wiąże już na szyi, w podwójny supeł. Prócz krawa­ta w paczce nie było'nic, żadnej kartki czy listu.

Grubas stał z krawatem w ręku, patrząc na nie­go osłupiałym wzrokiem. Po twarzy białej jak kre­da spływały wolno strużki potu.

Wyszła do kuchni. Siedlak siedział nieruchomo, wyprostowany i _ sztywny, wciąż wpatrując się w mały kawałek ciemnego jedwabiu.

Nagłym ruchem odrzucił jedwab w kąt pokoju,

jakby parzył mu ręce. Poszukał chustki, wytarł mokrą twarz. Posłusznie połknął proszek „z krzy­żykiem”, popił szklanką gorącego mleka i znowu się spocił. Siedlakowa otworzyła okno, bo w pokoju


było duszna. Zobaczyła sponiewierany krawat, pod­niosła go, rzuciła na stół. .Grubas położył się na wznak na tapczanie, utkwił wzrok w suficie i nie odzywał się. Pomyślała, że chce się zdrzemnąć po lekarstwie, więc wyszła zamykając za sobą drzwi.

Długo tak leżał, rozważając w myślach to, czego się dowiedział wczoraj w budce telefonicznej, i to, co przypuszczał, otrzymawszy paczkę z krawatem.

Kilka, to znaczy pięć, sześć, może osiem. Tamten powiedział, że co najmniej kilka. Więc mogą dać i dziesięć. Albo kilkanaście. Widać cholernie im za­leży na tej kasecie. Co tam mogło być? Z tym ja­kimś preparatem to bujda, zrobili jeden, to mogą zrobić i więcej. Może dolary? Albo okropnie droga biżuteria, brylanty, szafiry... E, takie rzeczy to się trzyma u „Jubilera”, nie- w Instytucie. Dolary mo­gli mieć. Ile dolarów można upchać do jednej ka­sety? Zależy, duża czy mała. Jak tam było ze sto tysięcy dolarów, to im się opłaca dać nawet dwa­dzieścia tysięcy złotych.

Napotkał wzrokiem krawat, ale nie poczuł już dreszczu.

*

Docefit Tajber otworzył grube drzwi szafy pan­cernej. Na środkowej półce leżała metalowa kaseta,

zamknięta na dwa specjalne kluczyki. W kasecie było osiem fiolek z AC-X, więcej nie zdołali jeszcze wyprodukować.

Tajber ostrożnie uchylił wieko. Fiolki tkwiły w wąskich przegródkach, zakapslowane, opatrzone napisem: „Uwaga! Silna trucizna” i rysunkiem tru­piej czaszki ze skrzyżowanymi pod nią piszczela­mi.

Od tamtej nocy Tajber nigdy nie otwierał szafy bez asysty, a klucze znajdowały się w Instytucie, u komendanta straży, skąd podejmowano je za każ­dym razem komisyjnie. Było z tym wiele kłopotu, z Inspektoratu Ochrony przysłano nowego, suro­wego i energicznego komendanta, który każdego dnia odprawiał cały ceremoniał, zanim wydał klu­cze. Tajber jednak był zadowolony. Zrobiono wszy­stko, aby zabezpieczyć truciznę, i gdyby teraz ktoś chciał się włamać do Instytutu, musiałby stoczyć formalną walkę z wyczulonymi aż do przesady wartownikami.

Nowy komendant z miejsca wyrzucił starych, śpiących po nocach strażników, a na ich miejsce przyjął kilku dobranych, odważnych chłopaków, przydzielając im prócz karabinów krótką broń pal­ną, na wszelki wypadek. Zaraz pierwszego wieczoru jeden z nich zamknął w wartowni magistra Bie­gańskiego, który zapomniał teczki z materiałami i przydreptał po nią o późnej porze. Rozsierdzonego biologa uwolniła dopiero, w parę godzin później, interwencja Tajbera.

Opałek wykonał wymowny gest ręką w stronę szafy.

Umieścili w kasecie cztery nowe flaszeczki z tru­cizną, zamknęli, potem docent starannie zaryglo­wał i zamknął na klucze szafę, opatrując drzwi pieczęcią. Usiadł przy biurku i rzekł, jakby od nie­chcenia:

Opałek ciężko opadł na krzesło. Biały kitel miał rozpięty od góry do dołu, pod nim kraciastą ko­szulę w niemożliwe kolory i szare, drelichowe spod­nie.

Tajber spojrzał zdumiony.

włazi i zaczyna pieprzyć. Przepraszam. Zaczyna .ga­dać. Coś tam mi jazgocze nad uchem, pyta, co ro­bię, po co, dlaczego biorę tyle kwasu i takie tam. Odpowiedziałem najpierw grzecznie, żeby mi dał spokój, bo nie zdążę zrobić pożywki na jutro. Krót­ko mówiąc, potem go ochrzaniłem. No i... wyrwało mi się.

Tajber cmoknął z niezadowoleniem i pokręcił głową.

Nastała chwila milczenia. Opałek patrzał na swe­go szefa spode łba, nastroszywszy się jak duży, gnie­wny ptak. Miał niedobry zwyczaj mówienia tego, co myśli.

Docent Tajber nie odpowiedział. Przyglądał się widokówce, włożonej pod szkło na swoim biurku — właściwie było to biurko profesora Chwaliboga. —■ zresztą widział ją już wiele razy.

.asystent mó,wił teraz cicho, chociaż drzwi były zam-. knięte i zaopatrzone w dźwiękochłonne matera­ce. — A zresztą... Panie Henryku, ile razy przed­tem ja przychodziłem w nocy do Instytutu! Chyba ze sto. I prawie nigdy nikt mnie nie zaczepiał w bramie, nie pytał, po co idę, nie żądał okazania legitymacji. A przecież nie wszyscy wartownicy mnie znali. Dzwoniłem do bramy, potem mówiłem: dobry wieczór i szedłem sobie na górę, ani mi na myśl nie przyszło tłumaczyć wartownikowi, po co przyszedłem. Miałem robotę w laboratorium, i to wszystko. Czy Marczyk musiał wejść boczną furt­ką? Na pewno mógł. Ale jeżeli wszedł główną bra­mą, to i tak nikt nie zwrócił na niego uwagi. Ile razy strażnicy siedzieli we dwóch, trzech w dyżur­ce, smażyli kiełbasę na piecyku, gadali, zimą to nawet popijali, sam widziałem. Tych starych kara­binów to pewnie nigdy nie wyjmowali z szafy.

Opałek machnął, ręką lekceważąco.

obcy gość, a któryś z nas, strażnik może tylko prze­lotnie rzucić okiem i jak widzi znajomą postać, za­raz uspokaja się. Na widok obcego zareagowałby jednak inaczej.

w kiciu. Trochę się zalałem i szedłem przez mia­sto, a byłem bez dowodu. Przyuważyli mnie, ję­zyk mi się plątał, no i cyk! w gablotę, a z gabloty do aresztu... Zresztą, rano przeprosili. Ja im się tak bardzo nie dziwię. Narzekamy wszyscy na chuligań­stwo, bandytyzm itede, więc milicja zrobiła się ope­ratywna.

Zabrał się do przeglądania poczty, którą sekre­tarka rozdzieliła do kilku teczek. Opałek wstał, za­piął biały kitel i ruszył w stronę drzwi. Kiedy się­gał już po klamkę, Tajber rzucił, nie patrząc na niego:

Opałek poczuł, że krwisty rumieniec wypełza mu na policzki i kark. Przez chwilę wpatrywał się w docenta bez słowa, usta miał wpół otwarte, ale nie potrafił wydobyć z siebie głosu.

-— Z dwóch źródeł. Jedno, to moja własna pa­mięć. Tamtej nocy, kiedy tylko zawiadomiono mnie

o tym, co się stało w Instytucie, telefonowałem do

było do przewidzenia. Żle pan zrobił.

Opałek postąpił krok naprzód, czoło miał mokre od potu.

Docent popatrzał mu prosto w oczy:

—■ Wiem ■— powiedział Tajber łagodnie. — To było na wojnie, prawda? Wtedy pan walczyk z wro­giem. Gdybjrm panu nie wierzył, panie Tadeuszu, nie pracowalibyśmy ani jednego dnia dłużej.

Opałek cicho wysunął się z gabinetu. Tajber oparł głowę na rękach i siedział tak długo, z przymknię- *" ,

tymi oczami, próbując znaleźć `jakięś rozsądne wyj­ście z sytuacji, w jakiej się ^znalazł. Czy miał ra­cję, gwarantując za uczciwość swego asystenta? Czy naprawdę go znał?

Poczuł, że zbrodnia popełniona w Instytucie za­czyna rozpełzać się i otaczać swym zasięgiem co­raz więcej ludzi. Doszło do tego, że jeden spogląda na drugiego z niepokojem i zastanawia się, czy miał on powody i możliwości, aby ukraść, aby za­bić... Alibi! Kto o tym myśli, kto pamięta, co robił, gdzie był. „Spałem w domu”. Jak udowodnić? Ro­dzina to świadek stronniczy. Zresztą, żona czy dzie­ci nie zawsze wiedzą, czy ktoś w nocy po cichu nie wyszedł z domu na dwie, trzy godziny.

Czy żona Opałka, przestraszona wiadomością

o tragicznych zajściach — powiedział jej przecież od razu, co się stało, musiał to zrobić, inaczej nie było powodu, aby jej męża zrywać z łóżka o nie­ludzkiej godzinie — czy ta żona, widząc, że tap­czan męża jest pusty, nie wymyśliła naprędce hi­storii o proszkach nasennych? Opałek nigdy nie skarżył się na bezsenność. Nie tak znów trudno roz­budzić kogoś, kto wziął tabletkę jednego z popu­larnych środków na sen. Przecież nie chciał się chyba otruć, biorąc cały flakon!

