35 Tajemnica Jeziora Duchów


ALFRED HITCHCOCK

TAJEMNICA

JEZIORA DUCHÓW

PRZYGODY TRZECH DETEKTYWÓW

(Przełożyła: ANNA IWAŃSKA)

Kilka słów od Alfreda Hitchcocka

Czy zaciekawiłby Was wrak statku, który zatonął przed ponad stu laty? A piraci, wymarłe miasto i wyspa upiornych zjaw? Jeśli tak, to wybraliście właściwą książkę. Z tym wszystkim bowiem zetkną się jej bohaterowie, Trzej Detektywi.

W razie gdybyście dotychczas jeszcze ich nie poznali, pozwólcie, że Wam ich przedstawię. Przywódcą zespołu jest Jupiter Jones, chłopiec z pewną nadwagą. Można by nawet powiedzieć, że jest wręcz otyły. Niezależnie jednak od swej tuszy, Jupiter jest geniuszem logicznej dedu­kcji. Wysoki, muskularny Pete Crenshaw jest Drugim Detektywem. Czę­sto zrazu przeciwstawia się szalonym zamierzeniom Jupitera, ale w obliczu niebezpieczeństwa można na niego liczyć w stu procentach. Trzeci członek zespołu to Bob Andrews, do którego obowiązków należy gromadzenie dokumentacji i dokonywanie analiz. Jest drobniejszy i słabszy od dwóch pozostałych, ale nie ustępuje im odwagą.

Wszyscy trzej mieszkają w Rocky Beach — małym kalifornijskim mieście, położonym na wybrzeżu oceanu, o kilkanaście kilometrów od Hollywoodu. Główną siedzibą detektywów jest stara przyczepa kempin­gowa, ukryta na terenie składu złomu Jonesa. Jest to przedziwna rupieciarnia, która należy do wujostwa Jupitera, cioci Matyldy i wujka Tytusa. A w owej przyczepie chłopcy opracowali plany przechytrzenia najbar­dziej przebiegłych złoczyńców i rozwiązali najbardziej skomplikowane zagadki kryminalne.

Tym razem detektywi będą musieli rozwiązać liczącą już sto lat szaradę. Jaki sekret zawiera w sobie pożółkły list oraz odnaleziony po wielu latach dziennik pewnego marynarza? Czy w sztormową noc, daw­no temu, rzeczywiście uratowano z tonącego statku skarb piratów? Kim jest tajemniczy człowiek, który zdaje się śledzić chłopców, szukających miejsca ukrycia tego skarbu?

Przed Trzema Detektywami stoi zadanie rozszyfrowania zagad­kowego przesłania, pozostawionego przez nieżyjącego, i odkrycie taje­mnicy Phantom Lake. Muszą ją nie tylko odkryć, ale dokonać tego na czas!

Czy trzej młodzi detektywi podołają temu zadaniu? Zabierzcie się do czytania, a dowiecie się tego.

Alfred Hitchcock

ROZDZIAŁ 1

Stara skrzynia

— Ach! — wykrzyknął Bob Andrews. — To prawdziwy sztylet malajski!

Oczy mu błyszczały, kiedy pokazywał swym przyjaciołom, Jupiterowi Jonesowi i Pete'owi Crenshawowi, faliste ostrze długiego noża.

Chłopcy zwiedzali właśnie muzeum, położone przy drodze o parę kilometrów na północ od ich rodzinnego Rocky Beach. Pete pomacał ostrożnie ostrze krysu i zadrżał. Jupiter z mądrą miną skinął głową.

— W dawnych czasach wiele statków kursowało między Kalifornią a Indiami Wschodnimi — powiedział. — Liczne eksponaty tego mu­zeum pochodzą ze Wschodu.

Pete i Bob westchnęli cicho, kiedy Jupe zaczął swój wykład. Ich zażywny przyjaciel znał wiele interesujących faktów, ale dzieląc się nimi, miał zwyczaj nieznośnie się puszyć.

Ciocia Matylda przerwała jego wywody, wołając z drugiego końca sali:

— Bardziej interesuje mnie w tej chwili, dokąd idą te eksponaty, niż skąd przyszły, Jupiterze! Przestańcie próżnować, obiboki, i bierzcie się do ładowania ciężarówki.

— Tak, ciociu Matyldo — powiedział Jupe potulnie.

Muzeum dla turystów, które specjalizowało się w reliktach dawnych morskich wypraw, kończyło działalność. Ciocia Matylda i wujek Tytus nabywali jego małą kolekcję, żeby ją wystawić na sprzedaż w swoim składzie złomu — najbardziej eleganckiej rupieciarni na Zachodnim Wybrzeżu.

Skład prowadziła w gruncie rzeczy ciocia Matylda, gdyż wujek Tytus wolał rozjeżdżać się w poszukiwaniu interesującego towaru. Wysoka, postawna, miała ostry język, ale w gruncie rzeczy była pogodną i dobro­duszną kobietą. Widok chłopców wzbudzał w niej jednak tylko jedno pragnienie: żeby natychmiast zagonić ich do pracy! Jupiter, który wy­chowywał się u wujostwa, starał się schodzić jej z drogi. On i jego przy­jaciele mieli mnóstwo własnych ważnych zajęć w związku z prowadzoną agencją detektywistyczną: Trzej Detektywi. Dzisiejszego ranka jednak ciocia Matylda przyłapała ich i nie udało im się wymigać od pracy. Co gorsza, spotkało ich to zaraz pierwszego dnia zimowych ferii świątecznych.

Wzdychając, chłopcy zabrali się do wynoszenia rzeczy na dwór, gdzie podawali je Hansowi, jednemu z dwóch krzepkich braci wywodzą­cych się z Bawarii, którzy pracowali w składzie złomu. Hans ładował wszystko na ciężarówkę i na widok ponurych min chłopców zaczął złośliwie pogwizdywać związaną z Bożym Narodzeniem piosenkę „Jingle Bells”. Ciocia Matylda przyglądała się im wszystkim przez chwilę, po czym poszła do właściciela muzeum, pana Acresa, by sporządzić inwentarz.

Po jego ukończeniu ciocia Matylda przyszła na zapiecze pomóc chłopcom w pakowaniu, a pan Acres udał się do sali muzealnej, gdzie pojawił się właśnie jakiś zwiedzający. Po chwili z zaplecza dobiegł czyjś podniesiony głos:

— Nic mnie nie obchodzi, komu pan to przyrzekł!

— Ależ, proszę pana... — zaczął pan Acres uspokajająco.

— To jest moje! — wrzeszczał tamten. — Chcę to natychmiast odzyskać!

Jego głos był szorstki i chrapliwy, brzmiała w nim nuta pogróżki. Ciocia Matylda pospieszyła do sali, chłopcy ruszyli za nią. Gdy weszli, pan Acres mówił właśnie:

— Przykro mi, ale sprzedałem wszystko składowi złomu pana Jone­sa. Wszystko bez wyjątku.

Opierał się na rzeźbionej skrzyni orientalnej z drewna tekowego, z bogato zdobionymi, mosiężnymi okuciami. Przed nim stał niski męż­czyzna z gęstą czarną brodą. Miał ciemne, błyszczące, głęboko osadzo­ne oczy i spaloną słońcem, wysmaganą wiatrami twarz. Nosił grubą, marynarską kurtkę, ciemnoniebieskie spodnie z poszerzanymi u dołu nogawkami czapkę marynarki handlowej, z wyblakłym, mosiężnym sznurem. Patrzył na pana Acresa spode łba.

— Ja stanowię wyjątek, słyszy pan? — wycedził. — Skrzynia jest moja własnością i zamierzam ją stąd zabrać. Ostrzegam pana...

Pan Acres najeżył się.

— Teraz proszę mnie posłuchać, mój panie!...

— Na imię mi Jim — warknął nieznajomy. — Nazywają mnie Java Jim i przywiozłem tę skrzynię z daleka. Kryje w sobie niebezpieczeństwo, słyszysz, człowieku?

Chłopcy przełknęli głośno ślinę. Java Jim zwrócił na nich swe błyszczące oczy i zaklął pod nosem:

— Czego tu chcecie, smarkacze? Spływać mi stąd zaraz, słyszycie?! Starsza pani też. Wynocha stąd! Wszyscy!

Jupiter rzucił szybkie spojrzenie na ciocię Matyldę i stłumił uśmiech. Twarz cioci miała kolor buraka.

— Co?! — huknęła. — Coś ty do mnie powiedział, ty brodaty klaunie?! Gdybym nie była damą, wyrzuciłabym cię stąd własnoręcznie!

Marynarz, zaskoczony furią postawnej kobiety, zaczął się cofać.

— Popełnił pan gafę, panie Java Jim — powiedział pan Acres z uśmiechem. — Ta pani jest właścicielką składu złomu. Skrzynia należy teraz do niej.

Java Jim zamrugał oczami.

— Ja... tego, przepraszam panią. Mam wybuchowy charakter. Na­prawdę przepraszam, nie chciałem nikogo urazić. Chyba za długo prze­bywałem na morzu z samymi mężczyznami. Więc kiedy wreszcie znalazłem moją skrzynię, straciłem głowę.

Cała wściekłość zdawała się go opuszczać. Ciocia Matylda uspokoi­ła się także, równie szybko jak przedtem wybuchła. Wskazała brodą orientalną skrzynię, którą otoczyli chłopcy.

— Jeśli to jest pańskie, to skąd się tutaj wzięło?

— Ukradziono mi ją, proszę pani — odparł Java Jim. — Jacyś dranie ściągnęli mi ją prosto ze statku, kiedy zawinęliśmy do San Fran­cisco dwa tygodnie temu. Sprzedali ją później handlarzowi starzyzną, ale nim zdążyłem do niego dotrzeć, wysłał ją tutaj, więc przyjechałem po nią.

— W takim razie... — zaczęła ciocia Matylda z wolna.

Tymczasem Bob, który otworzył skrzynię, wskazał na wewnętrzną stronę wieka.

— Tu jest nazwa „Argyll Queen”. Czy tak się nazywa pański statek?

— Nie, chłopcze. To bardzo stara skrzynia. Pewnie przeszła już przez wiele rąk. Ten napis widniał na wieku, kiedy kupiłem skrzynię w Singapurze.

— Rzeczywiście, dostałem tę skrzynię dopiero wczoraj, pani Jones — odezwał się pan Acres. — Z San Francisco, od Walta Baskinsa. Mam z nim umowę na wszystkie interesujące dla miejscowego muzeum obiekty. Zapomniałem ją unieważnić, kiedy zdecydowałem się wyprze­dać muzeum.

— Jestem gotów zapłacić przyzwoitą cenę — wtrącił szybko mary­narz.

— Przypuszczam, że skrzynia się panu należy — powiedziała cio­cia Matylda. — Może pan zwrócić panu Acresowi sumę, którą za nią zapłacił...

Nagle coś zaczęło furkotać we wnętrzu skrzyni.

— Co... — Bob spojrzał na nią uważnie.

Rozległ się ostry trzask, coś błysnęło... krótki ostry sztylet przeleciał ze świstem tuż koło ucha Jupitera i utkwił w ścianie!

ROZDZIAŁ 2

Dawne i nowe niebezpieczeństwa

Wszyscy zastygli na długą chwilę. Wbity w ścianę sztylet dygotał.

Ciocia Matylda podeszła wreszcie do Jupitera.

— Nic ci się nie stało?

Jupe pokręcił głową i opadł wyczerpany na ławę. Sztylet niemal otarł się o jego ucho!

— Kto tym rzucił? — pan Acres wzburzony zaczął się rozglądać dookoła.

— Tylko mnie o to nie posądzajcie! — krzyknął Java Jim.

— N...nikt n.. .nie rzucił — wyjąkał Bob. — To wyskoczyło samo ze skrzyni!

Pan Acres podszedł do skrzyni i zajrzał do środka.

— Mój Boże! Tu jest skrytka w dnie! Otwarta! Bob musiał spowodo­wać uruchomienie otwierającego mechanizmu.

— A przy otwarciu zwolniła się sprężyna, na której był umieszczony sztylet — dodał Bob. — To jest pułapka sprężynowa!

— Na tego, kto znajdzie skrytkę! — dokończył Pete.

Ciocia Matylda natarła na Javę Jima:

— Jeśli to pańska robota, każę...

— Nic nie wiedziałem o tej pułapce! — krzyknął marynarz.

— Nie — odezwał się nagle Jupiter. Rumieniec wrócił mu już na policzki. Wstał i wyciągnął sztylet ze ściany. — To sztylet orientalny, prawdopodobnie wschodnioindyjski. Mogę się założyć, że pułapka zo­stała wmontowana sto lat temu przez piratów z Indii Wschodnich!

— O rany! — powiedział Pete.

— Przez piratów? — zdziwił się Bob.

Jupiter z błyskiem w oku podszedł do skrzyni pochylił się nad me­chanizmem sprężynowym skrytki. Tryumfująco skinął głową.

— Zobaczcie! Sprężyna i uchwyt są ręcznej roboty, bardzo już zardzewiały. Zdecydowanie stary wyrób. To jest typowa wschodnioindyjska pułapka sprężynowa dla zabezpieczenia ukrytych kosztowności. Być może robota piratów z Jawy lub Malajów!

— Jawa jak Java Jim! — zawołał Bob.

Wszyscy patrzyli na brodatego marynarza.

— Zaraz, zaraz, to przecież tylko moje przezwisko — bronił się Java Jim. — Nadano mi je, bo mieszkałem przez jakiś czas na Jawie. Nic nie wiem o żadnych piratach!

— Ja nawet nie wiem, gdzie leży Jawa — jęknął Pete.

— To taka duża wyspa w Indonezji — wyjaśnił Jupiter. — Podob­nie jak Sumatra, Nowa Gwinea, Borneo, Celebes i tysiąc mniejszych wysp. Indonezja jest teraz niepodległa, ale przedtem była kolonią, nazy­wano ją holenderskimi Indiami Wschodnimi. Kiedyś składało się na nie całe mnóstwo małych księstw, zwanych sułtanatami. Rządzili nimi suł­tani, którzy w większości byli piratami.

— Jak Sinobrody? — zapytał Pete. — Pływali na okrętach z ar­matami, z trupią czaszką na banderze i tak dalej?

— Niezupełnie, Pete — odpowiedział Jupiter nieco protekcjonal­nym tonem. — Tym wszystkim znamionowali się piraci z Zachodu. Si­nobrody był Anglikiem, jak wiadomo. Wschodnioindyjscy piraci nie mieli dużych okrętów ani flag z trupią czaszką, i mieli bardzo niewiele armat. Czaili się na setkach indonezyjskich wysp, w małych wioskach, w rozle­wiskach rzek, i wypływali z tych kryjówek na niewielkich łodziach, a na­wet tratwach i atakowali europejskie i amerykańskie statki, wdzierając się na nie całą chmarą. Z Zachodu przybywały statki handlowe po pieprz i inne przyprawy, po cynę, herbatę i chińskie jedwabie. Wiozły wyroby na sprzedaż oraz liczne sakwy złota i srebra na zakup oriental­nych produktów. Piraci grabili monety i broń. Załogi naszych statków rewanżowały się czasem i napadały piratów w ich kryjówkach. Ci bronili się na różne sposoby, między innymi przy pomocy takich pułapek umieszczanych w skrzyniach z dobytkiem.

— To znaczy, że nasi żeglarze kradli z powrotem to, co złupili piraci — powiedział Bob. — Czy myślisz, Jupe, że ta pułapka datuje się z tamtych czasów?

— Jestem tego pewien. Chociaż... — dodał w zamyśleniu — powiada­ją, że małe bandy piratów wciąż jeszcze grasują na odległych wyspach.

— Jupe, patrz! — zawołał Pete. Grzebał starej skrzyni i wyciąg­nął teraz mały, błyszczący przedmiot. — Pierścień! Leżał w skrytce!

— Jest tam może coś jeszcze? — zaciekawił się Bob.

Java Jim odepchnął Pete'a i pochylił się nad skrzynią.

— Zaraz się zobaczy. Nie, mamy psie szczęście, nie ma nic więcej!

Jupiter wziął pierścień od Pete'a. Miał zawiły, orientalny wzór wyryty w metalu, który mógł być złotem lub mosiądzem, i czerwony, połyskują­cy kamień pośrodku.

— Prawdziwy, Jupe? — zapytał Pete.

— Nie wiem. Możliwe. W Indiach mają dużo złota i klejnotów, ale mają też dużo sztucznej biżuterii. Różne świecidełka sprzedawane są przez miejscowych Europejczykom, którzy nie mogli się na nich poznać.

Java Jim sięgnął po pierścień.

— Prawdziwy czy fałszywy, należy do mnie, mój chłopcze. Skrzynia została ukradziona mnie i wszystko, co się w niej znajduje, jest moje. Proszę mi podać cenę, jaką pan zapłacił antykwariuszowi, zwracam ją zaraz i zabieram, co moje.

— Dobrze, zobaczymy... — zaczęła ciocia Matylda.

Jupiter szybko wpadł jej w słowo:

— Nie wiemy, czy to jego skrzynia, ciociu. Nie ma na niej jego nazwiska. Wiemy tylko to, co nam powiedział.

— Zarzucasz mi kłamstwo, chłopcze? — warknął Java Jim.

— Proszę nam okazać rachunek poświadczający zakup — powie­dział Jupiter śmiało. — Lub przedstawić świadka, który widział, jak kupował pan skrzynię albo, że pan miał ją na statku.

— Wszyscy marynarze z mojego statku widzieli skrzynię! Co ty...

— Wobec tego — przerwał Jupe stanowczo — proponuję, żeby­śmy przechowali skrzynię w składzie złomu i przyrzekli nie sprzedać jej przez tydzień, a pan w tym czasie dostarczy nam dowód, że jest pańską własnością. Jestem pewien, że może pan obyć się bez niej przez te parę dni.

— To uczciwa propozycja — odezwał się pan Acres.

Java Jim patrzył na nich z wściekłością.

— Mam tego dość, do diabła! Zabieram, co moje, a wy tylko spró­bujcie mi w tym przeszkodzić! — Przystąpił groźnie do Jupe'a. —Zwróć mi zaraz ten pierścień. Dawaj mi go!

Jupe zaczął się cofać w stronę drzwi.

— Czekaj no, ty... — krzyknęła ciocia Matylda.

— Zamknij się, do diabła! — warknął Java Jim.

W otwartych drzwiach muzeum pojawił się ogromny cień. Po chwili na progu stanął barczysty, jasnowłosy pomocnik Jonesów, Hans.

— Nie będziesz się w ten sposób odzywał do cioci Matyldy — powiedział. — Przeproś!

— On chce zabrać Jupiterowi pierścień i ukraść tę skrzynię! —wykrzyknął Bob.

— Trzymaj go, Hans! — zawtórował mu Jupiter.

— Mam go! — Hans ruszył na marynarza.

Java Jim zaklął, pchnął pana Acresa pod nogi Hansowi i pobiegł na zaplecze muzeum.

— Łapać go! — wrzasnął Pete.

Hans potknął się o pana Acresa, zatoczył się i wpadł na chłopców. Nim zdążyli się pozbierać, Java Jim uciekł tylnymi drzwiami. Usłyszeli warkot ostro ruszającego samochodu. Gdy wybiegli na dwór, samochód znikał już za stromym wzgórzem, wokół którego szosa zataczała łuk.

— Baba z wozu, koniom lżej — powiedziała ciocia Matylda. —Teraz możemy spokojnie skończyć załadunek.

— Ciekawe, dlaczego mu tak zależało na tej skrzyni? — zadumał się Bob.

— Jestem pewna, że ocenił ją jako coś wartościowego i próbował ukraść — skwitowała sprawę ciocia Matylda. — Bierzcie się do robo­ty, chłopcy. I tak będziemy musieli zrobić dwa kursy, za jednym razem nie zdołamy przewieźć wszystkiego.

Godzinę później ciężarówka była wypełniona po brzegi. Ciocia Ma­tylda wsiadła do szoferki z Hansem, a chłopcy z pomocą pana Acresa wcisnęli się na platformę ciężarówki. Jupe zamyślił się głęboko.

— Panie Acres — odezwał się z wolna — mówił pan, że kupiec z San Francisco, pan Baskins, przesłał panu tę skrzynię, ponieważ stanowiła interesujący obiekt dla lokalnego muzeum. Dlaczego?

— Dlatego, Jupiterze, że statek „Argyll Queen”, którego nazwa jest widoczna na wieku, zatonął sto lat temu u wybrzeży Rocky Beach. Od czasu do czasu pojawiają się w sprzedaży różne małe przedmioty z te­go statku, skupuję je i wystawiam w muzeum.

— Tak, oczywiście — przypomniał sobie Jupe. — Duży statek z osprzętem rejowym, który rozbił się na rafie w roku 1870.

Ciężarówka ruszyła i chłopcy przycupnęli. Jupiter był nadal pogrążo­ny w myślach, więc Bob i Pete zajęli się rozmową, popatrując na ucieka­jący krajobraz. Powoli Pete stawał się niespokojny. Gdy ciężarówka wjeżdżała już do składu złomu, przysunął się do Jupe'a.

— Ktoś za nami jechał, Jupe! Przez całą drogę posuwał się za nami zielony volkswagen, który właśnie skręcił w tę ulicę!

Chłopcy zeskoczyli czym prędzej z ciężarówki i wrócili spiesznie do bramy wjazdowej. Zielony volkswagen stał po drugiej stronie ulicy. Nim jednak zdążyli się przyjrzeć kierowcy, ten ruszył i oddalił się z piskiem opon.

— O rany! Czy myślicie, że to był Java Jim? — zapytał Pete.

— Być może — odpowiedział Jupe. — Ale spod muzeum poje­chał w przeciwnym kierunku.

— Może ktoś jeszcze chciałby zdobyć tę starą skrzynię — podsu­nął Bob.

— Albo też interesuje się wrakiem „Argyll Queen” — powiedział Jupiter. Węszył tajemnicę i oczy mu pojaśniały. — To może być spra­wa dla Trzech Detektywów! Musimy...

— A więc znów was przyłapałam! — ciocia Matylda pojawiła się nagle za ich plecami. — Ta ciężarówka sama się nie rozładuje. Do roboty, chłopcy!

Wrócili potulnie do ciężarówki i zabrali się do rozładunku. Tajemnica starej skrzyni musi poczekać!

ROZDZIAŁ 3

Katastrofa „Argyll Queen”

Nim rozładowali ciężarówkę, minęło południe. Ciocia Matylda udała się do domu po drugiej stronie ulicy, żeby przygotować obiad. Chłopcy otoczyli natychmiast starą skrzynię.

— Obejrzyjmy ją sobie dokładnie w Kwaterze Głównej — powie­dział Jupiter. — Zanieście ją tam. Mam jeszcze coś do zrobienia.

Pobiegł gdzieś, zostawiając Boba i Pete'a z ciężką skrzynią. Z westchnieniem dźwignęli ją i zataszczyli do pracowni Jupe'a, leżącej pod gołym niebem w narożniku placu składowego. Za warsztatem pra­cowni znajdowało się wejście do Tunelu Drugiego, czyli dużej karbowa­nej rury, która biegła pod górami rupieci do sekretnej siedziby Trzech Detektywów. Stanowiła ją stara, uszkodzona przyczepa kempingowa, wyporządzona odpowiednio przez chłopców. Otulona starannie ułożo­nymi stertami złomu była niewidoczna z zewnątrz. Wewnątrz mieściła nowoczesne biuro z biurkiem, maszyną do pisania, magnetofonem i te­lefonem, a także ciemnią fotograficzną i laboratorium. Był tu także pery­skop, przez który chłopcy obserwowali teren składu ponad stertami złomu oraz różnego rodzaju ekwipunek detektywistyczny, w większości zmajstrowany przez Jupitera.

Ale w najbardziej przemyślnym urządzeniu Kwatery Głównej kryła się też duża wada. Bob i Pete zdali sobie z niej sprawę, kiedy przywlekli skrzynię pod Tunel Drugi.

— Jest za duża, żeby się mogła przebić przez wejście do tunelu! —jęknął Pete.

Usiedli na skrzyni, patrząc na siebie bezradnie.

— Wszystkie wejścia wymierzyliśmy na nas samych — powiedział Bob smętnie. — Założę się, że skrzynia nie przeciśnie się przez żadne z nich!

Właśnie w tym momencie z Tunelu Drugiego wygramolił się Jupe z wielce podekscytowaną miną. Bob i Pete przedstawili problem zwią­zany ze skrzynią.

— Hm... — Jupiter mierzył wzrokiem wąskie wejście do tunelu. —Powinienem o tym pomyśleć. Może da się ją wnieść przez Łatwe We­jście Trzecie.

Był to najprostszy sposób dostania się do przyczepy. Duże, dębowe drzwi otwierał zardzewiały klucz, ukryty w pojemniku z innymi zardze­wiałymi przedmiotami, a dalej krótki pasaż prowadził do właściwego wejścia do przyczepy, umieszczonego w jej bocznej ścianie.

— Lepiej zmierzmy najpierw drzwi przyczepy — powiedział Bob.

— Zanim otworzymy to wejście, musimy poczekać, aż nikogo nie będzie w składzie — dodał Jupiter. — Chłopaki, odkryłem tymcza­sem, że cała historia Javy Jima jest kłamstwem!

— Rany, Jupe, jak ci się udało to odkryć? — zdziwił się Pete.

— Zatelefonowałem do handlarza starzyzną w San Francisco, pana Baskinsa. Żaden marynarz nie sprzedał mu skrzyni, dostał ją z innego sklepu z używanymi rzeczami w Santa Barbara! Oni zaś kupili ją od jakiejś kobiety sześć miesięcy temu!

— Coś takiego! — wykrzyknął Pete. — Może Java Jim nie jest w ogóle marynarzem?

— Trafna uwaga — przytaknął poważnie Jupiter. — Marynarska kurtka i poszerzane spodnie mogły być tylko przebraniem. W dodatku niezbyt dobrym. Ten strój był za gruby jak na południową Kalifornię. Nawet w grudniu.

— Nie mógł wiedzieć, że się na nas natknie — zauważył Bob. — Poza tym w okresie Bożego Narodzenia ranki i wieczory są chłodne.

— To prawda — przyznał Jupiter. — Natomiast Java Jim był wczoraj w sklepie pana Baskinsa tylko, że opowiedział zupełnie inną historię! Twierdził, że jego siostra sprzedała skrzynię pod jego nieobec­ność i on chce ją teraz odkupić!

— Dlaczego potem zmienił tę historyjkę? — zdziwił się Pete.

— Prawdopodobnie myślał, że w ten sposób łatwiej nas przekona, żebyśmy zwrócili skrzynię — powiedział Jupiter. — Ale to, co mówił panu Baskinsowi, dowodzi jednego: wiedział, że skrzynię sprzedała sześć miesięcy temu kobieta! Tyle że dowiedział się o tym niedawno albo też dawniej wcale tej skrzyni nie szukał.

— Dlaczego tak bardzo mu na niej zależy? — zastanawiał się Bob. — Przecież to tylko pusta skrzynia.

— Był w niej pierścień — zauważył Pete. — Może przedstawiał jakąś szczególną wartość.

— Ale był tam tylko jeden pierścień, a Java Jim nawet nie wiedział o nim, póki nie odkryliśmy skrytki — powiedział Jupe.

— Może wiedział, że coś w skrzyni było — podsunął Pete.

— A może zależy mu na niej dlatego, że pochodzi z „Argyll Queen”? Być może wydobyto ją z samego wraka!

Oczy Jupitera błyszczały w specjalny sposób, który oznaczał, że chłopiec wpadł już na trop tajemnicy.

— Myślisz, Jupe, że Javę Jima interesuje statek, który zatonął sto lat temu? — powiedział Bob z powątpiewaniem

— Dlaczego miałby go interesować? — Pete przyłączył się do tych wątpliwości.

— Nie wiem — przyznał Jupe. — Ale posłuchajcie: skrzynia za­wierała tylko ukryty sztylet i pierścień oraz wymalowaną na wieku nazwę statku. Myślę, że powinniśmy zbadać historię „Argyll Queen”.

— Towarzystwo Historyczne powinno mieć jakieś materiały na ten temat — powiedział Bob.

Pete przybrał zmartwioną minę.

— Muszę pójść z mamą na zakupy świąteczne i pomóc w czymś tam tacie.

— A ja muszę pojechać po resztę rzeczy do muzeum, więc chyba musisz to załatwić sam, Bob — powiedział Jupe.

— Chętnie — zgodził się Bob. Zbieranie informacji i tak należało do jego obowiązków.

Niebawem rozległy się nawołujące chłopców okrzyki cioci Matyldy.

Po obiedzie mama posłała Boba po dodatkowy zestaw światełek na choinkę dopiero, więc po trzeciej wsiadł wreszcie na rower i pojechał do Towarzystwa Historycznego. Siwowłosa pani za biurkiem uśmiechnęła się, gdy przedłożył jej sprawę.

— „Argyll Queen, młody człowieku? Ależ tak. Myślę, że mamy na jej temat sporo materiałów. Statek rozbił się i zatonął, co wznieciło w swoim czasie wielkie zamieszanie. Jak zawsze w takich razach, roze­szły się pogłoski o skarbie.

— O skarbie?! — wykrzyknął Bob.

— Tak, o złocie, klejnotach i tak dalej. Myślę, że niewiele w tym było prawdy. Przyniosę ci te materiały.

Bob z rosnącym podnieceniem czekał w głównej sali Towarzystwa Historycznego. Siwowłosa pani wróciła z wielkim pudłem na akta.

— Niestety, materiały nie są posegregowane.

