Eugenia Herzyk


Eugenia Herzyk
"DDD - Dorosłe Dziewczynki
 
z Rodzin Dysfunkcyjnych"
Świat Książki, 2014 


Każda z nas czuje się czasem jak dziewczynka. Niekoniecznie oznacza to słabość, bezradność i płacz, może objawiać się niepohamowaną złością, tupaniem nogami i chęcią postawienia na swoim. Ta dziewczynka w nas, całkiem malutka lub nastoletnia, to efekt trudności, na jakie napotykałyśmy w dzieciństwie, deficytów, jakich doświadczyłyśmy na różnych etapach rozwojowych. Nie ma idealnego dzieciństwa, bo nie ma idealnych rodziców. Książka pomaga te deficyty odkryć, zobaczyć, jaki mają wpływ na nasze poczucie bezpieczeństwa, kobiecości i własnej wartości, a także na nasze zachowania w każdym z tych obszarów. Mówi też o tym, że tylko od nas samych zależy, co z tym bagażem zrobimy:
- czy będziemy go nieść, cierpiąc,
- czy poszukamy tragarza, który nam pomoże,
- czy zastosujemy środek przeciwbólowy, by nie czuć ciężaru,
- czy zechcemy się go pozbyć.
 

DOROSŁA DZIEWCZYNKA - DEFICYTY I EMOCJE
Kim jest Dorosła Dziewczynka z rodziny Dysfunkcyjnej?
Zdrowe i niezdrowe zarządzanie emocjami
Dwa oblicza DDD
Kobieta uległa, kobieta dominująca

POCZUCIE BEZPIECZEŃSTWA
Deficyt poczucia bezpieczeństwa
Lęk
Bezwarunkowe poczucie bezpieczeństwa

POCZUCIE KOBIECOŚCI
Deficyt poczucia kobiecości
Wstyd
Bezwarunkowe poczucie kobiecości

POCZUCIE WŁASNEJ WARTOŚCI
Deficyt poczucia własnej wartości
Złość
Bezwarunkowe poczucie własnej wartości

POCZUCIE MIŁOŚCI
Deficyt poczucia miłości
Smutek
Miłość bezwarunkowa

ROZWÓJ OSOBISTY A PSYCHOTERAPIA
Mity na temat psychoterapii
Psychoterapia Gestalt
Terapia uzależnień
Czy psychoterapia może zaszkodzić?
Wskazówki dotyczące wyboru psychoterapeuty
Różne terapeutyczne formy rozwoju osobistego

Posłowie
 

 

Fragment książki 

Kim jest Dorosła Dziewczynka z rodziny Dysfu
nkcyjnej?

Alkoholizm rodzica lub rodziców jest jedną z częstszych dysfunkcji rodzinnych, a zarazem łatwo rozpoznawalną. Rozbudowana sieć państwowych ośrodków leczenia uzależnienia od alkoholu i współuzależnienia, a także nagłośnienie społecznych skutków alkoholizmu, dotykających nie tylko osobę uzależnioną, ale również członków jej rodziny powoduje, że dzieci pochodzące z rodzin alkoholowych są otoczone specjalną uwagą i troską. Ma to swoje pozytywne i negatywne skutki. Z jednej strony DDA - Dorosłe Dzieci z rodzin Alkoholowych mają dostęp do bezpłatnej pomocy terapeutycznej, z drugiej jednak ich wyróżnienie marginalizuje problemy innych Dorosłych Dzieci, wyrastających w rodzinach o odmiennych od alkoholizmu dysfunkcjach. DDD - Dorosłe Dziecko z rodziny Dysfunkcyjnej, które nie jest DDA, nie ma co liczyć na bezpłatną pomoc. Ponadto wysunięcie na plan pierwszy problematyki DDA stwarza niebezpieczną pułapkę zaprzeczania jakimkolwiek dysfunkcjom dzieciństwa u tych, których rodzic, czy rodzice alkoholikami nie byli. Czy jednak każde DDA, czy DDD potrzebuje pomocy terapeutycznej? Dlaczego w ogóle ludzie po taką pomoc się zwracają?          

W bogatej literaturze na temat DDA spotkać można różnorakie charakterystyki osób, wychowanych w rodzinach z problemem alkoholowym. Podkreśla się, że ciągły stres, w jakim dorastały, przy jednoczesnym braku więzi emocjonalnych z rodzicami spowodował wypracowanie przez nie mechanizmów przystosowawczych, służących przetrwaniu. Mechanizmy te zależą od pełnionej przez dziecko roli (bohater rodzinny, kozioł ofiarny, maskotka, dziecko niewidzialne) i są przenoszone w dorosłe życie, kiedy to, mimo że znika konieczność ich stosowania, wykorzystywane są nadal. Obniża to jakość życia, czyni podatnym na różne emocjonalne zaburzenia i uzależnienia, uniemożliwia tworzenie zdrowych relacji. Niektórzy specjaliści podkreślają, że aby się z tych mechanizmów wyzwolić, konieczna jest trudna, głęboka i długoletnia psychoterapia - i to wcale nie gwarantująca pozytywnych rezultatów. Nie jest to moim zdaniem prawdą.   

Według danych PARPA, w Polsce obecnie trzy czwarte dzieci żyje w domach, w których przynajmniej jeden rodzic jest alkoholikiem. Biorąc pod uwagę, że rodzinne dysfunkcje, narażające dziecko na długotrwały stres, oraz uniemożliwiające tworzenie więzi emocjonalnych są efektem nie tylko alkoholizmu rodziców, można wyciągnąć
 WNIOSEK, że niedługo gabinety psychoterapeutyczne rozmnożą się jak grzyby po deszczu, a klienci z syndromem DDA/DDD będą do nich walić drzwiami i oknami. To, że tak się dotąd nie działo i nie dzieje wynikać może z tego, że kiedyś rodziny były idealne, a ich dysfunkcje są zmorą naszych czasów i rezultatem upadku wartości moralnych, albo z braku świadomości u DDA/DDD swojego problemu, będącego wynikiem typowego dla nich mechanizmu zaprzeczania rzeczywistości. Rozważmy zatem obie możliwości.  

Pierwsze wytłumaczenie wydaje się mało możliwe - wystarczy sięgnąć do źródeł historycznych i zapoznać się z drastycznymi sposobami, w jaki dzieci były kiedyś  traktowane przez dorosłych. Drugie też jest wątpliwe, ponieważ obecnie DDA, a w ślad za tym DDD, stały się popularnymi etykietkami, pozwalającymi usprawiedliwić życiowe kłopoty - zarówno własne, jak i osób bliskich. Odnoszę wrażenie, że rozpowszechnienie problematyki DDA/DDD wywarło odwrotny od zamierzonego skutek. Zamiast zachęcić do rozwoju osobistego, do wzięcia odpowiedzialności za własne życie, spowodowało ugrzęźnięcie przez wiele Dorosłych Dzieci w błędnym kole poczucia krzywdy i znalezienie wygodnej wymówki, aby tego nie robić. Nasuwa się również wątpliwość - skoro tak wielu ludzi jest DDA/DDD, to dlaczego jedni radzą sobie życiem, są szczęśliwi, a inni nie? Oczywiście, powstaje pytanie, jakie przyjmujemy kryteria „radzenia sobie z życiem”, jakimi normami się kierujemy? Czym dla nas jest szczęście?

Szukając odpowiedzi, zapoznajmy się najpierw z klasycznymi objawami u osób z syndromem DDA/DDD, podawanymi w dostępnych dotąd źródłach:

- niechęć do zmian,

- trudności w kontaktach z innymi ludźmi,

- niezdolność do tworzenia trwałych związków uczuciowych,

- niskie poczucie własnej wartości,

- wrażenie izolacji i niedostosowania.

Jeśli zatem, kobieto, jesteś przebojowa i towarzyska, masz męża i dzieci, osiągnięte sukcesy powodują, że czujesz się wartościowa i podążasz za aktualnymi trendami,  powinnaś być szczęśliwa. Gdy natomiast wolisz spokojny tryb życia, jesteś introwertyczką, kobietą samotną, nie masz się czym pochwalić i trudno ci znaleźć coś dla siebie w ofercie kultury masowej, to z góry jesteś skazana na nieszczęście. Ale nie martw się - wystarczy dostosować się do obowiązujących norm kobiety szczęśliwej - i sprawa załatwiona. A jeśli będziesz miała z tym problem, udaj się do psychologa po poradę, ja to zrobić, albo na terapię, na której wzmocnisz tylko swoje przekonanie, że z Tobą jest coś nie tak.  

Ten nieco szyderczy ton ma na celu wykazanie, że to nie bycie DDA/DDD, ale uznanie wzorców kulturowych za obowiązujące i chęć dostosowania się do nich często czyni ludzi nieszczęśliwymi. Powoduje, że zamiast żyć własnym życiem, w zgodzie ze sobą i utożsamiać szczęście z poczuciem spełnienia, próbują odgrywać role według napisanego przez innych scenariusza.                                 

My, kobiety, stoimy przed szczególnie trudnym zadaniem, bowiem scenariusz na nasze życie został utrwalony przez tysiąclecia patriarchatu. Dopiero od niedawna, mając te same prawa, co mężczyźni, jesteśmy w stanie go zmieniać, sięgnąć do swojego potencjału i realizować go. Same decydować o tym, jak wygląda nasze życie. Pytanie - czy mamy odwagę to zrobić? Zazwyczaj miotamy się pomiędzy dwoma ekstremami - albo powielamy patriarchalny model kobiety, podporządkowanej mężczyźnie opiekunki domowego ogniska i całkowicie poświęcającej się rodzinie i dzieciom, albo przejmujemy męskie scenariusze, stajemy się kobietami niezależnymi, skupionymi na swoich karierach zawodowych, skłonnymi do podporządkowania sobie partnera i nazywania go „ojcem swoich dzieci”.             

Rodzice byli dla nas pierwszymi i najważniejszymi autorytetami. To, jakie wzorce nam przekazali, jak nauczyli radzić sobie z trudnościami, jakie metody wychowawcze stosowali, decyduje o tym, w jakim stopniu stałyśmy się kobietami dojrzałymi, w pełni odpowiedzialnymi za własne wybory i dokonującymi ich świadomie. Dzieciństwo, to niezwykle ważny dla każdego człowieka okres, przygotowujący go do dorosłego życia. Nasze dojrzewanie do dorosłości przebiega kilkuetapowo, od momentu przyjścia na świat rozwijamy się po kolei w następujących obszarach:  

poczucia bezpieczeństwa,

poczucia kobiecości,

poczucia własnej wartości,

poczucia miłości.

Jako niemowlęta, a potem małe dzieci nabywamy umiejętność przetrwania, w wieku przedszkolnym i szkolnym uczymy się funkcjonowania w relacjach z osobami tej samej i przeciwnej płci. Potem, będąc nastolatkami zaczynamy określać własną tożsamość i wreszcie, jako młode kobiety wstępujące w okres dorosłości, otwieramy się na doświadczanie miłości. Tak się dzieje, jeśli nasz rozwój przebiega prawidłowo. A jeśli nie - w obszarach tych mamy deficyty.    

Ponieważ nie ma idealnych rodziców, każda z nas miała w mniejszym lub większym stopniu dysfunkcyjne dzieciństwo. Nie ma też idealnych warunków, żyjemy w realnym świecie, obfitym w różnorakie wydarzenia i sytuacje, na które, jako dziewczynki, nie miałyśmy wpływu. Reakcją na nie były nasze emocje. Jeśli miałyśmy możliwość wyrażenia ich, jeżeli rodzice je zaakceptowali i wsparli w ich przeżywaniu, jeśli nie obarczyli nas odpowiedzialnością za to, co czują, nabyłyśmy podstawową lekcję zdrowego radzenia sobie z emocjami. A gdy tego zabrakło, gdy nasze emocje, albo niektóre z nich, spotykały się z naganą rodziców, karami przez nich wymierzanymi, gdy nie uzyskałyśmy od nich emocjonalnego wsparcia, gdy zostałyśmy przez rodziców wpędzone w poczucie winy za ich nieszczęście, upokorzone lub zawstydzone, albo całkowicie zostawione same sobie w trudnych dla nas chwilach, jeśli nasi rodzice sami nie potrafili zdrowo zarządzać swoimi emocjami, to w jakimś obszarze jesteśmy niedojrzałe. I na tym tak naprawdę polega istota syndromu DDA/DDD - na nieradzeniu sobie z emocjami.

Dorosłe Dziewczynki z domów Dysfunkcyjnych nie potrafią zdrowo radzić sobie z:

lękiem - jeśli mają deficyty w obszarze poczucia bezpieczeństwa,

seksualnym wstydem - jeśli mają deficyty w obszarze poczucia kobiecości,

złością - jeśli mają deficyty w obszarze poczucia własnej wartości,

smutkiem - jeśli mają deficyty w obszarze poczucia miłości.

Brak umiejętności radzenia sobie z emocjami skutkuje tym, że albo zalewamy się nimi i to one przejmują nad nami kontrolę, odbierając możliwość racjonalnego myślenia i świadomego działania, albo blokujemy je w sobie stosując różne sposoby ucieczki od nich, co uniemożliwia skuteczną komunikację ze sobą, z innymi ludźmi i ze światem.                  

Ponieważ nie ma idealnego dzieciństwa, każda z nas wyniosła z tego okresu bagaż deficytów, niedojrzałości w poszczególnych obszarach i zablokowanych emocji. I rzeczywiście utrudnia to nam życie. Ale tylko od nas zależy, co z nim zrobimy - czy będziemy go nieść, cierpiąc, czy poszukamy tragarza, który nam w tym pomoże, czy zastosujemy środek przeciwbólowy, by nie czuć jego ciężaru, czy też zechcemy się go pozbyć. Trud rozwoju osobistego polega właśnie na tym, aby ten worek bagażu rozwiązać i zobaczyć, co w nim jest. Powrócić do swego dzieciństwa, przypomnieć sobie  krzywdy, jakie świadomie, czy nieświadomie nam zrobiono, traumatyczne sytuacje, których doświadczyłyśmy, poczuć emocje z tym związane i wyrazić je. W tym procesie potrzebujemy kogoś, kto okaże współczucie i zrozumienie dla naszych emocji, zaakceptuje je i wesprze w ich przeżywaniu  - psychoterapeuty, który sam wcześniej odkłamał własne dzieciństwo (płeć jest dowolna, dla prostoty używam męskiej formy językowej). Potrzebujemy - jak to zgrabnie ujęła Alice Miller, światowej sławy psychoterapeutka, autorka wielu książek - empatycznego świadka.  Ciąg dalszy to przyjrzenie się, jaki wpływ na nasze życie mają powstałe wskutek naszego dysfunkcyjnego dzieciństwa deficyty. Jakie mechanizmy przystosowawcze stosujemy, choć dawno już mogłybyśmy z nich zrezygnować? I dlaczego nie zrezygnowałyśmy - jakie korzyści odnosimy używając ich? Szczere odpowiedzi na te pytania wskażą nasz opór przed zmianami. Kolejny krok - to dostrzeżenie, że ów bagaż deficytów zawiera w sobie olbrzymi potencjał rozwojowy, że krzywdy i traumatyczne doświadczenia można przekształcić w piękne jakości. Gdy nam się to uda, pozostaje ostatni etap - wybaczenie tym, którzy nas skrzywdzili, losowi, że nas tak srogo potraktował, a także sobie. Nie w kontekście zanegowania, tego, co się stało, zapomnienia o tym, czy też zbagatelizowania. Wybaczamy dla własnego dobra, po to, aby uwolnić się od naszej przeszłości, od dysfunkcji naszego dzieciństwa, a tym samym ostatecznie pozbyć się wyniesionych stamtąd deficytów.                

Mechanizmy przystosowawcze, które wykształciłyśmy w dysfunkcyjnych domach, aby przetrwać, to w istocie niezdrowe sposoby radzenia sobie z emocjami - poprzez zalewanie się nimi lub blokowanie ich. Dopóki są one skuteczne w dorosłym życiu, nieświadomie je stosujemy. Impuls do tego, aby z tych mechanizmów zrezygnować pojawia się wtedy, gdy przestają one działać, albo negatywne skutki ich stosowania stają się dla nas dotkliwe. Często doświadczamy tego dopiero wówczas, gdy dopadnie nas jakiś życiowy kryzys. Problemy w związku, czy jego rozpad, odejście, zdrada partnera lub jego nałogi, choroba - nasza, czy kogoś z rodziny, doświadczona przemoc, utrata pracy lub stabilności finansowej, wypalenie zawodowe  - to tylko niektóre z nich. Kryzysy życiowe i związane z tym emocje są olbrzymią szansą, aby odkryć swoje deficyty i je przepracować, ale - znów - tylko od nas zależy, czy z tej szansy skorzystamy. Takiego impulsu, takiej szansy, nie mają te Dorosłe Dziewczynki, którym wszystko się układa, wiodące ustabilizowane, na pozór szczęśliwe życie. Tym bardziej trzeba doceniać odwagę tych, które z własnej woli zdecydowały się podążać drogą, jak to pięknie określił M. Scott Peck „rzadziej wędrowaną”, drogą osobistego rozwoju, która wcale nie jest łatwa.

Po pomoc psychoterapeutyczną sięgają zazwyczaj kobiety przeżywające kryzys, bądź jego skutki - depresję, nerwice, brak równowagi emocjonalnej, czy różne uzależnienia. W powszechnej opinii to one właśnie cierpią na syndrom DDA/DDD. W wielu przypadkach szukanie przez nie pomocy u specjalistów jest kolejną próbą zdjęcia odpowiedzialności za swoje życie. Oczekują od terapeuty rad, wskazania właściwych wyborów, cudownego lekarstwa, które rozwiąże ich problemy. Zadaniem dobrego psychoterapeuty jest takie poszerzenie świadomości klienta, aby mógł on dostrzec, że cały potencjał rozwojowy tkwi w nim samym. Aby mógł poznać swoje mechanizmy przystosowawcze, utrwalające jego deficyty i dokonać wyboru, czy chce się ich pozbyć. Jeśli tak - dobry terapeuta jest po prostu empatycznym świadkiem, towarzyszącym klientowi w tym procesie. Nie jest to jednak świadek bierny, bo z jednej strony udziela wsparcia, gdy klient tego potrzebuje, a z drugiej - stawia przed nim rozwojowe wyzwania. Nieskuteczność wielu terapii, ich długotrwałość bez widocznych skutków, bierze się przede wszystkim z nieuświadomionego oporu klienta przed wzięciem odpowiedzialności za rozwiązanie swoich problemów i nieumiejętności dostrzeżenia tego oporu przez terapeutę.  A także - niestety - z przejęcia odpowiedzialności przez terapeutę za rozwiązanie problemu klienta lub też ustawienia się wobec niego w roli wszystkowiedzącego guru.

 

Olivia: Skąd wziął się termin „dorosła dziewczynka z rodziny dysfunkcyjnej”?

Eugenia Herzyk: Od DDA, czyli Dorosłych Dzieci Alkoholików. Okazało się, że z podobnymi problemami borykają się także osoby, które w dzieciństwie doświadczyły innych traum. Przemocy fizycznej lub psychicznej, nadużyć seksualnych, braku opieki i miłości, surowej dyscypliny, ale czasem też nadopiekuńczości. DDD weszła w życie z deficytami utrudniającymi jej zdrowe relacje ze sobą i światem.

O.: Z jakimi brakami żyje taka osoba?

E.H.: Najpoważniejszy to brak poczucia bezpieczeństwa. Ono rozwija się u dziecka, gdy zaspokojone są jego podstawowe potrzeby: jedzenia, snu, ciepła i przytulenia. Później dochodzi potrzeba akceptacji, wsparcia, szacunku, stabilizacji. Gdy się tego nie dostaje, nie ma mowy o wykształceniu się wewnętrznego poczucia bezpieczeństwa.

U dorosłej kobiety objawia się to dwoma skrajnymi postawami - albo szukaniem wsparcia i nadmiernym przywiązywaniem się do innych, albo koncentracją na karierze, pieniądzach, przy jednoczesnym unikaniu zaangażowania w relacje. Kolejny deficyt DDD dotyczy kobiecości. Najważniejsza w kształtowaniu się tożsamości płciowej dziecka jest jego relacja z rodzicami. Obserwacja ról, jakie matka i ojciec odgrywają w rodzinie, jaki mają do siebie stosunek. Istotne jest, jak traktują seksualność, czy jest to dla nich temat tabu, czy nie.

Zaburzenia w tej sferze wpływają na deficyty kobiecości. Również nadużycia seksualne, brak szacunku dla fizycznych granic dziewczynki wyrządzają jej ogromną krzywdę. Taka kobieta w dorosłym życiu odcina od sfery seksualnej albo wręcz przeciwnie - zatraca się w niej. Trzeci deficyt dotyczy poczucia własnej wartości.

Mądrzy rodzice pozwalają określić córce swoją tożsamość. Nie narzucają jej wzorców, nie krytykują. Są życzliwymi obserwatorami. Ale potrafią też powiedzieć: „Twoja wolność kończy się tam, gdzie zaczyna się nasza!”. Pokazując, że jest ważna, uczą ją zarazem szacunku dla innych ludzi.

O.: A co się dzieje, gdy tego nie robią?

E.H.: Jeśli dziewczynka musi zasłużyć na akceptację rodziców, spełniając ich oczekiwania, w przyszłości nie będzie wiedziała, co jest dla niej samej istotne. Będzie natomiast doskonale wyczuwała, co jest ważne dla innych. Zacznie spełniać ich żądania, żeby poczuć się wartościowa. Będzie też dostosowywać się do tego, co jest aprobowane społecznie.

Chyba że zamieni się w kobietę dominującą: nie będzie umiała przyjmować krytyki, godzić się z porażkami, stanie się zbyt pewna siebie i arogancka. Wszystko po to, żeby nie skonfrontować się z wewnętrznym bólem, że ktoś kiedyś jej nie akceptował.

O.: Większość z nas może być DDD, bo nie ma domów idealnych...

E.H.: To prawda. Dotykają nas przecież wydarzenia, na które nie miałyśmy wpływu, choćby rozwód rodziców czy śmierć kogoś bliskiego. Wiele zależy od tego, jak traktowano nasze emocje w związku z trudnymi sytuacjami. Pozwalano je wyrażać, kazano tłumić czy wyśmiewano?

O.: Po czym poznać, czy jesteśmy DDD?

E.H.: Pierwszym sygnałem jest ciągły niepokój, smutek. Nie potrafimy radzić sobie z emocjami. Bo one albo przejmują nad nami kontrolę, albo blokujemy je, stosując różne formy ucieczki. DDD w jakimś stopniu zawsze są ekstremalne. Z jednej strony to ambitne karierowiczki, które uciekają przed bliskością.

Na drugim biegunie są typy bluszczy: uległe, ciepłe, walczące o akceptację. Ta skrajność może dotyczyć tylko jednego obszaru w życiu. Na przykład wciąż zmieniamy posady, partnerów, nigdzie nie możemy zagrzać miejsca. Albo wprost przeciwnie - jak raz sobie coś postanowimy, trzymamy się tego za wszelką cenę. Nie bacząc na to, że za upór i brak elastyczności ponosimy ogromne koszty.

O.: Pisze pani, że od nas zależy, czy odzyskamy wewnętrzną moc. Czym ona jest?

E.H.: Dzięki niej nie musimy już dopasowywać się do innych. Ale nie oczekujemy też, że oni to zrobią. Nie zabiegamy o uczucie. Jesteśmy odporne na krytykę, zranienia. Nie manipulujemy i nie dajemy sobą manipulować. I w końcu: nie potrzebujemy zewnętrznego świata, żeby czuć się wartościowe i kobiece. Jeżeli posiadamy wewnętrzną moc, potrafimy tak uzupełnić deficyty z dzieciństwa, że już do dobrego samopoczucia nie jest nam niezbędna czyjaś aprobata.

O.: Ale jak to można zrobić?

E.H.: Najważniejsze jest od budowanie przekonania, że poradzimy sobie niezależnie od tego, co przyniesie los, że potrafimy o siebie zadbać. Zacznijmy od docenienia własnych możliwości. Nie muszę polegać wyłącznie na innych. Mam dwie ręce, jestem inteligentna, pracowita, dam radę.

Bardzo przydatne są rozmaite grupy wsparcia, warsztaty - na nich spotkamy kobiety, z którymi możemy podzielić się doświadczeniami. Żeby mieć siłę, dobrze jest zadbać o zdrowie, zrezygnować z używek, dużo spać, odpoczywać. Nauczyć się żyć tak, by oszczędzać energię.

O.: Jak pracować nad swoją kobiecością?

E.H.: Przede wszystkim należy odzyskać kontakt ze swoim ciałem. Ogromne znaczenie ma taniec i obcowanie z naturą, które posiadają właściwości terapeutyczne. A także aktywność fizyczna, pływanie, ćwiczenia. Dobrze wyrzucić z siebie dawne zranienia, nazywając je. Trudna relacja z matką? Przemoc w domu? Mobbing w szkole? Na moich warsztatach uczestniczki wypisują na kartkach bolesne sytuacje, których doświadczyły w przeszłości.

Zaczynają rozumieć, że przez te wszystkie zdrady, odrzucenia, wpadały w nałogi, uzależniały się od toksycznych mężczyzn. W procesie odzyskiwania poczucia własnej wartości ważna jest kolejność. Jeśli przychodzi do mnie kobieta uzależniona od partnera nie tylko psychicznie, ale także finansowo, to jak może poczuć się wolna bez wcześniejszego zerwania ekonomicznych więzów? Najpierw powinna więc zatroszczyć się o swoją samodzielność, a dopiero potem o emocjonalną niezależność.

O.: A może ktoś chce być ofiarą? Narzeka, ale przywykł do roli osoby cierpiącej?

E.H.: Naturalnie, można być przyzwyczajonym do pewnych zachowań, np.: do wyuczonej bezradności, niechęci do ryzyka, wyręczania się innymi. To w gruncie rzeczy nawet wygodne. Zmiana zawsze stanowi wyzwanie, bo wiąże się z opuszczeniem tzw. strefy komfortu. Może nie czułyśmy się w niej zbyt dobrze, ale było to jednak coś znanego.

Jeżeli decydujemy się na zmiany, mierzymy się z tym, co w nas słabe. Wtedy nieuchronnie pojawią się nieprzyjemne uczucia: wstyd, złość, żal. Warto się więc zastanowić, jakie czerpiemy korzyści z obecnej sytuacji. Może lubimy być dorosłą dziewczynką? Do wysiłku potrzebna jest silna motywacja: „chcę poznać siebie”, „chcę decydować o sobie”. Rozwój osobisty naprawdę może nam to wszystko dać.

Problemy seksualne Dorosłych Dzieci Alkoholików

Profesor Lew - Starowicz (1991) podaje, że sfera psychiczna odpowiada za około 80% problemów klinicznych natury seksuologicznej, resztę powodują czynniki fizykalne. Badania pokazują, że istnieje wyraźna zależność pomiędzy wychowaniem w rodzinie dysfunkcyjnej, a jakością życia psychicznego. Z problemami psychicznymi z reguły wiążą się konflikty wewnętrzne, silne napięcie emocjonalne i silny stres. Jednymi z najpoważniejszych stresorów w naszej kulturze są: przemoc lub zagrożenie przemocą, znamienne dla rodzin dotkniętych nadużywaniem lub uzależnieniem od alkoholu (Hellsten, 2006).

