Pittacus Lore JESTEM NUMEREM CZTERY (prolog rozdziały 1 3)(1)


JESTEM NUMEREM CZTERY

LORIEN LEGACIES 01

Pittacus Lore

0x01 graphic

Troje zginęło, jestem Numerem Cztery.

Przybyło nas tu dziewięcioro. Wyglądamy tak jak wy. Mówimy jak wy. Żyjemy pośród was. Ale nie jesteśmy wami. Umiemy robić rzeczy, o jakich wy możecie tylko pomarzyć. Posiadamy moce, o jakich wy możecie tylko pomarzyć. Jesteśmy silniejsi i szybsi niż cokolwiek, co zdarzyło wam się widzieć. Jesteśmy superbohaterami, jakich wielbicie i oglądacie w filmach i komiksach - ale my jesteśmy prawdziwi.

Naszym zadaniem było dorastać, szkolić się, zdobyć siłę i zjednoczyć się, by pokonać ich w walce. Ale oni wykryli nas pierwsi i zaczęli nas tropić. Teraz my wszyscy uciekamy. Spędzamy życie w ukryciu, w miejscach, do których nikt by nie zajrzał, wtapiając się w otoczenie. Żyjemy pośród was, o czym wy nie wiecie.

Lecz
oni wiedzą.

Dopadli Numer Jeden w Malezji.
Numer Dwa w Anglii.
I Numer Trzy w Kenii.
Zabili tę trójkę.


Ja jestem Numerem Cztery.


Jestem następny w kolejce.

Wydarzenia w tej książce są prawdziwe.

Imiona i nazwy miejsc zostały zmienione, aby chronić szóstkę z Lorien, którzy pozostają w ukryciu.

Przyjmij to jako twoje pierwsze ostrzeżenie.

Inne Cywilizacje naprawdę istnieją.

Niektóre z nich próbują cię zniszczyć.

DRZWI ZACZYNAJĄ DRŻEĆ. JEST TO KRUCHA RZECZ zrobiona z pędów bambusa trzymająca się z postrzępionymi kawałkami szpagatu. Wstrząs jest łagodny i ustaje niemal natychmiast. Podnoszą swoje głowy, nadsłuchując - czternastoletni chłopiec i pięćdziesięcioletni mężczyzna - uważany za ojca nastolatka, ale tak naprawdę urodził się gdzieś niedaleko dżungli, jednak na zupełnie innej planecie, która jest oddalona setki lat świetlnych stąd. Leżą oni po przeciwnych stronach chatki, jakiś komar wpada w sieć łóżka polowego. Słyszą odległy trzask, tak jakby dźwięk przypominający zwierzę, które nastąpiło na gałązkę, ale w tym przypadku, brzmi to tak jakby całe drzewo zostało złamane.

- „Co to było” - pyta chłopiec.

- „Szsz” - odpowiada mężczyzna.

Słyszą jedynie brzęczenie owadów, nic więcej. Mężczyzna kładzie nogi bliżej łóżka; nagle znów rozlega się wstrząśnięcie. Tym razem słychać dłuższy, mocniejszy wstrząs i kolejny huk. Mężczyzna podnosi się i zbliża się powoli do drzwi. Cisza. Mężczyzna bierze głęboki wdech, gdy sięga do zasuwki w drzwiach. Chłopiec siada.

- „Nie” - szepcze mężczyzna. W tym momencie, długie i błyszczące ostrze miecza, wykonane z połyskującego białego metalu - którego próżno szukać na Ziemi - przechodzi przez drzwi i przebija pierś mężczyzny i wysuwa się na sześć cali z jego pleców. Po chwili, zostaje ono wyciągnięte z jego ciała. Mężczyzna odchrząknął. Chłopiec wstrzymuje oddech. Mężczyzna bierze pojedynczy wdech i wypowiada jedno słowo: „Uciekaj”. Następnie, pada martwy na podłogę. Chłopiec przeskakuje łóżko i rozsadza tylnią ścianę. Nie kłopocze się z przechodzeniem przez drzwi czy okno, ale dosłownie przebiega przez ścianę - która rozpada się jakby była zrobiona z papieru, a nie z mocnego i twardego, Afrykańskiego mahoniu. Chłopiec pędzi w tą kongijską noc, przemyka między drzewami i biegnie z prędkością ok. 60 mil/na godzinę. Jego zdolności widzenia i słuchu są poza zasięgiem ludzkich możliwości. Wymija drzewa, przemieszcza się szybko wśród szumiących winorośli, jednym krokiem przeskakuje małe strumienie. Ciężkie odgłosy czyjiś kroków są z każdą sekundą bliżej chłopca. Jego prześladowca również posiada wyjątkowe dary. I mają oni coś ze sobą. Coś, co o czym jedynie słyszał pogłoski, coś co by nigdy nie uwierzył, że kiedykolwiek ujrzy na Ziemi.

