07 Szale艅cza痚ra


ALFRED HITCHCOCK

SZALE艃CZA AFERA

NOWE PRZYGODY TRZECH DETEKTYW脫W

(Prze艂o偶y艂a: IWONA LIBUCHA)

ROZDZIA艁 1

SZUMY NA TA艢MIE

Bob Andrews przeciska艂 si臋 przez t艂um k艂臋bi膮cy si臋 na pchlim targu w Rocky Beach. By艂o ciep艂e, 艣rodowe po艂udnie, ostatni dzie艅 szkolnego roku, i Bob a偶 skr臋ca艂 si臋 z niecierpliwo艣ci, 偶eby nareszcie co艣 zrobi膰!

Dooko艂a s艂ycha膰 by艂o ostre d藕wi臋ki rocka - ch艂opcy z zespo艂u Hula 艁ups dawali z siebie wszystko i jak zwykle nikt nie m贸g艂 usta膰 w miejscu. Nie ma si臋 co dziwi膰, 偶e 艁upsy maj膮 zapewniony udzia艂 w finale rockowego konkursu Jimmy'ego Cokkera! Ich dzisiejszy wyst臋p by艂 jakby pr贸b膮 przed wielkim koncertem w przysz艂膮 sobot臋, i to w dodatku p艂atn膮.

Bob przerzuci艂 z r臋ki do r臋ki kartonowe pud艂o i zrobi艂 kilka tanecznych krok贸w. By艂 przej臋ty jak nigdy. To przecie偶 agencja Rock-Plus, kt贸rej za艂o偶ycielem i w艂a艣cicielem jest Sax Sendler, reprezentuje Hula 艁ups贸w, a on, Bob, jest praw膮 r臋k膮 Saxa!

Teraz w艂a艣nie gna艂 na spotkanie z szefem. Z zadowolon膮 min膮 lawirowa艂 mi臋dzy dziesi膮tkami stoisk, na kt贸rych mo偶na by艂o kupi膰 wszystko - od m艂otk贸w, poprzez zabawki, a偶 po bi偶uteri臋. Pi臋kne dziewczyny szczerzy艂y z臋by do niego, a on rozdawa艂 u艣miechy na prawo i lewo, nic sobie nie robi膮c z wra偶enia, jakie wywiera.

- To z臋by - us艂ysza艂 nagle za sob膮.

- Coo?

- Uz臋bienie... Nie ma 偶adnych w膮tpliwo艣ci, brachu, masz zab贸jczy u艣miech.

Pete Crenshaw, kt贸ry w艂a艣nie dogoni艂 przyjaciela, pokiwa艂 g艂ow膮. Biegn膮c z ty艂u, mia艂 艣wietn膮 pozycj臋 obserwacyjn膮 i dok艂adnie widzia艂, jak sama obecno艣膰 Boba dzia艂a na dziewczyny. Nie chodzi艂o tylko o wygl膮d, chocia偶 Bob - wysoki, opalony blondyn o niebieskich oczach, ubrany w podkoszulek i nieskazitelne, jasne d偶insy - 艣mia艂o m贸g艂by liczy膰 na zwyci臋stwo w wyborach “Mister California”, gdyby tylko zechcia艂 wzi膮膰 udzia艂 w tego typu imprezie.

Chodzi艂o o co艣 zupe艂nie innego. Najpot臋偶niejsz膮 broni膮 Boba by艂 czar, kt贸ry promieniowa艂 z niego jak ciep艂o z rozgrzanego pieca.

- Co za u艣miech! Fantastyczny! - ci膮gn膮艂 Pete. - W sam raz na reklamy pasty do z臋b贸w. Wygl膮da艂by艣 艣wietnie na wielkich plakatach.

Pete mia艂 na sobie podkoszulek z emblematem L. A. Lakers, swojej ulubionej dru偶yny koszykarskiej, i zakurzone d偶insy, z walkmanem przypi臋tym do paska. Bardzo wysoki, 艣wietnie zbudowany, z pasj膮 uprawia艂 wszelkie sporty. By艂 w takiej formie, 偶e kilkuminutowa pogo艅 z parkingu za Bobem nie pozostawi艂a na nim 艣ladu - nawet si臋 nie zasapa艂. I jemu dopisywa艂 humor. Jako艣 uda艂o si臋 mu prze偶y膰 ko艅cowy test z geometrii, uzna艂 wi臋c, 偶e zas艂u偶y艂 na wakacje.

- Albo przestaniesz m贸wi膰 o moich z臋bach - zagrozi艂 Bob - albo powiem Kelly, 偶e ogl膮dasz si臋 za innymi.

Kelly Madigan, dziewczyna Pete'a, owin臋艂a go sobie dooko艂a ma艂ego palca. Tak przynajmniej utrzymywa艂 Jupiter Jones, trzeci z tr贸jki przyjaci贸艂.

- I tak ci nie uwierzy - parskn膮艂 Pete i odgarn膮艂 z czo艂a ciemnorude w艂osy. - Wie, 偶e nie mam 偶adnych szans, je艣li ty jeste艣 w pobli偶u.

Bob za艣mia艂 si臋 i ruszy艂 z Pete'em w kierunku estrady. Mia艂 spotka膰 si臋 tam z Saxem, 偶eby odebra膰 ulotki reklamuj膮ce udzia艂 艁ups贸w w wielkim sobotnim finale. Obieca艂 przy okazji pozna膰 Pete'a z cz艂onkami zespo艂u, pod warunkiem 偶e Pete odwiezie go do domu.

- Tylko nie zapomnij, 偶e mamy potem zajrze膰 do twojego volkswagena - przypomnia艂 Pete. - A co konkretnie jest z nim nie tak?

- Ja mam to wiedzie膰? - obruszy艂 si臋 Bob.

- Bardzo ci臋 przepraszam - roze艣mia艂 si臋 Pete.

Wprawdzie Bob radzi艂 sobie z dziewczynami jak nikt inny, ale z drugiej strony - nikt inny nie wykazywa艂 r贸wnej mu t臋poty w zagadnieniach motoryzacyjnych.

- Czy偶by艣 mia艂 zamiar otworzy膰 tu w艂asne stoisko? - Pete wskaza艂 wype艂nione pud艂o, kt贸re Bob wci膮偶 trzyma艂 pod pach膮. - Co tam masz?

- Cenne rzeczy osobiste.

- Wygl膮da na to, 偶e wyczy艣ci艂e艣 swoj膮 szkoln膮 szafk臋.

- Szko艂a si臋 sko艅czy艂a. Dzisiaj. Nikt ci臋 o tym nie poinformowa艂?

- Poinformowa艂. Wyrzuci艂em wszystko do kosza. Wydaje mi si臋, 偶e ty te偶 powiniene艣 to zrobi膰 - powiedzia艂 Pete, zagl膮daj膮c do pud艂a.

Wewn膮trz by艂y podarte notatki, stare pi贸ra i zu偶yte gumki, jakie艣 papiery, zgnieciona czapka i praca semestralna z biologii, zatytu艂owana “Cykl 偶ycia muszki owoc贸wki”. Ca艂o艣膰 wie艅czy艂 pusty plecak.

- Wszystko mo偶e si臋 kiedy艣 przyda膰... - zacz膮艂 powa偶nie Bob i przerwa艂 gwa艂townie. - Popatrz! - wykrzykn膮艂.

Nad stoiskiem, kt贸re w艂a艣nie mijali, widnia艂 nagryzmolony napr臋dce napis: Okazja! Tanie kasety! 2 dolary za jedn膮, 5 dolar贸w za trzy!

- Daj spok贸j! - skwitowa艂 Bob j臋k Pete'a i w jednej chwili znalaz艂 si臋 przy stole, na kt贸rym le偶a艂y setki r贸偶nokolorowych kaset.

- A Sax? Przecie偶 si臋 z nim um贸wi艂e艣 - Pete nie mia艂 zamiaru ust膮pi膰. - Pal sze艣膰 Saxa, ostatecznie to tw贸j szef. Ale samoch贸d? Mieli艣my go naprawi膰. Nie wspomn臋 ju偶 o tym, 偶e Jupe na nas czeka.

- Mamy mn贸stwo czasu - Bob przegl膮da艂 w艂a艣nie kaset臋 za kaset膮. - Jupe i tak bawi si臋 jak膮艣 maszyn膮, kt贸r膮 w艂a艣nie wynalaz艂 w sk艂adzie wuja Tytusa. Nawet nie zauwa偶y, jak si臋 sp贸藕nimy.

Wuj Tytus i ciotka Matylda - opiekunowie Jupitera - byli w艂a艣cicielami sk艂adu z艂omu, kt贸ry przekszta艂ci艂 si臋 samoistnie w sk艂ad wszelkich staroci. W艂a艣nie tam Jupe, Pete i Bob - w贸wczas zaledwie trzynastoletni za艂o偶yli swoj膮 agencj臋 Trzej Detektywi. Dzi艣, po czterech latach, byli znani w ca艂ym Rocky Beach jako najm艂odsi i najskuteczniej dzia艂aj膮cy prywatni detektywi.

- W czym艣 pom贸c? - us艂ysza艂 nagle Bob.

Podni贸s艂 g艂ow臋. Wpatrywa艂a si臋 w niego para bardzo czarnych oczu. Potem zauwa偶y艂 w膮ski nos i kwadratow膮 szcz臋k臋. Wszystkie te cechy z艂o偶y艂y si臋 w zdecydowanie azjatyck膮 twarz nale偶膮c膮 do niedu偶ego cz艂owieka, kt贸ry b臋bni艂 palcami o blat sto艂u. Dziwne by艂o to, 偶e nie wybija艂 bynajmniej rytmu kolejnej, jeszcze bardziej szalonej piosenki 艁ups贸w. Nie. Facet by艂 wyra藕nie zdenerwowany.

- Dzi臋kuj臋. Sam co艣 sobie znajd臋. Niez艂y wyb贸r tu macie.

- Za trzy p艂acisz tylko pi臋膰 baks贸w - sprzedawca m贸wi艂 z lekkim obcym akcentem.

Nie bardzo stara艂 si臋 zdoby膰 nowego klienta. Przez ca艂y czas wpatrywa艂 si臋 w t艂um, jakby kogo艣 szuka艂.

- Pospiesz si臋! - za偶膮da艂 Pete. - Ja naprawd臋 chc臋 si臋 spotka膰 z Hula 艁upsami.

- Ju偶 si臋 robi.

Bob zdecydowa艂 si臋 na stare przeboje zespo艂u Kszyk w Krzakach, reggae grane przez jak膮艣 grup臋 z Karaib贸w i rap w wykonaniu Eksplozji Mocy Pana Watta. Sprzedawca chwyci艂 podane mu pi臋膰 dolar贸w i wcisn膮艂 je do kieszeni.

- Nareszcie! Drzyjcie, gwiazdy rocka, bo nadchodz臋 ja! - wykrzykiwa艂 rozentuzjazmowany Pete.

Bob porwa艂 z ziemi swoje pud艂o i ruszy艂 za przyjacielem.

- Wiesz - tu偶 pod scen膮 Pete odwr贸ci艂 si臋 gwa艂townie - oni s膮 naprawd臋 super!

- A nie m贸wi艂em? Sax jest pewien, 偶e wygraj膮 konkurs Jimmy'ego Cokkera. A wiesz, jaka jest g艂贸wna nagroda? Dziesi臋膰 tysi臋cy dolar贸w plus sze艣ciotygodniowa trasa koncertowa plus kontrakt z wytw贸rni膮 p艂ytow膮. Taki kontrakt mo偶e zrobi膰 z nich gwiazdy!

- Kiedy to si臋 rozstrzygnie?

- Za trzy dni, w najbli偶sz膮 sobot臋 w Los Angeles.

Estrada znajdowa艂a si臋 na niewielkim wzniesieniu w samym 艣rodku targu. Dooko艂a ci膮gn臋艂y si臋 setki stoisk, stragan贸w i zwyk艂ych stolik贸w. Ludzie byli wsz臋dzie. Ta艅czyli, 艣miali si臋, jedli wat臋 cukrow膮 albo pra偶on膮 kukurydz臋, kupowali i sprzedawali - wszystko w rytmie narzuconym przez muzyk臋 艁ups贸w.

Bob i Pete obeszli scen臋, 偶eby dosta膰 si臋 na zaplecze i znale藕膰 Saxa. Za kulisami by艂o troch臋 spokojniej. Da艂o si臋 nawet rozmawia膰. Pete wepchn膮艂 podkoszulek w spodnie. “Nie - pomy艣la艂 - przedtem by艂o lepiej”. Wyci膮gn膮艂 go z powrotem.

- Jest m贸j cz艂owiek! - rozleg艂 si臋 g艂os Saxa Sendlera.

Po chwili on sam wychyn膮艂 zza 艣ciany wzmacniaczy.

Sax mia艂 czterdzie艣ci kilka lat. Ubrany by艂 jak zwykle w czarne spodnie, powyci膮gany sportowy pulower i wysokie sznurowane buty. D艂ugie w艂osy, poprzetykane tu i tam siwizn膮, zwi膮za艂 z ty艂u w ma艂y kucyk.

Oficjalnie Bob pracowa艂 w Rock-Plus jako goniec, ale opr贸cz tego by艂 doradc膮 szefa, jego ekspertem od m艂odzie偶owych gust贸w, a nawet organizatorem koncertowych tras niekt贸rych zespo艂贸w. 呕adna praca nie sprawia艂a mu dot膮d takiej frajdy.

- Co tam masz? - Sax z zainteresowaniem popatrzy艂 na pud艂o Boba.

Ciekawo艣膰 艣wiata we wszystkich przejawach cechowa艂a Saxa zawsze - w dawnych czasach, kiedy by艂 hippisem, i teraz, kiedy zosta艂 znanym impresariem.

- Szkolne 艣mieci - odpowiedzia艂 za koleg臋 Pete.

- I kilka kaset, kt贸re od zawsze chcia艂em mie膰. Kupi艂em je tutaj prawie za darmo - Bob pokaza艂 Saxowi sw贸j 艂up.

- Ju偶 nied艂ugo b臋dziemy kupowa膰 nagrania 艁ups贸w - mrukn膮艂 Sax, przegl膮daj膮c kasety.

Nagle Bob zajrza艂 Saxowi przez rami臋.

- No nie! - krzykn膮艂.

- Co si臋 dzieje? - podskoczy艂 Pete.

- B艂膮d. Na ok艂adce jest Krzyk w Krzakach.

- No i co? - Pete nie rozumia艂, o co chodzi.

- Jest “rz” zamiast “sz”. Powinno by膰 Kszyk w Krzakach.

- Czy偶by wielkich wytw贸rni nie by艂o sta膰 na specjalist贸w, kt贸rzy sprawdzaj膮 pisowni臋 tytu艂贸w? - zdziwi艂 si臋 Pete.

- Rzecz w tym - wyja艣ni艂 Sax - 偶e legalne wytw贸rnie nigdy by nie wypu艣ci艂y na rynek ok艂adki z b艂臋dem.

Przyjrzeli si臋 dok艂adnie kasetom. Co艣 by艂o z nimi nie tak. Litery rozmywa艂y si臋 na brzegach, kolory ok艂adek nie by艂y dobrze spasowane, niekt贸re teksty wygl膮da艂y, jakby kto艣 wystuka艂 je na starej maszynie do pisania, a potem powieli艂. Rysunek na wk艂adce Kszyku w Krzakach wyda艂 si臋 im dzie艂em nieudolnego amatora, odbitym na kolorowej kserokopiarce.

- Trzeba je przes艂ucha膰 - Pete z ponur膮 min膮 odpi膮艂 walkmana.

Pos艂ucha艂 chwil臋 i poda艂 s艂uchawki dalej. Nie by艂o w膮tpliwo艣ci - od szum贸w na pierwszej kasecie bola艂y z臋by, druga nagrana by艂a zbyt wolno, a j臋k, kt贸ry si臋 z niej wydobywa艂, wcale nie przypomina艂 muzyki, na trzeciej nie dawa艂o si臋 rozr贸偶ni膰 s艂贸w.

- Rozb贸j w bia艂y dzie艅! - z trudem wydusi艂 z siebie Bob.

ROZDZIA艁 2

PIERWSZE STARCIE

- Piraci! - wykrzykn膮艂 Bob.

- Ca艂kiem mo偶liwe - kiwn膮艂 g艂ow膮 Sax. - Takie miejsca zawsze przyci膮gaj膮 podejrzany element.

Pete wytrzeszczy艂 oczy.

- Mo偶ecie mi wyja艣ni膰, o czym m贸wicie? - zapyta艂.

- Kupi艂em pirackie kasety. Przegrane z p艂yt albo ta艣m i sprzedawane jako oryginalne. Zerowa jako艣膰 nagrania. Nic mnie bardziej nie wkurza.

- Co masz zamiar z tym zrobi膰? - zapyta艂 Sax.

Bob popatrzy艂 na Saxa, potem na Pete'a i wysun膮艂 doln膮 szcz臋k臋.

- Id臋 - powiedzia艂. - Musz膮 mi odda膰 fors臋.

- Czekaj. Przecie偶 obieca艂e艣 przedstawi膰 mnie 艁upsom - marudzi艂 Pete.

- B臋dziemy z powrotem, zanim sko艅cz膮 ten kawa艂ek! Tylko si臋 ruszajcie!

I Bob z pud艂em pod pach膮 pogna艂 w膮skim przej艣ciem mi臋dzy straganami. Mrucza艂 co艣 w艣ciekle pod nosem, ale Pete i Sax, biegn膮c z ty艂u, nie rozr贸偶niali s艂贸w.

- Ciekaw jestem, jak to zrobi - Sax, kt贸ry kocha艂 takie sytuacje, by艂 zachwycony.

- To tu!

- Patrzcie! - zawo艂a艂 Pete. - Teraz jest tam dw贸ch facet贸w!

Rzeczywi艣cie. Drugi m臋偶czyzna, wy偶szy i t臋偶szy, te偶 mia艂 azjatyckie rysy. Wyra藕na blizna, ci膮gn膮ca si臋 od oka a偶 do szcz臋ki, nadawa艂a jego twarzy gro藕ny i z艂owrogi wyraz.

“A mo偶e to nie z powodu blizny - pomy艣la艂 Bob. - Mo偶e facet naprawd臋 jest z艂y?”

Obaj piraci pospiesznie pakowali kasety do pude艂, kt贸re wrzucali do stoj膮cej obok furgonetki. By艂o to bardzo dziwne, gdy偶 nikt inny nawet nie my艣la艂 o zwijaniu interesu. Kiedy Bob, Pete i Sax dotarli do stoiska, wi臋kszo艣膰 ta艣m znajdowa艂a si臋 ju偶 w samochodzie.

- Przyszed艂em odda膰 te kasety - odezwa艂 si臋 uprzejmie Bob, wyci膮gaj膮c r臋k臋 z ta艣mami. - Prosz臋 o zwrot pieni臋dzy. To s膮 zwyk艂e podr贸by. Kosztowa艂y mnie pi臋膰 dolar贸w.

M臋偶czy藕ni nawet na nich nie spojrzeli. Bardzo im si臋 spieszy艂o. Mniejszy z niewiarygodn膮 wprost szybko艣ci膮 uk艂ada艂 kasety w kartonach, a ten z blizn膮 biegiem odnosi艂 je do samochodu. Rozmawiali cicho, w nierozpoznawalnym dla Boba j臋zyku, i przez ca艂y czas obserwowali otaczaj膮cy ich t艂um.

- Panowie - zacz膮艂 znowu Bob, tym razem g艂o艣niej, i zacisn膮艂 r臋ce na swoim pudle. - Ten ca艂y interes 艣mierdzi z daleka. Chc臋 swoje pi臋膰 dolar贸w, i to zaraz.

呕adnej reakcji. Jakby Boba tam nie by艂o.

- B膮d藕my rozs膮dni - wtr膮ci艂 Sax tonem powa偶nego cz艂owieka interesu. - Wszyscy tutaj wiemy, 偶e to pirackie nagrania. Ch艂opak chce swoj膮 fors臋. Wy nie chcecie, 偶eby zjawi艂a si臋 tu policja. Nie utrudniajcie sobie 偶ycia i oddajcie szmal.

Wtedy facet z blizn膮 znieruchomia艂 na moment. Podni贸s艂 g艂ow臋 i nieprzyjemnym g艂osem wyrzuci艂 z siebie kilka s艂贸w w niezrozumia艂ym j臋zyku. Potem spojrza艂 na Boba nienawistnym wzrokiem i wyrwa艂 mu z r臋ki kasety.

- Ej, ty! - Bob zachwia艂 si臋, pr贸buj膮c je odzyska膰 i r贸wnocze艣nie nie wypu艣ci膰 z r臋ki swoich szkolnych skarb贸w.

Ale by艂o za p贸藕no. Kasety znikn臋艂y w paczce, do kt贸rej ma艂y 艂adowa艂 pozosta艂o艣ci ze stoiska.

Tego Pete nie m贸g艂 ju偶 znie艣膰. Czu艂, jak wszystkie mi臋艣nie na szyi napinaj膮 mu si臋 z w艣ciek艂o艣ci. Szybkim ruchem z艂apa艂 obu m臋偶czyzn za r臋ce i przytrzyma艂 je w g贸rze.

- M贸j... kolega... chce... swoje... pieni膮dze - wycedzi艂 przez zaci艣ni臋te z臋by. - I to zaraz!

Co艣 dziwnego sta艂o si臋 z tamtymi dwoma. Ich twarze przybra艂y zadziwiaj膮cy szarozielony odcie艅. Wydawa艂o si臋, 偶e obaj zaraz upadn膮. Pete by艂 tak zaskoczony ich reakcj膮, 偶e zwolni艂 na chwil臋 uchwyt.

Ta jedna chwila wystarczy艂a, 偶eby wyrwali si臋 z u艣cisku. Potem z艂apali resztk臋 kaset i pognali do furgonetki. Pete wykona艂 skok nad sto艂em i pobieg艂 za nimi. Bob i Sax, kt贸rzy musieli okr膮偶y膰 stoisko, zostali troch臋 z ty艂u.

Nagle gdzie艣 w t艂umie rozleg艂 si臋 wrzask. Towarzyszy艂 mu odg艂os szybkich krok贸w. Wciskaj膮c dwa ostatnie pud艂a do baga偶nika, piraci odwr贸cili si臋 ze strachem. Ma艂y szybko zatrzasn膮艂 tylne drzwi, a ten z blizn膮 rzuci艂 si臋 do kierownicy.

Dwaj nowi ludzie, kt贸rzy pojawili si臋 w pobli偶u, r贸wnie偶 nie wygl膮dali na sympatycznych. Najwyra藕niej i oni kierowali si臋 do samochodu. 艢ladem Pete'a przeskoczyli stolik. Jeden z nich, blondyn o zimnej, bezczelnej twarzy i wielkich stopach, z ca艂ych si艂 odepchn膮艂 Boba i Saxa, kt贸rzy weszli mu w drog臋. Drugi mia艂 azjatyckie rysy, zdecydowan膮 na wszystko min臋 i czarne, b艂yszcz膮ce z w艣ciek艂o艣ci oczy.

W jednej chwili blondyn wyci膮gn膮艂 ma艂ego z samochodu i zdzieli艂 go w szcz臋k臋 z tak膮 si艂膮, 偶e tamten upad艂 na ziemi臋. Blondyn nawet na niego nie spojrza艂, tylko zaatakowa艂 szoferk臋. Z艂apa艂 za szyj臋 faceta z blizn膮 i wywl贸k艂 go z auta. Rozpocz臋艂a si臋 ostra bijatyka.

Tymczasem mniejszy pirat pr贸bowa艂 si臋 podnie艣膰. Kiedy wreszcie stan膮艂, zataczaj膮c si臋 na boki, zarobi艂 nast臋pny cios. Azjatycki towarzysz blondyna wykrzykiwa艂 co艣 w tym samym nieznanym j臋zyku. Ma艂y nie odpowiada艂. Zrobi艂 unik i pr贸bowa艂 uciec.

Pete, Bob i Sax popatrzyli po sobie.

- Co tu jest grane? - spyta艂 Sax.

- Poj臋cia nie mam - wzruszy艂 ramionami Pete.

- Bardzo to dziwne - rzuci艂 Bob. - Gdyby tutaj by艂 Jupe, powiedzia艂by, 偶e to sprawa dla Trzech Detektyw贸w.

U ich st贸p s艂ycha膰 by艂o szarpanin臋, g艂uche echo cios贸w i w艣ciek艂e przekle艅stwa. Si艂y by艂y r贸wne - dw贸ch na dw贸ch. Pete chcia艂 komu艣 pom贸c, ale za nic nie m贸g艂 si臋 zorientowa膰, kt贸rzy z nich s膮 “ci dobrzy”.

- Sax... - zacz膮艂.

- Mowy nie ma - przerwa艂 mu Sax, zaplataj膮c r臋ce na piersi. - Nawet nie wiadomo, co si臋 tutaj dzieje.

T艂um ciekawskich g臋stnia艂 z ka偶d膮 chwil膮. Piraci byli na przegranych pozycjach. Nagle facet z blizn膮 powzi膮艂 desperack膮 pr贸b臋 ucieczki. Ogl膮daj膮c si臋 przez rami臋, skoczy艂 w kierunku samochodu. Blondyn, nie marnuj膮c ani sekundy, rzuci艂 si臋 za nim. Bob zorientowa艂 si臋, 偶e stoi dok艂adnie na ich drodze, i cofn膮艂 si臋 o krok. Niestety, by艂o za p贸藕no. Poczu艂, 偶e kto艣 na niego wpada. Przewr贸ci艂 si臋 i uderzy艂 g艂ow膮 w jaki艣 twardy przedmiot. Wypu艣ci艂 z r膮k pud艂o. Przed oczami pojawi艂y mu si臋 czerwono-niebieskie kr臋gi. W g艂owie czu艂 niezno艣ny b贸l.

ROZDZIA艁 3

JAK WE MGLE

- Bob! Bob! S艂yszysz nas?

Bob z trudem uni贸s艂 g艂ow臋. Obok niego kl臋czeli Pete i Sax, a dalej... kto艣 pr贸bowa艂 ukra艣膰 jego pud艂o... Wygl膮da艂 na mniejszego z pirat贸w. Co najdziwniejsze - unosi艂 si臋 nad ziemi膮... i on, i pud艂o p艂yn臋li sobie spokojnie w powietrzu.

Co si臋 dzieje? Chyba nie zwariowa艂? Pr贸bowa艂 wsta膰, ale nie da艂 rady. Ka偶da z jego n贸g musia艂a wa偶y膰 ton臋, a gdy do tego doda膰 kolejn膮 ton臋 na r臋ce, trudno si臋 dziwi膰.

Zrezygnowany zamkn膮艂 oczy.

- Bob!

“Dlaczego ten Pete tak krzyczy?”

- Dobrze si臋 czujesz? - Sax przynajmniej m贸wi艂 ciszej.

Bob le偶a艂 p艂asko rozci膮gni臋ty. O w艂os od swojej g艂owy mia艂 metalowe pud艂o na narz臋dzia - na s膮siednim straganie sprzedawali bowiem sprz臋t do majsterkowania.

- Auuu - j臋kn膮艂, znowu pr贸buj膮c wsta膰.

Pete przygwo藕dzi艂 go do ziemi.

- Nawet si臋 nie wa偶 - us艂ysza艂 g艂os Saxa. - Poczekaj, a偶 si臋 lepiej poczujesz.

- Czy oni wci膮偶 si臋 bij膮? - Bob powoli otworzy艂 oczy.

Potem namaca艂 guz w tyle g艂owy. Bola艂o! 呕e te偶 akurat musia艂 trafi膰 w co艣 twardego.

- Sam zobacz - podpowiedzia艂 Sax.

Bob powoli przekr臋ci艂 g艂ow臋.

- A jednak widz臋 - westchn膮艂 z ulg膮.

Znikn臋艂y kolorowe kr臋gi przed oczami. I nikt nie unosi艂 si臋 ju偶 w powietrzu. Przed nim sta艂 zbity t艂um i przygl膮da艂 si臋 walce. Do Boba dochodzi艂y odg艂osy uderze艅 i st艂umione j臋ki.

Nagle facet z blizn膮 wyszarpn膮艂 z samochodu wielki klucz francuski. Zamachn膮艂 si臋 i trafi艂 blondyna wprost w 偶o艂膮dek. Blondyn zachwia艂 si臋 i krzykn膮艂 z b贸lu. Nie czekaj膮c ani chwili, bliznowaty do艂o偶y艂 mu w szcz臋k臋 i pogna艂 do szoferki. Zawarcza艂 silnik.

Mniejszy pirat zrozumia艂, 偶e ma ostatni膮 szans臋. Kopn膮艂 znienacka swojego azjatyckiego prze艣ladowc臋, wyrwa艂 mu si臋 i wskoczy艂 na siedzenie obok kierowcy. W tej samej chwili furgonetka ruszy艂a, wzniecaj膮c tumany czarnego kurzu. Azjata desperackim skokiem rzuci艂 si臋 na samoch贸d, pr贸buj膮c dosi臋gn膮膰 klamki. By艂o jednak za p贸藕no. R臋ka obsun臋艂a mu si臋 po drzwiach, a on straci艂 r贸wnowag臋 i upad艂 na kolana.

I on, i blondyn patrzyli w艣ciekli na ci臋偶ar贸wk臋, kt贸ra tymczasem wyjecha艂a na woln膮 przestrze艅 i przyspieszy艂a. Nie mieli 偶adnych szans. Blondyn z furi膮 kopn膮艂 stolik, potem z艂apa艂 swojego towarzysza i warkn膮艂 mu co艣 do ucha. Tamten skurczy艂 si臋 ca艂y i pokr臋ci艂 g艂ow膮. Blondyn wrzasn膮艂 co艣 znowu, odepchn膮艂 go brutalnie i skoczy艂 w t艂um.

Bob, Pete i Sax patrzyli na jedynego uczestnika, kt贸ry pozosta艂 na placu boju. Zanim znikn膮艂 zauwa偶yli, 偶e ma szar膮 ze strachu twarz.

- Mog臋 si臋 po偶egna膰 ze swoj膮 pi膮tk膮 - pokiwa艂 g艂ow膮 Bob.

- O co w tym wszystkim chodzi艂o? - zastanawia艂 si臋 Pete.

- Pami臋tasz? Kiedy kupowa艂em kasety, sprzedawca ci膮gle si臋 rozgl膮da艂. Jakby wypatrywa艂 czego艣 w t艂umie. Czego艣 albo kogo艣 - przypomnia艂 sobie Bob.

- My艣lisz, 偶e spodziewa艂 si臋 tych dw贸ch?

- Kto wie. Mo偶e ten z blizn膮 pojawi艂 si臋 p贸藕niej, dlatego 偶e sprawdza艂, czy nikt im nie zagra偶a.

- To ma sens - zgodzi艂 si臋 Pete.

Bob znowu zacz膮艂 wstawa膰. Natychmiast poczu艂 pulsowanie w tyle g艂owy. Sax i Pete wzi臋li go pod pachy.

- Spokojnie, Rambo - za艣mia艂 si臋 Pete.

- Jedna afera mi wystarczy - powiedzia艂 Bob. - Mam dzi艣 randk臋 z Jan膮.

Pete przewr贸ci艂 oczami, ale tak naprawd臋 poczu艂 ulg臋, 偶e Bob wr贸ci艂 do formy.

- Nie zapomnij o swoich szkolnych 艣mieciach - m贸wi膮c to si臋gn膮艂 po pud艂o i wr臋czy艂 je koledze.

Sax metodycznie otrzepywa艂 si臋 z kurzu. Mia艂 bowiem zasady: jego spodnie musia艂y by膰 bardzo czarne zawsze, bez wzgl臋du na okoliczno艣ci.

Za ich plecami t艂um podzieli艂 si臋 na dwie rozentuzjazmowane grupy, kt贸re relacjonowa艂y sobie nawzajem co ciekawsze szczeg贸艂y ca艂ego zaj艣cia. Najwyra藕niej walka by艂a dla nich wydarzeniem dnia.

- A mo偶e ci dwaj zacz臋li si臋 bi膰, bo piraci zrobili ich na szaro tak jak ciebie? - zastanawia艂 si臋 Pete.

- Dobry pomys艂. Sam marz臋 o tym, 偶eby ich dorwa膰 w swoje r臋ce!

- Byle nie teraz - ostudzi艂 zapa艂 Boba Sax. - Mamy jeszcze mn贸stwo pracy.

- Rany! - zdenerwowa艂 si臋 Pete. - Co z 艁upsami?

Wszyscy trzej wr贸cili pod scen臋, gdzie zesp贸艂 szala艂 w najlepsze. Tutaj nic si臋 nie zmieni艂o. Ha艂as by艂 taki jak przedtem. Pchli targ zajmowa艂 tak wielk膮 powierzchni臋, 偶e nikt nie zauwa偶y艂 walki, kt贸ra odby艂a si臋 kilka alejek dalej.

- A je艣li blondyn i jego podr臋czny karateka byli muzykami? - wpad艂 na nowy pomys艂 Sax. - Istnieje co艣 takiego jak prawo autorskie. Wiecie, nie mo偶na kra艣膰 cudzych prac, nie tylko piosenek, ale ksi膮偶ek, film贸w itd. No, na przyk艂ad - 艁upsy pisz膮 sami swoje kawa艂ki. Nale偶y im si臋 troch臋 grosza, je艣li kto艣 nagra ich piosenki.

- O rany! Chcia艂bym, 偶eby to si臋 sta艂o! - powiedzia艂 Bob z zapa艂em. - A by艂oby jeszcze lepiej, gdyby to oni sami podpisali kontrakt nagraniowy. Teraz wcale im si臋 nie przelewa.

- Mnie to m贸wisz? - spojrza艂 na niego Sax. - Sam by艂bym w艣ciek艂y, gdybym si臋 dowiedzia艂, 偶e kto艣 sprzedaje ich pirackie nagrania.

- Nie m贸wcie mi, 偶e to si臋 cz臋sto zdarza - zdziwi艂 si臋 Pete.

- Niestety, tak - Sax mia艂 powa偶n膮 min臋. - Niedawno w Los Angeles skazano faceta za sprzeda偶 nielegalnie nagranych kaset. To nie by艂 偶aden malutki interes. Prasa poda艂a, 偶e jego dzia艂alno艣膰 kosztowa艂a przemys艂 fonograficzny trzydzie艣ci dwa miliony! Rozumiesz? Trzydzie艣ci dwie ba艅ki strat!

Pete gwizdn膮艂 ze zdumienia.

- To kupa szmalu - powiedzia艂.

- Nie m贸wi膮c o tym, co stracili arty艣ci - kompozytorzy, piosenkarze, muzycy. Przecie偶 nikt z nich nie dosta艂 ani grosza z tantiem - doda艂 Sax. - Je艣li piracki interes rozwija si臋 na wielk膮 skal臋, traci na tym mn贸stwo ludzi.

Powoli zbli偶ali si臋 do sceny. Pulsuj膮ce d藕wi臋ki rocka otacza艂y ich zewsz膮d. Nie mo偶na by艂o si臋 im oprze膰. Ludzie, zbici w ciasny kr膮g, podskakiwali, ta艅czyli i 艣piewali razem z 艁upsami, kt贸rzy w艂a艣nie ko艅czyli sw贸j numer.

Dla bezpiecze艅stwa Bob wsun膮艂 swoje skarby pod deski sceny.

- Nie da si臋 za艂atwia膰 interes贸w, kiedy 艁upsy kr臋c膮 si臋 w pobli偶u - o艣wiadczy艂 Sax. - Poka偶臋 wam ulotki, jak tylko zaczn膮 nast臋pny kawa艂ek. Nie pozna艂e艣 dot膮d 偶adnego z nich, prawda, Pete?

- Nie - Pete mia艂 nadziej臋, 偶e Sax nie zauwa偶y艂 jego tremy.

Nie peszy艂 si臋 nigdy w obecno艣ci pi艂karskich s艂aw, ale arty艣ci to zupe艂nie co innego.

- Za艂o偶臋 si臋, 偶e wyskoczysz z but贸w - za艣mia艂 si臋 Sax.

Nad nimi muzycy wydobyli z instrument贸w zaskakuj膮ce, wysokie brzmienia. Jeszcze tylko fina艂owe wej艣cie perkusji i - koniec. Zacz臋艂a si臋 wielka owacja. Publiczno艣膰 bi艂a brawo i szale艅czo gwizda艂a, gdy 艁upsy po serii uk艂on贸w zbiegli ze sceny.

Grzmot oklask贸w zmusi艂 ich do powrotu. Pokazali si臋 jeszcze raz i jeszcze raz, 偶eby pomacha膰 fanom, a偶 w ko艅cu pozwolono im zej艣膰 z estrady. Byli tak rozentuzjazmowani jak ich s艂uchacze.

