Okładkę projektował ANTONI FIOTRKIEWICZ
Redaktor
BOŻENNA WODZIŃSKA
Redaktor techniczny EWA ORZECHOWSKA
Korektor
IZABELA SŁOJEWSKA
Prolog
Człowiek przebudził się w środku nocy, uniósł na łokciach i nasłuchiwał. Pod niedalekim wiaduktem przeleciał elektryczny, dudnienie przytłumiło na chwilę szelest liści i jakby szmer kroków przed furtką; a może był to tylko skradający się w mroku kot albo nocny ptak.
Wciąż jednak nasłuchiwał z uwagą. Potem siadł na tapczanie, wsunął stopy w miękkie pantofle, był już pewien, że ktoś zatrzymał się pod oknami małej willi. Jeszcze zupełnie ciemna noc była dziś wyjątkowo gorąca; pierwsze dni czerwca, a upał niczym w środku lata. Nawet szeroko otwarte okna nie dawały chłodu.
Nie zapalając światła wyszedł na schody, jeszcze słuchał przez chwilę. Wtedy właśnie czyjaś ręka delikatnie zastukała do drzwi frontowych. Uznał więc, że nie należy dłużej zwlekać. W małym, raczej przedpokój przypominającym hollu zatrzymał się przy drzwiach i spytał półgłosem:
Kto tam?
Do pana Michlerskiego. — Głos był obcy, męski.
Ale kto?
Siostrzeniec, od ciotki Ludwiki z Torunia. Przyjechałem na egzamin.
Otworzył drzwi, pozostawiając jednak założony łańcuch, i zaczął uważnie przypatrywać się przybyszowi, oświetlonemu teraz zawieszoną nad schodkami do ogródka lampą. Wreszcie odrzekł cicho-
Egzaminy są przełożone na lipiec.
W takim razie będę zdawał na inny fakultet — odparł tamten bez , wahania.
Drzwi otwarły się szeroko i gość wsunął się do hollu. Miał ze sobą podniszczoną czarną teczkę, ubranie — pospolite, granatowe i nieco już wytarte — leżało tak, jakby jego właściciel nie używał nigdy żelazka, szare tenisówki na bosych nogach miały popękane boki i byle jak zawiązane sznurowadła.
Michlerski obrzucił go uważnym wzrokiem, uśmiechnął się lekko.
Bez sensu — mruknął wzruszając ramionami. — Tak się chodziło u nas wiele lat temu, ale nie dziś. I nie w Warszawie. A w każdym razie nie w pańskim wieku.
Zdążyłem to zauważyć — odparł gość. Roz-r glądał się dokoła, czujny i jakby sprężony w sobie. — Mała przygoda po drodze, i stąd ten ubiór. Nic lepszego nie znalazłem w tym schowku przy chałupie. Myślę, że używali ubrania do robót w polu. W kieszeniach było pełno plew czy czegoś takiego. No, mniejsza. Chciałbym się wykąpać i trochę przespać.
■— Oczekiwałem pana w zeszłym tygodniu — mówił gospodarz, rozkładając wersalkę w drugim pokoju. Sięgnął do szafy, wyjął z niej przygotowaną bieliznę, buty, różne drobiazgi, które mężczyźni najczęściej noszą w kieszeniach, wszystko lekko używane, ale w dobrym gatunku. Ocenił wzrokiem wymiary swego gościa, który zrzucał przybrudzone łachy, i rzekł uspokojony: — Powinno pasować.
Przecież miał pan dokładny opis mego wzrostu, tuszy, rozmiary ubrań i tak dalej...
Oczywiście. Przekazaliście mi jednak inną numerację niż używana w Polsce. Musiałem bardzo ostrożnie dowiadywać się, jakiemu rozmiarowi u nas odpowiada, na przykład, numer angielski czy holenderski". No, ale sądzę, że wszystko jest w porządku. Zresztą chodzi tylko o pierwsze dni, potem panu kupię, co trzeba. Proszę, tu jest ręcznik, mydło znajdzie pan w łazience. Maszynkę i żyletki też. Szczotkę do zębów...
Mam — przerwał tamten.
Dobrze. Chce pan teraz coś zjeść czy później? — zapytał ziewając szeroko i spojrzał na zegarek. Było kilka minut po drugiej.
■— Później. Chcę spać, możliwie jak najdłużej.
Kiedy pan... to znaczy, od kiedy jest pan w kraju?
Od trzech dni, .pomiędzy którymi nie spałem ani godziny.
Jutro, właściwie dziś, jest niedziela. Nie idę do pracy, możemy więc spokojnie ustalić, co j jak.
Nie będę pana budził. Znajdzie pan mnie albo W domu, albo w ogródku. Dobranoc.
Jakich ma pan sąsiadów? Mogę tu otworzyć okno?
Może pan. Nie utrzymuję kontaktów z sąsiadami, znam ich, można powiedzieć, niemal tylko z widzenia. Mieszkam tu przeszło dwa lata i nie zauważyłem, żeby się mną jakoś interesowali. Czasami pożyczamy sobie narzędzia ogrodnicze, z tymi po prawej stronie. Z lewej mieszka rodzina kolejarska, mają olbrzymią ilość dzieci i tylko to ich zajmuje. Do mnie nigdy nie przychodzą.
Pan mieszka zupełnie sam? — Przybysz nie mógł ukryć zdziwienia. — Przecież to jest spory dom.
Sam. Teraz.
Odpowiedź nie zachęcała do dalszych pytań. MU chlerski odwrócił się i odszedł zamykając drzwi.
Rozdział 1
Za szybą lśniła prześwietlona reflektorami smugo drobnego, jednostajnie mżącego deszczu. Choć dochodziła dopiero dziewiąta wieczór, na dworze była noc. Listopad — najgorszy miesiąc roku — nękał ludzi wnikającą wszędzie wilgocią i chłodnym wiatrem, który zacinał prosto w twarz, w jakąkolwiek stronę by się nie obrócić.
Uwaga! — odezwał się głośnik. ■— Samolot holenderskich Unii lotniczych, rejs 292 z Amsterdamu, wylądował i kołuje na stanowisko czwarte...
Odrzutowiec Dc-9 spóźnił się zaledwie o dwadzieścia dwie minuty, co przy tej pogodzie było niezwykłym osiągnięciem załogi. Na mokrej od deszczu płycie czekał drżąc od chłodu znużony przedstawiciel KLM. Po nielicznych i śpiesznie wysiadających pasażerów podjechał zaraz autobus, by przewieźć ich do pobliskiego budynku lotniska.
Erich Lobmann, mężczyzna postawny, o szerokich ramionach, które wydawały się jeszcze szersze w grubej jesionce z ciemnoszarej wełny, w szarym kapeluszu, wilgotnym od amsterdamskiego deszczu, bo taka sama pogoda panowała w całej
niemal Europie, dzierżący piękną czarną teczkę modnego kształtu, podał oficerowi WOP swój holenderski paszport i zatrzymał na chwilę wzrok na szczupłej, chłopięcej twarzy porucznika.
Lohmann był po raz pierwszy w Polsce. Z ciekawością przyglądał się dworcowi lotniczemu, pasażerom i niewielkiej, wskutek późnej pory, grupie witających. Załatwiwszy formalności, zatrzymał się na chwilę w dużej poczekalni, nie dlatego, aby spodziewał się, że ktoś będzie go tam oczekiwał, lecz po prostu dlatego, że chciał ją sobie obejrzeć.
Przepraszam... Pan inżynier Lobmann? — usłyszał czyjś głos za sobą. Pytanie zadano po niemiecku, znał ten język równie dobrze, jak holenderski.
Odwrócił się zaciekawiony, nikt go tu przecież nie znał, sądził, że to któryś z urzędników celnych nie zakończył swoich czynności. Przed nim stał mężczyzna niewielki, okrągły, rumiany na pełnej przyjaznych uśmiechów twarzy. Niebieskie, trochę wyłupiaste oczy patrzyły na Lobmanna jak na Starego znajomego.
Tak, to ja — odparł ze zdziwieniem. — Przepraszam, ale jakoś nie przypominam sobie?... — zawiesił głos.
Pan Erich Lobmann z Amsterdamu? — tamten chciał się widać upewnić, czy ńie zaszła pomyłka. — Z firmy REALET?
Tak — powtórzył. I dodał: — Przyjechałem do fabryki... do fabryki — zaciął się, zapomniał tej trudnej polskiej nazwy, sięgnął więc do kieszeni płaszcza, gdzie miał przygotowaną kartkę, i odczytał, sylabizując: — Zakłady Aparatury Elektronicznej „K-12”.
Pan. mnie nie pamięta, ale przecież się znamy! — rumianolicy roześmiał się wesoło. — Ja jestem właśnie z tych Zakładów. Witam pana, inżynierze Lobmann — wyciągnął rękę, zrzuciwszy z niej śpiesznie rękawiczkę z żółtej świńskiej skóry. — Nazywam się Artur Michlerski, jestem inżynierem, zastępcą szefa produkcji. Poznaliśmy się w Amsterdamie. Co prawda, było to dość dawno!
O, jakże mi przykro! — Lobmann był wyraźnie zażenowany swoim nietaktem. Wytężając pamięć, z trudem przypominał sobie tamto spotkanie. — Doprawdy, proszę mi wybaczyć.
Nic nie szkodzi. Cieszymy się, że pan przyjechał — mówił Michlerski, niemal całą swą postacią dając do poznania, jak bardzo i on się z tego cieszy. — Czekaliśmy już w zeszłym tygodniu. Czy zaszło coś, co opóźniło pana przyjazd? Wychodziliśmy na każdy samolot z Amsterdamu.
Nie — odparł Lobmann, trochę zdziwiony. — Nie dostaliście listu z terminem mego przyjazdu?
Listu? — z kolei zdziwił się zastępca szefa produkcji. — Nie. Wiedziałbym o tym. A kiedy pan go wysłał?
•— Przedwczoraj.
•— E, to mógł nie dojść. Wie pan, jak to z pocztą bywa. No, nic. Najważniejsze, że pan już jest. Proszę do samochodu. Przyjechałem po pana swoim wartburgiem — mówił, kiedy szli do wyjścia. — Pokój w hotelu ma pan zarezerwowany. Trochę daleko od Zakładów, ale będziemy przysyłać wóz. Bardzo nam zależy na szybkim uruchomieniu frezarek!... Proszę, to ten samochód.
Jasnokremowy wartburg stał trochę na boku. Michlerski uprzejmie otwierał drzwiczki. Na tylnym siedzeniu leżały jakieś paczki i koc, więc inżynier powiedział z zażenowaniem: — Może siądzie pan obok mnie, bo nie zdążyłem uporządkować wozu.
Nic nie szkodzi —• odrzekł Lobmann, z pewnym trudem wciskając się na przednie siedzenie.
Michlerski umieścił walizkę gościa w bagażniku, teczkę położył na paczkach, zatrzasnął drzwiczki. Wóz ruszył miękko i cicho, deszcz już nie padał, niebo przetarło się.
Zawiozę pana do hotelu —• mówił przedstawiciel Zakładów — a jutro z rana proszę zatelefonować, jak pan będzie już po śniadaniu. Czy w tym liście były jakieś dodatkowe informacje dotyczące pańskiej pracy u nas?
—• Nie. Raczej nie. Podawałem w nim dzień i godzinę przybycia. Zastrzegłem tylko, że gdyby wskutek złej pogody samolot nie odleciał z Amsterdamu, wówczas przylecę następnego dnia. To znaczy, jutro.
Ach, tak — odpowiedział uprzejmym tonem Michlerski.
Samochód skręcił w prawo.
Telefon odezwał się dyskretnym brzęczeniem. Śpiący poruszył się, westchnął, Potem po omacku sięgnął po słuchawkę.
Halo...
-— Herr Lobmann?
Jaaa, was ist... — nie mógł się zbudzić na vdobre, w pokoju było ciemno. Poszukał lampki
nocnej, nacisnął kontakt.
Gut morgen. Es ist sechs Uhr.
Danke.
Potrzebował kilku minut, aby myśli zaczęły działać sprawnie. Pół godziny na poranną toaletę, dodatkowy kwadrans na przejrzenie raz jeszcze pewnych dokumentów. Za dziesięć siódma zjawił się w hollu, poczekał, aż otworzą kawiarnię hotelową. Zajął mały stolik na samym końcu i zamówił dwa jajka w szklance, dużą białą kawę, bułki, masło i miód.
Po śniadaniu wrócił do pokoju i połączył się % numerem, który znajdował się w notesie wśród innych zapisków, dotyczących wyjazdu do Polski. Był to telefon sekretariatu naczelnego dyrektora Zakładów „K-12”. Ale z tamtej strony nikt się nie zgłaszał. Po namyśle wykręcił więc numer zastępcy szefa produkcji, magistra inżyniera Artura Michlerskiego.
Dzień dobry panu^ mówi Lobmann — rzekł po niemiecku. — Jestem gotów do drogi.
Dzień dobry, panie inżynierze! — Michlerski miał głos rpzpromieniony. — Jakże się spało pierwszą noc w Warszawie?
Bardzo dobrze. Czy...
Ale tamten mu przerwał:
Cieszę się ogromnie. Zjadł pan już śniadanie?
Zjadłem i...
To świetnie! Można więc przysłać po pana samochód?
Właśnie chciałem o to prosić, abyśmy nie tracili czasu.
Michlerski roześmiał się, jakby usłyszał dowcip.
Niechże pan nie będzie taki surowy dla samego siebie — powiedział lekko. — Po podróży trzeba odpocząć.
Odpocząłem. Spałem. Jak poznam ten samo-, chód?
To będzie szara wołga... nie wiem, czy pan zna ten typ wozów?
■— Oczywiście. Numer rejestracyjny?
Już podaję!... Pani Jolu — zastępca szefa produkcji mówił teraz szeptem — niech mi pani poda numer rejestracyjny dyrektorskiej wołgi. Szybciutko!... Tak, dziękuję... Panie inżynierze, proszę zanotować: WE-dwadzieścia sześć dwadzieścia dwa.
Zapisałem.
Wóz będzie przed hotelem mniej więcej za dwadzieścia minut. Żeby pan nie czekał, proszę wyjść na chodnik za pół godziny, dla pewności.
Czas kierowcy liczy się tak samo, jak mój — zauważył Lobmann. — Mogę chwilę poczekać na niego. Do widzenia.
Szara wołga wiozła go później przez miasto. Zakłady mieściły się na peryferiach północnej Pragi, wybudowano je w ostatnich latach, wyrosły na ruinach jakiejś starej fabryczki, zburzonej w czasie wojny. Kierowca od czasu do czasu przyglądał się w lusterku twarzy swego pasażera, o którym wiedział tylko, że jest holenderskim inżynierem. Holandia kojarzyła mu się przede wszystkim z serem i tulipanami. Nie miał jeszcze okazji być za granicą. W pewnej chwili przypomniał sobie dwie potężne obrabiarki, sprowadzone niedawno z importu, jakieś nowoczesne cuda z numerycznym -sterowaniem. Nie znał się na tym, ale obrabiarki były właśnie holenderskie.
REALET — powiedział mimo woli, taka nazwa firmy widniała na obrabiarkach. Pasażer dosłyszał, uśmiechnął się.
Ja, REALET — powtórzył. I palcem pokazał na siebie. Potem dodał: — Ich bin aus dieser Firmę.
Ale kierowca nie rozumiał po niemiecku, jechali więc dalej w milczeniu. Lobmann opuścił nieco szybę i z wyraźnym zaciekawieniem przypatrywał się mijanym ulicom. Minęli ZOO, cerkiew i pomnik, skręcili w lewo. Wreszcie samochód zatrzymał się przed wysokim, otaczającym Zakłady mu- rem.
Wprowadzony przez kierowcę do sekretariatu naczelnego dyrektora, Erich Lobmann skłonił się lekko przed drobną, szczupłą blondynką i powiesił kapelusz na wieszaku f>rzy drzwiach. Chciał to samo zrobić z płaszczem, jedmkże sekretarka z uśmiechem zabrała okrycie, zawiesiła starannie na wieszaku i schowała do szafy.
Danke schoen — podziękował z uśmiechem.
Usiadł skromnie na krześle pod ścianą, teczkę położył na kolanach. Twarz miał skupioną, brwi lekko ściągnięte, jak gdyby układał sobie w myślach pierwszą roz*powę z kierownictwem Zakładów.
Z gabinetu dyrektora Rosińskiego wybiegł po-; śpiesznie pkrągły, rumianolicy Michlerski i przyjacielskim gestem zaprosił gościa do środka. Dyrektor Zakładów powitał gościa z westchnieniem ulgi, podsunął fotel, papierosy, zaproponował kawę.
Bardzo się cieszę, że pan przyjechał — powiedział ze szczerością w głosie. — Ogromnie nam zależy na szybkim uruchomieniu obrabiarek, a obawiam się trochę, że sami moglibyśmy mieć z tym kłopoty. Po prostu, nie było jeszcze u nas tego typu maszyn, to znaczy z numerycznym sterowaniem.
Nasz system ma wiele zalet, jakkolwiek tu i ówdzie odzywają się głosy, że ma i wady — odparł Lobmann, biorąc papierosa. — Podstawową zaletą naszych maszyn jest, według mnie, oszczędność czasu i dużo większa szybkość skrawania. Nie dziwię się, że pańskie Zakłady... że pan, jako dyrektor naczelny, nie ryzykował puszczenia w ruch tych dwóch frezarek. Są przecież bardzo kosztowne. Dlatego firma wydelegowała mnie do skontrolowania prawidłowości ustawienia i do przeprowadzenia pierwszych operacji. No, a ja przy tej okazji — uśmiechnął się — mogłem odwiedzić Polskę.
Nigdy pan u nas nie był?
Nigdy.
Kiedy byłem w Amsterdamie — wtrącił Michlerski — rozmawialiśmy z panem inżynierem Lohmannem, że dobrze by było, aby przyjechał kiedyś zwiedzić nasze Zakłady. Przekonałby się, że potrafimy produkować najnowocześniejsze wyroby.
■— Nigdy w to nie wątpiłem — Holender skłonił się w stronę obu panów. — Niejednokrotnie miałem do czynienia z polskimi narzędziami, z aparaturą kontrolno-pomiarową. A także z polską szynką! — dodał.
Roześmieli się. Michlerski dorzucił:
■— I pewnie z polską wódką. Ma za granicą dobrą markę.
Sekretarka wniosła kawę, podała koniak. Lohmann dyskretnie przyjrzał się butelce, co zauważywszy dyrektor rzekł:
Węgierski. Od przyjaciół.
Aha, prawda! — gość sięgnął do swojej teczki, wyjął z niej ładnie opakowaną paczkę, rozwinął i położył przed dyrektorem kilka tabliczek czekolady Van Houtena. —■ Pozwoli pan, że ten skromny podarunek będzie potraktowany również jako przyjacielski.
Rosiński, nieco zaskoczony, podziękował i przyjął prezent, postanawiając przekazać go sekretarce.
Wobec tego — dyrektor zwrócił się do zastępcy szefa produkcji — że jest pan jedynym naszym pracownikiem, który z inżynierem Lohmannem zawarł znajomość jeszcze za granicą,
¡3 — Nocny gość
nakładam teraz na pana, kolego, miły obowiązek zaopiekowania się naszym gościem. Proszę dopilnować, aby każdego ranka samochód zabierał go z hotelu. W pańskim pokoju jest, zdaje się, wolne biurko?
Tak, panie dyrektorze. Inżynier Kocyk nie wrócił jeszcze z sanatorium. I chyba nieprędko wróci, to dłuższa kuracja.
Więc niech pan posadzi pana Lobmanna przy tym biurku, żeby miał gdz>e schować papiery, coś napisać i tak dalej. Jak długo może pan u nas pozostać? — zwrócił się do Holendra.
Ten. zastanawiał się przez chwilę, a potem rzekł:
Nie dłużej niż dwa tygodnie, ale wolałbym tydzień, najwyżej dziesięć dni. W pierwszych dniach grudnia czeka mnie podróż do Stanów Zjednoczonych. Jeżeli obrabiarki są ustawione prawidłowo, przegląd i rozruch nie powinien zająć więcej niż kilka dni. Nasze dwuwrzecionowe frezarki ze sterowaniem numerycznym kształtowym pracują na ogół doskonale. Nie mieliśmy jeszcze reklamacji.
Jeżeli się nie mylę — powiedział Michlerski
system sterowania w tych obrabiarkach opiera się na angielskim?
Tak — odparł Lobmann z odrobiną niechęci. — Jest podobny do systemu brytyjskiej firmy EMI. Ais wprowadziliśmy pewne ulepszenia.
Rosiński pożegnał gościa, gdyż wzywano go na naradę do Zjednoczenia, a zastępca szefa produkcji poprowadził Lobmanna przez korytarze budynku
administracyjnego do swego pokoju. Siedział tam trzeci pracownik, miody inżynier w mundurze wojskowym, w stopniu kapitana. Michlerski, zapoznając ze sobą obu panów, nadmienił, że inżynier Polewski pracuje w innym, wydzielonym oddziale .,S” i przebywa tu tylko chwilowo.
i-oiewSK' siucnał tego wyjaśniania z uwagą, znał bowiem dobrze język niemiecki. Raz tylko spojrzał przelotnie na Michlerskiego, ale ten niecierpliwie zamachał rękami i rzekł po polsku:
Wiem, wiem! Nie powiem mc, czego mówić nie wolno. Chyba zna pan mnie nie od dzisiaj. On przyjechał tylko do tych holenderskich frezarek. Będzie siedział w naszym pokoju, bo nie ma gdzie. Stary tak kazał. Zresztą, ja go mam przez . ten cały czas holować. A w ogóle, to on przez większość dnia będzie w hali E-6, przy frezarkach.
Zwrócił się do Holeridra z przepraszającym uśmiechem, ten jednak, nie zwracając uwagi na słowa w obcym języku, przyglądał się tytułom książek w szafce wzdłuż okien. Była tu dość bogata biblioteka techniczna w paru językach, dotycząca różnych zagadnień, głównie jednak z zakresu automatyzacji produkcji. Zakłady systematycznie wprowadzały coraz to nowe linie obrabiarek, które były oczkiem w głowie resortu maszynowego.
Michlerski posadził Lobmanna przy wolnym biurku, naznosił papieru, teczek, kilka długopisów, wyjaśnił, jak posługiwać się sporządzonym po polsku spisem wewnętrznych telefonów. Holender wysłuchał go uprzejmie, a potem odrzekł, że tele
fonować raczej nie będzie, chyba do naczelnego dyrektora. Umieścił swoją teczkę w opróżnionej szufladzie, przebrał się w przygotowany dla niego kitel roboczy, po czym wraz z nieodłącznym Mi- chlerskim zszedł do hali E-6.
Dwie wielkie holenderskie frezarki jfirmy REA- LET'lSy'Jy Juz osadzone W ceniTiiiCV.'Cfci i'o«iCdZ2 i zakryte starannie brezentowymi płachtami. Kręcili się obok nich robotnicy, zwłaszcza ci, którzy mieli je później obsługiwać. Wiedzieli, że przyjechał przedstawiciel firmy, ciekawiło ich, jak wygląda i jak się zabierze do roboty.
Michlerski przedstawił Holendrowi młodego technologa, Stanisława Pękałę, i rzekł:
Kolega Pękała został wyznaczony na kierownika organizacji całości prac związanych z uruchomieniem frezarek. Możecie swobodnie porozumiewać się po nieraiecku, gdyż zna on ten. język bardzo dobrze.
Lobmann przyjrzał się szczupłemu mężczyźnie
o suchej, pociągłej twarzy, powiedział kilka nie- obowiązujących zdań o tym, że się cieszy ze współpracy, i spytał, czy robotnicy zostali dostatecznie przeszkoleni w obsłudze frezarek z numerycznym sterowaniem.
Owszem — odparł Pękała, przeczesując palcami gęste jasne włosy. — Byliśmy całą grupą w zakładach McGraw-Cliffs, przez kilka tygodni. Tam mają podobne frezarki z systemem sterowania EMI.
Bardzo dobrze ■—■ Lobmann skłonił lekko głowę, jakby oddając hołd przezorności swego, ldienta. — Sądzą więc, że nie będzie kłopotów z szybkim uruchomieniem maszyn.
Panu się śpieszy? — jakby zdziwił się" Pękała.
Tak. Chciałbym zakończyć pobyt u was najdalej po dwóch tygodniach.
Możemy puścić obrabiarki od razu na dwie zmiany. '
' Michlerski kręcił się dokoła nich trochę zniecierpliwiony, wreszcie rzekł:
Zostawię pana z kolegą Pękałą, dobrze? Mam sporo swojej roboty.
Ależ oczywiście! — zgodził się Holender. — Będę tutaj przez kilka godzin.
Doskonale. No to, kolego — zwrócił się do /technologa — zostawiam naszego drogiego gościa
pod waszą opieką. — I dodał po polsku: — Jakby co chciał, to dajcie mi znać do pokoju. A na siusiu niech nie łazi do tej ubikacji za halą, bo ' tam brudno. Powie potem, że u nas niechlujstwo, wiecie... Niech pan mu pokaże naszą, na górze. Ręce też niech tam umyje, dostanie ręcznik i mydło.
Dobra —■ mruknął Pękała. — Nie dam mu Zginąć. A jak z obiadem?
Michlerski zastanawiał się przez chwilę. W końcu rzekł niepewnie:
' — Najlepiej byłoby w stołówce przy hali ,,S”,' ale nie wiem, czy go l£m wpuszczą. Zawsze to obcy, zagranicznik, a tam produkcja specjalna. Wiecie co? Zapytam Rosińskiego. Niech uzgodni to z władzami. Bo nasza stołówka w remoncie, jest tylko bufet.
Zimną kiełbasę pod mineralną będzie żarł? <— Pękała pfetrzał na niego sceptycznie. — Jeszcze nas obszczeka.
Właśnie, cholera! Zapytam Rosińskiego. A, prawda, wyjechał do Zjednoczenia... No, może mi się uda samemu jakoś to załatwić. Zadzwońcie do mnie gdzieś koło drugiej, trzeciej. Chyba że jemu wcześniej zachce się jeść.
■— To niech nie je wcześniej. Musi?
W bufecie bywają flaki, ale czy on to je?
Nie mam pojęcia. Nie byłem w Holandii.
Ja byłem, ale nie pamiętam. A w Anglii?
Pękała wzruszył ramionami. Po angielskiej kuchni chorował dwa mięsiące na żołądek i miał
o niej zdecydowane zdanie. Uzgodnili, że Michler- ski jakoś załatwi Holendrowi obiady, a drugie śniadanie może zjeść w bufecie.
My jemy, to i on może — rzekł technolog wzruszając ramionami. — Z innej gliny ulepiony czy jak. Może zresztą będą mieli szynkę...
Michlerski odszedł, a tamci zabrali się do pracy. Zdjęto płachty z frezarek, robotnicy zaczęli starannie wycierać zakurzony metal. Nadszedł kapitan Polewski, ciekaw, jak Lobmann rozpocznie swoje czynności.
Prawdę mówiąc, bardziej od maszyn interesował kapitana sam holenderski inżynier. Przypatrywał się jego wysokiej, barczystej postaci, ruchom rąk; zaciekawił go sposób, w jaki podchodził do frezarki. Twarz Lobmanna była skupiona. Twarz ta, o oczach jasnych, niemal przezroczystych, nad którymi biegły gęste łuki brwi, nosie prostym,
dużym, ustach z wąsko zarysowanymi wargami, była twarzą człowieka myślącego, bystrego, na ■ pewno opanowanego.
Interesujący facet — myślał Polewski obserwując, jak tamten przy pomocy gestykulacji wyjaśnia jednemu z robotników, gdzie ma ustawić składaną drabinką. — Z wykształcenia, zdaje się, elektronik. Ma na oko czterdzieści parę. Ciekawe, >' na jakim stanowisku pracuje w tej swojej firmie... Pewnie dobrze zarabia. Wygląda na uczciwego. Tak, ale do naszej stołówki go nie wpuszczę...
Wrócił do pokoju. Michlerski rozpaczał przy telefonie, zachrypnięty, spocony usiłował kogoś przekonać, że terminu przesyłki nie można przesunąć, bo stanie pół wydziału. Wreszcie rzucił słuchawkę, otarł twarz i powiedział już spokojnym głosem:
On, cholera, dobrze wie, że musi przysłać ido piętnastego, tylko tak próbuje. Jakby trafił na innego, to by go przegadał.
Kto? — mruknął Polewski, zajęty swoimi myślami. I nie słuchając odpowiedzi zapytał: —
, Da wno pan zna Lobmanna?
Kogo? A, tego Holendra. Poznałem go w Amsterdamie parę lat temu.
■— Długo?
i— Co długo?
■— Pytam, ile czasu pan go widział. No, dzień, tydzień... godziną?
Michlerski wzruszył ramionami.
;— A czy ja pamiętam? Przecież w ogóle w Am- (feterdamie długo nie byłem. Z Lobmannem poszliśmy jednego dnia na wystawę sprzętu elektrotechnicznego. No i w firmie trochę rozmawialiśmy.
Nie miał pan teraz trudności z rozpoznaniem- go na lotnisku?
■—• Nie. Ja mam pamięć do twarzy. Ale o co właściwie chodzi? — żachnął się niechętnie. — W ogóle nie mogę zrozumieć, skąd takie pytania? Pracuje pan u nas jako inżynier...
Polewski nie pozwolił mu dokończyć.
Owszem, ale z ramienia resortu obrony narodowej interesuje mnie to wszystko, co może mieć jakiś związek z produkcją specjalną — powiedział. — To chyba nie powinno pana dziwićs Obowiązek ścisłego przestrzegania przepisów ciąży zresztą w jednakowym stopniu na nas wszystkich, prawda?
No, niech i tak będzie — zgodził się Michler- ski. — Wracam do rzeczy: tego Lohmanna trzeba będzie wpuścić do waszej stołówki. Niezła jest. Załatwi pan?
Nie załatwię — odparł Polewski pogodnie. Wyciągnął przed siebie długie nogi i spoglądał na inżyniera spod przymrużonych powiek.
Dlaczego?
Bo na produkcję specjalną nie wpuszczamy cudzoziemców. Pana zresztą też nie.
•— Bo co? — obraził się Michlerski. — Byłem tam z dziesięć razy. Sądzi pan, że szpieguję czy jak? Wypraszam sobie!
Nie sądzę. A był pan tylko ze mną. Ten zakaz dotyczy wszystkich pracowników Zakładów, zatrudnionych w części cywilnej. Od dziś pan tu jest? Zdaje się, że od sześciu lat.
I pół. Przecież Lobmann może wchodzić do stołówki razem z panem. I wychodzić też. Prosta sprawa. No, ziłntwi pan?
l obmaim nie wejdzie w ogóle do naszego budynku. Zresztą, strażnik go nie wpuści.
Będę interweniował wyżej — powiedział Michlerski i zadarł głowę, aby popatrzyć na kapitana z góry, co mu się zresztą udało, gdyż Polewski siedział. — Lojalnie pana ostrzegam, że będę interweniował.
Powodzenia! — odrzekł kapitan z półuśmiechem. Wstał, wyprostował się i przeciągnął. Był wyższy od tamtego o dwie głowy i tak szczupły, że mówiono o nim: chudy, ale doskonale umięśniony, bez grama zbędnego tłuszczu. Ciemne, zawsze rozwichrzone wiosy opadały mu na czoło, odrzucał je niecierpliwym ruchem głowy. Rysy miał nieregularne, a kiedy się uśmiechał, podobny był do bardzo wyrośniętego, trochę łobuzerskiego chłopca. Ten uśmiech zjednywał mu wielu przyjaciół.
Przecież Kolender może zjeść w bufecie, a na obiad do hotelu i tak go odeślecie samochodem, po pracy.
Powiedziałem, że będę interweniował — powtórzył Michlerski po raz trzeci.
Kapitan wzruszył ramfbnami, szepnął do siebie na tyle głośno, że tamten mógł usłyszeć, ,,stary osioł”, i wyszedł z pokoju. Przebiegł przez podwórze, kuląc ramiona, bo nie wziął płaszcza, kiwnął głową salutującemu strażnikowi i wpadł do sekretariatu kierownika budynku „S”, pułkownika Ołdakowskiego. Zamiast blondynki czy brunetki, siedział tu otoczony wianuszkiem telefonów młody mężczyzna.
Jest? — Polewski pokazał na obite grubą ceratą drzwi.
Odprawa, obywatelu kapitanie.
i— Z kim? — Zdziwił się, że go nie wezwano.
Z majstrami wydziału „S-5”. Chodzi o te ■wózki zdalnie sterowane... O, już koniec!
Z gabinetu kolejno zaczęli wychodzić mistrzowie w ciemnozielonych kitlach, a za nimi ukazał się Ołdakowski. Dojrzawszy kapitana, ruchem głowy pokazał mu, aby wszedł do środka. Zamówił u sekretarza dwie kawy i wrócił do gabinetu.
Co jest z wózkami? — spytał Polewski siadając obok biurka. — Coś nie w porządku?
Będzie w porządku — pułkownik machnął ręką. — Muszą się przyzwyczaić, to wszystko. Chciałeś coś?
Tak.
Polewski przeczekał, aż sekretarz wniesie kawę ł opuści gabinet, po czym rzekł:
Przyjechał dziś holenderski inżynier, Lohmann, z Amsterdamu. Więsz, do tych dwóch frezarek z firmy REALET. Michlerski go zna z Holandii, więc się nim teraz opiekuje. Rzecz w tym, że chcą, aby facet jadał obiady w naszej stołówce.
Dlaczego?
■— Bo ich w remoncie. Pytali mnie, odmówiłem
kategorycznie. Michlerski zastrzegł się, że będzie interweniował.
U kogo?
Diabli go wiedzą. Ale jeżeli dyrektor Rosiński zacznie prosić u nas w departamencie...
Ołdakowski myślał przez chwilę, mieszając cukier w kawie, w końcu rzekł:
Długo ma tu być ten Holender?
Może tydzień, może dziesięć dni. Problem nie polega na długości pobytu, ale na tym, że wczoraj zaczęliśmy montaż silnika M-9-M.
Czy ty nie przesadzasz, Tadek? Przecież stołówka jest w oddzielnym budynku, a na halę silnika nikt nie ma wstępu poza naszą załogą. Zresztą, z Holendrem może zawsze ktoś z nas pójść, przeprowadzić go od bramy do stołówki, a potem z powrotem. On pewnie będzie chciał siedzieć w Zakładach do późnego wieczora, żeby szybciej skończyć. Mają go specjalnie wozić do miasta na obiad?
Andrzej, M-9-M jest ściśle tajny, przypominam ci. A te holenderskie frezarki przejdą potem do nas, o czym dyrektor Rosiński ani nikt w Zakładach jeszcze nie wie. Jeżeli Lobmann cokolwiek na ten temat usłyszy w stołówce, może sobie to i owo skojarzyć. Zakładam, że trochę zna polski język.
Daleko sięgasz — zauważył pułkownik. — Nawet gdyby znał język polski, to i tak niewiele się dowie. Frezarki będą zaprogramowane według tajnego klucza. Same detale o niczym jeszcze nie świadczą...
Więc ty się zgadzasz, żeby facet przychodził tu do stołówki?
Jeżeli z kimś z naszych oficerów, to się zgadzam, dlaczego nie. Może, na przykład, przychodzić z tobą. Nie chcesz? On chyba mówi po angielsku czy po niemiecku, a ty 'znasz te języ- ■ ki. .
Nie chcę. Mam dość swojej roboty, żeby go jeszcze targać ze sobą.
Więc niech przychodzi z... Czekaj, a kto go w ogóle zna w Zakładach?
Tylko Michlerski.
Jego można chyba wpuścić. Tyle lat tu pra^ cuje. Niech przychodzą razem z Holendrem. Oczywiście, tylko do stołówki i z powrotem.
Polewski westchnął z rezygnacją i rzekł:
Dobrze. Umywam ręce. Jak by co, to będzie na. ciebie.
A co ma być? Nie dziwacz, Tadek.
Ołdakowski sięgnął po długopis, napisał kilka
zdań na kartce, przystawił pieczątkę i wręczył kapitanowi. Było to zezwolenie dla Lobmanna i Michlerskiego na korzystanie w porze obiadowej ze stołówki ,,S”, bez prawa wstępu do jakiegokolwiek innego budynku.
Który dzisiaj? . '
Czternasty.
Na wszelki wypadek dowiedz się, czy Holender rozumie po polsku. No i pośpiesz się z tym opracowaniem do PL-6. Żebyśmy nie stanęli z robotą.
Już kończę. Dzień, może dwa, i gotowe.
Rozdział 2
Kumple wracały do domu. Powinny były zrobić to znacznie wcześniej, wtedy ich nogi nie rozłaziłyby się .brzydko na wszyi^-M® Ate kUm-ł „n]a * "“'i'"" rl“"T.ai wyznawały zasadę, ze ja#" ćz'ov.'iek nie dopije, tÓ gó śmierć zabije. Poniżej basa dopijanie się nie liczyło, było po prostu śmieszne.
Jeden z kumpli trzymał drugiego pod ramię, ten drugi objął serdecznie pień ściętego niedawno drzewa. Pień był gruby i kumpel mruknął ze zdziwieniem:
Cóżeś ty się tak roztył, Józiu?
Choćś... — odparł tamten niewyraźnie, coś mu przeszkadzało w mówieniu, nie wiedział co. —■ Choćśśś... do domu.
Ulica Zabraniecka była o tej późnej godzinie zupełnie pusta. Gdzieś daleko pobłyskiwały światła Warszawskich Zakładów Telewizyjnych, pracowała druga zmiana. Od Wisły aż tutaj ciągnęły ziąb i wilgoć, ale kumplom było gorąco, porozpinali jesionki, szaliki mieli wciśnięte w kieszeń. Toczyli się naprzód wolno i zygzakami, tym niemniej po pewnym czasie osiągnęli półmetek przy Ludwickiej.
Właśnie w tym mi^scu, które w jakiś czas potem zgodnie określili jako feralne, jeden z nich postanowił się zatrzymać. Wydawało mu się zresztą, że usypisko nad wykopem, biegnącym przez. kawałek pola, podobne jest do wykopu na rondzie Marszałkowskiej, gdzie pracował od paru
miesięcy. Wyrwał się więc energicznie kumplowi i zdecydowanym krokiem zmierzał w tamtą stronę.
Ty sobie łazisz, a robota stoi! — zawołał poiły lu w-Siry. '
-cs CsSó stoi? — spyta! fcurft]rev--nr& mogąc nim nadążyć, ziemia bowiem była gliniasta, biot-” nista. — Choćśśś do domu... O!
Okrzyk ten wydarł mu się z gardła, kiedy jego przyjaciel znikł mu nagle z pola widzenia. Zdumiony, rozglądał się dokoła. Najbliższa latarnia skąpo oświetlała wykop, usypisko było jednak zupełnie puste. Pracowicie wyciągając nogi z mazistej gliny dobrnął do pagórka, przystanął i spojrzał w dół.
Coś tam ciemniało, nieruchome i milczące. Kumpel przyglądał się temu, przecierając oczy, bo łzawiły mu od wiatru.
Ignac? — spytał niepewnie. — Choćśśś do domu, Ignac.
To coś tam, na dole, nie odpowiedziało, za to z drugiej strony wykopu wyłonił się niespodziewanie kumpel z łopatą w ręku.
Co ty robisz? — zdziwił się, widząc, że tamten zrzuca jesionkę. — Co robisz, Ignac?
Zakopię — odparł próbując zsunąć glinę w dół.
Ale co?
•— Wykop, baranie!... Bierz się do roboty.
Tam coś leży — zaoponował. Zaczął opuszczać się po zboczu, ale nogi obsunęły mu się i zjechał prosto na ciemniejący przedmiot. Pomacał
go, wyczuł pod ręką coś jakby zeschłą trawę czy włosy. Pociągnął lekko, przestraszył się i puścił. — Ignac, tu jest człowiek!
Schlałeś się, Józiu — mruknął kumpel, machając łopatą. Grudki mokrej gliny poleciały na dół, pacnęły na dno wykopu.
Kumpel przykucnął, ostrożnie wodził ręką po tym czymś, musiał to być jednak człowiek, na- macał głowę, potem odrzuconą rękę. Pewnie człowiek spał. Nagle palce Józia natrafiły na rzecz dobrze mu znaną i bliską. Podniósł ją w górą i zawołał uradowany:
Ignac, mam flachę!
Tamten przestał zasypywać, to było interesujące.
Pełna?
Ja wiem?... Cholera!
No, co?
'— Urżnięta.
Pokaż!
Siedzieli potem na usypisku, przyglądając się butelce. Była bez szyjki, ostre kanty szkła oblepione gliną kłuły trochę w palce. Właściwie nie była to chyba glina, w każdym razie nie tylko. W słabym świetle czerniały na niej przyschnięte plamy. Patrzyli ze zmartwieniem na puste dno, nie dawało żadnych szans. Ignac zamachnął się i odrzucił butelkę z powrotem do wykopu.
Gdzie ten człowieR? — zainteresował się nagle.
-— Na dole. Śpi.
■— Zmarznie.
A zmarznie. Wyciągniem go?
Ignac zamyślił się.
■—■ Wyciągniem. Położym na drogę, może gd nikt nie przejedzie.
Ty jesteś strasznie dobry, Ignac! — rozczulił się kumpel.
Z trudem, pomagając sobie wzajemnie, spełzli na dno wykopu. Namacali nieruchome ciało. Józiu stęknął z wysiłkiem i uniósł je w górę. Ignac pomagał mu z drugiej strony. Sapiąc i czkając na przemian wytaszczyli śpiącego na usypisko, po czym siedli obok, aby odpocząć.
■—■ Ciężki, cholera! — mruknął spocony Józio.
■— I zimny. Zmarzł.
Pewnie leży od południa.
•— Albo nawet od rana.
•—■ Takiemu to dobrze. Napije się, uwali i śpi. A ty, człowieku, nic, tylko haruj i haruj.
Ignac siąknął nosem, łatwo ulegał wzruszeniom.
;— Napiłbym się — westchnął. Popatrzył na leżącego, sięgnął mu do kieszeni. Wyciągnął jakieś zabrudzone papierki, posypały się okruchy, stare bilety. Obszukał inne kieszenie, ale były puste. — Łajza —■ powiedział z gniewem. — Nawet koperni- ka nie ma. Wszystko przepił. Co to za ludzie teraz.
Popatrzył na kumpla i zdziwił się. Józio od paru chwil odsuwał się ostrożnie od leżącego, nie odrywając od niego przerażonych oczu.
Ignac — szepnął — to trup!
Gdzie? — przestraszył się kumpel. ■—■ Jaki trup?
Ten tu... Łeb ma rozwalony.
| Ignac spojrzał uważnie na ciało, zaczął się trząść, zęby mu szczękały. Nagle obaj zerwali się z usypiska i pognali przez błotniste pole ku drodze. Oprzytomnieli dopiero za zakrętem, kiedy nie ibyło już widać ani wykopu, ani stojącej w pobliżu latarni. Wtedy Ignac- zatrzymał się, aby nabrać tchu.
Zabity — wyjąkał. — Zabity... pewnie tą urżniętą flachą.
Dlatego byl taki zimny — kumplem wstrząsały dreszcze. — Ignac, napiłbym się — poprosił. — Nie pójdę spać, bo mi się przyśni. Ja na takie rzeczy nie mogę patrzeć.
Ignac pogrzebał w kieszeniach i w portfelu. Nie było już nic. Józio też me miał ani złotówki. Stali tak, zastanawiając się, od kogo by pożyczyć
o tej późnej godzinie, kiedy namacaly ich smugi reflektorów, a po chwili samochód zatrzymał się na jezdni. Dojrzeli duże litery: MO. Milicjant, siedzący obok kierowcy, opuścił szybę i wychylił się w ich stronę.
No, co jest, panowie? — rzucił na wpół żartobliwie — Do domu niedaleko, panie Piórkowski! Późno już... Co pan mi się tak przygląda?
Ignacy Piórkowski w tym momencie powziął postanowienie, od którego jeszcze przed chwilą był bardzo daleko. Kumpel szarpnął go za rękaw płaszcza, nie chciał się w to mieszać, ale tamten zbliżył się już do radiowozu.
Panie sierżancie — powiedział, jąkając się
— Nocny gość
ze zdenerwowania — tam... w tym rowie, za zakrętem... leży zabity.
Gdzie? — podoficer zmarszczył brwi, pociągnął nosem. — Pół metra poszło, panie Piórkowski, co? Idź pan spać, do domu.
Chciał podkręcić szybę, ale Ignacy okazał raptem wiele energii. Wsadził głowę w okienko zaklinając się na rozmaite świętości, że mówi prawdę. Stojący dotąd trochę z boku kumpel, widząc, że podają w wątpliwość słowa jego przyjaciela, zbliżył się i potwierdził je. Był zawsze solidarny, nawet kiedy się bal.
Radiowóz zakręcił na jezdni, kumple zostali poproszeni do samochodu, przy czym podoficer ostrzegł ich, że za wprowadzenie władzy w błąd mogą posiedzieć. Piórkowski zrobił obrażoną minę, nie odpowiedział.
