Początek formularza
|
|
|
Dół formularza
Karol May
Król Naftowy
I. WÓDZ NAWAJÓW
Upłynęły dwa dni. W klinie między dopływem Chelly a Rio San Juan, zwanym także Rio del Nawajos, rozłożył się duży obóz indiański. Ściągnęło tu około sześciuset Nawajów, nie na wielkie łowy, ale na wyprawę wojenną, o czym świadczyły twarze wymalowane farbami wojennymi.
Miejsce to doskonale nadawało się na obóz. Tworzyło trójkąt, z obu stron ujęty w ramiona rzeki, broniony przez nią i dostępny dla ataku tylko ze strony lądu. Trawy było aż nadto, podobnie jak drzew i krzewów, dostarczających materiału do rozpalania ognisk.
Na rzemieniach rozciągniętych między drzewami wisiały długie, cienko pokrojone porcje mięsa, w które miało się zaopatrzyć wojsko. Czerwonoskórzy albo leżeli w trawie, albo kąpali się w rzece. Jedni tresowali konie, inni znów ćwiczyli się w strzelaniu. W środku obozu stał szałas zbudowany z krzewów. Długi oszczep tkwiący w ziemi przed wejściem, zdobiły trzy orle pióra; była to więc kwatera obozowa Nitsan-Ini, naczelnego wodza Nawajów. Wódz siedział przed wejściem; nie miał jeszcze pięćdziesięciu lat. Był to krzepki, postawny mężczyzna o twarzy — co tu szczególnie rzucało się w oczy — nie wymalowanej. Dzięki temu łatwo było rozpoznać jego rysy. Można je scharakteryzować jednym słowem: cechowała je szlachetność. Jego spojrzenie było bardzo przenikliwe, a przy tym zwracały uwagę spokój i pogoda, które rzadko emanują z oczu Indianina.
Obok niego siedziała kobieta, co było tym bardziej niepospolite, że był to przecież obóz wojenny. Wiadomo, że nawet najukochańsza żona indiańska nie śmie publicznie siedzieć u boku męża, jeśli mąż piastuje wpływowe stanowisko. A to był naczelny wódz plemienia, które jeszcze dzisiaj potrafi zebrać dziesięć tysięcy wojowników! W rzeczy samej, ta kobieta nie była indiańską squaw, lecz białą Europejką, matką Szi-So. Poślubiła wodza Nawajów i odtąd wywierała dobroczynny wpływ na męża.
Oparty o siodło swego konia, stał przed nimi wysoki, szczupły, ale dobrze zbudowany biały człowiek o błyszczącej, śnieżnej brodzie. Z pierwszego wejrzenia było widać, że ten człowiek nie zwykł składać rąk w potrzebie i że przeżył więcej niż tysiąc innych ludzi razem. Wszyscy troje rozmawiali po niemiecku. Wódz nauczył się tego języka od żony.
— Zaczynam się niepokoić — rzekł siwobrody mężczyzna. — Nasi wywiadowcy wyruszyli już tak dawno, że powinni nam przesłać jakąś wiadomość.
— Musiało ich spotkać nieszczęście — potwierdziła kobieta.
— Nie lękam się tego — odrzekł wódz. — Khasti-Tine jest najlepszym wywiadowcą plemienia i zabrał ze sobą dziewięciu doświadczonych wojowników. Czemu więc miałbym się niepokoić? Prawdopodobnie nie spotkali Nijorów i muszą długo tropić ich ślad. Poza tym powinni się rozdzielić, aby przetrząsnąć okolicę w rozmaitych kierunkach, co utrudnia spotkanie. W każdym razie upłynie sporo czasu zanim ujrzymy ich w obozie.
— Miejmy nadzieję, że jest tak, jak mówisz. No, to już jadę. Czy mogę zabrać ze sobą kilku wojowników?
— Ilu chcesz. Nagonka na antylopy wymaga wielu osaczników.
— Bądź zdrów, Nitsas-Ini!
— Bądź zdrów, Maitso! Swobodnie dosiadł konia i mijając kilku Indian zawołał, aby pojechali za nim. Chętnie się zgodzili; polowanie na antylopy jest namiętnością czerwonoskórych zamieszkałych w tej okolicy.
Wódz nazwał siwobrodego mężczyznę Maitso, co w języku Nawajów oznacza „Wilk". Łatwo się domyślić, że miano to odpowiadało niemieckiemu nazwisku Wolf. Jeśli zaś weźmiemy pod uwagę, że młody przyjaciel i kole-' ga Szi-So nazywał się Adolf Wolf, nietrudno będzie się domyślić, że Maitso był wspomnianym przez nas stryjem Adolfa.
Wolf wyjechał wraz z kilkoma Indianami na równinę i wkrótce upolował parę antylop. W drodze powrotnej, daleko jeszcze od obozu, zobaczył trzech jeźdźców zdążających powoli ze wschodu. Konie musiały odbyć wyczerpującą podróż, gdyż już z dala można było poznać, że gonią resztkami sił.
Ujrzawszy myśliwych nieznajomi jeźdźcy zatrzymali się i po krótkiej naradzie ruszyli na spotkanie. Byli to Poller, Buttler oraz król naftowy.
— Dobry wieczór, sir! — ukłonił się Grinley, słońce bowiem zbliżyło się do horyzontu. — Jest pan białym i dlatego wierzę, że nie udzieli nam pan mylnej informacji. Do jakiego plemienia należą Indianie, którzy panu towarzyszą?
— Do Nawajów — odparł Wolf obrzucając nieznajomego niezbyt łaskawym spojrzeniem.
— Kto nimi dowodzi?
— Nitsas-Ini, wódz naczelny.
— A pan? Kim pan jest? Przecież nie może pan należeć do szczepu Nawajów?
— Pshaw! Mogą być również biali Nawajowie. Od dawna mieszkam w sąsiedztwie i zaliczam się do plemienia.
— Gdzie ono teraz obozuje?
— Hm. Dlaczego pan pyta?
— Chcemy odwiedzić Nitsas-Ini, aby mu zakomunikować nader ważną wiadomość.
— Od kogo?
— Od jego wywiadowców.
Mylił się, jeśli sądził, że w ten sposób pozyska zaufanie sędziwego westma-na. Wolf bowiem spojrzał nań z jeszcze większą nieufnością i rzekł:
— Wywiadowcy? Nie mam pojęcia, jacy to wywiadowcy!
— Wystawia pan nas na próbę! Proszę nam zaufać! Naprawdę, przywozimy od nich bardzo ważną wiadomość.
— No, przypuśćmy, że rzeczywiście wysłaliśmy kilku wywiadowców w pewnym celu i że oni mają nam o czymś donieść. Czy przypuszcza pan, że przesłaliby nam tę wiadomość za pośrednictwem trzech bladych twa-i*zy? Raczej wybraliby jednego spośród siebie.
— Tak, gdyby mogli.
— Czemu by nie mogli?
— Ponieważ są w niewoli.
— W niewoli? Do licha! Kto ich schwytał?
— Nijorowie.
— Gdzie?
— Dwa dni jazdy stąd, w dolinie Chelly.
— Ilu wywiadowców?
— Ośmiu.
— Na szczęście liczby się nie zgadzają-
— Do diabła, nie bądź pan taki nieufny! Wiem dobrze, że było ich dziesięciu; brak dwóch, których Njjorowie zabili.
— Zabili? Słuchaj pan, miej się na baczności! Nie podoba mi się żadna z waszych twarzy. Jeśli nam coś powiecie, to starajcie się, żeby to była prawda, inaczej źle będzie z wami!
— Wzruszaj pan ramionami, jak ci się żywnie podoba. Mimo to będziecie nam wdzięczni, że natknęliśmy się na was. Czy znacie może okolice Gloomy-water?
— Tak.
— Otóż w pobliżu tego miejsca Mo-kaszi zastrzelił waszego Khasti-Tine wraz z drugim wywiadowcą. Pozostałych ośmiu schwytał nad Gloomywa-ter i zaciągnął nad Chelly. My również wpadliśmy w ręce Nyorów. Niedawno udało nam się umknąć z niewoli.
Gdy Wolf usłyszał imię Khasti-Tine, nie mógł już dłużej wątpić. Zawołał wstrząśnięty:
— Zastrzelił? Khasti-Tine? Czy to prawda? A pozostali są w niewoli? Do pioruna, źle z nimi!
— O, są jeszcze inni w nie lepszym położeniu!
— Jeszcze inni? Kto taki?
— Winnetou, Old Shatterhand, Sam Hawkens oraz paru innych west-manów. A oprócz tego są tam niemieccy wychodźcy.
— Czyś pan oszalał? — zawołał Wolf. — Old Shatterhand i Winnetou w niewoli?
Poller wtrącił się do rozmowy:
— Gorzej jeszcze, o wiele gorzej. Między innymi dostał się do niewoli Szi-So; przybył z Niemiec wraz z innym młodzieńcem, który nazywa się Adolf Wolf.
