Anna Kłodzińska Nocny gość


Okładkę projektował ANTONI FIOTRKIEWICZ

Redaktor

BOŻENNA WODZIŃSKA

Redaktor techniczny EWA ORZECHOWSKA

Korektor

IZABELA SŁOJEWSKA


0x01 graphic



0x08 graphic
Prolog

Człowiek przebudził się w środku nocy, uniósł na łokciach i nasłuchiwał. Pod niedalekim wia­duktem przeleciał elektryczny, dudnienie przy­tłumiło na chwilę szelest liści i jakby szmer kro­ków przed furtką; a może był to tylko skradający się w mroku kot albo nocny ptak.

Wciąż jednak nasłuchiwał z uwagą. Potem siadł na tapczanie, wsunął stopy w miękkie pan­tofle, był już pewien, że ktoś zatrzymał się pod oknami małej willi. Jeszcze zupełnie ciemna noc była dziś wyjątkowo gorąca; pierwsze dni czerwca, a upał niczym w środku lata. Nawet szeroko otwarte okna nie dawały chłodu.

Nie zapalając światła wyszedł na schody, jeszcze słuchał przez chwilę. Wtedy właśnie czyjaś ręka delikatnie zastukała do drzwi frontowych. Uznał więc, że nie należy dłużej zwlekać. W małym, raczej przedpokój przypominającym hollu zatrzy­mał się przy drzwiach i spytał półgłosem:

Otworzył drzwi, pozostawiając jednak założony łańcuch, i zaczął uważnie przypatrywać się przy­byszowi, oświetlonemu teraz zawieszoną nad schodkami do ogródka lampą. Wreszcie odrzekł cicho-

Drzwi otwarły się szeroko i gość wsunął się do hollu. Miał ze sobą podniszczoną czarną teczkę, ubranie — pospolite, granatowe i nieco już wy­tarte — leżało tak, jakby jego właściciel nie używał nigdy żelazka, szare tenisówki na bosych nogach miały popękane boki i byle jak zawiązane sznurowadła.

Michlerski obrzucił go uważnym wzrokiem, uśmiechnął się lekko.

■— Oczekiwałem pana w zeszłym tygodniu — mówił gospodarz, rozkładając wersalkę w drugim pokoju. Sięgnął do szafy, wyjął z niej przygoto­waną bieliznę, buty, różne drobiazgi, które męż­czyźni najczęściej noszą w kieszeniach, wszystko lekko używane, ale w dobrym gatunku. Ocenił wzrokiem wymiary swego gościa, który zrzucał przybrudzone łachy, i rzekł uspokojony: — Po­winno pasować.

■— Później. Chcę spać, możliwie jak najdłużej.

Nie będę pana budził. Znajdzie pan mnie albo W domu, albo w ogródku. Dobranoc.

Odpowiedź nie zachęcała do dalszych pytań. MU chlerski odwrócił się i odszedł zamykając drzwi.

Rozdział 1

Za szybą lśniła prześwietlona reflektorami smu­go drobnego, jednostajnie mżącego deszczu. Choć dochodziła dopiero dziewiąta wieczór, na dworze była noc. Listopad — najgorszy miesiąc roku — nękał ludzi wnikającą wszędzie wilgocią i chło­dnym wiatrem, który zacinał prosto w twarz, w jakąkolwiek stronę by się nie obrócić.

Odrzutowiec Dc-9 spóźnił się zaledwie o dwa­dzieścia dwie minuty, co przy tej pogodzie było niezwykłym osiągnięciem załogi. Na mokrej od deszczu płycie czekał drżąc od chłodu znużony przedstawiciel KLM. Po nielicznych i śpiesznie wysiadających pasażerów podjechał zaraz autobus, by przewieźć ich do pobliskiego budynku lotniska.

Erich Lobmann, mężczyzna postawny, o szero­kich ramionach, które wydawały się jeszcze szer­sze w grubej jesionce z ciemnoszarej wełny, w szarym kapeluszu, wilgotnym od amsterdamskiego deszczu, bo taka sama pogoda panowała w całej


niemal Europie, dzierżący piękną czarną teczkę modnego kształtu, podał oficerowi WOP swój ho­lenderski paszport i zatrzymał na chwilę wzrok na szczupłej, chłopięcej twarzy porucznika.

Lohmann był po raz pierwszy w Polsce. Z cie­kawością przyglądał się dworcowi lotniczemu, pasażerom i niewielkiej, wskutek późnej pory, grupie witających. Załatwiwszy formalności, za­trzymał się na chwilę w dużej poczekalni, nie dlatego, aby spodziewał się, że ktoś będzie go tam oczekiwał, lecz po prostu dlatego, że chciał ją sobie obejrzeć.

Odwrócił się zaciekawiony, nikt go tu przecież nie znał, sądził, że to któryś z urzędników celnych nie zakończył swoich czynności. Przed nim stał mężczyzna niewielki, okrągły, rumiany na pełnej przyjaznych uśmiechów twarzy. Niebieskie, trochę wyłupiaste oczy patrzyły na Lobmanna jak na Starego znajomego.

•— Przedwczoraj.

•— E, to mógł nie dojść. Wie pan, jak to z po­cztą bywa. No, nic. Najważniejsze, że pan już jest. Proszę do samochodu. Przyjechałem po pana swoim wartburgiem — mówił, kiedy szli do wyj­ścia. — Pokój w hotelu ma pan zarezerwowany. Trochę daleko od Zakładów, ale będziemy przy­syłać wóz. Bardzo nam zależy na szybkim urucho­mieniu frezarek!... Proszę, to ten samochód.

Jasnokremowy wartburg stał trochę na boku. Michlerski uprzejmie otwierał drzwiczki. Na tyl­nym siedzeniu leżały jakieś paczki i koc, więc inżynier powiedział z zażenowaniem: — Może siądzie pan obok mnie, bo nie zdążyłem uporząd­kować wozu.

Michlerski umieścił walizkę gościa w bagażniku, teczkę położył na paczkach, zatrzasnął drzwiczki. Wóz ruszył miękko i cicho, deszcz już nie padał, niebo przetarło się.

—• Nie. Raczej nie. Podawałem w nim dzień i godzinę przybycia. Zastrzegłem tylko, że gdyby wskutek złej pogody samolot nie odleciał z Am­sterdamu, wówczas przylecę następnego dnia. To znaczy, jutro.

Samochód skręcił w prawo.

Telefon odezwał się dyskretnym brzęczeniem. Śpiący poruszył się, westchnął, Potem po omacku sięgnął po słuchawkę.

-— Herr Lobmann?

nocnej, nacisnął kontakt.

Potrzebował kilku minut, aby myśli zaczęły działać sprawnie. Pół godziny na poranną toaletę, dodatkowy kwadrans na przejrzenie raz jeszcze pewnych dokumentów. Za dziesięć siódma zjawił się w hollu, poczekał, aż otworzą kawiarnię hote­lową. Zajął mały stolik na samym końcu i za­mówił dwa jajka w szklance, dużą białą kawę, bułki, masło i miód.

Po śniadaniu wrócił do pokoju i połączył się % numerem, który znajdował się w notesie wśród innych zapisków, dotyczących wyjazdu do Polski. Był to telefon sekretariatu naczelnego dyrektora Zakładów „K-12”. Ale z tamtej strony nikt się nie zgłaszał. Po namyśle wykręcił więc numer zastępcy szefa produkcji, magistra inżyniera Artu­ra Michlerskiego.

Ale tamten mu przerwał:

Michlerski roześmiał się, jakby usłyszał dowcip.

■— Oczywiście. Numer rejestracyjny?

Szara wołga wiozła go później przez miasto. Za­kłady mieściły się na peryferiach północnej Pragi, wybudowano je w ostatnich latach, wyrosły na ruinach jakiejś starej fabryczki, zburzonej w cza­sie wojny. Kierowca od czasu do czasu przyglądał się w lusterku twarzy swego pasażera, o którym wiedział tylko, że jest holenderskim inżynierem. Holandia kojarzyła mu się przede wszystkim z serem i tulipanami. Nie miał jeszcze okazji być za granicą. W pewnej chwili przypomniał sobie dwie potężne obrabiarki, sprowadzone niedawno z importu, jakieś nowoczesne cuda z numerycznym -sterowaniem. Nie znał się na tym, ale obrabiarki były właśnie holenderskie.

Ale kierowca nie rozumiał po niemiecku, jechali więc dalej w milczeniu. Lobmann opuścił nieco szybę i z wyraźnym zaciekawieniem przypatrywał się mijanym ulicom. Minęli ZOO, cerkiew i po­mnik, skręcili w lewo. Wreszcie samochód zatrzy­mał się przed wysokim, otaczającym Zakłady mu- rem.

Wprowadzony przez kierowcę do sekretariatu naczelnego dyrektora, Erich Lobmann skłonił się lekko przed drobną, szczupłą blondynką i powiesił kapelusz na wieszaku f>rzy drzwiach. Chciał to samo zrobić z płaszczem, jedmkże sekretarka z uśmiechem zabrała okrycie, zawiesiła starannie na wieszaku i schowała do szafy.

Usiadł skromnie na krześle pod ścianą, teczkę położył na kolanach. Twarz miał skupioną, brwi lekko ściągnięte, jak gdyby układał sobie w my­ślach pierwszą roz*powę z kierownictwem Zakła­dów.

Z gabinetu dyrektora Rosińskiego wybiegł po-; śpiesznie pkrągły, rumianolicy Michlerski i przy­jacielskim gestem zaprosił gościa do środka. Dy­rektor Zakładów powitał gościa z westchnieniem ulgi, podsunął fotel, papierosy, zaproponował ka­wę.

■— Nigdy w to nie wątpiłem — Holender skło­nił się w stronę obu panów. — Niejednokrotnie miałem do czynienia z polskimi narzędziami, z aparaturą kontrolno-pomiarową. A także z polską szynką! — dodał.

Roześmieli się. Michlerski dorzucił:

■— I pewnie z polską wódką. Ma za granicą dobrą markę.

Sekretarka wniosła kawę, podała koniak. Loh­mann dyskretnie przyjrzał się butelce, co zauwa­żywszy dyrektor rzekł:

Rosiński, nieco zaskoczony, podziękował i przy­jął prezent, postanawiając przekazać go sekre­tarce.

0x08 graphic
¡3 — Nocny gość

nakładam teraz na pana, kolego, miły obowiązek zaopiekowania się naszym gościem. Proszę dopil­nować, aby każdego ranka samochód zabierał go z hotelu. W pańskim pokoju jest, zdaje się, wolne biurko?

Ten. zastanawiał się przez chwilę, a potem rzekł:

Rosiński pożegnał gościa, gdyż wzywano go na naradę do Zjednoczenia, a zastępca szefa produkcji poprowadził Lobmanna przez korytarze budynku


administracyjnego do swego pokoju. Siedział tam trzeci pracownik, miody inżynier w mundurze woj­skowym, w stopniu kapitana. Michlerski, zapo­znając ze sobą obu panów, nadmienił, że inżynier Polewski pracuje w innym, wydzielonym oddzia­le .,S” i przebywa tu tylko chwilowo.

i-oiewSK' siucnał tego wyjaśniania z uwagą, znał bowiem dobrze język niemiecki. Raz tylko spojrzał przelotnie na Michlerskiego, ale ten nie­cierpliwie zamachał rękami i rzekł po polsku:

Zwrócił się do Holeridra z przepraszającym uśmiechem, ten jednak, nie zwracając uwagi na słowa w obcym języku, przyglądał się tytułom książek w szafce wzdłuż okien. Była tu dość bogata biblioteka techniczna w paru językach, do­tycząca różnych zagadnień, głównie jednak z za­kresu automatyzacji produkcji. Zakłady systema­tycznie wprowadzały coraz to nowe linie obra­biarek, które były oczkiem w głowie resortu ma­szynowego.

Michlerski posadził Lobmanna przy wolnym biurku, naznosił papieru, teczek, kilka długopisów, wyjaśnił, jak posługiwać się sporządzonym po polsku spisem wewnętrznych telefonów. Holender wysłuchał go uprzejmie, a potem odrzekł, że tele­


fonować raczej nie będzie, chyba do naczelnego dyrektora. Umieścił swoją teczkę w opróżnionej szufladzie, przebrał się w przygotowany dla niego kitel roboczy, po czym wraz z nieodłącznym Mi- chlerskim zszedł do hali E-6.

Dwie wielkie holenderskie frezarki jfirmy REA- LET'lSy'Jy Juz osadzone W ceniTiiiCV.'Cfci i'o«iCdZ2 i zakryte starannie brezentowymi płachtami. Krę­cili się obok nich robotnicy, zwłaszcza ci, którzy mieli je później obsługiwać. Wiedzieli, że przy­jechał przedstawiciel firmy, ciekawiło ich, jak wygląda i jak się zabierze do roboty.

Michlerski przedstawił Holendrowi młodego technologa, Stanisława Pękałę, i rzekł:

Lobmann przyjrzał się szczupłemu mężczyźnie

o suchej, pociągłej twarzy, powiedział kilka nie- obowiązujących zdań o tym, że się cieszy ze współpracy, i spytał, czy robotnicy zostali dosta­tecznie przeszkoleni w obsłudze frezarek z nume­rycznym sterowaniem.

' Michlerski kręcił się dokoła nich trochę znie­cierpliwiony, wreszcie rzekł:

pod waszą opieką. — I dodał po polsku: — Jakby co chciał, to dajcie mi znać do pokoju. A na siusiu niech nie łazi do tej ubikacji za halą, bo ' tam brudno. Powie potem, że u nas niechlujstwo, wiecie... Niech pan mu pokaże naszą, na górze. Rę­ce też niech tam umyje, dostanie ręcznik i mydło.

Michlerski zastanawiał się przez chwilę. W końcu rzekł niepewnie:

' — Najlepiej byłoby w stołówce przy hali ,,S”,' ale nie wiem, czy go l£m wpuszczą. Zawsze to obcy, zagranicznik, a tam produkcja specjalna. Wiecie co? Zapytam Rosińskiego. Niech uzgodni to z władzami. Bo nasza stołówka w remoncie, jest tylko bufet.


■— To niech nie je wcześniej. Musi?

Pękała wzruszył ramionami. Po angielskiej ku­chni chorował dwa mięsiące na żołądek i miał

o niej zdecydowane zdanie. Uzgodnili, że Michler- ski jakoś załatwi Holendrowi obiady, a drugie śniadanie może zjeść w bufecie.

Michlerski odszedł, a tamci zabrali się do pra­cy. Zdjęto płachty z frezarek, robotnicy zaczęli starannie wycierać zakurzony metal. Nadszedł kapitan Polewski, ciekaw, jak Lobmann rozpocz­nie swoje czynności.

Prawdę mówiąc, bardziej od maszyn interesował kapitana sam holenderski inżynier. Przypatrywał się jego wysokiej, barczystej postaci, ruchom rąk; zaciekawił go sposób, w jaki podchodził do fre­zarki. Twarz Lobmanna była skupiona. Twarz ta, o oczach jasnych, niemal przezroczystych, nad którymi biegły gęste łuki brwi, nosie prostym,


dużym, ustach z wąsko zarysowanymi wargami, była twarzą człowieka myślącego, bystrego, na ■ pewno opanowanego.

Interesujący facet — myślał Polewski obserwu­jąc, jak tamten przy pomocy gestykulacji wyjaś­nia jednemu z robotników, gdzie ma ustawić składaną drabinką. — Z wykształcenia, zdaje się, elektronik. Ma na oko czterdzieści parę. Ciekawe, >' na jakim stanowisku pracuje w tej swojej firmie... Pewnie dobrze zarabia. Wygląda na uczciwego. Tak, ale do naszej stołówki go nie wpuszczę...

Wrócił do pokoju. Michlerski rozpaczał przy telefonie, zachrypnięty, spocony usiłował kogoś przekonać, że terminu przesyłki nie można prze­sunąć, bo stanie pół wydziału. Wreszcie rzucił słuchawkę, otarł twarz i powiedział już spokojnym głosem:

, Da wno pan zna Lobmanna?

■— Długo?

i— Co długo?

■— Pytam, ile czasu pan go widział. No, dzień, tydzień... godziną?

Michlerski wzruszył ramionami.

;— A czy ja pamiętam? Przecież w ogóle w Am- (feterdamie długo nie byłem. Z Lobmannem po­szliśmy jednego dnia na wystawę sprzętu elektro­technicznego. No i w firmie trochę rozmawialiś­my.

■—• Nie. Ja mam pamięć do twarzy. Ale o co właściwie chodzi? — żachnął się niechętnie. — W ogóle nie mogę zrozumieć, skąd takie pytania? Pracuje pan u nas jako inżynier...

Polewski nie pozwolił mu dokończyć.

•— Bo co? — obraził się Michlerski. — Byłem tam z dziesięć razy. Sądzi pan, że szpieguję czy jak? Wypraszam sobie!

Kapitan wzruszył ramfbnami, szepnął do siebie na tyle głośno, że tamten mógł usłyszeć, ,,stary osioł”, i wyszedł z pokoju. Przebiegł przez podwó­rze, kuląc ramiona, bo nie wziął płaszcza, kiwnął głową salutującemu strażnikowi i wpadł do se­kretariatu kierownika budynku „S”, pułkownika Ołdakowskiego. Zamiast blondynki czy brunetki, siedział tu otoczony wianuszkiem telefonów mło­dy mężczyzna.

i— Z kim? — Zdziwił się, że go nie wezwano.

Z gabinetu kolejno zaczęli wychodzić mistrzowie w ciemnozielonych kitlach, a za nimi ukazał się Ołdakowski. Dojrzawszy kapitana, ruchem głowy pokazał mu, aby wszedł do środka. Zamówił u se­kretarza dwie kawy i wrócił do gabinetu.

Polewski przeczekał, aż sekretarz wniesie kawę ł opuści gabinet, po czym rzekł:

■— Bo ich w remoncie. Pytali mnie, odmówiłem


kategorycznie. Michlerski zastrzegł się, że będzie interweniował.

Ołdakowski myślał przez chwilę, mieszając cu­kier w kawie, w końcu rzekł:

Polewski westchnął z rezygnacją i rzekł:

Ołdakowski sięgnął po długopis, napisał kilka

zdań na kartce, przystawił pieczątkę i wręczył kapitanowi. Było to zezwolenie dla Lobmanna i Michlerskiego na korzystanie w porze obiadowej ze stołówki ,,S”, bez prawa wstępu do jakiego­kolwiek innego budynku.

Rozdział 2

Kumple wracały do domu. Powinny były zrobić to znacznie wcześniej, wtedy ich nogi nie rozła­ziłyby się .brzydko na wszyi^-M® Ate kUm-ł „n]a * "“'i'"" rl“"T.ai wyznawały zasadę, ze ja#" ćz'ov.'iek nie dopije, tÓ gó śmierć zabije. Poniżej basa dopijanie się nie liczyło, było po prostu śmie­szne.

Jeden z kumpli trzymał drugiego pod ramię, ten drugi objął serdecznie pień ściętego niedawno drzewa. Pień był gruby i kumpel mruknął ze zdziwieniem:

Ulica Zabraniecka była o tej późnej godzinie zupełnie pusta. Gdzieś daleko pobłyskiwały świa­tła Warszawskich Zakładów Telewizyjnych, pra­cowała druga zmiana. Od Wisły aż tutaj ciągnęły ziąb i wilgoć, ale kumplom było gorąco, poroz­pinali jesionki, szaliki mieli wciśnięte w kieszeń. Toczyli się naprzód wolno i zygzakami, tym nie­mniej po pewnym czasie osiągnęli półmetek przy Ludwickiej.

Właśnie w tym mi^scu, które w jakiś czas potem zgodnie określili jako feralne, jeden z nich postanowił się zatrzymać. Wydawało mu się zresz­tą, że usypisko nad wykopem, biegnącym przez. kawałek pola, podobne jest do wykopu na ron­dzie Marszałkowskiej, gdzie pracował od paru


miesięcy. Wyrwał się więc energicznie kumplo­wi i zdecydowanym krokiem zmierzał w tamtą stronę.

-cs CsSó stoi? — spyta! fcurft]rev--nr& mogąc nim nadążyć, ziemia bowiem była gliniasta, biot-” nista. — Choćśśś do domu... O!

Okrzyk ten wydarł mu się z gardła, kiedy je­go przyjaciel znikł mu nagle z pola widzenia. Zdumiony, rozglądał się dokoła. Najbliższa latar­nia skąpo oświetlała wykop, usypisko było jednak zupełnie puste. Pracowicie wyciągając nogi z ma­zistej gliny dobrnął do pagórka, przystanął i spoj­rzał w dół.

Coś tam ciemniało, nieruchome i milczące. Kumpel przyglądał się temu, przecierając oczy, bo łzawiły mu od wiatru.

To coś tam, na dole, nie odpowiedziało, za to z drugiej strony wykopu wyłonił się niespodzie­wanie kumpel z łopatą w ręku.

•— Wykop, baranie!... Bierz się do roboty.

go, wyczuł pod ręką coś jakby zeschłą trawę czy włosy. Pociągnął lekko, przestraszył się i puś­cił. — Ignac, tu jest człowiek!

Kumpel przykucnął, ostrożnie wodził ręką po tym czymś, musiał to być jednak człowiek, na- macał głowę, potem odrzuconą rękę. Pewnie czło­wiek spał. Nagle palce Józia natrafiły na rzecz dobrze mu znaną i bliską. Podniósł ją w górą i zawołał uradowany:

Tamten przestał zasypywać, to było interesują­ce.

'— Urżnięta.

Siedzieli potem na usypisku, przyglądając się butelce. Była bez szyjki, ostre kanty szkła oble­pione gliną kłuły trochę w palce. Właściwie nie była to chyba glina, w każdym razie nie tylko. W słabym świetle czerniały na niej przyschnięte plamy. Patrzyli ze zmartwieniem na puste dno, nie dawało żadnych szans. Ignac zamachnął się i odrzucił butelkę z powrotem do wykopu.

-— Na dole. Śpi.

■— Zmarznie.

Ignac zamyślił się.

■—■ Wyciągniem. Położym na drogę, może gd nikt nie przejedzie.

Z trudem, pomagając sobie wzajemnie, spełzli na dno wykopu. Namacali nieruchome ciało. Jó­ziu stęknął z wysiłkiem i uniósł je w górę. Ignac pomagał mu z drugiej strony. Sapiąc i czkając na przemian wytaszczyli śpiącego na usypisko, po czym siedli obok, aby odpocząć.

■—■ Ciężki, cholera! — mruknął spocony Józio.

■— I zimny. Zmarzł.

•— Albo nawet od rana.

•—■ Takiemu to dobrze. Napije się, uwali i śpi. A ty, człowieku, nic, tylko haruj i haruj.

Ignac siąknął nosem, łatwo ulegał wzruszeniom.

;— Napiłbym się — westchnął. Popatrzył na le­żącego, sięgnął mu do kieszeni. Wyciągnął jakieś zabrudzone papierki, posypały się okruchy, stare bilety. Obszukał inne kieszenie, ale były puste. — Łajza —■ powiedział z gniewem. — Nawet koperni- ka nie ma. Wszystko przepił. Co to za ludzie te­raz.

Popatrzył na kumpla i zdziwił się. Józio od pa­ru chwil odsuwał się ostrożnie od leżącego, nie odrywając od niego przerażonych oczu.

| Ignac spojrzał uważnie na ciało, zaczął się trząść, zęby mu szczękały. Nagle obaj zerwali się z usypiska i pognali przez błotniste pole ku dro­dze. Oprzytomnieli dopiero za zakrętem, kiedy nie ibyło już widać ani wykopu, ani stojącej w pobliżu latarni. Wtedy Ignac- zatrzymał się, aby nabrać tchu.

Ignac pogrzebał w kieszeniach i w portfelu. Nie było już nic. Józio też me miał ani złotówki. Stali tak, zastanawiając się, od kogo by pożyczyć

o tej późnej godzinie, kiedy namacaly ich smugi reflektorów, a po chwili samochód zatrzymał się na jezdni. Dojrzeli duże litery: MO. Milicjant, siedzący obok kierowcy, opuścił szybę i wychylił się w ich stronę.

Ignacy Piórkowski w tym momencie powziął postanowienie, od którego jeszcze przed chwilą był bardzo daleko. Kumpel szarpnął go za rękaw płaszcza, nie chciał się w to mieszać, ale tamten zbliżył się już do radiowozu.

ze zdenerwowania — tam... w tym rowie, za za­krętem... leży zabity.

Chciał podkręcić szybę, ale Ignacy okazał rap­tem wiele energii. Wsadził głowę w okienko za­klinając się na rozmaite świętości, że mówi praw­dę. Stojący dotąd trochę z boku kumpel, widząc, że podają w wątpliwość słowa jego przyjaciela, zbliżył się i potwierdził je. Był zawsze solidar­ny, nawet kiedy się bal.