- Hej, hej! - wrzasn膮艂 na widok Saxa wysoki, chudy m艂odzieniec z szop膮 s艂omiano偶贸艂tych w艂os贸w i d艂ug膮 brod膮. - I co o tym powiesz, ch艂opie? Ale dali艣my czadu, co?

M贸wi膮c to, z ca艂ych si艂 klepa艂 Saxa po plecach woln膮 r臋k膮, w drugiej 艣ciska艂 pa艂eczki.

- Zawsze dajecie czadu. Tony - Sax nie zwraca艂 uwagi na wybijany na jego plecach rytm. - Takiego czadu jak nikt. To jest Tony, nasz perkusista - powiedzia艂 do Pete'a. - Facet, kt贸ry swoimi pa艂eczkami wyczynia prawdziwe cuda. S艂uchajcie wszyscy. To jest Pete Crenshaw, przyjaciel Boba.

Pete pochyli艂 si臋 nie艣mia艂o w czym艣 przypominaj膮cym uk艂on.

W tym czasie Tony wybija艂 ju偶 jaki艣 skomplikowany rytm na brzegu sceny. Po艂y jego bia艂ej koszuli podskakiwa艂y, ukazuj膮c wytarte d偶insy.

- S艂yszycie! - wo艂a艂. - Jak to si臋 wam podoba? Rytm na siedemna艣cie 贸smych.

- Niesamowite - powiedzia艂 Sax z szacunkiem w g艂osie. - A to jest Maxi - wskaza艂 drobn膮 m艂od膮 kobiet臋.

- Wokalistka - za艣piewa艂a Maxi.

Maxi mia艂a 艣liczn膮 buzi臋 w kszta艂cie serca i d艂ugie, czarne w艂osy. Ubrana by艂a w ekstrawaganck膮 czerwon膮 sukni臋 ze sk贸ry, mocno wypchan膮 na ramionach, ale bez r臋kaw贸w.

“Wygl膮da, jakby sobie je odpru艂a” - pomy艣la艂 Pete, patrz膮c jak Maxi obejmuje Saxa w pasie.

Mia艂a bardzo 艂adne r臋ce. I silne, bo Sax a偶 j臋kn膮艂.

- Wielka wokalistka - powiedzia艂.

- Tylko wielka? - Maxi parskn臋艂a mu w nos i 艣cisn臋艂a mocniej.

- Najwi臋ksza!

Za艣mia艂a si臋 i zwolni艂a uchwyt.

- Zawsze tak uwa偶a艂em - ci膮gn膮艂 Sax. - Skala g艂osu: trzy oktawy. Ta malutka osoba potrafi zrobi膰 cuda z najmarniejsz膮 piosenk膮.

Maxi u艣miechn臋艂a si臋 s艂odziutko. Potem stan臋艂a na palcach i poklepa艂a Boba po policzku. Bob te偶 si臋 u艣miechn膮艂. Bardzo, ale to bardzo szeroko.

“Nic dziwnego, 偶e lubi t臋 prac臋 - pomy艣la艂 Pete. - Jest rozpieszczany przez pi臋kne dziewczyny. I jeszcze mu za to p艂ac膮.” Okaza艂o si臋, 偶e nie tylko on obserwowa艂 Maxi.

- Romanse nale偶膮 do zamierzch艂ej przesz艂o艣ci - obwie艣ci艂 go艣膰 z ogolon膮 na 艂yso g艂ow膮. - W erze nuklearnej wszelkie kontakty mi臋dzyludzkie trwaj膮 zaledwie chwil臋.

- To Quill. Keyboard. Stworzy na nim ka偶dy d藕wi臋k - od organ贸w po krople deszczu. Cz艂owiek-orkiestra.

Quill sk艂oni艂 si臋 powa偶nie przed Pete'em. S艂o艅ce zal艣ni艂o na jego 艂ysinie i odbi艂o si臋 od ma艂ego z艂otego kolczyka, kt贸ry mia艂 w prawym uchu, jak wszyscy cz艂onkowie zespo艂u. By艂 ubrany w stary smoking i zwyk艂e spodnie z wielkimi dziurami na kolanach. Zamiast paska u偶ywa艂 bia艂ego sznura do bielizny. Pete uzna艂, 偶e przypomina stracha na wr贸ble.

- Tak w og贸le, 偶ycie w dzisiejszych czasach pozbawione jest jakiegokolwiek znaczenia - kontynuowa艂 Quill. - jeste艣my tylko marn膮 protoplazm膮 w mi臋dzygalaktycznym syntezatorze.

Pete nie wiedzia艂, co odpowiedzie膰. Nigdy w 偶yciu nie prowadzi艂 podobnej rozmowy. Nie m贸g艂 si臋 doczeka膰, 偶eby opowiedzie膰 wszystko Kelly.

- Nie przejmuj si臋 Quillem - pocieszy艂a go Maxi. - Jego nikt nie rozumie.

Potem wyci膮gn臋艂a do przodu przystojnego ch艂opaka w poplamionej tweedowej marynarce i obcis艂ych bia艂ych sztruksach, kt贸re wetkn膮艂 w kowbojskie buty.

- A oto Marsh - powiedzia艂a.

Marsh mia艂 rozwichrzone br膮zowe w艂osy, wysokie czo艂o i szare oczy pa艂aj膮ce niepokoj膮cym blaskiem.

- Gitarzysta i kompozytor - w g艂osie Saxa zabrzmia艂a nuta dumy. - Ten go艣膰 pisze muzyk臋 dla 艁ups贸w. Czy musz臋 m贸wi膰 wi臋cej?

- Jestem pod wra偶eniem - powiedzia艂 Pete szczerze. - I naprawd臋 wierz臋, 偶e wygracie w sobot臋.

- Co wygracie w sobot臋? - wpad艂 mu w s艂owo Marsh.

Zmarszczy艂 brwi, a jego oczy jakby przyblad艂y.

- Co jest w sobot臋? - powt贸rzy艂.

- Fina艂 konkursu Jimmy'ego Cokkera - rozbawiony nieco Sax zwr贸ci艂 si臋 z wyja艣nieniem do Pete'a. - Marsh miewa cz臋sto k艂opoty z codzienno艣ci膮. Ca艂y czas przebywa w swoim 艣wiecie. S艂yszy w g艂owie tylko muzyk臋. Mam racj臋, bracie?

- To taki nasz roztargniony profesor - wtr膮ci艂a Maxi.

- Nie mog臋 - chrz膮kn膮艂 Marsh strasznie zak艂opotany.

- Czego nie mo偶esz?

- Nie mog臋 zagra膰 w sobot臋 wiecz贸r. Bior臋 艣lub. Taak. Zdecydowali艣my si臋 wczoraj. W sobot臋 o 贸smej. Chyba. Trzeba odwo艂a膰 wyst臋p.

ROZDZIA艁 4

FA艁SZYWY TROP

Zapad艂a grobowa cisza.

- Co?! - z gard艂a Maxi wydoby艂o si臋 co艣, co przypomina艂o skrzek.

- Wszystko diabli wzi臋li! - j臋kn膮艂 Tony.

O czym ten Marsh my艣la艂? Sam tylko udzia艂 w sobotnim konkursie zrobi z nich znany zesp贸艂! A je艣li wygraj膮, czeka ich tournee, kontrakt z wytw贸rni膮 p艂ytow膮 i s艂awa!

Sax i Bob pr贸bowali przekona膰 Marsha. Tony w膮tpi艂 w jego zdrowie psychiczne. Quill wy艂o偶y艂 swoj膮 teori臋 na temat bezsensowno艣ci instytucji ma艂偶e艅stwa. Maxi robi艂a miny i tupa艂a nogami. Na nic si臋 to nie zda艂o. Marsh ani my艣la艂 ust膮pi膰. To jest jego 偶ycie, a on nie ma zamiaru odwo艂ywa膰 艣lubu. Koniec dyskusji.

Maxi nie wytrzyma艂a.

- Idiota! - wybuchn臋艂a, ok艂adaj膮c go pi臋艣ciami. - Egoistyczny b艂azen!

Potem wymierzy艂a mu policzek i pobieg艂a do schod贸w. M臋偶czy藕ni byli tak zdumieni jej wybuchem, 偶e natychmiast przestali si臋 k艂贸ci膰.

- Odchodz臋! - rzuci艂a jeszcze przez rami臋. - Znajd藕cie sobie kogo艣 innego. Niech ju偶 dzisiaj 艣piewa zamiast mnie.

Wszyscy wstrzymali oddech. Pete zda艂 sobie spraw臋, 偶e bez Maxi, tak jak bez Marsha, zesp贸艂 nie mo偶e gra膰. Nawet Marsh przej膮艂 si臋 tym, co zasz艂o.

- Poczekaj! - krzykn膮艂 Sax, rzucaj膮c si臋 w pogo艅 za Maxi.

Z艂apa艂 j膮 za rami臋 i przytrzyma艂. Wyrwa艂a mu si臋 z furi膮 i odsun臋艂a o krok. Stoj膮c ze skrzy偶owanymi na piersiach r臋kami, patrzy艂a na nich w艣ciek艂ym wzrokiem. Z tak膮 lepiej nie zaczyna膰!

- Jeste艣 solistk膮 - odezwa艂 si臋 surowo Sax. - Koncert nie jest jeszcze sko艅czony.

- Wielkie rzeczy! Powiedz to Marshowi. Bo on jakby nigdy nic zrywa sobotni wyst臋p, a ty nawet nie starasz si臋, 偶eby co艣 z tym zrobi膰.

- Maxi, poczekaj chwil臋 - Bob nachyli艂 si臋 do dziewczyny i szepn膮艂 jej co艣 do ucha.

Pokr臋ci艂a ze z艂o艣ci膮 g艂ow膮, ale potem kiwn臋艂a ni膮 raz i drugi. W tym samym czasie Sax wr贸ci艂 do Marsha.

- Kto jest twoj膮 narzeczon膮? - zapyta艂.

- Carmen Valencia.

- Carmen Valencia! - krzykn臋艂a Maxi. - Ona? Chcesz o偶eni膰 si臋 z Carmen?

- Nie ma sprawy - powiedzia艂 Sax. - Znam j膮. Zadzwoni臋 do niej i prze艂o偶ymy dat臋 艣lubu.

- Dostanie histerii - ostrzeg艂 Marsh, chocia偶 wida膰 by艂o ulg臋 na jego twarzy. - Przecie偶 wiecie, jaki ona ma temperament.

- Temperament! - wrzasn臋艂a Maxi z oburzeniem. - Przeceniasz j膮, ch艂opcze. Ona i temperament. Udaje! Fa艂szuje jak w ka偶dej piosence.

Pete z trudem powstrzyma艂 艣miech.

Sax spojrza艂 na zegarek.

- Koniec przerwy - powiedzia艂 rzeczowo. - Pora na nast臋pny kawa艂ek.

Marsh, sprawca ca艂ego zamieszania, westchn膮艂 ci臋偶ko.

- Co gramy w tej cz臋艣ci? - zapyta艂, odgarniaj膮c w艂osy opadaj膮ce mu na twarz.

W drodze na scen臋 Tony przypomina艂 mu kolejno艣膰 piosenek. Quill u艣miechn膮艂 si臋 do Saxa z wdzi臋czno艣ci膮 i usiad艂 za klawiatur膮.

- Pax vobiscum - powiedzia艂 po 艂acinie. - Pok贸j niech b臋dzie z wami - powt贸rzy艂.

- Gor臋cej tu ni偶 na meczu ligi koszyk贸wki - pokr臋ci艂 g艂ow膮 Pete.

- Zwykle jest spokojniej - mrukn膮艂 Bob.

- Przez ten 艣lub zrobi艂a si臋 afera - dorzuci艂 Sax. - Ale za艂atwimy szybko ca艂膮 spraw臋.

- Wiecie... Nie rozumiem. Marsh m贸wi艂 o tym tak... tak oboj臋tnie - Pete by艂 zaszokowany - jakby si臋 wybiera艂 na pizz臋 czy co艣 podobnego...

- Ca艂y Marsh - wzruszy艂 ramionami Sax. - By艂 zar臋czony ze dwana艣cie razy, o ile mnie pami臋膰 nie myli. Teraz pewnie te偶 nic z tego nie wyjdzie.

- Co powiedzia艂e艣 Maxi? - zapyta艂 Pete. - Zmi臋k艂a od razu.

- To by艂o proste. Marsh ju偶 dwa razy by艂 zar臋czony z Maxi. Za ka偶dym razem ona z nim zrywa艂a. Co nie znaczy, 偶e pozwoli mu wzi膮膰 艣lub z jak膮艣 inn膮. Co to, to nie. Wi臋c powiedzia艂em jej, 偶e pomys艂 z ma艂偶e艅stwem wzi膮艂 si臋 prawdopodobnie z nerw贸w. Zjad艂a go trema przed powa偶nym wyst臋pem i musia艂 si臋 jako艣 roz艂adowa膰, a tak naprawd臋 kocha wci膮偶 tylko j膮. Trzeba da膰 mu troch臋 czasu, 偶eby to sobie u艣wiadomi艂.

- Nie my艣la艂e艣 przypadkiem, 偶eby zatrudni膰 si臋 w jakim艣 dziale porad mi艂osnych? - za艣mia艂 si臋 Pete.

- Spadaj.

Na scenie Marsh wzi膮艂 pierwszy akord. Natychmiast do艂膮czyli do niego pozostali i muzyka wybuch艂a czystym, wibruj膮cym d藕wi臋kiem. Kolejny superprzeb贸j 艁ups贸w. Pete zastanawia艂 si臋, czy ka偶dy rockman musi by膰 艣wirem, 偶eby tak gra膰. Doszed艂 do wniosku, 偶e nie ma to dla niego znaczenia.

- A teraz do rzeczy - Sax uzna艂, 偶e nadszed艂 czas na powa偶n膮 rozmow臋 o interesach. - Musimy ustali膰 strategi臋 na sobot臋. Chcia艂bym, 偶eby na koncercie w Los Angeles pojawi艂y si臋 setki fan贸w 艁ups贸w. T艂umy oklaskuj膮ce zesp贸艂 zawsze robi膮 wra偶enie na s臋dziach. Musisz je rozwiesi膰 - i wr臋czy艂 Bobowi stos 偶贸艂tych ulotek - w ca艂ym mie艣cie. I to zaraz.

- Co powiesz, je艣li zrobi臋 to jutro z samego rana? - zapyta艂 Bob. - Mam zepsuty samoch贸d.

- Naprawi臋 go jeszcze dzisiaj - obieca艂 Pete.

- Mo偶e by膰 - zgodzi艂 si臋 Sax. - Ale musisz zacz膮膰 naprawd臋 wcze艣nie.

Potem spojrza艂 na scen臋, gdzie 艁upsy grali i ta艅czyli w idealnej synchronizacji z rytmem i z partnerami, i doda艂:

- Czasem im odbija, ale trzeba przyzna膰, 偶e umiej膮 gra膰. Z takim czadem powinni w sobot臋 zgarn膮膰 pierwsz膮 nagrod臋.

Jupiter Jones siedzia艂 przy stole i przypatrywa艂 si臋 fragmentom starego szpulowego magnetofonu. Maszyna, wielko艣ci sporego pojemnika na chleb, by艂a poprzedniczk膮 dzisiejszych odtwarzaczy kasetowych. Wszystkie cz臋艣ci le偶a艂y dok艂adnie w takiej kolejno艣ci, w jakiej Jupiter je wymontowa艂.

Po namy艣le uzna艂, 偶e sprz臋t jest w porz膮dku, wymaga jedynie oczyszczenia i regulacji. Za chwil臋 b臋dzie mia艂 prawie profesjonalny, studyjny magnetofon. Wyobra偶a艂 ju偶 sobie jako艣膰 d藕wi臋ku! Z takim sprz臋tem mo偶na nagrywa膰 p艂yty!

- I co zamierzasz zrobi膰 z tym 艣mieciem? - zapyta艂 kiedy艣 Pete ze sceptyczn膮 min膮.

Jupiter zignorowa艂 ton Pete'a. Bob u艣miechn膮艂 si臋 tylko, kiedy Jupe odpowiedzia艂 ze zwyk艂膮 pewno艣ci膮 siebie:

- Przysz艂o mi do g艂owy, 偶e powinni艣my z wujem Tytusem go sprzeda膰 i nie藕le na nim zarobi膰.

Wszyscy trzej byli w艂a艣nie w sk艂adzie wuja Tytusa. Jupe siedzia艂 w ma艂ej szopie, w kt贸rej urz膮dzi艂 warsztat. Na jej dachu umie艣ci艂 anten臋 satelitarn膮. Wewn膮trz na p贸艂kach le偶a艂y setki cz臋艣ci i uk艂ad贸w elektronicznych. Szopa sta艂a obok ich Kwatery G艂贸wnej, czyli starej przyczepy kempingowej.

Z drugiej strony przyczepy znajdowa艂 si臋 wypa膰kany olejem kana艂, w kt贸rym Pete razem z dalekim kuzynem Jupitera - Tayem Casseyem (o ile Tay by艂 akurat w mie艣cie) - reperowali samochody swoje, przyjaci贸艂, a czasem nawet obcych klient贸w.

Teraz Pete 艣l臋cza艂 tam nad starym volkswagenem garbusem nale偶膮cym do Boba.

- Rany, mam ochot臋 wysadzi膰 to pud艂o w powietrze - warkn膮艂, kiedy zobaczy艂 koleg贸w spogl膮daj膮cych na niego z g贸ry.

Uj膮艂 si臋 pod boki i z ponur膮 min膮 spogl膮da艂 w silnik samochodu. Garbus nie zapali艂 poprzedniego dnia po po艂udniu. Na szcz臋艣cie Bob postawi艂 go tu偶 przed bram膮 sk艂adu, wi臋c bez k艂opotu przepchali go do 艣rodka.

- Czy dobrze s艂ysz臋? - zawo艂a艂 Bob. - Supermechanik Crenshaw publicznie przyznaje si臋 do pora偶ki?

- Przesta艅! - Pete nie mia艂 ochoty na 偶arty. - Tylko Tay umia艂by co艣 z tym zrobi膰. Jupe, nie wiesz, kiedy on wraca?

- Nikt nic nie wie - odpowiedzia艂 Jupiter. - Zwykle daje zna膰, zanim si臋 pojawi w domu.

Tay mia艂 dwadzie艣cia siedem lat. By艂 genialnym mechanikiem, ale jednocze艣nie nie m贸g艂 d艂ugo usiedzie膰 w jednym miejscu. Sk艂ad wuja Tytusa by艂 jego baz膮 wypadow膮. Pojawia艂 si臋 zazwyczaj raz w miesi膮cu na tydzie艅 lub co艣 ko艂o tego. Poniewa偶 w艂a艣nie mija艂y trzy tygodnie jego nieobecno艣ci, ch艂opcy mieli nadziej臋, 偶e nied艂ugo go zobacz膮.

- Chcesz powiedzie膰, 偶e z moim samochodem koniec? Pytam nie tylko dlatego, 偶e musz臋 jutro rano rozwiesi膰 te wszystkie og艂oszenia. - Bob mia艂 zmartwion膮 min臋. - My艣la艂em, 偶e skocz臋 jeszcze raz na pchli targ i pow臋sz臋 za tymi piratami. Do tej pory trafia mnie, kiedy pomy艣l臋 o moich pi臋ciu dolarach! Nie m贸wi膮c ju偶 o tym, 偶e wieczorem wybieram si臋 z Jan膮 do kina...

- Lepiej sprawd藕, czy ona ma samoch贸d - powiedzia艂 Pete.

- Rany! - zrezygnowany Bob powl贸k艂 si臋 do przyczepy.

Jupiter wr贸ci艂 do warsztatu.

- Zaw贸r ssania w porz膮dku - przemawia艂 Pete do silnika. - D艂awik w porz膮dku. Wszystkie zawory sprawdzone. Co si臋 z tob膮 dzieje, autko?

- Jupe! - zawo艂a艂 Bob, staj膮c w drzwiach przyczepy ze s艂uchawk膮 w r臋ku. - Jana powiedzia艂a, 偶e mo偶emy wzi膮膰 jej samoch贸d, ale jest u niej kole偶anka, kt贸ra te偶 chce jecha膰. Co ty na to?

- Co to znaczy: “Co ja na to”? - odpowiedzia艂 Jupiter. - Przecie偶 kole偶anka Jany nie potrzebuje mojej zgody, 偶eby p贸j艣膰 do kina.

- Nie udawaj - Bob popatrzy艂 na niego z oczekiwaniem.

Jupiter dobrze wiedzia艂, o co chodzi. Ale pr臋dzej zgodzi艂by si臋 na spotkanie z uzbrojonym bandyt膮 w ciemnej alei ni偶 na kolejn膮, upokarzaj膮c膮 randk臋 w ciemno.

Pete nie m贸g艂 si臋 powstrzyma膰. Wszed艂 do szopy, 偶eby us艂ysze膰, jak Jupiter wywinie si臋 tym razem.

- Jestem zaj臋ty - Jupe pochyli艂 si臋 nisko nad sto艂em.

- M贸wi, 偶e jest bardzo zaj臋ty - powt贸rzy艂 Bob do telefonu. - Co? No dobrze - powiedzia艂 i odwr贸ci艂 si臋 do Jupitera. - Chce z tob膮 m贸wi膰. Daj spok贸j, Jupe. Wyluzuj si臋.

Jupe mrukn膮艂 co艣 o tym, 偶eby Bob poszed艂 si臋 powiesi膰. Potem od艂o偶y艂 艣rubokr臋t na miejsce. Powoli odsun膮艂 si臋 od sto艂u. Wreszcie wsta艂.

Jupiter mia艂 okr膮g艂膮 twarz, ciemne w艂osy i - jak to sam okre艣la艂 - by艂 szeroki w pasie. Poza tym cechowa艂a go wybitna inteligencja, dzi臋ki kt贸rej radzi艂 sobie ze wszystkimi problemami, z wyj膮tkiem dw贸ch - nadwagi i nie艣mia艂o艣ci wobec dziewczyn.

Chrz膮kn膮艂 i z oporami si臋gn膮艂 po s艂uchawk臋.

- S艂ucham, tu Jupiter Jones - i w jednej chwili zaczerwieni艂 si臋 po uszy. - Mnie te偶 mi艂o ci臋 pozna膰... - zamkn膮艂 oczy i prze艂kn膮艂 艣lin臋. - Nie, nie jestem Skorpionem... Przykro mi, ale mam inne plany na dzisiejszy wiecz贸r. Ju偶 nie da si臋 ich zmieni膰.

- Jupe! - zgodnie wrzasn臋li Bob i Pete, s艂ysz膮c to bezczelne k艂amstwo.

- Dzi臋kuj臋, 偶e o mnie pomy艣la艂a艣 - zako艅czy艂 rozmow臋 Jupe, ignoruj膮c okrzyki koleg贸w.

Odda艂 Bobowi s艂uchawk臋 i otar艂 pot z czo艂a.

- No to o si贸dmej - rzuci艂 Bob do s艂uchawki, patrz膮c krzywo na Jupitera. - Te偶 nie mog臋 si臋 doczeka膰. Cze艣膰, Jana.

- Ju偶 widzia艂em ten film - obwie艣ci艂 Jupiter. - Ksi膮偶ka jest o wiele lepsza.

I bior膮c do r臋ki 艣rubokr臋t, doda艂:

- Nie m贸wi膮c o tym, 偶e mam nowy program od偶ywiania. - Jupiter uzna艂, 偶e s艂owo “dieta” niesie za sob膮 negatywne skojarzenia. - Nazywa si臋 “kromka z mas艂em”, bo na ka偶dy posi艂ek trzeba je艣膰 chleb z mas艂em. Je艣li p贸jd臋 do kina, zaczn臋 opycha膰 si臋 pra偶on膮 kukurydz膮, orzeszkami i batonami. Nie chc臋 zmarnowa膰 ca艂ych dw贸ch tygodni wyrzecze艅.

Poklepa艂 si臋 z nadziej膮 po brzuchu, kt贸ry jednak stercza艂 tak samo jak zwykle.

Bob i Pete spojrzeli na siebie z u艣miechem. Je艣li Jupe co艣 postanowi艂, nie by艂o na to si艂y.

- I jeszcze jedno. Musz臋 zastanowi膰 si臋 nad dzisiejszymi zdarzeniami na pchlim targu. A swoj膮 drog膮, Bob, dlaczego wybuli艂e艣 fors臋 na pirackie nagrania?

- To by艂a okazja! Trzy kasety za pi膮tk臋!

- Czy zechcia艂by艣 powt贸rzy膰, 偶e to by艂a okazja? - Pete popatrzy艂 chytrze na Boba i wszyscy roze艣miali si臋 g艂o艣no.

- Chcia艂e艣 dosta膰 co艣 za nic - parskn膮艂 Jupe - a sko艅czy艂o si臋 na tym, 偶e nie dosta艂e艣 nic za ca艂e pi臋膰 dolc贸w.

- Zejd藕 ze mnie, Jupe. Sam czatujesz na okazje. Oni mnie okantowali. I to jest 艣wi艅stwo. Zbyt ci臋偶ko pracuj臋 na chleb.

- Jak my艣licie, czy ci dwaj mogli by膰 oszukanymi klientami?

- A kim innym? - szybko odpowiedzia艂 Pete.

- Nie wiem - pokr臋ci艂 g艂ow膮 Jupiter. - Wydaje mi si臋 tylko, 偶e oszukany klient zawsze 偶膮da zwrotu pieni臋dzy. Czy oni m贸wili co艣 o pieni膮dzach?

- Jeden co艣 krzycza艂, ale w obcym j臋zyku - odpowiedzia艂 Bob.

- No to dalej nic nie wiemy. Czy kt贸ry艣 z was zapami臋ta艂 przynajmniej numer rejestracyjny furgonetki?

Pete otworzy艂 usta. Obaj z Bobem popatrzyli na siebie ze wstydem.

- Nie - przyznali.

Jupiter pokiwa艂 ci臋偶ko g艂ow膮. Zachowali si臋 jak amatorzy.

- A mo偶e jest co艣, jaki艣 艣lad, o kt贸rym zapomnieli艣cie? S艂owo, rzecz...

Niespodziewanie dla wszystkich; Pete skoczy艂 na r贸wne nogi i pogna艂 do przyczepy.

- Nie zadzwoni艂em do Kellyl - krzykn膮艂 przez rami臋. - Pomy艣li, 偶e o niej zapomnia艂em.

- Sp贸jrz prawdzie w oczy. Naprawd臋 o niej zapomnia艂e艣 - rzuci艂 za nim Jupiter z nieodpart膮 logik膮 i zabra艂 si臋 do czyszczenia 艣rub.

Analizowa艂 wydarzenia sprzed paru godzin. Chodzi艂o o co艣 wi臋cej ni偶 pi臋膰 dolar贸w Boba. Szarpanina by艂a wa偶niejsza. Nie mia艂 ju偶 w膮tpliwo艣ci, 偶e pojawi艂a si臋 nowa sprawa do rozwi膮zania.

Bob te偶 my艣la艂 o nieudanej transakcji. By艂 rozczarowany swoim zachowaniem. I w艣ciek艂y na siebie. Zachowa艂 si臋 jak g艂upkowaty chytrus. Nic dziwnego, 偶e zosta艂 wystawiony do wiatru. Wydawa艂o mu si臋, 偶e co艣 sobie przypomina. Zamazany obraz przep艂yn膮艂 przed oczami. Ale nie zdo艂a艂 go zatrzyma膰.

Nagle klepn膮艂 si臋 w czo艂o. Ze te偶 wcze艣niej nie przysz艂o mu to do g艂owy! Z艂apa艂 za s艂uchawk臋, kaza艂 Pete'owi, kt贸ry wci膮偶 rozmawia艂 z Kelly, natychmiast si臋 roz艂膮czy膰, i zadzwoni艂 do biura numer贸w. Poprosi艂 o telefon do administracji targowiska. W po艣piechu zapisa艂 numer na d艂oni i kr臋ci艂 dalej.

- Sz贸sta alejka licz膮c od estrady - podnieconym g艂osem m贸wi艂 do aparatu. - Tak, chodzi mi o stoisko z kasetami. Dzi臋kuj臋 - znowu nabazgra艂 co艣 na r臋ce.

- Stoisko wynaj膮艂 niejaki Prem Manurasarda, zamieszka艂y w Rocky Beach, ulica San Martin 434 - oznajmi艂 Jupiterowi, kt贸ry natychmiast si臋gn膮艂 po ksi膮偶k臋 telefoniczn膮.

- Nie ma takiej osoby - powiedzia艂 po chwili.

Zadzwonili znowu do biura numer贸w. Nie by艂o abonenta o tym nazwisku.

- Sprawd藕my adres - Bob nie zamierza艂 si臋 podda膰.

- Musimy i艣膰 do komputera. Mam w nim rejestr telefon贸w wed艂ug ulic.

Jupiter trzyma艂 komputer w przyczepie ze wzgl臋du na klimatyzacj臋. Ju偶 od drzwi s艂ycha膰 by艂o Pete'a.

- Ale偶 - t艂umaczy艂 si臋 - oczywi艣cie, 偶e o tobie pami臋tam. Ca艂y czas.

Wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Jupiter natychmiast w艂膮czy艂 komputer.

- Mam odpowied藕, ale w膮tpi臋, czy ci si臋 spodoba - powiedzia艂 po chwili. - jest San Martin 432 i 436. Nie ma 434.

- Co to znaczy?

- Albo to pusta parcela, albo na ulicy jest tak ciasno, 偶e nie zmie艣ci艂 im si臋 dom pod 434.

- Fa艂szywy adres - j臋kn膮艂 Bob. - Nasz jedyny trop!

Jupiter z podejrzan膮 rado艣ci膮 kiwn膮艂 g艂ow膮.

- To mnie nie powstrzyma - oznajmi艂 Bob kategorycznie - Mam zamiar z艂apa膰 tych oszust贸w bez wzgl臋du na koszty.

ROZDZIA艁 5

TAJEMNICZE SZPULE

Nast臋pnego ranka ciep艂e promienie s艂o艅ca obudzi艂y Boba. W kompletnym pop艂ochu usiad艂 na 艂贸偶ku. Przecie偶 od 艣witu mia艂 rozlepia膰 ulotki o sobotnim wyst臋pie 艁ups贸w! Ca艂kiem o tym zapomnia艂!

Randka z Jan膮 uda艂a si臋 nadzwyczajnie i on, nieszcz臋sny idiota, zapomnia艂 o ca艂ym 艣wiecie! A偶 si臋 wzdrygn膮艂, kiedy spojrza艂 na zegarek. By艂a dziesi膮ta! Na domiar z艂ego wci膮偶 nie mia艂 samochodu.

Ubieraj膮c si臋 pospiesznie, my艣la艂 o jakim艣 sensownym rozwi膮zaniu.

- Warto spr贸bowa膰 - mrukn膮艂 do siebie i pogna艂 do holu, 偶eby zadzwoni膰.

W domu by艂o cicho. Oboje rodzice dawno wyszli do pracy. Ojciec Boba by艂 reporterem i wcze艣nie zaczyna艂 dzie艅, mama po艣redniczy艂a w handlu nieruchomo艣ciami i cz臋sto za艂atwia艂a sprawy w mie艣cie.

Wystuka艂 numer i odchrz膮kn膮艂, przygotowuj膮c si臋 do rozmowy.

- Cze艣膰, Sax. M贸wi艂em ci wczoraj o samochodzie, prawda? No wi臋c Pete wci膮偶 nie mo偶e go naprawi膰... i... chcia艂em zapyta膰... czy nie po偶yczy艂by艣 mi karawanu? - Wstrzyma艂 oddech, czekaj膮c na odpowied藕.

- Bierz go, ch艂opcze - Sax wyra藕nie si臋 spieszy艂. - Tylko chc臋 tu widzie膰 twoje zw艂oki natychmiast! Musimy porozmawia膰! - i rzuci艂 s艂uchawk臋.

Bob odetchn膮艂 z ulg膮. Ale ma wspania艂ego szefa! Teraz musi gna膰. Najlepiej na rowerze! Ulotki wrzuci do plecaka. Powinny si臋 zmie艣ci膰.

Wyci膮gn膮艂 spod 艂贸偶ka karton ze szkolnymi 艣mieciami i si臋gn膮艂 po plecak. Nagle zauwa偶y艂 co艣 dziwnego. Mi臋dzy jego rupieciami le偶a艂a br膮zowa papierowa torba. Nie by艂o jej tam przedtem. Zajrza艂 do 艣rodka i zobaczy艂 dwa p艂askie pude艂ka z napisem “Amplex. Ta艣ma 1/4 cala”.

W pierwszym by艂a szpula z ta艣m膮 magnetofonow膮 nawini臋t膮 na grubo艣膰 co najmniej dziesi臋ciu cali. W drugiej - to samo. Szpule oznaczone by艂y cyframi 1 i 2.

Zdziwiony wpatrywa艂 si臋 w torb臋. Sk膮d wzi臋艂a si臋 w jego rzeczach? I co zawieraj膮 ta艣my?

Nagle zad藕wi臋cza艂y mu w uszach s艂owa Saxa. Przecie偶 mia艂 si臋 natychmiast u niego zjawi膰! Wcisn膮艂 ulotki do plecaka i ze znalezionymi ta艣mami pod pach膮 wskoczy艂 na rower. Pojecha艂 prosto do sk艂adu staroci wuja Tytusa.

Jupiter by艂 ju偶 w szopie.

- Co to jest? - znieruchomia艂 z kromk膮 chleba z mas艂em w powietrzu, kiedy Bob rzuci艂 mu na st贸艂 dwa bia艂e pude艂ka.

- Jupe, sprawd藕 to, dobra? Musz臋 lecie膰. Znalaz艂em je w swoich szkolnych rzeczach. Strasznie si臋 spiesz臋. To mo偶e by膰 co艣 wa偶nego. Nie mam teraz czasu...

- Nic ju偶 nie m贸w! - Jupiterowi zab艂ys艂y oczy.

Wcisn膮艂 do ust ca艂y chleb, z艂apa艂 pude艂ka i dok艂adnie si臋 im przyjrza艂. Czu艂, jak dreszcz podniecenia przelatuje mu po krzy偶u. Uwielbia艂 takie chwile.

Tymczasem Bob peda艂owa艂 co si艂 do domu Saxa, odleg艂ego zaledwie o mil臋. Drzewa, przechodnie, zaparkowane samochody przelatywa艂y obok niego w p臋dzie. W pewnej chwili zauwa偶y艂 k膮tem oka ci臋偶ar贸wk臋 jad膮c膮 po jego prawej stronie. Chocia偶 mia艂 g艂ow臋 zaprz膮tni臋t膮 innymi sprawami, niebieski zwalisty dodge wyda艂 mu si臋 znajomy. Dopiero po kilku sekundach dotar艂o do niego, sk膮d go zna. Przecie偶 tak膮 furgonetk膮 uciekli wczoraj piraci. Z okna samochodu wygl膮da艂a twarz o znajomych, azjatyckich rysach. To ten facet sprzeda艂 mu lewe kasety. Co on tutaj robi?

- Hej, ty - wrzasn膮艂 Bob. - Oddawaj moje pi臋膰 dolar贸w!

Azjata cofn膮艂 si臋 gwa艂townie.

- Prem! - zawo艂a艂 do kierowcy.

Za kierownic膮 siedzia艂 obrzydliwy typ z blizn膮. Bob us艂ysza艂, 偶e m贸wi膮 co艣 szybko w obcym j臋zyku. Tym razem nie da si臋 wykiwa膰! Zapami臋ta numer rejestracyjny!

Ci臋偶ar贸wka jecha艂a jednak zbyt blisko. Widzia艂 tylko jej niebieski bok. Nagle gwa艂townie przyspieszy艂a. Bob wyt臋偶y艂 wzrok, czekaj膮c a偶 poka偶e si臋 tylna tablica. Zobaczy艂 tylne drzwi i... nic wi臋cej. Tablica by艂a pokryta grub膮 warstw膮 zaschni臋tego b艂ota. Potem kierowca gwa艂townie skr臋ci艂 i dodge znikn膮艂 za rogiem.

Przeklinaj膮c sw贸j zepsuty samoch贸d, Bob popeda艂owa艂 do Saxa. Nie mia艂 poj臋cia, co my艣le膰 o tym spotkaniu.

Bob i Celesta siedzieli na sk艂adanych p艂贸ciennych krzes艂ach w biurze Saxa. Dooko艂a na 艣cianach wisia艂y fotosy z autografami wszystkich artyst贸w i zespo艂贸w, kt贸rych promowa艂a agencja Rock-Plus.