— Mój Boże! Muszę panu powiedzieć, że jestem stryjem Adolfa. Do mnie właśnie jechał. A więc i on, i Szi--So są w niewoli? Szybko, szybko, chodźcie do wodza! Musicie nam wszystko opowiedzieć. Czym prędzej pośpieszymy z odsieczą!
Spiął konia ostrogami i pogalopował w kierunku obozu. Trzej biali pojechali za nim, zamieniając ze sobą konspiracyjne, zadowolone spojrzenia. Na końcu jechali Indianie. Pollerowi, But-tlerowi i królowi naftowemu zależało na tym, aby wyłudzić od Nawajów broń i amunicję. I czym prędzej uciec. Zdawali sobie sprawę z tego, że Indianie będą ich ścigać. Nie przerażała ich ta okoliczność, obawiali się natomiast spotkania Nawajów z Old Shatterhan-dem i jego towarzyszami. Jak temu zapobiec? Król naftowy zastanawiał się nad tym problemem w drodze do obozu. Po długim i żmudnym dręczeniu wyobraźni wpadł na dobry pomysł; Old Shatterhand i Winnetou znajdowali się po lewej stronie Chelly; Jeśli namówi Nawajów, aby się trzymali prawej strony, spotkanie nastąpi o kilka dni później, a w ciągu tak długiego czasu niewątpliwie nadarzy się jakaś sposobność do ucieczki. Dlatego król nafty szepnął tak, aby Wolf nie mógł usłyszeć:
— Pozwólcie mi odpowiadać na pytania i przede wszystkim wbijcie sobie w pamięć, że znajdowaliśmy się na prawym, a nie na lewym brzegu Chelly i że tam też znajdują się Old Shatterhand i jego ludzie.
— A to dlaczego! — zapytał Buttler.
— Później ci powiem, teraz nie czas na wyjaśnienia.
Miał słuszność, gdyż zbliżyli się tymczasem do obozu. Indianie ze zdziwieniem oglądali trzech białych przybyszy. Nie spodziewali się obcych na tym pustkowiu w tak niespokojnych czasach. Wołf pojechał z nimi do szałasu wodza, który wciąż jeszcze siedział przed wejściem. Zeskoczył z konia i zameldował:
— Spotkałem trzech białych mężów i przyprowadziłem do ciebie, ponieważ przynoszą doniosłe wieści.
Nitsas-Ini zmarszczył czoło i odparł:
— Doświadczone oko po korze poznaje zgniłe drzewo. Twoje oczy nie były otwarte.
A więc trzej przybysze nie wywarli na nim dobrego wrażenia. W odpowiedzi król naftowy zbliżył się do wodza i rzekł na pół uprzejmie, na pół z naganą:
— Istnieją drzewa wewnątrz zdrowe, chociaż ich kora wydaje się chora. Niech Wielki Piorun wyda o nas sąd, ale dopiero wtedy, kiedy nas pozna!
Zmarszczki na czole wodza pogłębiły się, a głos brzmiał odtrącające, kiedy odpowiedział:
— Wiele setek lat minęło od czasu, kiedy pierwsi biali ludzie wtargnęli do naszego kraju, mieliśmy więc dosyć czasu, aby ich poznać. Tylko niewielu białych można nazwać przyjaciółmi czerwonych ludzi.
Trzech białych ogarnęła trwoga. Król naftowy zamaskował lęk i odpowiedział pewnym siebie tonem:
— Słyszałem, że Wielki Piorun jest sprawiedliwym i mądrym wodzem. Nie odtrąci wojowników, którzy przybyli do obozu, aby uratować jego samego i jego ludzi.
— Wy... nas uratować? — zapytał *wódz lekceważąco. — Co to znów za niebezpieczeństwo, przed którym macie nas ostrzec?
— Niebezpieczeństwo Nijorów.
— Pshaw! — zawołał z gestem zniecierpliwienia. — Zdepczemy te karły!
— Tak sądzisz, ale w istocie mają nad wami liczebną przewagę.
— Nawet gdyby ich było dziesięciokroć po sto, pokonamy ich, gdyż jeden Nawaj jest wart dziesięciu Nijorów. I wy chcecie nam pomóc, wy, pozbawieni nawet broni? Tylko tchórz pozwala sobie odebrać broń!
Gdyby król naftowy przepuścił tę obelgę mimo ucha, okazałby się bezprzecznie tchórzem. Dlatego odpowiedział gniewnie:
— Przybyliśmy, aby wyświadczyć wam przysługę, a ty za nasze dobre chęci odpłacasz obelżywymi słowami. Opuszczamy was bezzwłocznie!
Podszedł do konia, jak gdyby zamierzał go dosiąść. Jednak wódz zerwał się i rozkazującym gestem zawołał:
— Wojownicy Nawajów, zatrzymajcie tych białych!
Natychmiast okrążono trzech przybyszy ze wszystkich stron. Teraz wódz dodał:
— Czy myślicie, że można wchodzić i wychodzić z obozu niczym zając z nory? Jesteście w naszej mocy i nie opuścicie tego miejsca bez mojej zgody. Jeden krok wbrew mojej woli, a przebiją was kule wojowników!
Brzmiało to gniewnie i niemniej groźnie wyglądało, gdyż mnóstwo strzelb obrócono lufami w stronę trzech białych. Ale nawet teraz Grinley opanował swój niepokój, wyjął stopę ze strzemienia i rzekł spokojnie:
— Jak sobie życzysz! Widzimy, że wpadliśmy w wasze ręce i musimy was słuchać, ale wszystkie wasze strzelbynie zmuszą nas do wykonania poselstwa, z którym do was przyjechaliśmy.
— Pshaw! Chcecie mi zapewne powiedzieć, że psy Nijorów wykopały topór wojny i wyruszyły przeciwko nam. Zbyteczny trud! Wysłałem wywiadowców, którzy zawiadomią mnie we właściwym czasie.
— Jesteś w błędzie. Twoi wywiadowcy nie mogą cię zawiadomić, ponieważ schwytali ich Nijorowie!
— Kłamstwo! Wybrałem najbardziej doświadczonych wojowników. Nikt nie zdoła ich schwytać.
— A ja tobie powiadam, że Khasti-Tine, ich przywódca, już nie żyje.
- Uff, uff, uftl
— Dwóch wywiadowców padło od strzałów Mokasziego, wodza Nijorów, pozostałych ośmiu schwytał, podobnie jak i nas.
— Podobnie jak was! Wpadliście w ręce Nijorów?
— Tak. Udało nam się zbiec, ale nie odzyskaliśmy broni. Dlatego przybyliśmy do was bez strzelb i bez noży; lecz ty uważasz nas za tchórzy. Jakże więc nazwiesz swoich wojowników, którzy nie tylko musieli oddać broń, ale w dodatku nie posiadali tyle rozumu i energii, aby sobie utorować drogę do wolności?
— Uff, uff, uff! — wołał wódz. — Moi wywiadowcy w niewoli, Khasti-Tine zastrzelony! Jego skalp wymaga zemsty! Musimy wyruszyć na Nijorów!
Nitsas-Ini nie ukrywał swego wzburzenia wbrew naturze indiańskiej, która we wszelkich okolicznościach zachowuje spokój. Chciał iść do szałasu po broń. Lecz Wolf, dotychczas milczący, złapał go za ramię i rzekł:
— Są ważniejsze sprawy do załatwienia.
— Ważniejsze? — zapytał wódz odwracając się. Co może być ważniejsze od tego, że Khasti-Tine nie żyje, a nasi wywiadowcy są w niewoli?
— Ważniejsze jest to, że Szi-So jest w niewoli...
— Szi... Szi... Szi...
Z nadmiaru wzruszenia nie mógł dobyć głosu. Stał znieruchomiały, jakby zamieniony w kamień i tylko obracające się błędnie oczy dawały świadectwo życia. Wojownicy skupili się dokoła, ale żaden nie wyrzekł słowa. Król naftowy, pragnąc wykorzystać ciszę, rzekł głośno:
— Tak, Szi-So jest też w niewoli. Ma zginąć przy palu męczarni!
— ... i mój bratanek Adolf, który wraz z nim przybył z Niemiec, też jest w mocy Nijorów! — dodał Wolf.
Teraz wódz odzyskał przytomność umysłu. Uświadomił sobie, że brak opanowania nie licuje z jego godnością. Wielkim wysiłkiem woli narzucił sobie spokój i zapytał:
— Szi-So w niewoli? Czy jesteś tego pewien?
— Z całą pewnością wiem o tym — odparł król nafty. — Nie tylko leżeliśmy niedaleko twojego syna, ale nawet rozmawialiśmy z jego towarzyszami.
— Kto mu towarzyszył?