Spróbował przypomnieć sobie, jak to było z Opał­kiem w ciągu dnia, kiedy trwały prace ekipy mili­cyjnej, ale nie potrafił. Dzień był potwornie mę­czący, profesor Chwalibóg dostał w gabinecie ataku serca, przyjechało Pogotowie Ratunkowe... Czy Opałek w ogóle był tego dnia w Instytucie?

■ Otrząsnął się z upartych myśli. „"Nie moja sprawa, nie moja robota” — myślał. „Od tego jest milicja i prokurator. Ja mam co innego do załatwienia”.

Zadzwonił do sekretarki, poprosił o dużą* kawę, skupił myśli nad pocztą. Do rozpoczęcia narady miał godzinę. Śpieszył się.

*

Srebrzysty Super Constallation miękko opadł na uciekający mu spod kół szeroki, betonowy pas lot­niska. Było wczesne popołudnie, w powietrzu pano­wał łagodny spokój, nic poruszał się ani jeden li­stek, wyglądało to prędzej na wrzesień niż lipiec.

Czarny duży kocur siedział na fotelu w pocze­kalni, wpatrując się w pasażerów złotozielonymi oczami. Był to kot pewnej Angielki, miał kilka me­dali zdobytych na wystawach i dobrze znał swoją wartość.

Szczęsny przyglądał mu się z roztargnieniem. My­ślał trochę o tym, jak kot zachowuje się w samo­locie, a trochę o czekającej go rozmowie. Bardzo trudno było ułożyć ją z góry. Nie wiedział, kim jest jego rozmówca, jak do niego podejść, aby uzyskać to, co chciał. To, czego zdążył się o nim dowiedzieć, było tylko powierzchowne, garść informacji zaczer­pniętych z resortu; biura paszportowego, komendy dzielnicowej. Zresztą, ta ostatnia najmniej mogła powiedzieć, inżynier Mikułowicz nie był w kraju od dziesięciu lat.

Samolot zatrzymał się przy podstawionych schod­kach, pasażerowie zaczęli opuszczać się na rodzin­ną — albo gościnną — ziemię.


„To chyba on” — pomyślał kapitan dojrzawszy wysokiego, opalonego na brąz mężczyznę z torbą podróżną w ręku. Resztę bagaży musiał mieć w przechowalni samolotu, chyba że wybrał się tyl­ko na bardzo krótki urlop.

Przeczekał odprawę celną, upewniwszy się, że wzrok go nic omylił, po czym podszedł do inży­niera, kiedy ten zmierzał ku wyjściu.

Wysoki mężczyzna obrzucił go uważnym spojrze­niem.

Inżynier zgodził się, acz niechętnie, i kapitan nie .zdziwił mu się, był pewnie zmęczony, chciał jak najprędzej dostać się do domu. Usiedli w kącie i Mikutowicz znów zapytał:

Ciemna twarz inżyniera zachmurzyła się.

—- Nie przyszedłem, aby panu w czymkolwiek utrudnić powrót do kraju — zauważył Szczęsny spokojnie, choć zrobiło mu się przykro. — Odwrót-' nie, chcę uprzedzić, aby oszczędzić panu niepotrzeb­nych kłopotów. Oto klucze do pańskiego mieszka­nia — podał mu dwa klucze'na kółeczku.

Mikułowicz przygryzł wargi z zażenowaniem.

—- Z dużym opóźnieniem. Zresztą ostatnio nie miałem okazji być w ambasadzie. Więc co się stało?

—-Pan -mu wypożyczył mieszkanie wraz z me­blami?

—■ Co prawda, to było dawno. Tak, wówczas jeszcze żył, więc mógł odpisać. Nie rozumiałem, dlaczego się nie odzywa. Może moje listy nie do­szły, z tak daleka. Pisałem w ostatnim roku dwu­krotnie, że w lipcu wracam na stałe i że będę wów­czas chciał zająć z powrotem swoje mieszkanie.

■—■.Ale przecież, gdybym wrócił, urządziłbym mu z miejsca potworną awanturę i wyjaśniłbym wszy­stko w kwaterunku. Przecież to był idiotyżm, zu­pełny nonsens. Czy on zwariował?

•— Moje. Kiedyś się tym zajmowałem.

pieniądze, wydaje się, że nic nie zabrali. Więc pan napisał mu dwukrotnie, że za jakiś czas wraca pan do kraju i zajmie' swoje mieszkanie... — Szczęsny zamyślił się na chwilę. Potem wstał, wyciągnął rękę do Mikułowicza i powiedział: — Dziękuję panu

Inżynier odwzajemnił uśmiech, ale oczy jego po­zostały poważne i smutne. Odszedł w kierunku wyjścia. Kapitan pozostał jeszcze i zastanawiał się nad czymś.

,,Co ja bym zrobił, gdybym był wówczas na jego miejscu?” — myślał. „Mikułowicz pisze, że wraca. Ja wiem, że sfałszowanie nakazu od razu się wyda. Jakoś to mu wytłumaczę, znajdę kilka argumen­tów, powiem, że były wyjątkowe okoliczności i tak dalej. Ale sam muszę rozglądać się za innym miesz­kaniem. Bo go nie mam. Instytut nie posiada wła­snego domu dla pracowników. Z kwaterunku mogę dostać nie to, co bym chciał, i nie tam, gdzie bym chciał. Moje uposażenie jest dość wysokie, mam od­łożone pieniądze, więc mógłbym kupić mieszkanie spółdzielcze własnościowe. Ale na to potrzeba czasu, a ja czasu nie mam. Co robię? Szukam kogoś, kto mi umożliwi kupno poza kolejką. Przez znajomości, plecy, protekcję.”

Zerwał się i zaczął nerwowo krążyć po pocze­kalni. Czuł, że jeżeli jego rozumowanie jest słuszne, może 'go zaprowadzić na właściw7ą drogę.

„Znajduję kogoś takiego, daję mu pieniądze —

na wpłaty, na «posmarowanie». To musi koszto­wać z kilkadziesiąt tysięcy”. ,•

Przystanął, zapatrzył się w okno niewidzącymi. oczami.

„Siedlak... — mruknął do siebie. — Ten gruby, łysy facet, który telefonował pod numer dwadzie­ścia dwa trzydzieści trzy. I ten człowiek, o którym grubas powiedział, że był winien komuś mnóstwo pieniędzy, a potem... Bo jeżeli Trzaskowski właśnie jemu...”

Rozdział 8

Piotr przespał cały ranek i popołudnie, obudził się dopiero pod wieczór, kiedy Michalski z hałasem wniósł do kuchni wiadro z wodą.

Piotr zerwał się z łóżka. W głowie czuł szum jak po przepiciu, bolały go kości i nogi, zdrętwiałe od długiego snu. Długo mył twarz i ręce zimną wodą, zmoczył włosy, kark i trochę otrzeźwiał.

■— Aha. Zrobi za osiemset. Na jutro. Nawet mi powiedział, jak się będziesz teraz nazywać, ale za­pomniałem. Nieważne, dostaniesz flepy do rączki, świeżutkie, prosto z pieca.

Waletti nie odpowiedział. Zjedli jajecznicę ze słoniną, rudy postawił na stole dwie flaszki piwa, ale Piotr odmówił i poprosił o herbatę. Michalski, kręcąc głową ze zdumieniem, przyniósł mu ją w przybrudzonym kubku, za to solidnie ocukrzo- ną.

Drzwi otworzyły się, na progu stanął wysoki, szczupły mężczyzna w kolorowej koszuli z podwi­niętymi rękawami. Bystrymi oczami przeleciał po pokoju, chwilę zatrzymał wzrok na Piotrze, potem wyciągnął do Michalskiego wielką, sękatą rękę

Przybysz pokwitował to przyjaznym mruknię­ciem, zajął miejsce za stołem i dziabnął od niechce­nia widelcem w krążek kiełbasy, po czym zajrzał do kubka stojącego przed Piotrem, powąchał i skrzy­wił się. Michalski bez słowa wyciągnął z szafy półlitrową butelkę wódki i rozlał w kieliszki. Wy­pili we dwóch, przegryźli kiełbasą.

Drzwi znów się otworzyły, weszło dwóch no­wych, ubranych podobnie jak Kapsel, w kolorowe


koszule. Rydy poznał ich z Piotrem. Wyciągali rę­ce, mruczeli swoje pseudonimy: Angor i Blondyn. Rozsiedli się na łóżku, nie było już wolnych krze­seł, postawili na stole trzy flaszki wina „Goliat”

Piotr, odsunąwszy się nieco z krzesłem w kąt pokoju, zastanawiał się, kim są ci ludzie, co robią. Byli młodzi, mieli po osiemnaście, dwadzieścia lat — nie więcej. Z ich twarzy trudno było sądzić, czym się trudnią, nie były to twarze prymitywne, tępe, na odwrót: oczy mieli bystre, spojrzenia szybkie, uważne, wbrew sugestiom Michalskiego nie uży­wali w rozmowie złodziejskiej gwary, wyrażali się dosyć poprawnie, choć zasób ich słów był skąpy.

Rozmawiali o jakiejś nieudanej transakcji, nie­wiele z tego rozumiał, bo posługiwali się umowny­mi skrótami, rzucając zdania jakby mimochodem. Stopniowo, w miarę jak ubywało alkoholu, ożywia­li się, teraz mówili jeden przez drugiego, wybucha­jąc co chwila śmiechem.

Pozornie nie zwracali na niego uwagi, chwilami tylko chwytał krótkie, ostre spojrzenia, rzucane mu spod przymrużonych powiek. Michalski, cho­dząc po pokoju, położył mu raz rękę na ramieniu, ale fearaz ją cofnął. Okazjrwanie przyjaźni nie było widać v/ tym gronie dobrze widziane.