Bob spiesznie zabrał wszystko do jednej z małych czytelni. Nikogo tu nie było. Usiadł przy długim stole i otworzył pudło.

Włosy zjeżyły mu się na widok papierów, broszur, małych książe­czek, wycinków z gazet i magazynów, upchanych bezładnie. Sięgnął z westchnieniem po pierwszy z brzegu artykuł, gdy nagle ktoś powie­dział za jego plecami:

— Obawiam się, że dnia ci nie starczy na przeczytanie tego wszy­stkiego.

Bob obejrzał się wystraszony. Za nim stał drobny mężczyzna w staromodnym czarnym ubraniu, z kieszonki jego kamizelki zwisała dewizka. Miał okrągłą różową twarz, nosił okulary bez oprawek. Uśmie­chał się do Boba. Jego głos był głęboki, ale brzmiał przyjaźnie.

— Profesor Shay z Towarzystwa Historycznego. Pani Rutheford powiedziała mi, że interesujesz się katastrofą statku „Argyll Queen”. Staramy się rozbudzać zainteresowania historyczne wśród młodzieży. Jeśli chciałbyś poznać tylko podstawowe fakty, może mógłbym ci zaosz­czędzić długich godzin czytania.

— Zna pan historię „Argyll Queen”?

— To nie moja dziedzina. Pracuję tutaj od niedawna, ale jeden z naszych współpracowników przygotowuje opracowanie dziejów stat­ku. Wiele się już od niego dowiedziałem. A co ty już wiesz na temat tego statku, młodzieńcze?

— Wiem, że „Argyll Queen” była dużym żaglowcem z osprzętem rejowym, że zatonęła u wybrzeży Rocky Beach w roku 1870 i że mówiono, iż wiozła jakieś skarby!

Profesor roześmiał się.

— Pogłoski o skarbie powstają wokół każdego statku, który zatonął, mój chłopcze. Ale data się zgadza.

Profesor usiadł naprzeciw Boba.

— Statek handlowy „Argyll Queen” pochodzący z Glasgow w Szkocji, był trójmasztowcem z pełnym osprzętem i przewoził korzenie i cynę do Indii Wschodnich. Wyruszył z San Francisco w drogę powrot­ną do Szkocji, a kiedy płynął na południe, na Cape Horn, sztorm ze­pchnął go z kursu. W ciemną grudniową noc uderzył w rafę niedaleko brzegu.

Sztorm był potworny i tylko niewielu marynarzom udało się ocalić. Większość załogi utonęła natychmiast. Dzięki przypadkowi „Argyll Queen” nie poszła od razu na dno. Przeżyli ci, którzy pozostali na niej do końca. Między innymi kapitan, który opuszcza statek ostatni.

— Ale skarbu na statku nie było?

— Wątpię, chłopcze. „Queen” zatonęła na stosunkowo płytkich wo­dach i nurkowie przeszukiwali wrak zarówno wtedy, jak i wielokrotnie później. Nawet dziś od czasu do czasu ktoś nurkuje w pogoni za skar­bem. Jedyne jednak, co kiedykolwiek znaleziono, to kilka monet z tam­tych czasów. — Profesor potrząsnął głową. — Nie, pogłoski o skarbie powstały z powodu innej tragedii, która wydarzyła się niedługo potem i zdaje się mieć związek z „Argyll Queen”.

— Co to za inna tragedia, panie profesorze?

— Jeden z ocalonych, szkocki marynarz nazwiskiem Angus Gunn, osiedlił się w pobliżu Rocky Beach. W roku 1872 został zamordowany przez czterech mężczyzn. Wszystkich czterech morderców zabito w po­ścigu, nim zdążyli wyjawić powód zbrodni. Ale jednym z morderców był kapitan „Argyll Queen” i ludzie byli pewni, że chodziło o coś, co Gunn zabrał ze statku, być może właśnie o jakiś skarb. Latami przeszukiwano wrak okrętu, wybrzeże, każdy metr ziemi należącej do Gunna, ale nie znaleziono niczego.

Angus Gunn, podobnie jak wielu żeglarzy, prowadził dziennik. Tak się złożyło, że jego potomkowie ofiarowali ostatnio dziennik naszemu Towarzystwu jako pomoc do opracowania historii statku. W 1872 roku przeczytał dziennik szeryf, a rodzina Gunna wertowała go przez lata w poszukiwaniu jakiejś wzmianki o skarbie. Wszystko na próżno. Nawet jeśli istniał jakiś skarb i jeśli zagarnął go Gunn, jego dziennik nie zawiera w tej mierze żadnej wskazówki.

Bob zmarszczył czoło.

— Panie profesorze, a czy ten rzekomy skarb miał pochodzić z Indii Wschodnich?

— Tak, rozeszły się wtedy pogłoski, że chodziło o skarby piratów. Dlaczego pytasz? Czy wiesz coś o tym, mój drogi?

— Mhm... nie... — wyjąkał Bob. — Byłem tylko ciekaw.

— Aha — profesor Shay uśmiechnął się. — A czy mogę zapytać, dlaczego interesuje cię „Argyll Queen”?

— Bo my... my się po prostu tym interesujemy. Z powodu... wypracowania szkolnego — odpowiedział Bob nieprzekonywająco.

— Oczywiście, to bardzo dobry temat.

— Przepraszam, panie profesorze, a czy mógłbym zobaczyć ten dziennik i nowe opracowanie historii „Argyll Queen”?

Profesor przymrużył oko.

— Potrzebne ci to do szkolnego wypracowania, co? Oczywiście, mój drogi, zaraz wszystko dostaniesz, a jeśli odkryjesz w tym coś nowe­go, umieścimy twoje nazwisko w przygotowywanej nowej publikacji.

Odszedł z uśmiechem, a po paru minutach pani Rutheford przynios­ła cienki manuskrypt zatytułowany: „Katastrofa statku Argyll Queen”. Bob zabrał się do czytania obłożonego ceratą zeszytu.

Zmierzchało, kiedy Bob zajechał na tyły składu złomu. Skład otoczo­ny był jaskrawo kolorowym płotem. Pokrywały go malowidła wykonane przez miejscowych artystów. Na całej tylnej części ogrodzenia rozciąga­ło się malowidło obrazujące pożar San Francisco w roku 1906.

Bob jechał powoli wzdłuż płotu, po czym zatrzymał się o jakieś piętnaście metrów od narożnika. W tym miejscu na pierwszym planie wymalowany był piesek patrzący smutno na swój palący się dom. Dete­ktywi nazwali pieska Korsarzem. Bob wyłuskał z deski sęk, stanowiący jedno oko Korsarza, wsunął przez otwór palec i zwolnił haczyk. Trzy deski płotu przesunęły się w górę i Bob wprowadził rower do środka. Była to Czerwona Furtka Korsarza, jedno z sekretnych wejść do składu.

Za furtką znajdowało się przejście na wprost Kwatery Głównej, ukryte wśród stert złomu, ale Bob zdecydował się zajrzeć najpierw do pracowni. Prowadząc rower do frontowej części składu, zobaczył Pete'a, który nadchodził właśnie przez główną bramę.

— Tato kazał mi pracować całe popołudnie — wzdychał Pete. —Też mi ferie świąteczne! Już bym chyba wolał chodzić do szkoły.

Razem poszli do pracowni, osłoniętej stertami złomu. Jupe'a zastali nad orientalną skrzynią. Oglądał ją w świetle lampy umieszczonej nad warsztatem. Kiedy Bob zaczął opowiadać, czego dowiedział się w To­warzystwie Historycznym, Jupiter przerwał mu machnięciem dłoni.

— Zaczekaj chwilkę — wykrzyknął podniesionym z emocji gło­sem. — Ponownie przebadałem całą skrzynię — i zobacz, co tam znalazłem!

To mówiąc, potrząsnął trzymanym w ręku, zatłuszczonym zeszy­tem, przypominającym dziennik, który Bob dopiero co studiował w To­warzystwie Historycznym Wyciągnął więc teraz po niego rękę.

— Ja to wezmę! — rozległ się nagle chrapliwy głos.

W wejściu do pracowni stał Java Jim i patrzył na nich groźnie.

ROZDZIAŁ 4

Drugi zeszyt dziennika

Jupiter skoczył w tył, pod stertę złomu. Pete i Bob zastygli tam, gdzie stali.

Java Jim ruszył groźnie na Jupe'a, który kurczowo przyciskał do piersi oprawiony w ceratę zeszyt.

— Pete! — krzyknął. — Plan Numer Jeden!

Java Jim odwrócił się szybko do Pete'a i Boba. Jego ciemne oczy jarzyły się w wysmaganej wiatrami twarzy.

— Tylko bez sztuczek, dzieciaki! Ostrzegam!

Twarde spojrzenie marynarza zdawało się przygważdżać ich do miejsca. Patrzył na nich przez chwilę, jakby ostrzegając przed wykona­niem jakiegoś ruchu. Bob i Pete głośno przełknęli ślinę. Java Jim uśmiechnął się złośliwie i odwrócił z powrotem do Jupe'a.

— Teraz daj mi ten zeszyt, chłopcze.

— Jesteś kłamcą i złodziejem! — krzyknął Jupiter, cofając się koli­stymi ruchami w głąb pracowni.

Java Jim roześmiał się.

— Złodziejem? A może jestem kimś o wiele gorszym? Licz się z tym, chłopcze! Dawaj zeszyt!

Postępował za Jupiterem, który nie przestawał się cofać, dopóki marynarz nie znalazł się tuż przy jednej ze stert złomu, zwrócony do niej plecami. Bob i Pete przesunęli się nieznacznie za Javę Jima.

— Teraz, chłopaki! — krzyknął Jupe.

Bob i Pete schylili się i błyskawicznym ruchem wyciągnęli dwie dłu­gie deski spod spiętrzonych za plecami marynarza rupieci. Java Jim odwrócił się, klnąc, ale było już za późno!

— Aaaach!

Bob i Pete odskoczyli na bok, a w tym momencie lawina różnych odpadków zwaliła się na Javę Jima! Runęły na niego jakieś deski, sprężyny z łóżek, połamane krzesła, zwoje podartych dywanów. Wierz­gał, bił rękami, starał się osłonić i uciec równocześnie.

Bob i Pete, szeroko uśmiechnięci, przyglądali się tej scenie, ale Jupe ich ponaglił.

— Zwiewamy! — wrzasnął.

Potykając się o rozrzucone rupiecie, wybiegli z pracowni i pognali do biura składu, przed którym Hans zdejmował właśnie ostatnią część ładunku z ciężarówki. Za sobą słyszeli szamotaninę i przekleństwa Javy Jima.

— Hans! — krzyknął Pete. — Java Jim jest na terenie składu. Napadł tam na nas!

— Co? — spytał potężny Bawarczyk. — Dobra, zobaczmy!

Ruszyli spiesznie w stronę pracowni. Nie słychać już było szurania i trzasków przerzucanego złomu. W półmroku zobaczyli jakąś niską syl­wetkę. Ktoś wypadł z pracowni i pobiegł w stronę tylnego płotu.

— Tamtędy ucieka! — wrzasnął Pete.

— Coś trzyma w ręku! — krzyczał Bob. — Zeszyt! Jupe, musia­łeś go upuścić!

— Nie, to niemożliwe — jęknął Pete.

Hans wykrzyknął:

— Złapiemy go przy płocie, chłopcy!

— Nie damy rady — zawołał Jupiter. — Patrzcie, jest już przy Czerwonej Furtce Korsarza! Musiał widzieć, jak któryś z was tamtędy wchodził.

— Już przez nią przechodzi! — lamentował Bob.

Zwiększyli tempo pościgu. Ale kiedy wypadli przez Czerwoną Furtkę Korsarza na ulicę, po Javie Jimie nie było śladu!

— Zielony volkswagen! — wskazał Pete.

Mały zielony samochód dodał gazu i znikł za rogiem.

— Uciekł — jęknął Bob.

— Przykro mi, ale nic wam już nie grozi, a ja muszę wracać do pracy — powiedział Hans. — Już prawie pora na kolację.

Chłopcy wrócili do pracowni. Z ponurymi minami oglądali bałagan, jaki spowodowało uruchomienie pułapki.

— Teraz będziemy musieli ułożyć to wszystko z powrotem, a Javy Jima i tak nie przyskrzyniliśmy — narzekał Pete. — Uciekł z zeszytem.

— Uciekł — przytaknął Jupe — ale bez zeszytu!

Uśmiechając się, sięgnął za koszulę i wyciągnął cienki zwój papie­rów. Był to zeszyt! Brakowało tylko okładki.

— Kiedy go znalazłem, kartki i tak odrywały się już od oprawy — wyjaśnił z uśmiechem. — Po moim okrzyku Plan Numer Jeden Java Jim odwrócił się do was, a ja wtedy wyjąłem kartki, wsunąłem je sobie za koszulę. Okładkę podrzuciłem w widoczne miejsce. Była dość gruba, żeby Java Jim mógł ją wziąć za cały zeszyt. Dał się nabrać i uciekł z pustą, ceratową okładką!

Pete rozpromienił się.

— To się nazywa szybko myśleć, Jupe.

— Naprawdę szybko — zawtórował mu Bob.

— W pośpiechu oko zawodzi — powiedział Jupiter z zadowole­niem. — Zwłaszcza o zmierzchu. Ale mówiąc serio, myślę, że Java Jim powiedział nam coś, czego wcale nie zamierzał ujawnić.

— Co takiego nam powiedział, Jupe? — zdziwił się Bob. .

— Że chodzi mu o coś więcej niż o orientalną skrzynię. Czy zauwa­żyliście, że nawet nie próbował jej zabrać, ani też nie domagał się zwrotu pierścienia?

— Rzeczywiście! — wykrzyknął Pete. Chciał wziąć tylko zeszyt, który ty znalazłeś!

— Jakby wiedział, że on był w skrzyni — dodał Bob.

— Albo jakby co najmniej się spodziewał, że on tam będzie — powiedział Jupiter. — Myślę, że od początku chodziło mu nie o skrzy­nię, tylko o ten zeszyt.

— Ale jaki zeszyt może być aż tak ważny? — zapytał Pete.

— Ten zeszyt jest dziennikiem, Pete — odparł Jupiter. — Rodza­jem pamiętnika. Zawiera notatki z codziennych zajść i poczynań. Ja...

— Dziennik? — wpadł mu w słowo Bob. — O rany! Przecież ja właśnie czytałem dziennik jednego z tych, którzy przeżyli katastrofę „Argyll Queen”.

Zrelacjonował wszystko, co zaszło w Towarzystwie Historycznym.

— W manuskrypcie nowej publikacji nie było nic istotnego poza tym, co powiedział mi profesor Shay, a dziennik opisywał, co działo się w życiu Angusa Gunna przez okres około dwóch lat. Gunn pisał o zato­nięciu statku, o tym, jak dopłynął łodzią na brzeg o świcie, kiedy sztorm przycichł, i o swoich wędrówkach po Kalifornii w poszukiwaniu miejsca, które by mu się spodobało i w którym by wybudował dom.

— Nic nie było o skarbie? — zapytał Pete.

Bob potrząsnął głową.

— Nic też o kapitanie, ani o tym, żeby mu groziło jakieś niebezpie­czeństwo. Pisał tylko o tym, jak budował dom. Strasznie to nudne.

Ale Jupiter był odmiennego zdania.

— Chłopaki, ten dziennik znalazłem między ściankami skrzyni. Wi­dzicie, obudowa jest podwójna, od wewnątrz powłoka jest cienka, od zewnątrz masywna, prawdopodobnie po to, żeby łatwiej zamontować skrytkę albo też, żeby uczynić skrzynię wodoszczelną. Oglądając skrzynię, potrząsnąłem nią, a wtedy usłyszałem lekkie grzechotanie. Przyjrzałem się uważnie wnętrzu i zauważyłem, że w jedną ściankę wstawiono kawałek drewna, różnego od reszty. Miało trochę inny kolor i odmienne słoje. Wstawkę tę wykonano dawno temu. Wyjąłem, więc tę łatę, wcisnąłem w szparę wieszak i wyciągnąłem obłożony ceratą ze­szyt!

— Czy myślisz, Jupe, że ktoś go tam schował? — zapytał Pete.

— Nie. Myślę, że ścianka była przez jakiś czas dziurawa i dziennik wpadł tam przypadkowo. Potem ktoś naprawił skrzynię i pozostawił dziennik w szparze, nie wiedząc o tym.

— Ale Java Jim domyślał się, że dziennik jest w skrzyni — podjął Pete. — Skąd mu to przyszło do głowy?

Jupe podał dziennik Bobowi.

— Przeczytaj stronę tytułową.

Bob podszedł do warsztatu i w świetle lampy przeczytał:

— „Angus Gunn, Phantom Lake, Kalifornia, 29 października 1872”.

— Ależ to ten sam człowiek, który napisał tamten dziennik! Rozbi­tek z „Argyll Queen”!

— Na jakiej dacie kończy się tamten dziennik, Bob? — zapytał Jupiter.

Bob wyjął swoje notatki.

— Zaraz zobaczę, poczekaj... Ostatnia data to 28 października 1872! To jest ten sam dziennik! Jego dalszy ciąg, którego nikt nigdy nie widział!

— Może tutaj Gunn pisze o skarbie? — spytał niecierpliwie Pete.

— Nie — Bob potrząsnął przecząco głową. — Nie ma też ani słowa o kapitanie. Po prostu pamiętnik, jak ten, który czytał Bob. Go Gunn robił, gdzie spał i to wszystko.

— Więc dlaczego Java Jim tak bardzo chce go dostać? — zastanowił się Pete. — Myślicie, że wciąż idzie tropem tych starych po­głosek?

— Może wcale nie chodzi mu o dziennik — powiedział Bob.

Jupiter był pogrążony w myślach.

— Bob — odezwał się — mówiłeś, że pierwszy zeszyt dziennika podarowała Towarzystwu Historycznemu rodzina Gunna niedawno?

— Tak. Ach, to znaczy...

— Że wciąż mieszkają w sąsiedztwie — dokończył Jupiter. —Chodźmy, chłopaki!

Wsunął się do Tunelu Pierwszego. Tunel kończył się pod klapą w podłodze Kwatery Głównej. Wgramolili się do swojego biura, a Jupe wziął się zaraz do książki telefonicznej.

— Jest. Pani Angus Gunn, Phantom Lake, Road 4! Dawaj naszą mapę, Pete.

Jupe pochylił się nad mapą, Bob zaś w tym czasie obłożył na nowo kartki dziennika. W końcu Jupe wykrzyknął:

— To tutaj w górach! Około pięciu kilometrów na wschód — uśmiechał się promiennie. — Jutro, chłopaki, wsiadamy na rowery i je­dziemy z wizytą do pani Gunn!

ROZDZIAŁ 5

Atak!

Następnego dnia, gdy chłopcy wyruszyli ze składu złomu, poranek był zimny. Zanim jednak dotarli do bocznej drogi górskiej, zrobiło się gorąco.

— To tutaj — powiedział Pete, ocierając pot z czoła. — Phantom Lake Road. Biegnie prosto w góry.

— Stromo — jęknął Jupiter. — Trzeba będzie prowadzić rowery. Chodźmy.

Pchali rowery pod górę smołowanej drogi, wijącej się wśród wyso­kich drzew. Obok płynęła mała rzeka, pełna teraz wartkiej wody, wchła­nianej niemal natychmiast przez drzewa, porastające suche góry.

— Ciekaw jestem, skąd się wzięła nazwa Phantom Lake — odezwał się Bob. — Nigdy nie słyszałem o żadnym jeziorze w naszych górach.

Jupe zmarszczył czoło.

— Faktycznie, Bob, to dziwne.

— Zdarzają się tu różne zbiorniki wodne — zauważył Pete.

— Żaden nie nazywa się Phantom Lake i nie...

Bob urwał na odgłos nadjeżdżającego z góry auta. Jechało szybko, słyszeli pisk opon na zakrętach na długo przedtem, nim zobaczyli samo­chód. Wreszcie ukazał się i pędził prosto na nich.

— To zielony volkswagen! — wrzasnął Pete.

— Czy to Java Jim?! — krzyknął Bob.

— Szybko! Kryć się! — zawołał Jupe.

Rzucili rowery na pobocze i skoczyli w krzaki. Mały samochód przemknął obok nich i zahamował z piskiem. Wyskoczył kierowca i za­czął biec ku nim.

— Hej! — wołał. — Dzieciaki! Zatrzymajcie się!

To nie był Java Jim. Mężczyzna wprawdzie również był niski, ale szczuplejszy i młodszy, miał wielkie wąsy i dziko zmierzwione, ciemne włosy. Cały ubrany był na czarno. Biegł ku chłopcom, widzieli jego czarne, błyszczące oczy.

— Czego tu chcecie, dzieci...?

Chłopcy cofnęli się, a Pete krzyknął:

— Uciekamy!

Zaczęli pędzić skrajem drogi. Młody człowiek zawołał ich ponownie pobiegł za nimi. Skręcili w zarośla.

— Kto... kto to jest, Jupe? — wysapał Bob.

— Na razie wiejmy, potem będziemy gadać! — krzyknął Pete.

— Może powinniśmy się zatrzymać i porozmawiać z...

Jupiter nie zdążył dokończyć zdania, gdy w lesie rozległ się nowy odgłos — tętent kopyt galopującego konia. Chłopcy przystanęli. Po prawej stronie drogi, spomiędzy drzew wypadł jeździec. W jego ręce połyskiwało coś długiego.

— Co... co to? — wyjąkał Pete.

— Patrzcie! — krzyknął Jupiter.

Jeździec minął ich łukiem i galopował w stronę zielonego volkswa­gena. Młody człowiek ze zmierzwioną czupryną zawrócił już i pędził teraz w stronę swojego samochodu. Dopadł go, wsiadł i ruszył ostro w tumanie kurzu. Jeździec galopował za nim kilkanaście metrów, potem powściągnął konia i skierował się galopem ku chłopcom.

Osadził konia w miejscu i obrzucił ich piorunującym spojrzeniem. Był niski, tęgi, miał szorstką czerwoną twarz i płomienne niebieskie oczy. Nosił tweedową kurtkę i obcisłe spodnie w szkocką kratę. Błysz­czący przedmiot w jego ręce okazał się długą, ciężką szpadą z gardą.

— Ale my... — zaczął wyjaśniać Jupiter.

— Milczeć! — ryknął jeździec. — Nie wiem jeszcze, co wy i ten starszy od was chuligan tu robicie, ale z pewnością się tego dowiem!

Pete wybuchnął zapalczywie:

— My nie jesteśmy tu z...

— Możesz wygadywać swoje kłamstwa na policji! Teraz marsz!

— Ależ, proszę pana, my... — zaczął Jupiter.

— Marsz, powiedziałem!

Machnął groźnie szpadą i puścił konia prosto na chłopców. Cofnęli się i pomaszerowali posłusznie w górę drogi.

Po dziesięciu minutach droga osiągnęła grzbiet i zaczęła opadać w zalesioną dolinę, otoczoną skalistymi górami. Na dnie doliny widać było staw, wąski i nie dłuższy niż dwa boiska futbolowe, a na nim pagór­kowatą wysepkę, porośniętą sosnami. Stało na niej coś, co przypominało latarnię morską — wysoki słup z latarnią na szczycie. W wąskim kanale między wyspą a lądem ułożono szereg kamieni, umożliwiających dostanie się na nią bez brodzenia w wodzie.

— To ma być jezioro? — prychnął Pete.

— Nie gadać! — warknął jeździec. — Dalej, na dół!

Chłopcy szli spiesznie w dół drogi pod palącym słońcem. Po chwili Pete szepnął:

— Też mi jezioro! To zwykła kałuża!

U podnóża góry droga zataczała łuk i za jej zakrętem ukazał się dom. Usytuowany wysoko nad stawem, był duży, trójkondygnacyjny, wykonany z kamienia obłożonego nie wygładzonym tynkiem. Pośrodku budynku wznosiła się kwadratowa wieża, zwieńczona blankami, co na­dawało mu dziwny, nietutejszy charakter. Po obu stronach wieży rozkła­dały się skrzydła domu o mansardowych oknach. Oplatająca ściany winorośl nie łagodziła surowości stylu.

— O rany! — wykrzyknął Pete z cicha. — Ten dom wygląda ra­czej na fortecę! Z wieży widać wrogów w promieniu paru kilometrów.

— Rzeczywiście, to dziwny dom. Zupełnie nie pasuje do tej okolicy — szepnął Jupiter.

Krępy jeździec zsiadł z konia.

— Wchodźcie do środka!

Weszli do obszernego holu. Na krytych boazerią ścianach wisiały kilimy, stara broń, głowy łosi i jeleni. Drewnianą podłogę pokrywał wyblakły perski dywan. Wszystko było już wiekowe i zniszczone. Męż­czyzna zagonił ich szpadą do ogromnego pokoju, wypełnionego masyw­nymi, zabytkowymi meblami. Było tu chłodno, mimo że w wielkim kominku płonął ogień.

Na fotelu przy kominku siedziała drobna kobieta. Stał przy niej rudowłosy chłopiec wzrostu Boba. Podobnie jak jeździec nosił wąskie kraciaste spodnie.

— Złapałeś go, Rory! — wykrzyknął.

— Jego nie — odparł jeździec. — Łobuz uciekł samochodem. Ale zgarnąłem jego wspólników.

— Ależ, Rory, to przecież mali chłopcy! — zawołała kobieta. —Doprawdy nie mogą...

— Zło nie musi się pojawiać przy pełnym wzroście, Floro Gunn. Do diabelskich sprawek są dość dorośli.

Rory skinął na rudowłosego chłopca.

— Zatelefonuj na policję, Cluny, i raz na zawsze wyjaśnimy sprawę tych wszystkich włamań.

Jupiter nastawił uszu.

— Czy ten człowiek z volkswagena włamał się tutaj, proszę pana? A co zabrał?

Rory roześmiał się.

— Pytacie, jakbyście nie wiedzieli!

— Bo nie wiemy! — wybuchnął Pete. — Nigdy nie widzieliśmy tego człowieka! Ale znamy ten samochód, bo nas śledził.

— Wybraliśmy się tutaj, żeby porozmawiać z panią, pani Gunn — powiedział Jupiter spokojnie — a kiedy byliśmy już blisko pani domu, minął nas ten człowiek w volkswagenie. Zatrzymał samochód, wysko­czył z niego i zaczął nas gonić. Nazywam się Jupiter Jones, mieszkam przy składzie złomu Jonesa w Rocky Beach, a to są moi przyjaciele: Bob Andrews i Pete Crenshaw. Na drodze zostały nasze rowery, które stanowią dowód, że nie przyjechaliśmy tutaj z tym człowiekiem.

— Flora, powinnaś natychmiast porozumieć się z policją...

— Uspokój się, Rory — przerwała mu kobieta. — Jestem Flora Gunn, chłopcy; to jest mój syn, Cluny, a to mój kuzyn, Rory McNab. Czy mogę wiedzieć, dlaczego chcieliście się ze mną zobaczyć?

— Z powodu skrzyni, proszę pani! — wystrzelił Bob.

— Nasz skład złomu zakupił starą skrzynię orientalnego pochodze­nia — wyjaśnił Jupiter. — Wypisana jest na niej nazwa „Argyll Queen”, sądzimy więc, że należała do pani przodka, Angusa Gunna. Od kiedy weszliśmy w posiadanie tej skrzyni, zachodzą różne tajemnicze zdarze­nia. Gdyby zechciała pani powiedzieć nam, co ten człowiek z volkswagena zabrał z pani domu, może pomogłoby to nam znaleźć jakieś ich wyjaśnienie.

Pani Gunn zawahała się.

— Prawdę mówiąc, chłopcy, nie wziął niczego. Za każdym razem dzieje się to samo. Ktoś włamuje się do domu, szpera wśród rzeczy, które zostały po pradziadku Angusie, i nigdy niczego nie zabiera.

— Niczego? — powtórzył Pete z rozczarowaniem.

— Powiedziała pani za każdym razem. Ile było ostatnio tych wła­mań? — zapytał Jupiter.

— Aż pięć, niestety, w ciągu ostatnich sześciu miesięcy.

— Zawsze grzebią w rzeczach starego Angusa! — wtrącił się ru­dowłosy Cluny. — Myślę, że chcą znaleźć...

— Skarb — dokończył Bob.

— Mamo, oni też myślą, że włamywacze szukają skarbu! — wy­krzyknął Cluny.

Pani Gunn uśmiechnęła się.

— Ta stara legenda okazała się już dawno temu bezpodstawna, chłopcy. Cluny ma zbyt wybujałą wyobraźnię.

— Niekoniecznie musi to być legenda bezpodstawna, proszę pani — odparł Jupiter i opowiedział o Javie Jimie i jego zainteresowaniu orientalną skrzynią. Pokazał też znaleziony w skrytce pierścień.

Pani Gunn obejrzała go.

— To właśnie znaleźliście?

— Niech zobaczę — Rory McNab wyjął jej pierścień z ręki. —Phi, mosiądz i czerwone szkiełko! Stary Angus miał pudło pełne takiej tandety. Jesteście głupcami! Ludzie w kółko czytają dziennik starego Angusa i od stu lat szukają skarbu! Bez skutku!

Pani Gunn westchnęła.

— Rory ma rację, chłopcy. Dziennik starego Angusa mógł zawierać jedyną wskazówkę, gdzie szukać skarbu, ale nikt nigdy tej wskazówki nie odnalazł. Obawiam się, że to wszystko nonsens.

— Chyba że nikt nigdy nie czytał właściwego dziennika — powie­dział Jupiter i wyjął z kieszeni kurtki cienki zeszyt.