Radiowóz zakręcił na jezdni, kumple zostali po­proszeni do samochodu, przy czym podoficer ostrzegł ich, że za wprowadzenie władzy w błąd mogą posiedzieć. Piórkowski zrobił obrażoną mi­nę, nie odpowiedział.

W ki Ilia minut później z triumfującą miną do­prowadził obu milicjantów do leżącego na usy­pisku nieboszczyka. Pewien swoje] racji, zjechał na siedzeniu w dól, skąd wydobył butelkę z odtrą­coną szyjką i wręczy! ją sierżantowi. Puste flasz­ki oddawał bez żalu.

Józio znowu trzymał się z tylu, nie chciał pa­trzyć na trupa, którego przed tym macał po gło­wie, mdliło go na to wspomnienie. W dodatku ciemne plamy na butelce okazały się zaschniętą krwią, Ignacy był odważniejszy, ale i on niechęt­nie spoglądał w tę stronę.

Sierżant oświetlił latarką głowę leżącego. Czasz­ka była rozbita silnym uderzeń ern, jednym albo kilkoma, trudno było dokładnie dostrzec, bo po­krywała ją ciemna skorupa krwi Krew była również na twarzy, mimo to podoficer Dróbował przypomnieć sobie, czy widział już kiedyś tego człowieka.

Józio potrząsnął głową przecząco, aby tylko nie podchodzić bliżej Piórkowski, pokonując strach, nachylił sic; nad oświetlonym latarką ciałem.

•— Mhm — przytwieidzil sierżant. — Mocno do­stał, kości pogruchotane... — urwał zastanawia­jąc się nad czymś Przyszło mu na myśl. że ude­rzenie butelką nie powinno było spowodować aż tak ogromnego zniszczenia masy kostnej Chyba że facet mial słabą czaszkę, co s'ę zdarza.

Kumple zmarzli i przydeptywali w miejscu, próbując się rozgrzać. Obaj z tęsknotą wspominali godziny, kiedy siedzieli w „Portowej” nad pół- literkiern. potem znów póliilerkiem. a potem je­szcze raz. pod kufel piwa i dobrze kwaszony ogó­rek. Brzuchy mieli puste, kruczało w nich nie­przyzwoicie, wyglądali więc na drogę, czy nie nadjeżdża radiowóz z komendy.

Wreszcie na ulicy ukazał się ambulans z ekipą. Sierżant zatoczył latarką parę świetlnych kręgów, po chwili kilka postaci brnęło przez gliniaste pole. Pierwszy szedł niewysoki, szczupły mężczyzna w


czarnym skórzanym płaszczu, bez nakrycia głowy. Włosy miał jasne, gęste Kiedy się zbliżył, sierżant zasalutował i rzekł:

Kapitan Szczęsny z sekcji zabójstw Komendy Stołecznej MO rzucił okiem na trupa, potem zrobił miejsce lekarzowi, który wyłonił się z ciemności. Za nim, klnąc bioto i listopadowy chłód, szli foto­graf, obładowany sprzętem, porucznik Krupieki z wydziału dochodzeniowego i technik.

Doktor Stern przykucnął nad ciałem, obejrzał je pobieżnie, wstał i machnął ręką z rezygnacją.

Stern rozłożył ręce.

•— Pan wie, doktorze... — kapitan urwał, nie chciał przy innych wypowiadać swojej opinii o po­zostałych lekarzach — Poczekamy do piątku, co? — spojrzał na Krupickiego.

Szczęsny przyjrzał się teraz z uwagą obu kumplom, stojącym nad zwłokami jak nad gro­bem.

■— A coście robili w wykopie o tej godzinie?

Ignac wzruszył ramionami. W tej chwili nie mógł już sobie przypomnieć, dlaczego zboczyli z ulicy w pole.

Krupicki z technikiem poszli poszukać najbliż­szego domostwa, w którym można by podłączyć reflektory dla oświetlenia terenu. Stumetrowy ka­bel. nawinięty na duży bęben, spoczywał na pod­łodze ambulansu. Niedaleko znaleźli portiernię jakichś zakładów przemysłu terenowego. Po obu­dzeniu dozorcy i doprowadzeniu go do przytom­ności, gdyż długo nie mógł pojąć, o co chodzi, włączyli kabel, a potem wracali w stronę wyko­pu, ostrożnie odwijając przewód z bębna, aby nie zahaczyć o krzaki i pioty.

Wreszcie kilka mocnych reflektorów rozjaśniło pole. Sierżant, zanim • odjechał, zdążył kapitano­wi przekazać wszystko, czego dowiedział się od kumpli. Obaj oficerowie zeszli więc na dno wy­kopu i obejrzeli to, co dało się obejrzeć po nocy. Miejsce, gdzie leżały zwłoki, oznaczono małymi


chorągiewkami, każda miała metalowy numerek. Trzeba było na razie przyjąć na wiarę słowa kumpli, że znaleźli ciało w wykopie, nie zaś na usypisku. Wąskie, gliniaste dno było tak dokład­nie zadeptane i przemieszane śladami różnych bu­tów, że nie spcsób było ustalić, jak wyglądało przedtem.

-— Jeżeli miał pieniądze, to ci dwaj mogli za­brać. Z usypiska zebraliśmy różne drobiażdżki. Pewnie go obszukiw7ali Ciemno, pusto, nikt nie widzi.

W jakiś czas potem obaj kumple znaleźli się w pokoju kapitana Szczęsnego. Józio, głodny i przestraszony, początkowo wszystkiemu zaprze­czał, co w końcu zirytowało oficera Po kilku do­datkowych pytaniach, utrzymanych w kategorycz­nym tonie, wyznał wreszcie, że chce mu się jeść i z pustym żołądkiem nie będzie rozmawiał. Od razu dostał kanapkę i szklankę kawy, co wyraź­nie wpłynęło na poprawę jego samopoczucia i go­towość składania dalszych zeznań.

Ignacy trzymał się lepiej, alkohol dawno już z niego wyparował pod wpływem przeżytych emo­cji. Opowiadał dokładnie, godzina po godzinie, co robili, gdzie pili, ile, dokąd później poszli. Jedne­go tylko żaden z nich nie potrafił wyjaśnić: dla­czego z ulicy Zabranieckiej ni stąd, ni zowąd zbo­czyli w pole, do wykopu Obaj mieszkali z pół kilometra dalej i Szczęsny nie widział żadnej rozsądnej przyczyny tego nagłego odejścia w pra­wo, gdzie przecież nie było knajpy, tylko błoto.

W końcu przyjął do wiadomości fakt, wyjaś­nienia odkładając na później.

Oficerowie wybuchnęli śmiechem, a Józio za­wstydzi! się za kumpla i nadepnął mu na ncgą.

Pozostawili technikowi swoje odciski palców, odczekali do sprawdzenia, czy nie figurują w re­jestrze poszukiwanych, podali dokładne adresy, n'e próbując nawet fałszować, wiedzieli, że nic już teraz me dałoby się ukryć.

Potem zwolniono ich do domów, ostrzegając, aby nie wyjeżdżali z Warszawy, bo w każdej chwili mogą być potrzebni. O szarym świcie wsie­dli do tramwaju, litościwy Krupicki dal im dwa własne bilety, aby nie szli piechotą na Utratę. Długo milczeli zziębnięci i niewyspani. Wreszcie Ignacy szturchnął drzemiącego kumpla i rzekł w zadumie:

*

Komenda dzielnicowa wydala o kumplach nie najgorszą opinię. Nie zaliczali się do awanturni­ków, chuliganów, złodziejaszków, ani w ogóle nie sprawiali milicji większego kłopotu. Ot, takie tam drobne nieporozumienia. Nie kontaktowali się też w zasadzie ze światkiem przestępczym północnej Pragi. Pracowali dorywczo, najczęściej przy ro­botach ziemnych albo na budowie.


Zwłoki, zapisane na razie jako NN, spoczywały na stole sekcyjnym. Po rozebraniu z brudnych ła­chów i umyciu przed oczami lekarza i asystu­jącego mu kapitana Szczęsnego leżał mężczyzna w wieku lat około czterdziestu, dobrze zbudowa­ny i prawidłowo umięśniony, choć już z pewną skłonnością do tycia. Twarz, a raczej część twa­rzy, od połowy nosa w dół, była pociągła, usta wąskie, broda nieco wysunięta do przodu. Dwa zęby w górnej szczęce były wybite i fakt ten za­stanowił Szczęsnego.

Stern przyjrzał się szczęce.

Lekarz przeniósł wzrok na śniadą twarz ofice­ra. W czarnych wąskich oczach Szczęsnego zapalił się mały płomyczek. Stern znał te błyski. Uśmie­chnął się lekko.

' tego człowieka? Na przykład... — urwał, zamyślił się.

Po sekcji przeszli do pokoju lekarskiego i Stern, zapalając papierosa, powiedział:

■— Dlaczego?

Lekarz wzruszył ramionami.

■— To już pańska sprawa.

W Komendzie Stołecznej Szczęsny, Krupicki i major Daniłowicz, szef sekcji zabójstw, zastana­wiali się nad słowami doktora Sterna. Krupicki, stary wyga dochodzeniówki, znał ze swej prak-

tyki niejedną sprawę, w której zabito człowieka za pomocą butelki. Uderzenie mogło być tak sil­ne, że rozwalało czaszkę. Zwłaszcza jeżeli uderza­no kantem.

■— Dobrze, ale Stern napisał przecież w pro­tokóle sekcji, że najpierw padł cios czymś o wie­le węższym niż butelka — zaprzeczył Szczęsny. — Łom, rurka. Może zabójca przygotował sobie za­wczasu to narzędzie, a później dopiero... właśnie, sle po co? Po co jeszcze butelka?

■— Wyczyszczony na amen.

■— Na palcu ślad po obrącze lub sygnecie —- dodał Krupicki. ■— Włosy były kilka dni przed­tem strzyżone, i to u dobrego fryzjera. Potwier­dzałoby to waszą wersję, towarzyszu majorze, o rozboju na człowieku kulturalnym, chyba zamoż­nym, a w każdym razie nie na przygodnym włó­czędze. Takiego człowieka powinniśmy dość szyb­ko odnaleźć. Ktoś powinien go szukać. Jeżeli nie rodzina to znajomi, zakład pracy, koledzy.

Poszedł komunikat do gazet i telewizji. Zaraz na drugi dzień zgłosiła się jakaś rodzina z Woli, która od dłuższego czasu bezskutecznie poszuki­wała zaginionego. Nie zgadza! się jednak ani wiek, ani uzębienie — tamten miai protezę w dol­nej szczęce, poza tym człowiek, który niespodzie­wanie opuścił dom rodzinny, wrócił do mego w dwa dni po komunikacie, by, jak twierdził, nie być poczytanym za nieboszczyka.

Krupicki skłonny był sadzić, że denat nie za­liczał się do mieszkańców Warszawy. Utwierdzała go w tym przekonaniu sugestia Daniłowieza: przy­padkowy przechodzień, Bogu ducha winny, sprzą­tnięty dla rabunku. Warszawiaka ktoś by jednak szukał. Jak zwykle w takich wypadkach, rozesła­no zdjęcia i komunikat do wszystkich jednostek milicyjnych w kraju i pozostało już tylko czekać na jakąś wiadomość.

Kapitan Szczęsny, którego mocno zaintrygował niecodzienny wygląd zabitego, wczytywał się po raz dziesiąty w protokół sekcji. Wciąż mu się wy­dawało, że tam, w tym fachowym, suchym opi­sie lekarskim, leży klucz do rozwiązania zagadki, kim był zmarły.

Zastanawiało go zwłaszcza, dlaczego zabójcy wy­bili swej ofierze dwa zęby. Stern twierdził, że dokonano tego już po śmierci Należało więc przy­jąć ten fakt jako próbę usunięcia dość wyraźnego śladu, po którym można by zidentyfikować denata.

—• Ten wykop i wybite ze by — powiedział do Daniłowicza. — Żebyśmy znaleźli ciało jak naj­później, a znalazłszy me mogli rozpoznać. Powie­dziano mi w ,.Niwe!aiorze”, że roboty w wykopie miały być kontynuowane dopiero za dwa tygo­dnie I ktoś chyba o tym wiedz ał.

Major odłoży! długopis i oparł się o poręcz. Krzesło zatrzeszczało ostrzegawczo, było stare.

Danilowicz wziął słuchawkę, połączył się z prze­pustkami i poprosił o skierowanie petenta do jego pokoju Po kilku minutach zastukano do drzwi.

Do gabinetu wszedł człowiek niemłody, o twa­rzy zniszczonej i pooranej, ubrany w ciemny płaszcz. W ręku trzyma! granatowy beret, głowę miał iysą i bardzo piegowatą.

-— Olesiński. Wacław Olesiński — odparł przy­bysz, kładąc na biurku przepustkę. Daniłowicz ujął ją w palce, przejrzał i podał Szczęsnemu, który stał za jego plecami.

■— Gdzie pan pracuje?

■— Słucham. Co pan chciał nam powiedzieć?

Olesiński chrząknął parę razy, poprawił się na krześle. Był wyraźnie zakłopotany. Major pod­suną! mu papierosy, . poda! ogień. Zapaliwszy, starszy referent w widoczny sposób odzyskał pewność siebie i rzekł:

■— Tak. Trochę jakby zmieniony, ale to on.

•— Znał go pan przedtem?

Olesiński uśmiechnął się z zażenowaniem.

■— Obcy, to on nie był. Poznaliśmy się w re­stauracji, przy obiedzie. Wypiliśmy trochę, wie pan, jak to jest... Opowiedział mi o sobie, papiery pokazał, że ma dyplom technika. Szukał pokoju, bo znalazł dobrą robotę w budownictwie. No, to mu powiedziałem, że póki co, może u mnie mie­szkać. Ja mam pokój z kuchnią, wdowiec jestem. Parę groszy zawsze się człowiekowi przyda. Od­stąpiłem mu pokój, spałem w kuchni. Grzeczny był człowiek, spokojny, czysty. I płacił akuratnie. Ale potem, jak przyszło lato, zabrał się i wyje­chał. Więcej go od tamtej pory nie widziałem.

1— Coś tam mówił, ale niedokładnie, a ja go nie pytałem. Chyba gdzieś przy wykopach. Mie­rzył, miał jakieś rysunki i obliczenia.

•— Bardzo pan dyskretny, panie Olesiński ; wtrącił Szczęsny, który nie spuszczał oczu ze starszego referenta. Intrygowały go piegi na łysej czaszce. -— Zawsze pan taki?

■— Proszę pana, a na cóż mi ten powiat? Ani tam nie pojadę, ani w życiu nie byłem. Nie moje sprawy.

■— Proszę podać datę urodzenia Karola Szym- czykowskiego — rzekł major. — Jeżeli nie pa­mięta pan dokładnej, to chociaż w przybliżeniu.

■— Nie widziałem. Ach, prawda! -— ożywił się. — Miał złote koronki na dwóch zębach, na górze. Teraz sobie przypominam. Świeciły się czasem, jak się szerzej roześmiał.

•— Wprawiał te korony tu, w Warszawie?

■— Nie wiem. Ale chyba nie. To jest kosztowna rzecz, a on tutaj oszczędzał. Zbierał pieniądze na coś tam, nie mówił na co.

Po godzinie rozmowy doszli do wniosku, że starszy referent powiedział im już wszystko, co pamiętał o swoim dawnym sublokatorze. Pozo­stało jeszcze tylko okazać mu zwłoki, na co przystał bardzo niechętnie i z ociąganiem. Nie było w tym nic dziwnego.

Na prośbę oficerów Olesiński przez dłuższą chwilę przypatrywał się ciału, na wpół przykry­temu prześcieradłem. Pochylił się nawet nad twa­rzą, zaraz potem jednak zrobiło mu się niedobrze

Oficerowie, przyzwyczajeni do oglądania zwłok

Podpisał oświadczenie i odesłano go do domu. Wrócili do Komendy. W gabinecie Daniłowicz zwrócił się do Szczęsnego:

Pod wieczór kapitan Szczęsny wszedł do bramy domu przy Ząbkowskiej, gdzie mieszka) Wacław Olesiński, i zadzwonił do jego mieszkania, aby się upewnić, czy oględziny zwłok nie pozostawiły u samotnego wdowca trwalszego urazu psychicz­nego.

Olesiński* nie chciał otworzyć drzwi, długo upewniał się przez szparę, kogo ma przed sobą. Wreszcie wpuścił oficera do pokoju, przepraszając za nieporządek. Rzeczywiście, wyglądało tu, jak gdyby od dawna nikt nie sprzątał.

■— Tu — przytaknął referent. Zebrał ze stołu brudne talerze, zmiótł okruchy rękawem na po­dłogę. Znikł na chwilę w kuchni, wrócił i rzekł niepewnie: -— Napije pan się herbaty?

Nie, dziękuję •— odparł Szczęsny szczerze. Wyobrazi! sobie, w jakim stanie musi znajdować się ścierka do naczyń i zlew. — Czuje pan się dobrze, partie Olesiński?

Jeszcze raz obejrzał pokój, potem wyciągnął

do Olesińskiego rękę na pożegnanie. Po wyjściu z mieszkania odnalazł dozorcę i wdał się z nim w dłuższą pogawędkę. Gospodarz domu był stary, ale jeszcze krzepki, urodził się i przez całe życie mieszkał na Ząbkowskiej, swoich lokatorów znał ^ak własne dzieci. Olesińskiego wyraźnie nie lubił.

Kapitan wyjął zdjęcie, pokazał. Dozorca odsunął fotografię na długość ręki, przyglądaj się pilnie, W końcu pokręci! głową.

Rozdział 3

Po czterech dniach Erich Lobmann zadomowił się w Z.-;kindach „K-12” na tyle, że dyrektor Ro­siński zwolnił jego opiekuna od dodatkowych za­jęć. Michlerski odetchnął, mógł wrócić do swojej roboty Pękala, zapytywany kilkakrotnie, jak Ho­lender wywiązuje się z obowiązków, zleconych mu przez firmę REALET, odpowiadał, że „gość zna się na rzeczy”. A że technolog był z natury mało­mówny, musiało to wystarczyć.

Lobmann zresztą „dawał się lubić”, jak mó­wili pracownicy hali E-6. Bardzo uważał, żeby z każdym rano się przywitać, nauczył się po polsku „dzień dobry” i „do widzenia”, a także kilku brzydkich słów, ku uciesze załogi. Pracował dokładnie, chociaż wolno; ten i ów przypuszczał, że pobyt za granicą mu się opłaca. Chociaż więc na początku zapewniał, że posiedzi tu krótko, bo mu się śpieszy, teraz widocznie zmienił zdanie.

Rosiński zagadnął go kiedyś o to i Lobmnnn uśmiechnął się leciutko. Dał dyrektorowi do po­znania, że w Polsce trzymają go nie tylko obo­wiązki, ale i sprawy sercowe. Próbowali potem wyciągnąć z niego, czy chodzi o którąś z praco­wnic Zakładów, ale dyskretny Holender udawał, że nie wie, o co chodzi jego rozmówcom.

Do stołówki przy hali „S” chodził na obiady z Michlerskim albo z kapitanem Polewskim, ale rzadziej, gdyż oficer do tego stopnia nie miał czasu, że często dopiero późnym wieczorem zja­dał razem obiad i kolację. Prócz tego, mimo opi­nii reszty pracowników, nie darzył Lohmanna sympatią Nie umiał sobie tego wytłumaczyć. W końcu doszedł do wniosku, że są to niczym nie uzasadnione uprzedzenia. Jednak, kiedy swoją świetną niemczyzną wdawał się czasem z Holen­drem w techniczne dysputy, starannie odmierzał słowa.

Obie frezarki były już gotowe do rozruchu, skontrolowane wiele razy. W wolnych chwilach odbywały się przy nich nie kończące się spory między zwolennikami i przeciwnikami automaty­zacji, zwłaszcza układów ze sprzężeniem zwrot­nym. Tak czy owak, automatyzacja w Zakładach „K-12” robiła ogromne postępy.

*

W sobotę, około ósmej piętnaście, sekretarka naczelnego dyrektora usłyszała w telefonie za­powiedź rozmowy z Amsterdamu, z przywołaniem inżyniera Ericha Lobmaftna. Powiadomiła szybko halę E-6, prosząc telefonistkę, aby tam, w Am­sterdamie, trochę poczekano, bo inżynier jest w odległym budynku.

Gdzieś po sześciu minutach w sekretariacie zja­wił się zdyszany Lobmann. Biegł po schodach, nie czekając na windę, widocznie pragnął swojej firmie oszczędzić irytacji i pieniędzy. Rosińskiego nie było, sekretarka przełączyła więc rozmowę na gabinet i poprosiła tam Holendra, aby mógł spokojnie porozmawiać. Michlerski, który biegł za nim nie wiadomo dlaczego, wsunął się równ'?ż do gabinetu, a w sekretariacie zapadła cisza, peł­na oczekiwania, czy cudzoziemiec wyprosi inży­niera, czy też nie.

Lobmann rozkasłał się ze zmęczenia i wysiłku. Toteż Michlerski uchylił na moment drzwi i po­prosi! sekretarkę o podanie szklanki wody.

W jakiś czas potem, kiedy Lobmann, a za nim rumianoliey Michlerski wyszli, kobiety zauwa­żyły, że byli trochę zdenerwowani, maszynistka powiedziała nawet później, że pewnie się pokłó­cili, bo Michlerski niepotrzebnie asystował przy rozmowie, że wyglądało, jakby nie ufał Holen­drowi i bał się pozostawić go samego w dyrek­torskim gabinecie

Kiedy Holender wrócił do frezarek, Pękała, wi­chrząc jasne, gęste włosy, powiedział do niego z lekką pretensją:

Lohmann już od kilku minut spoglądał w kąt hali, gdzie przy szafce z narzędziami pomocni­czymi stało trzech pracowników. Jeden z nich, w szarym płaszczu niedbale narzuconym na ra­miona, co chwila odwracał głowę wyraźnie ob­serwując zagranicznego inżyniera. Spojrzenia te były wprawdzie dyskretne, me na tyle jednak, aby nie zwróciły uwagi Lobmanna, żywo reagu­jącego na każde zainteresowanie jego osobą.

Holender ominął go bowiem jak słup na dro­dze i podszedł do rozmawiających. Uśmiechnął się lekko, pewien swej popularności w Zakładach, wyjął paczkę winstonów i częstował, przyjęli grzecznie, podziękowali. lYysoki robotnik, który znał trochę język niemiecki, powiedział:

Mężczyzna w szarym płaszczu, starszy już, tro­chę przygarbiony, o zadartym nosie i ciemnych, wypukłych oczach, patrzył teraz Holendrowi pro­sto w twarz, jakby zastanawiając się nad czymś. Wreszcie rzeki nieśmiało, dobierając z pewnym trudem słowa w obcym języku:

Roześmieli się, Pękała zbliżył się, ciekaw, o czym rozmawiają.

—■ Bardzo chętnie — ucieszył się Lobmann. — Może i mnie się wtedy przypomni tamten dzień.

Odeszli w stronę frezarek. Nieco zaskoczony Jankowski machnął ręką, w końcu nie był pe­wien, czy tego de Yestdijka poznałby jeszcze, gdyby go spotkał. W Amsterdamie był wszyst­kiego dwa tygodnie, stanowczo za mało na zapa­miętanie miasta i ludzi.

Zaszedł do rady zakładowej, pogadał, znał tu wszystkich jak własną kieszeń, załoga — sami najlepsi fachowcy •— była od lat ta sama, wrosła w Zakłady mocnymi korzeniami.

Wyszedł z rady i kierował się ku bramie, kiedy zaczepił go jakiś obcy chłopak w usmarowanym kitlu.

-— Pan się nazywa Jankowski?

-— Dyrektor? — zdumiał się, przystanął. — Który, naczelny?

-— Nie, administracyjny. Kuliński. Przez tę halę może pan iść na skróty, bo z tamtej strony zagro­dzone, remont stołówki.

Jankowski obrzucił chłopaka drwiącym wzro­kiem, od czoła pod ciemną, skudłaną grzywą po czubki butów.

■— Gówniarzu, mnie będziesz uczył? — mru­knął bez gniewu. — Ja tu znam każdy słupek na hali.

Chłopak bąknął coś i ulotnił się. Jankowski za­wrócił, wlazł pod ukośne deski zagradzające przej­ście, przecisnął się do budynku stołówki. Ostrożnie stąpając wymijał chybotliwe płyty pozrywanego chodnika, między którymi bielało wapno. Mura­


rze mieli chyba przerwę, bo nie dojrzał nikogo, tylko na drugim końcu coś się poruszyło, może zresztą wiatr zsypywał cement z nowo kładzio­nych prefabrykowanych stropów.