Katastrofa jest coraz bliżej. Chłopiec słyszy niski i głęboki warkot. Wie, że cokolwiek to jest, nabiera prędkości. Widzi przed sobą prześwit w dżungli. Kiedy dociera do tego miejsca, dostrzega ogromny wąwóz na 300 stóp szerokości i 300 stóp długości, zaś na dole jest rzeka. Brzeg rzeki jest pokryty wielkimi głazami. Wie, że jeśli spadnie na nie, to się roztrzaska. Jego jedyną szansą jest przedostanie się przez ten wąwóz. Ma tylko ten bieżący skok, jedną jedyną szansę. To jego jedyna szansa, aby uratować swoje życie. Nawet dla niego i innych jemu podobnych, tak jak on przybyłych na Ziemię, jest to prawie niemożliwy skok do wykonania. Cofnięcie się czy też skok w przepaść, albo nawet zdecydowanie się na walkę z jego wrogami oznacza pewną śmierć. Ma tylko jedną próbę.

Coraz bardziej słychać ogłuszający ryk. Są oni 20/30 stóp stąd. Cofa się 5 kroków i zaczyna biec, dopiero przed krawędzią klifu, wznosi się i leci ponad wąwozem. Jest w powietrzu ok. 3 czy 4 sekund. Wrzeszczy, ma ramiona wyciągnięte przed sobą, czeka na jakikolwiek ratunek bądź na koniec. Szczęśliwie ląduje na ziemi i wykonuje salto w powietrzu, zatrzymując się u podstawy olbrzymiego drzewa. Uśmiecha się. Nie może uwierzyć, że dokonał tego i przeżyje. Podnosi się z ziemi, bo wie że musi biec dalej, aby go nie zauważyli. Kieruje się w stronę dżungli. NAGLE, czyjaś wielka ręka łapie go za szyję i unosi do góry. Walczy, kopie, próbuje się wymknąć z rąk prześladowcy, jednak ma świadomość tego, że jest to bezcelowe. TO KONIEC. Powinien był się spodziewać, iż będą oni po dwóch stronach, że jeżeli już go znaleźli, nie pozwolą mu uciec. Mogadorian tak podnosi chłopca, aby ujrzeć na jego klatce piersiowej amulet ( ten amulet mogą nosić jedynie on i istoty jego gatunku.). Po czym zrywa go z szyi nastolatka i chowa go pod długim, czarnym płaszczem. Następnie wyciąga z białego metalu, lśniący miecz. Chłopiec spogląda w głębokie, szeroko otwarte i niewzruszone oczy Mogadoriana i mówi:

- „ Lorien Legacies żyją. Odnajdą się, zbiorą się wszyscy razem i kiedy będą gotowi, zniszczą was.”

Mogadorian śmieje się w kpiący, nieprzyjemny sposób. Unosi miecz - jedyną bronią we wszechświecie, która może złamać zaklęcie ochronne, chroniące chłopca i jemu podobnych. Ostrze skierowane ku niebu, zaczyna się żarzyć srebrnym płomieniem. Wydaje się, że żyje ono własnym życiem, wyczuwa instynktownie swoją misję i wykrzywia się w oczekiwaniu. I kiedy spada jak łuk światła przecinający ciemność dżungli, chłopiec wciąż ma nadzieję, że jakaś jego część przeżyje i wróci do domu. Zamyka oczy, chwilę przed tym, jak miecz przebija jego serce. I wtedy następuje KONIEC.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Na początku było nas dziewięcioro. Opuściliśmy planetę, kiedy byliśmy małymi dziećmi, prawie zbyt młodymi, aby zapamiętać co się stało.

Prawie.

Powiedziano mi, że ziemia drżała, niebo było rozświetlone przez eksplozje, liczne wybuchy. Był to 2-tygodniowy okres w roku, kiedy oba księżyce zawisły na przeciwnych stronach horyzontu. Był to czas świętowania, zabawy. Na początku, błędnie uważano, że te eksplozje to fajerwerki. Jednak pomyliśmy się. Ciepły, delikatny wietrzyk powiał od wody. Tak mi powiedziano o pogodzie: było ciepło, lekki wiaterek. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego był to powód do zmartwienia.

Jedyną rzeczą, którą żywo pamiętam z tego dnia była ekspresja na twarzy mojej babci. Była ona nerwowa i smutna, miała łzy w oczach. Mój dziadek stał obok niej. Pamiętam, jak w szkłach jego okularów ujrzałem rozrastające się światło na niebie. Było one ogromne. Powiedzieli oni coś między sobą, tylko już nie mogę sobie przypomnieć co. Nic mi więcej nie przychodzi do głowy. Zajęło mi rok dostanie się tu na Ziemię. Miałem 5 lat, kiedy wyruszyliśmy. Musieliśmy się przystosować do warunków panujących na Ziemi, zanim wrócimy na naszą planetę i odtworzymy na niej nasze stracone życie. Dziewięciu z nas rozproszyło się po całej planecie Ziemi i wybrało swój własny sposób na życie, przetrwanie z dala od domu. Nikt z nas nie wie, gdzie pozostali się znajdują ani jak wyglądają. W ten sposób chronimy siebie, ponieważ zanim opuściliśmy naszą planetę Lorien, rzucono na nas zaklęcie ochronne. Polega ono na tym, że tak długo, jak przebywamy oddzielnie, to tylko można nas zabić jedynie w odpowiedniej kolejności ( od pierwszego do dziewiątego ). Jeżeli zbierzemy się razem w jednym miejscu, zaklęcie zostanie złamane.