— Jego młody przyjaciel, niejaki Wolf, kilka rodzin saksońskich, które wywędrowały z ojczyzny, a następnie cały szereg znakomitych westmanów, o których chyba nie pomyślicie, że łatwo dają się wziąć do niewoli.
— Kto taki?
— Old Shatterhand...
— Old Sha... uff, uff!
— Winnetou.
— Naczelny wódz Apaczów? Uff, uff, uff!
— Sam Hawkens, Dick Stone, Will Parker, Droll, Hobble-Frank, słowem ludzie, których nie można zaliczyć do tchórzy.
Wokół rozległy się okrzyki zdumienia i strachu. Wódz miał dzięki temu dosyć czasu na opanowanie powtórnie wzburzonych uczuć. Przedarł się przez szereg stojących dokoła Indian i pośpieszył do swego szałasu. Słychać było jego głos i głos jego białej żony; po chwili wyszli oboje. Sąuaw zwróciła się do trzech przybyszy:
— Czy to być może, czy to prawda? Mój syn w rękach wroga?
— Tak — potwierdził król naftowy.
— A więc trzeba go spiesznie, jak najśpieszniej ratować! Opowiedzcie, co wam wiadomo i gdzie są wrogowie!
Jako kobieta nie musiała ukrywać swego wzburzenia. Chwyciła Grinleya za ramię i potrząsała nim, jak gdyby chciała przyśpieszyć odpowiedź, lecz Grinley odpowiedział spokojnie:
— Tak, przybyliśmy, aby wam donieść o tym zdarzeniu. Ale wódz przyjął nas jak wrogów, dlatego wolimy zachować dla siebie to, co nam wiadomo.
— Psie! — huknął Wielki Piorun. —Nie chcesz mówić? Znajdę sposób na rozwiązanie wam języka!
Żona wodza położyła mu ręce na ramionach i poprosiła:
— Bądź uprzejmy w stosunku do nich! Chcieli nas zawiadomić, a więc nie zasługują na takie traktowanie.
— Ich twarze nie są twarzami dobrych ludzi, nie ufam im — odparł posępnie.
Żona wodza nie przestała go mitygować, a i Wolf przyłączył się do jej próśb, ponieważ niepokoił się o bratanka. On także coraz mniej ufał trzem przybyszom w miarę, jak przyglądał się ich twarzom. Jednakże nic im nie mógł zarzucić, przeciwnie, mógł uratować bratanka dzięki ich informacjom. Miał więc powód do wstawienia się za nimi. Wódz chętnie obszedłby się z przybyszami surowo, ale nie mógł przeciwstawić się prośbom żony i przyjaciela i wreszcie oświadczył:
— Będzie, tak, jak sobie życzycie. Biali mogą .się spokojnie wypowiedzieć. A więc czekamy!
Słowa te były skierowane do Grinleya. Jeśli wódz przypuszczał, że Grinley natychmiast usłucha, mylił się bardzo. Król naftowy odpowiedział:
— Zanim spełnię twoją prośbę, muszę się upewnić, czy wy spełnicie naszą.
— Jaką?
— Nie mamy broni. Czy dacie nam jakąś, jeśli wyświadczymy wam przysługę, której od nas żądacie?
— Tak.
— Każdemu po strzelbie i nożu, pewną ilość prochu i ołowiu, jak również zapas mięsa, gdyż nie wiemy, kiedy nam się zdarzy zwierzyna.
— Zaopatrzymy was w mięso, chociaż dopóki jesteście u nas, nie zaznacie głodu.
— Jesteśmy tego najzupełniej pewni, ale niestety, nie możemy dłużej u was zostać.
— Kiedy zamierzacie wyruszyć?
— Po zdaniu wam relacji.
— To nie może być. Musicie tu pozostać, póki nie przekonamy się, że przywieźliście wiadomości zgodne z prawdą.
— Twoja nieufność nam ubliża! Istnieją dwie możliwości: albo jesteśmy waszymi przyjaciółmi, albo waszymi wrogami. W pierwszym przypadku nie zamierzalibyśmy chyba was okłamywać, a w drugim — nie odważylibyśmy się przybyć do waszego obozu. Wódz zamierzał odpowiedzieć, ale żona prosiła go usilnie:
— Wierz im, wierz im; czas upływa i możemy się spóźnić z pomocą!
Gdy i Wolf poparł jej prośbę, Wielki Piorun rzekł:
— Wicher wieje w wybranym kierunku, ale kiedy go wstrzymują wysokie góry, musi obrać inną drogę. Wichrem jest moja wola, a wy jesteście górami. Stanie się zadość waszym życzeniom.
— A więc będziemy mogli odjechać, kiedy zechcemy? — zapytał król naftowy.
— Tak.
— Porozumieliśmy się zatem i wypalmy fajkę pokoju. Twarz wodza znowu się zasępiła.
— Nie wierzycie? — zapytał. — Uważacie mnie za kłamcę?
— Nie. Ale w stanie wojennym nikt nie ma obowiązku dotrzymywać obietnicy, której nie przypieczętował dym kalumetu. Możecie spokojnie wypalić fajkę pokoju, bowiem mamy uczciwe zamiary. Mówimy prawdę i możemy tego dowieść, jeśli sobie życzycie.
— Dowieść? Czym?
— Wysłuchawszy relacji przekonacie się, że każde nasze słowo jest świętą prawdą. Poza tym mogę wam pokazać papier, którego treść potwierdzi wszystko.
— Papier? Nie chcę wiedzieć nic o żadnym papierze; nieraz zawiera więcej kłamstwa niż mogą pomieścić ludzkie usta. Zresztą nie uczyłem się znaków pisarskich, które stawiacie na papierze.
— Ale Mr Wolf umie czytać i powie ci, że jesteśmy szczerzy i prawdomówni. Czy zgadzasz się więc wypalić z nami fajkę pokoju?
— Tak — odpowiedział wódz, prze-jąwszy błagalne spojrzenie żony.
— Za siebie i za wszystkich swoich?
— Tak. Za siebie i wszystkich moich wojowników.
— A więc weź kalumet! Nie możemy tracić ani chwili.
Fajka wisiała na szyi wodza. Zdjął ją, napełnił kunsztownie rzeźbioną główkę tytoniem i zapalił. Po wykonaniu przepisowych sześciu pociągnięć podał kalumet królowi nafty, ten z kolei przekazał fajkę Buttlerowi. Ostatni pociągnął Poller. Ceremoniał był skończony. Król naftowy czuł się teraz pewnie. Nie zwrócił uwagi na to, że Wolf nie otrzymał kalumetu, a więc nie był związany układem...
Początek formularza
|
|
|
Dół formularza
|
Początek formularza
|
|
|
Dół formularza
Karol May
Król Naftowy
II. FATALNY DOKUMENT
Teraz wszyscy usiedli na ziemi i Grinley rozpoczął opowieść. Opowiedział o źródle nafty, nie wymieniając jednak nazwy miejsca, o bankierze i jego podróży w góry. Oczywiście zmieniał fakty. Opowiedział, że już na farmie Fornera zetknął się nie tylko z Buttlerem, Pollerem i wychodźcami, ale również z Old Shatterhandem, Winnetou i pozostałymi westmanami. Następnie wszyscy razem dostali się w ręce Nijorów. Zastali tu już schwytanych poprzednio wywiadowców Nawajów i dowiedzieli się od nich, że Mokaszi zastrzelił Khasti-Tine.
Nawajowie przysłuchiwali się w milczeniu, choć nietrudno się domyślić, że zarówno wódz, jak i jego żona byli bardzo zaniepokojeni; przecież ich synowi groziła śmierć. Również Wolf wbijał w usta mówiącego rozpaczliwe spojrzenia. Kiedy bezczelnie zmyślający król naftowy zrobił pauzę, aby zaczerpnąć tchu, wódz wtrącił pytanie:
— Jakże udało wam się umknąć?
— Dzięki małemu scyzorykowi, którego Nijorowie nie zauważyli. Wprawdzie ręce mieliśmy związane, ale jeden z moich towarzyszy zdołał sięgnąć do kieszeni, wyjąć nożyk i otworzyć. Gdy tylko przeciął mi więzy, uwolniłem przyjaciół.
Wielki Piorun przez chwilę spoglądał w ziemię, następnie szybko podniósł głowę i zapytał:
— A potem?
Potem skoczyliśmy do koni, dopadliśmy trzech pierwszych i puściliśmy, w cwał.
— Czy ścigano was?
— Tak, ale nie dogoniono.
— Dlaczego nie uwolniliście pozostałych?
Było to kłopotliwe pytanie. Wód wpił badawcze spojrzenie w króla naftowego. Grinley, uświadamiając sobie że musi zachować spokój, odparł:
— Ponieważ nie mieliśmy czasu. Jeden ze strażników dostrzegł nasze ruchy i podszedł do nas, oczywiście wtedy nie pozostało nam nic innego, jak uciekać.