Szedł w tamtym kierunku ogromnie ciekaw, po co dyrektor go wzywa. Z Kulińskim znali się jeszcze z czasów, kiedy dzisiejszy dyrektor był świeżo upieczonym magistrem ekonomii i pewnie ani mu było w głowie kierownicze stanowisko. A może zresztą... Ci młodzi szybko teraz awan­sują i mogą na to liczyć.

Schylił gfowę, bo nad otworem, z którego wy­jęto drzwi, kołysała się deska, umocowana widać tylko na jednym gwoździu. Cofnął się o krok, uniósł twarz w górę, chciał się upewnić, czy de­ska nie spadnie na kogoś, jak tu będzie przecho­dził. W tej samej chwili poczuł przeraźliwy, pie­kący ból w oczach i na policzkach, dostrzegł jesz­cze jakiś czerwonobrunatny dym dokoła i, na wpół przytomny, osunął się na ziemię.

Leżał tak nie wiedząc — kilka minut czy go­dzinę? Nie mógł otworzyć oczu, ból sięgał szyi

Zatupały buty na deskach, zbiegali się mura­rze. Ktoś dźwignął go ostroinie z ziemi, ktoś inny mówił, zacinając się z emocji:

Przenieśli go do ambulatorium. Lekarz i pielę­gniarka z trudem, powoli, odrywali ubranie i ko­szulę od skóry, popalonej i przeżartej kwasem azotowym Przybiegł sekretarz rady zakładowej, blady i przerażony, zaalarmowano inspektora bez­pieczeństwa i higieny pracy, komitet zakładowy partii. Nikt nie mógł zrozumieć, skąd w remonto­wanym budynku stołówki wzięła się duża butla z ciemnego szklą, napełniona — teraz już zresztą rozbita na kawałki — stężonym kwasem azoto­wym.

Butle takie przechowywano w magazynie; uży­wało się kwasu do rozpuszczania lub trawienia metali, rzadko zresztą, bo robotnicy niechętnie posługiwali się „brązowym diabłem”, jak go na­zywali. Nie byl nikomu potrzebny przy remoncie, murarze zaklinali się na wszystkie świętości, że żadna butla z kwasem nie stała w przejściu ze stołówki do sąsiedniej hali, nie było jej też po drugiej stronie drzwi W hali odbywała się tylko „czysta” robota, pracowały tam pakowaczki de­tali, naklejały etykiety i stemplowały skrzynki.

Dyrektor Kuliński, powiadomiony o wypadku, przyszedł natychmiast do ambulatorium. Janko­


wski odzyskał już przytomność i słabym głosem pytał, co się właściwie stało. Na twarzy i oczach miał opatrunki, nie Odział więc, kto stoi obok łóżka, poznał jednak głos Kulińskiego i rzekł:

■— Panie Jankowski — dyrektor przysiadł na łóżku, ujął go za rękę. — Ja pana wcale nie wzy­wałem! Kto panu o tym powiedział?

Robotnik milczał przez dłuższą chwilę, próbując skupić myśli, a potem odrzekł z ogromnym zdzi­wieniem:

Kuliński spojrzał na lękarza, ten przecząco po­kręcił głową.

;— Jaki kwas?

■— Ile procent?

Jankowski znów trochę pomilczał, a potem po­wiedział:

Kuliński zagryzł wargi, w gardle go dusiło. Nie zdobył się na odpowiedź.

Zakładowa karetka podjechała pod ambulato­rium. Sekretarz rady odsunął pielęgniarza, sam dźwignął Jankowskiego na nosze. Potem wsiadł wraz z nim, aby pomóc w załatwieniu formal­ności szpitalnych, przejęty, gotów użerać się ze wszystkimi, wściekły i pełen żalu. Jankowski był od lat jego przyjacielem.

Na miejscu wypadku kilku strażników wraz

Deski, na których leżały ciemne kawałki szkła, obsypano dokoła ostrożnie piaskiem, gdyż dymiły i tliły się pod wpływem kwasu. Inspektor nie pozwolił zasypać drewna, chciał, aby milicjanci mieli wyraźny obraz tego, co się stało. Sam był równie przejęty, jak sekretarz rady, choć nie znał Jankowskiego, pracował w tych Zakładach do­piero od kilku miesięcy. Przyglądał się pustej futrynie, sądził, że gdzieś stamtąd chluśnięto kwa­sem czy rzucono butlą — nie potrafił jednak dojść, jak i kto mógł to zrobić.

Przed bramę zajechał radiowóz, wysiadło dwóch funkcjonariuszy z Komendy Dzielnicowej, porucz­nik i starszy sierżant. Znali Zakłady na tyle do­brze, że sami odnaleźli budynek stołówki. Dyrek­tor Kuliński odprowadził oficera na bok i ściszo­nym głosem wyjawił swoje podejrzenia. — To nie był wypadek — mówił — to próba zabójstwa.

Porucznik Nowakowski słuchał uważnie. Potem spytał:

•— W tym miejscu nie było butli ze stężonym kwasem azotowym czy jakimkolwiek innym — odparł wzburzony. — Butle wydajemy z maga­zynu tylko niektórym, wyznaczonym do tego pra­cownikom, specjalnie przeszkolonym w obchodze­niu się ze żrącymi kwasami. Po co kwas mura-

0x08 graphic
$ — Nocny gość


rzom przy remoncie?! A poza tym, to rzekome po­szukiwanie Jankowskiego przez megafon...

■— Jankowski powiedział mi przed odjazdem do szpitala, że kiedy wychodził z rady, zaczepił go jakiś chłopak i zawiadomił, że ja go poszukuję przez megafon zakładowy. Żeby jak najprędzej przyszedł do sekretariatu. To było kłamstwo. Ja w ogóle nie wiedziałem, że Jankowski znajduje się w Zakindach.

-— Nie wie.

Nowakowski rozejrzał się dokoła. Sprawca, je­żeli dobrze znał teren, mógł się schować na pię­trze, wychylić przez okno, które było akurat nad drzwiami. Mógł też zaczaić się z boku, pomiędzy stosem desek i skrzyń. Oficer orientował się dość dobrze w technice przeprowadzania remontów i tak, jak dyrektor Kuliński, przekonany był, że kwas azotowy nie był tu do niczego potrzebny.

■— Uważaj — rzekł do sierżanta. — Ja pójdę zawiadomić Komendę Stołeczną.

Z najbliższego telefonu poinformował Pałac Mostowskich, co zaszło, i dodał od siebie, że chy­ba będzie potrzebny ekspert-chemik z Zakładu Kryminalistyki.

Po pewnym czasie zjawili się pracownicy ekipy dochodzeniowo-śledczej z KSMO wraz z eksper­tem. Zachowując wszelkie środki ostrożności, wzięli do dokładnego zbadania rozbitą butlę z re­sztką kwasu na dnie zaokrąglonych odłamków szkła. Ekspert wyciął też kilka kawałków drewna z polanych kwasem desek. Odfotografowano kil­kanaście razy pod różnym kątem miejsce wy­padku.

Oficerowie, wypytawszy dokładnie murarzy, ro­zeszli się po wydziałach. We wszystkich halach poszukiwano długowłosego chłopca, który miał zawiadomić Jankowskiego. Wśród kilku tysięcy pracowników znalazło się sporo młodych ludzi


o podobnym wyglądzie, żaden jednak nie przy­znał się do tej rozmowy. Szukać przez dział kadr też na ,razie rre było sensu: nazwisko nie było rysopisem.

Nowakowski zaszedł do radiowęzła i długo roz­mawiał z kierownikiem. Ten stanowczo zaprzeczył: żadnego komunikatu o wzywaniu Jankowskiego' przez dyrektora nie nadawał. Nikt też nic takiego nie słyszał w halach.

Później oficerowie zebrali się w gabinecie dy­rektora Rosińskiego, aby wspólnie ustalić, co jest jeszcze do zrobienia przed zakończeniem drugiej zmiany. Rosiński, który przez pół dnia siedział na plenum Komitetu Warszawskiego i dopiero teraz dowiedział się o wszystkim, rzekł do kapi­tana Turzyńskiego z Komendy Stołecznej:

o przerzedzonych włosach koloru dojrzałego żyta, siedział przez kilka lat w wydziale przestępstw gospodarczych, i magazyny były od tego czasu je­go mocną stroną. -— Rzecz w tym, że według ewi­dencji nie brakuje ani jednej butli ze stężonym kwasem azotowym. A w praktyce... — zawiesił głos i zerknął spod oka na Rosińskiego — w pra-' ktyce, nie ma butli, która powinna nosić nume­rację HNO::-46. Magazynier nie potrafił mi, nie­stety, udzielić sensownej odpowiedzi.


;— Co to znaczy? — spytał Rosiński z niepo­kojem.

—: To znaczy, że bąkał coś o rozbitej butli, kie­dyś tam, zdaje się, jeszcze latem. Rzekomo zapo­mniał wykreślić z ewidencji.

■— Przepraszam — wtrącił, porucznik ■— jak •wygląda takie wykreślanie, jeżeli chodzi o trujące kwasy czy inne środki tego typu?

•— Czy miał pan takie zawiadomienie latem •względnie nieco wcześniej? Albo później? ■— Tu- rzyński zwrócił na niego wzrok spod ciężkich, tro­chę opuchniętych powiek. Łatwo chorował na oczy.

Kuliński pokręcił giową przecząco.

-— Rozumiem. — Głos Turzyńskiego nabrał nie­znacznej ostrości. — A więc należy przyjąć, że butlę zabrano z magazynu. Tak?

■— W tej sytuacji, dyrektorze, będziemy zmusze­ni zatrzymać magazyniera do wyjaśnienia sprawy. Będziemy również kontynuować poszukiwania wśród załogi, aby wykryć, kto informowrał Jan­kowskiego o rzekomym wezwaniu do dyrekcji. Sądzę, że ten fakt ma ścisły związek z usiłowa­niem zabójstwa. — Kapitan podniósł się z fotela, spojrzał na zegarek. — Pojadę teraz do szpitala. Może uda mi się porozmawiać z Jankowskim, jeżeli lekarze pozwolą.

*

Michlerski wpadł do pokoju, sapiąc z przejęcia.

Kapitan z trudem oderwał wzrok od papierów, popatrzył na inżyniera.

¡Michlerski opadł na krzesło i niecierpliwymi palcami wyszarpywał z kieszeni chusteczkę. Pot ciurkiem spływał mu po okrągłych, rumianych policzkach

•— To jest sprawa nas wszystkich — odparł z naciskiem. — W Zakładach popełniono prze­stępstwo! Usiłowano zamordować człowieka. To rzuca plamę na całą załogę.

■— Skąd pan wie, że to był ktoś z załogi? Mało to obcych tu się kręci w różnych sprawach?

Inżynier pomilczał chwilę, powzdychał, a potem rzekł już spokojniej:

o spodnie i zaczął jeść. — Chociaż, wie pan co? •—■ mówił z pełnymi ustami. — Niewykluczone, że ktoś rewanżuje się Jankowskiemu za dawne lata. Przecież 011 był tutaj sekretarzem rady zakłado­wej. Miał wpływ na przydziały mieszkań, wczasów itede. Pamiętam, że był ostry... Nie, to za mocne słowo. No, stanowczy. Lubił decydować. Jak pan sądzi?

•— Nie wiem —• odparł kapitan. •— Nie było mnie wtedy w Zakładach.

Michlerski machnął ręką lekceważąco.

■— Prawda, że pan u nas niemowlak. Nie to, co ja, stara kadra. — Zamyślił' się znowu. — A swo­ją drogą, skąd taki człowiek wziął butlę z kwa­sem?... Już pan idzie?

Polewski zamykał biurko i chował klucze.

ochronnym, potem na biurku, wreszcie rzekł: —■ Niech mi pan pożyczy gumowe rękawice, dobrze? Gdzieś mi się moje zapodziały.

Po wyjściu kapitana Michlcrski siedział pizez parę minut bez ruchu, zapomniawszy o nie do­jedzonym jabłku. Myśli jego pracowały usilnie, skupione na jednym tylko, dla niego jednak naj­ważniejszym zagadnieniu W końcu szepnął do siebie przez ściśnięte usta:

Polewski zajrzał do hali E-8. Lobmann rozma­wiał z Pękała, robotnicy snuli się przy frezarkach, wyraźnie zajęci czymś innym. Zorientował się, że i tu wszyscy komentują wypadek czy raczej usiłowanie zabójstwa, jak sądzili.

Kapitan spojrzał na cudzoziemca. Twarz Loh­manna była smutna czy gniewna, trudno było rozróżnić, widać było jednak, że jest mocno prze­jęty.

* v

Prokurator aresztował magazyniera pod zarzu­tem niedopilnowania obowiązków służbowych i szef produkcji, nie mając nikogo innego pod rę­ką — magazyn musiał być czynny przez dwie zmiany — mianował na `razie na to stanowisko starszego referenta z wydziału zaopatrzenia i zby­tu, Wacława Olesińskiego. Zrobił to zarówno dla­tego, że Olesiński kiedyś pracował przez parę lat jako magazynier i nie wysuwano wówczas do niego zastrzeżeń, jak też dlatego, że kandydaturę jego wysunął inżynier Michlerski. Ze zdaniem tego człowieka na ogół liczono się w Zakładach.

Olesiński przyjął nominację z cichym zadowo­leniem, pobory jego bowiem wzrastały o kilka procent. Zastrzegł się jednak, że nie obejmie sta­nowiska, zanim komisja remanentowa nie prze­prowadzi inwentaryzacji, gdyż nie chce odpowia­dać za ewentualne braki, co było zresztą w pełni uzasadnione, tak bowiem postępowano zawsze przy zmianie magazyniera, chyba że komisja zna­lazła dziesięć powodów, aby opóźniać remanent.

Tym razem nowy magazynier był stanowczy, a ponieważ aura po wypadku była ku temu sprzy­jająca, komisja zebrała się w ciągu godziny. Spi­sano trochę drobnych braków w tym i owym, a także — co stwierdziła już milicja — brak butli ze stężonym kwasem azotowym, o numeracji „HNOa-46”.

Michlerski, który przewodniczył komisji, popa­trzył na niego z naganą i rzekł:

Kapitan Turzyński odłożył długopis, oparł się

o poręcz krzesła i powiedział:

Magazynier przełknął ślinę, opuścił głowę. Ręce miał spocone, wytarł je chustką, wyłamując palce ze zdenerwowania. Rozmawiali już czwartą go­dzinę bez chwili wytchnienia, kapitan miał mocne nerwy i upór, którym najczęściej zwyciężał.

Zanotowawszy, Turzyński popatrzył na magazy­niera surowo i rzekł:

Rozdział 4

Słońce pogrzało trochę i można było pomyśleć, że to jeszcze nie koniec jesieni. Murarze nie poszli w przerwie do pokoju śniadaniowego, usiedli rządkiem na deskach, zwralonych przy budowie, i z wolna, nie śpiesząc się, pojadali chleb.

Franek przez chwilę rozważał możliwości, które dawała ta informacja, a wreszcie rzekł lekcewa­żąco:

■— Ona też była z ciemnego szkła.

stał żuć kiełbasę, coś mu przyszło do głowy. —* Ty, a miała napis, że to kwas azotowy?

Murarz zastanawiał się przez chwilę.

-— I tak właśnie powiesz milicji?... Chcesz, żeby cię posadzili?

■— A, to już tam oni będą wiedzieć. Dobrze ci radzę, mordę w kubeł. Słyszysz, Wojtek?

Rozmyślał sobie o tym wszystkim, a im dłużej to robił, tym bardziej uszy i policzki płonęły mu podnieceniem. Nie rozmawiał już o butli z Fran­kiem ani z innymi. Po skończeniu pracy przebrał się szybko i już po półgodzinie wchodził do ko­mendy.

Porucznik Nowakowski, wysłuchawszy pobieżnie jego opowiadania, które mimo wysiłku nie dało się rozciągnąć ani ubarwić, uznał jednak, że „coś w tym może być”. Połączył się z Pałacem Mo­stowskich, odnalazł kapitana Turzyńskiego i po­dzielił się z nim uzyskaną informacją. Turzyński, wbrew jego obawom, nie zbagatelizował sprawy, przeciwnie, poprosił o przysłanie informatora do Komendy Stołecznej, możliwie szybko.

Tak więc mały, chudziutki murarz imieniem Wojtek został poproszony do radiowozu i z całym respektem przewieziony przez pół miasta.

Siedząc potem w pokoju Turzyńskiego, powta­rzał od początku swoje opowiadanie o butli, któ­ra staia na piętrze stołówki. Tym razem opisał jeszcze cały wygląd piętra w stanie remontu oraz przypuszczalny koszt robót i termin ich zakoń­czenia.

Kapitan nie przerywał mu. Znał takich ludzi, wiedział, że prócz żądzy cmocji i zainteresowa­nia ze strony otoczenia często kierują się rów­nież zwykłym rozsądkiem i chęcią udzielenia po­mocy. Tacy rozpychają tłum, aby znaleźć się jak najbliżej ofiary wypadku ulicznego, pomagają unieść nosze, podchodzą do milicjanta, mówiąc: „Ja widziałem, mogę wszystko powiedzieć” — chcą być w samym środku zdarzenia i czują się nieszczęśliwi, kiedy znajdą się poza jego kręgiem. Trzeba tylko umieć wyciągnąć z nich prawdę. Turzyński to potrafił.

-— Oj, dużo! Jak ja krzyknąłem, to przylecieli koledzy, zaraz potem ci z „Instalatora” i strażak... cały tłum zaraz się zbiegł.

■—■ Dobrze. Dziękuję panu. Proszę zostawić mi swój adres.

Turzyński spojrzał na chłopaka, usta mu drgnę­ły, ale odrzekł z całą powagą, że pewnie tak. Po­trzebna jest tylko jeszcze drobnostka: znalezienie przestępcy, a potem może już być sąd.

Po wyjściu Wojtka przez jakiś czas w pokoju był spokój, który przerwał porucznik Nowakow­ski. Byl włączony do śledztwa, choć prowadziła je w zasadzie Komenda Stołeczna. Z Turzyńskim znali się od dawna i lubili ze sobą pracować.

Kapitan wyciągnął spod niego stłamszone pa­piery, rozprostował je starannie, a w końcu rzekł:

0x08 graphic
( — Nocny gość


skiemu zwalono na głowę butlę, skradzioną po­przednio z magazynu. Wtedy całe podejrzenie kieruje się na magazyniera, a prawdziwy prze­stępca stoi w cieniu.

Porucznik patrzył na niego nieufnie.

:— Wynikałoby z tego, co mówisz, że uderzono go pustą butlą i potem dopiero zrobiono te ma­chinacje z kwasem. A przecież on jest mocno po­parzony!

Turzyński wstał, odsunął krzesło i zaczął cho­dzić po pokoju,

Milczeli chwilę, porucznik kreślił coś na pa­pierze.

Turzyński odwrócił się do szafki, stojącej w ro­gu za biurkiem, grzebał chwilę wśród teczek i wy­ciągnął spod ostatniej paczkę „Marago”.

Turzyński opowiedział Szczęsnemu wszystko, co było mu wiadome, porucznik dorzucił jeszcze parę szczegółów. Jasnowłosy kapitan słuchał uważnie, mięśnie policzków drgały mu lekko, jak zwykle, kiedy myśl pracowała nad jakimś zagadnieniem. Zgodził się z hipotetyczną wersją przestępstwa i z wnioskiem, że zbrodniarza szukać należy wśród załogi ,,K-12”. Trudno było bowiem przypuścić, aby ktoś obcy mógł tak swobodnie poruszać się po terenie fabryki i mieć dostęp do magazynu.

Wtedy Szczęsny opowiedział mu o znalezionych w wykopie przy ulicy Zabranieckiej zwłokach i na zakończenie dodał:

-— Jak to: czy był? —- Turzyński patrzył na niego zaintrygowany. — Co masz na myśli?

*

Szczęsny wraz z porucznikiem Kręglewskim ■wytrwale poszukiwali jakiegokolwiek śladu, który doprowadziłby ich do ustalenia tożsamości zwłok z wykopu. Kapitan coraz mniej był przekonany, że są to zwłoki Karola Szymczykowskiego, tech­nika budowlanego z Zielonki. Takiego człowieka ktoś by przecież znał, gdzieś przedtem pracował, z tym czy owym spotykał się, mieszkał, chodził do sklepów, kina czy kawiarni. Szczęsny przychy­lał się do wersji, że tajemniczy mężczyzna mie­szkał u Olesińskiego pod fałszywym nazwiskiem

Trwało żmudne, bardzo oporne przesłuchiwanie pracowników z „Niwelatora”. Jak dotąd, nie po­sunęło ono sprawy naprzód. Wypytywano mie­szkańców ulicy Zabranieckiej, czy krytycznego wieczoru nie słyszeli krzyków, awantury, woła­nia o pomoc, czy nie widzieli człowieka o podob­nym wyglądzie, wzroście i w ubraniu, jakie miał

na sobie zabity. Szukano wśród waluciarzy, han­dlarzy złotem, paserów, gdyż mogła to być czyjaś zemsta za „puszczenie farby” albo oszukaną tran- ' sakcję.

Jednego dnia Szczęsny zapuścił się na Pragę, w rejony „Portowej”, „Wisły” i „baru inwalidów”, wyławiając z tłumu podpitych znane sobie z róż­nych spraw postaci. Taką był pan Stanisław, któ­ry na widok oficera — Szczęsny tego wieczoru nie odcinał się wyglądem od stałych bywalców lo­kalu, mimo to "został przez niego rozpoznany —■ najpierw usiłował wcisnąć się jak najdalej w kąt baru, potem zaś uciec przez kuchenne wyjście. Jedno i drugie nie udało mu się, kapitan był szyb­szy. Osaczył go przy ladzie barowej, postawił duże piwo i zmusił do kapitulacji.

Pan Stanisław westchnął z rezygnacją i tylko rzucił kątem oka po lokalu, czy nie ma gdzieś Jurka-Blondyna albo Jurka-Perkusisty, bo tych dwóch bał się najbardziej. Ten siwowłosy, dość starannie ubrany pan miał duszę przekupną i tchórzliwą. Zależnie od chwili, przeważała w niej cecha pierwsza lub druga.

Jurek-Blondyn, właściciel fiata 125P, potrzebo­wał od czasu do czasu informacji, za które płacił gotówką albo w towarze, czasem były to nawet przyzwoite spodnie czy jesionka. Wtedy właśnie, dopóki nie przepił garderoby, pan Stanisław cha­dzał dobrze ubrany. Jurek-Perkusista nie miał fiata, takie rzeczy go się nie trzymały, wymagały zbyt wiele zachodu. Był skąpy, i honorarium, jakie otrzymywał od niego pan Stanisław, ograni-

cząło się często do kawy z dwoma pączkami. Cza­sem nawet jednym. Pan Stanisław w gruncie rzeczy gardził Jurkiem-Perkusistą, ale go się bał. Jurek potrafił tak wymierzyć uderzenie, że na „ oko nie zostawiało śladu, mogło jednak odbić nerkę, uszkodzić mózg lub spowodować pęknięcie wątroby. Koledzy mówili, że ma ciężką rękę.

Wywiad złodziejski, prowadzony skrupulatnie przez pana Stanisława, przysparzał mu niemało klientów; mógłby żyć dostatnio, gdyby nie pewne oszustwa, których się wobec nich dopuszczał od czasu do czasu. Nakryty, leczył się w domu, szpi­tali unikał jak ognia.

Parę miesięcy temu znikł milicji z pola widze­nia, zadekowawszy się u Julki z Targowej. Był jej winien pieniądze, a że nie był w stanie za­płacić, rewanżował się starszej o pięć lat han­dlarce w sposób oceniany przez nią za wystar­czający. Ostatnio jednak poczuł się bardzo zmę­czony tym rodzajem spłacania długów, zwłaszcza że lata nie były już po temu. Wyniósł się więc cichaczem na stare legowisko w melinie przy Ząbkowskiej

W stosunku do milicji był uprzejmy, starannie przestrzegał używania właściwych tytułów i stop­ni, rzadko kiedy jednak dał się sprowokować do szczerości. Można z nim było rozmawiać w nie­skończoność i co chwila dowiadywać się coraz to innych, ciekawszych fragmentów życiorysu, z których ani jeden nie odpowiadał prawdzie.

Szczęsny znał pana Stanisława od lat i wiedział,


czego może się po nim spodziewać. Toteż długa rozmawiali o niczym.

—. Jak to, z ludzi?