W momencie znalezienia i zabicia jednego z nas, na prawej nodze wciąż żyjących, pojawia się okrągła blizna ( jest to mała blizna przypominająca amulet, który nosimy na szyi ). I przebywa na lewej kostce, gdy zaklęcie Lorien zostało najpierw rzucone. Jest to swego rodzaju sygnał ostrzegawczy dla nas, przebywających oddzielnie, abyśmy wiedzieli, kiedy oni przyjdą po nas, kto będzie NASTĘPNY.

Pierwszą bliznę otrzymałem w wieku 9 lat. Zbudziła mnie ze snu, bo poczułem palący się znak na moim ciele. Mieszkaliśmy wtedy w Arizonie, w małym przygranicznym miasteczko niedaleko Meksyku. Zbudziłem się w środku nocy, krzycząc z bólu, gdy obserwowałem, jak na mojej nodze wypala się okrągły znak. Był to pierwszy znak tego, że jesteśmy w niebezpieczeństwie, Mogadorianie znaleźli nas na Ziemi. Zanim blizna pojawiła się na moim ciele, myślałem, iż moje wspomnienia są nieprawdziwe, że to co Henri mi powiedział nie może być prawdą. Chciałem być normalnym, zwykłym dzieciakiem, żyjącym w normalnym świecie, ale wiedziałem bezdyskusyjnie i ponad wszelką wątpliwość, że nim nie jestem. Następnego dnia przeprowadziliśmy się do Minnesoty.

Druga blizna pojawiła się, gdy miałem 12 lat. Byłem w szkole, w Kolorado, brałem udział w konkursie literowania. Gdy poczułem ból, wiedziałem, że to znów się dzieje - co się dzieje z Numerem Drugim. Ból był rozdzierający, ale tym razem do wytrzymania. Pozostałbym na scenie, ale ten żar, ciepło przypaliło moją skarpetę. Nauczyciel prowadzący konkurs musiał użyć gaśnicy i zabrać mnie do szpitala. Doktor na Izbie Przyjęć zauważył moją pierwszą bliznę i wezwał Policję. Kiedy Henri pojawił się w szpitalu, chcieli go aresztować za znęcanie się nad dziećmi, ale wypuścili go, ponieważ nie było go przy mnie, kiedy pojawiła się druga blizna. Wsiedliśmy do samochodu i odjechaliśmy tym razem do Maine. Zostawiliśmy wszystko z wyjątkiem „the Loric Chest”, którą Henri zabiera ze sobą podczas każdej przeprowadzki ( w sumie było ich 21 ).

Trzecia blizna pojawiła się godzinę temu. Siedziałem na pontonie - należącym do rodziców najpopularniejszego ucznia w szkole. Bez jego wiedzy, zorganizowano dla niego imprezę. Nigdy nie byłem na żadnej zabawie, ponieważ wiedziałem, iż w każdej chwili może się zdarzyć, że będziemy musieli znowu uciekać. Przestrzegałem ten nakaz, ale od dwóch lat była cisza na tym polu. Henri obserwował aktualne wiadomości i nie zauważył niczego co mogłoby doprowadzić Mogadorianów do naszego miejsca pobytu czy też ostrzec nas przed nimi. Tak, więc nawiązałem kilka znajomości i zaprzyjaźniłem się z jednym kumplem, który przedstawił mnie temu, dla kogo była przygotowana ta impreza. Wszyscy spotkali się na pomoście. Na miejscu były 3 chłodziarki z drinkami, muzyka i dziewczyny - które podziwiałem z daleka, ale nigdy nie rozmawiałem z nimi, chociaż chciałem. Odpłynęliśmy od pomostu i skierowaliśmy się w stronę Zatoki Meksykańskiej. Siedziałem na brzegu pontonu z nogami zanurzonymi w wodzie i rozmawiałem z Tarą - niebieskooką brunetką - kiedy poczułem, że to się zbliża, to się znowu dzieje. Woda zagotowała się i na mojej nodze pojawił się jarzący, tym razem trzeci z symboli Lorien, TRZECIE OSTRZEŻENIE. Tara rozwrzeszczała się i ludzie zaczęli gromadzić się wokół mnie. Byłem pewien, że nie zdołam tego wyjaśnić i muszę natychmiast opuścić to miejsce.

Stawka była coraz wyższa. Znaleźli Numer Trzy, gdziekolwiek ona czy on był, już nie żył. Starałem się uspokoić Tarę, pocałowałem ją w policzek i powiedziałem, że miło było ją poznać. Pożegnałem się z nią, życząc jej długiego i pięknego życia. Wyskoczyłem z łódki, zanurkowałem i płynąłem cały czas pod wodą, z wyjątkiem wzięcia jednego wdechu w połowie drogi do brzegu. Następnie, biegłem wzdłuż autostrady, po wewnętrznej stronie trzeciego pasa z prędkością większą niż jadące samochody. Kiedy dotarłem do domu, Henri obsługiwał skanery i inne urządzenia, monitorujące aktywność Policji w naszym regionie. Wiedział on bez podnoszenia nogawki moich przemoczonych spodni, że na nodze ujrzy kolejną bliznę.