Kapsel powiedział nagle:

lu-ześle.-- Oczy miał zaczerwienione,' twąj-z krwistą

Spojrzał na Piotra, oceniając w myślach jego wygląd i ewentualną przydatność. Kapsel też mu' się przyglądał od paru chwil.

Ryknęli śmiechem przypomnieli sobie pewne „ zdarzenie. Blondyn, chłopak nieduży, opalony.-,

Michalski wyciągnął jeszcze pół litra wódki. Był już dobrze podpity, rude włosy żlepiły mu się. w mokre strąki, nos błyszczał. W pokoju było dusz­no od dymu papierosów, wyziewów alkoholu i spo­conej bielizny, ale nie chcieli otwierać okna.

Piotr zaczął się niepokoić. Pijaństwo, dziewczyny, " wszystko to mogło ściągnąć im na kark wizytę milicji. Postanowił, że wyjdzie do ogródka, było - już ciemno, latarnia obok domu nie paliła się, mógł więc zaryzykować mały spacer. Podniósł się ukradkiem z krzesła i zmierzał w stronę drzwi, ale czyjaś silna ręka pociągnęła go z powrotem. Obej­rzał się, to był Kapsel, wyraz twarzy miał nieży­czliwy.

—■ Zaraz wrócę — powiedział, usiłując uwolnić się od tej ręki. Kapsel jednak nie puszczał.

Pierwszy raz użył gwary złodziejskiej, nie krę­pował się. już widokiem obcej twarzy. Piotr zo-s baczył, że Kapsel jest zupełnie pijany. Postanowił iriu się nie sprzeciwiać, zwłaszcza że Michalski nie troszczył się już o niego. Usiadł z powrotem, czuj­ny, gotów każdej sekundy skoczyć do okna, rozwa­lić szybę. Bał się patrolu.

Drzwi otworzyły się. Stał w nich Blondyn i dziew­czyna. Drobna, szczupła, jasnowłosa i jasnooka, wodziła zdziwionym wzrokiem po zebranych. W jej oczach nagle pojawił się strach. Spróbowała się wycofać, ale Blondyn popchnął ją lekko do środka i błyskawicznym ruchem zamknął drzwi za sobą...

*

Michalski nie dał się obudzić, nie pomagało szar­panie za ręce ani polewanie głowy zimną wodą. Rozwalił się na łóżku, chrapał i jęczał, nie sposób było doprowadzić go do przytomności. Więc Piotr z obrzydzeniem wylał na podłogę wiadro wody, znalazł gdzieś w kuchni starą ścierkę i, dławiąc się

Spali do południa. Pierwszy zbudził się Michal­ski. Usiadł na łóżku, rozejrzał się wokoło zbarania- łym wzrokiem. Dojrzał Piotra ria podłodze, z zafra­sowaniem pokiwał głową. Długo drapał się i czo­chrał, bo spocona, nie myta od paru dni skóra swę­działa nieznośnie.

Wreszcie zwlókł się z pościeli. Potem zbudził się Piotr. Nie mówili do siebie wiele, Piotr nie chciał, rudy czegoś był zawstydzony i zły. Nie pamiętał, co się działo w nocy, a nie chciał wypytywać. Zje­dli, co było w kuchni, Michalski przyniósł sobie pi­wo, Piotrowi oranżadę. Wieczorem wyszedł, mówdąc, że idzie odebrać dowód osobisty. Przykazał, aby Piotr nikomu nie otwierał.

Waletti został sam. Siedział przy oknie, wpatru­jąc się w ciemność szeroko otwartymi oczami. Z ogródka płynęła woń świeżo rozkwitłej lewkonii

Z nagła/spróbował wyobrazić sobie Barbarę — zaczepioną gdzieś w ciemnej małej uliczce, napad­niętą przez pijaną bandę, gwałconą, bitą po twa­rzy. Poczui falę krwi zalewającą mu policzki.

Zrozumiał, że świat, w którym żył i obracał się dotychczas, był światem diametralnie różnym od te­go, w którym się znalazł, choć oba egzystowały obok siebie, w tym samym kraju, w tym samym mieście.

Skrzypnęły drzwi, wszedł Michalski.

Nie patrzał na Piotra, był jakiś markotny, nie­spokojny. Kręcił się po pokoju, klął półgłosem, potrącał sprzęty. Wreszcie powiedział: — Ta dziew­czyna nie żyje.

Piotr pobladł z wrażenia. Wstał, bezwiednie za­cisnął ręce.

Pytanie padło jak klaśnięcie biczem. Piotr cofnął się pod ścianę, oddychał ciężko. Oczy miał płonące, prawie czarne. Michalski wzruszył ramionami, usiadł na krześle, wysączył z butelki resztki piwa.

—'^Myślisz, że nie wiem, kogo trzymam w cha­łupie? — zamruczał wyęiągając pudełko pap^ero-

-sów. Trzasnęła zapałka, rozświetlając mrok poko­ju. — Nie taki ze mnie frajer, jak ci się zdawało. Nic mnie nie obchodzi, po coś to zrobił, ale muszę wiedzieć, jak i co. A swoją drogą, nigdy bym nie myślał, że takie chuchro potrafi załatwić gościa na mokre. — Popatrzał na Piotra z pobłażliwym zdzi­wieniem.

Waletti nie odzywał się. Rudy słyszał jego szybki, gorączkowy oddech i mimo woli ręka Michalskiego powędrowała do prawej kieszeni, napotkała tam chłodny metal noża, zacisnęła się na rękojeści. Pies zaszczekał gwałtownie, ale zaraz umilkł. Na ścieżce rozległy się liczne stąpania. Zanim zdążyli zastano­wić się, kto chce ich odwiedzić o tej porze, drzwi otworzyły się na całą szerokość. Zobaczyli szaronie- bieskie mundury milicyjne, błysnął daszek czapki i lufa pistoletu trzymanego w czyjejś dłoni.

Piotr odwrócił się gwałtownie w stronę okna, ale i tam byli. Jeden z milicjantów przekręcił kon­takt, zapalając żarówkę u sufitu. Podoficer w stop­niu starszego sierżanta wysunął się do przodu, przy­jrzał się uważnie twarzom obu mężczyzn. Trochę dłużej zatrzymał wzrok na Piotrze, ściągnął brwi. Chwilę wahał się jeszcze, ale inny milicjant podsu­nął mu przed oczy małą fotografię. Podoficer ski­nął głową.

Przyjrzał się podłodze. — Była myta, ałe i tak jeszcze znać.

Milicjanci szybkimi ruchami założyli kajdanki.

Na ulicy stały dwa radiowozy.

*

Opałek mówił prawdę; w Instytucie FARIMA Większość pracowników uważała, że Trzaskowskiego . zabił jego następca. Nie rozmawiało się o tym gło­śno, lecz Marczyk odczuwał atmosferę niechęci i po­tępienia, widział to w spojrzeniach, w unikaniu z nim rozmów, które ograniczały się do kontaktów ściśle służbowych.

Tajber, sam niepewny i wahający się w podej­rzeniach, usiłował jednak temu przeciwdziałać. Zdawał sobie sprawę, czym może być takie posą­dzenie dla człowieka, który jest niewinny. Z dru­giej strony jednak, Marczyk wciąż upierał się „w swoich zeznaniach i odmawiał wyjaśnienia, gdzie był tamtej fatalnej nocy.

'Docent spróbował kiedyś sam z nim o tym po­mówić. Zrobił to z wrodzoną sobie delikatnością i taktem, ale niczego nie osiągnął. Nowy dyrektor wręcz odmówił jakiejkolwiek dyskusji na ten te­mat, a kiedy zniecierpliwiony docent zwrócił mu uwagę, że takim postępowaniem może w końcu doprowadzić do aresztowania, Marczyk zareagował wyjściem z gabinetu, bez słowa.

Następnego dnia otrzymał któreś tam z kolei we­zwanie do prokuratora, musiał więc o tym zawiado­mić swego szefa. Zrobił to, dodając chłodnym, rze^- czowym tonem, że w razie aresztowania, o którym była wczoraj mowa, proponuje na swoje miejsce młodego ekonomistę, pracownika Instytutu, Kowal­skiego.

Tajber popatrzał na niego z wyrzutem. Napotkał ostry wzrok i odwrócił głowę, układając na biurku papiery. Nie warto było zaczynać rozmowy.

Marczyk wszedł do prokuratury, me rozglądając się i nie zwTracając uwagi na nikogo. Postanow ił od­być przesłuchanie jak najkrócej, miał wiele pracy i każda godzina poza Instytutem była stracona, tak uważał. Sekretarka, widać uprzedzona o wezwaniu, od razu otworzyła przed nim drzwi do gabinetu pro­kuratora Zaręby. Miała obojętny wyraz twarzy, mi­mo to Marczyk jakoś zaniepokoił się.

Zaręba powitał go cieniem uśmiechu i zdawko­wym uściskiem ręki, po czym wskazał krzesło, mó­wiąc coś o psującej się pogodzie. Marczyk nie przy­jął tych skąpych objawów przyjaźni, nie wyszedł im naprzeciw. Usiadł w milczeniu, twarz miał zam--. kniętą w sobie, odpychającą. Wyraźnie dawał do

poznania, że rozmowę uważa za zbędną stratę czasu.

Prokurator przyglądał mu się przez chwilę, potem westchnął nieznacznie. Dziś był zdecydowany za­kończyć te bezproduktywne przesłuchania, nie mo­gło to w końcu wlec się w nieskończoność.

Marczyk milczał. Mięśnie na policzkach drgały mu rytmicznie, jakby coś przeżuwał.

—■ Gdzie pan był w nocy z dwudziestego ósmego na dwudziesty dziewiąty czerwca?