 W Polsce zamieszkuje około 700 tys. - 1 mln. (2% populacji Polski) osób uzależnionych od alkoholu (Margasiński, 2009). Około 2-2,5 mln (4-7%) to osoby pijące ryzykownie i szkodliwie. Według danych Państwowej Agencji Rozwiązywania Problemów Alkoholowych 1,5 - 2 mln (4%) to dorosłe dzieci z rodzin z problemem alkoholowym (DDA), a w tym około 500 - 600 tyś. znajduje się w sytuacji zagrażającej ich zdrowiu. 2/3 osób z rodzin, w których dochodzi do nadużywania alkoholu doświadcza przemocy, w tym ponad 40 tysięcy to mieszkańcy Krakowa (Biuletyn Informacji Publicznej, 2011)

Naturalnym źródłem, kształtowania postaw, wzorów zachowań, sposobów radzenia sobie z emocjami, budowania systemu wartości, własnej samooceny, jest rodzina. Szeroko rozumiane błędy popełniane w czasie wychowania wywierają duży wpływ na późniejsze dorosłe życie dzieci. Jednym z takich poważnych błędów jest narażenie dziecka na obcowanie z bliską osobą nadużywającą alkoholu.

Alkoholizm w literaturze traktowany jest jako choroba. Jeśli alkoholik jest częścią systemu rodzinnego mówimy o alkoholiźmie, jako o chorobie rodzinnej, która stanowi największe zagrożenie dla najmłodszych członków tego systemu - dzieci. Wanda Sztander twierdzi, że "rodzina z problemem alkoholowym to rodzina w której przynajmniej jedna osoba pije w sposób szkodliwy". W rodzinie alkoholowej panuje ciągłe poczucie niepewności, nieprzewidywalności zachowań osób dorosłych, życie rodzinne kręci się wokół alkoholu, wokół osoby nadużywającej i znajduje to wyraz w: ukrywaniu problemu przed światem zewnętrznym, powstrzymywaniu uzależnionego przed piciem, przejmowaniem przez dzieci roli dorosłych w opiece nad rodzicem pijącym bądź współuzależnionym (parter alkoholika). W konsekwencji tych działań system rodzinny przestaje realizować podstawowe funkcje:

·         nie daje właściwych wzorców zachowania,

·         budzi wiele emocji negatywnych (strach, wstyd, poczucie winy),

·         nie zaspokaja potrzeby bezpieczeństwa (stały niepokój, stres, wrogość i lęk),

·         odbiera poczucie bycia kochanym, docenianym, szanowanym,

·         prezentuje niewłaściwe wzorce komunikacji i relacji z ludźmi,

·         akceptuje przemoc słowną i fizyczną,

·         nie buduje wiary w porządek świata,

·         ogranicza możliwość obdarzenia zaufaniem innym ludzi w późniejszym życiu dorosłym.

Dzieci w rodzinie alkoholowej zmuszone są do adaptacji w wyjątkowo toksycznych warunkach, w których nie można ufać, wyrażać emocji i nie można mówić o tym, co się dzieje w domu. Wychowanie w domu z problemem uzależnienia rzutuje na szereg obszarów osobowości i relacji międzyludzkich w późniejszym życiu dorosłym:

Około 50% Dorosłych Dzieci Alkoholików (DDA) doświadcza poważnych problemów w społecznym funkcjonowaniu, znaczny odsetek popada w uzależnienia, wiele ma problemy natury emocjonalnej, w relacjach z ludźmi ze szczególnym wskazaniem na relacje partnerskie. Badania osób z syndromem DDA pokazują, że wiele z tych osób posiada objawy charakterystyczne dla syndromu PTSD (syndrom stresu posttraumatycznego) (Herman, 2004). W ostatnim czasie pojawiły się badania dotyczące funkcjonowania osób z syndromem DDA w relacjach intymnych. Wyniki wskazują na duży wpływ wychowania w rodzinie dysfunkcyjnej na satysfakcję w dorosłym życiu erotycznym i seksualnym:

            Rodzina z doświadczaniem uzależnienia od alkoholu tworzy dezadaptacyjne wzorce zachowania, postaw, spostrzegania i wpływa na problemy w sferze emocji. Zaburzony sposób funkcjonowania rodziny alkoholowej,  ze szczególnym wskazaniem na brak poczucia troski,  ciepła, miłości jest istotny w przekazie międzypokoleniowym. Choć dzieci w obszarze życia seksualnego rzadko obserwują zachowania rodziców, to brak lub deficyt bliskości i intymności jest wystarczającym czynnikiem modyfikującym późniejsze dorosłe życie seksualne dzieci alkoholików. Innymi słowy posiadanie rodzica alkoholika może determinować problemy seksuologiczne, co pokazują wyniki wielu badań. Wyników tych nie należy jednak generalizować na całą populację DDA. Problemy seksuologiczne mogą mieć różnorodną genezę: konflikty partnerskie, które nie muszą być efektem wpływu rodziny generacyjnej; stres, będący przejawem prowadzonego trybu życia; wychowanie w rodzinie bez problemu uzależnienia i przemocy, w której sfera seksualna była tematem tabu i wywoływała silne zawstydzenie, na przykład rodzina głęboko religijna; choroby somatyczne, np. nadciśnienie, problemy onkologiczne, cukrzyca. Jest również grupa pacjentów (gabinetów seksuologicznych, czasem ginekologicznych, rzadziej urologicznych), posiadających problemy w życiu erotycznym, którzy nie doświadczali przemocy i uzależnienia w rodzinie generacyjnej. Również zdarza się, że osoby z dysfunkcyjnych rodzin mogą mieć udane życie partnerskie i seksualne.

            Zaznaczyć należy, że współcześnie osoby uzależnione, współuzależnione, jak i Dorosłe Dzieci Alkoholików mogą korzystać z różnych form pomocy: profesjonalnej psychoterapii lub grup samopomocowych (AA, AL-ANON, AL-TEEN). Natomiast specyfika problemów seksuologicznych wymaga często bardziej wyspecjalizowanej interwencji, którą prowadzi lekarz- lub psycholog-seksuolog.

Opracowanie: mgr Cezary Barański

 

 

Herman, J., L. (2004). Przemoc. Uraz psychiczny i powrót do równowagi. Gdańsk: GWP.

Lew-Starowicz, Z. (1991a). Leczenie nerwic seksualnych. Warszawa: PZWL.

Biuletyn Informacji Publicznej, 2011, Wyszukane 05.04.2010 w:

http://www.bip.krakow.pl/zalaczniki/dokumenty/n/82961/karta

Hellsten, T. (2006). Wsparcie dla dorosłych dzieci alkoholików. Łódź: Feeria.

Litwa, A. (2009). Syndrom DDA. W: B. Bętkowska - Korpała (red.) Uzależnienia w praktyce klinicznej. Warszawa: Parapamedia.

Woititz, J. G. (2000). Dorosłe dzieci alkoholików. Warszawa: Akuracik.

Filipiak M., Waszyńska K. (2009). Aktywność seksualna osób dorosłych pochodzących z rodzin alkoholowych. Doniesienia z badań, Seksuologia Polska, t.7 nr 1/2009

Barański C. (2010). Samoocena, inteligencja emocjonalna a satysfakcja z życia seksualnego u osób z rodzin z problemem alkoholowym. Uniwersytet Jagielloński. niepublikowane badania własne (praca magisterska).

Skrzypczyk, W. (2003). Przemoc wobec dzieci w rodzinach z problemem

alkoholowym. W: Dziecko krzywdzone. 4, (2003), 93-102.

Gąsior, K. (2010). Model terapii osób dorosłych i dzieci alkoholików. Terapia

uzależnienia i współuzależnienia. 2, (71), 10-15.

Imieliński, K. (1990). Seksiatria. Patologia seksualna. Warszawa: PWN.

Margasiński, A. (2009). Koncept DDA - efekt barnuma? Terapia uzależnienia

i współuzależnienia. 2, (65), 20-24.

Dorosłe dzieci alkoholików - syndrom DDA

Katarzyna Zborowska - psycholog

Dorosłe Dzieci Alkoholików (Syndrom DDA).

Nie rozwiązane problemy z dzieciństwa skutkują w dorosłym życiu wieloma trudnościami i często poczuciem dyskomfortu życiowego.
Poni
ższe cechy składają się na obraz syndromu Dorosłego Dziecka Alkoholika.

Osoby wychowywane w rodzinach z problemem alkoholowym przeżyły w dzieciństwie odrzucenie przez jedno lub oboje rodziców (pijących lub nadmiernie karzących).
Reakcj
ą na doświadczenie odrzucenia jest:

W dzieciństwie osoby z rodzin alkoholowych niczego nie mogły przewidzieć, a plany wcześniej ustalone najczęściej nie były realizowane.
Ta nie przewidywalno
ść zachowań i reakcji rodziców oraz wydarzeń w życiu domowym powoduje:

Reakcjami na atmosferę zagrożenia, napięcia i przemocy jaka często towarzyszyła w rodzinie dysfukcyjnej są:

Niektóre osoby jako dzieci były wykorzystywane seksualnie lub mogły być świadkami przemocy seksualnej wobec bliskich. Reakcją na nadużycia seksualne może być:

Często w rodzinach z problemem alkoholowym nie ma jednoznacznego systemu wartości, co w konsekwencji w dorosłym życiu spowodować może:

Bibliografia:
Zofia Sobolewska:
Odebrane dzieciństwo. Instytut Psychologii Zdrowia PTP Warszawa.
Jerzy Mellibruda:
Pułapka nie wybaczonej krzywdy.Instytut Psychologii Zdrowia PTP Warszawa.
Jane
Woititz: Dorosłe dzieci alkoholików. Instytut Psychologii Zdrowia PTP Warszawa.
Gdzie się podziało moje dzieciństwo. O dorosłych dzieciach alkoholików. Charaktery Kielce.

„Trzy litery. Dla ciebie - sentencja wyroku: DDA. Tajemniczy szyfr, jak kod genetyczny wpisany w naturę twojego istnienia - Dorosłe Dziecko Alkoholika”

Małgorzata Osipczuk

"Czy ja wariuję?" Chyba już setki razy zadawałeś sobie to pytanie. Jesteś dorosły, sam stanowisz o sobie, masz pracę i masz gdzie mieszkać, ale wciąż coś Cię gnębi. Tysiące potrzeb nie do zaspokojenia: chciałbyś, by ktoś Cię kochał, pragniesz kogoś kochać, wciąż zawodzisz się na ludziach, nikt Cię nie potrafi zrozumieć, sam siebie nie rozumiesz, czujesz się... - nawet nie umiesz tego nazwać..." 

Jeśli dorastasz w domu, w którym jeden z rodziców, lub obydwoje, nadużywa alkoholu to, niestety, jesteś pozbawiony większości przyjemnych i ważnych doświadczeń, jakie są udziałem innych dzieciaków. To, co się dzieje w Twojej rodzinie pozbawia Cię spokoju, poczucia bezpieczeństwa, beztroski, poczucia, że jako dziecko jesteś najważniejszy dla swojej mamy i swojego taty. Pozbawia Cię dzieciństwa takiego, jakim powinno być: w dużej mierze radosne, spontaniczne, ciepłe, przewidywalne, spokojne, dające Ci na późniejsze lata życia poczucie pewności siebie i własnej wartości. Co zatem dostajesz w zamian?
 

PIJANY ŚWIAT 
"Mój dom murem podzielony..."
 
(Kult)
 
"Nie wiedziałam, że jestem DDA. Noszę w sobie żal do mojego ojca i po części do mamy, czułam się inna. Domyślałam się, że moje dzieciństwo miało wpływ na to, jaka jestem, ale nikt tego jeszcze tak wprost nie nazwał: Ja = DDA. Mój ojciec nigdy mnie nie bił i raczej nie urządzał awantur, chociaż ciężko mi wydobyć z pamięci jakieś wspomnienia, sytuacje, w których nie był pijany".

Różne mogą być charaktery alkoholików, ale to, co dzieje się w ich domach, nie bardzo się od siebie różni. Może konkretne wydarzenia są inne, ale zawsze w atmosferze wyczuwalne jest napięcie i niepokój. Nigdy nie wiesz, co się za chwilę stanie, czujnie przyglądasz się zachowaniom i słowom dorosłych mając nadzieję, że akurat dziś będzie "w porządku", będzie spokój.
 

Jesteś kilkulatkiem i niewiele rozumiesz, ale bardzo wiele dostrzegasz: krzyki przeplatane uwierającą, naładowaną złością ciszą, niezadowolenie mamy, jej rozpacz i strach, jej zrzędliwość i pretensje, opary alkoholu i papierosów, podpici, nienaturalni w zachowaniu koledzy taty. Nie przepadasz za nimi. Niekiedy na twojej pupie lądują niezasłużone klapsy - rodzice są wciąż podenerwowani, niewiele trzeba by wybuchli agresją. Czasem wystarczy tylko wylany na stół soczek. Rzadkie są chwile, gdy jesteś w centrum zainteresowania, najczęściej wtedy, gdy coś zbroisz, albo gdy rozładujesz atmosferę jakimś żartem czy występem. Zazwyczaj jest tak, że są istotniejsze sprawy niż Ty, na przykład zarabianie pieniążków, sprzątanie mieszkania, oglądanie telewizji, przygotowanie obiadu na czas, cokolwiek. A najbardziej: stwarzanie pozorów normalności sytuacji. To ostatnie zabiera dużo energii. Trudno więc Ci być wesołym i pełnym werwy dzieckiem.
 

"JESTEM DO NICZEGO!" 
Dom, w którym króluje alkohol, nie może obejść się bez przemocy, choć różne są jej oblicza. Być może jesteś świadkiem rękoczynów między dorosłymi, albo tego, jak obrywa starsze rodzeństwo. Być może Ty sam jesteś ofiarą niepohamowanych w porę rąk. Cierpi Twoje ciało, ukrywasz siniaki przed światem. Jeśli ktoś się dowie, oddadzą Cię do domu dziecka, albo dostaniesz jeszcze więcej razów. Nigdy nie wiesz kiedy spadnie na Ciebie następny cios. Przecież Twój oprawca potrafi niekiedy być też uśmiechnięty i łagodny. Starasz się jak możesz "nie drażnić rekina". Mama błaga, żebyś był grzeczny i schodził mu z drogi. Jeśli więc znów dostałeś lanie, to zawdzięczasz to sobie - Ty zawaliłeś.
 

"Jak ja siebie nieraz nienawidzę!"

Jeśli nawet nigdy nie byłeś ofiarą przemocy fizycznej, to istnieje duże prawdopodobieństwo, że poznałeś przemoc w jej mniej ewidentnej postaci: psychicznego znęcania. Wyzwiska, na których dźwięk kuliłeś się w sobie. Jadowita ironia wymierzona w Twoje poczucie godności i własnej wartości. Szantaże emocjonalne w każdej możliwej odmianie. To chleb powszedni w Twoim domu. Przekleństwa, krzyki i groźby - nie zostawiają śladów na ciele, ale na zawsze zamieszkają w Twojej głowie.

Być może spotkała Cię największa z krzywd - przemoc seksualna ze strony jednego z rodziców. Zły dotyk boli przez całe życie, to prawda, tak jak i brak wsparcia ze strony reszty najbliższych.
 

"Jak mam uwierzyć w siebie? Jak mam odbudować niskie poczucie własnej wartości, które mój chory ojciec zniżył do poziomu gruntu? Jak mam odnaleźć w sobie siłę, by pokonać strach, który jest we mnie? Jak mam pokochać siebie z tym wszystkim, skoro nienawidzę ojca? Jak..."

"Myślę sobie, że ten świat nie jest stworzony dla mnie, że to nie moja planeta, że nie trafiłem najlepiej w galaktyce, ale pewnie gdzie indziej byłoby tak samo, bo problem tkwi w mojej głowie..."

Obojętnie ile masz lat, jedno wiesz na pewno: musisz zdać się na samego siebie. Jeśli koledzy dokuczają Ci w szkole, nie zwierzasz się rodzicom, po co? To by ich tylko rozdrażniło. Jeśli nie wiesz jak postąpić w danej sytuacji - nie szukasz u nich rady. Zbyt wiele słyszysz na co dzień pseudo-rad wystrzeliwanych w powietrze jak pociski karabinowe: masz być grzeczny, nie sprawiaj kłopotów, nie wychylaj się, ucz się, popatrz na X i bądź taki jak on.
 

"Ciężko mi zapomnieć, jak moja mama (współuzależniona) przypominała mi od małego, że nie będzie ze mnie nic dobrego i będę taki, jak tata. A ja nie wiedziałem w ogóle o co chodzi? Czemu kobieta, która jest moją matką, mówi takie rzeczy? I w końcu sam w to uwierzyłem. Nie pamiętam, żebym poszedł z mamą na spacer, albo żeby pytała, jak mi minął dzień, czy wszystko jest OK." 

Z żalem, ale i ulgą, rezygnujesz z zapraszania kolegów i koleżanek do domu. Nie chcesz, żeby stali się świadkami domowej awantury, złośliwej wymiany zdań między rodzicami, albo powrotu "zalanego w trupa" ojca do domu. Wstydzisz się i to bardzo. Ograniczasz także chodzenie do domów swoich rówieśników, bo, po pierwsze: wypadało by się potem zrewanżować, a po drugie: nawet nie umiesz "odpowiednio" zachować się. Rodzice kolegi pytają: "I jak tam, co u Ciebie?", a ty spanikowany potrafisz wyksztusić z siebie tylko wielkie kłamstwo: "W porządku, dziękuję". Czujesz się skrępowany, czujesz się na cenzurowanym, zastanawiasz się czy ludzie wiedzą, że Twój ojciec pije? Czujesz się jak gorszy gatunek człowieka...

MOJA WINA, MOJA BARDZO WIELKA WINA... 
"Jestem sobie ojcem
 
Sobie matką, sobie bratem (...)
 
Jestem i wyrokiem
 
Nawet sędzią, n
awet katem (...)
Jestem, jestem wszystkim
 
Jestem nawet Bogiem
 
Tylko sobą być
 
Tylko sobą być nie mogę"
(Dżem)
 
Boisz się. Ostatnio tata uderzył mamę, potem ona długo płakała. Nawet nikt nie zauważył, że stałeś obok. Jakby Cię nie było. Nie mogłeś wydobyć z siebie głosu, stałeś jak sparaliżowany. Czułeś się winny, przecież powinieneś coś zrobić, tylko jak i co? Tata poszedł się dopić, "to wszystko przeze mnie" - myślisz. Jakże często w kłótniach między dorosłymi pada Twoje imię. "Gdyby nie ja, byłoby lepie
j" - dochodzisz do wniosku.

"Miałam kiedyś wrażenie, że to moja wina, że mój ojciec pije. Gdybym coś tam inaczej zrobiła, to on byłby inny, ale już się z tego leczę. Wiem, że nawet jakbym była najwspanialszą córką pod słońcem i tak by pił..."

"Dowiedziawszy się, że jestem DDA byłem szczęśliwy, że w końcu wiem, co się ze mną dzieje. Że to nie moja wina, że można z tym walczyć, leczyć się. Byłem (może to chore?) w siódmym niebie. W końcu znalazłem przyczynę mojego stanu psychicznego, nie wariuję, nie jestem nienormalny!"

Jeśli pije Twoja mama, wstydzisz się tak okropnie, że robisz wszystko, by nikt się nie dowiedział. Przez długi czas sam udajesz, że nie widzisz jej upojenia. Ukradkiem wylewasz schowane na czarną godzinę w wymyślnej skrytce zapasy wina. Nie lubisz, gdy przytula się do Ciebie pijana, ale na początku nie potrafisz zdobyć się na protest. Mama sądzi, że nie dostrzegasz jej picia, utwierdza się w fałszywym przekonaniu, że nie ma to dla Ciebie znaczenia.
 

NICZEGO NIE ODCZUWAJ! 
Tata obiecał Wam właśnie, że nie będzie już pił. To wspaniale! Teraz wszystko zmieni się na lepsze! Masz nadzieję, wielką jak bajkowy Olbrzym. Z czasem ze zdumieniem i rozpaczą dostrzegasz, że nikt nie potrafi się cieszyć z nieobecności alkoholu: tata jest rozeźlony, mama z trudem usiłuje ukryć swoje rozczarowanie. Kłótnie nie znikły, nadal coś złego wisi w powietrzu. Taty coraz częściej nie ma w domu, słyszysz od mamy, że musiał zostać dłużej w pracy. Nie mówisz o tym głośno, sam z sobą próbujesz dojść do porozumienia: czy to możliwe, żeby tata złamał obietnicę i znów pił? Czy w tej właśnie chwili siedzi w barze czy w pracy? Czy on nas okłamuje? A zaraz potem masz poczucie winy, jak możesz wątpić w tatę? - to nie fair! Ale kiedy przychodzi tego wieczora pijany - przez chwilę czujesz, że masz ochotę go zabić, potem - już nic nie czujesz... "Zamrażasz się", to mniej boli. Nie mówisz nic, nikt by Ciebie i tak nie wysłuchał.
 

"Zawsze wykładam się na momencie, w którym trzeba się otworzyć, powiedzieć czy pokazać tej drugiej osobie co czuję, że w ogóle coś czuję. Odbijam się od tej blokady i nie mogę".

"Czasami przychodzą chwile, gdy zupełnie gubię się w swojej emocjonalnej dżungli.. No i mam tę dziwną skłonność do zapominania."

Jesteś starszy i już niedowierzasz przysięgom, nie masz siły i ochoty na kolejną grę nadziei i zawodu. Czasem zastanawiasz się, czy to możliwe, by ONI się kochali? Czy tak kończy się miłość? Czy warto powoływać na świat dzieci? Przestajesz wierzyć w dobre zakończenia, w prawdziwość szczęścia. Już wiesz, że nawet jeśli coś z pozoru sprawia radość i daje zysk, to pod tym kryje się zawsze drugie dno: niemej rozpaczy, żalu, smutku i że za te chwile pozornego szczęścia trzeba czymś zapłacić. Nie wierzysz ludziom w ich dobre intencje, choć tak bardzo byś chciał. Wietrzysz podstęp w gestach zainteresowania i sympatii wobec Ciebie. Miotasz się między ogromną potrzebą bliskości, a ochotą by pozostawiono cię w spokoju. Gdy będziesz sam, to prawdopodobnie nikomu nie uda się Ciebie skrzywdzić.

"Mam prawie 28 lat i każdy mój związek kończył się porażką. Nie potrafiłem i nadal nie potrafię angażować się uczuciowo. Tworzenie głębszej relacji z Tą wybraną kobietą - to dla mnie abstrakcja. Mam pustkę..., czegoś się też boję. Myślę, że to dlatego, że jedyne co dostałem od tatusia-alkoholika to lekcję: jak skutecznie ukryć uczucia".

"Niestety, w moim życiu nie pokazano mi czym jest prawdziwa miłość, zaufanie, nie zwierzałem się nikomu z moich problemów, jak i nigdy nie miałem odwagi prosić innych o pomoc. Zamiast tego towarzyszył mi strach i lęk. Obawiam się, że z takim bagażem złych doświadczeń, nigdy nie będę w stanie stworzyć dobrego związku. Nie jestem nauczony "podstawowych" uczuć, rozróżniania ich i okazywania..."

"Starałam się nigdy nie pokazywać, że cierpię. Okazywanie uczuć, obarczanie nimi innych, było dla mnie nie do przyjęcia, może nadal tak jest... Odkąd wyjechałam na studia jestem już trochę silniejsza, choć prawie każdy dzień przypomina balansowanie na cienkiej linie - walkę o dobre samopoczucie".

NIE UFAJ! 
"Nieufność to mgła
 
Co przynosi tylko ciszę
 
Jak klatka ze szkła
 
Nie pozwala nam się słyszeć"
(Lady Pank)
 
Przez większość życia starasz się nauczyć skutecznej obrony przed ludźmi. Masz silnie ugruntowane przekonanie, że nie ma "róży bez kolców", że ze strony drugiego człowieka nic, albo niewiele dobrego może cię spotkać. Ludzie zadają ból, wykorzystują Twoje słabości, nikomu nie możesz zaufać. Boisz się bliskiego związku, choć tak mocno za nim tęsknisz. Nierzadko z domu wynosisz przekonanie, że musisz ulegać innym, bez względu na to, jak bardzo Cię ranią. Nie masz prawa bronić siebie.

"Niedawno dokonałem odkrycia, że nie wszyscy ludzie na tym świecie chcą mnie wykorzystać, nie wszyscy chcą mi zrobić krzywdę, nie wszyscy chcą zadawać mi ból!".

"Okazało się to dla mnie potwornie trudne, uwierzyć, że ktoś może chcieć, żebym się dobrze czuł, a nie zależy mu przede wszystkim na tym, żebym spełniał jego oczekiwania. Przez większość życia wydawało mi się to całkowicie normalne, że mam się dostosować do potrzeb innych ludzi, że to czego oni mogą chcieć jest najważniejsze, a to czego ja chcę nie ma żadnego znaczenia... Ale przekonuję się, że to nieprawda. A tylu ludzi już pożegnałem, tylu zostawiłem w tyle w obawie, żebym nie musiał im ulegać i robić czegoś wbrew sobie... Wielu z nich traktowałem jak wrogów, więc się przed nimi mniej lub bardziej skutecznie broniłem. Teraz myślę, że wielu z nich naprawdę mnie lubiło i pewnie zależało im na tym, abym po prostu dobrze się czuł, abym był sobą... Kiedyś myślałem, że jeżeli ktoś mnie lubi, to znaczy, że muszę się dla niego poświęcać, spełniać jego oczekiwania, bo jestem mu to winien". 

NIC NIE MÓW! 
W Twoim domu jedno jest pewne: nie mówimy o alkoholu, o tym, że tata wczoraj był pijany do nieprzytomności, o tym, że boisz się czy jutro znów mama nie wypije za dużo i zapomni Cię odebrać ze szkoły. Nie mówisz nikomu o podłej sytuacji rodzinnej. Albo dosłownie tak Ci kazano, albo po prostu to wiesz. Taki niepisany i nigdy nie wyrażony, ale bardzo czytelny zakaz. To, co się dzieje niekiedy w twoim domu, jest tematem tabu, tak jak i niektóre inne tematy, może na przykład nie wolno Ci rozmawiać o życiu erotycznym człowieka i wymawiać słowa "seks"? Udajesz więc, że człowiek jest istotą bezpłciową. Od najmłodszych lat wiesz, że o to, skąd się biorą dzieci, nie powinieneś pytać rodziców.
 

"Ja nie mówię. Ja boję się odezwać do innych ludzi. Czuję lęk przed zapytaniem innych o cokolwiek, choć tak wielu rzeczy jestem ciekaw. Czuję lęk przed otwarciem się na innych. Jestem nieśmiały, zamknięty w sobie. Czuję się na marginesie życia". 

Nikt z domowników nie mówi o tym, jak się czuje. Trudno jest Ci nawet wyobrazić sobie byś miał podejść do taty i zwierzyć mu się: "tato, boję się, że...". Albo inaczej: rzucić się mamie na szyję - "tak bardzo się cieszę!". Twoje wypowiedzi są zazwyczaj bardzo stonowane, a wyrażanie uczuć przyblokowane. Kiedy śmiałeś się ostatnio pełną piersią w obecności rodziców?

"Przez wiele lat mojego życia byłam chora na nieśmiałość, strach przed odezwaniem się, zapytaniem, zwróceniem na siebie uwagi otoczenia. Starałam się wtopić w tłum, zniknąć, milczeć. Spacer z psem po osiedlu był koszmarem, bo każdy śmiech za plecami był przecież z mojego powodu, jak mniemałam. Nie mogłam wydusić z siebie słowa, żeby inni nie zorientowali się, jaka beznadziejna jestem, a poza tym wcale by mnie nie słuchali. Przecież nauczyliśmy się w domu, że nic nie znaczymy, nasze uczucia nie są ważne."

CO POMYŚLĄ O MNIE INNI?! 
"Twój każdy krok
wymierzony,
wyuczony,
wystraszony,
przeczulony.
Twój każdy krok."
(Oddział Zamknięty)
 
"Jestem bardzo silnie zdeterminowana by dać sobie radę z moimi problemami, bo to jak cholerna niewola. Niewolą jest to, że przynosisz do domu ser, którego nie znosisz, bo pani podała nie ten, o który prosiłaś. Ty nie chciałaś robić kłopotu i nie zwróciłaś pani uwagi. 

