ALFRED HITCHCOCK
TAJEMNICA
JEZIORA DUCHÓW
PRZYGODY TRZECH DETEKTYWÓW
(Przełożyła: ANNA IWAŃSKA)
Kilka słów od Alfreda Hitchcocka
Czy zaciekawiłby Was wrak statku, który zatonął przed ponad stu laty? A piraci, wymarłe
miasto i wyspa upiornych zjaw? Jeśli tak, to wybraliście właściwą książkę. Z tym wszystkim
bowiem zetkną się jej bohaterowie, Trzej Detektywi.
W razie gdybyście dotychczas jeszcze ich nie poznali, pozwólcie, że Wam ich przedstawię.
Przywódcą zespołu jest Jupiter Jones, chłopiec z pewną nadwagą. Można by nawet powiedzieć,
że jest wręcz otyły. Niezależnie jednak od swej tuszy, Jupiter jest geniuszem logicznej dedukcji.
Wysoki, muskularny Pete Crenshaw jest Drugim Detektywem. Często zrazu przeciwstawia się
szalonym zamierzeniom Jupitera, ale w obliczu niebezpieczeństwa można na niego liczyć w stu
procentach. Trzeci członek zespołu to Bob Andrews, do którego obowiązków należy
gromadzenie dokumentacji i dokonywanie analiz. Jest drobniejszy i słabszy od dwóch
pozostałych, ale nie ustępuje im odwagą.
Wszyscy trzej mieszkają w Rocky Beach — małym kalifornijskim mieście, położonym na
wybrzeżu oceanu, o kilkanaście kilometrów od Hollywoodu. Główną siedzibą detektywów jest
stara przyczepa kempingowa, ukryta na terenie składu złomu Jonesa. Jest to przedziwna
rupieciarnia, która należy do wujostwa Jupitera, cioci Matyldy i wujka Tytusa. A w owej
przyczepie chłopcy opracowali plany przechytrzenia najbardziej przebiegłych złoczyńców i
rozwiązali najbardziej skomplikowane zagadki kryminalne.
Tym razem detektywi będą musieli rozwiązać liczącą już sto lat szaradę. Jaki sekret zawiera
w sobie pożółkły list oraz odnaleziony po wielu latach dziennik pewnego marynarza? Czy w
sztormową noc, dawno temu, rzeczywiście uratowano z tonącego statku skarb piratów? Kim jest
tajemniczy człowiek, który zdaje się śledzić chłopców, szukających miejsca ukrycia tego
skarbu?
Przed Trzema Detektywami stoi zadanie rozszyfrowania zagadkowego przesłania,
pozostawionego przez nieżyjącego, i odkrycie tajemnicy Phantom Lake. Muszą ją nie tylko
odkryć, ale dokonać tego na czas!
Czy trzej młodzi detektywi podołają temu zadaniu? Zabierzcie się do czytania, a dowiecie się
tego.
Alfred Hitchcock
ROZDZIAŁ 1
Stara skrzynia
— Ach! — wykrzyknął Bob Andrews. — To prawdziwy sztylet malajski!
Oczy mu błyszczały, kiedy pokazywał swym przyjaciołom, Jupiterowi Jonesowi i Pete’owi
Crenshawowi, faliste ostrze długiego noża.
Chłopcy zwiedzali właśnie muzeum, położone przy drodze o parę kilometrów na północ od
ich rodzinnego Rocky Beach. Pete pomacał ostrożnie ostrze krysu i zadrżał. Jupiter z mądrą
miną skinął głową.
— W dawnych czasach wiele statków kursowało między Kalifornią a Indiami Wschodnimi
— powiedział. — Liczne eksponaty tego muzeum pochodzą ze Wschodu.
Pete i Bob westchnęli cicho, kiedy Jupe zaczął swój wykład. Ich zażywny przyjaciel znał
wiele interesujących faktów, ale dzieląc się nimi, miał zwyczaj nieznośnie się puszyć.
Ciocia Matylda przerwała jego wywody, wołając z drugiego końca sali:
— Bardziej interesuje mnie w tej chwili, dokąd idą te eksponaty, niż skąd przyszły, Jupiterze!
Przestańcie próżnować, obiboki, i bierzcie się do ładowania ciężarówki.
— Tak, ciociu Matyldo — powiedział Jupe potulnie.
Muzeum dla turystów, które specjalizowało się w reliktach dawnych morskich wypraw,
kończyło działalność. Ciocia Matylda i wujek Tytus nabywali jego małą kolekcję, żeby ją
wystawić na sprzedaż w swoim składzie złomu — najbardziej eleganckiej rupieciarni na
Zachodnim Wybrzeżu.
Skład prowadziła w gruncie rzeczy ciocia Matylda, gdyż wujek Tytus wolał rozjeżdżać się w
poszukiwaniu interesującego towaru. Wysoka, postawna, miała ostry język, ale w gruncie rzeczy
była pogodną i dobroduszną kobietą. Widok chłopców wzbudzał w niej jednak tylko jedno
pragnienie: żeby natychmiast zagonić ich do pracy! Jupiter, który wychowywał się u wujostwa,
starał się schodzić jej z drogi. On i jego przyjaciele mieli mnóstwo własnych ważnych zajęć w
związku z prowadzoną agencją detektywistyczną: Trzej Detektywi. Dzisiejszego ranka jednak
ciocia Matylda przyłapała ich i nie udało im się wymigać od pracy. Co gorsza, spotkało ich to
zaraz pierwszego dnia zimowych ferii świątecznych.
Wzdychając, chłopcy zabrali się do wynoszenia rzeczy na dwór, gdzie podawali je Hansowi,
jednemu z dwóch krzepkich braci wywodzących się z Bawarii, którzy pracowali w składzie
złomu. Hans ładował wszystko na ciężarówkę i na widok ponurych min chłopców zaczął
złośliwie pogwizdywać związaną z Bożym Narodzeniem piosenkę „Jingle Bells”. Ciocia
Matylda przyglądała się im wszystkim przez chwilę, po czym poszła do właściciela muzeum,
pana Acresa, by sporządzić inwentarz.
Po jego ukończeniu ciocia Matylda przyszła na zapiecze pomóc chłopcom w pakowaniu, a
pan Acres udał się do sali muzealnej, gdzie pojawił się właśnie jakiś zwiedzający. Po chwili z
zaplecza dobiegł czyjś podniesiony głos:
— Nic mnie nie obchodzi, komu pan to przyrzekł!
— Ależ, proszę pana... — zaczął pan Acres uspokajająco.
— To jest moje! — wrzeszczał tamten. — Chcę to natychmiast odzyskać!
Jego głos był szorstki i chrapliwy, brzmiała w nim nuta pogróżki. Ciocia Matylda pospieszyła
do sali, chłopcy ruszyli za nią. Gdy weszli, pan Acres mówił właśnie:
— Przykro mi, ale sprzedałem wszystko składowi złomu pana Jonesa. Wszystko bez wyjątku.
Opierał się na rzeźbionej skrzyni orientalnej z drewna tekowego, z bogato zdobionymi,
mosiężnymi okuciami. Przed nim stał niski mężczyzna z gęstą czarną brodą. Miał ciemne,
błyszczące, głęboko osadzone oczy i spaloną słońcem, wysmaganą wiatrami twarz. Nosił grubą,
marynarską kurtkę, ciemnoniebieskie spodnie z poszerzanymi u dołu nogawkami czapkę
marynarki handlowej, z wyblakłym, mosiężnym sznurem. Patrzył na pana Acresa spode łba.
— Ja stanowię wyjątek, słyszy pan? — wycedził. — Skrzynia jest moja własnością i
zamierzam ją stąd zabrać. Ostrzegam pana...
Pan Acres najeżył się.
— Teraz proszę mnie posłuchać, mój panie!...
— Na imię mi Jim — warknął nieznajomy. — Nazywają mnie Java Jim i przywiozłem tę
skrzynię z daleka. Kryje w sobie niebezpieczeństwo, słyszysz, człowieku?
Chłopcy przełknęli głośno ślinę. Java Jim zwrócił na nich swe błyszczące oczy i zaklął pod
nosem:
— Czego tu chcecie, smarkacze? Spływać mi stąd zaraz, słyszycie?! Starsza pani też.
Wynocha stąd! Wszyscy!
Jupiter rzucił szybkie spojrzenie na ciocię Matyldę i stłumił uśmiech. Twarz cioci miała kolor
buraka.
— Co?! — huknęła. — Coś ty do mnie powiedział, ty brodaty klaunie?! Gdybym nie była
damą, wyrzuciłabym cię stąd własnoręcznie!
Marynarz, zaskoczony furią postawnej kobiety, zaczął się cofać.
— Popełnił pan gafę, panie Java Jim — powiedział pan Acres z uśmiechem. — Ta pani jest
właścicielką składu złomu. Skrzynia należy teraz do niej.
Java Jim zamrugał oczami.
— Ja... tego, przepraszam panią. Mam wybuchowy charakter. Naprawdę przepraszam, nie
chciałem nikogo urazić. Chyba za długo przebywałem na morzu z samymi mężczyznami. Więc
kiedy wreszcie znalazłem moją skrzynię, straciłem głowę.
Cała wściekłość zdawała się go opuszczać. Ciocia Matylda uspokoiła się także, równie
szybko jak przedtem wybuchła. Wskazała brodą orientalną skrzynię, którą otoczyli chłopcy.
— Jeśli to jest pańskie, to skąd się tutaj wzięło?
— Ukradziono mi ją, proszę pani — odparł Java Jim. — Jacyś dranie ściągnęli mi ją prosto ze
statku, kiedy zawinęliśmy do San Francisco dwa tygodnie temu. Sprzedali ją później
handlarzowi starzyzną, ale nim zdążyłem do niego dotrzeć, wysłał ją tutaj, więc przyjechałem po
nią.
— W takim razie... — zaczęła ciocia Matylda z wolna.
Tymczasem Bob, który otworzył skrzynię, wskazał na wewnętrzną stronę wieka.
— Tu jest nazwa „Argyll Queen”. Czy tak się nazywa pański statek?
— Nie, chłopcze. To bardzo stara skrzynia. Pewnie przeszła już przez wiele rąk. Ten napis
widniał na wieku, kiedy kupiłem skrzynię w Singapurze.
— Rzeczywiście, dostałem tę skrzynię dopiero wczoraj, pani Jones — odezwał się pan Acres.
— Z San Francisco, od Walta Baskinsa. Mam z nim umowę na wszystkie interesujące dla
miejscowego muzeum obiekty. Zapomniałem ją unieważnić, kiedy zdecydowałem się wyprzedać
muzeum.
— Jestem gotów zapłacić przyzwoitą cenę — wtrącił szybko marynarz.
— Przypuszczam, że skrzynia się panu należy — powiedziała ciocia Matylda. — Może pan
zwrócić panu Acresowi sumę, którą za nią zapłacił...
Nagle coś zaczęło furkotać we wnętrzu skrzyni.
— Co... — Bob spojrzał na nią uważnie.
Rozległ się ostry trzask, coś błysnęło... krótki ostry sztylet przeleciał ze świstem tuż koło ucha
Jupitera i utkwił w ścianie!
ROZDZIAŁ 2
Dawne i nowe niebezpieczeństwa
Wszyscy zastygli na długą chwilę. Wbity w ścianę sztylet dygotał.
Ciocia Matylda podeszła wreszcie do Jupitera.
— Nic ci się nie stało?
Jupe pokręcił głową i opadł wyczerpany na ławę. Sztylet niemal otarł się o jego ucho!
— Kto tym rzucił? — pan Acres wzburzony zaczął się rozglądać dookoła.
— Tylko mnie o to nie posądzajcie! — krzyknął Java Jim.
— N...nikt n.. .nie rzucił — wyjąkał Bob. — To wyskoczyło samo ze skrzyni!
Pan Acres podszedł do skrzyni i zajrzał do środka.
— Mój Boże! Tu jest skrytka w dnie! Otwarta! Bob musiał spowodować uruchomienie
otwierającego mechanizmu.
— A przy otwarciu zwolniła się sprężyna, na której był umieszczony sztylet — dodał Bob. —
To jest pułapka sprężynowa!
— Na tego, kto znajdzie skrytkę! — dokończył Pete.
Ciocia Matylda natarła na Javę Jima:
— Jeśli to pańska robota, każę...
— Nic nie wiedziałem o tej pułapce! — krzyknął marynarz.
— Nie — odezwał się nagle Jupiter. Rumieniec wrócił mu już na policzki. Wstał i wyciągnął
sztylet ze ściany. — To sztylet orientalny, prawdopodobnie wschodnioindyjski. Mogę się
założyć, że pułapka została wmontowana sto lat temu przez piratów z Indii Wschodnich!
— O rany! — powiedział Pete.
— Przez piratów? — zdziwił się Bob.
Jupiter z błyskiem w oku podszedł do skrzyni pochylił się nad mechanizmem sprężynowym
skrytki. Tryumfująco skinął głową.
— Zobaczcie! Sprężyna i uchwyt są ręcznej roboty, bardzo już zardzewiały. Zdecydowanie
stary wyrób. To jest typowa wschodnioindyjska pułapka sprężynowa dla zabezpieczenia
ukrytych kosztowności. Być może robota piratów z Jawy lub Malajów!
— Jawa jak Java Jim! — zawołał Bob.
Wszyscy patrzyli na brodatego marynarza.
— Zaraz, zaraz, to przecież tylko moje przezwisko — bronił się Java Jim. — Nadano mi je,
bo mieszkałem przez jakiś czas na Jawie. Nic nie wiem o żadnych piratach!
— Ja nawet nie wiem, gdzie leży Jawa — jęknął Pete.
— To taka duża wyspa w Indonezji — wyjaśnił Jupiter. — Podobnie jak Sumatra, Nowa
Gwinea, Borneo, Celebes i tysiąc mniejszych wysp. Indonezja jest teraz niepodległa, ale
przedtem była kolonią, nazywano ją holenderskimi Indiami Wschodnimi. Kiedyś składało się na
nie całe mnóstwo małych księstw, zwanych sułtanatami. Rządzili nimi sułtani, którzy w
większości byli piratami.
— Jak Sinobrody? — zapytał Pete. — Pływali na okrętach z armatami, z trupią czaszką na
banderze i tak dalej?
— Niezupełnie, Pete — odpowiedział Jupiter nieco protekcjonalnym tonem. — Tym
wszystkim znamionowali się piraci z Zachodu. Sinobrody był Anglikiem, jak wiadomo.
Wschodnioindyjscy piraci nie mieli dużych okrętów ani flag z trupią czaszką, i mieli bardzo
niewiele armat. Czaili się na setkach indonezyjskich wysp, w małych wioskach, w rozlewiskach
rzek, i wypływali z tych kryjówek na niewielkich łodziach, a nawet tratwach i atakowali
europejskie i amerykańskie statki, wdzierając się na nie całą chmarą. Z Zachodu przybywały
statki handlowe po pieprz i inne przyprawy, po cynę, herbatę i chińskie jedwabie. Wiozły
wyroby na sprzedaż oraz liczne sakwy złota i srebra na zakup orientalnych produktów. Piraci
grabili monety i broń. Załogi naszych statków rewanżowały się czasem i napadały piratów w ich
kryjówkach. Ci bronili się na różne sposoby, między innymi przy pomocy takich pułapek
umieszczanych w skrzyniach z dobytkiem.
— To znaczy, że nasi żeglarze kradli z powrotem to, co złupili piraci — powiedział Bob. —
Czy myślisz, Jupe, że ta pułapka datuje się z tamtych czasów?
— Jestem tego pewien. Chociaż... — dodał w zamyśleniu — powiadają, że małe bandy
piratów wciąż jeszcze grasują na odległych wyspach.
— Jupe, patrz! — zawołał Pete. Grzebał starej skrzyni i wyciągnął teraz mały, błyszczący
przedmiot. — Pierścień! Leżał w skrytce!
— Jest tam może coś jeszcze? — zaciekawił się Bob.
Java Jim odepchnął Pete’a i pochylił się nad skrzynią.
— Zaraz się zobaczy. Nie, mamy psie szczęście, nie ma nic więcej!
Jupiter wziął pierścień od Pete’a. Miał zawiły, orientalny wzór wyryty w metalu, który mógł
być złotem lub mosiądzem, i czerwony, połyskujący kamień pośrodku.
— Prawdziwy, Jupe? — zapytał Pete.
— Nie wiem. Możliwe. W Indiach mają dużo złota i klejnotów, ale mają też dużo sztucznej
biżuterii. Różne świecidełka sprzedawane są przez miejscowych Europejczykom, którzy nie
mogli się na nich poznać.
Java Jim sięgnął po pierścień.
— Prawdziwy czy fałszywy, należy do mnie, mój chłopcze. Skrzynia została ukradziona mnie
i wszystko, co się w niej znajduje, jest moje. Proszę mi podać cenę, jaką pan zapłacił
antykwariuszowi, zwracam ją zaraz i zabieram, co moje.
— Dobrze, zobaczymy... — zaczęła ciocia Matylda.
Jupiter szybko wpadł jej w słowo:
— Nie wiemy, czy to jego skrzynia, ciociu. Nie ma na niej jego nazwiska. Wiemy tylko to, co
nam powiedział.
— Zarzucasz mi kłamstwo, chłopcze? — warknął Java Jim.
— Proszę nam okazać rachunek poświadczający zakup — powiedział Jupiter śmiało. — Lub
przedstawić świadka, który widział, jak kupował pan skrzynię albo, że pan miał ją na statku.
— Wszyscy marynarze z mojego statku widzieli skrzynię! Co ty...
— Wobec tego — przerwał Jupe stanowczo — proponuję, żebyśmy przechowali skrzynię w
składzie złomu i przyrzekli nie sprzedać jej przez tydzień, a pan w tym czasie dostarczy nam
dowód, że jest pańską własnością. Jestem pewien, że może pan obyć się bez niej przez te parę
dni.
— To uczciwa propozycja — odezwał się pan Acres.
Java Jim patrzył na nich z wściekłością.
— Mam tego dość, do diabła! Zabieram, co moje, a wy tylko spróbujcie mi w tym
przeszkodzić! — Przystąpił groźnie do Jupe’a. —Zwróć mi zaraz ten pierścień. Dawaj mi go!
Jupe zaczął się cofać w stronę drzwi.
— Czekaj no, ty... — krzyknęła ciocia Matylda.
— Zamknij się, do diabła! — warknął Java Jim.
W otwartych drzwiach muzeum pojawił się ogromny cień. Po chwili na progu stanął
barczysty, jasnowłosy pomocnik Jonesów, Hans.
— Nie będziesz się w ten sposób odzywał do cioci Matyldy — powiedział. — Przeproś!
— On chce zabrać Jupiterowi pierścień i ukraść tę skrzynię! —wykrzyknął Bob.
— Trzymaj go, Hans! — zawtórował mu Jupiter.
— Mam go! — Hans ruszył na marynarza.
Java Jim zaklął, pchnął pana Acresa pod nogi Hansowi i pobiegł na zaplecze muzeum.
— Łapać go! — wrzasnął Pete.
Hans potknął się o pana Acresa, zatoczył się i wpadł na chłopców. Nim zdążyli się pozbierać,
Java Jim uciekł tylnymi drzwiami. Usłyszeli warkot ostro ruszającego samochodu. Gdy wybiegli
na dwór, samochód znikał już za stromym wzgórzem, wokół którego szosa zataczała łuk.
— Baba z wozu, koniom lżej — powiedziała ciocia Matylda. —Teraz możemy spokojnie
skończyć załadunek.
— Ciekawe, dlaczego mu tak zależało na tej skrzyni? — zadumał się Bob.
— Jestem pewna, że ocenił ją jako coś wartościowego i próbował ukraść — skwitowała
sprawę ciocia Matylda. — Bierzcie się do roboty, chłopcy. I tak będziemy musieli zrobić dwa
kursy, za jednym razem nie zdołamy przewieźć wszystkiego.
Godzinę później ciężarówka była wypełniona po brzegi. Ciocia Matylda wsiadła do szoferki z
Hansem, a chłopcy z pomocą pana Acresa wcisnęli się na platformę ciężarówki. Jupe zamyślił
się głęboko.
— Panie Acres — odezwał się z wolna — mówił pan, że kupiec z San Francisco, pan
Baskins, przesłał panu tę skrzynię, ponieważ stanowiła interesujący obiekt dla lokalnego
muzeum. Dlaczego?
— Dlatego, Jupiterze, że statek „Argyll Queen”, którego nazwa jest widoczna na wieku,
zatonął sto lat temu u wybrzeży Rocky Beach. Od czasu do czasu pojawiają się w sprzedaży
różne małe przedmioty z tego statku, skupuję je i wystawiam w muzeum.
— Tak, oczywiście — przypomniał sobie Jupe. — Duży statek z osprzętem rejowym, który
rozbił się na rafie w roku 1870.
Ciężarówka ruszyła i chłopcy przycupnęli. Jupiter był nadal pogrążony w myślach, więc Bob
i Pete zajęli się rozmową, popatrując na uciekający krajobraz. Powoli Pete stawał się
niespokojny. Gdy ciężarówka wjeżdżała już do składu złomu, przysunął się do Jupe’a.
— Ktoś za nami jechał, Jupe! Przez całą drogę posuwał się za nami zielony volkswagen,
który właśnie skręcił w tę ulicę!
Chłopcy zeskoczyli czym prędzej z ciężarówki i wrócili spiesznie do bramy wjazdowej.
Zielony volkswagen stał po drugiej stronie ulicy. Nim jednak zdążyli się przyjrzeć kierowcy, ten
ruszył i oddalił się z piskiem opon.
— O rany! Czy myślicie, że to był Java Jim? — zapytał Pete.
— Być może — odpowiedział Jupe. — Ale spod muzeum pojechał w przeciwnym kierunku.
— Może ktoś jeszcze chciałby zdobyć tę starą skrzynię — podsunął Bob.
— Albo też interesuje się wrakiem „Argyll Queen” — powiedział Jupiter. Węszył tajemnicę i
oczy mu pojaśniały. — To może być sprawa dla Trzech Detektywów! Musimy...
— A więc znów was przyłapałam! — ciocia Matylda pojawiła się nagle za ich plecami. — Ta
ciężarówka sama się nie rozładuje. Do roboty, chłopcy!
Wrócili potulnie do ciężarówki i zabrali się do rozładunku. Tajemnica starej skrzyni musi
poczekać!
ROZDZIAŁ 3
Katastrofa „Argyll Queen”
Nim rozładowali ciężarówkę, minęło południe. Ciocia Matylda udała się do domu po drugiej
stronie ulicy, żeby przygotować obiad. Chłopcy otoczyli natychmiast starą skrzynię.
— Obejrzyjmy ją sobie dokładnie w Kwaterze Głównej — powiedział Jupiter. — Zanieście ją
tam. Mam jeszcze coś do zrobienia.
Pobiegł gdzieś, zostawiając Boba i Pete’a z ciężką skrzynią. Z westchnieniem dźwignęli ją i
zataszczyli do pracowni Jupe’a, leżącej pod gołym niebem w narożniku placu składowego. Za
warsztatem pracowni znajdowało się wejście do Tunelu Drugiego, czyli dużej karbowanej rury,
która biegła pod górami rupieci do sekretnej siedziby Trzech Detektywów. Stanowiła ją stara,
uszkodzona przyczepa kempingowa, wyporządzona odpowiednio przez chłopców. Otulona
starannie ułożonymi stertami złomu była niewidoczna z zewnątrz. Wewnątrz mieściła
nowoczesne biuro z biurkiem, maszyną do pisania, magnetofonem i telefonem, a także ciemnią
fotograficzną i laboratorium. Był tu także peryskop, przez który chłopcy obserwowali teren
składu ponad stertami złomu oraz różnego rodzaju ekwipunek detektywistyczny, w większości
zmajstrowany przez Jupitera.
Ale w najbardziej przemyślnym urządzeniu Kwatery Głównej kryła się też duża wada. Bob i
Pete zdali sobie z niej sprawę, kiedy przywlekli skrzynię pod Tunel Drugi.
— Jest za duża, żeby się mogła przebić przez wejście do tunelu! —jęknął Pete.
Usiedli na skrzyni, patrząc na siebie bezradnie.
— Wszystkie wejścia wymierzyliśmy na nas samych — powiedział Bob smętnie. — Założę
się, że skrzynia nie przeciśnie się przez żadne z nich!
Właśnie w tym momencie z Tunelu Drugiego wygramolił się Jupe z wielce podekscytowaną
miną. Bob i Pete przedstawili problem związany ze skrzynią.
— Hm... — Jupiter mierzył wzrokiem wąskie wejście do tunelu. —Powinienem o tym
pomyśleć. Może da się ją wnieść przez Łatwe Wejście Trzecie.
Był to najprostszy sposób dostania się do przyczepy. Duże, dębowe drzwi otwierał
zardzewiały klucz, ukryty w pojemniku z innymi zardzewiałymi przedmiotami, a dalej krótki
pasaż prowadził do właściwego wejścia do przyczepy, umieszczonego w jej bocznej ścianie.
— Lepiej zmierzmy najpierw drzwi przyczepy — powiedział Bob.
— Zanim otworzymy to wejście, musimy poczekać, aż nikogo nie będzie w składzie — dodał
Jupiter. — Chłopaki, odkryłem tymczasem, że cała historia Javy Jima jest kłamstwem!
— Rany, Jupe, jak ci się udało to odkryć? — zdziwił się Pete.
— Zatelefonowałem do handlarza starzyzną w San Francisco, pana Baskinsa. Żaden marynarz
nie sprzedał mu skrzyni, dostał ją z innego sklepu z używanymi rzeczami w Santa Barbara! Oni
zaś kupili ją od jakiejś kobiety sześć miesięcy temu!
— Coś takiego! — wykrzyknął Pete. — Może Java Jim nie jest w ogóle marynarzem?
— Trafna uwaga — przytaknął poważnie Jupiter. — Marynarska kurtka i poszerzane spodnie
mogły być tylko przebraniem. W dodatku niezbyt dobrym. Ten strój był za gruby jak na
południową Kalifornię. Nawet w grudniu.
— Nie mógł wiedzieć, że się na nas natknie — zauważył Bob. — Poza tym w okresie Bożego
Narodzenia ranki i wieczory są chłodne.
— To prawda — przyznał Jupiter. — Natomiast Java Jim był wczoraj w sklepie pana
Baskinsa tylko, że opowiedział zupełnie inną historię! Twierdził, że jego siostra sprzedała
skrzynię pod jego nieobecność i on chce ją teraz odkupić!
— Dlaczego potem zmienił tę historyjkę? — zdziwił się Pete.
— Prawdopodobnie myślał, że w ten sposób łatwiej nas przekona, żebyśmy zwrócili skrzynię
— powiedział Jupiter. — Ale to, co mówił panu Baskinsowi, dowodzi jednego: wiedział, że
skrzynię sprzedała sześć miesięcy temu kobieta! Tyle że dowiedział się o tym niedawno albo też
dawniej wcale tej skrzyni nie szukał.
— Dlaczego tak bardzo mu na niej zależy? — zastanawiał się Bob. — Przecież to tylko pusta
skrzynia.
— Był w niej pierścień — zauważył Pete. — Może przedstawiał jakąś szczególną wartość.
— Ale był tam tylko jeden pierścień, a Java Jim nawet nie wiedział o nim, póki nie
odkryliśmy skrytki — powiedział Jupe.
— Może wiedział, że coś w skrzyni było — podsunął Pete.
— A może zależy mu na niej dlatego, że pochodzi z „Argyll Queen”? Być może wydobyto ją
z samego wraka!
Oczy Jupitera błyszczały w specjalny sposób, który oznaczał, że chłopiec wpadł już na trop
tajemnicy.
— Myślisz, Jupe, że Javę Jima interesuje statek, który zatonął sto lat temu? — powiedział
Bob z powątpiewaniem
— Dlaczego miałby go interesować? — Pete przyłączył się do tych wątpliwości.
— Nie wiem — przyznał Jupe. — Ale posłuchajcie: skrzynia zawierała tylko ukryty sztylet i
pierścień oraz wymalowaną na wieku nazwę statku. Myślę, że powinniśmy zbadać historię
„Argyll Queen”.
— Towarzystwo Historyczne powinno mieć jakieś materiały na ten temat — powiedział Bob.
Pete przybrał zmartwioną minę.
— Muszę pójść z mamą na zakupy świąteczne i pomóc w czymś tam tacie.
— A ja muszę pojechać po resztę rzeczy do muzeum, więc chyba musisz to załatwić sam,
Bob — powiedział Jupe.
— Chętnie — zgodził się Bob. Zbieranie informacji i tak należało do jego obowiązków.
Niebawem rozległy się nawołujące chłopców okrzyki cioci Matyldy.
Po obiedzie mama posłała Boba po dodatkowy zestaw światełek na choinkę dopiero, więc po
trzeciej wsiadł wreszcie na rower i pojechał do Towarzystwa Historycznego. Siwowłosa pani za
biurkiem uśmiechnęła się, gdy przedłożył jej sprawę.
— „Argyll Queen, młody człowieku? Ależ tak. Myślę, że mamy na jej temat sporo
materiałów. Statek rozbił się i zatonął, co wznieciło w swoim czasie wielkie zamieszanie. Jak
zawsze w takich razach, rozeszły się pogłoski o skarbie.
— O skarbie?! — wykrzyknął Bob.
— Tak, o złocie, klejnotach i tak dalej. Myślę, że niewiele w tym było prawdy. Przyniosę ci te
materiały.
Bob z rosnącym podnieceniem czekał w głównej sali Towarzystwa Historycznego.