—■ Pan kłamie — Zaręba umyślnie użył obrażli- wego sformułowania. Był zły. Pomyślał: „Psiakrew, albo mu dzisiaj rozwiążę język, albo mnie tu przy tym biurku szlag trafi...”

Marczyk zaciął usta. Na policzki wystąpił mu blady rumieniec. Postanowił, że nie da się sprowo­kować, wiedział jednak, że w jakiejś chwili nerwy na pewno odmówią mu posłuszeństwa.

zbrodnię, bo p a n jest właśnie podejrzany -o jej popełnienie! Wszystkie poszlaki na to wskazują. 1 sądzę, że wiem, jak to się stało. I dlaczego.

Proszę, niech pan mi powie. Będzie tó intere­sująca historyjka dla naiwnych, ale nie będzie w niej słowa prawdy.

Marczyk ze zdziwieniem spoglądał na leżący przed nim klucz. Wziął go do ręki, zacisnął palce. Nie potrafił zrozumieć, jak to się stało, że klucz był w jego kitlu. Był przekonany, że go zgubił, bardzo dawno temu.

Zaręba uśmiechnął się drwiąco.

Nagle Marczyk poczuł, że zaczyna się denerwo­wać. Na całym ciele wystąpił pot, palce i wargi drżały. „Boże, tylko nie to! — modlił się w du­chu — tylko nie to...” Wciągnął głęboko powietrze w płuca. Serce biło nierówno, to przyśpieszając rytm, to dziwnie nieprzyjemnie zwalniając, jakby zamierało. W gardle uczuł narastającą kulę, która dławiła przełyk. Mięśnie nóg i ramion zwierał co chwila lekki skurcz. Całą siłą woli powstrzymał krzyk, gryząc usta niemal do krwi.

Okno było szeroko otwarte, mimo to Marczyk dy­szał, jakby nie mógł zaczerpnąć oddechu. To nie wyglądało na symulację, Zaręba widział jego zam­glone, na wpół przytomne oczy i coraz silniejsze drganie mięśni. Szybkim ruchem sięgnął po słu- chawkę, wezwał karetkę Pogotowia Ratunkowego. Po czym przywołał sekretarkę, wspólnie próbowali przytrzymać go za ramiona, ale nie potrafili i Mar­czyk osunął się na podłogę w epileptycznych drgaw­kach.

•— Ti^eba coś pod głowę! — zawołał prokurator przypominając sobie kursy ratownictwa, które kie­dyś odbywał, jeszcze w wojsku.

Sekretarka przyniosła swój płaszcz nieprzemakal­ny, zwinęła w rulon, podsunęła odwracając oczy. Twarz Marczyka była teraz straszna, oczy z wywró­conymi białkami uciekły w głąb czaszki, skóra była mokra od potu i błyszcząca.

Do pokoju wszedł zastępca prokuratora, potem jeszcze któryś z aplikantów, zwabiony hałasem. Po kilkunastu minutach we drzwiach gabinetu zjawił się lekarz w białym fartuchu i dwaj sanitariusze z noszami. Nie pytając o nic, lekarz ukląkł przy chorym.

Kiedy po zastrzyku Marczyk uspokoił się trochę, Zaręba, oszołomiony tak niezwykłym zakończeniem przesłuchania, spytał, czy ma podejrzanego odesłać do szpitala.

■— Marczyk. Stanisław Marczyk.

Lekarz przecząco potrząsnął głową.

Zaręba spojrzał na lekarza ze zdumieniem.

Prokurator poczuł nagle, że to proste zdanie kryje

w sobie bardzo ważną treść.

Lekarz potarł dłonią policzek, myślał chwilę.

Podszedł do telefonu. Zastępca spojrzał na swego szefa pytająco. Nie był pewien, co tamten miał na myśli, mówiąc, że teraz rozumie milczenie podej-. rżanego.

Marczyk, podtrzymywany przez jednego z pielęg­niarzy, siedział na krześle. Z wolna twarz jego przy­bierała normalny wygląd, drżenie rąk i nóg usta­wało. Odetchnął kilkakrotnie głęboko, otworzył przy­mknięte powieki. Popatrzał dokoła ze zdziwieniem, ściągnął brwi. Dojrzał prokuratora i nagle na jego twarzy pojawiła się rozpacz. Opuścił głowTę na piersi.

Lekarz odłożył słuchawkę telefonu.

Popatrzał na swego pacjenta, zbliżył się, lekko uniósł, mu opuszczoną głowę.

znowu, panie Augustowski czy panie Marczyk, jak kto woli. Ma pan przy sobie „Eridol”, który wtedy zapisałem?

Marczyk skinął głową, namacał w kieszeni flako­nik, wyciągnął. Pokazał lekarzowi bez słowa, dzia­łał teraz jak automat, było mu obojętne, co się dzieje dokoła.

Zaręba pożegnał lekarza, ruchem ręki oddalił swo­ich pracowników. Zostali tylko we dwóch.

Marczyk milczał z opuszczoną głową. To, do czego dążył od kilku lat, czego najbardziej pragnął i co osiągnął — teraz stanęło pod wielkim znakiem za­pytania.

Rozdział 9

Kapitan Szczęsny wszedł do małego pokoju, w któ­rym dzień i noc dyżurował pracownik komendy, czekając, czy nie odezwie się telefon.

Podporucznik Wełnowiec zaprzeczył ruchem gło­wy. Nie chciało mu się odpowiadać wciąż na to samo pytanie. Grubas milczał od trzech dni, chociaż obie­cał zadzwonić następnego dnia po swojej ostatniej rozmowie z numerem dwadzieścia dwa trzydzieści trzy.

-— Sprawdź, czy aparat w porządku. — Szczęsny był dziwnie niespokojny i zdenerwowany.

Wełnowiec lekko wzruszył ramionami, ale pod­niósł słuchawkę. Odezwał się jasny, wyraźny sygnał.

Wełnowiec wyjął z szuflady stolika posegregowa­ne pudełka z taśmami i podał jedno z nich. Kapitan założył na magnetofon, uruchomił. Słuchali, obaj tknięci jedną myślą. Zakończenie rozmowy, które nastąpiło w kilka minut później, Szczęsny puścił pa­rokrotnie, wsłuchując się z napięciem w brzmienie cichego głosu. Wreszcie wyprostował się, wyłączył magnetofon i rzekł stanowczym tonem:

Szczęsny, nie odpowiadając, wypadł z pokoju. Po drodze zawrócił jeszcze i krzyknął: — Pilnuj tele­fonu, może się myię! — po czym znikł w korytarzu,

Wełnowiec nacisnął jeden z kontaktów, do pokoju wszedł podoficer dyżurujący w Centrali Radiotele­fonu.

-— Macie radiowóz? Może być potrzebny kapita­nowi Szczęsnemu za parę minut.

Szczęsny wbiegł do Centrali Radiotelefonu. Pod­oficer szybko wrócił na swój posterunek, siadł przed mapą świetlną. Nie czekając na polecenie, zaczął wywoływać radiowozy. Odezwały się natychmiast, znudzone długim czekaniem.

■— Dokąd, kapitanie? — spytał podoficer.

: -— Na Pragę. Gdzie stoją? Potrzebuję dwóch.

•— Dziękuję, sierżancie — rzucił Szczęsny w prze­locie, wybiegając z Centrali. Podoficer uśmiechnął się lekko.

Dwa radiowozy ruszyły sprzed Pałacu Mostow­skich. Podporucznik Wełnowiec pomyślał, że Szczęs­ny jiie chce powtórzyć błędu z poprzednim podej­rzanym. Ta myśl ubawiła go trochę. Piotr Waletti przechytrzył grupę „Marian”, uciekając jej. sprzed nosa. No, tak — ale sytuacja wcale nie była wesoła, jeżeli zdążył zabrać ze sobą kasetę z trucizną.

Na tablicy zapłonęło światełko wewnętrznego te­lefonu. Podporucznik zameldował się. To był Dani- łowicz, zapytywał o kapitana Szczęsnego, a usły­szawszy, że pojechał na poszukiwanie grubasa, za­klął i odłożył słuchawkę.

Wszedł milicjant, ubrany służbowo, z paskiem pod


brodą. Za nim ukazał się na progu Piotr Waletti. Drugi milicjant szedł tuż za nim, niosąc w lewej ręce szarą torbę.

-— Rozkuć — mruknął maior, przyglądając się szczupłej sylwetce Piotra. Potem rzekł do niego: — Niech pan siada.

Jeden z milicjantów wyszedł, drugi położył na biurku torbę, cofnął się i usadowił koło drzwi. Tak miał polecone. Daniłowicz bez pośpiechu wyjmował i rozkładał na biurku wszystko, co było w torbie. Znajdowały się tam również przedmioty, które Wa­letti miał w kieszeniach, gdy został zatrzymany. Ale kasety w torbie nie było.

Tarnach westchnął, zawiedziony. Cóż, tego nale­żało się spodziewać. Nie nosiłby kasety przy sobie, to oczywiste. Mimo to, pułkownik miał trochę na-=- dziei, że może akurat...

Na biurku leżały obok siebie: czarny, skórzany portfel, pieniądze, mocno przybrudzona chustka do nosa, klucze, notes w ładnej okładce z wytłaczanej skóry, długopis, fotografia kobiety, w której Dani­łowicz poznał Barbarę Waletti — takie samo zdjęcie znaleziono podczas rewizji w mieszkaniu — ma­szynka do golenia, kawałek mydła, jeszcze parę dro­biazgów, dowód osobisty, bilet.

■— Tak — odparł Piotr. Zgarbił się, włosy opadły mu falami na czoło, nie podnosił oczu od podłogi.

Targach patrzał na tę chłopięcą postać, skuloną na krześle, nie mogąc uwierzyć, że to jest poszukiwa-


0x01 graphic

Krwawy rumieniec pokrył polleiki Piotra. Spuścił głowę jeszcze niżej. Nie odpowiedział.