Pan Stanisław zastanawiał się przez dłuższą chwilę, na przemian marszcząc i unosząc w górę siwe, nastroszone brwi. Nie znał Karola Szym­czykowskiego, tego był pewien. Nie był nato­miast pewien, czy taka znajomość mu się nie opłaci. Sącząc ostrożnie wiadomości o Szymczy- kowskim, mógłby może przez parę dni mieć za darmo kolację.

Szczęsny spojrzał ostro w niebieskie, niewinne oczy swego rozmówcy. Raz tylko dał się nabrać na tę niewinność, ale to było dawno.

Stary złodziej nagle przestraszył się. Wolał już nawet spotkanie z ciężką ręką Jurka-Perkusisty niż przypomnienie Targowej szesnaście. Pod tym numerem pewnego dnia zaszedł fakt, na wspo­mnienie którego jeszcze teraz -^trząsał nim dreszcz zgrozy. Wina była po Jjego stronie, toł prawda, wiedział jednak, że gdyby posłyszał o tym świat przestępczy, nigdy by mu tego nie darował. Świat ten bowiem nie lubi być oszukiwany przez swoich.

Do dziś dnia nie miał pojęcia, w jaki sposób kapitan Szczęsny dowiedział się o wszystkim i trzymał go tym w szachu. Wstyd zaczerwienił obwisłe policzki pana Stanisława. Przełknął ślinę, poruszył żuchwami, w końcu rzekł cicho: -

-— Nie wiem — odparł Szczęsny ostrożnie. — Może z takim jednym z Zakładów „K-12”, Olesiń- skim. Mieszka na Ząbkowskiej.

^— Młody, trochę pryszczaty. Włosy takie wiel­kie, jak to oni teraz noszą. Ciemne.

Pan Stanisław zawahał się. Ciekawość milicji powinna mieć swoje granice.

Szczęsny pozostał na miejscu. Poprosił o kawę. Niedbale oparty o ladę, nie odwracał głowy. Nie musiał. W maleńkim lusterku widział dość wy­raźnie twarz człowieka, siedzącego w kącie sali. Na tyle wyraźnie, aby zapamiętać.

*

Jasnooki wywiadowca z północnej Pragi zajrzał do pokoju swego naczelnika, ale wycofał się, doj­rzawszy, że rozmawia on z kimś, kogo nie znał.


Naczelnik dostrzegł go jednak i zawołał, aby;

wszedł.

Kiedy zostali sami, naczelnik służby wywia­dowczej spytał:

—• Chłopaka — odparł kapitan. -— Być może, jest to ten sam, który w Zakładach „K-12” po­wiedział Jankowskiemu, że wzywa go dyrektor. Wiesz, o którego Jankowskiego chodzi, prawda?

Naczelnik zastanawiał się przez chwilę. Znał swoją dzielnicę od wielu lat, co prawda raczej od najgorszej strony, gdyż taka była jego służba. Znał więc tę najgorszą stronę niemal na wylot, setki nocy przewędrował jej najgłębsze zakamarki, tysiące godzin przetrwał na rozmowach z jej naj­bardziej znakomitymi reprezentantami. Znał ich, wiedział, czym się kierują w swym postępowaniu, rzadko kiedy s:ę mylił. Dwa razy taka pomyłka kosztowała go parę miesięcy szpitalnego łóżka,


bo zbyt późno wyciągnął broń. Miał też kiedyś kolegę, który sięgnąć po broń nie zdążył.

Wrócił wywiadowca, przysiadł na krześle. W ręku mial niebieski notes, zwany oficjalnie notat­nikiem służbowym.

—- Jak się dobrać do Korbacza? — zwrócił się Szczęsny do naczelnika. — Powie coś?

Naczelnik potrząsnął głową przecząco.

o swoich znajomych. Trzeba by szukać jakiejś okazji.

W kadrach „K-12” powiadomiono go, że niejaki Paweł Piaśnik od poniedziałku nie zgłosił się do pracy, choć nie składał, jak inni, wymówienia. Podano też adres chłopaka; był to stary dom na Przemysłowej, w pobliżu Rozbratu. Kierownik spytał od niechcenia, czy chłopak coś zbroił, a dowiedziawszy się, że chodzi tylko o drobne wy­kroczenie administracyjne, pokiwał głową. Dodał jeszcze, że po trzech dniach nie usprawiedliwionej nieobecności Piaśnik może się pożegnać z Zakła­dami.

Szczęsny pojechał na Przemysłową, odnalazł po­dany numer mieszkania i zastukał do drzwi. Dłu­go nikt nie otwierał, wreszcie czyjś zniecierpli­wiony głos spytał, o co chodzi.

0x08 graphic
Usłyszał szmery, gniewny szept, szuranie mebla­mi. Potem na progu stanął chłopak, ubrany tylko w krótkie kąpielówki. Miał twarz usianą prysz-czarni, oczy niespokojne, rozbiegane, włosy gęs­te i ciemne, opadające w nieładzie na ramiona.

Szczęsny pokazał znaczek służbowy, ale chło­pak nie miał ochoty wpuścić go do środka. Obej­rzał się, przestąpił z nogi na nogę, polem rzekł prosząco:

Przez matowe szklane drzwi widać było sylwet­kę ubierającej się spiesznie kobiety. Kapitan skie­rował się do obszernej kuchni, przepuszczając chłopaka przodem.

Chłopak mimo woli sieknął do kąpielówek, uśmiechnął się krzywo i wszedł do pokoju, by po chwili wrócić z dowodem w ręku. Wciąż był nie­pewny, wyraźnie nie rozumiał, o co chodzi, a ka­pitan nie śpieszył się .z udzielaniem informacji. Oddał dowód i rzekł:

' Paweł wolno uniósł ramiona w górę, na twarzy miał wyraz nieopisanego zdumienia. Przejechał ręką po włosach i odparł:

•— Mogłyby nie interesować — rzekł Szczęsny niecierpl'wie — gdybyście nie zabrali ze sobą za­kładowej odzieży ochronnej. Było tak czy nie?

■— Ach, o to chodzi...

Odwrócił się, ale kapitan przytrzymał go za ramię.

Piaśnik milczał chwilę, widać było, że zastana­wia się nad odpowiedzią. Wzruszył ramionami, wydąi wargi.

•— Nie, nic. Nie zapomnijcie zwrócić odzieży.

W Komendzie połączył się z p ¡rocznikiem No­wakowskim i poprosił:

—* Skąd wiedziałeś, że nie oddał tych rzeczy?

„Krzywy'' miał złv dzie-i. Da- c;:q-n°i Iwony wrócił z wiezienia jej ślubny, zasięncy dał po mordzie i Korbacz nawet mu n'e oddał, bo wie­dział, że tamten ma i a a je On by na jego miejscu zrobił tak samo, może jeszcze gorzej, u niego się­gnąć po nóż to jak u innych ro bułkę.

Potarł tylko obolałe policzki, zabrał wyrzucone na schody lachy i poszedł. Kieszenie były puste, przeraźliwie puste, nie miał nawet na piwo. Wcz-r-sna pora nie pasowała na robolę, zresztą czuł się siaby, w taki dzień nie jest dobrze brać się za kogeś, można od razu podpaść. Parę lat temu

Łomot był krótk:, ale przyzwoity. Korbacz nie rozum;ał, co się stało, nie pojął, dlaczego -leży na ziemi, a prawy pośladek boli go jak jasny gwint. Elegancik sial nad nim, w ręku miał milicyjną palkę i dopiero wtedy „Krzywego” olśniło, że na­dział się na wywiadowcę. Głęboko rozżalony i za­wstydzony, dał się zapudlić bez szemrania, sam czuł się winny, nie tyle napaści, ile nierozeznania człowieka.

Teraz przyszło mu to na myśl, kiedy wlókł się przez Targową, z pustym brzuchem i piekącą zga­gą po wczorajszym piciu. Ssał niecierpliwie dolną wargę, rozglądając się uważnie, czy nie dostrzeże kogoś znajomego, kto by postawił kufelek. Ale wieść o powrocie męża Iwony już się rozeszła. Znajomi skomentowawszy fakt wyciągnęli z niego jeden zasadniczy wniosek: „Krzywy” stracił ży­ciowy fart. „Frajer” — orzekli i przestali się nim interesować.

Toteż na jego widok znikali w bramach albo udawali, że go nic w kizą. Początkowo nie zdawałsobie sprawy z tego, co się dzieje. Potem chwyciła go złość, pożałował, że jednak nie sięgnął po nóż. Byłby zwycięzcą choć na parę godzin i w glorii powędrował za kraty. A tak — frajer.

0x08 graphic
Zły dzień — myślał, krążąc leniwie w pobliżu Dworca Wileńskiego. Wreszcie udało mu się ściąg­nąć z otwartej torby portmonetkę, ale było tam tylko trochę bilonu, w dodatku baba podniosła krzyk, z trudem przez podwórza przemknął na Brzeską, przyczaił się w murowanym śmietniku. Potem kupił w sklepie bulkę, kawałek kiełbasy, paczkę sportów i zaszył się z tym w naj­ciemniejszym kącie, aby nikt nie dostrzegł jego upadku.

Wieczorem odważył się jednak wśliznąć do „Portowej”. Zostało mu jeszcze na jedno piwo, wziął kufel do ręki i rozglądał się, do kogo by się przysiąść, aby potem coś z tego mieć. Wtedy przy jednym stoliku napotkał życzliwe spojrze­nie. Nie pamiętał, czy zna tego małego blondyna z zadartym nosem, wiedział jednak, że za wszel­ką cenę musi dzisiaj wypić, bo będzie z nim źle.

Podszedł więc swoim ciężkim, kołyszącym kro­kiem i zdecydowanie postawił kufel na zapłamio- nym obrusie.

Usiadł, przyglądał mu się spode łba. Blondyn jadł schabowego, „Krzywy” poczuł zapach tłusz­czu, kapusty i zakręciło mu w nosie. Westchnął bezwiednie, a wtedy tamten powiedział:

101


Korbacz zdziwił się trochę. Na Woli miał nie­wielu znajomych.

Było więc pół litra i schabowy, dwa piwa i je­szcze pół lilia, pod kaszankę. O późnej już godzi­nie blondyn przypomniał Korbaczowi paru wspól­nych znajomych i jakieś imieniny, na których obaj wypili na ty. ,,Krzywy'', rozrzewniony sytu­acja, wyznał, że zapomniał, jak jego stary przy­jaciel ma na imię. Usłyszał, że Jurek, i na to kon­to poszły jeszcze dwa piwa, aż Korbacz musiał na parę minut opuścić salę, ale szybko powrócił.

Tamten chciał mu dać tylko stówę. Potem dwie. A Paweł: nie i nie! Niżej brudasa nie pójdę.

Blondyn myślał przez chwilę, a potem rzekł:

Korbacz zasępił się.

Korbacz nie zrozumiał. Patrzał na swego towa­rzysza przekrwionymi oczami, małe znamię na policzku odznaczało się wyraźnie od bladej twa­rzy. Czuł już zmęczenie wódką, jedzeniem, szkoda mu było jednak tracić okazję.

-— Gdzie?

■— Nie. Ja zimą w ogóle nie pracuję. Łatwomarznę! — wybuchnął śmiechem, Korbaez mu za­wtórował.

Blondyn nie odzywał się przez parę minut, a wreszcie rzeki:

Blondyn odprowadził go uważnym wzrokiem. W lokalu było już mało łudzi, za chwilę zamyka­no. P-arnrmka wychyliła się zza lady i powiedzia­ła do blondyna:

Machnął ręką. Wyjął portfei, uregulował, ile było trzeba. Potem, nie śpiesząc się, wyszedł na ulicę. Korbacza już nie było.

RozdzioS 5

Z Departamentu przyszło pismo ponaglające

r

0x08 graphic
pisma i paru kąśliwych uwag. Wiedział, że robią, co mogą, że turbinowy silnik dwuprzepływowy to nie rower, który można złożyć w godzinę.

Poza tym były trudności z kooperantami. Stop tytanowy, z którego wykonano tarcze wirników turbiny, z pewnością gwarantował najwyższą ja­kość, i Ołdakowski cieszył się jak dziecko, kiedy nadesziy pierwsze tarcze. Ale w parę dni później okazało się, że następną przesyłkę trzeba było

Pomyłka w obliczeniach czy sabotaż? — zasta­nawiali się. W końcu konstruktor sam pojechał do kooperanta, a wówczas wyszło na jaw, że omyłko­wo przesłano do ,,K-12'' dysze, wyprodukowane dla innych silników. Opóźniło to jednak termin rozpoczęcia montażu.

Pracowali na dwie zmiany. Siedem prototypo­wych M-9-M miało być gotowych do długotrwa­łych prób statycznych najdalej za dwa tygodnie. Na te silniki — nowoczesne, przystosowane do samolotów naddźwiękowrych — czekali niecierpli­wie ich przyszli piloci. Ołdakowski, choć sam pi­lotem nie był, doskonale tę ich niecierpliwość ro­zumiał. Rozumiał i dałby wiele, aby móc obejść się w ogóle bez kooperacji, ale było to niemożli­we. Zakłady „K-12” nie były niestety hutą, tylko montownią i hamownią, a choć miały wszystkie nowoczesne urządzenia, nie potrafiły jednak wy­tapiać, robić odkuwek i obrabiać ich według wy­magań konstruktorów.


podeszwach i starał się nie dotknąć niczego po drodze. Wyłonił się gdzieś z kąta hali, widocznie szedł od strony umywalni.

Człowiek, który znalazł się nagle o drugiej nad ranem w montowni M-9-M, nie ściągnął na sie­bie uwagi wart. Strażnicy przechadzali się pomię­dzy budynkami spokojnym krokiem, żaden syg­nał nie odezwa! się przy bramie wejściowej, alar­mując, iż w Zakładach pojawi! s:ę nocny, przez nikogo nie oczekiwany gość.

A jednak by!. Poruszał się bezszelestnie między silnikami, jakby czegoś szukał, chwilami schylał się, to znów wyprostowywał i, nieruchomiejąc na moment, nasłuchiwał. Uspokojony, wybrał wresz­cie dogodne miejsce naprzeciw jednego z M-9-M, spod luźnego kombinezonu wyjął aparat fotogra­ficzny angielskiej produkcji, typu ..Robot”, z obie­ktywem przystosowanym do zdjęć w podczerwie­ni. Ca!e pudełko aparatu było idealnie matowe, ani jedna część nie połyskiwała chromem czy niklem.

Człowiek potrzebował jednak czegoś więcej. W hali było ciemno i dobrze wiedział, że bez źródła światła, wysyłającego promienie podczerwone, nie obejdzie się. Zaopatrzył się więc w impulsowe promienniki, przesłonięte czarnym filtrem, prze­puszczającym tylko podczerwień. Każdy maleńki promiennik z kadmowo-platynowym akumulato­rem powinien dobrze spełnić swoje zadanie.

Pochwali! sam siebie za przezorność. Spojrzał na zegarek, było sześć minut po drugiej. Pora, kiedy wartownicy najdotkliwiej zaczynają odczu­wać zmęczenie, zwłaszcza w chłodną i dżdżystą noc listopadową.

0x08 graphic
Przygotował się do pracy. Potem systematycznie fotografował po kolei każdy fragment silnika, ro­bił to 7e znawstwem, mimo woli podziwiając śmia­łą myśl twórczą konstruktorów. Co prawda prace przy montażu nie by'y zakończone, chyba sporo tu jeszcze brakowało, i ten fakt p-ul mu poważne całą robotę. Zdołał się już jednak zorientować, że choct.d o turbinowy silnik dwuprz-rplywowy z do­palaniem, przystosowany do samolotów naddzwię- kowych, i byl coraz bardziej zdumiony. Nie przy­puszczał, że konstrukcja będzie tak śmiała i no­watorska. Notował w pamięci wszystkie szczegóły, które mogły ukryć się przed okiem aparatu: dwu- wirnikowa sprężarka i takaż turbina, wlot silni­ka ze stożkiem centralnym, dysza wylotowa re­gulowana, stożek izentropowy...

Kiedy oni zdążyli to zrobić?! — zastanawiał się, nie przerywając fotografowania. Pomyślał, że nie docenia przeciwnika i że trzeba filmy jak najprę­dzej przesłać do Centrali.

Nagle zastygł, wytężył słuch. Zdawało mu się? Nie, chyba nie. Doświadczenie i instynkt podszep- nęły, że coś się stało, tam, za halą silników, coś niedobrego, co nakazuje błyskawicznie uciekać tą samą drogą, jaką tu przyszedł. Oczywiście, jeżeli droga ta jest teraz rówtiie przydatna, jak przed­tem.

Schował aparat pod kurtkę, na szczęście nie zaj­mował wiele miejsca. Wycofywał się bezszelestnie, krok za krokiem, na palcach, chociaż przed hala-


sem chroniły miękkie podeszwy butów. Idąc, roz­myślał gorączkowo, co właściwie go spłoszyło, co mogło się stać, bo przecież nie zrobił żadnego błę­du.

W dwie godziny później, siedząc w pokoju nad kieliszkiem koniaku, doszedł do wniosku, że albo zawiodły go nerwy i niepotrzebnie przsrwał w połowie robotę, co zmusi go do ponownej wypra­wy, albo też promienniki impulsowe zialarmowa- ły jakiś wykrywr.cz źródeł podczerwieni, który mógł być tam przecież zainstalowany.

Jednakże w takim wypadku — rozmyślał da­lej — reakcja wartowników' powinna być natych­miastowa. Powinni wpaść do hali silników i na­kryć go w minutę po alarmie. Dlaczego więc tego nie zrobili?... Cóż. być może, wykrywacz, jeśli istniał, nie wskazał dokładnego kierunku źródła.

Wysuwał wiele hipotez, długo rozmyślał, aż wreszcie, kładąc się już spać, osadził, -,ż najpraw­dopodobniej zmyliły go instynkt i nadszarpnięte nerwy.

Poręba był zmęczony. Siedział w dyżurce, obie słuchawki akustycznych wykrywaczy źródeł pod­czerwieni leżały — wbrew7 przepisom — na stole. Strażnik był przekonany, że i tak usłyszy, jeżeli coś się stanie. Jak dotąd, n;gcly nic się nie stało ani na jego służbie, ani na innych.

Nie lubił takiej pracy. Wolał już^wartę pomię­dzy budynkami, przynajmniej można było popa­trzeć dokoła, posłuchać dalekiego gwizdu pocią­gów, szumu miasta, ruszać się, nawet zmarznąć czy zmoknąć. Nieruchome siedzenie w ciepłej dy­żurce po prostu otępiało i zmuszało do drzemki.

0x08 graphic
Poręba wiedział, że wykrywacze umieszczone są w hali silników i w hamowni. Wiedział też, że jeśli któryś detektor odbierze najmniejszą wiązkę promieniowania podczerwonego, natychmiast roz­krzyczy się jedna ze słuchawek. A wtedy on, stra­żnik na ważnym posterunku, podniesie alarm na całe Zakłady. Tak przewidywała instrukcja. Słu­chawki jednak na szczęście milczały.

Położył głowę na stole, podsunąwszy pod nią splecione dłonie. Zaraz też zaczęło mu się zdawać, że jest w domu na przepustce, że siedzą wszyscy w dużej kuchni, w której najczęściej zbierano się na posiłki, matka smuży placki, tłuszcz skwierczy wesoło. Na myśl o plackach, polanych obficie śmietaną i posypanych cukrem, oblizał wargi i drzemał dalej.

Skwierczenie tłuszczu zaczęło się jednak niepo­kojąco przeistaczać w jakieś inne, obce dźwięki. Obraz kuchni zmatowiał i odpłynął gdzieś daleko. Poręba nagle ocknął się, uniósł głowo, spojrzał na słuchawki. O, rany! Alarm! Któryś z aparatów w\krył podczerwień i było to... tak, bez wątpie­nia w hali silników!

Zerwał się, nacisnął czerwony guzik, nie używa­ny dotąd, ale sprawdzany sumiemre każdego dnia przez obsługę ochrony budynków. Po chwili drzwi dyżurki otworzyły się gwałtownie i wpadł zady­szany szef strażników Nowacki.

111

Nowacki wszedł wraz z dwoma podkomendny­mi do montowni. Oświetlił halę silnym reflekto­rem, a jeden ze strażników doskoczył do szafki z kontaktami. Sądzili, że bezpieczniki będą wysa­dzone, ale nie, hala rozbłysła potokiem światła. Rozglądali się uważnie dokoła, nasłuchiwali każ­dego szmeru, wyławiali wzrokiem każdy cień czy zarys jakiejś postaci. Na próżno. Montownia była pusta.

Nowacki zaprzeczył ruchem głowy. Nie wierzył w błąd ze strony aparatu, znał te akustyczne wy­krywacze, działały bez pudla. Ktoś musiał być w hali silników, mało tego, musiał w jakiś sposób spowodować promieniowanie podczerwone. .Tak wszedł? Którędy? Przede wszystkim jednak: któ­rędy uciekł z hali?

Przeglądali raz jeszcze, dokładnie, wszysłkie zakamarki, obchodzili dokoła silniki, zaglądając każdemu podejrzliwie do wnętrza, jak gdyby gdzieś tam, w środku, mógł ukryć się człowiek. Na. próżno. W hali ani w hamowni nie było nikogo.

Nowacki postanowił mimo to zawiadomić o wszystkim pułkownika Ołdakowskiego. Konstruk­cja silników M-9-M objęta była tejemnicą, więc w razie czego wszystko mogłoby skrupić się na nim.

0x08 graphic
W pół godziny później na miejscu zjawił się kie­rownik budynku „S”. Wraz z nim drugim samo­chodem przyjechał kapitan Polewski i kilku we­zwanych w trybie alarmowym oficerów dochodze­niowych WSW. Tuż za nimi na dziedziniec wje­chał wóz z aparaturą specjalną. W czasie gdy ka­pitan Polewski wraz z jednym z przybyłych usta­wiał w hali silników tajemniczo wyglądającą czar­ną skrzynkę z ekranem i bateriami zasilającymi, dwóch pozostałych oficerów przeprowadzało skru­pulatne oględziny budynku z zewnątrz. Badali stan plomb na drzwiach, oświetlali ręcznymi ref­lektorami okna, metr po metrze oglądali teren wokół hali, szukając śladów obuwia na wilgotnej ziemi. Wezwany strażnik, który pilnował budyn­ku, stanowczo twierdził, że absolutnie nikogo w pobliżu nie widział od kilku godzin. Nowacki po­twierdzał jego oświadczenie.

0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
Oględziny wnętrza budynku też nie dały żadne­go rezultatu. Ani w ścianach, ani w podłodze — szarej betonowej płycie — nie zdołano zauważyć ukrytych przejść. Nawet radiowy wykrywacz me­talowych przedmiotów, używany w wojsku dosygnalizowania założonych pod powierzchnią zie­mi min, niczego nie stwierdził. Beton wylany był na żelaznej siatce zbrojeniowej, ciągły dzwonek potwierdzał tylko przypuszczenia oficerów docho­dzeniowych, że budowlani nie żałowali tych prę­tów.

Ołdakowski, mocno zdenerwowany, na przemian to próbował pomóc specjalistom z WSW, to przy­naglał Polewskiego, choć ten śpieszył się, jak mógł. Z każdą minutą możliwość zarejestrowania na ekranie aparatu wykrywającego obecność czło­wieka, który był tu niedawno, oddalała się.

Detektory promieniowania podczerwonego pra­cowały w milczeniu. Trzeba było czekać.

Przez pół godziny nic .się nie zmieniło na ekranie. Czekali w skupieniu, Ołdakowski zdener­wowany zagryzał wargi, w hali nie wolno było palić. Nagle cywil drgnął, wpatrzył się w ekran.

Nowacki zbliżył się, ogromnie zaciekawiony. Ale dojrzał tylko mglistą sylwetkę ludzkiej postaci, jakby lekko pochylonej. Zdziwił się, że tamci są


uradowani, przecież z tego czegoś, co wyglądało raczej na ducha niż na człowieka, nic się nie da rozpoznać.

r— Nie rozumiem •— mruknął na wpół do siebie.

Polewski odwrócił się, uśmiechnął.

-— Pewność, że elektroniczny wykrywacz nie omyli! się, nie zepsu! i że jakiś człowiek chodził w nocy po montowni. A to już bardzo dużo.

Nowacki nrlczal, zmieszany

■— Poręba.

■— Zawołajcie go tutaj.

Wezwany strażnik stanął przed pułkownikiem z opuszczoną głową.

■—• Na stole! Ślicznie! Znacie przepisy?

■— Spaliście?

-— Wobec tego — wtrącił przysłuchujący się rozmowie cywil — sygnał mógł alarmować przez dłuższy czas. Facet zdążył uciec. Ale którędy?