W ki Ilia minut później z triumfującą miną doprowadził obu milicjantów do leżącego na usypisku nieboszczyka. Pewien swoje] racji, zjechał na siedzeniu w dól, skąd wydobył butelkę z odtrąconą szyjką i wręczy! ją sierżantowi. Puste flaszki oddawał bez żalu.
Zawiadom komendę — rzekł podoficer do kolegi. — Niech przyjadą z kryminalnego, a ja tu z nimi poczekam — pokazał ręką na tych dwu.
Józio znowu trzymał się z tylu, nie chciał patrzyć na trupa, którego przed tym macał po głowie, mdliło go na to wspomnienie. W dodatku ciemne plamy na butelce okazały się zaschniętą krwią, Ignacy był odważniejszy, ale i on niechętnie spoglądał w tę stronę.
Sierżant oświetlił latarką głowę leżącego. Czaszka była rozbita silnym uderzeń ern, jednym albo kilkoma, trudno było dokładnie dostrzec, bo pokrywała ją ciemna skorupa krwi Krew była również na twarzy, mimo to podoficer Dróbował przypomnieć sobie, czy widział już kiedyś tego człowieka.
Znacie go? — spytał kumpli.
Józio potrząsnął głową przecząco, aby tylko nie podchodzić bliżej Piórkowski, pokonując strach, nachylił sic; nad oświetlonym latarką ciałem.
Chyba nie — odparł, choć Bogiem a prawdą trudno było rozpoznać rysy twarzy. — Dostał butelką?
•— Mhm — przytwieidzil sierżant. — Mocno dostał, kości pogruchotane... — urwał zastanawiając się nad czymś Przyszło mu na myśl. że uderzenie butelką nie powinno było spowodować aż tak ogromnego zniszczenia masy kostnej Chyba że facet mial słabą czaszkę, co s'ę zdarza.
Kumple zmarzli i przydeptywali w miejscu, próbując się rozgrzać. Obaj z tęsknotą wspominali godziny, kiedy siedzieli w „Portowej” nad pół- literkiern. potem znów póliilerkiem. a potem jeszcze raz. pod kufel piwa i dobrze kwaszony ogórek. Brzuchy mieli puste, kruczało w nich nieprzyzwoicie, wyglądali więc na drogę, czy nie nadjeżdża radiowóz z komendy.
Wreszcie na ulicy ukazał się ambulans z ekipą. Sierżant zatoczył latarką parę świetlnych kręgów, po chwili kilka postaci brnęło przez gliniaste pole. Pierwszy szedł niewysoki, szczupły mężczyzna w
czarnym skórzanym płaszczu, bez nakrycia głowy. Włosy miał jasne, gęste Kiedy się zbliżył, sierżant zasalutował i rzekł:
Dobry wieczór, obywatelu kapitanie. To tu —• odsunął się, pokazał ręka zwłoki.
Kapitan Szczęsny z sekcji zabójstw Komendy Stołecznej MO rzucił okiem na trupa, potem zrobił miejsce lekarzowi, który wyłonił się z ciemności. Za nim, klnąc bioto i listopadowy chłód, szli fotograf, obładowany sprzętem, porucznik Krupieki z wydziału dochodzeniowego i technik.
Doktor Stern przykucnął nad ciałem, obejrzał je pobieżnie, wstał i machnął ręką z rezygnacją.
Tak na oko, ma juz dzień albo dwa — powiedział. — W tym błocie nic nie zrobię. Spieszy się panu, kapitanie? — zwrócił się do Szczęsnego. —• Bo chciałem jutro wziąć sobie wolny dzień, za niedzielę.
Czyli sekcja byłaby dopiero w piątek?
Stern rozłożył ręce.
Może robić ktoś inny.
•— Pan wie, doktorze... — kapitan urwał, nie chciał przy innych wypowiadać swojej opinii o pozostałych lekarzach — Poczekamy do piątku, co? — spojrzał na Krupickiego.
Pewnie, że można — zgodził się. — To chyba jakieś porachunki pijackie. Dostał uciętą butelką, popularna broń w tym towarzystwie.
Szczęsny przyjrzał się teraz z uwagą obu kumplom, stojącym nad zwłokami jak nad grobem.
Panowie znajomi nieboszczyka? — spytał.
Nie! — zaprzeczył Józio z energią. — Myśmy go tylko znaleźli!
Gdzie leżał?
W wykopie, na dnie — wtrącił Ignac, który nie lubił być pomijany. — Wyciągnęliśmy go na górę, bośmy myśleli, że żyje. Że śpi.
■— A coście robili w wykopie o tej godzinie?
Ignac wzruszył ramionami. W tej chwili nie mógł już sobie przypomnieć, dlaczego zboczyli z ulicy w pole.
No, dobra. Pojedziemy do komendy i porozmawiamy — zdecydował kapitan. — Sierżancie, tam chyba stoi wasz radiowóz. Odwieźcie te ofiary do Pałacu Mostowskich, niech na nas poczekają. A my sobie tu trochę popracujemy.
Krupicki z technikiem poszli poszukać najbliższego domostwa, w którym można by podłączyć reflektory dla oświetlenia terenu. Stumetrowy kabel. nawinięty na duży bęben, spoczywał na podłodze ambulansu. Niedaleko znaleźli portiernię jakichś zakładów przemysłu terenowego. Po obudzeniu dozorcy i doprowadzeniu go do przytomności, gdyż długo nie mógł pojąć, o co chodzi, włączyli kabel, a potem wracali w stronę wykopu, ostrożnie odwijając przewód z bębna, aby nie zahaczyć o krzaki i pioty.
Wreszcie kilka mocnych reflektorów rozjaśniło pole. Sierżant, zanim • odjechał, zdążył kapitanowi przekazać wszystko, czego dowiedział się od kumpli. Obaj oficerowie zeszli więc na dno wykopu i obejrzeli to, co dało się obejrzeć po nocy. Miejsce, gdzie leżały zwłoki, oznaczono małymi
chorągiewkami, każda miała metalowy numerek. Trzeba było na razie przyjąć na wiarę słowa kumpli, że znaleźli ciało w wykopie, nie zaś na usypisku. Wąskie, gliniaste dno było tak dokładnie zadeptane i przemieszane śladami różnych butów, że nie spcsób było ustalić, jak wyglądało przedtem.
Co to za wykop? — mruknął Szczęsny, wyłażąc na górę. — Nie ma tablicy z nazwą przedsiębiorstwa ani ostrzegawczych świateł.
Za to zostawili łopaty — odparł Krupic- ki. — Pytałem dozorcę tych tam zakładów :— wskazał ręką ■— ale dziadek nic nie wie. Jutro dowiemy się w radzie narodowej.
Z tego, co mówił doktor — Szczęsny obejrzał się, Sterna przy nich nie było, widać schronił się do ambulansu, w taką pogodę męczył go reumatyzm — wyn:ka, że przy wykopie od wczoraj albo od dwóch dni nie pracowano. Bo inaczej znaleźliby trupa.
Może to kopacze tak się z nim załatwili. Może to zresztą jeden z nich. Brudny, zarośnięty, ubrany jak włóczęga... Nie, robotnik tak się nie ubiera Żadnych dokumentów, same śmiecie w kieszeniach.
-— Jeżeli miał pieniądze, to ci dwaj mogli zabrać. Z usypiska zebraliśmy różne drobiażdżki. Pewnie go obszukiw7ali Ciemno, pusto, nikt nie widzi.
E, co taki mógł mieć. Dwudziestaka, nie więcej. Pewnie przyjezdny.
Może.
W jakiś czas potem obaj kumple znaleźli się w pokoju kapitana Szczęsnego. Józio, głodny i przestraszony, początkowo wszystkiemu zaprzeczał, co w końcu zirytowało oficera Po kilku dodatkowych pytaniach, utrzymanych w kategorycznym tonie, wyznał wreszcie, że chce mu się jeść i z pustym żołądkiem nie będzie rozmawiał. Od razu dostał kanapkę i szklankę kawy, co wyraźnie wpłynęło na poprawę jego samopoczucia i gotowość składania dalszych zeznań.
Ignacy trzymał się lepiej, alkohol dawno już z niego wyparował pod wpływem przeżytych emocji. Opowiadał dokładnie, godzina po godzinie, co robili, gdzie pili, ile, dokąd później poszli. Jednego tylko żaden z nich nie potrafił wyjaśnić: dlaczego z ulicy Zabranieckiej ni stąd, ni zowąd zboczyli w pole, do wykopu Obaj mieszkali z pół kilometra dalej i Szczęsny nie widział żadnej rozsądnej przyczyny tego nagłego odejścia w prawo, gdzie przecież nie było knajpy, tylko błoto.
W końcu przyjął do wiadomości fakt, wyjaśnienia odkładając na później.
Piliście z nim przed tym w „Portowej” — spróbował jeszcze od innej strony. — Widziano was tam.
My z obcymi nie pijemy — odparł Ignac z godnością. — Co za cholera nas przykapowała?
Ale zabraliście mu portfel — wtrącił Kru- picki.
Chciałem -— przyznał uczciwie. •— Nie portfel. Szukałem mu po kieszeniach, czy nie ma drobnych. Chciałem dzwonić na milicję.
Oficerowie wybuchnęli śmiechem, a Józio zawstydzi! się za kumpla i nadepnął mu na ncgą.
Po co braliście w łapy butelkę? — westchnął kapitan. — Było nie ru«zać, nie zacierać śladów.
Ja najpierw znalazłem flachę, a potem trupa — rzekł Józio. — Myślałem, że pełna.
Pozostawili technikowi swoje odciski palców, odczekali do sprawdzenia, czy nie figurują w rejestrze poszukiwanych, podali dokładne adresy, n'e próbując nawet fałszować, wiedzieli, że nic już teraz me dałoby się ukryć.
Potem zwolniono ich do domów, ostrzegając, aby nie wyjeżdżali z Warszawy, bo w każdej chwili mogą być potrzebni. O szarym świcie wsiedli do tramwaju, litościwy Krupicki dal im dwa własne bilety, aby nie szli piechotą na Utratę. Długo milczeli zziębnięci i niewyspani. Wreszcie Ignacy szturchnął drzemiącego kumpla i rzekł w zadumie:
Psia krzywa noga, żebym ja się kiedy dowiedział, po co myśmy leźli w ten wykop!
*
Komenda dzielnicowa wydala o kumplach nie najgorszą opinię. Nie zaliczali się do awanturników, chuliganów, złodziejaszków, ani w ogóle nie sprawiali milicji większego kłopotu. Ot, takie tam drobne nieporozumienia. Nie kontaktowali się też w zasadzie ze światkiem przestępczym północnej Pragi. Pracowali dorywczo, najczęściej przy robotach ziemnych albo na budowie.
Zwłoki, zapisane na razie jako NN, spoczywały na stole sekcyjnym. Po rozebraniu z brudnych łachów i umyciu przed oczami lekarza i asystującego mu kapitana Szczęsnego leżał mężczyzna w wieku lat około czterdziestu, dobrze zbudowany i prawidłowo umięśniony, choć już z pewną skłonnością do tycia. Twarz, a raczej część twarzy, od połowy nosa w dół, była pociągła, usta wąskie, broda nieco wysunięta do przodu. Dwa zęby w górnej szczęce były wybite i fakt ten zastanowił Szczęsnego.
Doktorze, jak pan sądzi — rzekł — te zęby... to chyba nie nastąpiło podczas bójki? Mam na myśli, łącznie z uderzeniami w głowę. Wygląda tak, jakby zęby wybito mu oddzielnie. Jakoś specjalnie.
Stern przyjrzał się szczęce.
W każdym razie — odparł — nie zostały one wybite ani butelką, ani kamieniem czy czymś podobnym. Być może, usunięto je młotkiem. Zostały korzenie, więc nie był to zabieg dentystyczny. Sądzi pan, że to ma duże znaczenie?
Może mieć. Nawet bardzo duże. Ale też mogli to zrobić tylko dla zagmatwania sprawy.
Lekarz przeniósł wzrok na śniadą twarz oficera. W czarnych wąskich oczach Szczęsnego zapalił się mały płomyczek. Stern znał te błyski. Uśmiechnął się lekko.
Co pan tam knuje — mruknął, pochylając się nad ciałem.
Pomyślałem, że gdyby tak na przykład te dwa zęby były jakąś cechą charakterystyczną dla
' tego człowieka? Na przykład... — urwał, zamyślił się.
Tatuażu ani blizny na pewno nie miały. Cóż, mogły mieć plomby, koronki. Denat ma w ogóle starannie utrzymane zęby. Aż dziwne u takiego człowieka.
Nie tylko zęby — zauważył kapitan. — Niech pan się przypatrzy paznokciom u nóg i rąk. Skórka równo wycięta, paznokcie wcale nie zarośnięte. To nie był zwyczajny włóczęga. Czy nie ma śladów narkomanii?
Na razie nie widzę. Jakiś zdeklasowany inteligent? W takim razie to zdeklasowanie przebiegło u niego piorunem, bb paznokcie nie zdążyły zarosnąć.
Po sekcji przeszli do pokoju lekarskiego i Stern, zapalając papierosa, powiedział:
Jestem pewien, że nie zabito go butelką. Zauważył pan, kapitanie, to krwawe podbiegnięcie na skórze czaszki?
Tak. To nie od butelki?
A skądże! Siad jest wąski, co najmniej dwukrotnie węższy od niej. Prawdopodobnie dostał najpierw łomem, rurką, prętem żelaznym czy czymś podobnym. A potem parę ciosów butelką.
■— Dlaczego?
Lekarz wzruszył ramionami.
■— To już pańska sprawa.
W Komendzie Stołecznej Szczęsny, Krupicki i major Daniłowicz, szef sekcji zabójstw, zastanawiali się nad słowami doktora Sterna. Krupicki, stary wyga dochodzeniówki, znał ze swej prak-
tyki niejedną sprawę, w której zabito człowieka za pomocą butelki. Uderzenie mogło być tak silne, że rozwalało czaszkę. Zwłaszcza jeżeli uderzano kantem.
■— Dobrze, ale Stern napisał przecież w protokóle sekcji, że najpierw padł cios czymś o wiele węższym niż butelka — zaprzeczył Szczęsny. — Łom, rurka. Może zabójca przygotował sobie zawczasu to narzędzie, a później dopiero... właśnie, sle po co? Po co jeszcze butelka?
Uderzenie kantem butelki mogło spowodować wylew podskórny — upierał się porucznik.
Żadnego łomu tam nie było. Nie komplikujmy sobie i tak już dość skomplikowanej sprawy. Nie wiemy, kim jest denat, żadnych dokumentów, wygląd człowieka kulturalnego, a ubranie włóczęgi. Wystarczy. Ani jednego śladu.
Sprawdziliście, kto prowadzi roboty ziemne? — spytał Daniłowicz.
Tak. Przedsiębiorstwo ,,Niwelator”. Na dwa dni przed znalezieniem zwłok wstrzymali pracę, bo zabrakło im kabla. Łopaty, oczywiście, poza ewidencją. Nie rozliczają się zresztą z pobranych, pies ich drapał, nie szukamy łopat. Kopacze na zdjęciu nie rozpoznali nieboszczyka, kadry też nie. Żadna z dzielnic go nie zna. Chyba przyjezdny.
Niekoniecznie. Mogło być i tak: jakiś zwykły. uczciwy mieszkaniec stolicy szedł akurat tamtędy, napadli go, jeden czy dwóch, raczej sądzę, że nawet kilku, bo denat byl silnym, postawnym mężczyzną, ograbili doszczętnie, a dla niepoznaki przebrali w noszone przez jednego z nich lachy. Wrzucili do wykopu, aby opóźnić śledztwo.
Musieli wiedzieć, że roboty przerwane. Może więc należy szukać wśród pracowników „Niwela- tora"?
Najważniejsze, to ustalić tożsamość denata. Czy nikt nie zgłosił o zaginięciu?
Przeglądałem meldunki. Same chłopaki, po piętnaście lat czy jeszcze mniej, jedna dziewczyna, zresztą już się znalazła. Zgłosiłem też do Komendy Głównej, bo jednak może to być przyjezdny.
Nic przy nim nie było? Zupełnie nic?
Bilet tramwajowy, urwany guzik od własnej marynarki, spleśniałe okruchy chleba, okruchy tytoniu, chyba sportów, też wilgotne, zabrudzone. To wszystko. W wykopie jeszcze zapałka, dwa tramwajowe i kulka z nie zadrukowanego strzępka gazety.
■— Wyczyszczony na amen.
■— Na palcu ślad po obrącze lub sygnecie —- dodał Krupicki. ■— Włosy były kilka dni przedtem strzyżone, i to u dobrego fryzjera. Potwierdzałoby to waszą wersję, towarzyszu majorze, o rozboju na człowieku kulturalnym, chyba zamożnym, a w każdym razie nie na przygodnym włóczędze. Takiego człowieka powinniśmy dość szybko odnaleźć. Ktoś powinien go szukać. Jeżeli nie rodzina to znajomi, zakład pracy, koledzy.
Poczekamy kilka dni, a potem chyba prokuratura da komunikat do prasy i telewizji. Co prawda, na tym zdjęciu — Szczęsny wziął do ręki fotografię —• jest mocno zmieniony, zwłaszcza cała góra twarzy. Zrobiło się „kosmetykę'', ale i tak... Oczy są na przykład wyraźnie martwe. Ciężko będzie ludziom rozpoznać
♦
Poszedł komunikat do gazet i telewizji. Zaraz na drugi dzień zgłosiła się jakaś rodzina z Woli, która od dłuższego czasu bezskutecznie poszukiwała zaginionego. Nie zgadza! się jednak ani wiek, ani uzębienie — tamten miai protezę w dolnej szczęce, poza tym człowiek, który niespodziewanie opuścił dom rodzinny, wrócił do mego w dwa dni po komunikacie, by, jak twierdził, nie być poczytanym za nieboszczyka.
Krupicki skłonny był sadzić, że denat nie zaliczał się do mieszkańców Warszawy. Utwierdzała go w tym przekonaniu sugestia Daniłowieza: przypadkowy przechodzień, Bogu ducha winny, sprzątnięty dla rabunku. Warszawiaka ktoś by jednak szukał. Jak zwykle w takich wypadkach, rozesłano zdjęcia i komunikat do wszystkich jednostek milicyjnych w kraju i pozostało już tylko czekać na jakąś wiadomość.
Kapitan Szczęsny, którego mocno zaintrygował niecodzienny wygląd zabitego, wczytywał się po raz dziesiąty w protokół sekcji. Wciąż mu się wydawało, że tam, w tym fachowym, suchym opisie lekarskim, leży klucz do rozwiązania zagadki, kim był zmarły.
Zastanawiało go zwłaszcza, dlaczego zabójcy wybili swej ofierze dwa zęby. Stern twierdził, że dokonano tego już po śmierci Należało więc przyjąć ten fakt jako próbę usunięcia dość wyraźnego śladu, po którym można by zidentyfikować denata.
—• Ten wykop i wybite ze by — powiedział do Daniłowicza. — Żebyśmy znaleźli ciało jak najpóźniej, a znalazłszy me mogli rozpoznać. Powiedziano mi w ,.Niwe!aiorze”, że roboty w wykopie miały być kontynuowane dopiero za dwa tygodnie I ktoś chyba o tym wiedz ał.
Major odłoży! długopis i oparł się o poręcz. Krzesło zatrzeszczało ostrzegawczo, było stare.
To weź się za to przedsiębiorstwo — rzekł. — Kręglewski skończy! «¡prawe, może ci teraz pomóc. Ilu pracowników ma „Niwelator”?
Setki. Mozę nawet tvs ące, z oddziałami w terenie. Dopóki nie d.iwiemv się. kim był zamordowany, nie ruszymy z miejsca.
Poczekaj... me musisz chyba sprawdzać całej załogi Wystarczy grupa, która pracuje na Zabranieckiej Ale pamiętaj, że wrzucenie ciała do znajdującego się akurat w pobliżu dołu może nie mieć żadnego związku z przedsiębiorstwem. Po prostu przypadek. To jedno. A drugie: zęby mogli mu wybić, bo były na nich złote koronki. Obrzydliwe, ale zdarza się.
Wiem Posłałem ludzi do sklepów „Jubilera”, które skupują takie rzeczy, chociaż to pewnie daremny trud Obserwujemy też bazary. Ale po komunikacie zabójcy wstrzymają się na pewien czas ze sprzedażą. Stefan, chciałbym... — urwał, bo do gabinetu wszedł Kręgłewski.
W biurze przepustek jest jakiś facet, który chce dostać się na górę — powiedział. -— Mówi, że w sprawie komunikatu.
Danilowicz wziął słuchawkę, połączył się z przepustkami i poprosił o skierowanie petenta do jego pokoju Po kilku minutach zastukano do drzwi.
Proszę — rzekł zaciekawiony, czy usłyszy coś, co popchnie sprawę naprzód.
Do gabinetu wszedł człowiek niemłody, o twarzy zniszczonej i pooranej, ubrany w ciemny płaszcz. W ręku trzyma! granatowy beret, głowę miał iysą i bardzo piegowatą.
Proszę, niech pan siada — major wrskazał mu krzesło. — Co pan może nam powiedzieć ciekawego, panie... jak pańskie nazwisko?
-— Olesiński. Wacław Olesiński — odparł przybysz, kładąc na biurku przepustkę. Daniłowicz ujął ją w palce, przejrzał i podał Szczęsnemu, który stał za jego plecami.
■— Gdzie pan pracuje?
W „K-12”, na Pradze. Jako umysłowy. Znaczy, administracyjny. Jestem starszym referentem w wydziale zaopatrzenia i zbytu.
■— Słucham. Co pan chciał nam powiedzieć?
Olesiński chrząknął parę razy, poprawił się na krześle. Był wyraźnie zakłopotany. Major podsuną! mu papierosy, . poda! ogień. Zapaliwszy, starszy referent w widoczny sposób odzyskał pewność siebie i rzekł:
Jeżeli chodzi o ten komunikat, co był w „Expressie”, to chciałem powiedzieć, że ja go poznałem.
Człowieka na zdjęciu?
■— Tak. Trochę jakby zmieniony, ale to on.
Kto to jest?
Niejaki Karol Szymczykowski, technik. On pracuje... to znaczy, pracował jakiś czas w budownictwie. Bo to byl technik budowlany.
Gdzie mieszkał?
Kiedyś mieszkał u mnie, na sublokatora. Właśnie... trochę bałem się tu przyjść, bo nie był meldowany. Ale niedługo, ze dwa albo trzy miesiące. Ciągle mówił, że wyjeżdża, no to po co miałem urzędom głowę zawracać.
Kiedy to było?
W zeszłym roku, na wiosnę.
•— Znał go pan przedtem?
Nie.
I obcego człowieka wziął pan na sublokatora?
Olesiński uśmiechnął się z zażenowaniem.
■— Obcy, to on nie był. Poznaliśmy się w restauracji, przy obiedzie. Wypiliśmy trochę, wie pan, jak to jest... Opowiedział mi o sobie, papiery pokazał, że ma dyplom technika. Szukał pokoju, bo znalazł dobrą robotę w budownictwie. No, to mu powiedziałem, że póki co, może u mnie mieszkać. Ja mam pokój z kuchnią, wdowiec jestem. Parę groszy zawsze się człowiekowi przyda. Odstąpiłem mu pokój, spałem w kuchni. Grzeczny był człowiek, spokojny, czysty. I płacił akuratnie. Ale potem, jak przyszło lato, zabrał się i wyjechał. Więcej go od tamtej pory nie widziałem.
Czy mówił panu, gdzie pracuje? Tu, jak był •w Warszawie.
1— Coś tam mówił, ale niedokładnie, a ja go nie pytałem. Chyba gdzieś przy wykopach. Mierzył, miał jakieś rysunki i obliczenia.
Skąd przyjechał do Warszawy?
Z białostockiego. Mówił, że tam się urodził. Na wiosce.
Jak ta wioska się nazywa?
Zielonka.
W jakim powiecie?
Tego to nie wiem. Nie pytałem.
•— Bardzo pan dyskretny, panie Olesiński —; wtrącił Szczęsny, który nie spuszczał oczu ze starszego referenta. Intrygowały go piegi na łysej czaszce. -— Zawsze pan taki?
■— Proszę pana, a na cóż mi ten powiat? Ani tam nie pojadę, ani w życiu nie byłem. Nie moje sprawy.
■— Proszę podać datę urodzenia Karola Szym- czykowskiego — rzekł major. — Jeżeli nie pamięta pan dokładnej, to chociaż w przybliżeniu.
Kiedyś mi mówił, że jest urodzony w tysiąc dziewięćset dwudziestym czwartym.
A kto mu wybił zęby?
Zęby? — Olesiński spojrzał na Szczęsnego ze zdziwieniem. —- Miał wszystkie całe. Ładne miał zęby, zdrowe.
A koronki? Złote albo inne?
■— Nie widziałem. Ach, prawda! -— ożywił się. — Miał złote koronki na dwóch zębach, na górze. Teraz sobie przypominam. Świeciły się czasem, jak się szerzej roześmiał.
•— Wprawiał te korony tu, w Warszawie?
— Nocny gość
■— Nie wiem. Ale chyba nie. To jest kosztowna rzecz, a on tutaj oszczędzał. Zbierał pieniądze na coś tam, nie mówił na co.
Miał książeczkę PKO?
Może i miał, ale mi nie pokazywał.
Po godzinie rozmowy doszli do wniosku, że starszy referent powiedział im już wszystko, co pamiętał o swoim dawnym sublokatorze. Pozostało jeszcze tylko okazać mu zwłoki, na co przystał bardzo niechętnie i z ociąganiem. Nie było w tym nic dziwnego.
Na prośbę oficerów Olesiński przez dłuższą chwilę przypatrywał się ciału, na wpół przykrytemu prześcieradłem. Pochylił się nawet nad twarzą, zaraz potem jednak zrobiło mu się niedobrze
trzeba mu było pomóc wyjść z sali, bo nogi miał bezwładne. Lekarz dał mu zastrzyk i kropli na uspokojenie, Kiedy przyszedł do siebie, chwyciły go dreszcze, siedział blady i milczący.
Oficerowie, przyzwyczajeni do oglądania zwłok
nierzadko w o wiele gorszym stanie •— czekali cierpliwie, aż starszy referent potwierdzi swoją początkową opinię,
Tak, panowie — powiedział wreszcie trzęsącymi się wargami. — To jest Karol Szymczykow- ski.
Podpisał oświadczenie i odesłano go do domu. Wrócili do Komendy. W gabinecie Daniłowicz zwrócił się do Szczęsnego:
Oczywiście, musisz to sprawdzić. Sąsiedzi Olesińskiego chyba pamiętają jego sublokatora. Weź zdjęcie.
Gdzie on mieszka?
Na Ząbkowskiej, tu masz dokładny adres. Wyślemy radiogram do Komendy Wojewódzkiej w Białymstoku. Diabli wiedzą, gdzie ta Zielonka.
Diabli może, ale milicja na pewno Obawiam się, że mnie czeka wyjazd w teren. Bardzo mi to nie na rękę, Stefan. Mam tu zaczęte sprawy.
Może się obejdzie bez wyjazdu. Zobaczymy.
♦
Pod wieczór kapitan Szczęsny wszedł do bramy domu przy Ząbkowskiej, gdzie mieszka) Wacław Olesiński, i zadzwonił do jego mieszkania, aby się upewnić, czy oględziny zwłok nie pozostawiły u samotnego wdowca trwalszego urazu psychicznego.
Olesiński* nie chciał otworzyć drzwi, długo upewniał się przez szparę, kogo ma przed sobą. Wreszcie wpuścił oficera do pokoju, przepraszając za nieporządek. Rzeczywiście, wyglądało tu, jak gdyby od dawna nikt nie sprzątał.
Chwalił pan swego sublokatora za czystość, szkoda, że się pan od mego trochę tej czystości nie nauczył — rzekł cierpko kapitan, omijając porozrzucane na podłodze części garderoby. Dotarł do stołu, rozejrzał się wokół i spytał:
To tu mieszkał Szymczykowski?
■— Tu — przytaknął referent. Zebrał ze stołu brudne talerze, zmiótł okruchy rękawem na podłogę. Znikł na chwilę w kuchni, wrócił i rzekł niepewnie: -— Napije pan się herbaty?
Nie, dziękuję •— odparł Szczęsny szczerze. Wyobrazi! sobie, w jakim stanie musi znajdować się ścierka do naczyń i zlew. — Czuje pan się dobrze, partie Olesiński?
Tak.
Czy nie zostało u pana cokolwiek z rzeczy, drobiazgów, listów S^ymczykowskiego? Wszystko ma dla nas duże znaczenie. Szukamy przecież jego zabójcy.
Nie, proszę pana, nic nie zostało. To już półtora roku temu...
A gdzie pan byl w poniedziałek wieczorem?
Ja? W który poniedziałek?
Ten poprzedni. Trzynastego. Dziś mamy dwudziesty drugi, środa.
A czyż ja pamiętam! Pewnie byłem w domu. Dlaczego pan pyta? — Olesiński był zdziwiony
trochę oburzony — Chyba nie posądza pan mnie, że zabiłem Szymczykowskiego?
Skąd pan wie, że zabito go trzynastego?
Panowie mi przecież powiedzieli! W komendzie milicji, na tej sali...
W porządku. Więc gdz;e pan był? W domu?
Chyba tak Ciemno teraz, zimno, wieczorami nigdzie nie chodzę.
W porządku — powtórzy! Szczęsny.
Jeszcze raz obejrzał pokój, potem wyciągnął
do Olesińskiego rękę na pożegnanie. Po wyjściu z mieszkania odnalazł dozorcę i wdał się z nim w dłuższą pogawędkę. Gospodarz domu był stary, ale jeszcze krzepki, urodził się i przez całe życie mieszkał na Ząbkowskiej, swoich lokatorów znał ^ak własne dzieci. Olesińskiego wyraźnie nie lubił.
To taki, panie, gryzipiórek — zwierzał się Szczęsnemu, sapiąc i pokaszlując. W piersiach mu grało przy każdym oddechu. — A pazerny jak mało kto. Nie zje, nie wypije, papierosa nie zakurzy. Ciągle ktoś u niego mieszka, ale żeby choć raz zameldował! Chodziłem, upominałem, gdzie tam! Dzielnicowy nigdy nie trafiał; jak przyszedł, już u niego nikogo nie było. Raz tylko... ale to dawno.
A Karola Szymczykowskiego pan znal? Mieszkał podobno na wiosnę zesziego roku.
Kapitan wyjął zdjęcie, pokazał. Dozorca odsunął fotografię na długość ręki, przyglądaj się pilnie, W końcu pokręci! głową.
Widzieć, to ja go chyba gdzieś widziałem. Ale żebym. tak na pewno go pamiętał... Nie mogę powiedzieć Tutaj, panie, dom wielki. Ząb- kowska lo nie śródmieście, tu się różni schodzą nocami, mają melmy na wszystkich piętrach. Baby sprzedają wódkę, na ulicę w koszyku wynoszą, bo z bramy to pędzę, już mnie znają. O, widzi pan kapitan? — przechyli! głowę na bok, odgarnął siwe, nad podziw gęste włosy i pokazał głęboką bliznę, biegnącą przez pół czaszki. ■— Tak mnie kiedyś uczęstowali.
Za co?
A, panie, naraziłem się takim jednym, co tu przychodziły. Teraz ich nie ma, kiblują od paru lat. Jak wyjdą, to mnie już pewnie na świccie nie będzie. Nie doczekam innej Ząbkow- skiej — westchnął. — Nowej, panie, czystej. Jak' te osiedla, tam dalej. Tak rosłem, tak żyłem i tak umrę... A do sąsiadów Olesińskiego, to nie ma pan kapitan po co chodzić. Ci z Komendy Dzielnicowej wiedzą, że z tych ludzi nic nie wyciśnie. „Nie wiemy, nie słyszeliśmy, nie widzieliśmy” — taka ich śpiewka. Jedni nie chcą, drudzy się boją, i tak to jest.
Rozdział 3
Po czterech dniach Erich Lobmann zadomowił się w Z.-;kindach „K-12” na tyle, że dyrektor Rosiński zwolnił jego opiekuna od dodatkowych zajęć. Michlerski odetchnął, mógł wrócić do swojej roboty Pękala, zapytywany kilkakrotnie, jak Holender wywiązuje się z obowiązków, zleconych mu przez firmę REALET, odpowiadał, że „gość zna się na rzeczy”. A że technolog był z natury małomówny, musiało to wystarczyć.
Lobmann zresztą „dawał się lubić”, jak mówili pracownicy hali E-6. Bardzo uważał, żeby z każdym rano się przywitać, nauczył się po polsku „dzień dobry” i „do widzenia”, a także kilku brzydkich słów, ku uciesze załogi. Pracował dokładnie, chociaż wolno; ten i ów przypuszczał, że pobyt za granicą mu się opłaca. Chociaż więc na początku zapewniał, że posiedzi tu krótko, bo mu się śpieszy, teraz widocznie zmienił zdanie.
Rosiński zagadnął go kiedyś o to i Lobmnnn uśmiechnął się leciutko. Dał dyrektorowi do poznania, że w Polsce trzymają go nie tylko obowiązki, ale i sprawy sercowe. Próbowali potem wyciągnąć z niego, czy chodzi o którąś z pracownic Zakładów, ale dyskretny Holender udawał, że nie wie, o co chodzi jego rozmówcom.
Do stołówki przy hali „S” chodził na obiady z Michlerskim albo z kapitanem Polewskim, ale rzadziej, gdyż oficer do tego stopnia nie miał czasu, że często dopiero późnym wieczorem zjadał razem obiad i kolację. Prócz tego, mimo opinii reszty pracowników, nie darzył Lohmanna sympatią Nie umiał sobie tego wytłumaczyć. W końcu doszedł do wniosku, że są to niczym nie uzasadnione uprzedzenia. Jednak, kiedy swoją świetną niemczyzną wdawał się czasem z Holendrem w techniczne dysputy, starannie odmierzał słowa.
Obie frezarki były już gotowe do rozruchu, skontrolowane wiele razy. W wolnych chwilach odbywały się przy nich nie kończące się spory między zwolennikami i przeciwnikami automatyzacji, zwłaszcza układów ze sprzężeniem zwrotnym. Tak czy owak, automatyzacja w Zakładach „K-12” robiła ogromne postępy.
*
W sobotę, około ósmej piętnaście, sekretarka naczelnego dyrektora usłyszała w telefonie zapowiedź rozmowy z Amsterdamu, z przywołaniem inżyniera Ericha Lobmaftna. Powiadomiła szybko halę E-6, prosząc telefonistkę, aby tam, w Amsterdamie, trochę poczekano, bo inżynier jest w odległym budynku.
Gdzieś po sześciu minutach w sekretariacie zjawił się zdyszany Lobmann. Biegł po schodach, nie czekając na windę, widocznie pragnął swojej firmie oszczędzić irytacji i pieniędzy. Rosińskiego nie było, sekretarka przełączyła więc rozmowę na gabinet i poprosiła tam Holendra, aby mógł spokojnie porozmawiać. Michlerski, który biegł za nim nie wiadomo dlaczego, wsunął się równ'?ż do gabinetu, a w sekretariacie zapadła cisza, pełna oczekiwania, czy cudzoziemiec wyprosi inżyniera, czy też nie.
Lobmann rozkasłał się ze zmęczenia i wysiłku. Toteż Michlerski uchylił na moment drzwi i poprosi! sekretarkę o podanie szklanki wody.
Nic nie rozumiem — powiedziała wróciwszy z gabinetu.
Podobny do angielskiego? — zagadnęła maszynistka.
Nie bardzo. Tak jakoś ciągną, jakby w każdym słowie były po trzy samogłoski.
W jakiś czas potem, kiedy Lobmann, a za nim rumianoliey Michlerski wyszli, kobiety zauważyły, że byli trochę zdenerwowani, maszynistka powiedziała nawet później, że pewnie się pokłócili, bo Michlerski niepotrzebnie asystował przy rozmowie, że wyglądało, jakby nie ufał Holendrowi i bał się pozostawić go samego w dyrektorskim gabinecie
Widziałaś, Lobmann miał całą twarz spoconą — powiedziała sekretarka. — Może mu tam w firmie nagadali, że za długo siedzi.
Kiedy Holender wrócił do frezarek, Pękała, wichrząc jasne, gęste włosy, powiedział do niego z lekką pretensją:
Są kłopoty z frezem zataczanym. Wie pan, chyba promień przy szlifowaniu ostrza... —■ przerwał widząc, że tamten go nie słucha.
Lohmann już od kilku minut spoglądał w kąt hali, gdzie przy szafce z narzędziami pomocniczymi stało trzech pracowników. Jeden z nich, w szarym płaszczu niedbale narzuconym na ramiona, co chwila odwracał głowę wyraźnie obserwując zagranicznego inżyniera. Spojrzenia te były wprawdzie dyskretne, me na tyle jednak, aby nie zwróciły uwagi Lobmanna, żywo reagującego na każde zainteresowanie jego osobą.
Kim jest ten pan? — spytał cicho technologa, pokazując ruchem głowy stojących.
Który? — Pckala zerknął niechętnie, ostrze freza było dla niego ważniejsze. — Ten wysoki?
Nie Tamten, w szarym płaszczu.
A, Jankowski. On już u nas nie pracuje. Zacząłem panu mówić o fre... Nagła krew, co ja mam z tym człowiekiem! — jęknął, szarpiąc włosy i krzywiąc s;ę
Holender ominął go bowiem jak słup na drodze i podszedł do rozmawiających. Uśmiechnął się lekko, pewien swej popularności w Zakładach, wyjął paczkę winstonów i częstował, przyjęli grzecznie, podziękowali. lYysoki robotnik, który znał trochę język niemiecki, powiedział:
To się chyba znacie z kolegą Jankowskim, panie Lobmann?
Mężczyzna w szarym płaszczu, starszy już, trochę przygarbiony, o zadartym nosie i ciemnych, wypukłych oczach, patrzył teraz Holendrowi prosto w twarz, jakby zastanawiając się nad czymś. Wreszcie rzeki nieśmiało, dobierając z pewnym trudem słowa w obcym języku:
Pan inżynier mnie nie pamięta. No, nic dziwnego. To było sześć lat temu, jak przyjechałem do Amsterdamu. Ja też... wydawało mi się, że pan jest tęższy i siwy. Widzieliśmy się bardzo krótko.
Pan był w mojej firmie? — spytał Lobmann uprzejmie.
Tak. Nasze Zakłady jeszcze były w budowie, ja pracowałem na Woli, to był początek „K-12”. Potem przeszedłem do fabryki „Świerczewskiego”.
Powiedział pan, że byłem siwy. Cóż — Holender- uśmiechnął się z zażenowaniem — i jestem. Tylko że mi żona kazała ufarbować włosy. Wiecie, panowie, jak to z kobietami.
Roześmieli się, Pękała zbliżył się, ciekaw, o czym rozmawiają.
Ja gdzieś mam jeszcze taką wspólną fotografię — rzekł Jankowski. — Z Amsterdamu. Kolega robił nam zdjęcia, na pamiątkę. Pan też tam jest — zwrócił się do Lobmanna — tylko że mało co widać, bo stanął pan z tyłu, za innymi.
Doprawdy? — zainteresował się Holender. —= Nie pamiętam momentu fotografowania. Czy może mi pan pokazać to zdjęcie?
Owszem, ale nie mam przy sobie. Nie wiedziałem, że pana zastanę, wpadłem do Zakładów po starej znajomości. Wziąłem parę dni wolnego, bo załatwiam sobie mieszkanie w nowym bloku. Wiele z tym chodzenia, różnych papierków, ale człowiek zadowolony, że wreszcie wylądował na swoim. Jak pan chce, to jutro przyniosę.
—■ Bardzo chętnie — ucieszył się Lobmann. — Może i mnie się wtedy przypomni tamten dzień.
A inżynier de Yestdijk, pana kolega, jak się miewa? Zaprosił mnie wtedy na piwo do takiej knajpy w piwnicach. Dobre piwo macie. De yestdijk jeszcze pracuje w firmie?
Pan mnie pytał o frez? — Lobmann zwrócił się do Pękały z przepraszającym uśmiechem. — Już idę! Zaraz to wyjaśnimy.
Odeszli w stronę frezarek. Nieco zaskoczony Jankowski machnął ręką, w końcu nie był pewien, czy tego de Yestdijka poznałby jeszcze, gdyby go spotkał. W Amsterdamie był wszystkiego dwa tygodnie, stanowczo za mało na zapamiętanie miasta i ludzi.
Zaszedł do rady zakładowej, pogadał, znał tu wszystkich jak własną kieszeń, załoga — sami najlepsi fachowcy •— była od lat ta sama, wrosła w Zakłady mocnymi korzeniami.
Ty, Stachu, największe głupstwo, jakieś w życiu zrobił, to to, żeś odszedł z „K-12” — powiedział mu sekretarz rady. — Po jaką cholerę skus i cię „Świerczewski”?
Człowieku! — Jankowski ze sto razy im to już wyjaśniał. — Mieszkanie mam na Woli, żona pracuje w „Róży Luksemburg”, syn chodzi do technikum „Kasprzaka”, a ja się będę co rano targał na Pragę? Taki świat drogi? Zdrowie bym stracił w tramwajach.
Nie stać cię na fiata? — zażartował sekretarz.
A stać — odparował. — Mam jednego, na półce stoi Wcale szykowny wózek, za całe czterdzieści złotych. Chłopak już się przestał bawić, za duzy No, cześć! Trzymajcie się.
Cześć. Pokaż się znowu kiedyś.
Wyszedł z rady i kierował się ku bramie, kiedy zaczepił go jakiś obcy chłopak w usmarowanym kitlu.
-— Pan się nazywa Jankowski?
Ja. A bo co?
Dyrektor para szukał, przez megafon. Kazali, żeby pan szybko szedł do sekretariatu.
-— Dyrektor? — zdumiał się, przystanął. — Który, naczelny?
-— Nie, administracyjny. Kuliński. Przez tę halę może pan iść na skróty, bo z tamtej strony zagrodzone, remont stołówki.
Jankowski obrzucił chłopaka drwiącym wzrokiem, od czoła pod ciemną, skudłaną grzywą po czubki butów.
■— Gówniarzu, mnie będziesz uczył? — mruknął bez gniewu. — Ja tu znam każdy słupek na hali.
Chłopak bąknął coś i ulotnił się. Jankowski zawrócił, wlazł pod ukośne deski zagradzające przejście, przecisnął się do budynku stołówki. Ostrożnie stąpając wymijał chybotliwe płyty pozrywanego chodnika, między którymi bielało wapno. Mura
rze mieli chyba przerwę, bo nie dojrzał nikogo, tylko na drugim końcu coś się poruszyło, może zresztą wiatr zsypywał cement z nowo kładzionych prefabrykowanych stropów.
Szedł w tamtym kierunku ogromnie ciekaw, po co dyrektor go wzywa. Z Kulińskim znali się jeszcze z czasów, kiedy dzisiejszy dyrektor był świeżo upieczonym magistrem ekonomii i pewnie ani mu było w głowie kierownicze stanowisko. A może zresztą... Ci młodzi szybko teraz awansują i mogą na to liczyć.
Schylił gfowę, bo nad otworem, z którego wyjęto drzwi, kołysała się deska, umocowana widać tylko na jednym gwoździu. Cofnął się o krok, uniósł twarz w górę, chciał się upewnić, czy deska nie spadnie na kogoś, jak tu będzie przechodził. W tej samej chwili poczuł przeraźliwy, piekący ból w oczach i na policzkach, dostrzegł jeszcze jakiś czerwonobrunatny dym dokoła i, na wpół przytomny, osunął się na ziemię.
Leżał tak nie wiedząc — kilka minut czy godzinę? Nie mógł otworzyć oczu, ból sięgał szyi
piersi Próbował zrozumieć, co się właściwie stało. Nagle usłyszał głosy, ktoś zbliżył się do niego, nachylił, krzyknął:
Jezu! Ludzie, chodźcie tu!
Zatupały buty na deskach, zbiegali się murarze. Ktoś dźwignął go ostroinie z ziemi, ktoś inny mówił, zacinając się z emocji:
Jó... Józek, leć do ambulatorium... A... albo po doktora!... Tędy nie przejdziemy, cofnijcie się do hali... Ostrożnie!
To kwas? — spytał ktoś szeptem, albo też Jankowskiemu się zdawało, bo wszystko dokoła zaczęło naraz oddalać się, ścichać, tylko ból był coraz okropniejszy, zżerał mu ciało, wpijał się w oczy, wwiercał niby sto świdrów. Jęknął, kiedy próbowano zsunąć mu marynarkę, jęczał bez przerwy, dopóki nie stracił przytomności i na ten czas przestał odczuwać ból.
Przenieśli go do ambulatorium. Lekarz i pielęgniarka z trudem, powoli, odrywali ubranie i koszulę od skóry, popalonej i przeżartej kwasem azotowym Przybiegł sekretarz rady zakładowej, blady i przerażony, zaalarmowano inspektora bezpieczeństwa i higieny pracy, komitet zakładowy partii. Nikt nie mógł zrozumieć, skąd w remontowanym budynku stołówki wzięła się duża butla z ciemnego szklą, napełniona — teraz już zresztą rozbita na kawałki — stężonym kwasem azotowym.