Sax z zatroskanym wyrazem twarzy chodzi艂 z k膮ta w k膮t jak zamkni臋te w klatce zwierz臋 - od starego pianina do nowoczesnej wie偶y i z powrotem.

- Rzecz w tym, dzieciaki - m贸wi艂 - 偶e musz臋 natychmiast jecha膰 do Omaha i zaopiekowa膰 si臋 mam膮. Lekarze m贸wi膮, 偶e to nie jest bardzo powa偶na operacja, ale uwa偶am, 偶e musz臋 tam by膰, 偶eby sprawdzi膰, czy wszystko jest w porz膮dku.

Przerwa艂, opar艂 si臋 ci臋偶ko o biurko i pr贸bowa艂 si臋 u艣miechn膮膰.

- Teraz wy w dw贸jk臋 musicie prowadzi膰 biuro. Wiem, 偶e sobie dacie rad臋.

- A co z wyst臋pem Hula 艁ups贸w? - zaniepokoi艂 si臋 Bob.

- Wr贸c臋 w sobot臋 rano. Pilnujcie, 偶eby si臋 nawzajem nie pozabijali. I nie brali z nikim 艣lubu.

- Dobra - u艣miechn膮艂 si臋 Bob.

- Opowiedzia艂em Cele艣cie o tym, co dzia艂o si臋 wczoraj... Celesta, studentka college'u, pracowa艂a na p贸艂 etatu jako sekretarka Saxa. By艂a wysok膮, postawn膮 blondynk膮 i prezentowa艂a si臋 wspaniale.

- Maxi i Marsh zawsze zachowuj膮 si臋 histerycznie - powiedzia艂a. - Ciekawa jestem, czy kiedy艣 si臋 zejd膮?

- Nie my艣l臋, 偶eby 艣wiat by艂 got贸w na tak膮 kombinacj臋 - oznajmi艂 Sax. - To piorunuj膮ca mieszanka.

艢miali si臋 jeszcze, kiedy zad藕wi臋cza艂 dzwonek u drzwi.

- Spodziewasz si臋 kogo艣? - zapyta艂a Celesta wstaj膮c.

- Nie. Mnie ju偶 zreszt膮 tu nie ma - Sax wyci膮gn膮艂 spod biurka zakurzon膮 sk贸rzan膮 teczk臋 i wepchn膮艂 do niej plik papier贸w. - Musz臋 zostawi膰 troch臋 miejsca na bielizn臋 - mrukn膮艂 do siebie.

Bob wsta艂.

- Prawda, karawan - przypomnia艂 sobie Sax, rzucaj膮c Bobowi kluczyki. - Kiedy sko艅czysz robot臋, oddaj kluczyki Cele艣cie. Nie zamartwiaj si臋 艁upsami. Ulotki s膮 w tej chwili najwa偶niejsze. A oni wyczerpali ju偶 tygodniowy limit awantur.

- Oby艣 mia艂 racj臋.

W艂a艣nie si臋 偶egnali, kiedy w drzwiach stan臋艂a Celesta.

- Pan John Henry Butler do ciebie - powiedzia艂a.

- Ja tylko na sekund臋, Sendler - us艂yszeli nosowy g艂os z pokoju obok. - Przykro mi, 偶e zabieram tw贸j cenny czas, ale by艂bym zachwycony, gdyby艣 zgodzi艂 si臋 po艣wi臋ci膰 mojej marnej osobie chwil臋. Je艣li pozwolisz, chcia艂bym porozmawia膰 o tej sensacyjnej grupie, kt贸r膮 si臋 zajmujesz. Jak oni si臋 nazywaj膮? Jako艣 dziwnie. Hula 艁ups, prawda?

Celesta nie odsun臋艂a si臋 od drzwi nawet na krok. Nie mia艂a zamiaru wpu艣ci膰 Butlera, zanim nie us艂yszy zgody szefa.

- Ale sobie wybra艂 chwil臋 - mrukn膮艂 Sax, przewracaj膮c oczami.

John Henry Butler by艂 jednym z najbardziej wp艂ywowych krytyk贸w muzyki pop w ca艂ej po艂udniowej Kalifornii. Jego recenzje ukazywa艂y si臋 dwa razy w tygodniu w najwi臋kszym dzienniku Los Angeles. Wszyscy wiedzieli, 偶e jednym zdaniem mo偶e zrobi膰 gwiazd臋 z ca艂kiem nieznanego artysty.

Sax podj膮艂 szybk膮 decyzj臋.

- Jack! - zawo艂a艂 u艣miechaj膮c si臋 szeroko i wyszed艂 Butlerowi naprzeciw. - Bardzo mi mi艂o, 偶e wpad艂e艣. Wejd藕, prosz臋. Zr贸b nam kaw臋, Celesto, dobrze?

Bob usun膮艂 si臋 z drogi, kiedy Sax wprowadzi艂 do pokoju niskiego, kulfoniastego cz艂owieka oko艂o pi臋膰dziesi膮tki, z ma艂ymi, niebieskimi oczkami i przerzedzonymi, siwymi w艂osami. Ca艂y pok贸j wype艂ni艂 si臋 od razu zapachem drogiej wody kolo艅skiej.

- Oto m贸j asystent, Bob Andrews.

- Niezwykle mi mi艂o. Czy mam przyjemno艣膰 pozna膰 jednego z cz艂onk贸w zespo艂u Hula 艁ups? - Butler z ciekawo艣ci膮 mierzy艂 Boba od st贸p do g艂贸w.

- To m贸j asystent - powt贸rzy艂 Sax.

- Sax jest bardzo mi艂y - powiedzia艂 Bob, wyci膮gaj膮c r臋k臋 - ale naprawd臋 jestem tylko jego ch艂opcem do wszystkiego.

- Ooo! - Butler wygl膮da艂, jakby chcia艂 cofn膮膰 d艂o艅. Pozwoli艂 jednak u艣cisn膮膰 Bobowi czubki swoich palc贸w i natychmiast schowa艂 r臋k臋 do kieszeni wytwornej jedwabnej marynarki. “Chyba po to, 偶eby j膮 zdezynfekowa膰” - pomy艣la艂 Bob, ale g艂o艣no powiedzia艂:

- Mi艂o mi pana pozna膰.

- Nie mam co do tego w膮tpliwo艣ci - mrukn膮艂 Butler do Saxa i przeszed艂 do sprawy. - Rozwa偶am w my艣lach pewien pomys艂. Zastanawiam si臋, czy nie og艂osi膰, 偶e Hula 艁ups s膮 moimi faworytami na zwyci臋zc贸w konkursu Cokkera. Nie uwa偶asz, 偶e to wspania艂e?

Saxowi na moment opad艂a szcz臋ka. Szybko si臋 jednak pozbiera艂.

- 艢wietny wyb贸r, Jack. Dowodzi spostrzegawczo艣ci.

Butler obejrza艂 dok艂adnie oba p艂贸cienne krzes艂a, zanim zdecydowa艂 si臋 usi膮艣膰 na jednym z nich. Zawsze nieprzenikniony Sax, teraz a偶 czerwony z wra偶enia, usiad艂 za biurkiem. Bob cicho wysun膮艂 si臋 z pokoju.

W sekretariacie szala艂a Celesta. By艂a w艣ciek艂a. Z hukiem ustawi艂a na biurku dwa kubki i si臋gn臋艂a po s艂oik z kaw膮.

- Uszczypn膮艂 mnie - powiedzia艂a z gniewnym b艂yskiem w oku. - Mo偶esz w to uwierzy膰?! Ten oble艣ny staruch! Sta艂 za mn膮 w drzwiach i 艣mia艂 mnie uszczypn膮膰! 艢winia. Gdyby nie to, 偶e Saxowi zale偶y na jego opinii, da艂abym mu w twarz.

- I dobrze by艣 zrobi艂a - zgodzi艂 si臋 z ni膮 Bob. - To palant. Co prawda, szczypi膮c w艂a艣nie ciebie, wykaza艂, 偶e ma dobry gust - doda艂.

- Baaardzo ci dzi臋kuj臋 za taki komplement - Celesta rzuci艂a na tac臋 艂y偶eczki i cukier. - Id臋. Niech sobie ma t臋 swoj膮 kaw臋. Ale jest wstr臋tny, prawda? Wygl膮da jak t艂usta, bia艂a ropucha.

Bob roze艣mia艂 si臋. Mia艂a racj臋. Butler rzeczywi艣cie wygl膮da艂 jak t艂usta ropucha. Na szcz臋艣cie Celesta te偶 zacz臋艂a si臋 艣mia膰.

Bob z szacunkiem prowadzi艂 b艂yszcz膮cego, czarnego cadillaca przez ulice Rocky Beach. Gdziekolwiek si臋 pojawi艂, ludzie przystawali i ogl膮dali si臋 za d艂ugim, eleganckim pojazdem.

Sax kupi艂 karawan dziesi臋膰 lat temu na aukcji zabytkowych aut, doda艂 tylne siedzenie i doprowadzi艂 ca艂y samoch贸d do nienagannego stanu. Wewn膮trz by艂a oryginalna, sk贸rzana tapicerka i deska rozdzielcza z orzechowego drewna. By艂a to prywatna w艂asno艣膰 Saxa, chocia偶 czasami agencja u偶ywa艂a cadillaca do cel贸w transportowych.

Bob z szacunkiem ustawi艂 samoch贸d obok parkometra, z艂apa艂 plecak i wyskoczy艂 na chodnik. Ta cz臋艣膰 艣r贸dmie艣cia pe艂na by艂a ma艂ych kafejek i bar贸w, w kt贸rych przesiadywali uczniowie i studenci. Uzna艂, 偶e w takim miejscu znajdzie najwi臋cej fan贸w rocka, kt贸rym nale偶y przypomnie膰 o udziale 艁ups贸w w sobotnim konkursie.

Przypina艂 ulotki do tablic informacyjnych po obu stronach ulicy, zostawia艂 je na s艂upach og艂oszeniowych, wchodzi艂 do wszystkich sklep贸w, pytaj膮c czy mo偶e przylepi膰 afisze na oknach wystawowych. Po godzinie wyt臋偶onej pracy wst膮pi艂 do baru na p膮czka. Odczeka艂 chwil臋 w kolejce, my艣l膮c co dalej.

Zdecydowa艂, 偶e przejdzie na g艂贸wn膮 ulic臋 Rocky Beach i zostawi ulotki w ksi臋garniach i kawiarniach, kt贸rych by艂o tam mn贸stwo. Sko艅czy艂 p膮czka, obliza艂 palce i skierowa艂 si臋 skr贸tem w tamt膮 stron臋.

Zrobi艂 zaledwie kilka krok贸w. Nagle us艂ysza艂 dziwny ha艂as w bramie, kt贸r膮 w艂a艣nie mija艂. Zawaha艂 si臋 przez chwil臋 i ju偶 mia艂 si臋 odwr贸ci膰, kiedy kto艣 zarzuci艂 mu na g艂ow臋 grub膮, czarn膮 p艂acht臋, z艂apa艂 za r臋ce i zdar艂 z ramion plecak.

Nie dosy膰, 偶e nic nie widzia艂, to jeszcze nie m贸g艂 si臋 poruszy膰.

ROZDZIA艁 6

P臉DEM PRZED SIEBIE

Bob sta艂 w ciemno艣ci, kompletnie og艂upia艂y. Dochodzi艂y do niego jedynie st艂umione d藕wi臋ki ulicy. Ktokolwiek go trzyma艂, nie m贸wi艂 nic. Co dziwniejsze - nic nie robi艂.

- Kto to? - zapyta艂 Bob g艂o艣no, staraj膮c si臋 zachowa膰 spok贸j.

Us艂ysza艂 tylko szelest.

Nagle u艣wiadomi艂 sobie, 偶e ma wolne nogi i 偶e jest trzymany od ty艂u. Szybkim i precyzyjnym ruchem pochyli艂 si臋 do przodu i wykona艂 kopni臋cie w ty艂 znane wszystkim karatekom jako ushiro-kekomi.

Trafi艂. Us艂ysza艂 j臋k b贸lu. Cz艂owiek, kt贸ry go trzyma艂, zwolni艂 u艣cisk. Bob polecia艂 do przodu. Na szcz臋艣cie, on i Pete 膰wiczyli karate regularnie!

Za plecami us艂ysza艂 oddalaj膮ce si臋 kroki. Zdar艂 czarn膮 szmat臋 z g艂owy i spojrza艂 w uliczk臋. Pusta. Nie mia艂 pewno艣ci, czy napastnik by艂 jeden, czy by艂o ich dw贸ch.

Pod jego nogami le偶a艂 plecak i rozrzucone ulotki. Bob dok艂adnie pami臋ta艂, 偶e zaci膮ga艂 suwak, stoj膮c w kolejce po p膮czka. Napastnik musia艂 wi臋c celowo otworzy膰 go i wyrzuci膰 ca艂膮 zawarto艣膰 na ziemi臋.

Komu mog艂o zale偶e膰 na ulotkach? A mo偶e facet szuka艂 czego艣 innego? Na przyk艂ad dw贸ch pude艂ek z ta艣mami, kt贸re nie wiadomo jakim cudem znalaz艂y si臋 dzi艣 rano w艣r贸d jego rzeczy?

Dopiero o wp贸艂 do trzeciej po po艂udniu Bob wsiad艂 na rower i popeda艂owa艂 do sk艂adu staroci. Wcze艣niej musia艂 odprowadzi膰 karawan i odda膰 Cele艣cie kluczyki. Przy okazji sprawdzili, czy w艣r贸d 艁ups贸w panuje spok贸j.

Przeje偶d偶aj膮c przez bram臋 sk艂adu, omal nie spad艂 z roweru. Woko艂o s艂ycha膰 by艂o wspania艂e, krystalicznie czyste d藕wi臋ki rock'n'rolla! Dochodzi艂y najwyra藕niej z szopy Jupitera. Bob zajrza艂 do 艣rodka. Jupe i Pete siedzieli na krzes艂ach, z nogami na stole i r臋kami za艂o偶onymi za g艂ow臋, i z b艂ogimi minami ws艂uchiwali si臋 w muzyk臋.

Na pod艂odze le偶a艂 talerz z okruchami czego艣, co ju偶 zosta艂o zjedzone.

- Kto to? Barbarzy艅cy? - zapyta艂 Bob st艂umionym g艂osem.

- Ciii - odpowiedzia艂 Pete.

Jupiter nawet nie otworzy艂 ust. Na og贸艂 nie przepada艂 za rockiem, ale teraz siedzia艂 z przymkni臋tymi oczami, kompletnie zatracony w innym 艣wiecie. “To lepsze ni偶 chleb z mas艂em” - my艣la艂.

Bob opar艂 rower o swojego volkswagena i przysiad艂 obok nich. Muzyka dochodzi艂a ze starego magnetofonu, w kt贸rym Jupiter grzeba艂 przez kilka ostatnich dni. Bob przyjrza艂 si臋 uwa偶nie urz膮dzeniu i wyba艂uszy艂 oczy. Je艣li go wzrok nie myli艂, s艂uchali w艂a艣nie ta艣my, kt贸r膮 da艂 Jupiterowi dzi艣 rano do identyfikacji!

- Ch艂opaki... - zacz膮艂.

- Ciii! - zgodnie powiedzieli Jupiter i Pete.

Bob kiwn膮艂 g艂ow膮, zamkn膮艂 oczy i zacz膮艂 s艂ucha膰. Mieli racj臋. O wszystko mo偶na zapyta膰 p贸藕niej. Teraz trzeba odda膰 si臋 wspania艂ej muzyce. Co za jako艣膰 nagrania!

Ta艣ma si臋 sko艅czy艂a, a oni wci膮偶 nic nie m贸wili.

- A wi臋c do tego s艂u偶y tw贸j szpulowy magnetofon - przerwa艂 cisz臋 Bob.

- Niesamowite, co? - Jupiter by艂 bardzo zadowolony z siebie. - Wyobra藕cie sobie, 偶e ca艂e urz膮dzenie to wysokiej klasy...

- Jupiter, nie teraz - Pete wiedzia艂, 偶e je艣li od razu nie przerwie koledze, zostan膮 zmuszeni do wys艂uchania dwudziestominutowego wyk艂adu. - Potrzebne nam informacje. Bob, sk膮d masz te ta艣my?

Bob opowiedzia艂, jak znalaz艂 je w pudle ze szkolnymi rupieciami.

- Kto je tam wsadzi艂? - dopytywa艂 si臋 Pete.

- Sam chcia艂bym to wiedzie膰. Zgadnijcie, kogo spotka艂em dzi艣 rano?

I Bob opowiedzia艂 o niebieskim dodge'u.

- Z tego, co s艂ysza艂em, wynika, 偶e du偶y z blizn膮 to Prem Manurasarda - zako艅czy艂 histori臋 Bob. - Ten mniejszy zwraca艂 si臋 do niego “Prem”.

- Czy... - zacz膮艂 Jupiter.

- Czytam w twoich my艣lach - nie da艂 mu doko艅czy膰 Bob - ale tablica rejestracyjna by艂a zachlapana grub膮 warstw膮 b艂ota i ca艂kowicie nieczytelna.

- To wbrew prawu stanu Kalifornia - powiedzia艂 Jupiter powa偶nym tonem.

- A czego si臋 spodziewasz po ludziach, kt贸rzy handluj膮 lewymi kasetami, kradn膮 czyje艣 pi臋膰 dolc贸w i wdaj膮 si臋 w ostre mordobicia? - rzuci艂 Pete.

- Nie wiecie jeszcze o jednym - i Bob opowiedzia艂 o tym, jak zosta艂 napadni臋ty.

- Dziwne - Jupiter wypchn膮艂 doln膮 warg臋, intensywnie my艣l膮c. - Wydaje si臋, 偶e to seria nie powi膮zanych niczym wypadk贸w.

- Nie ca艂kiem - zaprotestowa艂 Pete. - To musi mie膰 co艣 wsp贸lnego z awantur膮 na pchlim targu.

- Chwileczk臋! - Bob zmarszczy艂 brwi i przeczesywa艂 palcami blond w艂osy.

Przypomina艂 sobie co艣, ale nie by艂 ca艂kiem pewien. Kiedy upad艂 i uderzy艂 si臋 w g艂ow臋... Wszystko dooko艂a niego p艂ywa艂o w powietrzu... Widzia艂 wtedy...

Jupe i Pete nie spuszczali z niego oka.

- Pami臋tam... pami臋tam tego mniejszego pirata. Unosi艂 si臋 nad moim pud艂em. Wtedy my艣la艂em, 偶e chce je ukra艣膰. A m贸g艂 w艂o偶y膰 co艣 do 艣rodka!

- Hmmm - mrukn膮艂 Jupiter, kt贸remu okr膮g艂a twarz a偶 poja艣nia艂a z zadowolenia. - Mo偶na pokusi膰 si臋 o pewn膮 hipotez臋. Za艂贸偶my, 偶e te dwie szpule 艂膮cz膮 wszystkie wydarzenia. Czterej m臋偶czy藕ni pobili si臋 w艂a艣nie o nie. Widzia艂e艣 ma艂ego pirata obok swojego pud艂a, a z tego wynika, 偶e para sprzedawc贸w z pchlego targu mia艂a szpule i ta艣my najpierw. Tamci dwaj przyszli im je odebra膰.

- A jak wyt艂umaczy膰, 偶e niebieska furgonetka jecha艂a za mn膮 dzi艣 rano?

- Jako艣 ci臋 wy艣ledzili - powiedzia艂 Pete. - Mo偶e m贸wi艂e艣 przy nich co艣 o Saxie. Albo o 艁upsach.

- Mo偶e - zgodzi艂 si臋 Bob. - Albo ja, albo ty.

- W porz膮dku - Jupiter chodzi艂 wok贸艂 sto艂u. - Za艂贸偶my, 偶e ma艂y schowa艂 ta艣my. Mo偶e my艣la艂, 偶e pud艂o nale偶y do ludzi z s膮siedniego stoiska. Potem wr贸ci艂 i okaza艂o si臋, 偶e tam nikt nic nie wie. Wtedy przypomnia艂 sobie o tobie. Le偶a艂e艣 przecie偶 niedaleko - pud艂a. Potem skojarzy艂, 偶e rozmawiali艣cie o Saxie i 艁upsach. Wystarczy艂o sprawdzi膰 w informacji adresowej - i ju偶 wiedzieli, gdzie jest agencja. Prawdopodobnie przyjechali rano, 偶eby sprawdzi膰 biuro Saxa.

- I kto nakry艂 ich na gor膮cym uczynku? - za艣mia艂 si臋 Pete. - Najszybszy cyklista w tym mie艣cie - Superbob. Bob nie wydawa艂 si臋 roz艣mieszony.

- Zobaczyli, 偶e wchodzisz do 艣rodka - ci膮gn膮艂 Jupiter - i czekali. Potem wystarczy艂o ju偶 jecha膰 za karawanem i znale藕膰 okazj臋, 偶eby przeszuka膰 plecak.

- Bo plecak le偶a艂 na samym wierzchu szkolnych rupieci.

- Tak - Jupiter zadowolony usiad艂 i skrzy偶owa艂 r臋ce na piersiach. - Wydarzenia wi膮偶膮 si臋 z nieodpart膮 logik膮.

- Tak, to si臋 trzyma kupy - zgodzi艂 si臋 Bob.

- Co wi臋cej - doda艂 Pete - Jupiter mo偶e nawet mie膰 racj臋.

- Ja mam racj臋 - parskn膮艂 Jupe.

Obejrzeli dok艂adnie ta艣my.

- Co o nich wiemy? - zapyta艂 Bob.

- Studyjna jako艣膰 nagrania - odpowiedzia艂 natychmiast Jupe. - M贸j szpulowy magnetofon ma pi臋tna艣cie ips贸w. To okre艣lenie pr臋dko艣ci obrot贸w - wyja艣ni艂, widz膮c ich zdziwione spojrzenie. - Pi臋tna艣cie cali na sekund臋. Zwyk艂e, amatorskie magnetofony maj膮 dwa razy mniejsz膮. Twoje ta艣my s膮 przystosowane do pi臋tnastu ips贸w.

- Jakie znaczenie ma szybko艣膰 obrot贸w? - zapyta艂 Pete.

- Im szybciej ta艣ma przechodzi obok g艂owicy nagrywaj膮cej, a potem - odtwarzaj膮cej, tym wierniejszy d藕wi臋k. Dzieje si臋 tak dlatego, 偶e wi臋ksza pr臋dko艣膰 umo偶liwia lepsze nagranie d藕wi臋k贸w o wysokiej cz臋stotliwo艣ci. I jeszcze jedno - profesjonalne ta艣my s膮 szersze od ta艣m u偶ywanych w kasetach. Maj膮 jedn膮 czwart膮 cala. W kasetach jest jedna 贸sma cala.

- No dobrze. Rozumiem, 偶e to profesjonalne nagranie, ale dlaczego sz艂a o nie taka wojna? - zastanawia艂 si臋 Bob.

Ch艂opcy popatrzyli po sobie niepewnym wzrokiem.

- Jestem prawie pewien, 偶e to graj膮 Barbarzy艅cy - odezwa艂 si臋 po chwili Bob.

- Kt贸ry album?

- Nie wiem, nie rozpozna艂em piosenek.

- Pos艂uchajmy, co jest na drugiej szpuli - Jupiter si臋gn膮艂 po nast臋pne bia艂e pude艂ko. - Wydaje si臋, 偶e muzyki starczy na ca艂膮 p艂yt臋.

- M贸g艂bym tego s艂ucha膰 ca艂y dzie艅 - rozmarzy艂 si臋 Pete.

- Ciekawe. Czy to znaczy, 偶e Kelly nie wymy艣li艂a ci 偶adnych zaj臋膰 na dzisiaj? - droczy艂 si臋 z nim Jupiter.

- Pokaza艂a si臋 nowa kolekcja ciuch贸w i Kelly posz艂a z mam膮 na zakupy. Wr贸c膮 dopiero p贸藕nym popo艂udniem. Kelly powiedzia艂a, 偶e do tego czasu mnie nie potrzebuje.

Jupe parskn膮艂, a Bob roze艣mia艂 si臋 g艂o艣no.

- Albo zaczniemy s艂ucha膰, albo wyk艂adam na st贸艂 kilka pysznych czekoladowych batonik贸w. Mog臋 te偶 opowiedzie膰 histori臋 pewnego m艂odego cz艂owieka, kt贸ry przez roztargnienie umawia si臋 z dwiema r贸偶nymi dziewczynami jednego wieczoru.

Jupe pospiesznie za艂o偶y艂 szpul臋. Wys艂uchali ca艂ego nagrania, a potem wr贸cili do poprzedniego. Przecie偶 Bob musia艂 pozna膰 ca艂o艣膰!

- To na pewno Barbarzy艅cy - powiedzia艂 w ko艅cu. - Ale nie znam 偶adnej piosenki. Albo s膮 bardzo stare, albo ca艂kiem nowe.

- Te偶 nigdy ich nie s艂ysza艂em - doda艂 Pete. - A ty, Jupe?

Jupiter pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Nic nie s艂ycha膰 o Tayu? - przypomnia艂 sobie Bob, patrz膮c na swojego garbusa.

- Ani s艂owa. Przykro mi.

Bob z westchnieniem ruszy艂 w kierunku roweru, gdy nagle Pete zaproponowa艂, 偶e go podwiezie. Mia艂 wyrzuty sumienia, 偶e nie uda艂o mu si臋 naprawi膰 volkswagena.

- To najlepsza propozycja, jak膮 dzi艣 otrzyma艂em - uzna艂 Bob. Wrzucili rower do baga偶nika 偶贸艂tego chevroleta, rocznik 1967, i pojechali do domu Boba.

- Ci Barbarzy艅cy naprawd臋 s膮 super, nie? - upewnia艂 si臋 Pete.

Tak jak Bob nie wiedzia艂 nic o samochodach, tak on w 偶adnym wypadku nie uwa偶a艂 si臋 za eksperta od muzyki.

- Taaa. S膮 bardzo popularni, wszystkie ich albumy 艣wietnie si臋 sprzedaj膮. Muzycznie s膮 bez zarzutu.

Wjechali na podjazd przed domem Andrews贸w.

- Wejd藕. Zrobimy sobie co艣 do jedzenia. Umieram z g艂odu. Zjad艂em dzi艣 tylko jednego p膮czka.

Pete poczu艂, 偶e kiszki graj膮 mu marsza.

- 艢wietny pomys艂!

Wypchali sobie d艂ugie bu艂ki wszystkim, co tylko znale藕li w lod贸wce. Bob wyj膮艂 karton soku. Usiedli przy stole ciesz膮c si臋 z uczty, jaka ich czeka, gdy nagle nad ich g艂owami zaskrzypia艂y deski.

- Twoi starzy s膮 w domu? - zdziwi艂 si臋 Pete.

- Nie. W pracy - Bob otworzy艂 szeroko usta, 偶eby ugry藕膰 kanapk臋. - To stary dom.

- Tak. W starych domach zawsze skrzypi膮 pod艂ogi.

Nagle Pete krzykn膮艂 g艂o艣no. Bob odwr贸ci艂 si臋, 偶eby zobaczy膰, o co mu chodzi, i zamar艂. W oknie pojawi艂y si臋 dwie wielkie stopy. Potem - ca艂e nogi. Kto艣 opuszcza艂 si臋 z pi臋tra po linie.

Wypadli obaj na podw贸rko. Facet o blond w艂osach stercz膮cych jak druty wyl膮dowa艂 w艂a艣nie lekko na ziemi.

- To typ z pchlego targu - wykrzykn膮艂 Bob.

- Gdzie one s膮? - zapyta艂 blondyn.

- Co? - nie zrozumia艂 Pete.

- Ta艣my! - warkn膮艂 tamten. - Oddawa膰 je natychmiast!

ROZDZIA艁 7

TAJEMNICZE ZNIKNI臉CIE

Jupiter wpatrywa艂 si臋 niewidz膮cym wzrokiem w grube szpule ta艣my, kt贸re le偶a艂y przed nim na stole. Intuicja podpowiada艂a mu, 偶e jest o krok od rozwi膮zania ich tajemnicy, ale - jak dot膮d przynajmniej - praktyka wskazywa艂a na co艣 innego.

Raz po raz odtwarza艂 w g艂owie wszystkie zaj艣cia z poprzednich dw贸ch dni: od wydarze艅 na pchlim targu po atak na Boba.

“Faceci z niebieskiego dodge'a b臋d膮 bardzo trudni do wytropienia” - stwierdzi艂. Na targowisku podali fa艂szywy adres. W okolicach Rocky Beach mo偶na spodziewa膰 si臋 setek niebieskich ci臋偶ar贸wek tej marki. Bez numeru rejestracyjnego 艂atwiej znale藕膰 ig艂臋 w stogu siana!

Gdyby chocia偶 zna膰 ich narodowo艣膰. Tak naprawd臋 okre艣lenie “Azjata” mog艂o oznacza膰 wszystkich od Wietnamu po Mongoli臋.

Jupiter wyd膮艂 wargi. Pozostawa艂y ta艣my. Je艣li mia艂 racj臋, to one w艂a艣nie by艂y kluczem do ca艂ej sprawy. Co o nich wiadomo? Po pierwsze - Bob uwa偶a艂, 偶e nagra艂 je zesp贸艂 rockowy pod nazw膮 Barbarzy艅cy. Po drugie - nigdy dot膮d nie s艂ysza艂 tych piosenek. Czy to naprawd臋 wszystko?

Jupiter u艣miechn膮艂 si臋 i poszed艂 do przyczepy. Zanim usiad艂 przed komputerem, sprz膮tn膮艂 z widoku opakowania chrupek i innych przek膮sek. Potem wywo艂a艂 DataServe - informacyjn膮 baz臋 danych, do kt贸rej by艂 pod艂膮czony za niewielk膮 miesi臋czn膮 op艂at膮.

Wystuka艂 na klawiaturze has艂o: “przemys艂 muzyczny”. Poczeka艂, a偶 na ekranie poka偶e si臋 偶膮dany dzia艂, i dopisa艂: “Barbarzy艅cy”. Wkr贸tce na czarnym ekranie pojawi艂y si臋 偶贸艂te litery: mia艂 przed sob膮 nazwiska i daty urodzenia cz艂onk贸w zespo艂u, instrumenty, na jakich graj膮, dane dotycz膮ce menad偶er贸w grupy, trasy koncertowe, tytu艂y p艂yt, nagrody... Wszystko, w艂膮cznie z nazw膮 wytw贸rni nagraniowej, z kt贸r膮 Barbarzy艅cy byli zwi膮zani.

Galactic Sounds, Inc. by艂a wielk膮, znan膮 firm膮 z siedzib膮 w Los Angeles. Jupiter przepisa艂 do notesu adres, numer telefonu i nazwisko prezesa zarz膮du, u艣miechn膮艂 si臋 do siebie i podni贸s艂 s艂uchawk臋.

Blondyn mia艂 bezczelny, zimny wyraz twarzy. Patrzy艂 na nich wodnistoniebieskimi oczami, kt贸re wydawa艂y si臋 pozbawione rz臋s. Nosi艂 czarny dres i r臋kawiczki. Rozstawi艂 szeroko nogi, w ka偶dej chwili gotowy do ataku.

- Dlaczego tak ci zale偶y na tych ta艣mach? - zapyta艂 nagle Pete.

- A wi臋c jednak je macie! - wrzasn膮艂 tamten.

- Kolega zada艂 czysto teoretyczne pytanie - Bob pr贸bowa艂 ratowa膰 sytuacj臋.

- S艂uchaj, 艣liczny ch艂opaczku - blondyn z艂apa艂 Boba za rami臋 i mocno 艣cisn膮艂 - nie pr贸buj robi膰 sobie ze mnie jaj!

Pete wyprostowa艂 si臋, by艂 gotowy do walki w obronie Boba.

- 艁apy przy sobie - Bob wyswobodzi艂 si臋 z u艣cisku.

“Szarpanina dwa razy dziennie to za du偶o” - pomy艣la艂 i warkn膮艂 w艣ciek艂y:

- Oczu nie masz? Oddali艣my je tym faciom z niebieskiego dodge'a.

- Ju偶 ci m贸wi艂em, 偶eby艣 nie robi艂 sobie... - zacz膮艂 blondyn i zrobi艂 krok w kierunku Boba.

Nie zd膮偶y艂 dobrze si臋 zamierzy膰, kiedy Pete skoczy艂 w prz贸d i zada艂 mu prosty, silny cios w brzuch, zwany w karate tatezuki.

Facet pochyli艂 si臋, polecia艂 w bok, a potem zacz膮艂 ucieka膰.

- Pete! - krzykn膮艂 Bob i obaj rzucili si臋 w pogo艅.

Przeskoczyli przez p艂ot i sadzili d艂ugimi krokami w stron臋 czerwonego forda pinto, do kt贸rego zmierza艂 blondyn. Niestety. Zawarcza艂 motor i w jednej chwili samoch贸d ruszy艂. Zanim znikn膮艂 za rogiem, ch艂opcom uda艂o si臋 jedynie zauwa偶y膰 trzy pierwsze litery na tablicy rejestracyjnej: YBH.

- Kurcz臋! - z艂o艣ci艂 si臋 Pete. - My艣la艂em, 偶e go dogoni臋! Z po艂ow膮 numeru rejestracyjnego mo偶emy go szuka膰 do 艣mierci.

- I tak by nam nic nie powiedzia艂 - uspokaja艂 go Bob. - Na szcz臋艣cie nie uda艂o mu si臋 niczego od nas wyci膮gn膮膰!

A jednak Pete wci膮偶 pomrukiwa艂 ze z艂o艣ci. Wracali powoli do domu, gdy nagle popatrzyli na siebie, tkni臋ci t膮 sam膮 my艣l膮.

- Szybko na g贸r臋 - Pete rzuci艂 si臋 do schod贸w, a Bob za nim.

- O nie! - rozleg艂o si臋 j臋kni臋cie Boba, kiedy wpadli do jego pokoju.

Oniemiali patrzyli na zdemolowane wn臋trze. Zerwane plakaty zwisa艂y w strz臋pach ze 艣cian. Zawarto艣膰 wszystkich szuflad by艂a wywalona na pod艂og臋. Ubrania, papiery, pi贸ra, o艂贸wki, jakie艣 pami膮tki - wszystko przemieszane, k艂臋bi艂o si臋 w ka偶dym k膮cie. Blondyn musia艂 by膰 w艣ciek艂y.

Bob podni贸s艂 z ziemi tekturow膮 teczk臋 z fragmentem “Cyklu 偶ycia muszki...”. Obok le偶a艂y inne rzeczy, kt贸re przyni贸s艂 ze szko艂y.

- Wygl膮da na to, 偶e dobra艂 si臋 do mojego pud艂a - powiedzia艂.

- Ale nie znalaz艂 tego, czego szuka艂.

- Nie. Jupe mia艂 racj臋 - im wszystkim chodzi o ta艣my.

- Jupe - powiedzieli r贸wnocze艣nie - musi natychmiast schowa膰 ta艣my!

Pobiegli do holu zatelefonowa膰. Po czwartym sygnale w艂膮czy艂a si臋 automatyczna sekretarka.

- Nie ma go? - nie dowierza艂 Pete.

Bob potrz膮sn膮艂 g艂ow膮, odczeka艂 chwil臋 i nagra艂 wiadomo艣膰:

- Jupe, tu Bob. Schowaj ta艣my! Szuka ich pewien typ. - Zastanowi艂 si臋 i doda艂: - Miej oczy otwarte na wszystko. Ten facet to twarda sztuka. Zaraz u ciebie b臋dziemy.

- Gdzie on, do diab艂a, polaz艂? - zastanawia艂 si臋 Pete, kiedy zbiegali po schodach. - Przecie偶 dopiero co tam byli艣my.

- Mnie si臋 pytasz?

Wskoczyli do chevroleta.

- A co b臋dzie, je艣li ten 艂otr porwa艂 Jupitera? - denerwowa艂 si臋 Pete i przycisn膮艂 peda艂 gazu.

- Dlaczego by mia艂 to zrobi膰?

- A bo ja wiem? Mo偶e my艣la艂, 偶e Jupe za du偶o wie, albo co艣 podobnego... Sam wiesz, 偶e Jupe nie bardzo umie si臋 bi膰, nawet po roku 膰wicze艅 d偶udo.

Wje偶d偶ali ju偶 w bram臋 sk艂adu rupieci. Pete podjecha艂 pod sam膮 szop臋.

- Jupe!

- Jupe, gdzie jeste艣?

Przeszukali szop臋 i przyczep臋.

- Nie ma go - powiedzia艂 Bob. - I ta艣my te偶 znikn臋艂y.