Na początku było nas dziewięcioro.

Trzech z nas odeszło, nie żyje.

Sześciu pozostało.

Polują na nas i nie przestaną póki nie zabiją wszystkich z nas.

Jestem NUMEREM CZTERY.

Wiem, że jestem NASTĘPNY.

ROZDZIAŁ DRUGI

Stałem po środku podjazdu i wpatrywałem się w dom - koloru jasnoróżowego, prawie jak lukier na cieście - umieszczony na palach, 10 stóp od ziemi. Z przodu domu kołysała się palma, zaś na tyle było molo, ciągnące się na 20 jardów na Zatoce Meksykańskiej. Jeżeli dom byłby położony jedną milę na południe, to molo stałoby na Oceanie Atlantyckim.

Henri wyszedł z domu, niosąc ostatnie paczki, niektóre z nich nie były rozpakowane od czasu poprzedniej przeprowadzki. Zamknął drzwi i zostawił klucze w skrzynce pocztowej przy domu. Była druga nad ranem. Był ubrany w szorty khaki i czarną koszulkę polo. Henri jest opalony i niegolony, przez co sprawia wrażenie przybitego. Jest on również zmartwiony tym, że musimy opuszczać to miejsce. Wrzuca ostatnie pudła na tył ciężarówki, gdzie leży reszta naszych rzeczy.

- „To wszystko.” - mówi.

Kiwam głową. Stoimy, wpatrujemy się w dom i wsłuchujemy się w szum wiatru przechodzącego przez liście palmy. Niosę w ręku torbę selerów.

- „Będzie mi brakować tego miejsca.” - mówię - „Nawet bardziej niż innych miejsc.”

- „Mnie również.”

- „Czas na spalenie niepotrzebnych rzeczy?”

- „Tak. Chcesz to zrobić, czy mam to zrobić za ciebie?”

- „Zrobię to.”

Henri wyciąga portfel i rzuca go na ziemię, robię to samo. Potem idzie do ciężarówki i po chwili wraca z różnymi dokumentami i innymi źródłami - czy to wyrobionymi czy sfałszowanymi - paszportami, świadectwami urodzenia oraz kartami z numerem ubezpieczenia, książeczkami czekowymi, kartami kredytowymi i bankowymi, to wszystko upuszcza na ziemię. Wszystko, co wiąże się z naszą tożsamością i obecnością w tym miejscu, musi zostać zniszczone. Polewam ten plik dokumentów benzyną, którą trzymany w ciężarówce w razie nagłej konieczności.

Aktualnie, nazywam się Daniel Jones. Moja historia to: Wychowałem się w Kalifornii i przeprowadziłem się tu, ponieważ mój ojciec dostał pracę jako programista komputerowy. Jednak, Daniel Jones niedługo przestanie istnieć. Zapalam zapałkę i rzucać ją, dokumenty zaczynają płonąć. Kolejne z moich żyć (przybranych tożsamości) przeszło do historii, pochłonął je ogień. Żegnaj Daniel - myślę - fajnie było cię poznać. Kiedy ogień dogasa, Henri spogląda na mnie i mówi:

- „Musimy się zbierać.”

- „Wiem.” - odpowiadam.

- „Te wyspy nigdy nie były bezpiecznym schronieniem, trudno je szybko i sprawnie opuścić. Głupio zrobiliśmy przyjeżdżając tu.”

Kiwam głową. To prawda, wiem to. Mimo tego, niechętnie opuszczam to miejsce. Przyjechaliśmy tutaj z mego powodu, gdyż po raz pierwszy, Henri pozwolił mi wybrać miejsce, do którego się udamy. Byliśmy tutaj przez 9 miesięcy - jak dotąd najdłużej - gdzie przez tak długi okres pozostaliśmy w jednym miejscu ( od czasu opuszczenia Lorien ). Będę tęsknić za słońcem i ciepłem, jak również za jaszczurką, którą obserwowałem każdego ranka, podczas śniadania. Chociaż zapewne w południowej Florydzie żyje mnóstwo jaszczurek. Przysięgam jednak, że ta konkretna jaszczurka podążała za mną, np. do szkoły, co więcej zdawała się być wszędzie, gdzie ja przebywam. Będę tęsknił także za burzami, przychodzącymi z nikąd - za sposobem w jaki podczas porannych godzin jest bezwietrznie i cicho, po czym wszystko się zmienia, zanim mewy przylecą. Będę tęsknił za delfinami, które czasem się żywią, gdy zachodzi słońce. Będę nawet tęsknił za zapachem siarki z gnijących wodorostów u podnóża brzegu, który wypełnia dom i gdy śpimy, przenika do naszych snów.

- „Pozbądź się selerów, a ja poczekam na ciebie w ciężarówce,” - Henri mówi - „już czas.”

Przystępuję zarośla, które znajdują się na prawo od ciężarówki. Podrzucam torbę selerów trzem czekającym na mnie jeleniom florydzkim z Key, kucam przy nich i głaszczę je po kolei - dostosowanymi, długimi ruchami - gdyż są bardzo płochliwe. Jeden z nich, podnosi łeb i wpatruje się we mnie swoimi ciemnymi, pozbawionymi wyrazu oczami. Mam wrażenie, jakby chciałby mi coś przekazać. Ciarki przechodzą mi po grzbiecie. Jednak, jelonek opuszcza swój łeb i je dalej.