Butle takie przechowywano w magazynie; używało się kwasu do rozpuszczania lub trawienia metali, rzadko zresztą, bo robotnicy niechętnie posługiwali się „brązowym diabłem”, jak go nazywali. Nie byl nikomu potrzebny przy remoncie, murarze zaklinali się na wszystkie świętości, że żadna butla z kwasem nie stała w przejściu ze stołówki do sąsiedniej hali, nie było jej też po drugiej stronie drzwi W hali odbywała się tylko „czysta” robota, pracowały tam pakowaczki detali, naklejały etykiety i stemplowały skrzynki.
Dyrektor Kuliński, powiadomiony o wypadku, przyszedł natychmiast do ambulatorium. Janko
wski odzyskał już przytomność i słabym głosem pytał, co się właściwie stało. Na twarzy i oczach miał opatrunki, nie Odział więc, kto stoi obok łóżka, poznał jednak głos Kulińskiego i rzekł:
Pan mnie wzywał, dyrektorze. Poszedłem przez stołówkę, żeby było prędzej...
■— Panie Jankowski — dyrektor przysiadł na łóżku, ujął go za rękę. — Ja pana wcale nie wzywałem! Kto panu o tym powiedział?
Robotnik milczał przez dłuższą chwilę, próbując skupić myśli, a potem odrzekł z ogromnym zdziwieniem:
Przecież pan mnie wzywał przez megafon!
Ależ nie, panie Stanisławie! Naprawdę nie. Nawet nie wiedziałem, że pan jest u nas. Kto panu mówił, że przez megafon?
Taki jeden... miody chłopak. Obcy.
Jak wyglądał?
Miody... jak oni wszyscy... włosy takie długie. Fartuch miał b^adny, pewnie od smarów. Może robi w remontowym?
I on powiedział, że ja pana szukam? — Kuliński zmarszczył brwi, coś zaczęło mu się tu nie podobać.
Tak. Żebym się pośpieszył. I szedł do sekretariatu. To ja chciałem, żeby prędzej... Co to było, panie dyrektorze? Kwas?
Kuliński spojrzał na lękarza, ten przecząco pokręcił głową.
Nie — odparł dyrektor. — Nie kwas. To znaczy... tak, ale niestraszny. Nie stężony. To się panu szybko zagoi.
;— Jaki kwas?
Karbolowy.
■— Ile procent?
Kilka, nie wiem dokładnie.
Jak wygląda moja skóra? I oczy?
Ma pan opatrunki, więc nie widziałem... doktorze?
Skóra jest zbielała, częściowo znieczulona rzekł lekarz, przypominając sobie szybko, jakie objawy wywołuje fenol CellaOH. — Niektóre części tkanki są obumarłe.
Jankowski znów trochę pomilczał, a potem powiedział:
Dziękuję. Ale tak, po starej znajomości, panie dyrektorze, niech pan mnie nie okłamuje. Ja wiem, jak pachnie karbol, a jak co innego. To był kwas azotowy.
Kuliński zagryzł wargi, w gardle go dusiło. Nie zdobył się na odpowiedź.
Czy ja będę widział, panie doktorze?
Chce pan, abym powiedział prawdę? Teraz nie potrafię. Za kilka dni, może za tydzień, będę wiedział. Zresztą, pojedzie pan do szpitala. Tam na pewno zrobią wszystko, żeby uratować oczy.
Zakładowa karetka podjechała pod ambulatorium. Sekretarz rady odsunął pielęgniarza, sam dźwignął Jankowskiego na nosze. Potem wsiadł wraz z nim, aby pomóc w załatwieniu formalności szpitalnych, przejęty, gotów użerać się ze wszystkimi, wściekły i pełen żalu. Jankowski był od lat jego przyjacielem.
Na miejscu wypadku kilku strażników wraz
inspektorem BHP pilnowało, aby nikt bliżej nie podchodził. Czekali na przyjazd milicji. W miarę bowiem, jak zaczęto badać całą sprawę, okazywało się, że wszystko tu się nie zgadza, nie jest tak, jak powinno być.
Deski, na których leżały ciemne kawałki szkła, obsypano dokoła ostrożnie piaskiem, gdyż dymiły i tliły się pod wpływem kwasu. Inspektor nie pozwolił zasypać drewna, chciał, aby milicjanci mieli wyraźny obraz tego, co się stało. Sam był równie przejęty, jak sekretarz rady, choć nie znał Jankowskiego, pracował w tych Zakładach dopiero od kilku miesięcy. Przyglądał się pustej futrynie, sądził, że gdzieś stamtąd chluśnięto kwasem czy rzucono butlą — nie potrafił jednak dojść, jak i kto mógł to zrobić.
Przed bramę zajechał radiowóz, wysiadło dwóch funkcjonariuszy z Komendy Dzielnicowej, porucznik i starszy sierżant. Znali Zakłady na tyle dobrze, że sami odnaleźli budynek stołówki. Dyrektor Kuliński odprowadził oficera na bok i ściszonym głosem wyjawił swoje podejrzenia. — To nie był wypadek — mówił — to próba zabójstwa.
Porucznik Nowakowski słuchał uważnie. Potem spytał:
Dlaczego pan tak przypuszcza?
•— W tym miejscu nie było butli ze stężonym kwasem azotowym czy jakimkolwiek innym — odparł wzburzony. — Butle wydajemy z magazynu tylko niektórym, wyznaczonym do tego pracownikom, specjalnie przeszkolonym w obchodzeniu się ze żrącymi kwasami. Po co kwas mura-
$ — Nocny gość
rzom przy remoncie?! A poza tym, to rzekome poszukiwanie Jankowskiego przez megafon...
Jakie poszukiwanie?
■— Jankowski powiedział mi przed odjazdem do szpitala, że kiedy wychodził z rady, zaczepił go jakiś chłopak i zawiadomił, że ja go poszukuję przez megafon zakładowy. Żeby jak najprędzej przyszedł do sekretariatu. To było kłamstwo. Ja w ogóle nie wiedziałem, że Jankowski znajduje się w Zakindach.
I co?
No i on chciał sobie skrócić drogę, więc wszedł do lego budynku. Murarze byli właśnie w pokoju śniadaniowym, Jankowski doszedł do przejścia pomiędzy tym budynkiem a sąsiednią hala i tu r-gle oblano go kwasem azotowym.
Żyje?
Tak, przewieźliśmy go do szpitala, ale jest bardzo ciężko poparzony. Proszę spojrzeć — dyrektor poprowadził oficera do dymiących jeszcze desek. — Tu go znaleźli murarze.
Ja pierwszy go znalazłem — wyrwał się młody, chudziutki chłopak. — Leżał na tej desce — pokazał ręko. — Strasznie był poparzony, dymiło się z ircęo jak teraz z desek. Twarz, marynarkę, koszule, wszystko miai zalane tym czerwonym kwasem.
Pytał pan Jankowskiego, dyrektorze, jak to się stało?
Parne poruczniku, on nie pamięta. Mówi, że wszedł we futrynę i nagle uczul ból i pieczenie na twarzy.
Z góry czy z dołu go oblano?
-— Nie wie.
Nikogo nie zobaczył?
Mówi, że nie. Chyba nie zdążył.
Nowakowski rozejrzał się dokoła. Sprawca, jeżeli dobrze znał teren, mógł się schować na piętrze, wychylić przez okno, które było akurat nad drzwiami. Mógł też zaczaić się z boku, pomiędzy stosem desek i skrzyń. Oficer orientował się dość dobrze w technice przeprowadzania remontów i tak, jak dyrektor Kuliński, przekonany był, że kwas azotowy nie był tu do niczego potrzebny.
■— Uważaj — rzekł do sierżanta. — Ja pójdę zawiadomić Komendę Stołeczną.
Z najbliższego telefonu poinformował Pałac Mostowskich, co zaszło, i dodał od siebie, że chyba będzie potrzebny ekspert-chemik z Zakładu Kryminalistyki.
Po pewnym czasie zjawili się pracownicy ekipy dochodzeniowo-śledczej z KSMO wraz z ekspertem. Zachowując wszelkie środki ostrożności, wzięli do dokładnego zbadania rozbitą butlę z resztką kwasu na dnie zaokrąglonych odłamków szkła. Ekspert wyciął też kilka kawałków drewna z polanych kwasem desek. Odfotografowano kilkanaście razy pod różnym kątem miejsce wypadku.
Oficerowie, wypytawszy dokładnie murarzy, rozeszli się po wydziałach. We wszystkich halach poszukiwano długowłosego chłopca, który miał zawiadomić Jankowskiego. Wśród kilku tysięcy pracowników znalazło się sporo młodych ludzi
o podobnym wyglądzie, żaden jednak nie przyznał się do tej rozmowy. Szukać przez dział kadr też na ,razie rre było sensu: nazwisko nie było rysopisem.
Nowakowski zaszedł do radiowęzła i długo rozmawiał z kierownikiem. Ten stanowczo zaprzeczył: żadnego komunikatu o wzywaniu Jankowskiego' przez dyrektora nie nadawał. Nikt też nic takiego nie słyszał w halach.
Później oficerowie zebrali się w gabinecie dyrektora Rosińskiego, aby wspólnie ustalić, co jest jeszcze do zrobienia przed zakończeniem drugiej zmiany. Rosiński, który przez pół dnia siedział na plenum Komitetu Warszawskiego i dopiero teraz dowiedział się o wszystkim, rzekł do kapitana Turzyńskiego z Komendy Stołecznej:
Jankowskiego znałem z czasów, kiedy tu pracował, i wprost nie mogę uwierzyć, aby miał u nas jakiegoś wroga. A to musi być straszny wróg, jeżeli sięgnął aż po taką broń.
Sprawdziliśmy w magazynie z kwasami. — Turzyński, powolny w ruchach, tęgi blondyn
o przerzedzonych włosach koloru dojrzałego żyta, siedział przez kilka lat w wydziale przestępstw gospodarczych, i magazyny były od tego czasu jego mocną stroną. -— Rzecz w tym, że według ewidencji nie brakuje ani jednej butli ze stężonym kwasem azotowym. A w praktyce... — zawiesił głos i zerknął spod oka na Rosińskiego — w pra-' ktyce, nie ma butli, która powinna nosić numerację HNO::-46. Magazynier nie potrafił mi, niestety, udzielić sensownej odpowiedzi.
;— Co to znaczy? — spytał Rosiński z niepokojem.
—: To znaczy, że bąkał coś o rozbitej butli, kiedyś tam, zdaje się, jeszcze latem. Rzekomo zapomniał wykreślić z ewidencji.
■— Przepraszam — wtrącił, porucznik ■— jak •wygląda takie wykreślanie, jeżeli chodzi o trujące kwasy czy inne środki tego typu?
Magazynier obowiązany jest natychmiast poinformować inspektora BHP, a mnie złożyć zawiadomienie — odparł za naczelnego dyrektor Kuliński. — Sporządzamy wówczas komisyjny protokół z rozbicia butli, usuwa sic; resztki w specjalny sposób, nie wolno po prostu wyrzucać ich do śmietnika, bo może powstać pożar albo ktoś może się poparzyć.
•— Czy miał pan takie zawiadomienie latem •względnie nieco wcześniej? Albo później? ■— Tu- rzyński zwrócił na niego wzrok spod ciężkich, trochę opuchniętych powiek. Łatwo chorował na oczy.
Nie. Zresztą, musiałbym sprawdzić, ale chyba nie.
Dobrze. Czy istnieje możliwość... — Kapitan zastanawiał się chwilę. — Powiedzmy, że ktoś wniósł na teren Zakładów butlę z kwasem, ukrył, a potem, w potrzebnym dla niego momencie, wydobył i przeszedł z butlą* po terenie. Jak pan sądzi, dyrektorze, czy to zwróciłoby czyjąś uwagę?
Kuliński pokręcił giową przecząco.
Nie wniósłby przez wartownię — odparł. — Widział pan przecież rozbitą butlę, kapitanie. Była dość duża, taka jak te w magazynie. Wątpię przede, wszystkim, czy znalazłby się człowiek, który zaryzykowałby coś takiego. Przecież on sam byłby pierwszy narażony na poparzenie, w razie potknięcia się, uderzenia, potrącenia przez kogoś.
-— Rozumiem. — Głos Turzyńskiego nabrał nieznacznej ostrości. — A więc należy przyjąć, że butlę zabrano z magazynu. Tak?
Cóż... Chyba tak.
■— W tej sytuacji, dyrektorze, będziemy zmuszeni zatrzymać magazyniera do wyjaśnienia sprawy. Będziemy również kontynuować poszukiwania wśród załogi, aby wykryć, kto informowrał Jankowskiego o rzekomym wezwaniu do dyrekcji. Sądzę, że ten fakt ma ścisły związek z usiłowaniem zabójstwa. — Kapitan podniósł się z fotela, spojrzał na zegarek. — Pojadę teraz do szpitala. Może uda mi się porozmawiać z Jankowskim, jeżeli lekarze pozwolą.
*
Michlerski wpadł do pokoju, sapiąc z przejęcia.
Coś takiego! — wykrzyknął z oburzeniem. —■ Niesłychane! I to u nas, w naszych Zakładach'. — Stanął przy biurku Polewskiego, który zajęty robotą nie zwracał na niego uwagi. ■— A pan tak tu siedzi spokojnie!
Kapitan z trudem oderwał wzrok od papierów, popatrzył na inżyniera.
Bo co? •— spytał. ■— Chce pan, żebym wyręczał milicję? To jej sprawa.
¡Michlerski opadł na krzesło i niecierpliwymi palcami wyszarpywał z kieszeni chusteczkę. Pot ciurkiem spływał mu po okrągłych, rumianych policzkach
•— To jest sprawa nas wszystkich — odparł z naciskiem. — W Zakładach popełniono przestępstwo! Usiłowano zamordować człowieka. To rzuca plamę na całą załogę.
■— Skąd pan wie, że to był ktoś z załogi? Mało to obcych tu się kręci w różnych sprawach?
Inżynier pomilczał chwilę, powzdychał, a potem rzekł już spokojniej:
Naprawdę pan tak uważa? Rzeczywiście, nie pomyślałem, że mógłby to być ktoś z zewnątrz. —- Otworzył szufladę biurka, wyjął jabłko, wytarł
o spodnie i zaczął jeść. — Chociaż, wie pan co? •—■ mówił z pełnymi ustami. — Niewykluczone, że ktoś rewanżuje się Jankowskiemu za dawne lata. Przecież 011 był tutaj sekretarzem rady zakładowej. Miał wpływ na przydziały mieszkań, wczasów itede. Pamiętam, że był ostry... Nie, to za mocne słowo. No, stanowczy. Lubił decydować. Jak pan sądzi?
•— Nie wiem —• odparł kapitan. •— Nie było mnie wtedy w Zakładach.
Michlerski machnął ręką lekceważąco.
■— Prawda, że pan u nas niemowlak. Nie to, co ja, stara kadra. — Zamyślił' się znowu. — A swoją drogą, skąd taki człowiek wziął butlę z kwasem?... Już pan idzie?
Polewski zamykał biurko i chował klucze.
Idę na produkcję. — Szukał czegoś w kitlu
ochronnym, potem na biurku, wreszcie rzekł: —■ Niech mi pan pożyczy gumowe rękawice, dobrze? Gdzieś mi się moje zapodziały.
Nie mam -— odparł tamten, nie ruszając się z miejsca. — Rozdarłem na gwoździu i wyrzuciłem.
Szkoda. No, nic. Wezmę po drodze z magazynu.
Po wyjściu kapitana Michlcrski siedział pizez parę minut bez ruchu, zapomniawszy o nie dojedzonym jabłku. Myśli jego pracowały usilnie, skupione na jednym tylko, dla niego jednak najważniejszym zagadnieniu W końcu szepnął do siebie przez ściśnięte usta:
Ale nie ze mną takie numery!
Polewski zajrzał do hali E-8. Lobmann rozmawiał z Pękała, robotnicy snuli się przy frezarkach, wyraźnie zajęci czymś innym. Zorientował się, że i tu wszyscy komentują wypadek czy raczej usiłowanie zabójstwa, jak sądzili.
Kapitan spojrzał na cudzoziemca. Twarz Lohmanna była smutna czy gniewna, trudno było rozróżnić, widać było jednak, że jest mocno przejęty.
O której to się stało? — spytał Pękałę.
W czasie przerwy śniadaniowej. O dziesiątej trzydzieści.
Lobmann to widział? — Zniżył głos, odeszli na bok.
Nie — odparł technolog. — Bytem z nim wtedy w narzędziowni, przeglądaliśmy frezy.
Czy inżynier Michłerski też był z wami?
Po co? — zdziwił się. — M!chlerskiego widziałem przy magazynach.
Kiedy?
Jak szliśmy do narzędziowni. Pan myśli... — P<kała uśmiechnął się — Nie, kapitanie. Lobmann. jest w tej sprawie czysty jak Iza. Nie rozstawaliśmy się przez parę godzin, od samego rana. Tyle tylko, co pobiegł do telefonu. Ale to było dużo wcześniej.
Dokąd pobiegł?
Do dyrekcji. Miał rozmowę z Amsterdamem. Chcą, żeby się pośpieszył, bo ma gdzieś tam jechać. Do Stanów, zdaje się... Zresztą, dlaczego miałby robić coś takiego, przecież jest tu obcy, Jankowskiego nie znał, w każdym razie nie przypominał go sobie z Holandii. I skąd by wziął kwas? Nonsens!
Ja wcale nie przypuszczam, że Lobmann to zrobił — odrzekł Polewski wzruszając ramionami i wyszedł z hnlt.
* v
Prokurator aresztował magazyniera pod zarzutem niedopilnowania obowiązków służbowych i szef produkcji, nie mając nikogo innego pod ręką — magazyn musiał być czynny przez dwie zmiany — mianował na `razie na to stanowisko starszego referenta z wydziału zaopatrzenia i zbytu, Wacława Olesińskiego. Zrobił to zarówno dlatego, że Olesiński kiedyś pracował przez parę lat jako magazynier i nie wysuwano wówczas do niego zastrzeżeń, jak też dlatego, że kandydaturę jego wysunął inżynier Michlerski. Ze zdaniem tego człowieka na ogół liczono się w Zakładach.
Olesiński przyjął nominację z cichym zadowoleniem, pobory jego bowiem wzrastały o kilka procent. Zastrzegł się jednak, że nie obejmie stanowiska, zanim komisja remanentowa nie przeprowadzi inwentaryzacji, gdyż nie chce odpowiadać za ewentualne braki, co było zresztą w pełni uzasadnione, tak bowiem postępowano zawsze przy zmianie magazyniera, chyba że komisja znalazła dziesięć powodów, aby opóźniać remanent.
Tym razem nowy magazynier był stanowczy, a ponieważ aura po wypadku była ku temu sprzyjająca, komisja zebrała się w ciągu godziny. Spisano trochę drobnych braków w tym i owym, a także — co stwierdziła już milicja — brak butli ze stężonym kwasem azotowym, o numeracji „HNOa-46”.
No, proszę — powiedział Olesiński z triumfem. — Jeszcze by mnie kto posądził, że sprzedałem kwas na lewo.
Michlerski, który przewodniczył komisji, popatrzył na niego z naganą i rzekł:
Uczciwych ludzi nie posądza się o kradzież. A faktem jest, że z magazynu zniknęła butla. I to właśnie z kwasem azotowym! Oczywiście, za pańskiego poprzednika. Licho wie, co on z tym zrobił... Proszę podpisać protokół — podsunął mu papiery. —■ Nie piórem! Pisze pan przez kalkę, trzy egzemplarze... Dobrze. A tu są klucze. Od tej chwili odpowiada pan za magazyn.
Kapitan Turzyński odłożył długopis, oparł się
o poręcz krzesła i powiedział:
Panie Kowalewski, porozmawiajmy jak ludzie poważni. Niech mi pan tu bajek nie opowiada, bo i tak nie uwierzę. Na tyle znam się na chemii, żeby wiedzieć, jak działa kwas azotowy, w dodatku stężony, na drewno czy inne łatwopalne przedmioty. Oglądałem półki w magazynie. Są drewniane. Żadnych śladów rozlania kwasu, żadnego wypalenia. No więc?
Magazynier przełknął ślinę, opuścił głowę. Ręce miał spocone, wytarł je chustką, wyłamując palce ze zdenerwowania. Rozmawiali już czwartą godzinę bez chwili wytchnienia, kapitan miał mocne nerwy i upór, którym najczęściej zwyciężał.
Dobrze — szepnął magazynier. — Już mi wszystko jedno. Ja tę butlę sprzedałem.
Komu i kiedy? — Długopis Turzyńskiego powędrował na papier.
Jeszcze w październiku. Takiemu jednemu, ma prywatny warsztat ślusarski. Chciałem potem wstawić inną, ale nie mogłem na r.azie dostać i... jakoś tak zeszło.
Nazwisko i adres?
Zanotowawszy, Turzyński popatrzył na magazyniera surowo i rzekł:
Sprawdzimy. Jeżeli jednak rzeczywiście sprzedał pan butlę w październiku, to skąd się wzięła ta, którą oblano Stanisława Jankowskiego?
Nie wiem — magazynier bezradnie rozłożył ręce.
Rozdział 4
Słońce pogrzało trochę i można było pomyśleć, że to jeszcze nie koniec jesieni. Murarze nie poszli w przerwie do pokoju śniadaniowego, usiedli rządkiem na deskach, zwralonych przy budowie, i z wolna, nie śpiesząc się, pojadali chleb.
Franek — powiedział jeden z nich, zamyślony od paru chwil. — Tak mi chodzi coś po głowie...
Niby co? — zapylał bez większego zainteresowania.
Ta butla. Z kwasem.
No?
Mówiłem glinom, że tu żadnej nie było.
Bo nie było.
Franek — murarz przysunął się do kolegi, zaczął mu szeptać do ucha. — Była butla. Stała na piętrze, akurat nad tymi drzwiami. Tyle że pusta. Chyba ze dwa dni stała, albo i dłużej.
Franek przez chwilę rozważał możliwości, które dawała ta informacja, a wreszcie rzekł lekceważąco:
I co z tego? Zbita była z kwasem.
Ale ja zaraz po tym wypadku poleciałem na górę i tej pustej już nie było.
Pewnie ktoś zabrał. Co z tego? — powtórzył, wracając do resztek śniadaniowej kiełbasy.
■— Ona też była z ciemnego szkła.
No, ale mówisz, że pusta! — zniecierpliwił się Franek. Nagle szczęki jego znieruchomiały, prze
stał żuć kiełbasę, coś mu przyszło do głowy. —* Ty, a miała napis, że to kwas azotowy?
Nie. Chyba nie. Dokoła jej nie obracałem, przecież nie brałem do reki, bo po co?
A czemuś leciał na górę, kiedy wiedziałeś, że była pusta?
Murarz zastanawiał się przez chwilę.
Nie wiem. Tak sobie pomyślałem: ciemne zbite szkło. Tamta też była taka sama.
-— I tak właśnie powiesz milicji?... Chcesz, żeby cię posadzili?
Za co?!
■— A, to już tam oni będą wiedzieć. Dobrze ci radzę, mordę w kubeł. Słyszysz, Wojtek?
Słyszę — odparł nie przekonany.
Tak naprawdę to chciał, żeby go przesłuchano. Wyobrażał sobie tę scenę, czuł wtedy maleńki dreszcz emocji, od dawna czekał, żeby zwrócono na niego uwagę, żeby znaczył coś więcej niż tu, między kolegami, którzy zawsze go lekceważyli. Tam, w milicji, mógłby odegrać swoją rolę do końca. Bo przecież to on pierwszy znalazł nieprzytomnego, to on zaalarmował kolegów, cóż, kiedy bardzo szybko przestano się nim interesować.
Rozmyślał sobie o tym wszystkim, a im dłużej to robił, tym bardziej uszy i policzki płonęły mu podnieceniem. Nie rozmawiał już o butli z Frankiem ani z innymi. Po skończeniu pracy przebrał się szybko i już po półgodzinie wchodził do komendy.
Porucznik Nowakowski, wysłuchawszy pobieżnie jego opowiadania, które mimo wysiłku nie dało się rozciągnąć ani ubarwić, uznał jednak, że „coś w tym może być”. Połączył się z Pałacem Mostowskich, odnalazł kapitana Turzyńskiego i podzielił się z nim uzyskaną informacją. Turzyński, wbrew jego obawom, nie zbagatelizował sprawy, przeciwnie, poprosił o przysłanie informatora do Komendy Stołecznej, możliwie szybko.
Tak więc mały, chudziutki murarz imieniem Wojtek został poproszony do radiowozu i z całym respektem przewieziony przez pół miasta.
Siedząc potem w pokoju Turzyńskiego, powtarzał od początku swoje opowiadanie o butli, która staia na piętrze stołówki. Tym razem opisał jeszcze cały wygląd piętra w stanie remontu oraz przypuszczalny koszt robót i termin ich zakończenia.
Kapitan nie przerywał mu. Znał takich ludzi, wiedział, że prócz żądzy cmocji i zainteresowania ze strony otoczenia często kierują się również zwykłym rozsądkiem i chęcią udzielenia pomocy. Tacy rozpychają tłum, aby znaleźć się jak najbliżej ofiary wypadku ulicznego, pomagają unieść nosze, podchodzą do milicjanta, mówiąc: „Ja widziałem, mogę wszystko powiedzieć” — chcą być w samym środku zdarzenia i czują się nieszczęśliwi, kiedy znajdą się poza jego kręgiem. Trzeba tylko umieć wyciągnąć z nich prawdę. Turzyński to potrafił.
Niech pan jeszcze raz dokładnie opisze tę butię — poprosił — Nic więcej, tylko to.
Była z ciemnego szkła, miała szklany korek i taki ten... no, jak to się... aha, kołpak. Napisu nie widziałem. Żadnego. Chyba że z drugiej strony, bo nie brałem jej do ręki.
I po wypadku już jej pan tam na górze nie widział? — raczej stwierdził, niż zapytał kapitan. -— Zobaczył pan obok ciała kawałki ciemnego szkła, takiego samego, jak z tamtej butli, i dlatego skojarzyło to się panu, jedno z drugim. Tak?
Właśnie tak! — przyświadczył Wojtek. —• Nie pamiętałem wtedy o tej pustej.
Czy nikt za panem nie pobiegł na górę?
Nikogo nie widziałem. Wszyscy byli na dole, tłoczyli się przy tym poparzonym.
Dużo ludzi wtedy było?
-— Oj, dużo! Jak ja krzyknąłem, to przylecieli koledzy, zaraz potem ci z „Instalatora” i strażak... cały tłum zaraz się zbiegł.
Niech mi pan powie, ile czasu macie na śniadanie?
Pół godziny. Czasem zejdzie z pięć minut dłużej — uśmiechnął się lekko. — Pan rozumie, to nie praca przy taśmie.
Jak zaczęła się przerwa, od razu wszyscy poszli do pokoju śniadaniowego?
Tak. Każdy chce mieć całe pół godziny na odpoczynek. Zostawiamy robotę, myjemy po drodze ręce, tam są umywafinie, przed pokojem śniadaniowym. Wchodzimy, mamy ze sobą chleb, dostajemy kawę albo herbatę. Kupić też coś można, w bufecie.
Czyli przez dobre pół godziny nie było was w remontowanym budynku stołówki. Trzeba zjeść, popalić, pogadać.
No tak.
■—■ Dobrze. Dziękuję panu. Proszę zostawić mi swój adres.
Czy... proszę pana, czy ja będę potem mówii przed sądem?
Turzyński spojrzał na chłopaka, usta mu drgnęły, ale odrzekł z całą powagą, że pewnie tak. Potrzebna jest tylko jeszcze drobnostka: znalezienie przestępcy, a potem może już być sąd.
Po wyjściu Wojtka przez jakiś czas w pokoju był spokój, który przerwał porucznik Nowakowski. Byl włączony do śledztwa, choć prowadziła je w zasadzie Komenda Stołeczna. Z Turzyńskim znali się od dawna i lubili ze sobą pracować.
No i jak? — rzucił, przysiadając na biurku. — Dała ci coś ta informacja od murarza?
Kapitan wyciągnął spod niego stłamszone papiery, rozprostował je starannie, a w końcu rzekł:
Wiesz, gmatwa mi się to wszystko. Zakład Kryminalistyki przysłał ekspertyzę kawałków szkła. Na żadnym nie ma napisu, że to kwas, nic, ani źdźbła nalepki, jakiejkolwiek. W dodatku, oni sugerują, że na szkle w niektórych miejscach, tam gdzie nie znaleziono resztek kwasu azotowego, widnieją mikroskopijne ślady jakiejś innej substancji, oleistej, ciężkiej. Z badań wynika, że to stężony kwas siarkowy. Rozumiesz co z tego?
Nie bardzo. Może ktoś kiedyś do nie umytej butli po kwasie siarkowym wlał azotowy?
Po cholerę? No, dobrze. Ktoś kiedyś wlał. W takim razie nieprawdą jest, co mówił murarz, że butla stała na piętrze pusta. Ale Kowalewski, poprzedni magazynier, przyznał się, że butlę sprzedał na lewo jakiemuś prywaciarzowi. Sprawdziliśmy, prywaciarz się wykręca, że nie. Może się boi, bo musiał przewąchać, że to było kradzione. Ale, być może, magazynier naprawdę skłamał. Jak mu udowodnisz?... A z drugiej strony, on też nie jest w stanie udowodnić, jeżeli mówi prawdę. Świadków tej lewej transakcji nie było. Wiesz, jak to idzie: z rączki do rączki.
Poczekaj — Nowakowski zsunął się z biurka, usiadł na krześle, sięgnął po papierosa. — Załóżmy, że magazynier powiedział prawdę, prywaciarz w końcu się przyzna. Wtedy tę butlę mamy z głowy. Pozostaje ta, z której wylano na Jankowskiego kwas azotowy. Wielka niewiadoma: skąd się wzięła, gdzie przedtem stała, kto i skąd ją zabrał, przeniósł i... cholera, zapomniałem o tej pustej, na piętrze! W takim razie były trzy?
Nie! — zawołał Turzyński. — Wydaje mi się, że były dwie. Tą pierwszą, sprzedaną na lewo, przestańmy się na razie zajmować. Sądzę, że nie popełnimy błędu. Pozostaje ta pusta. Na piętrze. Stoi tam, potem w niewiadomy sposób spada... i znajdują się w jej resztkach krople kwasu azotowego. A może... moża ktoś umyślnie rozlał go do stłuczonych poprzednio, pustych kawałków szkła? Co? Jak myślisz?
Po co?
Aby nam, milicji, zasugerować, że Jankow-
( — Nocny gość
skiemu zwalono na głowę butlę, skradzioną poprzednio z magazynu. Wtedy całe podejrzenie kieruje się na magazyniera, a prawdziwy przestępca stoi w cieniu.
Porucznik patrzył na niego nieufnie.
Nie rozumiem — powiedział, ściągając brwi.
:— Wynikałoby z tego, co mówisz, że uderzono go pustą butlą i potem dopiero zrobiono te machinacje z kwasem. A przecież on jest mocno poparzony!
Turzyński wstał, odsunął krzesło i zaczął chodzić po pokoju,
Nie — odparł. — To nie tak było. Oczywiście, może się mylę, ale... wiesz, ta sprawa zaczyna mnie przerażać! Zdaje się, że mamy do czynienia z wyjątkowo podłym i wyrachowanym zbrodniarzem. Zakładam, że jakimś sposobem zdobył kwas azotowy Potem zaczaił się na przechodzącego przez stołówkę Jankowskiego, oblał go tą cholerną trucizną, dla niepoznaki zrzucił z góry pustą butlę i nalał do rozbitych kawałków szkła resztki kwasu azotowego. Rozumiesz teraz? — Przystanął, machinalnie wziął papierosa, ale zaraz go odłożył, rzucił palenie od paru miesięcy. -— Wszystko przygotował, o wszystkim wiedział: że Jankowskiego trzeba będzie tamtędy pchnąć właśnie w czasie przerwy śniadaniowej, kiedy murarzy nie ma w stołówce Że na górze stoi pusta butla, która mu doskonale może się przydać. Że milicja to kupa idiotów, która świetnie mu się podłoży i tak wszystko odczyta, jak on napisał.
No... a czy on to zdążył zrobić? Obliczyłeś?
Tak. Świetnie mógł zdążyć. Miał prawie pół godziny, bo Jankowski wyszedł z rady zakładowej dokładnie o dziesiątej trzydzieści, kiedy rozpoczyna się przerwa. Przejście do budynku stołówki nie mogło mu zająć więcej niż pięć, sześć minut. Dodajmy minutę na rozmowę z chłopakiem, którego dotychczas nie możemy ustalić.., Pozostają dwadzieścia dwie, trzy minuty. To bardzo dużo czasu. Można człowieka poparzyć, wbiec na piętro, zrzucić butlę, zejść na dół, rozlać kwas i spokojnie odejść. Co prawda plan był ryzykowny. Jankowski mógł bowiem siedzieć dłużej, do stołówki mogli już wrócić murarze, ale udało mu się — zakończył z nutą irytacji w głosie.
Milczeli chwilę, porucznik kreślił coś na papierze.
Tak — powiedział wreszcie. — Mogło tak być. To jest logiczne. W każdym razie taka wersja jest bardzo prawdopodobna. Przestępca musiał świetnie orientować się w terenie, pracować w Zakładach, mieć wstęp do wydziałów... A poza tym musiał mieć jakiś piekielnie ważny powód, aby unieszkodliwić Jankowskiego. Czyli trzeba zacząć robotę od ofiary. Jego otoczenia, wrogów, ludzi, którzy być może kiedyś przysięgli mu zemstę. No, i tego długowłosego trzeba jak najszybciej znaleźć.
Jankowski tam kiedyś pracował. Wtedy musiało stać się coś, co spowodowało chęć odegrania się na nim, nawet za taką cenę. Masz znajomych w „K-12”?
A co się stało w „K-12” — spytał od progu kapitan Szczęsny. — Pożycz, Jacek, trochę ' kawy.
Turzyński odwrócił się do szafki, stojącej w rogu za biurkiem, grzebał chwilę wśród teczek i wyciągnął spod ostatniej paczkę „Marago”.
Na drugi raz będę wiedział, gdzie szukać — mruknął porucznik.
Każdą paczkę chowam gdzie indziej. Znam was, skubańce! Weź, Szczęsny, upomnę się kiedyś. Interesują cię Zakłady „K-12”?
Na razie, tak sobie. Pracuje tam jeden facet, koło którego kręcę się ostatnio, ale to nie ma nic wspólego z jego miejscem pracy.
Jak się nazywa?
Wacław Olesiński. Piegowaty na łysej głowie.
A, nowy magazynier! — Turzyński zaciekawił się nagle. — Poczekaj, może i mnie to zainteresuje. Trochę zaczyna śmierdzieć koło tych Zakładów. Była próba zabójstwa, oblanie kwasem azotowym. Ofiara żyje, chociaż w ciężkim stanie. W dodatku, cholernie zawikłane... zresztą, posłuchaj. Co trzy głowy, to nie dwie.
Turzyński opowiedział Szczęsnemu wszystko, co było mu wiadome, porucznik dorzucił jeszcze parę szczegółów. Jasnowłosy kapitan słuchał uważnie, mięśnie policzków drgały mu lekko, jak zwykle, kiedy myśl pracowała nad jakimś zagadnieniem. Zgodził się z hipotetyczną wersją przestępstwa i z wnioskiem, że zbrodniarza szukać należy wśród załogi ,,K-12”. Trudno było bowiem przypuścić, aby ktoś obcy mógł tak swobodnie poruszać się po terenie fabryki i mieć dostęp do magazynu.
Dlaczego chodzisz za tym Olesińskim? — spytał z kolei Turzyński.
Wtedy Szczęsny opowiedział mu o znalezionych w wykopie przy ulicy Zabranieckiej zwłokach i na zakończenie dodał:
Nie natrafiliśmy dotąd na Karola Szymczy- kowskiego. Z komendy w Białymstoku przesłali radiogram, że są w województwie dwie Zielonki, ale w żadnej taki nie mieszkał. Nie mają go też w spisie obywateli Białostocczyzny. Oczywiście, sprawdzałem w Głównym Biurze Adresowym i w naszej Centralnej Registraturze Daktyloskopijnej. Nie ma śladu.
Czyli był człowiek, nie ma człowieka.
Zastanawiam się właśnie, czy był. ;
-— Jak to: czy był? —- Turzyński patrzył na niego zaintrygowany. — Co masz na myśli?
To, czy Karol Szymczykowski nie jest w ogóle postacią fikcyjną, wymyśloną przez Olesiń- skiego. I dlatego zaciekawiły mnie Zakłady „K-12”, bo może tam trzeba czegoś poszukać. A jak mi teraz mówisz o tej próbie zabójstwa... — Szczęsny zamyślił się znowu.
Trafiają się jeszcze włóczędzy, których nie ma w wykazach meldunkowych ani w żadnym rejestrze — zauważył Turzyński. — Chowa się potem zwłoki NN, i cześć. Czasem rodzina nie chce się przyznać, czasem nie ma już żadnej rodziny. Dziwny jest dla mnie tylko wygląd tego Szymczykowskiego, te starannie utrzymane ręce, stopy, włosy... Sądzisz, że to wszystko może mieć jakiś związek ze sprawą w Zakładach „K-12”?
Po co by Olesiński sam pchał się do milicji z fałszywą informacją? — wtrącił Nowakowski. — Po co by przyznawał się do trzymania u siebie człowieka nie meldowanego? To mi trochę nie gra. Może jego sublokator nazywał się w rzeczywistości inaczej i dlatego nie można go znaleźć? Na razie, bo sądzę, że niedługo ktoś się w tej sprawie zgłosi. Ze zdjęcia trudno twarz rozpoznać. Trzeba zresztą szybko posprawdzać nowe meldunki o zaginięciach.
*
Szczęsny wraz z porucznikiem Kręglewskim ■wytrwale poszukiwali jakiegokolwiek śladu, który doprowadziłby ich do ustalenia tożsamości zwłok z wykopu. Kapitan coraz mniej był przekonany, że są to zwłoki Karola Szymczykowskiego, technika budowlanego z Zielonki. Takiego człowieka ktoś by przecież znał, gdzieś przedtem pracował, z tym czy owym spotykał się, mieszkał, chodził do sklepów, kina czy kawiarni. Szczęsny przychylał się do wersji, że tajemniczy mężczyzna mieszkał u Olesińskiego pod fałszywym nazwiskiem
jeżeli w ogóle istniał!
Trwało żmudne, bardzo oporne przesłuchiwanie pracowników z „Niwelatora”. Jak dotąd, nie posunęło ono sprawy naprzód. Wypytywano mieszkańców ulicy Zabranieckiej, czy krytycznego wieczoru nie słyszeli krzyków, awantury, wołania o pomoc, czy nie widzieli człowieka o podobnym wyglądzie, wzroście i w ubraniu, jakie miał
na sobie zabity. Szukano wśród waluciarzy, handlarzy złotem, paserów, gdyż mogła to być czyjaś zemsta za „puszczenie farby” albo oszukaną tran- ' sakcję.
Jednego dnia Szczęsny zapuścił się na Pragę, w rejony „Portowej”, „Wisły” i „baru inwalidów”, wyławiając z tłumu podpitych znane sobie z różnych spraw postaci. Taką był pan Stanisław, który na widok oficera — Szczęsny tego wieczoru nie odcinał się wyglądem od stałych bywalców lokalu, mimo to "został przez niego rozpoznany —■ najpierw usiłował wcisnąć się jak najdalej w kąt baru, potem zaś uciec przez kuchenne wyjście. Jedno i drugie nie udało mu się, kapitan był szybszy. Osaczył go przy ladzie barowej, postawił duże piwo i zmusił do kapitulacji.
Pan Stanisław westchnął z rezygnacją i tylko rzucił kątem oka po lokalu, czy nie ma gdzieś Jurka-Blondyna albo Jurka-Perkusisty, bo tych dwóch bał się najbardziej. Ten siwowłosy, dość starannie ubrany pan miał duszę przekupną i tchórzliwą. Zależnie od chwili, przeważała w niej cecha pierwsza lub druga.
Jurek-Blondyn, właściciel fiata 125P, potrzebował od czasu do czasu informacji, za które płacił gotówką albo w towarze, czasem były to nawet przyzwoite spodnie czy jesionka. Wtedy właśnie, dopóki nie przepił garderoby, pan Stanisław chadzał dobrze ubrany. Jurek-Perkusista nie miał fiata, takie rzeczy go się nie trzymały, wymagały zbyt wiele zachodu. Był skąpy, i honorarium, jakie otrzymywał od niego pan Stanisław, ograni-
cząło się często do kawy z dwoma pączkami. Czasem nawet jednym. Pan Stanisław w gruncie rzeczy gardził Jurkiem-Perkusistą, ale go się bał. Jurek potrafił tak wymierzyć uderzenie, że na „ oko nie zostawiało śladu, mogło jednak odbić nerkę, uszkodzić mózg lub spowodować pęknięcie wątroby. Koledzy mówili, że ma ciężką rękę.
Wywiad złodziejski, prowadzony skrupulatnie przez pana Stanisława, przysparzał mu niemało klientów; mógłby żyć dostatnio, gdyby nie pewne oszustwa, których się wobec nich dopuszczał od czasu do czasu. Nakryty, leczył się w domu, szpitali unikał jak ognia.
Parę miesięcy temu znikł milicji z pola widzenia, zadekowawszy się u Julki z Targowej. Był jej winien pieniądze, a że nie był w stanie zapłacić, rewanżował się starszej o pięć lat handlarce w sposób oceniany przez nią za wystarczający. Ostatnio jednak poczuł się bardzo zmęczony tym rodzajem spłacania długów, zwłaszcza że lata nie były już po temu. Wyniósł się więc cichaczem na stare legowisko w melinie przy Ząbkowskiej
W stosunku do milicji był uprzejmy, starannie przestrzegał używania właściwych tytułów i stopni, rzadko kiedy jednak dał się sprowokować do szczerości. Można z nim było rozmawiać w nieskończoność i co chwila dowiadywać się coraz to innych, ciekawszych fragmentów życiorysu, z których ani jeden nie odpowiadał prawdzie.
Szczęsny znał pana Stanisława od lat i wiedział,
czego może się po nim spodziewać. Toteż długa rozmawiali o niczym.
Z czego pan właściwie żyje, panie Stanisławie? — spytał po jakimś czasie kapitan, przysuwając mu talerzyk z porcją tłustych, obficie zakropionych octem nóżek.
Az ludzi — odparł siwowłosy paser-han- dlarz-kieszonkowiec w jednej osobie. Ułamał kęs chleba, przegryzł galaretką i popił piwem. Zastanowiwszy się chwilą, szybko dokończył poczęstunku na wypadek, gdyby czekała go jałćaś jazda do komendy.
—. Jak to, z ludzi?
Wie pan, kapitanie, mój ojciec nieboszczyk miał przed wojną gospodarstwo rolne i młyn. Potem to sprzedał, a pieniądze rozpożyczył między ludzi. No i ja teraz odbieram długi. Nie powiem, oddają. Nie każdy przecie złodziej.
W sierpniu pan mi opowiadał, jak to ojciec zawodowo służył w wojsku — rzekł ubawiony Szczęsny. — Więc skąd ten młyn?
Tak mówiłem? — Pan Stanisław popatrzył na brudny sufit, a zezem na drzwi, czy nie wchodzi któryś z Jurków. — Może coś pomieszałem, ale, panie kapitanie, jak ja miałem siedem lat, to, żeby pan wiedział, z jakiego drzewa ja spadłem! Dlatego mi się czasem trochę plącze. Pan mi nie wierzy? Szczerą * prawdę mówię. Jeszcze w zeszłym roku pracowałem w tajnej instytucji wojskowej. — Pochylił się do ucha Szczęsnego, zionął mu w twarz piwnym oddechem. — Robiliśmy tam €blfram.
Panie Stanisławie, wolfram, to pierwiastek chemiczny. Jego się nie wytwarza, on już jest.
Właśnie mówię. Dokładniej nie mogę, bo to było tajne.
No dobra. Szymczykowskiego pan nie widział?
Którego Szymczykowskiego?
Karola. Tego technika budowlanego. Potrzebny mi jako świadek wypadku. Niech pan się nie obawia, tylko jako świadek.
Pan Stanisław zastanawiał się przez dłuższą chwilę, na przemian marszcząc i unosząc w górę siwe, nastroszone brwi. Nie znał Karola Szymczykowskiego, tego był pewien. Nie był natomiast pewien, czy taka znajomość mu się nie opłaci. Sącząc ostrożnie wiadomości o Szymczy- kowskim, mógłby może przez parę dni mieć za darmo kolację.
Taki szczupły, ale nie chudy, średniego wzrostu. Chodził z brązową teczką. O nim pan kapitan mówi?
Szczęsny spojrzał ostro w niebieskie, niewinne oczy swego rozmówcy. Raz tylko dał się nabrać na tę niewinność, ale to było dawno.