Siwowłosa pani wróciła z wielkim pudłem na akta.
— Niestety, materiały nie są posegregowane.
Bob spiesznie zabrał wszystko do jednej z małych czytelni. Nikogo tu nie było. Usiadł przy
długim stole i otworzył pudło.
Włosy zjeżyły mu się na widok papierów, broszur, małych książeczek, wycinków z gazet i
magazynów, upchanych bezładnie. Sięgnął z westchnieniem po pierwszy z brzegu artykuł, gdy
nagle ktoś powiedział za jego plecami:
— Obawiam się, że dnia ci nie starczy na przeczytanie tego wszystkiego.
Bob obejrzał się wystraszony. Za nim stał drobny mężczyzna w staromodnym czarnym
ubraniu, z kieszonki jego kamizelki zwisała dewizka. Miał okrągłą różową twarz, nosił okulary
bez oprawek. Uśmiechał się do Boba. Jego głos był głęboki, ale brzmiał przyjaźnie.
— Profesor Shay z Towarzystwa Historycznego. Pani Rutheford powiedziała mi, że
interesujesz się katastrofą statku „Argyll Queen”. Staramy się rozbudzać zainteresowania
historyczne wśród młodzieży. Jeśli chciałbyś poznać tylko podstawowe fakty, może mógłbym ci
zaoszczędzić długich godzin czytania.
— Zna pan historię „Argyll Queen”?
— To nie moja dziedzina. Pracuję tutaj od niedawna, ale jeden z naszych współpracowników
przygotowuje opracowanie dziejów statku. Wiele się już od niego dowiedziałem. A co ty już
wiesz na temat tego statku, młodzieńcze?
— Wiem, że „Argyll Queen” była dużym żaglowcem z osprzętem rejowym, że zatonęła u
wybrzeży Rocky Beach w roku 1870 i że mówiono, iż wiozła jakieś skarby!
Profesor roześmiał się.
— Pogłoski o skarbie powstają wokół każdego statku, który zatonął, mój chłopcze. Ale data
się zgadza.
Profesor usiadł naprzeciw Boba.
— Statek handlowy „Argyll Queen” pochodzący z Glasgow w Szkocji, był trójmasztowcem z
pełnym osprzętem i przewoził korzenie i cynę do Indii Wschodnich. Wyruszył z San Francisco
w drogę powrotną do Szkocji, a kiedy płynął na południe, na Cape Horn, sztorm zepchnął go z
kursu. W ciemną grudniową noc uderzył w rafę niedaleko brzegu.
Sztorm był potworny i tylko niewielu marynarzom udało się ocalić. Większość załogi utonęła
natychmiast. Dzięki przypadkowi „Argyll Queen” nie poszła od razu na dno. Przeżyli ci, którzy
pozostali na niej do końca. Między innymi kapitan, który opuszcza statek ostatni.
— Ale skarbu na statku nie było?
— Wątpię, chłopcze. „Queen” zatonęła na stosunkowo płytkich wodach i nurkowie
przeszukiwali wrak zarówno wtedy, jak i wielokrotnie później. Nawet dziś od czasu do czasu
ktoś nurkuje w pogoni za skarbem. Jedyne jednak, co kiedykolwiek znaleziono, to kilka monet z
tamtych czasów. — Profesor potrząsnął głową. — Nie, pogłoski o skarbie powstały z powodu
innej tragedii, która wydarzyła się niedługo potem i zdaje się mieć związek z „Argyll Queen”.
— Co to za inna tragedia, panie profesorze?
— Jeden z ocalonych, szkocki marynarz nazwiskiem Angus Gunn, osiedlił się w pobliżu
Rocky Beach. W roku 1872 został zamordowany przez czterech mężczyzn. Wszystkich czterech
morderców zabito w pościgu, nim zdążyli wyjawić powód zbrodni. Ale jednym z morderców był
kapitan „Argyll Queen” i ludzie byli pewni, że chodziło o coś, co Gunn zabrał ze statku, być
może właśnie o jakiś skarb. Latami przeszukiwano wrak okrętu, wybrzeże, każdy metr ziemi
należącej do Gunna, ale nie znaleziono niczego.
Angus Gunn, podobnie jak wielu żeglarzy, prowadził dziennik. Tak się złożyło, że jego
potomkowie ofiarowali ostatnio dziennik naszemu Towarzystwu jako pomoc do opracowania
historii statku. W 1872 roku przeczytał dziennik szeryf, a rodzina Gunna wertowała go przez lata
w poszukiwaniu jakiejś wzmianki o skarbie. Wszystko na próżno. Nawet jeśli istniał jakiś skarb i
jeśli zagarnął go Gunn, jego dziennik nie zawiera w tej mierze żadnej wskazówki.
Bob zmarszczył czoło.
— Panie profesorze, a czy ten rzekomy skarb miał pochodzić z Indii Wschodnich?
— Tak, rozeszły się wtedy pogłoski, że chodziło o skarby piratów. Dlaczego pytasz? Czy
wiesz coś o tym, mój drogi?
— Mhm... nie... — wyjąkał Bob. — Byłem tylko ciekaw.
— Aha — profesor Shay uśmiechnął się. — A czy mogę zapytać, dlaczego interesuje cię
„Argyll Queen”?
— Bo my... my się po prostu tym interesujemy. Z powodu... wypracowania szkolnego —
odpowiedział Bob nieprzekonywająco.
— Oczywiście, to bardzo dobry temat.
— Przepraszam, panie profesorze, a czy mógłbym zobaczyć ten dziennik i nowe opracowanie
historii „Argyll Queen”?
Profesor przymrużył oko.
— Potrzebne ci to do szkolnego wypracowania, co? Oczywiście, mój drogi, zaraz wszystko
dostaniesz, a jeśli odkryjesz w tym coś nowego, umieścimy twoje nazwisko w przygotowywanej
nowej publikacji.
Odszedł z uśmiechem, a po paru minutach pani Rutheford przyniosła cienki manuskrypt
zatytułowany: „Katastrofa statku Argyll Queen”. Bob zabrał się do czytania obłożonego ceratą
zeszytu.
Zmierzchało, kiedy Bob zajechał na tyły składu złomu. Skład otoczony był jaskrawo
kolorowym płotem. Pokrywały go malowidła wykonane przez miejscowych artystów. Na całej
tylnej części ogrodzenia rozciągało się malowidło obrazujące pożar San Francisco w roku 1906.
Bob jechał powoli wzdłuż płotu, po czym zatrzymał się o jakieś piętnaście metrów od
narożnika. W tym miejscu na pierwszym planie wymalowany był piesek patrzący smutno na
swój palący się dom. Detektywi nazwali pieska Korsarzem. Bob wyłuskał z deski sęk,
stanowiący jedno oko Korsarza, wsunął przez otwór palec i zwolnił haczyk. Trzy deski płotu
przesunęły się w górę i Bob wprowadził rower do środka. Była to Czerwona Furtka Korsarza,
jedno z sekretnych wejść do składu.
Za furtką znajdowało się przejście na wprost Kwatery Głównej, ukryte wśród stert złomu, ale
Bob zdecydował się zajrzeć najpierw do pracowni. Prowadząc rower do frontowej części składu,
zobaczył Pete’a, który nadchodził właśnie przez główną bramę.
— Tato kazał mi pracować całe popołudnie — wzdychał Pete. —Też mi ferie świąteczne! Już
bym chyba wolał chodzić do szkoły.
Razem poszli do pracowni, osłoniętej stertami złomu. Jupe’a zastali nad orientalną skrzynią.
Oglądał ją w świetle lampy umieszczonej nad warsztatem. Kiedy Bob zaczął opowiadać, czego
dowiedział się w Towarzystwie Historycznym, Jupiter przerwał mu machnięciem dłoni.
— Zaczekaj chwilkę — wykrzyknął podniesionym z emocji głosem. — Ponownie
przebadałem całą skrzynię — i zobacz, co tam znalazłem!
To mówiąc, potrząsnął trzymanym w ręku, zatłuszczonym zeszytem, przypominającym
dziennik, który Bob dopiero co studiował w Towarzystwie Historycznym Wyciągnął więc teraz
po niego rękę.
— Ja to wezmę! — rozległ się nagle chrapliwy głos.
W wejściu do pracowni stał Java Jim i patrzył na nich groźnie.
ROZDZIAŁ 4
Drugi zeszyt dziennika
Jupiter skoczył w tył, pod stertę złomu. Pete i Bob zastygli tam, gdzie stali.
Java Jim ruszył groźnie na Jupe’a, który kurczowo przyciskał do piersi oprawiony w ceratę
zeszyt.
— Pete! — krzyknął. — Plan Numer Jeden!
Java Jim odwrócił się szybko do Pete’a i Boba. Jego ciemne oczy jarzyły się w wysmaganej
wiatrami twarzy.
— Tylko bez sztuczek, dzieciaki! Ostrzegam!
Twarde spojrzenie marynarza zdawało się przygważdżać ich do miejsca. Patrzył na nich przez
chwilę, jakby ostrzegając przed wykonaniem jakiegoś ruchu. Bob i Pete głośno przełknęli ślinę.
Java Jim uśmiechnął się złośliwie i odwrócił z powrotem do Jupe’a.
— Teraz daj mi ten zeszyt, chłopcze.
— Jesteś kłamcą i złodziejem! — krzyknął Jupiter, cofając się kolistymi ruchami w głąb
pracowni.
Java Jim roześmiał się.
— Złodziejem? A może jestem kimś o wiele gorszym? Licz się z tym, chłopcze! Dawaj
zeszyt!
Postępował za Jupiterem, który nie przestawał się cofać, dopóki marynarz nie znalazł się tuż
przy jednej ze stert złomu, zwrócony do niej plecami. Bob i Pete przesunęli się nieznacznie za
Javę Jima.
— Teraz, chłopaki! — krzyknął Jupe.
Bob i Pete schylili się i błyskawicznym ruchem wyciągnęli dwie długie deski spod
spiętrzonych za plecami marynarza rupieci. Java Jim odwrócił się, klnąc, ale było już za późno!
— Aaaach!
Bob i Pete odskoczyli na bok, a w tym momencie lawina różnych odpadków zwaliła się na
Javę Jima! Runęły na niego jakieś deski, sprężyny z łóżek, połamane krzesła, zwoje podartych
dywanów. Wierzgał, bił rękami, starał się osłonić i uciec równocześnie.
Bob i Pete, szeroko uśmiechnięci, przyglądali się tej scenie, ale Jupe ich ponaglił.
— Zwiewamy! — wrzasnął.
Potykając się o rozrzucone rupiecie, wybiegli z pracowni i pognali do biura składu, przed
którym Hans zdejmował właśnie ostatnią część ładunku z ciężarówki. Za sobą słyszeli
szamotaninę i przekleństwa Javy Jima.
— Hans! — krzyknął Pete. — Java Jim jest na terenie składu. Napadł tam na nas!
— Co? — spytał potężny Bawarczyk. — Dobra, zobaczmy!
Ruszyli spiesznie w stronę pracowni. Nie słychać już było szurania i trzasków przerzucanego
złomu. W półmroku zobaczyli jakąś niską sylwetkę. Ktoś wypadł z pracowni i pobiegł w stronę
tylnego płotu.
— Tamtędy ucieka! — wrzasnął Pete.
— Coś trzyma w ręku! — krzyczał Bob. — Zeszyt! Jupe, musiałeś go upuścić!
— Nie, to niemożliwe — jęknął Pete.
Hans wykrzyknął:
— Złapiemy go przy płocie, chłopcy!
— Nie damy rady — zawołał Jupiter. — Patrzcie, jest już przy Czerwonej Furtce Korsarza!
Musiał widzieć, jak któryś z was tamtędy wchodził.
— Już przez nią przechodzi! — lamentował Bob.
Zwiększyli tempo pościgu. Ale kiedy wypadli przez Czerwoną Furtkę Korsarza na ulicę, po
Javie Jimie nie było śladu!
— Zielony volkswagen! — wskazał Pete.
Mały zielony samochód dodał gazu i znikł za rogiem.
— Uciekł — jęknął Bob.
— Przykro mi, ale nic wam już nie grozi, a ja muszę wracać do pracy — powiedział Hans. —
Już prawie pora na kolację.
Chłopcy wrócili do pracowni. Z ponurymi minami oglądali bałagan, jaki spowodowało
uruchomienie pułapki.
— Teraz będziemy musieli ułożyć to wszystko z powrotem, a Javy Jima i tak nie
przyskrzyniliśmy — narzekał Pete. — Uciekł z zeszytem.
— Uciekł — przytaknął Jupe — ale bez zeszytu!
Uśmiechając się, sięgnął za koszulę i wyciągnął cienki zwój papierów. Był to zeszyt!
Brakowało tylko okładki.
— Kiedy go znalazłem, kartki i tak odrywały się już od oprawy — wyjaśnił z uśmiechem. —
Po moim okrzyku Plan Numer Jeden Java Jim odwrócił się do was, a ja wtedy wyjąłem kartki,
wsunąłem je sobie za koszulę. Okładkę podrzuciłem w widoczne miejsce. Była dość gruba, żeby
Java Jim mógł ją wziąć za cały zeszyt. Dał się nabrać i uciekł z pustą, ceratową okładką!
Pete rozpromienił się.
— To się nazywa szybko myśleć, Jupe.
— Naprawdę szybko — zawtórował mu Bob.
— W pośpiechu oko zawodzi — powiedział Jupiter z zadowoleniem. — Zwłaszcza o
zmierzchu. Ale mówiąc serio, myślę, że Java Jim powiedział nam coś, czego wcale nie zamierzał
ujawnić.
— Co takiego nam powiedział, Jupe? — zdziwił się Bob. .
— Że chodzi mu o coś więcej niż o orientalną skrzynię. Czy zauważyliście, że nawet nie
próbował jej zabrać, ani też nie domagał się zwrotu pierścienia?
— Rzeczywiście! — wykrzyknął Pete. Chciał wziąć tylko zeszyt, który ty znalazłeś!
— Jakby wiedział, że on był w skrzyni — dodał Bob.
— Albo jakby co najmniej się spodziewał, że on tam będzie — powiedział Jupiter. — Myślę,
że od początku chodziło mu nie o skrzynię, tylko o ten zeszyt.
— Ale jaki zeszyt może być aż tak ważny? — zapytał Pete.
— Ten zeszyt jest dziennikiem, Pete — odparł Jupiter. — Rodzajem pamiętnika. Zawiera
notatki z codziennych zajść i poczynań. Ja...
— Dziennik? — wpadł mu w słowo Bob. — O rany! Przecież ja właśnie czytałem dziennik
jednego z tych, którzy przeżyli katastrofę „Argyll Queen”.
Zrelacjonował wszystko, co zaszło w Towarzystwie Historycznym.
— W manuskrypcie nowej publikacji nie było nic istotnego poza tym, co powiedział mi
profesor Shay, a dziennik opisywał, co działo się w życiu Angusa Gunna przez okres około
dwóch lat. Gunn pisał o zatonięciu statku, o tym, jak dopłynął łodzią na brzeg o świcie, kiedy
sztorm przycichł, i o swoich wędrówkach po Kalifornii w poszukiwaniu miejsca, które by mu się
spodobało i w którym by wybudował dom.
— Nic nie było o skarbie? — zapytał Pete.
Bob potrząsnął głową.
— Nic też o kapitanie, ani o tym, żeby mu groziło jakieś niebezpieczeństwo. Pisał tylko o
tym, jak budował dom. Strasznie to nudne.
Ale Jupiter był odmiennego zdania.
— Chłopaki, ten dziennik znalazłem między ściankami skrzyni. Widzicie, obudowa jest
podwójna, od wewnątrz powłoka jest cienka, od zewnątrz masywna, prawdopodobnie po to,
żeby łatwiej zamontować skrytkę albo też, żeby uczynić skrzynię wodoszczelną. Oglądając
skrzynię, potrząsnąłem nią, a wtedy usłyszałem lekkie grzechotanie. Przyjrzałem się uważnie
wnętrzu i zauważyłem, że w jedną ściankę wstawiono kawałek drewna, różnego od reszty. Miało
trochę inny kolor i odmienne słoje. Wstawkę tę wykonano dawno temu. Wyjąłem, więc tę łatę,
wcisnąłem w szparę wieszak i wyciągnąłem obłożony ceratą zeszyt!
— Czy myślisz, Jupe, że ktoś go tam schował? — zapytał Pete.
— Nie. Myślę, że ścianka była przez jakiś czas dziurawa i dziennik wpadł tam przypadkowo.
Potem ktoś naprawił skrzynię i pozostawił dziennik w szparze, nie wiedząc o tym.
— Ale Java Jim domyślał się, że dziennik jest w skrzyni — podjął Pete. — Skąd mu to
przyszło do głowy?
Jupe podał dziennik Bobowi.
— Przeczytaj stronę tytułową.
Bob podszedł do warsztatu i w świetle lampy przeczytał:
— „Angus Gunn, Phantom Lake, Kalifornia, 29 października 1872”.
— Ależ to ten sam człowiek, który napisał tamten dziennik! Rozbitek z „Argyll Queen”!
— Na jakiej dacie kończy się tamten dziennik, Bob? — zapytał Jupiter.
Bob wyjął swoje notatki.
— Zaraz zobaczę, poczekaj... Ostatnia data to 28 października 1872! To jest ten sam
dziennik! Jego dalszy ciąg, którego nikt nigdy nie widział!
— Może tutaj Gunn pisze o skarbie? — spytał niecierpliwie Pete.
— Nie — Bob potrząsnął przecząco głową. — Nie ma też ani słowa o kapitanie. Po prostu
pamiętnik, jak ten, który czytał Bob. Go Gunn robił, gdzie spał i to wszystko.
— Więc dlaczego Java Jim tak bardzo chce go dostać? — zastanowił się Pete. — Myślicie, że
wciąż idzie tropem tych starych pogłosek?
— Może wcale nie chodzi mu o dziennik — powiedział Bob.
Jupiter był pogrążony w myślach.
— Bob — odezwał się — mówiłeś, że pierwszy zeszyt dziennika podarowała Towarzystwu
Historycznemu rodzina Gunna niedawno?
— Tak. Ach, to znaczy...
— Że wciąż mieszkają w sąsiedztwie — dokończył Jupiter. —Chodźmy, chłopaki!
Wsunął się do Tunelu Pierwszego. Tunel kończył się pod klapą w podłodze Kwatery
Głównej. Wgramolili się do swojego biura, a Jupe wziął się zaraz do książki telefonicznej.
— Jest. Pani Angus Gunn, Phantom Lake, Road 4! Dawaj naszą mapę, Pete.
Jupe pochylił się nad mapą, Bob zaś w tym czasie obłożył na nowo kartki dziennika. W końcu
Jupe wykrzyknął:
— To tutaj w górach! Około pięciu kilometrów na wschód — uśmiechał się promiennie. —
Jutro, chłopaki, wsiadamy na rowery i jedziemy z wizytą do pani Gunn!
ROZDZIAŁ 5
Atak!
Następnego dnia, gdy chłopcy wyruszyli ze składu złomu, poranek był zimny. Zanim jednak
dotarli do bocznej drogi górskiej, zrobiło się gorąco.
— To tutaj — powiedział Pete, ocierając pot z czoła. — Phantom Lake Road. Biegnie prosto
w góry.
— Stromo — jęknął Jupiter. — Trzeba będzie prowadzić rowery. Chodźmy.
Pchali rowery pod górę smołowanej drogi, wijącej się wśród wysokich drzew. Obok płynęła
mała rzeka, pełna teraz wartkiej wody, wchłanianej niemal natychmiast przez drzewa,
porastające suche góry.
— Ciekaw jestem, skąd się wzięła nazwa Phantom Lake — odezwał się Bob. — Nigdy nie
słyszałem o żadnym jeziorze w naszych górach.
Jupe zmarszczył czoło.
— Faktycznie, Bob, to dziwne.
— Zdarzają się tu różne zbiorniki wodne — zauważył Pete.
— Żaden nie nazywa się Phantom Lake i nie...
Bob urwał na odgłos nadjeżdżającego z góry auta. Jechało szybko, słyszeli pisk opon na
zakrętach na długo przedtem, nim zobaczyli samochód. Wreszcie ukazał się i pędził prosto na
nich.
— To zielony volkswagen! — wrzasnął Pete.
— Czy to Java Jim?! — krzyknął Bob.
— Szybko! Kryć się! — zawołał Jupe.
Rzucili rowery na pobocze i skoczyli w krzaki. Mały samochód przemknął obok nich i
zahamował z piskiem. Wyskoczył kierowca i zaczął biec ku nim.
— Hej! — wołał. — Dzieciaki! Zatrzymajcie się!
To nie był Java Jim. Mężczyzna wprawdzie również był niski, ale szczuplejszy i młodszy,
miał wielkie wąsy i dziko zmierzwione, ciemne włosy. Cały ubrany był na czarno. Biegł ku
chłopcom, widzieli jego czarne, błyszczące oczy.
— Czego tu chcecie, dzieci...?
Chłopcy cofnęli się, a Pete krzyknął:
— Uciekamy!
Zaczęli pędzić skrajem drogi. Młody człowiek zawołał ich ponownie pobiegł za nimi. Skręcili
w zarośla.
— Kto... kto to jest, Jupe? — wysapał Bob.
— Na razie wiejmy, potem będziemy gadać! — krzyknął Pete.
— Może powinniśmy się zatrzymać i porozmawiać z...
Jupiter nie zdążył dokończyć zdania, gdy w lesie rozległ się nowy odgłos — tętent kopyt
galopującego konia. Chłopcy przystanęli. Po prawej stronie drogi, spomiędzy drzew wypadł
jeździec. W jego ręce połyskiwało coś długiego.
— Co... co to? — wyjąkał Pete.
— Patrzcie! — krzyknął Jupiter.
Jeździec minął ich łukiem i galopował w stronę zielonego volkswagena. Młody człowiek ze
zmierzwioną czupryną zawrócił już i pędził teraz w stronę swojego samochodu. Dopadł go,
wsiadł i ruszył ostro w tumanie kurzu. Jeździec galopował za nim kilkanaście metrów, potem
powściągnął konia i skierował się galopem ku chłopcom.
Osadził konia w miejscu i obrzucił ich piorunującym spojrzeniem. Był niski, tęgi, miał
szorstką czerwoną twarz i płomienne niebieskie oczy. Nosił tweedową kurtkę i obcisłe spodnie w
szkocką kratę. Błyszczący przedmiot w jego ręce okazał się długą, ciężką szpadą z gardą.
— Ale my... — zaczął wyjaśniać Jupiter.
— Milczeć! — ryknął jeździec. — Nie wiem jeszcze, co wy i ten starszy od was chuligan tu
robicie, ale z pewnością się tego dowiem!
Pete wybuchnął zapalczywie:
— My nie jesteśmy tu z...
— Możesz wygadywać swoje kłamstwa na policji! Teraz marsz!
— Ależ, proszę pana, my... — zaczął Jupiter.
— Marsz, powiedziałem!
Machnął groźnie szpadą i puścił konia prosto na chłopców. Cofnęli się i pomaszerowali
posłusznie w górę drogi.
Po dziesięciu minutach droga osiągnęła grzbiet i zaczęła opadać w zalesioną dolinę, otoczoną
skalistymi górami. Na dnie doliny widać było staw, wąski i nie dłuższy niż dwa boiska
futbolowe, a na nim pagórkowatą wysepkę, porośniętą sosnami. Stało na niej coś, co
przypominało latarnię morską — wysoki słup z latarnią na szczycie. W wąskim kanale między
wyspą a lądem ułożono szereg kamieni, umożliwiających dostanie się na nią bez brodzenia w
wodzie.
— To ma być jezioro? — prychnął Pete.
— Nie gadać! — warknął jeździec. — Dalej, na dół!
Chłopcy szli spiesznie w dół drogi pod palącym słońcem. Po chwili Pete szepnął:
— Też mi jezioro! To zwykła kałuża!
U podnóża góry droga zataczała łuk i za jej zakrętem ukazał się dom. Usytuowany wysoko
nad stawem, był duży, trójkondygnacyjny, wykonany z kamienia obłożonego nie wygładzonym
tynkiem. Pośrodku budynku wznosiła się kwadratowa wieża, zwieńczona blankami, co nadawało
mu dziwny, nietutejszy charakter. Po obu stronach wieży rozkładały się skrzydła domu o
mansardowych oknach. Oplatająca ściany winorośl nie łagodziła surowości stylu.
— O rany! — wykrzyknął Pete z cicha. — Ten dom wygląda raczej na fortecę! Z wieży
widać wrogów w promieniu paru kilometrów.
— Rzeczywiście, to dziwny dom. Zupełnie nie pasuje do tej okolicy — szepnął Jupiter.
Krępy jeździec zsiadł z konia.
— Wchodźcie do środka!
Weszli do obszernego holu. Na krytych boazerią ścianach wisiały kilimy, stara broń, głowy
łosi i jeleni. Drewnianą podłogę pokrywał wyblakły perski dywan. Wszystko było już wiekowe i
zniszczone. Mężczyzna zagonił ich szpadą do ogromnego pokoju, wypełnionego masywnymi,
zabytkowymi meblami. Było tu chłodno, mimo że w wielkim kominku płonął ogień.
Na fotelu przy kominku siedziała drobna kobieta. Stał przy niej rudowłosy chłopiec wzrostu
Boba. Podobnie jak jeździec nosił wąskie kraciaste spodnie.
— Złapałeś go, Rory! — wykrzyknął.
— Jego nie — odparł jeździec. — Łobuz uciekł samochodem. Ale zgarnąłem jego
wspólników.
— Ależ, Rory, to przecież mali chłopcy! — zawołała kobieta. —Doprawdy nie mogą...
— Zło nie musi się pojawiać przy pełnym wzroście, Floro Gunn. Do diabelskich sprawek są
dość dorośli.
Rory skinął na rudowłosego chłopca.
— Zatelefonuj na policję, Cluny, i raz na zawsze wyjaśnimy sprawę tych wszystkich włamań.
Jupiter nastawił uszu.
— Czy ten człowiek z volkswagena włamał się tutaj, proszę pana? A co zabrał?
Rory roześmiał się.
— Pytacie, jakbyście nie wiedzieli!
— Bo nie wiemy! — wybuchnął Pete. — Nigdy nie widzieliśmy tego człowieka! Ale znamy
ten samochód, bo nas śledził.
— Wybraliśmy się tutaj, żeby porozmawiać z panią, pani Gunn — powiedział Jupiter
spokojnie — a kiedy byliśmy już blisko pani domu, minął nas ten człowiek w volkswagenie.
Zatrzymał samochód, wyskoczył z niego i zaczął nas gonić. Nazywam się Jupiter Jones,
mieszkam przy składzie złomu Jonesa w Rocky Beach, a to są moi przyjaciele: Bob Andrews i
Pete Crenshaw. Na drodze zostały nasze rowery, które stanowią dowód, że nie przyjechaliśmy
tutaj z tym człowiekiem.
— Flora, powinnaś natychmiast porozumieć się z policją...
— Uspokój się, Rory — przerwała mu kobieta. — Jestem Flora Gunn, chłopcy; to jest mój
syn, Cluny, a to mój kuzyn, Rory McNab. Czy mogę wiedzieć, dlaczego chcieliście się ze mną
zobaczyć?
— Z powodu skrzyni, proszę pani! — wystrzelił Bob.
— Nasz skład złomu zakupił starą skrzynię orientalnego pochodzenia — wyjaśnił Jupiter. —
Wypisana jest na niej nazwa „Argyll Queen”, sądzimy więc, że należała do pani przodka,
Angusa Gunna. Od kiedy weszliśmy w posiadanie tej skrzyni, zachodzą różne tajemnicze
zdarzenia. Gdyby zechciała pani powiedzieć nam, co ten człowiek z volkswagena zabrał z pani
domu, może pomogłoby to nam znaleźć jakieś ich wyjaśnienie.
Pani Gunn zawahała się.
— Prawdę mówiąc, chłopcy, nie wziął niczego. Za każdym razem dzieje się to samo. Ktoś
włamuje się do domu, szpera wśród rzeczy, które zostały po pradziadku Angusie, i nigdy
niczego nie zabiera.
— Niczego? — powtórzył Pete z rozczarowaniem.
— Powiedziała pani za każdym razem. Ile było ostatnio tych włamań? — zapytał Jupiter.
— Aż pięć, niestety, w ciągu ostatnich sześciu miesięcy.
— Zawsze grzebią w rzeczach starego Angusa! — wtrącił się rudowłosy Cluny. — Myślę, że
chcą znaleźć...
— Skarb — dokończył Bob.
— Mamo, oni też myślą, że włamywacze szukają skarbu! — wykrzyknął Cluny.
Pani Gunn uśmiechnęła się.
— Ta stara legenda okazała się już dawno temu bezpodstawna, chłopcy. Cluny ma zbyt
wybujałą wyobraźnię.
— Niekoniecznie musi to być legenda bezpodstawna, proszę pani — odparł Jupiter i
opowiedział o Javie Jimie i jego zainteresowaniu orientalną skrzynią. Pokazał też znaleziony w
skrytce pierścień.
Pani Gunn obejrzała go.
— To właśnie znaleźliście?
— Niech zobaczę — Rory McNab wyjął jej pierścień z ręki. —Phi, mosiądz i czerwone
szkiełko! Stary Angus miał pudło pełne takiej tandety. Jesteście głupcami! Ludzie w kółko
czytają dziennik starego Angusa i od stu lat szukają skarbu! Bez skutku!
Pani Gunn westchnęła.