- „Powodzenia, mój mały przyjacielu.” - mówię i idę do ciężarówki, po chwili wspinam się na miejsce pasażera.

Dopóki Henri nie skręca na główną drogę, obserwujemy przez boczne lusterko, jak z daleka maleje nasz dom, by po chwili zniknął on zupełnie z widoku.

Jest sobota, zastanawiam się, co się zdarzyło później na imprezie, jakie pojawiły się komentarze po moim zniknięciu i co oni powiedzą w poniedziałek na ten temat, kiedy nie będzie mnie w szkole. Żałuję, że nie mogłem się z nimi pożegnać. Żałuję, że nigdy nie rozmawiałem z nimi, ani że nie zobaczą już więcej nikogo z nich. I tego, że nie dowiedzą się, jaki byłem naprawdę i dlaczego musiałem odejść. Być może po kilku miesiącach czy tygodniach przestaną o mnie myśleć, zapomną.

Zanim dostaliśmy się na autostradę, Henri zatrzymał się na stacji benzynowej. Kiedy tankował, zacząłem przeglądać atlas - który towarzyszy nam od momentu przybycia na tą planetę. Jest on pokryty liniami łączącymi miejsca naszego pobytu, przebiegają one przez całe Stany Zjednoczone. Powinniśmy się go pozbyć, ale to jedyna rzecz, łącząca nasze wspólne życie. Zwykli ludzie mają zdjęcia, kasety czy pamiętniki, my mamy atlas. Jest on dla nas zbiorem informacji, miejsc, w których byliśmy. Weźmy na przykład Ohio - które przywodzi mi na myśl: krowy, kukurydzę i miłych ludzi oraz tablicę rejestracyjną z napisem: „SERCE TEGO WSZYSTKIEGO”. Tylko czym jest „TO” - nie wiem, ale postaram się dowiedzieć.

Henri wsiada do ciężarówki z kilkoma butelkami wody sodowej i paczkami chipsów. Odpala auto i kierujemy się na krajową „jedynkę”, która poprowadzi nas na północ. Sięga po atlas.

- „Czy myślisz, że w Ohio są ludzie.” - żartuję.

- Podśmiewuje się. - „Wyobrażam sobie, że jest tam kilku. Nawet być może, będziemy mieli szczęście i znajdziemy jakiś samochód i telewizor również”.

Kiwam głową. Być może nie będzie tak źle, jak myślę.

- „Co myślisz o nazwisku: John Smith?” - pytam. - „Czy to takie nazwisko wybrałeś?”

- „Tak myślę.” - mówię. - „Nigdy przedtem nie nazywałem się: John ani Smith.”

- „Tak, nigdy takie nazwisko nie spowszednieje. Miło cię poznać, John Smith.”

- Uśmiecham się. - „Tak, myślę że polubię: Johna Smitha.”

- „Kiedy się zatrzymamy, to wyrobię ci nowe dokumenty.”

Jedną milę później, przejeżdżając przez most, opuściliśmy wyspy. Pod nami płynęła spokojnie woda, a w jej falach odbijało się światło księżyca, tworzące białe cętki na grzbietach wody.

Po prawej stronie jest ocean, a po lewej zatoka; w istocie taka sama woda, ale pod dwoma różnymi nazwami. Miałem ochotę płakać, ale nie zrobiłem tego. Niekoniecznie oznacza to, że jestem smutny, opuszając Florydę, ale jestem po prostu zmęczony uciekaniem. Mam dość, wymyślania co sześć miesięcy nowych nazwisk. Nie mam ochoty, ciągle zmieniać domów i szkół. Zastanawiam się, czy kiedykolwiek będzie dla nas możliwe, zatrzymanie się w jednym miejscu na stałe.

ROZDZIAŁ TRZECI

Zajechaliśmy po drodze, aby coś przekąsić, zatankować i zatelefonować. Zatrzymaliśmy się na zajeździe dla ciężarówek, gdzie zjedliśmy „meat loaf”, makaron i ser, co Henri uznaje jako jedną z kilku rzeczy, lepszą niż cokolwiek innego na naszej planecie, Lorien. Gdy jedliśmy, Henri wydrukował na swoim laptopie, nowe dokumenty, zawierające naszą nową tożsamość.

- „Jesteś pewny, że chcesz się nazywać John Smith?” - spytał Henri.

- „Tak.” - odpowiedziałem.

- „Urodziliśmy się w Tuscaloosa, w Alabamie.”

- Śmieje się, mówiąc: „Jak na to wpadłeś?”

Uśmiecha się i wskazuje na dwie kobiety, siedzące kilka stolików od nas. Są to gorące laski, jedna z nich ma na koszulce napis: „WE DO IT BETTER IN TUSCALOOSA”.

- „I tam właśnie pojedziemy.” - mówi.

- „Może to dziwacznie zabrzmi, ale miałem nadzieję, że pozostaniemy na dłużej w Ohio.”