ROZDZIA艁 8

POWA呕NE OSTRZE呕ENIE

- Pomy艣l rozs膮dnie - przej臋ty Bob odwr贸ci艂 si臋 do Pete'a. - Przyjechali艣my natychmiast. Ten dra艅 nie mia艂by czasu, 偶eby wpa艣膰 tu, znale藕膰 ta艣my, z艂apa膰 Jupitera i odjecha膰.

- No wi臋c kto to zrobi艂?

- Tamci dwaj ze stoiska z lewymi kasetami - odpowiedzia艂 Bob. - Ma艂y i ten z blizn膮.

- To by by艂o kiepsko. Naprawd臋 kiepsko.

- Musimy si臋 rozejrze膰. Mo偶e kto艣 tu jest.

Obaj zacz臋li przeczesywa膰 sk艂ad, ignoruj膮c zupe艂nie klient贸w, kt贸rzy grzebali w poszukiwaniu skarb贸w.

- Hej!

- Jest tu kto?

Woko艂o pi臋trzy艂y si臋 wysokie sterty kupy rupieci. Stare lalki bez g艂贸w, 艣rubokr臋ty dla ma艅kut贸w, cz臋艣ci do starych samochod贸w, deskorolki, ksi臋gi pami膮tkowe wystaw 艣wiatowych, klatki dla ptak贸w... Wszystko by艂o 艣wiadectwem kolekcjonerskiej pasji wuja Tytusa. Wed艂ug niego ka偶da rzecz jest cenna, w ka偶dym rupieciu tkwi膮 nieograniczone mo偶liwo艣ci, kt贸re trzeba jedynie odkry膰.

Nagle us艂yszeli 艣piew. Dochodzi艂 zza wysokiej sterty grat贸w. Nareszcie!

- Ciociu Matyldo! - zawo艂ali.

Matylda Jones podnios艂a g艂ow臋 i u艣miechn臋艂a si臋 do nich promiennie. By艂a kobiet膮 sporego wzrostu, o 艂agodnej twarzy, go艂臋bim sercu i o niezwyk艂ym wprost talencie post臋powania z m艂odymi ch艂opakami. Teraz, kiedy ci m艂odzi ch艂opcy mieli ju偶 po siedemna艣cie lat, a Jupiter sam zrobi艂 komputerow膮 inwentaryzacj臋 gigantycznych zasob贸w sk艂adu, ciotka Matylda uzna艂a, 偶e mo偶e popu艣ci膰 im cugli. W praktyce znaczy艂o to, 偶e trz臋sie teraz tylko wujem Tytusem, Kurtem i Hansem, kt贸rzy u nich pracowali, no i ca艂ym sk艂adem staroci Jon es贸w.

- Czy jest tu gdzie艣 Jupe? - Bob z ca艂ych si艂 stara艂 si臋 nie okazywa膰 zdenerwowania.

Matylda podnios艂a 偶ar贸wk臋 ze stosu zabrudzonych lamp i delikatnie j膮 odkurzy艂a.

- Tak. Wydaje mi si臋, 偶e go widzia艂am - w艂o偶y艂a 偶ar贸wk臋 do koszyka i wzi臋艂a nast臋pn膮. - Czy偶by艣cie znowu tropili jakiego艣 ciemnego typa? Ach, te podejrzane zakamarki, w kt贸re was nosi! Nie mo偶ecie usiedzie膰 w jednym miejscu!

Pete u艣miechn膮艂 si臋. Ciotka Matylda by艂a 艣wiadkiem wielu ich przyg贸d.

- Czy wiadomo, dok膮d poszed艂 Jupe?

- Nie bardzo. Zapyta艂 tylko, czy mo偶e po偶yczy膰 nasz膮 furgonetk臋, bo ma piln膮 przesy艂k臋 do przekazania.

- By艂 sam?

- Ca艂kowicie sam - ciotka Matylda spojrza艂a na Pete'a rozbawionym wzrokiem. - Ale zauwa偶y艂am w jego oczach szczeg贸lny b艂ysk.

Obaj ch艂opcy odetchn臋li z ulg膮.

- Dzi臋ki, ciociu.

- Cokolwiek wymy艣li艂 Jupe - powiedzia艂 Bob po powrocie do szopy - wiadomo, 偶e to on ma ta艣my.

- Cze艣膰, ch艂opaki - dobieg艂 ich nagle czyj艣 weso艂y g艂os. - Patrzcie, kto wr贸ci艂 do miasta!

W drzwiach pojawi艂a si臋 znajoma sylwetka Taya Casseya.

- Tay! - wykrzykn膮艂 Pete. - 艢wietnie, 偶e wr贸ci艂e艣!

- Nie masz nawet poj臋cia, jak tu na ciebie czekamy - Bob wskaza艂 palcem swojego starego volkswagena.

Tay, wiecznie zgarbiony chudzielec, zrzuci艂 plecak i od razu podszed艂 do kana艂u.

- Wygl膮da na to, 偶e mamy ma艂y problem do rozwi膮zania - u艣miechn膮艂 si臋 szeroko. - Czy偶by tw贸j niezawodny garbusik si臋 zbuntowa艂?

- Nie zapala - wyja艣ni艂 Bob.

- Sprawdzi艂e艣 wszystko, mistrzu? - zapyta艂 Tay Pete'a i nie czekaj膮c nawet na koniec szczeg贸艂owego sprawozdania, wsadzi艂 g艂ow臋 pod mask臋.

- Wszystkie zawory s膮 na pewno w porz膮dku - doko艅czy艂 Pete.

- Hmmm. Za艂o偶臋 si臋, 偶e to co艣 z ga藕nikiem. Musi by膰 zalany. Rzu膰cie mi 艣rubokr臋t i klucz nasadowy. Zaczynam malutk膮 operacj臋.

Bob usiad艂 z boku, patrz膮c jak Pete wyszukuje narz臋dzia i wk艂ada je prosto w r臋k臋 Taya.

Pete czu艂 si臋 jak idiota. Ga藕nik! Oczywi艣cie! Jak m贸g艂 wcze艣niej na to nie wpa艣膰!

- Ga藕nik - wyja艣nia艂 tymczasem Bobowi Tay - to go艣膰, kt贸ry jest odpowiedzialny za wytworzenie mieszanki paliwa i powietrza w odpowiednich proporcjach. Zalewasz ga藕nik - nie ma mieszanki.

- I samoch贸d nie zapala. - Bob wygl膮da艂 tak, jakby zrozumia艂.

- Dok艂adnie tak.

Po chwili ga藕nik zosta艂 wyj臋ty. Tay zabra艂 si臋 do czyszczenia.

- Cz艂owiek nie powinien si臋 zabiera膰 do wyjmowania ga藕nika - instruowa艂 ich dalej - je艣li nie wie, co robi. Bo na przyk艂ad to male艅stwo musi by膰 czyste - je艣li m贸wi臋 czyste, mam na my艣li steryln膮 czysto艣膰 - zanim zacznie si臋 w nim grzeba膰.

Kiedy tak powoli rozbiera艂 ga藕nik na cz臋艣ci, przypomina艂 chirurga podczas operacji.

- Tak wygl膮da iglica - dmuchn膮艂 w jaki艣 element. - Dok艂adnie tak, jak my艣la艂em. Gwi偶d偶e. Czyli jest przeciek. Tu ci臋 boli, male艅stwo!

- O rany! - Bob by艂 pod wra偶eniem. - Dzi臋ki.

- Trzeba kupi膰 now膮 - powiedzia艂 Pete.

- Nie wydaje mi si臋. Lepiej sprawd藕 w k膮cie po lewej - Tay machn膮艂 r臋k膮. - By艂bym przysi膮g艂, 偶e widzia艂em tam jakie艣 cz臋艣ci do garbusa.

- Ale z ciebie supermechanik, Tay - pokr臋ci艂 g艂ow膮 Bob.

- Wiem - zgodzi艂 si臋 Tay. - Jestem najlepszy. A wy, nad czym teraz pracujecie, ch艂opaki?

Bob wprowadzi艂 go w spraw臋, opowiedzia艂 o tym, co wydarzy艂o si臋 na pchlim targu i potem. Nagle przypomnia艂 sobie o 艁upsach. Co z nimi? Chyba w porz膮dku, bo gdyby co艣 by艂o nie tak, Celesta natychmiast by go odnalaz艂a.

- Patrzcie. Mam ca艂y ga藕nik - Pete zbli偶a艂 si臋 do nich biegiem. - Wygl膮da na dobry.

Tay obejrza艂 go dok艂adnie.

- Jasne - powiedzia艂. - Pasuje. Dobra robota.

- Peeete! - zabrzmia艂 od wej艣cia melodyjny dziewcz臋cy g艂osik.

Na podw贸rze wtoczy艂 si臋 stary, 偶贸艂ty kabriolet z trzema dziewczynami w 艣rodku.

- No, no - powiedzia艂 Pete.

- Niez艂a bryczka - przytakn膮艂 Tay.

- Patrzcie, to Kelly! - zawo艂a艂 Bob.

Rzeczywi艣cie. Kelly podnios艂a si臋 z tylnego siedzenia i pomacha艂a r臋k膮. Wiatr rozwiewa艂 jej ciemne w艂osy. Dwie dziewczyny siedz膮ce z przodu te偶 zrobi艂y powitalny gest.

- Przyjecha艂am po ciebie - Kelly wyskoczy艂a z samochodu. - Ch艂opcy, poznajcie Susi i Sandi. A to s膮: Bob, Tay i Pete, m贸j osobisty “dobiegacz”.

- Cze艣膰, dziewczyny - kiwn膮艂 g艂ow膮 Tay, po czym wr贸ci艂 do znalezionego w艂a艣nie ga藕nika.

- Jeste艣cie z naszej szko艂y? - zapyta艂 Bob.

Dziewczyny natychmiast znalaz艂y si臋 przy nim. I one nie mog艂y oprze膰 si臋 magnetycznej sile u艣miechu Boba.

- Obie b臋dziemy w waszej szkole - odpowiedzia艂a Susi.

- Jesieni膮 - dorzuci艂a Sandi.

- One s膮 siostrami. W艂a艣nie wprowadzi艂y si臋 do s膮siedniego domu - Kelly pospieszy艂a z wyja艣nieniami i natychmiast odci膮gn臋艂a Pete'a na stron臋. - Jedziemy zaraz - powiedzia艂a.

Pete nawet nie pr贸bowa艂 si臋 opiera膰. Kt贸偶 by zreszt膮 opar艂 si臋 uroczemu u艣miechowi Kelly?

- Dok膮d?

- Najpierw do biblioteki. Musz臋 odda膰 ksi膮偶ki - wylicza艂a Kelly na szczup艂ych i wypiel臋gnowanych palcach. - Do pralni. Potem skoczymy na lody - i odwracaj膮c si臋 do nowych kole偶anek zawo艂a艂a: - I tam si臋 spotkamy. Pora na nas.

Pete i Kelly wsiedli do chevroleta, a dziewczyny z wyra藕nym oci膮ganiem podesz艂y do 偶贸艂tego kabrioleta. Pomacha艂y Bobowi na do widzenia.

- Mo偶e innym razem! - krzykn膮艂 do nich i odwr贸ci艂 si臋 do Taya. - Pete'a mamy z g艂owy na reszt臋 dnia.

Tay wyszczerzy艂 si臋 w odpowiedzi. Oba samochody znikn臋艂y za bram膮.

- Opowiadaj dalej o piratach nagra艅 - za偶膮da艂, rozk艂adaj膮c czyst膮 szmatk臋, na kt贸rej ostro偶nie umie艣ci艂 nowy ga藕nik, po czym zacz膮艂 rozk艂ada膰 go na cz臋艣ci.

Bob doko艅czy艂 histori臋, opowiedzia艂 o teorii Jupitera i jego niespodziewanym znikni臋ciu z ta艣mami.

Tay uwa偶nie s艂ucha艂, kiwaj膮c g艂ow膮 od czasu do czasu.

- Taaa - powiedzia艂. - Wed艂ug mnie, nie ma co si臋 ba膰 o Jupe'a. Wymkn膮艂 si臋, 偶eby co艣 sprawdzi膰. Pojawi si臋 wkr贸tce, zobaczysz.

Potem pstrykn膮艂 palcami:

- Mam pomys艂. Zostan臋 w mie艣cie jaki艣 czas. Porozgl膮dam si臋. Szepn臋 s艂贸wko tu i tam. Mo偶e uda mi si臋 czego艣 dowiedzie膰 o facetach, kt贸rzy wpu艣cili ci臋 w te ta艣my. Kto艣 robi wielk膮 fors臋.

- Dzi臋ki - spojrza艂 na niego Bob. - To mo偶e naprawd臋 co艣 da膰.

- Ale ostrzegam ci臋 - Tay mia艂 teraz powa偶n膮 min臋. - W pirackim interesie nie ma miejsca na sentymenty. Gra si臋 o prawdziwe pieni膮dze, a konkurencja jest wielka. Nikt tam nie lubi, kiedy jacy艣 amatorzy pchaj膮 nos w nie swoje sprawy.

Przerwa艂 i popatrzy艂 Bobowi w oczy:

- A wi臋c uwa偶aj, gdzie chodzisz, i rozgl膮daj si臋 na boki.

ROZDZIA艁 9

GALAKTYCZNA ZBRODNIA

- Sk膮d masz te ta艣my, m艂ody cz艂owieku? - zapyta艂 Jupitera Ernesto V. Lara, wy艂膮czaj膮c supersprz臋t odtwarzaj膮cy. Ernesto V. Lara by艂 prezesem Galactic Sound, Inc. W艣ciek艂ym wzrokiem patrzy艂 zza okaza艂ego biurka, stoj膮cego w jego luksusowym biurze, i wymachiwa艂 przy tym cuchn膮cym cygarem. Za jego plecami b艂yszcza艂y ca艂e rz臋dy z艂otych i platynowych p艂yt, grawerowanych plakietek i fotos贸w z autografami. Wszystko to by艂o 艣wiadectwem sukces贸w jednego z gigant贸w bran偶y p艂ytowej.

- Wpad艂y przypadkiem w moje r臋ce - Jupiter rozpar艂 si臋 wygodnie na krze艣le.

Lara cisn膮艂 ta艣my na biurko i usiad艂 w wielkim sk贸rzanym fotelu. By艂 wysoki i chudy. Mia艂 na sobie kosztown膮 sportow膮 marynark臋 i szare spodnie. Nie nosi艂 krawata, a szyta na miar臋 koszula, rozpi臋ta pod szyj膮, ods艂ania艂a trzy z艂ote 艂a艅cuchy.

- To ta艣ma-matka do “Szalonej Kalifornii”, nowego longplaya Barbarzy艅c贸w - mrukn膮艂, a potem wybuchn膮艂: - Jestem bezczelnie okradany. Nieustannie! I nie mog臋 znale藕膰 sprawcy.

- Je艣li pan pozwoli - przerwa艂 grzecznie Jupiter, wr臋czaj膮c Larze wizyt贸wk臋:

TRZEJ DETEKTYWI

Badamy wszystko

Jupiter Jones . . . . . . . . . . . . . . . . . za艂o偶yciel

Pete Crenshaw . . . . . . . . . wsp贸艂pracownik

Bob Andrews . . . . . . . . . . . wsp贸艂pracownik

Lara spojrza艂 na wizyt贸wk臋, a potem na Jupitera.

- P艂ac臋 ci臋偶kie tysi膮ce dolar贸w doros艂ym ludziom, 偶eby zajmowali si臋 tropieniem tego przest臋pstwa. Jak dot膮d, nie odkryli, kto nielegalnie kopiuje ta艣my. A ty pr贸bujesz mi wm贸wi膰, 偶e dokona tego tr贸jka nastolatk贸w.

- Owszem. Co wi臋cej, zapewniam pana, 偶e nam si臋 uda. A to z bardzo prostej przyczyny. Doro艣li nigdy nie podejrzewaj膮, 偶e jeste艣my detektywami. Tymczasem my rozwi膮zali艣my znakomit膮 wi臋kszo艣膰 spraw, kt贸rych si臋 podj臋li艣my.

- Hmm - Lara wypu艣ci艂 dym z cygara, przygl膮daj膮c si臋 z uwag膮 wizyt贸wce.

Jupiter pilnowa艂 si臋, 偶eby nie zatka膰 nosa. Wyobra偶a艂 sobie czyste, g贸rskie powietrze i wstrzymywa艂 oddech.

- Z jakich艣 powod贸w nie chce pan wci膮ga膰 w to policji - pokiwa艂 g艂ow膮. - W przeciwnym razie - ju偶 by tu byli.

- Inteligentna uwaga - zaskoczony Lara uni贸s艂 brwi. - Dop贸ki nie b臋dzie to absolutnie niezb臋dne, wola艂bym unikn膮膰 policyjnego 艣ledztwa. Jak dot膮d, o kradzie偶y wiedz膮 tylko ludzie z ochrony. Nie m贸wi艂em nic “kreatywnym”. Ludzie tw贸rczy s膮 wra偶liwi... nieprzewidywalni... Widz膮 policjant贸w, i ich wyobra藕nia ulatnia si臋 nie wiadomo gdzie. Ale jak tak dalej p贸jdzie - b臋d臋 zmuszony. Nie mog臋 dalej traci膰 milion贸w!

- Pa艅scy wsp贸艂pracownicy nawet nas nie zauwa偶膮.

- Przyjmijmy wi臋c, 偶e was zatrudniam. Od kiedy zaczynacie?

- Od zaraz. Chcia艂bym zada膰 kilka pyta艅. Na przyk艂ad - od kiedy gin膮 ta艣my?

- Od dw贸ch lat - prezes przymkn膮艂 oczy, wypu艣ci艂 nast臋pny k艂膮b dymu i spojrza艂 na Jupitera. - Wszystko zacz臋艂o si臋, kiedy m贸j syn przyni贸s艂 do domu kaset臋 jednej z naszych grup. By艂a bardzo wysokiej jako艣ci, wi臋c my艣la艂em, 偶e to my j膮 wyprodukowali艣my. Ok艂adka wyda艂a mi si臋 jednak troch臋 inna. Mo偶na m贸wi膰 o przeczuciu. Po sprawdzeniu okaza艂o si臋, 偶e mia艂em racj臋. Kaset臋 zrobi艂 kto艣 inny.

- U偶ywaj膮c ta艣my-matki?

- Na pewno. Przy takiej jako艣ci nagrania!

- Co to dok艂adnie jest “ta艣ma-matka”?

- Zaczynamy od ta艣m dwudziestocztero艣cie偶kowych, zwykle szeroko艣ci dw贸ch cali. Szpule maj膮 dziesi臋膰 cali 艣rednicy - tak jak te, kt贸re znalaz艂e艣. Wszelkich elektronicznych przer贸bek dokonujemy na szerokich ta艣mach, potem przegrywamy je na to - Lara poklepa艂 膰wier膰calowe ta艣my, kt贸re przyni贸s艂 Jupiter.

- Czyli na w膮skich szpulach robi si臋 kopie z szerokich ta艣m.

- Tak. I z nich dopiero nagrywa si臋 p艂yty i kasety, kt贸re kupujesz w sklepach. Poniewa偶 po pewnym czasie ta艣my-matki zu偶ywaj膮 si臋, przygotowujemy na og贸艂 dziesi臋膰 zestaw贸w.

- Czy 膰wier膰calowe ta艣my do “Szalonej Kalifornii” s膮 ju偶 gotowe?

- O to w艂a艣nie chodzi, 偶e nie - zacisn膮艂 pi臋艣ci Lara. - Kto艣 musia艂 skopiowa膰 je z ta艣my dwudziestocztero艣cie偶kowej. Kto艣, kto pracuje w Galactic Sound! I to jest najgorsze. Wewn臋trzna robota.

Wtem zad藕wi臋cza艂 dzwonek interkomu.

- John Henry Butler do pana - odezwa艂 si臋 m艂ody m臋ski g艂os.

- Chwileczk臋 - Lara odwr贸ci艂 si臋 do Jupitera. - Musz臋 go przyj膮膰. Jest nie do wytrzymania, ale jego g艂os znaczy wiele. Chc臋, 偶eby napisa艂 o “Szalonej Kalifornii”.

- To wspania艂a p艂yta!

- Jestem pewien, 偶e sprzedamy milion egzemplarzy. Platynowa p艂yta gwarantowana! - Lara wsta艂 i zgasi艂 cygaro w popielniczce w kszta艂cie gitary. - Daj臋 wam trzem szans臋. B膮d藕cie tu jutro o dziewi膮tej rano.

- B臋dziemy.

Podali sobie r臋ce. Lara wyj膮艂 wizyt贸wk臋 i napisa艂 co艣 na odwrocie.

- To m贸j domowy numer. Jest zastrze偶ony. Dzwo艅, kiedy trzeba.

- Dzi臋kuj臋 - Jupiter schowa艂 wizyt贸wk臋 do kieszeni.

- Jutro powiem ludziom, 偶e przyszli艣cie do pracy na czas wakacji. Przedstawi臋 was jako przyjaci贸艂 rodziny. Nigdy nie zawadzi by膰 znajomym szefa. Wszyscy b臋d膮 wam pomaga膰 - parskn膮艂 艣miechem i otworzy艂 drzwi. - A poza tym, wi臋kszo艣膰 naszych klient贸w to nastolatki, jak wy. By膰 mo偶e wykorzystamy was przy badaniach rynku. I oka偶e si臋 jeszcze, 偶e daj膮c wam prac臋 podj膮艂em pierwszorz臋dn膮 decyzj臋!

Razem wyszli do recepcji. Sekretarzem Lary by艂 m艂ody cz艂owiek, tak偶e ze z艂otymi 艂a艅cuszkami na szyi. S艂ucha艂 w艂a艣nie przemowy niskiego, brzuchatego m臋偶czyzny, kt贸ry gestykulowa艂, jakby chcia艂 zaprezentowa膰 ca艂emu 艣wiatu z艂ote pier艣cienie z diamentami wielko艣ci fasoli na obu r臋kach. Grubas mia艂 na sobie kosztowny jedwabny garnitur. Zapach drogich pachnide艂 otacza艂 go niczym ob艂ok.

- Nic z tego, ty impertynencie. Od ciebie na pewno nie wezm臋... - us艂yszeli wysoki nosowy g艂os.

Lara zrobi艂 si臋 w艣ciek艂y, s艂ysz膮c jak Butler odnosi si臋 do jego sekretarza. W tej chwili Butler odwr贸ci艂 g艂ow臋 i zauwa偶y艂 go. Natychmiast zmieni艂 wyraz twarzy. Z uosobienia arogancji sta艂 si臋 uosobieniem grzeczno艣ci.

- Ach, Ernesto - podszed艂 z wyci膮gni臋t膮 r臋k膮. - C贸偶 to za wielka przyjemno艣膰. Jakie skarby z jesiennej edycji trzymasz dla mnie?

Jupiter obserwowa艂, jak Lara zmusza si臋 do u艣miechu, podaj膮c r臋k臋 temu lizusowi.

- Prosz臋, John, wejd藕. Mamy zupe艂nie nowy album Barbarzy艅c贸w. 艢wietny. Platynowa p艂yta murowana. Zaraz us艂yszysz. Weszli do gabinetu.

- Co za obmierz艂y typ - skrzywi艂 si臋 sekretarz. - Szkoda, 偶e pan Lara musi zadawa膰 si臋 z kim艣 takim.

Wprawdzie Jupiter powiedzia艂 tylko “do widzenia”, ale my艣la艂 dok艂adnie to samo.

- Dlaczego Jupe jest taki tajemniczy? - dziwi艂 si臋 Bob, wsiadaj膮c p贸藕nym wieczorem do samochodu Pete'a, z kt贸rym jecha艂 do sk艂adu staroci. Garbus Boba nie by艂 jeszcze gotowy, ale Tay robi艂, co w jego mocy.

- I dlaczego chce si臋 spotka膰 tak p贸藕no? - Pete zapali艂 silnik i w艂膮czy艂 艣wiat艂a.

- Chyba 偶artujesz! Przecie偶 jest dopiero dziewi膮ta.

Pete nie odpowiedzia艂.

- Kelly mia艂a jakie艣 plany wobec ciebie? - zorientowa艂 si臋 szybko Bob.

Pete patrzy艂 na drog臋.

- Ch艂opie - powiedzia艂 Bob 偶artobliwie. - Co艣 藕le to urz膮dzi艂e艣. Im wi臋cej luzu dla siebie wywalczysz, tym bardziej Kelly b臋dzie na tobie zale偶a艂o. Sama b臋dzie za tob膮 biega膰...

- Bob - przerwa艂 mu Pete - nie chc臋, 偶eby za mn膮 biega艂a. Po prostu czasami wol臋 by膰 z ni膮 ni偶 z tob膮 i Jupe'em. Wiesz dlaczego?

- Nie mam poj臋cia.

- Bo jest od was du偶o 艂adniejsza!

- Chyba ci臋 rozumiem - za艣mia艂 si臋 Bob.

W艂a艣nie wje偶d偶ali do sk艂adu wuja Tytusa.

- Gdzie si臋 podziewa艂e艣, Jupe? My si臋 tu zamartwiali艣my. Naprawd臋 my艣leli艣my, 偶e ten blondyn ci臋 porwa艂. I dlaczego nie chcia艂e艣 nic powiedzie膰 przez telefon? - wo艂a艂 Bob, wyskakuj膮c z samochodu.

Jupiter z chytrym wyrazem twarzy czeka艂 na nich w drzwiach szopy.

- Nie chcia艂o mi si臋 powtarza膰 ca艂ej historii dwa razy - odpowiedzia艂. - Strata czasu. Teraz jeste艣cie tu obaj, wi臋c raz wystarczy. Potem trzeba zastanowi膰 si臋 nad wszystkim.

- Dobra - niecierpliwi艂 si臋 Pete. - Byle szybko. Od tego zale偶y moje 偶ycie.

Jupe b艂yskawicznie opisa艂 spotkanie w Galactic Sound i nowe zlecenie dla agencji Trzej Detektywi.

- Psiakrew! Naprawd臋 chcia艂bym z wami p贸j艣膰, ale nie mog臋. Sax wyjecha艂 z miasta i obieca艂em, 偶e razem z Celest膮 posiedz臋 jutro w biurze.

- A ty, Pete? - westchn膮艂 zrezygnowany Jupe. - Czy ci si臋 uda wymiga膰 od tego, co przygotowa艂a dla ciebie Kelly?

- Sam nie wiem. Planowali艣my z Kelly wyskoczy膰 jutro do Las Vegas, do jednego z tych miejsc, gdzie daj膮 szybkie 艣luby. Jupiterowi zrzed艂a mina.

- Kupi艂e艣 to! - zarechota艂 zadowolony Pete. - Ch艂opie, szkoda 偶e nie widzia艂e艣 swojej miny! Oczywi艣cie, 偶e b臋d臋 tutaj, g艂upku. Skoro 艣wit, je艣li chcesz. Takiej okazji nie odda艂bym nawet za kilka wypraw do miasta z Kelly.

Rozstali si臋 w 艣wietnych humorach.

Kiedy Pete wyjecha艂 na ulic臋, zauwa偶y艂 w lusterku zapalaj膮ce si臋 艣wiat艂a jakiego艣 samochodu, kt贸ry ruszy艂 w tej samej chwili, co on.

W艂a艣ciwie nie by艂o w tym nic dziwnego, ale gdy kolejny, trzeci samoch贸d ruszy艂 i przy艂膮czy艂 si臋 do kawalkady, Pete zacz膮艂 si臋 zastanawia膰. Kiedy za艣 celowo objecha艂 wko艂o dwie przecznice, a auta wci膮偶 siedzia艂y mu na ogonie, poczu艂, 偶e to nie 偶arty.

- Chyba mamy k艂opoty - powiedzia艂.

ROZDZIA艁 10

CI臉呕KA NOC I CI臉呕KI DZIE艃

Kiedy Pete bra艂 zakr臋t za zakr臋tem, samochody przyspieszy艂y, 偶eby go nie zgubi膰.

- Kto to? - zapyta艂 Boba. - Mo偶e uda ci si臋 co艣 zobaczy膰?

Przechylony przez oparcie fotela Bob wpatrywa艂 si臋 w tyln膮 szyb臋. Jak na kilka dni, mia艂 dosy膰! Nie znani nikomu brutalni faceci pojawiali si臋 ostatnio zbyt cz臋sto w jego okolicy - zacz臋艂o si臋 na pchlim targu, potem by艂 atak w uliczce, zdarzenie w jego w艂asnym domu, a teraz to tutaj.

- S膮 dwa niewielkie samochody. Powiem ci co艣 wi臋cej po najbli偶szym skr臋cie.

Pete szybko zakr臋ci艂.

- Pierwszy jedzie bia艂y datsun B210, za nim honda civic - relacjonowa艂 Bob. - Nie jestem pewien, jakiego jest koloru, chyba 偶贸艂ta. Oba auta wygl膮daj膮 na stare. Nie widz臋 numer贸w rejestracyjnych. Co robimy?

- Nie mam poj臋cia - Pete by艂 zdenerwowany.

Z piskiem wzi膮艂 nast臋pny zakr臋t. Nagle twarz mu poja艣nia艂a.

- O rany! Ale b臋dzie zabawa.

- Coo!? - Bob my艣la艂, 偶e si臋 przes艂ysza艂.

- Mam pomys艂, jak zgubi膰 tych palant贸w. Dobrze, 偶e nie ma ruchu. B臋dzie jak w kinie. Trzymaj si臋 mocno!

Bob spojrza艂 przed siebie. W艂a艣nie zbli偶ali si臋 do ronda, od kt贸rego w cztery strony rozchodzi艂y si臋 ulice. Po艣rodku znajdowa艂 si臋 niewielki trawnik z masztem na flag臋.

- Zaczynamy! - krzykn膮艂 Pete i zacz膮艂 okr膮偶a膰 rondo.

Jecha艂 coraz szybciej, a podrasowany silnik jego chevroleta warcza艂 jak wielki afryka艅ski kot.

- Chcesz ich zdublowa膰? - Bob nie by艂 pewien, czy zrozumia艂 zamys艂 kolegi.

Wkr贸tce byli o p贸艂 okr膮偶enia z przodu. Zaraz potem o trzy czwarte. Jeszcze chwila i dogonili oba samochody. Wtedy kierowca datsuna obejrza艂 si臋 i z ca艂ych si艂 nacisn膮艂 hamulec. Honda natychmiast zrobi艂a to samo. Za p贸藕no! Rozleg艂 si臋 zgrzyt metalu: to honda uderzy艂a w tylny zderzak datsuna.

Pete b艂yskawicznie odbi艂 w prawo, mijaj膮c o w艂os stoj膮ce teraz pojazdy, i jak rakieta wystrzeli艂 do przodu. Bob zacz膮艂 oddycha膰 normalnie. Odwr贸ci艂 si臋, 偶eby sprawdzi膰, co dzieje si臋 z ty艂u, i omal nie krzykn膮艂 - datsun rusza艂 w pogo艅 za nimi. Nagle honda zacz臋艂a go wyprzedza膰, “I co teraz?” - zastanawia艂 si臋 w duchu Pete.

- O kurcz臋! Patrz! - wrzasn膮艂 nagle. - Chyba mamy ich z g艂owy!

Honda uderzy艂a w bok datsuna. Nie by艂o w膮tpliwo艣ci, 偶e kierowca zrobi艂 to specjalnie. Snop iskier polecia艂 w g贸r臋 jak fajerwerki w noc sylwestrow膮. Oba samochody jecha艂y teraz r贸wnolegle do siebie, okr膮偶aj膮c rondo z coraz wi臋ksz膮 szybko艣ci膮. W pewnym momencie datsun przy艂o偶y艂 w bok hondzie. Ponownie rozleg艂 si臋 zgrzyt.

- Ale numer! - Bob patrzy艂 szeroko otwartymi oczami na wy艣cig. - Chyba postanowili sprawdzi膰, kto kogo wcze艣niej za艂atwi!

- Rany, to si臋 nie mie艣ci w pale!

- Dowalaj膮 sobie, jakby nas tu nie by艂o!

- Lepiej wiejmy, zanim sobie o nas przypomn膮 - Pete skr臋ci艂 w pierwsz膮 boczn膮 ulic臋.

Z ty艂u us艂yszeli huk zgniatanej blachy. I natychmiast potem - odg艂os czterech strza艂贸w.

- S艂ysza艂e艣! - krzykn膮艂 Bob. - Ci faceci s膮 naprawd臋 gro藕ni!

- Oni s膮 psychiczni! Najpierw gonili nas, potem zaj臋li si臋 sob膮. Niech mi kto艣 wyt艂umaczy dlaczego?

- S艂uchaj - powiedzia艂 Bob ponuro - oni mogli mie膰 bro艅 na nas! Trzeba wraca膰 i ostrzec Jupitera.

- Tak - zgodzi艂 si臋 Pete. - Najgorsze jest to, 偶e oni wiedz膮, gdzie mieszkacie!

Nast臋pnego dnia by艂 pi膮tek. Bob pojecha艂 do pracy swoim volkswagenem, kt贸rego zasta艂 na podje藕dzie, kiedy wr贸ci艂 do domu po nocnych po艣cigach i ucieczkach. Teraz jego antyczny garbusik spisywa艂 si臋 jak nowy. Tay odwali艂 kawa艂 艣wietnej roboty.

W biurze Saxa Bob wykonywa艂 swoje rutynowe prace, nie po艣wi臋caj膮c im wiele uwagi. Ca艂e przedpo艂udnie odtwarza艂 w g艂owie wszystkie szczeg贸艂y wczorajszej nocy. Zastanawia艂o go, czy ci faceci s膮 dalej przekonani, 偶e to on ma ta艣my. Po namy艣le zdecydowa艂, 偶e nie mo偶e by膰 inaczej.

Nale偶a艂o zastosowa膰 si臋 do rady Taya i rozgl膮da膰 si臋 uwa偶nie na boki.

W sekretariacie Celesta odbiera艂a telefony, przes艂uchiwa艂a kasety i przygotowywa艂a materia艂y dla prasy. Bob ustala艂 grafik wyst臋p贸w dla grup, kt贸rymi zajmowa艂a si臋 agencja.

By艂a dok艂adnie jedenasta trzydzie艣ci, kiedy do biura wpad艂a Maxi, ubrana ca艂a na szaro. Mia艂a na sobie szare buty, szare spodnie i popielat膮 m臋sk膮 koszul臋. Nawet jej czarne w艂osy przewi膮zane by艂y srebrzystym szalem. Co gorsza-ten kolor odpowiada艂 jej nastrojowi.

Maxi mia艂a zmartwiony wyraz twarzy i ciemne si艅ce pod oczami. Rozmazany tusz wskazywa艂, 偶e id膮c tutaj p艂aka艂a.

- Musz臋 z tob膮 porozmawia膰 - chlipn臋艂a i unikaj膮c wzroku Celesty, przemkn臋艂a do pokoju Saxa.

Nie chcia艂a nic m贸wi膰 przy Cele艣cie. Musia艂a to by膰 bardzo osobista sprawa. Bob delikatnie zamkn膮艂 drzwi. Maxi wyci膮gn臋艂a chusteczk臋 w szar膮 krat臋 i wytar艂a nos.

- On znikn膮艂 - szepn臋艂a.

- Kto?

- Marsh! Kto inny? Od 艣rodowego wyst臋pu nikt go nie widzia艂 - zdesperowana Maxi opar艂a g艂ow臋 na piersi Boba. - Bob! Musisz co艣 zrobi膰. Musisz go znale藕膰!

Bob poklepa艂 j膮 uspokajaj膮c po ramieniu, gor膮czkowo my艣l膮c, co teraz zrobi膰. Maxi odsun臋艂a si臋 o krok i z nadziej膮 patrzy艂a mu w oczy.

- Pr贸bowa艂a艣 dzwoni膰 do kogo艣 z jego rodziny?

- Oni...oni... nie odzywaj膮 si臋 do mnie - wyj膮ka艂a Maxi i opu艣ci艂a wzrok.

- Aha.

Bob usiad艂 w fotelu Saxa, za jego biurkiem, i si臋gn膮艂 po jego notes. Co za fotel! 艢wietnie si臋 w nim siedzia艂o! Znalaz艂 telefon Marsha i wykr臋ci艂 numer. Odczeka艂 co najmniej dwadzie艣cia sygna艂贸w. Nic. 呕adnej odpowiedzi.

Postanowi艂 zadzwoni膰 do jego rodzic贸w.

- Halo? - odezwa艂 si臋 po chwili podejrzliwy kobiecy g艂os.

- Dzie艅 dobry, czy to pani Lainson? M贸wi Bob Andrews z agencji Rock-Plus. Czy m贸g艂bym rozmawia膰 z Marshem?

- Marsh ma w艂asne mieszkanie.