— Rory ma rację, chłopcy. Dziennik starego Angusa mógł zawierać jedyną wskazówkę, gdzie
szukać skarbu, ale nikt nigdy tej wskazówki nie odnalazł. Obawiam się, że to wszystko nonsens.
— Chyba że nikt nigdy nie czytał właściwego dziennika — powiedział Jupiter i wyjął z
kieszeni kurtki cienki zeszyt.
W pokoju zaległa cisza.
ROZDZIAŁ 6
Głos z przeszłości
— To chyba dalsza część dziennika! — wykrzyknął Cluny.
— Co to za podstęp? — warknął Rory.
Pani Gunn wzięła od Jupe’a cienki zeszyt. Przewróciła powoli kilka stron i wróciła do
pierwszej.
— Nie ma tu żadnego podstępu, Rory. To jest bez wątpienia pisma starego Angusa i jego
podpis. Skąd to macie, chłopcy?
Jupiter opowiedział, jak znalazł dziennik między ściankami skrzyni.
— Ten, kto zreperował wewnętrzną ściankę, nie zauważył zeszytu w szparze i nie wiedział o
skrytce. Gdyby ją wtedy otworzył, sprężyna by się zwolniła i pułapka nie zadziałałaby już
więcej.
Pani Gunn pokiwała głową.
— Tak, przypominam sobie teraz tę orientalną skrzynię. Sprzedałam ją przed laty, po śmierci
męża. Musiałam się wtedy wyrzec sporej liczby rzeczy starego Angusa, żeby związać koniec z
końcem. Niestety, nie powodzi się nam dobrze, a i utrzymanie tego domu kosztuje dużo. Dawno
byśmy go stracili, gdyby nie pomoc i ciężka praca Rory’ego.
— Nie stracisz domu, Floro — mruknął Rory. — Bajki o skarbie nie są ci potrzebne.
— Dalsza część dziennika to nie bajka, panie McNab — powiedział Jupiter.
— Mów mi Rory, chłopcze. Jeśli Flora tak mówi, przyznaję, że wasz dziennik jest
autentyczny. Ale to nie jest poważniejszy dowód na istnienie skarbu od bajania głupców.
— Ale, Rory — wykrzyknął Cluny — jest przecież jeszcze ten list!
— Jaki list? — zapytał Jupiter.
Rory zignorował jego pytanie. Oczy mu się zwęziły.
— Przeczytajmy lepiej ten dziennik. Podaj mi go, Cluny.
Chłopiec wziął zeszyt od matki i podał go Rory’emu. Usiedli razem na długiej ławie przed
tlącym się ogniem i zabrali się do czytania. Pani Gunn odezwała się w zamyśleniu:
— Tak, skoro istniał drugi zeszyt dziennika, musiał znajdować się właśnie w tej skrzyni. Mój
mąż mówił mi, że jego dziadek, syn Angusa, znalazł w niej pierwszy zeszyt. Dziadek Gunn
wierzył w istnienie skarbu i uważał, że wskazówka zawarta jest właśnie w dzienniku starego
Angusa. Ale jego syn, ojciec mojego męża, twierdził, że dziennik nie daje na ten temat żadnej
wskazówki, a skarb jest tylko legendą.
— Dlaczego dziadek Gunn tak uważał? — zapytał Bob.
— Wchodzi tu w grę ten list. Pradziadek Angus... — pani Gunn urwała i uśmiechnęła się. —
Może powinnam zacząć od początku. Co wiecie o starym Angusie, chłopcy?
Opowiedzieli to, czego się dowiedzieli o zatonięciu „Argyll Queen” i zamordowaniu Angusa
Gunna w 1872 roku.
— Jeśli czytaliście manuskrypt i opracowania, które przygotowuje Towarzystwo Historyczne,
znacie prawie całą historię tej sprawy. Powtórzyłam Towarzystwu wszystko, czego
dowiedziałam się od męża. Po zatonięciu okrętu Angus wędrował po Kalifornii, póki nie znalazł
tej doliny. Przypominała mu ona jego rodzinne strony, górzystą Szkocję. Zwłaszcza ze względu
na ten staw z wyspą. W Szkocji siedziba Gunnów usytuowana jest nad brzegiem długiej zatoki
zwanej Phantom Loch, czyli Jezioro Duchów. Znajduje się na nim wyspa, którą łączy z brzegiem
jakby łańcuch ułożony z wielkich kamieni, nazywanych Stąpnięciami Widma. Naszą wysepkę na
stawie również łączy z lądem szereg ułożonych w wodzie wystających nad jej powierzchnię
kamieni.
— A więc Angus odtworzył tutaj szkocką siedzibę Gunnów! — wykrzyknął Jupiter. — Teraz
rozumiem, dlaczego wywiera ona takie dziwne wrażenie!
— Słusznie, Jupiterze — przytaknęła pani Gunn. — Pierwotnie siedzibę zbudowano w roku
1352, zwano ją wtedy zamkiem, ponieważ stanowiła wyłącznie warowną twierdzę. W owych
czasach dom musiał służyć do obrony. Dom-wieżę rozbudowano i przebudowywano przez lata,
aż stał się tym, co odtworzono tutaj. Oryginalna budowla wchłonęła pozostałości zamku, choć
straciła charakter obronny. Stara wieża okazała się przydatna w siedemnastym wieku, kiedy to
Gunnowie zaczęli wyprawiać się w zamorskie rejsy. Ich żony wypatrywały z niej powracających
statków.
— Przypomina mi to wdowią ścieżkę w Nowej Anglii — wtrącił Bob.
— Ale co z tym listem, proszę pani? — niecierpliwił się Pete.
— Po znalezieniu doliny ze stawem, który tak przypominał mu rodzinne strony, Angus zabrał
się do budowy domu. Budowa trwała niemal dwa lata, wreszcie posłał po żonę i syna. Ale gdy ci
dotarli tu miesiąc później, Angus już nie żył, zabici zostali także jego mordercy. Żona Angusa,
Laura, znalazła list adresowany do siebie, ukryty w staroświeckim przyrządzie do grzania łóżka.
— Przyrząd, którego chyba nikt poza jego żoną nie miał prawa używać! — powiedział Jupe z
zadowoleniem.
— Syn Angusa był tego samego zdania — przytaknęła pani Gunn.
— Kiedy zaczęły się rozprzestrzeniać pogłoski o skarbie, nabrał pewności, że list został
napisany po to, by wskazać miejsce, gdzie ukryty jest skarb. Angus zdaje się w nim odsyłać do
swego dziennika, ale dziadek Gunn nigdy nie znalazł tam żadnej wskazówki na ten temat.
— Czy możemy zobaczyć ten list? — nalegał Pete.
— Oczywiście, mam go w albumie w mojej sypialni.
— Czyli nie przechowuje pani listu wraz z innymi rzeczami starego Angusa? — zapytał
Jupiter.
— Nie, nigdy go tam nie przechowywałam.
Wyszła z pokoju i po chwili wróciła z albumem. Chłopcy otoczyli ją, żeby odczytać stary,
pożółkły list:
Droga Lauro!
Będziesz tu wkrótce, ale lękam się, że jestem stale obserwowany Muszę pisać te ostatnie
ważne słowa ze świadomością, że mogą je odczytać czyjeś inne oczy.
Pamiętaj, że cię kochałem i przyrzekłem dać ci złote życie. Miej w pamięci to, co kochałem w
domu, i sekret jeziora. Idź za moim ostatnim kursem, przepatrz to, co w ciągu moich dni
zbudowałem dla ciebie. Doszukaj się sekretu w lustrze.
Chłopcy popatrzyli na siebie. Po chwili przeczytali list ponownie.
— Według słów mojego męża, dziadek Gunn uważał, że sformułowanie „złote życie” odnosi
się do skarbu, który Angus zostawił Laurze — powiedziała pani Gunn. — Kierując się ostatnim
zdaniem, przeszukał w tym domu wszystko, co odbijało się w lustrze. Kiedy nic nie znalazł,
uznał, że wskazówka musi być zawarta w dzienniku Angusa ze względu na zdanie w liście:
„Przepatrz, co w ciągu moich dni zbudowałem dla ciebie”. Ale żadnej wskazówki nigdy nie
znalazł.
— Ponieważ nie miał drugiego zeszytu dziennika — odparł Jupiter. — List mówi. ,,Idź za
moim ostatnim kursem”. Kurs w marynarskim języku znaczy kierunek, drogę, jaką odbywa
statek. Inaczej mówiąc, Angus poleca Laurze prześledzić w poszukiwaniu wskazówki jego
ostatnie poczynania, a o tych poczynaniach pisze on w drugim zeszycie dziennika. Obejmuje on
okres ostatnich dwóch miesięcy przed napisaniem listu. Co Angus robił w tym czasie?
Rory parsknął pogardliwie, rzucił dziennik na podłogę.
— Ani słowa o żadnym skarbie! Pisze tu tylko, dokąd poszedł i co zrobił, żeby zbudować
Laurze niespodziankę.
— Ja też nie znajduję w tym dzienniku żadnej wskazówki co do skarbu — potwierdził Cluny
ze smutkiem.
— Ja również nie mogłem jej znaleźć — przyznał Jupiter. —Ale... proszę pani, co w starym
rodzinnym domu Angus kochał szczególnie i co to jest sekret Phantom Loch?
— Nie mam pojęcia, co kochał, Jupiterze, a sekret Phantom Loch to bardzo stara szkocka
legenda. Głosiła ona, że w mgliste, zimowe poranki pojawiało się widmo jednego z przodków
Gunnów. Stało na stromej skale, wypatrując wroga. Ów praszczur Gunnów został podobno
zabity w dziewiątym wieku przez wikingów i odtąd strzeże domu przed następnym najazdem.
Legenda o duchu dała nazwę jezioru.
— A więc mamy na dokładkę do bajek o skarbie opowieści o duchach — burknął Rory.
— Dla Javy Jima skarb nie jest wcale bajką! — krzyknął Pete zapalczywie.
— Ani dla faceta z zielonego volkswagena — dodał Bob.
— A co mają znaczyć te wszystkie włamania? — wtórował im Cluny.
Rory popadł w ponure milczenie. Po chwili Jupiter zwrócił się do pani Gunn:
— Czy dużo osób zna treść listu i pierwszego zeszytu dziennika?
— W ciągu tych lat wielu musiało je czytać, Jupiterze.
— To by więc wyjaśniło włamania. Java Jim musiał wiedzieć o liście i o tym, że odsyła on po
wskazówkę do dziennika. Między ostatnim zapisem w pierwszym zeszycie dziennika a datą
śmierci Angusa minęły dwa miesiące. Java Jim domyślił się prawdopodobnie, że gdzieś musi
znajdować się drugi zeszyt dziennika, i włamał się żeby go odszukać.
— No to jest kolejnym głupcem — mruknął Rory.
— Wcale tak nie uważam — Odparł Jupe — Proszę zobaczyć, co Angus napisał w liście:
„Muszę pisać te ostatnie ważne słowa ze świadomością, że mogą je odczytać czyjeś inne oczy”.
Ułożył więc szaradę, którą, jak myślał, Laura zdoła rozwiązać. Jestem przekonany, że Angus
istotnie ukrył skarb i można go odnaleźć, rozwiązując tę szaradę, kierując się danymi zawartymi
w drugim zeszycie dziennika!
Bob, Pete i Cluny poparli go ochoczo.
— Być może, Jupiterze — zgodziła się z nimi pani Gunn.
— W jaki jednak sposób my moglibyśmy rozwiązać tę szaradę, skoro Laura nie dała sobie z
nią rady. A szarada była przecież dla niej przeznaczona.
— My ją rozwiążemy, proszę pani! — wykrzyknął Bob.
— Rozwiązaliśmy już masę zagadek i tajemnic — dodał Pete.
Jupiter wyprostował się godnie.
— Tak się składa, proszę pani, że wyjaśnianie tajemnic i rozwiązywanie zagadek jest naszym
profesjonalnym zajęciem.
Wyjął z kieszeni wizytówkę Trzech Detektywów i podał pani Gunn. Cluny czytał nad jej
ramieniem i otworzył szeroko oczy.
TRZEJ DETEKTYWI
Badamy wszystko
???
Pierwszy Detektyw . . . . . . . . Jupiter Jones
Drugi Detektyw . . . . . . . . . Pete Crenshaw
Dokumentacja i analizy . . . . . Bob Andrews
Rory złapał wizytówkę i wlepił w nią wzrok. Spoglądał na chłopców podejrzliwie. Nie
zwracając na niego uwagi, Jupiter wyrzekł z powagą:
— Pragniemy ofiarować pani nasze usługi.
— Jak najbardziej — poparł go Pete.
— Pozwól im spróbować, mamo! — nalegał Cluny. — Ja im pomogę!
Pani Gunn uśmiechnęła się.
— Dobrze. A jeśli znajdziecie skarb, z pewnością on nam się przyda.
— Hura! — wykrzyknęli równocześnie Bob, Pete i Cluny.
Pani Gunn roześmiała się.
— A co powiecie teraz na mały poczęstunek? Łowcy skarbów powinni nabrać sił.
Rory rzucił wizytówkę detektywów na ławę, obok pani Gunn i skrzywił się podejrzliwie.
— To jakiś podstęp, Floro!
— Nie sądzę, Rory.
— W każdym razie ja umywam od tego ręce — powiedział Rory ze złością i zamaszystym
krokiem opuścił pokój.
ROZDZIAŁ 7
Wymarłe miasto
Zaraz po drugim śniadaniu Rory McNab mruknął pod nosem, że musi nazrywać gałęzi z
przydrożnych sosen na świąteczną dekorację, wyszedł z domu. Chłopcy wrócili z panią Gunn do
salonu i zabrali się do studiowania drugiego zeszytu dziennika.
— Zauważcie, chłopaki — powiedział Jupiter — ze to nie jest to, co nazywamy
pamiętnikiem. Angus nie notuje swoich myśli, nie pisze o planach, ani właściwie niczego nie
opisuje. W większości jego zapiski są krótkie, jedno- lub dwuzdaniowe. Na przykład:
„Pracowałem dzisiaj na podwórzu” albo: „Zobaczyłem orła”. Przypomina to książkę pokładową:
same fakty, pozbawione komentarzy.
— Pierwszy zeszyt dziennika też jest taki — wtrącił Bob.
— Większość zapisów nic nam więc nie mówi — ciągnął Jupe. — Ale Angus napisał w
liście, żeby iść jego kursem i czytać, co zbudował w ciągu swoich dni. Nie chciał, żeby Laura
czytała o wszystkim, co robił, albo tylko dokąd się udał i co budował.
Cluny zajrzał do dziennika.
— Pierwszy zapis dotyczy właśnie tego: „Dziś zacząłem pracować nad niespodzianką dla
Laury. Najpierw udaję się do Powder Gulch po ludzi i tarcicę na śluzę”.
— A więc coś budował! — wykrzyknął Pete.
— Tak jak pisze w liście — przytaknął Jupe. — Co dalej, Cluny?
Rudzielec przerzucił kilka stron.
— Nic nie notuje przez dwa tygodnie. Tylko małe uwagi, jak: „widziałem jastrzębia” i tym
podobne. Potem udał się na wyspę.
— Proszę pani, co to było, ta niespodzianka dla Laury? — zapytał Jupiter.
— Nie mamy pojęcia. Może jakieś meble?
— Pomyślimy nad tym później — zdecydował Jupe. — Ludzie i drewno na śluzę. Śluza służy
do zatrzymania wody. Górnicy budowali śluzy służące do wypłukiwania złota z rudy. Cluny, czy
w Phantom Lake jest jakaś kopalnia?
— Nigdy o niczym takim nie słyszałem. Chodzi ci o kopalnię złota?
— Może Angus budował kopalnię potajemnie? — podchwycił Pete.
— Możliwe — zgodził się Jupiter. — Ale czuję, że to nas nie prowadzi do rozwiązania.
Angus powiedział, żeby iść jego kursem, jakby wskazówka znajdowała się tam, gdzie on był.
Chłopaki, jedziemy do Powder Gulch.
— Czy to jest gdzieś w pobliżu? — zapytał Pete.
— O dwa kilometry stąd, tą samą szosą — powiedział Cluny.
— Dziwię się, że o nim nie wiesz, Pete — skarcił go Jupiter. —Jest to raczej sławne miejsce.
Czytałem o tym. To...
Bob wpadł mu w słowo:
— No pewnie! To stare wymarłe miasto!
— W.. wymarłe miasto? — wyjąkał Pete. — I my mamy tam jechać?
— Musimy — oświadczył Jupe i wstał. — Jedziemy natychmiast!
Odrapany drogowskaz z napisem: „Powder Gulch” wskazywał wąską, bitą drogę. Po
dziesięciu minutach jazdy chłopcy zobaczyli położone w dole wymarłe miasto.
Zatrzymali się, żeby mu się przyjrzeć. Zrujnowane stare chaty rozrzucone były wzdłuż
wyschniętego koryta rzeki, a przy jedynej ulicy stały odrapane budynki o wysokich,
fałszowanych frontonach. Na jednym z nich widniał napis: „Saloon” na innym wyraźne litery
głosiły: Sklep wielobranżowy. Przysadzisty, ceglany budynek był więzieniem. Dalej stała kuźnia
i stajnia koni pod wynajem. Na samym końcu ulicy, u podnóża gór, brama prowadziła do kopalni
złota, wokół której niegdyś wyrosło miasto.
— Złoża zostały wybrane około roku 1890 i wtedy miasto wymarło — tłumaczył Jupiter. —
Potem na rzece zbudowano tamę, żeby stworzyć zbiornik wodny.
Pete westchnął.
— Co tu możemy znaleźć po stu latach, Jupe?
— Nie wiem — odparł Jupiter. — Jestem jednak pewien, że Angus Gunn chciał, żeby Laura
się tu wybrała. Może wydawano tu jakąś gazetę i uda nam się znaleźć gdzieś jej redakcję?
— Może zachowało się nawet stare archiwum gazety? — powiedział Bob.
— Mam nadzieję, że ta wyprawa się źle nie skończy — mruknął Pete.
— Chodźmy! — ponaglał Jupe.
Zjechali w dół, na skraj wymarłego miasta i... stanęli jak wryci! Wstępu broniła zamknięta
brama. Całe miasto było ogrodzone siatką!
— Płot szczelnie otacza całe miasto! — wykrzyknął Cluny. — A te napisy na budynkach
wyglądają na świeżo malowane. Czy myślicie, że ktoś tu znowu zamieszkał?
— N...nie wiem — wyjąkał Jupe.
Nasłuchiwali jakichś odgłosów życia w mieście, ale w Powder Gulch zalegała złowieszcza
cisza.
— Chyba musimy przedostać się przez płot — powiedział w końcu Jupe.
Zsiedli z rowerów i zaczęli się cicho wspinać po siatce ogrodzenia. Kilka chwil później stali
już po drugiej stronie, patrząc w głąb zapiaszczonej ulicy.
— Pete, ty i Bob przeszukacie budynki po lewej stronie ulicy — powiedział Jupiter nerwowo.
— Cluny i ja pojedziemy do więzienia i stajni po prawej, a potem do kopalni. Starajcie się
wypatrywać wszystkiego, co może się wiązać z Angusem Gunnem i drewnem na śluzę.
Bob i Pete kiwnęli głowami i skierowali się do sklepu wielobranżowego. Weszli na palcach
do środka i stanęli na progu zdumieni. Sklep wyglądał, jakby cofnęli się w czasie o sto lat! Półki
były pełne rozmaitych artykułów. Niskie, mroczne pomieszczenie wypełniały beczki z
suszonymi jabłkami i mąką, narzędzia, skórzane uprzęże. Na ścianach wisiały staroświeckie
strzelby, które błyszczały jak nowe. Długa lada lśniła czystością i nową politurą!
— Może rzeczywiście ktoś tu mieszka — powiedział Bob cicho.
— A.. ale nie dzisiejsi ludzie — wyjąkał Pete. — Tu wszystko wygląda jak sto lat temu. To
jest sklep dla... dla duchów!
Bob skinął nerwowo głową.
— Tak tu musiało kiedyś wyglądać. Jakby... jakby nikt stąd nigdy nie odszedł. Nawet... Patrz,
Pete! Na ladzie leży stary rejestr!
Z ociąganiem podeszli do lady. Stara księga była otwarta. Strony wypełniały kolumny
nazwisk, przy każdym spis zamówionych towarów. Bob drżącą ręką obrócił kartki do daty 29
października 1872. Pete odczytał:
— Angus Gunn, Phantom Lake — 200 desek na śluzę z podporami; 2 beczki mąki; 1 beczka
wołowiny; 4 skrzynki suszonej fasoli.
Pete otworzył szeroko oczy.
— Rany, on nakupił jedzenia dla całej armii!
— Musiał żywić ludzi, których tu najął — powiedział Bob. — Pewnie ich było dużo. Widzisz
coś jeszcze?
Pete potrząsnął głową.
— Tutaj nie.
Wyszli szybko z tajemniczego sklepu. Obok był saloon.
— W tamtych czasach bar stanowił centrum życia miasta — powiedział Bob. — Wszyscy się
w nim spotykali, można tam było zostawić dla kogoś wiadomość. Angus prawdopodobnie
wstąpił wtedy do baru.
Bar był dużą, ciemną izbą, na końcu której znajdowały się drzwi wiodące do pokoi
sypialnych. Po lewej zobaczyli bogato zdobione pianino, czyste i lśniące. Za długim,
wypolerowanym barem stały rzędy pełnych butelek. W głębi okrągły stół zastawiony był
flaszkami i napełnionymi do połowy szklankami. Wśród nich rozrzucone były karty, jakby
właśnie toczyła się partia pokera.
— Wszystko... tutaj wygląda podobnie jak w tamtym sklepie — powiedział zaniepokojonym
tonem Pete. — Jakby górnicy wciąż tu byli, tylko wyszli na chwilę i...
Nie skończył zdania. Bar wypełnił się nagie gwarem licznych głosów! Pianino zaczęło grać
skoczną melodię, choć nikt przy nim nie siedział! Zabrzęczały szklanki i butelki. Izbą wstrząsały
krzyki pijących. Przy stole z partią pokera coś trzasnęło i... ktoś niby cień podniósł się z
krzesła...
— Stać, przybysze! — groźnie powiedział tubalny głos.
Ciemna, widmowa postać trzymała w obu widmowych rękach pistolety!
— Duch — wrzasnął Pete. — Uciekajmy, Bob!
Wybiegli ze starego saloonu na łeb, na szyję. Niewidzialny tłum krzyczał za nimi i pianino
wciąż grało. Pędzili szaleńczo przed siebie, ku wejściu do kopalni.
Długi tunel kopalni był oświetlony! Biegli w dół spadzistego szybu, póki nie zobaczyli
Jupitera i Cluny’ego.
— Jupe! Duch nas zaatakował w... — Pete urwał.
Stali zapatrzeni w głąb mrocznego szybu. Dobiegał stamtąd odgłos kapiącej wody, szczęk
jakiegoś mechanizmu i dziki, niemal szaleńczy śmiech. Potem nastąpił strzał, pocisk jakby
świsnął tuż koło nich i odbił się echem w tunelu za nimi.
— C...co t...to, Jupe? — wyjąkał Bob.
Jupe przełknął z trudem ślinę.
— J.. ja nie wiem. Weszliśmy tu i… i... on do nas strzelił!
Teraz dopiero Bob i Pete zobaczyli, że nie dalej niż sześć metrów przed nimi, w mrocznym
szybie, stał brodaty górnik, w czerwonej wełnianej koszuli, spodniach z koźlej skóry, wysokich
butach i mierzył do nich ze starej strzelby.
— Wiemy, jak się rozprawiać z gwałcicielami prawa! — huknął, a jego głos rozniósł się
echem.
Roześmiał się szyderczo, podniósł strzelbę do ramienia i pociągnął za cyngiel!
ROZDZIAŁ 8
Duch przychodzi z odsieczą
Strzelba wypaliła prosto w chłopców! Następny strzał padł bezpośrednio po pierwszym!
Blady jak ściana Pete zamknął oczy.
— Czy... czy mnie trafił? — jęknął.
Otworzył oczy i spojrzał na przyjaciół. Wszyscy byli bladzi jak śmierć.
— Chybił! — wykrzyknął Bob.
— On... on nas tylko straszy — wyjąkał Cluny.
— Ale co on... — zaczął Pete.
Brodata zjawa roześmiała się znowu dziko, ponownie podniosła strzelbę i krzyknęła
szyderczo:
— My wiemy, jak się rozprawiać z gwałcicielami prawa!
I ponownie pociągnął za spust.
Dwa strzały huknęły jeden po drugim.
— Znowu chybił — krzyknął Cluny. Posunął się o krok naprzód, wpatrując się w brodatego
górnika. — Czego od nas chcesz?
— Czekaj, Cluny! — zawołał nagle Jupiter. — Popatrzcie tylko!
Wszyscy wbili z lękiem wzrok w starego górnika. Z głębi kopalni wciąż dobiegał szum wody
i warkot jakiejś maszynerii. Po dłuższej chwili dało się słyszeć ciche stuknięcie, a potem klekot.
Górnik roześmiał się i znanym ruchem podniósł strzelbę.
— My wiemy, jak się rozprawiać z gwałcicielami prawa! — huknął i nacisnął spust. Padły
dwa strzały i... znowu spudłował.
— To manekin, taka mechaniczna kukła — Jupiter wybuchnął śmiechem. — Chłopaki, to jest
po prostu automat! Z nagraniem w środku. To, co słyszymy, to tylko taśma!
— O rany! — wykrzyknął nagle Bob. — Co za dureń ze mnie! Teraz sobie przypominam, że
czytałem o tym w gazecie. Remontują Powder Gulch i robią z tego miasta atrakcję dla turystów!
Będą organizować przejażdżki konne i pokaz westernowy, będzie się ukazywał duch. To dlatego
postawili ogrodzenie.
— Oczywiście — powiedział Jupiter zasępiony. — Ja też czytałem o tym jakiś czas temu.
Pete podszedł do starego górnika i dotknął palcem jego twarzy.
— Plastyk. Ale wygląda jak prawdziwy. Pewnie nasz duch w barze to też manekin. Umieją je
teraz robić!
— Wyglądają jak żywe — przyznał Jupe. — Ale mamy na głowie inne sprawy. Czy któryś z
was dostrzegł coś, co by nas naprowadziło na plany Angusa Gunna?
Bob powiedział mu o księdze zamówień w sklepie i o dużym zakupie Angusa.
— Zwoził żywność dla wielu pracowników albo też na dłuższy okres trwania budowy —
rozważał Jupiter. — Wiemy więc, że to, co budował dla Laury, wymagało dużej pracy. Ale nadal
nie wiemy, co takiego budował i gdzie — otworzył stary dziennik. — Pod datą 29 października
widnieje notatka zbyt krótka, żeby mogła być pomocna.
— Nie przeszukaliśmy baru — powiedział Pete.
— To nic, wrócimy tam zaraz. — Jupiter zamknął dziennik. —Potem jeszcze zajrzymy do
więzienia. Ówczesny szeryf mógł zostawić jakąś kartotekę. Rozejrzymy się też, czy nie uda nam
się znaleźć redakcji gazety.
Ruszyli z powrotem do wyjścia. Bob i Pete dostrzegli tym razem parę rzeczy, które uszły ich
uwagi, gdy wbiegali do środka. W szybie stały rzędem odnowione wózki górnicze, leżały tam
też jakieś narzędzia, a całości dopełniał jeszcze jeden manekin — górnik z czarną brodą i
kilofem w ręce.
Pete uśmiechnął się.
— Ludzie, te plastykowe kukły wyglądają naprawdę jak żywe! Ten z kilofem sprawia
wrażenie, jakby...
Czarnobrody górnik wypuścił z ręki kilof, doskoczył do Jupitera, wyrwał mu dziennik
Angusa i wybiegł z kopalni.
— Java Jim! — zdumiał się Bob.
Stali bez ruchu, zaskoczeni nagłą przemianą manekina. Jupiter otrząsnął się pierwszy.
— Zabrał mi dziennik! Łapać go!
Z tupotem pobiegli słabo oświetlonym szybem. Wypadli wreszcie na ulicę zalaną gorącym
słońcem popołudnia.
— Patrzcie tam! — krzyknął Cluny.
Przysadzisty marynarz odbiegł już daleko, gnał jak opętany.
— Stój, ty złodzieju! — wrzasnął Pete.
— Łapać złodzieja! — krzyczał Cluny.
Java Jim obejrzał się i zarechotał. Przebiegał właśnie koło baru, kiedy na progu pojawiła się
widmowa postać w czerni, z pistoletami w obu rękach!
— To nasz duch! — wykrzyknął Pete.
Java Jim zobaczył groźną, jakby powstałą z grobu postać w drzwiach baru. Rzucił się w bok z
okrzykiem, potknął o starą uprząż końską i rozłożył się jak długi. Dziennik wypadł mu z ręki.
Pozbierał się szybko, próbował biec dalej i znowu się potknął.
— To złodziej! — wrzasnął Pete. — Łap go!
Duch spojrzał w stronę chłopców, po czym zszedł po stopniach na drewniany chodnik ulicy i
skierował się do Javy Jima. Jego pistolety zabłysnęły w słońcu. Java Jim nie czekał. Schronił się
za budynki, dobiegł do ogrodzenia, wdrapał się na nie i znikł wśród gęstych, wyschniętych
zarośli, rosnących wzdłuż koryta rzeki.
Chłopcy zbliżyli się biegiem do ducha. W dziennym świetle okazał się po prostu mężczyzną
w czarnym, kowbojskim stroju. Jupiter podniósł upuszczony przez Javę Jima dziennik.