Niewolą jest to, że nie potrafisz usiąść, ot tak, na ławce - inni pomyślą, że siedzisz tam, bo nie masz nic lepszego do roboty. Nie masz dokąd pójść, nikt na ciebie nie czeka. 

Nie przestaję ani na pół sekundy zastanawiać się "co sobie inni pomyślą?". Czy odbiorą mnie taką, jakbym chciała? To znaczy, jako kogoś zupełnie i skończenie cudownego. Jeśli ktoś na mnie spojrzy, powie coś na mój temat, zawsze zakładam, że ocenia mnie i to ocenia negatywnie. Analizuję każde słowo, które ktoś powie, rozkładam na czynniki pierwsze, wszędzie wietrzę podstęp. To są koszmarne kajdany! Pozwalam jakiejś nieokreślonej masie obcych ludzi, którzy nawet nie wiedzą o moim istnieniu, kierować moim życiem! To absurd! Ale właśnie tak w dużej mierze wygląda moja egzystencja. Zupełnie nie wierzę w swoje odczucia. Prawie zawsze jestem święcie przekonana, że wszyscy mają rację, tylko nie ja. Ale pracuję nad tym, przełamuję się, robię rzeczy, których nie zrobiłabym ze strachu przed oceną. I tłumaczę sobie, że to nie jest takie ważne, co inni myślą. Może to tłumaczenie kiedyś wejdzie mi w nawyk i... naprawdę zaufam sobie, swojej ocenie. Kiedyś...

"Strasznie się porównuję i zaczyna mnie to coraz bardziej wyżerać od środka. Wkurzam się na siebie, że nie widzę niczego dobrego w sobie, żadnej wartości. Pamiętam, że moja mama też mnie wciąż porównywała z innymi i myślę, że wyrobiła we mnie ten nawyk. A ja chciałbym tylko się cieszyć z tego, co mam i jaki jestem, dostrzec rzeczy wartościowe w sobie i powiedzieć sobie z czystym sercem: Jesteś OK."

"Zawsze czuję się gorsza niż inni. Inni wydają mi się lepiej wykształceni, ciekawsi, mający więcej do zaoferowania..."

"Wszystkie są piękniejsze, zgrabniejsze, lepiej ubrane, itp. Czuję się w otoczeniu innych ludzi, jak "uboga krewna". 

ODSUŃ SIĘ ODE MNIE! - TO BOLI! 
"Nie wiem, co będzie z nami,
Niewiele wiem
 
Sam o sobie samym..."
(Robert Gawliński)
 
Najtrudniejszym orzechem do zgryzienia dla Ciebie jest zbudowanie satysfakcjonującego, zdrowego związku z tzw. "drugą połową".
 

"Strach przed szczerością, przed byciem z kimś blisko, dzieleniem się swoimi uczuciami, a z drugiej strony przed odrzuceniem - to nie pozwala mi na kontynuowanie związku. Choć bardzo zależy mi na tej osobie i, po zastanowieniu się, wiem co mam robić, wiem co mam powiedzieć, ale, niestety, jak się spotykamy następuje blokada. Wszystko robię, żeby nie mówić o uczuciach".

"Zazdroszczę innym związków, tego że potrafią komuś zaufać. Czy jestem zdolna do kochania? Do uwierzenia w to, że ktoś może mnie pokochać taką, jaka jestem, z tym wszystkim w środku? Wydaje mi się, że nie mam prawa do miłości póki się ze sobą nie uporam, nie wyleczę..."

REZYGNACJA Z SIEBIE I ZE SZCZĘŚCIA 
"Mieszkam w wysokiej wieży,
 
Ona mnie obroni
Nie walczę już z
nikim, 
Nie walczę już o nic"
(Sztywny Pal Azji)
 
Już jako dziecko rezygnujesz z zaspokajania własnych potrzeb na rzecz "wartości rodzinnych". Dostajesz wczesną lekcję od życia: nie masz prawa myśleć o sobie i dbać o siebie. Jesteś związany więziami lojalności. Poświęcasz siebie. Bardzo wcześnie dochodzisz do wniosku, że życie to nie bajka. Bez wiary idziesz w przyszłość. Czasem zgodzisz się na bardzo wiele upokorzenia za odrobinkę ciepła. Często rezygnujesz z walki jeszcze przed gongiem mając poczucie, że zwycięstwo Ci się nie należy.
 

SAMOTNOŚĆ W PIEKLE 
"I czy warto, czy nie warto,
 
mocną wódę leję w gardło,
 
by ukoić żal."
(Bajm)
 
"Mam 25 lat, jest mi bardzo ciężko, jestem maksymalnie zły, zdenerwowany, wszystko mnie irytuje. Wieczne stresy i nerwówka - wrzody, nadciśnienie. Zupełnie nie radzę sobie z życiem, w pracy zachowuję się jak tyran, który w pełni przypomina mi mojego ojca z "najlepszych" lat ciągów alkoholowych. Brak mi sił, żeby to przerwać. Jestem w końcowej fazie kolejnego związku uciekając przed odrzuceniem. Jak ja chciałem jej powiedzieć, że mi na niej zależy, że jest dla mnie ważna!... Teraz nic nie czuję, pustka... I do tego przydarzył mi się problem, który prześladuje mnie całe życie - głębsze zaglądanie do kieliszka. Dobrze, że przynajmniej mam swoją kanapę, która jest oazą spokoju i tylko na niej czuję się bezpiecznie, i mogę odpoczywać bez potrzeby podejmowania ryzyka. Z dala od wszystkiego i wszystkich, i jak tak dalej pójdzie spędzę na niej resztę życia. Najgorsze jest to, że nikt nie wie, jak mi źle i co mnie gryzie, nie ma ani jednej osoby, z którą mógłbym się podzielić moim bólem. Zawsze staram się być uśmiechnięty, dusza towarzystwa, a w rzeczywistości jest to wołanie: "Pomocy! Ja tonę!". Niestety, nikt tego nie widzi i nie słyszy..."

"CZY TO NORMALNE?" - JA SIĘ PYTAM... 
"Odkąd sięgam pamięcią
 
zawsze było coś nie tak
 
w niełasce, w ciągłym nieszczęściu
 
los bił na oślep
szybko przestałam być dzieckiem
 
czy choć przez chwilę byłam nim?"
(Edyta Bartosiewicz)
 
"Przez moją przeszłość, czasem nie wiem jak mój związek miałby wyglądać. Nie wiem, co powinnam tolerować, a czego nie, co jest normalne, a co nie? I to jest straszne! Boję się, że w przyszłości nie będzie tak, jak teraz, że coś się zepsuje, że związki nie mają szans przetrwania..."

Jeśli uważnie wsłuchasz się w swój wewnętrzny monolog, odkryjesz, jak wiele czasu trawisz na zastanawianiu się "jak powinienem się zachować?". Masz obawy, czy ktoś nie oceni Cię jako "nienormalnego" człowieka. Czy, kiedy opowiesz trochę więcej o sobie, to ta druga osoba nie dojdzie do wniosku, że masz "dziwne" lub wręcz "złe" nawyki? Z niepokojem obserwujesz również zachowanie najbliższych - czy Twoje dzieci zachowują się odpowiednio? Czy właściwe jest...? Czy Twoja żona nie za głośno się śmieje? Czy Twój mąż pije alkohol "jak człowiek", czy też powinnaś już się bać?

"Boję się alkoholu, trudno mi spokojnie patrzeć na to, jak mój partner pije piwo. Od razu cała drżę, chwyta mnie niemal paraliż. A jak będzie alkoholikiem? Można ześwirować. Ja nie piłam ani drobinki, bo alkohol to zło. Teraz wiem, że alkohol jest dla ludzi, ale..."

"KTOŚ NAM TYLE ŻYCIA SKRADŁ" 
Gdybyś miał policzyć czas, jaki strawiłeś na zastanawianiu się czy to, co robisz jest OK., gdybyś dodał do tego czas na strach i czas na usilne wyciszanie wstydu za to, kim jesteś, jaki jesteś i skąd pochodzisz... I dalej, czas jaki zmarnotrawiłeś na snucie planów i rozpoczynanie "tych wszystkich ważnych spraw", które nigdy nie ujrzały finiszu? A czas zamartwiania się problemami innych bliskich osób? A wszystkie te chwile rozdrapywania starych ran i ponownego ich klajstrowania? Chwile, gdy dusza rozpaczliwie płakała Ci w poduszkę w ciemnym pokoju zimnej nocnej ciszy? Momenty dojmującej samotności i nieznośnego poczucia gorszości. Te cudnie długie minuty pogrążania się w marzeniach o idealnej i wielkiej jak kula ziemska miłości. A zaraz potem doświadczenie "czarnej dziury" w Twoim pokiereszowanym sercu. Pustka, niezaspokojony głód miłości i te litania pytań: "Czy ktoś mnie pokocha? Czy ja zasługuję na miłość? Na szczęście? Czy warto żyć?" I nieodłączne, retoryczne, przejmujące: "Dlaczego?!"

Podsumowujesz: godziny, dni, miesiące, lata... Czy starczyło Ci miejsca na śmiech? Na wybryk rozpieszczonego dziecka, które przekornie i wesoło wbiega do kałuży, bez paraliżującego strachu o to, co za chwilę się stanie? Na żart z rodzica, który zabawnie się potknął, aż wybuchacie oboje śmiechem? Na zachwyt i falę wdzięczności zalewającą cię pod świątecznym drzewkiem z kolorowymi niespodziankami, zapakowanymi w tajemnicze pudełka? Na kapryszenie do woli przy zupce mlecznej i dziecięce negocjowanie zamiennego posiłku? Na płacz pełną piersią w maminą spódnicę przy rozbitym kolanie, przy dźwięku jej kojących słów pocieszenia i dotyku jej dłoni na Twojej czuprynie? Na ogarniające Cię poczucie dumy z siebie, za pochwalony wytwór Twoich małych, niezgrabnych jeszcze, rączek? Na zabawę z mamą i tatą pełną przekomarzań i przytulanek, bez pouczeń, bez śladu zniecierpliwienia czy znużenia? Na opowiedzenie o swoich przedszkolnych przygodach i nieznośnych koleżankach? Na oprotestowanie pomysłu rodziców, by pójść do cioci na imieniny? Na zastanowienie się: co chciałbym w życiu osiągnąć? Na smakowanie czasu spędzanego wspólnie z rodziną?

Pytasz może: czy zasłużyłeś na to, by ktoś podarował Ci swój czas? Kto zasługuje na to bardziej niż TY?
 

BRATERSTWO KRWI 
Takich jak Ty są miliony. Jednak niewielu dzieli się swoją historią i przyznaje do bólu, jaki w sobie noszą. Wstydzą się, choć są już dorośli i to nie oni krzywdzili. Chcą zapomnieć, udać, że nic takiego się nie stało. Noszą swój bagaż doświadczeń, najczęściej samotnie. Cierpią w ciszy. Niejednokrotnie popełniają te same błędy, co ich rodzice: piją lub ćpają, wiążą się z osobami uzależnionymi. Nadal nie ufają, nie rozmawiają i nadal nie potrafią poradzić sobie ze swoimi uczuciami. Nadal pozwalają na to, by ludzie ich ranili, nie umieją się bronić. W swojej udręce krzywdzą również innych.
 

Jeśli chcesz pokonać fatum, jakie na Tobie zaciążyło, musisz stawić czoła wszystkiemu, co się wydarzyło lata temu, wtedy gdy okradano Cię, dzień po dniu, z beztroskiego dzieciństwa. Jeśli chcesz uwolnić z siebie złą energię, która dręczy Cię od środka i poczuć się lżejszym - zdobądź się na profesjonalną terapię. Będziesz miał szansę porozmawiać ze swoimi demonami i wypłakać wszystkie łzy, które kiedyś w sobie zdławiłeś. Odrzucisz sztywny pancerz, odkryjesz smaki życia, barwy uczuć i doświadczysz tego, jak to naprawdę jest czuć radość i szczęście. Twój powrót do zdrowia to również skrócenie dystansu do innych ludzi. Pierwszym krokiem do tego, aby poczuć się mniej samotnym i bardziej zrozumianym, jest wzięcie udziału w spotkaniu grupy wsparcia dla Dorosłych Dzieci Alkoholików. Twój pierwszy mityng dla DDA może stać się ogromnym przeżyciem. Niekiedy jest to jak spojrzenie diabłu w oczy. Spotkanie z prawdą o Tobie i Twojej rodzinie. Nie rezygnuj, jeśli źle się poczujesz po pierwszym spotkaniu grupy. Zbyt często w życiu rezygnujesz, nieprawdaż? Idź jeszcze raz, to miejsce i Ci ludzie mogą stać się Twoją przystanią i azylem. Będą, być może, pierwszą okazją do tego, by zrzucić z siebie maskę i być po prostu sobą w bezpiecznym i życzliwym otoczeniu.

REZERWAT CZŁOWIECZEŃSTWA 
"Czasem postrzegam bycie DDA, jako specyficzny dar. Wiem, że wielu z nas, DDA, oddałoby wszystko za normalne dzieciństwo i kochających rodziców, ale gdybym miał przeżyć to życie jeszcze raz, to chciałbym je przeżyć dokładnie tak samo. Ze wszystkimi awanturami w domu i z każdym gorzkim uczuciem. To one mnie ukształtowały, a ja bardzo lubię siebie. Dzięki byciu DDA jestem bardziej wrażliwy, a to spowodowało, że zapragnąłem wyrażać siebie i realizuję się w tym. Wielu DDA coś tworzy: a to rysują, a to piszą wiersze, mają wiele talentów i pasji... To dzięki DDA zrozumiałem swoje emocje, zrozumiałem, co w życiu daje szczęście i co się liczy, a to więcej, niż mają niektórzy "normalni" ludzie. Nigdy nie sięgnąłbym do pewnych książek o duchowości, do psychologii i nie zrozumiał tak wiele, gdyby nie bycie DDA. I do dziś uważam się z tego powodu za szczęściarza, mimo lęków, mimo samotności i mimo tego całego ciężkiego bagażu".

„Opuszczone dzieci”

Marzenna Kucińska

Rodziny z problemem alkoholowym są bardzo różne. W jednych dzieci mają dobrą sytuację materialną, chodzą do dobrych szkół i spędzają wakacje za granicą, w innych brakuje wszystkiego. W jednych na porządku dziennym i nocnym są awantury i krzyki, w innych dzieci nawet nie bardzo wiedzą, dlaczego ojciec znika z domu na wiele godzin albo czemu między rodzicami są ciche dni. Ale jedno doświadczenie jest wspólne dla DDA, niezależnie od środowiska i domu - opuszczenie.

Opuszczenie dzieci przez rodziców kojarzy nam się zwykle z fizycznym porzuceniem, kiedy to są one oddawane do domów dziecka lub pozostawiane na ulicy. W rodzinach alkoholowych takie sytuacje też mają miejsce, mam jednak na myśli nieco inny, choć nie mniej bolesny rodzaj opuszczenia dzieci przez rodziców - pozostawienie bez pomocy i wsparcia wobec trudnych sytuacji i emocji, zazwyczaj przerastających dziecięce możliwości.
 

Wielu Czytelników w listach opisuje historie samotnego mierzenia się z najciemniejszymi stronami życia od najwcześniejszych lat, historie podobne do tej:
 „Pamiętam wiele bolesnych scen, kiedy ojciec wracał pijany z pracy, pamiętam, jak krzyczał na mamę, na mnie, na brata. Mama zawsze udawała przed ludźmi, przed nami, a może i przed samą sobą, że nie ma problemu. Nigdy się nie mówiło o alkoholizmie. Był to temat tabu. [...] Prawdziwe piekło rozpoczęło się, kiedy matka wyjechała do pracy za granicę, zostawiając nas pod opieką ojca: awantury, ciągłe krzyki, kłótnie o jeden brudny widelec w zlewie. [...] Ojciec, gdy był już naprawdę pijany i wkurzony, wyżywał się na mnie, używając również siły fizycznej. Co wtedy czułam? Ogromny strach, ogromną samotność, lęk, złość, brak nadziei, że to się kiedykolwiek skończy. Myśli miałam przeróżne: o samobójstwie, o ucieczce z domu, o szukaniu pomocy. Nigdy jednak nie zrealizowałam żadnego z tych pomysłów”.

Gdy pytam wprost DDA o doświadczenie porzucenia, zwykle odpowiadają, że nic takiego nie miało miejsca. A przecież opuszczenie to nie tylko pozostawienie dziecka na ulicy czy brak jedzenia. To także zaniedbywanie przygotowania posiłków, czystości dzieci, zostawianie ich samych na wiele godzin. A takich sytuacji w doświadczeniu DDA jest
zwykle wiele. 

Poza zaniedbaniami potrzeb fizycznych, DDA doświadczają także braku uwagi, wsparcia oraz bliskości emocjonalnej ze strony dorosłego. Tak opisuje to jedna z Czytelniczek: „Pochodzę z rodziny inteligenckiej - mama jest nauczycielem, a ojciec adwokatem. Odkąd pamiętam, tata pił. Mama pracowała za dwoje, dając korepetycje, robiąc tłumaczenia, prowadząc kursy, co automatycznie łączyło się z faktem, że rzadko czy też nieregularnie bywała w domu. Już w wieku 9 lat zostawałam z moim o dwa lata młodszym bratem i tatą sama, gdy mama wyjeżdżała na 2 tygodnie na kursy językowe. Były to dla mnie najgorsze momenty - dostawałam pieniądze, musiałam opiekować się bratem i dbać o dom. Do tego dochodził jeszcze fakt, że do moich »obowiązków« należało również pozbywanie się nietrzeźwych kolegów mojego ojca. Do tej pory czuję niemoc, która mnie ogarnia, gdy o tym pomyślę, a jednocześnie odczuwam niesamowite zacięcie, które chyba było i jest motorem moich działań”.

Dziecko pozostawione samo sobie ze swoimi potrzebami i emocjami, z sytuacjami, które je przerastają, czuje się niechciane, niepotrzebne, niekochane. Z czasem pojawia się w nim poczucie bezwartościowości wyrażające się w myślach typu: „jestem nikim”, „jestem do niczego”, „jestem niepotrzebny”, które w dorosłym życiu bardzo przeszkadzają poczuć się równym innym ludziom.
 

Poczucie opuszczenia wywołuje w dziecku strach, który wynika z faktu, że samo, bez pomocy rodzica, nie jest w stanie przeżyć. Ten pierwotny lęk ogarnia całe ciało, ale dziecku trudno go wyrazić. Staje się wtedy marudne i napięte, czasami płaczliwe, a czasami agresywne. Nocą często śnią mu się koszmary, w których przeżywa związany z byciem samym lęk wobec strasznych rzeczy dziejących się we śnie.

Płaczliwość i agresja to dwa podstawowe dziecięce sposoby na ujawnienie lęku. Przerażone dziecko płacze, by zaalarmować innych, że dzieje się coś złego, lub mobilizuje swój gniew, by stawić czoła zagrożeniu. Ale w rodzinie alkoholowej płacz dziecka i jego gniew rzadko są akceptowane, bo oznaczają, że czegoś potrzebuje, że rodzic nie jest wystarczająco dobry, zatem dziecko szybko uczy się je tłumić. Z czasem taki tłumiony gniew przekształca się w rozżalenie i nieufność do świata i ludzi, a płacz w poczucie osamotnienia i smutek.
 

Nieufność oznacza, że dziecko nie było w stanie zaufać swoim rodzicom, bo zabrakło ich, gdy byli naprawdę potrzebni. Próbując zbudować spójny obraz świata i siebie, dochodzi do wniosku, że na nikogo nie może liczyć, zatem nikomu ani niczemu nie może zaufać. Z kolei osamotnienie i smutek sygnalizują, że najważniejsza dla dziecka osoba wiele razy opuściła je w trudnych momentach. Aby ustrzec się przed powtórzeniem tego przeżycia, może ono postanowić, że już nigdy nikt nie będzie dla niego aż taki ważny albo że znajdzie osobę, która już nigdy go nie opuści („Jeśli będę mu potrzebny, to mnie nie zostawi”).
 

Pod osamotnieniem i smutkiem DDA skrywają zazwyczaj uczucie głębokiego skrzywdzenia. Czasami mają wokół siebie wielu ludzi, a mimo to czują się samotne i smutne. Jakby była w nich głęboka, niezagojona i nie dająca się wyleczyć rana: „Wiele osób byłoby szczęśliwych, mając takie życie jak moje, a ja nie jestem. Jestem sama, ciągle smutna, ciągle głęboko nieszczęśliwa, wciąż brakuje mi czegoś. Czasem myślę, że lepiej nie żyć niż żyć z tym bólem i smutkiem”. Dziecko może zrozumieć, że dla ojca picie jest najważniejsze na świecie. Może zrozumieć, że matka nie zajmuje się nim, bo ma tyle ważnych spraw i potrzeb. Nie może jednak poradzić sobie z poczuciem bycia kimś zbędnym, nieważnym, z poczuciem odrzucenia, pominięcia.

Często DDA uświadamiają sobie te odczucia dopiero, gdy wpadną w „dołek”, ale wtedy starają się zrobić wszystko, żeby je stłumić - boją się, że jeśli pozwolą, aby ogarnął je ból i smutek osamotnienia, to zanurzą się w rozpaczy bez dna: „Boję się, że nigdy nie przestanę płakać”. Bezpieczniej więc jest kontrolować te trudne stany, pokazując na zewnątrz złość lub poczucie krzywdy. Za nimi jednak kryje się ogromny lęk dziecka, które wie, że samo, bez pomocy rodzica, nie jest w stanie przetrwać; które wie, że tylko rodzic może zaspokoić podstawowe potrzeby.
 

Zarówno jego fizyczna nieobecność, jak i jego brak zainteresowania potrzebami dziecka oznaczają, że może ono nie przeżyć. Jedynie z pozoru taki lęk jest atawizmem. W lipcu tego roku media doniosły o śmierci dwóch małych chłopców, którzy wypadli przez okno, gdy ich matka piła w sąsiednim pokoju. Zatem lęk, jaki dziecko odczuwa, kiedy rodzic je zaniedbuje, służy przetrwaniu. I jak każde z pierwotnych uczuć jest wszechogarniające i trudne do ukojenia - póki nie znajdzie się ktoś, kto stanie się dla DDA symbolicznym rodzicem, chroniącym je i zaspokajającym jego potrzeby.
 

Dla wielu DDA ukojenie lęku związanego z poczuciem opuszczenia jest równoznaczne ze znalezieniem kochającego partnera. Mówią: „Jeśli ktoś mnie w końcu pokocha, wszystko będzie inaczej” i poszukują kogoś, kto naprawdę się o nie zatroszczy. Zwykle szukają partnera podobnego do rodzica, od którego oczekiwali opieki i wsparcia.
 

Nieważne wtedy, czy był to rodzic pijący, czy niepijący - ważne, że był emocjonalnie bliższy.
DDA, które w ten sposób radzi sobie z lękiem przed opuszczeniem, myśli tak: „Mogę przeżyć, póki jesteś ze mną”. Jest więc w stanie partnerowi wiele wybaczyć. Aby nie czuć się zupełnie niepotrzebnym i opuszczonym, godzi się czasami nawet na picie, zdrady, czy przemoc ze strony partnera. Niekiedy toleruje także przemoc partnera wobec dzieci - byleby tylko nie odszedł, bo wtedy wróci ból opuszczenia.
 

Taka relacja nazywana jest współuzależnieniową, gdyż DDA uzależnia swoje życie i dobre samopoczucie od partnera: czuje się potrzebne i wartościowe, jeśli on chce z nim być, albo bezwartościowe i zbędne, jeśli partner przestaje się nim interesować.
 

W wielu rodzinach alkoholowych opuszczenie dziecka przeplata się z okresami obecności, silnie nacechowanej uczuciowo. W chwilach obecności rodzic okazuje dziecku, jakie jest dla niego ważne i jak bardzo je kocha, jednak wkrótce potem znika, zrzucając na jego głowę własne obowiązki. W takiej relacji miłość oznacza opuszczenie.
Ania zawsze doskonale wiedziała, że jest dla swojej mamy bardzo ważna, ważniejsza niż ojciec, który pije, i ważniejsza niż młodsze rodzeństwo, które niewiele rozumie. To z nią mama naradzała się, jak przeżyć do końca miesiąca i jak zadbać o młodsze dzieci. To ona gotowała obiady, chodziła na wywiadówki i dbała, by rodzeństwo odrabiało lekcje. Czuła się jednak przeraźliwie samotna. Jej rodzeństwo miało ją. A ona nie miała nikogo, kto byłby z nią w chwilach, gdy sobie nie radziła, gdy coś ją przerastało. Wyrosła w poczuciu, że jest ważna, jeśli jest komuś potrzebna.
 

Tymczasem komunikat płynący od matki brzmiał tak naprawdę: „Kocham cię, ale idź sobie już, nie zawracaj mi głowy”. Ania uznała więc, że jeśli ktoś ją kocha, to może ją wykorzystywać, może zrzucać jej na głowę swoje obowiązki, może się nią wyręczać, a ona nie ma prawa oczekiwać nic w zamian. Związała się z partnerem, który pracuje za granicą i przez całe tygodnie nie ma go w domu. A kiedy przyjeżdża, to najważniejsza jest dla niego jego rodzina. Przekaz: „Kocham cię, więc nie zawracaj mi głowy” jest nadal obecny w życiu Ani, która coraz bardziej zdaje sobie sprawę, że wcale nie jest ważna ani kochana, choć nie rozumie, dlaczego: „Inni zazdroszczą mi takiego życia: mam dom, kochającego partnera, żadnych kłopotów finansowych, spełniam się w pracy. A ja już nie mogę dłużej tak żyć”.
 

Ania uwikłała się w związek, w którym znowu przeżywa to, co przeżywała jako dziecko. Nadal jednak nie znalazła sposobu na to, by mieć kogoś, kto o nią zadba i będzie z nią, kiedy ona tego potrzebuje.

Inny rodzaj związku, w którym miłość oznacza opuszczenie, stworzył Rafał. Jego mama piła i nie było jej w domu tygodniami. Zajmował się wtedy domem i rodzeństwem. Kiedy mama trzeźwiała i wracała, zalewała ich swoją miłością, obdarowywała prezentami, składała obietnice, że teraz już wszystko się zmieni i przez kilka dni lub tygodni była naprawdę wspaniałą matką. Potem jednak znowu znikała i nie wiadomo było, kiedy wróci. Rafał zaczął uciekać z domu, kiedy miał kilkanaście lat. Wiązał się ze starszymi od siebie kobietami, pomieszkiwał u nich, brał, co się dawało, i po jakimś czasie uciekał. Bał się wszelkich obietnic, a miłość oznaczała dla niego ból rozczarowania i opuszczenia. Odchodził więc, gdy tylko poczuł, że zbyt mocno się zaangażował, że zaczyna oczekiwać od partnerki czegoś więcej niż seksu i zaspokojenia potrzeb materialnych.
 

Rafał poddał się terapii. Jednak w jego przypadku zmiana była niezwykle trudna, gdyż utrzymanie jakiejkolwiek dłuższej relacji było dla niego równoznaczne z zagrożeniem i opuszczeniem. Zmieniał więc terapie i terapeutów, bowiem nie mógł sobie poradzić z lękiem przed bliskością.

Ania także trafiła na terapię. Teoretycznie u niej zmiana powinna się dokonać łatwiej, ponieważ utrzymanie stałej relacji nie stanowiło dla niej problemu. Jednak w jej przypadku sama bliska relacja okazywała się swoistą pułapką. Terapeutę potraktowała jako namiastkę dobrego rodzica, dlatego ważniejsze dla niej stało się utrzymanie tej relacji, a nie zmiana wewnętrzna.