Waletti milczał. Niecierpliwym ruchem odgarnął włosy z czoła. Chciało mu się pić.

■— Po stracie... — zaczął z ironią, alo urwał i za­ciął usta.

Major i Tarnach wymienili szybkie spojrzenia. Pułkownik sięgnął po notes leżący na biurku i za­czął go przeglądać. Zmarszczył brwi, potem napisał


coś na kartce i podsunął Danilowiczowi. Ten skinął głową, dał znak milicjantowi, aby odprowadził prze­słuchiwanego do aresztu. Milicjant wyjął z kieszeni kajdanki, Piotr bez słowa wyciągnął ręce.

*

Szczęsny zatrzymał radiowóz przed bramą, wy­siadł i kazał odjechać nieco dalej. Drugi wóz zapar­kował po przeciwnej stronie.

Szczęsny spojrzał na niego przymrużonymi ocza­mi. Nie odpowiedział. Bardzo nie lubił, kiedy trosz­czono się o jego bezpieczeństwo. Plutonowy zmie­szał się, odchrząknął. Kiedy kapitan znikł w bramie, inny z podoficerów odezwał się ze śmiechem:

Na trzecim piętrze przybita była tabliczka z na­pisem: „Siedlakowie”. Szczęsny pomedytował chwi­lę, potem zadzwonił. Drzwi otworzyły się, stanęła w nich tęga, ciemnowłosa kobieta z wydatnym brzu­chem. Była w fartuchu, w ręku miała szczotkę do zamiatania. Na jej bladej twarzy widać było ślady kurźu czy sadzy. Przyjrzała się kapitanowi ze zdzi­wieniem.

Szczęsny mimo woli zerknął w górę i rz.ekł:

Postanowił nie ukrywać celu wizyty. Przedstawił się, pewien, że się przestraszy, tak zwrykle reagowały kobiety, kiedy milicja pr/.ycbodziła do domu, w do­datku nie wiadomo po co. Ale Siedlakowa bez sło­wa wpuściła go do mieszkania, podsunęła krzesełko i odstawiwszy na bok szczotkę, usiadła na brzegu tapczana.

Ten zez przeszkadzał mu w obmyśleniu rozmowy. Postanowił, że nie będzie zwracał na niego uwagi, ale chciał patrzyć na jej twarz, na wyraz oczu i nie sposób było uniknąć widoku źrenic, rozbieganych jak dwa psy na spacerze.

Zaprzeczyła ruchem głowy.

ważną. Tymczasem od trzech dni czekamy na ten te­lefon, ale mąż pani milczy.

Uśmiechnęła się lekko.

Zastanawiał się przez chwilę nad tą odpowiedzią. Nie była ani zbyt pośpieszna, ani ociągająca, zwykłe zaprzeczenie rzeczy znanej i oczywistej. Może spo­dziewała się jego wizyty i przygotowała sobie odpo­wiedzi na kilka najważniejszych pytań?

Powiedziała to zdanie i nagle pobladła. Usiadła z powrotem na tapczanie, ściskając w ręku brzeg fartucha. Teraz dopiero zaczęła pojmować strach, który widziała wówczas w oczach męża.

Szczęsny ze zmarszczonymi brwiami przyglądał się krawatowi. I on rozumiał znaczenie przesyłki. Krawat w języku przestępców oznacza śmierć, szu­bienicę. Ktoś postanowił ostrzec Siedlaka. Ktoś pod­szył się pod jego głos, zaraz po telefonicznej rozmo­wie z komendą. To było jasne. Siedlak za dużo wie­dział.

Zacisnęła dłonie na fartuchu, westchnęła ciężko. Tak bardzo chciała pomóc, ale nie mogła sobie przy­pomnieć żadnego człowieka, przed którym Franek musiałby mieć się na baczności. Nikogo — kto byłby jego wrogiem. Kto, na Boga, chciałby się na nim mścić?!

■— Czy mąż nigdy nie wspominał przy pani o czło­wieku, który był winien komuś dużą sumę, kilka­dziesiąt tysięcy, i nie miał z czego oddać?

Zobaczył, że twarz jej nagle ożywiła się, pojaś­niała.

ten miałby się na nim mścić, czy jakośchciałbje'-V? go pozbyć? ^

Odprowadziła go do drzwi. Słyszał potem, jak starannie zamykała zasuwę i zakładała łańcuch. Zbiegł ze schodów, ściągnął milicjantów z bramy i podwórza, zawiadomił drugi radiowóz o powrocie do komendy. Chciał jak najszybciej porozumieć się z Łodzią.

Po drodze zajechał jednak do spółdzielni pracy „Bimbo”. Kierownik zdziwił się trochę, zobaczywszy samochód z literami MO po bokach. Jakoś tak się


'złożyło, że milicja nigdy dotąd nie interesowała -się spółdzielnią. Wyszedł zza biurka, ukłonił się kapitanowi i pytająco uniósł brwi w górę.

■— Wie pan, może rzeczywiście lepiej, jak jeszcze trochę poczekamy. Przyjadę, powiedzmy, w paź­dzierniku i wtedy uzgodnimy. Do widzenia.

W, radiowozie plutonowy zapytał z powagą:

Szczęsny mruknął coś pod nosem.

*

Danilowicz milczał dłuższą chwilę.

Szczęsny roześmiał się.

Daniłowięz przyjrzał mu się podejrzliwie.

Spojrzał na zegarek, wstał.

•—■ Zaraz przyjdzie Komorowski. Chce być obec­ny podczas przesłuchania Walettiego. Chłopak robi wrażenie wykończonego nerwowo, może to wszyst­ko pójdzie szybciej, niż mi się zdaje. W jego notesie znaleźliśmy arcyciekawe zapiski. Masz — podał mu nptes oprawny w skórę — przeczytaj, zanim zacz­niemy.

Kapitan usiadł przy biurku i czytał uważnie, roz­szyfrowując z pewnym trudem niewyraźne zdania, czasem urwane w połowie, chaotyczne, poprzekre- śłane. „

-— Ależ bazgrze! — zirytował się, nie mogąc odczytać jakiegoś słowa. Wreszcie dobrnął do koń­ca, odłożył notes i rzekł: — Po co go nosił przy sobie? Przecież to zupełnie dekonspiruje. Zwłaszcza to zdanie o fince, która leży na górnej półce, ten obraz rozprutego brzucha kochanka swojej żony... Sądzisz, że Barbara rzeczywiście była kochanką Trzaskowskiego?

*

W barze jak zawsze był tłok. Napis nad bufetem przestrzegał, że wódkę podaje się „tylko w kielisz­kach i tylko z odpowiednią zakąską”, mimo to po­dawano ją w szklankach i bez zakąski, tak było wy­godniej, gość szybciej się upijał, wychodził albo


go wyprowadzano i przelotowość lokalu zwiększała się. Ten bar dawał duże dochody.

Dwaj mężczyźni przecisnęli się do środka, byli trzeźwi i chcieli jeść, więc kelner skrzywił się nie­chętnie. Potem pomyślał, że to może kontrola, za- krzątnął się, porwał brudne talerze, przyjął za­mówienie na dwa schabowe z kapustą, zadziwia­jąco szybko pojawił się z powrotem. Przybysze za­częli jeść w milczeniu, więc postał chwilę za ich plecami i znikł.

Wyższy z mężczyzn, tęgi i przysadzisty, z za­dartym nosem i małymi oczkami, powiedział:

„Bosman” zmrużył oczy, zapiekły go od dymu.

#Byłeś u niego w domu? — spytał, odsuwając na bok talerz z resztkami jedzenia.

Niższy, ciemnooki i szczupły, roześmiał się drwią­co.

■— Gdzie masz teraz grzyby?

„Bosman” skrzywił się. To był jego błąd, pierwszy i ostatni raz poszedł na protekcję, więcej nigdy, obie­cywał sobie.

—- Ziętkowszczak za nim prosił — mruknął z za­żenowaniem. — To jakiś jego znajomy czy krewny, diabli wiedzą. Może masz rację, chłopie — zamyślił się nagle.

Obaj mężczyźni wyszli, pijak jeszcze został. Stał na środku sali, wreszcie zaczął śpiewać z takim prze­jęciem i energią, że wyrzucono go na ulicę. Zata­czając się, wlazł do bramy i na parę minut zginął w mpoku podwórza. Potem wyszedł stamtąd rów­nym, śpiesznym krokiem człowiek zupełnie trzeźwy


w ciemnych okularach. Obejrzał się i -powiedział..' głośno do dwqqh kobiet rozmawających przed bramą.

Jedna z kobiet wzruszyła ramionami. - -

Mężczyzna pokiwał głową ze zrozumieniem i od­szedł. Na ustach błąkał mu się ledwie widoczny uśmiech. Wskoczył do pośpiesznego autobusu, za kilkanaście minut był w okolicach placu Dzierżyń­skiego. Wszedł na drugie piętro Komendy Miasta, i zapukał do drzwi.

Porucznik Kręglewski uniósł głowę zza biurka i spojrzał pytająco.

—• Obywatelu poruczniku, starszy sierżant... — urwał, widząc niecierpliwe machnięcie ręki i powie­dział już zwykłym tonem: —■ Myślę, że w tym coś jest. Z fabryki „R-10” dwóch robotników jadło w barze na Pradze. Byłem tam w charakterze pi­jaka. Tych dwóch to „Bosman” i pracownik jego brygady, Władysław Bąk. Mówili o jednym z sze­snastu, których mamy na naszej liście. Od dwóch dni nie ma go w pracy. Prócz tego... •— starszy sier­żant opowiedział dalsze szczegóły, które zapamiętał.