Pewien, że ta odpowiedź zadowolił; wodza, nie domyślił się pułapki, kiedy wódz zapytał:
— Czy masz scyzoryk?
— Tak.
— Leżeliście obok innych jeńców?
— Tak.
Chętnie by zaprzeczył, lecz nie mógł zmieniać swoich poprzednich twierdzeń. Domyślił się poniewczasie podstępu Wielkiego Pioruna, który huknął teraz rzucając groźne spojrzenie:
— Gdybym nie wypalił z wami fajki pokoju, wziąłbym was w dyby!
— Czemu? — zapytał struchlały Grinley.
— Ponieważ jesteście albo kłamcami, albo tchórzliwymi łotrami.
— Ubliżasz nam!
— Milcz! Albo nas okłamujesz, albo opuściliście w potrzebie towarzyszy niedoli jak ostatni szubrawcy!
— Nie mogliśmy ich uratować!
— A jednak! Mogliście przynajmniej dać scyzoryk sąsiadowi!
— Nie starczyło nam czasu.
— Nie kłam! Jeśli nawet to prawda, powinniście byli zwieść wrogów. Podczas gdy was ścigali, mogliście wrócić skrycie i odbić jeńców.
— To by było ponad nasze siły! Mogło nas ścigać dwudziestu czy trzydziestu, a zatem zostałoby dwustu siedemdziesięciu wojowników.
Pożałował nieprzezornych słów. Okazało się, że naprawdę palnął wielkie, niewybaczalne głupstwo. Wódz zapytał:
— A więc było ich trzystu?
— Tak.
— Widzisz, że jest nas o wiele więcej, a jednak poprzednio powiedziałeś, że mają nad nami liczebną przewagę. Masz dwa języki — strzeż się!
— Nie zliczyłem was dokładnie... — usprawiedliwiał się Grinley.
— A więc otwórz oczy! Jeśli w nocy umiesz porachować Nijorów, to chyba za dnia łatwiej określisz ilość moich wojowników. Na którym brzegu obozowali Nijorowie?
— Na prawym.
— Kiedy zamierzali wyruszyć?
— Dopiero za kilka dni — skłamał król nafty. — Oczekują posiłków.
— Opisz nam dokładnie to miejsce! Grinley opisał jak mógł najlepiej, po czym dodał:
— Teraz już opowiedziałem wszystko, co mogłem i mam nadzieję, że dotrzymasz słowa. Dajcie nam broń i pozwólcie odjechać!
Wielki Piorun z namysłem kiwnął głową i odezwał się dopiero po chwili:
— Jestem Nitsas-Ini, naczelny wódz Nawajów i dotychczas nigdy jeszcze nie złamałem słowa. Ale czy dowiedliście, że wasza opowieść jest prawdziwa?
— A więc dam wam dowód nie do odparcia, który rozproszy wasze wątpliwości!
Nie zauważył, czy nie zwrócił uwagi na ostrzegawcze spojrzenia, które rzucili mu Buttler i Poller. Sięgnął do kieszeni i wyjął przekaz na San Francisco, który otrzymał od bankiera. Podając go Wolfowi rzekł:
— Proszę, niech pan obejrzy ten wartościowy papier! Taką sumę, zwłaszcza w tutejszych warunkach, zawierza się jedynie ludziom wypróbowanej uczciwości. Czy nie sądzi pan?
Wolf przejrzał badawczo dokument i odczytał go wodzowi, który spoglądał przez parę chwil na ziemię, a następnie rzekł:
— A więc nazywasz się Grinley?
— Tak
— Jak nazywają się twoi dwaj towarzysze?
— Ten nazywa się Buttler, a ten drugi — Poller.
Wolf chciał zwrócić czek królowi naftowemu, ale wódz wyjął mu dokument z ręki, złożył, wcisnął za pas i zapytał spokojnie, jak gdyby nic się nie stało:
— Gdzie leży źródło, które sprzedałeś?
— Nad Gloomywater.
— Nieprawda, tam nie ma ani kropli nafty.
— A jednak!
— Nie przecz! Nie ma tam miejsca wielkości mojej dłoni, którego nie znałaby moja stopa. Nie ma tam śladu nafty. Jesteś oszustem!
— Do piorunów! — krzyknął Grinley. — Czy mam...
— Milczeć! — krzyknął wódz. — Od razu po was poznałem, że nie jesteście uczciwymi ludźmi i tylko z musu wypaliłem kalumet.
— A więc szukasz wybiegu, aby złamać słowo?
Wielki Piorun uczynił dumny gest i odpowiedział z lekceważącym uśmiechem:
— W stosunku do takich ludzi jak wy, nikt mi nie zarzuci, że złamałem słowo.
— Więc wydajcie nam broń, amunicję i mięso i pozwólcie odjechać! I zwróć też mój papier! Czemu go schowałeś?
— Zwrócę nie tobie, ale temu, od kogo ten papier wyłudziłeś. Oszukałeś na tę sumę białego, któremu sprzedałeś nie istniejące źródło nafty! Wolf będzie wiedział, co z tym zrobić.
Wyciągnął papier zza pasa i mrugnąwszy znacząco, wręczył go Wolfowi, który natychmiast schował go do kieszeni.
— Stój! — zawołał Grinley, wściekle błyskając oczami. — Ten papier należy do mnie!
— Tak — z uśmiechem odpowiedział Wolf.
— A więc zwróć go pan!
— Nie — odpowiedział Wolf z tym samym uśmiechem.
— Czemu nie? Chce się pan dopuścić kradzieży?
— Nie. Proszę powściągnąć swój język!
— Więc zwróć mi pan czek!
— Nie.
— Dlaczego zatrzymuje pan przekaz, który jest moją własnością?
— Ponieważ pana opowiadanie w wielu miejscach wydaje się nam podejrzane i ponieważ chce pan tak szybko odjechać. Ludzie, którzy przebyli niewolę i wydarli się z objęć śmierci, potrzebują spokoju i odpoczynku. Moglibyście wytchnąć u nas, was jednak pogania diabeł. Ktoś inny na waszym miejscu przyłączyłby się do wyprawy przeciwko Nijorom, aby się na nich zemścić. Wy zaś chcecie nas opuścić czym prędzej, jak byście się obawiali pościgu nawet tutaj, w obozie.
— Co myślimy i czego pragniemy, nie pana sprawa — odezwał się Grinley. — Wypaliłem z wodzem i za jego pośrednictwem z jego wszystkimi ludźmi fajkę pokoju; winien zatem spełnić przyrzeczenie i nie może nam niczego odbierać.
— Słusznie, sir! Wielki Piorun na pewno wywiąże się z obietnicy.
— A więc zwróć pan papier!
— Ja? Ani mi się śni! Nie chcę tego kraść, tylko przechować.
— Co za piekło! Dla kogo?
— Dla tych, którzy przybędą po panu.
Ponieważ Grinley już tracił opanowanie, więc Wolf osadził go rozkazującym okrzykiem:
— Stul pan gębę! Nie myśl, że mnie pan zdoła zahukać! Jeśli jesteście uczciwymi ludźmi, możecie u nas spokojnie zostać. Nic nie stracicie, jeśli odbierzecie pieniądze trzy czy cztery dni później. W pierwszej chwili, mimo waszych podejrzanych min, uważałem was za dżentelmenów, ale przejrzałem was po Wysłuchaniu waszej opowieści.
— Mówiliśmy szczerą prawdę!
— Bzdury! Powiada pan, że Old Shatterhand, Winnetou i Sam Haw-kens i inni wraz z panem dostali się do niewoli? I tylko wy umknęliście? Mr Grinley, to bardzo podejrzane! Wymieniliście osobistości, które o wiele łatwiej niż wy mogły się uwolnić. Może to wy wydaliście ich w ręce Nijorów. Zresztą, niech będzie i tak; Winnetou i Old Shatterhand to ludzie, którzy sami pomyślą o sobie. Dla mnie rzeczą teraz najważniejszą jest czek. Odbijemy jeńców, a więc spotkamy się z nimi albo też sami się wyzwolą, a w takim razie przybędą za wami. W tym ostatnim wypadku również zetkniemy się z wami, a więc, oczywiście, także z bankierem, Mr Rollinsem. Pokażemy mu przekaz. Jeśli interes był rzetelny, może pan spokojnie u nas zostać. Ale jeśli jesteście oszustami, to daremnie się fatygowaliście.
Król naftowy zerwał się na równe nogi i krzyknął:
— Tak chcecie postąpić? Tak do mnie przemawiacie? A więc nie mam już nic do powiedzenia. Cóż to was obchodzi, że się śpieszę! Czy muszę wam podawać powody? Powtarzam: wypaliliśmy fajkę, a więc nie wolno mnie zatrzymywać!
— Toteż nikt was nie zatrzymuje — odparł Wolf.
— I muszę dostać, co mi przyrzeczono!