- Ju偶 tam telefonowa艂em. Nikt nie odpowiada.

- Mo偶e jest u brata - i kobieta odwiesi艂a s艂uchawk臋.

Bob znalaz艂 numer Franka Lainsona w ksi膮偶ce telefonicznej.

- Halo? - na szcz臋艣cie kto艣 by艂 w domu.

- Frank? To ty? Tu Bob Andrews z Rock-Plus. Mog臋 porozmawia膰 z Marshem?

- Pewnie. Je艣li p贸jdziesz do Szpitala Centralnego.

- Do szpitala? - krzykn膮艂 Bob.

Maxi osun臋艂a si臋 na krzes艂o.

- Jest tam od wczoraj.

- Co si臋 sta艂o?

- Lepiej sam go spytaj - odpowiedzia艂 Frank.

Os艂upia艂y Bob z trudem wyj膮ka艂 do telefonu s艂owa po偶egnania. Patrzyli na siebie z Maxi przera偶onym wzrokiem.

- Jedziemy! - powiedzia艂 w ko艅cu.

- Wiedzia艂am - zatka艂a Maxi. - Wiedzia艂am, 偶e sta艂o si臋 co艣 strasznego.

Dopiero nast臋pnego dnia rano Pete opowiedzia艂 Jupiterowi o nocnych wydarzeniach na rondzie. Jechali do pracy do Galactic Sound.

- Hmm - zamy艣li艂 si臋 Jupe. - Wszystko wskazuje na to, 偶e znale藕li艣my si臋 w 艣rodku wojny gang贸w.

- Wojna gang贸w?! - oniemia艂 na chwil臋 Pete. - Ale 偶aden z tych facet贸w nie chodzi w sk贸rze, nie nosi kastet贸w ani nic z tych rzeczy.

- Nie m贸wi臋 o gangach ulicznych! Mam na my艣li gangi pirat贸w p艂ytowych.

- To ma sens - odpowiedzia艂 Pete po chwili namys艂u. - I co z tym zrobimy?

- To, co zawsze. Musimy ich wy艣ledzi膰.

- Trzeba dobrze zaciera膰 艣lady, bo podziurawi膮 nas jak sita. Nie mam na to najmniejszej ochoty - mrukn膮艂 Pete.

- Racja. Nikt w Galactic nie ma prawa domy艣li膰 si臋, kim jeste艣my. Tam ka偶dy mo偶e by膰 zwi膮zany z piratami.

Doje偶d偶ali w艂a艣nie do siedziby firmy - imponuj膮cego siedmiopi臋trowego budynku ze szk艂a i stali. Wielka z艂ota p艂yta wie艅cz膮ca dach musia艂a by膰 widoczna z odleg艂o艣ci wielu kilometr贸w.

Oczekiwa艂 ich Johnny MacTavish, prawdziwy goniec Ernesta Lary. Johnny by艂 zabawnym blondynem z mn贸stwem pieg贸w i wielkimi, ko艣cistymi d艂o艅mi. Mia艂 oprowadzi膰 ich po ca艂ej wytw贸rni. Zacz臋li od biur. Obejrzeli dzia艂 sprzeda偶y i dystrybucji, marketingu, reklamy... Zapami臋tali g艂贸wnie grube dywany na korytarzach i ubranych wed艂ug najnowszej mody ludzi, kt贸rzy zaaferowani biegali tu i tam.

- Pracuje u nas ponad trzysta os贸b - wyja艣ni艂 Johnny.

Zjechali w艂a艣nie do podziemi, gdzie sortowano poczt臋. Na stole pi臋trzy艂y si臋 stosy kopert. Obok nich sta艂a wielka torba na listy.

- Do tego pokoju dociera ca艂a poczta - ci膮gn膮艂 Johnny. - I ta z zewn膮trz, i wewn臋trzna. Listy od fan贸w te偶. Popatrzcie, ta g贸ra jest do Jake'a Bultona z Odra偶aj膮cych Odg艂os贸w 艢mierci. Tamta - do Oddzia艂u W艣ciek艂ych Kot贸w. Przekazujemy im wszystko.

- Zawsze si臋 zastanawia艂em, dok膮d trafiaj膮 listy od fan贸w - za艣mia艂 si臋 Pete.

- Ten pok贸j to twoja kwatera g艂贸wna, Pete - powiedzia艂 Johnny. - Nie藕le si臋 nabiegasz, bracie. Wiem, co m贸wi臋. B臋dziesz musia艂 biega膰 naprawd臋 szybko.

- Pete to lubi - uspokoi艂 Johnny'ego Jupiter, nie zwa偶aj膮c na os艂upia艂膮 min臋 Pete'a. - A co masz dla mnie?

- Pan Lara postanowi艂, 偶e b臋dziesz pracowa艂 na g贸rze, z technikami.

- Ja tu sobie b臋d臋 zdziera艂 podeszwy i roznosi艂 poczt臋 - mrukn膮艂 Pete, kiedy Johnny odszed艂 powiedzie膰 kolegom dzie艅 dobry - a ty b臋dziesz siedzia艂 na g贸rze z gwiazdami.

- Los tak chcia艂 - odszepn膮艂 Jupe.

Nast臋pnym punktem programu by艂a wizyta w g艂贸wnym foyer, kt贸re mie艣ci艂o si臋 na drugim pi臋trze.

- No, no - gwizdn膮艂 Pete na widok marmur贸w, kryszta艂owych luster od 艣ciany do 艣ciany, oku膰 z wypolerowanego na b艂ysk br膮zu i wielkich palm zdobi膮cych wn臋trze.

- Tu przyjmujemy artyst贸w, kt贸ry przychodz膮 na nagrania - wyja艣ni艂 Johnny.

- Bardzo... imponuj膮ce otoczenie - Jupiter by艂 pod wra偶eniem.

- Rozumiem, co masz na my艣li - roze艣mia艂 si臋 Johnny i poprowadzi艂 ich korytarzem, kt贸rego 艣ciany obwieszone by艂y fotosami artyst贸w, w艂asnor臋cznie przez nich podpisanymi.

Z boku ci膮gn膮艂 si臋 rz膮d oszklonych pokoj贸w oraz zwyk艂ych, biurowych drzwi do jakich艣 pomieszcze艅.

- Tam pracuj膮 in偶ynierowie d藕wi臋ku i technicy od nagra艅 - Johnny pospieszy艂 z wyja艣nieniami. - Zasad膮 Galactic jest, 偶e wszystko robi si臋 na miejscu - nagrania, monta偶 i kopiowanie.

- O rany! Przecie偶 to “Autostrada do Los Angeles”! Ale偶 ci faceci umiej膮 gra膰! - Pete stan膮艂 przed szklan膮 艣cian膮.

Po drugiej stronie szyby trzej muzycy ubrani w sk贸r臋 od st贸p do g艂贸w wykrzykiwali co艣 do mikrofon贸w, podryguj膮c rytmicznie.

- Nic nie s艂ycha膰! - powiedzia艂 Pete zaskoczony.

- Studia nagraniowe s膮 d藕wi臋koszczelne - nie wytrzyma艂 Jupe, a Johnny tylko skin膮艂 g艂ow膮.

Przez chwil臋 przygl膮dali si臋 nagraniu.

- S艂ysza艂em, 偶e Barbarzy艅cy wydadz膮 lada moment jaki艣 superalbum - Jupe stara艂 si臋, 偶eby ta uwaga brzmia艂a naturalnie.

- Dobrze s艂ysza艂e艣. Mank Rivers pracuje w艂a艣nie nad tym jak szalony - i Johnny wprowadzi艂 ich do niewielkiego pokoju, przylegaj膮cego do nast臋pnego, pustego teraz studia.

Pete obejrza艂 si臋 nerwowo, kiedy drzwi zamkn臋艂y si臋 za nimi z cichym klikni臋ciem. Wewn膮trz, na p贸艂okr膮g艂ym stole i ograniczaj膮cej go pionowej 艣ciance, znajdowa艂o si臋 mn贸stwo przycisk贸w, wy艂膮cznik贸w i guzik贸w, kt贸re 艣wieci艂y r贸偶nymi kolorami.

- To jest Hank Rivers, jeden z naszych g艂贸wnych d藕wi臋kowc贸w - Johnny przedstawi艂 ich u艣miechni臋temu, 艂ysemu m臋偶czy藕nie o nadzwyczajnie bia艂ych z臋bach.

Hank u艣cisn膮艂 im d艂onie i wskaza艂 szybkim ruchem konsolet臋.

- Rzu膰cie na to okiem. Ten mikser to absolutne dzie艂o sztuki. Najdro偶szy element wyposa偶enia studia, wart 膰wier膰 miliona dolar贸w. Mo偶na na nim zrobi膰 wszystko, nawet czterdziestoo艣mio艣cie偶kowe nagranie. Da si臋 do艂o偶y膰 perkusj臋, gitar臋, wokal - co tylko chcecie, 偶eby wzbogaci膰 p艂yt臋.

Potem dotkn膮艂 czterech szpul, kt贸re wygl膮da艂y dok艂adnie tak, jak opisa艂 je Lara - dziesi臋膰 cali 艣rednicy, z ta艣m膮 szeroko艣ci dw贸ch cali.

- Nasz najnowszy hit: “Szalona Kalifornia”. Te cztery ta艣my s膮 podstaw膮 wszystkiego.

- Wszystkiego? - ni to powt贸rzy艂, ni to zapyta艂 Jupiter.

- Jasne. Z nich robimy kopie - Rivers poklepa艂 stos bia艂ych pude艂ek, dok艂adnie takich, jakie piraci podrzucili do kartonu Boba.

Jupiter i Pete wymienili szybkie, porozumiewawcze spojrzenia.

- W pude艂kach jest 膰wier膰calowa ta艣ma, kt贸ra s艂u偶y do pierwszego kopiowania, czyli do robienia ta艣my-matki. Na jednej takiej “matce” mie艣ci si臋 materia艂 z dw贸ch dwudziestocztero艣cie偶kowych ta艣m. Ka偶da 膰wier膰calowa szpula to jedna strona longplaya, a dwie szpule to ca艂a p艂yta lub jedna kaseta. Dzieje si臋 tak dlatego, 偶e ta艣ma-matka obraca si臋 z szybko艣ci膮 pi臋tnastu ips贸w, a zwyk艂e kasety i p艂yty s膮 wolniejsze.

- Siedem i p贸艂 ipsa - pochwali艂 si臋 swoj膮 wiedz膮 Jupiter. - Im wolniejsze obroty, tym wi臋cej mo偶na wcisn膮膰 na ta艣m臋.

- W艂a艣nie tak!

- A czy na tych ta艣mach ju偶 co艣 jest? - Jupiter wskaza艂 bia艂e pude艂ka w rogu sto艂u.

- Nie. Zawsze trzymamy w studiu kilka zapasowych, 偶eby ci膮gle nie biega膰. Czyste ampexy s膮 na drugim ko艅cu korytarza - wyja艣ni艂 Mank.

- Pewnie ma pan dok艂adny rejestr wszystkich gotowych “matek”, prawda? - dr膮偶y艂 Jupiter.

- Jasne! - Rivers podni贸s艂 notatnik. - Wiemy tu o ka偶dej kopii.

- Czy nie zdarzaj膮 si臋 kradzie偶e? - Jupiter przybra艂 naiwny wyraz twarzy, ale ca艂y zamieni艂 si臋 w s艂uch.

- Sk膮d偶e! I zrobimy wszystko, 偶eby tak zosta艂o!

Pete zmarszczy艂 brwi. Albo Mank nie wiedzia艂 o wyniesionych ta艣mach, albo k艂ama艂 z premedytacj膮.

Po wizji lokalnej budynku obaj ch艂opcy zacz臋li prac臋. Pete biega艂 po pi臋trach, roznosz膮c poczt臋. Oko艂o po艂udnia mia艂 wra偶enie, 偶e przebieg艂 ju偶 co najmniej tras臋 maratonu. Albo i wi臋cej. Jeszcze wczoraj by艂 pewien, 偶e uda mu si臋 zaimponowa膰 Kelly opowie艣ciami o ich ulubionych zespo艂ach rockowych, kt贸re mia艂 nadziej臋 spotka膰, a tymczasem nie zauwa偶y艂 nawet jednej s艂awnej osoby!

Jupiter odbiera艂 telefony, za艂atwia艂 drobne zlecenia i robi艂 kaw臋, z ca艂ych si艂 staraj膮c si臋 nie zauwa偶a膰 s艂odkich bu艂eczek, kt贸re le偶a艂y na tacy. Nie by艂o to 艂atwe, zw艂aszcza 偶e nie m贸g艂 nawet czerpa膰 pociechy ze swojej wiedzy technicznej, kt贸ra nie interesowa艂a tutaj nikogo.

Niczego nie uda艂o im si臋 odkry膰. Kiedy nadesz艂a przerwa na lunch, obaj byli g艂odni i troch臋 zniech臋ceni. Praca w Galactic nie by艂a ani troch臋 ciekawsza od innych zarobkowych zaj臋膰, kt贸re podejmowali podczas wakacji.

Jupiter zjad艂 swoj膮 po艂udniow膮 porcj臋 chleba z mas艂em w studiu razem z Hankiem. By艂 szcz臋艣liwy, gdy偶 zreformowa艂 nieco sw贸j program od偶ywiania, zwi臋kszaj膮c ilo艣膰 chleba do p贸艂 bochenka. Uzna艂 bowiem, 偶e im wi臋cej chleba z mas艂em zje, tym szybciej dieta zacznie dzia艂a膰.

Pete uciek艂 z ciemnych podziemi i jad艂 lunch na dworze razem z Johnnym i kilkoma nowymi kolegami. Zadowolony s艂ucha艂 opowie艣ci i plotek o znanych muzykach, kt贸rzy przewin臋li si臋 przez studia Galactic. Przynajmniej b臋dzie mia艂 co opowiada膰 Kelly!

Zabiera艂 si臋 w艂a艣nie za smakowit膮 kanapk臋 z szynk膮, kiedy na parking wjecha艂 czerwony ford pinto. Czerwone pinto! Przecie偶 takim samochodem uciek艂 blondyn, kt贸ry w艂ama艂 si臋 do domu Boba!

Skoczy艂 na r贸wne nogi. Nie pomy艣la艂, co o takim zachowaniu powiedz膮 koledzy.

- Pete, co si臋 sta艂o? - zapyta艂 Johnny.

I w艂a艣nie wtedy kierowca forda wyjrza艂 przez okno. To by艂 facet, kt贸ry w艂ama艂 si臋 do domu Boba!

Zauwa偶y艂 Pete'a i w tej samej chwili doda艂 gazu. Czerwony ford w jednej chwili dotar艂 do bramy parkingu. Nie by艂o w膮tpliwo艣ci. Blondyn ucieka艂!

ROZDZIA艁 11

TERAPIA WSTRZ膭SOWA

Pete ruszy艂 co si艂 w nogach za uciekaj膮cym samochodem.

- Pete! - wrzasn膮艂 Johnny. - Co si臋 sta艂o?

Ale Pete nie mia艂 czasu na odpowied藕. I nie mia艂 czasu zauwa偶y膰, 偶e biegnie wprost na robotnika taszcz膮cego przed sob膮 wysoki stos metalowych pude艂 po ta艣mach.

- Uwa偶aj! - krzykn膮艂 Johnny.

Ale by艂o za p贸藕no. Rozleg艂 si臋 og艂uszaj膮cy ha艂as. W powietrze polecia艂y puszki. Pete i robotnik le偶eli rozp艂aszczeni na asfalcie. Publiczno艣膰 zatacza艂a si臋 ze 艣miechu i gwizda艂a z uciechy.

Pete podni贸s艂 g艂ow臋 i j臋kn膮艂. Bola艂a go ka偶da ko艣膰. Co gorsza - zraniona by艂a jego ambicja. A dla ratowania reputacji nie m贸g艂 nawet wyja艣ni膰 prawdziwego powodu swojej obecno艣ci w Galactic! I co najgorsze - czerwone pinto znikn臋艂o.

- Nic sobie nie zrobi艂e艣? - Johnny kl臋kn膮艂 przy nim.

- Nie - westchn膮艂 Pete. - Tylko troch臋 mnie za膰mi艂o.

- Chyba powiniene艣 pracowa膰 w cyrku - zachichota艂 Johnny. - By艂by艣 艣wietnym klownem.

- Ciekawe, co powiedzia艂aby moja dziewczyna, widz膮c mnie w szerokich spodniach i z twarz膮 pomalowan膮 na bia艂o? - Pete wstaj膮c do艂膮czy艂 si臋 do og贸lnej weso艂o艣ci.

Zaraz obaj z Johnnym pozbierali puszki i pomogli podnie艣膰 si臋 wci膮偶 zamroczonemu robotnikowi. U艂o偶yli mu na r臋kach ca艂y 艂adunek i pchn臋li w stron臋 czekaj膮cej ci臋偶ar贸wki. Potem do艂膮czyli do koleg贸w, 偶eby sko艅czy膰 lunch.

- O co tu chodzi艂o? - dopytywa艂 si臋 Johnny.

- O nic. Zobaczy艂em faceta, kt贸ry jest mi winien fors臋.

- W takim razie przypominaj mi zawsze, 偶ebym oddawa艂 ci d艂ugi na czas - za偶artowa艂 Johnny.

Za艣miali si臋 znowu, ale Pete wiedzia艂, 偶e pope艂ni艂 b艂膮d. Mia艂 ochot臋 da膰 sobie kopa. Przyznaj膮c, 偶e zna kierowc臋 czerwonego forda, straci艂 szans臋 spytania innych, czy czego艣 o nim nie wiedz膮. Nie dowie si臋, czy facet by艂 pracownikiem Galactic.

Jad膮c z Maxi do Szpitala Centralnego w Rocky Beach, Bob przez ca艂y czas zerka艂 we wsteczne lusterko. Czasami wydawa艂o mu si臋, 偶e widzi z ty艂u wgniecionego bia艂ego datsuna B210. Ale - uspokaja艂 si臋 - w okolicach Los Angeles je偶d偶膮 setki bia艂ych datsun贸w B210. Nie ma co si臋 denerwowa膰. No, chyba 偶e w 艣rodku siedzi uzbrojony typ, kt贸ry zamierza z艂apa膰 w艂a艣nie jego, Boba.

- Dlaczego ci膮gle sprawdzasz ty艂y? - nie wytrzyma艂a w ko艅cu Maxi.

- Rura wydechowa - wymy艣li艂 na poczekaniu wym贸wk臋. - Od pewnego czasu mam z ni膮 k艂opoty.

Na szcz臋艣cie byli ju偶 pod szpitalem. Znalaz艂 miejsce na parkingu i Maxi natychmiast wyskoczy艂a z samochodu. Bob szed艂 powoli i kilka razy obejrza艂 si臋 za siebie. Bia艂y datsun B210 w艂a艣nie przejecha艂.

- Czy to ten? Niemo偶liwe - powiedzia艂 stanowczo do siebie i wszed艂 do holu.

- Dzi臋kuj臋 - us艂ysza艂 g艂os Maxi, stoj膮cej obok recepcji. - Jest w pokoju 6144. Chod藕my - przynagli艂a go, kiedy pokaza艂 si臋 w drzwiach, i pobieg艂a do windy.

- Na szcz臋艣cie nie jest na oddziale psychiatrycznym - powiedzia艂a, przyciskaj膮c guzik z cyfr膮 6.

- Naprawd臋 my艣la艂a艣, 偶e tam b臋dzie?

- Nie. Ale ja na pewno tam wyl膮duj臋, je艣li Marsh dalej b臋dzie si臋 zachowywa艂 w ten spos贸b.

Otworzyli drzwi do pokoju 6144. Marsh siedzia艂 na 艂贸偶ku i jad艂 lody - wielk膮 porcj臋 waniliowych lod贸w z bit膮 艣mietan膮 i siekanymi orzeszkami ziemnymi. Kiedy ich zobaczy艂, odstawi艂 szybko lody na tac臋 i opad艂 bezsilnie na poduszki. Westchn膮艂 ci臋偶ko i wbi艂 w nich ponure spojrzenie.

Maxi prychn臋艂a pogardliwie - Marsh wcale nie wygl膮da艂 na chorego.

- Jak si臋 masz, Marsh? - zacz膮艂 Bob.

- Kt贸偶 to mo偶e wiedzie膰? Lekarze nie m贸wi膮 zbyt wiele. Nie umiem ci odpowiedzie膰 - Marsh potrz膮sn膮艂 g艂ow膮 i wpatrywa艂 si臋 w swoje d艂onie.

Paznokcie prawej r臋ki by艂y d艂u偶sze. T膮 r臋k膮 szarpa艂 struny swojej gitary.

- Pisz臋 w艂a艣nie piosenk臋 o przypadkowym wydarzeniu. To wydarzenie nazywa si臋 “偶ycie”, je艣li rozumiecie, co mam na my艣li.

Bob spojrza艂 na Maxi. Wzruszy艂a ramionami. Nie obchodzi艂o j膮 nic a nic, czy rozumie Marsha, czy nie.

Bob zacz膮艂 si臋 niepokoi膰. Je艣li Marsh postanowi艂 co艣 im udowodni膰 i w ramach tej gry po艂o偶y艂 si臋 do szpitala, to wybra艂 najgorszy moment! Fina艂 konkursu Jimmy'ego Cokkera jest ju偶 jutro wieczorem.

- Je艣li nic ci nie jest - zacz膮艂 delikatnie Bob - to dlaczego jeste艣 tutaj?

Marsh nuci艂 co艣 pod nosem, uderzaj膮c d艂ugimi palcami o szpitalne prze艣cierad艂o.

- Daj spok贸j, Marsh - wybuchn臋艂a Maxi. - I racz si臋 zni偶y膰 do naszego poziomu, dobrze?

- Widzicie... mia艂em wszystkie objawy... Dlatego lekarze zdecydowali si臋 umie艣ci膰 mnie w szpitalu. Chodzi o - jak si臋 wyrazili - kompletne przepracowanie. Mia艂em sta艂e migreny, skurcze 偶o艂膮dka, cierp艂y mi palce... - Marsh podni贸s艂 r臋ce i pokaza艂 je 艣wiatu.

Maxi przygl膮da艂a si臋 Marshowi z uwag膮. Patrzy艂a d艂ugo i w ko艅cu pokiwa艂a powoli g艂ow膮. Zrozumia艂a wszystko.

- Rzuci艂a ci臋. Carmen Valencia go rzuci艂a - powiedzia艂a do Boba, a potem, odwracaj膮c si臋 do Marsha, doda艂a: - I co ona ma zamiar teraz robi膰? Kupi膰 sobie granatowy kostium i zaj膮膰 si臋 zwyczajn膮 prac膮? Mam nadziej臋, 偶e da nam wszystkim spok贸j i porzuci na zawsze przemys艂 rozrywkowy. Marsh! Sp贸jrz na mnie! Ona nie ma za grosz talentu. Nie dorasta ci do pi臋t!

Bob gor膮czkowo my艣la艂, jak si臋 teraz zachowa膰. Sax zabije go, je艣li czo艂owy gitarzysta 艁ups贸w nie pojawi si臋 jutro na konkursie Cokkera! Trzeba Marsha natychmiast wyci膮gn膮膰 ze szpitala. Ale jak?

Marsh chrz膮kn膮艂 i popatrzy艂 na Maxi.

- Wyjecha艂a do Monterey z jednym klawiszowcem z zespo艂u M艂ot Pneumatyczny - powiedzia艂.

Maxi parskn臋艂a 艣miechem. Bob natychmiast zrozumia艂, co trzeba zrobi膰. Marsh musi przesta膰 rozczula膰 si臋 nad sob膮.

- Mo偶e to lepiej dla ciebie, 偶e sobie posz艂a - powiedzia艂 ze 艣mierteln膮 powag膮 i skrywaj膮c u艣miech patrzy艂, jak Marsh zaczerwieni艂 si臋 ze z艂o艣ci.

“Dobra - pomy艣la艂. - Niech si臋 w艣cieka! Teraz trzeba doprowadzi膰 go do stanu, kt贸ry wyrwie go z 艂贸偶ka. Pora na terapi臋 wstrz膮sow膮!”

I Bob obj膮艂 Maxi, kt贸ra odchyli艂a g艂ow臋, patrz膮c na niego pytaj膮cym wzrokiem.

- Maxi! Co by艣 powiedzia艂a na kr贸tki wypad na pla偶臋 dzi艣 wieczorem? Marsh i tak nie mo偶e by膰 na pr贸bie, a my...

- Chwileczk臋! - Marsh usiad艂 wyprostowany jak struna.

- Mam dosy膰 czekania, a偶 we藕miesz si臋 w gar艣膰, Marsh - powiedzia艂a Maxi.

- Coo? Ty masz dosy膰 czekania na mnie?!

- I te wszystkie twoje niewydarzone dziewczyny. Niby-artystki. Raz m贸g艂by艣 sobie znale藕膰 kogo艣, kto umie 艣piewa膰.

Bob us艂ysza艂 szmer przy drzwiach. Wyjrza艂 szybko na korytarz. Na tle go艂ej bia艂ej 艣ciany zobaczy艂 po艂yskuj膮c膮 艂ysin臋 i, tu偶 obok, stercz膮c膮 na wszystkie strony szop臋 w艂os贸w. Tony i Quill patrzyli na niego pytaj膮cym wzrokiem. Bob potrz膮sn膮艂 g艂ow膮 i muzycy zostali na zewn膮trz, pods艂uchuj膮c i wymieniaj膮c porozumiewawcze u艣miechy.

- Ciekawe, co by艣 zrobi艂a, gdybym naprawd臋 znalaz艂 sobie kogo艣 dobrego?

- Posz艂abym sobie. Na pewno.

- No w艂a艣nie!

Maxi pomy艣la艂a chwil臋, a potem powiedzia艂a cichym g艂osem:

- Nie chcia艂by艣, 偶ebym odesz艂a?

Marsh przybra艂 przera偶ony wyraz twarzy i potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

艢wietnie, pomy艣la艂 Bob. Oni si臋 znowu zejd膮 i Marsh ruszy st膮d swoje zw艂oki.

- Jeste艣 jedyna - m贸wi艂 Marsh. - Nawet je艣li zachowujesz si臋 czasami jak wariatka.

- Jak wariatka? - powt贸rzy艂a Maxi, robi膮c krok w stron臋 艂贸偶ka.

- Pewnie. Nie ma nikogo takiego jak ty - zanuci艂 Marsh. - Na moment o tym zapomnia艂em. Chwilowa utrata poczytalno艣ci. Ale kiedy ten facet ci臋 obj膮艂... - spojrza艂 na Boba. - Du偶o lepiej wygl膮dasz w moich ramionach...

Maxi rzuci艂a si臋 mu w obj臋cia.

- Ale wiesz, Marsh - powiedzia艂a po chwili - ja jeszcze nie chc臋 wychodzi膰 za m膮偶.

- W porz膮dku. Mo偶e kiedy艣 zmienisz zdanie. Do tego czasu b臋dziemy razem robi膰 czadow膮 muzyk臋!

- No, no, no - odezwa艂 si臋 od drzwi Tony i obaj z Ouillem podeszli do 艂贸偶ka. - Zesp贸艂 Hula 艁ups jest razem. A mo偶e lepiej powiedzie膰, 偶e my jeste艣my razem?

- Solidarni wobec przeciwno艣ci losu - doda艂 Ouill.

- Trzeba to uczci膰! - wykrzykn膮艂 Tony.

- Chod藕my na kr臋gle i hamburgera - zaproponowa艂 Marsh.

- Najpierw musz臋 si臋 przebra膰 - zaprotestowa艂a Maxi.

- I ja te偶, male艅ka - obj膮艂 j膮 Marsh. - A potem st膮d spadam. - Odmiana jest jedynym sta艂ym elementem ludzkiego 偶ycia - powiedzia艂 sentencjonalnie.

- W porz膮dku, ch艂opaki - roze艣mia艂 si臋 Bob. - Zostawiam was. Marsh, nie zapomnij oficjalnie wypisa膰 si臋 ze szpitala, dobrze? I pami臋tajcie - jutro jest wasz wielki dzie艅!

“Jedno potencjalne niebezpiecze艅stwo za偶egnane - my艣la艂 z ulg膮 Bob, id膮c na parking. - Niechby ten Sax ju偶 by艂 z powrotem!” Bob mia艂 w膮tpliwo艣ci, jak d艂ugo uda mu si臋 wytrzyma膰 w roli zast臋pczego ojca bandy niedoros艂ych dzieci.

Otworzy艂 drzwiczki swojego garbusa. Co艣 l艣ni膮cego le偶a艂o na pod艂odze. Schyli艂 si臋. By艂 to srebrny medalion z wizerunkiem Buddy. Sk膮d, do diab艂a, si臋 tu wzi膮艂? Najwyra藕niej wylecia艂 komu艣 z kieszeni. Ale komu? Na pewno nie jemu. Na pewno nie Maxi. No wi臋c komu?

Poczu艂 zimny dreszcz na plecach.

Rozejrza艂 si臋 po wn臋trzu samochodu. Gazety, puste pude艂ka po pizzy, tenis贸wki, spodenki gimnastyczne, skarpetki - wszystko to znajdowa艂o si臋 tam od zawsze. Trudno stwierdzi膰, czy kto艣 przeszukiwa艂 garbusa podczas jego pobytu w szpitalu.

Rozejrza艂 si臋 dok艂adnie po parkingu. Nie zauwa偶y艂 ani bia艂ego datsuna, ani czerwonego forda pinto. Nigdzie nie by艂o te偶 niebieskiej furgonetki. Zrozumia艂, co czuje cz艂owiek poszukiwany listem go艅czym.

Wskoczy艂 do samochodu i zapali艂 silnik. Im szybciej st膮d zniknie, tym lepiej.

ROZDZIA艁 12

S艁AWNY MECHANIK

Wracaj膮c do biura, Bob uwa偶nie przypatrywa艂 si臋 mijaj膮cym go samochodom. W pracy co chwil臋 wygl膮da艂 przez okno. Nie przestawa艂 rozgl膮da膰 si臋 na wszystkie strony ani podczas powrotu do domu, ani p贸藕nym popo艂udniem, kiedy jecha艂 do Jupitera.

Mia艂 wra偶enie, 偶e jest 艣ledzony przez setki oczu, kt贸re dok艂adnie widz膮 ka偶dy jego ruch, podczas gdy on nie jest w stanie zobaczy膰 nikogo.

Na sam膮 my艣l o tym przeszywa艂y go dreszcze.

- Znalaz艂em ten medalion w garbusie na pod艂odze - opowiada艂 wieczorem kolegom. - Wida膰 nawet dziurk臋, przez kt贸r膮 przechodzi艂 艂a艅cuszek.

Poda艂 medalion Jupiterowi.

- Nawet je艣li facet Jecha艂 za mn膮 do biura, nie uda艂o mi si臋 go zlokalizowa膰 - doda艂.

- Co wcale nie znaczy, 偶e go tam nie by艂o - zauwa偶y艂 Pete.

- Jakbym sam tego nie wiedzia艂!

Tymczasem Jupe bada艂 medalion przez jubilersk膮 lup臋. Ch艂opcy przygl膮dali si臋 mu w milczeniu.

- Sytuacja jest niebezpieczna - mrukn膮艂 w ko艅cu Jupe, obracaj膮c w palcach srebrny kr膮偶ek nie wi臋kszy ni偶 ma艂a moneta. - Nie znalaz艂e艣 艂a艅cuszka?

- Nie.

- Bob, o kt贸rej by艂e艣 w szpitalu? -zapyta艂 nagle Pete.

- Jako艣 tak w porze lunchu. A bo co?

- W takim razie skre艣l blondyna z listy podejrzanych. W tym samym czasie kr臋ci艂 si臋 po parkingu biurowca Galactic.

- Nie zapomnij opowiedzie膰 wszystkiego - u艣miechn膮艂 si臋 Jupe do Pete'a.

Pete podni贸s艂 brwi i udawa艂, 偶e nie rozumie.

- Po raz pierwszy w historii - 艣mia艂 si臋 Jupiter - Pete zachowa艂 si臋 jak ostatnia 艂amaga.

Pete zaczerwieni艂 si臋 po uszy. Bob patrzy艂 na niego z niedowierzaniem. Taki sportowiec? Du偶o lepszy od niego, nie m贸wi膮c ju偶 o Jupiterze. Ka偶dego m贸g艂 wp臋dzi膰 w kompleksy swoj膮 fizyczn膮 sprawno艣ci膮...

- Wi臋c co si臋 sta艂o? - zapyta艂 w ko艅cu.

- Nasz Superzr臋czny Detektyw mia艂 spotkanie ze stosem metalowych pude艂 po ta艣mach, kt贸re - niesione przez technicznego z Galactic przeci臋艂y niespodziewanie tras臋 jego po艣cigu - opowiada艂 Jupiter. - Rezultat: Pete oraz puszki na asfalcie i wolna droga dla blondyna, kt贸ry zwia艂 natychmiast.

- To by艂a idiotyczna nieuwaga. Przyznaj臋. Ale nie mog臋 by膰 Carlem Lewisem przez ca艂y czas.

Za艣miali si臋 wszyscy. Jupiter poda艂 medalion Pete'owi.

- 呕adnych napis贸w - ani starych, ani nowych - powiedzia艂. - Wizerunek Buddy z jednej strony, drobne wzory z drugiej. Poniewa偶 w Azji 偶yje wielu buddyst贸w, mo偶na przypu艣ci膰, 偶e kt贸ry艣 ze znanych nam Azjat贸w w艂ama艂 si臋 do garbusa Boba.

- Pewnie masz racj臋, ale co mi z tego przyjdzie? - Bob pokiwa艂 g艂ow膮. - Czu艂bym si臋 du偶o lepiej, gdyby nie siedzieli mi na karku. Czy nie mo偶na jako艣 u艣wiadomi膰 im, 偶e nie mam ju偶 tych ta艣m?

Nagle na podw贸rzu zobaczyli 艣wiat艂a samochodu. Podskoczyli wszyscy trzej. Elektronicznie sterowana brama do sk艂adu sta艂a otworem. Jak to mo偶liwe? Tylko rodzina Jones贸w mia艂a piloty!

Dostojnie d艂ugi, l艣ni膮cy rolls-royce sun膮艂 w kierunku szopy.

- O rany! Silver Shadow! - j臋kn膮艂 Pete.

Silver Shadow by艂 to wzorowany na starych modelach, r臋cznie robiony rolls-royce, wart ponad sto tysi臋cy dolar贸w. Co taki samoch贸d robi艂 w sk艂adzie staroci?

Ch艂opcy z szacunkiem zbli偶yli si臋 do auta. Niski, cichy warkot silnika umilk艂, drzwi od strony kierowcy otworzy艂y si臋 i ze 艣rodka wyskoczy艂... Nie! Ze 艣rodka wyskoczy艂 Tay.

- Cze艣膰, ch艂opaki - powiedzia艂 rado艣nie. - Ciesz臋 si臋, 偶e jeste艣cie. Chcia艂bym, 偶eby艣cie kogo艣 poznali.

Jakim sposobem w r臋ce Taya dosta艂o si臋 to cudo techniki? Jupe, Bob i Pete patrzyli na siebie z wyra藕nym niedowierzaniem. Tymczasem Tay obszed艂 samoch贸d i otworzy艂 drzwiczki z drugiej strony. Ze 艣rodka wy艂oni艂o si臋 nast臋pne zjawisko - wspania艂a rudow艂osa pi臋kno艣膰 na superwysokich obcasach, w obcis艂ej, b艂yszcz膮cej sukni. Ten typ wspania艂ych rudow艂osych pi臋kno艣ci spotyka si臋 zwykle na ok艂adkach b艂yszcz膮cych magazyn贸w.

A tu偶 za ni膮 sta艂 Tay - jak zwykle rozwichrzony, niechlujny - nic sobie nie robi膮c ze swoich znoszonych d偶ins贸w i zapapranego olejem samochodowym podkoszulka.

- Nigdy ci tego nie zapomnimy, Tay - mrukn膮艂 Pete.

Jupe i Bob pokiwali g艂owami.

Rudow艂osa u艣miechn臋艂a si臋 do Taya. W p贸艂mroku b艂ysn臋艂a jej szminka.

- Czy to s膮 twoi przyjaciele? - zapyta艂a.

- Taaa. Ch艂opaki, przywitajcie si臋 z Carl膮.

- Cze艣膰 - powiedzieli zgodnie.

- To s膮 Jupe, Pete i Bob - ci膮gn膮艂 Tay.