Panie Stanisławie, przypomnieć panu Targową szesnaście? — rzekł, zniżając głos. — Z kogo pan chce zrobić wariata?
Stary złodziej nagle przestraszył się. Wolał już nawet spotkanie z ciężką ręką Jurka-Perkusisty niż przypomnienie Targowej szesnaście. Pod tym numerem pewnego dnia zaszedł fakt, na wspomnienie którego jeszcze teraz -^trząsał nim dreszcz zgrozy. Wina była po Jjego stronie, toł prawda, wiedział jednak, że gdyby posłyszał o tym świat przestępczy, nigdy by mu tego nie darował. Świat ten bowiem nie lubi być oszukiwany przez swoich.
Do dziś dnia nie miał pojęcia, w jaki sposób kapitan Szczęsny dowiedział się o wszystkim i trzymał go tym w szachu. Wstyd zaczerwienił obwisłe policzki pana Stanisława. Przełknął ślinę, poruszył żuchwami, w końcu rzekł cicho: -
Niech pan już nic nie mówi, panie kapitanie... Znałem kiedyś jednego Szymczykowskiego, ale było mu Witold. Miałby dziś po sześćdziesiątce. Chyba wyjechał na stałe gdzieś w radomskie. A Karola nie znam. Uczciwie mówię — rozłożył ręce. — Z kim on pije?
-— Nie wiem — odparł Szczęsny ostrożnie. — Może z takim jednym z Zakładów „K-12”, Olesiń- skim. Mieszka na Ząbkowskiej.
Olesiński? — Pan Stanisław znów się chwilę zastanawiał. — Chyba go nie znam. Z tych Zakładów widywałem tu tylko jednego gówniarza. Ale on już odszedł stamtąd.
Kiedy odszedł?
Zdaje się... zaraz, kiedy to było? Aha, jak mi Kizior stawiał. To musiało być dwudziestego piątego, bo on robi w budowlance. Wtedy ten chłopak tu był i mówił do kogoś, że rzucił ,,K-12”.
Właśnie tego dnia rzucił?
Tak by wynikało.
Jak wygląda ten chłopak?
^— Młody, trochę pryszczaty. Włosy takie wielkie, jak to oni teraz noszą. Ciemne.
Nie wie pan, jak miał na imię?
Paweł. Ten drugi mówił do niego: Paweł. Nazwiska nie znam.
A kim był ten drugi?
Pan Stanisław zawahał się. Ciekawość milicji powinna mieć swoje granice.
Panie kapitanie, ja nie mogę... — rozejrzał się po barze. -— Pan rozumie...
Dobrze. Niech pan mi go pokaże oczami. Albo określi, jak wygląda, gdzie i z kim siedzi. Obiecuję panu, że do niego nie -podejdę.
W tamtym końcu, pod ścianą. Koszula flanelowa w kratę, ciemna marynarka. Siedzi z Iwoną, taką jedną, co niedawno wyszła z kicia za ubliżanie. On ma... on ma niedużą ciemną plamę na policzku, koło ucha. Ja już pójdę! — Wyprostował się, odsunął od lady i błyskawicznie znikł wśród pijących.
Szczęsny pozostał na miejscu. Poprosił o kawę. Niedbale oparty o ladę, nie odwracał głowy. Nie musiał. W maleńkim lusterku widział dość wyraźnie twarz człowieka, siedzącego w kącie sali. Na tyle wyraźnie, aby zapamiętać.
*
Jasnooki wywiadowca z północnej Pragi zajrzał do pokoju swego naczelnika, ale wycofał się, dojrzawszy, że rozmawia on z kimś, kogo nie znał.
Naczelnik dostrzegł go jednak i zawołał, aby;
wszedł.
Słuchaj, Jasiu — rzekł bez wstępów — po-; trzebny nam jeden facet. Nie tyle mnie, ile kapitanowi Szczęsnemu z Komendy Stołecznej. Poznajcie się — pobieżnie dokonał prezentacji, po czym ciągnął dalej: — Gość jest w średnim wieku, dość tęgi, na lewym policzku ma ciemne małe znamię. Sie...
Korbacz — przerwał mu wywiadowca. —* Siedzi zwykle w „Portowej” albo gdzieś obok. Karany siedmiokrotnie za napady, gwałt i awantury. Nazywają go „Krzywy”. Widziałem go dzisiaj z tą czarnulą, co kiedyś naubliżała Stefanowi i poszła posiedzieć. Zaraz, jak to jej? — Popatrzył na sufit, pomyślał chwilę. — Zapomniałem. Ale Stefan będzie pamiętał. Tylko że on w tym tygodniu pracuje na dzień.
Korbacz — powtórzył Szczęsny na wpół do siebie. — Pseudo „Krzywy”... Dwudziestego piątego listopada, termin niepewny, bo mówił mi to znany całej komendzie pan Stanisław, więc dwudziestego piątego podobno Korbacz siedział w „Portowej” z chłopakiem o imieniu Paweł. Młody, pryszczaty, ciemne włosy. Duże włosy, jak określił nasz stary znajomy.
Ba! — westchnął wywiadowca. — Takich u nas mnóstwo. Czy nosi wąsy albo baczki?
Chyba nie. Zresztą, nie wiem.
To była sobota?
Sobota.
Miałem służbę na noc. Proszę chwilę poczekać, kapitanie. Porozmawiam. z moją załogą, może sobie przypomnimy. „Portowa” jest w naszym rejonie.
Kiedy zostali sami, naczelnik służby wywiadowczej spytał:
Kogo ty właściwie szukasz, Szczęsny? Kor- bacza czy tego chłopaka?
—• Chłopaka — odparł kapitan. -— Być może, jest to ten sam, który w Zakładach „K-12” powiedział Jankowskiemu, że wzywa go dyrektor. Wiesz, o którego Jankowskiego chodzi, prawda?
Tak, oczywiście, ten poparzony kwasem. Przecież to się stało na terenie naszej komendy. Ale obawiam się, że idziesz fałszywym śladem. Dlaczego akurat ma to być chłopak, który pił z Korbaczem?
Bo tego samego dnia rzucił pracę w „K-12”. Kadry dały nam wykaz tych, którzy wtedy właśnie odeszli. Sprawdzamy ich, ale na razie nie trafiliśmy na właściwego. Cała bieda w tym, że Jankowski nie widzi. I nie wiadomo, czy odzyska wzrok. Nie może więc nikogo rozpoznać.
Naczelnik zastanawiał się przez chwilę. Znał swoją dzielnicę od wielu lat, co prawda raczej od najgorszej strony, gdyż taka była jego służba. Znał więc tę najgorszą stronę niemal na wylot, setki nocy przewędrował jej najgłębsze zakamarki, tysiące godzin przetrwał na rozmowach z jej najbardziej znakomitymi reprezentantami. Znał ich, wiedział, czym się kierują w swym postępowaniu, rzadko kiedy s:ę mylił. Dwa razy taka pomyłka kosztowała go parę miesięcy szpitalnego łóżka,
bo zbyt późno wyciągnął broń. Miał też kiedyś kolegę, który sięgnąć po broń nie zdążył.
To możliwe — rzekł wreszcie. — Pewnie kazano mu odejść z Zakładów.
Kto?
Ten, kto przedtem kazał mu rozmawiać z Jankowskim. Myślę, że wobec tego chłopak powinien mieć przy sobie większą sumę pieniędzy, jeżeli już jej nie wydał. Idę tokiem twoich myśli, rozumiesz? Użyto chłopaka do jakiegoś aktu zemsty. Znam trochę teren Zakładów „K-12” i wiem, do czego była potrzebna fałszywa informacja. Jankowski szedł w kierunku bramy wyjściowej, czyli akurat odwrotnie niż w stronę remontowanej stołówki. A tam właśnie ten łobuz zaczaił się na niego. Wystarczyło więc zawiadomić Jankowskiego, że ma iść do dyrektora, aby zawrócił. Mógł iść krótszą drogą, przez budynek stołówki, co właśnie zrobił, mógł też iść chodnikiem tuż obok, trzeciej prostej drogi nie ma. I lepszej okazji ten ktoś już by chyba nie znalazł.
Wrócił wywiadowca, przysiadł na krześle. W ręku mial niebieski notes, zwany oficjalnie notatnikiem służbowym.
Niestety — powiedział trochę z żalem. — W żaden sposób nie możemy sobie przypomnieć, z kim Korbacz wtedy siedział. Był dzień wypłaty, w „Portowej” ścisk jak jasna cholera. Przejrzałem notatki, swoje i kolegów, ale żadnego śladu. „Krzywy” musiał się zachowywać przyzwoicie, comu się czasami zdarza. Dlatego nie zwracaliśmy na niego uwagi.
—- Jak się dobrać do Korbacza? — zwrócił się Szczęsny do naczelnika. — Powie coś?
Naczelnik potrząsnął głową przecząco.
Wątpię. Tacy jak on niechętnie informują
o swoich znajomych. Trzeba by szukać jakiejś okazji.
Ale mnie się śpieszy — odparł kapitan.
•
W kadrach „K-12” powiadomiono go, że niejaki Paweł Piaśnik od poniedziałku nie zgłosił się do pracy, choć nie składał, jak inni, wymówienia. Podano też adres chłopaka; był to stary dom na Przemysłowej, w pobliżu Rozbratu. Kierownik spytał od niechcenia, czy chłopak coś zbroił, a dowiedziawszy się, że chodzi tylko o drobne wykroczenie administracyjne, pokiwał głową. Dodał jeszcze, że po trzech dniach nie usprawiedliwionej nieobecności Piaśnik może się pożegnać z Zakładami.
Szczęsny pojechał na Przemysłową, odnalazł podany numer mieszkania i zastukał do drzwi. Długo nikt nie otwierał, wreszcie czyjś zniecierpliwiony głos spytał, o co chodzi.
Milicja — odparł kapitan. — Proszę otworzyć.
Usłyszał szmery, gniewny szept, szuranie meblami. Potem na progu stanął chłopak, ubrany tylko w krótkie kąpielówki. Miał twarz usianą prysz-czarni, oczy niespokojne, rozbiegane, włosy gęste i ciemne, opadające w nieładzie na ramiona.
O co chodzi? — spytał, a dojrzawszy mężczyznę w cywilnym ubraniu, zmarszczył brwi. — Pan jest z milicji? — Widać było, że nie dowierza.
Szczęsny pokazał znaczek służbowy, ale chłopak nie miał ochoty wpuścić go do środka. Obejrzał się, przestąpił z nogi na nogę, polem rzekł prosząco:
Może tu porozmawiamy? Bo... tego, pan rozumie, ja nie jestem sam.
Az kim?
Z dziewczyna. Niech pan wejdzie do przedpokoju —• odsunął się pod ścianę. — Albo do kuchni.
Przez matowe szklane drzwi widać było sylwetkę ubierającej się spiesznie kobiety. Kapitan skierował się do obszernej kuchni, przepuszczając chłopaka przodem.
Paweł Piaśnik? — spytał, choć był już niemal pewien, kogo ma przed sobą.
Tak. O co chodzi?
Proszę dowód osobisty.
Chłopak mimo woli sieknął do kąpielówek, uśmiechnął się krzywo i wszedł do pokoju, by po chwili wrócić z dowodem w ręku. Wciąż był niepewny, wyraźnie nie rozumiał, o co chodzi, a kapitan nie śpieszył się .z udzielaniem informacji. Oddał dowód i rzekł:
Kierownictwo Zakładów „K-12"' powiadomiło naszą komendę, że bez uprzedzenia porzuciliście u nich pracę. Czy to prawda?
' Paweł wolno uniósł ramiona w górę, na twarzy miał wyraz nieopisanego zdumienia. Przejechał ręką po włosach i odparł:
Od kiedy takie sprawy interesują milicję?
•— Mogłyby nie interesować — rzekł Szczęsny niecierpl'wie — gdybyście nie zabrali ze sobą zakładowej odzieży ochronnej. Było tak czy nie?
■— Ach, o to chodzi...
A myśleliście, że o co?
Że. . no, o sam fakt zwolnienia się z pracy.
To jest wasza sprawa. Gdzie jest ta odzież? .1 dlaczego jej nie oddaliście?
Zapomniałem — powiedział Piaśnik ze szczerością w głosie. — Słowo daję! Mam ją w pokoju, zaraz przyniosę.
Odwrócił się, ale kapitan przytrzymał go za ramię.
Co wy sobie wyobrażacie — rzekł surowo — że milicja będzie za was taskać kombinezon?
Rzeczywiście — zreflektował się chłopak. —• W takim razie ja sam odniosę do Zakładów'. Albo... no, ktoś jutro odnies;e.
A tak miedzy nami: dlaczegoście przestali pracować w ,,K-12”? To przecież duże, ciekawe Zakłady.
Piaśnik milczał chwilę, widać było, że zastanawia się nad odpowiedzią. Wzruszył ramionami, wydąi wargi.
Nie podobała mi się robota — odparł krótko.
Za ciężko było?
Moja rzecz — burknął chłopak. — Jeszcze coś? Bo... — popatrzył wymownie na drzwi pokoju.
•— Nie, nic. Nie zapomnijcie zwrócić odzieży.
W Komendzie połączył się z p ¡rocznikiem Nowakowskim i poprosił:
Słuchaj, ty dobrze znasz Zakłady „K-12”, załatw mi na jutro taką rzecz. Ich wydz'a! kadr zawiadomi! Komendę Dziełncową o tym, że bv- ły pracownik, Paweł Piaśnik, porzuciwszy samowolnie robotę, nie zwrócił odzieży ochronnej.
Wcale nas nie zawladam.ali — rzekł porucznik zdziwiony.
Zrozum, człowieku: masz to właśnie załatwić.
Że zawiadomili?
Tak. Jak sic do nich zgłosi Pin.śnik z odzieżą albo ktoś od niego, niech nie będą zdziwieni, kiedy im wypomni milicję.
Byłeś u n.tgo w domu?
Tak. Chciałem go sobie obejrzeć i potrzebny był mi pretekst.
—* Skąd wiedziałeś, że nie oddał tych rzeczy?
A czy tacy jak on ocłdają? — mruknął Szczęsny i odłożył słuchawkę.
„Krzywy'' miał złv dzie-i. Da- c;:q-n°i Iwony wrócił z wiezienia jej ślubny, zasięncy dał po mordzie i Korbacz nawet mu n'e oddał, bo wiedział, że tamten ma i a a je On by na jego miejscu zrobił tak samo, może jeszcze gorzej, u niego sięgnąć po nóż to jak u innych ro bułkę.
Potarł tylko obolałe policzki, zabrał wyrzucone na schody lachy i poszedł. Kieszenie były puste, przeraźliwie puste, nie miał nawet na piwo. Wcz-r-sna pora nie pasowała na robolę, zresztą czuł się siaby, w taki dzień nie jest dobrze brać się za kogeś, można od razu podpaść. Parę lat temu
..Krzywy” wspomina ze wstydem — zaczaił się w bramie na jednego ekgur.eika w kapeluszu z piórkiem i w ortalionowej kurtce z futrzanym koin erzem. Pasowało mu jak nigdy, pusta brama, pól mruk, cła'by p`.o\vę, że zarobi parę stówek i zegare::, nic licząc kurtki.
Łomot był krótk:, ale przyzwoity. Korbacz nie rozum;ał, co się stało, nie pojął, dlaczego -leży na ziemi, a prawy pośladek boli go jak jasny gwint. Elegancik sial nad nim, w ręku miał milicyjną palkę i dopiero wtedy „Krzywego” olśniło, że nadział się na wywiadowcę. Głęboko rozżalony i zawstydzony, dał się zapudlić bez szemrania, sam czuł się winny, nie tyle napaści, ile nierozeznania człowieka.
Teraz przyszło mu to na myśl, kiedy wlókł się przez Targową, z pustym brzuchem i piekącą zgagą po wczorajszym piciu. Ssał niecierpliwie dolną wargę, rozglądając się uważnie, czy nie dostrzeże kogoś znajomego, kto by postawił kufelek. Ale wieść o powrocie męża Iwony już się rozeszła. Znajomi skomentowawszy fakt wyciągnęli z niego jeden zasadniczy wniosek: „Krzywy” stracił życiowy fart. „Frajer” — orzekli i przestali się nim interesować.
Toteż na jego widok znikali w bramach albo udawali, że go nic w kizą. Początkowo nie zdawałsobie sprawy z tego, co się dzieje. Potem chwyciła go złość, pożałował, że jednak nie sięgnął po nóż. Byłby zwycięzcą choć na parę godzin i w glorii powędrował za kraty. A tak — frajer.
Zły dzień — myślał, krążąc leniwie w pobliżu Dworca Wileńskiego. Wreszcie udało mu się ściągnąć z otwartej torby portmonetkę, ale było tam tylko trochę bilonu, w dodatku baba podniosła krzyk, z trudem przez podwórza przemknął na Brzeską, przyczaił się w murowanym śmietniku. Potem kupił w sklepie bulkę, kawałek kiełbasy, paczkę sportów i zaszył się z tym w najciemniejszym kącie, aby nikt nie dostrzegł jego upadku.
Wieczorem odważył się jednak wśliznąć do „Portowej”. Zostało mu jeszcze na jedno piwo, wziął kufel do ręki i rozglądał się, do kogo by się przysiąść, aby potem coś z tego mieć. Wtedy przy jednym stoliku napotkał życzliwe spojrzenie. Nie pamiętał, czy zna tego małego blondyna z zadartym nosem, wiedział jednak, że za wszelką cenę musi dzisiaj wypić, bo będzie z nim źle.
Podszedł więc swoim ciężkim, kołyszącym krokiem i zdecydowanie postawił kufel na zapłamio- nym obrusie.
Niech pan siada, panie Korbacz — powiedział blondyn, pokazując wolne krzesełko.
Usiadł, przyglądał mu się spode łba. Blondyn jadł schabowego, „Krzywy” poczuł zapach tłuszczu, kapusty i zakręciło mu w nosie. Westchnął bezwiednie, a wtedy tamten powiedział:
Napije się pan? Nie lubię sam.
101
Skąd pan jest? — mruknął, z trudem odrywając oczy od kotleta.
Z Woli.
Korbacz zdziwił się trochę. Na Woli miał niewielu znajomych.
Stawiaj pan. Potem pogadamy — rzucił szorstko.
Było więc pół litra i schabowy, dwa piwa i jeszcze pół lilia, pod kaszankę. O późnej już godzinie blondyn przypomniał Korbaczowi paru wspólnych znajomych i jakieś imieniny, na których obaj wypili na ty. ,,Krzywy'', rozrzewniony sytuacja, wyznał, że zapomniał, jak jego stary przyjaciel ma na imię. Usłyszał, że Jurek, i na to konto poszły jeszcze dwa piwa, aż Korbacz musiał na parę minut opuścić salę, ale szybko powrócił.
Z tobą się przyjemnie rozmawia — oświadczył blondyn, podsuwając mu papierosy. Był nad podziw trzeźwy, twarz mu tylko poczerwieniała, a jasne włosy spociły się i przylgnęły do skóry.
Z tobą też — Korbacz chciał być kulturalny, chociaż raz po raz odbijało mu się potężnie, ale do tego był przyzwyczajony.
Paweł mówił, że we dwóch zrobiliście dwa i pół litra.
Paweł? — Próbował uprzytomnić sobie, o kogo chodzi. — A, ten gówniarz... Miał fart. Trzy litry było, nie dwa i pół.
Powiodło mu się?
No! — , Krzywy” roześmiał się na całą salę, aż barmanka spojrzała w ich stronę. — Nygus lo on jest, ale miał fart. Trafił na głupiego, wiesz?...
Tamten chciał mu dać tylko stówę. Potem dwie. A Paweł: nie i nie! Niżej brudasa nie pójdę.
I dostał?
Żebyś wiedział. Paweł gówniarz, ale ma nosa. To był śmierdzący interes, wiesz, Jurek? — Nachylił się nad stolikiem, ziejąc piwem i tytoniem. — Za takie rzeczy trzeba płacić.
Blondyn myślał przez chwilę, a potem rzekł:
Ty, ja bym to inaczej. Ja bym wziął forsę, potem frajera w łeb. Wtedy nic bym nie musiał robić.
Korbacz zasępił się.
Nie wyszło, bracie. Tamten nie ze wrszystkim głupi. Dał po robocie. Dużo dał — zdziwił się nagle. — Musiało mu cholernie zależeć. Za samą gadkę pół patyka?... Musiało mu zależeć — powtórzył.
Ty — odezwał się znowu blondyn. — A może mu jeszcze na czym zależy?
Korbacz nie zrozumiał. Patrzał na swego towarzysza przekrwionymi oczami, małe znamię na policzku odznaczało się wyraźnie od bladej twarzy. Czuł już zmęczenie wódką, jedzeniem, szkoda mu było jednak tracić okazję.
No, może dla nas dwóch znalazłby jeszcze coś takiego, jak dla tamtego... — tłumaczył blondyn.
Głupiś, Jurek — odparł ze śmiechem. — Takie sprawy rzadko się'trafia ją. A ty tam pracujesz? — zdziwił się.
-— Gdzie?
No, tam... w tych Zakładach.
■— Nie. Ja zimą w ogóle nie pracuję. Łatwomarznę! — wybuchnął śmiechem, Korbaez mu zawtórował.
Jak tam nie pracujesz, to nie masz do niego podejścia — tłumaczył wyrozumiale, jak dziecku. — Paweł robił tam parę miesięcy, to go znał.
Blondyn nie odzywał się przez parę minut, a wreszcie rzeki:
Jak to był śmierdzący interes, to Paweł i tak mało dostał. Takie coś warte ze dwa patyki.
Ja dobrze nie wiem — Korbaez ziewnął szeroko, był śpiący. — Może i więcej dostał. Mnie się nie przyznał. — Podniósł się z krzesła. — Zaraz wrócę — mruknął, chwiejnym krokiem zmierzajac do drzwi.
Blondyn odprowadził go uważnym wzrokiem. W lokalu było już mało łudzi, za chwilę zamykano. P-arnrmka wychyliła się zza lady i powiedziała do blondyna:
Jak pan go teraz nie dogoni, to cały rachunek musi pan sam zapłacić. On tu nie wróci.
Machnął ręką. Wyjął portfei, uregulował, ile było trzeba. Potem, nie śpiesząc się, wyszedł na ulicę. Korbacza już nie było.
RozdzioS 5
Z Departamentu przyszło pismo ponaglające
pułkownik Ołdakowski, wezwawszy kierowników, polecił przyśpieszyć montaż silnika. Szczerze mówiąc, był przeciwny wszelkiej robocie w pośpiechu, toleż ograniczył się do odczytania urzędowego
r
pisma i paru kąśliwych uwag. Wiedział, że robią, co mogą, że turbinowy silnik dwuprzepływowy to nie rower, który można złożyć w godzinę.
Poza tym były trudności z kooperantami. Stop tytanowy, z którego wykonano tarcze wirników turbiny, z pewnością gwarantował najwyższą jakość, i Ołdakowski cieszył się jak dziecko, kiedy nadesziy pierwsze tarcze. Ale w parę dni później okazało się, że następną przesyłkę trzeba było
po prostu odesłać do producenta. Stal kwasoodpor- na, użyta do dyszy wylotowych, miała inną gru- f bość, niż tego wymagał konstruktor.
Pomyłka w obliczeniach czy sabotaż? — zastanawiali się. W końcu konstruktor sam pojechał do kooperanta, a wówczas wyszło na jaw, że omyłkowo przesłano do ,,K-12'' dysze, wyprodukowane dla innych silników. Opóźniło to jednak termin rozpoczęcia montażu.
Pracowali na dwie zmiany. Siedem prototypowych M-9-M miało być gotowych do długotrwałych prób statycznych najdalej za dwa tygodnie. Na te silniki — nowoczesne, przystosowane do samolotów naddźwiękowrych — czekali niecierpliwie ich przyszli piloci. Ołdakowski, choć sam pilotem nie był, doskonale tę ich niecierpliwość rozumiał. Rozumiał i dałby wiele, aby móc obejść się w ogóle bez kooperacji, ale było to niemożliwe. Zakłady „K-12” nie były niestety hutą, tylko montownią i hamownią, a choć miały wszystkie nowoczesne urządzenia, nie potrafiły jednak wytapiać, robić odkuwek i obrabiać ich według wymagań konstruktorów.
podeszwach i starał się nie dotknąć niczego po drodze. Wyłonił się gdzieś z kąta hali, widocznie szedł od strony umywalni.
Człowiek, który znalazł się nagle o drugiej nad ranem w montowni M-9-M, nie ściągnął na siebie uwagi wart. Strażnicy przechadzali się pomiędzy budynkami spokojnym krokiem, żaden sygnał nie odezwa! się przy bramie wejściowej, alarmując, iż w Zakładach pojawi! s:ę nocny, przez nikogo nie oczekiwany gość.
A jednak by!. Poruszał się bezszelestnie między silnikami, jakby czegoś szukał, chwilami schylał się, to znów wyprostowywał i, nieruchomiejąc na moment, nasłuchiwał. Uspokojony, wybrał wreszcie dogodne miejsce naprzeciw jednego z M-9-M, spod luźnego kombinezonu wyjął aparat fotograficzny angielskiej produkcji, typu ..Robot”, z obiektywem przystosowanym do zdjęć w podczerwieni. Ca!e pudełko aparatu było idealnie matowe, ani jedna część nie połyskiwała chromem czy niklem.
Człowiek potrzebował jednak czegoś więcej. W hali było ciemno i dobrze wiedział, że bez źródła światła, wysyłającego promienie podczerwone, nie obejdzie się. Zaopatrzył się więc w impulsowe promienniki, przesłonięte czarnym filtrem, przepuszczającym tylko podczerwień. Każdy maleńki promiennik z kadmowo-platynowym akumulatorem powinien dobrze spełnić swoje zadanie.
Pochwali! sam siebie za przezorność. Spojrzał na zegarek, było sześć minut po drugiej. Pora, kiedy wartownicy najdotkliwiej zaczynają odczuwać zmęczenie, zwłaszcza w chłodną i dżdżystą noc listopadową.
Przygotował się do pracy. Potem systematycznie fotografował po kolei każdy fragment silnika, robił to 7e znawstwem, mimo woli podziwiając śmiałą myśl twórczą konstruktorów. Co prawda prace przy montażu nie by'y zakończone, chyba sporo tu jeszcze brakowało, i ten fakt p-ul mu poważne całą robotę. Zdołał się już jednak zorientować, że choct.d o turbinowy silnik dwuprz-rplywowy z dopalaniem, przystosowany do samolotów naddzwię- kowych, i byl coraz bardziej zdumiony. Nie przypuszczał, że konstrukcja będzie tak śmiała i nowatorska. Notował w pamięci wszystkie szczegóły, które mogły ukryć się przed okiem aparatu: dwu- wirnikowa sprężarka i takaż turbina, wlot silnika ze stożkiem centralnym, dysza wylotowa regulowana, stożek izentropowy...
Kiedy oni zdążyli to zrobić?! — zastanawiał się, nie przerywając fotografowania. Pomyślał, że nie docenia przeciwnika i że trzeba filmy jak najprędzej przesłać do Centrali.
Nagle zastygł, wytężył słuch. Zdawało mu się? Nie, chyba nie. Doświadczenie i instynkt podszep- nęły, że coś się stało, tam, za halą silników, coś niedobrego, co nakazuje błyskawicznie uciekać tą samą drogą, jaką tu przyszedł. Oczywiście, jeżeli droga ta jest teraz rówtiie przydatna, jak przedtem.
Schował aparat pod kurtkę, na szczęście nie zajmował wiele miejsca. Wycofywał się bezszelestnie, krok za krokiem, na palcach, chociaż przed hala-
sem chroniły miękkie podeszwy butów. Idąc, rozmyślał gorączkowo, co właściwie go spłoszyło, co mogło się stać, bo przecież nie zrobił żadnego błędu.
W dwie godziny później, siedząc w pokoju nad kieliszkiem koniaku, doszedł do wniosku, że albo zawiodły go nerwy i niepotrzebnie przsrwał w połowie robotę, co zmusi go do ponownej wyprawy, albo też promienniki impulsowe zialarmowa- ły jakiś wykrywr.cz źródeł podczerwieni, który mógł być tam przecież zainstalowany.
Jednakże w takim wypadku — rozmyślał dalej — reakcja wartowników' powinna być natychmiastowa. Powinni wpaść do hali silników i nakryć go w minutę po alarmie. Dlaczego więc tego nie zrobili?... Cóż. być może, wykrywacz, jeśli istniał, nie wskazał dokładnego kierunku źródła.
Wysuwał wiele hipotez, długo rozmyślał, aż wreszcie, kładąc się już spać, osadził, -,ż najprawdopodobniej zmyliły go instynkt i nadszarpnięte nerwy.
Poręba był zmęczony. Siedział w dyżurce, obie słuchawki akustycznych wykrywaczy źródeł podczerwieni leżały — wbrew7 przepisom — na stole. Strażnik był przekonany, że i tak usłyszy, jeżeli coś się stanie. Jak dotąd, n;gcly nic się nie stało ani na jego służbie, ani na innych.
Nie lubił takiej pracy. Wolał już^wartę pomiędzy budynkami, przynajmniej można było popatrzeć dokoła, posłuchać dalekiego gwizdu pociągów, szumu miasta, ruszać się, nawet zmarznąć czy zmoknąć. Nieruchome siedzenie w ciepłej dyżurce po prostu otępiało i zmuszało do drzemki.
Poręba wiedział, że wykrywacze umieszczone są w hali silników i w hamowni. Wiedział też, że jeśli któryś detektor odbierze najmniejszą wiązkę promieniowania podczerwonego, natychmiast rozkrzyczy się jedna ze słuchawek. A wtedy on, strażnik na ważnym posterunku, podniesie alarm na całe Zakłady. Tak przewidywała instrukcja. Słuchawki jednak na szczęście milczały.
Położył głowę na stole, podsunąwszy pod nią splecione dłonie. Zaraz też zaczęło mu się zdawać, że jest w domu na przepustce, że siedzą wszyscy w dużej kuchni, w której najczęściej zbierano się na posiłki, matka smuży placki, tłuszcz skwierczy wesoło. Na myśl o plackach, polanych obficie śmietaną i posypanych cukrem, oblizał wargi i drzemał dalej.
Skwierczenie tłuszczu zaczęło się jednak niepokojąco przeistaczać w jakieś inne, obce dźwięki. Obraz kuchni zmatowiał i odpłynął gdzieś daleko. Poręba nagle ocknął się, uniósł głowo, spojrzał na słuchawki. O, rany! Alarm! Któryś z aparatów w\krył podczerwień i było to... tak, bez wątpienia w hali silników!
Zerwał się, nacisnął czerwony guzik, nie używany dotąd, ale sprawdzany sumiemre każdego dnia przez obsługę ochrony budynków. Po chwili drzwi dyżurki otworzyły się gwałtownie i wpadł zadyszany szef strażników Nowacki.
111
Co jest?! — krzyknął. — Gdzie? — dodał śpiesznie, bo wysoki ton w słuchawce dał mu już odpowiedź, co się stało.
Montownia — odparł Poręba, narzucając płaszcz. Sięgnął po pistolet maszynowy, Nowacki wydawał polecenia paru innym strażnikom, którzy wbiegli do dyżurki. W trzy minuty później hala silników była otoczona wyjścia obstawione.
Nowacki wszedł wraz z dwoma podkomendnymi do montowni. Oświetlił halę silnym reflektorem, a jeden ze strażników doskoczył do szafki z kontaktami. Sądzili, że bezpieczniki będą wysadzone, ale nie, hala rozbłysła potokiem światła. Rozglądali się uważnie dokoła, nasłuchiwali każdego szmeru, wyławiali wzrokiem każdy cień czy zarys jakiejś postaci. Na próżno. Montownia była pusta.
Może wykrywacz się popsuł? — zauważył któryś.
Nowacki zaprzeczył ruchem głowy. Nie wierzył w błąd ze strony aparatu, znał te akustyczne wykrywacze, działały bez pudla. Ktoś musiał być w hali silników, mało tego, musiał w jakiś sposób spowodować promieniowanie podczerwone. .Tak wszedł? Którędy? Przede wszystkim jednak: którędy uciekł z hali?
Przeglądali raz jeszcze, dokładnie, wszysłkie zakamarki, obchodzili dokoła silniki, zaglądając każdemu podejrzliwie do wnętrza, jak gdyby gdzieś tam, w środku, mógł ukryć się człowiek. Na. próżno. W hali ani w hamowni nie było nikogo.
Nowacki postanowił mimo to zawiadomić o wszystkim pułkownika Ołdakowskiego. Konstrukcja silników M-9-M objęta była tejemnicą, więc w razie czego wszystko mogłoby skrupić się na nim.
W pół godziny później na miejscu zjawił się kierownik budynku „S”. Wraz z nim drugim samochodem przyjechał kapitan Polewski i kilku wezwanych w trybie alarmowym oficerów dochodzeniowych WSW. Tuż za nimi na dziedziniec wjechał wóz z aparaturą specjalną. W czasie gdy kapitan Polewski wraz z jednym z przybyłych ustawiał w hali silników tajemniczo wyglądającą czarną skrzynkę z ekranem i bateriami zasilającymi, dwóch pozostałych oficerów przeprowadzało skrupulatne oględziny budynku z zewnątrz. Badali stan plomb na drzwiach, oświetlali ręcznymi reflektorami okna, metr po metrze oglądali teren wokół hali, szukając śladów obuwia na wilgotnej ziemi. Wezwany strażnik, który pilnował budynku, stanowczo twierdził, że absolutnie nikogo w pobliżu nie widział od kilku godzin. Nowacki potwierdzał jego oświadczenie.
Nikt obcy nie mógł tutaj być, panie poruczniku — powiedział do oficera WSW. — Całkowicie wykluczam taką ewentualność. Może ktoś ukrył się po prostu w hali przed jej zamknięciem.
Oględziny wnętrza budynku też nie dały żadnego rezultatu. Ani w ścianach, ani w podłodze — szarej betonowej płycie — nie zdołano zauważyć ukrytych przejść. Nawet radiowy wykrywacz metalowych przedmiotów, używany w wojsku dosygnalizowania założonych pod powierzchnią ziemi min, niczego nie stwierdził. Beton wylany był na żelaznej siatce zbrojeniowej, ciągły dzwonek potwierdzał tylko przypuszczenia oficerów dochodzeniowych, że budowlani nie żałowali tych prętów.
Ołdakowski, mocno zdenerwowany, na przemian to próbował pomóc specjalistom z WSW, to przynaglał Polewskiego, choć ten śpieszył się, jak mógł. Z każdą minutą możliwość zarejestrowania na ekranie aparatu wykrywającego obecność człowieka, który był tu niedawno, oddalała się.
Detektory promieniowania podczerwonego pracowały w milczeniu. Trzeba było czekać.
Monitor kontrolny? — spytał Polewski swego towarzysza.
W porządku — odparł cywil. — Włączam lampę analizującą.
Za wcześnie!
Nie! Zobaczymy.
Oby.
Przez pół godziny nic .się nie zmieniło na ekranie. Czekali w skupieniu, Ołdakowski zdenerwowany zagryzał wargi, w hali nie wolno było palić. Nagle cywil drgnął, wpatrzył się w ekran.
Jest! — zawołał kapitan. Chwycił kamerę fotograficzną, czekał jeszcze chwilę, obraz na ekranie stał się trochę wyraźniejszy. Wtedy wykonał kilkanaście zdjęć.
Nowacki zbliżył się, ogromnie zaciekawiony. Ale dojrzał tylko mglistą sylwetkę ludzkiej postaci, jakby lekko pochylonej. Zdziwił się, że tamci są
uradowani, przecież z tego czegoś, co wyglądało raczej na ducha niż na człowieka, nic się nie da rozpoznać.
r— Nie rozumiem •— mruknął na wpół do siebie.
Polewski odwrócił się, uśmiechnął.
Sądziliście, że ekran pokaże nam portret? —- spytał. Przecież ten cz!ow;ek by! tu przed godziną albo dwiema. To, co widzimy, to tylko resztki promieniowania podczerwonego, wydzielanego przez ludzkie ciało. I tak dobrze, że cokolwiek widać.
I co nam to da? — wątpi! porucznik.
-— Pewność, że elektroniczny wykrywacz nie omyli! się, nie zepsu! i że jakiś człowiek chodził w nocy po montowni. A to już bardzo dużo.
Chociaż to właśnie jest najgorsze — powiedział pułkownik, podchodząc cło nich. — Jak to możliwe, że nie znałeźl ście go?!
Nowacki nrlczal, zmieszany
Kto miał dyżur przy słuchawkach? — pytał dalej Oldakowski. Glos jego nabrał ostrego brzmienia.
■— Poręba.
■— Zawołajcie go tutaj.
Wezwany strażnik stanął przed pułkownikiem z opuszczoną głową.
Gdzie leżały słuchawki detektorów? Tylko prawdę proszę!... No?
Na stole — odparf cicho.
■—• Na stole! Ślicznie! Znacie przepisy?
Tak jest, obywatelu pułkowniku!
Guzik znacie!
Tak je...
■— Spaliście?
Zdrzemnąłem się •— przyznał z rozpaczą.
-— Wobec tego — wtrącił przysłuchujący się rozmowie cywil — sygnał mógł alarmować przez dłuższy czas. Facet zdążył uciec. Ale którędy?
Poręba zbladł, jego dowódca poruszył się niespokojnie.
Oddajcie broń i pas —• powiedział. Ręce mu drżały.
*
S:edz:eli w gabinecie. Pułkownik Czerniak z uwagą przegląda! rozłożone na biurku fotografie. Było ich wiele, ale każda przedstawiała tylko mgliście zarysowany kształt człowieka, przy czym w odróżnieniu od zwykłych zdjęć — na tych tło było czarne, a sylwetka biała, jak na negatywie.
Jak sądzisz, zrobił to, co chciał, czy też przyjdzie jeszcze raz? — spytał wreszcie, odsuwając fotografie.
Nie wiem — odparł kapitan Polewski. —• Chciałbym, aby wrócił.
Jak najszybciej trzeba zbadać, w jaki sposób dostał się do budynku.
Polewski zastanawiał się chwilę, potem potrząsnął głową.
■— Nie róbmy tego — rzek! stanowczo. — Silniki są w tej chwili w takim stanie, że on musi wrócić. Na pewno nie zdołał zebrać o nich wszystkich informacji. Przecież mamy tam jeszcze na jakieś dwa tygodnie roboty. Jeśli zaczniemy
teraz jakieś badania, analizy, nie da się uniknąć szumu i możemy go spłoszyć. System alarmowy, jak wiesz, jest niezawodny. Sprawdziliśmy. Jednak zawiódł. Nie mam pojęcia, jak się facet mógł tam znaleźć. Po prostu nie mam pojęcia. Myślę, że...
zawiesił głos.
Co myślisz? — zainteresował się pułkownik.
Myślę,, że trzeba zastosować laserowy system ochrony.
Czerniak uniósł brwi.
Wyjaśnij. Nie znam dobrze.
-— Małe urządzenie, waży tylko dwanaście kilo. Wymiary: dwadzieścia na dwadzieścia pięć na czterdzieści pięć. Ustawiasz tak, żeby odległość od przedmiotu obserwacji wynosiła nie więcej niż dziesięć metrów. A obserwator może...
-— Poczekaj — przerwał pułkownik. — Już widzę pierwszą trudność. Na hali jest siedem silników, odległości spore. Musiałbyś ustawić siedem laserów!
Nie. Tylko dwa. Nie przy silnikach, ale przy obu wejściach. Słuchaj, montownia ma kształt wielkiego prostokąta, w jego krótszych bokach są drzwi, a właściwie wielkie metalowe wrota, a za nimi małe jakby przedsionki, z których dopiero wchodzi się na halę. Ustawimy laserowe urządzenia właśnie w tych przedsionkach.
Dobrze. Co dalej? •
■— Obserwator, w odległości kilometra czy nawet półtora, otrzyma obraz i usłyszy głos, wydawany w pobliżu obserwowanego miejsca, a więc szmery, kroki czy szept...
Albo śpiewy. Nie licz na to!
Polewski roześmiał się.
-— Urządzenie działa nawet w zupełnej ciemności. Wysyłane przez nie niewidzialne promienie laserowe przekażą obraz nieproszonego gościa na ekran, przy którym będę ja czy ktoś inny.
■— Mamy te urządzenia?
Oczywiście. Niedawno sprowadziliśmy. Za granicą wcale nieźle sobie radzą.
Podniósł się z fotela, spojrzał na zegarek.
Siódma dochodzi — mruknął. — Muszę pojechać do domu, umyć się, ogolić, zjeść śniadanie
do Zakładów. Załatwisz te lasery?
Sądzę, że tak. Przykazałeś Nowackiemu i reszcie, aby nikomu nie mówili o tym, co zaszło w nocy?
Tak. Nie powiedzą, to dobre chłopaki.
•— Nie broń ich! — powiedział Czerniak surowo. — Poręba'za tę drzemkę pójdzie pod sąd. Oni wszyscy dobrze wiedzieli, czego strzegą. A dowódca warty powinien częściej sprawować kontrolę... Jak myślisz, czy załoga montowni i hamowni jest pewna?
-— Raczej tak — odparł Polewski niezdecydowanie. Nagle usiadł z powrotem, zamyślił się. •— Załoga, tak — powtórzył. — Wiesz, Marian, mam takie absurdalne podejrzenie...
No?
Ktoś z cywilnej części „K-12''...
Kto?!
Polewski zawahał się.
-— Michlerski ■—■ rzekł niechętnie.
■— Ten grubas? — Czerniak wzruszył ramionami. — Masz jakieś dane? Bo facet pracuje w Zakładach tyle lat, cieszy się dobrą opinią, wyjeżdża za granicę... Nigdy nie mieliśmy z nim żadnych kłopotów. Czemu go podejrzewasz?
Nie potrafię tego jeszcze sprecyzować. No, zobaczymy!
Chciał już wyjść, pułkownik go zatrzymał.
Poczekaj. Rozumiesz, z tymi laserami... Kosztowne urządzenia. Czy nie prościej byłoby oświetlić halę na noc, a przy wejściu, w przedsionkach, postawić wartowników?
Oczywiście. Wtedy zapewnisz silnikom bezpieczeństwo. Ale faceta nie złapiesz. A złapać go trzeba. Nawet kosztem pięciu laserów!
•
Sąsiadka głośno zastukała do drzwi.
■— Panie Pawle! Telefon do pana.
Piaśnik wyskoczył z kuchni, gdzie przygotowywał sobie spóźniony obiad. Matka, jak zwykle, przesiadywała po kominkach, o syna od dawna przestała się troszczyć.
W"ytarł ręce, naiożył marynarkę i wszedł do sąsiadów nie zapominając o „dobry wieczór”. Byli na to wrażliwi, a jemu zależało na dobrych kontaktach ze względu na telefon. Starał się zresztą nie nadużywać ich uprzejmości i podawał ten numer nielicznym znajomym, srogo przykazując dzwonić tylko w bardzo ważnych wypadkach.
Symbolicznie wytarł nogi o sukno i pojechał na nim do stolika, na którym stał telefon.
Piaśnik, słucham.
Poznał od razu, kto mówi, i zaciekawił się. Pomyślał, że być może nadarza się nowa okazja zarobku. Ochoczo zgodził się na przyjście, zaraz, nie chciał, aby tamten czekał i rozmyślił s:ę. Podziękował sąsiadce, wrócił do kuchni i zgasił płomień pod rondelkiem z perkoczącynr już ziemniakami. Szybko nasmarował sobie bułkę, nalał wystygłej herbaty, jadł wciągając skarpetki i sznurując buty. Po pięciu minutach zbiegał już ze schodów na ulicę.
Przy Myśliwieckiej stały dwie taksówki. W myśli przeliczył zawartość portfela i otworzył drzwiczki starej warszawy Kierowca ocknął się, złamał chorągiewkę, ruszyli.
W pewnej odległości za nimi trzymała się nieco już wysłużona skoda śmietankowego koloru. Za kierownica siedział mężczyzna lat trzydziestu paru, brunet o gęstych, krótko przystrzyżonych włosach, ubrany w ciemny płaszcz. Jechał za taksówką jakby od niechcenia, zręcznie prześlizgując się między pojazdami, ale nie tracąc jej z oczu ani na chwilę.
Kiedy znaleźli się na Ząbkowskiej i Paweł wysiadł przed jednym z domów, czarnowłosy mężczyzna zaparkował wóz trochę dalej, wyskoczył
podążył za Piaśnikiem. Chwilę postał u podnóża schodów medytując nad czymś, potem wrócił do samochodu. Zamknął się w nim, podjął z siedzenia szare prostokątne pudełko, wyciągnął antenę przenośnego radiotelefonu i powiedział:
„Zelka" pozdrawia. Podopieczny jest w mieszkaniu niejakiego Wacława Olesińskiego, na Ząb- kowskiej... — podał dokładny adres.
Potem wysłuchał odpowiedzi, wyłączył mikrofon
zaklął. Zawrócił skodę tak, aby mieć przed oczami bramę obserwowanego domu, wyjął z płaszcza chleb z kiełbasą i zaczął jeść.