Tymczasem wewnętrzne opuszczone dziecko nie potrzebuje namiastki, tylko kogoś, kto naprawdę jest w stanie je zrozumieć, pokochać i wspierać w każdej trudnej chwili. Każdy sam dla siebie powinien stać się takim wewnętrznym opiekuńczym rodzicem.

Czym jest wykorzystanie seksualne”

Wykorzystanie seksualne dzieci, wbrew dość powszechnie panującej opinii, to nie tylko gwałt. Istnieje wiele bardziej zakamuflowanych zachowań, których wspólnym mianownikiem jest podtekst seksualny. Niektóre z nich są bardzo powszechne, a przez to uznawane za „normalne”. Skala tego problemu w Polsce jest ogromna. Na szczęście coraz częściej zaczyna się o tym mówić. Stowarzyszenie Pomocy Dorosłym Ofiarom Nadużyć Seksualnych w Dzieciństwie wymienia szereg zachowań będących przyczyną późniejszej traumy wykorzystania.

Wykorzystanie seksualne zachodzi zawsze:

 

Ta lista nadużyć seksualnych jest oczywiście niepełna; są jeszcze inne sposoby wykorzystania - nieraz bardzo subtelne, lecz tak samo destrukcyjne. Jeśli zostaliśmy ofiarami, rzadko chodzi o tylko jeden rodzaj nadużycia lub jedno zdarzenie; większość z nas cierpi wskutek przynajmniej kilku jego form równocześnie. Często też dźwigamy równolegle traumę nie seksualną - nadużycia fizyczne, emocjonalne i duchowe.

„O wpływie dzieciństwa na życie dorosłe”

Marta Grant

Cierpienie dotyka nas wcześnie, zbyt wcześnie. Często już wtedy, gdy nasze wczesno-dziecięce potrzeby nie są zaspokojone, gdy nie jesteśmy otoczeni czułą opieką, nakarmieni, otuleni i przewinięci. Również wtedy, gdy nie otrzymujemy ciepła, pieszczot, dotyku, uwagi, szacunku dla naszej własnej dziecięcej woli, gdy nie możemy się rozwijać według własnego rytmu lub, gdy nasze dziecięce pytania pozostają bez odpowiedzi i otacza nas mur chłodu emocjonalnego. Dzieciństwo zawsze będzie zawierało elementy cierpienia i frustracji; nawet najlepsza matka nie zaspokoi w sposób doskonały wszystkich oczekiwań i potrzeb swego dziecka.

Jednakże to nie przeżywanie frustracji i bólu jest przyczyną zaburzeń psychicznych, lecz zakaz przeżywania uczuć, zakaz wyrażania swej indywidualności, bólu i cierpienia. Upadając, dwulatek boleśnie uderza się w kolano. Płynie strumyczek krwi. I łzy po policzku. Komunikat rodzicielski to najczęściej słowa: „no, przecież nic się nie stało, to nie boli, bądź dużym chłopcem, chłopcy nie płaczą”. W gorszych przypadkach jest tak: „przestań się mazgaić, nie bądź babą, co z ciebie za mężczyzna…” a nierzadko rodzic wymierza ze złością karę za „nieuwagę” lub za brudne ręce czy kolana. Otrzymujemy przekaz, że nasze uczucia są nie ważne, mamy ich nie odczuwać, i do tego jeszcze słyszymy w głosie i tonie dużo pogardy, a czasem jesteśmy karani za to, że czujemy.

Przekaz rodziców, docierający do dziecka i zakazujący mu odczuwania jest najczęściej przekazem nieświadomym, mającym na celu uniknięcie przez rodziców odczuwania własnego, stłumionego w dzieciństwie bólu.

Nie dostrzeganie cierpienia swojego dziecka jest dla rodziców jedynym i najlepszym sposobem by nie widzieć, w jakim stopniu oni sami cierpieli w zbliżonych sytuacjach. Bezwiednie powtarzają oni to, czego sami zaznali.

Dla dziecka niemożność, a w szczególności zakaz wyrażania tego, co odczuwa sprawia, że pojawia się kolejne cierpienie: niemożność bycia sobą. Od tego momentu dziecko zaczyna czuć brak akceptacji dla siebie takiego, jakim jest. Matka ma być zwierciadłem, w którym widzimy siebie. Jeśli ona nas akceptuje to i my zaakceptujemy samych siebie. Jeśli w jej oczach odnajdujemy zniecierpliwienie, złość, wstyd i brak akceptacji to sami siebie zaczynamy odrzucać. Pozostajemy z bolesnym uczuciem pustki na całą resztę życia, choć rodzimy się przecież z wewnętrznym uczuciem spójności.

Częstokroć, jako dzieci, musimy odciąć się od rzeczywistości i porzucić samych siebie gdyż cierpienie spowodowane brakiem miłości i akceptacji jest zbyt wielkie. Jest to mechanizm obronny, którego celem jest przetrwanie i przeżycie. Nie robimy tego świadomie, to się w nas dzieje.

W jaki sposób maleńki człowiek mógłby przeżyć poczucie bycia porzuconym nie odczuwając rozpaczy i braku nadziei, nie mogąc sam zaspokoić swoich potrzeb? Jest on w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Mechanizm obronny polegający na odcięciu się od rzeczywistości pozwala mu przetrwać i nie odczuwać tego piekielnego bólu emocjonalnego. To cięcie jest aktem nieświadomym gdyż dziecko nie potrafi samo zdecydować o tym by zapomnieć owo cierpienie. Ta zdolność czy też raczej umiejętność przeżycia, która rozwijała się przez miliony lat ewolucji jest czymś naturalnym i normalnym u stworzeń ludzkich i nazywana jest wyparciem.

Lecz gdy dziecko wypiera swoje cierpienie blokuje jednocześnie swoje naturalne potrzeby i przez to zaprzecza istnieniu części siebie samego. To nieświadome wyparcie i unieważnienie siebie oraz swoich rzeczywistych potrzeb ma miejsce, gdy intensywność cierpienia przekracza próg tolerancji. Dziecko staje się ofiarą dokonanego wyparcia i nieświadomie nadal zaprzecza tej części siebie przez resztę życia. Najboleśniejsze jest zaś to, że stając się rodzicem przekazuje swoje własne zranienia swoim dzieciom. Nie jest w stanie rozpoznać u swoich dzieci potrzeb, które sam, będąc dzieckiem, wyparł.

Potrzeba miłości i akceptacji jest tak wielka, że dziecko zrobi wszystko by na tę miłość i akceptację zasłużyć. Wyrzekając się siebie prawdziwego wpatruje się, często z lękiem i niepewnością, w oczy opiekunów, starając się wyczytać z nich oczekiwania, jakie są mu stawiane w niejasny sposób. Rozwija też niezwykłą zdolność wychwytywania sygnałów pozawerbalnych czy też domyślania się oczekiwań rodziców.

Wyparte w dzieciństwie uczucia i emocje nie znikają. Uwięzione w dorastającym a następnie Dorosłym Dziecku, zaczynają tworzyć coś w rodzaju
 ciągłego stanu napięcia, tak na poziomie psychicznym jak i psychologicznym. Napięcie to tworzy przymus prowadzenia ciągłej walki mającej na celu symboliczne zaspokojenie potrzeby miłości, która nie została zaspokojona w dzieciństwie. To, co dla dziecka jest sposobem przetrwania u dorosłego staje się mechanizmem destrukcyjnym. Częstokroć prowadzi do depresji lub lęku.

Wszystkie sfery życia cierpią z powodu stłumienia wczesnodziecięcych uczuć: zdrowie psychiczne, fizyczne, związki miłosne, relacje rodzinne, przyjaźnie, sfera zawodowa. W żaden możliwy sposób osoba dorosła nie jest w stanie zaspokoić potrzeb niezaspokojonych w dzieciństwie. Rozwiązaniem tej walki może być jedynie ponowne przeżycie, stłumionych niegdyś uczuć, zablokowanego, od dawna, cierpienia.

Biorąc pod uwagę fakt, że zachowania dysfunkcyjne wynikają z emocjonalnego wyparcia, odnalezienie i ponowne odczucie emocji i uczuć są kluczem do rozwiązania konfliktu.

By uchronić się przed stłumionymi uczuciami bólu, rozpaczy, porzucenia czy odrzucenia uciekamy w różnego rodzaju zachowania jak alkohol, leki, obsesje miłosne i seks,
 HAZARD, pracoholizm, papierosy, nadmierne objadanie się czy inne zachowania. Większość z nich pozwala unikać kontaktu z pustką wewnętrzną i radzić sobie z poczuciem niskiej wartości, izolacji wewnętrznej, nieadekwatności, wycofania.

Parę słów o procesie zdrowienia… 

Stłumione uczucia dopuszczone do świadomości powoli przestają stanowić przyczynę bólu, ponieważ zostają zintegrowane, tj. włączone do świadomości. Postawy i zachowania zaczynają ulegać zmianom, gdyż przestają w sposób nieświadomy służyć tłumieniu. Uwalniamy się od wyczerpującego i ciągłego przymusu zaspokajania wczesno-dziecięcych potrzeb. Teraz można zadbać o zaspokojenie swoich aktualnych, dorosłych potrzeb. Stopniowo zaczynamy przejmować kontrolę nad własnym życiem.

Energia w postaci wewnętrznego napięcia, wymagana do utrzymania w ryzach bolesnych emocji uwalnia się i przestaje zaburzać funkcjonowanie organizmu, zarówno w obszarze psychiki jak i w sensie fizycznym.

Napięcie w ciele zmniejsza się, co ma wpływ na ustępowanie symptomów psychosomatycznych. Zaczynamy coraz lepiej odczuwać swoje ciało, zaczynamy czuć, że żyjemy.

Zdrowienie to połączenie bólu z jego rzeczywistą przyczyną, czyli wydarzeniem zaistniałym w dzieciństwie i pełne odczucie bólu związanego z tym wydarzeniem. Proces ten może być przeżywany wielokrotnie, tyle razy i tak długo jak jest to konieczne dla danej osoby. Wypłakiwanie żalu z powodu porzucenia, gwałtu, maltretowania i innych nadużyć trwa czasami lata.

Odwagą jest znalezienie w sobie siły by podjąć ten trudny proces.

Gdy przestajemy postrzegać rzeczywistość poprzez pryzmat, zniekształcających ją, niezaspokojonych w dzieciństwie potrzeb, przeszłość staje się po prostu naszą historią osobistą i nie jest dłużej projektowana na wydarzenia aktualne. Stajemy się coraz bardziej świadomi tego, co jest realne

Zdrowienie to również danie sobie prawa do tego by być prawdziwym i cieszyć się życiem.

Zdrowienie trwa długo, czasem dziesiątki lat. Pierwszym jego etapem jest odstawienie szkodliwych zachowań, nałogów, kompulsji. Dopiero wtedy, gdy nie ma już mechanizmów służących tłumieniu wracają powoli poblokowane w dzieciństwie uczucia,. To tak jakby zdjąć z pełnego gotującej się cieczy, garnka szczelną pokrywkę. Buchnie para. Podobnie jest z uczuciami, mogą nas zalać jak silna fala.

Często wtedy istnieje pokusa by sięgnąć po jakiś „znieczulacz”, choćby papierosa, który tak świetnie tłumi nasze uczucia. Ale to właśnie nałogi tak służyły i służą podtrzymywaniu wyparcia. I właśnie dlatego po odstawieniu jakiegokolwiek uzależnienia pierwszym krokiem powinno być sięgnięcie w dzieciństwo, gdzie tkwią przyczyny naszego bólu.


„Złość, która nie krzywdzi, a pomaga”

Małgorzata Osipczuk

Wielu ludzi wymiennie używa słów: "złość" i "agresja". Tymczasem złość jest UCZUCIEM, tak jak uczuciem jest smutek czy lęk. Agresja natomiast jest ZACHOWANIEM krzywdzącym drugą osobę, albo raniącym ją psychicznie, albo uszkadzającym jej ciało. Można przeżywać złość i nie zachowywać się agresywnie. Np. część ludzi "chowa do środka" swoją złość, przemilcza ją a w sytuacji, która wzbudziła ich złość zachowują się ulegle. Inni, czując złość wyrażają ją w sposób wyważony, nie raniąc drugiej osoby, ale informując, że jakieś jej konkretne zachowanie uruchamia w nich złość. Jest to tzw. asertywny sposób wyrażania siebie, swojego sprzeciwu czy swojej złości. 

Asertywnie wyrażać złość to znaczy:

Zazwyczaj propozycja asertywnego wyrażania złości przyjmowana jest z niedowierzaniem. Poniekąd bierze się to z głęboko uwewnętrznionych przekonań typu: "złość jest zła". Te słowa w polskim języku mają nawet podobny wydźwięk, kiedy np. w języku angielskim złość = "anger", a zły = "bad" "evil" "wrong". Czy jest choć jedna osoba w naszym kraju, która nigdy w życiu nie usłyszała czegoś w rodzaju: "nie złość się!", "nie powinnaś się złościć", "złość piękności szkodzi", "kobiecie nie wypada się złościć", "grzeczne dzieci się nie złoszczą", "to nieładnie tak się unosić", itp.?

Złość jest tym uczuciem, którego obawiają się z reguły rodzice. Starają się więc pacyfikować swoje dzieci, żeby ułatwić sobie trud wychowywania ich. Z drugiej strony presja ze strony otoczenia społecznego jest ogromna: oczekuje się, że rodzic nie będzie pozwalał dzieciom na wyrażanie sprzeciwu, uzewnętrznianie złości. Inaczej, dostanie etykietę "nieporadnego" i będzie musiał stawić czoła złości innych dorosłych, którzy tak reagują na dziecięcą swobodę w okazywaniu uczuć. "Kneblowanie" okazywania złości przez potomków wydaje się być lepszym rozwiązaniem, wspieranym zresztą przez nawyk przechodzący z pokolenia na pokolenie.

Efektem jest wyuczenie się umiejętności tłumienia złości, chowania jej energii do wewnątrz. Jak każda energia w przyrodzie, tak i energia złości nie znika sama, tylko dlatego, że tego byśmy sobie życzyli.

Jeśli uda nam się chować ją całą w dłuższej perspektywie czasowej - "wyjdzie nam bokiem" - tzn. zaowocuje dolegliwościami psychosomatycznymi. Warto czasem zastanowić się czy uporczywe bóle głowy, zmiany skórne, kłopoty z żołądkiem, itp. nie są efektem nie wyrażanego gniewu. Czyli złości, która "zjada" nas od środka. Podobnie można popatrzeć na depresję: jako na nawyk obracania złości, którą pierwotnie czułem do kogoś na złość skierowaną do samego siebie. Wiele myśli typowo depresyjnych jest przykładem złości skierowanej do siebie: "jestem do niczego", "nic mi się nie udaje", "zachowałem się jak głupek, jak zwykle", itp. Jeśli mam nawyk tłumienia złości: to nie dość, że szkodzę swojemu zdrowiu i samopoczuciu, to jeszcze nie jestem w stanie zmieniać niedobrej dla mnie sytuacji, nie mówię bowiem drugiej osobie, co mi nie pasuje,
 ZGADZAM SIĘ na złe traktowanie mnie.

Złość stłumiona nierzadko pozostawia za sobą pewien "cień" - irytację, nerwowość, które są widoczne dla obserwatora, a nam też zatruwają spokój. "Resztki" złości możemy wypuszczać z siebie pod postacią złośliwości, kąśliwych komentarzy, cynicznej postawy lub też tzw. "biernej agresji" - obrażania się, demonstrowania niezadowolenia, utrudniania działań, spóźniania się, zapominania. Bierna agresja nie służy niczemu dobremu. Niektóre osoby chowając złość, chowają też i pielęgnują urazę, czyli utrwalona pretensję, mieszaninę żalu i gniewu do kogoś. Pielęgnowanie urazy sprawia, że stajemy się zgorzkniali, mściwi, nieszczęśliwi.
 

Nie wyrażana złość nie pozwala poprawiać sytuacji, odbiera innym ludziom możliwość by dostosowali swoje zachowanie do moich potrzeb.

Jednak pomimo, iż "połykanie złości", lekceważenie jej i uleganie przynosi niedobre skutki wielu ludzi wybiera ten sposób jej traktowania, m.in. dlatego, że boją się jej energii. Nie wiedzą w jaki sposób i kiedy ją wyrażać, boją się, że "ich poniesie", że stracą nad tą złością kontrolę. Niekiedy pozwalają sobie trochę upuścić złości a resztę ukryć. To nie rozwiązuje oczywiście sprawy, a gromadzona systematycznie złość grozi właśnie tym, czego się obawiają: raptownym, niekontrolowanym wybuchem.

Złość powinna tymczasem nam służyć. Po pierwsze jako informacja dla nas, że dzieje się coś niedobrego, ktoś przekracza nasze granice, zagraża nam albo nas rani. Po drugie - gdy już wiemy co i od kogo jest nie tak - możemy wykorzystać energię złości by o siebie zadbać. Złość ma ogromny
 ŁADUNEK energii, jeśli wyrażamy ja na bieżąco nie jest on za duży, ale właśnie w sam raz - adekwatny do sytuacji, na którą złość jest reakcją.

Jeśli nie wykorzystamy energii złości - nie przeciwstawimy się. Złość daje nam siłę by się sprzeciwić, zawalczyć o siebie. I to zarówno w sytuacjach banalnych: "Rozzłościłam się, gdy zobaczyłam, że nie posprzątałeś mieszkania jak obiecałeś", jak i w sytuacjach bardzo ważnych, gdy ważą się nasze losy, zdrowie i życie". Jak np. wtedy, gdy szef uprawia mobbing, kolega z pracy okrada nas z pomysłu, co może zaowocować utratą posady, gdy zaczepia nas pijany agresywny osobnik na ulicy, gdy partner nas szantażuje, gdy ktoś nas zastrasza, gdy stajemy się ofiarą przemocy, itd. Obudzona wtedy w sposób naturalny złość pozwala działać, bronić się, rozwiązać sytuację tak by nam to posłużyło.

Złość ma pomagać nam bronić swoich praw, swojego terytorium, swojego dobra, swojego samopoczucia. Osoby, które potrafią jej używać - mają niskie ryzyko by uwikłać się w związek ze sprawcą przemocy. Nie mają bowiem nawyku by obracać złość przeciwko sobie, mają świadomość swoich praw i potrzeb a dzięki wzbudzanej w odpowiednich momentach złości potrafią o nie zawalczyć. Sprawcy przemocy nie będą tak asertywnych osób wybierać na partnerów czy na ofiary swoich działań. Bardziej atrakcyjne będą dla nich osoby ciche, pokorne, nie złoszczące się nigdy, pozwalające przekraczać swoje granice, nie reagujące gniewem na próby nie respektowania ich odmowy. Jeśli więc wychowujemy nasze dzieci przede wszystkim na osoby "miłe", "dobrze wychowane", "pokorne", "nie protestujące" - bądźmy też świadomi tego, że w takiej postaci stają się łatwym łupem dla agresorów wszelkiej maści.

Sprawcy przemocy bardzo często testują swoje przyszłe ofiary chcąc ocenić ich zdolność przeciwstawiania się i dbania o siebie. Taki test polega na wstępnym "nakłuciu" granic drugiej osoby i obserwowaniu, jak zareaguje ona na tego rodzaju zachowanie. Może to polegać na zaczepce słownej, próbie zmuszenia do postąpienia niezgodnego z intencjami osoby, czy zwykłym zbliżeniu się do ofiary na małą odległość. Jeśli osoba nie zareaguje albo spróbuje być miła aby rozładować sytuację (pomimo tego, że na pewno odczuwa w tym momencie złość - bo tak wyposażyła nas natura) - następuje kolejne zbliżenie z serią dalszych testów albo natychmiastowy już atak. Takie testowanie - w zależności od intencji sprawcy - może trwać od kilku sekund do wielu godzin i dni. Jeśli przyszła ofiara przemocy zlekceważy odczuwaną złość, nie skorzysta z jej podpowiedzi próbując np. racjonalizować sobie niewygodne dla niej zachowania zwykłą niezręcznością czy niegroźnym chamstwem, albo wręcz urokiem osobistym - tym samym wpada w zastawione sidła.

Aby móc zareagować na taki test konieczna jest świadomość istnienia własnych granic i ich zakresu, o ich naruszeniu mówią nam właśnie uczucia: złości i strachu. Granice człowieka mogą być naruszane fizycznie i psychicznie. Jeśli obawiasz się, że ten facet stoi za blisko - to narusza on twoje fizyczne granice. Jeśli czujesz gniew, bo partner zdecydował za ciebie dokąd w tym roku pojedziesz na wakacje to znaczy, że zaatakowano twoje granice w sposób psychiczny. Obie sytuacje obrazują brak szacunku dla Twojej osoby i nieposzanowanie Twoich praw. Jedno i drugie może być wstępem do bardziej brutalnej przemocy. Nie musi być, ale może. Nie każde naruszenie granic kończy się otwartym atakiem, ale każdy atak zaczyna się od naruszenia granic.

Reaguj na forsowanie twoich granic na jak najwcześniejszym etapie. Na zbyt bliskie podejście do ciebie reaguj odejściem w bok albo żądaniem wobec intruza by się odsunął. Podobnie nie zbywaj milczeniem raniącej cię krytyki, nie uszanowania Twojej odmowy, postąpienia wbrew twojej decyzji. Nie udawaj, że nic się nie stało, gdy twój partner kpiąco z Ciebie zażartuje, czy wyśmieje twój sukces. Zareaguj stanowczo, przeciwstaw się, daj wyraz swojej złości i niezgodzie. W ten sposób postawisz na jego drodze słupy graniczne, których nie da się zignorować. Staraj się polubić swoją złość - została ci podarowana jako narzędzie obrony i energia do walki, jako tarcza i miecz jednocześnie.

„Pod ciężarem lęku”

Marzenna Kucińska

W rodzinie alkoholowej dziecko rzadko kiedy może liczyć na rodzica, bo najczęściej jest czymś zajęty albo go nie ma. Musi więc samotnie mierzyć się z zagrożeniami. 

Słowa opisujące lęk znajduję niemal w każdym liście od DDA. Piszą o konkretnym strachu i o paraliżującym lęku, o niepewności, obawach i ciągłym zamartwianiu się. Ale znam także DDA, które uważają, że się nie bały. Nie znaczy to jednak, że nigdy nie poczuły strasznego napięcia w ciele, drżenia mięśni, gwałtownego bicia serca, utraty tchu, czy innych fizycznych objawów lęku. Alicja nazywa ten stan zamrożeniem czy zamarciem: „Chowałam się do szafy i znikałam z tego miejsca i czasu. Wtedy się nie bałam”. Znajomi Alicji uważają ją za wręcz nieustraszoną, a ona sama długo nie rozumiała, dlaczego nagle w samotności traci poczucie kontroli, jej ciało zaczyna drżeć, a z oczu lecą łzy, których nie jest w stanie powstrzymać.
 

Dziecko, które dorasta w rodzinie z problemem alkoholowym, boi się jak każde inne dziecko. Boi się na przykład, gdy zostanie samo w domu. W przeciwieństwie jednak do rówieśników z „normalnych” rodzin boi się też powrotu rodziców, bo to zapowiedź kłótni, napięcia, niekiedy także przemocy. Boi się, że dostanie karę za jakieś bliżej nieokreślone przewinienie, ale czasem większy strach budzą w nim sytuacje, w których ofiarami wyzwisk czy bicia staje się rodzeństwo lub jedno z rodziców.

Dziecko radzi sobie z zagrożeniami przede wszystkim szukając ochrony i bezpieczeństwa u rodziców: w ich ramionach świat nie jest taki straszny, można czuć się pewnie, widząc ich siłę, można też wiele się nauczyć, obserwując to, jak radzą sobie z trudnościami. Z czasem dziecko potrafi już samodzielnie stawiać czoło wyzwaniom i trudnościom. Umie adekwatnie oceniać zagrożenia oraz rozróżniać, kiedy poradzi sobie samo, a kiedy powinno odwołać się do pomocy innych.

W rodzinie alkoholowej dziecko jest w zupełnie innej sytuacji. Rzadko kiedy może liczyć na rodzica, bo najczęściej jest czymś zajęty albo go nie ma. Musi więc samotnie mierzyć się z zagrożeniami. Jeśli się boi, to nikt go nie uspokoi ani nie zapewni mu ochrony. Niektóre dzieci potrafią same zdusić swój lęk, ale większość tego nie umie.
Dzieci, które z powodu swojego temperamentu silniej przeżywają lęk, mogą przeceniać zagrożenie i wycofywać się z sytuacji, z którymi powinny sobie bez większego trudu poradzić - boją się na przykład bawić z nieznanymi dziećmi, czy zgłosić w klasie do odpowiedzi. O takich dzieciach mówi się, że są wycofane albo nieśmiałe. Lęk ogranicza ich zachowania, a najprostszym sposobem poradzenia sobie z nim staje się unikanie wywołującej go sytuacji: „Jeśli nie zwrócą na mnie uwagi, to uniknę sytuacji, której się boję”.
 

Z kolei dzieci, które mniej się boją, mogą zupełnie nieświadomie wchodzić w sytuacje naprawdę dla nich niebezpieczne. Wiele DDA ma za sobą złe przeżycia, bo znalazły się w nieodpowiednim miejscu o nieodpowiednim czasie. Słyszałam wiele takich historii - pewien chłopiec widział, jak chuligani pobili jego pijanego ojca; pewna dziewczynka została zgwałcona, gdy późnym wieczorem spacerowała samotni
e w parku. 

Jeśli wcześniejsze kontakty nauczyły dziecko z rodziny alkoholowej zaufania do ludzi, to może ono zacząć uzależniać swoje poczucie bezpieczeństwa od bycia w związku. Myśli typu: „Jestem bezpieczny, jeśli ona się mną opiekuje”, „Sama sobie nie poradzę, ale on mnie obroni”, „Nie jestem w stanie przeżyć sama”, „Nie wyobrażam sobie życia w pojedynkę”, wynikają bezpośrednio z postrzegania świata jako niebezpiecznego, a siebie jako niezdolnego czy niezdolnej do poradzenia sobie w groźnym świecie. Myślący w ten sposób dorosły człowiek boi się bycia samemu, wchodzi więc w relacje, w których jego samopoczucie i wewnętrzny spokój zależą od obecności (bądź nieobecności) partnera.
 

Dzieci z rodzin alkoholowych często nie potrafią zaufać ludziom, a jednocześnie nie wierzą, że są w stanie poradzić sobie same. Wyobrażają sobie wtedy świat jako dżunglę, w której mogą przetrwać jedynie najsilniejsi, nieliczący się z nikim i z niczym. Wyrastają z nich dorośli walczący o przetrwanie. Przyjmują różne strategie tej walki: jedni stają się bezwzględni, starając się pokonać wszystkie potencjalne zagrożenia, inni ciągle przed nimi uciekają. Wspólny dla nich jest lęk przed ludźmi, których uważają za szczególnie groźnych: fałszywymi, krzywdzącymi, odrzucającymi, itp.
 

Wiele DDA ciągle zastanawia się: „Jak mnie inni odbiorą?”, „Jak wypadnę w ich oczach?”, „A jeśli mnie skrytykują, to co wtedy?”. Tym obawom towarzyszy poczucie, że jest się gorszym od otaczających ludzi, że się do nich nie pasuje. Nadmierna staje się koncentracja na własnych obawach, a efektem tego jest szukanie sposobów unikania trudnych emocjonalnie sytuacji. Wtedy jednak lęk zaczyna się nakręcać i ujawniać w coraz to nowych okolicznościach.
 