W pokoju zaległa cisza.

ROZDZIAŁ 6

Głos z przeszłości

— To chyba dalsza część dziennika! — wykrzyknął Cluny.

— Co to za podstęp? — warknął Rory.

Pani Gunn wzięła od Jupe'a cienki zeszyt. Przewróciła powoli kilka stron i wróciła do pierwszej.

— Nie ma tu żadnego podstępu, Rory. To jest bez wątpienia pisma starego Angusa i jego podpis. Skąd to macie, chłopcy?

Jupiter opowiedział, jak znalazł dziennik między ściankami skrzyni.

— Ten, kto zreperował wewnętrzną ściankę, nie zauważył zeszytu w szparze i nie wiedział o skrytce. Gdyby ją wtedy otworzył, sprężyna by się zwolniła i pułapka nie zadziałałaby już więcej.

Pani Gunn pokiwała głową.

— Tak, przypominam sobie teraz tę orientalną skrzynię. Sprzedałam ją przed laty, po śmierci męża. Musiałam się wtedy wyrzec sporej liczby rzeczy starego Angusa, żeby związać koniec z końcem. Niestety, nie powodzi się nam dobrze, a i utrzymanie tego domu kosztuje dużo. Daw­no byśmy go stracili, gdyby nie pomoc i ciężka praca Rory'ego.

— Nie stracisz domu, Floro — mruknął Rory. — Bajki o skarbie nie są ci potrzebne.

— Dalsza część dziennika to nie bajka, panie McNab — powie­dział Jupiter.

— Mów mi Rory, chłopcze. Jeśli Flora tak mówi, przyznaję, że wasz dziennik jest autentyczny. Ale to nie jest poważniejszy dowód na istnie­nie skarbu od bajania głupców.

— Ale, Rory — wykrzyknął Cluny — jest przecież jeszcze ten list!

— Jaki list? — zapytał Jupiter.

Rory zignorował jego pytanie. Oczy mu się zwęziły.

— Przeczytajmy lepiej ten dziennik. Podaj mi go, Cluny.

Chłopiec wziął zeszyt od matki i podał go Rory'emu. Usiedli razem na długiej ławie przed tlącym się ogniem i zabrali się do czytania. Pani Gunn odezwała się w zamyśleniu:

— Tak, skoro istniał drugi zeszyt dziennika, musiał znajdować się właśnie w tej skrzyni. Mój mąż mówił mi, że jego dziadek, syn Angusa, znalazł w niej pierwszy zeszyt. Dziadek Gunn wierzył w istnienie skarbu i uważał, że wskazówka zawarta jest właśnie w dzienniku starego Angu­sa. Ale jego syn, ojciec mojego męża, twierdził, że dziennik nie daje na ten temat żadnej wskazówki, a skarb jest tylko legendą.

— Dlaczego dziadek Gunn tak uważał? — zapytał Bob.

— Wchodzi tu w grę ten list. Pradziadek Angus... — pani Gunn urwała i uśmiechnęła się. — Może powinnam zacząć od początku. Co wiecie o starym Angusie, chłopcy?

Opowiedzieli to, czego się dowiedzieli o zatonięciu „Argyll Queen” i zamordowaniu Angusa Gunna w 1872 roku.

— Jeśli czytaliście manuskrypt i opracowania, które przygotowuje Towarzystwo Historyczne, znacie prawie całą historię tej sprawy. Po­wtórzyłam Towarzystwu wszystko, czego dowiedziałam się od męża. Po zatonięciu okrętu Angus wędrował po Kalifornii, póki nie znalazł tej doliny. Przypominała mu ona jego rodzinne strony, górzystą Szkocję. Zwłaszcza ze względu na ten staw z wyspą. W Szkocji siedziba Gunnów usytuowana jest nad brzegiem długiej zatoki zwanej Phantom Loch, czyli Jezioro Duchów. Znajduje się na nim wyspa, którą łączy z brzegiem jakby łańcuch ułożony z wielkich kamieni, nazywanych Stąpnięciami Widma. Naszą wysepkę na stawie również łączy z lądem szereg ułożonych w wodzie wystających nad jej powierzchnię kamieni.

— A więc Angus odtworzył tutaj szkocką siedzibę Gunnów! — wy­krzyknął Jupiter. — Teraz rozumiem, dlaczego wywiera ona takie dziw­ne wrażenie!

— Słusznie, Jupiterze — przytaknęła pani Gunn. — Pierwotnie siedzibę zbudowano w roku 1352, zwano ją wtedy zamkiem, ponieważ stanowiła wyłącznie warowną twierdzę. W owych czasach dom musiał służyć do obrony. Dom-wieżę rozbudowano i przebudowywano przez lata, aż stał się tym, co odtworzono tutaj. Oryginalna budowla wchłonęła pozostałości zamku, choć straciła charakter obronny. Stara wieża oka­zała się przydatna w siedemnastym wieku, kiedy to Gunnowie zaczęli wyprawiać się w zamorskie rejsy. Ich żony wypatrywały z niej powraca­jących statków.

— Przypomina mi to wdowią ścieżkę w Nowej Anglii — wtrącił Bob.

— Ale co z tym listem, proszę pani? — niecierpliwił się Pete.

— Po znalezieniu doliny ze stawem, który tak przypominał mu ro­dzinne strony, Angus zabrał się do budowy domu. Budowa trwała niemal dwa lata, wreszcie posłał po żonę i syna. Ale gdy ci dotarli tu miesiąc później, Angus już nie żył, zabici zostali także jego mordercy. Żona Angusa, Laura, znalazła list adresowany do siebie, ukryty w staroświec­kim przyrządzie do grzania łóżka.

— Przyrząd, którego chyba nikt poza jego żoną nie miał prawa używać! — powiedział Jupe z zadowoleniem.

— Syn Angusa był tego samego zdania — przytaknęła pani Gunn.

— Kiedy zaczęły się rozprzestrzeniać pogłoski o skarbie, nabrał pew­ności, że list został napisany po to, by wskazać miejsce, gdzie ukryty jest skarb. Angus zdaje się w nim odsyłać do swego dziennika, ale dziadek Gunn nigdy nie znalazł tam żadnej wskazówki na ten temat.

— Czy możemy zobaczyć ten list? — nalegał Pete.

— Oczywiście, mam go w albumie w mojej sypialni.

— Czyli nie przechowuje pani listu wraz z innymi rzeczami starego Angusa? — zapytał Jupiter.

— Nie, nigdy go tam nie przechowywałam.

Wyszła z pokoju i po chwili wróciła z albumem. Chłopcy otoczyli ją, żeby odczytać stary, pożółkły list:

Droga Lauro!

Będziesz tu wkrótce, ale lękam się, że jestem stale obserwowany Muszę pisać te ostatnie ważne słowa ze świadomością, że mogą je odczytać czyjeś inne oczy.

Pamiętaj, że cię kochałem i przyrzekłem dać ci złote życie. Miej w pamięci to, co kochałem w domu, i sekret jeziora. Idź za moim ostat­nim kursem, przepatrz to, co w ciągu moich dni zbudowałem dla ciebie. Doszukaj się sekretu w lustrze.

Chłopcy popatrzyli na siebie. Po chwili przeczytali list ponownie.

— Według słów mojego męża, dziadek Gunn uważał, że sformuło­wanie „złote życie” odnosi się do skarbu, który Angus zostawił Laurze — powiedziała pani Gunn. — Kierując się ostatnim zdaniem, przeszu­kał w tym domu wszystko, co odbijało się w lustrze. Kiedy nic nie zna­lazł, uznał, że wskazówka musi być zawarta w dzienniku Angusa ze względu na zdanie w liście: „Przepatrz, co w ciągu moich dni zbudowa­łem dla ciebie”. Ale żadnej wskazówki nigdy nie znalazł.

— Ponieważ nie miał drugiego zeszytu dziennika — odparł Jupi­ter. — List mówi. ,,Idź za moim ostatnim kursem”. Kurs w marynar­skim języku znaczy kierunek, drogę, jaką odbywa statek. Inaczej mówiąc, Angus poleca Laurze prześledzić w poszukiwaniu wskazówki jego ostatnie poczynania, a o tych poczynaniach pisze on w drugim zeszycie dziennika. Obejmuje on okres ostatnich dwóch miesięcy przed napisaniem listu. Co Angus robił w tym czasie?

Rory parsknął pogardliwie, rzucił dziennik na podłogę.

— Ani słowa o żadnym skarbie! Pisze tu tylko, dokąd poszedł i co zrobił, żeby zbudować Laurze niespodziankę.

— Ja też nie znajduję w tym dzienniku żadnej wskazówki co do skarbu — potwierdził Cluny ze smutkiem.

— Ja również nie mogłem jej znaleźć — przyznał Jupiter. —Ale... proszę pani, co w starym rodzinnym domu Angus kochał szcze­gólnie i co to jest sekret Phantom Loch?

— Nie mam pojęcia, co kochał, Jupiterze, a sekret Phantom Loch to bardzo stara szkocka legenda. Głosiła ona, że w mgliste, zimowe poran­ki pojawiało się widmo jednego z przodków Gunnów. Stało na stromej skale, wypatrując wroga. Ów praszczur Gunnów został podobno zabity w dziewiątym wieku przez wikingów i odtąd strzeże domu przed nastę­pnym najazdem. Legenda o duchu dała nazwę jezioru.

— A więc mamy na dokładkę do bajek o skarbie opowieści o du­chach — burknął Rory.

— Dla Javy Jima skarb nie jest wcale bajką! — krzyknął Pete zapalczywie.

— Ani dla faceta z zielonego volkswagena — dodał Bob.

— A co mają znaczyć te wszystkie włamania? — wtórował im Cluny.

Rory popadł w ponure milczenie. Po chwili Jupiter zwrócił się do pani Gunn:

— Czy dużo osób zna treść listu i pierwszego zeszytu dziennika?

— W ciągu tych lat wielu musiało je czytać, Jupiterze.

— To by więc wyjaśniło włamania. Java Jim musiał wiedzieć o liście i o tym, że odsyła on po wskazówkę do dziennika. Między ostatnim zapisem w pierwszym zeszycie dziennika a datą śmierci Angusa minęły dwa miesiące. Java Jim domyślił się prawdopodobnie, że gdzieś musi znajdować się drugi zeszyt dziennika, i włamał się żeby go odszukać.

— No to jest kolejnym głupcem — mruknął Rory.

— Wcale tak nie uważam — Odparł Jupe — Proszę zobaczyć, co Angus napisał w liście: „Muszę pisać te ostatnie ważne słowa ze świadomością, że mogą je odczytać czyjeś inne oczy”. Ułożył więc szaradę, którą, jak myślał, Laura zdoła rozwiązać. Jestem przekonany, że Angus istotnie ukrył skarb i można go odnaleźć, rozwiązując tę sza­radę, kierując się danymi zawartymi w drugim zeszycie dziennika!

Bob, Pete i Cluny poparli go ochoczo.

— Być może, Jupiterze — zgodziła się z nimi pani Gunn.

— W jaki jednak sposób my moglibyśmy rozwiązać tę szaradę, skoro Laura nie dała sobie z nią rady. A szarada była przecież dla niej przeznaczona.

— My ją rozwiążemy, proszę pani! — wykrzyknął Bob.

— Rozwiązaliśmy już masę zagadek i tajemnic — dodał Pete.

Jupiter wyprostował się godnie.

— Tak się składa, proszę pani, że wyjaśnianie tajemnic i rozwiązy­wanie zagadek jest naszym profesjonalnym zajęciem.

Wyjął z kieszeni wizytówkę Trzech Detektywów i podał pani Gunn. Cluny czytał nad jej ramieniem i otworzył szeroko oczy.

TRZEJ DETEKTYWI

Badamy wszystko

???

Pierwszy Detektyw . . . . . . . . Jupiter Jones

Drugi Detektyw . . . . . . . . . Pete Crenshaw

Dokumentacja i analizy . . . . . Bob Andrews

Rory złapał wizytówkę i wlepił w nią wzrok. Spoglądał na chłopców podejrzliwie. Nie zwracając na niego uwagi, Jupiter wyrzekł z powagą:

— Pragniemy ofiarować pani nasze usługi.

— Jak najbardziej — poparł go Pete.

— Pozwól im spróbować, mamo! — nalegał Cluny. — Ja im po­mogę!

Pani Gunn uśmiechnęła się.

— Dobrze. A jeśli znajdziecie skarb, z pewnością on nam się przyda.

— Hura! — wykrzyknęli równocześnie Bob, Pete i Cluny.

Pani Gunn roześmiała się.

— A co powiecie teraz na mały poczęstunek? Łowcy skarbów po­winni nabrać sił.

Rory rzucił wizytówkę detektywów na ławę, obok pani Gunn i skrzy­wił się podejrzliwie.

— To jakiś podstęp, Floro!

— Nie sądzę, Rory.

— W każdym razie ja umywam od tego ręce — powiedział Rory ze złością i zamaszystym krokiem opuścił pokój.

ROZDZIAŁ 7

Wymarłe miasto

Zaraz po drugim śniadaniu Rory McNab mruknął pod nosem, że musi nazrywać gałęzi z przydrożnych sosen na świąteczną dekorację, wyszedł z domu. Chłopcy wrócili z panią Gunn do salonu i zabrali się do studiowania drugiego zeszytu dziennika.

— Zauważcie, chłopaki — powiedział Jupiter — ze to nie jest to, co nazywamy pamiętnikiem. Angus nie notuje swoich myśli, nie pisze o planach, ani właściwie niczego nie opisuje. W większości jego zapiski są krótkie, jedno- lub dwuzdaniowe. Na przykład: „Pracowałem dzisiaj na podwórzu” albo: „Zobaczyłem orła”. Przypomina to książkę pokłado­wą: same fakty, pozbawione komentarzy.

— Pierwszy zeszyt dziennika też jest taki — wtrącił Bob.

— Większość zapisów nic nam więc nie mówi — ciągnął Jupe. — Ale Angus napisał w liście, żeby iść jego kursem i czytać, co zbudował w ciągu swoich dni. Nie chciał, żeby Laura czytała o wszystkim, co robił, albo tylko dokąd się udał i co budował.

Cluny zajrzał do dziennika.

— Pierwszy zapis dotyczy właśnie tego: „Dziś zacząłem pracować nad niespodzianką dla Laury. Najpierw udaję się do Powder Gulch po ludzi i tarcicę na śluzę”.

— A więc coś budował! — wykrzyknął Pete.

— Tak jak pisze w liście — przytaknął Jupe. — Co dalej, Cluny?

Rudzielec przerzucił kilka stron.

— Nic nie notuje przez dwa tygodnie. Tylko małe uwagi, jak: „wi­działem jastrzębia” i tym podobne. Potem udał się na wyspę.

— Proszę pani, co to było, ta niespodzianka dla Laury? — zapytał Jupiter.

— Nie mamy pojęcia. Może jakieś meble?

— Pomyślimy nad tym później — zdecydował Jupe. — Ludzie i drewno na śluzę. Śluza służy do zatrzymania wody. Górnicy budowali śluzy służące do wypłukiwania złota z rudy. Cluny, czy w Phantom Lake jest jakaś kopalnia?

— Nigdy o niczym takim nie słyszałem. Chodzi ci o kopalnię złota?

— Może Angus budował kopalnię potajemnie? — podchwycił Pete.

— Możliwe — zgodził się Jupiter. — Ale czuję, że to nas nie pro­wadzi do rozwiązania. Angus powiedział, żeby iść jego kursem, jakby wskazówka znajdowała się tam, gdzie on był. Chłopaki, jedziemy do Powder Gulch.

— Czy to jest gdzieś w pobliżu? — zapytał Pete.

— O dwa kilometry stąd, tą samą szosą — powiedział Cluny.

— Dziwię się, że o nim nie wiesz, Pete — skarcił go Jupiter. —Jest to raczej sławne miejsce. Czytałem o tym. To...

Bob wpadł mu w słowo:

— No pewnie! To stare wymarłe miasto!

— W.. wymarłe miasto? — wyjąkał Pete. — I my mamy tam je­chać?

— Musimy — oświadczył Jupe i wstał. — Jedziemy natychmiast!

Odrapany drogowskaz z napisem: „Powder Gulch” wskazywał wą­ską, bitą drogę. Po dziesięciu minutach jazdy chłopcy zobaczyli położo­ne w dole wymarłe miasto.

Zatrzymali się, żeby mu się przyjrzeć. Zrujnowane stare chaty roz­rzucone były wzdłuż wyschniętego koryta rzeki, a przy jedynej ulicy stały odrapane budynki o wysokich, fałszowanych frontonach. Na jed­nym z nich widniał napis: „Saloon” na innym wyraźne litery głosiły: Sklep wielobranżowy. Przysadzisty, ceglany budynek był więzieniem. Dalej stała kuźnia i stajnia koni pod wynajem. Na samym końcu ulicy, u podnóża gór, brama prowadziła do kopalni złota, wokół której niegdyś wyrosło miasto.

— Złoża zostały wybrane około roku 1890 i wtedy miasto wymarło — tłumaczył Jupiter. — Potem na rzece zbudowano tamę, żeby stworzyć zbiornik wodny.

Pete westchnął.

— Co tu możemy znaleźć po stu latach, Jupe?

— Nie wiem — odparł Jupiter. — Jestem jednak pewien, że An­gus Gunn chciał, żeby Laura się tu wybrała. Może wydawano tu jakąś gazetę i uda nam się znaleźć gdzieś jej redakcję?

— Może zachowało się nawet stare archiwum gazety? — powie­dział Bob.

— Mam nadzieję, że ta wyprawa się źle nie skończy — mruknął Pete.

— Chodźmy! — ponaglał Jupe.

Zjechali w dół, na skraj wymarłego miasta i... stanęli jak wryci! Wstę­pu broniła zamknięta brama. Całe miasto było ogrodzone siatką!

— Płot szczelnie otacza całe miasto! — wykrzyknął Cluny. — A te napisy na budynkach wyglądają na świeżo malowane. Czy myśli­cie, że ktoś tu znowu zamieszkał?

— N...nie wiem — wyjąkał Jupe.

Nasłuchiwali jakichś odgłosów życia w mieście, ale w Powder Gulch zalegała złowieszcza cisza.

— Chyba musimy przedostać się przez płot — powiedział w końcu Jupe.

Zsiedli z rowerów i zaczęli się cicho wspinać po siatce ogrodzenia. Kilka chwil później stali już po drugiej stronie, patrząc w głąb zapiasz­czonej ulicy.

— Pete, ty i Bob przeszukacie budynki po lewej stronie ulicy — powiedział Jupiter nerwowo. — Cluny i ja pojedziemy do więzienia i stajni po prawej, a potem do kopalni. Starajcie się wypatrywać wszy­stkiego, co może się wiązać z Angusem Gunnem i drewnem na śluzę.

Bob i Pete kiwnęli głowami i skierowali się do sklepu wielobran­żowego. Weszli na palcach do środka i stanęli na progu zdumieni. Sklep wyglądał, jakby cofnęli się w czasie o sto lat! Półki były pełne rozmaitych artykułów. Niskie, mroczne pomieszczenie wypełniały beczki z suszonymi jabłkami i mąką, narzędzia, skórzane uprzęże. Na ścianach wisiały staroświeckie strzelby, które błyszczały jak nowe. Długa lada lśniła czystością i nową politurą!

— Może rzeczywiście ktoś tu mieszka — powiedział Bob cicho.

— A.. ale nie dzisiejsi ludzie — wyjąkał Pete. — Tu wszystko wy­gląda jak sto lat temu. To jest sklep dla... dla duchów!

Bob skinął nerwowo głową.

— Tak tu musiało kiedyś wyglądać. Jakby... jakby nikt stąd nigdy nie odszedł. Nawet... Patrz, Pete! Na ladzie leży stary rejestr!

Z ociąganiem podeszli do lady. Stara księga była otwarta. Strony wypełniały kolumny nazwisk, przy każdym spis zamówionych towarów. Bob drżącą ręką obrócił kartki do daty 29 października 1872. Pete odczytał:

Angus Gunn, Phantom Lake 200 desek na śluzę z podpora­mi; 2 beczki mąki; 1 beczka wołowiny; 4 skrzynki suszonej fasoli.

Pete otworzył szeroko oczy.

— Rany, on nakupił jedzenia dla całej armii!

— Musiał żywić ludzi, których tu najął — powiedział Bob. — Pewnie ich było dużo. Widzisz coś jeszcze?

Pete potrząsnął głową.

— Tutaj nie.

Wyszli szybko z tajemniczego sklepu. Obok był saloon.

— W tamtych czasach bar stanowił centrum życia miasta — po­wiedział Bob. — Wszyscy się w nim spotykali, można tam było zosta­wić dla kogoś wiadomość. Angus prawdopodobnie wstąpił wtedy do baru.

Bar był dużą, ciemną izbą, na końcu której znajdowały się drzwi wiodące do pokoi sypialnych. Po lewej zobaczyli bogato zdobione pianino, czyste i lśniące. Za długim, wypolerowanym barem stały rzędy pełnych butelek. W głębi okrągły stół zastawiony był flaszkami i napeł­nionymi do połowy szklankami. Wśród nich rozrzucone były karty, jakby właśnie toczyła się partia pokera.

— Wszystko... tutaj wygląda podobnie jak w tamtym sklepie — powiedział zaniepokojonym tonem Pete. — Jakby górnicy wciąż tu byli, tylko wyszli na chwilę i...

Nie skończył zdania. Bar wypełnił się nagie gwarem licznych głosów! Pianino zaczęło grać skoczną melodię, choć nikt przy nim nie siedział! Zabrzęczały szklanki i butelki. Izbą wstrząsały krzyki pijących. Przy stole z partią pokera coś trzasnęło i... ktoś niby cień podniósł się z krzesła...

— Stać, przybysze! — groźnie powiedział tubalny głos.

Ciemna, widmowa postać trzymała w obu widmowych rękach pisto­lety!

— Duch — wrzasnął Pete. — Uciekajmy, Bob!

Wybiegli ze starego saloonu na łeb, na szyję. Niewidzialny tłum krzyczał za nimi i pianino wciąż grało. Pędzili szaleńczo przed siebie, ku wejściu do kopalni.

Długi tunel kopalni był oświetlony! Biegli w dół spadzistego szybu, póki nie zobaczyli Jupitera i Cluny'ego.

— Jupe! Duch nas zaatakował w... — Pete urwał.

Stali zapatrzeni w głąb mrocznego szybu. Dobiegał stamtąd odgłos kapiącej wody, szczęk jakiegoś mechanizmu i dziki, niemal szaleńczy śmiech. Potem nastąpił strzał, pocisk jakby świsnął tuż koło nich i odbił się echem w tunelu za nimi.

— C...co t...to, Jupe? — wyjąkał Bob.

Jupe przełknął z trudem ślinę.

— J.. ja nie wiem. Weszliśmy tu i… i... on do nas strzelił!

Teraz dopiero Bob i Pete zobaczyli, że nie dalej niż sześć metrów przed nimi, w mrocznym szybie, stał brodaty górnik, w czerwonej weł­nianej koszuli, spodniach z koźlej skóry, wysokich butach i mierzył do nich ze starej strzelby.

— Wiemy, jak się rozprawiać z gwałcicielami prawa! — huknął, a jego głos rozniósł się echem.

Roześmiał się szyderczo, podniósł strzelbę do ramienia i pociągnął za cyngiel!

ROZDZIAŁ 8

Duch przychodzi z odsieczą

Strzelba wypaliła prosto w chłopców! Następny strzał padł bez­pośrednio po pierwszym!

Blady jak ściana Pete zamknął oczy.

— Czy... czy mnie trafił? — jęknął.

Otworzył oczy i spojrzał na przyjaciół. Wszyscy byli bladzi jak śmierć.

— Chybił! — wykrzyknął Bob.

— On... on nas tylko straszy — wyjąkał Cluny.

— Ale co on... — zaczął Pete.

Brodata zjawa roześmiała się znowu dziko, ponownie podniosła strzelbę i krzyknęła szyderczo:

— My wiemy, jak się rozprawiać z gwałcicielami prawa!

I ponownie pociągnął za spust.

Dwa strzały huknęły jeden po drugim.

— Znowu chybił — krzyknął Cluny. Posunął się o krok naprzód, wpatrując się w brodatego górnika. — Czego od nas chcesz?

— Czekaj, Cluny! — zawołał nagle Jupiter. — Popatrzcie tylko!

Wszyscy wbili z lękiem wzrok w starego górnika. Z głębi kopalni wciąż dobiegał szum wody i warkot jakiejś maszynerii. Po dłuższej chwili dało się słyszeć ciche stuknięcie, a potem klekot. Górnik roze­śmiał się i znanym ruchem podniósł strzelbę.

— My wiemy, jak się rozprawiać z gwałcicielami prawa! — huknął i nacisnął spust. Padły dwa strzały i... znowu spudłował.

— To manekin, taka mechaniczna kukła — Jupiter wybuchnął śmiechem. — Chłopaki, to jest po prostu automat! Z nagraniem w środku. To, co słyszymy, to tylko taśma!

— O rany! — wykrzyknął nagle Bob. — Co za dureń ze mnie! Teraz sobie przypominam, że czytałem o tym w gazecie. Remontują Powder Gulch i robią z tego miasta atrakcję dla turystów! Będą organi­zować przejażdżki konne i pokaz westernowy, będzie się ukazywał duch. To dlatego postawili ogrodzenie.

— Oczywiście — powiedział Jupiter zasępiony. — Ja też czyta­łem o tym jakiś czas temu.

Pete podszedł do starego górnika i dotknął palcem jego twarzy.

— Plastyk. Ale wygląda jak prawdziwy. Pewnie nasz duch w barze to też manekin. Umieją je teraz robić!

— Wyglądają jak żywe — przyznał Jupe. — Ale mamy na głowie inne sprawy. Czy któryś z was dostrzegł coś, co by nas naprowadziło na plany Angusa Gunna?

Bob powiedział mu o księdze zamówień w sklepie i o dużym zakupie Angusa.

— Zwoził żywność dla wielu pracowników albo też na dłuższy okres trwania budowy — rozważał Jupiter. — Wiemy więc, że to, co budo­wał dla Laury, wymagało dużej pracy. Ale nadal nie wiemy, co takiego budował i gdzie — otworzył stary dziennik. — Pod datą 29 paź­dziernika widnieje notatka zbyt krótka, żeby mogła być pomocna.

— Nie przeszukaliśmy baru — powiedział Pete.

— To nic, wrócimy tam zaraz. — Jupiter zamknął dziennik. —Potem jeszcze zajrzymy do więzienia. Ówczesny szeryf mógł zostawić jakąś kartotekę. Rozejrzymy się też, czy nie uda nam się znaleźć reda­kcji gazety.

Ruszyli z powrotem do wyjścia. Bob i Pete dostrzegli tym razem parę rzeczy, które uszły ich uwagi, gdy wbiegali do środka. W szybie stały rzędem odnowione wózki górnicze, leżały tam też jakieś narzędzia, a całości dopełniał jeszcze jeden manekin — górnik z czarną brodą i kilofem w ręce.

Pete uśmiechnął się.

— Ludzie, te plastykowe kukły wyglądają naprawdę jak żywe! Ten z kilofem sprawia wrażenie, jakby...

Czarnobrody górnik wypuścił z ręki kilof, doskoczył do Jupitera, wyrwał mu dziennik Angusa i wybiegł z kopalni.

— Java Jim! — zdumiał się Bob.

Stali bez ruchu, zaskoczeni nagłą przemianą manekina. Jupiter otrząsnął się pierwszy.

— Zabrał mi dziennik! Łapać go!

Z tupotem pobiegli słabo oświetlonym szybem. Wypadli wreszcie na ulicę zalaną gorącym słońcem popołudnia.

— Patrzcie tam! — krzyknął Cluny.

Przysadzisty marynarz odbiegł już daleko, gnał jak opętany.

— Stój, ty złodzieju! — wrzasnął Pete.

— Łapać złodzieja! — krzyczał Cluny.

Java Jim obejrzał się i zarechotał. Przebiegał właśnie koło baru, kiedy na progu pojawiła się widmowa postać w czerni, z pistoletami w obu rękach!

— To nasz duch! — wykrzyknął Pete.

Java Jim zobaczył groźną, jakby powstałą z grobu postać w drzwiach baru. Rzucił się w bok z okrzykiem, potknął o starą uprząż końską i roz­łożył się jak długi. Dziennik wypadł mu z ręki. Pozbierał się szybko, próbował biec dalej i znowu się potknął.

— To złodziej! — wrzasnął Pete. — Łap go!

Duch spojrzał w stronę chłopców, po czym zszedł po stopniach na drewniany chodnik ulicy i skierował się do Javy Jima. Jego pistolety zabłysnęły w słońcu. Java Jim nie czekał. Schronił się za budynki, dobiegł do ogrodzenia, wdrapał się na nie i znikł wśród gęstych, wy­schniętych zarośli, rosnących wzdłuż koryta rzeki.

Chłopcy zbliżyli się biegiem do ducha. W dziennym świetle okazał się po prostu mężczyzną w czarnym, kowbojskim stroju. Jupiter pod­niósł upuszczony przez Javę Jima dziennik.

— Nie powinniście tu wchodzić, chłopcy — powiedział duch. —Wytłumaczcie mi, o co tu chodzi, i oddajcie mi tę książkę, jeśli stanowi własność miasta.

— Nie, to moje, proszę pana — odparł Jupe. — Przepraszamy, że weszliśmy przez płot, ale prowadzimy pewne dochodzenie, a nie wiedzieliśmy, że ktoś tu jest.