*
Następnego dnia po południu kapitan Turzyński zadzwonił do drzwi nowego mieszkania Jankowskich. Otworzył mu siedemnastoletni Krzysztof, który od wypadku ojca przejął na siebie rolę głowy domu. Smagły, wyrośnięty chłopak zmierzył oficera nieufnym spojrzeniem.
•— Dobry wieczór — odezwał się kapitan. — Jestem z Komendy Stołecznej Milicji. Czy zastałem panią Jankowską?
Proszę okazać legitymację. Ja pana nie znam •— odparł Krzysztof.
Turzyński uśmiechnął się leciutko, wyjął dokument Chłopiec obejrzał . legitymację, porównał zdjęcie z twarzą stojącego przed nim człowieka, a potem odsunął się robiąc przejście i rzekł:
Pan rozumie, musimy być ostrożni. Ojciec.« no — machnął ręką.
•— Wiem, wiem.
Proszę do pokoju. Mama wyszła na chwilę, ale zaraz wróci.
Pokój pachniał jeszcze świeżą farbą. Usiedli przy stole, Krzysztof podsunął gościowi papierosy
kapitan z ciężkim sercem odmówił. Wciąż jesz-
121
cze nachodziły go tęsknoty za paleniem, postanowił jednak być wytrwały.
Panie Krzysztofie — zaczął rozmowę. — Czy zna pan Pawła Piaśnika?
Jankowski zastanowił się, potem potrząsnął głową.
>— Nie. Czy on też chodzi do mojego technikum?
Nie sądzę. A matka, może go zna?
Musiałbym zapytać. To ktoś z jej zakładów?
Turzyński ominął pytanie. Zaraz zresztą w drzwiach zachrobotał klucz i po chwili do pokoju weszła Jankowska, trochę zdziwiona wizytą obcego mężczyzny. Kapitan przedstawił się, przywitał, a potem, kiedy usiedli w trójkę, zapytał o Piaśnika.
Nie — odparła. — Nie znam nikogo o takim nazwisku. Kto to jest?
To jest człowiek, który dziś przed południem odwiedził wasze mieszkanie — powiedział Turzyński. — I otworzył je dopasowanym kluczem.
Jezusmaria! — Jankowska zerwała się z krzesła, twarz jej pobladła. — Krzysiek, zobacz, co zginęło!... To na pewno złodziej!
Sprawdzanie w szafie, komodzie i we wszystkich schowkach trwało blisko pól godziny, y/reszcie oboje, zmęczeni i spoceni, popatrzyli na siebie ze zdumieniem.
Co zabrał? — spytał Turzyński.
Nic — odparli niemal jednocześnie.
Są pieniądze, dokumenty, cała odzież... —dodała Jankowska. — Może wszedł do innego mieszkania, nie do nas?
Na pewno wszedł tutaj. Ale wobec tego, zostawię pani mój numer telefonu i bardzo proszę
zawiadomienie, gdyby jednak okazało się, że coś zabrano.
Jankowscy obiecali, chociaż sądzili, że złodziej albo został czymś spłoszony, albo też nie znalazł tego, czego szukał.
Późnym wieczorem kapitan odebrał telefon. Krzysztof poinformował go, że z biurka ojca zginęła zwykfa, stara koperta, w której Jankowski przechowywał kilkanaście amatorskich fotografii.
Czy biurko było zamknięte na klucz? — spytał Turzyński.
Nie — odparł chłopiec. — Ojciec rzadko kiedy w domu coś zamykał. Myśleliśmy z matką, że może tato ma te zdjęcia w szpitalu, ale to niemożliwe, bo przecież zabrano go tam prosto z Zakładów, a przy sobie nigdy tego nie nosił. Nie rozumiem tylko, po co złodziejowi nasze rodzinne fotografie...
Kapitan podziękował za wiadomość, odłożył słuchawkę i zamyślił się. On również nie miał pojęcia, co ta kradzież mogła oznaczać. A jeżeli Jankowski przed wypadkiem wyniósł z domu kopertę do kogoś znajomego albo po prostu zgubił
nie powiedział o tyrh żonie? Jednakże Jankowski, zapytany o to nazajutrz rano w szpitalu, stwierdził kategorycznie, że koperta z fotografiami była w biurku do dnia wypadku i nigdzie jej nie wynosił.
123
Po południu obserwujący Piaśnika wywiadowca zawiadomił komendę, że młody człowiek udał się przed chwilą do mieszkania Wacława Olesińskiego.
Czyżby ukradł zdjęcia na polecenie tego magazyniera? zdziwił się Szczęsny, słuchając meldunku. — Alę po co?
Wizyta może nie mieć nic wspólnego z kopertą — mruknął Turzyński.
Był zły. Czuł, że śledztwo raptem przybiera nieoczekiwany obrót, a on zaczyna gubić kierunki działania.
Ten Piaśnik ■— odezwał się znów Szczęsny, sięgając po papierosa — w jakiś sposób obraca się między ludźmi, którzy interesują i ciebie, i mnie. Nie mogę tylko zrozumieć jego roli w tym wszystkim. Zakładając, że to on zaczepił wówczas Jankowskiego w Zakładach i że został do tego namówiony przez faceta, nazwijmy go Iks, można przyjąć, że obecnie Iks kazał mu z mieszkania Jankowskiego ukraść zdjęcia. Bóg raczy wiedzieć w jakim celu.
Nasz pracownik dowiedział się w knajpie od Korbacza, że Paweł został nie tylko namówiony, ale i dobrze opłacony.
I to przez kogoś, kto pracuje w Zakładach. Poczekaj, to się nawet logicznie układa. Iks skorzystał z pomocy Pawła, potem sam oblał Jankowskiego kwasem. Akt zemsty za coś. Do tego momentu sprawa gra. Komplikacje zaczynają się z chwilą kradzieży. Na co Iksowi fotografie?
Może na nic. Chłopak poszedł... słuchaj, jeżeli Iks to Olesiński?!
Przyjmijmy na razie ten kierunek. Olesiński z dawnych lat ma jakiś cholerny uraz do Jankowskiego. Trochę dziwne co prawda, że próby zabójstwa dokonuje na terenie Zakładów, gdzie kręci się mnóstwo ludzi, zwłaszcza w dzień. No, ale powiedzmy... Tylko im dalej, tym gorzej. W dodatku Olesiński znów mi wyłazi przy sprawie zwłok NN.
Tak. Jak na jedno śledztwo, to coś za często przewija się ten człowiek — przyznał Turzyński.
Nie znalazłeś żadnych śladów Karola Szymczy- kowskiego?
-— Żadnych.
Powinniśmy chyba połączyć razem nasze ekipy. Jak uważasz?
•— Oczywiście, zwłaszcza że i tak nasze działania wciąż się ze sobą stykaja. Pytałeś Jankowskiego, co to były za fotografie?
Pytałem, rzecz jasna. Mówi, że takie tam różne zdjęcia, z rodziną, z kolegami, robione podczas wycieczek i urlopów. Miał to powklejać do albumu, tylko ciągle zapominał.
Czekaj, a może na którymś zdjęciu jest Olesiński? Zemsta może też mieć związek na przykład z kobietą albo z kompromitującą fotografią z przeszłości... Nie było tam jakichś powiązań okupacyjnych? Wiesz, zdarzają się takie sprawy.
Pytałem i o to. Njc podobnego nie było. To znaczy, nie dowiadywałem się specjalnie o Ole- sińskiego, bo mi to na myśl nie przyszło. Ale żadnych historii z okupacji, same powojenne zdjęcia bez większego znaczenia.
125
Jak Pa we} wszedł do mieszkania Jankowskich?
Na pasówkę. Mikroskopijne ślady, prawie nic.
Jeżeli był pod obserwacją, to wywiadowca powinien był go złapać w mieszkaniu. Nie chciałeś tego?
N:e. Chciałem wiedzieć, dokąd później po- jedzie.
Może i racja.
Uzgodnili z naczelnikiem wydziału wspólne kierunki dalszego śledztwa. Inwigilacja objęła również i Olesińskiego, naczelnik przestrzegł tutaj obserwujących przed najmniejszą nieostrożnością, która mogła na długo odwlec dalszą robotę.
Wszystkie jednostki milicyjne w kraju otrzymały trzeci z kolei monit w sprawie odnalezienia śladów Szymczykowskiego. .,Bardzo pilne!” — głosił komunikat Komendy Stołecznej. Niejeden Szymczykowski był podejrzliwie oglądany przez funkcjonariuszy, czasami pytano o brata, ojca, stryja i innych krewnych, czasami próbowano, skojarzyć rysopis z człowiekiem, bo przecież trup mógł być sobie, a Szymczykowski sobie, nieraz już rzekomy nieboszczyk chodził zdrowo po świe- cie, nieświadomy, że gdzieś tam wpisano go do rejestru umarłych.
Rozdziel 6
Erich Lobmann siedział za przydzielonym mu biurkiem w pokoju Michlerskiego i zastanawiał
się nad tekstem depeszy, którą powinien był wysłać do Amsterdamu. Firma REALET domagała „się jego powrotu, a on potrzebował jeszcze kilku dni na to, co miał tu do zrobienia, aby praca jego była całkowicie zakończona.
Przytknął do ust koniec długopisu i zapatrzył się w okno, za którym wiatr zaciekle tarmosił długie, chude gałęzie jakiegoś krzewu. Z korytarza dobiegał hałas, szuranie i poirytowane głosy, przenoszono szafy i pracownicy nie mogli przedostać się na klatkę schodową. Pod drzwiami pokoju zatrzymało się dwóch mężczyzn, pewnie czekali, aż się zwolni przejście. Lobmann słyszał ich rozmowę, nie przytłumioną cienką płytą spilś- niową.
Widziałem jego samochód — mówił jeden głos. — Ford mustang. To jest, bracie, wóz! Nie taki kurdupel, jak twój fiat sześćset.
Ale to jest mój własny kurdupel — odparł z urazą drugi głos. — Co mi przyjdzie z...
Rozmowa urwała się, widocznie szafę poniesiono dalej. Lobmann uśmiechnął się, rozbawiony. Argumentacja była przekonywająca.
Drzwi uchyliły się. Spojrzał z roztargnieniem w tym kierunku. Do pokoju weszła kobieta w kitlu roboczym ciemnozielonego koloru. Takie kitle nosili pracownicy wojskowej części Zakładów „K-12”.
Nie ma Michlerskiego? ■— spytała, przystając obok jego biurka.
Lobmann wymownie rozłożył ręce.
Herr Miślerski ist weg — powiedział. I dodał, starając się dobrze wymawiać słowa: — On po... posiet zu... do direktor.
Pan inżynier Lohmann? — uśmiechnęła się i przeszła na język niemiecki. Mówiła płynnie, z dobrym akcentem. — Nie wiedziałam, że panowie razem siedzicie. Dzień dobry panu.
Lobmann wstał, polskim zwyczajem pocałował wyciągniętą do niego rękę.
-—• Jestem Hanna Lasecka. Słyszałam wiele
o panu i widziałam już pana kilka razy w naszej stołówce. Witam zresztą kolegę po fachu, bo i ja jestem elektronikiem, choć na pewno bez zasobu pańskiej wiedzy i doświadczenia.
Jest pani taka młoda — rzekł, podsuwając jej krzesło — że musi nas dzielić różnica doświadczeń. Och, mieć pani lata — westchnął.
Lasecka wybuchnęła śmiechem.
Przecież pan nie jest stary! — zawołała ze szczerością w głosie. — A ja mam już prawie trzydzieści siedem. Przyznaję się do swego wieku, jak pan widzi, bez żenady.
Cóż to za wiek? Przy mnie jest pani niemal dzieckiem.
Przyglądał jej się z przyjemnością. Była wysoka, szczupła, głowę nosiła lekko uniesioną, co nadawało jej wyraz jakiejś pewności siebie, może nawet dumy. Włosy miała krótko obcięte, puszyste, koloru ciemnego złota, karnację również złotawą, pewnie po letniej opaleniżnie. Nie miała regularnych rysów, trudno ją nawet było nazwać ładną, mimo to przyciągała oczy. Zdziwił się, że dotychczas nie zauważył jej w stołówce.
:— Michlerski wróci za kilka minut — powiedział, co nie było prawda, chciał jednak zatrzymać ją w pokoju. — Może pani zaczeka?
Patrzyła na niego niezdecydowanie. Oczy miała szarozielone, przysłonięte ciemnymi rzęsami. Zgodziła się poczekać. Lohmann wyjął papierosy, przyjęła, obejrzała i mruknęła z zadowoleniem:
Przynr:jmiej jeden człowiek pali możliwy gatunek. Bo te nasze.. — machnęła ręką Rozejrzała się po pokoju, pokiwała głową 7. ubolewaniem. — Ciasno tu w tej norze. Na pewno pan przyzwyczajony do pracy w innych warunkach,
Nie narzekam — odparł, co można było zrozumieć dwojako, ale nie podjęła tematu.
Spojrzała na zegarek, zmarszczyła brwi.
Śpieszy się pani?
•— Trochę. Mam kłopoty z... A, takie tam — urwała zmieszana.
Może mógłbym w czymś pomóc? — zaproponował. — .leżeli oczywiście nie przekroczę bariery waszej tajemnicy — uśmiechnął się.
•— Nie, skądże znowu ■— zawahała się. — Zresztą, to są znane rzeczy... wie pan, chodzi o system automatycznej regulacji.
O, to bardzo złożony problem — ożywił się. ■— Myśli pani zapewne o silniku, tak?
-— Tak — potwierdziła 7, roztargnieniem. — Zna się pan na tym?
Częściowo. Miałem kiedyś do czynienia z projektem samoczynnej regulacji dopływu paliwa w zbiorniku opadowym. Nie wiem jednak, na czym polega pani kłopot.
i — Nocny gość ^29
Odwróciła się, sięgnęła po leżący na krześle płaski, czarny kuferek, którego przedtem nie zauważył. Odsunęła się trochę od niego, zasłaniając ręką rysunki, wobec czego wstał i odszedł pod okno, aby ułatwić jej sytuację. Patrzy! na dziedziniec fabryczny i na strugi deszczu, który spłukiwał chodnik niczym gorliwa polewaczka.
Czekał, aż się sama odezwie.
Widzi pan. — zaczęła — o, proszę tu spojrzeć...
Odwrócił się, podszedł i schylił się nad biurkiem. Na rysunku był niewielki fragment schematu silnika, oznaczony cyfrą 9.
Ten schemat mc mi nie mówi — wyzna! zawiedzionym tonem.
W takim razie niewiele mi pan pomoże —. odparła — Chodzi o układ automatycznej regulacji dyszy wylotowej w kanale zewnętrznym.
Schowała rysunki do kuferka, zamknęła go na kluczyk, wstała. Lohmann popatrzył na zegarek i rzekł:
-Już prawie szósta. Czy mogę odwieźć panią do domu? Michlerski pojechał z dyrektorem do Zjednoczenia, teraz sobie przypomniałem. Ale może on już pani niepotrzebny? — zażartował, patrząc na nią spod przymrużonych powiek.
Odwzajemniła spojrzenie, nie odpowiedziała jednak Wzięła teczkę pod pachę, skierowała się do drzwi. Na progu odwróciła lekko głowę i rzuciła przez ramię:
Niech pan zaczeka przed brama.
Siedział w samochodzie — od pewnego czasu
obywał się bez kierowej', korzystając wciąż jeszcze 7. przydzielonej mu. nieco zużytej warszawy — ciekaw był, jak dalej potoczą się sprawy. Dysponował gotówką, pokojem w hotelu i niemałym zapasem doświadczeń n w stosunkach z kobietami. Wiedział przy tym, że jest przystojny, co dawało mu pewność siebie
Przyszła po kwadrans.e, chroniąc się od ulewy kolorową parasolką. Otworzył drzwiczki, gościnnie zaprosi! na miejsce obole siebie. Wsunęła się szybko, miai wrażenie, że chc aia uniknąć ciekawych spojrzeń strażników, może obawiała się plotek ■
Prowadził wóz wprawnie, znał już tę drogę od kilkunastu dn; W trakcie jazdy zaproponował kolację w ..Grandzie", me spodziewając się zresztą, że uzyska zgodę To nie by! typ kobiety, która czeka na takie zaproszenia.
Nie. dziękuję — uśmiechnęła się. — Ale zaproponuję coś innego. Jeżeli nie ma pan ciekawszych planów, to zapraszam do mnie na dobrą kawę i mały koniak. Naturalnie, znajdzie się i coś do zjedzenia.
Bardzo dziękuję... Musiałbym jednak przedtem wstąpić do hotelu, przebrać się. Jestem w roboczym ubraniu Więc, jeżeli pani pozwoli, to teraz odwiozę panią przed dom. przy tej okazji poznam adres, i wrócę,, powiedzmy, za trzy kwadranse. Zgoda''
Zgoda Przygotuję kolację.
Po godzinie zjawi! się w mieszkaniu Laseckiej obładowany niczym święty Mikołaj. Przyniósł
jakieś holenderskie przysmaki, zarzekając się, że są zupełnie świeże, od znajomych z ambasady. Pod pachą ściskał płaską butelkę „White-Horse”, którą wręczył jej z pewnym zażenowaniem, nie wiedząc, jak przyjmie taki prezent, w d.lom zaś dzierżył ogromny bukiet ciemnoczerwonych róż.
Wyraziła umiarkowane oburzenie i, wtuliwszy nos w kwiaty, spoglądała na niego wzrokiem zgoła przychylnym; zrozumiał przecież od razu, że nie jest łatwa do zawojowania.
To nawet lepiej — pomyślał. Nie lubił łatwych zwycięstw.
W pokoju spostrzegł, że zdążyła już przygotować kanapki, jakieś ciasto, koniak. Stało to wszystko na małym okrągłym stoliku blisko okna. Rozglądał się ciekawie po pokoju, zerknął na piękne reprodukcje znakomitych obrazów, na ciasno upchane w dużym regale książki, na szeroki tapczan, wciśnięty w róg, zarzucony kolorowymi poduszkami.
To jest em dwa — powiedziała, widząc jego oczy, błądzące po ścianach i meblach. — Niech pan siada, zaraz zrobię kawę.
Co to jest: em dwa? — spytał zdziwiony.
Metraż mojego mieszkania — odparła pobłażliwie. — Pokój, łazienka, kuchnia, a właściwie piecyk gazowy w przedpokoju. Dwadzieścia cztery metry z hakiem.
■— Z czym?
Roześmiała się. Po niemiecku ten hak — przetłumaczyła go dosłownie — brzmiał na pewno zdumiewająco.
Trochę ponad dwadzieścia cztery metry — wyjaśniła i odeszła, aby zaparzyć kawę.
Zagłębił się w miękkim fotelu i obserwował stamtąd jej smukłą sylwetkę. Była teraz ubrana w coś bardzo ładnego - ni to suknię, ni to strój domowy, miało to 'color bladoniebieski i spływało łagodnymi fałdami w dół, nieco tylko nakrywając kolana Doj-zał, że nogi ma nad podziw zgrabne, szczupłe w kostkach, i pomyślał, że gdyby tej kobiecie dać jeszcze elegancką, bogatą oprawę, byłaby z niej — mimo nieregularnych rysów twarzy — swoista piękność Przez chwilę pożałował, że sam tego zrobić me może.
—■ Ma pan rodzinę, panie Lohmann? — spytała, wracając do pokoju z tacą, na której stały filiżanki.
Mam na imię Erich — odparł z lekkim uśmiechem. — Po co ten oficjalny ton? Przecież jesteśmy kolegami po fachu, pani Hanno!
Dobrze, niech będzie Erich — zgodziła się łatwo, stawiając przed nim kawę. — Więc ma pan rodzinę?
Jestem rozwiedziony. Mam syna, kształci się w Anglii.
W Londynie?
Niedaleko Londynu.
Znam trochę Anglię, byłam tam parę razy.
Widząc, że sięga po whisky, uprzedził ją i nalał ostrożnie do smukłych dymnych szklaneczek. Pili przegryzając kanapkami, oryginalnym holenderskim serem i krewetkami prosto z puszki, bo Han-
na nie miała w domu majonezu, żeby fachowo przyrządzić sałatkę.
W czasie rozmowy dowiedział się, że pani inżynier jest w podobnej do jego sytuacji rodzinnej. Ma jedynie nie syna, a córkę, którą na razie wychowuje babka w Krakowie.
Ostrożnie spyta!, jak daje sobie radę finansowo. Odparła, że w ,,K-12” płaca jej zupełnie dobrze.
Jak na nasze stosunki — dodała z lekkim uśmiechem — W Holandii z pewnością dobry fachowiec mojej branży zarabia trzy razy tyle.
Tak, u nas sa dobre zarobki. No cóż, Polska była tak bardzo zniszczona przez wojnę... — za- uwazył — Ze specjalnością elektronika w firmie REALET miałaby pan; bardzo dobre uposażenie.
Patrzyła na niego wydymając wargi. Znowu odnalazł w tej twarzy dumę, a może ogromną ambicję.
Proszę pana — powiedziała — będk? szczera. Ja me rozumiem człowieka, który dla lepszego zarobku opuszcza własny kraj. Oczywiście, nie mówię o tym, co było u nas przed wojną. Bieda, bezrobocie i tak dalej. Inne czasy, inni ludzie. Ale dziś? Znam osobiście taki wypadek. Wojtek, mniejsza o nazwisko Wyjątkowo zdolny chłopak. Nie mogli mu dać najwyższego uposażenia, jakie przewidywał taryfikator, bo nie ukończył nawet szkoły średniej Z trudem, nakłaniany, prawie siłą zaciągany do książek, zrobił wreszcie maturę. I koniec, nie było mowy o wyższych studiach.
Dlaczego?
Uważał, że profesorowie są głupsi od niego.
A zdolnościami rzeczywiście przerastał innych, miał na swym koncie dwa dobre wynalazki. W kadrach i w dyrekcji tłumaczyli: skończ politechnikę, zrobisz to bez trudności, dostaniesz wtedy tych dobrych parę tysięcy.
•— I co?
Wyjechał z wycieczką do Austrii i został. Pracuje podobno w konkurencyjnej firmie i ma mnóstwo pieniędzy.
-— Pani to potępia?
Nie, ja po prostu tego nie rozumiem. Uważam, że oprócz pieniędzy jest jeszcze parę innych problemów wiążących człowieka z krajem. A pan?
Ja myślę, że rozumować powinni humaniści, nie technicy. Maszyna jest apatriotyczna, jej jest obojętne, dla kogo pracuje. Ważne, żeby się z nią dobrze obchodzić.
Dla pana technicy to maszyny?!
Patrzył prosto w jej roziskrzone oczy, była w tym zacietrzewieniu prawie śliczna, policzki jej się zaróżowiły.
■— Coś w tym rodzaju ■— odparł. — W końcu, co za różnica, w jakim kraju się pracuje i dla kogo, jeżeli jest to dobra praca.
-— Nie chciałabym pana urazić — powiedziała ■— ale nie wierzę, żeby pan naprawdę tak myślał! To przecież bardzo duża różnica, dla kogo się pracuje- Pan też to robi dla swojej Holandii, nie dla kogokolwiek.
Przez jego twarz przeleciał cień. Odwrócił głowę, sięgnął po filiżankę z kawą. Potem uśmiechnął się do niej.
135
•— Kapituluję — rozłożył ręce. — Oczywiście, żartowałem. Holendrzy są wielkimi patriotami. Ale czy na przykład wyjechałaby pani do Amster-; damu na rok, dwa? Uzupełnić wiedzę fachową.
Wstała, poprawiła włosy, przesunęła coś na sto? Lku.
■— Byłoby to na pewno bardzo ciekawe — odparła wymijająco. — Ale ja teraz jestem tutaj potrzebna.
A przecież jeździła pani do Londynu?
■— Wtedy jednak nie pracowałam jeszcze w „K-12”.
Oboje drgnęli, kiedy rozległ się dzwonek u drzwi. Spojrzeli na siebie i Lobmann zapytał cicho:
-— Spodziewa się pani czyjejś wizyty?
Nie. Nikogo nie prosiłam.
Wyszła do przedpokoju. Słyszał, jak z kimś szeptem rozmawia, tamten głos też był kobiecy. Nalegał, prosił o coś. Zdawało mu się, że kobieta plącze. Wreszcie Hanna wróciła i powiedziała z zakłopotaniem:
Nie wiem, co zrobić... Sąsiadce zachorował synek, wezwała więc lekarza, który zapisał jakieś specyfiki. Męża nie ma, a ona boi się zostawić malca samego. Ma wysoką gorączkę.
Nie bardzo jeszcze rozumiał, o co tu chodzi, podniósł się jednak i powiedział z żalem w glosie:
Więc pani woli, żebym już poszedł?
Nie, nie! — zaprzeczyła. — Tylko czy pan się nie pogniewa, jeżeli na krótko zostawię pana samego? Apteka jest tuż za rogiem i powinnamwykupić lekarstwa w ciągu najwyżej dziesięciu minut.
Oczywiście — zgodził się. — Posiedzę sobie, pooglądam czasopisma. Widzę, że ma pani angielskie i. niemieckie.
To doskonale! — ucieszyła się wyraźnie. — Bo chciałam jeszcze z panem porozmawiać.
Narzuciła płaszcz, wzięła ze stolika torebkę, wyjęła z niej klucze, zaraz jednak odłożyła z powrotem. — Zapomniałam, że nie muszę przekręcać klucza — powiedziała. — Zatrzasnę tylko drzwi, a potem zadzwonię. Gdyby był telefon, niech pan po prostu nie odbiera.
Wyszła. Siedział w fotelu wyprostowany, słyszał, jak dzwoni do sąsiednich drzwi. Po chwili ktoś stamtąd wyszedł, drobnymi kobiecymi krokami zbiegał po schodach. „Poszła do apteki” — pomyślał.
Nieobecność pani domu przedłużała się. Hanna wróciła bardzo zażenowana, że tak długo pozostawiła gościa samego. Jednakże Lobmann nie miał jej tego za złe. Przeprosił tylko, że nie może już dłużej pozostać, bo umówi! się w hotelu ze znajomym Holendrem, który nazajutrz rano wyjeżdża do Amsterdamu. Przyrzekł natomiast solennie, że przyjdzie na drugi dzień i wtedy pozostanie tak długo, jak tylko mu na to pozwoli.
*
Kapitan Szczęsny nałożył biały kitel, podwinął za długie rękawy i zapukał do drzwi, po czym
otworzył je cicho. W pokoju było tylko trzech chorych, dwaj czuli się już nie najgorzej i naj- ' chętniej wałęsali się po korytarzu albo przesiadywali z rodzinami na dole, w hollu.
Jankowski leżał więc przeważnie sam. Żona lub syn odwiedzali go niezbyt często, nie pozwalały im na to zajęcia w fabryce i nauka w technikum. Czasem wpadł któryś z kolegów od „Świerczewskiego” albo dawni znajomi z „K-12”. Przynosili garść nowin z miasta, próbowali go pocieszać, ale on wiedział o swoim stanie zdrowia tyle samo, co lekarze, i zaczynał godzić się z myślą o utracie wzroku. Cóż mu zresztą innego pozostawało?
Szczęsny przywitał go, usiadł przy łóżku. Byli sami.
Panie Stanisławie —• rzekł — chciałbym jeszcze raz porozmawiać o tamtym dniu. Można?
Jankowski uniósł się na łokciach, ale ta pozycja sprawiła mu ból, więc ułożył się z powrotem, poprawił bandaż na powiekach i odparł, że mu wszystko jedno, może rozmawiać, chociaż mówił już o tym tyle razy, że nic nowego powiedzieć nie jest w stanie.
Nie mogę w żaden sposób zrozumieć, dlaczego złodziej skradł z pańskiego mieszkania kopertę z fotografiami — rzekł Szczęsny. — Proszę, niech pan więc raz jeszcze cofnie się myślą do tamtego dnia, ściślej: do całego pobytu w Zakładach „K-12” I niech pan mi opowie, godzina po godzinie, co pan tam wtedy robił. Proszę nie pomijać nic, choćby nie wydało się to panu ważne.
No, więc — zaczął chory z namysłem —
przyjechałem wcześnie rano, było parę minut po ósmej. Poszedłem najpierw do kadr, miałem tam załatwić jedną sprawę...
Jaką?
Zawieruszył mi się jeden odpis świadectwa ukończenia technikum dla pracujących. Zostawiłem go, odchodząc z ,,K-12” do „Świerczewskiego”, zapomniałem po prostu. Miałem trochę czasu, więc przyszedłem odebrać, porozmawiałem chwilę, a potem poszedłem do rady zakładowej.
To wiem — przerwał kapitan. — W radzie rozmawiałem o tym dość dokładnie. Co było dalej?
Dalej... wyszedłem do hali... ale, zaraz! Pan pewnie dowiedział się o moim drugim pobycie w radzie. Bo najpierw zaszedłem tam i nie było sekretarza ani przewodniczącego, więc powiedziałem tej dziewuszce, co tam siedziała, że przyjdę za pół godziny. No i chciałem obejrzeć te holenderskie frezarki, co przysłali z importu. Ciekawiły mnie, bo to z numerycznym sterowaniem, a ja takich jeszcze nie widziałem. Jak byliśmy sześć lat temu w Amsterdamie, w tej firmie, to oni takich jeszcze nie mieli.
W jakiej firmie?
No, REALET.
To pan tam był? Kiedy?
Mówię, że sześć lat temu. Cała grupa nas była, z różnych fabryk. ^S.edziel śmy dwa tygodnie i uczyliśmy się obsługi nowoczesnych obrabiarek. Frezarek przede wszystkim.
Dobra. Co dalej? Co pan robił po wyjściu z rady zakładowej?
Więc poszedłem do hali z frezarkami, pooglądałem sobie. Był tam jak raz ten holenderski inżynier, Lobmann. Ja go widziałem w Amsterdamie, chyba ze dwa razy. Teraz mi się wydał trochę jakby młodszy. Mówię po niemiecku, odezwałem się więc do niego, ale nie przypomniał mnie sobie. Powiedziałem, że sześć lat temu był siwy, a teraz nie. On się roześmiał, mówi: ,,żona kazała mi farbować włosy, bo staro wyglądałem”. No i tak tam sobie trochę pogadaliśmy. Nawet powiedziałem mu, że mam go na zdję...
Jankowski nagle urwał, bo Szczęsny gwałtownie schwycił go za rękę.
Na jakim zdjęciu?' Proszę dokładnie powtórzyć tę rozmowę!
Zaraz. Niech pomyślę. Cholera!... — Chory przychylił się ku stolikowi, pomacał, znalazł papierosy i wyciągnął jednego. Kapitan zapalił mu, po czym umieścił popielniczkę na kołdrze, aby łatwo było do niej sięgnąć.
Pan myśli, że to o te zdjęcia chodziło złodziejowi? — Jankowski był zdumiony i przejęty.
Niemożliwe!
Niech pan powtórzy rozmowę z Lohmannem!
Kiedy tam już nic więcej nie było. Powiedziałem, że mam w domu starą fotografię, robioną w Amsterdamie na podwórzu fabrycznym. Na tej fotografii była cała nasza polska grupa i dwóch czy trzech Holendrów, między innymi właśnie Lobmann. Ktoś z tamtejszych robił zdjęcie i później dał wszystkim odbitki. Ale wiele tam nie widać, twarze takie maleńkie jak główka od szpilki.
I co?
A nic. Wspomniałem Lobmannowi, że przyniosę fotografię. Nawet się ucieszył. No, może nie aż ucieszył, ale powiedział, że chętnie obejrzy.
Kto słyszał tę waszą rozmowę?
Kto? — Jankowski zamyślił się. — Tam był Pękała, był Banaś, było trzech robotników, co obsługiwali frezarki, ale dobrze znam tylko jednego, Stawrowski się nazywa. Nikogo więcej nie było.
A później poszedł pan drugi raz do rady zakładowej?
Tak. Posiedziałem tam, pogadałem. Potem miałem już wyjść z Zakładów. No i właśnie, jak szedłem koło beczek ze smarami, co leżą obok hali, to mnie zaczepił ten chłopak. Co było da lej, pan już wie.
To był Paweł Piaśnik — rzekł Szczęsny na wpół do siebie.
Piaśnik? Nie znam tego nazwiska. Pan go odnalazł?
I tak, i nie — odparł kapitan. — Rozumie pan, nie mam dowodów na to, że to był on. Tylko poszlaki. Jedyną osobą, która mogłaby to stwierdzić autorytatywnie, jest pan, panie Stanisławie. Ale... — urwał, zmieszał się.
Ale właśnie ja nie mogę tego zrobić. Wiem.
Milczeli chwilę, potem Szczęsny rzekł:
Czy zdjęcie z AnTsterdamu było w tej kopercie?
Tak.
■— Jedno tylko?
Tak.
Kto jeszcze ma takie same?
Nie wiem, czy jeszcze mają. Wiem, kto wtedy miał. To był Borycki, technik od „Cegielskiego” z Poznania, monterzy Kwaśniewski i „Wujek”, tak żeśmy go nazywali między sobą, ale on się nazywa Ćwilk. Zaraz, jak to mu... Staszek, jak ja. No i miał fotografię inżynier Szpunarski z Warszawy, ale on nie żyje. Chyba żeby jego rodzina przechowała zdjęcie na pamiątkę.
Kapitan zanotował nazwiska. Chory przypominał sobie, że Kwaśniewski pracował wówczas w hucie „Stalowa Wola”, a Stanisław Ćwilk gdzieś na Śląsku.
Chyba w Świętochłowicach, ale to nie jest ¡pewne — mówił. ■— Musiałby pan sprawdzić. Ja od tamtych lat nie miałem z nimi kontaktu. Widywałem tylko, zresztą bardzo rzadko, inżyniera Szpunarskiego, a o jego śmierci dowiedziałem się z gazety. — Umilkł, pomyślał chwilę, a potem powiedział ze zdziwieniem: — Dlaczego pan sądzi, że złodziejowi chodziło o holenderskie zdjęcie?
Czy pan ma wrogów, panie Stanisławie? — odparł Szczęsny pytaniem.
Czy ja wiem... Czy w ogóle o tym się wie? Chyba dopiero wtedy, kiedy zaczynają wyraźnie szkodzić.
A przed tym, co się teraz stało, nie zetknął pan się z próbą takiego szkodzenia?
Nie. Na pewno nie.
Proszę z nikim nie rozmawiać o kopercie z fotografiami — rzekł kapitan, żegnając się z chorym. Stał jeszcze chwilę przy łóżku, w końcu
spytał, aby się upewnić: — I nigdy przedtem nikomu pan tego zdjęcia nie dawał, nie pożyczał? Nie wynosił z domu?
Nie. Absolutnie nie!
*
Z komendy Stołecznej poszły radiotelegrarny milicyjne do komend wojewódzkich w Poznaniu, Katowicach i Rzeszowie. W trybie bardzo pilnym Warszawa prosiła o adresy i bliższe dane personalne dwóch monterów i jednego technika, z zastrzeżeniem, że dysponuje informacjami sprzed sześciu laty i, być może, z monterów są już technicy, a z technika — inżynier.
Najszybciej odezwał się Poznań. Borycki, najmłodszy z tej trójki, rzeczywiście ukończył wyższe studia politechniczne, zdążył też ożenić się i rozwieść. Rok temu porzucił rodzinne miasto i podobno pracuje obecnie w Warszawskich Zakładach Maszyn Budowlanych imienia L. Waryńskiego.
Nie czekając więc na następne meldunki, Szczęsny pojechał na ulicę Kolejową. Okazał wartownikowi legitymację i spytał o inżyniera.
W hali „E” — odparł strażnik. — Prosto, przez plac — pokazał drogę.
Borycki zajęty był kłótnią z kierownikiem montażu koparek. Obaj mieli swoje racje, dlatego żaden nie chciał ustąpić. Nadejście kogoś obcego inżynier przyjął z cichą ulgą, gdyż odkładało to jałowy spór o dalszy plan. Wyrzuciwszy z siebie
jeszcze kilka mocnych argumentów, przyjrzał się Szczęsnemu i rzeki spiesznie:
Aha, to pan. Proszę bardzo, przejdziemy do kantorku, tam będzie ciszej.
Kiedy usiedli w maiym, oszklonym pomieszczeniu, kapitan spytał trochę zdziwiony.
Skąd pan wiedział, że przyjdę?
> — Nie wiedziałem. I nie wiem, kim pan jest. Ale on mi się za bardzo stawia, więc niech trochę poczeka. To dobry chłopak, tylko lubi rządzić. A na maszynach ja się lepiej znam. No, mniejsza z tym. Słucham, o co chodzi?
Szczęsny me wdając się w szczegóły pokrótce wyjaśnił cel swojej wizyty. Kiedy napomknął
o prowadzonym dochodzeniu, dopiero wtedy Borycki zaciekawił się naprawdę, oczy mu rozbłysły.
..— Pierwszy raz stykam się z czymś takim. — rzekł, mocno poruszony. — Oczywiście, chętnie panu pomogę. Miałem gdzieś to zdjęcie, cholera wie... — zamyślił się. — Wie pan co? Niech pan przyjdzie do mnie, do mieszkania. Bo teraz nie mogę wyjść z pracy, to by za długo potrwało, takie szukanie po szufladach. Proszę, tu jest adres.
Kapitan wrócił, do Komendy. Kręglewski pokazał mu odpowiedź z Rzeszowa: Witold Kwaśniewski pracuje w dalszym ciągu w hucie „Stalowa Wola", jednakże przebywa obecnie w sanatorium, gdzie leczy wrzód żołądka. Podano też adres sanatorium w Krjmicy.
Mogę go tam odwiedzić — zaofiarował się porucznik. — Podobno śnieg spadł już tydzień temu. Pojeździłbym sobie... — zamarzył.
Chętnie bym ci to zlecił — odparł Szczęsny — nie przypuszczam jednak, żeby chory zabierał ze sobą do Krynicy pamiątkowe albuiay.
Kto wie? — upierał się Kręglewski. — Może to jest taki człowiek, który nie rozstaje się z ulubionymi przedmiotami.
Skąd wiesz, że to jest jego ulubiony przedmiot? Nie podali, jak długo będzie w sanatorium?
Do świąt.
A no z Katowicami?
Szukają tego Ćwilka. Nie przesłaliśmy im nazwy zakładu pracy, a tam aż się roi od hut i kopalń. W Świętochłowicach są zakłady „Zgoda”, ale nie znaleźli go w spisie pracowników. Naprawdę nie chcesz, żebym jechał do Krynicy?
Nie zawracaj gitary — mruknął Szczęsny. —
O piątej będę u Boryckiego w domu. Może coś z tego wyjdzie.
A jak nie wyjdzie, to ja... — urwał, bo Szczęsnego już nie było w pokoju. Westchnął więc i zabrał się do roboty.
Borycki mieszkał na nowym osiedlu własnościowej spółdzielni przy ulicy Żeromskiego. Jak się okazało, zdążył ożenić “się po raz drugi.
Proszę — otworzył gościnnie drzwi. — Zaraz zabiorę się • do szukania. Niech pan da płaszcz, powieszę w szafie. Reńiu — zajrzał do kuchni, poszeptał, wychylił głowę: — Kawy czy herbaty?
Dziękuję, wszystko jedno — odparł kapitan, który pijał każdy napój z wyjątkiem kakao.
Pani domu nie pokazała się, bo, jak wyjaśnił inżynier, właśnie myła włosy. Sam przyniósł więc
— Nocny gośćdo pokoju tackę z filiżankami kawy i cukiernicą. Usiedli w głębokich obrotowych fotelach, Borycki upił trochę kawy, zerwał się z miejsca i wyciągnął jedną z szuflad biurka.
Tu powinno być — mruknął, grzebiąc w papierach. — Niech pan pije, kapitanie. Kawa dobra, kiedy gorąca. O, jest! — triumfalnie wyciągnął jakąś fotografię, ale zaraz zmarkotniał. ■— Nie, to z Zakopanego. Robiliśmy wspinaczkę na Zamarłą Turnię od południowo-wschodniej ściany. Piekielna rzecz! Mało komu się udaje.
I udała się? — spytał Szczęsny z grzeczności.
Borycki przycupnął na piętach, wyciągnął następną szufladę i rzucił przez ramię:
Gdyby się nie udała, to by pan dziś ze mną nie rozmawiał. Tam się albo wchodzi, albo spada. Trzysta metrów w dół... O, chyba jest!
Ale znowu nie był to Amsterdam, lecz na odmianę Florencja.
Wie pan — inżynier ściszył glos do szeptu, obejrzał się na drzwi — taaaką babkę tam poderwałem — zgiął rękę w łokciu. — Włoszkę. Cudo, mówię panu! Potem mnie okradła, ale nawet nie żałowałem. Zaraz, to powinno być w środkowej szufladzie. Chce pan jeszcze kawy?
■— Nie, dziękuję. Może pomogę panu szukać?
■— Dobra.
Borycki chwycił szufladę, uniósł w górę, rozejrzał się i wysypał całą zawartość na tapczan. Potem zrobił to samo z pozostałymi. Utworzył się z tego potężny stos papierów, zdjęć, rysunków technicznych, listów i przenajróżniejszych dro-
biazgów. Przysiedli nad nim, wyciągając zdjęcia, których było mnóstwo. W pewnej chwili Szczęsny zauważył na jednym grupę osób, ustawionych na tle jakiegoś budynku.
Może to? — spytał.
Borycki spojrzał mu przez ramię, «chwycił fotografię i zawołał z zadowoleniem:
-— To! No, proszę, to jednak pan znalazł pierwszy. O, tu jestem ja — pokazał zapałką — tutaj taki jeden z Zakładów „K-12”; zapomniałem, jak się nazywa...
■— Jankowski?
Może. Nie pamiętam. Obok stoi Kwaśniewski ze Stalowej Woli. A ten wysoki to Holender z firmy REALET.
Lobmann?
Nie, inaczej. Van Dyck czy podobnie. Lobmann to ten z tyłu.
Szczęsny wziął fotografię i długo przyglądał się wskazanej postaci. Niewiele można było poznać z amatorskiego zdjęcia, twarze były malutkie, niewyraźne. Właściwie wszyscy byli do siebie trochę podobni z wyjątkiem Kwaśniewskiego, który miał okulary, i wysokiego Holendra z ogromną łysiną.
'“'zy może pan mi pożyczyć to zdjęcie? — spyta..
Oczywiście, może pan je nawet zabrać. Za dużo mam tego śmiecia, muszę posegregować. Aha, ten z prawej, to monter ze Śląska. Miał na imię Stanisław, ale nazwiska ni w ząb nie pamiętam. Ciągle chorował, nie odpowiadała muholenderska kuchnia. A mnie smakowały sery. Fantastyczne!
Wspólnie pozgarniali papiery do szuflad, potem kapitan rzekł:
Czy pan wie, że Lobmann jest w Warszawie?
Lobmann? Nie wiedziałem. Co on tu robi?
Przyjechał do rozruchu frezarek holenderskich w ,,K-12
Ciekaw jestem, czy bym go poznał — zamyślił się Borycki.
Ja też.
To pan go znał? — zdziwił się inżynier.
-— Nie. Ciekaw jestem, czy pan by go poznał.
Dlaczego? Znałem go krótko i po sześciu latach mógłbym zapomnieć twarzy. Chociaż właściwie mam dosyć dobrą pamięć wzrokową.
Szczęsny wahał się chwilę, zastanawiał, wreszcie rzekł z pewnym ociąganiem: — A pozna pan go na fotografii?
Nie mam pojęcia. Chyba powinienem.
Wówczas kapitan wyjął z kieszeni kilkanaście
zdjęć, rozrzucił na tapczanie, a potem powiedział:
Jak pan sądzi, który z nich jest Lohmannem?
Borycki pochylił głowę nad zdjęciami i przyglądał im się z uwagą. Trwało to kilka minut. Szczęsny czekał. To, o czym myślał od pewnego czasu, było tak mało prawdopodobne, że nie chciał się tymi myślami podzielić nawet z majorem Daniło- wiczem, największym swoim przyjacielem.
Nie — powiedział Borycki stanowczym tonem. — Na żadnym z tych zdjęć nie ma Lob- manna. To są zupełnie inni ludzie. Zresztą, niech
pan porówna nawet z tym moim amsterdamski;», chociaż twarze na nim niewyraźne i małe. Ą dlaczego sądzi pan, że , Lobmann, to któraś z tych osób? — wskazał na rozłożone fotografie.
Szczęsny nie od razu odpowiedział. Myśli jego wykonały nagły skok w przyszłość, zawróciły posłusznie i kapitan w tym momencie podjął jedną ze swych karkołomnych, bardzo trudnych do wykonania decyzji.
On pana interesuje? — indagował zaciekawiony Borycki. ■— To taki zwykły, dobroduszny Holender, zresztą dobry fachowiec. Dokładny w robocie. Jak mi czas pozwoli, to wpadnę do „K-T2”, pogadam sobie z nim.
Lepiej nie — powiedział Szczęsny. — Naprawdę, radzę panu szczerze: niech pan tego nie robi!
Borycki patrzał na niego z niedowierzaniem.