Skutecznym sposobem pokonania lęku jest zmierzenie się z tym, co go wywołuje. Nie chodzi o to, by się w ogóle nie bać. Chodzi o to, żeby lęk nie paraliżował, żeby pomimo niego podejmować wyzwania, jakie stawia życie. Podejmując je, można poznać, na czym polega zagrożenie i jak się przed nim uchronić. Unikając sytuacji postrzeganych jako niebezpieczne - bez weryfikowania, czy tak jest naprawdę - nie można się zbyt wiele nauczyć.
 

Ci, którzy stosują uniki, oddychają co prawda z ulgą, że „znowu się udało”, ale nadal nie wiedzą, jak radzić sobie z trudnościami. Na przykład komuś udawało się dotychczas wykręcać od publicznych wystąpień. Przyszedł jednak taki moment, że musi zabrać głos przed dużym audytorium. Wtedy ogarnia go poczucie bezradności i przerażenie, myśli: „Ja nie potrafię, spalę się ze wstydu”. Tak naprawdę jednak po prostu nie wie, czy potrafi to zrobić, bo robił wszystko, żeby się tego nie dowiedzieć.
 

Tymczasem lęk, który towarzyszy nam, gdy robimy coś po raz pierwszy, to rodzaj tremy: „Robię coś nowego, mój organizm jest w pełnej mobilizacji do wykonania tego zadania, czuję, że to ważne nowe doświadczenie. Nie wiem jednak, jakie ono będzie, jak ja sam wypadnę. Robię to po raz pierwszy, więc zapewne moja praca nie będzie doskonała, ale ważne jest samo doświadczenie i możliwość odkrycia, co jest dla mnie łatwe w tym zadaniu, a co trudne”. Mnóstwo ważnych informacji, które trudno dostrzec, jeśli się jest skoncentrowanym głównie na tym, żeby jak najlepiej wypaść w oczach innych. Wielu z nas błędnie interpretuje te sygnały mobilizacji organizmu jako lęk, a tymczasem rzeczywistym jego źródłem jest koncentracja na myśleniu o reakcjach i ocenach otoczenia.
 

Dorastanie w rodzinie alkoholowej może być źródłem jeszcze innego rodzaju lęku - przed uczuciami. Wyrażanie emocji w takiej rodzinie zamyka się zwykle w dwóch skrajnościach: od „Nie pokazuj, co czujesz” do „Możesz wyrażać wszystko, bez względu na formę czy treść”.
 

W rodzinie Ani emocje mógł wyrażać jedynie ojciec: niezadowolenie, złość, obrażanie się. Robił to głośno, nie licząc się z nikim i z niczym. Prowokowane przez niego awantury budziły sąsiadów. Uważał, że to żona i dzieci są im winne i zmuszał ich, żeby go za nie przepraszali. Im natomiast nie wolno było okazywać żadnych uczuć: jakiekolwiek próby kończyły się kolejną awanturą. Ania próbowała rozmawiać o tym wszystkim z matką, ale ta tłumaczyła jej, że nie powinna tak myśleć, bo ojciec ich kocha i wszystko robi tylko dla nich. W Ani narastało przekonanie, że jej uczucia w ogóle się nie liczą. Wielokrotnie słyszała, że nie powinna tego tak przeżywać, że najważniejszy jest spokój w domu i to, żeby ojciec nie poszedł się napić.

Wiele DDA zna tylko dwa sposoby radzenia sobie z emocjami: odcięcie się od nich lub ich niekontrolowane wybuchy. Nic więc dziwnego, że czują lęk przed przeżywaniem uczuć, paradoksalnie także tych pozytywnych: przecież kiedy na kogoś liczysz, to boisz się, że cię zawiedzie, a kiedy kogoś pokochasz, to boisz się, że cię zostawi. Uczucia kojarzą się DDA zwykle z dodatkowym cierpieniem, niepotrzebnym obciążeniem, czymś, co utrudnia życie.
 

W przeciwieństwie do swoich rodziców, którzy nie potrafili nic kontrolować w swoim życiu albo kontrolowali niewiele, DDA stawiają zazwyczaj na kontrolowanie wszystkiego, co dzieje się w ich życiu. Jak pisze Janusz: „Jeśli będę kontrolował to, co wyrażam, jestem bezpieczny. Ludzie nie widzą wtedy mojej niepewności, nieporadności. Sprawiam wrażenie kogoś takiego jak oni”. Kontrola emocji przybiera różne formy:
 

• staram się nie mówić zbyt wiele lub mówić dokładnie tyle, co inni

• zanim wypowiem coś głośno, układam to sobie w głowie

• swoim zachowaniem dopasowuję się do otoczenia

• mówię lub robię to, czego inni oczekują

• nie mówię tego, co w moim przekonaniu nie spotka się z aprobatą

• nie wyrażam tego, co jest dla mnie trudne

• zamiast tego, co przeżywam, wyrażam to, co według mnie powinienem przeżywać w danej sytuacji

• sam siebie przekonuję: „moje uczucia nie są ważne”, „rozczulasz się jedynie nad sobą”, „rozklejasz się”, „weź się w garść i przestań się mazać”, itp.
 

Kontrola w wykonaniu DDA polega na tym, że bardzo pilnują tego, co wyrażają, albo że próbują wpływać na otoczenie. DDA wielokrotnie próbowały w dzieciństwie wpłynąć na ojca, by nie pił, i na matkę, by się uspokoiła i nie potęgowała awantur. Ktoś przecież musiał zapanować nad chaosem, który ogarniał i niszczył rodzinę: „Wylewałam po kryjomu alkohol do zlewu. Wiedziałam, że kiedy w domu nie będzie już alkoholu, to położy się spać i będzie spokój”, „Wydawało mi się, że jeśli wszystko będzie w porządku, to on przestanie pić. Dobrze się uczyłem, starałem się być we wszystkim najlepszy”, „Starałam się nie zawracać głowy mojej mamie przynajmniej moimi problemami. Kiedy o coś pytała, zawsze mówiłam, że u mnie jest w porządku, że niczego nie potrzebuję. Nie chciałam, żeby jeszcze mną musiała się zajmować, starałam się być samodzielna”.
 

Usilna potrzeba kontroli nad sobą i otoczeniem uwidacznia się zwłaszcza wtedy, gdy DDA czuje się bezradne: im mniejszy ma na coś wpływ, tym bardziej stara się go uzyskać. Dlatego dorośli ludzie mieszkają ze swoimi rodzicami, choć dawno powinni wyprowadzić się z domu - boją się jednak, że rodzice zostawieni bez kontroli zrobią sobie krzywdę. Ale czy pozostając z nimi, rzeczywiście mają nad nimi jakąkolwiek kontrolę? Przecież ich rodzice są dorośli. Mogą się zapić, wzajemnie pozabijać albo się zmienić. Nikt nie ma na to wpływu.
 

U DDA lęk przed utratą kontroli czasem przybiera formę obaw, że sami zaczną pić jak ich rodzice, że będą traktować swoich bliskich tak jak oni albo tak samo destrukcyjnie wyrażać swoje uczucia. Niektórzy boją się, że zwariują, jeśli pozwolą sobie na pełne przeżywanie uczuć. Dobrze wtedy porozmawiać z kimś, np. z psychoterapeutą, o tym, jakie jest prawdopodobieństwo powtórzenia zachowań pijących rodziców.

Niestety, lęk przed uczuciami, utratą kontroli, czy przed ujawnieniem swoich problemów drugiemu człowiekowi mogą bardzo utrudnić korzystanie z pomocy innych ludzi. Maria przez kilka lat chodziła na terapię. Nauczona w domu wyczuwania potrzeb bliskich i ich zaspokajania, szybko odkryła oczekiwania terapeuty. Realizowała wszystkie jego zalecenia, przychodziła regularnie, lepiej potrafiła analizować swoje życie i doświadczenia. A jednak nic się nie zmieniało.
 

Basia była cierpliwa, rozumiała, że nic nie zmienia się od razu, ale też czuła coraz bardziej, że terapia nie dotyka jej prawdziwych problemów, że ona sama się nie zmienia. W końcu odkryła, że odgrywa przed terapeutą rolę - rolę dobrej pacjentki, tak jak odgrywała i wciąż odgrywa różne role w życiu: dobrej córki, dobrej uczennicy, czy dobrej pracownicy. Te role dobrze chronią ją przed zagrożeniem, jakie wiąże się z pokazaniem prawdziwej siebie. Zorientowała się, że jak zawsze boi się być sobą, że nie okazuje swoich prawdziwych słabości, uczuć i pragnień z obawy przed odrzuceniem przez otoczenie. Prawdziwym wyzwaniem okazało się dla Basi odsłanianie prawdziwej siebie. Gdy poradziła sobie z tym, zmienił się też sposób, w jaki postrzegała siebie i innych.
 

A zatem: jeśli chcesz się zmierzyć z własnym lękiem, to przede wszystkim musisz go poznać. Na początek zacznij obserwować, jak zachowuje się Twoje ciało, gdy się boisz: co się dzieje z Twoim sercem, oddechem, mięśniami, żołądkiem, itp.? Zwróć uwagę także na myśli, które pojawiają się wtedy w Twojej głowie: uspokajają cię czy wręcz przeciwnie - nakręcają? Naucz się rozluźniać i uspokajać. Możesz korzystać z treningu relaksacyjnego albo z metod, które intuicyjnie nauczyłeś się wykorzystywać, np. modlitwy, medytacji, słuchania muzyki, czy wysiłku fizycznego.
 

Pamiętaj, że lęk - jak każda emocja - opadnie, jeśli nie będzie wzmacniany. Jeśli boisz się ludzi, to będzie on narastał, dopóki nie zaczniesz do nich wychodzić, z nimi rozmawiać. Z każdym spotkaniem Twój lęk przed ludźmi ma szansę być coraz mniejszy, a Ty zaczniesz nabierać pewności siebie.

„Nie płacz mamo, wszystko będzie dobrze - czyli dziecko w roli pocieszyciela”

Małgorzata Osipczuk

     "Miałem 7 lat, wróciłem właśnie ze szkoły. W domu było cicho, niepokojąco cicho. W kuchni siedziała mama z głową ukrytą w dłoniach. Na stole leżały niedokończone kotlety. Nie usłyszała mnie. Podszedłem i położyłem jej rękę na ramieniu. Podskoczyła. Nie chciałem jej wystraszyć, płakała a ja ją zaskoczyłem. Zrobiło mi się głupio, odsunąłem się o krok. Popatrzyła na mnie z napięciem i po chwili łkając przyciągnęła do siebie. Przytuliła się do mnie. Tak - ona przytuliła się do mnie, a nie przytuliła mnie. Wtedy po raz pierwszy poczułem, że to ja powinienem być oparciem dla niej, nie odwrotnie."
     Marcin był jedynakiem, zamyślonym spokojnym dzieckiem, które nie sprawiało żadnych problemów. Ojca pamięta głównie z licznych awantur, gdy całkiem pijany żądał pieniędzy, wytykał żonie jej przewinienia, rzucał przedmiotami, trzaskał drzwiami. Często go nie było i to były te najlepsze dni. Dni, kiedy wracał na łono rodziny przepełnione były lękiem, czekaniem na najgorsze i dojmującym poczuciem bezsilności. Czasem Marcin dziwił się dlaczego mama chce odszukać tatę i sprowadzić go z powrotem do domu. Ale nie miał odwagi głośno powiedzieć o swojej niechęci do ojca i o tym, że tak naprawdę bardzo się go boi.
 

     Mama była centralną postacią w jego życiu. Dla niej zrobiłby wszystko i robił. To dla niej uczył się z pełnym poświęceniem, to dla niej rezygnował z wyjść z kolegami, gdy widział, że go potrzebuje. Był w pogotowiu. Widział jej cierpienie, wielokrotnie słyszał jej samotny płacz. Nie wiedział, jak powinien się zachować, bił się z myślami. Nie myślał o sobie - myślał o niej, o tym jak się czuje, czy się boi, czy da sobie radę z ojcem, czy znów będzie płakać. Matka stała w centrum jego dziecięcej uwagi, choć jego rówieśnicy ganiali właśnie wtedy za piłką, bawili się w policjantów i złodziei i przysparzali rodzicom naturalnych trosk. On był niewidoczny, na pewno całkiem niewidzialny był dla taty, jakby nie istniał. Mama pamiętała o tym by go ubrać, nakarmić, pójść na wywiadówkę. Czasem się do niego uśmiechnęła. Jaki to był uśmiech! Jak przez łzy, trochę nieobecny. Ściskał go za serce. A jednak nawet mama patrzyła jakby przez niego, pochłonięta swoimi troskami. Starał się odgadnąć czego potrzebuje. Wymyślał dla niej niespodzianki: raz umył naczynia i odkurzył mieszkanie. Innym razem przyniósł pochwałę ze szkoły. Narysował laurkę. Szukał sposobu by poczuła się szczęśliwsza i wciąż miał wrażenie, że to i to, i tamto nie działa. Dorastając zaczął pytać "co się stało?" - a ona zaczęła odpowiadać. "Tata znów przepił pieniądze. Nie mam z czego zapłacić za prąd". Pocieszał. "Wszystko będzie dobrze. Jakoś się ułoży." Z biegiem miesięcy i lat nauczył się odpowiednio dobierać słowa, tak by nie używać wyświechtanych sloganów. Wytrenował do perfekcji najbardziej odpowiedni ton głosu. Nauczył się też tego, jaką wagę mają gesty: uścisk, głaskanie po dłoni, głowie, uśmiech. Nade wszystko stał się mistrzem słuchania. Jego mama szybko odkryła, że może swojemu synowi zwierzyć się z największych trosk bo tylko on ją naprawdę rozumie. I tylko on jej nie skrytykuje ani nie będzie wywierał żadnej presji by coś zrobiła, zmieniła. Nie mogła znieść tych dobrych rad zewsząd: "rozwiedź się", "podaj o alimenty", "wzywaj policję". W głowie brzmiał jej rodzinny dekalog: dziecko musi mieć ojca, dbaj o swojego męża - na dobre i na złe, trzeba nieść swój krzyż. Więc niosła potulnie, wraz z synem.

     Joasia, od najmłodszych lat pamięta groźby rozwodu. Jej rodzice nie nadużywali alkoholu, nikt nikogo nie bił. Ale wciąż się kłócili. Nie potrafi odszukać w pamięci obrazu zadowolonych rodziców kiedy byli razem. Mama często wykrzykiwała chęć rozstania, przez całe lata. Joasia przywykła, nie wierzyła w to aż do dnia, gdy mama zaprosiła ją na poważną rozmowę, "jak kobieta z kobietą". Miała 14 lat. I usłyszała, że pozew o rozwód już jest w sądzie i że tego, co tata zrobił mamie nie da się już wybaczyć. Dowiedziała się co to zdrada i krzywda i że tata się wyprowadza. Nie wie co czuła. Długo wtedy rozmawiały, bała się pytać, ale uważnie słuchała. Wtedy pierwszy raz wysłuchała całego tego bólu, jaki nosiła w sobie jej matka. Potem wielokrotnie pozwalała się zapraszać do takich zwierzeń. Sądziła, że to jej obowiązek. Że tylko ona może mamę uratować od załamania się, że teraz są tylko one dwie i muszą sobie pomagać. Nie zauważyła, że to mamy cierpienie jest w centrum ich uwagi, swój ból sprawnie stłumiła, przestała go być świadoma. Miała poczucie, że tylko dzięki niej jej mama poradziła sobie z całym trudnym procesem rozwodowym. Ojca szczerze nienawidziła, tak jak jej mama. Odrzucała jego próby kontaktu z nią, była całkowicie lojalna wobec mamy. Po wielu miesiącach ojciec poddał się, zaprzestał starań o uczucie córki. To ostatecznie przekonało Joasię, że nie jest godzien by należeć do jej rodziny. Zabolało, gdy przestał dzwonić, ale nikomu o tym nie mówiła. Zamiast tego pocieszała mamę: "to nieprawda, że już zawsze będziesz samotna".
 

     Joasia i Marcin, będąc dziećmi, stali się rodzicami dla swoich rodziców. Odwróciły się role i prysło ich dzieciństwo. Ich potrzeby - typowe i ważne w ich wieku - zostały zepchnięte na dno nieświadomości. Górę wzięły potrzeby rodzica - tego skrzywdzonego, niezaradnego. Rodzica, który nie potrafił sięgnąć po wsparcie ze strony innych dorosłych. Rodzica, który był tak pogrążony w swoim bólu, że nie potrafił już dostrzec cierpienia ukochanego dziecka. A przecież te młode osoby cierpiały nie mniej, a może nawet bardziej w sytuacji zgotowanej im przez dorosłych opiekunów.
 

     Czy jest coś nagannego w zwierzaniu się swojemu dziecku ze swoich problemów? Czy wspieranie się na ramieniu swojego potomka krzywdzi go? Czego zostali pozbawieni bohaterowie tej opowieści?
 
     Ani Marcin ani Joasia nie doświadczyli zainteresowania ze strony rodziców, rodzice skupili bowiem uwagę na swoim problemie: alkoholizmie, przemocy, zdradzie, rozwodzie, samotności, niedostatku finansowym. W tym wszystkim nie dostrzegli, że te "ich" problemy w największej mierze dopiekają właśnie ich dzieciom. Bycie świadkiem przemocy, oglądanie ekscesów pijanego ojca, wyobrażenie ojca zdradzającego matkę, uczestniczenie w rodzinnych kłótniach, lęk o byt materialny, przesłuchania na sali sądowej - to wszystko są doświadczenia trudne do uniesienia na młodych barkach. I każde z nich okupione jest przerastającymi możliwości dziecka przykrymi emocjami.
     Rodzice powinni wobec takich doświadczeń być wsparciem dla dzieci - nie odwrotnie.

     Marcin i Joasia zrezygnowali z części siebie - poświęcili dla dobra jednego z rodziców swoje cele i priorytety: przyjaźnie rówieśnicze, wolny czas, święty spokój, czy wreszcie miłość ojcowską. Opowiedzieli się bowiem po jednej stronie konfliktu, interpretując parę rodzicielską czarno-biało. Tego wymagała lojalność wobec wołającego o pomoc rodzica. Zrezygnowali więc z możliwości budowania relacji z drugim z rodziców, odrzucili ich w swoim sercu, zamknęli tę możliwość.
 
     Podjęli się zbyt trudnego zadania jak na swój wiek i choć wywiązywali się z niego bez zarzutu - zatracili samych siebie. Sztukę tłumienia własnych uczuć i cierpienia doprowadzili do perfekcji. Zamiast zajmowania się sobą wychwytywali nastrój rodzica, zgadywali co jest mu potrzebne, byli "cali dla niego". Nie dla siebie - tej ważnej umiejętności nie nauczyli się w dzieciństwie.
 
     Teraz, jako dorośli, potrafią zatracić się zupełnie w pomaganiu drugiej osobie, ale nie odczytują własnych chęci, pragnień, potrzeb. Nie potrafią rozpoznać, kiedy im dzieje się krzywda i kiedy drugi człowiek przekracza psychologiczne granice ich osoby. Są narażone na wykorzystanie w swoim dalszym życiu, w różnych wymiarach. Jeśli nawet uda im się oswobodzić z tego zbyt bliskiego emocjonalnie związku z matką i zbudują związek z partnerem, prawdopodobnie będą zupełnie podobnie funkcjonować w tym swoim nowym związku. Będą raczej stroną dającą z siebie, skoncentrowaną na potrzebach partnera a rezygnującą z własnych, ale też i godzącą się na "używanie siebie", nie potrafiącą wyrazić sprzeciwu.
 

Czy więc rodzic ma ukrywać przed swoim dzieckiem swoje kłopoty? Nie ma prostej odpowiedzi. Rozważmy kilka sugestii:

„Zaprzeczanie a diagnoza wykorzystania seksualne w dzieciństwie”

Robert Tulo Waśkiewicz


ZAPRZECZANIE A DIAGNOZA

Ataki paniki, depresja, zaburzenia w sferze seksualnej, problemy w relacjach, kompulsje, uzależnienia, lęk przed bliskością, chroniczny ból - wchodzimy w ciemny obszar niewytłumaczalnych symptomów, cierpienia, dysforii. Życie traci barwy, związki upadają, sprawy zawodowe utykają w martwym punkcie, relacje z dziećmi zapętlają się w zawłaszczaniu lub chłodzie. Dlaczego?
Nadużycia seksualne z okresu dziecięcego posiadają negatywny wpływ na całe nasze późniejsze życie. Szukamy pomocy, choć często nie wiemy, co nam dolega. Cały świat o tym milczy. Psychiatrzy dają pigułki antydepresyjne lub przeciwlękowe, przyjaciel mówi: napij się, to pomaga…
Nieprzespane godziny w nocy, napięcie w ciele, psychosomatyka, wstręt do seksu lub nadmierne do niego przywiązanie - szukamy ulgi za wszelką cenę. Szukamy ratunku. Najczęściej nic nie pamiętamy. A jednak jakiś głos nam w środku mówi, że wydarzyło się coś trudnego… Jak odzyskać siebie? Jak rozpocząć trudną podróż w kierunku odzyskiwania własnej historii osobistej? Czy świat nam w tym pomoże?

Maria M. Zamłyńska

Kiedy kilkanaście lat temu, po wyjściu z uzależnień i gruntownym uporządkowaniu życia, zacząłem odzyskiwać wyparte wspomnienia wykorzystywania seksualnego w dzieciństwie, na psychoterapeutycznym i wydawniczym rynku w tej dziedzinie była biała plama. Prawda na temat kazirodztwa była w Polsce tematem tabu, który, jeśli w ogóle się pojawiał, to w otoczce niezrozumienia, sensacji czy obwiniania ofiar. Kazirodztwo było, i w wielu kręgach wciąż jest, problemem zbyt trudnym i niewygodnym, by je widzieć, wiedzieć i mówić. Podważa bowiem podstawy poglądów, wartości, więzi i poczucia bezpieczeństwa u większości ludzi. W efekcie, na zmagania ofiar z ich własnym zaprzeczaniem nakłada się zaprzeczanie otaczającego świata. Jest ono zawsze bardzo bolesne - dla mnie i innych osób, z którymi pracuję i współpracuję w zdrowieniu - choć dla zaprzeczającej reszty wciąż wygodne i niosące doraźną ulgę. Wiadomo jednak, że najbardziej niebezpieczne jest zło, którego nie widać.

TOTALNE TABU

Zaprzeczanie ma wiele form. To kontinuum biegnące w dwóch kierunkach. Od otwartego, bezpośredniego zaprzeczania faktom (co, jako najmniej wyrafinowany sposób, stosunkowo najłatwiej ustępuje w obliczu coraz częstszego ujawniania przypadków kazirodztwa), przez jego subtelniejsze formy - zaprzeczanie długofalowym skutkom, uczuciom, minimalizowanie, teoretyczne dywagacje, „przedawnianie”, wypaczone interpretacje, podważanie prawdziwości wspomnień, brak empatii dla ofiar i obwinianie ich, choćby częściowo, o doznaną wiktymizację - aż po naciski na przebaczanie oprawcom, rozumienie ich czy różne formy dysocjowania od problemu. Problemu, który, jak mówią zachodnie badania, dotyka jedną trzecią kobiet i jedną piątą mężczyzn na ziemi… W Polsce daje to liczbę 10 milionów ludzi… Dziesięć milionów osób z różnymi uzależnieniami, zaburzeniami i symptomami, których najczęściej nie łączy się z ich genezą, to liczba porównywalna z liczbą polskich ofiar drugiej wojny światowej. Może paraliżować.
Rozróżniam zaprzeczanie świadome i nieświadome. Od tysiącleci, w sposób nieświadomy cały świat zaprzeczał powszechnemu istnieniu nadużyć seksualnych na dzieciach. Do niedawna odmawiał im wszelkich praw, a nawet człowieczeństwa, więc kiedy działa im się krzywda, nie było o co kruszyć kopii. (Wymownym przykładem takiej sytuacji jest starotestamentowa opowieść o Abrahamie i Izaaku, którą biblia wpaja powszechnie dzieciom i dorosłym wiernym. Cała uwaga od dwóch tysiącleci skupia się na „wierze” Abrahama, nikt zaś z teologów nawet nie zająknął się o ciężkiej traumie chłopca, jakiej zaznał od ojca z rozkazu czy kaprysu sadystycznego boga.)
Wykorzystywanie seksualne dzieci jest zjawiskiem ponadkulturowym, ponadgeograficznym, ponadrasowym, ponadreligijnym i ponadśrodowiskowym. I dokładnie taki sam charakter ma zaprzeczanie mu: jest rozsiane równo we wszystkich grupach ludzi na całym świecie. W takim samym stopniu dotyczy ono środowisk psychoterapeutycznych i psychiatrycznych, więc jakby szczególnych, gdzie dlatego ma szczególnie opłakane konsekwencje.
Kiedy trauma jest globalna i powszechna, świat najpierw globalnie jej zaprzecza. Nie wierzono, gdy Stalin głodził na śmierć sześć milionów Ukraińców, gdy budował archipelag gułag, gdy pełną parą pracowały krematoria w hitlerowskich obozach, gdy Pol Pot wyrzynał jedną trzecią narodu kambodżańskiego. Sygnały o tych zbrodniach były powszechnie zagłuszane i negowane, dzięki czemu świat mógł na chwilę poczuć się lepiej, nie reagować i nie mieć wyrzutów sumienia. Podobny mechanizm działa w przypadku seksualnego wykorzystywania dzieci, masowej zbrodni na niewinnych, cichego holokaustu XXI wieku.