— Nie powinniście tu wchodzić, chłopcy — powiedział duch. —Wytłumaczcie mi, o co tu
chodzi, i oddajcie mi tę książkę, jeśli stanowi własność miasta.
— Nie, to moje, proszę pana — odparł Jupe. — Przepraszamy, że weszliśmy przez płot, ale
prowadzimy pewne dochodzenie, a nie wiedzieliśmy, że ktoś tu jest.
Wyjaśnił następnie, że starają się ustalić, jakie sprawy załatwiał Angus Gunn w Powder
Gulch.
— Napędził nam pan niezłego stracha — dodał.
Duch uśmiechnął się.
— Postanowiłem wypróbować na was nasze urządzenia. Sprawuję pieczę nad tym miastem.
— Potarł z namysłem brodę. — Angus Gunn, mówicie? Może będę mógł wam pomóc. Mam u
siebie w biurze stare księgi. Jeśli wasz Angus Gunn coś w tym mieście załatwiał, powinno to być
odnotowane w księgach handlowych lub urzędowych.
Przeszli przez bar do małego biura. Dozorca otworzył szafkę z aktami.
— Wszystkie nazwiska ze starych ksiąg zostały w ramach prac restauracyjnych wypisane
alfabetycznie i opatrzone informacjami. Zobaczymy, czy mamy tu coś o Gunnie.
Odszukał nazwisko i pokiwał głową.
— Są tylko dwie informacje. O tych zakupach w sklepie, które widzieliście, i o anonsie w
miejscowej gazecie z roku 1872, że poszukuje górników do krótkoterminowej pracy. To
wszystko.
— Nic z tego nie wynika — jęknął Pete. — My...
Przerwały mu nawoływania z ulicy.
— Halo, chłopcy! Cluny! Hej, chodźcie tutaj!
— To Rory!
Przeszli szybko przez bar. Stał przed nim Rory McNab w towarzystwie pana, z którym Bob
rozmawiał w Towarzystwie Historycznym — profesora Shay’a. Mały, krągłolicy profesor
podszedł do chłopców.
— Napędziliście nam strachu! Natknąłem się na pana McNaba przed bramą, powiedział mi,
że pewnie tu jesteście, i rzeczywiście znaleźliśmy wasze rowery. Zlękliśmy się, że coś się wam
stało.
— Weszliście tu bez pozwolenia! — naparł na nich Rory. — Wiedziałem, że napytacie sobie
biedy. Dlatego pojechałem za wami.
— Nic im się nie stało, panie McNab — powiedział dozorca. — Może pana profesora
zainteresują wrażenia, jakie na chłopcach wywarły nasze efekty techniczne? Profesor Shay jest
naszym doradcą historycznym. Towarzystwo uczestniczy w pracach restauracyjnych.
— Tak, pomówimy o tym później! — Oczy profesora błyszczały za okularami. Machnął
dozorcy ręką na pożegnanie i zgarnąwszy chłopców, ruszył przed siebie. — Co z tym drugim
zeszytem dzienników, chłopcy? To wy go znaleźliście? Myślicie, że skarb naprawdę może
istnieć? Co by to było za odkrycie! Opowiedzcie mi wszystko!
Jupiter opowiedział o drugim zeszycie i o zainteresowaniu nim Javy Jima. Profesor Shay
poczerwieniał.
— Co?! — wykrzyknął. — Ten... ten człowiek! Java Jim, tak mówicie? I on właśnie stara się
ukraść skarb Gunna? Na pewno chce wszystko zagarnąć i sprzedawać po trochu. To niesłychane!
Przecież ten skarb może mieć bezcenną wartość historyczną! Zachowany w całości skarb
piratów wschodnioindyjskich! Muzeum naszego Towarzystwa stałoby się sławne. Żadnej
wskazówki jednak tu nie znaleźliście?
— Właściwie — zaczął Jupiter z wolna — dowiedzieliśmy się tylko, że niespodzianka, którą
Angus Gunn szykował dla żony, wymagała dużej pracy.
— Tak, rozumiem, ale nie tutaj się ona dokonywała, tylko w Phantom Lake! Jestem w tej
dziedzinie ekspertem. Może zdołam wpatrzeć coś, co wy przeoczyliście, chłopcy. Wrzućcie
rowery do mojego samochodu, pojedziemy razem do Phantom Lake. Utrata tego skarbu na rzecz
Javy Jima byłaby zbrodnią!
— Z pana to jest następny głupiec! — fuknął Rory.
— Co tam pan może o tym wiedzieć, panie McNab. Myślę, że chłopcy mają rację. No,
wrzucajcie rowery do bagażnika, szybko!
Brama była teraz otwarta. Chłopcy złożyli rowery za tylnym siedzeniem kombi profesora.
Rory ruszył w stronę swojego samochodu, ścigany zaintrygowanym spojrzeniem Jupitera.
ROZDZIAŁ 9
Tajemnicze światło
Do późnego popołudnia profesor Shay przewędrował z chłopcami całą dolinę i dolną część
wzgórz. Obejrzeli dzięki temu Phantom Lake ze wszystkich możliwych punktów
obserwacyjnych. Okrążyli też z podekscytowanym profesorem trzykrotnie dom i nie znaleźli
absolutnie niczego!
Zasiedli wreszcie w ostatnich promieniach słońca na tarasie. Pani Gunn patrzyła na nich ze
współczuciem. Rory palił fajkę i uśmiechał się złośliwie.
— Nic tu nie ma — mówił profesor Shay zdeprymowany. — Angus Gunn nie zbudował nic
oprócz domu, a ten przeszukiwano już wielokrotnie w ciągu tych lat. Nigdzie też nie ma śladu po
tym drewnie zakupionym na śluzę.
Rory roześmiał się.
— Wszyscy macie źle w głowie! Nawet gdyby Angus zbudował coś z tego drewna, dawno by
się to rozpadło. A jeśli kiedyś miał jakiś skarb, w co wątpię, to go teraz nie znajdziecie.
— Znajdziemy! — krzyknął Bob.
— Ależ oczywiście — powiedziała pani Gunn, patrząc surowo na Rory’ego. — Być może
skarb nie okaże się prawdziwym skarbem, ale jestem pewna, że coś znajdziecie.
— Mamo, mówisz jakbyś również nie wierzyła w istnienie skarbu! — zmartwił się Cluny.
Jupiter przeczytał raz jeszcze list starego Angusa.
— Gdybyśmy tylko znali więcej szczegółów! Jestem przekonany, że klucz do zagadki gdzieś
się tu kryje i to od dawna. Ciekawe byłoby się dowiedzieć na przykład, co Angus uważał za
szczególnie bliskie i drogie w swoim domu.
Pani Gunn potrząsnęła głową.
— W tym czasie, kiedy przepatrywaliście okolicę, przeczytałam większość listów Laury.
Pisze w nich wiele o miłości Gunnów do ich ziemi w Szkocji, o wspaniałym widoku na wąskie
jezioro. Nie ma jednak wzmianki o żadnym konkretnym obiekcie, Jupiterze.
— Sprawa wygląda dosyć beznadziejnie — powiedział profesor Shay.
— Przyznaję, że problem wydaje się bardzo trudny — zgodził się Jupiter z westchnieniem.
— Nie zamierzasz chyba zrezygnować, Jupe?! — wykrzyknął Cluny.
— O, nie znasz Jupe’a! On się dopiero rozgrzewa do walki! —pocieszył go Pete.
— Nie miałabym żalu, chłopcy, gdybyście dali za wygraną — powiedziała pani Gunn.
— Nie sądzę, żebyśmy już musieli rezygnować — odparł Jupiter. — Stary Angus nie zostawił
konkretnej wskazówki, a my postawiliśmy dopiero pierwszy krok na drodze poszukiwań. Teraz
czas na krok drugi.
Otworzył dziennik Angusa.
— Następny istotny, jak się zdaje, zapis pochodzi z 11 listopada 1872 roku: „Tego dnia
popłynąłem na wyspę cyprysów. Mało nie zatonąłem na południowym zachodzie i pełnym
morzu ze względu na ładunek w łodzi. Wielmożny pan na wyspie zgodził się na moją propozycję
i w południe wróciłem do domu bardzo zadowolony. Praca nad prezentem dla Laury posuwa się
dobrze”. Dalsze zapisy przez okres mniej więcej tygodnia dotyczą codziennych zajęć koło domu.
— Jupe! On pisze, że łódź była czymś wyładowana — zauważył Pete.
— Tak — kiwnął głową Jupiter. — Ta wyspa być może udzieli nam odpowiedzi.
— Tylko gdzie to jest? — zapytał Cluny. — Nigdy nie słyszałem o żadnej wyspie cyprysów.
— Ja też nie — przyznał Jupe. — A ty, Pete?
Pete, który był jedynym w tym gronie żeglarzem i znał okoliczne wody, zajrzał do dziennika
Angusa.
— Myślę, że to nie jest nazwa wyspy. Ona może w ogóle nie mieć dziś żadnej nazwy albo też
i dawniej nazwy nie miała. Wszystkie duże wyspy na tym kanale miały kiedyś nazwy, więc to
jest pewnie jakaś mała wysepka, położona niedaleko wybrzeża. Musi się znajdować gdzieś tu
blisko, skoro Angus dopłynął tam i wrócił w pół dnia. Wygląda na to, że należała do jakiejś
rodziny i że rosną na niej cyprysy. Poszukam jej.
— Jeszcze dziś ustal, gdzie się znajduje — powiedział Jupiter. — Jutro tam popłyniemy!
— Wybiorę się z wami — oznajmił profesor Shay żywo. — Mam niedużą łódź, a jeśli to
niedaleko, możemy się nią zabrać wszyscy.
Rory wstał.
— Widma, duchy, wyspy bez nazw, człowiek nieżywy od stu lat! Wszyscy powariowaliście!
Zszedł z tarasu, a pani Gunn potrząsnęła głową z uśmiechem.
— Nie przejmujcie się zbytnio Rorym. Jest porywczy i nie uznaje rzeczy niepraktycznych, ale
to naprawdę dobry człowiek. Po śmierci męża było nam ciężko, a Rory starał się przez cały
zeszły rok, żeby nasze życie było łatwiejsze. Myślę, że teraz jest zmęczony po podróży.
— Podróży? — zapytał ostro Jupe. — Czy Rory dokądś wyjeżdżał, proszę pani?
— Tak, trzy dni spędził w Santa Barbara. Pojechał tam sprzedać nasze zbiory awokado.
Wrócił dopiero zeszłego wieczoru.
Jupiter spochmurniał.
— Kim właściwie jest Rory, proszę pani? Przebywa tu dopiero od roku, prawda?
— To daleki kuzyn mojego męża. Przyjechał ze Szkocji z wizytą i został, żeby nam pomóc.
To człowiek dumny i uparty, nie przyjmuje ode mnie zapłaty. Pracuje u nas za mieszkanie i
utrzymanie, jak członek rodziny.
Jupiter podniósł się i skinął na Boba i Pete’a.
— Musimy już iść do domu. Robi się późno.
— Odwiozę was — zaoferował się profesor Shay.
Rowery znajdowały się już w samochodzie profesora, ruszyli więc bitą drogą w dół, do szosy.
— Panie profesorze — odezwał się w pewnym momencie Jupe — jedno mnie zastanawia.
Skąd Java Jim tyle wie o Gunnach, o liście do Laury na przykład?
— Nie wiem, Jupiterze. Oczywiście o skarbie rozprawiano dość powszechnie, ale twój Java
Jim nie wydaje się człowiekiem tutejszym. Być może jest potomkiem któregoś z ocalałych
członków załogi „Argyll Queen”. Może nawet samego kapitana?
— Pewnie! To by wyjaśniało sprawę — powiedział Bob.
— Chyba tak — zgodził się Jupiter w zamyśleniu.
Kiedy wysiadali pod składem złomu, zostało im jeszcze pół godziny do kolacji. Przeczołgali
się przez Tunel Drugi do Kwatery Głównej.
— Jupe — zagadnął Pete — a właściwie, skąd możemy wiedzieć, czy stary Angus potajemnie
nie budował w Phantom Lake kopalni?
— Kto wie, Pete. Ale po to, żeby ją znaleźć, potrzebujemy konkretnej wskazówki. Poza tym,
co by z nią miała wspólnego szkocka legenda o widmie? Albo lustro?
— Pani Gunn mówiła, że to szkockie widmo miało jakoby strzec jeziora przed wikingami —
powiedział Bob. — Może to właśnie miał Angus na myśli. Widmo wpatruje się w wodę, bo
skarb ukryty jest w stawie!
— To też jest możliwe — przyznał Jupe. — Wciąż jednak potrzebna nam jest wskazówka,
żeby wiedzieć, gdzie dokładnie ten skarb jest ukryty. — Zamilkł na chwilę. — Czy słyszeliście,
co pani Gunn mówiła o Rorym?
— Pewnie — odpowiedział Pete. — Jest jej pomocny, ciężko u niej pracuje.
— I ma wybuchowy charakter — dodał Bob. — To ci dopiero nowina!
— Podobnie jak ta, że przez trzy poprzednie dni nie było go w Phantom Lake! — powiedział
Jupe. — A to oznacza, że mógł się znaleźć w Rocky Beach wczoraj, kiedy zaatakował nas Java
Jim, oraz że mógł być w muzeum, a dzień wcześniej w San Francisco!
— Chcesz powiedzieć, że może pozostawać w zmowie z Javą Jimem i że obaj chcą odnaleźć i
wykraść skarb? — zapytał Bob.
— Tak, on z pewnością wie wszystko o liście, o Phantom Lake. Mógł też się dowiedzieć, co
ze starych przedmiotów pani Gunn uprzednio sprzedała.
— Tak, mógł — powiedział Jupiter posępnie. — Pete, chciałbym, żebyś dziś wieczorem
odszukał wyspę cyprysów. Spotkamy się jutro wszyscy przy łodzi profesora Shay’a.
Po kolacji Jupiter wraz z ciocią Matyldą i wujkiem Tytusem przystrajał choinkę. O dziesiątej
zadzwonił telefon. Odezwał się Pete:
— Jupe, to jest wyspa Cabrillo. W roku 1872 należała do starej rodziny o tym nazwisku. Jest
porośnięta cyprysami. Leży o niecałe dwa kilometry od wybrzeża, a o trzy od naszej zatoki.
— Świetnie, Pete!
Jupiter odłożył słuchawkę i udał się na górę do swego pokoju. Nie zapalając światła, podszedł
do okna, żeby popatrzeć na dekoracje świąteczne zdobiące Rocky Beach. Przy wielu domach
jarzyły się kolorowe światełka.
Właśnie zamierzał odwrócić się od okna, gdy jego uwagę przykuł słaby błysk. Natężył wzrok
i po chwili zobaczył w tym samym miejscu ponowny błysk, a po nim kolejny. Zaintrygowany
wpatrywał się w mrok za oknem. Tam, skąd dochodziły błyski, nie było żadnego domu.
Pojawiały się one ciągle, raz za razem. Jupe nagle sobie uświadomił, skąd dochodzą — ze składu
złomu, dokładnie z miejsca, gdzie była ukryta Kwatera Główna! Światło rozbłyskiwało w jej
wnętrzu i wydobywało się na zewnątrz przez okienko w dachu przyczepy!
Jupiter zbiegł szybko po schodach i przemknął się na drugą stronę ulicy. Frontowa brama
składu była należycie zamknięta. Dobiegł do narożnika płotu, przy którym po drugiej stronie
ogrodzenia mieściła się jego pracownia. Znajdowało się tu kolejne sekretne wejście na teren
składu — dwie obluzowane, pomalowane na zielono deski.
Ostrożnie wśliznął się przez Zieloną Furtkę Numer Jeden do pracowni. Błyski ustały. W
pobliżu Tunelu Drugiego nikogo nie było. Jupe skradał się wśród stert rupieci do Wejścia Numer
Trzy.
Stare drzwi były wyłamane, a za nimi drzwiczki przyczepy stały otworem!
Jupiter wszedł do wnętrza i zobaczył, że dziennik Angusa Gunna leży na biurku tak, jak go
zostawił jest otwarty na ostatniej stronie. Wtedy zrozumiał, co powodowało błyski — ktoś
włamał się do Kwatery Głównej i sfotografował dziennik!
Jupiter zaklinował drzwi Wejścia Trzeciego i ruszył wolnym krokiem do domu. Teraz więc
ktoś jeszcze znał ostatni kurs Angusa Gunna!
ROZDZIAŁ 10
Widmo
Kiedy Pete, Bob i Jupiter jechali na rowerach do przystani, nad zatoką Rocky Beach wisiała
mgła. Cluny czekał już na nich przy łodzi profesora Shay’a. Drżący w chłodzie wilgotnego
poranka, uśmiechnął się szeroko na widok detektywów.
— Rozmyślałem całą noc — zawołał — i jestem pewien, że ładunkiem łodzi Angusa był
skarb! Znajdziemy go dzisiaj!
— Ja również jestem dobrej myśli — przyznał Jupiter. — Powinno...
W tej samej chwili z piskiem opon podjechał do nich samochód profesora Shay’a. Profesor
wysiadł i żwawo podbiegł do chłopców.
— Przepraszam was za spóźnienie, ale mieliśmy kłopoty w Towarzystwie Historycznym.
Ktoś się tam włamał i usiłował ukraść dokumenty związane z „Argyll Queen”! Zauważono, że
nosił czarną brodę!
— Java Jim! — wykrzyknęli Pete i Bob równocześnie.
Profesor Shay skinął głową.
— Wszystko na to wskazuje.
— Ale dlaczego chciał te dokumenty wykraść? — dziwił się Cluny.
— Wszyscy przecież znają historię „Argyll Queen”.
— Ale też wszyscy mogli w niej coś przeoczyć — zauważył Jupe. I opowiedział o intruzie,
który zeszłego wieczoru sfotografował dziennik w ich Kwaterze Głównej.
— A więc Java Jim ma teraz dziennik Angusa! — wykrzyknął profesor Shay. — Mógł już
nas wyprzedzić i dotrzeć do wyspy! — Utkwił wzrok w spowijającej ocean mgle. — Jak
myślicie, chłopcy — dodał — czy możemy wypłynąć przy takiej pogodzie?
Pete skinął głową.
— W pasie przybrzeżnym widoczność jest dobra. Mgła gęstnieje dopiero dalej, a pańska łódź
jest duża i mocna.
— Wobec tego nie traćmy czasu!
Weszli na liczącą blisko dziesięć metrów długości żaglówkę, profesor zapuścił silnik
napędzający łódź przy bezwietrznej pogodzie. Po chwili wypłynęli z zatoki. Pete objął ster i
wziął kurs na północ, również profesor Shay i pozostali chłopcy stłoczyli się w kabinie. W
porannym, grudniowym chłodzie nawet grube swetry nie chroniły ich przed zimnem.
— Do roku 1890 wyspa Cabrillo nie miała nazwy — wyjaśniał Pete. — Potem nazwano ją tak
od nazwiska właścicieli. To naprawdę mała wyspa, obecnie nie zamieszkana. Od naszej strony
znajduje się mała zatoczka.
Wiatr był słaby, więc Pete nie wygasił motoru. Siedzieli milcząc w kabinie, aż Pete zawołał:
— Już ją widać!
O kilometr przed nimi majaczyła we mgle mała, górzysta wyspa. W miarę jak podpływali
bliżej, coraz bardziej widoczne stawały się porastające ją cyprysy. Spoza jednego z dwu wzgórz
wyspy wystrzelał wysoki komin. Ponura i skalista, wysepka przybierała we mgle kształty wręcz
upiorne. Poza wyspą mgła gęstniała, tworząc jakby nieprzeniknioną ścianę, odgradzającą morze.
Pete wprowadził żaglówkę do osłoniętej zatoczki. Przycumowali łódź do starej, przegniłej kei
i wspięli się na brzeg. Stanęli, rozglądając się po nagim, skalistym lądzie. Tu i ówdzie rosły
stare, karłowate cyprysy. Wiatry poskręcały je w groteskowe kształty.
— O rany, a jakim to cudem moglibyśmy ten skarb odnaleźć, jeśli Angus rzeczywiście go tu
zakopał? Mógł to przecież zrobić w każdym miejscu! — zasępił się Bob.
— Nie, Bob, zastanawiałem się nad tym wczoraj wieczorem — powiedział Jupe. — Jestem
przekonany, że nie zakopał skarbu. Po pierwsze, wiedział, że kapitan „Argyll Queen” depcze mu
po piętach i świeżo skopana ziemia łatwo wskazałaby miejsce, gdzie się skarb znajduje. Po
drugie, chciał, żeby Laura skarb znalazła, a już po paru miesiącach każdy znak byłby zatarty.
Nie, myślę, że ukrył skarb w jakimś specjalnym miejscu, które oznakował symbolem, łatwo
rozpoznawalnym dla Laury. To oznakowanie musiało być czymś odpornym, czymś, co przetrwa
długo, bo nie mógł być pewien, ile czasu zajmie jej odszukanie tego miejsca.
— Angus mógł coś tutaj dla Laury zbudować — podsunął Cluny.
— Może kupił tu na wyspie jakiś kawałek ziemi jako niespodziankę?
— Tak, myślałem o tym — przytaknął Jupiter. — Będziemy poszukiwać jakiejś budowli z
tarcicy albo jakiegoś znaku, który kojarzy się z Gunnami.
— Dziennik mówi, żeby iść kursem Angusa i przepatrzyć, co zbudował w czasie swych dni
— powiedział Bob. — Te słowa stanowią ogólną wskazówkę. Potem Angus pisze o widmie i
lustrze. To też mogą być jakieś znaki.
— Właśnie — podchwycił Jupiter. — Pisze też, że przedstawił pewną propozycję
właścicielowi wyspy. Mogło chodzić o ukrycie tutaj czegoś. Najpierw więc zajrzymy do domu,
którego komin tam widać. Może zachowały się jakieś stare dokumenty?
Wspięli się na przełęcz między dwoma wzgórzami i zeszli w osłoniętą kotlinę. Stał tam
wysoki komin i... nie było niczego poza tym! Z całej budowli został tylko komin z masywnym,
kamiennym kominkiem, otoczony nagim, skalistym gruntem.
— Nie ma już tego domu — westchnął Pete. — Przepadła szansa znalezienia jakichś
dokumentów czy też lustra.
— Patrzcie! — wskazał Bob.
Kamienna płyta pośrodku paleniska kominka obsypana była dokoła świeżą ziemią. Płyta
musiała być podniesiona, a następnie opuszczona z powrotem.
— Ktoś tu był przed nami! — wykrzyknął profesor Shay. — Sądząc po tej świeżości śladu,
był tu całkiem niedawno.
Rozglądali się zaniepokojeni po niegościnnych wzgórzach z poskręcanymi cyprysami. Tylko
smugi mgły snuły się przez nie, żywego ducha nigdzie nie było widać.
— Zobaczmy, co jest pod tą płytą — powiedział Bob.
Odsunęli wraz z Pete’em ciężki kamień. Pod spodem było puste zagłębienie.
— Nic tu nie ma — oznajmił Pete. — I nie wydaje mi się, żeby kiedykolwiek coś tu mogło
być. Ziemia w tym dole jest sucha i sypka i nie ma na niej żadnych śladów.
— Ale ktoś myślał, że może coś tu znajdzie — powiedział Jupe.
— Popatrzcie, oczyścił całe palenisko, żeby dokopać się do płyty.
— W zatoczce, do której dopłynęliśmy, nie było innej łodzi, ale dalej, za cyplem, widać było
małą plażę — dorzucił Pete.
— Rozdzielmy się i przeszukajmy ten teren! — zdecydował profesor Shay. — Tylko bądźcie
ostrożni. Ja przejdę przez środek wyspy. Jeśli kogoś zauważycie, krzyczcie i biegnijcie do mnie.
— Rozglądajcie się jednocześnie za jakimś znakiem albo charakterystycznym miejscem —
dodał Jupiter. — Jaskinią, stertą kamieni lub oznakowaniem wyrytym w skale.
Wszyscy przytaknęli nerwowo. Rozciągnęli się w linię od krańca do krańca małej wysepki i
ruszyli na północ. W gęstniejącej mgle stracili się nawzajem z oczu. Maszerujący lewym
skrajem Cluny widział tylko Pete’a.
Cluny piął się w górę najbardziej na zachód wysuniętego stoku wzgórza. Po lewej miał morze
i gęstą mgłę. Jej pasma gęstniały wokół niego tak, że w końcu nie mógł już Pete’a dojrzeć.
Zdenerwowany, wypatrując tajemniczego nieznajomego i wsłuchując się w najlżejsze odgłosy,
źle obliczył krok, upadł i osunął się w dół w lawinie drobnych kamieni.
— Aaach! — jęknął. Pozbierał się i... zamarł!
Spoza kłębów mgły patrzyła na niego ze wzniesienia widmowa postać. Z diabelskiej,
spiczastej twarzy sterczał zakrzywiony nos, a jedno tylko, olbrzymie oko wpatrywało się bystro
w chłopca!
— Widmo! — krzyknął C luny. — Ratunku!
Widmo ruszyło ku niemu, wyciągając długą, bezkształtną rękę!
ROZDZIAŁ 11
Intruz
— Ratunku! Na pomoc! — wołał Cluny, osłaniając się przed straszliwym widmem.
Z mgły wyłonił się zdyszany Pete.
— Co się dzieje?!
— Widmo! Tam! — wskazał Cluny.
Pete przełknął głośno ślinę i cofnął się na widok dziwacznej postaci. Jedyne oko widma
zwróciło się teraz ku niemu.
Po chwili nadbiegł profesor Shay, a po nim zasapany Jupiter i Bob. Stali wszyscy, zapatrzeni
w widmową postać, gdy wskutek nagłego podmuchu mgła się przerzedziła.
— To jest drzewo! — wykrzyknął Bob.
— To jeden z tych poskręcanych cyprysów! — wtórował mu profesor Shay.
Garbate widmo było po prostu skarłowaciałym, pogiętym pniem drzewa, z którego gałęzie
sterczały niczym wyciągnięte ręce. Głowę stanowił zdeformowany konar na czubku drzewa, z
dziuplą pośrodku. Pasma przesuwającej się mgły stwarzały wrażenie, że dziupla jest żywym,
kierującym się w różne strony okiem.
— Ojej! — sapnął Cluny z ulgą. — To wyglądało naprawdę jak widmo.
Jupiter wykrzyknął nagle:
— Chłopaki! To rzeczywiście jest widmo! Nie widzicie? To musi być znak pozostawiony
przez Angusa!
— Znak? — powtórzył Pete.
— Naprawdę tak myślisz, Jupe? — zapytał Bob.
Oczy profesora zwęziły się za okularami.
— Na Boga, Jupiter może mieć rację! Szukajcie kryjówki pod tym drzewem, chłopcy! Tutaj
być może ukryto skarb!
— Będę szukał na lewo od drzewa! — zawołał Cluny.
— A ja biorę prawą stronę! — przyłączył się Bob.
— Wspinaj się nad drzewo, Jupiterze — powiedział profesor. — Ja obszukam podnóże
wzgórza.
Ruszyli na poszukiwanie, jedynie Pete pozostał na miejscu. Spojrzał na prawo, potem na
lewo, za siebie i w górę.
— Chłopaki — powiedział z wolna.
Nie usłyszeli go. Zajęci byli grzebaniem w ziemi i przesuwaniem kamieni leżących wokół
drzewa. Profesor Shay badał podnóże, posługując się długim kijem.
— Chłopaki — powtórzył Pete — myślę, że tu niczego nie znajdziecie.
Jupiter przestał rozgrzebywać ziemię.
— Co? Dlaczego, Pete?
— Lepiej byś nam pomógł szukać! — zawołał Cluny.
Pete potrząsnął głową.
— Nie myślę, żeby Angus wybrał to drzewo na znak.
— Co ty opowiadasz, Pete? — burknął profesor. — Chodź, pomóż nam!
— Popatrzcie tam — Pete wskazał w prawo. — Wyżej, na stoku. Wydaje mi się, że tam stoją
dwa następne widma!
We mgle majaczyły dwa drzewa o widmowych kształtach.
— A tam widać dalsze trzy! — wskazał za siebie.
W miarę jak wiatr rozwiewał mgłę, ukazywało się coraz więcej poskręcanych drzew. Przestali
rozgrzebywać ziemię. Profesor Shay jęknął i odrzucił kij.
— Wszędzie tu rosną cyprysy i wszystkie wyglądają jak widma!
Jupiter kiwał smutno głową.
— Pete ma rację. Zbyt wiele rośnie tutaj drzew-widm, żeby Angus wybrał któreś jako znak.
Chyba że...
— Że co, Jupe? — ponaglał go Pete.
— Chyba że Angus jednak zrobił błąd i wybrał jedno z drzew na oznaczenie miejsca ukrycia
skarbu. Przekopanie wszystkich dookoła zajęłoby kilka miesięcy, a moglibyśmy i tak niczego nie
znaleźć!
— Niestety, ponieśliśmy porażkę, chłopcy — powiedział profesor Shay.
— Tak, jeśli rzeczywiście Angus ukrył skarb na wyspie — przytaknął Jupe. — Ale...
Urwał, gdyż nagle po zboczu potoczyła się lawina drobnych i większych kamieni. Spojrzeli w
górę. Mgła rozwiała się niemal zupełnie, a na szczycie wzgórza wyraźnie ujrzeli ludzką postać.
— Jeszcze jeden cyprys! — roześmiał się Cluny.
— Przecież drzewo nie wywołuje lawiny — zauważył Jupiter.
— Chyba żeby umiało chodzić! — dorzucił żartobliwie Pete.