Serio pan to mówi? — spytał, mimo woli ściszając głos.
Jak najbardziej. Byłbym również mocno zobowiązany, gdyby pan wszystko, o co pytałem i o czym mówiliśmy, zachował wyłącznie dla siebie.
Była to prośba, ale inżynier zrozumiał ją właściwie i odparł żywo:
Panie kapitanie, mój brat jest pracownikiem służby bezpieczeństwa. Ja... orientuję się już, że chodzi o poważną sprawę, i na pewno dostosuję się do tego, jak należy.
Dziękuję. Proszę mi wierzyć, że chodzi mi hie tylko o dobro śledztwa, które prowadzę, ale
W równym stopniu o pana. A co do tych fotografii — zebrał je z tapczanu, schował do kieszeni — to być może ma pan racje, że na żadnej nie ma Ericha Lobmanna.
-— Zdaje się, że zaczynam trochę roziim eć! — mruknął Borycki. — Czy mogę pani; - czymś pomóc?
Szczęsny spojrzał na niego uważnie swymi wąskimi, czarnymi oczami, chwilę pomyślał.
Chyba tak — odparł. — Jeszcze nie w tej chwili, ale chyba tak. Chciałbym, aby pan coś obejrzał, będzie to jednak przykry widok.
-— Mam zdrowe nerwy — uśmiechnął się inżynier. — Chodzi prawdopodobnie o zwłoki?
Zadzwonię do pana, może nawet jutro — Szczęsny wyminął pytanie. Nie nadeszła jeszcze pora na odpowiedź.
Rozdział 7
Polewski spojrzał na zegarek. Pięć po dziewiątej. Odłożył książkę, słuchał chwilę. W drugim pokoju żona usypiała syna, który opierał się temu ze wszystkich sześcioletnich sił.
Już mu więcej nie pozwolę na noc oglądać filmów — powiedział kapitan w stronę uchylonych drzwi.
Mały dosłyszał, wrzasnął z gniewem:
To ja wam nigdy w życiu nie zasnę, o!
-— Dobrze, dobrze — Polewska poprawiła kołdrę i zaczęła coś cicho nucić.
Nie to! — sprzeciwił się sennie. — Śpiewaj
o żołnierzu, co nie tańczył walca... na warcie...
Z nagła brzęknął telefon. Kapitan zerwał * się, przymknął drzwi do sypialni. Potem podjął słuchawkę. Rozmawiał cicho, a po skończeniu zrzucił domowe kapcie, nałożył buty.
Wychodzisz? — spytała żona, kiedy zajrzał do niej ostrożnie.
Tak — szepnął. — Chyba niedługo wrócę.
Wartburg stał przed domem, mokry od wieczornej mgły. Polewski jechał ulicami, rozmyślając
o tym, czego się dowiedział przed chwilą. Po kwadransie dzwonił do drzwi mieszkania Laseckiej, z przyzwyczajenia sprawdził przed tym bramę domu i schody, ale było pusto.
Hanna otworzyła mu natychmiast, a z jej twarzy zorientował się, że wszystko poszło tak, jak planowali. W pokoju na stole leżała czarna teczka- kuferek. Była zamknięta.
Nie otwierałaś? — zdziwił się.
Nie. Chciałam razem z tobą.
Dobrze, zaraz to zrobimy. Długo nie było cię w mieszkaniu?
Chyba z pół godziny. Beata doskonale odegrała rolę sąsiadki z chorym dzieckiem. Włodek wyszedł nawet na wypadek, gdyby mój gość zechciał sprawdzić informację.
W porządku. Sprawdziłaś, czy są odciski palców na teczce?
Sprawdziłam. Są tylko moje.
Ano, zobaczymy. Jak sądzisz, czy on się niczego nie domyśla? Bo widzisz, jeżeli moje podejrzenia są niesłuszne, to gość może się śmiertelnie obrazić.
Niby za co? — zdziwiła się. — Przyjęłam go, jak udzielnego księcia. A że wyszłam na pół godziny... trudno, wypadek losowy. Powinien zrozumieć. Zresztą, umówił się ze mną na jutro, więc nie jest obrażony.
Polewski siadł przy stole, przysunął kuferek do siebie i zaczął się mu bacznie przyglądać. Delikatny zameczek wydawał się nienaruszony, żadnych śladów otwierania, żadnej rysy. Lasecka podała silnie powiększającą lupę, ale i w parokrotnym powiększeniu nie można było dostrzec nic podejrzanego.
Dobra. Jutro obejrzy to nasz fachowiec, a teraz daj kluczyk i idziemy do łazienki.
Lasecka dla ostrożności zgasiła w mieszkaniu wszystkie światła. Zapanowała zupełna ciemność. Ale i w niej otwarcie teczki poszło gładko, zamek nie zacinał się ani nie był skrzywiony. Wewnątrz leżała druga teczka, ze zwykłej tektury, pełna rysunków technicznych. Było ich 17.
Zgadza się? •— mruknął kapitan pytająco.
Tak — odparła.
W głosie jej był cień zawodu. Wyczuł go i rzekł z uśmiechem:
Haniu, żaden porządny szpieg nie zostawi bałaganu na miejscu swej roboty. Ani odcisków linii papilarnych, ani odrobiny prochu, kurzu, ułamka włosa czy strzępu nitki. Nie zmieni też kolejności tego, co przeglądał lub fotografował, nie skradnie... Wiesz, obawiam się trochę, czy go nie zaniepokoił ten czarny aksamit, którym teczka jest wybita. I tak szczelnie dopasowane brzegi. Mógł obydwa te fakty skojarzyć i wysunąć wniosek.
Wyjął skoroszyt, odrzucił rysunki na bok i wyszukawszy palcami maleńki papierowy prostokąt, odlepił go ostrożnie od tektury. Zapytał Hannę, jak go oznaczyła.
-— Są na nim napisane symbole silnika, numer skoroszytu i data — odpowiedziała.
To dobrze. Skoroszyt mógł zostać po prostu oznaczony dla porządku, to naturalne. Nie powinien był wzbudzić podejrzeń.
■— W kuchni przygotowałam wywoływacz i utrwalacz — powiedziała Hanna. — Możemy zaraz sprawdzić.
Przyniosła małe kuwetki i poruszając się po omacku objaśniała Polewskiego, gdzie co stawia. Kiedy upłynęły potrzebne do tego minuty, w ciemnoczerwonym świetle zapalonej teraz latarki zobaczyli, jak papier ściemniał, niczym pociągnięty czarną farbą. Wtedy popatrzyli na siebie z satysfakcją.
■— A więc jednak on! — Polewski pokiwał głową. — Haniu, czy na pewno zrobiłaś przed tym wszystko tak, jak trzeba?
Na pewno! Przecież widzisz, jak tu ciemno. Ten papierek, naklejony i zapisany wcześniej przez naszych fotografów, wyjęłam w ciemni razem ze skoroszytem i ułożyłam w teczce, potem zamknęłam ją na kluczyk. Lobmann musiał ją otworzyć i papier się naświetlił. Nie mam żadnych wątpliwości. Wystarczyło zresztą zrobić tylko małą szparkę, aby tak się stało, ale rzecz w tym, że teczka była zamknięta na klucz. Musiał otworzyć jakimś specjalnie delikatnym wytrychem. Myślę, że kiedy pojechał do hotelu, aby się przebrać, zabrał stamtąd jakiś fotograficzny mikroaparat.
Słuchaj, przecież on jest jednak fachowcem. Jak szybko zorientuje się, że rysunki są fałszywe?
Nie wiem — odparła ostrożnie. — Ale robiliśmy je razem z Włodkiem, to spec od takich rzeczy. Powiedział, że trzeba co najmniej paru godzin i zestawienia tych rysunków z prawdziwym schematem silnika, aby przekonać się, że nic nie pasuje.
■— Dobrze. Mamy jeszcze cale mnóstwo roboty
zamyślił się. — Przecież Lobmann z pewnością nie działa sam.
*
Kapitan Szczęsny wszedł do pokoju kierownika wydziału kontroli ruchu granicznego w Komendzie Stołecznej. Był to sympatyczny młody człowiek, Szczęsny znał go pobieżnie z kilku wspólnych konferencji. Przywitali się i kapitan rzekł bez wstępów.
Taki jeden Holender mnie interesuje.
Jak się nazywa?
Erich Lobmann. Inżynier z Amsterdamu. Przyjechał do Zakładów ,,K-12”. mieszka w „Grandzie”.
Kierownik sięgnął po słuchawkę, połączył się z kimś wewnętrznym telefonem.
Pani Alino, proszę z kartoteki: Erich Lohmann, Holender, Amsterdam... Dobrze, poczekam... Co?... Rozumiem.
Odłożył słuchawkę, popatrzył na Szczęsnego:
Trochę się spóźniliśc ie, towarzyszu kapitanie.
Dlaczego? — spytał Szczęsny z niepokojem.
Ano, mam was poprosić, abyście udali się grzecznie do swego pokoju w komendzie i poczekali na kogoś.
To tak? — mruknął. Zainteresowanie jego wzrosło. Cholera, ale szybko zwąchali!
Wrócił na górę, siadł za biurkiem. Domyślił się, że osoba inżyniera wzbudziła czujność nie tylko jego. Nie wiedział, z kim będzie rozmawiał, na wszelki wypadek postanowił jednak nie wtajemniczać na razie swojego s/.efa ani żadnego z kolegów. Potem pewnie jakoś uzgodnią wspólne działanie. Albo odstawią mnie na bok — pomyślał
zrobiło mu się żal.
Wyjął spośród kilkunastu zdjęć fotografię Lohmanna, na jego prośbę niepostrzeżenie zrobioną przez jednego z milicyjnych pracowników. Wpatrzył się w podobizno człowieka, o którym wiedział bardzo mało, w ki i ci wie nic — jeżeli jego podejrzenia b\ ly słuszne.
Ktoś zapukał do drzwi. Na progu stanął mężczyzna wysoki, szczupły, o ciemnych v,losach, opadających niedbale na czo?o. I\' ri na so':ie szare ubranie, które jakoś nie pakowało r'o tej postaci. Bystre oczy Szczęsnego z miejsca otaksowały go, jako wojskowego lub oficera milicji, chodzącego na co dzień w mundv:i ze-.
Kapitan Szczęsny? —• spytał obcy, zamykając drzwi za sobą.
Tak. — Wstał, obszedł biurko, wyciągnął rękę. Tamten odwzajemnił mocnym uściskiem dłoni.
Kapitan Polewski z kontrwywiadu wojskowego — przedstawił się.
•— Miło mi — Szczęsny był zadowolony, oczy go nie zawiodły. — Proszę, niech pan siada.
■— Przyjdzie jeszcze mój kolega — rzekł Polewski, spoglądając na drzwi. — Major Szymczak. —- Rzucił Szczęsnemu przelotne spojrzenie i mruknął żartobliwie: — Jak pan to zrobił?
Co?
No, takie zestawienie .. blond włosy, czarne oczy i śniada twarz. To naturalne?
Jak najbardziej — roześmiał się. — Papierosa?
Zapalili. Znów ktoś zapukał; wszedł Szymczak, krępy, łysawy, w wojskowym mundurze.
Was, kapitanie — rozpoczął Polewski —■ interesuje Erich Lobmann, prawda?
Owszem — zgodził się Szczęsny ciekaw, co wyniknie z rozmowy. Nie chciał za wcześnie odkrywać kart, które przecież wcale nie były jeszcze mocnym atutem.
Możecie powiedzieć, dlaczego?
Prowadzę wraz z paru innymi kolegami — zaczął z namysłem — sprawę usiłowania zabójstwa, dokonanego w Zakładach „K-12-' na byłym pracowniku tych Zakładów', Stanisławie Jankowskim. Został on...
Wiemy — przerwał Polewski. — Został obla
ny kwasem azotowym, do tej pory nie odzyskał wzroku. Ale Lobmann na pewno tego nie zrobił.
Możliwe — przytaknął. — Prowadzę również, równolegle do tej, sprawę identjrfikacji zwłok NN, znalezionych w wykopie przy ulicy Zabranieckiej parę tygodni temu.
Co to wszystko ma wspólnego z Lobman- nem? — spytał Szymczak. —■ Posądzacie go o zabójstwo tego nieznanego człowieka?
Nie.
■— No, więc?
Ton, jakim major zadał to pytanie, był odrobinę za ostry, jak na kapitana Szczęsnego. Toteż oczy zwęziły mu się i rzekł chłodno:
Odpowiedziałem towarzyszom na kilka kwestii. Z kolei pozwolicie, że ja o coś zapytam. Jak by nie było, jestem tu gospodarzem ■—• uśmiechnął się przelotnie. — Dlaczego was interesuje osoba Ericha Lohmanna?
Szymczak skrzywił się, chciał odpowiedzieć, ale Polewski go uprzedził. Szczęsny budził w nim zaufanie, zresztą słyszał już o nim trochę od jego zwierzchników.
Lobmann jest szpiegiem — rzekł zwięźle.
Lobmann nie jest szpiegiem! — odparował Szczęsny błyskawicznie.
Obaj wojskowi spojrzeli na niego ze zdumieniem. Major 2gasił gwałtownie papierosa, zmarszczył brwi.
To, co powiedziałem, możemy udowodnić —- Polewski był spokojny, jakkolwiek przez sekundę pożałował szczerości.
Ja również.
Towarzyszu kapitanie, dlaczego bronicie tego człowieka?
Nie bronię go. Bronię Ericha Lohmanna.
Nic nie rozumiem! — wykrzyknął major zniecierpliwiony. — Mówimy przecież od początku właśnie o tym człowieku, to znaczy o Erichu Lohmannie.
'Injer jest tego zupełnie pewny?
Szymczak poezerwieni-ił. Zdawało mu się, że
Szczęsny prowadzi z nimi jakąś bezsensowną, idiotyczną l`rq.
Chwileczkę! — Polewski wstrzymał kolegę rv. -hem reki — dojdźmy do ładu. Uporządkujmy to sobie. Więc według was, kapitanie, chodzi tu
o dwie różne osoby?
Tak!
Słowo strzeliło jak bicz, i znowu obaj wojskowi popatrzyli na Szczęsnego ze zdziwieniem i niedowierzaniem.
Zaraz, zaraz... twierdzicie, że Lobmann nie jest Lohmannem?
Mam niezbyt wiele danych — przyznał Szczęsny szczerze — ale te, które zebrałem, zresztą raczej przypadkowo, wskazują, że właśnie »ak jest.
Proszę nam to opowiedzieć — Szymczak ochłonął, szczerość Szczęsnego rozbroiła go, a jednocześnie wiadomość była swego rodzaju rewelacją.
W rozmowie ze Stanisławem Jankowskim dowiedziałem się, że kiedy był w „K-12”, zamienił kilka zdań z... no, będę go tak na razie nazywać, z inżynierem Lohmannem. Przypomniał mu, że sześć lat temu widzieli się w Amsterdamie, gdzie Jankowski wraz z innymi Polakami przebywał w firmie REALET na dwutygodniowym kursie. Dodał również, że zachował z tego pobytu fotografię, zrobioną na pamiątkę na dziedzińcu fabrycznym firmy, a na zdjęciu między innymi jest
Lobmann. Inżynier podobno chętnie przyjął obietnicę, że Jankowski na drugi dzień przyniesie zdjęcie i pokaże. Sam, jak mówił, nie pamięta faktu fotografowania, co nie jest znów takie dziwne, bo w końcu rzecz tego nie była warta.
■— A czyż Jankowski nie spostrzegł, że to nie jest Lobmann, jeżeli go przedtem znał? — spytał major.
Nie. Mnie powiedział, że wydał mu się wyższy i młodszy czy coś takiego, ale rysów twarzy nie przypominał sobie.
■— I co dalej?
•— No i w godzinę później Jankowski został oblany kwasem azotowym. Stracił wzrok. Mało tego. Z jego mieszkania skradziono podczas nieobecności domowników kopertę, w której było parę różnych amatorskich zdjęć, a między nimi
to z Amsterdamu. Kradzieży dokonał młody chłopak, Paweł Piaśnik, który pracował jakiś czas w Zakładach „K-12” i rzucił pracę właśnie w dniu, w którym Jankowskiego» poparzono kwasem. Wszystkie fakty, jakie zdołałem ustalić, wskazują, że Piaśnik to właśnie ten młody człowiek, który wówczas zawiadomił Jankowskiego, jakoby wzywał go dyrektor. Inwigilujemy Piaśnika, jak też nowego magazyniera w ,,K-12”, Wacława Olesiń- skiego. Są pomiędzy nimi powiązania, których dokładnie jeszcze nie zdążyliśmy ustalić.
No, tak — rzeki Szymczak niezdecydowanie — ale wciąż nie widzę ściślejszego związku tych spraw z Lohmannem.
Spytałem Jankowskiego — wyjaśnia! Szczęsny cierpliwie — -kto prócz niego miał podobne zdjęcia z Amsterdamu. Tak doszedłem do osoby inżyniera Boryckiego. Odwiedziłem go, rozmawialiśmy. Odnalazł zdjęcie i dał mi. Był gotów obejrzeć Lohmanna, ale go od tego powstrzymałem w jego własnym interesie.
Zrobiliście bardzo nieostrożnie! — zawołał major. — Ten facet może się przecież skontaktować z Lohmannem i uprzedzić go o wszystkim.
Lobmann jest pod naszą obserwacją — wtrącił Polewski. — Nie stwierdziliśmy kontaktów z inżynierem Boryckim, co ich oczywiście nie wyklucza, są przecież różne sposoby komunikowania się. To rzeczywiście było niepotrzebne — zwrócił się do Szczęsnego z wyrzutem.
Możliwe — przyznał. — Pamiętajcie jednak, że do tej pory nie posądzałem Lobmanna o szpiegostwo! Chciałbym dodać, że kiedy pokazałem Boryckiemu kilkanaście zdjęć różnych osób, między którymi była podobizna inżyniera Lobmanna z „K-12”, stanowczo stwierdził, że na żadnym zdjęciu nie ma, nazwijmy to: prawdziwego Lobmanna.
Gdzie jest fotografia, którą dal wam Borycki?
W wydziale kryminalistyki naszej komendy. Prosiłem, aby zrobili dziesięciokrotne powiększenie twarzy. Pewnie już jest gotowe. Zaraz przyniosę — wstał, wyszedł z pokoju.
Wrócił po kilku minutach, położył na biurku parę dużych, błyszczących fotografii. Twarz Ericha Lobmanna rysowała się teraz trochę wyraźniej i Polewski, przyjrzawszy jej się, rzekł:
Można sądzić, że to jest ktoś inny, choć pewności nie mam, ale w takim razie, gdzie jest prawdziwy Lobmann?
Szczęsny wyciągnął z szafy teczkę, w której przechowywał dokumenty, dotyczące sprawy zwłok NN, znalezionych w wykopie. Było tego niewiele: zdjęcia, garść skąpych meldunków z komendy w Białymstoku, protokół zeznania Wacława Olesińskiego. Położył obok siebie dwie fotografie i powiedział:
Proszę porównać.
■— To te nieznane zwłoki? —■ spytał Szymczak, pochylając się nad biurkiem.
Tak. Pasuje?
Trudno orzec. Nie chciałbym się sugerować.
Wszyscy trzej spoglądali z napięciem to na jedno, to na drugie zdjęcie. Twarz zabitego, jakkolwiek poddana milicyjnej „kosmetyce”, była jednak mocno zmasakrowana.
Nie możemy się zasugerować —• powtórzył major. — Tu musi wypowiedzieć się lekarz medycyny sądowej.
Okazywaliście Boryckiemu zwłoki? — spytał Polewski.
— Nocny gość
Szczęsny przecząco potrząsnął głową. Wpatrywał się w fotografie próbując doszukać się podobieństwa, był dziwnie przekonany, że zabity człowiek to holenderski inżynier.
Ciało, które zostało znalezione w wykopie — rzekł — posłaliśmy oczywiście na sekcję. Doktor Stern stwierdził, że denat był człowiekiem należącym niewątpliwie do pracowników umysłowych, dbającym o swoje zdrowie, wygląd zewnętrzny. Mnie samego uderzył fakt, że ktoś ubrany w brudne łachy żebraka czy włóczęgi ma starannie utrzymane paznokcie, nie tylko u rąk, ale i u nóg,
czystą skórę. Wiecie, to widać nawet po kilku dniach... Inną skórę ma człowiek, który rzadko się myje, a inną taki, który często się kąpie, codziennie goli, często chodzi do fryzjera, do manikiu- rzystki. On był po prostu wypielęgnowany, a to się absolutnie nie zgadza z trybem życia włóczęgi.
, — Tak, to zastanawiające. Można sądzić, że go umyślnie przebrano w stare łachmany, aby zmylić śledztwo. Czym został zabity?
Dwoma mocnymi uderzeniami w głowę,
' prawdopodobnie łomem. Szczegółowe badania zaprzeczyły sugestii, jakoby zabito go pustą butelką po wódce. Butelkę podrzucono obok w wykopie.
-— Od takich ciosów przecież by pękła.
■— Niekoniecznie — sprzeciwił się Szczęsny. —■ Ale krwawy wylew wskazywał na inne narzędzie zbrodni.
■— Podsumujmy, co wiemy — Szymczak wyjął notes, przerzucił parę kartek, spojrzał na Polewskiego. — Myślę, że chyba wprowadzimy towa-
rzysza z milicji w cały tok sprawy, bo i tak trzeba będzie dalej działać dwoma torami, choć w ścisłym porozumieniu.
Zgadzam się — rzekł Polewski. — Dwa tory są tu konieczne, bo my nie możemy prowadzić sprawy zwłok NN ani wypadku oparzenia kwasem, a z kolei milicja nie może wchodzić na nasze podwórko. Natomiast współpraca w śledztwie, czy jak to tam nazwiemy, pomoże obu jednostkom.
Musiałbym to uzgodnić ze swoim kierownictwem — odparł Szczęsny, zakłopotany. —• Sądzę, że się zgodzą. Nasza ekipa śledcza byłaby w takim razie... Czy wszyscy mają wiedzieć, jak się rzecz przedstawia?
Zobaczymy, to się później ustali — major machnął ręką. — Więc zacznijmy od faktu, który zdarzył się jeszcze w czerwcu tego roku. Wydaje mi się, że ma to związek z Lohmannem, jakkolwiek nie jest dowiedzione. Otóż w czerwcu, w Gdyni, ze statku pod obcą banderą znikł jeden marynarz. Mówiąc ściślej: marynarz ów zszedł na ląd normalnie, z przepustką, i wszelki ślad po nim zaginął. Szukano go w mieście, w województwie, potem w całej Polsce. Nie znaleziono. Prokurator umorzył śledztwo, przypuszczając, że być może człowiek zapił się, został okradziony, uderzony
albo sam wpadł do kanału, albo go tam wrzucono. Zwłoki nie wypłynęły, to czasami się zdarza.
to mógłby być początek do sprawy Ericha Lohmanna. Zaznaczam: mógłby być, bo żadnych dowodów jeszcze nie mamy.
Kto to był? — spytał Szczęsny.
To bez znaczenia, na pewno nazwisko i wszystkie dane były fałszywe. Jakiś tam Iks-Igrek, mamy w teczkach trochę jego personaliów, interesujemy się marynarzami, którzy ni stąd, ni zowąd przepadają w naszym kraju. Różnie to się czasem kończy. Nie mamy jednak, niestety, zdjęcia tego marynarza.
Major sądzi, że to Lobmann? Ten fałszywy, oczywiście?
■— Nie wiemy jeszcze. Zakładam, że mogło tak być, a naszą rzeczą będzie to udowodnić. Albo przyznać się do pomyłki.
Bardzo ładnie — powiedział Szczęsny z satysfakcją i zmieszał się trochę, bo znowu spojrzeli na niego ze zdziwieniem. Dodał więc uprzejmie: — Mam nadzieję, że pomyłki nie będzie.
Ja również — zjeżył się major, a Polewski skrył uśmiech i podjął dalszą kwestię:
W wojskowej części Zakładów „K-12”, gdzie montujemy właśnie nowy polski typ silnika dla samolotów myśliwskich, mamy specjalne urządzenia, które wykrywają promieniowanie podczerwone.
■—■ Automatyczne wykrywacze? ■— spytał Szczęsny. Znał te urządzenia z któregoś numeru „Problemów kryminalistyki”.
-— Tak. Kilka dni temu, w środku nocy, ktoś wszedł niepostrzeżenie do hali silników i spowodował alarm w wykrywaczach. Niestety, ten, który miał obowiązek czuwać w dyżurce z nałożonymi na uszy słuchawkami...
Dlaczego z dwiema słuchawkami? — przerwał kapitan.
Jedna nadawała z montowni, druga z ha- mowni. Krótko mówiąc, chłopak zasnął. Kiedy się zbudził, a Bóg wie jak długo drzemał, zaalarmował dowódcę warty, strażnicy przeszukali całą halę, nie znaleźli nikogo. Ani żadnych śladów czyjegoś pobytu. Przywieźliśmy jednak, w godzinę później, urządzenie do wykrywania... za długo by wyjaśniać, w każdym razie za pomocą detektora promieniowania podczerwonego i lampy analizującej, która przetwarza zarejestrowany obraz na ekran telewizora, udało nam się stwierdzić, że w hali obecny był człowiek. Którędy wszedł, a później wyszedł, to na razie zupełna tajemnica. Człowiek ten, nazwijmy go wyraźnie: szpieg, najprawdopodobniej fotografował montowane silniki, a ponieważ nie mógł zapalić lampy błyskowej czy oświetlić całej hali, posłużył się promiennikami impulsowymi. I to własne zostało wychwycone przez automatyczny wykrywacz. Stanowiło to wyraźny dowód, że szpieg był w montowni.
■— I podejrzenie padło na Lobmanna. Dlaczego?
Prawdę mówiąc, padło dość niechętnie. Nie mieliśmy żadnych podstaw, aby tak myśleć. Sprawdziliśmy jego przyjazd do Polski. Wszystko się zgadzało, przyleciał blisko trzy tygodnie temu holenderskim samolotem, WOP odnotował to skrupulatnie. Był zapowiedziany w ,,K-12”, jest chyba rzeczywiście mżynierem-elektronikiem, dobrze wywiązał się z montażu i rozruchu frezarek.
•— Nikt z Zakładów nie znał go przedtem?
Inżynier Michlerski, zastępca szefa produkcji... Cholera! — Polewskiemu zabiysły oczy. —■ Jak to możliwe? Przecież Michlerski powitał go jak starego znajomego.
■— Tego całego Michlerskiego — zaczął Szczęsny
wahaniem — to dobrze znacie, kapitanie?
■— Siedzimy razem w pokoju. Siedzieliśmy, teraz już jestem stale w montowni. Długoletni pracownik...
Przygotowaliśmy na Lobmanna małą pułapkę — kontynuował z kolei major. — Złapał się, co mnie nawet trochę dziwi, sadziłem, że będzie ostrożniejszy. Mamy niezbity dowód, że pod nieobecność pewnego inżyniera z wojskowej części Zakładów otworzył w jego mieszkaniu zamkniętą na klucz teczkę, w której bv]y rysunki techniczne silnika. Naturalnie, sfałszowane. Pozostawiono mu prawie pół godziny czasu, wszystko było zaplanowane. A mimo to myślałem, że nie da się nabrać.
Widocznie coś go przypililo. Może przypuszczał, że jest to wyjątkowa okazja. A ten inżynier, to jakiś idiota — rzekł Szczęsny.
Szymczak nachmurzył się, a Polewski wybuchnął śmiechem. Nie wyjaśnili jednak, o kogo chodziło.
Reasumując — ciągnął major — do spotkania z wami, kapitanie, sądziliśmy, że holenderski inżynier Erich Lobmann przyjechał do Polski nie tylko w celu uruchomienia frezarek. Teraz okazuje się, że chyba nie jest to prawdziwy inżynier z firmy REALET. Trzeba więc jak najprędzej
ustalić, kim jest człowiek, który legitymuje się jego paszportem.
-— Najprościej byłoby porozumieć się z firmą, ale jeżeli mylimy się, mogą z tego wyniknąć nieprzyjemności.
Gdzie są zwłoki NN?
■— W Zakładzie Medycyny Sądowej. Postarałem się, aby jeszcze ich nie pochowano, chociaż miałem z tym kłopoty — mówił Szczęsny. — Zbyt długo nie wolno przetrzymywać. Żeby ta twarz nie była tak zmasakrowana!... Może pokazać jednak Boryckiemu?
Powinniśmy się śpieszyć. — Polewski chodził po pokoju, na jego długie nogi były to trzy kroki w jedną stronę, trzy w drugą. — On może lada chwila zwinąć manatki. Lotnisko jest uprzedzone, ale któż nam zaręczy, że nie wyjedzie inną drogą?
Zawiadomię wszystkie punkty graniczne — major wstał, przeprosił i wyszedł z pokoju.
Jeżeli zamkniemy go od razu — powiedział Szczęsny — postaram się, aby nie wyszedł przed upływem czterdziestu ośmiu godzin, a przez ten czas sporo można wyjaśnić.
Polewski zatrzymał się, popatrzył na niego
stwierdził z westchnieniem:
Widać, że mam do czynienia z milicją, a nie kontrwywiadem.
Bo co? — mruknął Szczęsny, nastroszony.
-— To, że ja muszę mieć w garści całą siatkę, przyjacielu! Lobmann na pewno nie działa sam. Pomaga mu niejeden człowiek. To wszystko trzeba zwinąć, inaczej po pewnym czasie odrodzi się, jak ucięty grzyb. Gdybym chociaż miał pewność, że to jest fałszywy Holender. Że tamte zwłoki to Erich Lobmann. Ale nie chcę mieć do czynienia z tymi wszystkimi panami z obcej ambasady, jeżeli nasze podejrzenia się nie zgadzają.
Przecież, kapitanie, sami zauważyliście, że na zdjęciu od Boryckiego jest inna osoba.
■— Powiedziałem: można tak sądzić. A to jeszcze mało. Oni, jeżeli to są dwaj różni ludzie, mają pewne cechy podobne: wzrost, kolor włosów, tuszę. Nawet w rysach jest nieco podobieństwa. Ale fotografia, zwłaszcza aż tak powiększona, nie jest wyraźna. Zresztą, po sześciu latach człowiek może się trochę zmienić... Ja jestem prawie pewien, że to ktoś inny, ale właśnie przeszkadza mi to „prawie”! Poza tym, w interesie Centrali, która tego szpiega do Polski wysłała, fałszywy czy prawdziwy Lobmann będzie krył swoich pomocników, powie, że działał sam, i jak mu udowodnimy, że kłamie? Nie takie proste.
Chyba pomaga mu Michlerski.
Też tak myślę. Ale gdzie dowody? Michlerski będzie nam wmawiał, że zmyliło go podobieństwo, jeżeli chodzi o osobę, a do pomagania mu w szpiegostwie nigdy się nic przyzna.
Ja... — zaczął Szczęsny i urwał. Przyszła mu do głowy pewna myśl, ale nie chciał się z nią podzielić. Postanowił, że sprawdzi to sam. Jak zwykle za dużo wiedzieli ci z kontrwywiadu.
Wrócił Szymczak. Zdążył porozumieć się z naczelnikiem wydziału zabójstw Komendy Stołecznej, który wyraził oficjalną zgodę na ewentualną współpracę Szczęsnego i całej ekipy z przedstawicielami kontrwywiadu. Oczywiście, jak zastrzegł surowo major Szymczak, w decydujących posunięciach pod wspólnym kierownictwem.
Dobrze —• odrzekł Szczęsny potulnie. Wiedział, że i tak to i owo zrobi sam.
•
Słuchaj, Stefan — rzekł Szczęsny do majora Daniłowicza — pamiętasz, jak do nas zgłosił się Olesiński, twierdząc, że w zwłokach NN rozpoznał Szymczykowskiego?
Głupie pytanie! — żachnął się Daniłowicz, zły, bo mu znów dokuczał reumatyzm. — Pamięć mam jeszcze dobrą.
Nie złość się, weź asprokol.
Brałem. Już mnie brzuch od niego boli. No, ^obra. O co ci chodz$?
Pamiętasz dokładnie rozmowę z Olesińskim?
Mniej więcej. Stenogramu nikt nie robił, nie było potrzeby.
Była. Ale o tym nikt z nas wtedy nie wiedział. Czy ty sobie przypominasz takie sformułowanie któregoś z nas: „ten człowiek został zabity trzynastego listopada”. Powiedziałeś tak Olesiń- skiemu?
Major zastanowił się przez chwilę, potem potrząsnął głową.
Nie. Po co?
Widz.sz. Ja też tego nie powiedziałem. A jednak, kiedy do niego potem przyszedłem na Ząb- kowską, twierdził, że o tej dacie dowiedział się od nas. Tu, w komendzie.
W komunikacie nie było daty?
Nie, bo nie mogło być. Stern podał tylko w przybliżeniu, że około dwóch dni ciało leżało w wykopie. Te dwa typy spod ciemnej gwiazdy znalazły je piętnastego, we środę. Przyjęliśmy potem wersję, że zabito gościa w poniedziałek lub dzień wcześniej. Ale Olesiński, kiedy go spytałem, co robił trzynastego wieczorem, odparł z oburzeniem:— Pan mnie posądza, że zabiłem Szymczyko- wskiego? — Na to ja, skąd wie, że zabito go trzynastego. A on, że to myśmy mu powiedzieli, jak przyszedł zgłosić, że poznaje zdjęcie. Rozumiesz?
Myślisz, że to on? — spytał major niezdecydowanie.
Nie. Myślę, że on wie, kto to zrobił.
Milczeli parę minut, wreszcie Daniłowicz zerknął na Szczęsnego spod oka i rzekł:
A co ty chcesz zrobić?
Kapitan wzruszył ramionami.
Prowadzimy razem śledztwo — odparł wymijająco. Ale major zbyt długo go znał, aby na tym poprzestać. Przechylił się przez biurko, wyciągnął rękę i pogrozi! mu palcem.
■—• Znów cię niesie? — mruknął z dezaprobatą. — Pamiętaj, że współpracujemy z tamtymi. To za ciężka sprawa, żeby ją rozgryzać samemu- Słyszysz, co mówię?!
Mhm — odburknął Szczęsny, nie patrząc na niego. Wstał, przeszedł się po pokoju, gwiżdżąc cicho. Jego wąskie czarne oczy migotały w świetle lampy jak dwa węgliki. — Idę — powiedział, sięgając po płaszcz. — Przejdę się... gdzieś tam.
Słuchaj, wariacie — Daniłowicz był zrezygnowany, na tego człowieka w pewnych momentach nikt nie miał wpływu — dawno przestrzelałeś pistolet?
Szczęsny odwrócił się w drzwiach, przelotnie uśmiechnął i odparł:
Dziś rano.
Potem wyszedł.
*
Kapitan Polewski zajrzał do gabinetu dyrektora Rosińskiego, a zobaczywszy, że jest sam, zastukał dla formy i wszedł.
Dzień dobry, dyrektorze — rzekł, twarz jego miała wyraz zakłopotania, jak zwykle, kiedy chciał właśnie tak wyglądać. — Mam małą prośbę.
Słucham, panie inżynierze. Proszę, niech pan siada i streszcza się, bo zaraz przyjdą tu na naradę.
Czy mógłbym przejrzeć korespondencję dotyczącą amsterdamskiej firmy REALET i tych dwóch frezarek? Chodzi mi o możliwie całą — podkreślił to słow'o — korespondencję.
Oczywiście — odpjarł Rosiński. — Nie ma tam nic, czego by pracownicy waszego resortu nie mogli zobaczyć! Ale czy mam to rozumieć jako zapowiedź, iż po pewnym czasie frezarki zostaną wam przydzielone?
Polewski westchnął z ubolewaniem.
Rozdział 8
Kelner podał zakąski: jajko na szynce dla La- seckiej, befsztyk po tatarsku dla Lohmanna, ustawił talerzyk z pieczywem, masło, po czym spojrzał wyczekująco na Holendra. Mimo dwukrotnych zapytań, nie otrzymał dotąd zamówienia na wódkę.
Lobmann trafnie zrozumiał to spojrzenie i zwrócił się do pani inżynier, pytając, co sobie życzy. Był tego wieczoru uprzedzająco grzeczny i troskliwy, zdawał się czytać w jej oczach. Kiedy indziej bawiłoby ją, może nawet wzruszało takie postępowanie, dziś jednak myśli jej zaprzątało zupełnie coś innego.
Zgodziła się na eksportowy jarzębiak. Jedząc, dyskretnie obejrzała salę, odnalazła wzrokiem młodego człowieka, na pozór całkowicie pochłoniętego konsumpcją, poznała go. Wiedziała też, że drugi kręci się po recepcji.
Za trzy dni kończę mój pobyt w Polsce — powiedział Lobmann — i wracam do Amsterdamu. Powiem szczerze, że chciałbym panią tam zobaczyć.
Mnie? — zdziwiła się, choć już parokrotnie o tym napomykał. — Po co?
Po co, to pani wie równie dobrze, jak ja —- odparł z naciskiem. Pod wpływem jego oczu, patrzących na nią przyjaźnie, lecz jednocześnie jakoś ostro, nakazująco, zmieszała się trochę.
Panie Erichu ■— uśmiechem pokryła zażenowanie. — Przec:eż my się prawie nie znamy.
Pozostają nam jeszcze pełne trzy dni na lepsze poznanie, jeżeli tylko pani mi trochę pomoże.
Teraz zdziwiła się naprawdę.
W czym mam panu pomóc?
Nie tylko mnie. Sobie również.
Ale w czym? Nie rozumiem...
Naprawdę?
Ujął jej rękę i pocałował. Potem sięgnął po kieliszek.
Wypijmy — powiedział. — Prosit!
Kelner sprzątnął talerzyki, ustawił gorące talerze, błyskawicznie nałożył dania.
Wino? — spytał Lohmanna.
Na jakie ma pani ochotę? — Holender spojrzał na Hannę.
Na czerwone.
Zgodzili się na Egri Bikaver. Młody człowiek, siedzący kilka stolików dalej, skończył jeść, zamó- >'■' wił kawę. Wie patrzył w ich stronę, mimo to Hanna uchwyciła w pewnym momencie błyskawiczne spojrzenie, jakim Lobmann dwukrotnie go obrzucił. Zaniepokoiła się, ale uśmiechnięta spytała swego towarzysza, jak mieszka w Amsterdamie.
Bardzo ładnie ■— odparł. — Mam trzy pokoje, zupełnie nowoczesne. Nie zna pani naszej stolicy, a niełatwo ją opisać, ale jest piękna. Leży nad piękną zatoką Ijsselmeer, która łączy się kanałami z morzem. Moje mieszkanie znajduje się trochę dalej od śródmieścia, dojeżdżam do pracy samochodem. Ale, zaraz! Przecież mam w pokoju kilka zdjęć. Przyniosę pani — uśmiechnął się i, za-
nim zdołała go powstrzymać, już szedł w stroną hollu.
Kiedy znikł za drzwiami restauracji, ostrożnie spojrzała na młodego ccłowieka, pijącego bardzo wolno swoją kawę. Ledwo dostrzegalnie uniósł brwi pytająco. Odpowiedziała uspokajającym •przymknięciem powiek. Zabrała się do jed/enia, polędwica stygła. Wypiła wino. Upłynęło już chyba z dziesięć minut. Lob mann nie wracał.
Młody człowiek poruszył się niespokojnie. On też wiedział, że w pobliżu recepcji znajduje się jego kolega, ale na wszelki wypadek wstał i, ostentacyjnie zostawia ja o na stoliku papierosy i zapalniczkę, wyszedł z sali. Hanna zmarszczyła brwi, nie wiedziała, co powinna zrobić. Znów spojrzała na zegarek. Kwadrans. Co on robi tak długo?
Przyszło jej na myśl, że być może Polewski w ostatniej chwili 'zmienił plan działania i Lohmann został po prostu zatrzymany w pokoju hotelowym. Jeżeli jednak tak się stało, powinni ją
o tym zawiadomić. No i zapłacić rachunek, który na pewno był niemały.
Osiemnaście minut. Coś się musiało stać. Uciec przecież nie mógł, przez okno nie wyskoczył. Może zasłabł?
Kelner przesunął się obok stolika, wrócił, poprawił zwisającą serwetkę, porzuconą przez Lohmanna, i spytał:
Czy zabrać talerz i przynieść świeże danie? Pan coś długo nie wraca.
Za chwileczkę... Nie wiem, zobaczymy — zbyła go niecierpliwie.
Zerknęła na zegarek. Dwadzieścia dwie minuty. Ani Lohmanna, ani kolegi z kontrwywiadu. Jeżeli wyjdę — myślała — to kelner mnie dogoni, zażąda zapłaty, będzie idiotyczna sytuacja. Ile ja mam przy sobie? Dweście czy trzysta?... Może starczy. Musi starczyć. Piekielny jarzębiak, Bóg wie, ile tutaj kosztuje, w dodatku wieczorem Dwieście mnm na pewno, dwie setki. I chyba pięćdziesiątkę. Dobrze, że zjadłam, przynajmniej się nie zmarnowało. 'Czemu ten Włodek nie wraca? Powinien mi •powiedzieć, co i jak, siedzę jak głupia.
Dwadzieścia sześć minut. Energicznym ruchem ręki przywołała kelnera.
Pan będzie łaskaw obliczyć.
Spojrzał na nią spod oka, odszedł do służbowego stolika, przysiadł, zaczął pisać na bloczku. Kiedy podawał rachunek, we drzwiach stanął Włodek Urbański. Miał nieprzenikniony wyraz twarzy, znała go jednak za dobrze, żeby nie poznać, iż 'naprawdę coś się stało.
Urbański wrócił do swego stolika, zapłacił. La- secka z_ westchnieniem ulgi stwierdziła, że zawartość portfela wystarczy na uiszczenie rachunku, ale przezornie zabrała go do torebki. Wstała, Włodek szedł za nią do hollu. Razem ubrali się w szatni, nie odzywając się jednak do siebie, dopiero przed hotelem ruchem ręki pokazał jej służbowego fiata. Kiedy wsiedli, rzuciła gorączkowo:
No i...?
Zwiał — mruknął przez zęby.
Zauważyła, że gotuje się ze wściekłości. Wypro-
— Nocny gośćwadził wóz z bocznej uliczki i wjechał w Kruczą
spytał:
O czym rozmawialiście, zanim odszedł od stolika?
■— O Amsterdamie. O jego mieszkaniu. Powiedział, że pokaże mi kilka zdjęć, które ma w.pokoju. Wstał i wyszedł.
Krzysiek kręcił się w recepcji. Lobmann •wziął klucz, pojechał windą na górę. I koniec, rozpłynął się jak lód w piecu! Krzysiek czekał z dziesięć minut na dole, myślał, że gość poszedł już do siebie, spać. Sądził, że ty za chwilę wyjdziesz z sali. Dziwił się trochę, że nie wyszliście razem, nie pożegnaliście się w hollu. Potem zaj- Tzał do restauracji, zobaczył, że ty siedzisz przy stoliku i czekasz na Lobmanna. Dał mi znak i wyszedł. Postaliśmy jeszcze chwilę, potem Krzysiek pojechał windą, ja szedłem schodami. Stanęliśmy przed drzwiami jego pokoju. Ząpukałem, miałem przygotowaną wersję, że niby pomyliłem pokoje, szukam kogoś. Cisza. Klucz na zewnątrz. Nacisnąłem klamkę, otwarte. No i pusto. Wszystko zostawione, walizka, przybory do golenia, jakieś papiery na stole. W szafie dwa garnitury, buty, bielizna... A jego nie ma.
■— Może go sprzątnął ktoś od nich?
:— To byłby trup! W pokoju, w łazience, wreszcie na chodniku, wyrzucony przez okno. Wykluczone, on musiał wyjść z hotelu. Musiał to zrobić w gigantycznym tempie, korzystając z momentu, kiedy ja siedziałem przy stoliku, a Krzysiek zajrzał do sali. Wiesz, jak jest w „Grandzie”, trzy albo cztery wyjścia, schody na prawo, schody na lewo, kilka wind. Ma widać dobrego nosa i zorientował się, że coś kolo niego śmierdzi.
Włodek, przecież on mog! ukryć się w innym pokoju, może ma tu znajomych! Powinniśmy tam zaraz wrócić.
■— Spokojna głowa. Zawiadomiłem milicję i kapitan Szczęsny przysłał wywiadowców. Znają go z fotografii. Zresztą Krzysiek też został. Ale jestem przekonany, że Lohmanna nie ma w hotelu.
Dokąd jedziemy?
Do nas.
Wiedzą już?
^Wiedzą. Będzie nieziemskie opeer.
Cholera! — zaklęła na głos. — A niby tak dobrze szło... On mi powiedział, że wyjeżdża za trzy dni. Nabrał mnie jak ostatnią idiotkę.
Może' to wszystko było z góry ukartowane, a może nagle zorientował się, że trzeba wiać. Z kraju nie ucieknie, bo wszystkie punkty graniczne zawiadomione. Ale może przyczaić się na długo. I będzie siedział, jak wrzód pod skórą, a my będziemy czekać, kiedy się odezwie. Żeby to diabli!