- Witajcie. Bardzo si臋 ciesz臋, 偶e was pozna艂am - Carla u艣miechn臋艂a si臋 zniewalaj膮co. - Wasz przyjaciel zrobi艂 mi ogromn膮 przys艂ug臋. Wyobra藕cie sobie, 偶e jecha艂am w艂a艣nie na przyj臋cie, ubrana tak, jak widzicie, i m贸j samoch贸d stan膮艂 dok艂adnie na 艣rodku autostrady. Wyobra偶acie to sobie?

Ch艂opcy wydali kilka pomruk贸w oznaczaj膮cych wsp贸艂czucie.

- Wtedy przyjecha艂 Tay - ci膮gn臋艂a rudow艂osa - i naprawi艂 wszystko w jednej chwili. Ale to nie koniec. Zostawi艂 w艂asny samoch贸d i przywi贸z艂 mnie do Rocky Beach. Mog艂am przecie偶 mie膰 jeszcze podobne problemy. Nie znosz臋 by膰 bezbronn膮 kobietk膮, ale obawiam si臋, 偶e nie wiem nic o samochodach.

- Ma艂y problem z przewodem paliwowym - wyja艣ni艂 Tay skromnie. - P臋k艂, wi臋c za艂o偶y艂em nowy.

- Stokrotne dzi臋ki, Tay. Wiem, 偶e musisz porozmawia膰 chwil臋 z przyjaci贸艂mi, wi臋c wracam do samochodu. Czekam na ciebie. Ciao, ch艂opcy - Carla pos艂a艂a im kolejny wspania艂y u艣miech i w艣lizn臋艂a si臋 na przednie siedzenie.

- Co za kobieta! - z podziwem odezwa艂 si臋 Bob.

- Co za samoch贸d! - zawt贸rowa艂 mu Pete tym samym tonem.

- Dla ka偶dego co艣 mi艂ego - Tay z godno艣ci膮 przyjmowa艂 wyrazy zachwytu. - Jak widzicie, warto by膰 uczynnym.

- Twoja szlachetno艣膰 jest pora偶aj膮ca, Tay - powiedzia艂 Jupe.

- Jasne. Taki ju偶 jestem - zgodzi艂 si臋 Tay. - Aha, Bob, mam co艣 dla ciebie. Zasi臋gn膮艂em j臋zyka w sprawie pirackich ta艣m.

- Dowiedzia艂e艣 si臋 czego艣?

- Naprawd臋 niewiele. Prawie ca艂y interes jest w r臋kach jednego go艣cia. Ten facet jest zbyt dobrze kryty, 偶ebym m贸g艂 zdoby膰 jego nazwisko. Rzuci艂em s艂贸wko tu i tam, ale ludzie milcz膮. Boj膮 si臋 jak nic. On musi by膰 silny. I na pewno ma silnych ludzi.

- Jakie艣 konkrety? - spyta艂 Bob.

- Dzia艂a gdzie艣 w okolicach Los Angeles. I ro艣nie w pot臋g臋. Wyobra藕cie sobie, 偶e mia艂 czelno艣膰 wyda膰 katalog ta艣m, kt贸re ma do sprzedania. Jest tam ponad tysi膮c pozycji - wierzycie? Tu i tam kr臋c膮 si臋 te偶 r贸偶ne p艂otki. Ale jako艣膰 ich kaset nie umywa si臋 do kaset wielkiego go艣cia. Ten to musi mie膰 wej艣cia! Czasami udaje mu si臋 wyda膰 kasety, zanim zrobi膮 to wielkie wytw贸rnie!

- Czyli ma dost臋p do ta艣m-matek - mrukn膮艂 Jupiter. - I informacje z pierwszej r臋ki o tym, co ma szans臋 trafi膰 na listy przeboj贸w.

- Zgad艂e艣 - przytakn膮艂 Tay.

- A ci drobni? Co o nich wiadomo? - dopytywa艂 si臋 Bob.

- Partanina. Domowi majsterkowicze, kt贸rzy robi膮 marne kasety, sprzedawane potem na ulicach, szkolnych podw贸rzach, pchlich targach i w r贸偶nych takich miejscach.

- Kto to? Azjaci? - naciska艂 Bob.

- W tej chwili najmocniejsi s膮 Tajlandczycy. M贸wi si臋, 偶e Bangkok jest przest臋pczym centrum Azji.

- Chcesz powiedzie膰, 偶e pirackie kasety sprowadza si臋 a偶 z Bangkoku?

- Tam wszystko kosztuje sto tysi臋cy razy mniej - wyja艣ni艂 Tay. - Taniej jest zrobi膰 co艣 w Bangkoku i przeszmuglowa膰 do Stan贸w ni偶 kupi膰 surowce i wyprodukowa膰 to tutaj.

- Zaraz wracam - odezwa艂 si臋 Jupe tajemniczym tonem i znikn膮艂 w przyczepie.

Tay, nie zra偶ony zachowaniem Jupitera, ci膮gn膮艂 opowie艣膰;

- Nie my艣lcie, 偶e takie piractwo to nowy wynalazek. Znam go艣cia, kt贸ry ma ta艣m臋 Beatles贸w nagran膮 w latach sze艣膰dziesi膮tych. Fa艂szywk臋, oczywi艣cie, chocia偶 skopiowan膮 z ta艣my-matki. Zabawne jest to, 偶e Beatlesi zmienili “matk臋” ju偶 po tym, jak zosta艂a przegrana przez pirat贸w. Usun臋li tr膮bki, dodali kilka gitarowych sol贸wek... No, zrobili sporo drobnych przer贸bek. To wszystko s艂ycha膰, kiedy si臋 por贸wnuje wersj臋 pirack膮 z ta艣m膮 kupion膮 w sklepie.

- A to numer! - pokr臋ci艂 g艂ow膮 Pete.

- Mam! - oznajmi艂, Jupiter wyskakuj膮c z przyczepy z otwartym “Almanachem 艣wiata”. - “Religia w Tajlandii - przeczyta艂. - Dziewi臋膰dziesi膮t procent ludno艣ci wyznaje buddyzm”.

- Dzi臋ki za trosk臋 o moje wykszta艂cenie, Jupe, ale na mnie czas - poderwa艂 si臋 Tay. - Sami rozumiecie, mam towarzyskie zobowi膮zania.

Patrzyli z podziwem, jak Tay wsiada do srebrnego rollsa i odje偶d偶a.

- Nic mi si臋 tu nie zgadza - mrukn膮艂 Jupe.

- Co? - nie rozumia艂 Pete.

- Tay to 艣wietny go艣膰 - kr臋ci艂 g艂ow膮 Jupe - ale nie mog臋 zrozumie膰, co taka dziewczyna w nim widzi. Sp贸jrzcie tylko - on wygl膮da jak wiecznie usmarowany szympans.

- Widocznie jest w nim jaki艣 zwierz臋cy magnetyzm.

Rykn臋li 艣miechem na uwag臋 Pete'a i usiedli w szopie, 偶eby zastanowi膰 si臋 nad dopiero co zdobytymi informacjami.

- Wygl膮da na to, 偶e go艣cie z pchlego targu - facet z blizn膮 i ten jego pomagier - importuj膮 kasety z Tajlandii - powiedzia艂 Bob.

- To pewne - zgodzi艂 si臋 Jupe. - Najwy偶szy czas, 偶eby ustali膰 plan dzia艂ania.

- Jak z艂apa膰 pirat贸w? - Bob popatrzy艂 na niego z pow膮tpiewaniem.

- W艂a艣nie tak - Jupiter nie przej膮艂 si臋 w膮tpliwo艣ciami kolegi. - Ta艣my, kt贸re znalaz艂y si臋 w twoich rzeczach. Bob, prowadz膮 do wielkiego bossa, bo tylko jego kopie s膮 艣wietnej jako艣ci. Jak dopasowa膰 do tego obie pary z pchlego targu? Jeszcze nie wiem. Przypu艣膰my - bo na razie nie mamy na to dowod贸w - 偶e Azjaci s膮 Tajlandczykami. Mamy wi臋c po jednej stronie blondyna, kt贸ry pracuje z Tajlandczykiem, a po drugiej dw贸ch Tajlandczyk贸w, kt贸rzy wynaj臋li stoisko na targu.

- W porz膮dku - zgodzi艂 si臋 Bob. - Wiemy te偶, 偶e obie grupy mog膮 si臋 zwalcza膰.

- Mog膮? - wtr膮ci艂 Pete z niewinn膮 min膮. - Ciekawe, dlaczego tak uwa偶acie? Tylko dlatego, 偶e niszcz膮 sobie nawzajem samochody i strzelaj膮 do siebie?

Jupiter zignorowa艂 go ca艂kowicie.

- Wydaje si臋 - ci膮gn膮艂 - 偶e jedni i drudzy chc膮 zdoby膰 t臋 sam膮 ta艣m臋. Tylko co ich 艂膮czy?

- A co powiesz o tajskim pochodzeniu? - zasugerowa艂 delikatnie Pete i zaraz oberwa艂 w bok od Boba. - O, przepraszam. Tym razem m贸wi艂em powa偶nie. Mog膮 mie膰 wsp贸lnych znajomych albo co艣 podobnego - broni艂 si臋 Pete.

- Kto wie? - powiedzia艂 Jupe. - W Los Angeles jest spora spo艂eczno艣膰 pochodz膮ca z Tajlandii. Ci臋偶ko pracuj膮cy imigranci, og贸lnie szanowani. Piraci mog膮 wykorzystywa膰 dobr膮 opini臋 o tajlandzkiej mniejszo艣ci dla swoich przest臋pczych cel贸w.

- Mo偶e by膰 te偶 tak, 偶e obie grupy postanowi艂y wyrolowa膰 wielkiego bossa - rzuci艂 Bob.

Jupiter siedzia艂 przez chwil臋 ze zmarszczonym czo艂em.

- Wiemy, 偶e jedni - a bardzo mo偶liwe, 偶e i drudzy - bardzo chc膮 mie膰 ta艣m臋-matk臋 “Szalonej Kalifornii”. Nie posz艂o im z nami, wi臋c si艂膮 rzeczy musz膮 wr贸ci膰 do Galactic Sound. Je艣li uda艂o im si臋 raz, uznaj膮, 偶e uda si臋 im i drugi. Ja i Pete jutro od rana jeste艣my w Galactic!

Pete ze zbola艂膮 min膮 zacz膮艂 masowa膰 sobie stopy.

- Id臋 z wami - oznajmi艂 stanowczo Bob. - Odwali艂em ju偶 najwa偶niejsz膮 robot臋 u Saxa. Celesta da sobie rad臋 z reszt膮. 艁upsy s膮 pod kontrol膮. Sax przyjedzie jutro i sam zawiezie ich na koncert.

- 艢wietnie - ucieszy艂 si臋 Jupe. - Czyli jutro b臋dziemy we tr贸jk臋. Studia nagraniowe w Galactic pracuj膮 ca艂y weekend. Ludzie, kt贸rzy 艣l臋cz膮 nad nowymi projektami, b臋d膮 zadowoleni, 偶e maj膮 do dyspozycji wi臋cej go艅c贸w ni偶 zwykle.

- B臋dziemy czeka膰, a偶 zjawi si臋 kto艣 po kopie “Szalonej Kalifornii” - powiedzia艂 Bob.

- W艂a艣nie. Jutro siedzimy w Galactic do oporu, pami臋tajcie. Musimy z艂apa膰 ich na gor膮cym uczynku!

- Ale tym razem - narzeka艂 Pete - nie mam zamiaru roznosi膰 po wszystkich pi臋trach tych g艂upich list贸w! Jeste艣my w Galactic po to, 偶eby zbada膰 okoliczno艣ci bardzo interesuj膮cej sprawy.

- Amen - zako艅czy艂 jego przemow臋 Jupiter. - Pami臋tajcie, 偶eby wzi膮膰 walkie-talkie.

- I patrze膰 uwa偶nie za siebie - doda艂 Bob.

Przypomnia艂 sobie 艣ledz膮ce go samochody. Wzdrygn膮艂 si臋. Wydawa艂o mu si臋, 偶e znowu czuje na plecach czyj艣 wzrok.

ROZDZIA艁 13

Z艁E TOWARZYSTWO

Nawet w sobot臋 rano na autostradzie by艂 du偶y ruch. Wydawa艂o si臋, 偶e samochody, uwi臋zione w korkach, nie posuwaj膮 si臋 ani o krok. Jedynie muzyka z radia w samochodzie Pete'a rwa艂a do przodu - ca艂kowicie wolna i niezale偶na.

Chevrolet w 偶贸艂wim tempie dowl贸k艂 si臋 do zjazdu.

- Nareszcie! - krzykn膮艂 Pete, kiedy w ko艅cu dotarli na ulice po艂udniowego Los Angeles.

- Miejmy nadziej臋, 偶e teraz zacznie to przypomina膰 jazd臋 samochodem! - westchn膮艂 z ulg膮 Bob.

- No tak - wtr膮ci艂 kwa艣no Jupiter. - Kto wie, mo偶e uda si臋 nam nawet doj艣膰 do trzydziestu pi臋ciu mil.

Jupiter siedzia艂 z przodu, Bob z ty艂u. Czu艂 si臋 pewniej, kiedy m贸g艂 przygl膮da膰 si臋 drodze za nimi. W pewnej chwili zauwa偶y艂 co艣, czego bardzo nie chcia艂 zobaczy膰 - bia艂ego datsuna B210.

Nie powiedzia艂 nic. Mo偶e to inny datsun, z normalnymi lud藕mi w 艣rodku. Mo偶e ich wyprzedzi. Bob postanowi艂 uwa偶nie patrze膰. Datsun by艂 troch臋 podniszczony. Ale w Los Angeles to nic dziwnego. Siedzia艂o w nim dw贸ch m臋偶czyzn. Zdarza si臋. Przecie偶 nie widzia艂 ich twarzy.

Pete zjecha艂 na prawy pas. Bob zobaczy艂 bok datsuna i poczu艂, jak w艂osy staj膮 mu d臋ba ze strachu. Drzwi po stronie pasa偶era by艂y wgniecione w trzech miejscach. Przypomnia艂 sobie szale艅cz膮 gonitw臋 wok贸艂 ronda. Nie mia艂 ju偶 w膮tpliwo艣ci.

- Ch艂opaki - powiedzia艂 bardzo g艂o艣no, cho膰 wcale tego nie chcia艂. - Mamy towarzystwo. Bia艂y datsun z poharatanym bokiem jedzie trzy samochody za nami.

- Nie ma sprawy! - Pete wje偶d偶a艂 w艂a艣nie na parking przed wie偶owcem Galactic. - Niech wyjd膮 i nas z艂api膮.

Szybko zawr贸ci艂 i stan膮艂 przy samym wje藕dzie. Wszyscy trzej wyskoczyli i czekali, co b臋dzie dalej. Datsun przejecha艂 wolno tu偶 obok. W 艣rodku zobaczyli znajomych z pchlego targu - Tajlandczyk贸w, kt贸rzy handlowali pirackimi kasetami. Kiedy, zorientowali si臋, 偶e zostali rozpoznani, zacz臋li si臋 ostro sprzecza膰. Jeden z nich wskazywa艂 ch艂opc贸w, drugi zdecydowanie kr臋ci艂 g艂ow膮.

- No, i na co czekacie? - wrzasn膮艂 na nich Pete, przyjmuj膮c wyj艣ciow膮 pozycj臋 karate. - Wychodzi膰!

Tamci przez chwil臋 patrzyli to na Pete'a, to na siebie. W ko艅cu kierowca wcisn膮艂 gaz do dechy i datsun znikn膮艂 za rogiem.

- Nie wr贸c膮 - stwierdzi艂 Bob.

- Niezbyt byli zadowoleni, 偶e ich rozpoznali艣my - doda艂 Jupiter.

- Co za szkoda! Serce mi krwawi - Pete teatralnym gestem schowa艂 g艂ow臋 w d艂oniach. - Mia艂em tak膮 ochot臋 zrobi膰 z nich nale艣niki.

- Nie, teraz nie mam ochoty na nale艣niki. Wola艂bym pyszn膮 pizz臋 na grubym cie艣cie, z kie艂bas膮 i mn贸stwem sera - zawo艂a艂 Jupe. - A do tego papryka, cebula i...

- Przesta艅, Jupe - za艣miewa艂 si臋 Pete.

- Z tego, co pami臋tam, tw贸j program od偶ywiania nie przewiduje pizz臋 w menu - Bob nie mia艂 lito艣ci dla Jupe'a. - A swoj膮 drog膮, czy uda艂o ci si臋 zrzuci膰 jakie艣 kilogramy?

Jupiter spochmurnia艂.

- Wprawdzie na wadze nie wida膰 偶adnej r贸偶nicy - powiedzia艂 - ale to dlatego, 偶e przy wzmo偶onym poziomie aktywno艣ci t艂uszcz zamienia si臋 w mi臋艣nie.

- Jeszcze jeden taki dzie艅 w Galactic - podsumowa艂 Pete - a b臋dziesz jednym wielkim k艂臋bem mi臋艣ni.

- Spodziewam si臋 tego.

Byli ju偶 w holu. Pete poszed艂 prosto do pokoju, w kt贸rym sortowano poczt臋, z艂apa艂 wszystko, co przeznaczone by艂o na pi膮te pi臋tro, i szybko wybieg艂. Przygl膮da艂 si臋 uwa偶nie napotykanym ludziom z nadziej膮, 偶e zauwa偶y znajomych Tajlandczyk贸w, blondyna lub w og贸le co艣 podejrzanego.

Jupe przedstawi艂 Boba pracownikom studi贸w nagraniowych na drugim pi臋trze. Potem sprawdzi艂 ta艣my-matki w pokoju Hanka Riversa. Na p贸艂ce le偶a艂o ju偶 osiemna艣cie szpul - siedem komplet贸w “Szalonej Kalifornii” by艂o gotowych. Ca艂y ranek, biegaj膮c ze sprz臋tem po korytarzu i za艂atwiaj膮c tysi膮ce spraw, Jupiter i Bob starali si臋 nie traci膰 z oczu studia Riversa.

Przerw臋 na lunch Pete postanowi艂 sp臋dzi膰 na zewn膮trz tak jak poprzedniego dnia. Bob ustawi艂 si臋 na dole, w pobli偶u automat贸w z napojami i kanapkami, a Jupiter znowu pomaszerowa艂 do pokoju Hanka. Wyj膮艂 z plecaka bagietk臋 z mas艂em i zasiad艂 do jedzenia.

- Rany, ale to smakowicie wygl膮da - Hank spojrza艂 znad porcji kolorowej sa艂atki makaronowej, obok kt贸rej sta艂 pojemniczek z musem czekoladowym.

- Co wygl膮da smakowicie? - nie wierzy艂 w艂asnym uszom Jupiter. - To? Na pewno mowa o moim lunchu?

- No pewnie. Ja codziennie dostaj臋 te dziwaczne dania. Sa艂atka makaronowa! Za moich czas贸w jad艂o si臋 po prostu kluski z mi臋sem i z sosem. Mus czekoladowy! Dla mnie to zwyk艂y budy艅. Wiesz, moja 偶ona posz艂a na kurs kreatywnego gotowania. Nie chc臋 rani膰 jej uczu膰 i nie m贸wi臋 jej, 偶e wol臋 tradycyjne jedzenie. A co mo偶e by膰 bardziej tradycyjne ni偶 kromka chleba z mas艂em?

Jupiter zawaha艂 si臋 przez chwil臋. Przypomnia艂 sobie porann膮 rozmow臋 z ch艂opakami. Ale bez przesady! Przecie偶 poziom jego aktywno艣ci przez dwa ostatnie dni by艂 naprawd臋 wysoki. Poza tym, zamieni si臋 z Hankiem tylko jeden jedyny raz! Nie m贸wi膮c o tym, 偶e cz艂owiekowi nale偶y si臋 co艣 ekstra, kiedy pracuje nad ci臋偶k膮 spraw膮.

- Zamie艅my si臋 - powiedzia艂 lekko. - Mnie jest wszystko jedno.

A w my艣li przysi膮g艂, 偶e wieczorem wraca do swojego programu od偶ywiania.

- Pycha! - mrukn膮艂 Hank, wgryzaj膮c si臋 ze smakiem w bagietk臋,

- Super! - westchn膮艂 Jupiter z buzi膮 pe艂n膮 sa艂atki.

U艣miechn臋li si臋 do siebie konspiracyjnie.

Po lunchu Hank zaproponowa艂 Jupiterowi spacer.

- Dostaniesz klaustrofobii, je艣li si臋 st膮d nie ruszysz. Ja nie mog臋 usiedzie膰 tu przez ca艂y dzie艅, szczeg贸lnie w sobot臋. W tym pokoju bez okna nawet nie wida膰, jaka jest pogoda.

- Czuj臋 si臋 艣wietnie - zapewni艂 go Jupe, sprz膮taj膮c po lunchu. Przecie偶 jego zadaniem by艂o pilnowanie osiemnastu szpul wzorcowego nagrania “Szalonej Kalifornii”.

- Chod藕, chod藕 - Hank najwyra藕niej potrzebowa艂 towarzystwa.

Przepu艣ci艂 Jupitera przodem i zamkn膮艂 drzwi na klucz.

- Czy zawsze studia zamyka si臋 na klucz?

- Tak, chyba 偶e kto艣 w nich pracuje. Przesta艅 si臋 miga膰. Idziemy. Min臋艂a dopiero po艂owa czasu na przerw臋.

Nie by艂o wyj艣cia. Jupiter m贸g艂by powiedzie膰 Hankowi, co jest prawdziwym powodem ich obecno艣ci w Galactic Sound, ale nie by艂 Jeszcze pewien, czy mo偶e mu zaufa膰. Zrobi艂 dobr膮 min臋 do z艂ej gry i poszli na spacer dooko艂a budynku.

Po powrocie Jupiter skierowa艂 swe pierwsze kroki do rega艂u z ta艣mami. Z daleka wydawa艂o mu si臋, 偶e jest ich mniej. Musia艂 to sprawdzi膰.

Policzy艂. Szesna艣cie. Jeszcze raz!

- Hank! Brakuje dw贸ch szpul.

- Co? Niemo偶liwe - Rivers przeliczy艂 ta艣my. - Masz racj臋. Podszed艂 do kartoteki.

- Nikt nie zapisa艂, 偶e je wynosi. Co tu jest grane?

- Jak kto艣 m贸g艂 je wynie艣膰, skoro drzwi by艂y zamkni臋te na klucz?

- Klucze ma kilka os贸b pracuj膮cych na tym pi臋trze. Czasami, kiedy trzeba, przenosimy si臋 ze studia do studia. Nie rozumiem. Kto zapomnia艂 zapisa膰, 偶e bierze ta艣my?

- A mo偶e kto艣 je ukrad艂? - zasugerowa艂 Jupiter.

- Niee, niemo偶liwe - Hank podrapa艂 si臋 po 艂ysinie. - Nigdy dot膮d nie mieli艣my tu kradzie偶y. Kto艣 na pewno je po偶yczy艂. P贸jd臋 popyta膰.

Jak tylko Hank wyszed艂, Jupiter wyci膮gn膮艂 walkie-talkie.

- Bob! Pete!

- Tak? - Co si臋 dzieje? - obaj zg艂osili si臋 natychmiast.

- Kto艣 ukrad艂 ta艣m臋-matk臋 “Szalonej Kalifornii”. Spotykamy si臋 na parkingu. G艂ow臋 daj臋, 偶e z艂odziej b臋dzie chcia艂 jak najpr臋dzej j膮 st膮d wywie藕膰.

Po trzydziestu sekundach byli na dole. Z parkingu nie rusza艂 偶aden samoch贸d. Nigdzie te偶 nie by艂o wida膰 czerwonego forda pinto, niebieskiego dodge'a, 偶贸艂tej hondy civic ani bia艂ego datsuna.

Jak burza przebiegli na drug膮 stron臋 budynku.

- Tu jest! - wrzasn膮艂 Bob.

Kilka metr贸w dalej zobaczyli blondyna o wielkich stopach, kt贸ry wsiada艂 w艂a艣nie do nowiutkiej, zielonej corvetty. S艂ysz膮c okrzyk Boba, podni贸s艂 g艂ow臋 i zamar艂 na sekund臋. Potem, nie czekaj膮c d艂u偶ej, zatrzasn膮艂 drzwiczki i ruszy艂 z piskiem.

- Szybko! - powiedzia艂 Pete.

Pognali do chevroleta. W jednej chwili zosta艂y po nich tylko czarne 艣lady opon na asfalcie.

ROZDZIA艁 14

CO KRYJ膭 KARTOTEKI?

- Mamy go!

Ch艂opcy siedzieli na ogonie zielonej corvetty.

- Zapisuj臋 numer rejestracyjny - Jupiter wyci膮gn膮艂 z kieszeni notatnik.

- Dobra! - Pete nie mia艂 czasu na d艂ugie odpowiedzi.

- No to zaraz b臋dziemy mie膰 jego nazwisko, adres i telefon - nie kry艂 podniecenia Bob.

Atmosfera w chevrolecie robi艂a si臋 coraz bardziej gor膮ca. Mieli nareszcie pierwszego powa偶nego podejrzanego!

Blondyn skr臋ci艂 w dzielnic臋 starych fabryczek i magazyn贸w. W sobot臋 nie by艂o tam prawie nikogo. Jezdnie by艂y puste. Corvetta gwa艂townie przyspieszy艂a i ch艂opcy zostali z ty艂u. Nie zra偶ony tym Pete wcisn膮艂 peda艂 gazu, chevrolet skoczy艂 do przodu i szybko nadrobi艂 dystans. Jechali p艂ynnie i pewnie. Wydawa艂o si臋, 偶e Pete i jego samoch贸d tworz膮 jeden sp贸jny organizm.

艢cigali si臋 po wyludnionych ulicach, przecinali puste parkingi i dziwaczne zau艂ki, wzd艂u偶 kt贸rych sta艂y wielkie, opuszczone budynki. Nagle blondyn skr臋ci艂 w prawo i znikn膮艂. Pete bez zastanowienia zrobi艂 to samo.

Przez wielk膮 dziur臋, kt贸ra musia艂a kiedy艣 by膰 bram膮 gigantycznego gara偶u, wjechali w mroczn膮 czelu艣膰. Byli w zrujnowanym pomieszczeniu. 艢mieci i pokruszone fragmenty mur贸w by艂y wsz臋dzie. I ani 艣ladu corvetty.

- Psiakrew! Ale mamy pecha.

Musieli przystan膮膰. Hala rozdziela艂a si臋 na trzy budynki, kt贸re rozci膮ga艂y si臋 na prawo, na lewo i wprost przed nimi.

- I dok膮d teraz? - zapyta艂 Pete.

- Trzeba zgadywa膰 - wzruszy艂 ramionami Jupe.

- Dobra! - i Pete skr臋ci艂 w lewo.

Jechali chwil臋 po pokruszonym szkle, w p贸艂mroku. Hala ko艅czy艂a si臋 wyjazdem na w膮sk膮 ramp臋 prowadz膮c膮 na ulic臋. Bob z trudem powstrzyma艂 si臋 przed narzekaniem. Przecie偶 od pocz膮tku mia艂 pewno艣膰, 偶e nale偶a艂o skr臋ci膰 w prawo, nie w lewo.

- Wykiwa艂 nas - j臋kn膮艂 Jupiter.

- Musi by膰 teraz na drugim ko艅cu miasta - wt贸rowa艂 mu Pete.

- Ju偶 go nie dogonimy. Wracajmy do Galactic - zaproponowa艂 Bob. - Mo偶e uda si臋 nam co艣 znale藕膰 w dziale personalnym. Na pewno maj膮 list臋 samochod贸w, kt贸re parkuj膮 na ich terenie. Chyba dojdziemy, kto jest w艂a艣cicielem corvetty.

- 艢wietny pomys艂 - Jupiter pokiwa艂 g艂ow膮 z uznaniem. - Powinni艣my te偶 sprawdzi膰 kartotek臋 tych, kt贸rzy ostatnio odeszli z pracy lub zostali zwolnieni.

- Nie zapominajcie, 偶e mamy trzy pierwsze litery rejestracji forda - przypomnia艂 Pete.

- Dzi艣 rano zapisa艂em w ko艅cu dane datsuna - Bob wyj膮艂 z kieszeni skrawek papieru.

Wszyscy trzej wracali do Galactic troch臋 podniesieni na duchu. Bob przez ca艂y czas obserwowa艂 drog臋 za nimi - niestety, w tej sprawie byli wci膮偶 艣ciganymi, nie 艣cigaj膮cymi.

Jupe, Bob i Pete wpadli na drugie pi臋tro i pognali do dzia艂u personalnego. W jednym pokoju pali艂o si臋 jeszcze 艣wiat艂o. Pozosta艂e by艂y ciemne - w weekendy dzia艂 pracowa艂 tylko rano.

Za biurkiem siedzia艂a sztywna kobieta o bladej twarzy i siwych w艂osach zaczesanych g艂adko na ty艂 g艂owy. . - S艂ucham? - zapyta艂a, nie podnosz膮c nawet oczu.

- Chcieliby艣my przejrze膰 dane samochod贸w, kt贸re mog膮 wje偶d偶a膰 na teren firmy - powiedzia艂 grzecznie Jupiter.

- To poufne informacje. Nie udost臋pniamy ich. Nikomu - doda艂a surowym tonem.

Potem obejrza艂a od g贸ry do do艂u trzech stoj膮cych przed ni膮 nastolatk贸w i bez s艂owa wr贸ci艂a do pracy.

- Ale prosz臋 pani - Bob przywo艂a艂 na pomoc sw贸j s艂ynny u艣miech - dzia艂amy w interesie firmy...

- M艂ody cz艂owieku - przerwa艂a, u艣miechaj膮c si臋 z lekcewa偶eniem - od jak dawna pracujesz w Galactic?

- Eee, jeden dzie艅.

- Jeden dzie艅? I przychodzisz tutaj, 偶eby uczy膰 mnie - od trzydziestu pi臋ciu lat zajmuj膮c膮 si臋 sprawami Galactic - co jest dobre dla firmy?

Potrz膮sn臋艂a g艂ow膮, niezdecydowana, czy si臋 艣mia膰, czy z艂o艣ci膰. Jupe i Pete parskn臋li na widok g艂upiej miny Boba. Jeszcze mu si臋 nie zdarzy艂o dozna膰 tak sromotnej pora偶ki w rozmowie z jak膮kolwiek kobiet膮.

- Chod藕my - Jupiter odci膮gn膮艂 koleg贸w na drugi koniec pokoju. - Mam pewien pomys艂.

Kobieta przygl膮da艂a si臋, jak podchodz膮 do telefonu, ale bez s艂owa wr贸ci艂a do pracy.

- Jak si臋 przez ni膮 przebi膰? - zastanawia艂 si臋 Bob.

- To proste - wyszczerzy艂 si臋 do nich Jupiter. - Mog臋 si臋 z wami za艂o偶y膰, 偶e za dwie minuty b臋dzie je艣膰 nam z r臋ki.

I nie przejmuj膮c si臋 pe艂nymi w膮tpliwo艣ci spojrzeniami Boba i Pete'a, Jupe wyj膮艂 z kieszeni wizyt贸wk臋, sprawdzi艂 numer i si臋gn膮艂 po telefon.

- Halo? M贸wi Jupiter Jones...

Potem wyja艣ni艂, co si臋 dzieje, i wspomnia艂 o kartotekach.

- Tak. Dzi臋kuj臋 - powiedzia艂 w ko艅cu, ale nie odk艂ada艂 s艂uchawki, tylko podszed艂 znowu do urz臋dniczki za biurkiem. Ta spojrza艂a na niego zmru偶onymi ze z艂o艣ci oczami.

- Znowu tutaj?

- Pan Ernesto Lara chce z pani膮 m贸wi膰. Czeka na trzeciej linii.

- Nie marnuj mojego czasu - odpowiedzia艂a niewzruszona.

Jupiter przechyli艂 si臋, nacisn膮艂 odpowiedni guzik na jej telefonie i podaj膮c, s艂uchawk臋, powiedzia艂:

- Pan Lara czeka.

Kobieta zawaha艂a si臋 przez moment, ale zacz臋艂a rozmow臋.

- M贸wi Anna Hansen... Pan Lara?! - s艂ucha艂a chwil臋. - Nic mi pan nie m贸wi艂... I bierze pan za nich ca艂kowit膮 odpowiedzialno艣膰? Dobrze.

Od艂o偶y艂a s艂uchawk臋 troch臋 g艂o艣niej, ni偶 by艂o trzeba, i zmierzy艂a ch艂opc贸w badawczym wzrokiem.

- T臋dy prosz臋 - powiedzia艂a w ko艅cu, wsta艂a i poprowadzi艂a ich d艂ugim korytarzem.

Szli za ni膮, wymieniaj膮c porozumiewawcze spojrzenia. W wielkim pokoju zape艂nionym kartotekami podesz艂a do komputera i wystuka艂a kilka komend.

- Oto lista samochod贸w. Wed艂ug nazwisk w艂a艣cicieli oraz wed艂ug numer贸w rejestracyjnych. Czy co艣 jeszcze?

Bob natychmiast usiad艂 i zacz膮艂 przegl膮da膰 spis.

- Poprosz臋 o dane pracownik贸w, kt贸rzy ostatnio odeszli z pracy i tych, kt贸rzy zostali zwolnieni. Chcia艂bym te偶 wiedzie膰, kto by艂 w tym tygodniu na zwolnieniu lekarskim - wyliczy艂 Jupiter.

Pani Hansen wywo艂a艂a dane na innym monitorze, przy kt贸rym od razu usiad艂 Pete.

- Co艣 jeszcze? - zapyta艂a Jupitera.

- Dane wszystkich pracownik贸w.

- Te trzy - wskaza艂a r臋k膮 szare szafy - zawieraj膮 dane bie偶膮ce. W tamtych pi臋ciu s膮 informacje zdezaktualizowane.

- Dzi臋kuj臋 bardzo. To wszystko.

Zimno skin臋艂a g艂ow膮 i wysz艂a.

- Musz臋 odda膰 ci sprawiedliwo艣膰, Jupe - odezwa艂 si臋 Bob znad swojego komputera. - Jednak wiesz, jak post臋powa膰 z kobietami.

- Ale z tymi powy偶ej pi臋膰dziesi膮tki - mrukn膮艂 z艂o艣liwie Pete.

- Wszystko polega na odpowiednich kontaktach, ch艂opcy - zadowolony Jupiter sta艂 za plecami Pete'a i pomaga艂 mu szuka膰. - Licz膮 si臋 tylko kontakty.

- ... 偶adnego bia艂ego datsuna - rozleg艂 si臋 g艂os Boba.

I zaraz potem:

- Znalaz艂em!

- Co?

- W艂a艣ciciel corvetty nazywa si臋 Brick Kalin. Przeliterowa艂 nazwisko.

- Brick Kalin jest od trzech dni na urlopie - Pete wpatrywa艂 si臋 w sw贸j monitor. - Co znaczy, 偶e w 艣rod臋 m贸g艂 by膰 na pchlim targu.

- Mam jeszcze co艣 - przerwa艂 mu Bob. - Czerwone pinto nale偶y do niejakiego Porntipa Thanikula. To mo偶e by膰 tajlandzkie nazwisko, nie? Podszed艂 do kartotek, 偶eby znale藕膰 wi臋cej danych.

- Bingo! - krzykn膮艂 Pete. - Od 艣rody na zwolnieniu lekarskim jest Thanom Thanikul. To samo nazwisko, prawda?

Wszyscy trzej byli coraz bardziej podnieceni. “Nareszcie co艣 mamy - my艣la艂 Bob. - Mo偶e dok膮d艣 nas to doprowadzi.”

- Popatrzcie na to! - Pete wyci膮gn膮艂 z kartoteki teczk臋 Bricka Kalina, z przypi臋tym zdj臋ciem. - To on!

- Nasz tajemniczy blondyn - wykrzykn膮艂 Bob.

- Czytajcie dalej - pop臋dzi艂 ich Jupe. - Kalin jest in偶ynierem. Prawdopodobnie ma dost臋p do wszystkich studi贸w. A mo偶e sam nagrywa ta艣my-matki.

Bob odszuka艂 szuflad臋 zawieraj膮c膮 nazwiska na liter臋 T.

- Porntip Thanikul. Mam. To kobieta. Urodzona w Bangkoku, ma obywatelstwo ameryka艅skie. Pracuje w dziale analiz rynku. Chyba jej nie widzia艂em. A wy?

Jupe i Pete potrz膮sn臋li g艂owami.

- No to poszukajmy nast臋pnego ptaszka. Thanom Thanikul. - Bob si臋gn膮艂 po nast臋pn膮 teczk臋. - Hmm. Te偶 urodzony w Bangkoku. Jeszcze bez obywatelstwa, jest tu portierem.