— Broni, prochu, ołowiu i mięsa? Tak, dostaniesz to wszystko.
— I odzyskam papier! To moja własność!
— Jeśli się nią okaże, dostaniesz go pan z powrotem.
— Nie, teraz, natychmiast! Nic nam nie możecie odbierać, bo wódz za siebie i swoich wypalił z nami kalumet.
— Słusznie. Ale, Mr Grinley, czy uważa mnie pan za Indianina, za Nawaja? Czyja paliłem z wami kalumet?
Grinley wybałuszył oczy i nie mógł znaleźć odpowiedzi.
— Tak, tak — skinął Wolf z uśmiechem. — Na ogół może jest pan starym szpakiem, dzisiaj jednak okazałeś się dudkiem. Tutaj na Dzikim Zachodzie nie biega się z setką tysięcy w kieszeni, a jeśli się biega, to trzeba pieniądze skrzętnie schować i nie pokazywać nikomu. Nic więcej nie mam do powiedzenia!
Podniósł się i chciał odejść. Lecz Grinley złapał go za ramię i huknął:
— Oddaj papier, bo pana zaduszę!
Silnym ruchem Wolf odtrącił natręta, wyjął rewolwer, wycelował i powiedział groźnie: ,
— Nie waż się zbliżyć, choćby o jeden krok, bo wpakuję ci kulę do czaszki! Zostańcie u nas lub odjedźcie, wszystko mi jedno; ale papieru nie oddam, dopóki nie uwolnię bratanka i nie rozmówię się z bankierem. Na teraz dosyć!
Odszedł. Król nafty musiał się temu przyglądać ze zgrzytaniem zębów i z bezsilną wściekłością. Zwrócił się do wodza, który jednak odpowiedział spokojnie:
— Wolf jest człowiekiem wolnym i może czynić, co mu się podoba. Jeśli zostaniesz u nas, odzyskasz papier.
— Ale ja muszę odjechać!
— W takim razie bankier ci go prześle. Przyniosłeś nam wiadomość, za którą daję ci broń, amunicję i mięso, chociaż pewnie te informacje są fałszywe. Nie żądaj więcej! Czy chcesz u nas zostać?
— Nie.
— A więc dostaniesz, czego żądałeś w umowie. Następnie będziecie mogli nas opuścić.
Odszedł, aby wydać odpowiednie rozporządzenia. Wojownicy stronili od trzech białych jak gołębie, które cofają się przed krukami. Oszuści zostali sami. Nikt ich nie podsłuchiwał, mogli sobie zatem pofolgować.
— Zatracony dureń z tego Wolfa! — zgrzytnął Grinley. — Naprawdę nie wyda nam papieru.
— Pomyślałem tak od razu, kiedy tylko wyciągnąłeś czek — odparł Buttler. — Okazałeś się największym chyba osłem, jakiego nosi ziemia.
— Milcz, barania głowo! Nie miałem innej rady. Nie chcieli mi wierzyć, a więc musiałem dać dowód.
— Dowód! Wyłudzonym przekazem! Widzisz teraz, jak ślicznie wyszedłeś na tym dowodzie.
— Czy mogłem to przewidzieć?
— Ale ja przewidziałem! Gdzie zapłata za wszystkie trudy, które sobie zadaliśmy, za wszystkie niebezpieczeństwa, które przeszliśmy? Jedna chwila pozbawiła nas owocu długich prac i starań!
Buttler i Poller prześcigali się w wyrzutach. Grinley nakazał milczenie i oświadczył:
— Byłem może nieprzezorny, ale nie wszystko jeszcze stracone. Odzyskamy przekaz.
— Od Wolfa? — zapytał Buttler z uśmiechem powątpiewania.
— Tak.
— Czy chcesz tu zostać i czekać aż przybędą Nijorowie, a może nawet Old Shatterhand i Winnetou?
— O tym nie ma mowy! Odjedziemy.
— W takim razie stracimy czek!
— Nie. Powiadam, że odjedziemy, ale dopiero wtedy, kiedy zmusimy Wolfa do oddania naszej własności. Pomyśl, że dostaniemy broń!
— Chcesz z nim walczyć?
— Tak, jeśli nas do tego zmusi.
— A czerwonoskórzy? Jak oni się zachowają?
— Nie będą się w to wdawać. Wypaliliśmy fajkę pokoju i póki nie opuścimy obozu, nie mogą wziąć łotra w obronę. Oświadczył przecież, że nie należy do ich szczepu. Inaczej rzecz by się miała, gdybyśmy opuścili obóz, a następnie wrócili; wtedy rozwiałby się dym kalumetu. Patrzcie, oto przynoszą nam mięso! Zaraz dostarczą strzelb i noży, a potem odszukamy Wolfa. Pomożecie mi chyba?
— Naturalnie! Kiedy chodzi o taką sumę, można się porwać na niejedno. Spróbujmy! Jeśli sprawa przyjmie niebezpieczny dla nas obrót, zawsze będziemy mogli cofnąć się przed walką. Spójrzcie, kilku czerwonoskórych dosiada koni. Dokąd chcą jechać?
— Cóż to nas obchodzi?
Grinley bardzo się mylił. Wódz zbliżył się z Indianinem obładowanym długimi, cienkimi porcjami suszonego mięsa.
— Kiedy biali chcą nas opuścić? — zapytał.
— Gdy tylko dostaniemy to, co nam przyrzeczone.
— I dokąd skierują kroki swych koni?
— Do koryta Rio Nawajo. Jedziemy do Colorado.
— A więc możecie natychmiast wyruszyć. Oto mięso.
— A broń i proch?
— Dostaniecie. Czy widzicie jeźdźców?
— Tak.
— Mają przy sobie trzy strzelby, trzy noże, proch i ołów dla was. Będą wam towarzyszyć przez godzinę, następnie wręczą wam te rzeczy i wrócą do nas.
Trzej oszuści spojrzeli na siebie z rozczarowaniem. Wódz udawał, że nie spostrzegł wrażenia, jakie jego słowa wywarły na białych.
— Dlaczego nie otrzymamy broni natychmiast? — zapytał Buttler.
Szczególny uśmiech drgnął na twarzy Wielkiego Pioruna.
— Słyszałem — odrzekł — że białe twarze mają zwyczaj odprowadzać gości, których szanują. Pragnę uczcić waszą godność.
— Dziękujemy. Przecież sami możemy nieść broń!
Czemu mielibyście się trudzić? Chwilowo wam niepotrzebna. Spójrzcie, moi ludzie wyruszają! Zwykli szybko jechać. Starajcie się ich dogonić, inaczej bowiem przed wami przybędą do miejsca, gdzie mają wam wręczyć broń. A jeśli was tam nie zastaną, wrócą nie spełniwszy powinności.
Pożegnał ich ruchem ręki i odwrócił się, promieniejąc zadowoleniem. Dotrzymał słowa i zarazem zniweczył plan białych.
— Szczwany lis z tego czerwonoskórego! — zawołał Grinley. — Przejrzał nasz zamiar.
— Tak — potwierdził Buttler. — Teraz nie ma żadnej nadziei.
— Pshaw!
— Czy sądzisz, że można będzie sobie coś jeszcze powetować?
— Tak. Poczekamy, aż sześciu odprowadzających nas Indian wróci do Obozu, a następnie pojedziemy za nimi.
— I napadniemy na Wolfa?
— Tak.
— Szalony pomysł! Indianie pośpieszą mu na pomoc. Sam powiedziałeś, że gdy opuścimy obóz, kalumet traci swą obowiązującą moc.
— Tak i dlatego szalone byłoby napadać na niego otwarcie.
— A więc skrycie?
— Tak. Możecie sobie chyba wyobrazić, że już wkrótce wyruszą, aby uwolnić domniemanych jeńców. Wiemy, że pojadą wzdłuż prawego brzegu. Podążymy ich śladem aż do miejsca, gdzie na noc rozbiją obóz. Wtedy podkradniemy się i byłbym bardzo zdziwiony, gdyby nie nadarzyła się okazja do zdybania tego Wolfa.
— Słusznie. Ten plan przywraca mi humor!
Dosiedli koni i odjechali bez pożegnania. Zdawało się, że nikt nie zwraca na nich uwagi, ale tylko się tak zdawało. W rzeczywistości oczy wszystkich wojowników śledziły ich ukradkiem.
Kiedy król naftowy i jego dwaj towarzysze znikli za zakrętem brzegu rzeki, znowu ukazał się Wolf. Wyszedł zza grupy drzew i skierował się do namiotu wodza, gdzie Wielki Piorun zwołał na naradę najwybitniejszych wojowników. Biała squaw, zaniepokojona losem syna, nagliła męża do pośpiechu. Uspokajał ją zapewnieniem, że Szi-So znajduje się w towarzystwie silnych, mętnych i doświadczonych wojowników.