— A to coś umie! — wykrzyknął profesor Shay. — To nie jest drzewo-widmo, tylko
człowiek! Hej, ty tam! Stój!
Nieznajomy znikł jednak nagle za grzbietem wzgórza. Dobiegł ich tylko tupot jego stóp.
— Szybko, chłopcy! — krzyknął profesor. — Trzeba go złapać!
Pędem ruszył w górę stoku. Chłopcy za nim. Ze szczytu wzgórza ujrzeli w oddali sylwetkę
biegnącego. Zataczał łuk ponad zatoczką.
— Pewnie tam ma łódź! — wysapał profesor. — Odetniemy mu drogę!
Zawrócili w dół stoku do małej zatoki. Pete i Cluny wyprzedzili pozostałych i dopadli zatoki
w parę minut. Nieznajomego jednak nie było nigdzie widać.
— Tam jest! — krzyknął Jupe, który nie zdążył jeszcze zbiec ze zbocza i miał stamtąd
rozleglejszy widok. — Tam po lewej!
Uciekający znikał właśnie za wzniesieniem po północnej stronie zatoki. Pete i Cluny puścili
się za nim. Bob i profesor Shay pobiegli łukiem ku wzniesieniu. Daleko w tyle za nimi podążał
zasapany Jupiter.
Profesor Shay i Bob pierwsi dotarli na szczyt wzniesienia. Zaraz po nich znaleźli się na nim
Pete i Cluny. W dole rozciągała się krótka, wąska plaża. Uciekający siedział już w motorówce.
Odbijając od brzegu, spojrzał za siebie i wtedy zobaczyli jego twarz.
— To jest człowiek z zielonego volkswagena! — wykrzyknął Bob. Profesor Shay wpatrywał
się w szczupłego młodzieńca o zmierzwionej czuprynie.
— Ależ to Stebbins! Stój, ty łobuzie!
Motorówka oddalała się szybko od brzegu.
— Łotr! — ryknął profesor. — Wracamy do łodzi!
Puścili się biegiem do zatoki. Po drodze spotkali zziajanego Jupe’a, który wciąż wdrapywał
się pod górę. Korpulentny przywódca detektywów popatrzył na nich z rozpaczą, kiedy go mijali,
biegnąc w przeciwnym kierunku.
— Już nie mogę — jęknął zawracając.
Zanim Jupe dotarł wreszcie do zatoki, zdążyli odwiązać żaglówkę i uruchomić silnik, a Pete
czekał gotów przy sterze. W chwili, gdy Jupe rzucił się ciężko na pokład, Pete włączył bieg i
wyprowadził szybko łódź na pełne morze. Motorówka była o paręset metrów przed nimi.
— Dodaj gazu, Pete! Łap go! — przynaglał profesor Shay, potrząsając pięścią w stronę
motorówki. — Stebbins, ty złodzieju!
Zdyszany Jupiter wykrztusił:
— Pan go zna, profesorze? Tego młodego człowieka z volkswagena? Kto to jest?
— To Stebbins, mój dawny asystent — w głosie profesora był gniew. — Absolwent
uniwersytetu w Ruxton, biedak, któremu starałem się pomóc. Ale on mnie okradł! Usiłował
sprzedać wartościowe eksponaty z miejskiego muzeum. Musiałem go zwolnić, a sąd wlepił mu
rok więzienia!
Motorówka wyprzedzała ich już znacznie, niemal o kilometr.
— Nigdy go nie dogonimy. Nasza łódź jest zbyt wolna — powiedział Pete.
Profesor Shay patrzył z wściekłością za malejącą w dali motorówką.
— Zastanawiałeś się, Jupiterze, skąd Java Jim wie tyle o skarbie i Gunnach. Masz odpowiedź!
Przypominam sobie, że Stebbins żywo się interesował katastrofą „Argyll Queen” i Angusem
Gunnem! Pewnie teraz uciekł z więzienia albo też zwolniono go warunkowo. I wrócił na dawny
trop. Najpewniej działa ręka w rękę z Javą Jimem! To jest niebezpieczny kryminalista!
— To on musiał sfotografować dziennik Angusa w Kwaterze Głównej — powiedział Bob.
— Tak — zgodził się Jupe. — Stąd się dowiedział o wyspie. Ale nie znalazł na niej niczego.
W przeciwnym razie nie zostałby tam, żeby nas obserwować.
— My też niczego nie znaleźliśmy — zauważył Bob.
Przygnębieni, milczeli przez resztę drogi. Profesor Shay wciąż wypatrywał motorówki, która
znikła już im z oczu. Nie zobaczyli jej też na przystani, kiedy do niej przybili i oczywiście nie
było już ani śladu po Stebbinsie i jego zielonym volkswagenie.
— Powinienem natychmiast zgłosić tego drania policji — powiedział profesor gniewnie. —
Przecież włamał się do waszego biura.
— Tak naprawdę to go nie widziałem, proszę pana — zauważył Jupiter.
— Ale wiesz, że to był on. Mogę przynajmniej ostrzec policję o poczynaniach tego młodego
szubrawca.
— Co za dzień! — westchnął Pete. — Przestępca nam się wymknął, nie udało się znaleźć
skarbu...
Profesor potrząsnął głową z namysłem.
— Przykro mi, chłopcy, ale sprawa wygląda beznadziejnie. Sto lat to szmat czasu.
— Muszę przyznać, że robimy małe postępy — zgodził się Jupiter.
— Wciąż jeszcze zostały w dzienniku zapisy z ponad miesiąca, koledzy! Nie rezygnujcie
jeszcze! — prosił Cluny.
— Wy możecie pewnie kontynuować poszukiwania, ale ja muszę was, niestety, opuścić,
chłopcy — powiedział profesor ze smutkiem. — Nie mogę zaniedbywać pracy. Ale będę bardzo
rad, kiedy się dowiem o waszych odkryciach.
Odprowadzany wzrokiem chłopców, odszedł do swego samochodu. Tylko Cluny patrzył z
nadzieją na detektywów.
— Jupe, nie dajemy za wygraną, co? — zapytał Pete.
— Chodźmy teraz wszyscy na obiad — odpowiedział Jupiter z niewesołą miną. — Chcę
trochę pomyśleć. Potem pojedziemy do Phantom Lake i postanowimy, co robić dalej.
Westchnął i dodał:
— Coś mi się w tej sprawie wymyka z rąk.
Zgnębieni chłopcy wsiedli na rowery i ruszyli do domu.
ROZDZIAŁ 12
Nowe niebezpieczeństwo
Bob kończył właśnie obiad, gdy mama zawołała, że dzwoni Jupiter.
— Uważam, że przyjęliśmy zupełnie mylną koncepcję, Bob — oznajmił Jupe z ożywieniem.
— Otwiera mi się zupełnie nowe spojrzenie na zagadkę starego Angusa.
Bob uśmiechnął się. Tym razem nie drażniły go słowa przyjaciela. To był znowu dawny Jupe,
zniechęcenie całkowicie znikło z jego głosu.
— Przychodź zaraz do składu — polecił Jupiter. — Mam pewien plan!
Bob odłożył słuchawkę i poszedł po rower.
Kiedy wjechał na dziedziniec składu złomu, Jupiter i Pete stali już z Hansem przy pikapie.
Jupe kazał mu załadować rower na platformę, po czym wspięli się na nią wszyscy trzej, Hans
wsiadł do szoferki i ruszyli.
— Powiedziałem wujkowi Tytusowi, zresztą zgodnie z prawdą, że pani Gunn ma trochę
starych rzeczy do sprzedania — wyjaśnił Jupiter, ale nie dodał ani słowa więcej. Pete i Bob
wiedzieli, że nie ma co go wypytywać. Jupe nigdy nie wyjawiał swych odkryć i dedukcji, dopóki
nie uznał, że nadszedł właściwy czas.
Cluny oczekiwał ich na stopniach domu. Jupiter powiedział, że chciałby porozmawiać z jego
mamą. Cluny zaprowadził ich do stojącej za domem starej szopy, zbudowanej z kamienia i
drewna. Pani Gunn zajęta była przesadzaniem hibiskusa do wielkiej donicy, wyciosanej z
sekwoi.
— Proszę pani — Jupiter przystąpił do wyjaśniania powodu wizyty — założyliśmy, że Angus
przewoził łodzią ładunek stąd na wyspę. Przeczytałem jednak zapis w dzienniku ponownie i
jestem teraz przekonany, że było wręcz odwrotnie: przewiózł coś z wyspy tutaj! Czy domyśla się
pani, co to mogło być?
Pani Gunn uśmiechnęła się.
— Mój Boże, Jupiterze, skąd ja mogę to wiedzieć? Nie było mnie tutaj wtedy, a od
wielmożnego pana Cabrillo mógł kupić mnóstwo rzeczy.
Jupiter skinął głową, jakby z góry oczekiwał takiej odpowiedzi.
— Proszę o tym pomyśleć. Wpadłem na zupełnie nową interpretację słów Angusa. Mówi „idź
za moim ostatnim kursem, przepatrz, co w ciągu moich dni zbudowałem dla ciebie” — dni, nie
dzień! Sądzę, że miał na myśli wszystkie swoje ostatnie wyprawy. Dopiero to wszystko, co
wtedy robił, złoży się w jakąś sensowną całość, jak w zagadce-składance. Musimy najpierw
zebrać te wszystkie elementy!
— Och! — wykrzyknął Pete. — To by wyjaśniało, dlaczego ani wymarłe miasto, ani wyspa
nie przyniosły nam żadnego rozwiązania!
— Więc jaki jest nasz następny krok, Jupe? — zapytał Cluny.
— Mamy przed sobą dwa kroki. — Jupiter wyciągnął dziennik. —21 listopada 1872 Angus
zapisał: „Wiadomość od braci Ortegów, że moje zamówienie jest gotowe. Będę potrzebował
dużego wozu”. A następnego dnia zanotował: „Wróciłem z Rocky Beach z moim zamrowieniem
złożonym Ortegom. Wykonali świetną pracę. Wszystko dokładnie na wymiar, istny cud w tym
surowym nowym kraju!” Potem, aż do następnej wyprawy, zapisuje tylko zwykłe lakoniczne
uwagi, głównie o postępach w pracy. Ale są też dwie zastanawiające notatki: „23 listopada.
Zauważyłem dwóch obcych w okolicy. Żeglarze”. — odczytał Jupiter. — I 28 listopada: „Obcy
odeszli. Jak myślę, donieść kapitanowi”.
— Wtedy musiał zauważyć, że jest obserwowany — powiedział Bob.
Jupiter skinął głową.
— Mogę go sobie wyobrazić, samotnego tutaj i czekającego na przybycie żony z synem. Nie
mógł stąd uciec, był zresztą po prostu zmęczony ciągłym uciekaniem. Być może przeczuwał, że
nie zdoła się wymknąć, więc postanowił ukryć skarb. Nie miał wiele czasu, więc wykorzystał to,
co budował dla Laury, jako wskazówkę dla niej o miejscu ukrycia skarbu.
— Mówiłeś, że odbył jeszcze jedną podróż — przypomniał Cluny.
— Tak, 5 grudnia zapisał: „Do Santa Barbara po ostatni fragment niespodzianki dla Laury.
Znalazłem ładną rzecz i nabyłem ją tanio, bo niedawno ogień strawił warsztat. Tak to tragedia
jednego człowieka staje się korzyścią dla drugiego!” Zastanawiam się, czy Angus nie miał
również na myśli katastrofy „Argyll Queen” i swojego skarbu?
Jupiter zamknął dziennik.
— Wczoraj wieczorem udało mi się ustalić, czym zajmowali się bracia Ortegowie. Mieli
powszechnie znany w Rocky Beach skład cegieł i kamienia budowlanego. Angus kupił więc u
nich budulec. Firma „Materiały Budowlane Ortegów” wciąż istnieje, może mają tam swoje stare
księgi.
— Więc jedźmy do nich! — zawołał Cluny.
— Tak, ale równocześnie trzeba też pojechać do Santa Barbara. Wiemy, że Stebbins ma
fotokopię dziennika, musimy się spieszyć. Rozdzielimy się. Bob i Pete pojadą do firmy Ortegów
w Rocky Beach, a Cluny ze mną — do Santa Barbara. Hans nas tam zawiezie. Jeśli zdołamy
ustalić, co Angus tam kupił, Cluny będzie wiedział, gdzie to coś się znajduje.
— Czy wujek Tytus zgodzi się, żeby Hans tam z wami pojechał? —zapytał Bob.
— Jeśli powiemy, że to przysługa dla pani Gunn, to się zgodzi. — Jupiter uśmiechnął się mile
i zwrócił do mamy Cluny’ego: — Czy zechciałaby pani sprzedać nam trochę tych starych
przedmiotów i poprosić Hansa o podwiezienie syna do Santa Barbara?
Pani Gunn roześmiała się.
— Przebiegła sztuka z ciebie, młodzieńcze! Dobrze, zgoda. Mam kilka rzeczy, które mogą się
spodobać twemu wujkowi. Ale stawiam jeden warunek: zaniesiecie mi tego hibiskusa przed
dom, chłopcy. Zamierzałam zawołać Rory’ego, ale skoro już tu jesteście...
— Oczywiście! — zgodził się Jupe szybko. — Do roboty, chłopaki.
Wielka donica z pnia sekwoi była bardzo ciężka. Odszukali w szopie dwie deski i ustawili ją
na nich. Każdy z chłopców ujął jeden koniec deski i zataszczyli hibiskusa na frontowe schody.
Właśnie ustawiali donicę na miejscu, gdy nadjechał samochód profesora Shay’a.
— Przyjechałem was ostrzec, chłopcy — zawołał profesor, wysiadając spiesznie. —
Zgłosiłem Stebbinsa policji, a komendant posterunku, Reynolds, sprawdził kartotekę tego
łobuza. Zwolniono go warunkowo z więzienia sześć miesięcy temu. Włamanie do waszego biura
jest pogwałceniem przepisów zwolnienia! Stebbins o tym wie i może być bardzo niebezpieczny.
Jeśli go złapią, trafi z powrotem do więzienia!
— Sześć miesięcy temu? — powtórzył Pete. — Jupe, właśnie wtedy zaczęły się włamania do
tego domu!
— Tak, masz rację. Myślę... — Jupiter urwał i rozglądając się czujnie, pociągnął nosem. —
Chłopaki, czujecie?
Z kolei Pete pociągnął nosem.
— Dym! Coś się pali!
— Tam, za domem! — krzyknął Cluny.
Okrążyli pędem dom. Ze starej szopy wydobywały się kłęby dymu.
— Pożar! — krzyknęła pani Gunn.
Jupiter nerwowo obmacywał wszystkie kieszenie. Popatrzył na swoje ręce, jakby zdumiony,
że nic w nich nie ma. Oczy rozszerzyły mu się przerażeniem.
— Dziennik! — krzyknął z rozpaczą. — Odłożyłem go na bok, kiedy przenosiliśmy donicę!
Na pewno został w szopie!
ROZDZIAŁ 13
Szalony pościg
Podbiegli do szopy. Dym wokół niej zgęstniał, ale na zewnątrz nie było widać płomieni.
Kamienne ściany nie chciały poddać się ogniowi.
— Pali się tylko drewno w środku! — krzyknął Pete.
Cluny pierwszy ruszył do ataku z gaśnicą. Pete i Bob zdarli z siebie kurtki i weszli za nim
ostrożnie do szopy.
— Płonie tylko sterta drewna! — zawołał Cluny.
Jupiter, pani Gunn i profesor Shay zostali na zewnątrz, słuchając syku gaszonego ognia i
uderzeń kurtek, którymi trzej młodzi strażacy starali się zdusić płomienie. Po chwili dym się
przerzedził, aż w końcu rozwiał zupełnie. Pete wyszedł z szopy, dzierżąc tryumfalnie dziennik
Angusa.
— Tylko się trochę osmalił, Jupe! To prawdziwe szczęście, bo był bardzo blisko ognia.
Jupiter wyjął mu z ręki zeszyt i upewnił się, czy kartki są całe.
Nagle usłyszeli, że ktoś ku nim biegnie. To był Rory! Krzyczał wskazując ręką szopę.
— Ucieka! Tam, za szopą! Widziałem go! Głuptasy, obserwował was jeszcze minutę temu.
— Spróbujmy go dogonić! — krzyknął profesor Shay.
Pędzili przez dolinę za szopą ku gęstym zaroślom i drzewom na jej skraju. Rory prowadził
pościg.
— O tam! — wołał. — Tam, między drzewami! Biegnie do głównej drogi!
Rozbiegli się wśród drzew, przedzierając się przez gęste krzaki. Profesor Shay odbił w prawo,
chcąc zagrodzić drogę podpalaczowi. Rory znajdował się gdzieś w przodzie. Pozostający w tyle
Bob i Jupiter zatrzymali się na chwilę, żeby się rozejrzeć w gąszczu pod szarozielonymi dębami.
Zapadła nagle cisza, jakby wszyscy goniący zastygli w bezruchu i nasłuchiwali. Ktoś gdzieś
przed nimi mruknął, że łajdak się chowa. Jupiter i Bob ostrożnie ruszyli przed siebie. Uszli może
pięćdziesiąt metrów w cienistym lesie, kiedy coś trzasnęło w poszyciu.
— Bob! — szepnął Jupiter, wpatrując się w krzewy.
Wtem usłyszał tuż obok okrzyk, ktoś skoczył na niego i zwalił go z nóg. Szamotali się wśród
krzyków:
— Mam go! Chłopaki! Mam go!
— Ratunku!
— Pete! — wrzasnął Bob. — To my! Złapałeś Jupe’a!
— Co? — Jupiter mrugnął oczami, patrząc na siedzącego na nim okrakiem Pete’a.
— Och! Myślałem... To jest, słyszałem... — zmieszał się Pete.
— Złaź ze mnie! — Jupiter podniósł się z wysiłkiem i zaczął się otrzepywać — Postaraj się
najpierw spojrzeć, nim na kogoś skoczysz.
Pete uśmiechnął się.
— No, ty też myślałeś, że to podpalacz, przyznaj się!
— Ludzie, ale to było zabawne! — śmiał się Bob.
Kiedy dołączył do nich profesor oraz Rory i Cluny, śmiali się już wszyscy chłopcy z
wyjątkiem Pete’a. Ale profesorowi nie było wcale do śmiechu. Jego różowa, okrągła twarz
nabrała w napadzie złości wyglądu wręcz komicznego. Rory również popatrywał na chłopców
spode łba.
— Niech to diabli — zaklął. — Uciekł, ale widziałem go wyraźnie. To był ten Java Jim, taki,
jak go opisaliście.
— To był Stebbins, McNab — powiedział profesor Shay — ja go dobrze widziałem...
— Co pan tam widział, człowieku! — przerwał mu szorstko Rory.
— Miał brodę i marynarskie ubranie, takie, o jakim chłopcy mówili.
— Miał wąsy, chce pan powiedzieć — upierał się profesor. — Te czarne włosy musiały
pana...
— Myśli pan, że nie poznałbym Stebbinsa, gdybym go zobaczył?
— Ale... — zaczął profesor, w końcu jednak rozmyślił się. — Pewnie się mylę. Pan go lepiej
widział.
— Pewnie, że widziałem. Nie mam żadnych wątpliwości.
— No to nie ma czasu do stracenia! — powiedział Jupe nagląco. — Jeśli Java Jim usiłował
zniszczyć dziennik Angusa, może to oznaczać tylko jedno: że zdobył wszystkie informacje,
potrzebne do odnalezienia skarbu! Musimy działać szybko. Chodźmy!
Ruszył przodem przez gęste zarośla w stronę domu. Pani Gunn oczekiwała ich niecierpliwie.
Na widok całego tego zamieszania Hans wysiadł z pikapa i wraz z nią czekał na rozwój
wydarzeń.
— Uciekł, wandal — mruknął Pory. — Złapałbym go, gdybym wcześniej wyszedł z domu.
— To pan był w domu, panie McNab? — zapytał Jupiter.
— Ano w domu, chłopcze. Jak poczułem dym, to wyszedłem.
— To podpalenie należy zgłosić policji — powiedział profesor Shay. — Muszę już wracać.
Przyjechałem tylko po to, żeby was ostrzec przed Stebbinsem. Mogę po drodze wstąpić na
posterunek, żeby powiadomić policję o Javie Jimie i o całej tej oburzającej historii.
— Tak, lepiej to zrobić — szorstki głos Rory’ego przybrał ton wstrzemięźliwie przyjacielski.
— Powinienem przeprosić was, chłopcy. Nie żebym uwierzył, że tu jest jakiś skarb, ale widać
nie tylko wy uważacie, że jest. Niebezpieczny człowiek, ten Java Jim — potrząsnął głową. — To
zadanie dla policji. Nie dla was, chłopcy.
Profesor Shay skinął głową.
— Zgadzam się z tym. Niestety, chłopcy.
— Być może... — zaczęła niepewnie pani Gunn.
— Żadne niebezpieczeństwo nam nie grozi, proszę pani — powiedział szybko Jupiter. — Jest
zupełnie oczywiste, że Java Jim ma już wszystko, czego mu trzeba. Nie próbował nas
zaatakować, a Stebbins uciekł przed nami z wyspy. Chodzi im tylko o skarb, a naszym zadaniem
jest znaleźć go przed nimi! Bob i Pete są ostrożni, a Cluny i ja będziemy z Hansem.
— Mnie się to nadal nie podoba — upierał się Rory.
— Jestem pewna, że chłopcy będą rozważni. Są dostatecznie duzi — powiedziała pani Gunn
spokojnie.
— Dzięki, mamo! — rozpromienił się Cluny.
Profesor Shay uśmiechnął się.
— Ja również ufam ich rozsądkowi, proszę pani. No, na mnie czas. Będziecie mnie
informować o wszystkim, prawda, chłopcy?
Wsiadł do samochodu i odjechał. Rory z ociąganiem pomógł Hansowi załadować wybrane
przez panią Gunn rzeczy. Potem podszedł do starego forda pani Gunn.
— Wy wszyscy możecie czas marnować, ale ja nie mogę — gderał. — Ogień zniszczył mały
generator w szopie. Trzeba go naprawić.
Wycofał forda pod osmaloną szopę, a Pete i Bob ściągnęli swoje rowery z pikapa.
— Miejcie oczy i uszy otwarte — upomniał ich Jupe, gdy wyruszyli do Rocky Beach. — To
są dwa końcowe etapy ostatniego kursu Angusa!
Po czym wspiął się wraz z Clunym do szoferki i Hans ruszył na północ, do Santa Barbara.
ROZDZIAŁ 14
Znowu Java Jim
Jupiter siedział w pikapie jak na szpilkach.
— Prędzej, Hans — ponaglał. — Musimy tam być pierwsi!
— Dojedziemy na czas, Jupe — uspokajał go Hans łagodnie. — Kto się nadmiernie spieszy,
może nie dojechać w ogóle.
Jupiter odchylił głowę na oparcie fotela i zagryzł wargi. Cluny, który przeglądał dziennik
Angusa, zwrócił się do niego z kwaśną miną:
— Jupe, właśnie zauważyłem, że Angus w ogóle nie pisze, dokąd się udał w Santa Barbara.
Jak możemy znaleźć to miejsce?
— Santa Barbara to duże miasto — mruknął Hans.
— Dość duże, żeby posiadać dobrze zorganizowane archiwum miejskie — powiedział Jupiter
z zadowoleniem. — Angus podał nam jeden ważny fakt, który powinien nas zaprowadzić do
miejsca, do którego się udał.
— Jaki fakt? — zapytał Cluny.
— Pisze, że zakupił coś w zakładzie, niedawno częściowo zniszczonym przez ogień! W roku
1872 Santa Barbara była na tyle mała, że miejscowa gazeta z pewnością informowała o każdym
pożarze!
Wczesnym popołudniem przedzierali się już przez rozległe przedmieścia Santa Barbara.
Redakcja lokalnej gazety „Sun-Press” mieściła się w pseudomauretańskim budynku przy Dela
Guena Plaza. Recepcjonista skierował chłopców do pana Pidgeona urzędującego na drugim
piętrze. Był to szczupły, uśmiechnięty mężczyzna.
— W roku 1872? — powiedział. — Nie, nasze pismo jeszcze nie istniało. Wychodziła tu
wtedy inna lokalna gazeta i masz rację, młody człowieku, pisano by w niej o pożarze.
— Gdzie możemy znaleźć archiwum tamtej gazety? — zapytał Jupiter.
— Wszystkie jej dokumenty my przejęliśmy, ale, niestety, kartoteki sprzed 1960 roku
przepadły w czasie trzęsienia ziemi i pożaru.
Jupiter jęknął.
— Wszystkie, proszę pana?
— Niestety. — Redaktor zastanawiał się chwilę. — Ale może istnieje jakaś szansa. Znam
pewnego starego dziennikarza, który współpracował z tą gazetą ponad sześćdziesiąt lat temu.
Zdaje się, że posiada swoje prywatne archiwum tejże gazety. To takie jego hobby.
— Czy on nadal mieszka w Santa Barbara? — ożywił się Jupe.
— Z pewnością. — Pan Pidgeon otworzył mały notatnik na biurku. — Nazywa się Jesse
Widmer i mieszka przy ulicy Anacapa pod numerem 1600. Jestem pewien, że chętnie z wami
porozmawia.
Wsiedli do pikapa i pojechali pod podany adres. Numerem 1600 oznaczony był mały ceglany
domek stojący w oficynie większego budynku, na końcu długiego chodnika. Hans został w
samochodzie, a Jupiter i Cluny poszli spiesznie ścieżką. Nagle Jupe zatrzymał się.
Gdzieś trzasnęły drzwi i zza małego domu usłyszeli szybki tupot.
— Jupe, zobacz! — wskazał Cluny.
Frontowe drzwi domku stały otworem. Z wnętrza słychać było słabe wołanie:
— Na pomoc! — I trochę głośniej: — Ratunku!
— Coś się tam stało! — krzyknął Jupiter i obaj z Clunym puścili się biegiem w stronę
budynku.
Hans wyskoczył z szoferki i pognał za nimi.
Wbiegli przez frontowe drzwi wprost do małego schludnego pokoju. Okalały go półki pełne
książek. Na ścianach wisiały oprawione tytułowe strony starych gazet.
— Ratunku! Na pomoc!
Wołanie dochodziło z drugiego pokoju, po lewej stronie. Był to gabinet zawalony stertami
wiekowych gazet i czasopism. Na biurku stała maszyna do pisania, obok złożone w pudełku,
zapisane kartki.
Na podłodze leżał stary człowiek. Zwrócił ku nim oczy. Z ust ciekła mu strużka krwi, na
policzku miał świeżą ranę.
— Mein Gott — powiedział Hans. Podniósł delikatnie staruszka i usadowił w fotelu. Cluny
przyniósł szklankę wody. Stary pan wypił ją łapczywie..
— Brodaty mężczyzna — powiedział — Z blizną na twarzy. W marynarskiej kurtce. Kim...
kim wy jesteście?
— Java Jim! — wykrzyknął Cluny.
Jupiter wyjaśnił, kim są i dlaczego tu przyszli.
— Pan Pidgeon z „Sun-Press” skierował nas do pana. Jeśli to pan nazywa się Jesse Widmer
— zakończył.
Staruszek skinął głową.
— Tak, to ja. Java Jim, powiadacie? Ten człowiek, który na mnie napadł?
Pan Widmer wziął głęboki oddech; Hans opatrzył mu ranę na twarzy i uśmiechał się do niego
krzepiąco, zapewniając, że rana nie jest poważna.
— Jego nie skierowała tutaj redakcja „Sun-Press” — odpowiedział wreszcie. — Po prostu
wpakował mi się do domu. Chodziło mu o pożar jakiegoś sklepu, mniej więcej w listopadzie
1872. Mówicie, że ten brodacz szuka skarbu z „Argyll Queen”? Czy jakiś skarb w ogóle istnieje?
— A pana interesuje zaginiony skarb z „Argyll Queen”? — zapytał Cluny.
Pan Wid mer skinął głową.
— Interesowałem się tym długi czas. Badałem tę sprawę przez całe lata. Zebrałem sporo
wycinków na ten temat w moim prywatnym archiwum.
— I o tym pan opowiedział Javie Jimowi? — zapytał Jupiter.
— Nie. Nie podobał mi się. Kiedy mu odmówiłem wszelkich informacji, uderzył mnie i
zaczął sam przerzucać papiery. Pewnie znalazł to, czego szukał, bo sobie poszedł. Zabrał jakieś
wycinki z gazet.
Jupiter jęknął.
— Wziął pańskie wycinki? Co w nich było? To bardzo ważne, proszę pana.
Jesse Widmer potrząsnął głową:
— Nie wiem, ale mogę to ustalić, jeśli chcecie. Mam wszystkie wycinki na mikrofilmie.
Podaj mi to pudełko, chłopcze.
Cluny wziął z biurka długie, wąskie pudło i wręczył panu Widmerowi. Ten pogrzebał w nim
chwilę i wyciągnął jeden z mikrofilmów.
— Tu jest rok 1872. Włóż to do czytnika. Tam stoi.
Jupiter usiadł przed wizjerem i zaczął odczytywać kolejne wycinki, począwszy od września.
— Tu jest coś! — wykrzyknął. — 15 listopada! „»Wright i Synowie« Kupiectwo Okrętowe,
uległo poważnemu pożarowi. Ogień strawił magazyn.” To musi być to!
— Co to jest kupiectwo okrętowe? — zapytał Cluny.
— Sklep detaliczny z artykułami zaopatrzenia okrętów — wyjaśnił Jupiter.