FREUD - OJCIEC ZAPRZECZANIA

Pierwszym przedstawicielem środowiska psychiatrycznego, który zanegował istnienie kazirodztwa, był Zygmunt Freud. W swej pracy: O przyczynie histerii, opublikowanej w 1896 roku, przedstawił wyniki swoich badań nad 18 przypadkami leczonych przez siebie mężczyzn i kobiet z objawami histerii. We wszystkich przypadkach odkrył u nich wykorzystywanie seksualne w dzieciństwie. Postawił tym siebie, i całe społeczeństwo, na ogromnym progu: fakty te uwidaczniały tak przerażającą prawdę, że już rok później Freud zatuszował ją swoją teorią o „dziecięcej seksualności,” wyprowadzoną zapewne z osobistej i społecznej potrzeby zaprzeczenia. Kosztem ofiar sprawił, że wszyscy „normalni” ludzie mogli odetchnąć z ulgą, zachowując fałszywy obraz siebie i świata. Sprawił też, że przez następne stulecie ofiary wczesnych nadużyć seksualnych doznawały kolejnych rewiktymizacji w gabinetach psychoterapeutycznych. I wciąż doznają. Słyszą bowiem od wielu analityków i terapeutów to samo, co słyszały niegdyś od swoich oprawców i innych dorosłych: że ich wspomnienia to nie są fakty, a tylko „fantazje” i „życzenia” tzw. wieku edypalnego, co pogłębia jeszcze ich samoobwiniający wstyd i przekonanie, że nie mogą ufać własnym percepcjom. Symptomy, którymi ofiary „opowiadały” o swojej wypartej traumie, mogły nieraz znikać na pewien czas, bo skoro psychoanaliza, ta ostatnia instancja odwoławcza, obracała je przeciw nim, to bezpieczniej było ich nie mieć. Na tej zasadzie, jak sądzę, mógł znikać symptom moczenia się u dzieci „leczonych” przez Andrzeja Samsona.
Myślę, że popularność i pozycja Freuda płynie nie tyle z jego pionierskich odkryć, ile z faktu, że przez wysnucie teorii instynktów oddalił od świata jego najbardziej wtórny proces: powszechne nadużycia seksualne na dzieciach, na własnym potomstwie. Uczynił bowiem zadość powszechnej potrzebie zaprzeczania. Czy musiał?
Równolegle z Freudem, i niezależnie od niego, takich samych odkryć dokonał we Francji Pierre Janet, który jednak im nie zaprzeczył i do końca życia traktował poważnie retrospekcje i symptomy swoich pacjentek, wierząc im i poświęcając się bez reszty ich leczeniu. Janet pozostał jednak nieznany, gdyż swoją pracą przybliżał światu jego najgłębszy proces wtórny, budzący masową grozę i reakcję obronną. Dla mnie Pierre Janet jest dowodem, że i wtedy można było nie zaprzeczać, lecz stanąć po stronie prawdy.
Psychoanaliza przejęła od Freuda (i jeszcze głębiej ukryła wśród wyszukanych teorii) jego system zaprzeczeń, który jest niczym innym, jak opatrzoną szyldem nauki, najpowszechniejszą od wieków strategią negacji ofiar kazirodztwa i ich doniesień o doznanej wiktymizacji. Dla porównania przytoczę fragment autobiograficznej powieści Waris Dirie, somalijskiej kobiety, modelki z Nowego Jorku i ambasadora Fundacji Ludnościowej ONZ:
…kiedy miałam około czterech lat, odwiedził nas pewnego razu Guban, dobry znajomy ojca. Zaglądał do nas dość często. Stał sobie, gwarząc z rodzicami, w zapadającym mroku, aż w końcu matka (…) zauważyła, że czas zapędzić jagnięta do zagrody. Guban na to:
- Och, dlaczego nie miałbym zrobić tego dla ciebie. Waris mi pomoże.
Poczułam się bardzo ważna - przyjaciel taty wybrał mnie, a nie któregoś z braci. Wziął mnie za rękę, wyszliśmy z chaty i zaczęliśmy zaganiać stado. Zazwyczaj przy takich okazjach biegałam dziko to tu, to tam, ale robiło się coraz ciemniej, więc ze strachu trzymałam się blisko Gubana. Ten zaś ni stąd, ni zowąd zdjął kurtkę, położył na piasku i przysiadł na jej brzegu. Przyglądałam się temu ze zdziwieniem i zaprotestowałam:
- Czemu siadasz? Robi się ciemno, musimy się zająć zwierzętami.
Guban na to:
- Mamy czas. Zajmiemy się nimi za chwilę. - Wyciągnął się na kurtce i klepnął wolne miejsce obok. - Chodź tu i usiądź.
Podeszłam z wahaniem, ale jako dziecko uwielbiałam bajki, więc wydało mi się, że to świetna okazja, by jakiejś posłuchać.
- Opowiesz mi bajkę? - spytałam.
Guban znowu klepnął kurtkę, mówiąc:
- Opowiem, jak usiądziesz.
Kiedy to zrobiłam, popchnął mnie ta, jakby chciał, żebym się położyła.
- Nie chcę leżeć. Chcę bajki! - nalegałam uparcie, zrywając się przy tym na równe nogi.
- No chodź, chodź - zamruczał i przytrzymał mnie mocno za ramię. - Kładź się i patrz w gwiazdy, a ja opowiem ci bajkę.
Położyłam się z głową na kurtce, wbijając stopy w chłodny piasek, i wpatrzyłam się w Drogę Mleczną. Kolor nieba przechodził od indygo do czerni, jagnięta skakały gdzieś w ciemnościach, a czekałam z niepokojem na początek opowieści. Nagle Drogę Mleczną przesłoniła mi twarz Gubana. Kucnął między moimi udami i zerwał szeroką szarfę przepasującą mnie w biodrach. Potem poczułam, że coś mokrego i twardego usiłuje mi się wcisnąć w krocze. Zamarłam w bezruchu - nie wiedziałam, co się dzieje, ale przeczuwałam, że to nic dobrego. Ucisk był coraz mocniejszy, aż w końcu poczułam straszny ból.
- Chcę do mamy!!!
Nagle obrzygał mnie jakiś ciepły płyn, a nocne powietrze przeniknął mdły smród.
- Zesikałeś się na mnie - wrzasnęłam przerażona. Zerwałam się i zaczęłam ścierać z nóg śmierdzące paskudztwo.
- No już dobrze, wszystko w porządku - zaszemrał uspokajająco Guban. - Próbowałem tylko opowiedzieć ci bajkę.
Odzyskawszy swobodę ruchów, natychmiast pobiegłam do domu, a Guban za mną, usiłując mnie po drodze schwytać. Zobaczyłam, że mama stoi przy ognisku, z oświetloną na pomarańczowo twarzą. Przypadłam do niej i wczepiłam się kurczowo w jej nogi.
- Co się dzieje, Waris? - spytała zaalarmowana.
Wkrótce przybiegł zdyszany Guban. Matka popatrzyła na niego uważnie:
- Co jej się stało?
Roześmiał się swobodnie i pomachał mi ręką.
- Oj, oj, próbowałem opowiedzieć jej bajkę i się przestraszyła.
Trzymałam matkę w żelaznym uścisku. Chciałam powiedzieć, co zrobił mi przyjaciel taty, ale nie mogłam znaleźć właściwych słów, bo nie wiedziałam, co tak naprawdę zrobił. Patrzyłam na gębę śmiejącą się w świetle ogniska, gębę, która przypominała mi się raz po raz przez całe lata, i wiedziałam, że będę go nienawidziła do końca życia.
Matka oderwała moją głowę od swego uda, pogłaskała mnie i rzekła:
- Już dobrze, Waris. To była tylko bajka, dziecino. To nie działo się naprawdę.
A potem odwróciła się do Gubana i spytała: - Co z jagniętami?

Za pomocą „fantazji edypalnych” psychoanaliza traktuje ofiary wykorzystania tak samo, jak niepiśmienna i zabobonna matka Waris potraktowała swoją córeczkę i jej traumę. Co gorsza, teoria instynktów nie tylko nie wierzy ofiarom (to tylko bajka, zły sen, który nie zdarzył się naprawdę), ale jeszcze je obwinia, wmawiając im i światu, że to były ich własne dziecięce pragnienia seksualne do dorosłych opiekunów - nieprzystojne fantazje, które musiały ulec wyparciu. Po tak „terapeutycznej” lekcji dorosłym ofiarom jeszcze trudniej jest dotrzeć do wspomnień i uznać je, gdyż automatycznie oznaczałoby to ich bycie złym i winnym.

WYSOKIE PROGI

Zaprzeczanie jest techniką unikania bólu. Pomaga nam nie uświadamiać sobie chronicznie trwającego cierpienia, jakie niosą nadużycia. Także osoby niedotknięte nimi bezpośrednio mają powody by zaprzeczać: świadomość wiktymizacji innych bywa tak samo bolesna i trudno z nią żyć nie tracąc pogody ducha. Negacja także może boleć. Najbardziej boli ona i zaburza zdrowiejące ofiary, zwłaszcza wtedy, gdy stykają się z nią u osób pomagających i u autorytetów moralnych. Wiem to z autopsji, jak i od wielu ofiar opowiadających o swoich rozczarowaniach w szukaniu właściwej, tzn. nie zaprzeczającej i nie neutralnej, pomocy terapeutycznej. Przed laty, moje terapeutki na półrocznej terapii grupowej DDA nie uporały się ze swoim myśleniem, i jak sądzę z uczuciami, wykorzystując moje własne wątpliwości wobec powracających do mi obrazów i uczuć do nie zajęcia się problemem, a przynamniej „odłożenia tego do czasu, gdy będę całkiem pewien”. Myślę, że obraz niepijącej matki onanizującej własnego synka nie zmieścił się w obszarze ich wyobrażeń lub postawił je na jakimś trudnym progu, gdyż prowadząca umiała świetnie poprowadzić pracę na środku molestowanej przez pijącego ojca i jego kolegów dziewczyny, która nie utraciła tych wspomnień. Zaprzeczanie tych terapeutek na klika lat odstręczyło mnie od sięgania po profesjonalną pomoc.
Pomógł mi na szczęście mój własny, toczący się już proces zdrowienia i „przyciągnął” do mnie ze świata świeżo wtedy wydaną książkę Anny C. Salter:
 Transforming Trauma, którą w ramach pracy wewnętrznej przetłumaczyłem „do szuflady.” Siedem następnych lat trwało mocowanie się poznańskiego edytora z jego zaprzeczaniem, zanim odważył się ją wydać. (Dwa inne wydawnictwa, z Warszawy, o ściśle psychologicznym profilu nie wykazały żadnego zainteresowania tą książką). Poznański edytor rozprowadzał „Pokonywanie traumy” najpierw tylko wysyłkowo, do indywidualnych odbiorców; dopiero po półtora roku reszta nakładu trafiła do księgarń. Przed wydaniem Anny Salter wydawca ten zdecydował się wypuścić, sondażowo - po ponad trzech latach namysłu - inną przetłumaczoną przez mnie książkę, o leczeniu uzależnienia od seksu, i zdecydował się na „Pokonywanie traumy” dopiero, gdy poprzednia pozycja „chwyciła” i potrzebny był dodruk. Ze względu na dobro ofiar i społeczeństwa szkoda mi bardzo tego czasu.
Zaprzeczanie i lęk przed podjęciem tematu nadużyć seksualnych na dzieciach to powszechny i wielki próg. Jego przejście zajmuje lata zbiorowego wysiłku i spotyka się z agresywną „falą odbojową” wielu środowisk. Mogę powiedzieć językiem psychologii zorientowanej na proces, że jest to potężna, zbiorowa figura progowa świata. Spodziewam się, że w Polsce ten etap nagonki na ofiary i ich terapeutów nastąpi niebawem (w USA zaczął się na początku lat dziewięćdziesiątych zeszłego wieku, co opisują autorki sztandarowej w leczeniu ofiar książki:
 Courage to Heal, Bass i Davis), jako reakcja wynikła z trudności w zintegrowaniu tej najgłębiej skrywanej prawdy.

ODPOWIEDZIALNOŚĆ

Jak wspomniałem, zaprzeczanie jest techniką unikania bólu, ale nie tylko. Także unikania odpowiedzialności. Pomijając niekiedy bardzo wpływowe środowiska pedofilskie i zrzeszenia dla rodzin w rodzaju False Memory Syndrome Foundation (Fundacja Syndrom Fałszywej Pamięci), które mają oczywisty interes w negacji kazirodztwa i nadużyć seksualnych na dzieciach, bardzo wielu ludzi i rodziców staje przed prawdą, że nie chroniło, i nie ochroniło, swoich dzieci przed napastnikami. Wielu także staje wobec „groźby” ujrzenia, że sami wiktymizowali je na różne sposoby. Oprócz bólu, jaki niesie taka świadomość, niesie ona też wielu ludziom konieczność weryfikacji ich własnych postaw i dokonania głębokich wewnętrznych zmian - konieczność wzięcia odpowiedzialności za swoją gruntowną reformę.
Społeczne powody do obrony przed prawdą o nadużyciach seksualnych są więc potężne. Jedna czwarta ludzkości musiałaby z miejsca stanąć przed perspektywą konfrontacji z własną dziecięcą wiktymizacją seksualną, a osobiście nie znam boleśniejszej i bardziej przerażającej konfrontacji. Ta jedna czwarta, lub więcej, dotyczy także ludzi zajmujących się pomaganiem. Jeśli nie przeszli oni tej konfrontacji we własnej, długotrwałej psychoterapii, to jako osoby pomagające zawiodą tu na wielu najważniejszych frontach. Badania amerykańskie podają, że od 6 do 10 procent profesjonalistów dopuszcza się kontaktów seksualnych z pacjentami, a 36 procent z nich atakuje ofiary wykorzystania seksualnego w dzieciństwie w momencie ich największej podatności na zranienie: czyli gdy zaczynają ujawniać na sesji doznane w dzieciństwie molestowanie.

SZUKAĆ, ALE CZEGO?

Duża część psychiatrów, psychoterapeutów i trenerów omija temat seksualnej traumy, jakby ten problem nie istniał i/lub nie miał wpływu na pacjentów. Lub ogólnie mówi się o przemocy w rodzinie. Spotykane programy terapii i zajęć znanych ośrodków i szkół dziwnie jakoś unikają pracy stricte nad wykorzystywaniem seksualnym (na przykład aby nie „etykietować” klientów), a na istniejących sesjach czy warsztatach częstym parawanem jest argument, że nadużycia nie wchodzą w zakres danego cyklu zajęć. A warsztatów o temacie seksualnej wiktymizacji po prostu prawie w Polsce nie ma. Zwykle dopasowuje się klienta do programu i do siebie, a nie siebie i PROGRAM do tego, co akurat wyłania się z klienta. Pół biedy, gdy słyszy on: „widzę w tle nadużycie, ale nie pora czy miejsce na zajęcie się tym teraz; odłóżmy to do…”. Sytuacja się pogarsza, gdy terapeuci nie dostrzegają traumy ani jej symptomów. Albo skupiają się na przebaczeniu, zwłaszcza rodzicom. Tu najdramatyczniej dochodzimy do problemu stawiania właściwej diagnozy - do dociekania wraz z pacjentem: „Co jest prawdziwą przyczyną twojego cierpienia?” - a więc do poprawnego i rzetelnego kontraktu terapeutycznego. Wypracowanie takiego kontraktu trwa nieraz bardzo długo, gdyż trauma seksualna często zalega głęboko, już nawet nie w podświadomości, a bardziej w ciele, i trzeba po drodze zdejmować wiele osłaniających ją warstw: uzależnień, dysfunkcji, zaburzeń i symptomów.
Aby coś znaleźć, musimy wiedzieć czego szukać: jak to coś wygląda. Nie sposób znaleźć zgubionych kluczy, gdy nigdy nie widzieliśmy klucza i nie posługiwaliśmy się nim. Lub, gdy klucze opisano nam jako wytwór fantazji. Ciarki mnie przechodzą na myśl o sytuacjach, gdy ofiara, molestowana w dzieciństwie przez opiekujące się nią osoby, zaczyna mówić o strzępach powracających wspomnień, a analityczny psychoterapeuta myśli: „…wyparte dziecięce fantazje edypalne, o których pisał Freud…”. Wiem, że lepiej dla niej byłoby, gdyby mówiła do ściany lub nie otwierała się wcale…
Ze wspaniałym wyczuciem i wyczerpująco, pisze o tym Alice Miller, która przez wiele lat starała się wdrażać freudowskie teorie instynktów do swej praktyki, z opłakanym skutkiem dla pacjentów plus wielkim własnym zamętem wewnętrznym i oporem, jaki to w niej powodowało. W końcu odważyła się uwierzyć tym „fantazjom” i wymówić posłuszeństwo tradycyjnym doktrynom psychoanalitycznym, stając się w Europie pionierką odkłamywania najbardziej utajnionej sfery dziecięcej wiktymizacji. W Stanach Zjednoczonych, gdzie terapie kształtowały się bardziej niezależnie od historycznej i ideowej tradycji, wielu klinicystów w ciągu ostatniego ćwierćwiecza podochodziło równolegle do podobnych wniosków i dzisiaj chętnie cytują oni Alice Miller. Mury milczenia zaczęły drżeć na trzech kontynentach (bo i w Australii) mniej więcej w tym samym czasie. I czuję, że posypią się dalej, bo w 2003 roku na międzynarodowej konferencji w warszawskim Sheratonie, organizowanej przez fundację Dzieci Niczyje i poświęconej CSA (child sexual abuse), reprezentowanych było 76 państw z całego świata.

KTO TO DŹWIGNIE?

Osoby, które same przeszły drogę odkrywania swojej wiktymizacji i uleczyły ją w sobie, jako pomagające zawodowo są dużo sprawniejsze i skuteczniejsze w szukaniu tych zagubionych kluczy do ocalenia, niż te, które znają je tylko z opisów. Na wspomnianej konferencji w Sheratonie amerykańscy psychoterapeuci nie kryli, że sami są ofiarami CSA i pionierami leczenia w tej dziedzinie. Nie jest im łatwo przecierać ten szlak. W książce Przemoc - uraz psychiczny i powrót do równowagi (oryginalny tytuł Trauma and Recovery), Judith Herman wspomina o swoich problemach ze znalezieniem odpowiedniej superwizji, gdyż zwykle musi zmagać się z zaprzeczaniem swoich superwizorów w sytuacji odwrócenia rang.
Jeśli chodzi o szkoły terapii, to w pracy nad wczesną traumą seksualną sprawdzają się najbardziej kierunki z trudem dobijające się w Polsce o zaliczenie do psychoterapeutycznego mainstreamu, jak gestalt, praca z ciałem i bioenergetyka, praca z procesem (pod warunkiem poważnego traktowania tego fenomenalnego narzędzia), oraz terapia pierwotna Janova, której u nas w ogóle nie ma. Także wykonywane świadomie pod względem nadużyć niekonwencjonalne masaże jak ma-uri, lomi czy techniki rebirthingu. Metody poznawczo behawioralne mogą pomagać we wstępnym przygotowaniu, jak wyjście z uzależnień, oraz w porządkowaniu tego, co wydobyły bardziej głębinowe metody. Są też techniki niebezpieczne dla ofiar, bo skierowane przeciwko nim a broniące oprawców, jak ustawienia hellingerowskie, ze względu na filozofię i przekonania ich twórcy.

ŚLEPE DIAGNOZY

Uzdrowione ofiary - ocaleńcy, jak lubię mówić - znają z autopsji wszystkie niuanse związane z odzyskiwaniem wspomnień, retrospekcjami, dysocjowaniem, etc. i reagują zwykle głębokim emocjonalnym oddźwiękiem na czyjeś sygnały mogące świadczyć o przeżytej traumie, gdy inni pomagający siła rzeczy zdani są bardziej na intelekt. Jeśli do tego przeszkadzają im w szukaniu i rozpoznawaniu nadużyć seksualnych ich własne, nie przebyte „progi” (jak lęk przed skrajnie silnymi uczuciami, na jakie często nie ma jeszcze nazw, lęk przed odmiennymi stanami świadomości i przed własnymi reakcjami, potrzeba chronienia własnych wypartych wspomnień lub wizerunku rodziców i autorytetów, kładzenie nacisku na przebaczenie napastnikom, by móc zamknąć bolesny temat, patriarchalizm, stereotypy i mity kulturowe czy zwykle wygodnictwo), to łatwo lądują oni na manowcach uznawania potraumatycznych symptomów za samodzielne zaburzenia, które „dopadają” pacjentów nie wiadomo dlaczego i próbują leczyć objawy, a nie przyczyny. Próbujemy więc na różnych treningach wpoić ofiarom asertywność zamiast przepracować ich traumę, co automatycznie przeniosłoby je z pozycji ofiary na pozycję wewnętrznej, naturalnie używanej siły, leczymy uzależnienia i kompulsje na poziomie poznawczo-behawioralnym, staramy się opanować nerwice, depresje, fobie i lęki, identyfikujemy objawy PTSD jako ADHD, borderline, bezsenność, chorobę dwubiegunową czy epizody psychotyczne, bezskutecznie szukamy genetycznych przyczyn zaburzeń, Ronalda D. Lainga uważamy za naukowy wybryk, wierzymy w moc narkotycznych leków, uznajemy erotomanię, homoseksualizm i aseksualizm za „normalne” i niezmienne opcje, dywagujemy nad etiologią tzw. depresji poporodowej - co wszystko tworzy barwny, pseudonaukowy hałas, zagłuszający nieme wołanie ofiary: pomóżcie mi dotrzeć do zagrzebanej prawdy; pomóżcie mi powiązać moje objawy ze źródłem, z jakiego wypływają i zintegrować się od podstaw; pomóżcie mi zobaczyć, że jestem kimś normalnym i mogę ufać swoim percepcjom. Kiedy ofiara dokona tego, staje się potencjalnym narzędziem zdrowienia dla innych ofiar i nauczycielem dla profesjonalistów.
Ludzie uważają zwykle granice swojego poznania za granice rzeczywistości - pisał Blaise Pascal. Prowadzi to do takich sytuacji, gdzie w dużych i znanych ośrodkach leczenia uzależnień (zazwyczaj tylko alkoholizmu) nagminnie przeocza się równoległe występowanie innych nałogów (multiuzależnienia), na czele z uzależnieniem od seksu, na które cierpi krzyżowo połowa alkoholików, którzy po odstawieniu substancji rozbudowują w to miejsce swoją erotomanię i inne kompulsje. Nie bada się tam pacjentów pod kątem tych problemów, nie mówiąc już o sięganiu głębiej, do żywych uczuć, a zwłaszcza do jakiejkolwiek traumy. Jest ona dla ogromnej większości personelu uzależnień niewidoczna, nieistotna i/lub „zagrażająca” abstynencji pacjentów. Próby poruszania przez nich tych kwestii traktowane są jako objawy upartego zaprzeczania właściwego chorobie alkoholowej i kończą się otrzymywaniem, zawstydzających i kwestionujących słuszność ich percepcji, uwag: „ty jesteś alkoholikiem, więc w zaprzeczaniu robisz wszystko, chwytasz się każdego zastępczego tematu, by nie konfrontować się z piciem; zostaw nieważne sprawy i skup się na twym głównym problemie.”
Wiele kobiet pogrąża się w depresji po urodzeniu dziecka. Inne wpadają w nią w okresie, gdy osiąga ono pewien wiek, wiek ich zapomnianej wyktymizacji w dzieciństwie. Albo nagle zaczynają się odsuwać od dziecka fizycznie i/lub emocjonalnie. Są to poważne problemy, możliwe do rozwiązania tylko w głębokiej psychoterapii. Podawanie leków psychiatrycznych - w USA nazywa się je wprost „drugs,” narkotyki, lub prescription drugs, narkotyki farmaceutyczne), choć może usunąć u matki objawy depresji, sprawia często przesunięcie objawów, które są jej obroną przed odblokowaniem pamięci o traumie, i powodują właśnie ową oziębłość wobec dziecka, anoreksję dotykową. Zastanawiam się jak wiele (czy raczej niewiele) z tych kobiet trafia na taką psychoterapię, gdzie miałyby szanse dotrzeć do pierwotnego urazu, aby nie musiał on już dawać o sobie znać poprzez psychiczne i somatyczne symptomy.
Sama sytuacja porodu (czy badań ginekologicznych) stawia kobietę w sytuacji szczególnego narażenia na uraz psychiczny. Jeśli pacjentka jest ofiarą molestowania, ma nikłe szanse na to, by wskutek czynności medycznych nie doznać retraumatyzacji, na którą zazwyczaj reaguje odnowieniem lub nasileniem symptomów. Urodzenie przez nią dziecka, czy jego wiek zbliżający się do wieku, w jakim doznała seksualnego urazu, to zazwyczaj również czynniki wywołujące w niej potraumatyczną reaktywność. W podobnej sytuacji jest mężczyzna wykorzystany analnie jako dziecko, który zapadłszy na prostatę musi poddać się badaniu
 in rectum: najprawdopodobniej będzie ono dla niego oznaczało rewiktymizację. Potraumatyczny stres przeżywa u dentysty wiele ofiar wykorzystanych oralnie. Mało kto jednak wiąże tego rodzaju symptomy z danym zabiegiem i mało kto właściwie je diagnozuje, co dawałoby szansę na skuteczną psychoterapię ich przyczyn. Najczęściej podlegają one zaniedbaniu, pominięciu lub błędnej interpretacji - tak samo jak przez lata podlegały temu wywołujące je pierwotne nadużycia.
Młode anorektyczki pokarmowe, odmawiające pożywienia, karmione są na oddziałach klinicznych siłą, za pomocą sondy wypychanej im do gardła. Ponieważ zdecydowana większość z nich to ofiary nadużyć seksualnych w dzieciństwie (według badań amerykańskich około 80 procent), dla nich praktyka ta jest retraumatyzacją, zwykle bardzo ścisłą: pozaświadomym przypomnieniem członka wypychanego im do ust przez dawnego napastnika. Tym usilniej więc odmawiają one, po takim zabiegu, wzięcia czegokolwiek do ust. Tym usilniej blokują wspomnienia dawnej traumy, by przetrwać emocjonalnie bieżącą hospitalizację. I tym gwałtowniej nasilają wytwarzanie symptomów - uzależnienie od nie-jedzenia, które zatrzymuje je w szpitalach. Jak wielu psychologów i psychiatrów zastanawia się, dlaczego te dziewczyny zabraniają sobie stać się kobietami (zanik bioder, piersi, miesiączki, niezdolność do seksu), co im kiedyś zrobiono? Najczęściej krążą oni po behawioralnej powierzchni, starając się tylko przywrócić im apetyt. Jeśli im się to uda, często uważa się „terapię” za zakończoną sukcesem.
Jeśli, jako pomagający, uważamy granice własnej percepcji za granice rzeczywistości, jeśli nie wiemy, czego szukać i po czym poznać to, czego moglibyśmy szukać, lub jeśli zdaje się nam, że ogarnęliśmy swoją wiedzą cały obszar tak, iż poza nim nie ma nic znaczącego - to pomagając, nieuchronnie lądujemy w pomyłkach diagnostycznych i nasza „pomoc” zamyka klientom dalszą drogę do nich samych na zaledwie pierwszym etapie jego drogi do samego siebie. Jeśli do tego musimy reagować z pozycji potrzeby obrony przed uświadomieniem sobie własnych, nie przepracowanych spraw, to nie przytrzymamy klienta przy tych kluczowych miejscach, gdzie w terapii prześwituje jego głęboki proces. Przeciwnie, będziemy starali się jak najszybciej ominąć te gorące rejony, przemianować je i zdeprecjonować, a diagnozy będziemy naginać do oswojonego skrawka naszej wiedzy. W ten sposób zasięg udzielanej pomocy uwięzi pacjenta w ciasnym obszarze percepcji pomagających mu osób.