— A przy tym — dodał Wolf — pale dla jeńców struga się dopiero po walce, po powrocie do wiosek. Przecież wojna jeszcze się nie zaczęła; dlatego nie powinniście się niepokoić o syna, podobnie jak ja nie rozpaczam z powodu bratanka. Przede wszystkim należy pomyśleć o najpilniejszych zarządzeniach. Trzeba postawić nad rzeką wartownika.
— Po co? — zapytał wódz.
— Jeśli słusznie przypuszczam, trzej biali po otrzymaniu broni wrócą tu i pojadą w ślad za nami. Nie rezygnuje się bowiem z tak wielkiej sumy bez prób jej odzyskania.
— Sądzisz, że zechcą ci wydrzeć papier? — zapytał wódz.
— Tak.
— Niech przychodzą! Opuścili nasz obóz, a więc dym kalumetu nie może ich ochronić. Poczują smak naszych kul.
— O ile ich zobaczymy, tak. Ale nie zajdą nam drogi. Raczej będą nas skrycie tropić, żeby na mnie napaść. Muszę więc wiedzieć, czy w ogóle wrócą. Dlatego proszę cię, żebyś postawił nad rzeką jeźdźca.
— Dlaczego jeźdźca?
— Ponieważ niebawem stąd wyruszymy, a bez konia nieprędko nas dogoni.
Wódz skorzystał z tej rady. Następnie omówiono szczegóły przyśpieszonej wyprawy wojennej przeciwko Ni-jorom.
Właściwie nie było wiele do omówienia. Wprawdzie należało przypuścić, że Grinley, Buttler i Poller skłamali we wszystkim, co się odnosiło do nich samych, do ich zamiarów i czynów, ale nie można było wątpić, że umknęli z niewoli, gdyż świadczył o tym stan, w jakim przybyli do obozu. Należało też sądzić, że wywiadowcy Nawajów, Old Shatterhand, Winnetou i towarzysze wpadli rzeczywiście w ręce Nijorów. Poza tym Nijorowie wysłali wywiadowców, którzy na pewno wypatrzyli obóz Nawajów, skoro kontrwywiad zakończył się porażką. A więc Nijorowie na pewno postanowili przejść do ataku, zwłaszcza umocniła ich w tym zamiarze ucieczka trzech białych. Zrozumieli bowiem, że zbiegowie odszukają Nawajów, aby ich zawiadomić o niepowodzeniu wywiadowców i że poszukają u nich opieki. Jedynie szybką napaścią można było temu zapobiec — a więc Nijorowie na pewno wyruszyli już przeciwko Nawajom. Słowem, Nawajom nie pozostało nic innego, jak uprzedzić atak, który powinien nastąpić w chwili, gdy wróci sześciu jeźdźców po rozstaniu się z trójką białych. Wódz dowiedział się od nich, że biali po otrzymaniu broni i amunicji, spokojnie odjechali, nie zdradzając się z zamiarem powrotu. Mimo to pozostawiono nad rzeką wojownika, który po ujrzeniu białych, miał ich przepuścić, śledzić przez jakiś czas, a następnie drogą okrężną dogonić swój oddział.
Wojownicy Nawajów pojechali oczywiście wzdłuż prawego brzegu, ponieważ uwierzono informacji Grinleya.
Kiedy dzień miał się ku końcowi, przybył wywiadowca i zameldował, że trzej biali istotnie zawrócili i teraz jadą śladem oddziału. Ta wiadomość pozwoliła na odpowiednie przygotowanie się i zabezpieczenie przed ewentualną napaścią trzech zbirów.
Nawajowie jechali przez cały wieczór i zatrzymali się dopiero około północy, gdyż, jak fałszywie przypuszczano, w każdej chwili można się było spodziewać spotkania z Nijorami. Rozbili obóz, ale przez ostrożność nie rozniecili ognisk.
Księżyc świecił nad drzewami i uśmiechał się do swojej podobizny, która błyszczała na wąskiej w tym miejscu, lecz dosyć głębokiej toni rzeki. Dokoła panowała głucha cisza; tylko chwilami rozlegało się parskanie konia lub machnięcie ogona odpędzającego muchy, które unosiły się tutaj chmarami. Żadnego dźwięku poza tym. Czy naprawdę żadnego? O nie, nagle z przeciwnego brzegu rozległo się:
— Fitifitifitifi, fititi, fititi, fititi, fititi, fitifitifiti, fititi, fititi, ti!
Indianie zerwali się ze snu i nadsłuchiwali zdumieni. Czy był to głos ludzki, czy instrumentu? Wódz podszedł do żony i zapytał:
— Czy słyszałaś? Jeszcze nigdy podobny dźwięk nie przeszył mego ucha. Co to mogło być?
— Ktoś naśladował skrzypce i śpiewał walca — odpowiedziała.
— Skrzypce? Walca? Cóż to jest? Nie pojmuję.
Chciała mu wyjaśnić, ale znowu rozległo się:
— Clilililililillli, lilili, lilili, Clilililili-lili, lilili, lilili, lilili, li!
— Tym razem coś innego! — szepnął wódz.
— Naśladowanie dźwięków klarnetu.
— Klarnetu? Nie znam. Sądzę, że tam...
— Treereere tee... tee... tee... treree-ree tee... tee... tee...
— To trąba! — wyjaśniła squaw, też nie wiedząc, co o tym myśleć.
Zanim wódz zdążył odpowiedzieć, rozbrzmiało znowu:
— Czyng, czyng, czyng, czyngbum-bum, czyngbumbum, czyng, czyng, czyng, czyngbumbum bum!
— To był wielki bęben z talerzami — rzekła squaw ze wzrastającym zdumieniem.
— Trąba? Bęben z talerzami? — zapytał Wielki Piorun. — Nie pojmuję tych słów! Czy jakiś zły duch przebywa na tamtym brzegu?
— Nie, to nie duch, lecz człowiek. Naśladuje dźwięki rozmaitych instrumentów muzycznych.
— Ale przecież to nie jest muzyka czerwonoskórych!
— Nie, ale białych.
— A więc biały?
— Być może.
— Przecież biali są w niewoli! Wyślę kilku wywiadowców, by obejrzeli tę dziwną istotę.
Minutę później czterej Nawajowie przeprawili się wpław przez rzekę. Wylądowali na przeciwległym brzegu i zaczęli się skradać do źródła dziwnych dźwięków. Chwilę potem rozległ się przygłuszony krzyk, a po kilku minutach Indianie przypłynęli z powrotem, unosząc nad powierzchnią wody ludzkie ciało. Kiedy postawili je na ziemi, jeden z nich zameldował:
— Dźwięki pochodziły od tej białej twarzy. Oparty o drzewo, bębnił palcami po brzuchu.
Wielki Piorun podszedł do cudacznego gościa i zapytał:
— Co tu robisz po nocy? Kim jesteś i gdzie są twoi towarzysze?
Mówił na pół po angielsku, pół po indiańsku. Zagadnięty nie zrozumiał, domyślał się jednak, czego od niego żądają i odrzekł po niemiecku:
— Dobry wieczór, moi panowie! Jestem pan kantor emeritus Mateusz Aureliusz Hampel z Klotzsche pod Dreznem. Czemu zakłóciliście moje studia? Naprawdę, przemokłem do nitki!
Indianie nie zrozumieli ani słowa, ale można sobie wyobrazić radość białej squaw, gdy usłyszała dźwięki ojczystej mowy. Podeszła szybko do emeritusa i zawołała:
— Mówi pan po niemiecku? Jest pan kantorem z okolic Drezna? Jakże, na miłość Boską, dostał się pan tutaj nad Chelly?
Teraz z kolei zdumienie udzieliło się panu kantorowi. Cofnął się o kilka kroków i zawołał klaszcząc w dłonie:
— Dźwięki mojej ojczystej mowy w tych ustach! Indianka, prawdziwa Indianka mówiąca po niemiecku!
— Myli się pan, jestem wprawdzie żoną Indianina, wodza Nawajów, ale nie jestem Indianką.
— I poślubiła pani Indianina? Jakże się nazywa pani małżonek?
— Nitsas-Ini, Wielki Piorun.
— Wielki Piorun? Do niego właśnie śpieszymy!
— Istotnie? Mówi pan „my", a zatem nie jest pan sam?
— Uchowaj Boże! Jest nas cała kompania dzielnych westmanów i herosów, takich jak: Winnetou, Old Shat-terhand, Sam...
— Czy mogę wiedzieć, gdzie się obecnie znajdują pana towarzysze?
— Pojechali za Nijorami.
— Oni chcą na nas napaść.
— Tak. Non dubito
, że to samo słyszałem.
— Dostarcza nam pan niezwykle ważnych wiadomości. Wyruszyliśmy bowiem naprzeciw Nijorom, aby uprzedzić atak.
— Jak to? Sądzę, że jesteście na fałszywej drodze, czcigodna pani naczelniczko.