— „Wright i Synowie”? Ten sklep wciąż istnieje — powiedział pan Widmer. — Znajduje się
tu, w pobliżu zatoki.
— Chodźmy tam, szybko! — ponaglał Cluny.
— Myślę, że najpierw trzeba wezwać doktora do pana Widmera — powiedział Hans.
Stary pan potrząsnął głową.
— Nie, nie trzeba. Czuję się dobrze. Sam zatelefonuję do mojego lekarza. Wy schwytajcie
tego brodacza. To będzie dla mnie najlepsze lekarstwo. Idźcie już, idźcie!
Jupiter wahał się tylko chwilę. Uśmiechnął się w podzięce do pana Widmera i wyszli
spiesznie. Pojechali do zatoki i odnaleźli staroświecki sklep „Wright i Synowie” w bocznej ulicy,
niemal tuż nad wodą.
W sklepie przywitał ich starszy pan:
— Czym mogę służyć?
— Czy ma pan księgi handlowe z 1872 roku? — wystrzelił Cluny.
— Staramy się dowiedzieć... — zaczął tłumaczyć Jupiter.
— Jeśli jesteście kumplami tego brodatego łotra, który tu był przed chwilą, wynoście się
natychmiast! — ostro przerwał mu starszy pan.
— To nie jest nasz przyjaciel, proszę pana — odparł Jupiter i wyjaśnił pokrótce, czego
szukają.
— Angus Gunn, co? A więc tak jak powiedziałem temu bezczelnemu typowi, trzęsienie ziemi
zniszczyło nasze stare księgi.
Jupiter poczuł się zdruzgotany.
— Więc nie ma sposobu, żeby się dowiedzieć, co Angus Gunn kupił tutaj w 1872 roku?
Starszy pan potrząsnął głową.
— Chociaż może... poczekajcie tutaj. Pogrzebię w naszym magazynie. Potrwa to pięć,
dziesięć minut.
Wspiął się po paru stopniach do drzwi z napisem „Pomieszczenia prywatne”, otworzył je i
znikł za nimi.
Hans, rozmiłowany podobnie jak wujek Tytus w oryginalnych starociach, zaczął rozglądać się
po sklepie. Cluny podszedł do modelu statku na wystawie, a Jupe czekał niecierpliwie na
miejscu. Nagle Cluny spojrzał przez szybę wystawową i wytrzeszczył oczy.
— Jupe! — szepnął nagląco.
Jupiter poczuł się do niego szybko.
— Co się stało?
— Ktoś tam stał i obserwował sklep.
— Gdzie? — Jupiter szukał wzrokiem.
— Na samym końcu ulicy! Kiedy patrzyłem na niego, schował się za róg ostatniego budynku.
Może to był Java Jim?!
Jupiter spojrzał w głąb sklepu. Starszy pan jeszcze nie wrócił, Hans był zaabsorbowany
starym zegarem okrętowym. Jupe skinął na Cluny’ego i wyszli ze sklepu.
— Zobaczymy. Może uda nam się go znaleźć.
Szli w stronę zatoki, trzymając się blisko ścian budynków i rozglądając się bacznie. Na końcu
ulicy wyjrzeli ostrożnie za róg. Cluny wykrzyknął z cicha:
— Jupe! Popatrz! Zielony volkswagen!
Mały samochód stał po przeciwnej stronie szerokiego bulwaru nad zatoką. Dalej, poza
samochodem niski, wąsaty młodzieniec szybkim krokiem przechodził przez mokry piasek ku
wyciągniętej na skraj plaży drewnianej barce.
— To nie jest Java Jim. To Stebbins! — powiedział Jupe.
Obserwowali młodego człowieka, póki nie zniknął za zagrzebaną częściowo w piasku barką.
Widzieli, że kiedy wchodził za barkę, jego usta poruszały się, jakby coś do kogoś mówił.
— Spotyka się tam z kimś, Cluny.
— Może z Javą Jimem?
— Idź za mną — powiedział Jupe zawzięcie.
Dowódca detektywów przeszedł przez szeroki bulwar i zbliżał się do barki od strony burty.
— Jeśli Stebbins rozmawiał tam z Javą Jimem, może uda się nam ich podsłuchać — szepnął.
— Dowiemy się w ten sposób, co planują. Chciałbym też wiedzieć, jak Java Jim trafił do Jesse’a
Widmera.
Przyłożył palce do ust, gdy stanęli przy barce i nasłuchiwał z natężeniem. Ale z drugiej strony
barki nie dobiegał żaden dźwięk.
— To za daleko — szepnął Cluny. — Spróbujmy wyjrzeć na drugą stronę.
— Nie. Możemy wpaść na nich. Zakradniemy się górą.
Jupiter wskazał drabinę, przymocowaną do burty barki. Mieli trochę trudności ze wspinaniem
się po niej, ponieważ plaża opadała w stronę wody i barka była przechylona. Wreszcie Jupe
dźwignął się jakoś przez burtę. Cluny za nim. Szli na palcach, trzymając się blisko siebie, gdy
nagle przegniłe deski pokładu zapadły się pod nimi z trzaskiem. Spadli jak kamienie w czarną
otchłań!
— Uff! — sapnął Jupiter, gdy wylądowali w czymś miękkim i mokrym.
— Stare worki — wystękał Cluny. — Spadliśmy na stertę worków!
Zagrzebani w workach odzyskiwali powoli oddech, po czym zeszli ze sterty, stanęli na
pochyłej podłodze i rozejrzeli się dookoła. Znaleźli się w ładowni barki, ciemnej i wilgotnej, dno
miała na wpół przegniłe. Trochę światła wpadało przez szczeliny w burtach i przez postrzępioną
dziurę w pokrywie luku, przez którą wpadli. Znajdowała się ponad trzy metry nad ich głowami!
— Poszukaj czegoś, po czym można by się wspiąć — powiedział Jupe.
Obeszli wokół oślizgłą ładownię. Poza stertą worków nie było w niej nic; ani skrzynek, ani
desek, ani lin, ani drabin! Coś małego czmychnęło w ciemny kąt. Szczur!
Cluny spojrzał na Jupitera.
— Nie ma stąd wyjścia, Jupe.
— Sprawdźmy jeszcze raz! Od początku do końca!
Przeszli całą długość spadzistej podłogi i zatrzymali się na skraju zalegającej tam wody.
Jupiter przełknął głośno ślinę.
— Cluny, spójrz na ściany. Ślady po wodzie sięgają wysoko. W czasie przypływu ta
nieszczelna ładownia prawie kompletnie wypełnia się wodą!
Wrócili biegiem pod dziurę w luku.
— Zacznijmy wołać! — krzyknął Cluny.
Wtem otwór nad nimi przesłonił cień i po chwili pojawiła się w nim twarz. Młoda, wąsata
twarz!
— Nie zdzierajcie sobie gardeł — powiedział Stebbins ponuro. — Nikt tu zimą nie zachodzi a
na bulwarze jest za duży ruch samochodowy, żeby was ktoś usłyszał.
Chłopcy bez słowa patrzyli w błyszczące oczy kierowcy zielonego volkswagena.
— Chcę z wami porozmawiać, dzieciaki — powiedział Stebbins.
ROZDZIAŁ 15
Parę słów za dużo
Bob i Pete dojechali do składu materiałów budowlanych Ortegów wczesnym popołudniem.
Smagły mężczyzna ładował cegły na ciężarówkę. Kiedy powiedzieli mu, że mają kilka pytań
dotyczących dawnych właścicieli, braci Ortegów, otarł pot z czoła i uśmiechnął się szeroko.
— Ach, ci sławni bracia Ortegowie! Najlepsi za dawnych czasów kamieniarze w Kalifornii.
Jeden z nich był moim pradziadkiem. Jestem Emilio Ortega — westchnął ciężko. — Teraz ja
jestem najlepszym w całym stanie kamieniarzem, ale nikt już nie potrzebuje dobrze obrobionych
kamieni. Są zbyt drogie.
— Więc pan wszystko wie o dawnych braciach Ortegach? — zapytał Bob.
— Pewnie. Co chcecie wiedzieć, muchachos?
— 22 listopada 1872 roku sprzedali Angusowi Gunnowi ładunek czegoś. Chcemy wiedzieć,
co to było.
— Caramba! — wykrzyknął Emilio Ortega. — Chcecie wiedzieć, co ktoś kupił w 1872 roku?
Ponad sto lat temu?
— To zbyt dawno? — zmartwił się Pete.
— Nie będzie pan mógł nam pomóc? — zapytał Bob z zawodem.
— Ponad sto lat! — powtórzył Ortega ze zgrozą, po czym roześmiał się i puścił do nich oko.
— Pewnie, że mogę wam pomóc! Ortegowie mają najlepszą księgowość w stanie Kalifornia.
Chodźcie za mną.
Zaprowadził ich do biura składu i wziął się do przetrząsania drewnianych szafek na akta.
Spośród pożółkłych teczek w głębi szafki wyciągnął w końcu jedną, zdmuchnął z niej kurz i
położył z uśmiechem na biurku.
— Mówicie, że zakupu dokonano 22 listopada. Angus Gunn? Dobra, zobaczymy, co tu... o,
jest! „Angus Gunn. Phantom Lake. Specjalne zamówienie: tona ciętego granitu. Zapłacone
gotówką i odebrane”.
— Tona granitu — powtórzył Pete. — Ale jakiego granitu? To znaczy, jakiego rodzaju
kamieni?
Pan Ortega potrząsnął głową.
— Tego tu nie ma. Zapisano tylko wagę kamieni. To było zamówienie specjalne i po cenie
sądząc, nie były to po prostu zwykłe kamienie. Tyle można wywnioskować.
— Jakiego rodzaju zamówienia specjalne składano w owych czasach, proszę pana? — zapytał
Bob. — Co to w ogóle było zamówienie specjalne?
— Hm — pan Ortega podrapał się w brodę. — Może to oznaczać, że chodziło o coś więcej
niż o zwykłe kamienie, wybrane z naszego kamieniołomu. Może miały mieć określoną wielkość
lub kształt albo jakieś specjalne wykończenie. Mogły być poddane szczególnej obróbce po
wydobyciu z kamieniołomu. Ale cena jest za niska jak na polerowany kamień. Czy ten Angus
Gunn wybudował może jakąś wykładaną kamieniami ścieżkę?
— Ścieżkę? — zdziwił się Pete.
— W tamtych czasach wykładano ścieżki kamieniami. Dużymi, płaskimi kamieniami.
— Nic nam o tym nie wiadomo — powiedział Bob.
— Więc mogły to być rozmaite kamienie, duże albo małe. Na ściany domu, fundamenty, bruk
albo coś tam jeszcze. — pan Ortega wzruszył ramionami. — Czy to ważne, jakie miały rozmiary
i kształt, chłopcy?
— Tak, proszę pana! — odpowiedzieli zgodnie.
Pan Ortega skinął głową.
— Okay, na rachunku jest numer zamówienia. Kamień pochodził pewnie ze starego
kamieniołomu na wzgórzach. Nie korzystamy z niego teraz zbyt często, ale trzymamy tam stróża
i to stare zamówienie może wciąż znajdować się w jego biurze.
— O rany! — wykrzyknął Bob. — Czy możemy się tam wybrać?
— Oczywiście. — Pan Ortega wytłumaczył, gdzie znajduje się kamieniołom.
— Ależ to tylko parę kilometrów za Phantom Lake — ucieszył się Bob. — Po drodze
wstąpimy zobaczyć, czy Jupe i Cluny już wrócili.
W tym jednak czasie Jupe i Cluny wpatrywali się w wąsatą twarz Stebbinsa, spoglądającego
na nich przez dziurę w pokładzie barki.
— Nie mamy zamiaru z tobą rozmawiać! — zawołał Cluny odważnie. — Wiemy, kim jesteś!
Na twarzy Stebbinsa pojawił się niepokój.
— Co wiecie?
— Wiemy, że jesteś złodziejem i że profesor Shay posłał cię do więzienia — powiedział
Jupiter zapalczywie. — Wiemy też, że w pogoni za skarbem Angusa Gunna złamałeś reguły
warunkowego zwolnienia!
— Policja też o tym wie! — dodał Cluny.
Stebbins odwrócił głowę i rozejrzał się wokół. Potem znowu skierował na nich uważne
spojrzenie.
— A więc to wam powiedział profesor Shay? Jak doszło do tego, że z nim współpracujecie,
chłopcy?
— On współpracuje z nami — skorygował Jupiter. — To my znaleźliśmy drugi dziennik
Angusa. Ten, który sfotografowałeś!
— Wy znaleźliście... — Stebbins zawahał się. — Czego dowiedzieliście się w tym sklepie?
— Myślisz, że ci powiemy? — zawołał Cluny.
— Dlaczego nie zapytasz swojego wspólnika, Javy Jima? — odparował Jupe.
— Java Jim? Co wiecie o nim, dzieciaki?
— Wiemy, że obaj chcecie zagarnąć skarb! — krzyknął Cluny. — Ale nie uda się wam!
Pokonamy was...
— Pokonacie nas w poszukiwaniach? — wpadł mu w słowa Stebbins. — A więc nie
znaleźliście jeszcze skarbu. Profesor Shay również nie wie, gdzie on jest. Ale myślicie, że Java
Jim wie.
— Może Java Jim nie mówi ci wszystkiego — zauważył Jupiter i uśmiechnął się. — Trudno o
honor wśród złodziei, Stebbins!
— Złodzieje? Jeśli wam powiem... — Stebbins urwał i potrząsnął głową. — Nie, nie
uwierzylibyście moim słowom...
Urwał znowu i wpatrywał się w nich przez chwilę. Nagle w jego oczach pojawił się błysk.
— Było was czterech. Gdzie są tamci dwaj?
— Chciałbyś to wiedzieć, co! — krzyknął Cluny.
Jupiter roześmiał się.
— A nie mówiliśmy, że cię ubiegniemy?!
— Ubiegniecie... — powtórzył Stebbins i nagle się uśmiechnął. — Więc wy dwaj jesteście na
ostatnim etapie, tak? Tamci dwaj są w składzie Ortegów! Dzięki, chłopcy!
Jupiter jęknął. Niechcący powiedział Stebbinsowi, gdzie są Bob i Pete! Młody wąsacz patrzył
na niego chwilę z uśmiechem, po czym znikł. Słyszeli jego kroki, kiedy przechodził przez
pokład barki, zeskoczył z niej na piasek i oddalił się szybko.
Zamknięci w ładowni, Jupiter i Cluny patrzyli, jak woda podpełza coraz bliżej. Nie było jak
się stąd wydostać. Zaczęli krzyczeć.
Bob i Pete wrócili do Phantom Lake późnym popołudniem. Pani Gunn wyszła im na
spotkanie.
— Nie, Jupiter i Cluny nie wrócili jeszcze — odpowiedziała na ich pytanie.
Powtórzyli jej, czego się dowiedzieli w składzie Ortegów.
— Tona specjalnych kamieni? — zdziwiła się pani Gunn. — Do czego, na Boga? Może na
fundamenty tego domu?
— Nie, proszę pani. Dom był już wtedy zbudowany — powiedział Pete.
— Czy może wie pani o jakiejś innej budowli z kamienia, gdzieś tutaj? — zapytał Bob.
Pani Gunn zastanawiała się przez chwilę i potrząsnęła głową.
— Absolutnie nic nie przychodzi mi na myśl.
— Musi coś być! — upierał się Pete. — Stary Angus coś musiał...
Urwał, gdyż na drodze pojawił się samochód. Może pikap? Niebawem okazało się, że jest to
stary ford pani Gunn. Zatrzymał się przed domem. Wysiadł Rory, wynosząc mały generator.
— Nie ma rzetelnej roboty w dzisiejszych czasach — gderał. — Całe popołudnie musiałem
czekać na naprawę!
— Rory, czy przypominasz sobie, żeby tu było coś z kamienia? —zapytała pani Gunn. —
Budowla, na której trzeba całej tony kamieni?
— Z kamienia? — Rory zmarszczył czoło. — Całej tony tego?
Bob i Pete powiedzieli mu o zamówieniach Angusa.
— Nic takiego sobie nie przypominam. Mówicie, że w kamieniołomie mogą powiedzieć coś
więcej o kształcie i rozmiarach tych kamieni? — spytał Rory.
Bob skinął głową.
— Tylko że robi się późno. Na rowerach nie zajedziemy tam przed zmrokiem.
— Zawiozę was — zaoferował się Rory. — Muszę pojechać po coś w tamtą stronę. Podrzucę
was na miejsce, a wrócicie sobie na rowerach.
Było wciąż jasno, kiedy Rory wysadził ich pod głównym wejściem do starego kamieniołomu
i odjechał.
Kamieniołom był głębokim, rozległym wykopem o średnicy co najmniej dwustu metrów, na
którego dnie stała woda. Wszędzie wokół sterczały kamienie, połyskując w promieniach
zachodzącego słońca. Zbocze góry nad dołem było pocięte szeregiem biegnących łukiem
tarasów przypominających schody. Przeciwległy koniec kamieniołomu odbiegał od stoku,
przecinało go tylko na kilka tarasów-stopni. Na najmniejszym z nich znajdowała się kamienna
chata, a przed nią stała zaparkowana ciężarówka. W chacie paliło się światło.
— Dozorca jest jeszcze! — powiedział Pete.
Zeszli na dolny taras i ruszyli w stronę chaty. Nie uszli jeszcze połowy drogi, gdy w chacie
zgasło światło, wyszedł z niej jakiś człowiek i wsiadł do ciężarówki. Zaczęli krzyczeć:
— Hej! Proszę pana!
Ale tamten był za daleko i warkot silnika zagłuszył ich wołanie. Puścili się biegiem.
Ciężarówka wyjechała już jednak na drogę nad kamieniołomem i się oddaliła. Gdy dopadli
chaty, zastali drzwi zamknięte głucho na kłódkę.
— Za późno — jęknął Pete.
Bob oglądał chatę. Miała cztery okna z okiennicami zablokowanymi od zewnątrz grubymi
deskami, wsuniętymi w uchwyty.
— Może uda nam się jakoś dostać do środka i znaleźć to zamówienie. Pan Ortega wie, że tu
jesteśmy.
Pete odblokował okiennicę.
— Bob! Okno nie jest zamknięte!
— Mamy szczęście. Włazimy.
Wdrapali się przez okno do wnętrza chaty. Znaleźli się w biurze zastawionym starymi,
drewnianymi meblami. Pete podszedł do szafek na akta i odszukał tę, która była oznaczona
kartką: „1870—1990”. Otworzył ją, przerzucił kilka teczek i wyciągnął jedną z datą 1872.
Położył ją na biurku i obaj z Bobem pochylili się nad nią.
Na zewnątrz rozległy się ciche kroki.
— Co to? — Bob odwrócił się szybko do okna.
Otwarta okiennica zamknęła się z trzaskiem. Usłyszeli szuranie deski, wsuwanej w uchwyty.
Następnie kroki oddaliły się spiesznie.
Byli uwięzieni!
ROZDZIAŁ 16
Wieczorne hałasy
Ostatnie promienie słońca padały skośnie przez postrzępioną dziurę w pokrywie luku. Jupiter
i Cluny ochrypli od krzyku. Usiedli pod ociekającą wilgocią ścianą w górnym końcu barki i
patrzyli, jak woda przypływu powoli zbliża się do nich.
— Jak myślisz, Jupe, ile czasu nam zostało? — zapytał Cluny cicho.
— Może jeszcze ze dwie godziny. Ktoś nas niedługo znajdzie.
— Jak dotąd, nikt nas nie usłyszał — powiedział zgnębionym głosem Cluny.
— W końcu przecież nas usłyszą. Hans na pewno nas szuka już od dawna.
— Ale on nie wie, że jesteśmy w barce. Nigdy tu nie zajrzy!
— Za parę minut zaczniemy znowu krzyczeć. Ktoś nas na pewno usłyszy.
— Tak, pewnie — powiedział Cluny z powątpiewaniem.
Minęło parę minut, ale Jupiter nie zaczął krzyczeć. Wpatrywał się w coś z namysłem.
— Cluny — odezwał się wreszcie — widzisz tę szafkę? Jest wprawdzie przybita do ściany,
może jednak uda nam się ją oderwać. Drewno już zbutwiało.
Cluny potrząsnął głową.
— Za niska. Nie sięgniemy z niej do otworu.
— Nie zamierzam się po niej wspinać. Jeśli ją oderwiemy od ściany i płasko ułożymy, może
się utrzymać na wodzie, a my podpłyniemy na niej do otworu!
Obaj zerwali się z miejsca i brodząc w wodzie, dobrnęli do szatki. Była dobudowana do
ściany ładowni i przybita gwoździami do podłogi. Nerwowo rozglądali się za czymś, czym
dałoby się ją podważyć.
Nad głowami chłopców zadudniły raptem ciężkie krok,. Ktoś szedł przez pokład wolno i
ostrożnie, jakby się skradał.
— Jupe! — wykrzyknął Cluny. — Ktoś...
— Ciii! — uciszył go Jupiter. — Nie wiadomo, kto to jest. Od dłuższego czasu nie
krzyczeliśmy. Nikt nie mógł nas słyszeć i przyjść teraz z pomocą.
Cluny kiwnął głową. Obaj wstrzymali oddech i nasłuchiwali. Ciężkie kroki zbliżały się
ostrożnie do wyłamanych desek w pokrywie luku. Potem umilkły i zapadła cisza.
— Jupiter! Cluny! — rozległo się wreszcie wołanie. To był Hans!
— Hans! — wrzasnął Jupiter. — Tu jesteśmy, na dole! — Dobrnęli pod otwór w górze.
— Wyciągnij nas stąd! — wołał Cluny.
— Zaraz, poczekajcie — odpowiedział Hans.
Odszedł, a po chwili usłyszeli odgłosy wyłamywanego drewna. Zaraz potem przez otwór
wsunęła się drabina oderwana z burty barki. Jupiter i Cluny wdrapali się czym prędzej na pokład.
— Co za radość cię widzieć, Hans! — wykrzyknął Cluny.
— Wszędzie was szukałem po waszym zniknięciu ze sklepu — powiedział Hans poważnie.
— Nie powinniście się oddalać beze mnie.
— Jak nas znalazłeś? — zapytał Jupiter.
— Najpierw szukałem po ulicach, lodziarniach, gdzie się dało. Potem wróciłem do sklepu,
gdzie spotkałem chłopca, który mi powiedział, że was widział na barce.
— Jakiś chłopiec widział nas na barce? — zdziwił się Cluny.
— Właśnie — przytaknął Jupiter w zamyśleniu. — Czy został tam, w sklepie?
— Nie, poszedł sobie. — Aha, pan Wright ma dla was wiadomość. Rozmawiał ze swoim
ojcem, zupełnym staruszkiem. Ten mu powiedział, że nie ma możliwości, żeby dowiedzieć się,
co Angus Gunn kupił w roku 1872, ale że da się tę rzecz odszukać w domu Gunnów.
— W jaki sposób? — zapylał Jupe z ożywieniem.
— Mówił, że w tamtych czasach każdy artykuł w ich sklepie był opatrzony mosiężną
tabliczką, na której było wygrawerowane: „Wright i Synowie”. Musicie tylko poszukać
przedmiotu z taką tabliczką.
— Jedziemy więc do domu szukać! — naglił Cluny.
— I to szybko — zgodził się Jupiter. — Właśnie sobie przypomniałem. Stebbins wie, dokąd
pojechali Pete i Bob! Może im grozi niebezpieczeństwo!
Kiedy Hans zatrzymał pikapa na podjeździe, w oknie domu Gunnów jarzyła się choinka.
Jupiter i Cluny pobiegli do środka. Hans ruszył za nimi wolnym krokiem i najpierw poszedł
zatelefonować do wujka Tytusa. Pani Gunn siedziała sama w salonie. Ogień na kominku
rozpędzał wieczorny chłód.
— Mamo! — zawołał Cluny od progu. — Czy mamy w domu coś opatrzonego mosiężną
tabliczką „Wright i Synowie”?
Wyjaśnił następnie, czego dowiedzieli się w Santa Barbara.
— A więc nie udało się wam dowiedzieć, co tam kupił stary Angus.
— Pani Gunn ściągnęła brwi. — Mówisz o przedmiocie z mosiężną tabliczką? Na wielu
starych rzeczach Angusa są mosiężne tabliczki. To było ogólnie przyjęte w dawnych czasach.
Ale nie przypominam sobie niczego od „Wrighta i Synów”.
— Wysil pamięć, mamo, proszę! — nalegał Cluny.
— Czy Bob i Pete już wrócili? — zapytał Jupiter.
— Tak. Wrócili powiedzieć mi, że Angus kupił u Ortegów tonę granitowych kamieni. Nie
dowiedzieli się jednak, jakiego rodzaju były te kamienie, jakie miały kształty i rozmiary, więc
Rory zawiózł ich do kamieniołomu Ortegów i pojechał dalej w jakiejś sprawie. Ale.,.
— Nie wrócili jeszcze stamtąd? — przerwał jej Jupiter, spoglądając na zegar. Była prawie
siódma.
— Ani oni, ani Rory. Ale...
Nagle rozległ się dziwny hałas. Dobiegał gdzieś z oddali, za domem. Hans wszedł właśnie do
salonu i przystanął, nasłuchując.
Odgłos brzmiał jak walenie młotem. Głęboki huk żelaza uderzającego w kamień.
— Słyszeliście?! — wykrzyknęła pani Gunn. — O tym starałam się wam powiedzieć,
chłopcy. Słyszę te odgłosy niemal od godziny. Jestem nimi zaniepokojona. Co to może być?
— Brzmi to tak, jakby ktoś rozwalał ścianę — powiedział Hans.
Ale nikt tu nie mieszka w pobliżu. Nic tam nie ma, poza... — pani Gunn urwała.
— Poza czym, mamo? — zapytał Cluny. — Ja nigdy nie widziałem nic po tamtej stronie.
— Może nigdy jej nie zauważyłeś. Stoi tam stara wędzarnia. Nie używano jej od czasów,
kiedy twój ojciec był dzieckiem. Zdążyłam o niej zupełnie zapomnieć.
— Wędzarnia? Kamienna wędzarnia? — zapytał Jupiter.
— Chyba tak. Kiedy zobaczyłam ją po raz pierwszy, była obrośnięta winoroślą i nigdy się jej
bliżej nie przyglądałam.
— Hans, weź latarnię z pikapa! — zawołał Jupiter.
Hans przyniósł latarnię, a pani Gunn poprowadziła ich zarośniętą ścieżką przez zarośla.
Wieczór był zimny, jak to bywa w grudniu w Kalifornii. Szli ścieżką dobry kilometr, aż dotarli
do starej drewnianej chaty.
— Za czasów dziadka Gunna mieszkali tu pracownicy — objaśniła pani Gunn. — Dlatego
wędzarnię postawiono w jej pobliżu.
— Czy zbudował ją stary Angus, proszę pani? — zapytał Jupiter.
— Nie jestem pewna. Myślę, że raczej dziadek Gunn, syn Angusa — przystanęła, próbując
dojrzeć coś w ciemnościach. — Wędzarnia powinna być gdzieś tutaj.
Nie było już słychać walenia młotem. Pani Gunn skręciła ze ścieżki między krzewy, które
były zdeptane i połamane. Przedzierali się przez nie do wędzarni, ale... znaleźli tylko stertę
kamieni!
— Ktoś ją zburzył! — wykrzyknęła pani Gunn.
— Ktoś szukał w niej skarbu! — wtórował jej Cluny.
— Myślę, że to robota Stebbinsa — powiedział Jupiter. — Może także Javy Jima. Obaj mogli
godziny temu wrócić z Santa Barbara. Skąd się dowiedzieli o tej wędzarni?
Hans podniósł leżący na ziemi młot kowalski.
— Rękojeść wciąż ciepła — mruknął.
Nasłuchiwali z natężeniem, ale żaden dźwięk nie zakłócał już wieczornej ciszy. Jupe w
świetle latarni oglądał uważnie ruinę wędzarni.
—Ściany były zbudowane z solidnego kamienia —mówił z wolna. — Sądząc po wyglądzie
cegieł ogniotrwałych w palenisku i w nim nic nie ukryto. Wszędzie tu pełno pająków. —
Rozejrzał się dookoła. — Nie ma żadnych śladów, które by wskazywały, że stąd coś wyciągano.
Cluny myszkował wśród rozrzuconych kamieni.
— Jupe, na jednym kamieniu jest jakiś napis!
Hans podszedł z latarnią. Jupe starł pył z kamienia i odczytał: „C. Gunn 1883”.
— To dziadek — powiedziała pani Gunn. — Na imię miał również Cluny.
Jupiter uśmiechnął się.
— Więc to nie stary Angus zbudował wędzarnię. Skarb nie mógł tu być ukryty. Zabieramy się
stąd.
Na podjeździe obok pikapa zastali samochód profesora Shay’a. Sam profesor stał na schodach
domu, drżąc z zimna w swym lekkim ubraniu.
— Za zimno dziś jak na Kalifornię — powiedział z uśmiechem. — Przyjechałem zapytać,
czyście się dowiedzieli czegoś dzisiaj, chłopcy. Opowiedzcie mi szybko.
W ciepłym salonie, z buzującym na kominku ogniem i choinką, Jupiter opowiedział o
wyprawie do Santa Barbara.
— Chodziło o jakiś przedmiot opatrzony mosiężną tabliczką? A Java Jim i Stebbins byli tam
obaj? — dumał profesor. — Czy znaleźliście już tę tabliczkę?
— Jeszcze nie — odpowiedział Cluny. — Właściwie nie zaczęliśmy nawet szukać.