Pete i Jupe pochylili g艂owy, 偶eby lepiej przyjrze膰 si臋 ma艂emu zdj臋ciu do艂膮czonemu do danych. Nie by艂o w膮tpliwo艣ci! Ten m臋偶czyzna pomaga艂 Kalinowi bi膰 pirat贸w z pchlego targu.

- Trzeba zapisa膰 adresy obojga Thanikul贸w - powiedzia艂 Jupe. - Wiemy, 偶e Thanom jest zwi膮zany z Kalinem. Prawdopodobnie Porntip te偶.

- Wiemy, 偶e dwa razy prowadzi艂 jej czerwonego forda - doda艂 Pete.

- Sprawd藕my najpierw dom Kalina - zaproponowa艂 Jupiter.

- Mo偶e uda si臋 nam dorwa膰 faceta.

- Jego albo kasety, kt贸re dzi艣 rano st膮d wyni贸s艂 - doda艂 Bob.

W po艣piechu w艂o偶yli na miejsce wszystkie teczki i wypadli z pokoju. Mijaj膮c biurko “偶elaznej damy”, pomachali jej na po偶egnanie. Ona zdoby艂a si臋 na ledwo widoczny ruch r臋k膮. Pognali korytarzem do schod贸w, a potem na parking.

I stan臋li jak skamieniali.

Wszystkie cztery opony chevroleta Pete'a by艂y poci臋te.

ROZDZIA艁 15

ZIGNOROWANE OSTRZE呕ENIE

- A to 艂ajdaki! - Pete kopn膮艂 opon臋. - Nie mog臋 w to uwierzy膰.

Kopn膮艂 nast臋pn膮. Kawa艂ki gumy polecia艂y na asfalt.

- Przykro mi, ch艂opie - powiedzia艂 Bob.

- Ca艂kiem nowe opony! - wrzasn膮艂 Pete, kopi膮c nast臋pne dwie. - A moje ubezpieczenie nie pokrywa koszt贸w nowych opon.

- To co艣 wi臋cej ni偶 zniszczone opony - odezwa艂 si臋 Jupiter powa偶nie. - To ostrze偶enie. Kto艣 u偶y艂 pi艂y, 偶eby艣my zrozumieli, 偶e to nie 偶arty.

- Ja zrozumia艂em - Pete ledwo hamowa艂 narastaj膮c膮 w nim w艣ciek艂o艣膰.

Mia艂 dosy膰. Nie chcia艂 d艂u偶ej by膰 okradany, napastowany ani 艣ledzony.

- Ale je艣li my艣l膮, 偶e si臋 wywin膮, to s膮 w b艂臋dzie! Zgnieciemy ich na proch! - Pete z zaci艣ni臋tymi pi臋艣ciami sta艂 naprzeciw koleg贸w.

W tej chwili w drzwiach pojawi艂 si臋 Johnny MacTavish z informacj膮 o telefonie do Boba. Bob natychmiast pogna艂 do 艣rodka, zachodz膮c w g艂ow臋, co sta艂o si臋 tym razem. Nie mia艂 poj臋cia, kto mo偶e szuka膰 go w Galactic.

- Bob? - us艂ysza艂 g艂os Celesty. - Nie zgadniesz, co si臋 sta艂o. 艁upsy s膮 w tarapatach.

- M贸w - westchn膮艂.

- Da艂am im kluczyki do karawanu, bo chcieli przed koncertem poje藕dzi膰 troch臋 po Los Angeles. Wpa艣膰 tu i tam, 偶eby si臋 rozlu藕ni膰. Za艂adowali do 艣rodka wszystkie instrumenty. Ale nikt z nich nie pomy艣la艂, 偶eby wzi膮膰 pieni膮dze. Teraz stoj膮 przed jak膮艣 stacj膮 benzynow膮, bo nie maj膮 czym zap艂aci膰 za benzyn臋. G艂upki - Celesta by艂a wyra藕nie zniecierpliwiona.

- Jest ju偶 czwarta! - wykrzykn膮艂 Bob. - Najp贸藕niej o si贸dmej musz膮 zameldowa膰 si臋 w biurze festiwalu. Nie maj膮 zbyt wiele czasu. Ale poczekaj! Dlaczego Sax nie mo偶e po nich pojecha膰?

- Lepiej usi膮d藕 - prychn臋艂a Celesta. - Sax dzwoni艂 dzi艣 z informacj膮, 偶e przyleci popo艂udniowym samolotem. Chcia艂 zosta膰 jak najd艂u偶ej z mam膮. Niestety, kiedy cofa艂 rezerwacj臋, komputer wymaza艂 t臋 now膮, nie t臋 star膮. Efekt jest taki, 偶e Sax nie zjawi si臋 w Los Angeles przed p贸艂noc膮.

Bob poczu艂, jak 艣ciska mu si臋 偶o艂膮dek. Wiedzia艂, co powie dalej Celesta.

- Musisz sam zawie藕膰 艁ups贸w na konkurs.

“Co tu robi膰 - my艣la艂 spanikowany. - Oni trzej stercz膮 tu bez samochodu, 艁upsy wprawdzie maj膮 samoch贸d, ale nie maj膮 kasy, 偶eby go u偶y膰. Pi臋knie!”

- Gdzie oni s膮? - spyta艂 po chwili namys艂u.

Celesta poda艂a mu adres.

- Nie藕le. Mogliby by膰 du偶o dalej. Zobacz臋, co da si臋 zrobi膰.

Od艂o偶y艂 s艂uchawk臋 i zadzwoni艂 po taks贸wk臋.

Na parkingu sytuacja poprawi艂a si臋. Pete troch臋 si臋 opanowa艂. W艂a艣nie opowiada艂 Jupiterowi o planie po偶yczenia zapasowych opon od taty i Taya, o tym, jak p贸藕niej zarobi pieni膮dze, reperuj膮c samochody s膮siadom i...

- Ch艂opaki - przerwa艂 Bob - macie przy sobie jak膮艣 fors臋?

- Pytasz si臋 mnie? - j臋kn膮艂 w odpowiedzi Pete, ale pos艂usznie zacz膮艂 grzeba膰 w kieszeniach.

Uzbierali wszyscy dwadzie艣cia dwa dolary i trzyna艣cie cent贸w.

- Powinno nam wystarczy膰 - zadecydowa艂 Bob. - Jedziemy zaraz.

Dopiero w taks贸wce opowiedzia艂 im, co si臋 sta艂o. Zanim dotarli do karawanu kr贸luj膮cego na podje藕dzie stacji, mieli gotowy plan.

- Hej, hej, hej - zakrzykn膮艂 Tony, kiedy ich zobaczy艂. - Ale偶 nieprzyjemna sytuacja!

Z niewinn膮 min膮 poklepa艂 si臋 po kieszeniach - a mia艂 ich sporo. W艂a艣ciwie ca艂e spodnie - od pasa do kostek - pokryte by艂y kieszeniami r贸偶nej wielko艣ci i kszta艂tu.

- G艂odny wielb艂膮d dotar艂 do oazy, ale nikt nie rozwi膮za艂 mu pyska - obwie艣ci艂 Quill.

- Cze艣膰, Bob - Maxi przybieg艂a i uca艂owa艂a go w policzek, nie czekaj膮c nawet, a偶 zap艂aci taks贸wkarzowi. - Cze艣膰, Pete! - Pete te偶 zarobi艂 ca艂usa. - Ciebie jeszcze nie znam - powiedzia艂a weso艂o do Jupitera.

W jednej chwili Jupe zaczerwieni艂 si臋 po same uszy. Zrobi艂 krok do ty艂u.

- To Jupe - powiedzia艂 jej Bob. - S艂awny Jupiter Jones.

- Jupiter Jones! - Maxi by艂a zachwycona. - Bob opowiada艂 mi o tobie. M贸zg ca艂ego przedsi臋wzi臋cia! - podskoczy艂a i przyjrza艂a mu si臋, marszcz膮c brwi.

Jupe sta艂 jak sparali偶owany. Tymczasem Maxi z艂apa艂a go za uszy, przyci膮gn臋艂a do siebie i uca艂owa艂a gor膮co w policzek.

- Jeste艣 cudowny - oznajmi艂a.

Zaskoczony Jupe z艂apa艂 si臋 za policzek.

- Cze艣膰, ch艂opaki - Marsh u艣cisn膮艂 d艂onie wszystkim trzem detektywom. - Dzi臋ki za ratunek.

Pete nie zwlekaj膮c si臋gn膮艂 po dystrybutor, a Bob wyja艣ni艂, dlaczego to on zamiast Saxa zawiezie ich na koncert.

- W porz膮dku - Tony klepn膮艂 go w rami臋.

- ... Mamy ma艂y problem - ci膮gn膮艂 Bob. - Jupe, Pete i ja musimy najpierw co艣 za艂atwi膰. Pracujemy w艂a艣nie nad pewn膮 spraw膮...

- To dlatego ca艂y czas patrzy艂e艣 we wsteczne lusterko, kiedy jechali艣my do szpitala - domy艣li艂a si臋 Maxi. - Wiedzia艂am, 偶e co艣 si臋 dzieje...

- Mia艂a艣 absolutn膮 racj臋.

Po czym opowiedzieli 艁upsom o skradzionych ta艣mach i 艣ledztwie w Galactic.

- W Galactic Sound! - pokr臋ci艂 g艂ow膮 Tony. - To nie byle co!

- Tak. To s膮 go艣cie! - zgodzi艂 si臋 Marsh.

- Nie mo偶ecie nas tu zostawi膰! - zaprotestowa艂a Maxi.

- B臋dzie bezpieczniej, je艣li na nas poczekacie - wyja艣ni艂 Jupiter, kt贸ry zd膮偶y艂 nieco och艂on膮膰.

W艂a艣ciwie... wariackie zachowanie Maxi by艂o... ca艂kiem mi艂e.

- Ci piraci nie 偶artuj膮 - popar艂 Jupe'a Pete. - Powinni艣cie zobaczy膰, co zrobili z moimi oponami! Nie m贸wi膮c o tym, 偶e maj膮 bro艅.

- Wy pomogli艣cie nam, a teraz my pomo偶emy wam - oznajmi艂 Marsh.

- Mo偶emy obserwowa膰 budynek, kiedy b臋dziecie w 艣rodku - zaproponowa艂a Maxi. - Nie m贸wi膮c o czasie, kt贸ry oszcz臋dzicie, je艣li nie b臋dziecie musieli wraca膰 po nas.

- Nie i nie - upiera艂 si臋 Pete i odszed艂, niewzruszony, zap艂aci膰 za benzyn臋.

- Bob! - Maxi nie mia艂a zamiaru ust膮pi膰. - Nie zostawiajcie nas.

- Je艣li chcesz dok膮d艣 doj艣膰, musisz i艣膰 do przodu - wyg艂osi艂 kolejn膮 sentencj臋 Quill i u艣miechn膮艂 si臋.

- Musicie da膰 s艂owo, 偶e na krok nie ruszycie si臋 z karawanu - zmi臋k艂 Bob.

W odpowiedzi us艂ysza艂 ch贸ralne “tak”.

- Co o tym my艣lisz, Jupe?

- Bardzo prosz臋! - Maxi u艣miechn臋艂a si臋 do Jupe'a.

- Ach, niech b臋dzie - odpowiedzia艂 Jupiter. - 艁adujcie si臋 do 艣rodka.

Pete, zajmuj膮c miejsce za kierownic膮, westchn膮艂 zrezygnowany na widok podekscytowanych 艁ups贸w, kt贸rzy razem z instrumentami t艂oczyli si臋 z ty艂u.

- Jak widz臋, mamy posi艂ki - mrukn膮艂 kwa艣no do Jupitera. - Wyci膮gn膮 nas z k艂opot贸w, tak?

- Wyluzuj si臋 - odpowiedzia艂 Jupe.

Bob zwija艂 si臋 ze 艣miechu, bo Pete nie przestawa艂 narzeka膰. W ko艅cu Jupiter poda艂 adres Kalina i karawan ruszy艂.

By艂o wp贸艂 do sz贸stej, kiedy dotarli na miejsce. Ulica, ocieniona cyprysami, znajdowa艂a si臋 w ekskluzywnej cz臋艣ci Hollywood Hills. Z mur贸w otaczaj膮cych wille zwiesza艂o si臋 dzikie wino, z ogrod贸w wygl膮da艂y strzy偶one ja艂owce. Nie by艂o wcale chodnika dla pieszych.

- To ten dom - Pete przejecha艂 powoli obok rozleg艂ego, parterowego budynku, wkomponowanego z wielkim smakiem w zbocze wzg贸rza.

- Zatrzymaj si臋 troch臋 dalej - powiedzia艂 Jupiter.

Bob przypomnia艂 艁upsom o ich obietnicy.

- Je艣li nie wr贸cimy w ci膮gu p贸艂 godziny, wezwijcie policj臋.

- Mo偶ecie by膰 spokojni - rzek艂 Tony.

- Uwa偶ajcie na siebie - poprosi艂a Maxi.

Trzej Detektywi sprawdzili ulic臋. By艂a pusta. Bob czu艂, 偶e serce wali mu z podniecenia i strachu. Ale - powiedzia艂 sobie - je艣li kto艣 utrzymywa艂by, 偶e si臋 nie boi w podobnej sytuacji, by艂by g艂upcem albo k艂amc膮! Zaczyna艂a si臋 powa偶na operacja. Byli coraz bli偶ej rozwi膮zania.

Powoli doszli do domu Kalina. Posesja otoczona by艂a wysokim, drewnianym p艂otem. Z parteru dobiega艂y s艂abe d藕wi臋ki muzyki.

- “Szalona Kalifornia”? - zapyta艂 Pete.

- Tak mi si臋 wydaje - szepn膮艂 Bob.

- To znaczy, 偶e trafili艣my pod w艂a艣ciwy adres - powiedzia艂 Jupe z zawzi臋t膮 min膮.

Pete otworzy艂 bram臋. Cicho w艣lizn臋li si臋 do 艣rodka. Na podje藕dzie sta艂y cztery samochody - znana im corvetta, czerwone pinto, wgnieciona honda civic oraz lincoln continental.

Przylepieni do 艣ciany, zacz臋li okr膮偶a膰 dom. G臋sta trawa t艂umi艂a ich kroki. Z otwartego okna s膮czy艂a si臋 muzyka “Szalonej Kalifornii”.

“Wiadomo, 偶e Kalin ukrad艂 ta艣my. Czy to jednak mo偶liwe - zastanawia艂 si臋 Bob - 偶e Kalin jest wielkim bossem, o kt贸rym opowiada艂 Tay?”

Nagle wszystko umilk艂o. Ch艂opcy wstrzymali oddech.

- Rozmawia艂e艣 z Porntip? - dobieg艂 ich ostry g艂os.

- Tak, Brick.

“Kalin!” - Bob pogratulowa艂 sobie szcz臋艣cia,

- Porntip bardzo smutna - ci膮gn膮艂 drugi g艂os. - Moja siostra Porntip bardzo m艂oda. Zrobi艂a z艂y b艂膮d.

- To jej brat - szepn膮艂 Bob.

- Moja siostra nie umia艂a zobaczy膰, 偶e robi k艂opot. Prem jej narzeczony. Ona kocha Prem. Zrobi, czego on poprosi.

“Prem Manurasada? - Bob omal nie podskoczy艂. Ten 艣lad prowadzi艂 do pirat贸w z pchlego targu!”

- Twoja siostra za du偶o m贸wi! - odpowiedzia艂 Kalin. Jego rozgniewany g艂os ni贸s艂 si臋 przez okno. - Omal nie zrujnowa艂a wszystkiego, Thanom.

- Ja przeprasza. Nie zdarzy si臋 ju偶 to.

- Mam nadziej臋, ch艂opie. Mam nadziej臋. I radz臋 ci, 偶eby艣 nie nabija艂 sobie g艂owy tymi g艂upimi pomys艂ami twojej siostry. Pracujesz ze mn膮, rozumiesz? Chyba 偶e 偶ycie ci niemi艂e.

- Nie, Brick, prosz臋 pana. Ja chce pracowa膰. Tak, prosz臋 pana. Bardzo mocno.

Znowu zapad艂a cisza.

- Chyba s艂ysza艂em odg艂os zamykanych drzwi - szepn膮艂 Pete. - Mo偶e przeszli do innego pokoju?

Zadowolony Jupiter zatar艂 r臋ce.

- Nareszcie czego艣 si臋 dowiedzieli艣my - powiedzia艂.

- Ciii! S艂uchajcie - Pete pokaza艂 g艂ow膮 ty艂y domu.

Bob nic nie s艂ysza艂. A jednak... Po chwili dobieg艂 go podejrzany szelest.

Pete jak wielki kot zacz膮艂 przekrada膰 si臋 w kierunku 藕r贸d艂a szelestu. Gestem pokaza艂, 偶eby szli za nim. Dotarli do ko艅ca 艣ciany i przez g臋sty krzak wyjrzeli za r贸g.

Kilka krok贸w dalej, pod oknem, przyczaili si臋 dwaj Tajlandczycy, znajomi z pchlego targu.

- O rany! - Pete wstrzyma艂 oddech.

Nie wierzy艂 w艂asnym oczom.

Twarze pirat贸w by艂y napi臋te. Z ca艂ych si艂 starali si臋 pods艂ucha膰, o czym m贸wi si臋 w domu. Blizna na policzku wy偶szego - wiedzieli ju偶, 偶e to na pewno Prem Manurasada - wydawa艂a si臋 jeszcze g艂臋bsza ni偶 za dnia.

- Patrzcie - Bob pokaza艂 prze艣wit w 偶ywop艂ocie.

Na ulicy sta艂 bia艂y datsun B210.

- Ca艂e towarzystwo w komplecie! - mrukn膮艂 Jupiter. Pete kiwn膮艂 g艂ow膮.

- Najwy偶sza pora, 偶eby zaskoczy膰 te ptaszki. I to zaraz.

ROZDZIA艁 16

TEN DOBRY, TEN Z艁Y, TEN BRZYDKI...

Trzej Detektywi szeptem opracowa艂 i plan ataku na pirat贸w z pchlego targu.

- Ruszamy! - Pete przej膮艂 dowodzenie.

Okr膮偶yli krzaki i przedostali si臋 na otwart膮 przestrze艅. 呕eby ca艂kowicie zaskoczy膰 przeciwnika, musieli porusza膰 si臋 cicho i szybko. Uda艂o im si臋! Piraci os艂upieli na ich widok.

“Ale mamy szcz臋艣cie - pomy艣la艂 Bob. - Tamci stracili kontrol臋 nad sytuacj膮.”

Pete musia艂 my艣le膰 podobnie, bo w jednej chwili wypr贸bowa艂 na Premie Manurasadzie podw贸jny nidan-geri: najpierw kr贸tki, ostry cios w 偶o艂膮dek, potem silne uderzenie w klatk臋 piersiow膮.

To w zupe艂no艣ci wystarczy艂o. Manurasada run膮艂 na ziemi臋, og艂uszony. Jupe szybko wyj膮艂 chusteczk臋 i zakneblowa艂 mu usta. Ha艂as by艂 dalej niepo偶膮dany.

Tymczasem Bob, stosuj膮c czysty kakuto-uke, bez trudu zablokowa艂 cios mniejszego pirata. Sekund臋 potem jego pi臋艣膰 wyl膮dowa艂a na szcz臋ce przeciwnika. “Bezb艂臋dny kentsui-uchi - triumfowa艂 w duchu Bob. - Godziny trening贸w nie posz艂y na marne!”

Ma艂y osun膮艂 si臋 po 艣cianie domu i upad艂 z zamkni臋tymi oczami. Jupe zaraz podbieg艂 z nast臋pn膮 chustk膮.

- Dobra robota - odezwa艂 si臋 z ty艂u czyj艣 nieprzyjemny g艂os.

Ch艂opcy podskoczyli. Teraz oni dali z艂apa膰 si臋 w pu艂apk臋. - Taka beztroska - j臋kn膮艂 Bob. Pope艂nili szkolny b艂膮d - nie pilnowali ty艂贸w!

- R臋ce do g贸ry! - warkn膮艂 Brick Kalin z zadowolon膮 min膮.

Ch艂opcy pos艂uchali natychmiast. Nie by艂o innego wyj艣cia. Tu偶 przed oczami mieli dwa p贸艂automatyczne karabiny uzi z kr贸tkimi lufami. Ma艂y ruch palca - i po偶egnaliby si臋 z 偶yciem.

- Zauwa偶yli艣my dw贸ch w艂amywaczy... - zacz膮艂 Jupe.

- Zamknij dzi贸b! - wrzasn膮艂 Kalin. - Albo ja ci go zamkn臋!

Kalin mia艂 siln膮 obstaw臋: dw贸ch Tajlandczyk贸w z uzi oraz dw贸ch bia艂ych goryli - prawie dwumetrowych facet贸w z barami jak piec. Patrzyli na ch艂opc贸w zimnym, zadowolonym wzrokiem. Nie by艂o w膮tpliwo艣ci, 偶e lubi膮 brudn膮 robot臋!

- Ja powiedzia艂em tobie, Brick - odezwa艂 si臋 jeden z Tajlandczyk贸w. - Zobaczy艂e艣? Ja bardzo du偶a pomoc. Dzi艣 ja pokroi艂em opony, jak ty chcia艂. Teraz ja us艂ysza艂em ha艂as na podw贸rze. Dobre z艂apanie, prawda? - dopomina艂 si臋 pochwa艂y m臋偶czyzna.

- Jasne, Thanom - zgodzi艂 si臋 Kalin. - Teraz najwy偶szy czas, 偶eby pozby膰 si臋 twojej siostry.

- Nie, Brick - j臋kn膮艂 Thanom.

Kalin wskaza艂 nieprzytomnych pirat贸w. Goryle wrzucili ich na plecy jak worki kartofli i bez najmniejszego wysi艂ku ponie艣li do drzwi.

- Rusza膰 si臋, gnojki! Ale to ju偶! - rzuci艂 Kalin ch艂opcom.

Z r臋kami nad g艂ow膮 powlekli si臋 za gorylami, 艣wiadomi, 偶e lufy uzi wycelowane s膮 w ich plecy.

Bob czu艂 pulsowanie w uszach. To ju偶 nie by艂a zabawa. Ci faceci grali o du偶e pieni膮dze. K膮tem oka uda艂o mu si臋 dojrze膰 Pete'a i Jupitera. Oni te偶 nie mieli weso艂ych min.

Znale藕li si臋 w obszernym, eleganckim holu.

- Teraz rzeczy wyja艣nione - s艂yszeli z ty艂u g艂os Thanoma - pozornie zadowolony, ale Bob wyczuwa艂 w nim panik臋. - Mamy ta艣my. Mamy ch艂opcy. Mamy ci, kt贸rzy ukradli ta艣my. Wszystko dobrze, Brick.

- Gdyby艣 trzyma艂 dzi贸b zamkni臋ty i nie gada艂 o “Szalonej Kalifornii” - w艣cieka艂 si臋 Kalin - to ci amatorzy z targu nigdy nie weszliby mi w drog臋. Sk膮d mog臋 wiedzie膰, czy nast臋pnym razem nie zrobisz czego艣 podobnego? Jeste艣 taki sam jak ona, Thanom!

Tymczasem goryle Kalina otworzyli drzwi na ko艅cu korytarza i wrzucili “amator贸w z targu” do schowka na szczotki. 艢miali si臋 z zadowoleniem, kiedy us艂yszeli ich j臋ki. Ch艂opc贸w sprowadzono na d贸艂.

- Ona porozmawia艂a z Premem przez b艂膮d - spr贸bowa艂 jeszcze raz Thanom. - Nie wiedzia艂a, co jemu m贸wi. Nie wiedzia艂a, 偶e on b臋dzie ukra艣膰 ode mnie ta艣my. Dlaczego Prem ukrad艂? On przecie偶 dostaje du偶o inne ta艣my od wielkich ludzi z Bangkoku.

- Bo chce pokaza膰 ludziom z Bangkoku, 偶e jest najlepszy - odpowiedzia艂 Kalin. - Chce im pokaza膰, 偶e mo偶na zarobi膰 wi臋cej szmalu, je艣li podniesie si臋 jako艣膰 kaset. Chce sam by膰 szefem!

- Ale ty masz nowe “matki”, Brick. Ty sprytny. Nasz wielki boss ci臋 powi臋kszy, zobaczysz.

- Nie wysilaj si臋, Thanom. Ona jest w k艂opotach. Ty te偶.

Ch艂opcy zostali wprowadzeni do pokoju bez okien, kt贸ry s艂u偶y艂 za si艂owni臋. Sta艂 w nim kompletny zestaw przyrz膮d贸w do 膰wicze艅, a w rogu le偶a艂o kilka sztang.

- Zwi膮za膰 ich! - rzuci艂 Kalin gorylom, kt贸rzy natychmiast wyci膮gn臋li z kieszeni mocny, nylonowy sznur.

- Ty! - Kalin wskaza艂 luf膮 Pete'a. - Do ciebie m贸wi臋! Wpad艂e艣 po szyj臋. Ciekawe, jak mnie znalaz艂e艣?

- No comprendo - powiedzia艂 Pete.

Wola艂 uda膰, 偶e nie rozumie, mimo 偶e - obserwuj膮c, jak Kalin swobodnie obchodzi si臋 z broni膮 - nie mia艂 w膮tpliwo艣ci, 偶e tamten nie zawaha si臋 jej u偶y膰.

Jeden z goryli przytrzyma艂 mu r臋ce z ty艂u i ciasno obwi膮za艂 je sznurkiem. Pete uzna艂, 偶e facet rzeczywi艣cie przypomina ma艂p臋 - mia艂 przylizane czarne w艂osy i blisko osadzone ciemne oczy. Jego towarzysz, cz艂owiek z ogromnym nosem i szop膮 nigdy chyba nie czesanych rudych w艂os贸w, kr臋powa艂 r臋ce Jupiterowi.

- Ty! - prychn膮艂 Kalin. - Nie b膮d藕 taki m膮dry! Hiszpan zakichany. Pytam, jak mnie znalaz艂e艣!

Pete milcza艂. Kalin skin膮艂 na podobnego do ma艂py goryla, kt贸ry natychmiast 艣ci膮gn膮艂 sznury na nadgarstkach Pete'a. Ch艂opak j臋kn膮艂.

- Przesta艅cie! - szarpn膮艂 si臋 Jupe. - Ja te偶 mog臋 wam powiedzie膰. To nic wielkiego.

Facet zawaha艂 si臋 i spojrza艂 na Kalina, czekaj膮c na rozkazy. Ale Pete musia艂 zap艂aci膰 za podkopywanie autorytetu szefa. Kalin potrz膮sn膮艂 g艂ow膮 i p臋tla zacisn臋艂a si臋 jeszcze silniej. Na czole ch艂opca pojawi艂y si臋 krople potu. Jednak uparcie milcza艂.

- M贸w! - warkn膮艂 w ko艅cu Kalin do Jupitera.

- Mieli艣my numer rejestracyjny corvetty. Odnale藕li艣my akta personalne w Galactic. Tam jest adres - jednym tchem wyrecytowa艂 Jupe. - A teraz rozlu藕nijcie p臋tl臋.

Na szcz臋艣cie tak si臋 sta艂o. Zlany potem Pete nie zmieni艂 wyrazu twarzy. Nie mia艂 zamiaru dawa膰 im satysfakcji. Na jego nadgarstkach Bob zauwa偶y艂 krople krwi.

- A wi臋c po to byli艣cie w Galactic! My艣la艂em, 偶e poszli艣cie po nagrod臋 za znalezion膮 ta艣m臋 Barbarzy艅c贸w.

- Po to te偶 - k艂ama艂 g艂adko Jupe. - Poza tym liczyli艣my, 偶e dostaniemy prac臋.

- A teraz przyszli艣cie tutaj, 偶eby mnie szanta偶owa膰!

- No. Ale wychodzi na to, 偶e si臋 nam nie uda艂o.

Bob zrozumia艂, 偶e Jupiter gra na czas. Skoro od razu ich nie zabili, jest jeszcze szansa. Wkr贸tce minie p贸艂 godziny i 艁upsy zadzwoni膮 po policj臋. Jakie to szcz臋艣cie, 偶e ci szale艅cy uparli si臋, 偶eby z nimi pojecha膰!

Tymczasem goryl Pete'a sko艅czy艂 wi膮za膰 mu nogi i przeszed艂 do Boba.

- G艂upie szczeniaki! - warkn膮艂 Kalin. - Oduczycie si臋 wtyka膰 nos w cudze sprawy! Kto wie, 偶e tu jeste艣cie?

- Ca艂kiem wiele os贸b - Jupiter popatrzy艂 mu prosto w oczy. - Nied艂ugo zaczn膮 nas szuka膰.

Kalin nie by艂 pewny, czy Jupiter z niego kpi, czy nie.

Goryle byli ekspertami w swoim zawodzie. Zwi膮za艂 ch艂opc贸w tak ciasno, 偶e nie by艂o szansy na rozlu藕nienie wi臋z贸w, ale jednocze艣nie na tyle lu藕no, 偶eby krew mog艂a swobodnie kr膮偶y膰. Wszyscy trzej, ca艂kowicie unieruchomieni, siedzieli teraz rz臋dem na pod艂odze.

- K艂amiesz - zdecydowa艂 si臋 Kalin. - Nikt nie wie, 偶e tu jeste艣cie. Nie widz臋 powodu, dla kt贸rego mieliby艣cie m贸wi膰 komu艣 o swoich brudnych interesach. Nawet je艣li ludzie zauwa偶膮, 偶e was nie ma, nie b臋d膮 wiedzieli, gdzie szuka膰.

- Brick - wtr膮ci艂 Thanom. - Ty umiesz my艣le膰!

Brick nie zwr贸ci艂 na niego uwagi.

- Te szczeniaki za du偶o wiedz膮 - spojrza艂 wymownie na obu goryli. - B臋dziecie musieli co艣 z nimi zrobi膰.

Bob zamar艂. Jupiter g艂o艣no wci膮gn膮艂 powietrze. To brzmia艂o jak wyrok 艣mierci. Dot膮d nic im si臋 podobnego nie zdarzy艂o. Oby 艁upsy ruszyli jak najpr臋dzej do akcji!

- Brick! - odezwa艂 si臋 znowu Thanom. - Wielki boss ma m贸wi膰 “okay” pierwszy. Nie robimy nic, zanim wielki boss powie “okay”. On b臋dzie tu zaraz.

- Chocia偶 raz m贸wisz do rzeczy - zgodzi艂 si臋 Brick. - Ale nie my艣l, 偶e co艣 ich uratuje. Szef nie pozwoli nikomu zrujnowa膰 takiego biznesu. W艂o偶y艂 w to za du偶膮 fors臋. Twoja siostra te偶 niech lepiej zm贸wi modlitw臋.

Wszyscy wyszli. Zza drzwi dobieg艂 ich b艂agalny g艂os Thanoma. Potem nasta艂a cisza.

- Dobry jeste艣, Pete - odezwa艂 si臋 Jupiter.

Pete przyjrza艂 mu si臋 badawczo, jakby chcia艂 sprawdzi膰, czy przyjaciel nie 偶artuje. Ale Jupiter m贸wi艂 powa偶nie.

- 呕eby co艣 zrobi膰, musisz czasem zarobi膰... w g艂ow臋 - odpowiedzia艂...

- Nigdy nie my艣la艂e艣, 偶eby zosta膰 szpiegiem? - zapyta艂 Bob. - Te wszystkie sportowe samochody i pi臋kne kobiety...

Nagle Pete naprawd臋 wyobrazi艂 sobie kobiety. A w艂a艣ciwie jedn膮... Kelly. Czy j膮 jeszcze zobaczy? Ale偶 by chcia艂 jecha膰 teraz z ni膮 samochodem! Opowie艣膰 o ich dokonaniach zrobi艂aby na niej wra偶enie! Na my艣l o tym poczu艂 si臋 ra藕niej.

Jupiter u艣wiadomi艂 sobie, 偶e od po艂udnia nic nie jad艂. Zobaczy艂 przed sob膮 talerz 艣wie偶ych obwarzank贸w posmarowanych grubo mas艂em.

- Teraz nie pozostaje nam nic, tylko czeka膰, a偶 艁upsy sprowadz膮 policj臋 - rzuci艂 Bob.

- Po co nam policja, kiedy mamy 艁ups贸w - za艣mia艂 si臋 Pete. - Czterech mi臋艣niak贸w i dwa obrzyny to dla nich pestka.

- Quill zagada ich na 艣mier膰 - doda艂 Bob.

Ul偶y艂o im troch臋. Na razie byli 偶ywi. A pomoc wkr贸tce nadejdzie.

- Teraz wiemy, jak to by艂o - powiedzia艂 Jupe. - Brick Kalin musia艂 nagra膰 w艂asn膮 ta艣m臋-matk臋 do “Szalonej Kalifornii”. Thanom mia艂 wynie艣膰 j膮 z firmy. Prawdopodobnie razem ze 艣mieciami. Portierzy w Galactic zawsze wynosz膮 worki do g艂贸wnego kontenera.

- Przy okazji Thanom wygada艂 si臋 przed swoj膮 siostr膮, a ona powiedzia艂a wszystko Premowi - doda艂 Bob. - Dla Prema by艂a to wielka szansa. Nawet nie marzy艂 o tym, 偶e uda mu si臋 zgarn膮膰 wysokiej jako艣ci ta艣m臋.

- Jasne. Mia艂 nadziej臋, 偶e wy艣le j膮 do Bangkoku. Chcia艂 zrobi膰 wra偶enie na szefach - Pete wr贸ci艂 do rzeczywisto艣ci.

- Sko艅czy艂o si臋 na wojnie mi臋dzy dwoma gangami - podsumowa艂 Jupe. - Wtedy, na pchlim targu, pomagier Prema wsun膮艂 ta艣m臋 do pud艂a Boba. I w ten spos贸b obie grupy zacz臋艂y na niego polowa膰. Tak do akcji wkroczyli艣my my.

- A teraz le偶ymy na pod艂odze zwi膮zani jak baleron - doda艂 Pete.

- Wygl膮da na to, 偶e Brick wpad艂 w panik臋 - ci膮gn膮艂 niewzruszony Jupiter. - Zamiast czeka膰 na okazj臋 skopiowania “matki” w艂asnym przemys艂em, ukrad艂 gotow膮 ta艣m臋.

- Czy siostra Thanoma jest cz艂onkiem gangu? - zastanawia艂 si臋 Pete.

- Nie wydaje mi si臋. Chyba miota si臋 mi臋dzy bratem a narzeczonym, ale sama jest niewinna.

Ch艂opcy zamilkli. Jupiter przesun膮艂 si臋 na bok, 偶eby ul偶y膰 zdr臋twia艂ym mi臋艣niom. Bob poszed艂 jego 艣ladem. Tak by艂o znacznie wygodniej.

- A to co? - zawo艂a艂 nagle.

Przesun膮艂 si臋 odrobin臋, 偶eby lepiej przyjrze膰 si臋 kolorowej ulotce, kt贸ra le偶a艂a pod jedn膮 ze sztang. Potem nachyli艂 si臋 i wzi膮艂 j膮 w z臋by. Wr贸ci艂 na stare miejsce i upu艣ci艂 j膮 na pod艂og臋.

- No, no! - gwizdn膮艂 Pete i przeczyta艂 g艂o艣no: Ponad 1000 tytu艂贸w! Najnowsze hity! Stare przeboje! Wszystko po najni偶szych cenach. Bomba sezonu: “Szalona Kalifornia” - nowy album Barbarzy艅c贸w.

Dalej by艂 alfabetyczny spis solist贸w i zespo艂贸w wsp贸艂pracuj膮cych z r贸偶nymi wytw贸rniami fonograficznymi, a na dole strony - numer skrzynki pocztowej, na kt贸ry zainteresowani mog膮 wysy艂a膰 zam贸wienia na katalog.

- Tak dzia艂a kr贸l pirat贸w - obwie艣ci艂 Jupe triumfalnie.

- Ale Kalin jest na to za s艂aby.

- Tote偶 nie on jest szefem ca艂ego interesu. By艂oby cudownie, gdyby policji uda艂o si臋 zgarn膮膰 samego bossa - rozmarzy艂 si臋 Pete.

Ch艂opcy, zapominaj膮c o swoim nieszcz臋snym po艂o偶eniu, triumfowali. Wtem zza drzwi rozleg艂 si臋 znajomy g艂os Maxi.

- Zabierz swoje brudne 艂apy, ty Godzillo.

- Uwa偶aj, ch艂opie. To moja kobieta! - natychmiast rozpoznali Marsha.

- Hej, hej, hej! - narzeka艂 Tony. - Musicie robi膰 tu co艣 naprawd臋 strasznego, skoro straszycie broni膮 niewinnych ludzi.