Wyjaśnił następnie, że starają się ustalić, jakie sprawy załatwiał Angus Gunn w Powder Gulch.

— Napędził nam pan niezłego stracha — dodał.

Duch uśmiechnął się.

— Postanowiłem wypróbować na was nasze urządzenia. Sprawuję pieczę nad tym miastem. — Potarł z namysłem brodę. — Angus Gunn, mówicie? Może będę mógł wam pomóc. Mam u siebie w biurze stare księgi. Jeśli wasz Angus Gunn coś w tym mieście załatwiał, powin­no to być odnotowane w księgach handlowych lub urzędowych.

Przeszli przez bar do małego biura. Dozorca otworzył szafkę z aktami.

— Wszystkie nazwiska ze starych ksiąg zostały w ramach prac restauracyjnych wypisane alfabetycznie i opatrzone informacjami. Zo­baczymy, czy mamy tu coś o Gunnie.

Odszukał nazwisko i pokiwał głową.

— Są tylko dwie informacje. O tych zakupach w sklepie, które wi­dzieliście, i o anonsie w miejscowej gazecie z roku 1872, że poszukuje górników do krótkoterminowej pracy. To wszystko.

— Nic z tego nie wynika — jęknął Pete. — My...

Przerwały mu nawoływania z ulicy.

— Halo, chłopcy! Cluny! Hej, chodźcie tutaj!

— To Rory!

Przeszli szybko przez bar. Stał przed nim Rory McNab w towarzy­stwie pana, z którym Bob rozmawiał w Towarzystwie Historycznym — profesora Shay'a. Mały, krągłolicy profesor podszedł do chłopców.

— Napędziliście nam strachu! Natknąłem się na pana McNaba przed bramą, powiedział mi, że pewnie tu jesteście, i rzeczywiście znaleźliśmy wasze rowery. Zlękliśmy się, że coś się wam stało.

— Weszliście tu bez pozwolenia! — naparł na nich Rory. — Wie­działem, że napytacie sobie biedy. Dlatego pojechałem za wami.

— Nic im się nie stało, panie McNab — powiedział dozorca. — Może pana profesora zainteresują wrażenia, jakie na chłopcach wywar­ły nasze efekty techniczne? Profesor Shay jest naszym doradcą historycznym. Towarzystwo uczestniczy w pracach restauracyjnych.

— Tak, pomówimy o tym później! — Oczy profesora błyszczały za okularami. Machnął dozorcy ręką na pożegnanie i zgarnąwszy chłop­ców, ruszył przed siebie. — Co z tym drugim zeszytem dzienników, chłopcy? To wy go znaleźliście? Myślicie, że skarb naprawdę może istnieć? Co by to było za odkrycie! Opowiedzcie mi wszystko!

Jupiter opowiedział o drugim zeszycie i o zainteresowaniu nim Javy Jima. Profesor Shay poczerwieniał.

— Co?! — wykrzyknął. — Ten... ten człowiek! Java Jim, tak mó­wicie? I on właśnie stara się ukraść skarb Gunna? Na pewno chce wszystko zagarnąć i sprzedawać po trochu. To niesłychane! Przecież ten skarb może mieć bezcenną wartość historyczną! Zachowany w ca­łości skarb piratów wschodnioindyjskich! Muzeum naszego Towarzy­stwa stałoby się sławne. Żadnej wskazówki jednak tu nie znaleźliście?

— Właściwie — zaczął Jupiter z wolna — dowiedzieliśmy się tyl­ko, że niespodzianka, którą Angus Gunn szykował dla żony, wymagała dużej pracy.

— Tak, rozumiem, ale nie tutaj się ona dokonywała, tylko w Phantom Lake! Jestem w tej dziedzinie ekspertem. Może zdołam wpatrzeć coś, co wy przeoczyliście, chłopcy. Wrzućcie rowery do mojego samo­chodu, pojedziemy razem do Phantom Lake. Utrata tego skarbu na rzecz Javy Jima byłaby zbrodnią!

— Z pana to jest następny głupiec! — fuknął Rory.

— Co tam pan może o tym wiedzieć, panie McNab. Myślę, że chłopcy mają rację. No, wrzucajcie rowery do bagażnika, szybko!

Brama była teraz otwarta. Chłopcy złożyli rowery za tylnym siedze­niem kombi profesora. Rory ruszył w stronę swojego samochodu, ściga­ny zaintrygowanym spojrzeniem Jupitera.

ROZDZIAŁ 9

Tajemnicze światło

Do późnego popołudnia profesor Shay przewędrował z chłopcami całą dolinę i dolną część wzgórz. Obejrzeli dzięki temu Phantom Lake ze wszystkich możliwych punktów obserwacyjnych. Okrążyli też z pod­ekscytowanym profesorem trzykrotnie dom i nie znaleźli absolutnie ni­czego!

Zasiedli wreszcie w ostatnich promieniach słońca na tarasie. Pani Gunn patrzyła na nich ze współczuciem. Rory palił fajkę i uśmiechał się złośliwie.

— Nic tu nie ma — mówił profesor Shay zdeprymowany. — An­gus Gunn nie zbudował nic oprócz domu, a ten przeszukiwano już wielokrotnie w ciągu tych lat. Nigdzie też nie ma śladu po tym drewnie zakupionym na śluzę.

Rory roześmiał się.

— Wszyscy macie źle w głowie! Nawet gdyby Angus zbudował coś z tego drewna, dawno by się to rozpadło. A jeśli kiedyś miał jakiś skarb, w co wątpię, to go teraz nie znajdziecie.

— Znajdziemy! — krzyknął Bob.

— Ależ oczywiście — powiedziała pani Gunn, patrząc surowo na Rory'ego. — Być może skarb nie okaże się prawdziwym skarbem, ale jestem pewna, że coś znajdziecie.

— Mamo, mówisz jakbyś również nie wierzyła w istnienie skarbu! — zmartwił się Cluny.

Jupiter przeczytał raz jeszcze list starego Angusa.

— Gdybyśmy tylko znali więcej szczegółów! Jestem przekonany, że klucz do zagadki gdzieś się tu kryje i to od dawna. Ciekawe byłoby się dowiedzieć na przykład, co Angus uważał za szczególnie bliskie i drogie w swoim domu.

Pani Gunn potrząsnęła głową.

— W tym czasie, kiedy przepatrywaliście okolicę, przeczytałam większość listów Laury. Pisze w nich wiele o miłości Gunnów do ich ziemi w Szkocji, o wspaniałym widoku na wąskie jezioro. Nie ma jednak wzmianki o żadnym konkretnym obiekcie, Jupiterze.

— Sprawa wygląda dosyć beznadziejnie — powiedział profesor Shay.

— Przyznaję, że problem wydaje się bardzo trudny — zgodził się Jupiter z westchnieniem.

— Nie zamierzasz chyba zrezygnować, Jupe?! — wykrzyknął Cluny.

— O, nie znasz Jupe'a! On się dopiero rozgrzewa do walki! —pocieszył go Pete.

— Nie miałabym żalu, chłopcy, gdybyście dali za wygraną — po­wiedziała pani Gunn.

— Nie sądzę, żebyśmy już musieli rezygnować — odparł Jupiter. — Stary Angus nie zostawił konkretnej wskazówki, a my postawiliśmy dopiero pierwszy krok na drodze poszukiwań. Teraz czas na krok drugi.

Otworzył dziennik Angusa.

— Następny istotny, jak się zdaje, zapis pochodzi z 11 listopada 1872 roku: „Tego dnia popłynąłem na wyspę cyprysów. Mało nie zatonąłem na południowym zachodzie i pełnym morzu ze względu na ładunek w łodzi. Wielmożny pan na wyspie zgodził się na moją propozycję i w południe wróciłem do domu bardzo zadowolony. Praca nad prezen­tem dla Laury posuwa się dobrze”. Dalsze zapisy przez okres mniej więcej tygodnia dotyczą codziennych zajęć koło domu.

— Jupe! On pisze, że łódź była czymś wyładowana — zauważył Pete.

— Tak — kiwnął głową Jupiter. — Ta wyspa być może udzieli nam odpowiedzi.

— Tylko gdzie to jest? — zapytał Cluny. — Nigdy nie słyszałem o żadnej wyspie cyprysów.

— Ja też nie — przyznał Jupe. — A ty, Pete?

Pete, który był jedynym w tym gronie żeglarzem i znał okoliczne wody, zajrzał do dziennika Angusa.

— Myślę, że to nie jest nazwa wyspy. Ona może w ogóle nie mieć dziś żadnej nazwy albo też i dawniej nazwy nie miała. Wszystkie duże wyspy na tym kanale miały kiedyś nazwy, więc to jest pewnie jakaś mała wysepka, położona niedaleko wybrzeża. Musi się znajdować gdzieś tu blisko, skoro Angus dopłynął tam i wrócił w pół dnia. Wygląda na to, że należała do jakiejś rodziny i że rosną na niej cyprysy. Poszukam jej.

— Jeszcze dziś ustal, gdzie się znajduje — powiedział Jupiter. — Jutro tam popłyniemy!

— Wybiorę się z wami — oznajmił profesor Shay żywo. — Mam niedużą łódź, a jeśli to niedaleko, możemy się nią zabrać wszyscy.

Rory wstał.

— Widma, duchy, wyspy bez nazw, człowiek nieżywy od stu lat! Wszyscy powariowaliście!

Zszedł z tarasu, a pani Gunn potrząsnęła głową z uśmiechem.

— Nie przejmujcie się zbytnio Rorym. Jest porywczy i nie uznaje rzeczy niepraktycznych, ale to naprawdę dobry człowiek. Po śmierci męża było nam ciężko, a Rory starał się przez cały zeszły rok, żeby nasze życie było łatwiejsze. Myślę, że teraz jest zmęczony po podróży.

— Podróży? — zapytał ostro Jupe. — Czy Rory dokądś wyjeż­dżał, proszę pani?

— Tak, trzy dni spędził w Santa Barbara. Pojechał tam sprzedać nasze zbiory awokado. Wrócił dopiero zeszłego wieczoru.

Jupiter spochmurniał.

— Kim właściwie jest Rory, proszę pani? Przebywa tu dopiero od roku, prawda?

— To daleki kuzyn mojego męża. Przyjechał ze Szkocji z wizytą i został, żeby nam pomóc. To człowiek dumny i uparty, nie przyjmuje ode mnie zapłaty. Pracuje u nas za mieszkanie i utrzymanie, jak członek rodziny.

Jupiter podniósł się i skinął na Boba i Pete'a.

— Musimy już iść do domu. Robi się późno.

— Odwiozę was — zaoferował się profesor Shay.

Rowery znajdowały się już w samochodzie profesora, ruszyli więc bitą drogą w dół, do szosy.

— Panie profesorze — odezwał się w pewnym momencie Jupe — jedno mnie zastanawia. Skąd Java Jim tyle wie o Gunnach, o liście do Laury na przykład?

— Nie wiem, Jupiterze. Oczywiście o skarbie rozprawiano dość powszechnie, ale twój Java Jim nie wydaje się człowiekiem tutejszym. Być może jest potomkiem któregoś z ocalałych członków załogi „Argyll Queen”. Może nawet samego kapitana?

— Pewnie! To by wyjaśniało sprawę — powiedział Bob.

— Chyba tak — zgodził się Jupiter w zamyśleniu.

Kiedy wysiadali pod składem złomu, zostało im jeszcze pół godziny do kolacji. Przeczołgali się przez Tunel Drugi do Kwatery Głównej.

— Jupe — zagadnął Pete — a właściwie, skąd możemy wiedzieć, czy stary Angus potajemnie nie budował w Phantom Lake kopalni?

— Kto wie, Pete. Ale po to, żeby ją znaleźć, potrzebujemy konkret­nej wskazówki. Poza tym, co by z nią miała wspólnego szkocka legenda o widmie? Albo lustro?

— Pani Gunn mówiła, że to szkockie widmo miało jakoby strzec jeziora przed wikingami — powiedział Bob. — Może to właśnie miał Angus na myśli. Widmo wpatruje się w wodę, bo skarb ukryty jest w stawie!

— To też jest możliwe — przyznał Jupe. — Wciąż jednak po­trzebna nam jest wskazówka, żeby wiedzieć, gdzie dokładnie ten skarb jest ukryty. — Zamilkł na chwilę. — Czy słyszeliście, co pani Gunn mówiła o Rorym?

— Pewnie — odpowiedział Pete. — Jest jej pomocny, ciężko u niej pracuje.

— I ma wybuchowy charakter — dodał Bob. — To ci dopiero no­wina!

— Podobnie jak ta, że przez trzy poprzednie dni nie było go w Phantom Lake! — powiedział Jupe. — A to oznacza, że mógł się znaleźć w Rocky Beach wczoraj, kiedy zaatakował nas Java Jim, oraz że mógł być w muzeum, a dzień wcześniej w San Francisco!

— Chcesz powiedzieć, że może pozostawać w zmowie z Javą Ji­mem i że obaj chcą odnaleźć i wykraść skarb? — zapytał Bob.

— Tak, on z pewnością wie wszystko o liście, o Phantom Lake. Mógł też się dowiedzieć, co ze starych przedmiotów pani Gunn uprzed­nio sprzedała.

— Tak, mógł — powiedział Jupiter posępnie. — Pete, chciałbym, żebyś dziś wieczorem odszukał wyspę cyprysów. Spotkamy się jutro wszyscy przy łodzi profesora Shay'a.

Po kolacji Jupiter wraz z ciocią Matyldą i wujkiem Tytusem przystra­jał choinkę. O dziesiątej zadzwonił telefon. Odezwał się Pete:

— Jupe, to jest wyspa Cabrillo. W roku 1872 należała do starej rodziny o tym nazwisku. Jest porośnięta cyprysami. Leży o niecałe dwa kilometry od wybrzeża, a o trzy od naszej zatoki.

— Świetnie, Pete!

Jupiter odłożył słuchawkę i udał się na górę do swego pokoju. Nie zapalając światła, podszedł do okna, żeby popatrzeć na dekoracje świąteczne zdobiące Rocky Beach. Przy wielu domach jarzyły się kolo­rowe światełka.

Właśnie zamierzał odwrócić się od okna, gdy jego uwagę przykuł słaby błysk. Natężył wzrok i po chwili zobaczył w tym samym miejscu ponowny błysk, a po nim kolejny. Zaintrygowany wpatrywał się w mrok za oknem. Tam, skąd dochodziły błyski, nie było żadnego domu. Pojawiały się one ciągle, raz za razem. Jupe nagle sobie uświadomił, skąd dochodzą — ze składu złomu, dokładnie z miejsca, gdzie była ukryta Kwatera Główna! Światło rozbłyskiwało w jej wnętrzu i wydobywało się na zewnątrz przez okienko w dachu przyczepy!

Jupiter zbiegł szybko po schodach i przemknął się na drugą stronę ulicy. Frontowa brama składu była należycie zamknięta. Dobiegł do narożnika płotu, przy którym po drugiej stronie ogrodzenia mieściła się jego pracownia. Znajdowało się tu kolejne sekretne wejście na teren składu — dwie obluzowane, pomalowane na zielono deski.

Ostrożnie wśliznął się przez Zieloną Furtkę Numer Jeden do pracow­ni. Błyski ustały. W pobliżu Tunelu Drugiego nikogo nie było. Jupe skradał się wśród stert rupieci do Wejścia Numer Trzy.

Stare drzwi były wyłamane, a za nimi drzwiczki przyczepy stały otworem!

Jupiter wszedł do wnętrza i zobaczył, że dziennik Angusa Gunna leży na biurku tak, jak go zostawił jest otwarty na ostatniej stronie. Wtedy zrozumiał, co powodowało błyski — ktoś włamał się do Kwatery Głównej i sfotografował dziennik!

Jupiter zaklinował drzwi Wejścia Trzeciego i ruszył wolnym kro­kiem do domu. Teraz więc ktoś jeszcze znał ostatni kurs Angusa Gunna!

ROZDZIAŁ 10

Widmo

Kiedy Pete, Bob i Jupiter jechali na rowerach do przystani, nad zatoką Rocky Beach wisiała mgła. Cluny czekał już na nich przy łodzi profesora Shay'a. Drżący w chłodzie wilgotnego poranka, uśmiechnął się szeroko na widok detektywów.

— Rozmyślałem całą noc — zawołał — i jestem pewien, że ła­dunkiem łodzi Angusa był skarb! Znajdziemy go dzisiaj!

— Ja również jestem dobrej myśli — przyznał Jupiter. — Powin­no...

W tej samej chwili z piskiem opon podjechał do nich samochód profesora Shay'a. Profesor wysiadł i żwawo podbiegł do chłopców.

— Przepraszam was za spóźnienie, ale mieliśmy kłopoty w Towa­rzystwie Historycznym. Ktoś się tam włamał i usiłował ukraść dokumen­ty związane z „Argyll Queen”! Zauważono, że nosił czarną brodę!

— Java Jim! — wykrzyknęli Pete i Bob równocześnie.

Profesor Shay skinął głową.

— Wszystko na to wskazuje.

— Ale dlaczego chciał te dokumenty wykraść? — dziwił się Cluny.

— Wszyscy przecież znają historię „Argyll Queen”.

— Ale też wszyscy mogli w niej coś przeoczyć — zauważył Jupe. I opowiedział o intruzie, który zeszłego wieczoru sfotografował dziennik w ich Kwaterze Głównej.

— A więc Java Jim ma teraz dziennik Angusa! — wykrzyknął pro­fesor Shay. — Mógł już nas wyprzedzić i dotrzeć do wyspy! — Utkwił wzrok w spowijającej ocean mgle. — Jak myślicie, chłopcy — dodał — czy możemy wypłynąć przy takiej pogodzie?

Pete skinął głową.

— W pasie przybrzeżnym widoczność jest dobra. Mgła gęstnieje dopiero dalej, a pańska łódź jest duża i mocna.

— Wobec tego nie traćmy czasu!

Weszli na liczącą blisko dziesięć metrów długości żaglówkę, profe­sor zapuścił silnik napędzający łódź przy bezwietrznej pogodzie. Po chwili wypłynęli z zatoki. Pete objął ster i wziął kurs na północ, również profesor Shay i pozostali chłopcy stłoczyli się w kabinie. W porannym, grudniowym chłodzie nawet grube swetry nie chroniły ich przed zimnem.

— Do roku 1890 wyspa Cabrillo nie miała nazwy — wyjaśniał Pe­te. — Potem nazwano ją tak od nazwiska właścicieli. To naprawdę mała wyspa, obecnie nie zamieszkana. Od naszej strony znajduje się mała zatoczka.

Wiatr był słaby, więc Pete nie wygasił motoru. Siedzieli milcząc w kabinie, aż Pete zawołał:

— Już ją widać!

O kilometr przed nimi majaczyła we mgle mała, górzysta wyspa. W miarę jak podpływali bliżej, coraz bardziej widoczne stawały się porastające ją cyprysy. Spoza jednego z dwu wzgórz wyspy wystrzelał wyso­ki komin. Ponura i skalista, wysepka przybierała we mgle kształty wręcz upiorne. Poza wyspą mgła gęstniała, tworząc jakby nieprzeniknioną ścianę, odgradzającą morze.

Pete wprowadził żaglówkę do osłoniętej zatoczki. Przycumowali łódź do starej, przegniłej kei i wspięli się na brzeg. Stanęli, rozglądając się po nagim, skalistym lądzie. Tu i ówdzie rosły stare, karłowate cypry­sy. Wiatry poskręcały je w groteskowe kształty.

— O rany, a jakim to cudem moglibyśmy ten skarb odnaleźć, jeśli Angus rzeczywiście go tu zakopał? Mógł to przecież zrobić w każdym miejscu! — zasępił się Bob.

— Nie, Bob, zastanawiałem się nad tym wczoraj wieczorem — powiedział Jupe. — Jestem przekonany, że nie zakopał skarbu. Po pierwsze, wiedział, że kapitan „Argyll Queen” depcze mu po piętach i świeżo skopana ziemia łatwo wskazałaby miejsce, gdzie się skarb znajduje. Po drugie, chciał, żeby Laura skarb znalazła, a już po paru miesiącach każdy znak byłby zatarty. Nie, myślę, że ukrył skarb w ja­kimś specjalnym miejscu, które oznakował symbolem, łatwo rozpozna­walnym dla Laury. To oznakowanie musiało być czymś odpornym, czymś, co przetrwa długo, bo nie mógł być pewien, ile czasu zajmie jej odszukanie tego miejsca.

— Angus mógł coś tutaj dla Laury zbudować — podsunął Cluny.

— Może kupił tu na wyspie jakiś kawałek ziemi jako niespodziankę?

— Tak, myślałem o tym — przytaknął Jupiter. — Będziemy po­szukiwać jakiejś budowli z tarcicy albo jakiegoś znaku, który kojarzy się z Gunnami.

— Dziennik mówi, żeby iść kursem Angusa i przepatrzyć, co zbudo­wał w czasie swych dni — powiedział Bob. — Te słowa stanowią ogólną wskazówkę. Potem Angus pisze o widmie i lustrze. To też mogą być jakieś znaki.

— Właśnie — podchwycił Jupiter. — Pisze też, że przedstawił pewną propozycję właścicielowi wyspy. Mogło chodzić o ukrycie tutaj czegoś. Najpierw więc zajrzymy do domu, którego komin tam widać. Może zachowały się jakieś stare dokumenty?

Wspięli się na przełęcz między dwoma wzgórzami i zeszli w osłonię­tą kotlinę. Stał tam wysoki komin i... nie było niczego poza tym! Z całej budowli został tylko komin z masywnym, kamiennym kominkiem, oto­czony nagim, skalistym gruntem.

— Nie ma już tego domu — westchnął Pete. — Przepadła szan­sa znalezienia jakichś dokumentów czy też lustra.

— Patrzcie! — wskazał Bob.

Kamienna płyta pośrodku paleniska kominka obsypana była dokoła świeżą ziemią. Płyta musiała być podniesiona, a następnie opuszczona z powrotem.

— Ktoś tu był przed nami! — wykrzyknął profesor Shay. — Są­dząc po tej świeżości śladu, był tu całkiem niedawno.

Rozglądali się zaniepokojeni po niegościnnych wzgórzach z poskrę­canymi cyprysami. Tylko smugi mgły snuły się przez nie, żywego ducha nigdzie nie było widać.

— Zobaczmy, co jest pod tą płytą — powiedział Bob.

Odsunęli wraz z Pete'em ciężki kamień. Pod spodem było puste zagłębienie.

— Nic tu nie ma — oznajmił Pete. — I nie wydaje mi się, żeby kiedykol­wiek coś tu mogło być. Ziemia w tym dole jest sucha i sypka i nie ma na niej żadnych śladów.

— Ale ktoś myślał, że może coś tu znajdzie — powiedział Jupe.

— Popatrzcie, oczyścił całe palenisko, żeby dokopać się do płyty.

— W zatoczce, do której dopłynęliśmy, nie było innej łodzi, ale dalej, za cyplem, widać było małą plażę — dorzucił Pete.

— Rozdzielmy się i przeszukajmy ten teren! — zdecydował profe­sor Shay. — Tylko bądźcie ostrożni. Ja przejdę przez środek wyspy. Jeśli kogoś zauważycie, krzyczcie i biegnijcie do mnie.

— Rozglądajcie się jednocześnie za jakimś znakiem albo charak­terystycznym miejscem — dodał Jupiter. — Jaskinią, stertą kamieni lub oznakowaniem wyrytym w skale.

Wszyscy przytaknęli nerwowo. Rozciągnęli się w linię od krańca do krańca małej wysepki i ruszyli na północ. W gęstniejącej mgle stracili się nawzajem z oczu. Maszerujący lewym skrajem Cluny widział tylko Pete'a.

Cluny piął się w górę najbardziej na zachód wysuniętego stoku wzgórza. Po lewej miał morze i gęstą mgłę. Jej pasma gęstniały wokół niego tak, że w końcu nie mógł już Pete'a dojrzeć. Zdenerwowany, wypatrując tajemniczego nieznajomego i wsłuchując się w najlżejsze odgłosy, źle obliczył krok, upadł i osunął się w dół w lawinie drobnych kamieni.

— Aaach! — jęknął. Pozbierał się i... zamarł!

Spoza kłębów mgły patrzyła na niego ze wzniesienia widmowa postać. Z diabelskiej, spiczastej twarzy sterczał zakrzywiony nos, a jed­no tylko, olbrzymie oko wpatrywało się bystro w chłopca!

— Widmo! — krzyknął C luny. — Ratunku!

Widmo ruszyło ku niemu, wyciągając długą, bezkształtną rękę!

ROZDZIAŁ 11

Intruz

— Ratunku! Na pomoc! — wołał Cluny, osłaniając się przed stra­szliwym widmem.

Z mgły wyłonił się zdyszany Pete.

— Co się dzieje?!

— Widmo! Tam! — wskazał Cluny.

Pete przełknął głośno ślinę i cofnął się na widok dziwacznej postaci. Jedyne oko widma zwróciło się teraz ku niemu.

Po chwili nadbiegł profesor Shay, a po nim zasapany Jupiter i Bob. Stali wszyscy, zapatrzeni w widmową postać, gdy wskutek nagłego podmuchu mgła się przerzedziła.

— To jest drzewo! — wykrzyknął Bob.

— To jeden z tych poskręcanych cyprysów! — wtórował mu profe­sor Shay.

Garbate widmo było po prostu skarłowaciałym, pogiętym pniem drzewa, z którego gałęzie sterczały niczym wyciągnięte ręce. Głowę stanowił zdeformowany konar na czubku drzewa, z dziuplą pośrodku. Pasma przesuwającej się mgły stwarzały wrażenie, że dziupla jest ży­wym, kierującym się w różne strony okiem.

— Ojej! — sapnął Cluny z ulgą. — To wyglądało naprawdę jak widmo.

Jupiter wykrzyknął nagle:

— Chłopaki! To rzeczywiście jest widmo! Nie widzicie? To musi być znak pozostawiony przez Angusa!

— Znak? — powtórzył Pete.

— Naprawdę tak myślisz, Jupe? — zapytał Bob.

Oczy profesora zwęziły się za okularami.

— Na Boga, Jupiter może mieć rację! Szukajcie kryjówki pod tym drzewem, chłopcy! Tutaj być może ukryto skarb!

— Będę szukał na lewo od drzewa! — zawołał Cluny.

— A ja biorę prawą stronę! — przyłączył się Bob.

— Wspinaj się nad drzewo, Jupiterze — powiedział profesor. — Ja obszukam podnóże wzgórza.

Ruszyli na poszukiwanie, jedynie Pete pozostał na miejscu. Spojrzał na prawo, potem na lewo, za siebie i w górę.

— Chłopaki — powiedział z wolna.

Nie usłyszeli go. Zajęci byli grzebaniem w ziemi i przesuwaniem kamieni leżących wokół drzewa. Profesor Shay badał podnóże, posłu­gując się długim kijem.

— Chłopaki — powtórzył Pete — myślę, że tu niczego nie znaj­dziecie.

Jupiter przestał rozgrzebywać ziemię.

— Co? Dlaczego, Pete?

— Lepiej byś nam pomógł szukać! — zawołał Cluny.

Pete potrząsnął głową.

— Nie myślę, żeby Angus wybrał to drzewo na znak.

— Co ty opowiadasz, Pete? — burknął profesor. — Chodź, po­móż nam!

— Popatrzcie tam — Pete wskazał w prawo. — Wyżej, na stoku. Wydaje mi się, że tam stoją dwa następne widma!

We mgle majaczyły dwa drzewa o widmowych kształtach.

— A tam widać dalsze trzy! — wskazał za siebie.

W miarę jak wiatr rozwiewał mgłę, ukazywało się coraz więcej po­skręcanych drzew. Przestali rozgrzebywać ziemię. Profesor Shay jęknął i odrzucił kij.

— Wszędzie tu rosną cyprysy i wszystkie wyglądają jak widma!

Jupiter kiwał smutno głową.

— Pete ma rację. Zbyt wiele rośnie tutaj drzew-widm, żeby Angus wybrał któreś jako znak. Chyba że...

— Że co, Jupe? — ponaglał go Pete.

— Chyba że Angus jednak zrobił błąd i wybrał jedno z drzew na oznaczenie miejsca ukrycia skarbu. Przekopanie wszystkich dookoła zajęłoby kilka miesięcy, a moglibyśmy i tak niczego nie znaleźć!

— Niestety, ponieśliśmy porażkę, chłopcy — powiedział profesor Shay.

— Tak, jeśli rzeczywiście Angus ukrył skarb na wyspie — przytak­nął Jupe. — Ale...

Urwał, gdyż nagle po zboczu potoczyła się lawina drobnych i wię­kszych kamieni. Spojrzeli w górę. Mgła rozwiała się niemal zupełnie, a na szczycie wzgórza wyraźnie ujrzeli ludzką postać.

— Jeszcze jeden cyprys! — roześmiał się Cluny.

— Przecież drzewo nie wywołuje lawiny — zauważył Jupiter.

— Chyba żeby umiało chodzić! — dorzucił żartobliwie Pete.

— A to coś umie! — wykrzyknął profesor Shay. — To nie jest drzewo-widmo, tylko człowiek! Hej, ty tam! Stój!

Nieznajomy znikł jednak nagle za grzbietem wzgórza. Dobiegł ich tylko tupot jego stóp.

— Szybko, chłopcy! — krzyknął profesor. — Trzeba go złapać!

Pędem ruszył w górę stoku. Chłopcy za nim. Ze szczytu wzgórza ujrzeli w oddali sylwetkę biegnącego. Zataczał łuk ponad zatoczką.