- „Naprawdę podobało ci się w Ohio.”

- „Bardziej mi chodziło o zawarcie przyjaźni, tą samą szkołę przez kilka miesięcy, właściwe o prowadzenie w miarę normalnego życia, takie, jakie miałem na Florydzie. Po raz pierwszy od kiedy przybyliśmy tu na Ziemię, czułem się naprawdę kimś normalnym. Chciałbym się gdzieś znaleźć i zostać tam.”

- Henri spojrzał na mnie zamyślony i spytał: „Czy oglądałeś dzisiaj swoje blizny?”

- „Nie, ale dlaczego pytasz?”

- „Bo tu nie chodzi tylko o ciebie, ale o zachowanie naszego gatunku - który został prawie doszczętnie zdziesiątkowany - musimy utrzymać cię przy życiu, bo co jakiś czas jeden z nas ginie, jeden z was - the Garde umiera. Nasze szanse maleją. JESTEŚ NUMEREM CZTERY, JESTEŚ NASTĘPNY W KOLEJCE. Masz za sobą całą rasę okrutnych morderców, polujących na ciebie. I wyjeżdżamy, jeśli pojawi się choćby jakakolwiek oznaka kłopotów. Nie zamierzam z tobą dyskutować na ten temat.”

Henri prowadził przez całą drogę do naszego miejsca przeznaczenia. To zajęło - z przerwami na odpoczynek, jedzenie, tankowanie i inne rzeczy - około 30 godzin. Przez większość czasu - spałem lub grałem w gry komputerowe/wideo. Ze względu na mój refleks - szybko opanowałem, nabrałem biegłości w większości gier. Do moich ulubionych gier należą - wojny obcych i gry w przestrzeni kosmicznej. Wtedy udaje, że wróciłem na Lorien i walczę z Mogadorianami, eliminuje ich, obracam w pył. Henri uważa, że jest to dziwaczne i próbuje mnie do tego zniechęcić. Powiada, że musimy żyć w realnym świecie, gdzie walka i śmierć są rzeczywistością, nie żadną fikcją czy udawaniem. Jestem już zmęczony, siedząc w ciężarówce i grając. Spoglądam na zegarek na tablicy rozdzielczej - wskazuje: 7:58. Ziewam, przecieram oczy.

- „Czy to jeszcze daleko?”

- „Już prawie jesteśmy na miejscu.” - odpowiada Henri.

Jest wszędzie ciemno, tylko gdzieś na zachodzie przebija się mała smuga światła. Przejeżdżamy obok farm z końmi i bydłem, dalej jałowe pola i widok drzew, ciągnących się tak daleko, jak oko ludzkie sięga. Jest to dokładnie to, czego pragnął Henri - spokojne miejsce, gdzie pozostaniemy niezauważeni. Jeden raz w tygodniu, buszuje on po Internecie przez sześć, siedem, a nawet osiem godzin, aby zaktualizować listę dostępnych domów w kraju, które pasują do następującego kryterium: odizolowany, wiejski, dostępność natychmiastowa. Musiałem wykonać 4 telefony: jeden do South Dakota, drugi do New Mexico, inny do Arkansas, dopóki nie natrafiliśmy na odpowiedni dom do wynajęcia, gdzie będziemy teraz mieszkać.

Parę minut później, wjeżdżając do miasteczka, ujrzeliśmy podświetlony napis:

WITAMY W PARADISE, POPULACJA OHIO - 5,243

- „O rany!” - powiedziałem - „To miejsce jest nawet mniejsze od tego w Montanie”.

- Henri się uśmiechnął i spytał mnie: „Jak myślisz, dla kogo to miejsce jest rajem?”

- „Może dla krów? Strachów na wróble?” - zażartowałem.

Przejeżdżaliśmy obok starej stacji benzynowej, myjni samochodowej, cmentarza.

Wtedy dojechaliśmy do pierwszych domów - domów pokrytych boazerią - w odległości 30 stóp od siebie. W większości domów, wisiały dekoracje z Halloween. Chodnik przecinał małe podwórka, prowadząc do drzwi wejściowych. Rondo znajdowało się w centrum miasta, zaś w jego środku była statua - przedstawiająca mężczyznę, siedzącego na koniu i trzymającego miecz. Henri zatrzymał się. Oboje spojrzeliśmy na ten posąg i zaśmieliśmy się. Śmieliśmy się, ponieważ mieliśmy nadzieję, że nikt z mieczem tu się nie pojawi. Następnie przejechaliśmy rondo i system GPS - umieszczony w desce rozdzielczej - kazał nam skręcić. Skierowaliśmy się na zachód, poza miasto.

Jechaliśmy prosto przez 4 mile, zanim skręciliśmy w lewo, w żwirową drogę. Następnie, przejechaliśmy obok pustego pola, które zapewne latem jest pełne kukurydzy i później jeszcze około jednej mili przez las. I wtedy naszym oczom - pośród zarośniętej roślinności - ukazała się zerdzewiała, srebrna skrzynka pocztowa z wytłoczonym, czarnym napisem: 17 OLD MIL RD.