- Je艣li ma sta膰 si臋 co艣 z艂ego, b膮d藕cie pewni, 偶e stanie si臋 na pewno - w otwartych z trzaskiem drzwiach pojawi艂 si臋 Quill.

Trzej Detektywi patrzyli oniemiali, jak goryle wpychaj膮 do si艂owni wszystkich 艁ups贸w.

Teraz nie mieli ju偶 szans na pomoc!

ROZDZIA艁 17

ZADANIE DLA G艁UPCA

Niewzruszony Kalin sta艂 z wycelowanym uzi, kiedy jego ludzie wi膮zali 艁ups贸w. Po raz kolejny tego dnia Bob poczu艂 skurcze 偶o艂膮dka. Pal diabli konkurs Jimmy'ego Cokkera! Teraz ca艂a si贸demka b臋dzie musia艂a umrze膰.

Na domiar z艂ego Maxi nie mog艂a si臋 opanowa膰.

- Czy to ci faceci ukradli ta艣my z Galactic? - spyta艂a.

- Maxi, b膮d藕 cicho - ostrzeg艂 j膮 Bob.

- Daj sobie siana - skrzywi艂 si臋 Kalin. - Ich te偶 ju偶 nic nie uratuje. Byli zbyt ciekawi i zacz臋li w臋szy膰. Szkoda. Taka 艂adna kobietka.

- Ty te偶 jeste艣 niezgorszy, Tarzanie - odpowiedzia艂a Maxi weso艂o i zatrzepota艂a rz臋sami. - Powiedz mi, prosz臋, gdzie dziewczyna mo偶e tu poprawi膰 makija偶?

“Chyba zwariowa艂a” - pomy艣la艂 Pete.

- Co? - rzuci艂 Kalin niecierpliwie.

- Toaleta. Latryna. No, wiesz?

Kalin oniemia艂, a potem mrukn膮艂:

- Chyba wszystko w porz膮dku. Zaprowad藕 j膮, Thanom.

Maxi u艣miechn臋艂a si臋 promiennie do neandertalczyka, kt贸ry w艂a艣nie zaczyna艂 j膮 wi膮za膰.

- Wstrzymaj si臋 chwil臋, koteczku. Zaraz wracam.

Rudy goryl potar艂 d艂oni膮 czo艂o. Patrzy艂 podejrzliwie, jak Maxi podchodzi do drzwi. Thanom nie odst臋powa艂 jej na krok.

- Hej! - przypomnia艂 sobie nagle Marsh. - Cz艂owieku! Dzi艣 o si贸dmej mamy powa偶ny wyst臋p. Nie mo偶emy nawali膰.

- Mo偶esz na zawsze zapomnie膰 o wyst臋pach - odpowiedzia艂 Kalin.

- Nie jeste艣 na bie偶膮co, cz艂owieku - Tony potrz膮sn膮艂 czupryn膮. - Jestem najlepszym perkusist膮 w tym mie艣cie.

- By艂e艣!

Bob obserwowa艂 Jupitera, kt贸ry siedzia艂 jak w transie - nienaturalnie cicho, z p贸艂przymkni臋tymi oczami. Oznacza艂o to, 偶e intensywnie my艣la艂. Pete te偶 by艂 niezwykle spokojny, ale mi臋艣nie ramion zdawa艂y si臋 偶y膰 w艂asnym 偶yciem. “Najwy偶szy czas - zadecydowa艂 - 偶ebym i ja zacz膮艂 my艣le膰.”

- Powiedzcie mi - zacz膮艂 znowu Tony. - Czy to w艂a艣nie ci faceci kradli ta艣my ze studi贸w nagraniowych?

Tony i Quill byli ju偶 zwi膮zani. Czarnow艂osy szympans kr臋powa艂 w艂a艣nie Marsha, a jego kumpel czeka艂 na powr贸t Maxi.

- Tak - Bob postanowi艂 gra膰 na czas. - Jak sobie radzili艣cie z innymi studiami, Kalin? Skoro nie mamy st膮d wyj艣膰 偶ywi, mo偶esz uchyli膰 r膮bka tajemnicy.

- Ma si臋 te kontakty - wzruszy艂 ramionami Kalin, ani na chwil臋 nie zdejmuj膮c palc贸w ze spustu uzi. - Zawsze znajdzie si臋 jaki艣 techniczny, kt贸ry chce zarobi膰 kilka dolar贸w ekstra.

- A sk膮d wiecie, co kupowa膰?

- To szef - po raz pierwszy w jego g艂osie zabrzmia艂o co艣 na kszta艂t szacunku. - Wie, co jest grane. Wie, co si臋 sprzeda i co b臋dzie na topie. Ale to ja pierwszy us艂ysza艂em o “Szalonej Kalifornii”. Dosta艂bym niez艂膮 premi臋 za t臋 ta艣m臋.

- Porntip wszystko zepsu艂a, tak?

- Ta g艂upia baba! Tylko wam zawdzi臋cza, 偶e jeszcze chodzi po ziemi. Trafi艂em na was dzi臋ki niej. Wygada艂a, 偶e Prem szuka u was tych ta艣m. Misjonarka zafajdana. Pr贸buje przekona膰 Thanoma, 偶eby rzuci艂 robot臋. I przez ni膮 zgin膮 oboje!

- Zabijesz Thanoma? - zapyta艂 Jupe.

Zapad艂a g艂ucha cisza. Po raz pierwszy kto艣 m贸wi艂 wprost o zabijaniu!

- Nie. Mam do tego Bernie'ego i Craiga - u艣miechn膮艂 si臋 lodowato Kalin.

Obaj goryle skrzy偶owali ramiona i u艣miechn臋li si臋 jak automaty. Wida膰 by艂o, 偶e zadawanie cierpienia sprawia im przyjemno艣膰. Pete poczu艂 na plecach zimny dreszcz.

- Ju偶 jestem! - zawo艂a艂a Maxi od drzwi, rado艣nie wpadaj膮c do 艣rodka.

“Na pewno zwariowa艂a - pomy艣la艂 Pete. - Z czego ona si臋 tak cieszy? Nie widzi, w jakiej jeste艣my sytuacji?”

Maxi papla艂a rozkosznie, kiedy rudow艂osy goryl kr臋powa艂 jej r臋ce i nogi.

- Zosta艂a wam jeszcze jedna godzina. Mo偶ecie si臋 pomodli膰. Potem przyjdzie szef - Kalin popatrzy艂 na nich z g贸ry i wyszed艂 razem z obstaw膮.

- Co za ba艂wan! - parskn臋艂a Maxi.

- Gdzie policja, Marsh? - zapyta艂 Bob. - Przecie偶 mieli艣cie da膰 im zna膰.

- Wiesz... - wyj膮ka艂 zak艂opotany Marsh - znudzi艂o nas to czekanie... A poza tym nie mieli艣my forsy na telefon...

- Nigdy nie s艂ysza艂e艣 o 911 ? - mrukn膮艂 Bob.

- ... wi臋c postanowili艣my sami tu zajrze膰 - szybko sko艅czy艂a za niego Maxi. - Kt贸ra godzina?

Wykr臋ci艂a g艂ow臋, 偶eby spojrze膰 na zegarek Marsha.

- Ju偶 po si贸dmej. Trzeba si臋 rusza膰. Mamy dzi艣 wielki wyst臋p!

- Jeste艣 ca艂kiem zdrowa? - wpatrzy艂 si臋 w ni膮 Tony.

- Przesta艅cie si臋 mazgai膰. W 艂azience jest okno! A 艂azienka jest na ko艅cu holu.

- Zapomnij o tym, Max - powiedzia艂 Marsh.

- Zanim tam dojdziemy, b臋d膮 z nas zimne trupy - Tony by艂 coraz bardziej ponury.

Quill odchrz膮kn膮艂 i powiedzia艂:

Pos臋pnym, kt贸rym 艣mier膰 o艣lepia oczy,

Niech si臋 wzrok w blasku jak meteor p艂awi;

Niech si臋 buntuj膮, gdy 艣wiat艂o si臋 mroczy.* [Dylan Thomas, Nie wchod藕 艂agodnie do tej dobrej nocy, przek艂ad Stanis艂awa Bara艅czaka.]

- Co to niby ma by膰? - zapyta艂 Tony.

- Dylan Thomas - odezwa艂 si臋 Jupiter niespodziewanie.

Wszyscy obr贸cili si臋 w jego stron臋.

- Quill chcia艂 powiedzie膰, 偶e nie nale偶y si臋 poddawa膰. Trzeba 偶y膰 za wszelk膮 cen臋. Zgadzam si臋 z nim. Jak ci idzie z tym sznurem, Pete?

Twarz Pete'a by艂a spocona z wysi艂ku, a mi臋艣nie ramion napi臋te do b贸lu.

- Nie najlepiej - mrukn膮艂. - Trzyma艂em d艂onie grzbietem do siebie, kiedy mnie wi膮zali. Zwykle jest tak, 偶e po przekr臋ceniu d艂oni p臋tla rozlu藕nia si臋 na tyle, 偶e cz艂owiek mo偶e si臋 uwolni膰.

- Czekaj, zobacz臋 - Bob znowu przesun膮艂 si臋 odrobin臋.

Pete mia艂 zakrwawione przeguby.

- Daj spok贸j, Pete. Robisz sobie krzywd臋.

- Nie jest a偶 tak 藕le.

- M贸wi臋 ci, 偶e nie warto - upiera艂 si臋 Bob. - Przecie偶 widz臋, 偶e to do niczego nie prowadzi.

Pete z westchnieniem przekr臋ci艂 si臋 na bok.

- Czy nikomu nie uda si臋 uwolni膰 r膮k? - spyta艂 Jupiter.

W odpowiedzi us艂ysza艂 tylko ch贸ralne “nie”.

- A jak twoje sznury, Maxi?

- W porz膮dku, a bo co?

- Masz najmniejsze r臋ce - Jupe wykr臋ci艂 si臋 tak, 偶e nosem prawie dotyka艂 jej plec贸w. - Porusz d艂o艅mi. Widzisz? Masz troch臋 luzu. My艣l臋, 偶e Berniemu spodoba艂o si臋, 偶e m贸wi艂a艣 do niego “koteczku”.

- My艣lisz, 偶e uda mi si臋 wypl膮ta膰? - spyta艂a.

- Z艂贸偶 ciasno d艂onie - radzi艂 Pete.

- Nie m贸g艂by艣 przegry藕膰 sznur贸w, Jupe? - zaproponowa艂a, kiedy jej wysi艂ki nic nie da艂y.

- Je艣li kto艣 ma to zrobi膰, na pewno b臋d臋 to ja! - obruszy艂 si臋 Marsh.

- Nie martw si臋! - uspokoi艂 go Jupiter. - Nikt nie da rady przegry藕膰 nylonowej linki. Potrzeba nam czego艣 naprawd臋 ostrego.

- Mo偶e by膰 scyzoryk? - zapyta艂 Tony.

- Masz scyzoryk?! - wykrzykn膮艂 podniecony jupiter. - Gdzie?

- W tej kieszeni na kolanie.

Wrzasn臋li triumfalnie i natychmiast us艂yszeli odg艂os klucza w zamku. W drzwiach pojawi艂 si臋 mi臋艣niak z rudymi w艂osami - Bernie.

- Co jest? - warkn膮艂. - Zamkn膮膰 si臋, rozumiecie? - powoli podni贸s艂 luf臋 swojego obrzyna i wycelowa艂 w ich kierunku.

Zamarli i pos艂usznie kiwn臋li g艂owami. Nawet Maxi nie powiedzia艂a ani s艂owa. Lepiej by艂o nie odzywa膰 si臋 do tej t臋pej kupy mi臋sa.

- Na kolanie? - upewni艂 si臋 cicho Jupiter po wyj艣ciu Bernie'ego.

Razem z Bobem i Pete'em podczo艂gali si臋 do Tony'ego. Z wielkim trudem uda艂o im si臋 odsun膮膰 suwak i wyj膮膰 scyzoryk. Bob w艂o偶y艂 go Tony'emu do r膮k i powoli instruowa艂, jak go otworzy膰.

- Hurra! - pisn臋艂a Maxi, kiedy w ko艅cu si臋 to uda艂o. - Ciii! - skarci艂a zaraz sam膮 siebie.

Teraz przysz艂a kolej na Boba - powoli zacz膮艂 rozcina膰 wi臋zy Jupitera.

- Uwa偶aj, to moja r臋ka! - j臋kn膮艂 Jupe.

- Nie narzekaj. Przypomnij sobie Pete'a.

- Pete jest odwa偶ny fizycznie - wyja艣ni艂 z godno艣ci膮 Jupiter.

- Ja jestem odwa偶ny umys艂owo!

Na szcz臋艣cie oby艂o si臋 bez powa偶niejszych obra偶e艅. Dalszy ci膮g by艂 艂atwiejszy. Wszyscy odwracali si臋 plecami, a Jupiter uwalnia艂 im r臋ce. Po rozwi膮zaniu n贸g musieli troch臋 pochodzi膰 po pokoju, 偶eby rozrusza膰 zdr臋twia艂e mi臋艣nie.

- Trzymajcie swoje sznury - zapowiedzia艂 Jupiter. - B臋dziemy potrzebowa膰 ich na Bernie'ego.

- Jak to sobie wyobra偶asz? - zainteresowa艂 si臋 Bob.

- Maxi zwabi Bernie'ego do pokoju, jest nas tutaj sze艣ciu ch艂opa. Powinni艣my da膰 sobie rad臋 z jednym gorylem. A potem w nogi przez 艂azienk臋, jak to wymy艣li艂a Maxi.

- W porz膮dku, Rambo.

- Wydaje mi si臋, bracie, 偶e zapomnia艂e艣 o jednym - wtr膮ci艂 Marsh. - Bernie ma nad nami jeszcze inn膮 przewag臋.

- No, no - kiwn膮艂 g艂ow膮 Tony. - Gustowne uzi z kr贸tk膮 luf膮.

- Tylko bierny op贸r zmienia serca i umys艂y - odezwa艂 si臋 znienacka Quill.

- A tak - westchn膮艂 Tony z rezygnacj膮. - Musz臋 wam wyt艂umaczy膰. Quill jest pacyfist膮. Nie b臋dzie walczy膰.

- Nie szkodzi - przeci膮gn膮艂 si臋 Pete.

Jego nadgarstki jeszcze krwawi艂y, ale on nawet nie mrukn膮艂. Teraz najwa偶niejszym zadaniem by艂a ucieczka. Przeci膮gn膮艂 si臋 drugi raz, a potem dotkn膮艂 r臋kami st贸p.

- Jestem gotowy, Bernie. Dzi艣 mam dobry dzie艅!

Potem rozdzieli艂 miejsca i wyja艣ni艂, co ka偶dy ma robi膰. Sam stan膮艂 tu偶 przy drzwiach, 偶eby rozpocz膮膰 atak. Bob by艂 kilka krok贸w dalej. Maxi stan臋艂a z drugiej strony drzwi, 偶eby zatrzasn膮膰 je natychmiast po wej艣ciu Bernie'ego. Nikt nie m贸g艂 us艂ysze膰, co dzieje si臋 w 艣rodku.

Marsh i Tony byli nast臋pni w kolejce. Uznali, 偶e we dw贸ch stanowi膮 pot臋g臋. Ich zadaniem by艂o przechwyci膰 Bernie'ego, gdyby Bob i Pete sfuszerowali spraw臋.

Jupiter ustawi艂 si臋 w 艣rodku pokoju jako ostatni. Mia艂 albo wykorzysta膰 znajomo艣膰 d偶udo, albo wyprowadzi膰 Bernie'ego w pole jakim艣 sprytnym trikiem, albo - je艣li wszystko inne zawiedzie - ucieka膰.

Quill usiad艂 na przyrz膮dzie do 膰wiczenia ramion, stoj膮cym pod 艣cian膮. Obserwowa艂. U艣miecha艂 si臋 do siebie. Kiwa艂 ogolon膮 g艂ow膮.

- Zapraszamy do ta艅ca! - podskoczy艂 Marsh.

Przybili pi膮tk臋 i Maxi przystawi艂a oko do dziurki od klucza.

- Bernie! - pisn臋艂a rozdzieraj膮co. - Bernie! Chod藕 szybko.

Strzeli艂y otwierane drzwi i do 艣rodka wtoczy艂 si臋 Bernie. Pete wystartowa艂 natychmiast. Jego pi臋艣膰 wyl膮dowa艂a celnie na piersi goryla. By艂 to popisowy uraken-uchi, kt贸ry nie zrobi艂 jednak na Bernie'em 偶adnego wra偶enia. Pete spr贸bowa艂 ushiro-kekomi - trafi艂 wielkoluda w szcz臋k臋 i... nic.

Bernie, nie trac膮c czasu, zamierzy艂 si臋 na Boba i pchn膮艂 go kolb膮 swojego uzi wprost w obj臋cia Pete'a. Nadesz艂a kolej na Tony'ego i Marsha. Goryl str膮ci艂 ich z siebie jak zwi臋d艂e li艣cie.

- Hej! - zawo艂a艂 Quill z ko艅ca pokoju. - Ch艂opczyku! Jeste艣 taki brzydki, 偶e twoja mama powinna ci臋 odda膰, zanim si臋 urodzi艂e艣.

Bernie wyda艂 ryk, kt贸ry mo偶na by艂o por贸wna膰 jedynie z rykiem odpalanego silnika wysokopr臋偶nego, i natar艂 na Quilla.

Jupe zobaczy艂 szans臋 dla siebie. Po prostu wystawi艂 nog臋, kiedy goryl go mija艂. To wystarczy艂o. Bernie potkn膮艂 si臋 i polecia艂 na twarz w stron臋 Quilla. A Quill wsta艂 i z wielk膮 uwag膮 opu艣ci艂 obci膮偶one do maksimum r膮czki maszyny. Bernie nie mia艂 szans. Uderzy艂 w nie z hukiem i pad艂 na ziemi臋, nieprzytomny. Wygl膮da艂 jak wielki wieloryb, kt贸rego fala wyrzuci艂a na brzeg.

- Ale silna grupa! - powiedzia艂 Tony z zachwytem.

- Nawet Quill znalaz艂 spos贸b, 偶eby u偶y膰 biceps贸w bez naruszania pacyfistycznych przekona艅 - dorzuci艂 Pete.

- Im s膮 wi臋ksi - u艣miechn膮艂 si臋 Quill z wyra藕n膮 satysfakcj膮 - tym ci臋偶ej spadaj膮.

Trzej Detektywi b艂yskawicznie zaj臋li si臋 Bernie'em. Zwi膮zali go i zakneblowali, a potem schowali uzi.

- Teraz twoja kolej, Maxi - Bob powoli otworzy艂 drzwi. - Gdzie jest 艂azienka?

Byli w po艂owie holu, kiedy za podw贸jnymi, rozsuwanymi drzwiami us艂yszeli rozmow臋. Jupiter stan膮艂 jak wryty. Jeden g艂os... brzmia艂 znajomo.

- Wiejmy st膮d - pop臋dzi艂 go szeptem Pete.

Ale Jupe przyklei艂 ucho do drzwi. By艂 pewny, 偶e z drugiej strony jest wielki boss. A on, Jupiter, s艂ysza艂 ju偶 jego s艂owa.

ROZDZIA艁 18

...I NIE W脫D殴 NAS NA POKUSZENIE...

Bob jednym skokiem znalaz艂 si臋 obok Jupitera. I on stan膮艂 z uchem przyklejonym do drzwi. Potem zrobi艂a to ca艂a si贸demka. W r贸wnym rz臋dzie przylgn臋li do ch艂odnego drewna i zacz臋li nas艂uchiwa膰.

Kto艣 narzeka艂 wysokim nosowym g艂osem.

- Ja te偶 znam faceta - szepn膮艂 Bob.

Ale nie mia艂 poj臋cia sk膮d.

- Tak to jest, kiedy zaufa si臋 niedouczonemu kretynowi! Narazi na niebezpiecze艅stwo ca艂e moje imperium! Tym razem, Brick, przeszed艂e艣 w g艂upocie samego siebie!

- John Henry Butler - szepn臋li jednocze艣nie Jupe i Bob.

- Ten krytyk? - upewni艂 si臋 Pete. - No, no!

- On jest szefem tego biznesu - wyj膮ka艂 zaskoczony Jupiter.

- Pewnie. Zna wszystkich w bran偶y - kiwa艂 g艂ow膮 Bob. - Wie o wszystkim, co ma pojawi膰 si臋 na rynku.

Nagle rozleg艂o si臋 walenie w drzwi schowka na szczotki.

- O rany! - szepn膮艂 Pete. - Tamci odzyskali przytomno艣膰.

Po chwili walenie zamieni艂o si臋 w og艂uszaj膮cy 艂omot. Piraci pr贸bowali nogami wywa偶y膰 drzwi! By艂o oczywiste, 偶e w holu zaraz zjawi si臋 Kalin z ca艂膮 reszt膮.

- Do 艂azienki! - rzuci艂 ostro Pete.

Byli w po艂owie korytarza, kiedy us艂yszeli d藕wi臋k rozsuwanych drzwi. Bob obejrza艂 si臋 przez rami臋 - Kalin, Craig i Thanom wypadli do holu. 呕aden z nich nie trzyma艂 wprawdzie uzi, ale co to zmienia艂o?

W g艂臋bi pokoju, kt贸ry okaza艂 si臋 biurem, siedzia艂 John Henry Butler, dobrze widoczny w 艣wietle lampy, z r臋kami na grubym brzuchu i w艣ciek艂膮 min膮.

- Wracamy! - podj膮艂 b艂yskawiczn膮 decyzj臋 Pete.

Odwr贸ci艂 si臋, opu艣ci艂 g艂ow臋 i zaatakowa艂 jak byk na arenie. “Wie, co robi - pomy艣la艂 ponuro Bob. - Nie ma co czeka膰, a偶 przypomn膮 sobie o tym, 偶e maj膮 bro艅. Musimy atakowa膰 pierwsi, bo wystrzelaj膮 nas jak kaczki.”

- Pete i ja bierzemy Craiga. Wy zajmijcie si臋 reszt膮! - krzykn膮艂, mijaj膮c koleg贸w.

Craig, o dziwo, zrozumia艂 ich zamiary i przygotowany na atak podni贸s艂 pi臋艣ci. Nie upad艂, kiedy obaj ch艂opcy rzucili si臋 na niego, ale si艂a uderzenia sprawi艂a, 偶e zachwia艂 si臋 na nogach.

Jupe z艂apa艂 Kalina za prz贸d koszuli i pchn膮艂 go w prawo, r贸wnocze艣nie podcinaj膮c lew膮 nog臋. Ten perfekcyjny osoto-gari zaskoczy艂 go niemal tak jak Kalina.

Tony i Marsh rzucili si臋 na Thanoma, kt贸ry wywin膮艂 si臋 im i znikn膮艂 w pokoju.

W tym samym czasie Pete i Bob pr贸bowali zwali膰 z n贸g Craiga. Pete popisowym yoko-geri, czyli kopni臋ciem z boku, uderzy艂 go w klatk臋 piersiow膮, a Bob, nie czekaj膮c ani chwili, do艂o偶y艂 mae-geri w szcz臋k臋. Maxi z piskiem skoczy艂a gorylowi na plecy i pu艣ci艂a w ruch drobne pi臋艣ci. Po chwili uda艂o im si臋 go unieszkodliwi膰.

Pete i Bob od razu ruszyli w kierunku Kalina, kt贸ry w艂a艣nie pr贸bowa艂 wsta膰. Ich po艂膮czone wysi艂ki nie da艂y na siebie d艂ugo czeka膰 - facet pad艂 og艂uszony.

- Ma艂y problem, ch艂opaki - rozleg艂 si臋 z ty艂u g艂os Marsha.

Wszyscy odwr贸cili g艂owy. W drzwiach biura stan膮艂 Thanom z uzi gotowym do strza艂u. Trz膮s艂 si臋 ze zdenerwowania. W ka偶dej chwili m贸g艂 straci膰 panowanie nad sob膮 i poci膮gn膮膰 za spust.

W ca艂ym domu zapad艂a cisza, przerywana jedynie rzadkimi uderzeniami w drzwi schowka. Piraci z pchlego targu najwyra藕niej opadli z si艂. A w holu czas ci膮gn膮艂 si臋 w niesko艅czono艣膰, powietrze g臋stnia艂o z minuty na minut臋. Bob wiedzia艂, 偶e nie ma mowy ani o ucieczce, ani o ataku.

J臋kn膮艂 w duchu. Nagle zobaczy艂, 偶e Jupiter robi ma艂y krok.

- Thanom - us艂ysza艂 spokojny g艂os przyjaciela. - Porntip nie chce, 偶eby艣 zabija艂 ludzi.

- Ja nie i艣膰 do wi臋zienia! - Thanom trz膮s艂 si臋 coraz bardziej.

- Powiem policji, 偶e uratowa艂e艣 nas przed Kalinem - Jupe zrobi艂 nast臋pny krok. - Przecie偶 on chcia艂 nas zastrzeli膰, ale ty go powstrzyma艂e艣. Pami臋tasz?

- Pami臋tam.

- Ty i Porntip nie wierzycie w zabijanie.

Kolejny krok w prz贸d. Bob widzia艂 teraz sztywne ze strachu plecy Jupitera, kt贸ry mimo to panowa艂 nad g艂osem. Nast臋pny krok. Jupiter sta艂 tu偶 przed Thanomem.

- Nie wierzycie, prawda?

- Zabija膰 to jest 藕le - potwierdzi艂 Thanom.

- Zrobi艂e艣 z艂e rzeczy. Nielegalne. Nie mo偶na sprzedawa膰 czego艣, co nie jest twoje. To z艂e, ale nie a偶 takie z艂e jak zabi膰.

- Powiesz policji, 偶e ja pomagam?

- Wszyscy powiemy - obieca艂 Jupiter.

Powoli wyci膮gn膮艂 r臋k臋 i si臋gn膮艂 po bro艅, ale jej nie dotkn膮艂.

Bob widzia艂, jak ta r臋ka dr偶y. Wstrzyma艂 oddech z przej臋cia. Thanom popatrzy艂 na Jupitera. Powoli skin膮艂 g艂ow膮 i opu艣ci艂 luf臋 uzi. Jupiter wyj膮艂 mu bro艅 z r膮k. Z ust ca艂ej si贸demki wydoby艂o si臋 westchnienie ulgi.

- Robicie wielki b艂膮d.

Podskoczyli wszyscy. Nikt nie pami臋ta艂 o wyperfumowanym krytyku, skulonym za biurkiem.

- Robicie b艂膮d. Je艣li pozwolicie mi dzia艂a膰, mog臋 odwdzi臋czy膰 si臋 ka偶demu z was - Butler sadowi艂 si臋 na krze艣le, taksuj膮c r贸wnocze艣nie stoj膮c膮 przed nim grupk臋. - Za艂o偶臋 si臋, ch艂opcy, 偶e wasze samochody nie s膮 w najlepszym stanie, a wakacje w艂a艣nie si臋 zacz臋艂y. Co by艣cie powiedzieli o pieni膮dzach na co艣 nowego? Nie m贸wcie mi - zwr贸ci艂 si臋 do 艁ups贸w - 偶e nie marzycie o miejscach w pierwszej dziesi膮tce listy przeboj贸w, bo nigdy w to nie uwierz臋. Ja wiem, za jakie sznurki poci膮gn膮膰, 偶eby zrobi膰 z was gwiazdy.

Zapad艂a cisza. Ka偶dy z nich samotnie musia艂 zmierzy膰 si臋 z pokus膮, jak膮 roztoczy艂 przed nim Butler. Jupiterowi przemkn臋艂o przez my艣l, 偶e nareszcie m贸g艂by kupi膰 sobie samoch贸d. Pete wyobrazi艂 sobie cztery nowiutkie opony. I setki rockowych koncert贸w, na kt贸re zabiera Kelly. Bob rozwa偶a艂 mo偶liwo艣膰 kupienia nowych ubra艅 i zamiany garbusa na co艣 znacznie lepszego. 艁upsy us艂yszeli w duchu s swoje piosenki w ka偶dej stacji radiowej i zamarzyli o momencie, kiedy przestan膮 wyst臋powa膰 w centrach handlowych, na pchlich targach i w innych tego typu miejscach.

A potem popatrzyli jeden na drugiego. Dla wszystkich sta艂o si臋 jasne, 偶e nie skorzystaj膮 z oferty Butlera.

- Przykro mi, panie Butler - odezwa艂 si臋 Jupiter - ale nie wchodzimy w uk艂ady z przest臋pcami.

Krytyk zerwa艂 si臋 z krzes艂a z twarz膮 czerwon膮 z w艣ciek艂o艣ci. Machn膮艂 r臋kami i 艣wiat艂o odbi艂o si臋 w jego diamentowych pier艣cionkach.

“Tylko nie to - modli艂 si臋 w duchu Jupe. - 呕ebym tylko nie by艂 zmuszony do u偶ycia tej broni.”

I wtedy ruszy艂 do przodu Quill. Obok biurka podskoczy艂, wbijaj膮c Butlera z powrotem w krzes艂o, i wyl膮dowa艂 na jego kolanach.

- Co... - zdo艂a艂 wyj膮ka膰 tamten.

- Wyrzeczenie si臋 przemocy jest przysz艂o艣ci膮 艣wiata - spokojnie zauwa偶y艂 Quill. - Dlatego nie ma si臋 pan dok膮d spieszy膰.

Pozostali rykn臋li 艣miechem.

- Pewnie, 偶e by艂oby cudownie nie gra膰 wi臋cej na konkursach... - mrukn膮艂 Marsh.

- Rany! Bracie! jest wp贸艂 do dziewi膮tej! - podskoczy艂 Tony.

- Nie! - przera偶ona Maxi otworzy艂a szeroko oczy.

- Sax mi tego nie daruje! - Bob czu艂 si臋 podle jak nigdy - To moja wina.

- Co ma by膰, to b臋dzie - Quill nie opuszcza艂 kolan Butlera.

Dla wszystkich sta艂o si臋 jasne, 偶e chwila triumfu by艂a jednocze艣nie chwil膮 kl臋ski.

- Ale - obwie艣ci艂 Marsh - nie zapominajcie, co nam si臋 uda艂o. Przecie偶 prze偶yli艣my!

Trafi艂 w dziesi膮tk臋. Prze偶yli i znowu zacz臋li si臋 cieszy膰. Jupe tymczasem podszed艂 do telefonu i zadzwoni艂 na policj臋.

- To by mniej wi臋cej by艂o wszystko, co si臋 dzia艂o wczoraj - zako艅czy艂 Bob swoj膮 opowie艣膰. Sax s艂ucha艂 z ponur膮 min膮.

Nast臋pnego dnia Trzej Detektywi i Sax jechali karawanem do Los Angeles. Pete prowadzi艂. Sax by艂 zbyt przygn臋biony, 偶eby zapyta膰, dok膮d go wioz膮.

- A jak operacja mamy? - zapyta艂 uprzejmie Jupe.

- Wszystko w porz膮dku. Szkoda, 偶e nie da si臋 powiedzie膰 tego samego o sytuacji tutaj. Powinni艣my wyst膮pi膰 w konkursie. Ciesz臋 si臋 tylko, 偶e艣cie przygwo藕dzili Butlera. Swoj膮 drog膮 nieraz si臋 zastanawia艂em, sk膮d ten palant bierze pieni膮dze. Nie widzieli艣cie jego mercedesa! Wielki, czarny i d艂ugi jak dwie limuzyny.

- Sax, przykro mi z powodu konkursu. Przepraszam - wyj膮ka艂 Bob.

- Wiem, ch艂opcze. Tylko 偶e to niczego nie zmieni. Przez chwil臋 nikt si臋 nie odzywa艂. Zas臋piony Sax patrzy艂 przez okno. Ockn膮艂 si臋 dopiero, kiedy zobaczy艂, 偶e zaje偶d偶aj膮 na parking przed wie偶owcem Galactic Sound.

- Pete, czy ty na pewno wiesz, dok膮d jedziesz?

- Nie denerwuj si臋, Sax - wtr膮ci艂 si臋 Bob, kiedy Pete zaparkowa艂. - Mamy um贸wione spotkanie. A wiesz, jak trudno jest um贸wi膰 si臋 z Ernestem Lara? A do tego jeszcze w niedziel臋?

- Nie sprawi臋 mu zawodu - ca艂kowicie odmieniony Sax wyskoczy艂 z samochodu.

Lara czeka艂 na nich w swoim imponuj膮cym gabinecie.

- Moje gratulacje dla agencji Trzej Detektywi - gor膮co u艣cisn膮艂 r臋ce ch艂opcom, a potem zwr贸ci艂 si臋 do Saxa:

- Mi艂o mi pana pozna膰, panie Sendler. Licz臋 na to, 偶e uda si臋 nam wsp贸艂praca - pocz臋stowa艂 Saxa cygarem.

- Wsp贸艂praca? - wymamrota艂 Sax. Bob wr臋czy艂 Larze kaset臋.

- Demo 艁ups贸w - wyja艣ni艂 Saxowi.

- Aha - odpowiedzia艂 Sendter s艂abym g艂osem i bezwiednie wepchn膮艂 cygaro do kieszeni.

Lara w艂o偶y艂 kaset臋 do swojego superodtwarzacza, nacisn膮艂 guzik i rozpar艂 si臋 za biurkiem z nieod艂膮cznym cygarem w ustach. Ch艂opcy nie spuszczali z niego oka. Wkr贸tce z g艂o艣nik贸w dobieg艂 pierwszy gor膮cy kawa艂ek.

- No, no - powiedzia艂 Lara po chwili.

Z u艣miechem wystukiwa艂 takt na kraw臋dzi biurka.

- 艢wietne - mrukn膮艂, kiedy sko艅czy艂a si臋 druga piosenka. - Jest szansa na przeb贸j. Mo偶e nawet na dwa - uzna艂 po chwili. Kiedy muzyka si臋 sko艅czy艂a, przypomina艂 kota, kt贸ry zjad艂 w艂a艣nie t艂u艣ciutk膮 mysz.

- Super! - oznajmi艂.

- Czy mam rozumie膰 to, co mi si臋 wydaje, 偶e powinienem rozumie膰? - podskoczy艂 Sax.

- Panie Sendler - Lara wsta艂 i u艣cisn膮艂 mu d艂o艅. - B臋dzie mi bardzo przyjemnie om贸wi膰 z panem szczeg贸艂y kontraktu. Oczywi艣cie pod warunkiem, 偶e pan i pa艅scy klienci jeste艣cie zainteresowani wsp贸艂prac膮 ze mn膮.

- Czy jeste艣my zainteresowani? - wykrzykn膮艂 Sax, klepi膮c po plecach Boba, a potem Pete'a i Jupe'a. - Chyba nie ma pan w膮tpliwo艣ci.

- M艂ody cz艂owieku - zwr贸ci艂 si臋 Lara do Pete'a - mam nadziej臋, 偶e pozwolisz mi pokry膰 koszty nowych opon?

- 艢wietnie.

- A teraz zapraszam pan贸w na lunch. Moja limuzyna stoi przed wej艣ciem. Zmie艣cimy si臋 wszyscy.

- Czy mo偶e pan chwil臋 poczeka膰? - zapyta艂 Pete. - Musz臋 zadzwoni膰 do mojej dziewczyny i powiedzie膰, 偶e si臋 sp贸藕ni臋.

- Jestem ci winien - Sax wr臋czy艂 Bobowi pi臋膰 dolar贸w.

- Za co?

- Za te trzy pirackie kasety. Gdyby nie one, nie by艂oby nas dzi艣 tutaj.

- Dzi臋ki - Bob wcisn膮艂 pi膮tk臋 do kieszeni. - Bardzo si臋 przyda.

- A co? Czeka ci臋 ci臋偶ka randka? - zakpi艂 Jupiter. - Z iloma dziewczynami si臋 um贸wi艂e艣?

- A ty? Czeka ci臋 ci臋偶ki lunch? - odpali艂 Bob. - Co b臋dzie z twoj膮 diet膮?

- Z moim programem od偶ywiania - poprawi艂 go Jupiter pogodnie. - Lecimy! Umieram z g艂odu.

1



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
HITCHCOCK ALFRED NPTD 07 Szale艅cza afera
07 Szale艅cza afera
2011 07 15 Szale艅stwa radzieckich naukowc贸w
E艢T 07 U偶ytkowanie 艣rodk贸w transportu
07 Windows
07 MOTYWACJAid 6731 ppt
Planowanie strategiczne i operac Konferencja AWF 18 X 07
Wyklad 2 TM 07 03 09
ankieta 07 08
Szkol Okres Pracodawcy 07 Koszty wypadk贸w
Wyk 07 Osprz t Koparki

wi臋cej podobnych podstron