Poręba zbladł, jego dowódca poruszył się nie­spokojnie.

*

S:edz:eli w gabinecie. Pułkownik Czerniak z uwagą przegląda! rozłożone na biurku fotogra­fie. Było ich wiele, ale każda przedstawiała tylko mgliście zarysowany kształt człowieka, przy czym w odróżnieniu od zwykłych zdjęć — na tych tło było czarne, a sylwetka biała, jak na negatywie.

Polewski zastanawiał się chwilę, potem potrząs­nął głową.

■— Nie róbmy tego — rzek! stanowczo. — Sil­niki są w tej chwili w takim stanie, że on musi wrócić. Na pewno nie zdołał zebrać o nich wszy­stkich informacji. Przecież mamy tam jeszcze na jakieś dwa tygodnie roboty. Jeśli zaczniemy


0x01 graphic

teraz jakieś badania, analizy, nie da się uniknąć szumu i możemy go spłoszyć. System alarmowy, jak wiesz, jest niezawodny. Sprawdziliśmy. Jednak zawiódł. Nie mam pojęcia, jak się facet mógł tam znaleźć. Po prostu nie mam pojęcia. Myślę, że...

Czerniak uniósł brwi.

-— Małe urządzenie, waży tylko dwanaście kilo. Wymiary: dwadzieścia na dwadzieścia pięć na czterdzieści pięć. Ustawiasz tak, żeby odległość od przedmiotu obserwacji wynosiła nie więcej niż dziesięć metrów. A obserwator może...

-— Poczekaj — przerwał pułkownik. — Już wi­dzę pierwszą trudność. Na hali jest siedem sil­ników, odległości spore. Musiałbyś ustawić siedem laserów!

■— Obserwator, w odległości kilometra czy na­wet półtora, otrzyma obraz i usłyszy głos, wyda­wany w pobliżu obserwowanego miejsca, a więc szmery, kroki czy szept...

Polewski roześmiał się.

-— Urządzenie działa nawet w zupełnej ciem­ności. Wysyłane przez nie niewidzialne promienie laserowe przekażą obraz nieproszonego gościa na ekran, przy którym będę ja czy ktoś inny.

■— Mamy te urządzenia?

Podniósł się z fotela, spojrzał na zegarek.

•— Nie broń ich! — powiedział Czerniak suro­wo. — Poręba'za tę drzemkę pójdzie pod sąd. Oni wszyscy dobrze wiedzieli, czego strzegą. A dowód­ca warty powinien częściej sprawować kontrolę... Jak myślisz, czy załoga montowni i hamowni jest pewna?

-— Raczej tak — odparł Polewski niezdecydowa­nie. Nagle usiadł z powrotem, zamyślił się. •— Za­łoga, tak — powtórzył. — Wiesz, Marian, mam ta­kie absurdalne podejrzenie...

Polewski zawahał się.

-— Michlerski ■—■ rzekł niechętnie.


0x01 graphic

■— Ten grubas? — Czerniak wzruszył ramiona­mi. — Masz jakieś dane? Bo facet pracuje w Za­kładach tyle lat, cieszy się dobrą opinią, wyjeżdża za granicę... Nigdy nie mieliśmy z nim żadnych kłopotów. Czemu go podejrzewasz?

Chciał już wyjść, pułkownik go zatrzymał.

Sąsiadka głośno zastukała do drzwi.

■— Panie Pawle! Telefon do pana.

Piaśnik wyskoczył z kuchni, gdzie przygotowy­wał sobie spóźniony obiad. Matka, jak zwykle, przesiadywała po kominkach, o syna od dawna przestała się troszczyć.

W"ytarł ręce, naiożył marynarkę i wszedł do są­siadów nie zapominając o „dobry wieczór”. Byli na to wrażliwi, a jemu zależało na dobrych kon­taktach ze względu na telefon. Starał się zresztą nie nadużywać ich uprzejmości i podawał ten nu­mer nielicznym znajomym, srogo przykazując dzwonić tylko w bardzo ważnych wypadkach.

Symbolicznie wytarł nogi o sukno i pojechał na nim do stolika, na którym stał telefon.

Poznał od razu, kto mówi, i zaciekawił się. Po­myślał, że być może nadarza się nowa okazja za­robku. Ochoczo zgodził się na przyjście, zaraz, nie chciał, aby tamten czekał i rozmyślił s:ę. Po­dziękował sąsiadce, wrócił do kuchni i zgasił pło­mień pod rondelkiem z perkoczącynr już ziemnia­kami. Szybko nasmarował sobie bułkę, nalał wy­stygłej herbaty, jadł wciągając skarpetki i sznuru­jąc buty. Po pięciu minutach zbiegał już ze scho­dów na ulicę.

Przy Myśliwieckiej stały dwie taksówki. W my­śli przeliczył zawartość portfela i otworzył drzwi­czki starej warszawy Kierowca ocknął się, złamał chorągiewkę, ruszyli.

W pewnej odległości za nimi trzymała się nie­co już wysłużona skoda śmietankowego koloru. Za kierownica siedział mężczyzna lat trzydziestu pa­ru, brunet o gęstych, krótko przystrzyżonych wło­sach, ubrany w ciemny płaszcz. Jechał za taksów­ką jakby od niechcenia, zręcznie prześlizgując się między pojazdami, ale nie tracąc jej z oczu ani na chwilę.

Kiedy znaleźli się na Ząbkowskiej i Paweł wy­siadł przed jednym z domów, czarnowłosy męż­czyzna zaparkował wóz trochę dalej, wyskoczył

Potem wysłuchał odpowiedzi, wyłączył mikrofon

*

Następnego dnia po południu kapitan Turzyński zadzwonił do drzwi nowego mieszkania Jankow­skich. Otworzył mu siedemnastoletni Krzysztof, który od wypadku ojca przejął na siebie rolę gło­wy domu. Smagły, wyrośnięty chłopak zmierzył oficera nieufnym spojrzeniem.

•— Dobry wieczór — odezwał się kapitan. — Je­stem z Komendy Stołecznej Milicji. Czy zastałem panią Jankowską?

0x08 graphic
Turzyński uśmiechnął się leciutko, wyjął doku­ment Chłopiec obejrzał . legitymację, porównał zdjęcie z twarzą stojącego przed nim człowieka, a potem odsunął się robiąc przejście i rzekł:

•— Wiem, wiem.

Pokój pachniał jeszcze świeżą farbą. Usiedli przy stole, Krzysztof podsunął gościowi papierosy

121

cze nachodziły go tęsknoty za paleniem, posta­nowił jednak być wytrwały.

Jankowski zastanowił się, potem potrząsnął gło­wą.

>— Nie. Czy on też chodzi do mojego technikum?

Turzyński ominął pytanie. Zaraz zresztą w drzwiach zachrobotał klucz i po chwili do pokoju weszła Jankowska, trochę zdziwiona wizytą obce­go mężczyzny. Kapitan przedstawił się, przywitał, a potem, kiedy usiedli w trójkę, zapytał o Piaśni­ka.

Sprawdzanie w szafie, komodzie i we wszyst­kich schowkach trwało blisko pól godziny, y/re­szcie oboje, zmęczeni i spoceni, popatrzyli na sie­bie ze zdumieniem.

Jankowscy obiecali, chociaż sądzili, że złodziej albo został czymś spłoszony, albo też nie znalazł tego, czego szukał.

Późnym wieczorem kapitan odebrał telefon. Krzysztof poinformował go, że z biurka ojca zgi­nęła zwykfa, stara koperta, w której Jankowski przechowywał kilkanaście amatorskich fotografii.

Kapitan podziękował za wiadomość, odłożył słuchawkę i zamyślił się. On również nie miał pojęcia, co ta kradzież mogła oznaczać. A jeżeli Jankowski przed wypadkiem wyniósł z domu ko­pertę do kogoś znajomego albo po prostu zgubił

123

Po południu obserwujący Piaśnika wywiadowca zawiadomił komendę, że młody człowiek udał się przed chwilą do mieszkania Wacława Olesińskiego.

Był zły. Czuł, że śledztwo raptem przybiera nie­oczekiwany obrót, a on zaczyna gubić kierunki działania.

-— Żadnych.

•— Oczywiście, zwłaszcza że i tak nasze dzia­łania wciąż się ze sobą stykaja. Pytałeś Jankow­skiego, co to były za fotografie?

125

Uzgodnili z naczelnikiem wydziału wspólne kie­runki dalszego śledztwa. Inwigilacja objęła rów­nież i Olesińskiego, naczelnik przestrzegł tutaj obserwujących przed najmniejszą nieostrożnością, która mogła na długo odwlec dalszą robotę.

Wszystkie jednostki milicyjne w kraju otrzy­mały trzeci z kolei monit w sprawie odnalezienia śladów Szymczykowskiego. .,Bardzo pilne!” — gło­sił komunikat Komendy Stołecznej. Niejeden Szymczykowski był podejrzliwie oglądany przez funkcjonariuszy, czasami pytano o brata, ojca, stryja i innych krewnych, czasami próbowano, skojarzyć rysopis z człowiekiem, bo przecież trup mógł być sobie, a Szymczykowski sobie, nieraz już rzekomy nieboszczyk chodził zdrowo po świe- cie, nieświadomy, że gdzieś tam wpisano go do rejestru umarłych.

Rozdziel 6

Erich Lobmann siedział za przydzielonym mu biurkiem w pokoju Michlerskiego i zastanawiał


się nad tekstem depeszy, którą powinien był wy­słać do Amsterdamu. Firma REALET domagała „się jego powrotu, a on potrzebował jeszcze kilku dni na to, co miał tu do zrobienia, aby praca jego była całkowicie zakończona.

0x08 graphic
Przytknął do ust koniec długopisu i zapatrzył się w okno, za którym wiatr zaciekle tarmosił długie, chude gałęzie jakiegoś krzewu. Z koryta­rza dobiegał hałas, szuranie i poirytowane głosy, przenoszono szafy i pracownicy nie mogli przedo­stać się na klatkę schodową. Pod drzwiami pokoju zatrzymało się dwóch mężczyzn, pewnie cze­kali, aż się zwolni przejście. Lobmann słyszał ich rozmowę, nie przytłumioną cienką płytą spilś- niową.

Rozmowa urwała się, widocznie szafę ponie­siono dalej. Lobmann uśmiechnął się, rozbawiony. Argumentacja była przekonywająca.

Drzwi uchyliły się. Spojrzał z roztargnieniem w tym kierunku. Do pokoju weszła kobieta w ki­tlu roboczym ciemnozielonego koloru. Takie kitle nosili pracownicy wojskowej części Zakładów „K-12”.

Lobmann wymownie rozłożył ręce.

Lobmann wstał, polskim zwyczajem pocałował wyciągniętą do niego rękę.

-—• Jestem Hanna Lasecka. Słyszałam wiele

o panu i widziałam już pana kilka razy w naszej stołówce. Witam zresztą kolegę po fachu, bo i ja jestem elektronikiem, choć na pewno bez zasobu pańskiej wiedzy i doświadczenia.

Lasecka wybuchnęła śmiechem.

Przyglądał jej się z przyjemnością. Była wy­soka, szczupła, głowę nosiła lekko uniesioną, co nadawało jej wyraz jakiejś pewności siebie, może nawet dumy. Włosy miała krótko obcięte, puszy­ste, koloru ciemnego złota, karnację również zło­tawą, pewnie po letniej opaleniżnie. Nie miała regularnych rysów, trudno ją nawet było nazwać ładną, mimo to przyciągała oczy. Zdziwił się, że dotychczas nie zauważył jej w stołówce.


:— Michlerski wróci za kilka minut — powie­dział, co nie było prawda, chciał jednak zatrzymać ją w pokoju. — Może pani zaczeka?

0x08 graphic
Patrzyła na niego niezdecydowanie. Oczy miała szarozielone, przysłonięte ciemnymi rzęsami. Zgo­dziła się poczekać. Lohmann wyjął papierosy, przyjęła, obejrzała i mruknęła z zadowoleniem:

Spojrzała na zegarek, zmarszczyła brwi.

•— Trochę. Mam kłopoty z... A, takie tam — urwała zmieszana.

•— Nie, skądże znowu ■— zawahała się. — Zre­sztą, to są znane rzeczy... wie pan, chodzi o system automatycznej regulacji.

-— Tak — potwierdziła 7, roztargnieniem. — Zna się pan na tym?

i — Nocny gość ^29

Odwróciła się, sięgnęła po leżący na krześle płaski, czarny kuferek, którego przedtem nie za­uważył. Odsunęła się trochę od niego, zasłaniając ręką rysunki, wobec czego wstał i odszedł pod okno, aby ułatwić jej sytuację. Patrzy! na dziedzi­niec fabryczny i na strugi deszczu, który spłuki­wał chodnik niczym gorliwa polewaczka.

Czekał, aż się sama odezwie.

Odwrócił się, podszedł i schylił się nad biur­kiem. Na rysunku był niewielki fragment sche­matu silnika, oznaczony cyfrą 9.

Schowała rysunki do kuferka, zamknęła go na kluczyk, wstała. Lohmann popatrzył na zegarek i rzekł:

Odwzajemniła spojrzenie, nie odpowiedziała jed­nak Wzięła teczkę pod pachę, skierowała się do drzwi. Na progu odwróciła lekko głowę i rzuciła przez ramię:

Siedział w samochodzie — od pewnego czasu

0x01 graphic

obywał się bez kierowej', korzystając wciąż jesz­cze 7. przydzielonej mu. nieco zużytej warszawy — ciekaw był, jak dalej potoczą się sprawy. Dyspo­nował gotówką, pokojem w hotelu i niemałym zapasem doświadczeń n w stosunkach z kobietami. Wiedział przy tym, że jest przystojny, co dawało mu pewność siebie

Przyszła po kwadrans.e, chroniąc się od ulewy kolorową parasolką. Otworzył drzwiczki, gościn­nie zaprosi! na miejsce obole siebie. Wsunęła się szybko, miai wrażenie, że chc aia uniknąć cieka­wych spojrzeń strażników, może obawiała się plotek ■

Prowadził wóz wprawnie, znał już tę drogę od kilkunastu dn; W trakcie jazdy zaproponował kolację w ..Grandzie", me spodziewając się zresztą, że uzyska zgodę To nie by! typ kobiety, która czeka na takie zaproszenia.

Po godzinie zjawi! się w mieszkaniu Laseckiej obładowany niczym święty Mikołaj. Przyniósł

jakieś holenderskie przysmaki, zarzekając się, że są zupełnie świeże, od znajomych z ambasady. Pod pachą ściskał płaską butelkę „White-Horse”, którą wręczył jej z pewnym zażenowaniem, nie wiedząc, jak przyjmie taki prezent, w d.lom zaś dzierżył ogromny bukiet ciemnoczerwonych róż.

Wyraziła umiarkowane oburzenie i, wtuliwszy nos w kwiaty, spoglądała na niego wzrokiem zgoła przychylnym; zrozumiał przecież od razu, że nie jest łatwa do zawojowania.

To nawet lepiej — pomyślał. Nie lubił łatwych zwycięstw.

W pokoju spostrzegł, że zdążyła już przygoto­wać kanapki, jakieś ciasto, koniak. Stało to wszy­stko na małym okrągłym stoliku blisko okna. Roz­glądał się ciekawie po pokoju, zerknął na piękne reprodukcje znakomitych obrazów, na ciasno upchane w dużym regale książki, na szeroki tap­czan, wciśnięty w róg, zarzucony kolorowymi poduszkami.

■— Z czym?

Roześmiała się. Po niemiecku ten hak — prze­tłumaczyła go dosłownie — brzmiał na pewno zdumiewająco.

0x01 graphic

Zagłębił się w miękkim fotelu i obserwował stamtąd jej smukłą sylwetkę. Była teraz ubrana w coś bardzo ładnego - ni to suknię, ni to strój domowy, miało to 'color bladoniebieski i spływało łagodnymi fałdami w dół, nieco tylko nakrywa­jąc kolana Doj-zał, że nogi ma nad podziw zgra­bne, szczupłe w kostkach, i pomyślał, że gdyby tej kobiecie dać jeszcze elegancką, bogatą oprawę, by­łaby z niej — mimo nieregularnych rysów twa­rzy — swoista piękność Przez chwilę pożałował, że sam tego zrobić me może.

—■ Ma pan rodzinę, panie Lohmann? — spytała, wracając do pokoju z tacą, na której stały fili­żanki.

Widząc, że sięga po whisky, uprzedził ją i nalał ostrożnie do smukłych dymnych szklaneczek. Pili przegryzając kanapkami, oryginalnym holender­skim serem i krewetkami prosto z puszki, bo Han-

na nie miała w domu majonezu, żeby fachowo przyrządzić sałatkę.

W czasie rozmowy dowiedział się, że pani inży­nier jest w podobnej do jego sytuacji rodzinnej. Ma jedynie nie syna, a córkę, którą na razie wy­chowuje babka w Krakowie.

Ostrożnie spyta!, jak daje sobie radę finansowo. Odparła, że w ,,K-12” płaca jej zupełnie dobrze.

Patrzyła na niego wydymając wargi. Znowu odnalazł w tej twarzy dumę, a może ogromną ambicję.

A zdolnościami rzeczywiście przerastał innych, miał na swym koncie dwa dobre wynalazki. W ka­drach i w dyrekcji tłumaczyli: skończ politech­nikę, zrobisz to bez trudności, dostaniesz wtedy tych dobrych parę tysięcy.

0x08 graphic
•— I co?

-— Pani to potępia?

Patrzył prosto w jej roziskrzone oczy, była w tym zacietrzewieniu prawie śliczna, policzki jej się zaróżowiły.

■— Coś w tym rodzaju ■— odparł. — W końcu, co za różnica, w jakim kraju się pracuje i dla kogo, jeżeli jest to dobra praca.

-— Nie chciałabym pana urazić — powiedziała ■— ale nie wierzę, żeby pan naprawdę tak myślał! To przecież bardzo duża różnica, dla kogo się pracuje- Pan też to robi dla swojej Holandii, nie dla kogokolwiek.

Przez jego twarz przeleciał cień. Odwrócił gło­wę, sięgnął po filiżankę z kawą. Potem uśmiech­nął się do niej.

135

•— Kapituluję — rozłożył ręce. — Oczywiście, żartowałem. Holendrzy są wielkimi patriotami. Ale czy na przykład wyjechałaby pani do Amster-; damu na rok, dwa? Uzupełnić wiedzę fachową.

Wstała, poprawiła włosy, przesunęła coś na sto? Lku.

■— Byłoby to na pewno bardzo ciekawe — od­parła wymijająco. — Ale ja teraz jestem tutaj potrzebna.

■— Wtedy jednak nie pracowałam jeszcze w „K-12”.

Oboje drgnęli, kiedy rozległ się dzwonek u drzwi. Spojrzeli na siebie i Lobmann zapytał cicho:

-— Spodziewa się pani czyjejś wizyty?

Wyszła do przedpokoju. Słyszał, jak z kimś szeptem rozmawia, tamten głos też był kobiecy. Nalegał, prosił o coś. Zdawało mu się, że kobieta plącze. Wreszcie Hanna wróciła i powiedziała z zakłopotaniem:

Nie bardzo jeszcze rozumiał, o co tu chodzi, podniósł się jednak i powiedział z żalem w glosie:

Narzuciła płaszcz, wzięła ze stolika torebkę, wy­jęła z niej klucze, zaraz jednak odłożyła z powro­tem. — Zapomniałam, że nie muszę przekręcać klucza — powiedziała. — Zatrzasnę tylko drzwi, a potem zadzwonię. Gdyby był telefon, niech pan po prostu nie odbiera.

Wyszła. Siedział w fotelu wyprostowany, sły­szał, jak dzwoni do sąsiednich drzwi. Po chwili ktoś stamtąd wyszedł, drobnymi kobiecymi kro­kami zbiegał po schodach. „Poszła do apteki” — pomyślał.

0x08 graphic
0x08 graphic
Nieobecność pani domu przedłużała się. Hanna wróciła bardzo zażenowana, że tak długo pozosta­wiła gościa samego. Jednakże Lobmann nie miał jej tego za złe. Przeprosił tylko, że nie może już dłużej pozostać, bo umówi! się w hotelu ze zna­jomym Holendrem, który nazajutrz rano wyjeżdża do Amsterdamu. Przyrzekł natomiast solennie, że przyjdzie na drugi dzień i wtedy pozostanie tak długo, jak tylko mu na to pozwoli.

*

Kapitan Szczęsny nałożył biały kitel, podwinął za długie rękawy i zapukał do drzwi, po czym

otworzył je cicho. W pokoju było tylko trzech chorych, dwaj czuli się już nie najgorzej i naj- ' chętniej wałęsali się po korytarzu albo przesiady­wali z rodzinami na dole, w hollu.

Jankowski leżał więc przeważnie sam. Żona lub syn odwiedzali go niezbyt często, nie pozwalały im na to zajęcia w fabryce i nauka w technikum. Czasem wpadł któryś z kolegów od „Świerczew­skiego” albo dawni znajomi z „K-12”. Przynosili garść nowin z miasta, próbowali go pocieszać, ale on wiedział o swoim stanie zdrowia tyle samo, co lekarze, i zaczynał godzić się z myślą o utracie wzroku. Cóż mu zresztą innego pozostawało?

Szczęsny przywitał go, usiadł przy łóżku. Byli sami.

Jankowski uniósł się na łokciach, ale ta pozy­cja sprawiła mu ból, więc ułożył się z powro­tem, poprawił bandaż na powiekach i odparł, że mu wszystko jedno, może rozmawiać, chociaż mó­wił już o tym tyle razy, że nic nowego powiedzieć nie jest w stanie.

przyjechałem wcześnie rano, było parę minut po ósmej. Poszedłem najpierw do kadr, miałem tam załatwić jedną sprawę...

Jankowski nagle urwał, bo Szczęsny gwałtownie schwycił go za rękę.

0x01 graphic

Milczeli chwilę, potem Szczęsny rzekł:

■— Jedno tylko?

Kapitan zanotował nazwiska. Chory przypomi­nał sobie, że Kwaśniewski pracował wówczas w hucie „Stalowa Wola”, a Stanisław Ćwilk gdzieś na Śląsku.

0x01 graphic

spytał, aby się upewnić: — I nigdy przedtem nikomu pan tego zdjęcia nie dawał, nie pożyczał? Nie wynosił z domu?

*

Z komendy Stołecznej poszły radiotelegrarny milicyjne do komend wojewódzkich w Poznaniu, Katowicach i Rzeszowie. W trybie bardzo pilnym Warszawa prosiła o adresy i bliższe dane perso­nalne dwóch monterów i jednego technika, z za­strzeżeniem, że dysponuje informacjami sprzed sześciu laty i, być może, z monterów są już tech­nicy, a z technika — inżynier.

Najszybciej odezwał się Poznań. Borycki, naj­młodszy z tej trójki, rzeczywiście ukończył wyż­sze studia politechniczne, zdążył też ożenić się i rozwieść. Rok temu porzucił rodzinne miasto i podobno pracuje obecnie w Warszawskich Zakła­dach Maszyn Budowlanych imienia L. Waryń­skiego.

Nie czekając więc na następne meldunki, Szczę­sny pojechał na ulicę Kolejową. Okazał warto­wnikowi legitymację i spytał o inżyniera.

Borycki zajęty był kłótnią z kierownikiem mon­tażu koparek. Obaj mieli swoje racje, dlatego żaden nie chciał ustąpić. Nadejście kogoś obcego inżynier przyjął z cichą ulgą, gdyż odkładało to jałowy spór o dalszy plan. Wyrzuciwszy z siebie

jeszcze kilka mocnych argumentów, przyjrzał się Szczęsnemu i rzeki spiesznie:

Kiedy usiedli w maiym, oszklonym pomieszcze­niu, kapitan spytał trochę zdziwiony.

> — Nie wiedziałem. I nie wiem, kim pan jest. Ale on mi się za bardzo stawia, więc niech trochę poczeka. To dobry chłopak, tylko lubi rządzić. A na maszynach ja się lepiej znam. No, mniejsza z tym. Słucham, o co chodzi?

Szczęsny me wdając się w szczegóły pokrótce wyjaśnił cel swojej wizyty. Kiedy napomknął

o prowadzonym dochodzeniu, dopiero wtedy Bo­rycki zaciekawił się naprawdę, oczy mu rozbłysły.

..— Pierwszy raz stykam się z czymś takim. — rzekł, mocno poruszony. — Oczywiście, chętnie panu pomogę. Miałem gdzieś to zdjęcie, cholera wie... — zamyślił się. — Wie pan co? Niech pan przyjdzie do mnie, do mieszkania. Bo teraz nie mogę wyjść z pracy, to by za długo potrwało, takie szukanie po szufladach. Proszę, tu jest adres.