— Czekamy wciąż na Boba i Pete’a. — Jupiter opowiedział o ich wyprawie do składu
Ortegów i spojrzał z niepokojem na zegar. — Rory ich tam zawiózł, ale... O! Przyjechali!
Na podjeździe zatrzymał się stary ford. Wysiadł Rory i zacierając ręce, szedł do frontowych
drzwi. Był sam.
— Gdzie jest Bob i Pete? — zapytała pani Gunn, gdy wszedł do salonu.
— Pewnie tam, gdzie ich zostawiłem. W kamieniołomie — burknął Rory i zwrócił się do
Cluny’ego: — No i co, powiodło się poszukiwanie wiatru w polu?
Nie zrażony Cluny opowiedział mu, czego się w tym mieście dowiedzieli.
— Ale nie zaczęliśmy szukać czegoś opatrzonego taką tabliczką, bo Bob i Pete dotąd nie
wrócili. Poza tym ktoś zburzył starą wędzarnię — zakończył.
— Jaką wędzarnię? A tak, zapomniałem o niej — Rory spojrzał na zegar. — Ci chłopcy
jeszcze nie przyszli? Powinni wrócić już dobrą godzinę temu.
— To była kamienna wędzarnia? — zainteresował się profesor Shay. — Ale przecież nikt nie
mógł wiedzieć, że Angus zwiózł tutaj tonę kamieni. Chyba że...
— Że ten ktoś rozmawiał z Pete’em i Bobem — dokończył Cluny.
— Albo też był u Ortegów — dodał Jupiter i opowiedział, jak wygadał się nieopatrznie
Stebbinsowi. — Najbardziej niepokoi mnie to, że Stebbins i Java Jim mogli się dowiedzieć
również o kamieniołomie. Któryś z nich mógł się tam udać za Pete’em i Bobem!
— Co?! — profesor Shay zerwał się z miejsca — Bob i Pete mogą być teraz w tęgich
opałach, mogło im się nawet coś stać! Spieszmy się!
Wszyscy wybiegli czym prędzej z domu.
ROZDZIAŁ 17
Ostatnia wskazówka
Stary kamieniołom srebrzył się w zimnym świetle gwiazd, jego dno zaś tonęło w
przepastnych ciemnościach. Zaparkowali samochody przed wejściem, przy którym Rory
zostawił Boba i Pete’a. Nigdzie nie było widać żadnego światła.
— Poszukajmy jakichś śladów — powiedział Jupiter.
Rozejrzeli się po wierzchołku kamieniołomu. Wkrótce Rory znalazł rowery.
— Tam, gdzie je zostawiłem — zauważył ponuro. — Musieli zejść do kamieniołomu. Jakby
się wybrali dokądś indziej, to by je zabrali.
Ostrożnie schodzili po kamiennych tarasach, które w świetle ich latarek wyglądały jak
gigantyczne schody. Po powierzchni wody, na dnie wykopu przesuwały się fantastyczne refleksy
światła. Profesor Shay popatrzył na wodę u ich stóp i wzdrygnął się.
— Jeśli się obsunęli tam, w dół...
— Proszę tego nawet nie mówić, profesorze — powiedział Cluny drżącym głosem.
Jupiter szukał na wysokiej skalnej ścianie z drugiej strony tarasu kredowych znaków
zapytania — symboli detektywów. Żadnego nie zobaczył.
— Jeśli byli śledzeni, nie wiedzieli o tym — powiedział. —W przeciwnym razie zostawiliby
znaki zapytania, żeby mi wskazać swoją drogę ucieczki. Zawsze mamy przy sobie kredę.
— Nie jestem pewien, czy to dobry znak, Jupiterze. Mogli zostać zaskoczeni — zauważył
profesor Shay.
Nikt nie odpowiedział na tę ponurą uwagę. Maszerowali w milczeniu tarasem w połowie
wysokości kamieniołomu. Kierowali światła latarek i latarni w dół i w górę. Widzieli tylko
kamienne stopnie, skręcone, stare drzewa, wyrastające ze szczelin skalnych i sterty obsuniętych
kamieni.
Małe zwierzątka przemykały gdzieś w ciemnościach. Dwukrotnie wąż przeciął im drogę i
wśliznął się pod kamienie Z drzewa zerwał się duży ptak i pofrunął ciężko w górę kamieniołomu
Był to ptak-łowca, pewnie sowa uszatka w pogoni za zdobyczą.
Wciąż nie znaleźli ani śladu Boba i Pete’a, nie usłyszeli żadnego dźwięku poza odgłosami
wydawanymi przez zwierzęta. Okrążyli niemal cały kamieniołom, nim wreszcie usłyszeli jakieś
odmienne dźwięki!
— Słyszycie? — spytał Hans szeptem.
Coś metalowego pobrzękiwało niedaleko przed nimi.
— Widzicie coś? — zapytał cichutko Cluny.
— Nie — wymamrotał profesor Shay.
Teraz usłyszeli tarcie drewnem o metal i o inne drewno.
— Patrzcie tam! — wykrzyknął Jupiter z cicha. — Tam na dole jest chata!
Wskutek podniecenia bezwiednie podniósł głos. Przy chacie rozległ się łoskot, a potem ktoś
zaczął biec. Rory oświetlił latarką drobną sylwetkę, zmierzającą szybko do stojącego w pobliżu,
małego samochodu.
— To Stebbins! — krzyknął profesor Shay. — Nie dajcie mu tym razem uciec!
— Bob! Pete! — wołał Jupiter.
— Odciąć mu drogę, głupcy! — wściekał się Rory.
— Stebbins! Stój! — wrzeszczał profesor Shay.
Szczupły młodzieniec dopadł już swego volkswagena, wskoczył za kierownicę i ruszył z
impetem. Oddalił się bitą drogą, nim zdążyli dobiec w pobliże chaty.
— Uciekł! — lamentował profesor. — Uciekł, drań!
Jupiter nie martwił się o Stebbinsa.
— Gdzie są Bob i Pete? Co on z nimi zrobił?
Cluny z trudem przełykał ślinę. Hans i profesor milczeli. Jupe wpatrywał się w ciemności.
— Bob! Pete! — krzyczał i jego głos rozchodził się upiornym echem wśród wysokich ścian
kamieniołomu.
Echo powtarzało bez końca krzyki Jupe’a, gdy wtem odpowiedziało mu inne wołanie.
Wszyscy zastygli.
— To oni! — wykrzyknął Cluny.
— Jupe! — powtórzyło się wołanie. — Jesteśmy tu, we wnętrzu chaty!
— Patrzcie! W chacie pali się światło! — spostrzegł profesor Shay.
Wokół jej drzwi i okien pojawiły się nagle obwódki światła. Jupe opuścił się na taras, na
którym stała chata. Pozostali poszli w jego ślady. Pobiegł do drzwi i zaczął szarpać kłódkę.
— Frontowe okno, Jupe! — wrzasnął Pete. — Odblokuj okiennicę!
Rory skoczył do okna, wyciągnął deskę z uchwytów i otworzył okiennicę na oścież. W oknie
ukazały się uśmiechnięte twarze Boba i Pete’a.
— O rany! — powiedział Pete. — Już myśleliśmy, że utknęliśmy tu na całą noc albo dłużej!
— Ktoś usiłował się tu dostać! — wtórował mu Bob. — Dlatego zgasiliśmy światło.
Najpierw próbował rozbić kłódkę, potem zaczął wyciągać deskę z okiennicy.
— To ten łajdak Stebbins! — wykrzyknął profesor Shay.
— Tak, to on musiał was tu zamknąć — stwierdził Rory. — Teraz wrócił, nie wiedzieć po
kiego licha, ale go przepłoszyliśmy.
— Wychodźcie chłopcy — powiedział Hans.
Bob potrząsnął głową.
— Nie, najpierw wejdźcie tu, do środka. Odkryliśmy ostatnią wskazówkę!
W podnieceniu gramolili się wszyscy przez okno. Hans ledwie się przez nie przecisnął. Gdy
znaleźli się wreszcie w małym biurze, Bob i Pete wskazali otwarty segregator na biurku.
— „Specjalne zamówienie numer 143” — czytał głośno Jupiter. —„Dla A. Gunna przesłać do
składu dziesięć kwadratowych, równo przyciętych kamieni, granit”.
Jupiter spojrzał na pozostałych.
— Dziesięć kwadratowych kamieni?
— Po sto kilo każdy — powiedział Pete. — Razem tona. Co Angus chciał zrobić z
dziesięcioma dużymi kamieniami? Zbudować z nich jakiś monument?
Jupiter potrząsnął głową zdezorientowany.
— W Phantom Lake nie ma żadnego monumentu — powiedział Rory.
— Może go postawił gdzie indziej? — rozważał profesor Shay.
— Może zbudował Laurze pomnik w jakimś mieście — podsunął Cluny.
— Nie — powiedział Jupiter z namysłem. — Jestem przekonany, że niespodzianka dla Laury
znajduje się gdzieś w Phantom Lake. Z tego, co Angus napisał w dzienniku, nie wynika nic
innego. Zawsze wracał do domu pracować nad niespodzianką dla Laury.
— Wobec tego, chłopcy, to, co zbudował, jest gdzieś ukryte — zadecydował profesor. — Nie
może być inaczej. Ukrył to tak sprytnie, że nikt się na to nigdy nie natknął.
— Albo — odezwał się Bob — jest to coś tak oczywistego, że po prostu nie zwróciliśmy na
to uwagi! Przypomina mi się opowiadanie Poego o skradzionym liście. Mogliśmy cały czas
patrzeć na to i nie widzieć, bo znajdowało się tuż pod naszym nosem!
— Z pewnością jest jeszcze coś, czego nie wiemy — powiedział gorzko profesor Shay.
— Wiem jedno — rzekł na to Pete. — Jest późno i jestem głodny. Chodźmy do domu coś
zjeść.
Wszyscy się roześmiali.
— Chodźmy wszyscy do mnie — zaprosił Cluny. — Zatelefonujecie do rodziców, koledzy.
Mama nam zrobi świetną kolację, a my w tym czasie przystąpimy do rozwiązania zagadki!
— To rozsądna propozycja — uśmiechnął się profesor Shay. —Czy pani Gunn zechce
również nakarmić podstarzałego łowcę skarbów?
— Na pewno zechce, panie profesorze — odparł Cluny. Wrócili tarasami do wyjścia i
pozostawionych przy nim samochodów i rowerów. Bob i Pete załadowali swoje rowery do
pikapa i usadowili się w nim wraz z Jupe’em i Clunym. Kiedy już ruszali, Pete powiedział:
— Wiem jeszcze jedną rzecz, Jupe. Mówiłeś, że ta sprawa to jak zagadka-składanka.
Wszystkie elementy razem dają odpowiedź. No to teraz mamy już te elementy. Trzeba je tylko
złożyć do kupy!
ROZDZIAŁ 18
Jupiter wie!
Pani Gunn dopilnowała tego, by jej goście najpierw zjedli spokojnie kolację. Dopiero potem
przeszli do salonu porozmawiać o sprawie. Profesor Shay zaczął krążyć po pokoju.
— Musimy rozwiązać tę zagadkę, chłopcy, bo Stebbins i Java Jim ukradną nam skarb sprzed
nosa. Jest teraz jasne, że pracują do spółki.
— Nie mamy na to dowodu, panie profesorze — powiedział Jupiter z namysłem. — Ale
zgadzam się, że zagadkę rozwiązać trzeba. Znamy wszystkie jej fragmenty, dziennik i list
Angusa, a jestem pewien, że Angus tak ułożył swoją szaradę, żeby Laura mogła ją rozwiązać.
— Tak — zgodził się Rory. — Tu ci przyznam rację. To jest zagadka dla osoby, która żyła
przed stu laty. Staraliście się, chłopcy, ją rozwiązać, ale mówiłem od początku, że ona jest dziś
nie do rozwiązania.
— Tak mówisz, jakbyś nie chciał, żebyśmy znaleźli skarb, Rory! —zawołał Cluny
zapalczywie.
— No to go znajdź i niech już raz będzie temu wszystkiemu koniec! — powiedział Rory
ponuro.
Jupiter położył sobie list Angusa na kolanach i otworzył dziennik. Bob, Pete i Cluny skupili
się wokół niego.
— Mamy więc wszystkie cztery etapy ostatniego kursu Angusa, wszystkie dni, które
zbudowały niespodziankę dla Laury — podsumował Jupe. — Teraz musimy ustalić, na co nam
wskazują i jak się to ma do sekretu Phantom Lake, czyli do legendy o widmie. Musimy się
przekonać, co lustro ma z tym wszystkim wspólnego.
Pete westchnął.
— Tak, tak, zostało nam tylko parę drobiazgów do wyjaśnienia.
Jupe ciągnął dalej, ignorując żart Drugiego Detektywa.
— Po pierwsze, Angus udał się do Powder Gulch po deski na śluzę, podpory i po górników.
Sądząc z ilości jedzenia, które kupił, miał dla górników dużą pracę do wykonania. Po drugie,
popłynął na wyspę Cabrillo, zaproponował coś właścicielowi i ten się na to zgodził. Wrócił z
wyspy z jakimś ładunkiem. Po trzecie, kupił dziesięć stukilowych kamieni od braci Ortegów i
przetransportował je tutaj. Po czwarte, pojechał do Santa Barbara kupić u „Wrighta i Synów”
ostatni fragment niespodzianki dla Laury. Było to coś, co niemal na pewno można znaleźć na
statku, ponieważ tylko takie rzeczy sprzedawali „Wright i Synowie” w tamtych czasach. Jest to
przedmiot opatrzony mosiężną tabliczką z nazwą sklepu.
Rory zaśmiał się ze swojego miejsca przy oknie.
— Złóżcie to wszystko razem i ruszajcie dalej, gońcie widmo, co go nawet w tym kraju nie
ma! A jak już złapiecie waszego ducha, powiedzcie mu, żeby się przejrzał w lustrze!
Bob poczerwieniał.
— Rany, to naprawdę brzmi jak...
Pani Gunn ściągnęła brwi i zwróciła się do Jupitera:
— Kiedyście byli w kamieniołomie, przeszukałam dom, ale nie znalazłam niczego z tabliczką
od „Wrighta i Synów”. Zupełnie nie wiem, co to mogło być.
Jupiter potrząsnął głową ze smutkiem.
— Cokolwiek by to miało być, jestem przekonany, że wszystkie zakupy Angusa składają się
na jedną całość. Wszystkie razem tworzą ową niespodziankę dla Laury. Zgodnie z listem
Angusa, wiąże się ona z tym, co szczególnie lubił w domu. Tylko co to mogło być?
— Coś dużego — powiedział Cluny z nadzieją.
— Co Angus zrobił z tą tarcicą? Gdzie ona jest? — zapytał profesor Shay.
— A kamienie? — dodał Bob. — Gdzie je umieścił? Takie duże kamienie trudno ukryć.
— Słuchajcie! — zawołał Pete. — Co górnicy umieją robić najlepiej? Jupe, ty zawsze
powtarzasz: myślcie o najprostszym wyjaśnieniu. Górnicy najlepiej umieją kopać! Wykopali
jakąś dużą dziurę, użyli drewna i kamieni na wzmocnienie jej ścian! Może zbudowali podziemną
komnatę?
Profesor Shay przestał chodzić tam i z powrotem po pokoju.
— Dużą dziurę? W ziemi?
— Czemu nie? — zapytał Pete. — To by było dobre miejsce na ukrycie skarbu. Może Angus
kupił u „Wrighta i Synów” mosiężną klamkę albo latarnię do oświetlania komnaty?
— Ale co by mu było potrzebne z wyspy Cabrillo? — zapytał Jupiter. — Poza wszystkim, nie
wydaje mi się, żeby ukryta komnata była wielką niespodzianką dla Laury. Pamiętaj, że Angus
najpierw planował niespodziankę, a potem ukrył w niej skarb.
Profesor Shay stał bez ruchu aż do momentu, gdy Pete powiedział o dużej dziurze w ziemi.
Teraz podszedł do okna, przy którym siedział Rory.
— Czy widział pan gdzieś coś, co by wskazywało na istnienie takiej komnaty, McNab?
— Nie, nigdy — mruknął Rany — To brednie!
Profesor patrzył przez okno na mały staw i ciemne drzewa. Nagle odwrócił się z
błyszczącymi oczami.
— Na Boga, myślę, że Pete ma rację! Górzysta Szkocja jest pełna ukrytych jaskiń i grot. List
mówi, żeby pamiętać, co Angus szczególnie kochał w Szkocji, a pani, pani Gunn, nie wie, co to
było. Może była to...
— Sekretna podziemna grota, w której spotykali się z Laurą w młodości! — wpadł mu w
słowa Jupiter. — Grota, o której tylko Laura mogła wiedzieć!
— I którą Angus odtworzył tutaj — podjął profesor. — Z wyspy Cabrillo mógł przywieźć
stare hiszpańskie meble i dywany do ukrytej groty!
— A także lustro! — dodał Bob.
Profesor Shay przytaknął w uniesieniu.
— Myślę, że znaleźliśmy rozwiązanie, chłopcy! Grota jest najwidoczniej dobrze ukryta, a
wejście do niej prawdopodobnie zarosło chwastami i krzewami przez sto lat. Ale je znajdziemy!
Jutro z samego rana zaczniemy przeczesywać każdy centymetr Phantom Lake!
— Zacznijmy jeszcze dzisiaj! — wykrzyknął Pete. — Mamy przecież latarki.
Profesor Shay potrząsnął głową.
— Z pewnością wiele po ciemku nie znajdziemy. Poza tym wszyscy jesteśmy zmęczeni. Po
dobrze przespanej nocy będziemy dużo sprawniejsi.
— Skarb nie ucieknie, chłopcy. Cluny powinien iść do łóżka natychmiast — powiedziała
zdecydowanie pani Gunn.
— Ale Stebbins pewnie się tu kręci! I Java Jim też! — protestował Cluny.
— Wątpię, żeby im udało się coś znaleźć po nocy — pocieszył go profesor. — Trzeba
zaryzykować zwłokę do rana, chłopcy, jeśli w ogóle można mówić o jakimś ryzyku.
Chłopcy z ociąganiem przyznali mu rację. Wiedzieli, że decyzja profesora jest słuszna, ale
czekanie przez całą noc wydawało się takie długie!
— Czuję, że i tak nie będziemy dobrze spać — powiedział Pete.
— Rozmyślajcie więc o wszystkich możliwych sposobach ukrycia tej podziemnej komnaty —
odparł profesor Shay. — A jutro spotkamy się tutaj i zabierzemy do poszukiwań.
— Szukajcie sobie beze mnie — powiedział Rany apatycznie. — Mam dość tych nonsensów.
Profesor Shay odjechał pierwszy. Pete, Bob i Jupiter pomogli Hansowi załadować meble,
wybrane przez panią Gunn dla wujka Tytusa. Potem wspięli się wszyscy trzej na tył pikapa i
ruszyli do Rocky Beach.
Jechali jakiś czas w milczeniu. Wreszcie Jupiter zapytał:
— Jak byście oznaczyli wejście do takiej podziemnej komnaty?
Pete się zastanowił.
— Może układając jeden na drugim część tych dużych kamieni. Tak, żeby wszystko
wyglądało naturalnie, ale Laurze dało do myślenia.
— Albo zasadziłbym drzewo — powiedział Bob. — Jakiś specjalny gatunek, który mają w
Szkocji.
— Tak, to możliwe, Bob — przyznał Jupe.
— A może to było lustro! — wykrzyknął Pete. — Umieszczone na ziemi lub drzewie tak,
żeby Laura mogła je zobaczyć z określonego miejsca!
— Na przykład z okna, przy którym siadywała w domu — podjął Jupiter. — Albo ze szczytu
wieży!
— O rany! — wykrzyknął Bob. — Każde z tych przypuszczeń jest możliwe i założę się, Jupe,
że któreś jest słuszne!
Jupiter skinął głową, spoglądając na pierwsze zabudowania Rocky Beach.
— Tylko jedno nie daje mi spokoju — powiedział z wolna — Angus mówi w liście, żeby
pamiętać o tajemnicy Phantom Lake, czyli o widmie, które czuwa nad jeziorem. Nie widzę
związku ukrytej groty z tą legendą.
— Może zobaczymy, jaki ma związek, jak ją znajdziemy — zauważył Pete.
— Tak, prawdopodobnie masz rację — zgodził się Jupiter.
Hans odwiózł Boba i Pete’a do ich domów i pojechał do składu złomu. Jupiter był zbyt
podekscytowany, żeby pójść spać. Zrobił sobie gorącą czekoladę i opowiedział wujostwu o
wydarzeniach dnia. Po wysłuchaniu go wujek Tytus poszedł obejrzeć, co Hans przywiózł od
pani Gunn. Ciocia Matylda stwierdziła z pełnym przekonaniem, że ukryta podziemna grota
stanowi świetne rozwiązanie zagadki.
— Jestem pewna, że rano ją znajdziecie. A teraz marsz do łóżka młody człowieku. Myślisz o
wiele lepiej, kiedy jesteś wypoczęty. Zmykaj!
Jupiter długo leżał bezszelestnie, patrząc na świąteczne światła Rocky Beach za oknem.
Wreszcie zaczął zapadać w sen wśród rozmyślań o ukrytej komnacie, wielkich kamieniach,
drewnie na śluzę, wyspie Cabrillo, na którą Angus popłynął po...
Nagle usiadł na łóżku, wyprostowany jak struna! Mrugał oczami, wciąż na wpół przytomny.
Za oknem było ciemno, ale zegarek wskazywał ósmą rano. Z dachu dobiegało równomierne
bębnienie i uprzytomnił sobie, że pada ulewny deszcz.
Ale nie przejmował się tym. Siedział zapatrzony w upojeniu w przeciwległą ścianę. Znał już
rozwiązanie zagadki Angusa Gunna.
ROZDZIAŁ 19
Zagadka rozwiązana
Jupiter ubrał się i zatelefonował do Boba i Pete’a. Poprosił, żeby przyszli za piętnaście minut
do składu. Znalazł już rozwiązanie!
— Co za ciemniak ze mnie — mówił — powinienem dawno się tego domyślić. Pospieszcie
się!
Potem zatelefonował do Phantom Lake.
— Myślę, że wiem, gdzie jest skarb, Cluny — oznajmił zaspanemu chłopcu. — Weź kilof,
łopatę i płaszcz przeciwdeszczowy i czekaj na nas. Hans nas przywiezie.
Zbiegł na dół do kuchni i zjadł szybko talerz płatków zbożowych. Dopijał właśnie mleko,
kiedy zadzwonił telefon. Dzwonił profesor Shay.
— Jupiter? Leżałem w łóżku bezsennie i myślałem o tej ukrytej komnacie. Przyszło mi na
myśl, w jaki sposób Angus mógł oznaczyć miejsce, gdzie ją zbudował! Widmo...
— Nie ma żadnej ukrytej komnaty, profesorze — przerwał mu Jupiter. — Jestem pewien, że
znalazłem rozwiązanie!
— Co? Więc to nie jest żaden ukryty pokój? Tylko co? Mów, Jupiterze!
— Powiem panu na miejscu. Proszę się z nami spotkać nad jeziorem.
— Ubieram się natychmiast!
Dziesięć minut później Trzej Detektywi stali już, ociekając deszczem na placu składu złomu.
Pete i Bob z trudem panowali nad sobą. Gdy tylko podjechał Hans ciężarówką, wspięli się na
krytą platformę i napadli Jupe’a.
— Jakie masz rozwiązanie?!
— Gadaj!
— Dobrze — powiedział Jupiter z irytującym uśmiechem. — Zasnąłem, a teoria ukrytej
komnaty nie dawała mi we śnie spokoju. Musiało mi się nagle przypomnieć to, co Bob
powiedział wczoraj w drodze powrotnej do domu i wtedy wszystko zrozumiałem!
Pete jęknął, podskakując od wstrząsów ciężarówki.
— A co takiego Bob powiedział?
— Powiedział — zaczął Jupe uroczyście, folgując swemu zamiłowaniu do dramatyzowania
— że być może Angus zasadził jakiś specjalny gatunek drzewa w Phantom Lake. I jest to
dokładnie to, co Angus zrobił!
— Posadził jakieś specjalne drzewo? — zdumiał się Pete.
— Nie takie, jakie znał ze Szkocji, jak myślał Bob, ale takie, które by nasunęło Laurze myśl o
rodzinnym domu. Popłynął na wyspę Cabrillo i kupił jeden z tych poskręcanych cyprysów, które
wyglądają jak widma! Zaszczepił widmo w Phantom Lake!
— O rany! — wykrzyknął Bob. — Zostało nam tylko odszukanie w Phantom Lake cyprysa!
— Ale gdzie szukać? — zmartwił się Pete. — Tam są całe hektary porośnięte drzewami.
— Dowiesz się tego z reszty szarady. — Jupe promieniał. — Pomyślcie raz jeszcze o
wszystkich jej elementach. Pierwszy: górnicy i tarcica na śluzę z Powder Gulch. Miałeś, Pete,
absolutnie rację. Górnicy najlepiej umieją kopać i wykopali istotnie wielką dziurę. Jeśli chodzi o
drzewo na śluzę, jest tylko jedna istotna rzecz, którą kompletnie przeoczyliśmy. Dlaczego Angus
potrzebował właśnie takiej tarcicy? Nie zwykłego drewna czy desek na oszalowanie, takie jak w
kopalni, ale właśnie drewna na śluzę?
Pete westchnął.
— Dlaczego, Jupe?
— Ponieważ takie deski są specjalnie wyprofilowane i tak do siebie dopasowane, żeby nie
przepuszczały wody! Śluza w czymś zatrzymuje wodę, a Angus jej użył, żeby wodę od czegoś
odciąć!
Bob otworzył szeroko oczy.
— Od czego, Jupe?
— Od dużej, długiej dziury, którą kazał wykopać górnikom. Na czas trwania robót trzeba
było utrzymać tę dziurę suchą. Następnie kupił dziesięć wielkich kamieni i zrobił z nich
przejście. Na wyspie Cabrillo kupił cyprys, a u „Wrighta i Synów” latarnię okrętową!
— Wyspa na stawie! — wykrzyknęli Bob i Pete równocześnie.
— Tak jest! —— tryumfował Jupiter. — Angus zbudował małą wyspę w Phantom Lake! To
była ta niespodzianka dla Laury. Wszyscy myśleli, że stary Angus znalazł po prostu staw z
wyspą, przypominający jezioro w jego rodzinnych stronach. Ale tak nie było. On tę wyspę
zbudował. Pierwotnie znajdował się tam pewnie jakiś mały półwysep, wcinający się w staw.
Angus postawił po obu jego stronach zapory z tarcicy i przekopał przezeń kanał. Wpuścił potem
ponownie wodę do przekopu i ułożył w niej dziesięć wielkich kamieni, imitujących „Stąpnięcia
Widma”. W taki sposób powstała wyspa. Latarnię od „Wrighta i Synów” umieścił na słupie, co
miało przypominać latarnię morską, i odtworzył legendę o widmie, zasadzając skręcony cyprys.
— I tak oto zbudował miniaturę tego, co kochał w domu, czyli widok na jezioro. To był jego
prezent — niespodzianka dla Laury.
— Jupiter przerwał dla nabrania oddechu. — Później, kiedy pojawił się kapitan z „Argyll
Queen” z towarzyszami, Angus wykorzystał wyspę na miejsce ukrycia skarbu. Jako wskazówkę
zostawił list i drugi dziennik.
Bob i Pete milczeli w podziwie dla szarady mądrze ułożonej przez Angusa i sprytnego jej
rozwiązania przez Jupitera.
— Czy nikt się nie zorientował, że wyspa została sztucznie utworzona? — zapytał wreszcie
Bob.
— Nikt, poza Angusem i górnikami, którzy ją odcięli od lądu — odparł Jupiter. — Do pracy
w kopalniach najmowali się w tym czasie głównie włóczędzy, nieraz zbiegowie. Do czasu, gdy
wszyscy zaczęli poszukiwać ukrytego skarbu, większość zatrudnionych przy tych pracach
wyniosła się prawdopodobnie gdzie indziej. Rodzina Angusa uznała, że wyspa jest naturalna, a o
najęciu górników nie wiedzieli, bo nigdy nie czytali drugiego dziennika.
— Dopiero my znaleźliśmy dziennik, a teraz odnajdziemy skarb! —zakończył Pete.
— Jestem tego zupełnie pewien — stwierdził Jupiter.
— Jedna tylko rzecz pozostaje dla mnie niejasna — powiedział Bob. — Co miał Angus na
myśli pisząc, żeby dostrzec sekret w lustrze?
— Może chodziło mu o staw, o lustro wody? — podsunął Pete.
— Myślę, że mogę to także wyjaśnić — Powiedział Jupiter. — Ale najpierw chcę pójść nad
staw...
Tymczasem ciężarówka skręciła już na boczną drogę do Phantom Lake i w tym momencie
Hans zahamował gwałtownie. Chłopców rzuciło do tyłu. Pozbierali się i zeskoczyli z ciężarówki.
Hans zdążył już wysiąść i biegł teraz drogą.
Dojechali do ostatniego zakrętu, domu nie było więc jeszcze widać. Za kępą sosen, na
żwirowym poboczu drogi, stał samochód profesora Shay’a. Przednie drzwi były otwarte, na
skraju fotela siedział profesor.
Obok stał Cluny i pochylał się nad nim.
Hans dobiegł do samochodu.
— Czy coś się panu stało, profesorze?