RANGI

Przykład takiej nieświadomości odczułem dziesięć lat temu na sobie podczas terapii DDA. Na pierwszych zajęciach terapeutka zaproponowała uczestnikom grupy, by wstali i - wyciągnąwszy przed siebie ręce i zamknąwszy oczy - „pospotykali się” ze sobą, „zapoznali się” w ten sposób. Propozycja ta wrzuciła mnie w tak koszmarne retrospekcje lęku i paniki (wtedy nie miałem pojęcia dlaczego), iż trzęsąc się w kącie przez prawie pół godziny, miałem wizje karetki zabierającej mnie na oddział psychiatryczny. Ćwiczenie nie odbyło się. Z tego stanu, gdy na dodatek zacząłem się głośno obwiniać za skupienie całej uwagi na sobie i przetrzymywanie grupy po zajęciach, wyrwał mnie dopiero krzyk pewnej kobiety: „Wojtuś, ja tu przy tobie do rana mogę siedzieć!” Kobieta ta okazała się ofiarą nadużyć seksualnych w dzieciństwie, więc po prostu „czuła” inną ofiarę z pozycji dziecka rozpadającego się ze strachu przed złym dotykiem, nad którym nie miało kontroli. Zdrobnienie, jakiego użyła nie znając mnie wcześniej, trafiło do mojego dygoczącego z lęku wewnętrznego dziecka jako zapewnienie bezpieczeństwa i współodczuwającej obecności, co wystarczyło, bym „poskładał się” w kilkanaście sekund.
Jak pisze Anna Salter w
 Pokonywaniu Traumy, „zaproponowanie ofierze molestowania, by zamknęła oczy i pozwoliła się dotykać, to jeden z najbardziej niefortunnych pomysłów.” Mój wieloletni żal do terapeutek dotyczył jednak nie tego, że wrzuciły mnie w przeżycia wypartego koszmaru (choć powinny przynamniej uprzedzać o takiej możliwości), ale że nie wiedziały ani co znaczą takie wtargnięcia, ani jak z nimi pracować. Ich kognitywne tłumaczenia, że nie muszę brać udziału w tej pracy, że nie mam realnego powodu do przerażenia i paniki, oraz abym sprawdził, czy ktokolwiek wokół jest wobec mnie wrogi, wzmacniały tylko dawne, towarzyszące mi w dzieciństwie przekazy zaprzeczania faktom, uczuciom i potraumatycznym symptomom. Najbardziej jednak mój żal dotyczył tego, że nie chciały się dowiedzieć. Na spotkaniu grupy, pół roku po zakończeniu terapeutycznego cyklu, próbowałem zainteresować główną prowadzącą, która znała biegle angielski, świeżo wtedy otrzymaną książką: Transforming Trauma. Rzuciła okiem na okładkę i usłyszałem zdawkowe: „dziękuję, ja mam wszystkie nowości, pełny dostęp do literatury”. Z rangą „zaburzonego” klienta trudno pouczać rangę „oświeconego” terapeuty, któremu z jakichś powodów chce trwać w ignorancji. Tymczasem o tym, jak powinno wyglądać dobre prowadzenie i „czucie” ofiar, dowiedziałem się ze wspomnianej książki. Przytoczę jeden z przykładów:

Terapeuta, wsłuchując się w klienta w celu rozróżnienia jego części „ja” powinien być przygotowany, że znajdzie w nim różne głosy. Dorosłe ofiary często noszą w sobie wewnętrznego krytyka, pochodzącego bezpośrednio od oprawcy. Głos ten może być sadystyczny lub niesadystyczny, zależnie od dynamiki wykorzystania, ale w każdym przypadku jest im wrogi obwinia je. W dodatku bardzo często jest też głos, który można nazwać strażnikiem (cenzorem) nadużyć. Przez lata, dziesiątki lat, głos ten dyskontuje wszystkie fakty mogące świadczyć o smutnej prawdzie. Pilnuje tajemnicy. Klient próbuje zrozumieć sens swoich specyficznych wspomnień, plącząc się między tymi dwoma interlokutorami. Może na przykład wymienić następującą sekwencję stwierdzeń:

Klientka: Mam takie dziwne wspomnienie, no… właściwie to strzęp, fragment wspomnienia. Taki obraz, jakby kadr przed oczami. Widzę penis kierujący się na mnie pod prysznicem. Boję się. Mam może pięć lat, mam go na wysokości wzroku, stoi mu i zbliża się do mnie. To wszystko jest tak niesamowicie wyraźne, że mogę policzyć jego włosy łonowe. I tu się urywa.
Strażnik:
 Ale to śmieszne. Absurd! Przecież to niemożliwe. Jeśli byłabym wykorzystana w dzieciństwie, pamiętałabym. To nie jest rzecz, jaką można zapomnieć.
Oprawca:
 Poza tym, to pewnie chciałam zwrócić na siebie uwagę, być oryginalna, popisać się…

Klientka opowiada o swoim wspomnieniu, percepcyjnej retrospekcji. W reakcji na to włącza się strażnik i, opierając się na logice, próbuje ochronić ją przed prawdziwym sensem tego obrazu. Na końcu bezpośredni atak na ofiarę przypuszcza jej zinternalizowany oprawca, dyskontując ją.
Praca terapeuty podobna tu będzie do słuchania orkiestry, by zidentyfikować brzmienia i frazy grane przez poszczególne instrumenty. Wtedy może je odróżnić i nazwać:

Terapeuta: Słyszę tu kilka różnych rzeczy. Po pierwsze słyszę to bezpośrednie wspomnienie, ten obraz, jaki masz przed oczami. Możesz nie wiedzieć, co on oznacza i jakie wyciągnąć wnioski, ale go bezsprzecznie masz. Niemal widzę go razem z tobą. Jest twój i prawdziwy. Potem słyszę głos, który stara się wyperswadować ci te podejrzenia - jak strażnik, który się z tobą wykłóca, chce cię chronić przed dociekaniem, wymazać twoją rzeczywistość. A na końcu odzywa się ktoś, kto cię umniejsza, deprecjonuje, że starasz się o uwagę, chcesz się popisać, być oryginalna. Staraj się więc o uwagę: patrz na to wszystko. Czy słyszałaś już kiedyś takie słowa? Kto tak do ciebie mówił?

Terapeuta nie próbuje w żaden sposób wyjaśniać znaczenia tej sceny. Nie ciągnie klientki w żadnym kierunku. Po prostu zaznacza swój odbiór, odnotowuje własny proces i reakcje na to wspomnienie. Jest, tak jak powinien, bardziej konfrontujący wobec wrogiego krytyka, który atakuje klienta, niż do jakiejkolwiek innej części jego psyche - tak jak potem będzie wspierać głos małego dziecka, kiedy się odezwie, a nie konfrontować ją z nim.

Przy takim terapeucie klient na pewno nie usłyszałby sugestii: „może odłóżmy to do czasu, aż będziesz pewien”.

TRUDNA NADZIEJA

Przychodzi mi na myśl porównanie z zabawą w ciepło-zimno: jedna osoba szuka schowanego przedmiotu, a druga, znająca miejsce ukrycia, podpowiada jej. Dobry rodzic będzie, zgodnie z „kontraktem”, pomagał dziecku samodzielnie odkryć przedmiot. Nie będzie przeszkadzał ani zwodził go i trudno nam wyobrazić sobie taką możliwość. Jeśli jednak terapeuta nie zna miejsc w duszy, gdzie najczęściej przechowywana jest trauma, jeśli nie czyta sygnałów, jakimi daje ona znać o sobie, jego interwencje będą przypadkowe i jest mało prawdopodobne, że doprowadzą do celu. Mogą też, nieintencjonalnie, łatwo retraumatyzować pacjentów. Jeśli jest uczciwy, przyzna się im do braku orientacji. Ale kiedy sam boi się znaleźć „potwora”, aby nie stanąć na swoim nieprzekroczonym progu, będzie w tym „ciepło - zimno” podpowiadał na odwrót.
Zdarza się, że pacjenci czasami przejawiają ruchy i gesty o konotacji seksualnej, jak na przykład mój znajomy, który w regresyjnie zmienionym stanie świadomości zaczął onanizować się przy całej grupie, lecz nikt nie zrozumiał jego przekazu. Został on zawstydzony przez uczestników, a psychoterapeucie umknęło to, co wyzierało spod spodu. A przecież dzieci opowiadają o doznanych nadużyciach poprzez odgrywanie podobnego rodzaju „pantomim” z sobą samym, lalkami, misiami czy innymi dziećmi (w ten sposób między innymi składają one zeznania sądowe przez biegłymi). Tak samo mogą „mówić,” i mówią o swojej traumie, osoby dorosłe w regresji. To, co nieświadomie opowiadał ten mężczyzna, nie zostało uchwycone, czyli zachowana została spójność braku interwencji z powszechnym zaprzeczaniem i nie dostrzeganiem. Tak samo jak w sytuacji pierwotnego nadużycia.
Tylko gdy jesteśmy do końca świadomi specyfiki nadużyć seksualnych na dzieciach, gdy znamy też typy, wzorce i dewiacyjne cykle napastników, gdy potrafimy wyobrazić sobie przebieg każdego rodzaju gwałtu na niemowlęciu, gdy znamy symptomy i dynamikę retrospekcyjnego powracania wspomnień, gdy czujemy niemy język, jakim dorosłe ofiary nieświadomie opowiadają o wykorzystaniu i gdy czujności tej towarzyszy empatia i bezwarunkowa akceptacja pacjenta, wyłowimy u niego przy omawianiu nadużyć takie sygnały, jak usta bezwiednie układające się w wielkie „O,” duszenie się, odruchy wymiotne, rozkładanie czy kurczowe zwieranie nóg, oraz wiele, bardzo wiele, mniej widocznych i bardziej specyficznych. Są ich setki. Nie trzeba ich znać na
 PAMIĘĆ, ale czuć. Wtedy znajdziemy też odpowiedni moment i sposób, by pacjenta skonfrontować, a jego niewiarę i zaprzeczanie wesprzeć własną wiarą w prawdziwość jego reakcji, odczuć i intuicji.
Mówią, że każdy pomagający ma swój cmentarz. To wynika z naszej niedoskonałości i nieuniwersalności. Cmentarz ten jest jednak tym mniejszy, im mniejszy jest nasz wewnętrzny cmentarz. Kiedy nie musimy zaprzeczać własnym, nie odkrytym grobom, nie boimy się być archeologami dusz. Wiele stawianych diagnoz, psychiatrycznych i psychoterapeutycznych wciąż jest - niestety - pokłosiem zaprzeczania. Wtedy nie tylko nie pomagamy naszym klientom, ale naszym zaprzeczaniem i zamętem wtłaczamy ich głębiej w ich potraumatyczne zaprzeczanie i zamęt. Uczymy ich „strzyc trawę” nie widząc korzeni, z których ciągle odrasta, gdy tymczasem to trauma jest korzeniem, z którego czerpią swoją żywotność symptomy, kompulsje, dysfunkcje i tzw. nawroty.
Jestem jednak optymistą. Tak, jak ocaleńcy przechodzą przez lata zdrowienia kolejne jego fazy, w tym fazę szoku, alarmu, zaprzeczania, targowania się i odmrażania uczuć, by dojść do fazy bardziej zrównoważonej i przytomnej pracy nad wewnętrzną odbudową, tak samo przechodzą je środowiska zajmujące się pomaganiem, jak i poszczególne kraje. Trzeba czasu, ale też stałego wysiłku i odwagi. Musimy strząsnąć z siebie wszystkie mechanizmy obronne, całe fałszywe myślenie, jakim posługują się sprawcy i zmierzyć się z lękiem przed tym, co jeszcze będziemy musieli odkryć w sobie, doskonaląc się w pomaganiu. Nie możemy poprowadzić klienta w jego rozwoju dalej, niż doszliśmy sami. Musimy stale mierzyć się z poziomem własnej pokory, a to zakłada uczenie się o tych, którym pomagamy.
To długa droga, ale też nie znam bardziej fascynującego wyzwania. Nie znam też bardziej znaczącego celu i godnego uwagi. Nie daje satysfakcji rozwiązanie łatwej krzyżówki.

źródło: www.koniecmilczenia.ngo.org.pl

„Uczenie się bliskości”

Marzenna Kucińska

Niezależnie od tego, w jakiej rodzinie się wychowywaliśmy mamy prawo czuć się kochani, mamy prawo, by angażować się i doświadczać dobrej bliskości, otwartości i intymności, mamy prawo do szczęścia we dwoje.

W rodzinie uczymy się, w  jaki sposób mamy odnosić się do innych, by nasze potrzeby były zaspokojone. Uczymy się bliskości na różne sposoby.

Po pierwsze, przez skojarzenie - bliskość to to, czego doświadczam w kontakcie z najbliższą mi osobą. Jeśli bliska mi w dzieciństwie osoba była kochająca, ale nieobecna (np. ze względu na nadmiar obowiązków), to najprawdopodobniej zakocham się w partnerze, przy którym będę czuła się kochana, ale samotna. Jeśli moi rodzice nadmiernie mnie kontrolowali, prawdopodobnie takie zachowanie partnera kojarzyć mi się będzie z troską i bliskością.

Po drugie, bliskości uczymy się przez wzmocnienia - pewne zachowania dziecka są nagradzane przeze rodziców, jest za nie chwalone, doceniane, za inne zaś spotyka je kara lub są ignorowane. Główną nagrodą dla dziecka jest uwaga rodziców, dlatego czasem nieświadomie mogą wzmacniać oni zachowania negatywne, np. kiedy posługują się głównie karami. Uczymy się zatem zachowywać w bliskiej relacji w sposób, na który rodzice zwracają uwagę, kiedy jesteśmy dziećmi.
 

Wiele DDA jest nagradzanych za pomaganie, zajmowanie się cudzymi sprawami, przejmowanie obowiązków innych. Niektóre z DDA uzyskują wzmocnienia dla zachowań niezbyt konstruktywnych, np. za rozładowywanie atmosfery domowej, poprzez dostarczanie powodów do awantur. Zwykle także zaspokajamy w ten sposób jakieś swoje emocjonalne potrzeby (np. czujemy się zauważeni, ważni, czy kochani).
 

Potem w dorosłym życiu tej samej strategii możemy używać, zwłaszcza gdy czujemy napięcie. Stąd kiedy w bliskiej relacji pojawia się kryzys, normalny element każdej relacji, możemy czuć się bardzo niepewnie, jakbyśmy powielali swoje dziecięce zachowania.

Po trzecie uczymy się w grupie poprzez modelowanie, czyli obserwację i naśladowanie innych. Obserwując relację rodziców w rodzinie alkoholowej, dziecko uczy się ich sposobu komunikacji, rozwiązywania problemów małżeńskich i rodzinnych. Potem może je powielić lub starać się zachowywać dokła
dnie odwrotnie.

Badania

Mimo iż DDA to bardzo zróżnicowana grupa, badania potwierdzają kilka prawidłowości w ich funkcjonowaniu w związkach romantycznych czy miłosnych. Zwykle DDA wchodzą w związki znacząco wcześniej niż osoby wychowujące się w rodzinach bez problemu alkoholowego (Larson et al., 2001).

Mężczyźni DDA są mniej zaangażowani, szukają raczej intelektualnej bliskości, zaufania i satysfakcji, a nie trwałego związku. DDA mają częściej negatywne zdanie o małżeństwie (Larson & Thayne, 1998), postrzegają siebie jako nie gotowych do małżeństwa, i zwykle wydłużają okres poprzedzający małżeństwo. Jest bardzo prawdopodobne, iż DDA wejdzie w relację z osobą uzależnioną (Olmestead, 1998).

DDA wynoszą zwykle z domu rodzinnego deficyty w zakresie umiejętności społecznych, częściej dopadają je lęki przed płcią przeciwną, i mają mniejszą wiarę w siebie, co z kolei prowadzi do niedoceniania swoich kompetencji społecznych (Senchak et al., 1996).

Nie ustalono jednak ostatecznie, co wpływa na wybór partnera i stworzenie z nim satysfakcjonującego związku przez DDA (L. Cierpiałkowska: Badania osób dorosłych, dzieci alkoholików). Bliskość w psychologii wiąże się ze stylem przywiązania, jaki dziecko rozwinęło w okresie dorastania w rodzinie. L. Golińska i jej magistranci badali style przywiązania występujące u DDA i ich związek z satysfakcją w bliskich relacjach.
 

Wydawało się początkowo, że DDA powinny rozwinąć niepewny styl przywiązania, nacechowany lękiem lub unikaniem, gdyż ten styl związany jest z niedostępnością rodziców oraz brakiem właściwej reakcji na potrzeby dziecka z ich strony. Tymczasem nie stwierdzono tego,  stwierdzono natomiast u DDA wyższe zapotrzebowanie na kontrolę w relacjach intymnych oraz ogólnie niższą satysfakcję ze związku.

Czego DDA chcą od związku?

Jakie masz oczekiwania, jakie twoje potrzeby związek ma zaspokajać? Czy jest jakaś różnica pomiędzy tym czego chciałbyś a czego się spodziewasz? Często u DDA lista odpowiedzi na te pytania zawiera wiele pozytywnych oczekiwań, ale spodziewają się głównie złych rzeczy.
 

W myśl porzekadła „jeśli się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma” wybierają partnerów zachowujących się zgodnie z tym, czego się po nich spodziewają, niespełniających ich oczekiwań. Czasem nawet jeśli ogólnie relacja jest raczej pozytywna, to odbierana jest i tak jako negatywna, dzięki nadmiernej koncentracji DDA na tym, czego brakuje albo na tym, co ich martwi.

Jednym z częstych oczekiwań kierowanych do partnera jest potrzeba, by stał się kimś w rodzaju idealnego rodzica, będąc jednocześnie kochankiem, mężem/żoną i przyjacielem. Tak jakby możliwe było, by cofnąć czas i byśmy mieli w końcu szczęśliwe dzieciństwo w ramionach partnera-rodzica. To niestety nie jest możliwe.

Potrzeb „wewnętrznego dziecka” nie jest w stanie zaspokoić osoba z zewnątrz. Jedynie sam zainteresowany może jako dorosły stać się dla siebie troskliwym, opiekuńczym rodzicem. Nikt inny nie jest w stanie wziąć za to odpowiedzialności. Nikt inny nie dostrzeże tak dobrze jego potrzeb. W każdej chwili jedynie my sami mamy dostęp do tej wewnętrznej części ja.

Zdrowy związek

DDA zwykle nie wiedzą, czym jest naprawdę zdrowy związek. Często mówią, że właściwie takich nie znają, ani ze swoich doświadczeń, ani z wzorców z zewnątrz. Ich rodzice nie tworzyli udanej pary, w dalszej rodzinie też takich nie było, w otoczeniu wszyscy mają jakieś problemy, a nawet się rozwodzą.

Nawet w literaturze czy filmie łatwiej jest znaleźć przykłady destrukcyjnych relacji lub nieszczęśliwych miłości niż pozytywne wzorce. Wzorcem jest zwykle wieńczące zakończenie baśni „żyli długo i szczęśliwie”, tak jakby miłość wystarczała, by stworzyć udany związek. Niestety, nie wystarcza, a naiwność szybko kończy się rozczarowaniem i rozstaniem skwitowanym „widocznie to nie była prawdziwa miłość”.

Robert Akerman opisując DDA w książce „Perfect daughters”, wylicza następujące cechy zdrowej relacji:

1. Czujesz się szanowany/a przez partnera.
2. Twoje fizyczne i emocjonalne potrzeby są zaspokajane.
3. Lubisz tę osobę i czujesz się lubiany/a przez nią.
4. Czujesz się doceniony/a, ale nie wykorzystywany.
5. Nie obawiasz się być sobą.
6. Możesz się efektywnie komunikować z partnerem.
7. Upewniacie i wspieracie się wzajemnie.
8. We wszystkim sobie ufacie.
9. W tym związku jest miejsce na zabawę i humor.
10. Dzielicie się odpowiedzialnością.
11. Szanowana jest twoja prywatność.
12. Nie walczysz wciąż o kontrolę.
13. Przyznajecie się do problemów i poszukujecie w nich pomocy.
14. Chcecie spędzać czas wspólnie.
15. Praca jest czynnością, nie wartością.
16. Ty się rozwijasz i relacja się rozwija
17. Czujecie się ze sobą dobrze.

Destrukcyjna relacja odzwierciedla się w zupełnie innych odczuciach. W złej relacji ty sam czujesz się źle - jesteś napięty, zestresowany, zakłopotany, czujesz się nie dosyć dobry. Także źle ci jest w relacji z partnerem, czujesz się niekomfortowo, będąc z nim, boisz  się go, czujesz się  upokorzony, złościsz się na siebie, czujesz się usidlony, obawiasz się coś powiedzieć.

Problemy DDA w związkach

Za destrukcyjność relacji odpowiadają często obie strony. DDA mogą mieć któryś lub wszystkie z opisanych poniżej problemów:

1. Problem z zaufaniem. Trudno zaufać komuś, gdy się zawiodło wielokrotnie na bliskich osobach, doświadczając zranienia czy zawodu. Nie można jednak stworzyć dobrego związku bez przełamania tego lękowego nastawienia. I choć to trudne, DDA zwykle są tego świadome. Zwykle jednak nie myślą o tym, że powinni budować zaufanie, pokazując prawdziwego siebie. Zaufanie w relacji zaczyna się od dzielenia się sobą.

2. Problem z intymnością. Bliskość może być trudna, niekiedy DDA stają się mistrzami w jej unikaniu i udaje im się żyć bez przyjaźni i miłości. Utrzymywanie dystansu, brak zaangażowania emocjonalnego służy temu,  by czuć się bezpiecznie. Nie grozi wówczas opuszczenie, ani odpowiedzialność za problemy w związku. Większość DDA nie zdaje sobie sprawy, że branie na siebie odpowiedzialności za problem z bliskością, jaki ma partner, jest czymś niewłaściwym. I że w relacji możemy wziąć odpowiedzialność jedynie za siebie, swoje zaufanie, własną otwartość czy dążenie do realnej bliskości.

3. Problem z poczuciem własnej wartości. Poczucie wartości u DDA często zależy od tego, jak się czuje ich partner. Wynika to z wielu sytuacji w ich dzieciństwie, kiedy DDA były dobrymi (a to oznacza: wartościowymi) dziećmi, jeśli potrafiły sprawić, by tatuś czy mamusia poczuli się dobrze. Akceptacja, jaką uzyskiwały w domu rodzinnym była uwarunkowana tym, na ile udawało im się zadbać o rodziców, zatem powstało skojarzenie typu „ to jak się czuję, zależy od tego, w jakiej jestem relacji z bliską mi osobą”. Czyli jestem osobą wartościową, jeśli tworzę relację, z której mój partner jest zadowolony. Często oznacza to, iż zmieniam swoje zachowanie, gdy partner jest obok mnie. Jestem wartościową osobą, jeśli potrafię zadbać o samopoczucie moich bliskich.

4. Problem z odpowiedzialnością w relacji. DDA zwykle przyjmują skrajne postawy: albo biorą cała odpowiedzialność na siebie albo całkowicie obarczają nią partnera. A bywa, że dokonują swoistego podziału tej odpowiedzialności, przypisując sobie odpowiedzialność za sukces związku, zaś partnerowi za porażki i kryzysy. Żadne z tych rozwiązań nie rokuje dobrze dla związku, gdyż stabilna relacja wymaga podziału odpowiedzialności, uznania własnej, pozostawienia partnerowi jego części.

5. Problem z wybieraniem niewłaściwych/ nieodpowiednich partnerów. Często DDA nie potrafią odpowiedzieć na pytania: Jakich partnerów przyciągasz? Jacy wydają ci się atrakcyjni? Związki jakby zdarzały się im, bez ich udziału. Często tzw. niewłaściwy związek oznacza przeżycie czegoś ekscytującego, w czym nie sposób się nudzić. Można też w nim czuć się wyjątkową osobą, kiedy „nikt go nie zna tak dobrze jak ja”. Póki wybieramy niewłaściwych partnerów, unikamy stałego związku, zaangażowania, odsłaniania się, czyli prawdziwej bliskości.

Tymczasem pamiętajmy, że niezależnie od tego, w jakiej rodzinie się wychowywaliśmy mamy prawo czuć się kochani, mamy prawo, by angażować się i doświadczać dobrej bliskości, otwartości i intymności, mamy prawo do szczęścia we dwoje.

 

źródło: www.dda.charaktery.eu

„Nieustanny wstyd, ciągła wina”

Marzenna Kucińska

Wstyd i poczucie winy zwykle pojawiają się, kiedy DDA zaczynają opowiadać o swojej historii i o tajemnicach rodzinnych. Wiele z nich odczuwa je niemal nieprzerwanie. 

„Wstydzimy się. Najpierw wstydzimy się za pijących ojców czy matki. Boimy się o tym mówić, więc milczymy i uczymy się twardej sztuki udawania. Uśmiechamy się, pomagamy w domu, opiekujemy się rodzeństwem, robimy wiele, by dało się przetrwać. A potem wplątujemy się w małżeństwo z alkoholikiem. I znów się wstydzimy. Ludzi - bo widzą i pewnie się z nas śmieją. Bliskich - bo przecież widzą, co się dzieje i trudno ich oszukać. Siebie - bo jak po takich przejściach w dzieciństwie mogłam się wpakować w taki związek?” - tak Ola opisała w swoim liście najczęstsze źródła przeżywania wstydu przez DDA: wstydu za tego, kto pije; za to, co dzieje się w domu; za siebie i za swoje zachowania.
 

Wielu DDA myśli jak Wiola:
 „Nie chcę, by wszyscy wiedzieli, że jestem DDA. Boję się, że ludzie zaczną mnie inaczej traktować, oceniać. [...] Nie potrzebuję litości, wyrozumiałości. Potrzebuję pomocy, jak sobie z tym radzić. [...] Dziura bezradności pożera mnie coraz bardziej”. Z kolei Marysia podzieliła się w liście taką refleksją: „Jedynie garstka osób tak naprawdę wie, z jakiego domu pochodzę. Taty wstydzę się do dzisiaj. To naprawdę nic przyjemnego widzieć własnego ojca, kiedy nieprzytomny leży na trawniku przed domem. Nigdy mu nie pomagałam”. Czy to jednak Marysia powinna czuć wstyd za ojca leżącego na trawniku i mieć poczucie winy, że mu nie pomagała?

Poczucie winy i wstyd są reakcjami na złamanie lub naruszenie ważnych zasad. Poczucie winy pojawia się wtedy, kiedy kogoś skrzywdzimy. Oznacza, że we własnej ocenie zachowaliśmy się niezgodnie z naszymi standardami. Natomiast wstyd dotyczy zwykle nas samych i naszej samooceny. Poczucie winy mówi, że zachowaliśmy się nie tak, jak powinniśmy. Wstyd oznacza, że sami oceniamy, iż nie jesteśmy tacy, jacy powinniśmy być. Czujemy wstyd z powodu swojej niepełnowartościowości, np. gdy uważamy się za gorszych albo gdy nasze osiągnięcia są poniżej naszych możliwości.
 

Dziecko z rodziny alkoholowej często czuje się inne, gorsze od swoich rówieśników. Oto kolejny list:
 

„Zazdrościłam rówieśnikom troskliwych ojców, którzy zabierali dzieci na wakacje, chodzili na wywiadówki. Mój nie był nigdy u mnie ani u mojego rodzeństwa na wywiadówce. Chwalił się tylko na koniec roku przed braćmi, jakie to ma zdolne dzieci. Miał się czym chwalić, bo zawsze starałam się być dobrą uczennicą, córką. Starałam się, by mama chociaż za mnie nie musiała się wstydzić. Kiedy patrzę na siebie z okresu szkoły, widzę sztywną, nieśmiałą dziewczynę, przesadnie poważną, sporadycznie się uśmiechającą. Wstydziłam się siebie, jakbym miała na czole wypisane, że mój ojciec pije, że jestem gorsza, bezwartościowa, nieważna”.

Niektórzy w bardzo okrutny sposób przeżywają swoją „gorszość” - tak jak Karolina:
 „Jestem dnem totalnym, jestem głupia, do niczego się nie nadaję, w ogóle nie powinno mnie tu być, gdyby to było możliwe, można by oddać mnie do domu dziecka, jestem nikim, niczym, właściwie to nawet nie wiem, po co żyję”. 
Jak w dzieciach z rodzin skażonych alkoholizmem rodzi się poczucie winy, choć nic złego nie zrobiły? Zwykle powodem wstydu jest picie rodzica:
 „Pamiętam, jak tata wracał pijany do domu, a ja akurat byłam na podwórku. Dzieci zobaczyły go i zaczęły biegać wokół niego, śmiać się i krzyczeć. A ja uciekłam. Nie obroniłam go, nie zrobiłam nic, by dzieciaki przestały krzyczeć. Po prostu uciekłam. Byłam dzieckiem, które nie rozumiało świata. Nie rozumiało nic”. 

Autorka tego listu zachowała się w tej sytuacji jak dziecko, pozostawiając dorosłym odpowiedzialność za rozwikłanie tego, co się działo. Być może dzięki temu łatwiej jej radzić sobie z takimi wspomnieniami. Wiele dzieci alkoholików nic nie rozumie z tego, co się dzieje. Nie ma nikogo, z kim mogłyby porozmawiać, więc samodzielnie starają się stworzyć jakieś wyjaśnienia. Są one adekwatne do ich wieku i sposobu myślenia. Charakteryzują je uproszczone, czarno-białe myślenie i ksobność, czyli tendencja do przypisywania sobie odpowiedzialności za wszystko.
 

Dziecko, które widzi pijanego ojca na ulicy, które słyszy dowcipy kolegów i komentarze sąsiadów na jego temat, może pomyśleć: „Pijany tata świadczy o mnie, o naszej rodzinie”. Wtedy poczuje wstyd, który każe mu udać, że nic nie widzi i nie słyszy, ale za chwilę poczuje się winne, że nie przyprowadziło ojca do domu.
 