— Jakże to?
— Jakże? Ponieważ Nijorowie jadą lewym brzegiem.
— Nie tędy, nie prawym? Czy jest pan tego pewien? Jeśli się pan myli, może nas to narazić na wielkie niebezpieczeństwo.
— Impossibilis
. Jeśli my, amatoris artis
, wiemy coś, to wiemy doskonale i bezbłędnie. Nas samych napadli Nijorowie.
— Wiem o tym. Trzej zdołali uciec.
— Trzej? Zapewne ma pani na myśli Buttlera, Pollera i króla naftowego. Niestety, ci nam zbiegli.
— Zbiegli? Warn?
— Tak. A może ich widzieliście?
— Nawet rozmawialiśmy z nimi.
— Pocieszam się, że mieliście się na baczności!
— Dlaczego?
— Ponieważ wyglądają na ludzi, którym niebezpiecznie zaufać. To szelmy, tak, szelmy co się zowie. Udało im się oszukać nawet mnie, mnie, faworyta Muz. To przecież wiele znaczy, bardzo wiele! Opowiem pani, naczelniczko.
— Wysłucham pana później. Najpierw chcę wiedzieć, gdzie są Old Shatterhand i Winnetou.
— Nie wiem.
— Nie? Z pana poprzednich słów można było wnosić, że pan wie!
— Może. Ale, primo
, nie zajmuję się takimi drobiazgami, ponieważ opera heroiczna całkowicie zaprząta moje myśli, a secundo
, towarzysze nie dbają o mnie tak jak pani przypuszcza. Jestem pani wdzięczny za jej uprzejmość. Niech mnie pani jednak nie nagabuje o takie res profana
, albowiem pochłaniają mnie wznioślejsze idee.
— Kiedy się pan rozstał z Old Shąt-terhandem?
— Jeszcze przed południem. Zabrali ze sobą jedynie Szi-So.
— Szi-So? Mojego syna?
— Pani syna? Jak to? On jest pani synem?
— Tak. Nie wiedział pan o tym?
— Nie, wiedziałem tylko, że jest synem Nitsas-Ini, ale że jest pani synem — o tym nie miałem pojęcia do obecnej chwili.
— Przecież powiedziałam panu, że jestem żoną wodza!
— Słusznie; ale wie pani, że miłośnik sztuki nie tak łatwo może się wgłębić w stosunki rodzinne tam, gdzie matka jest biała, a ojciec miedzianego koloru. Rozważę to sobie jednak in spiritu
i, possibile est
, że udzielę pani miejsca w mojej operze, jako czerwonej matce-bohaterce, czerwonej, ponieważ białą znalazłem już w osobie Rozalii Eberschbach.
Kantor wydał się jej dziwakiem. Potrząsnęła lekko głową i zapytała:
— Co pan właściwie porabiał tam na przeciwległym brzegu?
— Komponowałem marsz bohaterski do mojej opery.
— Ale tak głośno!
— Tak być musi; inaczej nie można. Muszę przecież słyszeć, jak brzmią instrumenty.
— Łatwo mógł pan to przypłacić skalpem! A gdyby w pobliżu znajdowali się wrogowie?
— Sam Hawkens zapewnił mnie, że wrogów nie ma. Dlatego odzyskałem swobodę, która też pozwoliła mi się oddalić. Odszedłem tak daleko, że nie mogli mnie słyszeć i wypróbowałem poszczególne głosy orkiestry. Niestety, przerwano mi pracę, złapano mnie z tyłu, ściśnięto za gardło i zaciągnięto do was. Ufam, że przewieziecie mnie z powrotem.
— Oczywiście. Czy daleko do waszego obozu?
— No, trzeba iść dobry kwadrans.
— Doskonale! Pomówię teraz z mężem.
Żona wodza z pomocą Maitsa-Wolfa przetłumaczyła Indianom słowa kantora. W efekcie postanowiono wysłać Wołfa wraz z dwoma Indianami do obozu białych.
Wszyscy trzej byli wyśmienitymi pływakami; sprawnie i szybko przeprawili się na drugą stronę i następnie skierowali na lewo, aby, pełzając cichaczem pod wodą, zbliżyć się do obozu. Nie uszli daleko, gdy usłyszeli odgłos kroków. Zaszyli się szybko w zagajniku. Dwaj nadchodzący rozmawiali ze sobą półgłosem.
— Niepoprawny człowiek — rzekł jeden. — Na pewno nie usiedzi na miejscu. Gdy go znajdziemy, zawiesimy pomyleńca na linie. Jak myślisz, stary Drollu?
— Tak — potwierdził drugi. — Osobliwa opera, którą chce skomponować, jest, zdaje się, najtrzeźwiejszym pomysłem tego obłąkańca. Może nam nawarzyć kwaśnego piwa; trzeba go zawiesić, nie ma innej rady.
Wolf, usłyszawszy niemiecką mowę, zawołał przez zagajnik:
— Dobry wieczór, moi panowie! Cieszę się, że spotykam ziomków.
Zamiast odpowiedzi, rozległ się szczęk odwodzonych kurków. Nie widział już nieznajomych — znikli, wsiąkli, jak gdyby zapadli się pod ziemię.
— Gdzie panowie jesteście? — zapytał Maitso. — Z waszego zachowania i sprawności wnoszę, że jesteście znakomitymi westmanami. Zaniechajcie jednak tych manewrów. Przecież słyszycie, że mówię waszym językiem. Jestem Niemcem, stryjem Adolfa Wolfa, którego chyba znacie.
— Do piorunów, jak to dobrze, że się wzajemnie nie powystrzelaliśmy! Nie piej pan tak z tego zagajnika, ale wyjdź do nas, stary niemiecki Napoliumie!
— Chętnie, ale jeszcze słówko. Towarzyszy mi dwóch Nawajów. Jak się do nich odniesiecie?
— Tak przyjaźnie, jakby byli naszymi chrześniakami.
— Dobrze, więc chodźmy!
Wyszedł wraz z Indianami z ukrycia; obaj Niemcy wyłonili się jakby spod ziemi. Po krótkiej wymianie grzeczności wszyscy razem pospieszyli do obozu.
Zastali tylko kobiety i dzieci. Mężczyźni wyszli na poszukiwanie kantora.
— Jak ich zawiadomimy? — zapytał Frank. — Nie możemy sprowadzić naszych; nie wiemy, gdzie się rozeszli.
— Wystrzel pan w powietrze! — zawołał Wolf. — Od razu się zbiegną. Może pan strzelać bez obaw, gdyż znając wasz i nasz obóz, wiem dobrze, że nie ma tu nigdzie wroga.
Frank wypalił i rzeczywiście wkrótce zbiegli się mężczyźni. Można sobie wyobrazić radość Adolfa, kiedy dowiedział się, że ma przed sobą stryja. Scena ich powitania była naprawdę wzruszająca.
Nie było czasu na dłuższe rozmowy. Niebawem więc Wolf, któremu wymieniono nazwiska wszystkich uczestników wyprawy, rzekł do bankiera:
— Czy jest pan bankierem Rollinsem z Arkansas? Czy to pan kupił źródło nafty?
— Tak, niestety, ale to nie była nafta.
— Od razu się domyśliłem. Okpili pana.
— I to jeszcze jak! Ci trzej zbóje uciekli. Mam jednak nadzieję, że ich dogonimy.
— Hm. Czy chciałby pan obejrzeć pewien drobiazg?
Wyjął „drobiazg" z kieszeni i podał Rollinsowi. Bankier, ledwo rzucił o-kiem, zawołał z radością:
— Sir, co ja tu widzę! To mój podpis, to czek, który był w rękach Grinleya!
Wolf pokrótce opowiedział, w jaki sposób wszedł w posiadanie tego przekazu. Kiedy oznajmił, że hultajska trójka zawróciła z drogi, Sam Haw-kens odezwał się:
— Czy mają pana na oku, Mr Wolf?
— Naturalnie. Chcą mnie zaskoczyć na osobności, napaść i odebrać przekaz.
— Tak też myślę. Ale marne ich wysiłki! Sami wydadzą się w nasze ręce. Gdzie dzisiaj obozowaliście?
— Kwadrans drogi stąd, na brzegu.
— Czy sądzicie, że łotry czają się w pobliżu?
— Nie. Mogli iść naszym śladem za dnia, ale potem musieli się zatrzymać i czekać. Wyprzedziliśmy ich więc o szmat drogi.
— Pięknie, a więc schwytamy ich jutro. Ale mam myśl: nie mówiliśmy jeszcze o Khasti-Tine. Czy wiecie, jak los potraktował waszych wywiadowców?
— Tak. Wysłano dziesięciu. Ośmiu jest w niewoli, dwóch nie żyje.
— Tak przypuszczacie?
— Nie przypuszczamy — wiemy od waszego króla naftowego.