- „Najbliższy dom jest 2 mile stąd.” - mówiąc to Henri, odwrócił się w moją stronę. Zielsko rośnie wszędzie wzdłuż żwirowej drogi z wybojami, w której jest żółtobrązowa woda.

- „Do kogo należy ten samochód.” - powiedziałem, wskazując na czarne SUV.

- „Przypuszczam, że agenta nieruchomości.”

Dom stoi pośród drzew. Zapewne, gdy jest ciemno, wygląda to przerażająco, chociaż każde z naszych poprzednich miejsc zamieszkania, sprawiało takie wrażenie. Nie ważne. Gdy wysiadłem z ciężarówki i wyjąłem swoją torbę, poczułem ciepło, wydobywające się z nagrzanego silnika.

- „Co o tym myślisz?” - spytał Henri.

Tak, jak inne domy w okolicy - jest to dom z drewnianych beli, z których w większości zeszła biała farba. Jedno z frontowych okien jest stłuczone, zaś dach jest pokryty czarnym gontem, co wygląda krzywo i krucho. Trzy drewniane schodki prowadzą do małej werandy, na której stoją rozklekotane krzesła. Podwórek zaś, jest długi i zarośnięty. Musiało minąć sporo czasu od ostatniego wykoszenia trawy.

- „Wygląda, jak Raj.” - mówię.

Zbliżamy się do domu, z którego wychodzi elegancko ubrana kobieta - gdzieś w wieku Henriego. Jest ubrana w służbowy kostium, a w ręku trzyma podkładkę do pisania (z uchwytem do mocowania kartek papieru) i teczkę. Ma przypiętego smartfona do paska spódnicy. Uśmiecha się.

- „Pan Smith?” - mówi.

- „Tak.” - odpowiada Henri.

- „Nazywam się Anna Hart, jestem z miejscowej agencji nieruchomości. Rozmawialiśmy przez telefon. Próbowałam się dodzwonić do Pana wcześniej, ale chyba miał Pan wyłączony telefon.”

- „Tak, oczywiście. Bateria w telefonie mi się rozładowała w drodze.”

- „Ach! Nienawidzę, gdy to się zdarza.” - mówi i podchodzi do Henriego z wyciągniętą ręką i wita się z nim. Pyta mnie o imię - kusi mnie by odpowiedzieć: „Cztery”, ale nie robię tego - i również się przedstawia. Kiedy Henri podpisuje umowę najmu, agentka pyta mnie ile mam lat. Opowiada o swojej córce, która jest w moim wieku i uczy się w miejscowym liceum. Kobieta ta jest osobą ciepłą, serdeczną i uwielbia gawędzić. Henri podaje wypełnioną umowę agentce, która wprowadza nas do domu.

W środku, większość mebli jest przykryta białymi prześcieradłami. Na pozostałych osiada gruba warstwa kurzu. Szyby w oknach sprawiają wrażenie, że za jednym lekkim dotykiem mogłyby się stłuc. Ściany są pokryte panelami. Znajdują się tu: 2 sypialnie, średniej wielkości kuchnia z żółtozielonym linoleum i łazienka. W przedniej części domu jest duży, prostokątny salon. W rogu pokoju jest kominek. Wybrałem mniejszą sypialnię i rzuciłem torbę na łóżko. Jest tu duży, wyblaknięty plakat z piłkarzem w pomarańczowym stroju, stojącego w środku boiska i podającego piłkę. Wygląda to tak, jakby na niego nacierał dobrze zbudowany mężczyzna w czarno-złotym stroju. Poniżej widnieje napis: BERNIE KOSAR, QUARTERBACK, CLEVELAND BROWNS.

- „Chodź, zejdź na dół i pożegnaj się z Panią Hart. ” - woła Henri z pokoju dziennego.

Pani Hart z Henrim stoi w drzwiach i jeszcze radzi mi, abym w szkole zapoznał się z zaprzyjaźnił z jej córką. Uśmiecham się i mówię: tak. To byłoby miłe. Po jej wyjściu, wypakowujemy rzeczy z ciężarówki. W zależności, jak szybko opuszczamy dane miejsce, staramy się podróżować z lekkim bagażem - co oznacza nasze ubrania na grzbiecie, laptop Henriego i towarzysząca nam wszędzie, nieodzowna „skrzynka z Lorien” - albo zabieramy ze sobą kilka rzeczy: dodatkowy komputery i sprzęty, które służą do namierzania i śledzenia w Internecie: nowych wiadomości i wydarzeń, które mogą być powiązane z nami. Tym razem, mieliśmy ze sobą: „skrzynkę”, dwa wysokiej mocy komputery, 4 monitory i aparaty. Wzięliśmy także ubrania, chociaż nie wszystkie z nich, które nosiliśmy na Florydzie, nadają się do noszenia w Ohio. Henri zabrał „skrzynkę” do swego pokoju, zaś cały sprzęt zataszczyliśmy do piwnicy, żeby inni odwiedzający nas, nie zobaczyli go. Kiedy wszystko było już ustawione na swoich miejscach, Henri zaczął włączać monitory i aparaty.

- „Nie będziemy mieć Internetu do rana, ale jak chcesz jutro iść do szkoły, to mogę ci wydrukować nowe dokumenty.” - powiedział Henri.