Kapitan wrócił, do Komendy. Kręglewski poka­zał mu odpowiedź z Rzeszowa: Witold Kwaśniew­ski pracuje w dalszym ciągu w hucie „Stalowa Wola", jednakże przebywa obecnie w sanatorium, gdzie leczy wrzód żołądka. Podano też adres sana­torium w Krjmicy.

O piątej będę u Boryckiego w domu. Może coś z tego wyjdzie.

Borycki mieszkał na nowym osiedlu własnościo­wej spółdzielni przy ulicy Żeromskiego. Jak się okazało, zdążył ożenić “się po raz drugi.

Pani domu nie pokazała się, bo, jak wyjaśnił inżynier, właśnie myła włosy. Sam przyniósł więc

Borycki przycupnął na piętach, wyciągnął na­stępną szufladę i rzucił przez ramię:

Ale znowu nie był to Amsterdam, lecz na od­mianę Florencja.

■— Nie, dziękuję. Może pomogę panu szukać?

■— Dobra.

Borycki chwycił szufladę, uniósł w górę, rozej­rzał się i wysypał całą zawartość na tapczan. Po­tem zrobił to samo z pozostałymi. Utworzył się z tego potężny stos papierów, zdjęć, rysunków technicznych, listów i przenajróżniejszych dro-


biazgów. Przysiedli nad nim, wyciągając zdjęcia, których było mnóstwo. W pewnej chwili Szczęsny zauważył na jednym grupę osób, ustawionych na tle jakiegoś budynku.

Borycki spojrzał mu przez ramię, «chwycił foto­grafię i zawołał z zadowoleniem:

-— To! No, proszę, to jednak pan znalazł pierw­szy. O, tu jestem ja — pokazał zapałką — tutaj taki jeden z Zakładów „K-12”; zapomniałem, jak się nazywa...

■— Jankowski?

Szczęsny wziął fotografię i długo przyglądał się wskazanej postaci. Niewiele można było poznać z amatorskiego zdjęcia, twarze były malutkie, niewyraźne. Właściwie wszyscy byli do siebie trochę podobni z wyjątkiem Kwaśniewskiego, który miał okulary, i wysokiego Holendra z ogro­mną łysiną.

Wspólnie pozgarniali papiery do szuflad, potem kapitan rzekł:

-— Nie. Ciekaw jestem, czy pan by go poznał.

Szczęsny wahał się chwilę, zastanawiał, wreszcie rzekł z pewnym ociąganiem: — A pozna pan go na fotografii?

Wówczas kapitan wyjął z kieszeni kilkanaście

zdjęć, rozrzucił na tapczanie, a potem powiedział:

Borycki pochylił głowę nad zdjęciami i przyglą­dał im się z uwagą. Trwało to kilka minut. Szczę­sny czekał. To, o czym myślał od pewnego czasu, było tak mało prawdopodobne, że nie chciał się tymi myślami podzielić nawet z majorem Daniło- wiczem, największym swoim przyjacielem.

pan porówna nawet z tym moim amsterdamski;», chociaż twarze na nim niewyraźne i małe. Ą dla­czego sądzi pan, że , Lobmann, to któraś z tych osób? — wskazał na rozłożone fotografie.

0x08 graphic
Szczęsny nie od razu odpowiedział. Myśli jego wykonały nagły skok w przyszłość, zawróciły po­słusznie i kapitan w tym momencie podjął jedną ze swych karkołomnych, bardzo trudnych do wy­konania decyzji.

Borycki patrzał na niego z niedowierzaniem.

Była to prośba, ale inżynier zrozumiał ją właś­ciwie i odparł żywo:

W równym stopniu o pana. A co do tych fotogra­fii — zebrał je z tapczanu, schował do kieszeni — to być może ma pan racje, że na żadnej nie ma Ericha Lobmanna.

-— Zdaje się, że zaczynam trochę roziim eć! — mruknął Borycki. — Czy mogę pani; - czymś pomóc?

Szczęsny spojrzał na niego uważnie swymi wą­skimi, czarnymi oczami, chwilę pomyślał.

-— Mam zdrowe nerwy — uśmiechnął się inży­nier. — Chodzi prawdopodobnie o zwłoki?

Rozdział 7

Polewski spojrzał na zegarek. Pięć po dziewią­tej. Odłożył książkę, słuchał chwilę. W drugim po­koju żona usypiała syna, który opierał się temu ze wszystkich sześcioletnich sił.

Mały dosłyszał, wrzasnął z gniewem:

-— Dobrze, dobrze — Polewska poprawiła koł­drę i zaczęła coś cicho nucić.

o żołnierzu, co nie tańczył walca... na warcie...

Z nagła brzęknął telefon. Kapitan zerwał * się, przymknął drzwi do sypialni. Potem podjął słu­chawkę. Rozmawiał cicho, a po skończeniu zrzucił domowe kapcie, nałożył buty.

Wartburg stał przed domem, mokry od wieczor­nej mgły. Polewski jechał ulicami, rozmyślając

o tym, czego się dowiedział przed chwilą. Po kwa­dransie dzwonił do drzwi mieszkania Laseckiej, z przyzwyczajenia sprawdził przed tym bramę domu i schody, ale było pusto.

Hanna otworzyła mu natychmiast, a z jej twa­rzy zorientował się, że wszystko poszło tak, jak planowali. W pokoju na stole leżała czarna teczka- kuferek. Była zamknięta.

Polewski siadł przy stole, przysunął kuferek do siebie i zaczął się mu bacznie przyglądać. De­likatny zameczek wydawał się nienaruszony, żad­nych śladów otwierania, żadnej rysy. Lasecka podała silnie powiększającą lupę, ale i w paro­krotnym powiększeniu nie można było dostrzec nic podejrzanego.

Lasecka dla ostrożności zgasiła w mieszkaniu wszystkie światła. Zapanowała zupełna ciemność. Ale i w niej otwarcie teczki poszło gładko, zamek nie zacinał się ani nie był skrzywiony. Wewnątrz leżała druga teczka, ze zwykłej tektury, pełna rysunków technicznych. Było ich 17.

W głosie jej był cień zawodu. Wyczuł go i rzekł z uśmiechem:

Wyjął skoroszyt, odrzucił rysunki na bok i wy­szukawszy palcami maleńki papierowy prostokąt, odlepił go ostrożnie od tektury. Zapytał Hannę, jak go oznaczyła.

-— Są na nim napisane symbole silnika, numer skoroszytu i data — odpowiedziała.

■— W kuchni przygotowałam wywoływacz i utrwalacz — powiedziała Hanna. — Możemy zaraz sprawdzić.

Przyniosła małe kuwetki i poruszając się po omacku objaśniała Polewskiego, gdzie co stawia. Kiedy upłynęły potrzebne do tego minuty, w cie­mnoczerwonym świetle zapalonej teraz latarki zo­baczyli, jak papier ściemniał, niczym pociągnięty czarną farbą. Wtedy popatrzyli na siebie z saty­sfakcją.

■— A więc jednak on! — Polewski pokiwał gło­wą. — Haniu, czy na pewno zrobiłaś przed tym wszystko tak, jak trzeba?

■— Dobrze. Mamy jeszcze cale mnóstwo roboty

*

Kapitan Szczęsny wszedł do pokoju kierownika wydziału kontroli ruchu granicznego w Komen­dzie Stołecznej. Był to sympatyczny młody czło­wiek, Szczęsny znał go pobieżnie z kilku wspól­nych konferencji. Przywitali się i kapitan rzekł bez wstępów.

Kierownik sięgnął po słuchawkę, połączył się z kimś wewnętrznym telefonem.


Odłożył słuchawkę, popatrzył na Szczęsnego:

Wrócił na górę, siadł za biurkiem. Domyślił się, że osoba inżyniera wzbudziła czujność nie tylko jego. Nie wiedział, z kim będzie rozmawiał, na wszelki wypadek postanowił jednak nie wtajemni­czać na razie swojego s/.efa ani żadnego z kole­gów. Potem pewnie jakoś uzgodnią wspólne dzia­łanie. Albo odstawią mnie na bok — pomyślał

Wyjął spośród kilkunastu zdjęć fotografię Loh­manna, na jego prośbę niepostrzeżenie zrobioną przez jednego z milicyjnych pracowników. Wpa­trzył się w podobizno człowieka, o którym wie­dział bardzo mało, w ki i ci wie nic — jeżeli jego podejrzenia b\ ly słuszne.

Ktoś zapukał do drzwi. Na progu stanął męż­czyzna wysoki, szczupły, o ciemnych v,losach, opa­dających niedbale na czo?o. I\' ri na so':ie szare ubranie, które jakoś nie pakowało r'o tej postaci. Bystre oczy Szczęsnego z miejsca otaksowały go, jako wojskowego lub oficera milicji, chodzącego na co dzień w mundv:i ze-.

•— Miło mi — Szczęsny był zadowolony, oczy go nie zawiodły. — Proszę, niech pan siada.

■— Przyjdzie jeszcze mój kolega — rzekł Polew­ski, spoglądając na drzwi. — Major Szymczak. —- Rzucił Szczęsnemu przelotne spojrzenie i mruknął żartobliwie: — Jak pan to zrobił?

Zapalili. Znów ktoś zapukał; wszedł Szymczak, krępy, łysawy, w wojskowym mundurze.

ny kwasem azotowym, do tej pory nie odzyskał wzroku. Ale Lobmann na pewno tego nie zrobił.

■— No, więc?

Ton, jakim major zadał to pytanie, był odrobi­nę za ostry, jak na kapitana Szczęsnego. Toteż oczy zwęziły mu się i rzekł chłodno:

Szymczak skrzywił się, chciał odpowiedzieć, ale Polewski go uprzedził. Szczęsny budził w nim za­ufanie, zresztą słyszał już o nim trochę od jego zwierzchników.

Obaj wojskowi spojrzeli na niego ze zdumie­niem. Major 2gasił gwałtownie papierosa, zmarsz­czył brwi.

Szymczak poezerwieni-ił. Zdawało mu się, że

Szczęsny prowadzi z nimi jakąś bezsensowną, idio­tyczną l`rq.

o dwie różne osoby?

Słowo strzeliło jak bicz, i znowu obaj wojskowi popatrzyli na Szczęsnego ze zdziwieniem i niedo­wierzaniem.

■— A czyż Jankowski nie spostrzegł, że to nie jest Lobmann, jeżeli go przedtem znał? — spytał major.

■— I co dalej?

•— No i w godzinę później Jankowski został oblany kwasem azotowym. Stracił wzrok. Mało tego. Z jego mieszkania skradziono podczas nie­obecności domowników kopertę, w której było parę różnych amatorskich zdjęć, a między nimi

Wrócił po kilku minutach, położył na biurku parę dużych, błyszczących fotografii. Twarz Eri­cha Lobmanna rysowała się teraz trochę wyraź­niej i Polewski, przyjrzawszy jej się, rzekł:

Szczęsny wyciągnął z szafy teczkę, w której przechowywał dokumenty, dotyczące sprawy zwłok NN, znalezionych w wykopie. Było tego niewiele: zdjęcia, garść skąpych meldunków z ko­mendy w Białymstoku, protokół zeznania Wacła­wa Olesińskiego. Położył obok siebie dwie foto­grafie i powiedział:

■— To te nieznane zwłoki? —■ spytał Szymczak, pochylając się nad biurkiem.

Wszyscy trzej spoglądali z napięciem to na jed­no, to na drugie zdjęcie. Twarz zabitego, jakkol­wiek poddana milicyjnej „kosmetyce”, była jed­nak mocno zmasakrowana.

Szczęsny przecząco potrząsnął głową. Wpatrywał się w fotografie próbując doszukać się podobień­stwa, był dziwnie przekonany, że zabity człowiek to holenderski inżynier.

, — Tak, to zastanawiające. Można sądzić, że go umyślnie przebrano w stare łachmany, aby zmylić śledztwo. Czym został zabity?

' prawdopodobnie łomem. Szczegółowe badania za­przeczyły sugestii, jakoby zabito go pustą butelką po wódce. Butelkę podrzucono obok w wykopie.

-— Od takich ciosów przecież by pękła.

■— Niekoniecznie — sprzeciwił się Szczęsny. —■ Ale krwawy wylew wskazywał na inne narzędzie zbrodni.

■— Podsumujmy, co wiemy — Szymczak wyjął notes, przerzucił parę kartek, spojrzał na Polew­skiego. — Myślę, że chyba wprowadzimy towa-


rzysza z milicji w cały tok sprawy, bo i tak trze­ba będzie dalej działać dwoma torami, choć w ści­słym porozumieniu.

■— Nie wiemy jeszcze. Zakładam, że mogło tak być, a naszą rzeczą będzie to udowodnić. Albo przyznać się do pomyłki.

■—■ Automatyczne wykrywacze? ■— spytał Szczę­sny. Znał te urządzenia z któregoś numeru „Pro­blemów kryminalistyki”.

-— Tak. Kilka dni temu, w środku nocy, ktoś wszedł niepostrzeżenie do hali silników i spowo­dował alarm w wykrywaczach. Niestety, ten, któ­ry miał obowiązek czuwać w dyżurce z nałożo­nymi na uszy słuchawkami...

■— I podejrzenie padło na Lobmanna. Dlaczego?

•— Nikt z Zakładów nie znał go przedtem?

■— Tego całego Michlerskiego — zaczął Szczęsny

■— Siedzimy razem w pokoju. Siedzieliśmy, te­raz już jestem stale w montowni. Długoletni pra­cownik...

Szymczak nachmurzył się, a Polewski wybuch­nął śmiechem. Nie wyjaśnili jednak, o kogo cho­dziło.

ustalić, kim jest człowiek, który legitymuje się jego paszportem.

-— Najprościej byłoby porozumieć się z firmą, ale jeżeli mylimy się, mogą z tego wyniknąć nie­przyjemności.

■— W Zakładzie Medycyny Sądowej. Postara­łem się, aby jeszcze ich nie pochowano, chociaż miałem z tym kłopoty — mówił Szczęsny. — Zbyt długo nie wolno przetrzymywać. Żeby ta twarz nie była tak zmasakrowana!... Może pokazać jed­nak Boryckiemu?

Polewski zatrzymał się, popatrzył na niego

-— To, że ja muszę mieć w garści całą siatkę, przyjacielu! Lobmann na pewno nie działa sam. Pomaga mu niejeden człowiek. To wszystko trzeba zwinąć, inaczej po pewnym czasie odrodzi się, jak ucięty grzyb. Gdybym chociaż miał pewność, że to jest fałszywy Holender. Że tamte zwłoki to Erich Lobmann. Ale nie chcę mieć do czynienia z tymi wszystkimi panami z obcej ambasady, je­żeli nasze podejrzenia się nie zgadzają.

■— Powiedziałem: można tak sądzić. A to jesz­cze mało. Oni, jeżeli to są dwaj różni ludzie, ma­ją pewne cechy podobne: wzrost, kolor włosów, tuszę. Nawet w rysach jest nieco podobieństwa. Ale fotografia, zwłaszcza aż tak powiększona, nie jest wyraźna. Zresztą, po sześciu latach człowiek może się trochę zmienić... Ja jestem prawie pe­wien, że to ktoś inny, ale właśnie przeszkadza mi to „prawie”! Poza tym, w interesie Centrali, która tego szpiega do Polski wysłała, fałszywy czy prawdziwy Lobmann będzie krył swoich pomoc­ników, powie, że działał sam, i jak mu udowodni­my, że kłamie? Nie takie proste.

Wrócił Szymczak. Zdążył porozumieć się z na­czelnikiem wydziału zabójstw Komendy Stołecz­nej, który wyraził oficjalną zgodę na ewentualną współpracę Szczęsnego i całej ekipy z przedsta­wicielami kontrwywiadu. Oczywiście, jak zastrzegł surowo major Szymczak, w decydujących posunię­ciach pod wspólnym kierownictwem.

Major zastanowił się przez chwilę, potem po­trząsnął głową.

Milczeli parę minut, wreszcie Daniłowicz zerk­nął na Szczęsnego spod oka i rzekł:

Kapitan wzruszył ramionami.

■—• Znów cię niesie? — mruknął z dezaproba­tą. — Pamiętaj, że współpracujemy z tamtymi. To za ciężka sprawa, żeby ją rozgryzać samemu- Słyszysz, co mówię?!

Szczęsny odwrócił się w drzwiach, przelotnie uśmiechnął i odparł:

Potem wyszedł.

*

Kapitan Polewski zajrzał do gabinetu dyrektora Rosińskiego, a zobaczywszy, że jest sam, zastukał dla formy i wszedł.

Polewski westchnął z ubolewaniem.


Rozdział 8

Kelner podał zakąski: jajko na szynce dla La- seckiej, befsztyk po tatarsku dla Lohmanna, usta­wił talerzyk z pieczywem, masło, po czym spoj­rzał wyczekująco na Holendra. Mimo dwukrot­nych zapytań, nie otrzymał dotąd zamówienia na wódkę.

Lobmann trafnie zrozumiał to spojrzenie i zwró­cił się do pani inżynier, pytając, co sobie życzy. Był tego wieczoru uprzedzająco grzeczny i tros­kliwy, zdawał się czytać w jej oczach. Kiedy indziej bawiłoby ją, może nawet wzruszało takie postępowanie, dziś jednak myśli jej zaprzątało zu­pełnie coś innego.

Zgodziła się na eksportowy jarzębiak. Jedząc, dyskretnie obejrzała salę, odnalazła wzrokiem młodego człowieka, na pozór całkowicie pochło­niętego konsumpcją, poznała go. Wiedziała też, że drugi kręci się po recepcji.

Teraz zdziwiła się naprawdę.

Ujął jej rękę i pocałował. Potem sięgnął po kie­liszek.

Kelner sprzątnął talerzyki, ustawił gorące tale­rze, błyskawicznie nałożył dania.

Zgodzili się na Egri Bikaver. Młody człowiek, siedzący kilka stolików dalej, skończył jeść, zamó- >'■' wił kawę. Wie patrzył w ich stronę, mimo to Han­na uchwyciła w pewnym momencie błyskawiczne spojrzenie, jakim Lobmann dwukrotnie go obrzu­cił. Zaniepokoiła się, ale uśmiechnięta spytała swego towarzysza, jak mieszka w Amsterdamie.

nim zdołała go powstrzymać, już szedł w stroną hollu.

Kiedy znikł za drzwiami restauracji, ostrożnie spojrzała na młodego ccłowieka, pijącego bardzo wolno swoją kawę. Ledwo dostrzegalnie uniósł brwi pytająco. Odpowiedziała uspokajającym •przymknięciem powiek. Zabrała się do jed/enia, polędwica stygła. Wypiła wino. Upłynęło już chy­ba z dziesięć minut. Lob mann nie wracał.

Młody człowiek poruszył się niespokojnie. On też wiedział, że w pobliżu recepcji znajduje się jego kolega, ale na wszelki wypadek wstał i, ostentacyjnie zostawia ja o na stoliku papierosy i za­palniczkę, wyszedł z sali. Hanna zmarszczyła brwi, nie wiedziała, co powinna zrobić. Znów spojrzała na zegarek. Kwadrans. Co on robi tak długo?

Przyszło jej na myśl, że być może Polewski w ostatniej chwili 'zmienił plan działania i Loh­mann został po prostu zatrzymany w pokoju hote­lowym. Jeżeli jednak tak się stało, powinni ją

o tym zawiadomić. No i zapłacić rachunek, który na pewno był niemały.

Osiemnaście minut. Coś się musiało stać. Uciec przecież nie mógł, przez okno nie wyskoczył. Może zasłabł?

Kelner przesunął się obok stolika, wrócił, popra­wił zwisającą serwetkę, porzuconą przez Lohman­na, i spytał:

Zerknęła na zegarek. Dwadzieścia dwie minuty. Ani Lohmanna, ani kolegi z kontrwywiadu. Jeżeli wyjdę — myślała — to kelner mnie dogoni, zażą­da zapłaty, będzie idiotyczna sytuacja. Ile ja mam przy sobie? Dweście czy trzysta?... Może starczy. Musi starczyć. Piekielny jarzębiak, Bóg wie, ile tutaj kosztuje, w dodatku wieczorem Dwieście mnm na pewno, dwie setki. I chyba pięćdziesiątkę. Dobrze, że zjadłam, przynajmniej się nie zmarno­wało. 'Czemu ten Włodek nie wraca? Powinien mi •powiedzieć, co i jak, siedzę jak głupia.

Dwadzieścia sześć minut. Energicznym ruchem ręki przywołała kelnera.

Spojrzał na nią spod oka, odszedł do służbowe­go stolika, przysiadł, zaczął pisać na bloczku. Kie­dy podawał rachunek, we drzwiach stanął Włodek Urbański. Miał nieprzenikniony wyraz twarzy, znała go jednak za dobrze, żeby nie poznać, iż 'naprawdę coś się stało.

Urbański wrócił do swego stolika, zapłacił. La- secka z_ westchnieniem ulgi stwierdziła, że zawar­tość portfela wystarczy na uiszczenie rachunku, ale przezornie zabrała go do torebki. Wstała, Wło­dek szedł za nią do hollu. Razem ubrali się w szatni, nie odzywając się jednak do siebie, do­piero przed hotelem ruchem ręki pokazał jej służ­bowego fiata. Kiedy wsiedli, rzuciła gorączkowo:

Zauważyła, że gotuje się ze wściekłości. Wypro-

■— O Amsterdamie. O jego mieszkaniu. Powie­dział, że pokaże mi kilka zdjęć, które ma w.poko­ju. Wstał i wyszedł.

■— Może go sprzątnął ktoś od nich?

:— To byłby trup! W pokoju, w łazience, wresz­cie na chodniku, wyrzucony przez okno. Wyklu­czone, on musiał wyjść z hotelu. Musiał to zrobić w gigantycznym tempie, korzystając z momentu, kiedy ja siedziałem przy stoliku, a Krzysiek zaj­rzał do sali. Wiesz, jak jest w „Grandzie”, trzy albo cztery wyjścia, schody na prawo, schody na lewo, kilka wind. Ma widać dobrego nosa i zo­rientował się, że coś kolo niego śmierdzi.

■— Spokojna głowa. Zawiadomiłem milicję i ka­pitan Szczęsny przysłał wywiadowców. Znają go z fotografii. Zresztą Krzysiek też został. Ale jestem przekonany, że Lohmanna nie ma w ho­telu.

W gabinecie pułkownika Czerniaka, który — ■wbrew obawom — nie był zbytnio rozgniewany, rozważali potem wszystkie możliwości ucieczki Lohmanna. Czerniak sądził, tak jak Urbański, że szpieg wykorzystał dogodną chwilę i wyszedł bocznymi drzwiami z hotelu. Pozostawienie rzeczy w pokoju było taktycznym posunięciem dla opóź­nienia poszukiwań.

Na prośbę kapitana Polewskiego Komenda Sto­łeczna MO zarządziła blokadę miasta, obstawiając wszystkie drogi wylotowe z Warszawy. Każdy sa- móchód czy inny pojazd był zatrzymywany przez pracowników Wydziału Ruchu Drogowego, którzy zostali zaopatrzeni w fotografie Lobmanna.

-— Nie pojechał służbową warszawą z „K-12”, bo stoi na parkingu przy hotelu — zauważy^ Ur­bański. — Ale przecież od początku na pewno nie działał sam, więc gdzieś musi mieć bazę. Pewnie ktoś z siatki dostarczył mu samochód. Gdyby tak było, ucieczka musiała być zaplanowana wcześ­niej. Ma, cholera, zimną krew.

Wszedł porucznik Mirowicz, zmęczony i znie­chęcony bezskutecznym poszukiwaniem.

Mirowicz poruszył ustami, ale ze względu na obecność pułkownika brzydkie słowo przemknęło się tylko po jego wargach.

Po jej wyjściu Czerniak sięgnął po słuchawkę. Łączył się z'kilkoma numerami, rozmawiał krótko, wreszcie rzekł:

Szczęsny nie spał tej nocy. Do rana, wraz z Tu- rzyńskim i innymi, zajęci byli w „Grand Hotelu”.

■— A ja idę na spacer. Dobrze mi zrobi. Turzyński znal Szczęsnego za mało, aby to właściwie zrozumieć. Toteż wzruszył ramionami

■— Że też ci się chce, w taką pogodę.

■— Nie szkodzi.

W godzinę później do pokoju, w którym siedział Turzyński, zajrzał major Daniłowicz i spytał

-— Ale czy wam powiedział, że idzie się przejść? — gwałtownie dowiadywał się wyraźnie zaniepokojony major.

■— Szlag by go trafił! Co ten wariat znowu wy­myślił. Gdyby dzwonił albo przyszedł, niech na­tychmiast porozumie się ze mną.