— Pewnie tam ma łódź! — wysapał profesor. — Odetniemy mu drogę!

Zawrócili w dół stoku do małej zatoki. Pete i Cluny wyprzedzili pozo­stałych i dopadli zatoki w parę minut. Nieznajomego jednak nie było nigdzie widać.

— Tam jest! — krzyknął Jupe, który nie zdążył jeszcze zbiec ze zbocza i miał stamtąd rozleglejszy widok. — Tam po lewej!

Uciekający znikał właśnie za wzniesieniem po północnej stronie zatoki. Pete i Cluny puścili się za nim. Bob i profesor Shay pobiegli łukiem ku wzniesieniu. Daleko w tyle za nimi podążał zasapany Jupiter.

Profesor Shay i Bob pierwsi dotarli na szczyt wzniesienia. Zaraz po nich znaleźli się na nim Pete i Cluny. W dole rozciągała się krótka, wąska plaża. Uciekający siedział już w motorówce. Odbijając od brze­gu, spojrzał za siebie i wtedy zobaczyli jego twarz.

— To jest człowiek z zielonego volkswagena! — wykrzyknął Bob. Profesor Shay wpatrywał się w szczupłego młodzieńca o zmierzwio­nej czuprynie.

— Ależ to Stebbins! Stój, ty łobuzie!

Motorówka oddalała się szybko od brzegu.

— Łotr! — ryknął profesor. — Wracamy do łodzi!

Puścili się biegiem do zatoki. Po drodze spotkali zziajanego Jupe'a, który wciąż wdrapywał się pod górę. Korpulentny przywódca detekty­wów popatrzył na nich z rozpaczą, kiedy go mijali, biegnąc w przeciw­nym kierunku.

— Już nie mogę — jęknął zawracając.

Zanim Jupe dotarł wreszcie do zatoki, zdążyli odwiązać żaglówkę i uruchomić silnik, a Pete czekał gotów przy sterze. W chwili, gdy Jupe rzucił się ciężko na pokład, Pete włączył bieg i wyprowadził szybko łódź na pełne morze. Motorówka była o paręset metrów przed nimi.

— Dodaj gazu, Pete! Łap go! — przynaglał profesor Shay, potrzą­sając pięścią w stronę motorówki. — Stebbins, ty złodzieju!

Zdyszany Jupiter wykrztusił:

— Pan go zna, profesorze? Tego młodego człowieka z volkswage­na? Kto to jest?

— To Stebbins, mój dawny asystent — w głosie profesora był gniew. — Absolwent uniwersytetu w Ruxton, biedak, któremu starałem się pomóc. Ale on mnie okradł! Usiłował sprzedać wartościowe ekspo­naty z miejskiego muzeum. Musiałem go zwolnić, a sąd wlepił mu rok więzienia!

Motorówka wyprzedzała ich już znacznie, niemal o kilometr.

— Nigdy go nie dogonimy. Nasza łódź jest zbyt wolna — powie­dział Pete.

Profesor Shay patrzył z wściekłością za malejącą w dali motorówką.

— Zastanawiałeś się, Jupiterze, skąd Java Jim wie tyle o skarbie i Gunnach. Masz odpowiedź! Przypominam sobie, że Stebbins żywo się interesował katastrofą „Argyll Queen” i Angusem Gunnem! Pewnie teraz uciekł z więzienia albo też zwolniono go warunkowo. I wrócił na dawny trop. Najpewniej działa ręka w rękę z Javą Jimem! To jest niebezpiecz­ny kryminalista!

— To on musiał sfotografować dziennik Angusa w Kwaterze Głównej — powiedział Bob.

— Tak — zgodził się Jupe. — Stąd się dowiedział o wyspie. Ale nie znalazł na niej niczego. W przeciwnym razie nie zostałby tam, żeby nas obserwować.

— My też niczego nie znaleźliśmy — zauważył Bob.

Przygnębieni, milczeli przez resztę drogi. Profesor Shay wciąż wypatrywał motorówki, która znikła już im z oczu. Nie zobaczyli jej też na przystani, kiedy do niej przybili i oczywiście nie było już ani śladu po Stebbinsie i jego zielonym volkswagenie.

— Powinienem natychmiast zgłosić tego drania policji — powie­dział profesor gniewnie. — Przecież włamał się do waszego biura.

— Tak naprawdę to go nie widziałem, proszę pana — zauważył Jupiter.

— Ale wiesz, że to był on. Mogę przynajmniej ostrzec policję o po­czynaniach tego młodego szubrawca.

— Co za dzień! — westchnął Pete. — Przestępca nam się wy­mknął, nie udało się znaleźć skarbu...

Profesor potrząsnął głową z namysłem.

— Przykro mi, chłopcy, ale sprawa wygląda beznadziejnie. Sto lat to szmat czasu.

— Muszę przyznać, że robimy małe postępy — zgodził się Jupiter.

— Wciąż jeszcze zostały w dzienniku zapisy z ponad miesiąca, ko­ledzy! Nie rezygnujcie jeszcze! — prosił Cluny.

— Wy możecie pewnie kontynuować poszukiwania, ale ja muszę was, niestety, opuścić, chłopcy — powiedział profesor ze smutkiem. — Nie mogę zaniedbywać pracy. Ale będę bardzo rad, kiedy się dowiem o waszych odkryciach.

Odprowadzany wzrokiem chłopców, odszedł do swego samochodu. Tylko Cluny patrzył z nadzieją na detektywów.

— Jupe, nie dajemy za wygraną, co? — zapytał Pete.

— Chodźmy teraz wszyscy na obiad — odpowiedział Jupiter z niewesołą miną. — Chcę trochę pomyśleć. Potem pojedziemy do Phantom Lake i postanowimy, co robić dalej.

Westchnął i dodał:

— Coś mi się w tej sprawie wymyka z rąk.

Zgnębieni chłopcy wsiedli na rowery i ruszyli do domu.

ROZDZIAŁ 12

Nowe niebezpieczeństwo

Bob kończył właśnie obiad, gdy mama zawołała, że dzwoni Jupiter.

— Uważam, że przyjęliśmy zupełnie mylną koncepcję, Bob — oznajmił Jupe z ożywieniem. — Otwiera mi się zupełnie nowe spo­jrzenie na zagadkę starego Angusa.

Bob uśmiechnął się. Tym razem nie drażniły go słowa przyjaciela. To był znowu dawny Jupe, zniechęcenie całkowicie znikło z jego głosu.

— Przychodź zaraz do składu — polecił Jupiter. — Mam pewien plan!

Bob odłożył słuchawkę i poszedł po rower.

Kiedy wjechał na dziedziniec składu złomu, Jupiter i Pete stali już z Hansem przy pikapie. Jupe kazał mu załadować rower na platformę, po czym wspięli się na nią wszyscy trzej, Hans wsiadł do szoferki i ruszyli.

— Powiedziałem wujkowi Tytusowi, zresztą zgodnie z prawdą, że pani Gunn ma trochę starych rzeczy do sprzedania — wyjaśnił Jupiter, ale nie dodał ani słowa więcej. Pete i Bob wiedzieli, że nie ma co go wypytywać. Jupe nigdy nie wyjawiał swych odkryć i dedukcji, dopóki nie uznał, że nadszedł właściwy czas.

Cluny oczekiwał ich na stopniach domu. Jupiter powiedział, że chciałby porozmawiać z jego mamą. Cluny zaprowadził ich do stojącej za domem starej szopy, zbudowanej z kamienia i drewna. Pani Gunn zajęta była przesadzaniem hibiskusa do wielkiej donicy, wyciosanej z sekwoi.

— Proszę pani — Jupiter przystąpił do wyjaśniania powodu wizyty — założyliśmy, że Angus przewoził łodzią ładunek stąd na wyspę. Przeczytałem jednak zapis w dzienniku ponownie i jestem teraz przeko­nany, że było wręcz odwrotnie: przewiózł coś z wyspy tutaj! Czy domy­śla się pani, co to mogło być?

Pani Gunn uśmiechnęła się.

— Mój Boże, Jupiterze, skąd ja mogę to wiedzieć? Nie było mnie tutaj wtedy, a od wielmożnego pana Cabrillo mógł kupić mnóstwo rzeczy.

Jupiter skinął głową, jakby z góry oczekiwał takiej odpowiedzi.

— Proszę o tym pomyśleć. Wpadłem na zupełnie nową interpreta­cję słów Angusa. Mówi „idź za moim ostatnim kursem, przepatrz, co w ciągu moich dni zbudowałem dla ciebie” — dni, nie dzień! Sądzę, że miał na myśli wszystkie swoje ostatnie wyprawy. Dopiero to wszystko, co wtedy robił, złoży się w jakąś sensowną całość, jak w zagadce-skła­dance. Musimy najpierw zebrać te wszystkie elementy!

— Och! — wykrzyknął Pete. — To by wyjaśniało, dlaczego ani wymarłe miasto, ani wyspa nie przyniosły nam żadnego rozwiązania!

— Więc jaki jest nasz następny krok, Jupe? — zapytał Cluny.

— Mamy przed sobą dwa kroki. — Jupiter wyciągnął dziennik. —21 listopada 1872 Angus zapisał: „Wiadomość od braci Ortegów, że moje zamówienie jest gotowe. Będę potrzebował dużego wozu”. A na­stępnego dnia zanotował: „Wróciłem z Rocky Beach z moim zamrowieniem złożonym Ortegom. Wykonali świetną pracę. Wszystko dokładnie na wymiar, istny cud w tym surowym nowym kraju!” Potem, aż do następnej wyprawy, zapisuje tylko zwykłe lakoniczne uwagi, głównie o postępach w pracy. Ale są też dwie zastanawiające notatki: „23 listopada. Zauważyłem dwóch obcych w okolicy. Żeglarze”. — odczytał Jupiter. — I 28 listopada: „Obcy odeszli. Jak myślę, donieść kapitanowi”.

— Wtedy musiał zauważyć, że jest obserwowany — powiedział Bob.

Jupiter skinął głową.

— Mogę go sobie wyobrazić, samotnego tutaj i czekającego na przybycie żony z synem. Nie mógł stąd uciec, był zresztą po prostu zmęczony ciągłym uciekaniem. Być może przeczuwał, że nie zdoła się wymknąć, więc postanowił ukryć skarb. Nie miał wiele czasu, więc wykorzystał to, co budował dla Laury, jako wskazówkę dla niej o miejscu ukrycia skarbu.

— Mówiłeś, że odbył jeszcze jedną podróż — przypomniał Cluny.

— Tak, 5 grudnia zapisał: „Do Santa Barbara po ostatni fragment niespodzianki dla Laury. Znalazłem ładną rzecz i nabyłem ją tanio, bo niedawno ogień strawił warsztat. Tak to tragedia jednego człowieka staje się korzyścią dla drugiego!” Zastanawiam się, czy Angus nie miał również na myśli katastrofy „Argyll Queen” i swojego skarbu?

Jupiter zamknął dziennik.

— Wczoraj wieczorem udało mi się ustalić, czym zajmowali się bracia Ortegowie. Mieli powszechnie znany w Rocky Beach skład cegieł i kamienia budowlanego. Angus kupił więc u nich budulec. Firma „Materiały Budowlane Ortegów” wciąż istnieje, może mają tam swoje stare księgi.

— Więc jedźmy do nich! — zawołał Cluny.

— Tak, ale równocześnie trzeba też pojechać do Santa Barbara. Wiemy, że Stebbins ma fotokopię dziennika, musimy się spieszyć. Roz­dzielimy się. Bob i Pete pojadą do firmy Ortegów w Rocky Beach, a Clu­ny ze mną — do Santa Barbara. Hans nas tam zawiezie. Jeśli zdołamy ustalić, co Angus tam kupił, Cluny będzie wiedział, gdzie to coś się znajduje.

— Czy wujek Tytus zgodzi się, żeby Hans tam z wami pojechał? —zapytał Bob.

— Jeśli powiemy, że to przysługa dla pani Gunn, to się zgodzi. — Jupiter uśmiechnął się mile i zwrócił do mamy Cluny'ego: — Czy zech­ciałaby pani sprzedać nam trochę tych starych przedmiotów i poprosić Hansa o podwiezienie syna do Santa Barbara?

Pani Gunn roześmiała się.

— Przebiegła sztuka z ciebie, młodzieńcze! Dobrze, zgoda. Mam kilka rzeczy, które mogą się spodobać twemu wujkowi. Ale stawiam jeden warunek: zaniesiecie mi tego hibiskusa przed dom, chłopcy. Za­mierzałam zawołać Rory'ego, ale skoro już tu jesteście...

— Oczywiście! — zgodził się Jupe szybko. — Do roboty, chłopaki.

Wielka donica z pnia sekwoi była bardzo ciężka. Odszukali w szopie dwie deski i ustawili ją na nich. Każdy z chłopców ujął jeden koniec deski i zataszczyli hibiskusa na frontowe schody. Właśnie ustawiali do­nicę na miejscu, gdy nadjechał samochód profesora Shay'a.

— Przyjechałem was ostrzec, chłopcy — zawołał profesor, wy­siadając spiesznie. — Zgłosiłem Stebbinsa policji, a komendant po­sterunku, Reynolds, sprawdził kartotekę tego łobuza. Zwolniono go warunkowo z więzienia sześć miesięcy temu. Włamanie do waszego biura jest pogwałceniem przepisów zwolnienia! Stebbins o tym wie i mo­że być bardzo niebezpieczny. Jeśli go złapią, trafi z powrotem do wię­zienia!

— Sześć miesięcy temu? — powtórzył Pete. — Jupe, właśnie wtedy zaczęły się włamania do tego domu!

— Tak, masz rację. Myślę... — Jupiter urwał i rozglądając się czuj­nie, pociągnął nosem. — Chłopaki, czujecie?

Z kolei Pete pociągnął nosem.

— Dym! Coś się pali!

— Tam, za domem! — krzyknął Cluny.

Okrążyli pędem dom. Ze starej szopy wydobywały się kłęby dymu.

— Pożar! — krzyknęła pani Gunn.

Jupiter nerwowo obmacywał wszystkie kieszenie. Popatrzył na swo­je ręce, jakby zdumiony, że nic w nich nie ma. Oczy rozszerzyły mu się przerażeniem.

— Dziennik! — krzyknął z rozpaczą. — Odłożyłem go na bok, kiedy przenosiliśmy donicę! Na pewno został w szopie!

ROZDZIAŁ 13

Szalony pościg

Podbiegli do szopy. Dym wokół niej zgęstniał, ale na zewnątrz nie było widać płomieni. Kamienne ściany nie chciały poddać się ogniowi.

— Pali się tylko drewno w środku! — krzyknął Pete.

Cluny pierwszy ruszył do ataku z gaśnicą. Pete i Bob zdarli z siebie kurtki i weszli za nim ostrożnie do szopy.

— Płonie tylko sterta drewna! — zawołał Cluny.

Jupiter, pani Gunn i profesor Shay zostali na zewnątrz, słuchając syku gaszonego ognia i uderzeń kurtek, którymi trzej młodzi strażacy starali się zdusić płomienie. Po chwili dym się przerzedził, aż w końcu rozwiał zupełnie. Pete wyszedł z szopy, dzierżąc tryumfalnie dziennik Angusa.

— Tylko się trochę osmalił, Jupe! To prawdziwe szczęście, bo był bardzo blisko ognia.

Jupiter wyjął mu z ręki zeszyt i upewnił się, czy kartki są całe.

Nagle usłyszeli, że ktoś ku nim biegnie. To był Rory! Krzyczał wska­zując ręką szopę.

— Ucieka! Tam, za szopą! Widziałem go! Głuptasy, obserwował was jeszcze minutę temu.

— Spróbujmy go dogonić! — krzyknął profesor Shay.

Pędzili przez dolinę za szopą ku gęstym zaroślom i drzewom na jej skraju. Rory prowadził pościg.

— O tam! — wołał. — Tam, między drzewami! Biegnie do głów­nej drogi!

Rozbiegli się wśród drzew, przedzierając się przez gęste krzaki. Profesor Shay odbił w prawo, chcąc zagrodzić drogę podpalaczowi. Rory znajdował się gdzieś w przodzie. Pozostający w tyle Bob i Jupiter zatrzymali się na chwilę, żeby się rozejrzeć w gąszczu pod szarozie­lonymi dębami.

Zapadła nagle cisza, jakby wszyscy goniący zastygli w bezruchu i nasłuchiwali. Ktoś gdzieś przed nimi mruknął, że łajdak się chowa. Jupiter i Bob ostrożnie ruszyli przed siebie. Uszli może pięćdziesiąt metrów w cienistym lesie, kiedy coś trzasnęło w poszyciu.

— Bob! — szepnął Jupiter, wpatrując się w krzewy.

Wtem usłyszał tuż obok okrzyk, ktoś skoczył na niego i zwalił go z nóg. Szamotali się wśród krzyków:

— Mam go! Chłopaki! Mam go!

— Ratunku!

— Pete! — wrzasnął Bob. — To my! Złapałeś Jupe'a!

— Co? — Jupiter mrugnął oczami, patrząc na siedzącego na nim okrakiem Pete'a.

— Och! Myślałem... To jest, słyszałem... — zmieszał się Pete.

— Złaź ze mnie! — Jupiter podniósł się z wysiłkiem i zaczął się otrzepywać — Postaraj się najpierw spojrzeć, nim na kogoś skoczysz.

Pete uśmiechnął się.

— No, ty też myślałeś, że to podpalacz, przyznaj się!

— Ludzie, ale to było zabawne! — śmiał się Bob.

Kiedy dołączył do nich profesor oraz Rory i Cluny, śmiali się już wszyscy chłopcy z wyjątkiem Pete'a. Ale profesorowi nie było wcale do śmiechu. Jego różowa, okrągła twarz nabrała w napadzie złości wyglą­du wręcz komicznego. Rory również popatrywał na chłopców spode łba.

— Niech to diabli — zaklął. — Uciekł, ale widziałem go wyraźnie. To był ten Java Jim, taki, jak go opisaliście.

— To był Stebbins, McNab — powiedział profesor Shay — ja go dobrze widziałem...

— Co pan tam widział, człowieku! — przerwał mu szorstko Rory.

— Miał brodę i marynarskie ubranie, takie, o jakim chłopcy mówili.

— Miał wąsy, chce pan powiedzieć — upierał się profesor. — Te czarne włosy musiały pana...

— Myśli pan, że nie poznałbym Stebbinsa, gdybym go zobaczył?

— Ale... — zaczął profesor, w końcu jednak rozmyślił się. — Pewnie się mylę. Pan go lepiej widział.

— Pewnie, że widziałem. Nie mam żadnych wątpliwości.

— No to nie ma czasu do stracenia! — powiedział Jupe nagląco. — Jeśli Java Jim usiłował zniszczyć dziennik Angusa, może to ozna­czać tylko jedno: że zdobył wszystkie informacje, potrzebne do odnale­zienia skarbu! Musimy działać szybko. Chodźmy!

Ruszył przodem przez gęste zarośla w stronę domu. Pani Gunn oczekiwała ich niecierpliwie. Na widok całego tego zamieszania Hans wysiadł z pikapa i wraz z nią czekał na rozwój wydarzeń.

— Uciekł, wandal — mruknął Pory. — Złapałbym go, gdybym wcześniej wyszedł z domu.

— To pan był w domu, panie McNab? — zapytał Jupiter.

— Ano w domu, chłopcze. Jak poczułem dym, to wyszedłem.

— To podpalenie należy zgłosić policji — powiedział profesor Shay. — Muszę już wracać. Przyjechałem tylko po to, żeby was ostrzec przed Stebbinsem. Mogę po drodze wstąpić na posterunek, żeby powiadomić policję o Javie Jimie i o całej tej oburzającej historii.

— Tak, lepiej to zrobić — szorstki głos Rory'ego przybrał ton wstrzemięźliwie przyjacielski. — Powinienem przeprosić was, chłopcy. Nie żebym uwierzył, że tu jest jakiś skarb, ale widać nie tylko wy uważacie, że jest. Niebezpieczny człowiek, ten Java Jim — potrząsnął głową. — To zadanie dla policji. Nie dla was, chłopcy.

Profesor Shay skinął głową.

— Zgadzam się z tym. Niestety, chłopcy.

— Być może... — zaczęła niepewnie pani Gunn.

— Żadne niebezpieczeństwo nam nie grozi, proszę pani — powie­dział szybko Jupiter. — Jest zupełnie oczywiste, że Java Jim ma już wszystko, czego mu trzeba. Nie próbował nas zaatakować, a Stebbins uciekł przed nami z wyspy. Chodzi im tylko o skarb, a naszym zadaniem jest znaleźć go przed nimi! Bob i Pete są ostrożni, a Cluny i ja będziemy z Hansem.

— Mnie się to nadal nie podoba — upierał się Rory.

— Jestem pewna, że chłopcy będą rozważni. Są dostatecznie duzi — powiedziała pani Gunn spokojnie.

— Dzięki, mamo! — rozpromienił się Cluny.

Profesor Shay uśmiechnął się.

— Ja również ufam ich rozsądkowi, proszę pani. No, na mnie czas. Będziecie mnie informować o wszystkim, prawda, chłopcy?

Wsiadł do samochodu i odjechał. Rory z ociąganiem pomógł Hanso­wi załadować wybrane przez panią Gunn rzeczy. Potem podszedł do starego forda pani Gunn.

— Wy wszyscy możecie czas marnować, ale ja nie mogę — gde­rał. — Ogień zniszczył mały generator w szopie. Trzeba go naprawić.

Wycofał forda pod osmaloną szopę, a Pete i Bob ściągnęli swoje rowery z pikapa.

— Miejcie oczy i uszy otwarte — upomniał ich Jupe, gdy wyru­szyli do Rocky Beach. — To są dwa końcowe etapy ostatniego kursu Angusa!

Po czym wspiął się wraz z Clunym do szoferki i Hans ruszył na północ, do Santa Barbara.

ROZDZIAŁ 14

Znowu Java Jim

Jupiter siedział w pikapie jak na szpilkach.

— Prędzej, Hans — ponaglał. — Musimy tam być pierwsi!

— Dojedziemy na czas, Jupe — uspokajał go Hans łagodnie. — Kto się nadmiernie spieszy, może nie dojechać w ogóle.

Jupiter odchylił głowę na oparcie fotela i zagryzł wargi. Cluny, który przeglądał dziennik Angusa, zwrócił się do niego z kwaśną miną:

— Jupe, właśnie zauważyłem, że Angus w ogóle nie pisze, dokąd się udał w Santa Barbara. Jak możemy znaleźć to miejsce?

— Santa Barbara to duże miasto — mruknął Hans.

— Dość duże, żeby posiadać dobrze zorganizowane archiwum miejskie — powiedział Jupiter z zadowoleniem. — Angus podał nam jeden ważny fakt, który powinien nas zaprowadzić do miejsca, do które­go się udał.

— Jaki fakt? — zapytał Cluny.

— Pisze, że zakupił coś w zakładzie, niedawno częściowo znisz­czonym przez ogień! W roku 1872 Santa Barbara była na tyle mała, że miejscowa gazeta z pewnością informowała o każdym pożarze!

Wczesnym popołudniem przedzierali się już przez rozległe przedmieścia Santa Barbara. Redakcja lokalnej gazety „Sun-Press” mieściła się w pseudomauretańskim budynku przy Dela Guena Plaza. Recepcjo­nista skierował chłopców do pana Pidgeona urzędującego na drugim piętrze. Był to szczupły, uśmiechnięty mężczyzna.

— W roku 1872? — powiedział. — Nie, nasze pismo jeszcze nie istniało. Wychodziła tu wtedy inna lokalna gazeta i masz rację, młody człowieku, pisano by w niej o pożarze.

— Gdzie możemy znaleźć archiwum tamtej gazety? — zapytał Jupiter.

— Wszystkie jej dokumenty my przejęliśmy, ale, niestety, kartoteki sprzed 1960 roku przepadły w czasie trzęsienia ziemi i pożaru.

Jupiter jęknął.

— Wszystkie, proszę pana?

— Niestety. — Redaktor zastanawiał się chwilę. — Ale może ist­nieje jakaś szansa. Znam pewnego starego dziennikarza, który współ­pracował z tą gazetą ponad sześćdziesiąt lat temu. Zdaje się, że posiada swoje prywatne archiwum tejże gazety. To takie jego hobby.

— Czy on nadal mieszka w Santa Barbara? — ożywił się Jupe.

— Z pewnością. — Pan Pidgeon otworzył mały notatnik na biurku. — Nazywa się Jesse Widmer i mieszka przy ulicy Anacapa pod nume­rem 1600. Jestem pewien, że chętnie z wami porozmawia.

Wsiedli do pikapa i pojechali pod podany adres. Numerem 1600 oznaczony był mały ceglany domek stojący w oficynie większego bu­dynku, na końcu długiego chodnika. Hans został w samochodzie, a Ju­piter i Cluny poszli spiesznie ścieżką. Nagle Jupe zatrzymał się.

Gdzieś trzasnęły drzwi i zza małego domu usłyszeli szybki tupot.

— Jupe, zobacz! — wskazał Cluny.

Frontowe drzwi domku stały otworem. Z wnętrza słychać było słabe wołanie:

— Na pomoc! — I trochę głośniej: — Ratunku!

— Coś się tam stało! — krzyknął Jupiter i obaj z Clunym puścili się biegiem w stronę budynku.

Hans wyskoczył z szoferki i pognał za nimi.

Wbiegli przez frontowe drzwi wprost do małego schludnego pokoju. Okalały go półki pełne książek. Na ścianach wisiały oprawione tytułowe strony starych gazet.

— Ratunku! Na pomoc!

Wołanie dochodziło z drugiego pokoju, po lewej stronie. Był to gabi­net zawalony stertami wiekowych gazet i czasopism. Na biurku stała maszyna do pisania, obok złożone w pudełku, zapisane kartki.

Na podłodze leżał stary człowiek. Zwrócił ku nim oczy. Z ust ciekła mu strużka krwi, na policzku miał świeżą ranę.

— Mein Gott — powiedział Hans. Podniósł delikatnie staruszka i usadowił w fotelu. Cluny przyniósł szklankę wody. Stary pan wypił ją łapczywie..

— Brodaty mężczyzna — powiedział — Z blizną na twarzy. W marynarskiej kurtce. Kim... kim wy jesteście?

— Java Jim! — wykrzyknął Cluny.

Jupiter wyjaśnił, kim są i dlaczego tu przyszli.

— Pan Pidgeon z „Sun-Press” skierował nas do pana. Jeśli to pan nazywa się Jesse Widmer — zakończył.

Staruszek skinął głową.

— Tak, to ja. Java Jim, powiadacie? Ten człowiek, który na mnie napadł?

Pan Widmer wziął głęboki oddech; Hans opatrzył mu ranę na twarzy i uśmiechał się do niego krzepiąco, zapewniając, że rana nie jest po­ważna.

— Jego nie skierowała tutaj redakcja „Sun-Press” — odpowie­dział wreszcie. — Po prostu wpakował mi się do domu. Chodziło mu o pożar jakiegoś sklepu, mniej więcej w listopadzie 1872. Mówicie, że ten brodacz szuka skarbu z „Argyll Queen”? Czy jakiś skarb w ogóle istnieje?

— A pana interesuje zaginiony skarb z „Argyll Queen”? — zapytał Cluny.

Pan Wid mer skinął głową.

— Interesowałem się tym długi czas. Badałem tę sprawę przez całe lata. Zebrałem sporo wycinków na ten temat w moim prywatnym archi­wum.

— I o tym pan opowiedział Javie Jimowi? — zapytał Jupiter.

— Nie. Nie podobał mi się. Kiedy mu odmówiłem wszelkich informa­cji, uderzył mnie i zaczął sam przerzucać papiery. Pewnie znalazł to, czego szukał, bo sobie poszedł. Zabrał jakieś wycinki z gazet.

Jupiter jęknął.

— Wziął pańskie wycinki? Co w nich było? To bardzo ważne, pro­szę pana.

Jesse Widmer potrząsnął głową:

— Nie wiem, ale mogę to ustalić, jeśli chcecie. Mam wszystkie wycinki na mikrofilmie. Podaj mi to pudełko, chłopcze.

Cluny wziął z biurka długie, wąskie pudło i wręczył panu Widmerowi. Ten pogrzebał w nim chwilę i wyciągnął jeden z mikrofilmów.

— Tu jest rok 1872. Włóż to do czytnika. Tam stoi.

Jupiter usiadł przed wizjerem i zaczął odczytywać kolejne wycinki, począwszy od września.

— Tu jest coś! — wykrzyknął. — 15 listopada! „»Wright i Syno­wie« Kupiectwo Okrętowe, uległo poważnemu pożarowi. Ogień strawił magazyn.” To musi być to!

— Co to jest kupiectwo okrętowe? — zapytał Cluny.

— Sklep detaliczny z artykułami zaopatrzenia okrętów — wyjaśnił Jupiter.

— „Wright i Synowie”? Ten sklep wciąż istnieje — powiedział pan Widmer. — Znajduje się tu, w pobliżu zatoki.

— Chodźmy tam, szybko! — ponaglał Cluny.

— Myślę, że najpierw trzeba wezwać doktora do pana Widmera — powiedział Hans.

Stary pan potrząsnął głową.

— Nie, nie trzeba. Czuję się dobrze. Sam zatelefonuję do mojego lekarza. Wy schwytajcie tego brodacza. To będzie dla mnie najlepsze lekarstwo. Idźcie już, idźcie!