W gabinecie pułkownika Czerniaka, który — ■wbrew obawom — nie był zbytnio rozgniewany, rozważali potem wszystkie możliwości ucieczki Lohmanna. Czerniak sądził, tak jak Urbański, że szpieg wykorzystał dogodną chwilę i wyszedł bocznymi drzwiami z hotelu. Pozostawienie rzeczy w pokoju było taktycznym posunięciem dla opóźnienia poszukiwań.
Na prośbę kapitana Polewskiego Komenda Stołeczna MO zarządziła blokadę miasta, obstawiając wszystkie drogi wylotowe z Warszawy. Każdy sa- móchód czy inny pojazd był zatrzymywany przez pracowników Wydziału Ruchu Drogowego, którzy zostali zaopatrzeni w fotografie Lobmanna.
Oczywiście, mógł się wymknąć wcześniej — medytował na głos Polewski, stojąc przed ogromną mapą Polski, rozpiętą na ścianie gabinetu. — Jeżeli miał do dyspozycji jakiś samochód. W takiej sytuacji znajduje się już, powiedzmy, w okolicach Łodzi czy Lublina.
-— Nie pojechał służbową warszawą z „K-12”, bo stoi na parkingu przy hotelu — zauważy^ Urbański. — Ale przecież od początku na pewno nie działał sam, więc gdzieś musi mieć bazę. Pewnie ktoś z siatki dostarczył mu samochód. Gdyby tak było, ucieczka musiała być zaplanowana wcześniej. Ma, cholera, zimną krew.
Samochód nie jest konieczny — sprzeciwił się pułkownik. — Wystarczyło wskoczyć do któregoś z autobusów miejskich na Kruczej czy do tramwaju w Alejach Jerozolimskich. Mniej podpada.
Wszedł porucznik Mirowicz, zmęczony i zniechęcony bezskutecznym poszukiwaniem.
No i jak, Krzysiek? — spytał Polewski. — Co było w pokoju?
Mirowicz poruszył ustami, ale ze względu na obecność pułkownika brzydkie słowo przemknęło się tylko po jego wargach.
Przeszukaliśmy ze Szczęsnym, co się dało — odparł. — Milicja jeszcze tam siedzi. Żadnego śladu szpiegowskiej roboty. Nic, normalnie, jak u każdego przeciętnego cudzoziemca, który wybrał się do nas na parę tygodni. Nawet dwie książki po niemiecku, z zakresu elektroniki. Zresztą własność Artura Michlerskiego z „K-12”. Pewnie.sobie pożyczył.
Skąd wiesz, że to książki Michlerskiego? — zainteresował się Polewski.
Pieczątka z nazwiskiem, na każdej. Oczywiście, zabrałem do zbadania. Papiery też. Jakieś notatki po holendersku, trochę rysunków technicznych
Pokaż! — zawołała Lasecka. — Może zorientuję się po rysunkach, co to jest.
Dałem do ekspertyzy.
Pójdę tam — zdecydowała.
Po jej wyjściu Czerniak sięgnął po słuchawkę. Łączył się z'kilkoma numerami, rozmawiał krótko, wreszcie rzekł:
Na razie nic. Nie próbował wyjeżdżać. Jeżeli oczywiście jest jeszcze w Warszawie. Słuchajcie, towarzysze, czy wzięliśmy pod uwagę możliwość sprzątnięcia go przez kogoś z siatki? Niekoniecznie w pokoju hotelowym. Mogło to się stać po drodze, w samochodzie czy gdziekolwiek.
I to możliwe — • zgodził się Polewski. — W tym wypadku bardzo nam się przyda współpraca z milicją.
Szczęsny nie spał tej nocy. Do rana, wraz z Tu- rzyńskim i innymi, zajęci byli w „Grand Hotelu”.
pół do ósmej zjedli w kawiarni śniadanie, wypijając po dwie duże kawy, po czym Turzyński spytał:
Co teraz?
Teraz... — Szczęsny zamyślił się. Popatrzył na przekrwione oczy kapitana, na jego szarą ze zmęczenia twarz i zdecydował: — Pójdziesz spać. Bądź łaskaw zjawić się w komendzie koło południa.
Jak mam spać, to po cholerę piłem dwie kawy? Tak łatwo nie zasnę. Pójdę do wydziału, dowiem się, może są jakieś meldunki. A ty?
■— A ja idę na spacer. Dobrze mi zrobi. Turzyński znal Szczęsnego za mało, aby to właściwie zrozumieć. Toteż wzruszył ramionami
odrzekł ziewając:
■— Że też ci się chce, w taką pogodę.
■— Nie szkodzi.
W godzinę później do pokoju, w którym siedział Turzyński, zajrzał major Daniłowicz i spytał
Szczęsnego. Usłyszawszy, że „poszedł się przejść”, spojrzał na mówiącego tak, jakby nie był pewien, czy ten jest przytomny. Kapitan zmieszał się. Pomyślał, że niepotrzebnie się wygadał.
Może go źle zrozumiałem — rzekł śpiesz- nie. — Pracowaliśmy całą noc w „Grandzie”
pewnie Szczęsny chciał się przespać.
-— Ale czy wam powiedział, że idzie się przejść? — gwałtownie dowiadywał się wyraźnie zaniepokojony major.
Nnno, nie wi®m... może coś takiego mówi F.
Człowieku, nie denerwuj mnie! Mówił czynie mówił?
Mówił.
■— Szlag by go trafił! Co ten wariat znowu wymyślił. Gdyby dzwonił albo przyszedł, niech natychmiast porozumie się ze mną.
Dobrze, majorze.
Ta sama ulica, schody, drzwi. Czy i człowiek będzie taki sam? Jak dotrzeć do jego ambicji — jeżeli ją ma, do sumienia — jeżeli dla niego cokolwiek znaczy. Do serca wreszcie, jeżeli choć czasami nim się kieruje.
A może inaczej. Może trzeba ostro, twardo, po męsku. Nastraszyć. Przerazić nawet. Wstrząsnąć kilkoma słodami tak, żeby się przed nimi bronił, żeby ich nie chciał słyszeć.
Wszystko po to, żeby powiedział.
Szczęsny stał chwilę przed drzwiami, jak gdyby czekał na czyjąś radę czy polecenie. W rzeczywistości jednak nikt nie mógł mu jej teraz udzielić, a polecenie — gdyby je wydano — nakazywałoby raczej wycofanie się z tego, co chciał zrobić. Ale Szczęsny nie byłby sobą, gdyby usłuchał.
Raz jeszcze spojrzał na zegarek. Za dziesięć dziewiąta. Powinien być w domu. Wyciągnął rękę do dzwonka.
Paweł Piaśnik otworzył drzwi trochę zaspany.
Sennym okiem powiódł po stojącym przed nim oficerze, na jego twarzy odbiło się zdziwienie.
A, to pan? — poznał go. — Znowu?... Przecież oddałem kombinezon i buty. Kolega zawiózł.
Kapitan wyminął go szybkim ruchem, wszedł do mieszkania i zamknął drzwi za sobą.
Porozmawiamy — rzekł zdecydowanym tonem. — Jesteś sam?
Paweł nie ruszał się z miejsca. Przejechał ręką po zwichrzonych włosach, ziewnął. Machinalnie przekręcił zatrzask w drzwiach, odwrócił się, zmarszczył brwi.
Sam, Ale o co chodzi?
Przecież nie będziemy rozmawiać w korytarzu — zniecierpliwił się Szczęsny. Wszedł do pokoju, Paweł powlókł się za nim szurając rozklapanymi pantoflami. Nasunął koc na rozrzuconą pościel, zdobył się nawet na przysunięcie oficerowi krzesła. Sam z westchnieniem opuścił się na tapczan.
No? — mruknął obojętnie. — O czym będzie gadka?
O wszystkim — odparł kapitan. Wyjął papierosy, podsunął chłopakowi. Zapalili i przez chwalę panowało milczenie.
-— No, ale o czym wszystkim? —- w głosie Pawła był cień zainteresowania, może niepokoju. —■
O polityce chce pan mówić czy o pogodzie?
Dowcipny jesteś.
Jak kiedy. O co panu chodzi?
Zaraz się przekonasz.
•— No? Byle szybko, bo śniadania nie jadłem.
Ale Szczęsny nie odzywał się przez parę minut. Obserwowali się czujnie, skrycie, wreszcie Paweł (nie wytrzymał i wybuchnął:
Długo pan tak może?!
Jak kiedy — powtórzył jego słowa. — Cza-
lem i tydzień — wyznał szczerze. — Albo parę miesięcy.
Dostrzegł, że chłopak spręża się w sobie, jakby |o skoku, i nogą zagrodzi! drzwi na korytarz.
Bez cudów! — upomniał go. — Najpierw po- ayśł, potem rób.
Właśnie pomyślałem — burknął tamten. — fuszę do łazienki.
Proszę bardzo •— wstał, wyszedł za nim na jrytarz, sprawdził, czy w iaz »ice nie ma okna, yyjął klucz, tkwiący od wewnątrz. — Właź! -Paweł siedział diugo, mył się, marudził, wresz- lie mu się znudziło. Wyszedł, spojrzał na kapi- ina złym okiem.
Jeszcze pNan tu jest?
■— A jeszcze.
■— Chcę coś zjeść.
Jedz_ — zaprosił go ruchem ręki do kuchni, aszedł za nim.
Znowu przygotowywanie śniadania, potem jeżdżenie, długie, powolne żucie, jakby nie miał zę- ! bów. Wszystko na pokaz, dla odwleczenia rozmo- i wy. Dzieciak — stwierdził w myśli, przyglądając się temu przedstawieniu.
Wrócili do pokoju.
Zabierz szczotkę do zębów' i koszulę na zmianę ■—■ rzekł Szczęsny ostrym tonem. — Szybko!
Piaśnik znieruchomiał.
Chcecie mnie zapudlić? — krzyknął, twarz mu pobladła. — Za co?
A jak sądzisz?,.. No, pośpiesz się.
Wstał, ale zaraz usiadł z powrotem.
Nigdzie nie pójdę — .odparł wzburzony. —: Sam pan mnie stąd nie wyciągnie. Chyba we trzech, siłą weźmiecie, gliny skubane!
Jesteś podejrzany o morderstwo — rzekł kapitan, nie zwracając uwagi na obrazę.
O mor-der-slwo?! — wybełkotał Paweł. Twarz mu zzieleniaia ze strachu. — Ja?!
Ty. Jankowski nie żyje.
-— Jaki Jankowski? — Zdawało się, że naprawdę nie wie, O kogo chodzi.
Zmarł wskutek długotrwałego, rozległego poparzenia kwasem azotowym. Wpierw stracił wzrok, potem serce nie wytrzymało — kontynuował Szczęsny, jakby n;e słysząc jego słów.
To nie ja! — wrzasnął Paweł. Zerwał się z tapczanu, zamierzy! na siedzącego, ale odrzucony silnym ruchem ręki opadł z powrotem. —■ To nie ja go oblatem!... Kłamstwo, nieprawda! Ktoś chce mnie wrobić, ale ja się nie dam! Nie pozwolę!
Widział to magazynier Olesiński.
Olesiński? On to widział? Tak?! A niech pan go zapyta, co robi! na piętrze stołówki, tej w remoncie, co on tam robi!, kiedy Jinkowski miał przechodzić! To j a go widziałem, właśnie tam, nie on mnie! Ścierwo!
Zapłacił ci za rozmowę z Jankowskim. Ile?... No?... Ile ci dai?
Górala — mruknął chłopak cicho. Ręce mu dygotały, zacisnął palce na pościeli. — N.e wiedziałem, o co chodzi! N:c mi me powiedział. Do-
iero potem., zobaczyłem i... domyśliłem się
Przepiłeś forsę z Korbaezem, w „Portowej". Chłopak spojrzał na niego ze zdumieniem.
— Skąd pan wie?
Mniejsza. Potem kazał ci, ten Olesiński, kraść zdjęcia z mieszkania Jankowskich. Po co?
< Pawła ogarnął dreszcz Strach i zdziwienie, że ilicja już wszystko wie, były tak silne, iż nie ógł się opanować. -Dostał papierosa, zaciągnął `ę chciwie, a potem rzukl:
Nie wiem. Powiedział, że mu są potrzebne, le nie mówił do czego. Czy to taka zbrodnia? —
'Wybuchnął znowu. — Stara koperta i trochę fonografii Nic więcej nie wą'em ani grosza!
. •— Ile ci dal Olesiński za zdjęcia?
Też pięćsetkę.
> -— Oglądałeś je?
Przerzuciłem. Jakieś amatorskie, rodzinne chyba... Jedno z fabryk,, ale nie naszej.
To już nie twoja fabryka, bo ją rzuciłeś.
On mi kazał — szepnął, opuścił głowę.
A ty jak cielę za krową szedłeś za jego rozkazami. Nie masz włągnego rozumu?
Paweł milczał, nerwowo przygryzał wargi. Papieros wypacłl mu z ręki, podniósł go i zdusił na stole, nie zważaiąc na obrus.
Dlaczego Olesiński oblał Jankowskiego kwasem? — ciągnął Szczęsny uparcie. -— O co mii chodziło?
■— Nie wiem.
■— Wiesz.
Nie, do cholery! Nic nie wiem!
Nagle skoczył z tapczanu, w prawej pięści coś krył i rzucił się z tym na oficera. Szczęsny poczuł ostry ból na policzku. Chłopak był zwinny i szybki, a przy tym bliski histerii, kapitan miał jednak za sobą długoletnią zaprawę dżudo. I choć tamten szarpał się, wyrywał, gryzł i kopał jak rozwścieczone zwierze, przecież zdołał go obezwładnić i mocnym uderzeniem powalić na tapczan.
Oddaj mojkę! — zażądał, nachylając się nad nim, lewą ręką przytrzymywał chusteczkę na przeciętym żyletką policzku.
Paweł wcisnął głowę w pościel i nie ruszał się. Szczęsny poderwał go jak szczeniaka, odwrócił twarzą do siebie.
Słyszysz, co mówię? — warknął zły, bo rana pieklą go boleśnie. — Oddaj mojkę!
Zaciśnięta pięść rozwarła się niechętnie, wypadł z niej wąski ułamek żyletki, oprawiony w maleńkie drewienko. Kapitan odrzucił chłopaka na tapczan, podniósł ,.mojkę”, schował do kieszeni.
Masz wodę utlenioną? — spytał już spokojnie.
W łazience — usłyszał burknięcie, przerywane siąkaniem i chlipaniem. Plecy Pawła drgały od płaczu.
Gówniarz — powiedział Szczęsny. Wyszedł, zamykając pokój na klucz. W łazience obmył skaleczenie, było głębokie, ale krótkie. Znalazł plaster i„ gazą, zrobił prowizoryczny opatrunek, bai się zakażenia. Potem wrócił do pokoju.
A teraz porozmawiamy — oznajmił, siadając przy stole. — Więc dlaczego Olesiński oblał kwasem Jankowskiego?
Czekał parę minut, zanim Paweł uspokoił się na tyle, że uniósł głowo, wytarł nos i popatrzył w przestrzeń załzawionymi oczami.
■— Jemu... szło o jakieś... jedno zdjęcie — bąknął nie odwracając wzroku.
Wstydził się płaczu i tego, że przegrał. Nienawidził w tej chwili Szczęsnego, gardził sobą, najchętniej by się powiesił. Zrozumiał jednak, że tamten nie ustąpi, póki nie usłyszy prawdy. Jakimś cudem milicja wiedziała już za dużo, aby mógł kłamać.
Jakie zdjęcie?
■—■ Nie wiem dobrze. Jankowski je miał. Ale to mi powiedzieli potem, ja...
■—■ Powiedzieli? Kto, oprócz Olesińskiego?
•— Tylko Olesiński.
Kte, oprócz Olesińskiego? Przestań wreszcie kręcić.
Pan da papierosa.
Masz.
Znowu parę minut milczenia. Stopniowo Paweł uspokajał się, był teraz -"zgnębiony i cichy.
-— Ja go nie znam — mruknął wreszcie. — Taki czerwony na twarzy, niewysoki. Olesiński mówił do niego „panie szefie”... No, to było tak, że kiedy ja powiedziałem Jankowskiemu to, co miałem mówić, poszedłem do swojej hali. Po drodze... nie, jeszcze przedtem!
■— Kiedy: przedtem?
Zaraz, to może od początki!?
Przez cały czas na to czekam.
Więc Olesiński, którego znam od dawna, mniejsza o to, wywołał mnie od maszyny. To było chyba trochę przed dziesiątą, dokładnie nie wiem. I powiedział: „Tam idzie Jankowski”, pokazał mi go z daleka. „Powiedz mu, że go wzywa dyrektor Kuliński, przez megafon”. Kazał się śpieszyć. Poszedłem, powiedziałem. Idąc, minąłem stołówkę, tę w remoncie, i zobaczyłem, że Olesiński wchodzi na piętro. Zdziwiłem się, po co, ale mnie to wiele nie obchodziło. No, później była ta cała heca z kwasem...
Dla ciebie to heca? — rzuci! Szczęsny surowo. — To się nazywa: zbrodnia.
No, źle się wyraziłem. To byia sobota, dwudziestego piątego. Po południu Olesiński przyszedł do mnie tutaj, do domu. Kazał mi rzucić robotę w Zakładach. Nie chciałem. Miałem tam szanse na niezłe zarobki... Ale Olesiński powiedział mi, że nie mogę wrócić do „K-12”, bo milicja poszukuje człowieka, który rozmawiał z Jankowskim i kazał mu iść przez stołówkę czy obok stołówki. Zapytałem, co w tym złego, że przecież ja go kwasem nie oblałem. Odparł, że będą mnie posądzać. Dał mi wtedy brudasa i obiecał, że mi będzie pomagał, zanim nie znajdę innej roboty.
Był u ciebie sam?
Tak. No, a potem kiedyś do mnie zadzwonił,
to znaczy do sąsiadów, bo u nich jest telefon, żebym przyszedł na Ząbkowską. Że ma forsę dla mnie. Poszedłem, tam był też ten czerwony na [ twarzy, nieduży. Zresztą, zaraz się pożegnał i od- L jechał.
f — Czym odjechał?
I — Jasnym wartburgiem, patrzyłem z okna.
I Olesiński kazał ci ukraść zdjęcia z miesz- I; kania Jankowskich?
K —• Tak. Ja nie chciałem, ale forsa była mi po- C' trzebna.
1 — Pewnie, jak tamtą przepiłeś z Korbaczem. I: Czy ten drugi mężczyzna rozmawiał z tobą, wte- K. dy u Ołesińskiego?
E Paweł pomyślał chwilę.
£ — Raczej nie — odparł. — Tak tylko... że mo- | gę u niego dobrze zarobić, jak będę słuchał. Nie f wiem, co to miało znaczyć, bo nic konkretnego f nie powiedział.
Czy Olesiński wie, że go zauważyłeś na pię- L trze stołówki?
(:■ ■— Nie. Ja mu tego nie mówiłem. Chciałem... —■ i urwał, zaczerwieni! się.
( — Chciałeś potem ciągnąć forsę — dokończył Szczęsny. — Taki mały szantażyk, z tego można i, żyć. Kim jest dla ciebie ten facet?
On wie... to .stara historia, nie będę mówił.
-— Dobra, nie musisz. Słuchaj, Paweł. Jesteś
przecież chłopak dorosły, potrafisz myśleć. Czy nie zastanowiło cię, o co chodzi tym ludziom, Ole- sińskiemu i temu drugiemu? Co się może kryć za próbą zabójstwa, za kradzieżą fotografii?
Pia.śnik wzruszył ramionami.
Myślałem, że mają ziość do Jankowskiego. Może im kiedyś co złego zrobił i tak się mszczą. Nic więcej nie myślałem.
-— Szkoda. Kto to jest Lohmann?
•— Lohmann? — Paweł spojrzał na oficera ze zdziwieniem. — To jakiś Niemiec?
Holenderski inżynier. Przyjechał do rozruchu dwóch frezarek. Nie wiedziałeś o tym?
■— Gdzie są te frezarki?
W hali „E-6”.
Ja tam nie pracowałem. Ja byłem w hali „R-2”, na drugim końcu. W remontowym. Zakłady .są duże, trudno wszystkich znać. Myśmy nie chodzili po innych wydziałach.
I nie słyszałeś nawet o Lohmannie?
Nie. A co on zrobił?
No, mniejsza. Czy ktoś oprócz ciebie widział wtedy Olesińskiego w stołówce?
Ja bytem sam. Ale może i kto widział. Nie wiem, przecież więcej do Zakładów nie poszedłem.
Tak. — Szczęsny zastanawiał się nad czymś, w końcu wstał i rzekł. —• Zbieraj się, chłopcze!'
Gdzie?
Do Komendy.
Nigdzie nie pójdę!
-— Słuchaj — kapitan przysiadł znowu i mówił zdecydowanym tonem: — Czy ty chcesz, żeby cię tamci sprzątnęli? Tak na amen?
Za co? Ja się ich nie boję. Za co mają mnie sprzątnąć?
Bo za dużo wiesz.
W oczach chłopaka zamigotał niepokój.
Co ja tam wiem! — mruknął niepewnie. — Pan chce mnie nastraszyć, i tyle.
Głupi szczeniaku! — wybuchnął Szczęsny. — Nic nie rozumiesz. Ja bym na twoim miejscu wołał rok w areszcie przesiedzieć, zamiast tu, gdzie każdej chwili mogą cię dosięgnąć. A zadręczam ci, że cackać się z tobą nie będą. Ja wiem,
kim są ludzie, którzy stoją za twoim Olesińskim, i ostrzegam cię przed nimi! Nie mam w tym żadnego interesu, po prostu nie chcę jeszcze jednego trupa w tej śmierdzącej, sprawie. Pierwszego mo- ^gę ci pokazać, leży w zakładzie medycyny sądowej, tak pięknie załatwiony, aż trudno twarz rozpoznać. Potem Jankowski, przeżarty kwasem i ślepy. Żyje, ale jakby nie żył. Kaleka... A teraz, według mojego rozeznania, nadchodzi twoja kolej.
Co pan, co pan?! — wybełkotał Paweł, blady z przerażenia. — Za co chcą mnie zabić? Co ja im zrobiłem? '
Nic. Ale powtarzam: za dużo wiesz. Wciągnęli cię w to« bagno, bo im byłeś potrzebny. Nie szkoda ci życia? Miody jesteś...
Milczeli kilka minut. Potem chłopak podniósł się z tapczanu, zaczął nakładać buty. Miał zaciśnięte usta, wyraz twarzy zdeterminowany. Sięgnął po marynarkę.
Koszulę zapasową brać? — spytał cicho.
Weź. Mydło, ręcznik, piżamę, czy co tam masz do spania. Nie bój się, nie dam ci zginąć, chociaż mie zdrowo dziabnąłeś...
— Nocny gość■— Przepraszam — usłyszał burknięcie i uśmiechnął się.
Wyszli. W bramie stał mężczyzna czarnowłosy, krótko ostrzyżony, który na widok Szczęsnego powiedział:
■— Mam tu wóz.
Dobra. Pojedziemy do nas — odparł kapitan. — We trzech.
Telefon do biura radcy handlowego w Amsterdamie. Długa, choć oględna rozmowa. Potem czekanie — godzinę, dwie, cztery. Wreszcie odpowiedź: „Inżynier Hugo Jongkind przyleci wieczornym samolotem do Warszawy”.
Będę na lotnisku — rzekł kapitan Polewski, kiedy zakończyli rozmowę.
Nie wystarczy Urbański? —• rzucił Czerniak, notując godzinę przylotu. — I tak go przywiezie do Pałacu Mostowskich. Facet jeszcze się przestraszy, jak tyle osób będzie go oczekiwać.
Dwie to dużo? Już ja wolę nie spuszczać z niego oczu, od przyjazdu do odlotu. Starczy nam jeden zagraniczny nieboszczyk.
Pewnie masz rację... Wypogodziło się trochę?
Gdzie tam! Leje jak z kranu. Taki 'grudzień, jak i listopad.
Mogą lot odwołać.
Nie sądzę. Dla odrzutowca to bez znaczenia. Mam nadzieję, że ten Jongkind mówi jakimś ludz
kim językiem — kapitan był trochę niespokojny. — A jeżeli tylko po holendersku?
Szkoda, że nie spytałeś.
g. — A, tak jakoś... No, nic. Damy sobie radę. Czy ¡ktoś u nas zna holenderski?
| — Oczywiście, są tłumacze w wydziale szyf- forów. W razie czego, weźmiemy kogoś stamtąd, i Do drzwi ktoś zastukał i dyżurny oficer powia- Idomił, że do pułkownika przyszedł kapitan Szczę- l«ny z milicji. Czerniak kazał wpuścić, podpisał ■przepustkę. Po chwili Szczęsny zjawił się w gabi- piecie.
K — Macie taki wyraz twarzy, jakby wam się t coś powiodło — zauważył pułkownik, na wpół ^żartobliwie. — Siadajcie, kapitanie.
Trudno nazwać to wielkim osiągnięciem —• Ki odparł Szczęsny — ale trochę się dowiedziałem. tMamy u siebie „w dołku” Pawła Piaśnika. Nie »tyle, a raczej: nie tylko za współudział w prze- BiStępstwie i włamanie. Również po to, aby go ktoś Jnie sprzątnął.
: — Co to za Piaśnik? »
Szczęsny pokrótce streścił rozmowę z Pawłem, dodając, że człowiek, określony przez niego jako czerwony na twarzy, nieduży, to może być Mich- lerski, choć dowodów żadnych na to nie ma.
Olesiński i Piaśnik byli przez nas obserwowani, odkąd zająłem się Tbliżej sprawą Zakładów „K-12” — mówił dalej. — Nie stwierdziliśmy żadnych ich prywatnych kontaktów z Michlerskim. Nie mam więc danych na to, aby go zamknąć. Szczerze mówiąc, nie bardzo mogę nawet go po-
dejrzewać. Chyba że zatrzymamy natychmiast magazyniera i on coś niecoś tam wyjaśni.
Nie! — sprzeciwił się Polewski. — Nie ruszajcie go na razie. Wystarczy obserwacja. Dziś wieczorem przylatuje z firmy REALET holenderski inżynier Hugo Jongkind i dziś chyba zdobędziemy pewność, czy zwłoki NN to prawdziwy Lobmann. Wtedy rozkręcimy wszystko, na ile tylko się da. A Michlerskiego my już wzięliśmy pod obserwację. Wy mu dajcie spokój, żeby nie było jakiegoś nieporozumienia.
Czerniak uśmiechnął się.
Pamiętasz, Tadek — zwrócił się do Polewskiego — jak to kiedyś załoga radiowozu milicyjnego zatrzymała w nocy naszego chłopaka?
Pamiętam — Polewski roześmiał się, choć wtedy rzecz wcale nie była wesoła. — To był Janusz z wydziału piątego. Długo nie mógł im darować, że mu zepsuli obserwację. Wściekał się, nawet chyba pałką oberwał, ale nie mógł nic wyjaśnić, więc go zamknęli w areszcie komendy dzielnicowej jako podejrzanego o próbę włamania do jednego z mieszkań. Dopiero rano wszystko się wyjaśniło.
—■ Trudno — powiedział Szczęsny. — Chłopaki były wtedy w porządku.
—■ Nie obrażajcie się — rzekł Czerniak ugodowo. ■— W zasadzie macie rację, tylko że nam to potem napsulo krwi, bo facet z siatki urwał się i trzeba go było dość długo szukać.
Trudno — powtórzył Szczęsny obojętnie. Wiedział swoje.
Wszedł Urbański, zameldował się pułkownikowi, przywitał z tamtymi. Poszukiwania Lohmanna jak "dotąd nie dały żadnych rezultatów. Nie natrafiono na ślad ucieczki z Warszawy ani też nikt o podobnym rysopisie nie próbował wyjechać z Polski legalną drogą. Brano oczywiście pod uwagę możliwość zmiany wyglądu, jednakże każda z osób, które choć trochę przypominały rzekomego Lobmanna, była kimś znanym, łatwym do sprawdzenia.
Rzeczy, pozostawione w pokoju hotelowym, zostały starannie przebadane przez ekspertów. Pokój również. I tu nie było żadnych śladów jakiejkolwiek szpiegowskiej roboty. Oficerowie byli więc pewni, że Lobmann posługiwał się stałą bazą i tam przechowywał wszystko, co było mu potrzebne. Tym pilniejsze było ostateczne sprawdzenie tożsamości zwłok NN.
Jeżeli się okaże, że nasz szpieg to Holender, będziemy mieli ładny orzech do zgryzienia — rzekł Czerniak. — W każdym razie on musi znać polski język. Inaczej wpadnie bardzo szybko.
Może jest polakiem — zauważył Polewski.
Rozmawiałem z nim wiele razy, ale prawdę powiedziawszy, nigdy nie zdołałem zauważyć, czy rozumie po polsku. Jeżeli rozumie, to jest po mistrzowsku opanowany. Wiesz, co mnie ciekawi?
No?
Czy on już się zorientował, że materiały z teczki Hani Laseckiej są fałszywe. Bo w takim razie wie, że nie wykonał swej roboty. I właściwie powinien wrócić, aby ją dokończyć.
Rozdział 9
Inżynier Hugo Jongkind, szczupły, rudowłosy mężczyzna z małym wąsikiem, w okularach o podłużnej oprawie, przed samymi drzwiami zawahał się. Nabrał w płuca oddechu, zacisnął wargi, widać było, że pragnie za wszelką cenę opanować się na tyle. aby móc spokojnie spojrzeć na denata.
Podeszli do nakrytych nieprzezroczystą folią zwłok. Lekarz delikatnie odsunął folię z twarzy leżącego Jongkind patrzy! uważnie, mocno zaciskając usta. By! bardzo blady. Wreszcie odsunął się trochę, wzdrygnął.
Ja, ich erkenne ihn... — powiedział zachrypniętym głosem. Odchrząkną! i doda! sucho: — Das ist bestimmt mein Kolłege, Erich Lobmann.
Wyszli w milczeniu, doktor Stern poprosił inżyniera do swego gabinetu. Wyjął z szafki kieliszki i butelkę koniaku. Holender wypił natychmiast, twarz jego z wolna odzyskiwała naturalną barwę. Kapitan Polewski podsunął mu przygotowany protokół oględzin, wypełniony w dw'óch językach, i przyglądał się, jak Jongkind podpisuje, a potem rzekł:
Winniśmy panu wyjaśnienie tej tragicznej sprawy. Niestety, na razie nie możemy podać szczegółów. Możemy tylko pana zapewnić, że śmierć inżyniera Lohmanna jest dla nas, w tym samym stopniu jak i dla pana, zbrodni;), która domaga się odnalezienia i najsurowszego ukarania winnych. Proszę nam wierzyć, że dołożymy wszystkich sił, aby tak się stało.
Holender skłonił się lekko, zapalił papierosa.
■— Czy — zaczął ostrożnie — mógłbym dowiedzieć się chociaż, dlaczego mój kolega został zabity? Panowie muszą zrozumieć, w firmie będą pytać, nie mogę wrócić i powiedzieć im tak po prostu, że nie żyje. Chciałbym też załatwić eks- portację zwłok do Amsterdamu.
-— Pomożemy we wszystkim — odparł Polewski. — Natomiast jeżeli chodzi o przyczynę zabójstwa, w tej chwili mogę powiedzieć tylko to, że pan Lobmann padł ofiarą tragicznego splotu wydarzeń, w niczym z naszej strony niezawinionych. Jeden z polskich obywateli również ucierpiał, a chociaż żyje, jest niewidomy... Uderzenie zbrodniczej ręki było skierowane przeciwko Polsce, nie przeciw Holandii. Jeszcze raz zaręczam panu, że zrobimy wszystko, aby zabójca inżyniera Lobmanna został odnaleziony i ukarany.
W godzinę później w Pałacu Mostowskich Jong- kind wziął do ręki zdjęcie szpiega, przyjrzał mu się i potrząsnął głową.
Nie znam tego człowieka — zapewnił. -5- Z pewnością nie jest to żaden inżynier z firmy RE- ALET. — Odłożył fotografię, zawahał się i spytał: — Czy to jest zabójca?
Nie wiemy — odparł Polewski. — Jeszcze, niestety, nic bliższego nie wiemy. Ale jest to człowiek, który przdfe jakiś czas uważany był przez nas za Ericha Lobmanna. Miał jego dokumenty, wiedział o frezarkach, rozruchu i pańskiej firmie tak wiele, że nie było najmniejszego powodu, aby mu nie wierzyć. Zresztą, was też wprowadził w błąd, rozmawiając telefonicznie z REALET jako Lobmann.
Kiedy? ■—■ zdumiał się Jongkind.
Nie wiedział o tej rozmowie, podano mu więc datę i godzinę. Był tak zaskoczony, że z początku nie chciał uwierzyć. Powtarzał, iż Lobmann miał bardzo charakterystyczny, trochę nosowy glos i niełatwo było komuś go podrobić.
Jednakże stało się tak. Mamy poświadczenie rozmowy z Centrali Międzymiastowej. Pan Lobmann wzywany był imiennie do telefonu.
Z kim rozmawiał?
■— Niestety, tego nie wiemy.
•—■ Bo widzi pan, jeżeli... ■— Jongkind umilkł, zastanawiał się przez chwilę.
Sądzi pan, że wtedy jeszcze był to naprawdę inżynier Lobmann? Niemożliwe. Zwłoki znaleźliśmy o wiele wcześniej. Dokładnie: w dwa dni po przylocie pańskiego kolegi do Warszawy.
Rozumiem. Pan naprawdę nie może mi powiedzieć, dlaczego zginął? •— zapytał Jongkind ponownie.
Kapitan zaprzeczył ruchem głowy.
■— Jeszcze nie teraz —• odparł. -— Znajdziemy zbrodniarza, wtedy wiele się wyjaśni.
Nie była to odpowiedź, na jaką Holender czekał. Mógł czuć się urażony, mógł nawet zaprotestować przez swoją ambasadę. I byli mu naprawdę wdzięczni, że tego nie zrobił, kiedy odprowadzali go po południu na lotnisko. Polewski jeszcze raz zapewnił Jongkinda, że skoro tylko zabójca zostanie schwytany, niezwłocznie zawiadomią REA-
LET, chociaż rozumiał całą enigmatyczność tego zapewnienia. Sprawa dotyczyła szpiegostwa i, być może, nigdy 'nie zostanie ujawniona.
*
Michłerski wszedł do gabinetu dyrektora Rosińskiego nie zważając na sekretarkę. Trzasnął drzwiami, usiadł bez zaproszenia i warknął:
, — Co to wszystko ma znaczyć?!
Rosiński siedział za biurkiem, spokojny, trochę ociężały, bawił się zapalniczką. Nie odpowiedział na pytanie.
•— Dyrektorze, pytam, co to ma znaczyć? — wy- skandował zastępca szefa produkcji, akcentując każdą sylabę uderzeniem dłonią o stół. — Ostatecznie pan jest moim zwierzchnikiem. I mam prawo do pana zwrócić się w takiej sprawie!
Panie kolego, proszę zmienić ton, jeżeli chce pan ze mną rozmawiać — odezwał się naczelny.
Przepraszam. Ale każdego by poniosły nerwy. Co to się dzieje w Zakładach?! Lobmann nagle wyjechał, a mówią, że uciekł. Koło mnie zaczyna' węszyć milicja, jakbym ja go gdzieś zakatrupił. Nie wiem, może już jestem w waszych oczach mordercą, szpiegiem i Bóg wie czym' jeszcze!... *
Nic o tym nie wriem — odparł Rosiński. Wciąż obracał w palcach zapalniczkę, nie patrzył na Michlerskiego.
—- Jak to: pan nie wie! A kto ma wiedzieć?! —
Wieczorem w gabinecie dyrektora Rosińskiego zebrało się kilku ludzi. Prócz naczelnego był tara kapitan Polewski, pułkownik Ołdakowski, kapitanowie milicji Szczęsny i Turzyński oraz siwy, pomarszczony staruszek, emerytowany pracownik Zakładów, Edward Kruta. Czuł się trochę niepewnie, spoglądał na wszystkich z ukosa i z wyraźną ulgą powitał wejście sekretarza rady zakładowej, którego znał od lat. Nie wiedział bowiem, dlaczego zaproszono go do gabinetu dyrektora, w dodatku o tak późnej godzinie.
Kiedy wszyscy się już zebrali, Rosiński jako gospodarz pierwszy zabrał głos. Mówił właściwie do dw'óch osób — sekretarza i Kruty, gdyż pozostali dobrze wiedzieli, o co chodzi.
Panie Edwardzie — zwrócił się do emeryta — znam pana od jedenastu lat...
Dwunastu, panie dyrektorze — poprawił go dawny majster, którego zawsze cechowała dokładność tak w robocie, jak i słowie.
Obecni uśmiechnęli się.
I dlatego my tutaj wszyscy zwracamy się do pana z prośbą trochę niecodzienną, ale dla nas niezmiernie ważną — ciągnął Rosiński. — Jednocześnie muszę pana uprzedzić, że chodzi o najgłębszą tajemnicę. Rzecz jest W'agi państwowej.
-—• Można na mnie liczyć — odparł Kruta po prostu. Na dłuższą deklarację nie było go stać, nie cierpiał przemówień.
Otóż... — Rosiński zawahał się, spojrzał na
'Ołdakowskiego, ten ruchem głowy poprosił, aby mówił dalej. — Panie Edwardzie, zna pan nasze Zakłady od samego ich założenia. Mało tego, pracował pan przed wojną w fabryce Zalewskiego, którą w czasie wo^ny prowadzili Niemcy, potem zburzyli, a na gruzach której stoją dziś nasze Zakłady.
Zgadza się — przyświadczył Kruta. Słuchał .pilnie, przystawiając dłoń do lewego, nieco nad- J werężonego ucha.
Jest pan, jak mi kiedyś mówiono, jedynym spośród żyjących z dawnej załogi tamtej fabryczki.
Ano, tak. Za pana Zalewskiego pracowało >nas osiemdziesięciu trzech. W czasie wojny dziewięćdziesięciu sześciu, ale trochę Niemcy powy-
wozili do obozów i na roboty, chociaż szwabski i dyrektor bronił. O interes mu szło, bo hitlerowiec
był z niego zapiekły. Sprowadził potem kilkunastu •jeńców. Który z nich nie umarł z wycieńczenia, i to pracował. To byli Ruskie. No, a po wojnie fabryka była zburzona, więc rozeszliśmy się po mieście i po kraju. Jak te Zakłady zaczęto stawiać, Zgłosiło się nas jedenastu z tamtej załogi. Ale, panie dyrektorze, czas leci... I zostałem tylko ja. Nie chwaląc się, siedemdziesiąty szósty mi w tym roku minie.
To się pan świetnie trzyma — zauważył Oł- idakowski. Sam dobijał ' do pięćdziesiątki, a to i owo zaczynało mu dokuczać.
Dziękuję. Nie narzekam.
Więc, panie Edwardzie — podjął znowu Rosiński. — Gdybym panu powiedział taką rzecz: do hali silników w wojskowej części Zakładów... wie pan, o który budynek chodzi?
Oczywiście — odparł Kruta. — Montownia. Ten długi, biały, wzdłuż drogi.
Tak. Gdyby więc, mimo iż budynku w dzień i w nocy strzegą wartownicy, do wnętrza zakradł się jakiś osobnik... zakładamy, że to byio nocą, kiedy w hali jest ciemno i nikt nie pracuje, gdyby się zakradł ktoś obcy i raptem znalazł się w środku hali, nie naruszając ani obydwóch bram, ani okien... ja rozumiem, że to, co mówię, może się panu wydać zupełnym nonsensem, ale gdyby tak się stało, to co pan by pomyślał, że jak on tam się dostał? Którędy?
Przez kilka minut panowało milczenie. Kruta spoglądał na dyrektora, ale widać było, że myśl jego błądzi zupełnie gdzie indziej. Marszczył siwe, gęste brwi i pocierał palcami wygolony podbródek. Wreszcie odezwał się powoli:
■— Nie przeszedł ani przez bramę, ani przez okno, tak?
Tak.
Strażnicy czuwali?
Ołdakowski poruszył się niespokojnie, a kapitan Polewski odparł za dyrektora:
Strzegli budynku z zewnątrz i na pewno zauważyliby każdego, kto by chciał wtargnąć, powiedzmy, przez dach, gdyby to w ogóle było możliwe.
W takim razie — majster cedził teraz słowa, jakby namyślał się nad każdą literą — w takim razie ten gość wszedł dołem, przez umywalnie.
Obecni spojrzeli na niego ze zdumieniem.
Jak to, przez umywalnie? — Rosiński aż uniósł się z fotela. ,
Przez stary kanał, który wychodził na pole — odparł Kruta takim tonem, jakby wszyscy powinni doskonale wiedzieć, o co chodzi.
Zaraz, panie Edwardzie... więc tam jest podziemne przejśfcie?! — Rosińskiemu uderzyła krew do głowy. Rozłożył na stole ogromną płachtę planu Zakładów „K-12”. — Niech pan pokaże, którędy ono prowadzi.
Majster podniósł się, podszedł do planu i przyglądał mu się ze sceptycyzmem. Potem potrząsnął głową.
Na tym ja się nie znam — powiedział szczerze. — Niech pan dyrektor da mi ołówek i czystą kartkę, to narysuję, jak było. A może i jest.
Siadł przy stole, wszyscy skupili się przy nim patrząc, jak starannie, wolno ciągnie ołówkiem grube kreski.
Tu była fabryka pana Zalewskiego — zrobił kilka prostokątów. Narysował drogę, trzy drzewka, dalej tor kolejowy. — Jak Niemcy weszli, pana Zalewskiego już nie było, uciekł do Rumunii, a co dalej, tego już nie wiem. Coś chyba w pół roku po ich wejściu zajęli fabrykę i kazali wracać wszystkim, co w niej przedtem pracowali. No, to i ja przyszedłem. Dyrektorem i właścicielem był jeden Niemiec, Schultz. Porządkowaliśmy, potem przywieziono nowe maszyny. W czterdziestym czwartym Schultz dobudował jesz-* czę jeden budynek — Kruta narysował nowy prostokąt. — A potem jeszcze jeden, ale malutki, z podziemnym wejściem. Pracowałem tam przy wykopie, to dobrze pamiętam. Napis był nad tym, że to schron, na wypadek alarmów lotniczych. Od schronu, dołem, prowadził podziemny korytarzyk
znów narysował parę kresek, pociągnął jo dalej — który łączył się tutaj, gdzie zrobiłem krzyżyk, z kanałem. A kanał szedł o, tak, tędy... aż dotąd. Tu było wyjście. Daleko, w polu.
■— Co to był za kanał? — spytał Szczęsny.
Najpierw zaczął przed wojną budować pan Zalewski, bo chciał tędy poprowadzić kanalizację. A potem Niemcy znaleźli ten kanał, poszerzyli go i pociągnęli daleko w pole.
Czy Zalewski, wyjeżdżając, zabrał plany kanału i w ogóle fabryki?
Chyba tak, bo słyszałem, że Schultz bardzo pomstował, że nie wie, jak stawiać beton pod maszyny. Znaczy się, chciał wiedzieć, czy nie beto-, nuje na piwnicach albo na kanałach.
Jak to teraz nanieść na plany „K-12''? — zafrasował się Szczęsny, patrząc to na rysunek, to' na rozłożoną płachtę papieru.
•— Spróbujemy — rzekł Polewski. — A pan potrafiłby nam określić — zwróci! się do majstra — w którym miejscu dzisiaj w Zakładach mogło wypaść wejście do kanału?
Kruta zamyślił się głęboko, przymknął oczy. Potem otworzył je raptownie i mruknął:
Ja bym... już kiedyś o tym myślałem, jak tu
pracowałem. Na moje oko, to wejście znajduje się właśnie gdzieś pod montownią. A drugi koniec za Zakładami, obok toru. Tam jest taka kępa drzew i krzaków, chłopaki nazywają to „małpi gaj” — uśmiechnął się przelotnie. — Latem idą tam z dziewczynami.
Przy budowie Zakładów byłem niemal od początku — wmieszał się nagle milczący dotąd, pogrążony w zamyśleniu Rosiński. — Kiedy przyszedłem, beton pod hale był już wylany. Nie wiem, czy tereny budowy były wtedy skrupulatnie badane. Spieszyliśmy się — mówił z nutą pewnego -usprawiedliwienia w głosie. — Ludzie przychodzili, odchodzili... Plany jakieś pewnie były, ale nie potrafię powiedzieć, czy te pierwsze' się mogły zachować. Wykorzystywaliśmy zresztą to wszystko, co ocalało. Tak! — uderzył się nagle w czoło. — Przypominani sobie! Został taki mały
t budynek, prawie nietknięty. Dotykał do ocalałych, wcale dobrych' fundamentów. Postawili na nich halę. — Rosiński podniósł się i zaczął szybkim krokiem przemierzać pokój. — Potem chcieli ten kantor rozwalić, ale woda była doprowadzona, w podłodze odpływy, zrobili tam umywalnie. Na razie. Ale wiecie, jak jest z prowizorką... zostało. Zrobiliśmy prysznice. Całe lata już minęły, jak...