Ta sama ulica, schody, drzwi. Czy i człowiek bę­dzie taki sam? Jak dotrzeć do jego ambicji — je­żeli ją ma, do sumienia — jeżeli dla niego cokol­wiek znaczy. Do serca wreszcie, jeżeli choć czasa­mi nim się kieruje.

A może inaczej. Może trzeba ostro, twardo, po męsku. Nastraszyć. Przerazić nawet. Wstrząsnąć kilkoma słodami tak, żeby się przed nimi bronił, żeby ich nie chciał słyszeć.

Wszystko po to, żeby powiedział.

Szczęsny stał chwilę przed drzwiami, jak gdyby czekał na czyjąś radę czy polecenie. W rzeczywi­stości jednak nikt nie mógł mu jej teraz udzielić, a polecenie — gdyby je wydano — nakazywałoby raczej wycofanie się z tego, co chciał zrobić. Ale Szczęsny nie byłby sobą, gdyby usłuchał.

Raz jeszcze spojrzał na zegarek. Za dziesięć dziewiąta. Powinien być w domu. Wyciągnął rękę do dzwonka.

Paweł Piaśnik otworzył drzwi trochę zaspany.

Sennym okiem powiódł po stojącym przed nim oficerze, na jego twarzy odbiło się zdziwienie.

Kapitan wyminął go szybkim ruchem, wszedł do mieszkania i zamknął drzwi za sobą.

Paweł nie ruszał się z miejsca. Przejechał ręką po zwichrzonych włosach, ziewnął. Machinalnie przekręcił zatrzask w drzwiach, odwrócił się, zmarszczył brwi.

-— No, ale o czym wszystkim? —- w głosie Paw­ła był cień zainteresowania, może niepokoju. —■

O polityce chce pan mówić czy o pogodzie?

•— No? Byle szybko, bo śniadania nie jadłem.

Ale Szczęsny nie odzywał się przez parę minut. Obserwowali się czujnie, skrycie, wreszcie Paweł (nie wytrzymał i wybuchnął:

Jak kiedy — powtórzył jego słowa. — Cza-

lem i tydzień — wyznał szczerze. — Albo parę miesięcy.

Dostrzegł, że chłopak spręża się w sobie, jakby |o skoku, i nogą zagrodzi! drzwi na korytarz.

Bez cudów! — upomniał go. — Najpierw po- ayśł, potem rób.

Proszę bardzo •— wstał, wyszedł za nim na jrytarz, sprawdził, czy w iaz »ice nie ma okna, yyjął klucz, tkwiący od wewnątrz. — Właź! -Paweł siedział diugo, mył się, marudził, wresz- lie mu się znudziło. Wyszedł, spojrzał na kapi- ina złym okiem.

Jeszcze pNan tu jest?

■— A jeszcze.

■— Chcę coś zjeść.

Jedz_ — zaprosił go ruchem ręki do kuchni, aszedł za nim.

Znowu przygotowywanie śniadania, potem je­żdżenie, długie, powolne żucie, jakby nie miał zę- ! bów. Wszystko na pokaz, dla odwleczenia rozmo- i wy. Dzieciak — stwierdził w myśli, przyglądając się temu przedstawieniu.

Wrócili do pokoju.

Piaśnik znieruchomiał.

Wstał, ale zaraz usiadł z powrotem.

-— Jaki Jankowski? — Zdawało się, że napraw­dę nie wie, O kogo chodzi.

iero potem., zobaczyłem i... domyśliłem się

< Pawła ogarnął dreszcz Strach i zdziwienie, że ilicja już wszystko wie, były tak silne, iż nie ógł się opanować. -Dostał papierosa, zaciągnął `ę chciwie, a potem rzukl:

'Wybuchnął znowu. — Stara koperta i trochę fo­nografii Nic więcej nie wą'em ani grosza!

. •— Ile ci dal Olesiński za zdjęcia?

> -— Oglądałeś je?

Paweł milczał, nerwowo przygryzał wargi. Pa­pieros wypacłl mu z ręki, podniósł go i zdusił na stole, nie zważaiąc na obrus.

■— Nie wiem.

■— Wiesz.

Nagle skoczył z tapczanu, w prawej pięści coś krył i rzucił się z tym na oficera. Szczęsny po­czuł ostry ból na policzku. Chłopak był zwinny i szybki, a przy tym bliski histerii, kapitan miał jednak za sobą długoletnią zaprawę dżudo. I choć tamten szarpał się, wyrywał, gryzł i kopał jak rozwścieczone zwierze, przecież zdołał go obez­władnić i mocnym uderzeniem powalić na tapczan.

Paweł wcisnął głowę w pościel i nie ruszał się. Szczęsny poderwał go jak szczeniaka, odwrócił twarzą do siebie.

Zaciśnięta pięść rozwarła się niechętnie, wypadł z niej wąski ułamek żyletki, oprawiony w maleń­kie drewienko. Kapitan odrzucił chłopaka na tap­czan, podniósł ,.mojkę”, schował do kieszeni.

Czekał parę minut, zanim Paweł uspokoił się na tyle, że uniósł głowo, wytarł nos i popatrzył w przestrzeń załzawionymi oczami.

■— Jemu... szło o jakieś... jedno zdjęcie — bąk­nął nie odwracając wzroku.

Wstydził się płaczu i tego, że przegrał. Niena­widził w tej chwili Szczęsnego, gardził sobą, naj­chętniej by się powiesił. Zrozumiał jednak, że tamten nie ustąpi, póki nie usłyszy prawdy. Ja­kimś cudem milicja wiedziała już za dużo, aby mógł kłamać.

■—■ Nie wiem dobrze. Jankowski je miał. Ale to mi powiedzieli potem, ja...

■—■ Powiedzieli? Kto, oprócz Olesińskiego?

•— Tylko Olesiński.

Znowu parę minut milczenia. Stopniowo Paweł uspokajał się, był teraz -"zgnębiony i cichy.

-— Ja go nie znam — mruknął wreszcie. — Taki czerwony na twarzy, niewysoki. Olesiński mówił do niego „panie szefie”... No, to było tak, że kiedy ja powiedziałem Jankowskiemu to, co miałem mówić, poszedłem do swojej hali. Po dro­dze... nie, jeszcze przedtem!

■— Kiedy: przedtem?

to znaczy do sąsiadów, bo u nich jest telefon, żebym przyszedł na Ząbkowską. Że ma forsę dla mnie. Poszedłem, tam był też ten czerwony na [ twarzy, nieduży. Zresztą, zaraz się pożegnał i od- L jechał.

f — Czym odjechał?

I — Jasnym wartburgiem, patrzyłem z okna.

K —• Tak. Ja nie chciałem, ale forsa była mi po- C' trzebna.

1 — Pewnie, jak tamtą przepiłeś z Korbaczem. I: Czy ten drugi mężczyzna rozmawiał z tobą, wte- K. dy u Ołesińskiego?

E Paweł pomyślał chwilę.

£ — Raczej nie — odparł. — Tak tylko... że mo- | gę u niego dobrze zarobić, jak będę słuchał. Nie f wiem, co to miało znaczyć, bo nic konkretnego f nie powiedział.

(:■ ■— Nie. Ja mu tego nie mówiłem. Chciałem... —■ i urwał, zaczerwieni! się.

( — Chciałeś potem ciągnąć forsę — dokończył Szczęsny. — Taki mały szantażyk, z tego można i, żyć. Kim jest dla ciebie ten facet?

-— Dobra, nie musisz. Słuchaj, Paweł. Jesteś

przecież chłopak dorosły, potrafisz myśleć. Czy nie zastanowiło cię, o co chodzi tym ludziom, Ole- sińskiemu i temu drugiemu? Co się może kryć za próbą zabójstwa, za kradzieżą fotografii?

Pia.śnik wzruszył ramionami.

-— Szkoda. Kto to jest Lohmann?

•— Lohmann? — Paweł spojrzał na oficera ze zdziwieniem. — To jakiś Niemiec?

■— Gdzie są te frezarki?

-— Słuchaj — kapitan przysiadł znowu i mówił zdecydowanym tonem: — Czy ty chcesz, żeby cię tamci sprzątnęli? Tak na amen?

W oczach chłopaka zamigotał niepokój.

kim są ludzie, którzy stoją za twoim Olesińskim, i ostrzegam cię przed nimi! Nie mam w tym żad­nego interesu, po prostu nie chcę jeszcze jednego trupa w tej śmierdzącej, sprawie. Pierwszego mo- ^gę ci pokazać, leży w zakładzie medycyny sądo­wej, tak pięknie załatwiony, aż trudno twarz roz­poznać. Potem Jankowski, przeżarty kwasem i ślepy. Żyje, ale jakby nie żył. Kaleka... A te­raz, według mojego rozeznania, nadchodzi twoja kolej.

Milczeli kilka minut. Potem chłopak podniósł się z tapczanu, zaczął nakładać buty. Miał zaciś­nięte usta, wyraz twarzy zdeterminowany. Sięg­nął po marynarkę.

Wyszli. W bramie stał mężczyzna czarnowłosy, krótko ostrzyżony, który na widok Szczęsnego powiedział:

■— Mam tu wóz.

Telefon do biura radcy handlowego w Amster­damie. Długa, choć oględna rozmowa. Potem cze­kanie — godzinę, dwie, cztery. Wreszcie odpo­wiedź: „Inżynier Hugo Jongkind przyleci wieczor­nym samolotem do Warszawy”.

kim językiem — kapitan był trochę niespokoj­ny. — A jeżeli tylko po holendersku?

g. — A, tak jakoś... No, nic. Damy sobie radę. Czy ¡ktoś u nas zna holenderski?

| — Oczywiście, są tłumacze w wydziale szyf- forów. W razie czego, weźmiemy kogoś stamtąd, i Do drzwi ktoś zastukał i dyżurny oficer powia- Idomił, że do pułkownika przyszedł kapitan Szczę- l«ny z milicji. Czerniak kazał wpuścić, podpisał ■przepustkę. Po chwili Szczęsny zjawił się w gabi- piecie.

K — Macie taki wyraz twarzy, jakby wam się t coś powiodło — zauważył pułkownik, na wpół ^żartobliwie. — Siadajcie, kapitanie.

: — Co to za Piaśnik? »

Szczęsny pokrótce streścił rozmowę z Pawłem, dodając, że człowiek, określony przez niego jako czerwony na twarzy, nieduży, to może być Mich- lerski, choć dowodów żadnych na to nie ma.

Czerniak uśmiechnął się.

—■ Trudno — powiedział Szczęsny. — Chłopaki były wtedy w porządku.

—■ Nie obrażajcie się — rzekł Czerniak ugodo­wo. ■— W zasadzie macie rację, tylko że nam to potem napsulo krwi, bo facet z siatki urwał się i trzeba go było dość długo szukać.

Wszedł Urbański, zameldował się pułkowniko­wi, przywitał z tamtymi. Poszukiwania Lohman­na jak "dotąd nie dały żadnych rezultatów. Nie natrafiono na ślad ucieczki z Warszawy ani też nikt o podobnym rysopisie nie próbował wyje­chać z Polski legalną drogą. Brano oczywiście pod uwagę możliwość zmiany wyglądu, jednakże każda z osób, które choć trochę przypominały rze­komego Lobmanna, była kimś znanym, łatwym do sprawdzenia.

Rzeczy, pozostawione w pokoju hotelowym, zo­stały starannie przebadane przez ekspertów. Po­kój również. I tu nie było żadnych śladów jakiej­kolwiek szpiegowskiej roboty. Oficerowie byli więc pewni, że Lobmann posługiwał się stałą ba­zą i tam przechowywał wszystko, co było mu po­trzebne. Tym pilniejsze było ostateczne sprawdze­nie tożsamości zwłok NN.

Rozdział 9

Inżynier Hugo Jongkind, szczupły, rudowłosy mężczyzna z małym wąsikiem, w okularach o po­dłużnej oprawie, przed samymi drzwiami zawahał się. Nabrał w płuca oddechu, zacisnął wargi, wi­dać było, że pragnie za wszelką cenę opanować się na tyle. aby móc spokojnie spojrzeć na denata.

Podeszli do nakrytych nieprzezroczystą folią zwłok. Lekarz delikatnie odsunął folię z twarzy leżącego Jongkind patrzy! uważnie, mocno zacis­kając usta. By! bardzo blady. Wreszcie odsunął się trochę, wzdrygnął.

Wyszli w milczeniu, doktor Stern poprosił in­żyniera do swego gabinetu. Wyjął z szafki kieli­szki i butelkę koniaku. Holender wypił natych­miast, twarz jego z wolna odzyskiwała natural­ną barwę. Kapitan Polewski podsunął mu przy­gotowany protokół oględzin, wypełniony w dw'óch językach, i przyglądał się, jak Jongkind podpisu­je, a potem rzekł:

Holender skłonił się lekko, zapalił papierosa.

■— Czy — zaczął ostrożnie — mógłbym dowie­dzieć się chociaż, dlaczego mój kolega został za­bity? Panowie muszą zrozumieć, w firmie będą pytać, nie mogę wrócić i powiedzieć im tak po prostu, że nie żyje. Chciałbym też załatwić eks- portację zwłok do Amsterdamu.

-— Pomożemy we wszystkim — odparł Polew­ski. — Natomiast jeżeli chodzi o przyczynę za­bójstwa, w tej chwili mogę powiedzieć tylko to, że pan Lobmann padł ofiarą tragicznego splotu wydarzeń, w niczym z naszej strony niezawinio­nych. Jeden z polskich obywateli również ucier­piał, a chociaż żyje, jest niewidomy... Uderzenie zbrodniczej ręki było skierowane przeciwko Pol­sce, nie przeciw Holandii. Jeszcze raz zaręczam panu, że zrobimy wszystko, aby zabójca inżyniera Lobmanna został odnaleziony i ukarany.

W godzinę później w Pałacu Mostowskich Jong- kind wziął do ręki zdjęcie szpiega, przyjrzał mu się i potrząsnął głową.

Nie wiedział o tej rozmowie, podano mu więc datę i godzinę. Był tak zaskoczony, że z począt­ku nie chciał uwierzyć. Powtarzał, iż Lobmann miał bardzo charakterystyczny, trochę nosowy glos i niełatwo było komuś go podrobić.

■— Niestety, tego nie wiemy.

•—■ Bo widzi pan, jeżeli... ■— Jongkind umilkł, zastanawiał się przez chwilę.

Kapitan zaprzeczył ruchem głowy.

■— Jeszcze nie teraz —• odparł. -— Znajdziemy zbrodniarza, wtedy wiele się wyjaśni.

Nie była to odpowiedź, na jaką Holender cze­kał. Mógł czuć się urażony, mógł nawet zaprotes­tować przez swoją ambasadę. I byli mu naprawdę wdzięczni, że tego nie zrobił, kiedy odprowadzali go po południu na lotnisko. Polewski jeszcze raz zapewnił Jongkinda, że skoro tylko zabójca zo­stanie schwytany, niezwłocznie zawiadomią REA-

LET, chociaż rozumiał całą enigmatyczność tego zapewnienia. Sprawa dotyczyła szpiegostwa i, być może, nigdy 'nie zostanie ujawniona.

*

Michłerski wszedł do gabinetu dyrektora Rosiń­skiego nie zważając na sekretarkę. Trzasnął drzwiami, usiadł bez zaproszenia i warknął:

, — Co to wszystko ma znaczyć?!

Rosiński siedział za biurkiem, spokojny, trochę ociężały, bawił się zapalniczką. Nie odpowiedział na pytanie.

•— Dyrektorze, pytam, co to ma znaczyć? — wy- skandował zastępca szefa produkcji, akcentując każdą sylabę uderzeniem dłonią o stół. — Osta­tecznie pan jest moim zwierzchnikiem. I mam pra­wo do pana zwrócić się w takiej sprawie!

—- Jak to: pan nie wie! A kto ma wiedzieć?! —


Wieczorem w gabinecie dyrektora Rosińskiego zebrało się kilku ludzi. Prócz naczelnego był tara kapitan Polewski, pułkownik Ołdakowski, kapita­nowie milicji Szczęsny i Turzyński oraz siwy, po­marszczony staruszek, emerytowany pracownik Zakładów, Edward Kruta. Czuł się trochę niepew­nie, spoglądał na wszystkich z ukosa i z wyraźną ulgą powitał wejście sekretarza rady zakładowej, którego znał od lat. Nie wiedział bowiem, dlacze­go zaproszono go do gabinetu dyrektora, w do­datku o tak późnej godzinie.

Kiedy wszyscy się już zebrali, Rosiński jako gospodarz pierwszy zabrał głos. Mówił właściwie do dw'óch osób — sekretarza i Kruty, gdyż pozo­stali dobrze wiedzieli, o co chodzi.

Obecni uśmiechnęli się.

-—• Można na mnie liczyć — odparł Kruta po prostu. Na dłuższą deklarację nie było go stać, nie cierpiał przemówień.

'Ołdakowskiego, ten ruchem głowy poprosił, aby mówił dalej. — Panie Edwardzie, zna pan nasze Zakłady od samego ich założenia. Mało tego, pra­cował pan przed wojną w fabryce Zalewskiego, którą w czasie wo^ny prowadzili Niemcy, potem zburzyli, a na gruzach której stoją dziś nasze Za­kłady.

Przez kilka minut panowało milczenie. Kruta spoglądał na dyrektora, ale widać było, że myśl jego błądzi zupełnie gdzie indziej. Marszczył siwe, gęste brwi i pocierał palcami wygolony podbró­dek. Wreszcie odezwał się powoli:

■— Nie przeszedł ani przez bramę, ani przez ok­no, tak?

Ołdakowski poruszył się niespokojnie, a kapi­tan Polewski odparł za dyrektora:

Obecni spojrzeli na niego ze zdumieniem.

Majster podniósł się, podszedł do planu i przy­glądał mu się ze sceptycyzmem. Potem potrząsnął głową.

Siadł przy stole, wszyscy skupili się przy nim patrząc, jak starannie, wolno ciągnie ołówkiem grube kreski.

■— Co to był za kanał? — spytał Szczęsny.

•— Spróbujemy — rzekł Polewski. — A pan potrafiłby nam określić — zwróci! się do maj­stra — w którym miejscu dzisiaj w Zakładach mo­gło wypaść wejście do kanału?

Kruta zamyślił się głęboko, przymknął oczy. Po­tem otworzył je raptownie i mruknął:

pracowałem. Na moje oko, to wejście znajduje się właśnie gdzieś pod montownią. A drugi ko­niec za Zakładami, obok toru. Tam jest taka kę­pa drzew i krzaków, chłopaki nazywają to „małpi gaj” — uśmiechnął się przelotnie. — Latem idą tam z dziewczynami.

t budynek, prawie nietknięty. Dotykał do ocala­łych, wcale dobrych' fundamentów. Postawili na nich halę. — Rosiński podniósł się i zaczął szyb­kim krokiem przemierzać pokój. — Potem chcie­li ten kantor rozwalić, ale woda była doprowa­dzona, w podłodze odpływy, zrobili tam umywal­nie. Na razie. Ale wiecie, jak jest z prowizorką... zostało. Zrobiliśmy prysznice. Całe lata już minę­ły, jak...

Kruta podniósł na mówiącego wyblakłe, niebies­kie oczy. Były ostre i zimne jak sople lodu.

Szczęsny rozłożył na stole kilkanaście fotografii i izekł:

Stary majster długo przypatrywał si? w sku­pieniu zdjęciom, odkładając każde na bok z wyra­zem zniechęcenia. Nagle przy jednym twarz mu poczerwieniała i drgnęły ręce.

-— To on! — krzyknął. — To ten łajdak Adolf Schultz, żebym skonał! Gdzie on jest? Macie go?!

Kiedy znaleźli się w pomieszczeniu, gdzie za­instalowane były prysznice, majster zatrzymał się na parę minut i rozglądał uważnie, mrucząc pod nosem.

0x08 graphic
Kruta zbliżył się, zajrzał i przykląkł nad otwo­rem. Chwilę medytował, znów mrucząc do sie­bie, potem wstał.

Pod kratownicą szóstego prysznicu był taki sam twór, jak w poprzednim, ale majster, zajrzawszy łębiej, orzekł, że to tu. Poprosił o latarkę, `Szczęsny skierował na ściek światło swego ręcz­no reflektora.

Nie rozumiem — Rosiński nachylił się — “ecież powinniśmy byli natknąć się na stary nał. Przecież powinniśmy byli... — mówił jak yby do siebie.

liruta dosłyszał i odezwał się:

■— Nie, panie dyrektorze. Mały przewód ścieko- y biegnie zwyczajnie, jak wszędzie, i na pewno n go ma na planie Zakładów. Ale z boku jest ejście do dużego kanału. Wtedy zasłaniała je ¡etalowa płyta, bardzo szczelna, bo Schultz bał •ię gazów. Proszę poświecić — zwrócił się do ka­pitana.

Włożył rękę aż do bark w oświetlony otwór, tnacał długo, sapał z przejęcia, przesuwał palcami po bokach ścieku, wreszcie zawołał uradowany:

Kruta posłusznie uniósł się z kolan, stęknął od bólu w plecach. Szczęsny już wkładał roboczy kombinezon, kask i gumowe buty. W ręku miał małą, ceratową teczkę z- narzędziami, za pasek wsunął naładowany pistolet. Nie wiedzieli prze­cież, czy w kanale ktoś się nie kryje.

—- Pamiętam — odparł Szczęsny. — Świeć tro­chę z prawej.

Wciągnął cienkie gumowe rękawiczki i przy-, trzymywany mocną linką, której jeden koniec trzymali na górze wszyscy, ostrożnie opuścił się w otwór. Dostrzegł w świetle reflektora chropo­watą metalową płytę. Dotknął jej, była wilgot­na.

. — W dzień nie można. Trudno, będziemy szu­kać.

. Odeszli, zabierając ze sobą reflektor, a dwaj ofi­cerowie milicji przysiedli na ławce w pobliżu otworu. Nie zapalali lampy w umywalni, posługi­wali się tylko małą latarką, aby nie ściągnąć ni­czyjej uwagi. Należało mieć się na baczności.

f~ — Chyba nie. Oni tu bardzo przesiewają, za­nim przyjmą kogoś do pracy przy silnikach.

Palili chwilę w milczeniu, potem Szczęsny rzeki, aa wpół do siebie:

—■ Aha.

•— Ktoś, komu jeden z Schultzów o tym powie­dział.

■—■ Pytałem w recepcji „Grand Hotelu”, kiedy ten rzekomy Lohmann przyjechał. Odnalazłem portiera, który był wtedy w nocy, ale facet nie umiał określić dokładniej godziny. W każdym razie, mówił, było to koło północy. A samolot przyleciał około dziewiątej wieczorem. Zresztą miał spóźnienie, strasznie lało wtedy. Ale to do­wodzi, że naprawdę ci dwaj bardzo się śpieszyli, bo mieli około trzech godzin na wszystko. Niby dużo, a w gruncie rzeczy bardzo mało.

-— Tak. Kto mógł wiedzieć? Więc jest niewiel­kie podobieństwo, ograniczające się do wzrostu, tu­szy, może nawet odrobinę i do rysów twarzy. Wi­dzisz, ja nie widziałem Lohmanna żywego, nie mogę więc porównać ruchów, sposobu bycia, mó­wienia i tak dalej.

-— My tak mówimy: Schu!tz, jakby już było pewne, że to on. A może Kruia się myli i to zu­pełnie ktoś inny. A jeżeli chodzi o Michlerskiego, to przecież kontrwywiad ma go na oku. Co praw­da teraz mi się wydaje, że musieli się odrobinę 'spóźnić. Może o godzinę. I ta godzina wystarczyła "Śchuli zowi na przygotowanie się do ucieczki.

swobodnie, w kanale musiała więc być jakaś wen-; tylacja, nie natrafi! jednak dotąd na jej ślad.

W pewnej chwili korytarz zakręcał łagodnym łukiem w prawo. Zatrzyma! się na chwilę, znów słucha! z napiętą uwaga, macał ściany smugą reflektora. Ruszył naprzód. W tym momencie do­biegł do niego cichy szelest. Skoczył w bok, sze­lest wzmógł się Szczęsny zamarł w miejscu, obej­rzał się i roześmiał cicho. Linka, którą był opa­sany, a której drugi koniec znajdował się w rę­kach jego towarzyszy, gdzieś tam na górze, otarła się na zakręcie o ścianę, a potem znów opadła na beton.

Posuwał się dalej, dziwiąc się długości kanału. Wciąż nic nie wskazywało na to, aby miał się zakończyć. Nagle promień światła padł na jakieś wyryte w ścianie cyfry. Przysunął się bliżej. Była tam data: 12 IV 1944. Któryś z pracowników Schultza uwiecznił ją w trakcie budowy. Po­twierdzała to, co o wykonanym przez Niemców przejściu mówił stary majster.