- „Jeżeli zostanę jutro w domu, czy będę musiał pomóc ci posprzątać i ustawić wszystko w domu.” - spytałem.

- „Tak.” - odpowiedział Henri.

- „W takim razie pójdę jutro do szkoły.” - odpowiedziałem.

- „No to idź już spać, musisz jutro wcześnie wstać.” - powiedział Henri.

Gruby sznur.

Jest on wojownikiem z ich planety, który ma za zadanie chronić chłopca.

Mały metalowy drążek, który służy do zamknięcia drzwi.

Czerwonobrunatne drzewo mahoniowe.

60 mil/na godzinę to ok. 90 km/na godzinę

Pusta przestrzeń, przerwa, luka

Przepaść, jar

Jednostka długości - 1stopa, to ok. 30, 48 centymetra; 3 stopy to jard.

W znaczeniu: może uratować swoje życie bądź zginąć.

Są to obcy, którzy najechali planetę Lorien. Ścigają i próbują oni zabić dziewiątkę „Obdarzonych”, ukrywających się na Ziemi. Charakterystyka: okrutne, bezlitosne i krwiożercze bestie, które zniszczyły własną planetę - Mogaore, a teraz pragną przejąć sąsiednią planetę - Lorien, jednak najpierw muszą uśmiercić „Obdarzonych”.

Zostawiłam nazwę angielską, bo powinno to być traktowane jako nazwa własna. Chodzi tu o: 9 Dziedziców z Lorien, którzy są obdarzeni wyjątkowymi darami, mocami, aby jednocząc się mogli pokonać ich wrogów - Mogadorians.

Wyraz, wygląd - często na twarzy człowieka możemy dostrzec różne emocje. Nasza twarz wyraża, uzewnętrznia pewne uczucia…

W południowo-zachodniej części Stanów Zjednoczonych, potocznie nazywany: The Grand Canyon State; The Copper State

Wojownik z planety Lorien, który ma za zadanie chronić NUMER CZTERY.

Stan w USA, w środkowo-wschodniej części Stanów Zjednoczonych, potocznie nazywany: North Star State;

Stan u USA, w środkowo-zachodniej części Stanów Zjednoczonych, potocznie nazywany: The Centennial State

a contest in which you are eliminated if you fail to spell a word correctly

Stan u USA, w północno-wschodniej części Stanów Zjednoczonych, potocznie nazywany: The Pine Tree State

Specjalna skrzynka, którą dostaje każdy z nich w dniu urodzenia. Jest ona ich dziedzictwem, spuścizną. Ma ona kłodkę z niewidocznym zamkiem, który jest chroniony przez specjalne zaklęcie. Można ją otworzyć dopiero po pojawieniu się pierwszego dziedzictwa (Legacy).

Nadmuchiwana gumowa łódka.

Basen portowy, dok…

przystań

Jednostka długości - 1 jard, to 3 stopy, albo ok. 0,914 metra

w geście potwierdzenia, zgody

gekon

Jest to zagrożony gatunek jelenia, który żyje jedynie w Florida Keys ( http://en.wikipedia.org/wiki/White-tailed_deer )

Stan w USA, w środkowo-zachodniej części Stanów Zjednoczonych, jest potocznie nazywany również „Buckeye”.

Nie wiedziałam dobrze, jak mogę przetłumaczyć to zdanie: „It doesn't get any more common than that.”

„the moonlight is shimmering on the small waves, creating dapples of white in the crests”

Stan w USA, w południowo-wschodniej części Stanów Zjednoczonych, jest potocznie nazywany również „Słonecznym Stanem”

Nazwa własna: jest to danie - składające się z mielonego mięsa, cebuli i innych składników, zmieszanych razem i upieczonych, po przez uformowanie tego, w taki sposób, jak np. bochenek chleba…; (upieczony bochenek mielonego mięsa)

Stan w USA, w południowo-wschodniej części Stanów Zjednoczonych, jest potocznie nazywana: „Yellowhammer State; Heart of D Cotixie; Cottton State

Obcy z planet Lorien, którzy posiadają wyjątkowe moce i specjalne dziedzictwo (Legacies)

Stan w USA, w północno-środkowej części Stanów Zjednoczonych, inna nazwa: The Mount Rushmore State

Stan w USA, w południowo-zachodniej części Stanów Zjednoczonych, Kraj oczarowania

Stan w USA, w południowo-wschodniej części Stanów Zjednoczonych; The Natural State

Nazwa własna miasta; w tłumaczeniu: Raj

Stan w USA, w północno-zachodniej części Stanów Zjednoczonych; nazywany jest Stanem Skarbów, Krainą lśniących gór i Krainą wielkiego nieba.

Clapboard house

Samochód sportowo-użytkowy - auto, mające połączyć cechy luksusowego samochodu osobowego i terenowego.

BlackBerry - smartfon wprowadzony w roku 1999, obsługujący wiadomości e-mail, rozmowy głosowe, wiadomości tekstowe (SMS), faksowanie przez Internet, przeglądanie stron WWW oraz inne usługi informacyjne..



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Pittacus Lore JESTEM NUMEREM CZTERY prolog rozdziały 1 3

więcej podobnych podstron