Kręglewski słuchał uważnie, potem zerwał się i ze - słowami: — Poczekajcie na mnie — wyszedł z poko­ju. W gabinecie majora Daniłowicza trwało jeszcze przesłuchiwanie Piotra Waletti. Mały porucznik zaj­rzał ostrożnie, złapał spojrzenie Szczęsnego i wy-

-wołał go na korytarz. Tu powtórzył mu relację z baru.

-— Słuchaj, a jeżeli to jest ten facet z długiem pięćdziesięciu tysięcy? — powiedział. Podobnie jak Szczęsny, nie lekceważył już telefonu Siedlaka. Obaj jak stare wyżły śledcze wietrzyli tu coś po­dejrzanego. — Dwupokojowe własnościowe miesz­kanie kosztuje mnóstwo pieniędzy. Zresztą, ta forsa starczyłaby im tylko na pierwszy wkład.

•— Przed dwoma godzinami. Nie mają, z hotelu już się wymeldował. Posłałem niedawno pracowmika do jego mieszkania, powinien zaraz wrócić — Szczęs­ny niespokojnie spojrzał na zegarek.

Stali na korytarzu, major wyszedł do nich w prze­rwie przesłuchania.

Daniłowicz zamknął za sobą drzwi gabinetu. Przez

korytarz przeszedł Tołłoczko, zatrzymał się kilka kroków od obu oficerów; mieli tak zasępione twa­rze, że nie wiedział, czy ma podejść, czy czekać. Wreszcie zdecydował, że lepiej się pokazać. Chrząk-- nął, zbliżył się i rzekł:

Było to tak niezwykłe, że Tołłoczko spojrzał na niego prawie ze strachem.

-— Kapitan źle się czuje? — spytał ostrożnie, przy­gotowany na wybuch. Ale Szczęsny nie dosłyszał pytania. Byl tak zajęty myślami, że nie patrząc na podoficera skierował się w stronę swego pokoju. Kręglewski poszedł za nim, trochę zdziwiony i tro­chę zaniepokojony. Największe wyskoki jego przy­jaciela miały miejsce właśnie po takich nieobecnych zamyśleniach.

Zamknęli się w pokoju. Szczęsny stanął przy oknie, włożył ręce w kieszenie spodni i milczał.

Zadzwonił telefon, Łódź zawiadamiała, że „pod­opieczny” wsiadł do pociągu warszawskiego o godzi­nie osiemnastej pięćdziesiąt. Oznaczało to, że Sied- lak będzie na miejscu około dwudziestej pierwszej trzydzieści. Kręglewski powtórzył głośno, co usły­szał. Kapitan skwitował to lakonicznym: — Tak.

Wyjął z biurka pistolet, sprawdził magazynek, za­bezpieczył, wsunął do kieszeni. Do drugiej włożył latarkę elektryczną, po czym skierował się w stronę

drzwi. Kręglewski obserwował to wszystko okrąg­łymi-ze zdumienia oczami. Wreszcie *nie wytrzymał i krzyknął:

„Zależy, co kto rozumie przez słowo: tam” -r- myślał, w chwilę potem, wychodząc z Pałacu Mos­towskich. Przed komendą stał wolny radiowóz. Szczę-V sny porozmawiał chwilę z kierowcą, zawiadomił Cen­tralę i wsiadł do samochodu.

I dodał gazu.


Rozdział 10

Siedlak wysiadł ostrożnie na peron. Rozbił w Ło-

Więc czego się przestraszył, dlaczego uciekał, zo-, 'baczywszy Drągowskiego obok kiosku z piwem?

„Ten krawat” — myślał teraz, wspinając się po schodach dworca. — I może nie tylko krawat.” Bo przecież był jeszcze list, o którym nie wiedział nikt poza nim i nadawcą. List w niebieskiej kopercie, pisany na maszynie, kilka słów, od których ścierpła mu skóra. Naturalnie list byl nie podpisany, ale nie­trudno było się domyślić, jeżeli wiedziało się o tym człowieku to i owo.

„Krawat i list” —- myślał dalej, przechodząc wol­ne przez brukowaną jezdnię. Stanął po przeciwnej stronie dworca'i cierpliwie czekał na tramwaj, prze­kładając z ręki do ręki torbę podróżną. Miał tam


trochę sprawunków i kilo baleronu, prezent od ko­operanta spółdzielni dla życzliwego zaopatrze­niowca.

Wsiadł do pierwszego wozu. Ktoś spojrzał na jego sztywną nogę i uprzejmie ustąpił mu miejsca. Po­dziękował, usiadł, położył torbę na kolanach. Wciąż myślał, po co Drągowski pojechał do Łodzi akurat wtedy, kiedy on tam się znajdował. Nietrudno było dowiedzieć się w spółdzielni, nikt nie robił z takich wyjazdów tajemnicy. „Śledzi mnie” — rozważał, patrząc na oświetlone od neonów miasto.

Mężczyzna w szarym ubraniu ze śniadą twarzą i bardzo jasnymi włosami, który trzymał się nieda­leko od Siedlaka od chwili jego powrotu do Warsza­wy, stał teraz na platformie pierwszego wagonu. Obserwował przysadzistą sylwetkę grubasa, bacz­nym wzrokiem mierząc od czasu do czasu innych pa­sażerów.

W wagonie było prawie pusto, do końcowego przy­stanku mało kto dojeżdżał. Siedlak wysiadając ro­zejrzał się uważnie dokoła, ale prócz jakiegoś ob­cego mężczyzny i dwóch zagadanych kobiet nie było ■nikogo. Ruszył więc w stronę domu. Po drugiej stro­nie, w pewnej odległości za nim, pogwizdując nie-, frasobliwie szedł kapitan Szczęsny.

Nie sądził, aby uderzenie nastąpiło właśnie tu, na tej ulicy. Bądź co bądź mimo późnej pory kręciło się po niej trochę ludzi, okna były pootwierane, w lipcu miasto zasypia dopiero przed północą. Mimo to uwaga jego była wciąż napięta, choć nie potrafił sobie wyjaśnić, czy to, co robi, ma jakikolwiek sens.

Działał zupełnie instynktownie, ałe instynkt jesz­cze nigdy go nie zawiódł.

Siedlak nagle zatrzymał się jak wryty. Kapitan dojrzał kątem oka, że w ciemnej bramie ktoś stoi. Nie mógł również się zatrzymać, mogło by to zwró­cić uwagę, wrięc schylił się jakby czegoś szukając na chodniku, nic spuszczał jednak wzroku z tego, co działo się po drugiej stronie. Grubas wyraźnie .z kimś rozmawiał, bardzo niechętnie, ale widocznie bał się odejść, w tej chwili na ulicy nie było prawie nikogo. Wreszcie postąpił kilka kroków w stronę podwórza. Jego tęga sylwetka w jasnym tropiku majaczyła przez chwilę w ciemnej sieni. Nagle znikła. Krótki urywany krzyk prawie zginął w ulicznym hałasie. Mimo to Szczęsny go dosłyszał.

Paroma skokami przebiegł jezdnię, wpadł do bra­my. Dojrzał dwie szamoczące się postacie, dosko- czył, zobaczył czyjeś ręce zaciśnięte na gardle, po­tężną siłą swoich rąk rozerwał ten uścisk, aż jedna •z postaci upadła na ziemię. Druga rzuciła się w mrok podwórza.

normalnego stanu. Popatrzał na Szczęsnego, nic nie rozumiał i błagalnym spojrzeniem -prosił o wyjaś­nienie “i opiekę:'Bał się, jak nigdy w życiu, śmierć v była tuż obok, tego jednak człowiek boi się naj­więcej. "

Głos jego był nakazujący, niemal władczy i Sied­lak posłusznie podniósł się na sflaczałych nogach, oparł o ścianę domu i stanął. ^

Kapitan potrząsnął nim jak gruszką i zacisnął palce na tłustych ramionach. ' '

Argument ten dziwnym trafem znalazł całkowite zrozumienie w umyśle grubasa. Ugiął się pod naciś- • kiem rąk i Odpowiedział zupełnie przytomnie:

2sro „ . '•

z krawatem... ostrzeżenie, ¿e niby śmierć mnie czep­ka. 'A potem list. ' ' -

Szczęsny bez słowa odchylił klapę marynarki, po­kazał milicyjny znaczek. Grubas odetchnął z ulg"ą.

■— Ale szybko! Gdzie on mieszka?

ále mnie dużo nie trzeba, żebym wiedział co i jak.

*

Pułkownik Komorowski patrzał przez długą chwi­lę w błękitne, głęboko podkrążone oczy chłopca. Wreszcie nie spuszczając zeń wzroku spytał wolno, odmierzając słowa:

Daniłowicz uniósł brwi w górę. W głosie Piotra było coś tak bardzo zwyczajnego, spokojnego, jakby mówił o pozostawionym ołówku czy starej gazecie, nie zaś o groźnej truciźnie. Rzucił przelotne spojrze­nie na pułkownika, który wciąż patrzał prosto w oczy przesłuchiwanego.

Waletti uśmiechnął się bezwiednie. To było zaska­kujące.

—■ Tak. Zamykałem _ ją na kluczyk, bo..`. —

umilkł nagle, twarz pokryła mu się bladością. Do- .. pi er o. teraz zrozumiał, że wszystko to, co pisał i tak starannie ukrywał przed Barbarą, było już z, pew­nością przez tych ludzi przeczytane i ocenione. Opuś­cił głowę, ukrył twarz w dłoniach. — Wolałbym nie. żyć — mruknął niezrozumiale sam do siebie,, ale dosłyszeli go.

.— Ja tam nie byłem! — krzyknął Piotr zrywając się z miejsca. Porucznik, który protokołował przesłu- ęhanie, stanął tuż za nim i położył mu ręce na ra­mionach, zmuszając w ten sposób do opuszczenia się z powrotem na krzesło. — Ja nie byłem w Instytucie, nie zabiłem go! Przysięgam, na pamięć mojejmatki, przysięgam, ja go nie zabiłem!