No właśnie! — wpadł mu w słowo Kruta. — Prysznice, jakie macie prysznice?! — zwrócił się gorączkowo do pułkownika. — Z dużą, ruchomą kratą w podłodze?
Tak — odparł Polewski za swego głęboko
— Nocny gość
Kruta podniósł na mówiącego wyblakłe, niebieskie oczy. Były ostre i zimne jak sople lodu.
Poznam go, bydlaka, żeby się nawet za anioła przebrał!
Szczęsny rozłożył na stole kilkanaście fotografii i izekł:
Proszę spojrzeć, czy go tu nie ma.
Stary majster długo przypatrywał si? w skupieniu zdjęciom, odkładając każde na bok z wyrazem zniechęcenia. Nagle przy jednym twarz mu poczerwieniała i drgnęły ręce.
-— To on! — krzyknął. — To ten łajdak Adolf Schultz, żebym skonał! Gdzie on jest? Macie go?!
Na razie sami go szukamy — odparł Szczęsny, zbierając pozostałe fotografie. — Czy pan wie, że mógł pan go zobaczyć na własne oczy, tu, w Zakładach ,,K-12”?
On tu był? Miał śmiałość przyjechać?!
Przyjechał, tyle że pod cudzym nazwiskiem. No i udało mu się uciec. Ale go dostaniemy!
Chodźmy teraz do montowni — powiedział Ołdakowski. — Pan Kruta pokaże nam ewentualne wejście do tunelu.
Kiedy znaleźli się w pomieszczeniu, gdzie zainstalowane były prysznice, majster zatrzymał się na parę minut i rozglądał uważnie, mrucząc pod nosem.
Na mój rozum — rzeki — to by było pod piątym albo szóstym prysznicem.
Czy będziemy zdejmować wszystkie kraty? — Polewski przykucnął, ujął metalowy prostokąt, spróbował wyjąć. Siedział mocno. Szarpnął kilka razy, wreszcie udało się. Pod kratą czerniał niewielki otwór ściekowy.
Kruta zbliżył się, zajrzał i przykląkł nad otworem. Chwilę medytował, znów mrucząc do siebie, potem wstał.
Nie — oświadczył. — To musi być w szóstym.
Pod kratownicą szóstego prysznicu był taki sam twór, jak w poprzednim, ale majster, zajrzawszy łębiej, orzekł, że to tu. Poprosił o latarkę, `Szczęsny skierował na ściek światło swego ręczno reflektora.
Nie rozumiem — Rosiński nachylił się — “ecież powinniśmy byli natknąć się na stary nał. Przecież powinniśmy byli... — mówił jak yby do siebie.
liruta dosłyszał i odezwał się:
■— Nie, panie dyrektorze. Mały przewód ścieko- y biegnie zwyczajnie, jak wszędzie, i na pewno n go ma na planie Zakładów. Ale z boku jest ejście do dużego kanału. Wtedy zasłaniała je ¡etalowa płyta, bardzo szczelna, bo Schultz bał •ię gazów. Proszę poświecić — zwrócił się do kapitana.
Włożył rękę aż do bark w oświetlony otwór, tnacał długo, sapał z przejęcia, przesuwał palcami po bokach ścieku, wreszcie zawołał uradowany:
Jest!
Kanał? — spytali wszyscy razem.
Jest płyta, a za nią musi być kanał.
Niech pan wstaje, panie Kruta — rzekł dyrektor. — Zaraz tam zejdzie ktoś... — chciał powiedzieć: młodszy, ale wyraził się delikatniej — silniejszy.
Kruta posłusznie uniósł się z kolan, stęknął od bólu w plecach. Szczęsny już wkładał roboczy kombinezon, kask i gumowe buty. W ręku miał małą, ceratową teczkę z- narzędziami, za pasek wsunął naładowany pistolet. Nie wiedzieli przecież, czy w kanale ktoś się nie kryje.
Siady! ■— odezwał się Turzyński. — Pamiętaj o śladach!
—- Pamiętam — odparł Szczęsny. — Świeć trochę z prawej.
Wciągnął cienkie gumowe rękawiczki i przy-, trzymywany mocną linką, której jeden koniec trzymali na górze wszyscy, ostrożnie opuścił się w otwór. Dostrzegł w świetle reflektora chropowatą metalową płytę. Dotknął jej, była wilgotna.
Mów1, co widzisz! — zawołał Polewski niecierpliwie.
Widzę i dotykam dużej metalowej płyty. Jest mokra, zardzewiała. Na płycie... zaraz, tu coś jest... aha, widzę. Coś w rodzaju zasuwy. Nie, chyba to... zasuwa z gałką, jak przy zamku u drzwi. Oczyszczona!
Poczekajcie — wmieszał się Ołdakowski. — Wstrzymajcie się z otwieraniem, kapitanie. Tak nie możemy robić. Przecież w kanale, gdzieś w głębi, może być poszukiwany i jak posłyszy, ucieknie. Trzeba wpierw zabezpieczyć wylot kanału, ten, o którym Kruta mówił, że znajduje się gdzieś w polu.
W takim razie niech Szczęsny i kapitan Tu- 1 rzyński tu zostaną, a my odnajdziemy wyjście. Wezmę potem paru żołnierzy, zabezpieczy się odwrót ■— rzekł Polewski.
Czy my teraz, ¡po nocy, cokolwiek znajdziemy? — powątpiewał dyrektor.
. — W dzień nie można. Trudno, będziemy szukać.
. Odeszli, zabierając ze sobą reflektor, a dwaj oficerowie milicji przysiedli na ławce w pobliżu otworu. Nie zapalali lampy w umywalni, posługiwali się tylko małą latarką, aby nie ściągnąć niczyjej uwagi. Należało mieć się na baczności.
Jak sądzisz, czy w to wszystko wmieszany ,jest ktoś z wojskowej części Zakładów? — mruknął Turzyński, zapalając papierosa.
f~ — Chyba nie. Oni tu bardzo przesiewają, zanim przyjmą kogoś do pracy przy silnikach.
■— Co to za silniki?
Turbinowe, dwuprzepływowe. Do myśliwców. Oczywiście, naddźwiękowych.
Palili chwilę w milczeniu, potem Szczęsny rzeki, aa wpół do siebie:
Ciekawym, czy to on.
Adolf Schultz?
—■ Aha.
Przecież Kruta poznał go na zdjęciu. Zresztą, kto inny wiedziałby*o przejściu kanałem?
•— Ktoś, komu jeden z Schultzów o tym powiedział.
No, tak. To też możliwe.
Żal mi prawdziwego Lobmanna. Tak go załatwić. W dodatku u nas! Cholera mnie bierze, jak sobie pomyślę.
Kiedy oni to mogli zrobić? Pewnie w drodze z lotniska do hotelu — zastanawiał się Tu- rzyński. -— Facet nie znał miasta, nie zorientował się, dokąd go wiozą.
Dlaczego my nie zamykamy Michlerskie-' go? ■— zdenerwował się Szczęsny. —■ Przecież to jasne, że on go sprzątnął, bo on wyjechał po niego na lotnisko. Schultz musiał już być u niego w domu, albo czekał gdzieś po drodze, i razem go zlikwidowali. Ciało przebrali, wyrzucili do wykopu... Wiesz co? Musieli się cholernie śpieszyć z przerobieniem paszportu. Wkleić inną fotografię, podrobić suchą pieczęć, nie takie proste! Jeden z nich to widać spec od takich rzeczy.
■—■ Pytałem w recepcji „Grand Hotelu”, kiedy ten rzekomy Lohmann przyjechał. Odnalazłem portiera, który był wtedy w nocy, ale facet nie umiał określić dokładniej godziny. W każdym razie, mówił, było to koło północy. A samolot przyleciał około dziewiątej wieczorem. Zresztą miał spóźnienie, strasznie lało wtedy. Ale to dowodzi, że naprawdę ci dwaj bardzo się śpieszyli, bo mieli około trzech godzin na wszystko. Niby dużo, a w gruncie rzeczy bardzo mało.
Czy Schultz jest rzeczywiście trochę podobny do Lohmanna?
A tyś go nie widział?
Tylko na zdjęciach. Cóż, nie przypuszczałem, że...
-— Tak. Kto mógł wiedzieć? Więc jest niewielkie podobieństwo, ograniczające się do wzrostu, tuszy, może nawet odrobinę i do rysów twarzy. Widzisz, ja nie widziałem Lohmanna żywego, nie mogę więc porównać ruchów, sposobu bycia, mówienia i tak dalej.
No, ja też go nie widziałem żywego. Widział Borycki. Sześć lat temu. Nie jestem pewien, czy by rozpoznał zwłoki. Mniejsza z tym, mamy najlepsze potwierdzenie ze strony Jongkinda.
-— My tak mówimy: Schu!tz, jakby już było pewne, że to on. A może Kruia się myli i to zupełnie ktoś inny. A jeżeli chodzi o Michlerskiego, to przecież kontrwywiad ma go na oku. Co prawda teraz mi się wydaje, że musieli się odrobinę 'spóźnić. Może o godzinę. I ta godzina wystarczyła "Śchuli zowi na przygotowanie się do ucieczki.
— Kiedy?
Widzisz —■ Turzyński znów sięgnął po papie-- rosa, z otworu dobywał się smród stęchlizny.—> Przypuszczam, że to było tak. Wyśliznął im się Z hotelu, bocznym wyjściem i pojechał do Michlerskiego. To chyba było między nimi z góry umówione. Tam przebrał się, zostawił wszystko to, co by go demaskowało jako cudzoziemca, szpiega czy innego diabła, zabrał polski dowód osobisty, oczywiście fałszywy, trochę forsy i prysnął. Nie samochodem, na to on za mądry. Pewnie wyjechał najzwyczajniej w świecie autobusem podmiejskim czy pekaesem do małej stacji, tam przesiadł do pociągu, potem jeszcze raz zmienił trasę. No, a krótko po jego wyjściu od Michlerskiego przyjechała obstawa. Za późno:
swobodnie, w kanale musiała więc być jakaś wen-; tylacja, nie natrafi! jednak dotąd na jej ślad.
W pewnej chwili korytarz zakręcał łagodnym łukiem w prawo. Zatrzyma! się na chwilę, znów słucha! z napiętą uwaga, macał ściany smugą reflektora. Ruszył naprzód. W tym momencie dobiegł do niego cichy szelest. Skoczył w bok, szelest wzmógł się Szczęsny zamarł w miejscu, obejrzał się i roześmiał cicho. Linka, którą był opasany, a której drugi koniec znajdował się w rękach jego towarzyszy, gdzieś tam na górze, otarła się na zakręcie o ścianę, a potem znów opadła na beton.
Posuwał się dalej, dziwiąc się długości kanału. Wciąż nic nie wskazywało na to, aby miał się zakończyć. Nagle promień światła padł na jakieś wyryte w ścianie cyfry. Przysunął się bliżej. Była tam data: 12 IV 1944. Któryś z pracowników Schultza uwiecznił ją w trakcie budowy. Potwierdzała to, co o wykonanym przez Niemców przejściu mówił stary majster.
Poczuł, że podłoga jak gdyby lekko wznosi się ku górze, jednocześnie korytarz stał się niższy. Natrafił na trzy schodki w dół, za nimi była metalowa płyta z gałką, taka sama jak przy wejściu. Zrozumiał, że doszedł do końca. Przez chwilę zastanawiał się, co powinien zrobić, jeżeli po olwarciu płyty znajdzie się w pomieszczeniu wroga. Za stalowymi drzwiami mógł być bowiem schron, a nawet dom mieszkalny.
Odbezpieczył pistolet. Lewą ręką, pomagając sobie kolanem i głową, otworzył zamek. Za odsu-
Tiiętą płytą ukazała się ciemność. Do kanału wdarł się gwałtownie zimny prąd powietrza, wyjście więc było na dworze. Skierował w otwór snop światła, dojrzał gałęzie krzaków i kamienie. Wdrapał się na górę i stanął na ziemi, uważnie się ridokoła rozglądając.
Był w niewielkim zagajniku, biegnącym wzdłuż (torów, pełnym krzewów, zeschłych chwastów i ka- inieni. Wyjście kanału znajdowało się w dole, "obrze ukryte na samym dnie płytkiego wąwozu, dyby nawet ktoś, przechodząc tamtędy, natrafił a metal płyty, pomyślałby pewnie, że to zwykły łaz, jakich pełno w mieście.
Od Zakładów dzieliło Szczęsnego ponad dwieś- » metrów. Widział światła latarń za wysokim, .alającym montownią murem. Schylił się, wszedł ■'powrotem do kanału, zasunął ciężką płytę tak, y pozostała niewielka szpara, potem zaczął wra-
Kiedy usłyszeli kroki i dojrzeli błysk ochron- go kasku, pochylili się nad otworem, zacieka- ieni, ale spokojni, że nic mu się nie stało.
To znaczy, że nikogo tam nie ma — stwier- ił Ołdakowski, me czekając na relację.
Nie ma — przytwierdził, wyłażąc na podłogę .Umywalni. — Wyjście jakieś dwieście metrów Stąd, w małym, płytkim, ledwie zarośniętym wy- rkopie, takim właśnie „małpim gaju”, obok torów kolejowych. Metalowa płyta, jak tutaj. •— Odsapnął, zdjął kasie, wytarł spocone czoło i ciągnął dniej: — Kanał jest wysoki, wygodny do przechodzenia. W jednym miejscu zobaczyłem napis, właściwie datę. Kwiecień czterdzieści cztery. No i coś znalazłem — odpiął kieszeń, wyjął delikatnie papierek i folię, położył na chustce do nosa.
Polewski rzucił się na to jak tygrys i twarz mu pojaśniała.
Oczywiście, od filmu! — wykrzyknął, podniecony. — Tu jest kawałek napisu... po angielsku. Część nazwy firmy, produkującej błony. A to folia z opakowania. Doskonale! Mamy niemal pewność, że ktoś szedł tamtędy, bo papier jest zupełnie świeży.
Daj do ekspertyzy — rzekł pułkownik. —■ Żadnych innych śladów, kapitanie?
Chyba nie. Kanał jest pusty.
Rozdział 10
Olesiński nakręcił numer i chwilę czekał. Odezwał się kobiecy głos. Przeprosił grzecznie za fatygę i spytał, czy mógłby podejść do telefonu sąsiad, Paweł Piaśnik. Wysłuchał tego, co mu powiedziano, jeszcze raz przeprosił, odłożył słuchawkę.
Kobieta poinformowała go, że od dwóch dni Paweł nie nocuje w domu. Wie o tym, bo jego matka zainteresowała się synem po dłuższym niewidzeniu i szukała go u sąsiadów. Podobno chłopak wyszedł przedwczoraj z obcym mężczyzną
o jasnych włosach. Niósł teczkę.
Magazynier siedział przez jakiś czas nieruchomo, wpatrzony w przestrzeń, głuchy na wołania po-
'mocnika, który nie mógł sobie dać rady z wypełnianiem jakiegoś druku. W końcu wstał, zam- knął biurko i wyszedł z kantorka.
Idę na produkcję — powiedział. —■ Jakby kto pytał, wrócę za dwadzieścia minut.
Ale ja nie wiem, co się tu wpisuje -— iryto-
"wał się pomocnik. — Nowe druczki, cholera by '.ich wzięła!
Jak przyjdę, to sam wpiszę. Teraz nie mam -czasu.
Michlerskiego odnalazł w hali „R-l” przy wier- _erce promieniowej. Wrzeciennik źle przesuwał się Wzdłuż ramienia, robotnik nie mógł znaleźć przy- Żyny. Dłubali we trójkę z majstrem, usmarowani zirytowani, bo robota była pilna, c; Olesiński stanął w pobliżu. Czekał, aż zastępca efa produkcji spojrzy w tę stronę, wtedy zrobił :dwo dostrzegalny ruch głową i powoli oddalił 'ę w głąb hali. Spotkali się w kilka rrrnut pó- iiej na chodniku, przywitali i szli obok siebie, ■zmawiając półgłosem.
Pawła nie ma w domu od dwóch dni —■ izekł magazynier.
—: To chj^ba bez znaczenia — mruknął Michler-
; ■— Wyszedł z jakimś obcym facetem. Nie podoba 'ini się to zniknięcie. Poza tym — obejrzał się, zniżył głos do szeptu — mam wrażenie, że za mną chodzą.
Ejże... •— Michlerski nie był przekonany. —■ Zresztą, gdyby nawet. Żadnych dowodów.
■— A Paweł?
Tak, Paweł. — Zastanawiał się parę sekund. — Smarkacza trzeba uciszyć. Za dużo wie. A jeszcze więcej może się domyślać.
Gdzie ja go teraz znajdę?
Sądzę, że niedługo wróci do domu. Może zapił się gdzie. Gdyby go mieli zahaczyć, nie przyszedłby jeden, ale co najmniej dwóch, a trzeci czekałby na dole. Jednemu Paweł prysnąłby już na schodach.
To prawda. A co z panem?
•— Ze mną? — zdziwił się Miehlerski. — Wszystko w porządku. Mam wyjechać służbowo do NRF.
Kiedy?
Za dziesięć, dwanaście dni.
■— Po co?
•— W sprawie licencji na Cergan.
•—Kto panu o tym mówił?
Rosiński. No, muszę wracać. Jak chłopak się pokaże, niech mnie pan zawiadomi. I niech pan się nie poddaje histerii!
W głosie Michlerskiego był rozkaz. Magazynier wiódł wzrokiem jego krępą, przysadzistą postać w półkożuszku, narzuconym na roboczy kitel, a kiedy znikła w hali, westchnął ciężko. Powinien mieć do swego współtowarzysza zaufanie. Zamiast tego czuł strach. Po raz pierwszy przyszło mu na myśl, że pewnego dnia wybrał nie to, co trzeba.
Po pracy nie poszedł, jak przedtem zamierzał, do kina, ale wrócił do mieszkania. Zamknął się na wszystkie klucze i zasuwy, położył-na tapczanie,przymknął oczy i długo leżał, zastanawiając się nad sytuacją. Z każdą minutą coraz bardziej mu się nie podobała. Znał bowiem Pawła tak dobrze, iż wiedział, że w razie wsypy chłopak zmięknie. ■Ą wtedy nie upłynie nawet pól dnia, jak do mie- ;kania na Ząbkowskiej zastuka milicja. Myślał tym tak intensywnie, że kiedy u sąsiadów trza- hęly drzwi, poderwał się przerażony.
Próbował potem tłumaczyć sam sobie, że to jest 'lemożliwe Paweł może co najwyżej powiedzieć namówieniu go do kradzieży fotografii, ale go — on, magazynier, długoletni nienagan- y pracownik Zakładów, potrafi gładko się wyrzec. I Piaśnlk w żaden sposób zarzutu nie udo- odni.
•■A rozmowa chłopaka z Jankowskim? Cóż, to ło jeszcze prostsze. Łobuz wymyślił sobie, że -¡tu go namówiono, bo próbuje jakoś się wykrę- od kary. Żadnych dowodów, żadnych świad- w, nawet żadnych śladów porozumiewania Się. .`Swoją drogą, zaangażować w to Pawia, to był łepski pomysł Prawda, że miał dosłownie pół odziny czasu, a co nagie, to po diable. Prawda jeż. że od paru lat trzyma chłopaka w garści i ; oże od niego wymagać. Błędem było płacić mu ■jra pomoc.
Może jednak Paweł rzeczywiście siedzi u dziewczyny. Upije się, wygadsf. Pochwali, że taki z niego bohater. Chyba Michlerski ma rację, że... A jeżeli już za późno?!
Usiadł na tapczanie, pełen najgorszych przeczuć. Spojrzał na zegarek. Dziewiętnasta sześć. O dwu-
— Nocny gość
kaz przeprowadzenia rewizji — pokazał obydwa dokumenty.
U mnie? — zdumiał się. — Ale dlaczego? Nie rozumiem, o co chodzi.
Zaraz pan się dowie.
Z milicją wszedł do mieszkania sąsiad, poproszony jako świadek. Znał Olesińskiego i było mu nieprzyjemnie, starał się nie patrzyć w jego stronę. Zatrzymał się w przedpokoju, a pracownicy komendy zabrali się do swojej roboty.
Tymczasem Szczęsny wskazał magazynierowi krzesło, sam zajął drugie i spytał:
Dokąd pan się wybierał, panie Olesiński?
Ja? Nigdzie się nie wybierałem.
W takim razie, czemu pan się spakował? —1 wskazał na wyjętą spod kozetki i otwartą walizkę.
—■ Nie pakowałem jej teraz. Trzymam w niej trochę bielizny na wypadek wyjazdu służbowego.
—■ Sądzi pan, że wędlina i chleb mogą w ciepłym pokoju leżeć tygodniami? Przecież tu jest jedzenie na podróż. Dlaczego pan nie mówi prawdy?
Olesiński wzruszył ramionami. Nie odpowiedział. Do jasnowłosego podszedł jeden z mundurowych i zapytał:
Kapitanie, przejrzeć meble?
Oczywiście — odparł Szczęsny, przypatrując się magazynierowi bez przerwy. Tamten nie spuścił oczu, wyraz twarzy miał lekko zdziwiony, nawet trochę obrażony.
Proszę mi podać przyczynę rewizji — zażądał.
■— Z a chwilo.
Pan nie ma prawa tak postępować!
Proszę! —• zdumiał się Szczęsny. — Serio pan to mówi?
Jak najbardziej. Złożę skargę do prokuratora.
A Paweł złożył już na pana.
Dostrzegł lekki skurcz mięśni twarzy, blade
iczy na chwilę spłoszyły się, spojrzenie uciekło •t kąt pokoju. Potem wszystko wróciło do poprzedniego stanu.
Paweł? Nie rozumiem...
-— Pański młody przyjaciel. Może: eks-przyja- ciel. I baczny obserwator, podkreślam to.
Nie rozumiem —• odrzekł Olesiński. I nagle pobladł. Przypomniały mu się słowa kobiety z
..ulicy Przemysłowej: „Paweł wyszedł z obcym jjasnowłosyrn mężczyzną...” No, tak. Przez dwa •.dni zdążył im już wszystko wypaplać. Podłe nasienie.
Porucznik schylił się, wyjął coś zza listwy i,
' pokazując leżący mu na dłoni maleńki kluczyk, ■spytał:
' — Od czego ten klucz?
Nie wiem —■ odpowiedział Olesiński. Postanowił wyprzeć się wszystkiego, nawet zawartości komody. *
Zabiera nam pan dużo czasu — upomniał go Szczęsny łagodnie. — Przecież to jest pański pokój. I klucz.
Magazynier milczał. Przez godzinę dwaj funkcjonariusze opukiwali mebel za meblem, potem każdy centymetr ścian. Wreszcie znaleźli skrytkę w komodzie. Rozłożyli na stole banknoty i dokumenty. Była tam pożółkła metryka urodzenia Wacława Olesińskiego, świadectwo ślubu, świadectwo zgonu Małgorzaty Olesińskiej, stare legitymacje z kilku miejsc pracy. I był też dowód osobisty z jego fotografią, a obok drugi, z taką samą fotografią, ule na nazwisko Zygmunta Kołatko, elektrotechnika, urodzonego zupełnie gdzie indziej i kiedv indziej.
Wiec jak pan się naprawdę nazywa? — spytał Szczęsny, obejrzawszy dokumenty. — Olesiń- ski czy Kołatko?
Olesirski — burknął magazynier. — To nie mój dowód.
Czyżby... Ma pan kolegę-bliźniaka? Albo może brat-błiźniak nosi inne nazwisko? Ciekawe, który z was sfałszował dowód. To już zresztą drobiazg w porównaniu z innymi sprawami.
Jakimi?
Szczęsny wstał, przeszedł się po pokoju, nagle zatrzymał się o dwa kroki od magazyniera i rzekł:
Jest pan podejrzany o usiłowanie zabójstwa Stanisława Jankowskiego przez oblanie go kwasem azotowym na terenie Zakładów „K-12” oraz
o fałszywe zeznania w związku z nie istniejącym Karolem Szymczykowskim.
Ależ to kłamstwo! —■ wykrzyknął Olesiń- ski. — Wierzycie gówniarzowi bez żadnych podstaw!
Kto panu powiedział?
No, jak to... pan sam mówił, że Paweł —; Olesiński urwał, zaplątał się i umilkł.
Kto panu powiedział, że bez żadnych podstaw?
. Sąsiad, z uszami czerwonymi od emocji, podpisał protokół dokonanej rewizji. Trudno mu było
oderwać oczy od dolarów i tysięcy złotych, my- ;,ślał sobie o tym rozmaite rzeczy i spoglądał to .pa pieniądze, to na niepozorną postać magazynie- ~a, kręcąc głową z powątpiewaniem. Nie pasowało u jedno do drugiego. Tęsknił do chwili, kiedy dzie mógł o wszystkim poinformować całą kamienicę.
*
Jak się nazywa to miasteczko?
Edward Kruta zamyślił się głęboko.
'• — Oni mówili Urlikdorf czy tak jakoś. Ale po aszemu, to się przecież nazywało inaczej. Młody iedyś wspomniał, że miasteczko leży nad sporym ^jeziorem i że dokoła ciągną się łasy.
Może jeszcze jakieś szczegóły?
•. — Zaraz... niech sobie przypomnę, to już tyle lat... Mówił, że był tam młyn wodny. Aha, i że we dworze, niedaleko tego miasteczka, mieszkał jakiś graf. Miał gorzelnię, duży majątek, na polowania do niego jeździli. Ale nie Schultze, bo to pewnie dla grafa była hołota, tylko inne jakieś dziedzice.
Ten graf, to Niemiec?
Tak. O, wiem! On się nazywał von Witting-i berg.
Za okupacji też tam mieszkał?
-—■ Chyba tak. Schultz mówił o nim z wielkim uznaniem, więc pewnie graf był za Hitlerem.
Dobrze. —• Kapitan Polewski odłożył długopis. — Gdyby panu jeszcze coś się przypomniało, proszę zaraz powiadomić kapitana Szczęsnego albo Turzyńskiego. I dziękuję za pomoc!
•—■ Nie ma za co — odparł Kruta. Był szczery, sam chciał, żeby jak najprędzej złapano Schultza i martwił się, że tak mało pamięta z przeszłości.
Polewski pożegnał majstra i pojechał do pułkownika Czerniaka. Ściągnięto speców od geografii, historii i lat okupacji, bo specjalisty od grafów nie było. Rozłożyli mapy, polskie i niemieckie, porównywali, spierali się i godzili. Wreszcie orzekli, że to będzie Kłączno, nazywane przez Niemców Ulrichsdorf, a ów majątek hrabiego Wittingberga — to niedaleki Przewóz. Graf przechrzci! wieś na Adolfsheide, pod koniec wojny przestraszył się i wyniósł do Vaterlandu.
.Tedziemy! —■ zdecydował Polewski. —■ Schultz może tam mieć jeszcze dawnych znajomych.
Spróbować można, ale chyba nic z tego nie będzie — zauważył pułkownik. — Pomyśl, minęło prawie trzydzieści lat. Kto miał wyjechać z Polski, to wyjechał. A kto został, tego trudno posądzić o kontakty z wrogami. Chociaż... — zamyślił się. — Jedź. Dobierz sobie kogoś.
Wezmę Włodka Urbańskiego. On go zna, będzie łatwiej.
Dobrze. Kiedy chcesz jechać?
Na noc. Będziemy mieli dzień przed sobą, łatwiej pracować o tej porze roku. Szybko robi (Się ciemno.
*
Michlerski wszedł do sekretariatu dyrektora Łosińskiego i uśmiechnął się do krzątającej się irzy kawie panienki. Za chwilę miała się zacząć arada. Komanowski, jego bezpośredni zwierzch- ik, szef produkcji, chudy inżynier, wieczny mal- ontent i doskonały fachowiec, rzekł zamiast przystania:
; — Pański protegowany poszedł siedzieć, f. — Co? — Michlerski nie słuchał, myślami był “aleko.
Mówię, że źle się pan wybrał z protekcją, lesińskiego aresztowano.
t Rumiana twarz inżyniera pobladła i wydłużyła §ię, chwycił szefa za ramię i szepnął z pasją:
Co pan plecie! Jaki protegowany? Od dawna mówiłem, że to kanciarz i łobuz, ale przegłosowaliście mnie na zebraniu.
Komanowski przyglądał mu się ze zdumieniem, unosząc brwi w górę.
Chyba jestem jeszcze przy zdrowych zmysłach — powiedział. — To przecież pan postawił na zebraniu kandydaturę Olesińskiego jako przyszłego magazyniera.
Nic podobnego!
Paniń Michlerski, co pan, wariata ze mnie robi? — zirytował się zwierzchnik. — Przecież mamy protokół z zebrania.
—■ Proszę uprzejmie, zaraz możemy go przejrzeć. Chodźmy! — pociągnął osłupiałego szefa do jego gabinetu, stanął przy szafie, gdzie chowano protokóły z narad, i stanowczym ruchem ręki wskazał na półki ze skoroszytami. — Proszę, niech pan sprawdzi. Ja nie muszę. Ja jestem absolutnie pewien, że byłem przeciwko kandydaturze Olesińskiego.
Założył ręce napoleońskim gestem, mały, tęgi, zarozumiały i apodyktyczny. Szef produkcji poszukał właściwego skoroszytu, położył na biurku i zaczął przerzucać kartki. Przy jednej zatrzymał się, mruknął coś i czytał z uwagą. W miarę jak czytał, twarz jego przybierała wyraz najwyższego zdumienia. Spojrzał na podpis, jeszcze raz przebiegł oczami treść, westchnął.
No i...? — Michlerski uśmiechnął się drwiąco. —■ Sprawdził pan?
Sprawdziłem.
W porządku. Chodźmy, narada pewnie już się zaczęła. A kiedy aresztowano tego drania? I za co?
Podobno wczoraj wieczorem. A za co, nie wiem. Sądzę, że w ciągu dnia milicja nam to wyjaśni.
Na naradzie dyrektor Rosiński poinformował krótko zebranych, że magazynier Wacław Olesiń- ski został zatrzymany przez milicję i że przyczynę poznają w ciągu najbliższych godzin, a tymczasem należy szybko zrależć nowego magazyniera.
Po paru godzinach, kiedy wyszli już z gabinetu, -"Komanowski wróci', zamknął drzwi za sobą 1 rzeki do Rosińskiego:
Panie dyrektorze, proszę o... zresztą, powiem i razu. Albo Michierski przestanie być moim stępcą, albo proszę przyjść moją rezygnację.
'•.Rosiński milczał chwilę Znał lego inżyniera od jelu lat, pracowali razem w innych fabrykach, zumieli się często bez słowa. Mimo to nie czuł upoważniony, aby odkryć przed nim teraz :ystkie karty.
■— Towarzyszu Michale — rzekł, pół oficjalnie, pół serdecznie. — Proszę was, zostawcie mi na powiedź dwa, trzy dni czasu. Dobrze?
■Inżynier sapnął gniewnie, potarł długi nos.
•r— Niby dlaczego? — spytał bezceremonialnie. Przecież to jest wyższej klasy hochsztapler. ' wiecie, co zrobił ostatnio? Sfałszował protokół ..'zebrania. Mam dziesięciu świadków na to, że on właśnie postawił kandydaturę Olesińskiego magazyniera, ale dzisiaj wyparł mi się tego w we oczy, a na dowód pokazał protokół. Przez i»iego napisany i podpisany. Poprzedni pisał ko- '41ega Wojtasik, pamiętam dobrze. Co ja mam z tym zrobić? Przecież to mój *zastępca! A sprawa nadaje się do dyscypłinarki.
Zróbcie mi z tego małą notatkę, własnoręcznie. Niech maszynistka nie przepisuje. Dajcie mi jeszcze dziś. I, proszę was bardzo, zatrzymaj- eie na razie całą sprawę do wiadomości nas dwóch.
Na długo?
Nie. Na krótko. Człowieku, nie masz do mnie zaufania?
Mam — odparł szef produkcji, ale po kilku sekundach zastanowienia. Rosiński nie uczuł żalu. Rozumiał go.
Wychodząc, inżynier zatrzymał się na chwilę przy drzwiach, pomedytował i rzeki, na wpół do siebie:
Do niego też mieliśmy wszyscy zaufanie^ Przepraszam. To nie per analogiam.
I wyszedł.
Sądził, że ma jeszcze trochę czasu. W gruncie rzeczy, od dawna spodziewał się czegoś takiego i pieczołowicie gromadził fundusze na nową drogą życia. Uzbierało się tego trochę za granicą, siostra miała tam swoje konto bankowe i chętnie przyjmowała nowe zasoby, rosły jej z tego procenty.
Gdyby Olesiński już puścił farbę — myślał, skręcając w stronę domu — przyszliby do Zakładów. Pewnie stanie się to jutro. Najdalej pojutrze. O dzień czy dwa za późno.
Miał wszystko załatwione, tylko przebrać się i odjechać w nowej roli, z nową twarzą i paszportem. Władał biegle paru językami, mógł występować z równym powodzeniem jako Niemiec, Anglik czy Szwed. Po ucieczce Schultza sądził.
}ie szybko trzeba będzie zniknąć z kraju, ó którym od dawna nie myślał: Ojczyzna. Kiedy Rosiński zaproponował mu wyjazd służbowy, ucieszył się, że odjedzie bez żadnych kosztów, na rachunek Zakładów.
Dowiedziawszy się o Olesińskim, zmienił zamiar. Nie było sensu ryzykować, nie opłacało się cze- kac, los mógł z niego zakpić, a tego Michlerski
me lubił.
Dojechał do domu, samochód zostawił przed furtką. Był na pozór spokojny, lecz czujnie omiatał wzrokiem ginącą już w mroku drogę i sąsiednie budynki, czy nie dostrzeże czegoś podejrzanego. Wokół panowała cisza, na ulicy było pusto, ciemno. U sąsiadów z prawej bawiono się, bo za oświetlonymi oknami przesuwały się tańczące pary i czasami dolatywał słaby dźwięk muzyki.
Wszedł do sypialni, zaciągnął story, to samo Zrobił w drugim pokoju. Potem zaczął systematycznie układać to, co chciał i powinien był zabrać. Wielu rzeczy było mu żal zostawiać, rozsądek i informacje nakazywały jednak ogromny umiar. To, co pozostawił u niego Schultz, było dobrze ukryte, i nie miał zamiaru cokolwiek z tego ruszać, niech się potem zajmą tym ci, co tu przyjdą po nim. Centrala płaci za takie roboty. Dowiedzą się o skrytce i z pewnością znajdą stosowny moment, aby ją opróżnić.
Zawiadomił zresztą Centralę, że w razie wyjazdu będzie musiał wszystko zostawić. Zgodziła się.
Jedna walizka, i koniec. WTestchnął, rozglądając
się po mieszkaniu. Pewnie, że będzie miał później lepsze, ale i tego szkoda. Poszedł do kuchni, przygotował sobie solidną kolację, zjadł. Wypił filiżankę mocnej kawy, z nawyku chciał pozmywać naczynia, ale po co, niech zostaną brudne. Przebrał się, starannie dobierając ubranie i bieliznę. Wreszcie pozostało to, co najważniejsze: kilka dokumentów. otwierających mu drogę za granicę,., trochę gotówki w obcej walucie, paszport. A także cztery mikrofilmy od Schultza, bez których nie miał po co pokazywać się w Centrali.
Narzucił kurtkę i wyszedł do garażu. Znów z najwyższą ostrożnością rozglądał się dokoła, badał wzrokiem mroczną przestrzeń, słuchał pilnie. Potem otworzył garaż i zamknął drzwi od wewnątrz. Zapalił małą latarkę, położył ją na pó-. łeczce tak, aby oświetlała podłogę. Odnalazł wśród betonowych płytek tę, która dawała się w specjalny sposób odsunąć. Zdjął latarkę, poświecił w otwór i pobladł.
Zamiast nieprzemakalnego woreczka z dokumentami i walutą, widniała tam tylko mała kartka papieru Przyklęknął, podniósł ją ostrożnie, oświetlił. Ręką Schultza nakreślone było, widać w wielkim pośpiechu, jedno zdanie: „Nahm alles in den Durchgang mit!”
Psiakrew! — zaklął, podnosząc się z klę^ czek. — Ależ mnie urządził!
Przyglądał się kartce podejrzliwie, badając pismo. Było nierówne, litery trochę wpadały na siebie, musiał pisać na kolanie. Bez wątpienia jednak było to pismo Schultza. `
f
l Kiedy on to zrobił? — zastanawiał się, zaśu- t wając płytę. Wtedy w nocy był z nim razem, od chwili kiedy wszedł do domu aż do momentu pożegnania. Schultz śpieszył się ogromnie, co prawda wszystko przedtem omówili, gdyż Adolf zorientował się, że jest obserwowany i postanowił ł uciekać, niemniej jednak miał bardzo mało czasu na pobieżną charakteryzację, na przebranie się od bielizny do płaszcza, dojście do przystanku ' pekaesu. Więc kiedy zdążył wejść do garażu, za- i brać woreczek i zostawić kartkę?
; Tak czy owak, zrobił to. Może zaryzykował po-
wrót następnego dnia, może spostrzegł, że do od-
jazdu autobusu ma sporo czasu, więc wrócił. Po j cóż jednak zabierał dokumenty i przenosił do ka-
I
nału?
Widocznie — doszedł do wniosku, wróciwszy do pokoju — wiedział coś, o czym zapomniał przed tym powiedzieć. Może sądził, że skrytka w gara- iu jest niepewna. Może coś zaobserwował w ostatniej chwili. Nie pozostaje więc nic innego, jak pojechać tam i zabrać. Zastanowiło go ostatnie j słowo na kartce — „mit”. Czyżby to znaczyło, że ! Schultz ukrył się w kanale? Tym bardziej należało tam się dostać.
Odczekał parę godzin, niespokojnie krążąc po |, mieszkaniu. Po dziesiątej wsiadł do wartburga ; ł pojechał na Żerań. Było zimno, znowu mżył ę drobny deszcz, mało kto przemykał się ulicami, f Zaparkował wóz niedaleko torów, wysiadł i za- czął iść w kierunku •wejścia do kanału. Nie spot- ! kał nikogo, co napełniło go otuchą; może wszy
stko uda się, jak zaplanował, i za dwie godziny będzie już bezpieczny.
W „małpim gaju” zsunął się ostrożnie w dół, odnalazł zakryte trawą i zaroślami wejście, wymacał gałkę, nacisnął, odkręcił. Płyta odsunęła się cicho Wszedł do kanału, oświetlając go latarką. WTiedział, że przed zakrętem jest w ścianie otwór, w którym Schultz trzymał kombinezon, teczkę z narzędziami, a także przez kilka dni aparat fotograficzny i promienniki podczerwieni. Tam są teraz ukryte jego dokumenty i pieniądze.
Doszedł do zakrętu, zatrzymał się, wymacał skrytkę, otworzył i wsadzi} rękę w zagłębienie.
nagłe oślepił go strumień światła, a czyjś glos zapytał z całkowitym spokojem:
Szuka pan dokumentów, panie Michłerski?, Są tutaj.
*
Nie przypuszczałem, że pójdzie tak gładko —i westchnął Szczęsny, pijąc trzecią z rzędu szklankę kawy. — Trzeba przyznać, że wasz pomysł, towarzyszu pułkowniku, był świetny!
Czerniak uśmiechnął się przelotnie.
■— Zasługa Tadeusza. On znalazł w garażu mikrofilmy i dokumenty, a wtedy pomyślałem, że nakrycie Michłerskiego w kanale będzie dla nas dodatkowym dowodem. Eksperci znakomicie spreparowali tę kartkę. Oczywiście, mógł nie dać się nabrać, wtedy zdjęlibyśmy go w innej scenerii. Pewnie mniej sensacyjnej. Jak zareagował, kiedy odezwaliście się?
Zgłupiał. Kompletnie. Balem się, że go szlag trafi. Zrobił ruch, jakby chciał uciekać, ale trzymałem go pistoletem. Sądziłem, że ma broń. No, nie miał. Całe szczęście, bo strzelanina w kanale mcgła być ryzykowna.
-.— W tym schowku — powiedział Czerniak — . znaleźliśmy jeszcze ubranie robocze, teczkę z narzędziami, bardzo delikatnymi, zagranicznej marki, a także jeden promiennik impulsowy do zdjęć w podczerwieni. Widać, nie wykorzystany. Teraz towarzysze przeprowadzają dokładne przeszukanie domu Michlerskiego, bo wtedy zbadaliśmy tylko garaż.
Kapitan Polewski nie telefonował z Kłącz- na?
Jeszcze nie. Co mówi Olesiński?
Zrobiliśmy dwie konfrontacje z Pawłem. Chłopak, gdyby mógł, to by go zarżnął tępnym nożem. Olesiński zaczął zwalać wszystko na Michlerskiego, łącznie z namówieniem go do oblania Jankowskiego kwasem azotowym i dostarczeniem mu tego 'kwasu. Sądzę zresztą, że tak było, tylko Olesińskiego nie trzeba było namawiać. Był na służbie u szpiegów i poniesie wszystkie konsekwencje. A chłopaka mi żal, to cwane, ale jeszcze głupie szczenię. Warto nad nim popracować. Mogli mu zupełnie zmarnować życie.
Wiecie, zastanawiam się, dlaczego ich Centrala przysłała specjalnego szpiega, posługując się nawet morderstwem, czego oni w zasadzie unikają, jeżeli w Zakładach, pod nosem, mieli Michlerskiego. Znał przejście kanałem, mógł więc sam
— Nocny ¿ośćprzekraść się do montowni silników i wykonać zdjęcia.
Może nie chciał. To duże ryzyko, za takie rzeczy może być „krawat”. Michlerski był im potrzebny jako baza i pomoc.
No, tak. Centrala miała widać Lobmanna w obserwacji, wiedzieli, kiedy przyjeżdża. Mich- lerski go powitał na lotnisku, wywiózł na Pragę, może powiedział, że mu pokaże Zakłady „K-12” jeszcze tej samej nocy, a może liczył, że Holender nie zna miasta. Załatwił go w samochodzie...
Chyba zrobili to we dwóch z Schultzem — "dorzucił Szczęsny. — Lobmann był dużym, silnym mężczyzną i Michlerski sam by go nie zataszczył do wykopu.
Możliwe, że Schultz czekał gdzieś na ulicy Zabranieckiej. Prokurator będzie miał trochę roboty z udowodnieniem im zabójstwa. Chyba że odnajdziemy ubranie i inne rzeczy Lobmanna.
*
Polewski zatelefonował w nocy. Schultza znaleźli w mieszkaniu jego dalekiego kuzyna, który nosił już spolszczone nazwisko: Wójtowski i, przypuszczalnie nie wiedząc o szpiegowskiej działalności krewnego, przyjął go w gościnę na parę dni. Schultz powiedział mu, że wybrał się do Polski z wycieczką turystyczną i przy okazji chciał odwiedzić rodzinne strony. Prosił tylko, aby nie zawiadamiać milicji o jego pobycie, bo potrącił kogoś — zresztą, jak twierdził, nieszkodliwie — sa-
mochodem i może mieć nieprzyjemności, czego wołałby uniknąć.
Kuzyn odniósł się do tych informacji nieco sceptycznie, ale tamten zapewnił go, że nic złego me popełnił, a za kilka dni wyjedzie. W rezultacie rzebywał u niego przeszło tydzień, zanim na pro- a mieszkania pojawił się kapitan Polewski ze ■~'ym kolegą. Schultz miał broń i chciał jej użyć, ' `z nie zdążył. Jego kuzyn, obywatel polski, Jan ©jtowski, udaremnił tę próbę, wykręcając mu kę z pistoletem.
Trzymamy go w areszcie miejscowej mili-
kończył Polewski rozmowę przez służbowy
Abel. — Włodek pilnuje, razem z milicjantami, no dobierzemy drugi wóz i przywieziemy go *ieś koło południa. Co z Michlerskim?
1“ "Pułkownik streścił pokrótce koleje losu kompanii Schultza i dodał, że w piwnicy jego domu ■pracownicy znaleźli ubranie i rzeczy osobiste, a rtakże wspaniały komplet wyposażenia szpiegowskiego. Łącznie z mikrofilmami, ukrytymi w garażu. jest to aż nadto wystarczający dowód działalności siatki Adolfa Schultza i jego wspólników.
To dobrze — mruknął Szczęsny, przysłuchując się rozmowie.
ziewnął; Był już bardzo śpiący.
17
33
49
65
81
7 —
97
Nocny gość
F
V-
«
113
> — Nocny gość
✓
145
161
177
193
209
225
241
#
.7
#
9
#
11
14
15
#
17
16
«1
«1
24
23
28
29
27
32
31
34
35
3(i
3(i
#
37
40
41
46
45
48
47
#
58
59
#
61
60
64
62
66
#
&8
&8
74
75
/
78
79
76
86
85
92
91
96
93
100
97
102
103
#
109
108
114
118
1
117
115
124
#
128
127
132
133
136
137 «
140
139
138 e
142 '
#
141
146
145
150
149
154
153
160
159
164
165
161
176
175
174'
184
183
188
189
"fei.
185
192
190
198
199
194
i
208
209
. *
#
216
217
222
221
224
223
238
237
9
228
242