Poczuł, że podłoga jak gdyby lekko wznosi się ku górze, jednocześnie korytarz stał się niższy. Natrafił na trzy schodki w dół, za nimi była me­talowa płyta z gałką, taka sama jak przy wejściu. Zrozumiał, że doszedł do końca. Przez chwilę zastanawiał się, co powinien zrobić, jeżeli po olwarciu płyty znajdzie się w pomieszczeniu wro­ga. Za stalowymi drzwiami mógł być bowiem schron, a nawet dom mieszkalny.

Odbezpieczył pistolet. Lewą ręką, pomagając sobie kolanem i głową, otworzył zamek. Za odsu-

Tiiętą płytą ukazała się ciemność. Do kanału wdarł się gwałtownie zimny prąd powietrza, wyjście więc było na dworze. Skierował w otwór snop światła, dojrzał gałęzie krzaków i kamienie. Wdra­pał się na górę i stanął na ziemi, uważnie się ridokoła rozglądając.

Był w niewielkim zagajniku, biegnącym wzdłuż (torów, pełnym krzewów, zeschłych chwastów i ka- inieni. Wyjście kanału znajdowało się w dole, "obrze ukryte na samym dnie płytkiego wąwozu, dyby nawet ktoś, przechodząc tamtędy, natrafił a metal płyty, pomyślałby pewnie, że to zwykły łaz, jakich pełno w mieście.

Od Zakładów dzieliło Szczęsnego ponad dwieś- » metrów. Widział światła latarń za wysokim, .alającym montownią murem. Schylił się, wszedł ■'powrotem do kanału, zasunął ciężką płytę tak, y pozostała niewielka szpara, potem zaczął wra-

Kiedy usłyszeli kroki i dojrzeli błysk ochron- go kasku, pochylili się nad otworem, zacieka- ieni, ale spokojni, że nic mu się nie stało.

To znaczy, że nikogo tam nie ma — stwier- ił Ołdakowski, me czekając na relację.

Polewski rzucił się na to jak tygrys i twarz mu pojaśniała.

Rozdział 10

Olesiński nakręcił numer i chwilę czekał. Ode­zwał się kobiecy głos. Przeprosił grzecznie za fatygę i spytał, czy mógłby podejść do telefonu sąsiad, Paweł Piaśnik. Wysłuchał tego, co mu po­wiedziano, jeszcze raz przeprosił, odłożył słu­chawkę.

Kobieta poinformowała go, że od dwóch dni Paweł nie nocuje w domu. Wie o tym, bo jego matka zainteresowała się synem po dłuższym niewidzeniu i szukała go u sąsiadów. Podobno chłopak wyszedł przedwczoraj z obcym mężczyzną

o jasnych włosach. Niósł teczkę.

Magazynier siedział przez jakiś czas nieruchomo, wpatrzony w przestrzeń, głuchy na wołania po-


'mocnika, który nie mógł sobie dać rady z wypeł­nianiem jakiegoś druku. W końcu wstał, zam- knął biurko i wyszedł z kantorka.

Michlerskiego odnalazł w hali „R-l” przy wier- _erce promieniowej. Wrzeciennik źle przesuwał się Wzdłuż ramienia, robotnik nie mógł znaleźć przy- Żyny. Dłubali we trójkę z majstrem, usmarowani zirytowani, bo robota była pilna, c; Olesiński stanął w pobliżu. Czekał, aż zastępca efa produkcji spojrzy w tę stronę, wtedy zrobił :dwo dostrzegalny ruch głową i powoli oddalił 'ę w głąb hali. Spotkali się w kilka rrrnut pó- iiej na chodniku, przywitali i szli obok siebie, ■zmawiając półgłosem.

—: To chj^ba bez znaczenia — mruknął Michler-

; ■— Wyszedł z jakimś obcym facetem. Nie podoba 'ini się to zniknięcie. Poza tym — obejrzał się, zniżył głos do szeptu — mam wrażenie, że za mną chodzą.

■— A Paweł?

•— Ze mną? — zdziwił się Miehlerski. — Wszy­stko w porządku. Mam wyjechać służbowo do NRF.

■— Po co?

•— W sprawie licencji na Cergan.

•—Kto panu o tym mówił?

W głosie Michlerskiego był rozkaz. Magazynier wiódł wzrokiem jego krępą, przysadzistą postać w półkożuszku, narzuconym na roboczy kitel, a kiedy znikła w hali, westchnął ciężko. Powinien mieć do swego współtowarzysza zaufanie. Zamiast tego czuł strach. Po raz pierwszy przyszło mu na myśl, że pewnego dnia wybrał nie to, co trzeba.

Po pracy nie poszedł, jak przedtem zamierzał, do kina, ale wrócił do mieszkania. Zamknął się na wszystkie klucze i zasuwy, położył-na tapczanie,przymknął oczy i długo leżał, zastanawiając się nad sytuacją. Z każdą minutą coraz bardziej mu się nie podobała. Znał bowiem Pawła tak dobrze, iż wiedział, że w razie wsypy chłopak zmięknie. ■Ą wtedy nie upłynie nawet pól dnia, jak do mie- ;kania na Ząbkowskiej zastuka milicja. Myślał tym tak intensywnie, że kiedy u sąsiadów trza- hęly drzwi, poderwał się przerażony.

Próbował potem tłumaczyć sam sobie, że to jest 'lemożliwe Paweł może co najwyżej powiedzieć namówieniu go do kradzieży fotografii, ale go — on, magazynier, długoletni nienagan- y pracownik Zakładów, potrafi gładko się wy­rzec. I Piaśnlk w żaden sposób zarzutu nie udo- odni.

•■A rozmowa chłopaka z Jankowskim? Cóż, to ło jeszcze prostsze. Łobuz wymyślił sobie, że -¡tu go namówiono, bo próbuje jakoś się wykrę- od kary. Żadnych dowodów, żadnych świad- w, nawet żadnych śladów porozumiewania Się. .`Swoją drogą, zaangażować w to Pawia, to był łepski pomysł Prawda, że miał dosłownie pół odziny czasu, a co nagie, to po diable. Prawda jeż. że od paru lat trzyma chłopaka w garści i ; oże od niego wymagać. Błędem było płacić mu ■jra pomoc.

Może jednak Paweł rzeczywiście siedzi u dziew­czyny. Upije się, wygadsf. Pochwali, że taki z nie­go bohater. Chyba Michlerski ma rację, że... A jeżeli już za późno?!

Usiadł na tapczanie, pełen najgorszych przeczuć. Spojrzał na zegarek. Dziewiętnasta sześć. O dwu-

kaz przeprowadzenia rewizji — pokazał obydwa dokumenty.

Z milicją wszedł do mieszkania sąsiad, popro­szony jako świadek. Znał Olesińskiego i było mu nieprzyjemnie, starał się nie patrzyć w jego stro­nę. Zatrzymał się w przedpokoju, a pracownicy komendy zabrali się do swojej roboty.

Tymczasem Szczęsny wskazał magazynierowi krzesło, sam zajął drugie i spytał:

—■ Nie pakowałem jej teraz. Trzymam w niej trochę bielizny na wypadek wyjazdu służbowego.

—■ Sądzi pan, że wędlina i chleb mogą w cie­płym pokoju leżeć tygodniami? Przecież tu jest jedzenie na podróż. Dlaczego pan nie mówi pra­wdy?

Olesiński wzruszył ramionami. Nie odpowie­dział. Do jasnowłosego podszedł jeden z mundu­rowych i zapytał:

■— Z a chwilo.

Dostrzegł lekki skurcz mięśni twarzy, blade

iczy na chwilę spłoszyły się, spojrzenie uciekło •t kąt pokoju. Potem wszystko wróciło do po­przedniego stanu.

-— Pański młody przyjaciel. Może: eks-przyja- ciel. I baczny obserwator, podkreślam to.

..ulicy Przemysłowej: „Paweł wyszedł z obcym jjasnowłosyrn mężczyzną...” No, tak. Przez dwa •.dni zdążył im już wszystko wypaplać. Podłe na­sienie.

Porucznik schylił się, wyjął coś zza listwy i,

' pokazując leżący mu na dłoni maleńki kluczyk, ■spytał:

' — Od czego ten klucz?

Magazynier milczał. Przez godzinę dwaj fun­kcjonariusze opukiwali mebel za meblem, potem każdy centymetr ścian. Wreszcie znaleźli skrytkę w komodzie. Rozłożyli na stole banknoty i doku­menty. Była tam pożółkła metryka urodzenia Wacława Olesińskiego, świadectwo ślubu, świa­dectwo zgonu Małgorzaty Olesińskiej, stare legi­tymacje z kilku miejsc pracy. I był też dowód oso­bisty z jego fotografią, a obok drugi, z taką samą fotografią, ule na nazwisko Zygmunta Kołatko, elektrotechnika, urodzonego zupełnie gdzie indziej i kiedv indziej.

Szczęsny wstał, przeszedł się po pokoju, nagle zatrzymał się o dwa kroki od magazyniera i rzekł:

o fałszywe zeznania w związku z nie istniejącym Karolem Szymczykowskim.

. Sąsiad, z uszami czerwonymi od emocji, podpi­sał protokół dokonanej rewizji. Trudno mu było

*

Edward Kruta zamyślił się głęboko.

'• — Oni mówili Urlikdorf czy tak jakoś. Ale po aszemu, to się przecież nazywało inaczej. Młody iedyś wspomniał, że miasteczko leży nad sporym ^jeziorem i że dokoła ciągną się łasy.

•. — Zaraz... niech sobie przypomnę, to już tyle lat... Mówił, że był tam młyn wodny. Aha, i że we dworze, niedaleko tego miasteczka, mieszkał jakiś graf. Miał gorzelnię, duży majątek, na po­lowania do niego jeździli. Ale nie Schultze, bo to pewnie dla grafa była hołota, tylko inne jakieś dziedzice.

-—■ Chyba tak. Schultz mówił o nim z wielkim uznaniem, więc pewnie graf był za Hitlerem.

•—■ Nie ma za co — odparł Kruta. Był szczery, sam chciał, żeby jak najprędzej złapano Schultza i martwił się, że tak mało pamięta z przeszłości.

Polewski pożegnał majstra i pojechał do puł­kownika Czerniaka. Ściągnięto speców od geo­grafii, historii i lat okupacji, bo specjalisty od grafów nie było. Rozłożyli mapy, polskie i nie­mieckie, porównywali, spierali się i godzili. Wre­szcie orzekli, że to będzie Kłączno, nazywane przez Niemców Ulrichsdorf, a ów majątek hra­biego Wittingberga — to niedaleki Przewóz. Graf przechrzci! wieś na Adolfsheide, pod koniec woj­ny przestraszył się i wyniósł do Vaterlandu.

*

Michlerski wszedł do sekretariatu dyrektora Łosińskiego i uśmiechnął się do krzątającej się irzy kawie panienki. Za chwilę miała się zacząć arada. Komanowski, jego bezpośredni zwierzch- ik, szef produkcji, chudy inżynier, wieczny mal- ontent i doskonały fachowiec, rzekł zamiast przy­stania:

; — Pański protegowany poszedł siedzieć, f. — Co? — Michlerski nie słuchał, myślami był “aleko.

t Rumiana twarz inżyniera pobladła i wydłużyła §ię, chwycił szefa za ramię i szepnął z pasją:

Komanowski przyglądał mu się ze zdumieniem, unosząc brwi w górę.

—■ Proszę uprzejmie, zaraz możemy go przej­rzeć. Chodźmy! — pociągnął osłupiałego szefa do jego gabinetu, stanął przy szafie, gdzie chowano protokóły z narad, i stanowczym ruchem ręki wskazał na półki ze skoroszytami. — Proszę, niech pan sprawdzi. Ja nie muszę. Ja jestem absolutnie pewien, że byłem przeciwko kandyda­turze Olesińskiego.

Założył ręce napoleońskim gestem, mały, tęgi, zarozumiały i apodyktyczny. Szef produkcji po­szukał właściwego skoroszytu, położył na biurku i zaczął przerzucać kartki. Przy jednej zatrzymał się, mruknął coś i czytał z uwagą. W miarę jak czytał, twarz jego przybierała wyraz najwyższego zdumienia. Spojrzał na podpis, jeszcze raz prze­biegł oczami treść, westchnął.

Na naradzie dyrektor Rosiński poinformował krótko zebranych, że magazynier Wacław Olesiń- ski został zatrzymany przez milicję i że przy­czynę poznają w ciągu najbliższych godzin, a tym­czasem należy szybko zrależć nowego magazy­niera.

Po paru godzinach, kiedy wyszli już z gabinetu, -"Komanowski wróci', zamknął drzwi za sobą 1 rzeki do Rosińskiego:

'•.Rosiński milczał chwilę Znał lego inżyniera od jelu lat, pracowali razem w innych fabrykach, zumieli się często bez słowa. Mimo to nie czuł upoważniony, aby odkryć przed nim teraz :ystkie karty.

■— Towarzyszu Michale — rzekł, pół oficjalnie, pół serdecznie. — Proszę was, zostawcie mi na powiedź dwa, trzy dni czasu. Dobrze?

■Inżynier sapnął gniewnie, potarł długi nos.

•r— Niby dlaczego? — spytał bezceremonialnie. Przecież to jest wyższej klasy hochsztapler. ' wiecie, co zrobił ostatnio? Sfałszował protokół ..'zebrania. Mam dziesięciu świadków na to, że on właśnie postawił kandydaturę Olesińskiego magazyniera, ale dzisiaj wyparł mi się tego w we oczy, a na dowód pokazał protokół. Przez i»iego napisany i podpisany. Poprzedni pisał ko- '41ega Wojtasik, pamiętam dobrze. Co ja mam z tym zrobić? Przecież to mój *zastępca! A sprawa nadaje się do dyscypłinarki.

Wychodząc, inżynier zatrzymał się na chwilę przy drzwiach, pomedytował i rzeki, na wpół do siebie:

I wyszedł.

Sądził, że ma jeszcze trochę czasu. W gruncie rzeczy, od dawna spodziewał się czegoś takiego i pieczołowicie gromadził fundusze na nową drogą życia. Uzbierało się tego trochę za granicą, siostra miała tam swoje konto bankowe i chętnie przyj­mowała nowe zasoby, rosły jej z tego procenty.

Gdyby Olesiński już puścił farbę — myślał, skręcając w stronę domu — przyszliby do Za­kładów. Pewnie stanie się to jutro. Najdalej po­jutrze. O dzień czy dwa za późno.

Miał wszystko załatwione, tylko przebrać się i odjechać w nowej roli, z nową twarzą i paszpor­tem. Władał biegle paru językami, mógł wystę­pować z równym powodzeniem jako Niemiec, Anglik czy Szwed. Po ucieczce Schultza sądził.


}ie szybko trzeba będzie zniknąć z kraju, ó któ­rym od dawna nie myślał: Ojczyzna. Kiedy Ro­siński zaproponował mu wyjazd służbowy, ucie­szył się, że odjedzie bez żadnych kosztów, na ra­chunek Zakładów.

Dowiedziawszy się o Olesińskim, zmienił zamiar. Nie było sensu ryzykować, nie opłacało się cze- kac, los mógł z niego zakpić, a tego Michlerski

Dojechał do domu, samochód zostawił przed furtką. Był na pozór spokojny, lecz czujnie omia­tał wzrokiem ginącą już w mroku drogę i są­siednie budynki, czy nie dostrzeże czegoś podej­rzanego. Wokół panowała cisza, na ulicy było pu­sto, ciemno. U sąsiadów z prawej bawiono się, bo za oświetlonymi oknami przesuwały się tańczące pary i czasami dolatywał słaby dźwięk muzyki.

Wszedł do sypialni, zaciągnął story, to samo Zrobił w drugim pokoju. Potem zaczął systema­tycznie układać to, co chciał i powinien był za­brać. Wielu rzeczy było mu żal zostawiać, rozsą­dek i informacje nakazywały jednak ogromny umiar. To, co pozostawił u niego Schultz, było dobrze ukryte, i nie miał zamiaru cokolwiek z tego ruszać, niech się potem zajmą tym ci, co tu przyjdą po nim. Centrala płaci za takie roboty. Dowiedzą się o skrytce i z pewnością znajdą sto­sowny moment, aby ją opróżnić.

Zawiadomił zresztą Centralę, że w razie wy­jazdu będzie musiał wszystko zostawić. Zgodziła się.

Jedna walizka, i koniec. WTestchnął, rozglądając

się po mieszkaniu. Pewnie, że będzie miał później lepsze, ale i tego szkoda. Poszedł do kuchni, przy­gotował sobie solidną kolację, zjadł. Wypił fili­żankę mocnej kawy, z nawyku chciał pozmywać naczynia, ale po co, niech zostaną brudne. Prze­brał się, starannie dobierając ubranie i bieliznę. Wreszcie pozostało to, co najważniejsze: kilka do­kumentów. otwierających mu drogę za granicę,., trochę gotówki w obcej walucie, paszport. A także cztery mikrofilmy od Schultza, bez których nie miał po co pokazywać się w Centrali.

Narzucił kurtkę i wyszedł do garażu. Znów z najwyższą ostrożnością rozglądał się dokoła, ba­dał wzrokiem mroczną przestrzeń, słuchał pilnie. Potem otworzył garaż i zamknął drzwi od we­wnątrz. Zapalił małą latarkę, położył ją na pó-. łeczce tak, aby oświetlała podłogę. Odnalazł wśród betonowych płytek tę, która dawała się w spe­cjalny sposób odsunąć. Zdjął latarkę, poświecił w otwór i pobladł.

Zamiast nieprzemakalnego woreczka z doku­mentami i walutą, widniała tam tylko mała kart­ka papieru Przyklęknął, podniósł ją ostrożnie, oświetlił. Ręką Schultza nakreślone było, widać w wielkim pośpiechu, jedno zdanie: „Nahm alles in den Durchgang mit!”

Przyglądał się kartce podejrzliwie, badając pi­smo. Było nierówne, litery trochę wpadały na siebie, musiał pisać na kolanie. Bez wątpienia jednak było to pismo Schultza. `

f

l Kiedy on to zrobił? — zastanawiał się, zaśu- t wając płytę. Wtedy w nocy był z nim razem, od chwili kiedy wszedł do domu aż do momentu po­żegnania. Schultz śpieszył się ogromnie, co praw­da wszystko przedtem omówili, gdyż Adolf zo­rientował się, że jest obserwowany i postanowił ł uciekać, niemniej jednak miał bardzo mało cza­su na pobieżną charakteryzację, na przebranie się od bielizny do płaszcza, dojście do przystanku ' pekaesu. Więc kiedy zdążył wejść do garażu, za- i brać woreczek i zostawić kartkę?

; Tak czy owak, zrobił to. Może zaryzykował po-

I

nału?

Widocznie — doszedł do wniosku, wróciwszy do pokoju — wiedział coś, o czym zapomniał przed tym powiedzieć. Może sądził, że skrytka w gara- iu jest niepewna. Może coś zaobserwował w os­tatniej chwili. Nie pozostaje więc nic innego, jak pojechać tam i zabrać. Zastanowiło go ostatnie j słowo na kartce — „mit”. Czyżby to znaczyło, że ! Schultz ukrył się w kanale? Tym bardziej nale­żało tam się dostać.

Odczekał parę godzin, niespokojnie krążąc po |, mieszkaniu. Po dziesiątej wsiadł do wartburga ; ł pojechał na Żerań. Było zimno, znowu mżył ę drobny deszcz, mało kto przemykał się ulicami, f Zaparkował wóz niedaleko torów, wysiadł i za- czął iść w kierunku •wejścia do kanału. Nie spot- ! kał nikogo, co napełniło go otuchą; może wszy­


stko uda się, jak zaplanował, i za dwie godziny będzie już bezpieczny.

W „małpim gaju” zsunął się ostrożnie w dół, odnalazł zakryte trawą i zaroślami wejście, wy­macał gałkę, nacisnął, odkręcił. Płyta odsunęła się cicho Wszedł do kanału, oświetlając go latar­ką. WTiedział, że przed zakrętem jest w ścianie otwór, w którym Schultz trzymał kombinezon, teczkę z narzędziami, a także przez kilka dni aparat fotograficzny i promienniki podczerwieni. Tam są teraz ukryte jego dokumenty i pieniądze.

Doszedł do zakrętu, zatrzymał się, wymacał skrytkę, otworzył i wsadzi} rękę w zagłębienie.

*

Czerniak uśmiechnął się przelotnie.

■— Zasługa Tadeusza. On znalazł w garażu mi­krofilmy i dokumenty, a wtedy pomyślałem, że nakrycie Michłerskiego w kanale będzie dla nas dodatkowym dowodem. Eksperci znakomicie spre­parowali tę kartkę. Oczywiście, mógł nie dać się nabrać, wtedy zdjęlibyśmy go w innej scenerii. Pewnie mniej sensacyjnej. Jak zareagował, kiedy odezwaliście się?

-.— W tym schowku — powiedział Czerniak — . znaleźliśmy jeszcze ubranie robocze, teczkę z na­rzędziami, bardzo delikatnymi, zagranicznej mar­ki, a także jeden promiennik impulsowy do zdjęć w podczerwieni. Widać, nie wykorzystany. Teraz towarzysze przeprowadzają dokładne przeszuka­nie domu Michlerskiego, bo wtedy zbadaliśmy tylko garaż.

*

Polewski zatelefonował w nocy. Schultza zna­leźli w mieszkaniu jego dalekiego kuzyna, który nosił już spolszczone nazwisko: Wójtowski i, przy­puszczalnie nie wiedząc o szpiegowskiej działalno­ści krewnego, przyjął go w gościnę na parę dni. Schultz powiedział mu, że wybrał się do Polski z wycieczką turystyczną i przy okazji chciał od­wiedzić rodzinne strony. Prosił tylko, aby nie za­wiadamiać milicji o jego pobycie, bo potrącił ko­goś — zresztą, jak twierdził, nieszkodliwie — sa-


0x01 graphic

mochodem i może mieć nieprzyjemności, czego wołałby uniknąć.

Kuzyn odniósł się do tych informacji nieco sce­ptycznie, ale tamten zapewnił go, że nic złego me popełnił, a za kilka dni wyjedzie. W rezultacie rzebywał u niego przeszło tydzień, zanim na pro- a mieszkania pojawił się kapitan Polewski ze ■~'ym kolegą. Schultz miał broń i chciał jej użyć, ' `z nie zdążył. Jego kuzyn, obywatel polski, Jan ©jtowski, udaremnił tę próbę, wykręcając mu kę z pistoletem.

Abel. — Włodek pilnuje, razem z milicjantami, no dobierzemy drugi wóz i przywieziemy go *ieś koło południa. Co z Michlerskim?

1“ "Pułkownik streścił pokrótce koleje losu kompa­nii Schultza i dodał, że w piwnicy jego domu ■pracownicy znaleźli ubranie i rzeczy osobiste, a rtakże wspaniały komplet wyposażenia szpiegow­skiego. Łącznie z mikrofilmami, ukrytymi w gara­żu. jest to aż nadto wystarczający dowód działal­ności siatki Adolfa Schultza i jego wspólników.

17

33

49

65

81

7

97

Nocny gość

F

V-

«

113

> — Nocny gość

145

161

177

193

209

225

241

#

.7

#

9

#

11

14

15

#

17

16

«1

«1

24

23

28

29

27

32

31

34

35

3(i

3(i

#

37

40

41

46

45

48

47

#

58

59

#

61

60

64

62

66

#

&8

&8

74

75

/

78

79

76

86

85

92

91

96

93

100

97

102

103

#

109

108

114

118

1

117

115

124

#

128

127

132

133

136

137 «

140

139

138 e

142 '

#

141

146

145

150

149

154

153

160

159

164

165

161

176

175

174'

184

183

188

189

"fei.

185

192

190

198

199

194

i

208

209

. *

#

216

217

222

221

224

223

238

237

9

228

242



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Królowa nocy Anna Kłodzińska
Anna Klodzinska Zlota bransoleta
Anna Klodzinska Sygnaly smierci
Nietoperze Anna Kłodzińska
Jedwabny Krawat Anna Kłodzińska
Anna Klodzinska Dwa wlosy blond
Przegrana stawka Anna Kłodzińska
Anna Kłodzińska Malwersanci
Anna Kłodzińska Dzieci milionerów
Anna Kłodzińska Trzeci gang
Anna Kłodzinska Zaułki
Nocny gość w Legnicy
Anna Kłodzińska Wrak
Anna Kłodzinska Przegrana stawka
Taniec szkieletów Anna Kłodzińska
W Broniewski Nocny gość

więcej podobnych podstron