Po jego wybladłej twarzy łzy toczyły się jak groch. Całym wątłym ciałem wstrząsało szlochanie. Ocierał policzki wierzchem dłoni, jak małe dziecko,- wargi miał wykrzywione, płakał na cały głos, nie zważając już na nic. ' -

Pułkownik odchrząknął,. nacisnął dzwonek, mili­cjantowi ruchem ręki pokazał Piotra, tamten od-razu - zrozumiał, przesłuchiwani urządzali różne scęjay—


prawdziwe czy udane, to się dopiero później okazy­wało. Przyniósł szklankę wody, podał. Waletti chwy­cił ją trzęsącymi się rękami, wypił parę łyków. Cze- •kali, aż się uspokoi. Danilewicz w milczeniu spoglą- <dał w okna gabinetu, porucznik przerzucał- kartki protokołu, potem zatrzymał magnetofon i założył nową taśmę.

'było odkładać na następny dzień.

Piotr skinął głową. Sięgnął po chustkę, wytarł nos i oczy. •

O jakiej rozmowie? -

o czym.rozmawialiście, wszys.tko na ten temat.

Zgarbił się w krześle, położył dłonie na kolanach, zapatrzył się w szklaną płytę na biurku.

' wszystko, udręczyć się, obnażyć przed tymi obcymi ludźmi swoją słabą, niezaradną naturę, poniżyć się w ich oczach — tak przypuszczał. Nie wiedział, że przyglądają mu się z pewnym współczuciem. Byli dużo starsi i o niebo lepiej znali życie.

-— Weszliśmy do pokoju. Stałem, nie chciałem usiąść, mimo że wskazał mi krzesło. Sam siadł twa­rzą na wprost mnie. Czekał, aż zacznę, przygotowy­wał się do odparcia mojego ataku, może zresztą od , dawna był przygotowany. To była straszna rozmowa. Byłbym chyba wolał, żeby mnie uderzył, wtedy re­agowałby jakoś bardziej po ludzku, może po cham­sku, ale prościej. Łatwiej do zniesienia. Ja... mnie bardzo trudno znieść taką zimną bezwzględną ironię, jakby ktoś szpile wbijał w ciało.

■— Że powinienem zrozumieć Barbarę. Że nie je­stem dla niej odpowiednim człowiekiem, bo ona po-

Piotr opuścił nisko głowę. Długo milczał, wreszcie wyjąkał:

—* Złapał mnie za kark jak szczeniaka i kopnia­kiem wyrzucił za drzwi. Wróciłem do domu dopiero


. nad ranem. Byłem pijany-, miatóm gorączkę. Nie po­szedłem do pracy. • * -

—: W piątek, nie pamiętam którego. Komunikat

o '^ginięciu preparatu ukazał się w gazetach we środę następnego tygodnia, chyba dwudziestego dzie­wiątego czerwca. U nas w wydawnictwie płacili' tego ' dnia, a zawsze płacą dwudziestego dziewiątego. Pa­miętam, bo w kolejce do kasy wszyscy rozmawiali

o komunikacie.

*

' -— O której godzinie macie wypłatę?

Major pomyślał, że popołudniówki o tej godzinie są już'na mieście. Zresztą ludzie słyszeli pewnie ko- - munikat w radio.

'■ — A dwudziestego ósmego gdzie pan spędził noc?

J— Razem z żoną?

-— Nie, jej nie było. Gdzieś wyszła.

, — Kiedy wróciła?

—- Późno. Nie wiem, spałem.

coś na papierku. Daniłowicz pomyślał, że ten chło­pak nie podał żadnego alibi na krytyczną noc. Z pew­nym zdziwieniem skonstatował, że czuje z tego' po­wodu nieuzasadnione zadowolenie. -Wtedy zrozumiał

'nagle, że nie pierzy w jego winę.' Przestępcy, naj­częściej podają doskonałe alibi.

i nosił przy sobie tak kompromitujący dokument. Przecież musiał pan zdawać sobie sprawę, że pręr azej czy później pana znajdziemy.

W głosie Piotra zabrzmiało coś jakby przechwałka. Toteż Daniłowicz rzekł z uśmiechem.

, chalski. Wszystkie nasze jednostki miały już zdję­cie, rysopis, niewiele pomógłby ten fałszywy dowód, zresztą zrobiony tak kiepsko, że zakwestionowałby go każdy milicjant, nawet na głębokiej prowin- ' cji.

Piotr spojrzał na mówiącego ze zdziwieniem.

—- Przecież ja nie dostałem jeszcze tego dowodu!

różne. Nie odpowiedział pan pułkownikowi na pyta­nie, dlaczego nosił pan przy sobie notes?

Oczy Piotra zabłysły gniewem.

*

W oknach było ciemno. Stojąc po drugiej stronie ulicy wpatrywał się w nie i myślał gorączkowo, jak przeprowadzić to, co chciał. Zadanie było bardzo trudne, nie wolno mu było działać zbyt pochopnie, wiedział w gruncie rzeczy, tak niewiele, że nie star­czyłoby to nawet na zatrzymanie w areszcie, co do­piero w sądzie. Musiał więc mieć dowody. Jeżeli cała jego koncepcja jest fałszywa — dowodów nie będzie. Jeżeli jest prawdziwa — dowody mogą być tak ukryte, że sam nic tu nie zrobi.

Ale Szczęsny chciał sam. Tłumione ostatnio cier­pliwie i systematycznie przez Daniłowicza „party­zanckie wyskoki” odezwały się teraz w kapitanie ze' zdwojoną siłą.

Wciśnięty w zakos muru nie spuszczał oczu z okien" na drugim piętrze. Nagle drgnął, zdawało mu się, że za podwójną szybą mignęło coś jak słaby odblask


.lątarki. Właśnie tak: nie zap'ałona lampa, lecz ręczna latarka, której światło przesunęło się w górę i w dół, . nierówno, • może trzymane w ręku człowieka, który poruszał się po pokoju. Tak, na pewno to była la­tarka.

„A więc przyszedł — pomyślał. — Nie chce za­palić żyrandola, boi się kogoś czy czegoś, pewnie tego, kto obronił Siedlaka. Szuka w pokoju... Czego szuka?” Zdecydował się błyskawicznie, przebiegł pustą o tej późnej godzinie uliczkę, wszedł bezsze­lestnie na schody, umiał chodzić miękko i cicho jak *kot. Przelotnie spojrzał na zegarek, było dwanaście minut po północy i światło na schodach zgaszone. Po\voli wchodził na drugie piętro.

Spod drzwi przedpokoju nie wybiegał ani promy- czek odblasku lampy; widać i tam było ciemno. Umieścił się w kącie, z tyłu za drzwiami, tak że gdy­by ktoś je otworzył, nie mógłby go dojrzeć, a przy­najmniej nie od razu. Wszystko to było ryzykowne, w każdej chwili przecież ktoś z lokatorów mógłby iść, zapalić światło, nawet wszcząć alarm na widok nieznanego mężczyzny, który czai się na schodach. Mimo to nie odchodził.

W ciszy, jaka panowała w kamienicy, natychmiast usłyszał szmery dochodzące z mieszkania Drągow- skich. Sprężył się cały w sobie, prawą rękę wsunął do kieszeni, gdzie był pistolet, namacał bezpiecznik. Jego beretta nie mogła zawieść, sprawdzał ją co kilka dni w strzelnicy.

Bardzo powoli, ostrożnie otworzyły się drzwi

0x08 graphic
ir> — Jedwabny

ruchomo, * nasłuchując.* .Szczęsny przez szparę^ w .drzwiach usłyszał-szybki, `nerwowy oddech tam- *' tego "Człowieka. Był tak" blisko, że mógł go dotknąć ręką. Potem" sylwetka pochyliła śię lekko, dały się słyszeć eiehe kroki po schodach. Odczekał chwilę • i zaczął scjiodzić za nim. Dwa razy tamten zatrzymał .się raptownie i dwa razy kapitan zastygał w miejscu . jak kamień. Tak doszli do sieni. Tutaj obcy jakby za­wahał się, potem podążył w,kierunku podwórza..

Noc była bezgwiezdna i bezksiężycowa, w po­dwórzu nie paliła się żadna latarnia, ale z kilku okien' . padało jeszcze słabe światło, Czyniąc ciemność bar-* dziej szarą. W tej szarości Szezęśhy wyraźnie doj­rzał postać mężczyzny zmierzającą w głąb podwórza, do malej drewnianej szopy przy garażu. Lekko za- . zgrzytał klucz w zamku. Drzwi szopy uchyliły się, mężczyzna wszedł do środka.. ■»

Szczęsny obiegł z boku podwórze, doszedł do szo- . py i ostrożnie, aby czegoś nie potrącić, wspiął się na . stertę cegieł, nad którymi było małe okienko. W szo­pie dojrzał jakieś rupiecie: stary fotel," połamane krzfesła, widział to dobrze, bo mężczyzna postawił na jednym z nich zapaloną latarkę. Klęczał teraz obok sterty gratów i odgrzebywał szmaty i papiery, wy­glądał jak pies, który dobiera się do lisiej nory.

W pCw7nej chwili obejrzał się. Oczy Szczęsnego po­wędrowały w tym kierunku, i kapitan o mało nie krzyknął.^Mężczyzna -podjął z ziemi, metalo.wą kasetę

•—1 Daj to! -— Szczęsny wyciągnął w jego stronę le- . wą rękę. Nagle przemknęło mu przez myśl, że jeśli. obcy rzuci tym w niego... kaseta mogła nie być szczelnie zamknięta, a w środku jest przecież strasz­liwa AC-X...

Mężczyzna zaprzeczył ruchem głowy. Kapitan " dojrzał jego wzrok, w którym była wściekłość. Był gotów strzelić na najmniejszy ruch ręki.