Niektóre DDA pamiętają taką sytuację: ojciec spóźnia się do domu, pewnie gdzieś pije. Nagle dociera wiadomość, że jakiś pijany wpadł pod samochód. Pojawia się przerażenie: „Może to on?”. I wstyd: „A jeśli to on?”. I poczucie winy: „Jak mogę tak myśleć, przecież to mój ojciec”. I
 WNIOSEK: „Jeśli to on zginął, jestem winny, bo się go wstydziłem”. Dziecko rozumie świat w sposób uproszczony: źle się dzieje, więc ktoś jest winny. Jeśli nie wiadomo, kto jest winny, to ono samo czuje się odpowiedzialne, a przez to winne i zawstydzone. 

A przecież to rodzice są odpowiedzialni za opiekę nad dziećmi i za ich wychowywanie, za zaspokajanie ich podstawowych potrzeb fizycznych (jedzenia, bezpiecznego schronienia, ciepła, ubrania) i emocjonalnych (więzi, troski, uwagi). Gdy ojciec lub matka borykają się z chorobą alkoholową, dziecko coraz mniej może na niego lub na nią liczyć. „Zdrowy” rodzic musi więc zadbać o to, żeby dziecko wiedziało, że jest ktoś, kto daje poczucie bezpieczeństwa. Jednak w rodzinie alkoholowej z czasem dziecko nie może już liczyć na nikogo. Pijący rodzic przestaje troszczyć się o cokolwiek i niepijący musi przejąć pełnię obowiązków rodzicielskich, w tym całkowitą odpowiedzialność za opiekę nad dziećmi i nad pijącym partnerem, za finanse rodziny i organizację jej codziennego życia. A niestety nie można być jednocześnie i ojcem i matką.

W takiej rodzinie dziecko często czuje, że dzieje się krzywda jemu samemu, jego rodzeństwu, jego ukochanej mamie, czy ojcu. Stara się zrozumieć, co się dzieje wokół niego, znaleźć jakieś wytłumaczenie, więc często na siebie bierze winę za to, co dzieje się w domu, za to, że rodzic pije, za to, że nie jest w stanie obronić swoich bliskich. Dziecko odczuwa przejmującą niemoc (myśli np. „Jestem słaby”, „Jestem gorszy”, „Sam sobie nie poradzę”) i czuje się odrzucone (np. „Gdyby tata mnie kochał, to by nie pił”, „Gdybym był ważny, to mama nie zapomniałaby odebrać mnie z przedszkola”). Taki sposób myślenia sprawia, że wstydzi się siebie, a czasem także swoich bliskich.
 

Podstawową funkcją wstydu i poczucia winy jest kontrolowanie zachowań niezgodnych z naszym systemem wartości. Wstyd sprawia, że ukrywamy swoje słabości czy niedoskonałości. Chroni nas przed wystawieniem się na krytykę innych. Poczucie winy pozwala nie czuć się skrzywdzonym, zmniejsza poczucie bezradności, zwiększa natomiast poczucie odpowiedzialności za swój los. Zatem poczucie winy i wstyd pomagają nam zachowywać się zgodnie z wartościami i normami dla nas ważnymi. Pod warunkiem, że ich źródłem jest nasze własne zachowanie, za które ponosimy całkowitą odpowiedzialność. Tymczasem dzieci alkoholików są bezradne wobec tego, co dzieje się w ich rodzinach, z nimi i ich bliskimi.
 

Za krzywdy, jakich doświadczają albo których są świadkami, odpowiedzialność ponoszą ich rodzice. To oni zawinili wobec nich zaniedbaniem (niekiedy dającym się uzasadnić), a czasem wręcz nadużyciem swojej władzy (np. przemocą czy sprzedawaniem rzeczy dzieci - po to, by mieć pieniądze na alkohol). Dzieci w żaden sensowny sposób nie mogą zmienić sytuacji swojej ani najbliższych. Nie mogą sprawić, by rodzic-alkoholik zaczął się leczyć. Nie mogą się wyprowadzić z domu, nie mogą pójść do pracy. Dzieci są zależne od rodziców, a to oznacza, że ojciec i matka są odpowiedzialni wobec dzieci za to, jak wywiązują się ze swoich rodzicielskich obowiązków.
 
DDA często nie rozróżniają odpowiedzialności za kogoś od odpowiedzialności wobec innych. W myśl przekazu: „Musisz być odpowiedzialny za niego, bo on nie może być odpowiedzialny za siebie”, łatwiej im brać odpowiedzialność za zachowanie innych niż za siebie samych wobec innych.
 

Rodziny alkoholowe modelują szczególny rodzaj odpowiedzialności. Ten, kto ją przyjmuje, uważa, że musi chronić tego, kim się opiekuje, ratować go, kontrolować, dbać o jego uczucia i nie słuchać, co mówi, bo przecież nie wie, co dla niego dobre. W efekcie czuje się zmęczony i przestraszony. Stara się zatem koncentrować na poszukiwaniu rozwiązań i reagowaniu na to, co życie przynosi, na detalach i na stwarzaniu dobrego wizerunku w oczach innych. Można powiedzieć, że staje się manipulatorem, bowiem robi, co może, żeby „podopieczny” zachowywał się zgodnie z jego oczekiwaniami.

W rodzinach alkoholowych dzieci rzadko widzą przykłady odpowiedzialności wobec innych. A przecież kiedy czujemy, że ona jest, to dzięki temu potrafimy okazać innym empatię i napełnić ich odwagą. Zachęcamy do dzielenia się i konfrontacji z tym, co trudne. Stawiamy siebie i ich przed wyzwaniami. Stajemy się bardziej wrażliwi i w nich wsłuchani. W efekcie czujemy się odprężeni, wolni, świadomi i wartościowi. Koncentrujemy się na osobowych relacjach, uczuciach, na innych ludziach i wierzymy, że to wystarczy, aby inni wzięli sobie od nas tyle, ile im potrzeba.

Dorosłe Dzieci Alkoholików zwykle odczuwają winę i wstyd wtedy, kiedy ich bliscy zachowują się niewłaściwie lub dzieje się im coś złego - jakby ich samopoczucie i zachowanie świadczyło o DDA. Czują je także wtedy, gdy nie zajmują się potrzebami innych albo gdy zaczynają opowiadać o swoim dzieciństwie. Poczucie winy i wstyd towarzyszą DDA także wtedy, gdy chcą sięgnąć po czyjąś pomoc, np. porozmawiać z terapeutą, i kiedy już w trakcie terapii lub wobec najbliższych decydują się pokazać swoje prawdziwe uczucia i myśli, starannie wcześniej skrywane.

Czasem uczucia te są tak mocno zakorzenione w ich psychice, że utrudniają im jasną ocenę faktów. Niektóre DDA nadal usprawiedliwiają alkoholizm swoich rodziców lub ukrywają go nawet przed swoimi partnerami czy dziećmi. Inni bagatelizują go, mówiąc: „Tak naprawdę dzięki temu jestem teraz silniejszy”, „Co prawda ojciec pił, ale matka była najcudowniejszą osobą na świecie. Ona mi wszystko wynagrodziła”, „Tak naprawdę to sam sobie byłem winny”, „Co cię nie zabije, to cię wzmocni”.
 

Jedna z czytelniczek bardzo trafnie opisała kształtowanie się chronicznego poczucia wstydu i jego konsekwencje:
„Ponieważ często byłam posiniaczona, a sąsiedzi dziwili się moim siniakom, miałam zakaz bawienia się z innymi dziećmi. Wyrastałam w samotności. Do szkoły starałam się nosić długie spódnice lub spodnie, na wychowaniu fizycznym nie ćwiczyłam. Wstydziłam się. Ten wstyd towarzyszy mi do dzisiaj. Wstydzę się, że jestem. Wstydzę się, więc jestem. [...] Przepraszam, że się nie podpiszę. Wstydzę się”. 

Natomiast Tomasz świetnie podsumował nieustanne przerzucanie odpowiedzialności na innych, tak częste w rodzinach alkoholowych: „Zrzucanie przez rodzica winy na brak wychowania dziecka, jego błędy, wady, niedostatki, jest w rezultacie wytykaniem sobie własnych błędów, których nijak nie można poszukiwać w alkoholizmie, ale we własnej bezradności, ogólnej niechęci do własnego potomstwa, wygodnictwie, nieumiejętności radzenia sobie z własnym życiem. [...] Co najgorsze, w większości przypadków dzieci przyjmują zarzuty rodziców pod swoim adresem jako w pełni prawdziwe i uzasadnione”.
 

Jeśli DDA czuje się winne, warto zadać mu pytanie, kogo i w jaki sposób skrzywdziło. Konkretna odpowiedź pozwoli mu odnaleźć drogę, dzięki której zadośćuczyni osobie, wobec której zawiniło. Każde DDA wśród skrzywdzonych powinno też umieścić siebie, gdyż chroniąc rodzinę, poświęciło siebie, swoje dzieciństwo, swoją beztroskę, swoje wewnętrzne dziecko, które musiało stać się dorosłe, zanim do tego dojrzało.

źródło: www.dda.charaktery.eu

"Romans na całe życie"

Tomasz Gaj OP

Półki w księgarniach uginają się pod ciężarem poradników psychologicznych: Jak pokochać siebie? Jak pogodzić się z własnym życiem? Jak przebaczyć samemu sobie? Jak zaakceptować swoją historię? (pomijam pozycje w stylu: Jak w 30 dni wzmocnić poczucie własnej wartości? albo: Zaakceptuj siebie w miesiąc). Zjawisko to można skwitować i łatwo ocenić jako przejaw rozpsychologizowania naszych czasów. Warto jednak zadać pytanie. Jeśli panuje podaż na tego rodzaju lektury, to przecież musi istnieć również i popyt. Skąd on się bierze? Viktor Frankl, psychiatra, psychoterapeuta, twórca logoterapii, którego książka Człowiek w poszukiwaniu sensu rozeszła się w milionach egzemplarzy, wspominał kiedyś, że wielu dziennikarzy, przeprowadzając z nim wywiad, zaczyna od pytania: „Doktorze Frankl, pańska książka to absolutny bestseller. Co pan sądzi o tak spektakularnym sukcesie?”. Autor zwykł odpowiadać, że nie traktuje powodzenia swojej książki jako osobistego sukcesu ani osiągnięcia, lecz raczej jako POTWIERDZENIE duchowej nędzy naszych czasów. Skoro miliony ludzi sięgają po książkę, której tytuł wyraźnie nawiązuje do kwestii sensu życia, musi być to dla nich niezwykle aktualny i palący problem. Może dzisiejsze zainteresowanie lekturami dotyczącymi poczucia własnej wartości i miłości do siebie jest również wyrazem aktualnego i dręczącego nas problemu.

Jak siebie samego…

Drogi czytelniku, zachęcam cię teraz do małego sprawdzianu. Skup się, zwróć uwagę na własną osobę i powiedz do siebie w myślach lub na głos: przyjmuję siebie, cenię siebie, kocham siebie, przebaczam sobie… Jakie wywołało to w tobie wrażenia? Czy przyszło ci to bez trudu i oporu, a w środku odczuwałeś dumę i radość, czy też wydawało ci się to głupie, sztuczne, niezręczne? A może, wypowiadając te słowa, doświadczałeś łapiącego za gardło smutku, że tak dawno ich nie słyszałeś we własnych ustach? „Kochaj bliźniego jak siebie samego”. Nie można kochać innych, jeśli nie kocha się siebie. Rozszerzając: nie można pojednać się z innymi, jeśli żyjemy w permanentnej wojnie z samym sobą. I chociaż wszyscy znamy interpretację tego biblijnego zdania i wydaje się nam ona już oklepana, to jednak z trudem przychodzi nam powiedzieć otwarcie sobie i innym: kocham siebie, przyjmuję siebie, przebaczam sobie… Mam wrażenie, może mylne, że szczególny problem mają z tym ludzie wierzący, którzy często ulegają przekonaniu, że człowiek powinien kochać Boga i bliźniego, a siebie powinien nienawidzić i o sobie zapomnieć. Od dzieciństwa przecież wpaja się nam, że miłość własna jest egoizmem. Na podparcie tego błędnego poglądu cytuje się słowa Jezusa: „Kto chce pójść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój i niech Mnie naśladuje” (Mt 16,24). W niektórych przekładach „zaprzeć się samego siebie” tłumaczy się jako „pozostawić »ja« za sobą”. Nie chodzi więc o to, że mamy siebie nienawidzić, ale o to, że nasze (fałszywe) „ja”, które nas więzi i PRZESŁANIAnam świat, mamy pozostawić za sobą. Egoizm to nie miłość własna, ale to imię fałszywej miłości własnej. Zatem ewangeliczna nienawiść do siebie nie oznacza pogardy dla własnej osoby, ale to inne imię właściwie pojętej miłości własnej.

Kto jest moim bliźnim?

Doskonale znamy przypowieść o miłosiernym Samarytaninie: na wędrowca napadają zbójcy, którzy go obdzierają i zadają mu rany, zostawiając go na pastwę losu. Leżącego przy drodze nieszczęśnika mija kapłan, a potem lewita. Obydwaj, choć go zauważają, zostawiają bez udzielenia pomocy. Wreszcie pewien Samarytanin, „gdy go zobaczył, wzruszył się głęboko: podszedł do niego i opatrzył mu rany, zalewając je oliwą i winem; potem wsadził go na swoje bydlę, zawiózł do gospody i pielęgnował go. Następnego zaś dnia wyjął dwa denary, dał gospodarzowi i rzekł: »Miej o nim staranie, a jeśli co więcej wydasz, ja oddam tobie, gdy będę wracał” (por. Łk 10,25-37).

Jezus opowiedział tę przypowieść uczonemu w Prawie w odpowiedzi na jego pytanie: „A kto jest moim bliźnim?”. Najczęściej tę scenę rozumiemy, i pewnie słusznie, jako zachętę do miłości bliźnich (zwłaszcza tych najbiedniejszych, pokrzywdzonych przez los). Chciałem jednak tutaj zaproponować inne spojrzenie. Zainspirowały mnie do tego słowa C.G. Junga:

To, że ugoszczę żebraka, że przebaczę temu, kto mnie obraził, że nawet wroga kocham w Imię Chrystusa - jest bez wątpienia wysoką ceną. Co czynię temu najmniejszemu z moich braci, to czynię Chrystusowi. Ale gdybym teraz miał odkryć, że ten najmniejszy ze wszystkich, ten najbiedniejszy z wszystkich żebraków, ten najbezczelniejszy z wszystkich miotających obelgi, nawet ten wróg sam jest we mnie, że to ja sam potrzebuję jałmużny mojej dobroci, że to ja sam jestem wrogiem, którego trzeba kochać, to co wtedy? Wtedy z reguły cała chrześcijańska prawda obraca się, wtedy nie ma już wcale miłości i cierpliwości, wtedy bratu w nas mówimy »raka«, wtedy zasądzamy siebie i na siebie się pienimy. Na zewnątrz ukrywamy to, wypieramy się tego, jakobyśmy kiedykolwiek spotkali takiego najmniejszego z nas i choćby to był sam Bóg, który przychodzi do nas w postaci tak nikczemnej, wyparlibyśmy się Go tysiąckrotnie, jeszcze zanim kogut by zapiał pierwszy raz.

W kontekście słów Junga popatrzmy na poszczególne postaci przypowieści. Obdarty i zraniony człowiek, leżący obok drogi, to symbol tego wszystkiego, co w nas zranione, przegrane, bolesne, zawstydzające, połamane, ukrywane i samotne - a więc tego, co potrzebuje opatrzenia, opieki i pielęgnacji. Miłosierny Samarytanin oraz kapłan i lewita symbolizują dwa sposoby odnoszenia się do siebie (a zwłaszcza do zranionej i obdartej części w nas). Tutaj mały nawias i wyjaśnienie. Nasz stosunek do siebie samych buduje się przez całe życie, a najistotniejsze są pierwsze lata naszej historii. Mówiąc w uproszczeniu, nasza relacja do samych siebie jest odwzorowaniem tego, jak inni (szczególne znaczenie mają oczywiście osoby najważniejsze - najczęściej są to rodzice) kiedyś odnosili się do nas. To oni, przez swoje komunikaty (wprost i nie wprost) mówią nam, kim jesteśmy i ile znaczymy. Jeśli osoby znaczące były adekwatnie dostrojone do naszych potrzeb, to nauczyły nas przez to, że jesteśmy godni kochania i akceptacji. Ludzie z takim doświadczeniem w dorosłości cieszą się adekwatnym poczuciem własnej wartości, a miłość do siebie przychodzi im spontanicznie. Potrafią przyznać się do popełnionych błędów, ale nie zadręczają się nimi bez końca. Umieją przebaczać i przyjmować przebaczenie. Jeśli natomiast opiekunowie byli nieuważni, zajęci sobą, zaniedbujący, surowi (bez względu na to, czy było to zaniedbanie świadome czy też nieświadome; widoczne czy też subtelne), to miłość i szacunek do samych siebie, zdolność przebaczania sobie jest dla tych osób nie lada wyzwaniem. Zamiast tego raczej automatycznie przychodzi im bezustanne oskarżanie siebie, krytycyzm, nieufność do swoich odczuć i wyborów, ciągłe poczucie winy.

Kapłan i lewita to symbol tych opiekunów, którzy zaniedbują i krytykują swoich podopiecznych. Takie zachowania ze strony ważnych dla nas osób sprawiają, że w przyszłości w podobny sposób zaczynamy traktować siebie samych: nie potrafimy się troszczyć o siebie, kochać siebie, żyjemy ze sobą w stanie walki. To, co miało położyć podwaliny pod miłość, stało się fundamentem autodestrukcji. Kapłan i lewita widzą pobitego człowieka, ale nie reagują. Jakże często ludzie ogarnięci poczuciem krzywdy mówią o swoich rodzicach, dziadkach, nauczycielach, katechetach: „Problemy zamiatało się pod dywan. Widzieli, ale nie reagowali. Nikt nie zauważał mojego cierpienia. Z tym, co mi nie wychodziło, byłem sam”.

Stosunek miłosiernego Samarytanina do pobitego wędrowca to symbol odnoszenia się do siebie z miłością i troską. Jeśli w naszej przeszłości doświadczyliśmy takiego traktowania ze strony innych, to spontanicznie przychodzi nam również podobne traktowanie siebie. Wtedy nie ma problemu. Wiemy, co mamy robić. Jeśli jednak stosunek naszych bliskich do nas był surowy i krytyczny i przypominał raczej zachowanie kapłana i lewity, to miłosierdzie wobec siebie nie przychodzi nam łatwo. Musimy się go nauczyć. Miłosierny Samarytanin może nam w tym pomóc. Oto kroki, które musimy przejść: zobaczył, wzruszył się głęboko, podszedł do pobitego i opatrzył mu rany, zalewając je oliwą i winem, potem wsadził go na swoje bydlę, zawiózł do gospody i pielęgnował go. Następnego zaś dnia przekazał go pod opiekę gospodarzowi. Te wszystkie czynności układają się w drogę złożoną z trzech etapów: poznaj siebie, przyjmij siebie, przekrocz siebie. Tę drogę trzeba przebyć najpierw w nas samych, aby móc wyruszyć w stronę innych.

Poznać…

Izaak z Niniwy mówił: „Ten, który przejrzał siebie samego, jest większy niż ten, który widział aniołów”. Poranionego człowieka zobaczył zarówno kapłan, jak i lewita, ale tylko Samarytanin podszedł bliżej. Poznać siebie można tylko z bliska. Jeżeli jesteśmy daleko od nas samych, to nie ma się co dziwić, że nie zauważamy pobitego człowieka. Bardzo częstym sposobem na poradzenie sobie z trudem, ciężkimi przeżyciami i bólem (zwłaszcza psychicznym) jest zamiatanie tych problemów pod dywan. Udajemy, że ich nie ma. Zamykamy oczy albo odwracamy wzrok w inną stronę i zachowujemy się tak, jakby nic nie przeszkadzało naszej podróży. Ale przecież człowiek pobity leży obok drogi. Jeśli chcesz pójść dalej, musisz go zauważyć i podejść bliżej. W praktyce oznacza to: przestań ignorować swój ból, przestań go lekceważyć i umniejszać. Naszą naturalną reakcją jest odsuwanie się od bolesnych wspomnień i doświadczeń (zwłaszcza jeśli dawniej były ignorowane przez innych). Nawet jeżeli je zauważamy, to najczęściej chcielibyśmy je szybko wymazać z pamięci. Przecież tysiące razy słyszeliśmy od bliskich, znajomych, księży, kierowników duchowych: „Przeszłość zostaw za sobą! Nie skupiaj się na tym, co było złe, ale na tym, co było dobre!”. Podejść do siebie oznacza zobaczyć wszystkie doświadczenia: dobre i przykre. I jeszcze jedno dopowiedzenie. Nie chodzi o to, żeby skupiać się na faktach - czy coś miało miejsce, czy jest tylko moim przeżyciem. To nie ma znaczenia, gdyż masz podejść do siebie, a nie do faktów. Niezawodnie doprowadzą cię tam twoje emocje i uczucia. One bezbłędnie wskażą ci drogę do siebie. Nie oznacza to, że są jedynym wyznacznikiem rzeczywistości. Są jedynie, a może aż, termometrem twojej osoby. Kluczem do twojego subiektywnego świata. Tylko wtedy, gdy się zbliżymy do naszych uczuć i emocji (również tych bolesnych) i zaczniemy je przeżywać bez lęku, będziemy mogli je poznać i zrozumieć. Poznanie i zrozumienie własnych przeżyć chroni nas przed zbyt surowym osądem.

Przyjąć…

Nie wystarczy poznanie i zrozumienie. To za mało. Cóż z tego, że ktoś mnie zna, ale nie ma do mnie żadnego stosunku. Chcemy, żeby nas ktoś przyjął i pokochał. To jest tęsknota naszego serca. Co robi Samarytanin? Gdy zauważa pobitego człowieka, podchodzi i wzrusza się głęboko. W pełni ludzką reakcją na czyjś ból i cierpienie jest empatia. Gdy podchodzisz do siebie, poznajesz i rozumiesz swoją zranioną część, to naturalnie budzi się w tobie wzruszenie i współczucie dla samego siebie (zwłaszcza jeśli za mało doświadczyłeś go w przeszłości). Nie bójmy się współczucia dla samych siebie. To co innego niż rozczulanie się nad sobą czy użalanie się nad własną biedą. Przecież nikt z nas nie potrzebuje litości, sentymentalizmu, ale wszyscy potrzebujemy współczucia. Jeśli sam sobie nie potrafisz współczuć, to niemożliwa będzie ani empatia w stosunku do innych, ani przyjęcie jej z ich strony. Tylko wtedy, gdy doświadczymy współczucia dla samych siebie, będziemy w stanie przyjąć współczucie innych i pozwolimy, aby ktoś opatrzył nam rany i pielęgnował nas. W takiej kuracji potrzebujemy wina prawdy (nie prawdy faktów, ale prawdy naszych przeżyć, którym możemy zaufać) i oliwy współczucia.

Przyjęcie pobitego i obdartego człowieka wynika z tajemnicy Wcielenia. Chrystus przyjął wszystko, co było ludzkie, oprócz grzechu (ale z jego konsekwencjami i poranieniem). Ojcowie Kościoła, komentując tę tajemnicę, pisali, że tylko to, co jest przyjęte, może być przemienione. Duchowość, która ignoruje naszą ludzką (poranioną) naturę zamyka nam drogę do przemiany i uzdrowienia. T. Merton mówił o tym tak:

Chrystus, którego odnajdujemy w sobie, nie jest wcale tym, co bezskutecznie staramy się w nas podziwiać i ubóstwiać. Utożsamił się On natomiast właśnie z tym, co nam w nas najbardziej przeszkadza, bo wziął na siebie naszą nędzę i miernotę, i nasze ubóstwo, i nasze grzechy. Nie możemy żyć w pokoju sami ze sobą, dopóki nie zrozumiemy, że odtrącając i odrzucając precz naszą nędzę, odtrącamy tym samym Chrystusa, który kocha nas nie w naszej chwale ludzkiej, lecz naszym najgłębszym poniżeniu.

Przekroczyć…

Droga zaczyna się od poznania i zrozumienia siebie, ale na akceptacji i miłości własnej się nie kończy. Przyjęcie siebie i pojednanie z sobą jest środkiem, a nie celem samym w sobie. Narzędzia psychologiczne pomagają nam poznać, zaakceptować i wzmocnić nasze „ja”. Religia i duchowość natomiast pozwala nam je pozostawić i przekroczyć. W naszej przypowieści symbolizuje to gest oddania pobitego wędrowca pod opiekę właściciela gospody. Miłosierny Samarytanin oddaje bez obawy poranionego, opatrzonego już człowieka. Oczywiście obecność innych nie pojawia się dopiero u końca drogi. Na każdym etapie potrzebujemy drugiego, który z miłością zatroszczy się o nas, nauczy nas tego, czego zostaliśmy pozbawieni. Nasza natura nie pozwala nam zasklepić się w samych sobie. Jako istoty społeczne i relacyjne mamy pragnienie wyjścia ku innym. Dokonuje się to, gdy w wolności i miłości oddajemy siebie drugiemu. Często jest to ukochany człowiek, ostatecznie zaś Bóg, któremu powierzamy nasze życie. Jak pisał piętnastowieczny szwajcarski mistyk, św. Mikołaj z Flüe:

Panie mój i Boże, zabierz ode mnie wszystko, co mnie oddala od Ciebie, Panie mój i Boże, daj mi wszystko, co mnie do Ciebie przybliża, Panie mój i Boże, zabierz mnie ode mnie samego, i oddaj mnie całego Tobie.

Dylemat Narcyza

Naszą obecną kulturę zachodnią często nazywa się narcystyczną. Może nigdy dotąd w historii ludzkości tak mocno nie skupialiśmy się na ludzkich potrzebach, pragnieniach, wolności, wygodzie, konsumpcji. Ale czy w tym wszystkim nie zapomnieliśmy, co to znaczy naprawdę kochać siebie? Może dlatego czasami na oślep szukamy wzorców. Może dlatego często wpadamy w pułapkę Narcyza, który z nieustającym samouwielbieniem przegląda się we własnym odbiciu. Nie zapominajmy jednak, że pod uśmiechniętą i zliftingowaną maską Narcyza kryje się dramat braku miłości i braku poczucia własnej wartości. Narcyz potrafi się na sobie skupić, ale nie potrafi siebie kochać. Potrafi skupić na sobie uwagę innych, ale nie potrafi przyjąć ich miłości. Pomylił miłość z podziwem. Pragnąc miłości, nieustannie ugania się za podziwem. Niestety jest to ślepa uliczka, bo podziw i sława nie mogą nasycić wewnętrznej tęsknoty.

Oscar Wilde powiedział: „Kochać samego siebie - to początek romansu na całe życie”. Obyśmy nie zatrzymali się na samym początku, ale dali się porwać na głębokie wody miłości. Wtedy doświadczymy tego przedziwnego paradoksu, który tak prosto został ujęty przez M. Bubera: „Zacząć od siebie, lecz nie kończyć na sobie; uważać siebie za punkt wyjścia, lecz nie za cel; poznać siebie, lecz nie zajmować się sobą”.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
~$łóg kochania Eugenia Herzyk
Eugenia Herzyk UZALEŻNIENIE OD MIŁOŚCI
Uzależnienie kobiety od mężczyzny Eugenia Herzyk 2
Nałóg kochania Eugenia Herzyk
Uzależnienie od miłości Eugenia Herzyk
Nałóg kochania Eugenia Herzyk
Eugenika
Eugenika - ciemna strona postępu, Etnologia i antropologia, Antropologia polityczna
Carden Horwitz Eugenika najwyższy stopień postępowej inżynierii społecznej
Bronię Eugeniusza Rastignac oskarżonego o złamanie zasad mor
Rachunek kosztow dla inzynierow dr inz. Eugeniusz Neumann [ teoria] [ ściąga], rachKosztowDlaInz1, 1
Eugenie
EUGENIKA CHESTERTON
Eugenio Siller Si llegara el final
Eugenides Middlesex

więcej podobnych podstron