Jupiter wahał się tylko chwilę. Uśmiechnął się w podzięce do pana Widmera i wyszli spiesznie. Pojechali do zatoki i odnaleźli staroświecki sklep „Wright i Synowie” w bocznej ulicy, niemal tuż nad wodą.

W sklepie przywitał ich starszy pan:

— Czym mogę służyć?

— Czy ma pan księgi handlowe z 1872 roku? — wystrzelił Cluny.

— Staramy się dowiedzieć... — zaczął tłumaczyć Jupiter.

— Jeśli jesteście kumplami tego brodatego łotra, który tu był przed chwilą, wynoście się natychmiast! — ostro przerwał mu starszy pan.

— To nie jest nasz przyjaciel, proszę pana — odparł Jupiter i wy­jaśnił pokrótce, czego szukają.

— Angus Gunn, co? A więc tak jak powiedziałem temu bezczelne­mu typowi, trzęsienie ziemi zniszczyło nasze stare księgi.

Jupiter poczuł się zdruzgotany.

— Więc nie ma sposobu, żeby się dowiedzieć, co Angus Gunn kupił tutaj w 1872 roku?

Starszy pan potrząsnął głową.

— Chociaż może... poczekajcie tutaj. Pogrzebię w naszym magazy­nie. Potrwa to pięć, dziesięć minut.

Wspiął się po paru stopniach do drzwi z napisem „Pomieszczenia prywatne”, otworzył je i znikł za nimi.

Hans, rozmiłowany podobnie jak wujek Tytus w oryginalnych starociach, zaczął rozglądać się po sklepie. Cluny podszedł do modelu statku na wystawie, a Jupe czekał niecierpliwie na miejscu. Nagle Cluny spo­jrzał przez szybę wystawową i wytrzeszczył oczy.

— Jupe! — szepnął nagląco.

Jupiter poczuł się do niego szybko.

— Co się stało?

— Ktoś tam stał i obserwował sklep.

— Gdzie? — Jupiter szukał wzrokiem.

— Na samym końcu ulicy! Kiedy patrzyłem na niego, schował się za róg ostatniego budynku. Może to był Java Jim?!

Jupiter spojrzał w głąb sklepu. Starszy pan jeszcze nie wrócił, Hans był zaabsorbowany starym zegarem okrętowym. Jupe skinął na Cluny'ego i wyszli ze sklepu.

— Zobaczymy. Może uda nam się go znaleźć.

Szli w stronę zatoki, trzymając się blisko ścian budynków i rozgląda­jąc się bacznie. Na końcu ulicy wyjrzeli ostrożnie za róg. Cluny wykrzyk­nął z cicha:

— Jupe! Popatrz! Zielony volkswagen!

Mały samochód stał po przeciwnej stronie szerokiego bulwaru nad zatoką. Dalej, poza samochodem niski, wąsaty młodzieniec szybkim krokiem przechodził przez mokry piasek ku wyciągniętej na skraj plaży drewnianej barce.

— To nie jest Java Jim. To Stebbins! — powiedział Jupe.

Obserwowali młodego człowieka, póki nie zniknął za zagrzebaną częściowo w piasku barką. Widzieli, że kiedy wchodził za barkę, jego usta poruszały się, jakby coś do kogoś mówił.

— Spotyka się tam z kimś, Cluny.

— Może z Javą Jimem?

— Idź za mną — powiedział Jupe zawzięcie.

Dowódca detektywów przeszedł przez szeroki bulwar i zbliżał się do barki od strony burty.

— Jeśli Stebbins rozmawiał tam z Javą Jimem, może uda się nam ich podsłuchać — szepnął. — Dowiemy się w ten sposób, co planują. Chciałbym też wiedzieć, jak Java Jim trafił do Jesse'a Widmera.

Przyłożył palce do ust, gdy stanęli przy barce i nasłuchiwał z natęże­niem. Ale z drugiej strony barki nie dobiegał żaden dźwięk.

— To za daleko — szepnął Cluny. — Spróbujmy wyjrzeć na dru­gą stronę.

— Nie. Możemy wpaść na nich. Zakradniemy się górą.

Jupiter wskazał drabinę, przymocowaną do burty barki. Mieli trochę trudności ze wspinaniem się po niej, ponieważ plaża opadała w stronę wody i barka była przechylona. Wreszcie Jupe dźwignął się jakoś przez burtę. Cluny za nim. Szli na palcach, trzymając się blisko siebie, gdy nagle przegniłe deski pokładu zapadły się pod nimi z trzaskiem. Spadli jak kamienie w czarną otchłań!

— Uff! — sapnął Jupiter, gdy wylądowali w czymś miękkim i mo­krym.

— Stare worki — wystękał Cluny. — Spadliśmy na stertę worków!

Zagrzebani w workach odzyskiwali powoli oddech, po czym zeszli ze sterty, stanęli na pochyłej podłodze i rozejrzeli się dookoła. Znaleźli się w ładowni barki, ciemnej i wilgotnej, dno miała na wpół przegniłe. Trochę światła wpadało przez szczeliny w burtach i przez postrzępioną dziurę w pokrywie luku, przez którą wpadli. Znajdowała się ponad trzy metry nad ich głowami!

— Poszukaj czegoś, po czym można by się wspiąć — powiedział Jupe.

Obeszli wokół oślizgłą ładownię. Poza stertą worków nie było w niej nic; ani skrzynek, ani desek, ani lin, ani drabin! Coś małego czmychnęło w ciemny kąt. Szczur!

Cluny spojrzał na Jupitera.

— Nie ma stąd wyjścia, Jupe.

— Sprawdźmy jeszcze raz! Od początku do końca!

Przeszli całą długość spadzistej podłogi i zatrzymali się na skraju zalegającej tam wody. Jupiter przełknął głośno ślinę.

— Cluny, spójrz na ściany. Ślady po wodzie sięgają wysoko. W cza­sie przypływu ta nieszczelna ładownia prawie kompletnie wypełnia się wodą!

Wrócili biegiem pod dziurę w luku.

— Zacznijmy wołać! — krzyknął Cluny.

Wtem otwór nad nimi przesłonił cień i po chwili pojawiła się w nim twarz. Młoda, wąsata twarz!

— Nie zdzierajcie sobie gardeł — powiedział Stebbins ponuro. — Nikt tu zimą nie zachodzi a na bulwarze jest za duży ruch samocho­dowy, żeby was ktoś usłyszał.

Chłopcy bez słowa patrzyli w błyszczące oczy kierowcy zielonego volkswagena.

— Chcę z wami porozmawiać, dzieciaki — powiedział Stebbins.

ROZDZIAŁ 15

Parę słów za dużo

Bob i Pete dojechali do składu materiałów budowlanych Ortegów wczesnym popołudniem. Smagły mężczyzna ładował cegły na cięża­rówkę. Kiedy powiedzieli mu, że mają kilka pytań dotyczących dawnych właścicieli, braci Ortegów, otarł pot z czoła i uśmiechnął się szeroko.

— Ach, ci sławni bracia Ortegowie! Najlepsi za dawnych czasów kamieniarze w Kalifornii. Jeden z nich był moim pradziadkiem. Jestem Emilio Ortega — westchnął ciężko. — Teraz ja jestem najlepszym w całym stanie kamieniarzem, ale nikt już nie potrzebuje dobrze obro­bionych kamieni. Są zbyt drogie.

— Więc pan wszystko wie o dawnych braciach Ortegach? — za­pytał Bob.

— Pewnie. Co chcecie wiedzieć, muchachos?

— 22 listopada 1872 roku sprzedali Angusowi Gunnowi ładunek czegoś. Chcemy wiedzieć, co to było.

— Caramba! — wykrzyknął Emilio Ortega. — Chcecie wiedzieć, co ktoś kupił w 1872 roku? Ponad sto lat temu?

— To zbyt dawno? — zmartwił się Pete.

— Nie będzie pan mógł nam pomóc? — zapytał Bob z zawodem.

— Ponad sto lat! — powtórzył Ortega ze zgrozą, po czym roze­śmiał się i puścił do nich oko. — Pewnie, że mogę wam pomóc! Ortego­wie mają najlepszą księgowość w stanie Kalifornia. Chodźcie za mną.

Zaprowadził ich do biura składu i wziął się do przetrząsania drewnia­nych szafek na akta. Spośród pożółkłych teczek w głębi szafki wyciąg­nął w końcu jedną, zdmuchnął z niej kurz i położył z uśmiechem na biurku.

— Mówicie, że zakupu dokonano 22 listopada. Angus Gunn? Do­bra, zobaczymy, co tu... o, jest! „Angus Gunn. Phantom Lake. Specjalne zamówienie: tona ciętego granitu. Zapłacone gotówką i odebrane”.

— Tona granitu — powtórzył Pete. — Ale jakiego granitu? To znaczy, jakiego rodzaju kamieni?

Pan Ortega potrząsnął głową.

— Tego tu nie ma. Zapisano tylko wagę kamieni. To było zamówie­nie specjalne i po cenie sądząc, nie były to po prostu zwykłe kamienie. Tyle można wywnioskować.

— Jakiego rodzaju zamówienia specjalne składano w owych cza­sach, proszę pana? — zapytał Bob. — Co to w ogóle było zamówie­nie specjalne?

— Hm — pan Ortega podrapał się w brodę. — Może to ozna­czać, że chodziło o coś więcej niż o zwykłe kamienie, wybrane z nasze­go kamieniołomu. Może miały mieć określoną wielkość lub kształt albo jakieś specjalne wykończenie. Mogły być poddane szczególnej obróbce po wydobyciu z kamieniołomu. Ale cena jest za niska jak na polerowany kamień. Czy ten Angus Gunn wybudował może jakąś wykładaną kamie­niami ścieżkę?

— Ścieżkę? — zdziwił się Pete.

— W tamtych czasach wykładano ścieżki kamieniami. Dużymi, pła­skimi kamieniami.

— Nic nam o tym nie wiadomo — powiedział Bob.

— Więc mogły to być rozmaite kamienie, duże albo małe. Na ściany domu, fundamenty, bruk albo coś tam jeszcze. — pan Ortega wzruszył ramionami. — Czy to ważne, jakie miały rozmiary i kształt, chłopcy?

— Tak, proszę pana! — odpowiedzieli zgodnie.

Pan Ortega skinął głową.

— Okay, na rachunku jest numer zamówienia. Kamień pochodził pewnie ze starego kamieniołomu na wzgórzach. Nie korzystamy z niego teraz zbyt często, ale trzymamy tam stróża i to stare zamówienie może wciąż znajdować się w jego biurze.

— O rany! — wykrzyknął Bob. — Czy możemy się tam wybrać?

— Oczywiście. — Pan Ortega wytłumaczył, gdzie znajduje się ka­mieniołom.

— Ależ to tylko parę kilometrów za Phantom Lake — ucieszył się Bob. — Po drodze wstąpimy zobaczyć, czy Jupe i Cluny już wrócili.

W tym jednak czasie Jupe i Cluny wpatrywali się w wąsatą twarz Stebbinsa, spoglądającego na nich przez dziurę w pokładzie barki.

— Nie mamy zamiaru z tobą rozmawiać! — zawołał Cluny odważ­nie. — Wiemy, kim jesteś!

Na twarzy Stebbinsa pojawił się niepokój.

— Co wiecie?

— Wiemy, że jesteś złodziejem i że profesor Shay posłał cię do więzienia — powiedział Jupiter zapalczywie. — Wiemy też, że w po­goni za skarbem Angusa Gunna złamałeś reguły warunkowego zwol­nienia!

— Policja też o tym wie! — dodał Cluny.

Stebbins odwrócił głowę i rozejrzał się wokół. Potem znowu skiero­wał na nich uważne spojrzenie.

— A więc to wam powiedział profesor Shay? Jak doszło do tego, że z nim współpracujecie, chłopcy?

— On współpracuje z nami — skorygował Jupiter. — To my znaleźliśmy drugi dziennik Angusa. Ten, który sfotografowałeś!

— Wy znaleźliście... — Stebbins zawahał się. — Czego dowie­dzieliście się w tym sklepie?

— Myślisz, że ci powiemy? — zawołał Cluny.

— Dlaczego nie zapytasz swojego wspólnika, Javy Jima? — od­parował Jupe.

— Java Jim? Co wiecie o nim, dzieciaki?

— Wiemy, że obaj chcecie zagarnąć skarb! — krzyknął Cluny. — Ale nie uda się wam! Pokonamy was...

— Pokonacie nas w poszukiwaniach? — wpadł mu w słowa Steb­bins. — A więc nie znaleźliście jeszcze skarbu. Profesor Shay również nie wie, gdzie on jest. Ale myślicie, że Java Jim wie.

— Może Java Jim nie mówi ci wszystkiego — zauważył Jupiter i uśmiechnął się. — Trudno o honor wśród złodziei, Stebbins!

— Złodzieje? Jeśli wam powiem... — Stebbins urwał i potrząsnął głową. — Nie, nie uwierzylibyście moim słowom...

Urwał znowu i wpatrywał się w nich przez chwilę. Nagle w jego oczach pojawił się błysk.

— Było was czterech. Gdzie są tamci dwaj?

— Chciałbyś to wiedzieć, co! — krzyknął Cluny.

Jupiter roześmiał się.

— A nie mówiliśmy, że cię ubiegniemy?!

— Ubiegniecie... — powtórzył Stebbins i nagle się uśmiechnął. — Więc wy dwaj jesteście na ostatnim etapie, tak? Tamci dwaj są w skła­dzie Ortegów! Dzięki, chłopcy!

Jupiter jęknął. Niechcący powiedział Stebbinsowi, gdzie są Bob i Pete! Młody wąsacz patrzył na niego chwilę z uśmiechem, po czym znikł. Słyszeli jego kroki, kiedy przechodził przez pokład barki, zesko­czył z niej na piasek i oddalił się szybko.

Zamknięci w ładowni, Jupiter i Cluny patrzyli, jak woda podpełza coraz bliżej. Nie było jak się stąd wydostać. Zaczęli krzyczeć.

Bob i Pete wrócili do Phantom Lake późnym popołudniem. Pani Gunn wyszła im na spotkanie.

— Nie, Jupiter i Cluny nie wrócili jeszcze — odpowiedziała na ich pytanie.

Powtórzyli jej, czego się dowiedzieli w składzie Ortegów.

— Tona specjalnych kamieni? — zdziwiła się pani Gunn. — Do czego, na Boga? Może na fundamenty tego domu?

— Nie, proszę pani. Dom był już wtedy zbudowany — powiedział Pete.

— Czy może wie pani o jakiejś innej budowli z kamienia, gdzieś tutaj? — zapytał Bob.

Pani Gunn zastanawiała się przez chwilę i potrząsnęła głową.

— Absolutnie nic nie przychodzi mi na myśl.

— Musi coś być! — upierał się Pete. — Stary Angus coś musiał...

Urwał, gdyż na drodze pojawił się samochód. Może pikap? Nieba­wem okazało się, że jest to stary ford pani Gunn. Zatrzymał się przed domem. Wysiadł Rory, wynosząc mały generator.

— Nie ma rzetelnej roboty w dzisiejszych czasach — gderał. — Całe popołudnie musiałem czekać na naprawę!

— Rory, czy przypominasz sobie, żeby tu było coś z kamienia? —zapytała pani Gunn. — Budowla, na której trzeba całej tony kamieni?

— Z kamienia? — Rory zmarszczył czoło. — Całej tony tego?

Bob i Pete powiedzieli mu o zamówieniach Angusa.

— Nic takiego sobie nie przypominam. Mówicie, że w kamienioło­mie mogą powiedzieć coś więcej o kształcie i rozmiarach tych kamieni? — spytał Rory.

Bob skinął głową.

— Tylko że robi się późno. Na rowerach nie zajedziemy tam przed zmrokiem.

— Zawiozę was — zaoferował się Rory. — Muszę pojechać po coś w tamtą stronę. Podrzucę was na miejsce, a wrócicie sobie na rowerach.

Było wciąż jasno, kiedy Rory wysadził ich pod głównym wejściem do starego kamieniołomu i odjechał.

Kamieniołom był głębokim, rozległym wykopem o średnicy co naj­mniej dwustu metrów, na którego dnie stała woda. Wszędzie wokół sterczały kamienie, połyskując w promieniach zachodzącego słońca. Zbocze góry nad dołem było pocięte szeregiem biegnących łukiem tarasów przypominających schody. Przeciwległy koniec kamieniołomu odbiegał od stoku, przecinało go tylko na kilka tarasów-stopni. Na naj­mniejszym z nich znajdowała się kamienna chata, a przed nią stała zaparkowana ciężarówka. W chacie paliło się światło.

— Dozorca jest jeszcze! — powiedział Pete.

Zeszli na dolny taras i ruszyli w stronę chaty. Nie uszli jeszcze poło­wy drogi, gdy w chacie zgasło światło, wyszedł z niej jakiś człowiek i wsiadł do ciężarówki. Zaczęli krzyczeć:

— Hej! Proszę pana!

Ale tamten był za daleko i warkot silnika zagłuszył ich wołanie. Puścili się biegiem. Ciężarówka wyjechała już jednak na drogę nad kamieniołomem i się oddaliła. Gdy dopadli chaty, zastali drzwi zamknię­te głucho na kłódkę.

— Za późno — jęknął Pete.

Bob oglądał chatę. Miała cztery okna z okiennicami zablokowanymi od zewnątrz grubymi deskami, wsuniętymi w uchwyty.

— Może uda nam się jakoś dostać do środka i znaleźć to zamówie­nie. Pan Ortega wie, że tu jesteśmy.

Pete odblokował okiennicę.

— Bob! Okno nie jest zamknięte!

— Mamy szczęście. Włazimy.

Wdrapali się przez okno do wnętrza chaty. Znaleźli się w biurze zastawionym starymi, drewnianymi meblami. Pete podszedł do szafek na akta i odszukał tę, która była oznaczona kartką: „1870—1990”. Otwo­rzył ją, przerzucił kilka teczek i wyciągnął jedną z datą 1872. Położył ją na biurku i obaj z Bobem pochylili się nad nią.

Na zewnątrz rozległy się ciche kroki.

— Co to? — Bob odwrócił się szybko do okna.

Otwarta okiennica zamknęła się z trzaskiem. Usłyszeli szuranie de­ski, wsuwanej w uchwyty. Następnie kroki oddaliły się spiesznie.

Byli uwięzieni!

ROZDZIAŁ 16

Wieczorne hałasy

Ostatnie promienie słońca padały skośnie przez postrzępioną dziurę w pokrywie luku. Jupiter i Cluny ochrypli od krzyku. Usiedli pod ocieka­jącą wilgocią ścianą w górnym końcu barki i patrzyli, jak woda przypły­wu powoli zbliża się do nich.

— Jak myślisz, Jupe, ile czasu nam zostało? — zapytał Cluny cicho.

— Może jeszcze ze dwie godziny. Ktoś nas niedługo znajdzie.

— Jak dotąd, nikt nas nie usłyszał — powiedział zgnębionym gło­sem Cluny.

— W końcu przecież nas usłyszą. Hans na pewno nas szuka już od dawna.

— Ale on nie wie, że jesteśmy w barce. Nigdy tu nie zajrzy!

— Za parę minut zaczniemy znowu krzyczeć. Ktoś nas na pewno usłyszy.

— Tak, pewnie — powiedział Cluny z powątpiewaniem.

Minęło parę minut, ale Jupiter nie zaczął krzyczeć. Wpatrywał się w coś z namysłem.

— Cluny — odezwał się wreszcie — widzisz tę szafkę? Jest wprawdzie przybita do ściany, może jednak uda nam się ją oderwać. Drewno już zbutwiało.

Cluny potrząsnął głową.

— Za niska. Nie sięgniemy z niej do otworu.

— Nie zamierzam się po niej wspinać. Jeśli ją oderwiemy od ściany i płasko ułożymy, może się utrzymać na wodzie, a my podpłyniemy na niej do otworu!

Obaj zerwali się z miejsca i brodząc w wodzie, dobrnęli do szatki. Była dobudowana do ściany ładowni i przybita gwoździami do podłogi. Nerwowo rozglądali się za czymś, czym dałoby się ją podważyć.

Nad głowami chłopców zadudniły raptem ciężkie krok,. Ktoś szedł przez pokład wolno i ostrożnie, jakby się skradał.

— Jupe! — wykrzyknął Cluny. — Ktoś...

— Ciii! — uciszył go Jupiter. — Nie wiadomo, kto to jest. Od dłuż­szego czasu nie krzyczeliśmy. Nikt nie mógł nas słyszeć i przyjść teraz z pomocą.

Cluny kiwnął głową. Obaj wstrzymali oddech i nasłuchiwali. Ciężkie kroki zbliżały się ostrożnie do wyłamanych desek w pokrywie luku. Po­tem umilkły i zapadła cisza.

— Jupiter! Cluny! — rozległo się wreszcie wołanie. To był Hans!

— Hans! — wrzasnął Jupiter. — Tu jesteśmy, na dole! — Dobrnęli pod otwór w górze.

— Wyciągnij nas stąd! — wołał Cluny.

— Zaraz, poczekajcie — odpowiedział Hans.

Odszedł, a po chwili usłyszeli odgłosy wyłamywanego drewna. Za­raz potem przez otwór wsunęła się drabina oderwana z burty barki. Jupiter i Cluny wdrapali się czym prędzej na pokład.

— Co za radość cię widzieć, Hans! — wykrzyknął Cluny.

— Wszędzie was szukałem po waszym zniknięciu ze sklepu — powiedział Hans poważnie. — Nie powinniście się oddalać beze mnie.

— Jak nas znalazłeś? — zapytał Jupiter.

— Najpierw szukałem po ulicach, lodziarniach, gdzie się dało. Po­tem wróciłem do sklepu, gdzie spotkałem chłopca, który mi powiedział, że was widział na barce.

— Jakiś chłopiec widział nas na barce? — zdziwił się Cluny.

— Właśnie — przytaknął Jupiter w zamyśleniu. — Czy został tam, w sklepie?

— Nie, poszedł sobie. — Aha, pan Wright ma dla was wiadomość. Rozmawiał ze swoim ojcem, zupełnym staruszkiem. Ten mu powiedział, że nie ma możliwości, żeby dowiedzieć się, co Angus Gunn kupił w roku 1872, ale że da się tę rzecz odszukać w domu Gunnów.

— W jaki sposób? — zapylał Jupe z ożywieniem.

— Mówił, że w tamtych czasach każdy artykuł w ich sklepie był opatrzony mosiężną tabliczką, na której było wygrawerowane: „Wright i Synowie”. Musicie tylko poszukać przedmiotu z taką tabliczką.

— Jedziemy więc do domu szukać! — naglił Cluny.

— I to szybko — zgodził się Jupiter. — Właśnie sobie przypo­mniałem. Stebbins wie, dokąd pojechali Pete i Bob! Może im grozi niebezpieczeństwo!

Kiedy Hans zatrzymał pikapa na podjeździe, w oknie domu Gunnów jarzyła się choinka. Jupiter i Cluny pobiegli do środka. Hans ruszył za nimi wolnym krokiem i najpierw poszedł zatelefonować do wujka Tytu­sa. Pani Gunn siedziała sama w salonie. Ogień na kominku rozpędzał wieczorny chłód.

— Mamo! — zawołał Cluny od progu. — Czy mamy w domu coś opatrzonego mosiężną tabliczką „Wright i Synowie”?

Wyjaśnił następnie, czego dowiedzieli się w Santa Barbara.

— A więc nie udało się wam dowiedzieć, co tam kupił stary Angus.

— Pani Gunn ściągnęła brwi. — Mówisz o przedmiocie z mosiężną tabliczką? Na wielu starych rzeczach Angusa są mosiężne tabliczki. To było ogólnie przyjęte w dawnych czasach. Ale nie przypominam sobie niczego od „Wrighta i Synów”.

— Wysil pamięć, mamo, proszę! — nalegał Cluny.

— Czy Bob i Pete już wrócili? — zapytał Jupiter.

— Tak. Wrócili powiedzieć mi, że Angus kupił u Ortegów tonę grani­towych kamieni. Nie dowiedzieli się jednak, jakiego rodzaju były te kamienie, jakie miały kształty i rozmiary, więc Rory zawiózł ich do ka­mieniołomu Ortegów i pojechał dalej w jakiejś sprawie. Ale.,.

— Nie wrócili jeszcze stamtąd? — przerwał jej Jupiter, spogląda­jąc na zegar. Była prawie siódma.

— Ani oni, ani Rory. Ale...

Nagle rozległ się dziwny hałas. Dobiegał gdzieś z oddali, za domem. Hans wszedł właśnie do salonu i przystanął, nasłuchując.

Odgłos brzmiał jak walenie młotem. Głęboki huk żelaza uderzające­go w kamień.

— Słyszeliście?! — wykrzyknęła pani Gunn. — O tym starałam się wam powiedzieć, chłopcy. Słyszę te odgłosy niemal od godziny. Jestem nimi zaniepokojona. Co to może być?

— Brzmi to tak, jakby ktoś rozwalał ścianę — powiedział Hans.

Ale nikt tu nie mieszka w pobliżu. Nic tam nie ma, poza... — pani Gunn urwała.

— Poza czym, mamo? — zapytał Cluny. — Ja nigdy nie widzia­łem nic po tamtej stronie.

— Może nigdy jej nie zauważyłeś. Stoi tam stara wędzarnia. Nie używano jej od czasów, kiedy twój ojciec był dzieckiem. Zdążyłam o niej zupełnie zapomnieć.

— Wędzarnia? Kamienna wędzarnia? — zapytał Jupiter.

— Chyba tak. Kiedy zobaczyłam ją po raz pierwszy, była obrośnięta winoroślą i nigdy się jej bliżej nie przyglądałam.

— Hans, weź latarnię z pikapa! — zawołał Jupiter.

Hans przyniósł latarnię, a pani Gunn poprowadziła ich zarośniętą ścieżką przez zarośla. Wieczór był zimny, jak to bywa w grudniu w Kali­fornii. Szli ścieżką dobry kilometr, aż dotarli do starej drewnianej chaty.

— Za czasów dziadka Gunna mieszkali tu pracownicy — objaśniła pani Gunn. — Dlatego wędzarnię postawiono w jej pobliżu.

— Czy zbudował ją stary Angus, proszę pani? — zapytał Jupiter.

— Nie jestem pewna. Myślę, że raczej dziadek Gunn, syn Angusa — przystanęła, próbując dojrzeć coś w ciemnościach. — Wędzarnia powinna być gdzieś tutaj.

Nie było już słychać walenia młotem. Pani Gunn skręciła ze ścieżki między krzewy, które były zdeptane i połamane. Przedzierali się przez nie do wędzarni, ale... znaleźli tylko stertę kamieni!

— Ktoś ją zburzył! — wykrzyknęła pani Gunn.

— Ktoś szukał w niej skarbu! — wtórował jej Cluny.

— Myślę, że to robota Stebbinsa — powiedział Jupiter. — Może także Javy Jima. Obaj mogli godziny temu wrócić z Santa Barbara. Skąd się dowiedzieli o tej wędzarni?

Hans podniósł leżący na ziemi młot kowalski.

— Rękojeść wciąż ciepła — mruknął.

Nasłuchiwali z natężeniem, ale żaden dźwięk nie zakłócał już wie­czornej ciszy. Jupe w świetle latarni oglądał uważnie ruinę wędzarni.

—Ściany były zbudowane z solidnego kamienia —mówił z wolna. — Sądząc po wyglądzie cegieł ogniotrwałych w palenisku i w nim nic nie ukryto. Wszędzie tu pełno pająków. — Rozejrzał się dookoła. — Nie ma żadnych śladów, które by wskazywały, że stąd coś wyciągano.

Cluny myszkował wśród rozrzuconych kamieni.

— Jupe, na jednym kamieniu jest jakiś napis!

Hans podszedł z latarnią. Jupe starł pył z kamienia i odczytał: „C. Gunn 1883”.

— To dziadek — powiedziała pani Gunn. — Na imię miał również Cluny.

Jupiter uśmiechnął się.

— Więc to nie stary Angus zbudował wędzarnię. Skarb nie mógł tu być ukryty. Zabieramy się stąd.

Na podjeździe obok pikapa zastali samochód profesora Shay'a. Sam profesor stał na schodach domu, drżąc z zimna w swym lekkim ubraniu.

— Za zimno dziś jak na Kalifornię — powiedział z uśmiechem. — Przyjechałem zapytać, czyście się dowiedzieli czegoś dzisiaj, chłopcy. Opowiedzcie mi szybko.

W ciepłym salonie, z buzującym na kominku ogniem i choinką, Jupi­ter opowiedział o wyprawie do Santa Barbara.

— Chodziło o jakiś przedmiot opatrzony mosiężną tabliczką? A Ja­va Jim i Stebbins byli tam obaj? — dumał profesor. — Czy znaleźliście już tę tabliczkę?

— Jeszcze nie — odpowiedział Cluny. — Właściwie nie zaczęli­śmy nawet szukać.

— Czekamy wciąż na Boba i Pete'a. — Jupiter opowiedział o ich wyprawie do składu Ortegów i spojrzał z niepokojem na zegar. — Rory ich tam zawiózł, ale... O! Przyjechali!

Na podjeździe zatrzymał się stary ford. Wysiadł Rory i zacierając ręce, szedł do frontowych drzwi. Był sam.

— Gdzie jest Bob i Pete? — zapytała pani Gunn, gdy wszedł do salonu.

— Pewnie tam, gdzie ich zostawiłem. W kamieniołomie — burknął Rory i zwrócił się do Cluny'ego: — No i co, powiodło się poszukiwanie wiatru w polu?

Nie zrażony Cluny opowiedział mu, czego się w tym mieście dowie­dzieli.