— Chy... chyba wszystko w porządku — profesor obmacywał sobie szczękę. Gdy nadbiegli
chłopcy, powiedział: — To był Java Jim! Parę minut temu, jechałem właśnie do Phantom Lake i
go zobaczyłem. Próbowałem go zatrzymać, ale mnie uderzył i uciekł między drzewa!
— Java Jim? Nie mamy więc ani chwili do stracenia! — wykrzyknął Jupiter — Cluny, bierz
narzędzia, szybko!
ROZDZIAŁ 20
Sekret w lustrze
Pani Gunn popatrywała za nimi, maszerującymi w deszczu nad staw. Hans i profesor Shay
nieśli ze sobą narzędzia.
— Bądźcie ostrożni! — zawołała. — I starajcie się nie przemoczyć!
Chłopcy skinęli głowami i zanurzyli się spiesznie w zarośla obrastające staw. W wąskim
kanale stawu połyskiwały obmyte deszczem „Stąpnięcia Widma”. Przemierzyli je susami i
stanęli na maleńkiej, porosłej sosnami wyspie. Miała nie więcej jak trzysta metrów szerokości,
wznosiły się na niej dwa pagórki kilkumetrowej wysokości.
— Legenda mówi, że widmo z wysokiej skały wypatruje jeziora wikingów — powiedział
Jupiter. — Skręcony cyprys powinien więc zostać zasadzony w jakimś wysokim punkcie na
skraju wyspy!
Obrzeżem wyspy dotarli aż na jej drugi koniec. Deszcz spływał po ich płaszczach i
kapeluszach, pojedyncze krople ściekały im wzdłuż szyi po plecach. Wspięli się na małe
wzgórze, na którym stał słup z zawieszoną na nim latarnią. Pete przyjrzał się jej z bliska.
— Jupe miał rację! Do latarni przytwierdzona jest mosiężna tabliczka z napisem „Wright i
Synowie”!
— Poszukajmy teraz cyprysa — ponaglał Jupiter. — Nie musimy daleko szukać.
— Tam jest! — wykrzyknął profesor Shay.
Mały, skręcony cyprys, identyczny jak te, które oglądali na wyspie Cabrillo, rósł o jakieś pięć
metrów od słupa z latarnią. Wśród deszczu przypominał zupełnie widmo z sękatą głową i
długimi, chudymi ramionami, wyciągniętymi w stronę wody. Stał tu, cierpliwie wypatrując
nadciągających wikingów.
Pete obejrzał się na dom, stojący na wprost wykopanego przez Angusa kanału.
— Patrzcie. Cyprys jest kompletnie schowany za większymi krzewami. Nic dziwnego, że go
nigdy nie zauważyliśmy, patrząc od strony domu.
Jupiter skinął głową.
— Prawdopodobnie wtedy, kiedy go Angus zasadził, był doskonale widoczny, ale te
karłowate cyprysy rosną bardzo wolno. Pewnie nawet metra mu nie przybyło przez te sto lat, w
czasie których inne drzewa wzbiły się wysoko.
— Mniejsza z tym, Jupe! Bierzmy się do kopania! — zawołał Pete.
Bob rozglądał się wokół cyprysa.
— Javy Jima nie było tu jeszcze. Nie ma żadnych śladów.
Cluny wziął kilof od Hansa.
— Chodź, Pete. Przekopiemy wokół...
— Nie — przerwał mu Jupiter. — Tutaj nie będziemy kopać.
Wszyscy patrzyli na niego.
— Przecież list mówi, żeby pamiętać o tajemnicy Phantom Lake. To musi znaczyć, żeby
szukać tam, gdzie jest widmo — powiedział profesor Shay.
— List mówi także „zobacz sekret w lustrze” — przypomniał mu Jupiter. — Angus chciał
powiedzieć, żeby patrzeć na odbicie widma w lustrze.
— Tu nie ma żadnego lustra, Jupe — zauważył Pete.
— Nie, Angus nie rozumiał tego polecenia dosłownie. Chodziło mu o to, żeby zobaczyć
sekret jak w lustrze. Lustro wszystko odwraca! Dawał więc do zrozumienia, żeby odwrócić
widmo w celu znalezienia skarbu! — Jupe spojrzał na stare, karłowate drzewo. — Widmo
spogląda i wskazuje na staw. Musimy je więc odwrócić i szukać skarbu w kierunku przeciwnym
do jego wyciągniętych rąk! Przechodząc od słów do czynów, Jupiter stanął przed małym
cyprysem i patrzył z tego punktu wzdłuż cienkiej, wyciągniętej jak ramię gałęzi. Bob stanął obok
niego.
— Wiele nie zobaczymy w tym deszczu — powiedział. — Za ciemno dzisiaj.
— Daj mi latarkę, Cluny — zawołał Jupiter.
Cluny podał mu silną latarkę, Jupe zapalił ją i przyłożył do gałęzi. Jasny snop światła padł
poprzez smugi deszczu na płaską połać gęstego poszycia. Jupiter skoczył w tym kierunku.
— Chodźcie szybko wszyscy! — zawołał.
Zbiegli ze wzgórza na jego płaskie podnóże. Teren był gęsto zarośnięty i pozbawiony
wszelkich charakterystycznych punktów. Nie było tu żadnego miejsca, gdzie miałby być
zakopany skarb. Niczego, co by się rzucało w oczy... aż do tej chwili!
Stali jak wryci, wpatrując się w powyrywane krzewy i ziejącą wśród nich dziurę!
— Już go nie ma! — krzyknął Cluny.
— Ktoś domyślił się wszystkiego przed tobą, Jupe — jęczał Pete.
Profesor Shay pochylił się i podniósł z ziemi mosiężny guzik.
— Java Jim! Dlatego mnie uderzył i uciekł. Już miał skarb!
— Trzeba natychmiast zawiadomić policję! — powiedział Hans.
Pobiegli szybko po „Stąpnięciach Widma” do domu. Jupiter poprosił panią Gunn, żeby
zatelefonowała na posterunek policji w Rocky Beach i dała znać jego komendantowi,
Reynoldsowi, że Trzej Detektywi potrzebują pomocy. Trzeba zatrzymać Javę Jima!
— My pójdziemy tam, gdzie pana zaatakował, profesorze. Może odnajdziemy jakiś trop!
Gdy tylko znaleźli się na poboczu drogi za zakrętem, gdzie stał samochód profesora Shay’a,
zaczęli przeszukiwać, w świetle latarek, teren wokół. Na żwirze przy samochodzie nie znaleźli
żadnych śladów. Profesor wskazał miejsce trochę bardziej oddalone. Tam, w wilgotnej ziemi,
widniały odciski butów. Przecinały błotniste miejsce, kierując się wprost na szosę. Profesor
westchnął.
— Musiał mieć przy szosie samochód. Uciekł, chłopcy!
Jupiter przypatrywał się śladom.
— Są bardzo płytkie. Czy Java Jim niósł coś, kiedy go pan zobaczył?
— Nie, Jupiterze. Widocznie miał już skarb w samochodzie i tylko po coś wrócił. Obawiam
się, że już go nie znajdziemy.
— Być może — powiedział Jupiter z wolna, idąc z powrotem do samochodu profesora. Nagle
przystanął i rozejrzał się. — Gdzie jest Rory?
— Rory? — powtórzył Cluny. — Nie widziałem go od rana. Lubi wczesne przechadzki.
W oczach Jupitera pojawił się błysk.
— Cluny, mówiłeś, że Rory pracuje u was dopiero od roku. Jak on się tutaj w ogóle znalazł?
— N.. no, zjawił się po prostu pewnego dnia z listem od naszych znajomych ze Szkocji.
Wiedział wszystko o naszej rodzinie i o dawnej siedzibie.
— Każdy mógł się tego dowiedzieć! — powiedział Pete zdecydowanie. — Jupe, czy myślisz,
że Rory współdziała z Javą Jimem? A może to on jest Javą Jimem?
— Jest tego samego wzrostu i tuszy. Od początku starał się nas powstrzymać od poszukiwań
Ilekroć Java Jim usiłował odebrać nam dziennik Angusa, Rory przebywał poza Phantom Lake.
W wymarłym mieście zjawił się zadziwiająco szybko po ucieczce Javy Jima!
— Wiedział, że jesteśmy w kamieniołomie bo sam nas tam zawiózł — przyłączył się Bob. —
On pierwszy usłyszał od nas o owej tonie kamieni. Mógł nas zamknąć w chacie i pojechać do
Phantom Lake żeby zburzyć wędzarnię. Nie miał jeszcze pojęcia, jak duże były te kamienie!
— Ale myśmy widzieli Stebbinsa przy tej chacie — powiedział profesor Shay.
— Tak — zgodził się Jupiter — ale Stebbins usiłował rozbić kłódkę na drzwiach. Gdyby to
on zamknął Boba i Pete’a, wiedziałby, że nie weszli do chaty drzwiami. I...
Jupiter urwał i zamyślił się.
— Chłopaki, czy kiedy ścigaliśmy wczoraj podpalacza, któryś z was go faktycznie widział?
— zapytał wreszcie.
Chłopcy wymienili spojrzenia. Żaden nikogo nie widział!
— Ścigaliśmy go, bo Rory powiedział, że widział Javę Jima — mówił dalej Jupe — ale
zastanawiam się teraz, czy to prawda. Czy w ogóle widział kogokolwiek?
— Chcesz więc powiedzieć, że to Rory podłożył ogień w szopie, a potem udawał, że widzi
Javę Jima, bo sam jest Javą Jimem? —zapytał Bob.
— Profesor Shay też widział uciekającego — wtrącił Cluny.
— I myślał, że to Stebbins — powiedział Jupiter. — Panie profesorze, czy rzeczywiście
widział pan kogoś uciekającego po pożarze, czy tylko zdawało się panu, że kogoś widzi?
— Stebbins wciąż zaprzątał moje myśli — odparł profesor z wolna. — Ale teraz
uświadamiam sobie, że istotnie nikogo nie widziałem! Rory twierdził, że to był Java Jim, ja
jednak widziałem.., to znaczy myślałem, że widzę Stebbinsa.
— To Rory jest złodziejem! — wykrzyknął Pete. — Rory wziął...
— A co takiego Rory ukradł? — zagrzmiał czyjś głos.
Z deszczu wyłonił się Rory i patrzył na nich wściekle.
— Uch! — Jupiter przełknął głośno ślinę i oparł się ciężko o maskę samochodu profesora.
Latarka wypadła mu z ręki. Schylił się, żeby ją podnieść.
— Hans! — krzyknął ostro profesor Shay. — Trzymaj Rory’ego, żeby nie uciekł!
Jupiter podniósł się. Na jego twarzy malował się dziwny wyraz. Położył ponownie rękę na
masce samochodu profesora.
— Nie, Hans — powiedział nagle. — To nie Rory. Myliłem się.
ROZDZIAŁ 21
Skarb z „Argyll Queen”
Hans patrzył na Jupe’a z wahaniem.
— Nie odstępuj Rory’ego, Hans! — rozkazał profesor Shay. — O czym ty mówisz, Jupiterze?
Właśnie udowodniłeś, że to Rory...
— On nas zamknął w kamieniołomie, Jupe! — wykrzyknął Pete.
— On podłożył ogień w szopie i rozwalił wędzarnię! — wykrzyknął Pete.
Rory zbladł nagle.
— Co? Przepraszam, ale...
— Nigdzie nie pójdziesz — Hans ujął go mocno za ramię.
Jupiter potrząsnął głową.
— Rory podpalił szopę, zamknął w chacie Boba i Pete’a i przeszukał wędzarnię. Starał się
przeszkodzić w znalezieniu skarbu. Ale nie on jest Javą Jimem i nie on zabrał skarb.
— Mówisz więc, że to Java Jim i Stebbins? — zapytał profesor.
— Java Jim tak, ale nie Stebbins — odparł Jupiter. — Stebbins nie chce skarbu. Myślę, że w
pewnej mierze starał się nam pomóc. Kiedy się włamał do Kwatery Głównej, nie ukradł
dziennika Angusa, co udaremniłoby nam dalsze poszukiwania. Sfotografował go tylko. Co
najważniejsze, zawsze widzieliśmy Stebbinsa po natknięciu się najpierw na Javę Jima. On śledził
zarówno Javę Jima, jak i nas! Myślę, że w Santa Barbara chciał tylko porozmawiać z nami, ale
go wystraszyliśmy. Sądzę, że to on wysłał tamtego chłopca z baru do Hansa, żeby go
zawiadomić, że jesteśmy uwięzieni w barce. A kiedy widzieliśmy go w kamieniołomie, usiłował
uwolnić Boba i Pete’a.
— Uważasz więc, że Java Jim działał sam? — zapytał Pete.
— Tak i nie, Pete — odparł cicho Jupiter.
— Co przez to rozumiesz, Jupe? — zdziwił się Cluny. — Jak mógł...
— Java Jim jest dziwnym człowiekiem — przerwał mu Jupiter. — Zdaje się być
cudzoziemcem, a jednak świetnie zna te strony. Zjawił się w składzie złomu zaraz po pobycie
Boba w Towarzystwie Historycznym. Z niewiadomych powodów włamał się do Towarzystwa w
dniu naszej wyprawy na wyspę Cabrillo. W Santa Barbara nie szukał, jak my, starych
dokumentów w „Sun-Press”, ale poszedł wprost do pana Widmera. Skąd wiedział o jego
prywatnym archiwum?
— Słusznie! — wykrzyknął Bob. — Skąd wiedział?
— Wiedział o panu Widmerze, ponieważ jest znawcą historii naszego regionu — Jupiter
patrzył teraz w oczy profesorowi Shay’owi. —Nie tylko Rory zjawił się w wymarłym mieście
zaraz po ucieczce Javy Jima. Pan również, profesorze! Profesor Shay jest uczonym
specjalizującym się w lokalnej historii i jest Javą Jimem! On ukradł skarb dzisiejszego rana!
Profesor Shay roześmiał się.
— Wolne żarty, Jupiterze! Nie czuję się dotknięty tym podejrzeniem, mój chłopcze, mylisz
się jednak całkowicie. Zresztą, jestem o wiele za mały, żeby być tym bandytą.
— Nie, proszę pana, jest pan tylko szczuplejszy. Gruba, marynarska kurtka wyrównała
różnicę.
— A jak zdołałem ukraść rano skarb, leżąc w łóżku w domu?
— Zeszłego wieczoru, kiedy Pete wpadł na pomysł z dziurą w ziemi, dostrzegł pan
rozwiązanie zagadki, nim ja je zobaczyłem. Wrócił pan nad ranem do Phantom Lake i znalazł
skarb, prawdopodobnie w ten sam sposób, co ja, przykładając latarkę do gałęzi cyprysa.
Przechodząc ze skarbem koło domu Gunnów, usłyszał pan telefon. Podkradł się pan blisko i
podsłuchiwał, żeby się upewnić, czy rozmowa telefoniczna nie okaże się dla pana niebezpieczna.
Wtedy właśnie usłyszał pan, jak Cluny powtórzył, że mamy rozwiązanie i że zaraz
przyjedziemy. Gdyby pan uciekł a my znaleźlibyśmy pustą dziurę, podejrzenie mogło skierować
się później na pana. Ale jeśli stworzyłby pan pozory, że mityczny Java Jim zabrał skarb i uciekł,
nikt by pana nigdy o nic nie podejrzewał. Policja szukałaby Javy Jima! Wśliznął się pan więc nie
zauważony do domu, zatelefonował do mnie, udając, że dzwoni od siebie i następnie oczekiwał
pan nas przy drodze. Sam pan zrobił te ślady w błocie i wmówił nam, że to Java Jim pana
zaatakował.
Wszyscy patrzyli teraz na profesora. W oddali rozległy się syreny. Samochód policyjny
nadjeżdżał szosą.
Profesor Shay uśmiechnął się.
— Potrafisz to wszystko udowodnić, chłopcze?
— Tak, proszę pana ponieważ popełnił pan duży błąd. Powiedział pan o ósmej rano, że jest u
siebie w domu, a potem, że przyjechał tu krótko przed nam. Lało dziś jak z cebra długo przed
ósmą.
— Padało? — profesor roześmiał się. — Nie widzę...
— Ziemia pod pańskim samochodem jest sucha, a silnik samochodu jest zupełnie zimny.
Musiał pan przyjechać grubo przed ósmą.
Profesor wydał okrzyk wściekłości, odwrócił się i zaczął biec w stronę szosy. Syrena
policyjna wyła już na drodze. Shay zboczył w stronę drzew. Wtem z mokrych zarośli wynurzyła
się drobna sylwetka i skoczyła na profesora. Rozpoczęła się szamotanina, a w tym samym
momencie nadjechał samochód policyjny i zatrzymał się na poboczu. Dwaj policjanci
pochwycili walczących.
Chłopcy, Hans i Rory podbiegli do samochodu policyjnego. Komendant Reynolds z wyrazem
zdumienia na twarzy wpatrywał się w profesora i... Stebbinsa!
— Co się tu dzieje, chłopcy? — Czy ten młody człowiek, który się bił z profesorem Shay’em,
to Stebbins? Czy to on jest złodziejem?
— Jestem Stebbins, ale nie ja jestem złodziejem, lecz Shay! —wykrzyknął młodzieniec z
bujną czupryną.
— On ma rację, komendancie — powiedział Jupiter. — Złodziejem jest profesor Shay!
Wyjaśnił komendantowi, jak odkrył tę prawdę.
— Przypuszczam, że Stebbins nigdy złodziejem nie był — dodał. — Zapewne dawno temu
odkrył zamiary profesora, ten zaś sfabrykował przeciw niemu fałszywe oskarżenie, żeby się go
pozbyć.
— To prawda! — przytaknął Stebbins. — Kiedy zwolniono mnie warunkowo z więzienia,
wróciłem tu, żeby udowodnić swoją niewinność, i dlatego śledziłem profesora.
— Jeśli zabrał pan skarb, profesorze — powiedział surowo komendant — radzę powiedzieć
nam od razu, gdzie on się znajduje. Ułatwi pan sobie tylko sprawę.
Profesor Shay wzruszył ramionami.
— Zgoda. Jupiter wygrał. Pod tylnym siedzeniem mojego samochodu jest zagłębienie. Tam
znajdziecie wszystko.
Wrócili do samochodu profesora Shay’a, po czym dwaj policjanci podnieśli tylne siedzenie.
Wyciągnęli następnie marynarską kurtkę i czapkę, zabłocone wysokie buty, grube spodnie i...
maskę z czarną brodą, blizną i włosami!
— Po prostu wciągał to wszystko na głowę — powiedział komendant Reynolds. — Wkładał
czapkę, kurtkę, zmieniał głos i był Javą Jimem!
Ale nikt go nie słuchał. Stali, wpatrzeni w to, co znajdowało się pod przebraniem: w
połyskującą masę kosztowności. Były tam pierścienie, bransolety, naszyjniki, wysadzane
klejnotami sztylety i kasetki, złote monety. Łup wschodnioindyjskich piratów, skarb zrabowany
z licznych statków i osad!
— O rany! — wykrzyknął Pete. — To musi być warte miliony!
— Fantastyczne — powiedział Rory.
Nagle profesor Shay wybuchnął:
— To moje, słyszycie?! — krzyczał. — Nie jestem złodziejem! Angus był złodziejem!
Ukradł to moim przodkom! Ja jestem potomkiem kapitana „Argyll Queen”!
— O tym zadecyduje sąd — powiedział komendant Reynolds stanowczym tonem. — Wątpię,
żeby mógł pan po stu latach poprzeć dowodami swoje roszczenia. Zresztą, pański kapitan też to
ukradł piratom. A oni pierwsi wszystko to innym ukradli. Moim zdaniem, skarb należy teraz do
pani Gunn. Być może nie jest pan w pełni tego słowa złodziejem, ale i tak pójdzie pan do
więzienia za włamywanie się do cudzych domów i czynne znieważanie ludzi!
— A także za fałszywe oskarżenia wobec Stebbinsa! — dodał Bob.
Komendant skinął głową.
— Zabierzcie go!
Odprowadzono profesora Shay’a do samochodu policyjnego. Pozostali wraz z komendantem
Reynoldsem poszli do domu Gunnów po skrzynkę na kosztowności, które komendant musiał na
razie zatrzymać jako dowód rzeczowy. Podekscytowany Cluny opowiedział matce, co się
zdarzyło. Pani Gunn była oszołomiona.
— A więc skarb istniał i wyście go znaleźli? — pytała. — Nie mogę w to uwierzyć.
— Tak, mamo, i skarb jest nasz! Jesteśmy bogaci!
Pani Gunn uśmiechnęła się.
— To się okaże. Ale przede wszystkim, dziękuję wam, chłopcy. Jesteście doprawdy
świetnymi detektywami!
Chłopcy promienieli ze szczęścia.
— Jupe — zaczął Pete z wolna — nie mogę jednego zrozumieć. Profesor Shay był Javą
Jimem i od początku chciał dobrać się do skarbu przed nami, ale ty twierdzisz, że to Rory
podpalił szopę, zamknął nas w kamieniołomie i robił wszystko, żeby nam przeszkodzić.
Dlaczego?
Jupiter uśmiechnął się szeroko.
— Nie jestem pewien, Pete, ale chyba moje domysły są słuszne. Myślę, że Rory chciałby się
ożenić z panią Gunn i obawia się, że ona go nie zechce, kiedy się stanie bogata!
Pani Gunn spojrzała na Rory’ego ze zdziwieniem. Hardy Szkot poczerwieniał jak burak.
— Ależ Rory — uśmiechnęła się pani Gunn — nigdy bym się tego nie domyśliła.
Wszyscy uśmiechali się do niego. Rory spłonął jeszcze głębszym rumieńcem.
ROZDZIAŁ 22
Alfred Hitchcock gratuluje
Alfred Hitchcock patrzył na Trzech Detektywów w zadziwieniu.
— Niewiarygodne. Skarb przetrwał sto lat, a wy znaleźliście go, pokonując niesłychane
trudności!
Chłopcy siedzieli w salonie znanego reżysera, co stało się już tradycyjnym obrządkiem na
zakończenie każdej sprawy prowadzonej przez młodocianych detektywów. Pan Hitchcock był
ich przyjacielem i mistrzem. Przynosili mu sprawozdania Boba z kolejnych przygód,
dyskutowali nad nimi, a pan Hitchcock opatrywał je wstępem.
— Prezentowanie tej sprawy będzie dla mnie prawdziwą przyjemnością — powiedział.
— Dziękujemy panu i pragniemy się czymś zrewanżować — odparł Jupiter z powagą. Schylił
się do leżącej na podłodze torby i wydobył z niej zdobny klejnotami sztylet malajski. —
Otrzymaliśmy to od pani Gunn jako nagrodę. Broń z pirackiego skarbu do pańskiej kolekcji.
— Dzięki, Jupiterze. Dodam to do galerii pamiątek prowadzonych przez was spraw. Ale czy
zostało coś jeszcze dla was?
— O tak. Pani Gunn podarowała nam również pierścień, który znaleźliśmy w skrytce skrzyni.
Okazał się dosyć wartościowy.
— To dobrze. Powiedzcie mi teraz coś więcej o profesorze Shay’u. Czy istotnie jest
potomkiem kapitana „Argyll Queen”?
— Tak, to prawda — odparł Jupiter. — Jest też naprawdę historykiem i był w młodości
marynarzem. Te oba zainteresowania, historią i morzem, skłoniły go do studiów nad dziejami
własnej rodziny, dzięki czemu odkrył legendę o skarbie Gunna. Podjął pracę w naszym regionie,
żeby wszcząć poszukiwania skarbu piratów. Stebbins zorientował się w jego poczynaniach, więc
Shay spreparował przeciw niemu fałszywe oskarżenie i posłał go do więzienia. Kiedy pani Gunn
podarowała Towarzystwu Historycznemu pierwszy zeszyt dziennika Angusa, Shay zorientował
się, że brak w nim zapisów z ostatnich dwu miesięcy życia Angusa, tak jak podejrzewałem.
Domyślił się, że gdzieś musi się znajdować drugi zeszyt dziennika. Wielokrotnie włamywał się
do domu Gunnów i przeszukiwał dobytek Angusa. Wytropił też rzeczy, które pani Gunn
sprzedała. Kiedy spóźnił się z przechwyceniem starej skrzyni w San Francisco, przybył w ślad za
nią do tutejszego muzeum i tam natknął się na nas. Właściciel muzeum, pan Acres, znał go, a
profesor nie życzył sobie, by ktokolwiek domyślił się, że chce zagarnąć skarb, użył więc
przebrania Javy Jima. Stworzył tę postać od chwili pojawienia się skrzyni, bojąc się
zdemaskowania.
Kiedy przyłączył się do nas w poszukiwaniach — ciągnął Jupiter — tak dalece chciał nas
przekonać o istnieniu Javy Jima, że zmyślił historię o jego rzekomym włamaniu do Towarzystwa
Historycznego. To był błąd, gdyż z chwilą kiedy się domyśliłem, że Shay może być złodziejem,
ta historia wydała mi się oczywistym kłamstwem. Java Jim nie miał żadnego powodu włamywać
się do Towarzystwa Historycznego.
— To typowe dla przestępcy — wtrącił pan Hitchcock. — Nadmiernie się stara być
przebiegły.
— Profesor Shay nie jest prawdziwym przestępcą — powiedział Bob. — Zaślepiła go
chciwość i teraz swojego czynu żałuje. Pani Gunn uznała, że istotnie ma on podstawy do
pewnych roszczeń i chce oddać profesorowi jedną trzecią skarbu. Shay opłaci z tego swoją
obronę w procesie. Większą część skarbu pani Gunn ofiarowała Towarzystwu Historycznemu,
dla wzbogacenia jego zbiorów.
— Pani Gunn jest doprawdy wspaniałomyślną osobą — zauważył reżyser. — Może profesor
Shay się zmieni na lepsze. Czy grozi mu więzienie?
— Ani pani Gunn, ani my nie wnosimy oskarżeń — odpowiedział Jupiter. — Włamań do
domu Gunnów nie można udowodnić. Będzie jednak sądzony za swoje najgorsze uczynki, to jest
za krzywoprzysięstwo i oszustwo kryminalne przy oskarżeniu Stebbinsa.
Pan Hitchcock skinął głową.
— Więc Stebbins śledził profesora, starając się udowodnić swoją niewinność?
— Tak jest i za wszelką cenę chciał się dowiedzieć, co też profesor wie o skarbie —
powiedział Pete. — Widział go, jak uciekał z ceratową okładką ze składu złomu w przebraniu
Javy Jima i jak później tę okładkę wyrzucił. Zobaczył, że jest pusta, ale domyślił się, że musi
istnieć drugi zeszyt dziennika. Nie wiedział jeszcze, że my go mamy. Dlatego próbował go
szukać w Phantom Lake. Rory zobaczył go i przegonił.
— Mogę się domyślić, co nastąpiło dalej — wtrącił reżyser. — Stebbins widział was,
chłopcy, z dziennikiem. Żeby wiedzieć, jak rozwinie się sytuacja, sfotografował ten dziennik.
Naprawdę chciał wam pomóc, ale obawiał się, że uwierzycie raczej profesorowi niż jemu.
— Tak dokładnie było — przytaknął Bob. — Stebbins wiedział, że wierzymy w każde słowo
profesora Shay’a. Chodził więc za nami, żywiąc nadzieję, że znajdzie przeciw niemu jakiś
dowód, przy okazji pomagając nam w trudnych sytuacjach.
— Stebbins jest wolny od wszelkich zarzutów i odzyskał pracę w Towarzystwie
Historycznym! — dodał Jupiter.
— Wspaniale! — ucieszył się pan Hitchcock. — A co z romantycznym Rorym?
— No więc — Jupiter uśmiechnął się — przyznał, że chce poślubić panią Gunn. Starał się
nam przeszkodzić z obawy, że ona nie zechce takiego biedaka jak on.
— A co na to mówi pani Gunn? — zapytał reżyser.
— Powiedziała, że się namyśli — zachichotał Pete.
— To znaczy, że powie tak — stwierdził pan Hitchcock. — Świetnie się spisaliście, chłopcy.
Gratuluję!
Podnieśli się, gotowi do wyjścia, gdy pan Hitchcock zatrzymał ich.
— Twoje dedukcyjne rozumowanie, Jupe, było znakomite, ale uderzyło mnie jedno. Można
znaleźć inne wyjaśnienie, dlaczego ziemia pod samochodem profesora Shay’a była sucha. Mógł,
na przykład, zatrzymać się w tym samym miejscu przedtem Java Jim, a przy deszczowej
pogodzie silnik stygnie szybko.
— To prawda — przyznał Jupiter. — Ale kiedy się domyśliłem, że profesor Shay i Java Jim
to ta sama osoba, przypomniał mi się gorszy błąd profesora.
— Co takiego?
— Kiedy Rory podpalił szopę, udawał potem, że widzi uciekającego Javę Jima. Profesor
upierał się jednak, że to był Stebbins. Oczywiście nie widział nikogo, ale kłócił się z Rorym
zawzięcie. Wiedział bowiem...
— Że Rory nie mógł widzieć Javy Jima — dokończył pan Hitchcock. — Sam był przecież
Javą Jimem!
— Tak — uśmiechnął się Jupiter. — To samo potknięcie omal mu się nie przydarzyło w
chwilę przed tym, jak zauważyłem, że pod jego samochodem było sucho. Musiał więc być Javą
Jimem!
Po wyjściu chłopców pan Hitchcock zapalił cygaro i w zamyśleniu patrzył na widok za
oknem. Odczuwał coś w rodzaju współczucia dla każdego przestępcy, któremu przyjdzie się
zmierzyć z Jupiterem Jonesem!