Tamten był dość wysoki, dobrze zbudowany i na oko silny. Ale Szczęsny miał broń. Miał też ogrom- *ne, długoletnie doświadczenie. Wiedział teraz, że tamten w nieskończoność rąk w górze trzymać nie będzie, że w pewnej chwili albo skapituluje i odda kasetę, albo rzuci się na niego czy do ucieczki. Jeżeli to, co mówił Siedlak, było prawdą, miał do czynienia z osobnikiem o zdrowych zmysłach; z takimi dawał sobie radę, tylko, pomysły innych były nieobłi- . czalne.

. blisko, schylił się i podniósł. Na metalowej po­wierzchni zobaczył wyryty napis: „Instytut FARI- MA”„. .

Założenie kajdanek na przeguby rąk było kwestią

Szczęsny wyjął z marynarki zatrzymanego portfel. Był w nim dowód osobisty na nazwisko: Józef Drą- gowski.

Drągowski rzucił mu złe spojrzenie. Nie odezwał się. Szczęsny również milczał. Ogromne napięcie nerwów dawało znać o sobie; czuł drżenie wszyst­kich mięśni i pulsowanie krwi w skroniach. Zacisnął dłonie, rozprostowywał je powoli, odetchnął głęboko.

Patrzał w okno, za którym żółte światło latarni pa­dało na pustą o tej porze jezdnię, i myślał: „Miasto... Miasto ocalone”.

Usłyszał zbliżający się jęk syreny, na ulicy niemal zarył się nosem jakiś samochód. Dojrzał duże, ciem­noniebieskie iitery „MO” na boku warszawy i zer­wał się* z krzesła. ,W sieni zastukały liczne kroki. Otworzył szeroko drzwi. Mały porucznik pierwszy wpakował sie do środka, spostrzegł na stole metalo­wą kasetę i wstrzymał oddech z wrażenia. Chciał spytać, czy to ta, ale wystarczyło mu jedno spojrze­nie na płonące jak węgiel oczy Szczęsnego.

Wtedy uśmiechnął się.

*

Pułkownik Komorowski spojrzał na zegarek. Za

kwadrans pierws/.j. Pomyślał, że lepiej odłożyć prze­słuchanie do następnego dnia. Był nieludzko zmę- ' czony. Porozumiał się wzrokiem z majorem i we­zwał milicjanta pełniącego służbę.

Kiedy obaj wyszli, oficerowie zaczęli zbierać się do domu. Nie mieli już sił ani ochoty na dyskusję,

przyświadczy?, myśląc zresztą o czyfn innym. Brał już teczkę z biurka* ale usłyszał na korytarzu czyjeś kfoki i ze żdziwieniem popatrzał na'drzwi.

Otworzyły się gwałtownie. Stanąi w nich Szczęs­ny? wyraz twarzy miał taki, że obaj' zapytali jedno­cześnie:

—" Co się stało? t ..

Podszedł do biurka i ostrożnie postawił*na nim metalową kasetę. Dwie głowy pochyliły się nad nią jak na komendę. Komorowski głośno odczytał na­pis:

'nic.godnego uwagi.

—r .Ostrożnie! — krzyknął D-aniłowięz, widząc, że pułkownik zamierza otworzyć kasetę.

Błyszczące wieko uchyliło się. W kasecie leżały

małe, zakapslowane fiolki, każda z napisem AC-X, nienaruszone, pełne bezbarwnego płynu.

Pułkownik odetchnął ciężko, rozpiął guzik od ko­szuli i opadł bezsilnie na krzesło,

1— Za stary jestem na takie... —* warknął gniew­nie. Czuł łomotanie serca, miał od pewnego czasu arytmię, z którą krył się przed innymi.

—- Starczy jeden major — szepnął Szczęsny mru­żąc oczy. — Za dużo majorów to niezdrowo, wiesz?

Popatrzyli na siebie chwilę. Potem Daniłowicz westchnął ze źle udanym podziwem:

. — Ach, ty czorcie!... — W jego głosie było tyle ciepła, że Szczęsny poczerwieniał jak sztubak.

Wszedł Kręglewski, na twarzy miał szeroko roz­lany uśmiech, tuż za nim wsunął się zadyszany Taj­ber. Obiema rękami ujął kasetę, uniósł ją w górę, przyjrzał się fiolkom i odetchnął z ulgą.

.— Te same! — powiedział. — Jak pan to znalazł? Gdzie? Kto je miał?

Nigdy nie klął, dzisiaj nie czuł skrupułów. Nagle poderwał się z krzesła, ożywiony, pełen energii, jak­by nie narzekał przed chwilą na starość i zmęczenie.

Mężczyzna dość wysoki, silnie zbudowany, o sze­rokiej twarzy i niebieskich oczach pod gęstymi brwiami stanął w progu gabinetu, patrząc na nich spode łba. Usta miał zacięte, wzrok chmurny, odpy­chający. Daniłowicz, przyglądając mu się, pomyślał, że chyba nie pójdzie z nim łatwo.

Siadł na wskazanym krześle, skute ręce położył na kolanach. Odraza, jaką poczuli do niego, sprawiła, że pułkownik wbrew zwyczajowi nie powiedział: „Rozkuć”.

Przez dłuższą chwilę panowało milczenie, prze­rwał je dopiero niski, pełen przejęcia glos Tajbera. Nie zastanawiając się nad tym, że właściwie powin­no się teraz zacząć przesłuchanie, w którym on nie ma prawa brać udziału, powiedział z gniewnym wy­rzutem:

Drągowski uniósł głowę i popatrzał na mówiącego. W jego oczach błysnęło na moment coś jakby za­wstydzenie.

chętnie. — W takich pudełkach trzymają zwykle pieniądze. Dopiero potem, w domu, zobaczyłem... No i słyszałem komunikat.

—' Zwyczajnie, przez główną bramę.

Drągowski uśmiechnął się lekceważąco.

' — Brama była otwarta?

Pierwszy raz padło to nazwisko. Oficerowie sku­pili uwagę.

Zapadło milczenie. „Nie przyzna się” — pomyślał Szczęsny.

Mówicie nieprawdę, uważajcie! — ostrzegł ma­jor. — W waszym mieszkaniu znaleźliśmy już ten łom, którym go zabito.

Docent Tajber otworzył usta, zaraz zamknął i na chwilę wstrzymał oddech. O mały włos nie zepsułby sprawy nieostrożnym słowem.

Drągowski wzruszył ramionami i odparł:

-— Łom jest mój, ale jego przecież zabito fin... — urwał, poczerwienił»! po korzonki włosów'. Zaklął ordynarnie.


Komorowski pokiwał głową. « -

•winni. Po'co wam je dawał? Na kupno mieszkania?

A- Dlaczego akurat wam?

-*— A Siedlaka chcieliście zadusić tylko za to, że was przejrzał — dodał kapitan. — Przyzwyczajacie się już do zbrodni, co?

.. —- Tam się od pewnego czasu kręcił jakiś szcze­niak, myślałem, że to od was... W krzakach siedział „całe godziny i obserwował willę, Wolałem w Insty­tucie, tak mi było dogodniej. W nocy tam pusto, .wartownicy śpią. Ja nie uderzyłem pierwszy... On chciał mnie bić, więc się broniłem.

' Drągowski zakręcił się niespokojnie na krześle.

—- Ale przyszliście bez pieniędzy, za to z nożem... Wyprowadzić go — powiedział ze znużeniem puł-

roboty z odkręcaniem całego interesu. Trzeba po­zwalniać ludzi, zarządzić odprawę sztabu — ziewnął szeroko. —Trzeba zawiadomić z samego rana pro­kuratora, pomyśleć o komunikacie dla prasy... Szczęsny — zwrócił się nagle w stronę parapetu — daj łapę!

Trzepnął kapitana serdecznie po plecach, uśmiech­nął się zmęczonymi oczami. Szczęsny odwzajemnił ten uśmiech.

Docent wrzruszył ramionami.

Daniłowicz i Szczęsny wyszli razem. Na przystan­ku w pobliżu Marszałkowskiej major rzekł z pew­nym zdziwieniem:

33

49

65

4

97

113

145

mi

177

193

209

225

241

X

X

Motto:

10

#

14

13

19

#

22

24

#

29

32

34

#

37

35

40

39

42

41

46

45

5?.

5?.

53

56

57

v«'

60

61

64

62

#

67

#

69

72

70

74

73

80

79

82

#

84

#

90

89

#'

93

92

98

99

97

I IM • I 1 I t *

106

105

98

102

112

111

109

116

115

118

119

117

122

123

126

127

130

129

132

130

130

140

141

143

142

150

149

154

155

15!

160

158

#

163

162

166

165

164

170

169

167

174

175

178

179

182

180

185

5^,

187

186

190

196

197

200

201

204

206

#

205

208

209

207

i

212

213

210

215

222

#

225

223

229

227

232

231

234

235

233- . • `

240

#

239

242

243

#

245

250 - ' ' ` •

# - ' ' ` •

252

#

X

X

Motto:



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Królowa nocy Anna Kłodzińska
Anna Klodzinska Zlota bransoleta
Anna Klodzinska Sygnaly smierci
Nietoperze Anna Kłodzińska
Anna Kłodzińska Nocny gość
Anna Klodzinska Dwa wlosy blond
Przegrana stawka Anna Kłodzińska
Anna Kłodzińska Malwersanci
Anna Kłodzińska Dzieci milionerów
Anna Kłodzińska Trzeci gang
Anna Kłodzinska Zaułki
Anna Kłodzińska Wrak
Anna Kłodzinska Przegrana stawka
Taniec szkieletów Anna Kłodzińska
Anna Kłodzińska Błękitne okulary
Anna Kłodzińska Czy pan pamięta inżynierze

więcej podobnych podstron