— Ale nie zaczęliśmy szukać czegoś opatrzonego taką tabliczką, bo Bob i Pete dotąd nie wrócili. Poza tym ktoś zburzył starą wędzarnię — zakończył.

— Jaką wędzarnię? A tak, zapomniałem o niej — Rory spojrzał na zegar. — Ci chłopcy jeszcze nie przyszli? Powinni wrócić już dobrą godzinę temu.

— To była kamienna wędzarnia? — zainteresował się profesor Shay. — Ale przecież nikt nie mógł wiedzieć, że Angus zwiózł tutaj tonę kamieni. Chyba że...

— Że ten ktoś rozmawiał z Pete'em i Bobem — dokończył Cluny.

— Albo też był u Ortegów — dodał Jupiter i opowiedział, jak wyga­dał się nieopatrznie Stebbinsowi. — Najbardziej niepokoi mnie to, że Stebbins i Java Jim mogli się dowiedzieć również o kamieniołomie. Któryś z nich mógł się tam udać za Pete'em i Bobem!

— Co?! — profesor Shay zerwał się z miejsca — Bob i Pete mo­gą być teraz w tęgich opałach, mogło im się nawet coś stać! Spieszmy się!

Wszyscy wybiegli czym prędzej z domu.

ROZDZIAŁ 17

Ostatnia wskazówka

Stary kamieniołom srebrzył się w zimnym świetle gwiazd, jego dno zaś tonęło w przepastnych ciemnościach. Zaparkowali samochody przed wejściem, przy którym Rory zostawił Boba i Pete'a. Nigdzie nie było widać żadnego światła.

— Poszukajmy jakichś śladów — powiedział Jupiter.

Rozejrzeli się po wierzchołku kamieniołomu. Wkrótce Rory znalazł rowery.

— Tam, gdzie je zostawiłem — zauważył ponuro. — Musieli zejść do kamieniołomu. Jakby się wybrali dokądś indziej, to by je zabrali.

Ostrożnie schodzili po kamiennych tarasach, które w świetle ich latarek wyglądały jak gigantyczne schody. Po powierzchni wody, na dnie wykopu przesuwały się fantastyczne refleksy światła. Profesor Shay popatrzył na wodę u ich stóp i wzdrygnął się.

— Jeśli się obsunęli tam, w dół...

— Proszę tego nawet nie mówić, profesorze — powiedział Cluny drżącym głosem.

Jupiter szukał na wysokiej skalnej ścianie z drugiej strony tarasu kredowych znaków zapytania — symboli detektywów. Żadnego nie zo­baczył.

— Jeśli byli śledzeni, nie wiedzieli o tym — powiedział. —W przeciwnym razie zostawiliby znaki zapytania, żeby mi wskazać swoją drogę ucieczki. Zawsze mamy przy sobie kredę.

— Nie jestem pewien, czy to dobry znak, Jupiterze. Mogli zostać zaskoczeni — zauważył profesor Shay.

Nikt nie odpowiedział na tę ponurą uwagę. Maszerowali w milcze­niu tarasem w połowie wysokości kamieniołomu. Kierowali światła latarek i latarni w dół i w górę. Widzieli tylko kamienne stopnie, skręco­ne, stare drzewa, wyrastające ze szczelin skalnych i sterty obsuniętych kamieni.

Małe zwierzątka przemykały gdzieś w ciemnościach. Dwukrotnie wąż przeciął im drogę i wśliznął się pod kamienie Z drzewa zerwał się duży ptak i pofrunął ciężko w górę kamieniołomu Był to ptak-łowca, pewnie sowa uszatka w pogoni za zdobyczą.

Wciąż nie znaleźli ani śladu Boba i Pete'a, nie usłyszeli żadnego dźwięku poza odgłosami wydawanymi przez zwierzęta. Okrążyli niemal cały kamieniołom, nim wreszcie usłyszeli jakieś odmienne dźwięki!

— Słyszycie? — spytał Hans szeptem.

Coś metalowego pobrzękiwało niedaleko przed nimi.

— Widzicie coś? — zapytał cichutko Cluny.

— Nie — wymamrotał profesor Shay.

Teraz usłyszeli tarcie drewnem o metal i o inne drewno.

— Patrzcie tam! — wykrzyknął Jupiter z cicha. — Tam na dole jest chata!

Wskutek podniecenia bezwiednie podniósł głos. Przy chacie rozległ się łoskot, a potem ktoś zaczął biec. Rory oświetlił latarką drobną sylwetkę, zmierzającą szybko do stojącego w pobliżu, małego samo­chodu.

— To Stebbins! — krzyknął profesor Shay. — Nie dajcie mu tym razem uciec!

— Bob! Pete! — wołał Jupiter.

— Odciąć mu drogę, głupcy! — wściekał się Rory.

— Stebbins! Stój! — wrzeszczał profesor Shay.

Szczupły młodzieniec dopadł już swego volkswagena, wskoczył za kierownicę i ruszył z impetem. Oddalił się bitą drogą, nim zdążyli dobiec w pobliże chaty.

— Uciekł! — lamentował profesor. — Uciekł, drań!

Jupiter nie martwił się o Stebbinsa.

— Gdzie są Bob i Pete? Co on z nimi zrobił?

Cluny z trudem przełykał ślinę. Hans i profesor milczeli. Jupe wpa­trywał się w ciemności.

— Bob! Pete! — krzyczał i jego głos rozchodził się upiornym echem wśród wysokich ścian kamieniołomu.

Echo powtarzało bez końca krzyki Jupe'a, gdy wtem odpowiedziało mu inne wołanie.

Wszyscy zastygli.

— To oni! — wykrzyknął Cluny.

— Jupe! — powtórzyło się wołanie. — Jesteśmy tu, we wnętrzu chaty!

— Patrzcie! W chacie pali się światło! — spostrzegł profesor Shay.

Wokół jej drzwi i okien pojawiły się nagle obwódki światła. Jupe opuścił się na taras, na którym stała chata. Pozostali poszli w jego ślady. Pobiegł do drzwi i zaczął szarpać kłódkę.

— Frontowe okno, Jupe! — wrzasnął Pete. — Odblokuj okien­nicę!

Rory skoczył do okna, wyciągnął deskę z uchwytów i otworzył okiennicę na oścież. W oknie ukazały się uśmiechnięte twarze Boba i Pete'a.

— O rany! — powiedział Pete. — Już myśleliśmy, że utknęliśmy tu na całą noc albo dłużej!

— Ktoś usiłował się tu dostać! — wtórował mu Bob. — Dlatego zgasiliśmy światło. Najpierw próbował rozbić kłódkę, potem zaczął wy­ciągać deskę z okiennicy.

— To ten łajdak Stebbins! — wykrzyknął profesor Shay.

— Tak, to on musiał was tu zamknąć — stwierdził Rory. — Teraz wrócił, nie wiedzieć po kiego licha, ale go przepłoszyliśmy.

— Wychodźcie chłopcy — powiedział Hans.

Bob potrząsnął głową.

— Nie, najpierw wejdźcie tu, do środka. Odkryliśmy ostatnią wska­zówkę!

W podnieceniu gramolili się wszyscy przez okno. Hans ledwie się przez nie przecisnął. Gdy znaleźli się wreszcie w małym biurze, Bob i Pete wskazali otwarty segregator na biurku.

— „Specjalne zamówienie numer 143” — czytał głośno Jupiter. —„Dla A. Gunna przesłać do składu dziesięć kwadratowych, równo przy­ciętych kamieni, granit”.

Jupiter spojrzał na pozostałych.

— Dziesięć kwadratowych kamieni?

— Po sto kilo każdy — powiedział Pete. — Razem tona. Co An­gus chciał zrobić z dziesięcioma dużymi kamieniami? Zbudować z nich jakiś monument?

Jupiter potrząsnął głową zdezorientowany.

— W Phantom Lake nie ma żadnego monumentu — powiedział Rory.

— Może go postawił gdzie indziej? — rozważał profesor Shay.

— Może zbudował Laurze pomnik w jakimś mieście — podsunął Cluny.

— Nie — powiedział Jupiter z namysłem. — Jestem przekonany, że niespodzianka dla Laury znajduje się gdzieś w Phantom Lake. Z te­go, co Angus napisał w dzienniku, nie wynika nic innego. Zawsze wracał do domu pracować nad niespodzianką dla Laury.

— Wobec tego, chłopcy, to, co zbudował, jest gdzieś ukryte — zadecydował profesor. — Nie może być inaczej. Ukrył to tak sprytnie, że nikt się na to nigdy nie natknął.

— Albo — odezwał się Bob — jest to coś tak oczywistego, że po prostu nie zwróciliśmy na to uwagi! Przypomina mi się opowiadanie Poego o skradzionym liście. Mogliśmy cały czas patrzeć na to i nie widzieć, bo znajdowało się tuż pod naszym nosem!

— Z pewnością jest jeszcze coś, czego nie wiemy — powiedział gorzko profesor Shay.

— Wiem jedno — rzekł na to Pete. — Jest późno i jestem głodny. Chodźmy do domu coś zjeść.

Wszyscy się roześmiali.

— Chodźmy wszyscy do mnie — zaprosił Cluny. — Zatelefonuje­cie do rodziców, koledzy. Mama nam zrobi świetną kolację, a my w tym czasie przystąpimy do rozwiązania zagadki!

— To rozsądna propozycja — uśmiechnął się profesor Shay. —Czy pani Gunn zechce również nakarmić podstarzałego łowcę skar­bów?

— Na pewno zechce, panie profesorze — odparł Cluny. Wrócili tarasami do wyjścia i pozostawionych przy nim samocho­dów i rowerów. Bob i Pete załadowali swoje rowery do pikapa i usado­wili się w nim wraz z Jupe'em i Clunym. Kiedy już ruszali, Pete powiedział:

— Wiem jeszcze jedną rzecz, Jupe. Mówiłeś, że ta sprawa to jak zagadka-składanka. Wszystkie elementy razem dają odpowiedź. No to teraz mamy już te elementy. Trzeba je tylko złożyć do kupy!

ROZDZIAŁ 18

Jupiter wie!

Pani Gunn dopilnowała tego, by jej goście najpierw zjedli spokojnie kolację. Dopiero potem przeszli do salonu porozmawiać o sprawie. Pro­fesor Shay zaczął krążyć po pokoju.

— Musimy rozwiązać tę zagadkę, chłopcy, bo Stebbins i Java Jim ukradną nam skarb sprzed nosa. Jest teraz jasne, że pracują do spółki.

— Nie mamy na to dowodu, panie profesorze — powiedział Jupi­ter z namysłem. — Ale zgadzam się, że zagadkę rozwiązać trzeba. Znamy wszystkie jej fragmenty, dziennik i list Angusa, a jestem pewien, że Angus tak ułożył swoją szaradę, żeby Laura mogła ją rozwiązać.

— Tak — zgodził się Rory. — Tu ci przyznam rację. To jest za­gadka dla osoby, która żyła przed stu laty. Staraliście się, chłopcy, ją rozwiązać, ale mówiłem od początku, że ona jest dziś nie do rozwiąza­nia.

— Tak mówisz, jakbyś nie chciał, żebyśmy znaleźli skarb, Rory! —zawołał Cluny zapalczywie.

— No to go znajdź i niech już raz będzie temu wszystkiemu koniec! — powiedział Rory ponuro.

Jupiter położył sobie list Angusa na kolanach i otworzył dziennik. Bob, Pete i Cluny skupili się wokół niego.

— Mamy więc wszystkie cztery etapy ostatniego kursu Angusa, wszystkie dni, które zbudowały niespodziankę dla Laury — podsumo­wał Jupe. — Teraz musimy ustalić, na co nam wskazują i jak się to ma do sekretu Phantom Lake, czyli do legendy o widmie. Musimy się przekonać, co lustro ma z tym wszystkim wspólnego.

Pete westchnął.

— Tak, tak, zostało nam tylko parę drobiazgów do wyjaśnienia.

Jupe ciągnął dalej, ignorując żart Drugiego Detektywa.

— Po pierwsze, Angus udał się do Powder Gulch po deski na śluzę, podpory i po górników. Sądząc z ilości jedzenia, które kupił, miał dla górników dużą pracę do wykonania. Po drugie, popłynął na wyspę Cabrillo, zaproponował coś właścicielowi i ten się na to zgodził. Wrócił z wyspy z jakimś ładunkiem. Po trzecie, kupił dziesięć stukilowych ka­mieni od braci Ortegów i przetransportował je tutaj. Po czwarte, poje­chał do Santa Barbara kupić u „Wrighta i Synów” ostatni fragment niespodzianki dla Laury. Było to coś, co niemal na pewno można znaleźć na statku, ponieważ tylko takie rzeczy sprzedawali „Wright i Synowie” w tamtych czasach. Jest to przedmiot opatrzony mosiężną tabliczką z nazwą sklepu.

Rory zaśmiał się ze swojego miejsca przy oknie.

— Złóżcie to wszystko razem i ruszajcie dalej, gońcie widmo, co go nawet w tym kraju nie ma! A jak już złapiecie waszego ducha, powiedz­cie mu, żeby się przejrzał w lustrze!

Bob poczerwieniał.

— Rany, to naprawdę brzmi jak...

Pani Gunn ściągnęła brwi i zwróciła się do Jupitera:

— Kiedyście byli w kamieniołomie, przeszukałam dom, ale nie zna­lazłam niczego z tabliczką od „Wrighta i Synów”. Zupełnie nie wiem, co to mogło być.

Jupiter potrząsnął głową ze smutkiem.

— Cokolwiek by to miało być, jestem przekonany, że wszystkie zakupy Angusa składają się na jedną całość. Wszystkie razem tworzą ową niespodziankę dla Laury. Zgodnie z listem Angusa, wiąże się ona z tym, co szczególnie lubił w domu. Tylko co to mogło być?

— Coś dużego — powiedział Cluny z nadzieją.

— Co Angus zrobił z tą tarcicą? Gdzie ona jest? — zapytał profe­sor Shay.

— A kamienie? — dodał Bob. — Gdzie je umieścił? Takie duże kamienie trudno ukryć.

— Słuchajcie! — zawołał Pete. — Co górnicy umieją robić najle­piej? Jupe, ty zawsze powtarzasz: myślcie o najprostszym wyjaśnieniu. Górnicy najlepiej umieją kopać! Wykopali jakąś dużą dziurę, użyli drew­na i kamieni na wzmocnienie jej ścian! Może zbudowali podziemną komnatę?

Profesor Shay przestał chodzić tam i z powrotem po pokoju.

— Dużą dziurę? W ziemi?

— Czemu nie? — zapytał Pete. — To by było dobre miejsce na ukrycie skarbu. Może Angus kupił u „Wrighta i Synów” mosiężną klamkę albo latarnię do oświetlania komnaty?

— Ale co by mu było potrzebne z wyspy Cabrillo? — zapytał Jupi­ter. — Poza wszystkim, nie wydaje mi się, żeby ukryta komnata była wielką niespodzianką dla Laury. Pamiętaj, że Angus najpierw planował niespodziankę, a potem ukrył w niej skarb.

Profesor Shay stał bez ruchu aż do momentu, gdy Pete powiedział o dużej dziurze w ziemi. Teraz podszedł do okna, przy którym siedział Rory.

— Czy widział pan gdzieś coś, co by wskazywało na istnienie takiej komnaty, McNab?

— Nie, nigdy — mruknął Rany — To brednie!

Profesor patrzył przez okno na mały staw i ciemne drzewa. Nagle odwrócił się z błyszczącymi oczami.

— Na Boga, myślę, że Pete ma rację! Górzysta Szkocja jest pełna ukrytych jaskiń i grot. List mówi, żeby pamiętać, co Angus szcze­gólnie kochał w Szkocji, a pani, pani Gunn, nie wie, co to było. Może była to...

— Sekretna podziemna grota, w której spotykali się z Laurą w mło­dości! — wpadł mu w słowa Jupiter. — Grota, o której tylko Laura mogła wiedzieć!

— I którą Angus odtworzył tutaj — podjął profesor. — Z wyspy Cabrillo mógł przywieźć stare hiszpańskie meble i dywany do ukrytej groty!

— A także lustro! — dodał Bob.

Profesor Shay przytaknął w uniesieniu.

— Myślę, że znaleźliśmy rozwiązanie, chłopcy! Grota jest najwidoczniej dobrze ukryta, a wejście do niej prawdopodobnie zarosło chwastami i krzewami przez sto lat. Ale je znajdziemy! Jutro z samego rana zaczniemy przeczesywać każdy centymetr Phantom Lake!

— Zacznijmy jeszcze dzisiaj! — wykrzyknął Pete. — Mamy prze­cież latarki.

Profesor Shay potrząsnął głową.

— Z pewnością wiele po ciemku nie znajdziemy. Poza tym wszyscy jesteśmy zmęczeni. Po dobrze przespanej nocy będziemy dużo spraw­niejsi.

— Skarb nie ucieknie, chłopcy. Cluny powinien iść do łóżka natych­miast — powiedziała zdecydowanie pani Gunn.

— Ale Stebbins pewnie się tu kręci! I Java Jim też! — protestował Cluny.

— Wątpię, żeby im udało się coś znaleźć po nocy — pocieszył go profesor. — Trzeba zaryzykować zwłokę do rana, chłopcy, jeśli w ogó­le można mówić o jakimś ryzyku.

Chłopcy z ociąganiem przyznali mu rację. Wiedzieli, że decyzja profesora jest słuszna, ale czekanie przez całą noc wydawało się takie długie!

— Czuję, że i tak nie będziemy dobrze spać — powiedział Pete.

— Rozmyślajcie więc o wszystkich możliwych sposobach ukrycia tej podziemnej komnaty — odparł profesor Shay. — A jutro spotkamy się tutaj i zabierzemy do poszukiwań.

— Szukajcie sobie beze mnie — powiedział Rany apatycznie. — Mam dość tych nonsensów.

Profesor Shay odjechał pierwszy. Pete, Bob i Jupiter pomogli Han­sowi załadować meble, wybrane przez panią Gunn dla wujka Tytusa. Potem wspięli się wszyscy trzej na tył pikapa i ruszyli do Rocky Beach.

Jechali jakiś czas w milczeniu. Wreszcie Jupiter zapytał:

— Jak byście oznaczyli wejście do takiej podziemnej komnaty?

Pete się zastanowił.

— Może układając jeden na drugim część tych dużych kamieni. Tak, żeby wszystko wyglądało naturalnie, ale Laurze dało do myślenia.

— Albo zasadziłbym drzewo — powiedział Bob. — Jakiś specjal­ny gatunek, który mają w Szkocji.

— Tak, to możliwe, Bob — przyznał Jupe.

— A może to było lustro! — wykrzyknął Pete. — Umieszczone na ziemi lub drzewie tak, żeby Laura mogła je zobaczyć z określonego miejsca!

— Na przykład z okna, przy którym siadywała w domu — podjął Jupiter. — Albo ze szczytu wieży!

— O rany! — wykrzyknął Bob. — Każde z tych przypuszczeń jest możliwe i założę się, Jupe, że któreś jest słuszne!

Jupiter skinął głową, spoglądając na pierwsze zabudowania Rocky Beach.

— Tylko jedno nie daje mi spokoju — powiedział z wolna — An­gus mówi w liście, żeby pamiętać o tajemnicy Phantom Lake, czyli o widmie, które czuwa nad jeziorem. Nie widzę związku ukrytej groty z tą legendą.

— Może zobaczymy, jaki ma związek, jak ją znajdziemy — zauważył Pete.

— Tak, prawdopodobnie masz rację — zgodził się Jupiter.

Hans odwiózł Boba i Pete'a do ich domów i pojechał do składu złomu. Jupiter był zbyt podekscytowany, żeby pójść spać. Zrobił sobie gorącą czekoladę i opowiedział wujostwu o wydarzeniach dnia. Po wy­słuchaniu go wujek Tytus poszedł obejrzeć, co Hans przywiózł od pani Gunn. Ciocia Matylda stwierdziła z pełnym przekonaniem, że ukryta podziemna grota stanowi świetne rozwiązanie zagadki.

— Jestem pewna, że rano ją znajdziecie. A teraz marsz do łóżka młody człowieku. Myślisz o wiele lepiej, kiedy jesteś wypoczęty. Zmykaj!

Jupiter długo leżał bezszelestnie, patrząc na świąteczne światła Rocky Beach za oknem. Wreszcie zaczął zapadać w sen wśród rozmy­ślań o ukrytej komnacie, wielkich kamieniach, drewnie na śluzę, wyspie Cabrillo, na którą Angus popłynął po...

Nagle usiadł na łóżku, wyprostowany jak struna! Mrugał oczami, wciąż na wpół przytomny. Za oknem było ciemno, ale zegarek wska­zywał ósmą rano. Z dachu dobiegało równomierne bębnienie i uprzyto­mnił sobie, że pada ulewny deszcz.

Ale nie przejmował się tym. Siedział zapatrzony w upojeniu w prze­ciwległą ścianę. Znał już rozwiązanie zagadki Angusa Gunna.

ROZDZIAŁ 19

Zagadka rozwiązana

Jupiter ubrał się i zatelefonował do Boba i Pete'a. Poprosił, żeby przyszli za piętnaście minut do składu. Znalazł już rozwiązanie!

— Co za ciemniak ze mnie — mówił — powinienem dawno się tego domyślić. Pospieszcie się!

Potem zatelefonował do Phantom Lake.

— Myślę, że wiem, gdzie jest skarb, Cluny — oznajmił zaspanemu chłopcu. — Weź kilof, łopatę i płaszcz przeciwdeszczowy i czekaj na nas. Hans nas przywiezie.

Zbiegł na dół do kuchni i zjadł szybko talerz płatków zbożowych. Dopijał właśnie mleko, kiedy zadzwonił telefon. Dzwonił profesor Shay.

— Jupiter? Leżałem w łóżku bezsennie i myślałem o tej ukrytej ko­mnacie. Przyszło mi na myśl, w jaki sposób Angus mógł oznaczyć miejsce, gdzie ją zbudował! Widmo...

— Nie ma żadnej ukrytej komnaty, profesorze — przerwał mu Ju­piter. — Jestem pewien, że znalazłem rozwiązanie!

— Co? Więc to nie jest żaden ukryty pokój? Tylko co? Mów, Jupiterze!

— Powiem panu na miejscu. Proszę się z nami spotkać nad jezio­rem.

— Ubieram się natychmiast!

Dziesięć minut później Trzej Detektywi stali już, ociekając deszczem na placu składu złomu. Pete i Bob z trudem panowali nad sobą. Gdy tylko podjechał Hans ciężarówką, wspięli się na krytą platformę i napadli Jupe'a.

— Jakie masz rozwiązanie?!

— Gadaj!

— Dobrze — powiedział Jupiter z irytującym uśmiechem. — Za­snąłem, a teoria ukrytej komnaty nie dawała mi we śnie spokoju. Musia­ło mi się nagle przypomnieć to, co Bob powiedział wczoraj w drodze powrotnej do domu i wtedy wszystko zrozumiałem!

Pete jęknął, podskakując od wstrząsów ciężarówki.

— A co takiego Bob powiedział?

— Powiedział — zaczął Jupe uroczyście, folgując swemu zamiło­waniu do dramatyzowania — że być może Angus zasadził jakiś spe­cjalny gatunek drzewa w Phantom Lake. I jest to dokładnie to, co Angus zrobił!

— Posadził jakieś specjalne drzewo? — zdumiał się Pete.

— Nie takie, jakie znał ze Szkocji, jak myślał Bob, ale takie, które by nasunęło Laurze myśl o rodzinnym domu. Popłynął na wyspę Cabrillo i kupił jeden z tych poskręcanych cyprysów, które wyglądają jak widma! Zaszczepił widmo w Phantom Lake!

— O rany! — wykrzyknął Bob. — Zostało nam tylko odszukanie w Phantom Lake cyprysa!

— Ale gdzie szukać? — zmartwił się Pete. — Tam są całe hekta­ry porośnięte drzewami.

— Dowiesz się tego z reszty szarady. — Jupe promieniał. — Po­myślcie raz jeszcze o wszystkich jej elementach. Pierwszy: górnicy i tarcica na śluzę z Powder Gulch. Miałeś, Pete, absolutnie rację. Górni­cy najlepiej umieją kopać i wykopali istotnie wielką dziurę. Jeśli chodzi o drzewo na śluzę, jest tylko jedna istotna rzecz, którą kompletnie przeoczyliśmy. Dlaczego Angus potrzebował właśnie takiej tarcicy? Nie zwykłego drewna czy desek na oszalowanie, takie jak w kopalni, ale właśnie drewna na śluzę?

Pete westchnął.

— Dlaczego, Jupe?

— Ponieważ takie deski są specjalnie wyprofilowane i tak do siebie dopasowane, żeby nie przepuszczały wody! Śluza w czymś zatrzymuje wodę, a Angus jej użył, żeby wodę od czegoś odciąć!

Bob otworzył szeroko oczy.

— Od czego, Jupe?

— Od dużej, długiej dziury, którą kazał wykopać górnikom. Na czas trwania robót trzeba było utrzymać tę dziurę suchą. Następnie kupił dziesięć wielkich kamieni i zrobił z nich przejście. Na wyspie Cabrillo kupił cyprys, a u „Wrighta i Synów” latarnię okrętową!

— Wyspa na stawie! — wykrzyknęli Bob i Pete równocześnie.

— Tak jest! —— tryumfował Jupiter. — Angus zbudował małą wy­spę w Phantom Lake! To była ta niespodzianka dla Laury. Wszyscy myśleli, że stary Angus znalazł po prostu staw z wyspą, przypominający jezioro w jego rodzinnych stronach. Ale tak nie było. On tę wyspę zbudo­wał. Pierwotnie znajdował się tam pewnie jakiś mały półwysep, wcinają­cy się w staw. Angus postawił po obu jego stronach zapory z tarcicy i przekopał przezeń kanał. Wpuścił potem ponownie wodę do przekopu i ułożył w niej dziesięć wielkich kamieni, imitujących „Stąpnięcia Wid­ma”. W taki sposób powstała wyspa. Latarnię od „Wrighta i Synów” umieścił na słupie, co miało przypominać latarnię morską, i odtworzył legendę o widmie, zasadzając skręcony cyprys.

— I tak oto zbudował miniaturę tego, co kochał w domu, czyli widok na jezioro. To był jego prezent — niespodzianka dla Laury.

— Jupiter przerwał dla nabrania oddechu. — Później, kiedy pojawił się kapitan z „Argyll Queen” z towarzyszami, Angus wykorzystał wy­spę na miejsce ukrycia skarbu. Jako wskazówkę zostawił list i drugi dziennik.

Bob i Pete milczeli w podziwie dla szarady mądrze ułożonej przez Angusa i sprytnego jej rozwiązania przez Jupitera.

— Czy nikt się nie zorientował, że wyspa została sztucznie utworzo­na? — zapytał wreszcie Bob.

— Nikt, poza Angusem i górnikami, którzy ją odcięli od lądu — odparł Jupiter. — Do pracy w kopalniach najmowali się w tym czasie głównie włóczędzy, nieraz zbiegowie. Do czasu, gdy wszyscy zaczęli poszukiwać ukrytego skarbu, większość zatrudnionych przy tych pra­cach wyniosła się prawdopodobnie gdzie indziej. Rodzina Angusa uzna­ła, że wyspa jest naturalna, a o najęciu górników nie wiedzieli, bo nigdy nie czytali drugiego dziennika.

— Dopiero my znaleźliśmy dziennik, a teraz odnajdziemy skarb! —zakończył Pete.

— Jestem tego zupełnie pewien — stwierdził Jupiter.

— Jedna tylko rzecz pozostaje dla mnie niejasna — powiedział Bob. — Co miał Angus na myśli pisząc, żeby dostrzec sekret w lu­strze?

— Może chodziło mu o staw, o lustro wody? — podsunął Pete.

— Myślę, że mogę to także wyjaśnić — Powiedział Jupiter. — Ale najpierw chcę pójść nad staw...

Tymczasem ciężarówka skręciła już na boczną drogę do Phantom Lake i w tym momencie Hans zahamował gwałtownie. Chłopców rzuciło do tyłu. Pozbierali się i zeskoczyli z ciężarówki. Hans zdążył już wysiąść i biegł teraz drogą.

Dojechali do ostatniego zakrętu, domu nie było więc jeszcze widać. Za kępą sosen, na żwirowym poboczu drogi, stał samochód profesora Shay'a. Przednie drzwi były otwarte, na skraju fotela siedział profesor.

Obok stał Cluny i pochylał się nad nim.

Hans dobiegł do samochodu.

— Czy coś się panu stało, profesorze?

— Chy... chyba wszystko w porządku — profesor obmacywał so­bie szczękę. Gdy nadbiegli chłopcy, powiedział: — To był Java Jim! Parę minut temu, jechałem właśnie do Phantom Lake i go zobaczyłem. Próbowałem go zatrzymać, ale mnie uderzył i uciekł między drzewa!

— Java Jim? Nie mamy więc ani chwili do stracenia! — wykrzyk­nął Jupiter — Cluny, bierz narzędzia, szybko!

ROZDZIAŁ 20

Sekret w lustrze

Pani Gunn popatrywała za nimi, maszerującymi w deszczu nad staw. Hans i profesor Shay nieśli ze sobą narzędzia.

— Bądźcie ostrożni! — zawołała. — I starajcie się nie prze­moczyć!

Chłopcy skinęli głowami i zanurzyli się spiesznie w zarośla obrasta­jące staw. W wąskim kanale stawu połyskiwały obmyte deszczem „Stąpnięcia Widma”. Przemierzyli je susami i stanęli na maleńkiej, poro­słej sosnami wyspie. Miała nie więcej jak trzysta metrów szerokości, wznosiły się na niej dwa pagórki kilkumetrowej wysokości.

— Legenda mówi, że widmo z wysokiej skały wypatruje jeziora wikingów — powiedział Jupiter. — Skręcony cyprys powinien więc zostać zasadzony w jakimś wysokim punkcie na skraju wyspy!

Obrzeżem wyspy dotarli aż na jej drugi koniec. Deszcz spływał po ich płaszczach i kapeluszach, pojedyncze krople ściekały im wzdłuż szyi po plecach. Wspięli się na małe wzgórze, na którym stał słup z zawieszoną na nim latarnią. Pete przyjrzał się jej z bliska.

— Jupe miał rację! Do latarni przytwierdzona jest mosiężna tab­liczka z napisem „Wright i Synowie”!

— Poszukajmy teraz cyprysa — ponaglał Jupiter. — Nie musimy daleko szukać.

— Tam jest! — wykrzyknął profesor Shay.

Mały, skręcony cyprys, identyczny jak te, które oglądali na wyspie Cabrillo, rósł o jakieś pięć metrów od słupa z latarnią. Wśród deszczu przypominał zupełnie widmo z sękatą głową i długimi, chudymi ramiona­mi, wyciągniętymi w stronę wody. Stał tu, cierpliwie wypatrując nadcią­gających wikingów.

Pete obejrzał się na dom, stojący na wprost wykopanego przez Angusa kanału.

— Patrzcie. Cyprys jest kompletnie schowany za większymi krze­wami. Nic dziwnego, że go nigdy nie zauważyliśmy, patrząc od strony domu.

Jupiter skinął głową.

— Prawdopodobnie wtedy, kiedy go Angus zasadził, był doskonale widoczny, ale te karłowate cyprysy rosną bardzo wolno. Pewnie nawet metra mu nie przybyło przez te sto lat, w czasie których inne drzewa wzbiły się wysoko.

— Mniejsza z tym, Jupe! Bierzmy się do kopania! — zawołał Pete.

Bob rozglądał się wokół cyprysa.

— Javy Jima nie było tu jeszcze. Nie ma żadnych śladów.

Cluny wziął kilof od Hansa.

— Chodź, Pete. Przekopiemy wokół...

— Nie — przerwał mu Jupiter. — Tutaj nie będziemy kopać.

Wszyscy patrzyli na niego.

— Przecież list mówi, żeby pamiętać o tajemnicy Phantom Lake. To musi znaczyć, żeby szukać tam, gdzie jest widmo — powiedział profe­sor Shay.

— List mówi także „zobacz sekret w lustrze” — przypomniał mu Jupiter. — Angus chciał powiedzieć, żeby patrzeć na odbicie widma w lustrze.

— Tu nie ma żadnego lustra, Jupe — zauważył Pete.

— Nie, Angus nie rozumiał tego polecenia dosłownie. Chodziło mu o to, żeby zobaczyć sekret jak w lustrze. Lustro wszystko odwraca! Dawał więc do zrozumienia, żeby odwrócić widmo w celu znalezienia skarbu! — Jupe spojrzał na stare, karłowate drzewo. — Widmo spogląda i wskazuje na staw. Musimy je więc odwrócić i szukać skarbu w kierunku przeciwnym do jego wyciągniętych rąk! Przechodząc od słów do czynów, Jupiter stanął przed małym cyprysem i patrzył z tego punktu wzdłuż cienkiej, wyciągniętej jak ramię gałę­zi. Bob stanął obok niego.

— Wiele nie zobaczymy w tym deszczu — powiedział. — Za ciemno dzisiaj.

— Daj mi latarkę, Cluny — zawołał Jupiter.

Cluny podał mu silną latarkę, Jupe zapalił ją i przyłożył do gałęzi. Jasny snop światła padł poprzez smugi deszczu na płaską połać gęste­go poszycia. Jupiter skoczył w tym kierunku.

— Chodźcie szybko wszyscy! — zawołał.

Zbiegli ze wzgórza na jego płaskie podnóże. Teren był gęsto zaroś­nięty i pozbawiony wszelkich charakterystycznych punktów. Nie było tu żadnego miejsca, gdzie miałby być zakopany skarb. Niczego, co by się rzucało w oczy... aż do tej chwili!

Stali jak wryci, wpatrując się w powyrywane krzewy i ziejącą wśród nich dziurę!

— Już go nie ma! — krzyknął Cluny.

— Ktoś domyślił się wszystkiego przed tobą, Jupe — jęczał Pete.

Profesor Shay pochylił się i podniósł z ziemi mosiężny guzik.

— Java Jim! Dlatego mnie uderzył i uciekł. Już miał skarb!

— Trzeba natychmiast zawiadomić policję! — powiedział Hans.

Pobiegli szybko po „Stąpnięciach Widma” do domu. Jupiter poprosił panią Gunn, żeby zatelefonowała na posterunek policji w Rocky Beach i dała znać jego komendantowi, Reynoldsowi, że Trzej Detektywi po­trzebują pomocy. Trzeba zatrzymać Javę Jima!

— My pójdziemy tam, gdzie pana zaatakował, profesorze. Może odnajdziemy jakiś trop!

Gdy tylko znaleźli się na poboczu drogi za zakrętem, gdzie stał samochód profesora Shay'a, zaczęli przeszukiwać, w świetle latarek, teren wokół. Na żwirze przy samochodzie nie znaleźli żadnych śladów. Profesor wskazał miejsce trochę bardziej oddalone. Tam, w wilgotnej ziemi, widniały odciski butów. Przecinały błotniste miejsce, kierując się wprost na szosę. Profesor westchnął.

— Musiał mieć przy szosie samochód. Uciekł, chłopcy!

Jupiter przypatrywał się śladom.

— Są bardzo płytkie. Czy Java Jim niósł coś, kiedy go pan zoba­czył?

— Nie, Jupiterze. Widocznie miał już skarb w samochodzie i tylko po coś wrócił. Obawiam się, że już go nie znajdziemy.

— Być może — powiedział Jupiter z wolna, idąc z powrotem do samochodu profesora. Nagle przystanął i rozejrzał się. — Gdzie jest Rory?

— Rory? — powtórzył Cluny. — Nie widziałem go od rana. Lubi wczesne przechadzki.

W oczach Jupitera pojawił się błysk.

— Cluny, mówiłeś, że Rory pracuje u was dopiero od roku. Jak on się tutaj w ogóle znalazł?

— N.. no, zjawił się po prostu pewnego dnia z listem od naszych znajomych ze Szkocji. Wiedział wszystko o naszej rodzinie i o dawnej siedzibie.

— Każdy mógł się tego dowiedzieć! — powiedział Pete zdecydo­wanie. — Jupe, czy myślisz, że Rory współdziała z Javą Jimem? A może to on jest Javą Jimem?

— Jest tego samego wzrostu i tuszy. Od początku starał się nas powstrzymać od poszukiwań Ilekroć Java Jim usiłował odebrać nam dziennik Angusa, Rory przebywał poza Phantom Lake. W wymarłym mieście zjawił się zadziwiająco szybko po ucieczce Javy Jima!

— Wiedział, że jesteśmy w kamieniołomie bo sam nas tam zawiózł — przyłączył się Bob. — On pierwszy usłyszał od nas o owej tonie kamieni. Mógł nas zamknąć w chacie i pojechać do Phantom Lake żeby zburzyć wędzarnię. Nie miał jeszcze pojęcia, jak duże były te kamienie!

— Ale myśmy widzieli Stebbinsa przy tej chacie — powiedział pro­fesor Shay.

— Tak — zgodził się Jupiter — ale Stebbins usiłował rozbić kłód­kę na drzwiach. Gdyby to on zamknął Boba i Pete'a, wiedziałby, że nie weszli do chaty drzwiami. I...

Jupiter urwał i zamyślił się.

— Chłopaki, czy kiedy ścigaliśmy wczoraj podpalacza, któryś z was go faktycznie widział? — zapytał wreszcie.

Chłopcy wymienili spojrzenia. Żaden nikogo nie widział!

— Ścigaliśmy go, bo Rory powiedział, że widział Javę Jima — mówił dalej Jupe — ale zastanawiam się teraz, czy to prawda. Czy w ogóle widział kogokolwiek?

— Chcesz więc powiedzieć, że to Rory podłożył ogień w szopie, a potem udawał, że widzi Javę Jima, bo sam jest Javą Jimem? —zapytał Bob.

— Profesor Shay też widział uciekającego — wtrącił Cluny.

— I myślał, że to Stebbins — powiedział Jupiter. — Panie profe­sorze, czy rzeczywiście widział pan kogoś uciekającego po pożarze, czy tylko zdawało się panu, że kogoś widzi?

— Stebbins wciąż zaprzątał moje myśli — odparł profesor z wol­na. — Ale teraz uświadamiam sobie, że istotnie nikogo nie widziałem! Rory twierdził, że to był Java Jim, ja jednak widziałem.., to znaczy myślałem, że widzę Stebbinsa.

— To Rory jest złodziejem! — wykrzyknął Pete. — Rory wziął...

— A co takiego Rory ukradł? — zagrzmiał czyjś głos.

Z deszczu wyłonił się Rory i patrzył na nich wściekle.

— Uch! — Jupiter przełknął głośno ślinę i oparł się ciężko o maskę samochodu profesora. Latarka wypadła mu z ręki. Schylił się, żeby ją podnieść.

— Hans! — krzyknął ostro profesor Shay. — Trzymaj Rory'ego, żeby nie uciekł!

Jupiter podniósł się. Na jego twarzy malował się dziwny wyraz. Położył ponownie rękę na masce samochodu profesora.

— Nie, Hans — powiedział nagle. — To nie Rory. Myliłem się.

ROZDZIAŁ 21

Skarb z „Argyll Queen”

Hans patrzył na Jupe'a z wahaniem.

— Nie odstępuj Rory'ego, Hans! — rozkazał profesor Shay. — O czym ty mówisz, Jupiterze? Właśnie udowodniłeś, że to Rory...

— On nas zamknął w kamieniołomie, Jupe! — wykrzyknął Pete.

— On podłożył ogień w szopie i rozwalił wędzarnię! — wykrzyknął Pete.

Rory zbladł nagle.

— Co? Przepraszam, ale...

— Nigdzie nie pójdziesz — Hans ujął go mocno za ramię.

Jupiter potrząsnął głową.

— Rory podpalił szopę, zamknął w chacie Boba i Pete'a i prze­szukał wędzarnię. Starał się przeszkodzić w znalezieniu skarbu. Ale nie on jest Javą Jimem i nie on zabrał skarb.

— Mówisz więc, że to Java Jim i Stebbins? — zapytał profesor.

— Java Jim tak, ale nie Stebbins — odparł Jupiter. — Stebbins nie chce skarbu. Myślę, że w pewnej mierze starał się nam pomóc. Kiedy się włamał do Kwatery Głównej, nie ukradł dziennika Angusa, co udaremniłoby nam dalsze poszukiwania. Sfotografował go tylko. Co najważniejsze, zawsze widzieliśmy Stebbinsa po natknięciu się najpierw na Javę Jima. On śledził zarówno Javę Jima, jak i nas! Myślę, że w Santa Barbara chciał tylko porozmawiać z nami, ale go wystraszyli­śmy. Sądzę, że to on wysłał tamtego chłopca z baru do Hansa, żeby go zawiadomić, że jesteśmy uwięzieni w barce. A kiedy widzieliśmy go w kamieniołomie, usiłował uwolnić Boba i Pete'a.

— Uważasz więc, że Java Jim działał sam? — zapytał Pete.

— Tak i nie, Pete — odparł cicho Jupiter.

— Co przez to rozumiesz, Jupe? — zdziwił się Cluny. — Jak mógł...

— Java Jim jest dziwnym człowiekiem — przerwał mu Jupiter. — Zdaje się być cudzoziemcem, a jednak świetnie zna te strony. Zjawił się w składzie złomu zaraz po pobycie Boba w Towarzystwie Historycz­nym. Z niewiadomych powodów włamał się do Towarzystwa w dniu naszej wyprawy na wyspę Cabrillo. W Santa Barbara nie szukał, jak my, starych dokumentów w „Sun-Press”, ale poszedł wprost do pana Widmera. Skąd wiedział o jego prywatnym archiwum?

— Słusznie! — wykrzyknął Bob. — Skąd wiedział?

— Wiedział o panu Widmerze, ponieważ jest znawcą historii nasze­go regionu — Jupiter patrzył teraz w oczy profesorowi Shay'owi. —Nie tylko Rory zjawił się w wymarłym mieście zaraz po ucieczce Javy Jima. Pan również, profesorze! Profesor Shay jest uczonym specjalizującym się w lokalnej historii i jest Javą Jimem! On ukradł skarb dzisiej­szego rana!

Profesor Shay roześmiał się.

— Wolne żarty, Jupiterze! Nie czuję się dotknięty tym podejrzeniem, mój chłopcze, mylisz się jednak całkowicie. Zresztą, jestem o wiele za mały, żeby być tym bandytą.

— Nie, proszę pana, jest pan tylko szczuplejszy. Gruba, marynar­ska kurtka wyrównała różnicę.

— A jak zdołałem ukraść rano skarb, leżąc w łóżku w domu?

— Zeszłego wieczoru, kiedy Pete wpadł na pomysł z dziurą w zie­mi, dostrzegł pan rozwiązanie zagadki, nim ja je zobaczyłem. Wrócił pan nad ranem do Phantom Lake i znalazł skarb, prawdopodobnie w ten sam sposób, co ja, przykładając latarkę do gałęzi cyprysa. Przechodząc ze skarbem koło domu Gunnów, usłyszał pan telefon. Podkradł się pan blisko i podsłuchiwał, żeby się upewnić, czy rozmowa telefoniczna nie okaże się dla pana niebezpieczna. Wtedy właśnie usłyszał pan, jak Cluny powtórzył, że mamy rozwiązanie i że zaraz przyjedziemy. Gdyby pan uciekł a my znaleźlibyśmy pustą dziurę, podejrzenie mogło skiero­wać się później na pana. Ale jeśli stworzyłby pan pozory, że mityczny Java Jim zabrał skarb i uciekł, nikt by pana nigdy o nic nie podejrzewał. Policja szukałaby Javy Jima! Wśliznął się pan więc nie zauważony do domu, zatelefonował do mnie, udając, że dzwoni od siebie i następnie oczekiwał pan nas przy drodze. Sam pan zrobił te ślady w błocie i wmó­wił nam, że to Java Jim pana zaatakował.

Wszyscy patrzyli teraz na profesora. W oddali rozległy się syreny. Samochód policyjny nadjeżdżał szosą.

Profesor Shay uśmiechnął się.

— Potrafisz to wszystko udowodnić, chłopcze?

— Tak, proszę pana ponieważ popełnił pan duży błąd. Powiedział pan o ósmej rano, że jest u siebie w domu, a potem, że przyjechał tu krótko przed nam. Lało dziś jak z cebra długo przed ósmą.

— Padało? — profesor roześmiał się. — Nie widzę...

— Ziemia pod pańskim samochodem jest sucha, a silnik samocho­du jest zupełnie zimny. Musiał pan przyjechać grubo przed ósmą.

Profesor wydał okrzyk wściekłości, odwrócił się i zaczął biec w stro­nę szosy. Syrena policyjna wyła już na drodze. Shay zboczył w stronę drzew. Wtem z mokrych zarośli wynurzyła się drobna sylwetka i skoczy­ła na profesora. Rozpoczęła się szamotanina, a w tym samym momen­cie nadjechał samochód policyjny i zatrzymał się na poboczu. Dwaj policjanci pochwycili walczących.

Chłopcy, Hans i Rory podbiegli do samochodu policyjnego. Komen­dant Reynolds z wyrazem zdumienia na twarzy wpatrywał się w profe­sora i... Stebbinsa!

— Co się tu dzieje, chłopcy? — Czy ten młody człowiek, który się bił z profesorem Shay'em, to Stebbins? Czy to on jest złodziejem?

— Jestem Stebbins, ale nie ja jestem złodziejem, lecz Shay! —wykrzyknął młodzieniec z bujną czupryną.

— On ma rację, komendancie — powiedział Jupiter. — Złodzie­jem jest profesor Shay!

Wyjaśnił komendantowi, jak odkrył tę prawdę.

— Przypuszczam, że Stebbins nigdy złodziejem nie był — dodał. — Zapewne dawno temu odkrył zamiary profesora, ten zaś sfabrykował przeciw niemu fałszywe oskarżenie, żeby się go pozbyć.

— To prawda! — przytaknął Stebbins. — Kiedy zwolniono mnie warunkowo z więzienia, wróciłem tu, żeby udowodnić swoją niewin­ność, i dlatego śledziłem profesora.

— Jeśli zabrał pan skarb, profesorze — powiedział surowo ko­mendant — radzę powiedzieć nam od razu, gdzie on się znajduje. Ułatwi pan sobie tylko sprawę.

Profesor Shay wzruszył ramionami.

— Zgoda. Jupiter wygrał. Pod tylnym siedzeniem mojego samocho­du jest zagłębienie. Tam znajdziecie wszystko.

Wrócili do samochodu profesora Shay'a, po czym dwaj policjanci podnieśli tylne siedzenie. Wyciągnęli następnie marynarską kurtkę i czapkę, zabłocone wysokie buty, grube spodnie i... maskę z czarną brodą, blizną i włosami!

— Po prostu wciągał to wszystko na głowę — powiedział komendant Reynolds. — Wkładał czapkę, kurtkę, zmieniał głos i był Javą Jimem!

Ale nikt go nie słuchał. Stali, wpatrzeni w to, co znajdowało się pod przebraniem: w połyskującą masę kosztowności. Były tam pierścienie, bransolety, naszyjniki, wysadzane klejnotami sztylety i kasetki, złote monety. Łup wschodnioindyjskich piratów, skarb zrabowany z licznych statków i osad!

— O rany! — wykrzyknął Pete. — To musi być warte miliony!

— Fantastyczne — powiedział Rory.

Nagle profesor Shay wybuchnął:

— To moje, słyszycie?! — krzyczał. — Nie jestem złodziejem! Angus był złodziejem! Ukradł to moim przodkom! Ja jestem potomkiem kapitana „Argyll Queen”!

— O tym zadecyduje sąd — powiedział komendant Reynolds sta­nowczym tonem. — Wątpię, żeby mógł pan po stu latach poprzeć dowodami swoje roszczenia. Zresztą, pański kapitan też to ukradł piratom. A oni pierwsi wszystko to innym ukradli. Moim zdaniem, skarb należy teraz do pani Gunn. Być może nie jest pan w pełni tego słowa złodziejem, ale i tak pójdzie pan do więzienia za włamywanie się do cudzych domów i czynne znieważanie ludzi!

— A także za fałszywe oskarżenia wobec Stebbinsa! — dodał Bob.

Komendant skinął głową.

— Zabierzcie go!

Odprowadzono profesora Shay'a do samochodu policyjnego. Pozo­stali wraz z komendantem Reynoldsem poszli do domu Gunnów po skrzynkę na kosztowności, które komendant musiał na razie zatrzymać jako dowód rzeczowy. Podekscytowany Cluny opowiedział matce, co się zdarzyło. Pani Gunn była oszołomiona.

— A więc skarb istniał i wyście go znaleźli? — pytała. — Nie mogę w to uwierzyć.

— Tak, mamo, i skarb jest nasz! Jesteśmy bogaci!

Pani Gunn uśmiechnęła się.

— To się okaże. Ale przede wszystkim, dziękuję wam, chłopcy. Jesteście doprawdy świetnymi detektywami!

Chłopcy promienieli ze szczęścia.

— Jupe — zaczął Pete z wolna — nie mogę jednego zrozumieć. Profesor Shay był Javą Jimem i od początku chciał dobrać się do skarbu przed nami, ale ty twierdzisz, że to Rory podpalił szopę, zamknął nas w kamieniołomie i robił wszystko, żeby nam przeszkodzić. Dlaczego?

Jupiter uśmiechnął się szeroko.

— Nie jestem pewien, Pete, ale chyba moje domysły są słuszne. Myślę, że Rory chciałby się ożenić z panią Gunn i obawia się, że ona go nie zechce, kiedy się stanie bogata!

Pani Gunn spojrzała na Rory'ego ze zdziwieniem. Hardy Szkot poczerwieniał jak burak.

— Ależ Rory — uśmiechnęła się pani Gunn — nigdy bym się te­go nie domyśliła.

Wszyscy uśmiechali się do niego. Rory spłonął jeszcze głębszym rumieńcem.

ROZDZIAŁ 22

Alfred Hitchcock gratuluje

Alfred Hitchcock patrzył na Trzech Detektywów w zadziwieniu.

— Niewiarygodne. Skarb przetrwał sto lat, a wy znaleźliście go, pokonując niesłychane trudności!

Chłopcy siedzieli w salonie znanego reżysera, co stało się już trady­cyjnym obrządkiem na zakończenie każdej sprawy prowadzonej przez młodocianych detektywów. Pan Hitchcock był ich przyjacielem i mi­strzem. Przynosili mu sprawozdania Boba z kolejnych przygód, dyskutowali nad nimi, a pan Hitchcock opatrywał je wstępem.

— Prezentowanie tej sprawy będzie dla mnie prawdziwą przyje­mnością — powiedział.

— Dziękujemy panu i pragniemy się czymś zrewanżować — od­parł Jupiter z powagą. Schylił się do leżącej na podłodze torby i wydobył z niej zdobny klejnotami sztylet malajski. — Otrzymaliśmy to od pani Gunn jako nagrodę. Broń z pirackiego skarbu do pańskiej kolekcji.

— Dzięki, Jupiterze. Dodam to do galerii pamiątek prowadzonych przez was spraw. Ale czy zostało coś jeszcze dla was?

— O tak. Pani Gunn podarowała nam również pierścień, który znaleźliśmy w skrytce skrzyni. Okazał się dosyć wartościowy.

— To dobrze. Powiedzcie mi teraz coś więcej o profesorze Shay'u. Czy istotnie jest potomkiem kapitana „Argyll Queen”?

— Tak, to prawda — odparł Jupiter. — Jest też naprawdę histo­rykiem i był w młodości marynarzem. Te oba zainteresowania, historią i morzem, skłoniły go do studiów nad dziejami własnej rodziny, dzięki czemu odkrył legendę o skarbie Gunna. Podjął pracę w naszym regio­nie, żeby wszcząć poszukiwania skarbu piratów. Stebbins zorientował się w jego poczynaniach, więc Shay spreparował przeciw niemu fałszy­we oskarżenie i posłał go do więzienia. Kiedy pani Gunn podarowała Towarzystwu Historycznemu pierwszy zeszyt dziennika Angusa, Shay zorientował się, że brak w nim zapisów z ostatnich dwu miesięcy życia Angusa, tak jak podejrzewałem. Domyślił się, że gdzieś musi się zna­jdować drugi zeszyt dziennika. Wielokrotnie włamywał się do domu Gunnów i przeszukiwał dobytek Angusa. Wytropił też rzeczy, które pani Gunn sprzedała. Kiedy spóźnił się z przechwyceniem starej skrzyni w San Francisco, przybył w ślad za nią do tutejszego muzeum i tam natknął się na nas. Właściciel muzeum, pan Acres, znał go, a profesor nie życzył sobie, by ktokolwiek domyślił się, że chce zagarnąć skarb, użył więc przebrania Javy Jima. Stworzył tę postać od chwili pojawienia się skrzyni, bojąc się zdemaskowania.

Kiedy przyłączył się do nas w poszukiwaniach — ciągnął Jupiter — tak dalece chciał nas przekonać o istnieniu Javy Jima, że zmyślił historię o jego rzekomym włamaniu do Towarzystwa Historycznego. To był błąd, gdyż z chwilą kiedy się domyśliłem, że Shay może być złodzie­jem, ta historia wydała mi się oczywistym kłamstwem. Java Jim nie miał żadnego powodu włamywać się do Towarzystwa Historycznego.

— To typowe dla przestępcy — wtrącił pan Hitchcock. — Nad­miernie się stara być przebiegły.

— Profesor Shay nie jest prawdziwym przestępcą — powiedział Bob. — Zaślepiła go chciwość i teraz swojego czynu żałuje. Pani Gunn uznała, że istotnie ma on podstawy do pewnych roszczeń i chce oddać profesorowi jedną trzecią skarbu. Shay opłaci z tego swoją obronę w procesie. Większą część skarbu pani Gunn ofiarowała Towarzystwu Historycznemu, dla wzbogacenia jego zbiorów.

— Pani Gunn jest doprawdy wspaniałomyślną osobą — zauważył reżyser. — Może profesor Shay się zmieni na lepsze. Czy grozi mu więzienie?

— Ani pani Gunn, ani my nie wnosimy oskarżeń — odpowiedział Jupiter. — Włamań do domu Gunnów nie można udowodnić. Będzie jednak sądzony za swoje najgorsze uczynki, to jest za krzywoprzysię­stwo i oszustwo kryminalne przy oskarżeniu Stebbinsa.

Pan Hitchcock skinął głową.

— Więc Stebbins śledził profesora, starając się udowodnić swoją niewinność?

— Tak jest i za wszelką cenę chciał się dowiedzieć, co też profesor wie o skarbie — powiedział Pete. — Widział go, jak uciekał z ceratową okładką ze składu złomu w przebraniu Javy Jima i jak później tę okładkę wyrzucił. Zobaczył, że jest pusta, ale domyślił się, że musi istnieć drugi zeszyt dziennika. Nie wiedział jeszcze, że my go mamy. Dlatego próbował go szukać w Phantom Lake. Rory zobaczył go i przegonił.

— Mogę się domyślić, co nastąpiło dalej — wtrącił reżyser. — Stebbins widział was, chłopcy, z dziennikiem. Żeby wiedzieć, jak rozwi­nie się sytuacja, sfotografował ten dziennik. Naprawdę chciał wam pomóc, ale obawiał się, że uwierzycie raczej profesorowi niż jemu.

— Tak dokładnie było — przytaknął Bob. — Stebbins wiedział, że wierzymy w każde słowo profesora Shay'a. Chodził więc za nami, żywiąc nadzieję, że znajdzie przeciw niemu jakiś dowód, przy okazji pomagając nam w trudnych sytuacjach.

— Stebbins jest wolny od wszelkich zarzutów i odzyskał pracę w Towarzystwie Historycznym! — dodał Jupiter.

— Wspaniale! — ucieszył się pan Hitchcock. — A co z romantycz­nym Rorym?

— No więc — Jupiter uśmiechnął się — przyznał, że chce poślu­bić panią Gunn. Starał się nam przeszkodzić z obawy, że ona nie ze­chce takiego biedaka jak on.

— A co na to mówi pani Gunn? — zapytał reżyser.

— Powiedziała, że się namyśli — zachichotał Pete.

— To znaczy, że powie tak — stwierdził pan Hitchcock. — Świet­nie się spisaliście, chłopcy. Gratuluję!

Podnieśli się, gotowi do wyjścia, gdy pan Hitchcock zatrzymał ich.

— Twoje dedukcyjne rozumowanie, Jupe, było znakomite, ale ude­rzyło mnie jedno. Można znaleźć inne wyjaśnienie, dlaczego ziemia pod samochodem profesora Shay'a była sucha. Mógł, na przykład, zatrzy­mać się w tym samym miejscu przedtem Java Jim, a przy deszczowej pogodzie silnik stygnie szybko.

— To prawda — przyznał Jupiter. — Ale kiedy się domyśliłem, że profesor Shay i Java Jim to ta sama osoba, przypomniał mi się gorszy błąd profesora.

— Co takiego?

— Kiedy Rory podpalił szopę, udawał potem, że widzi uciekającego Javę Jima. Profesor upierał się jednak, że to był Stebbins. Oczywiście nie widział nikogo, ale kłócił się z Rorym zawzięcie. Wiedział bowiem...

— Że Rory nie mógł widzieć Javy Jima — dokończył pan Hitch­cock. — Sam był przecież Javą Jimem!

— Tak — uśmiechnął się Jupiter. — To samo potknięcie omal mu się nie przydarzyło w chwilę przed tym, jak zauważyłem, że pod jego samochodem było sucho. Musiał więc być Javą Jimem!

Po wyjściu chłopców pan Hitchcock zapalił cygaro i w zamyśleniu patrzył na widok za oknem. Odczuwał coś w rodzaju współczucia dla każdego przestępcy, któremu przyjdzie się zmierzyć z Jupiterem Jonesem!



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Hitchcok Alfred Przygody Trzech Detektywow 35 Tajemnica Jeziora Duchów
35 Tajemnica Jeziora Duchów
Tajemnica szczęścia, duchowość,modlitwy
35 Tajemnica smierci Adolfa Hitlera 1 Sensacje XX wieku
Hitchcock Alfred Przygody trzech detektywow 35 Tajemnica porwanego wieloryba
Tajemnica duchowości człowieka
35 pdfsam Skala Jeziora
35 DUCHOWE KIEROWNICTWO
Whitiker Gail Tajemnice Opactwa Steepwood ?rodyta z leśnego jeziora
Whitiker Gail Tajemnice Opactwa Steepwood 05 Afrodyta z leśnego jeziora
Johansen Jorunn Tajemnica Wodospadu 35 Nowy rok
93 Whitiker Gail Tajemnice Opactwa Steepwood 5 Afrodyta z leśnego jeziora
Tajemnice opactwa Steepwood 05 Afrodyta z leśnego jeziora Whitiker Gail
Wokol tajemnicy mojego poczecia

więcej podobnych podstron