— Ach! A więc on wam powiedział? I wy uwierzyliście?
Wolf spojrzał uważnie w twarz Sama i rzekł:
— Po co pan pyta?
— Chcę panu oznajmić, że nie Nijo-rowie, ale król naftowy zabił waszych wywiadowców.
— Król... naftowy... — powtórzył Wolf z niedowierzaniem. — Kto wam to powiedział?
— Niech pan posłucha, Mr Wolf. Sama Hawkensa niełatwo oszukać! Mówię o faktach!
— Do pioruna! A więc niech pan mówi! Co to za fakty?
— Khasti-Tine podszedł wodza Nijorów tak wyśmienicie, że miałby go w swojej mocy, ale wtedy wtrącił się ktoś inny, zupełnie obcy i zastrzelił zdradziecko obu Nawajów.
— I tym mordercą ma być wasz, wasz... król naftowy? Proszę was o dowód. Dajcie mi dowód!
— Nic łatwiejszego. Byli świadkowie, dwaj ludzie, którzy chcieli przeszkodzić zbrodni, ale nie zdążyli odwrócić zdradzieckiej lufy od celu. Ci świadkowie siedzą przy panu. To Mr Rollins i Mr Baumgarten. Niech pan ich zapyta o szczegóły!
Wolf nie był jeszcze przekonany. Jednak kiedy usłyszał od bankiera dokładny opis tego zdarzenia, nie mógł dłużej wątpić. Zawołał wściekle:
— A więc ten hultaj, ten szubrawiec! I tego drania wypuściliśmy z obozu, nic nie podejrzewając!
— Tak, co więcej, uzbroiliście go nawet, hihihihi! - roześmiał się Sam.
— Dobrze się spisaliście, naprawdę, wyjątkowo dobrze!
— Milcz pan, Mr Hawkens! Kto mógł przypuszczać? Komu to mogło przyjść na myśl? Zamordować naszych wywiadowców, a potem przybyć do nas i domagać się wsparcia! O, teraz nie spoczniemy, póki ich nie schwytamy. A więc on, on jest mordercą naszego Khasti-Tine! Musi się o tym dowiedzieć wódz i to natychmiast!
Zamienił kilka zdań ze swymi czer-wonoskórymi towarzyszami, po czym obaj Indianie szybkim krokiem opuścili obóz.
Dotychczas porozumiewano się po angielsku, a ponieważ wychodźcy nie znali jeszcze tego języka, więc na prośbę pani Rozalii, Hobble-Frank wyjaśnił jej najważniejsze rzeczy.
Chwilę potem znad brzegu rzeki doleciały słowa wypowiadane w indiańsko-angielskim żargonie:
— Dlaczego blade twarze rozmawiają tak głośno? Z dala od wigwamów wróg może się kryć za każdym drzewem.
Był to Nitsas-Ini, który przybył wraz z kantorem i kilkoma najlepszymi wojownikami. Przyprowadził ze sobą także swoją białą squaw, ponieważ wysłańcy oznajmili, że w obozie są kobiety. Wszyscy podnieśli się, aby go powitać. Stanął przed nimi i potoczył badawczym spojrzeniem dokoła. Ujrzawszy Sama Hawkensa wypogodził oblicze i rzekł, podając mu rękę:
— Mój biały brat Sam jest tutaj? W takim razie nie wątpię, że głośna rozmowa może zaszkodzić, bowiem Sam Hawkens nie wyda głosu, o ile wróg jest w pobliżu.
Uścisnął także ręce Stone'a, Parkera, Drolla i Franka i kazał sobie wymienić nazwiska pozostałych. Na kobiety nie zwracał żadnej uwagi. Położył rękę na głowie młodego Wolfa i rzekł:
— Jesteś przyjacielem mojego syna i bratankiem mojego białego brata. Bądź pozdrowiony wśród namiotów Nawajów. Jesteś niejako synem mojego plemienia.
Wszyscy znowu usiedli i po krótkiej przerwie, zgodnie z indiańskim zwyczajem, Nitsas-Ini zwrócił się do Sama Hawkensa:
— Czy mój biały brat może mi powiedzieć, co się zdarzyło?
Hawkens opowiedział wodzowi wszystko w krótkich słowach. Kiedy skończył, Nitsas-Ini milczał przez chwilę, po czym rzekł:
Jutro poniosą karę. Czy nasi biali bracia są gotowi nam pomóc?
— Tak — odpowiedział Sam. — Wasi wrogowie są naszymi wrogami i nasi przyjaciele niechaj będą waszymi przyjaciółmi.
— Tak jest. Wypalimy fajkę pokoju. Zdjął fajkę ze sznura wiszącego na szyi i otworzył worek z tytoniem. Po zapaleniu podniósł się, powiał dymem ku niebu, następnie w czterech kierunkach świata i rzekł:
— Niech wszyscy biali, którzy się tutaj zebrali będą naszymi braćmi i siostrami! Mówię w imieniu całego plemienia Nawajów. Howgh!
Wręczył fajkę Samowi i usiadł z powrotem. Sam podniósł się, również pociągnął sześć razy i rzekł:
— Palę i mówię w imieniu moich białych braci i sióstr znajdujących się tutaj. Pragniemy być jako bracia i siostry Nawajów i chcemy pomagać im w walce i pokoju. Powiedziałem. Howgh!
Wręczył fajkę wodzowi, który wypalił ją do końca. Potem zawiesił kalumet na sznurze i rzekł:
— Jutro popłynie krew mordercy i jego towarzyszy.
— Czy przypuszczasz, że tu przyjadą? — zapytał Sam.
— Tak.
— Zjawią się jednak skry cię. Trzeba wytężyć uwagę.
— Wyślę na ich spotkanie dwóch ludzi o sokolich oczach.
— Hm. Oczywiście pojadą waszym tropem, przybędą zatem pod obóz. Wystarczy więc jedynie wycofać się i zaczaić w pobliżu, a będziecie ich mieli w garści.
— Mój brat mówi słusznie. Wyślę jednak naprzeciw dwóch wywiadowców.
— A jeśli nie pozwolą na to okoliczności?
— Któż mógłby mi przeszkodzić?
— Nijorowie.
— Nie tylko nie przeszkodzą, ale wprost przeciwnie, pomogą schwytać morderców. Pojechali w kierunku waszego obozu. Znajdą tam pustkę i pojadą dalej. Będą mieli łotrów przed sobą, my ich mamy za sobą. A więc zagonią ich ku nam.
— Old Shatterhand, zdaje się, był innego zdania.
— A jednak pojechał nas ostrzec?
— To tylko pozór, który miał zamaskować inne zamiary.
Wódz zastanawiał się przez chwilę, po czym zapytał półgłosem, domyślność bowiem podyktowała mu właściwe przypuszczenie:
— Może sądził, że Nijorowie nie pojechali bezpośrednio do naszego obozu?
— Zdaje się — odpowiedział Sam również cicho.
— W takim razie mieli na widoku innych ludzi, chyba was?
— Tak myślę. Old Shatterhand nic o tym nie wspominał. Może nie chciał niepokoić wychodźców.
W tej chwili usłyszano okrzyk wartownika i zaraz potem z półmroku wyłonili się dwaj mężczyźni. Pierwszym był Old Shatterhand. Szybko podbiegł i serdecznie, bez zdziwienia, przywitał się z wodzem, Wolfem i białą kobietą. Nagle kobieta skoczyła i wydając głośny okrzyk:
— Szi-So, mój synu! — przypadła do drugiego przybysza, aby wciągnąć go w mrok lasu z czułą serdecznością. Nie chciała się witać z synem wobec tylu świadków.
Obecni stali w skupieniu i ciszy. Wódz siedział z nieruchomą twarzą. Po może dziesięciu minutach usłyszano lekkie kroki z ciemności, sąuaw przyprowadziła syna trzymając go za rękę. Kiedy weszli w światło ogniska, wypuściła jego rękę i spokojnie usiadła na poprzednim miejscu. Ulżyła sercu, cicho, bez słów i okrzyków, ale nie mniej tkliwie. Teraz należało mieć wzgląd na indiańską powściągliwość.
Szi-So podszedł do ojca i podał mu rękę. Wódz obejrzał silną, młodzieńczą postać, tryskające zdrowiem oblicze, roztropne rysy, zręczne ruchy. Przez chwilę, przez jedną chwilę oczy jego błyszczały dumną radością, następnie jego twarz znieruchomiała na powrót. Nie przyjął wyciągniętej ręki syna udając, że jej nie dostrzega. Szi-So odwrócił się i usiadł obok Adolfa. Nie był dotknięty. Wiedział, jak ojciec go kocha. Znał indiańskie zwyczaje i żałował, że wyciągnął do ojca rękę. Odruch ten przywiózł z Europy, zwyczaje jego kraju nie pozwalały na taką poufałość. Młodzieniec w obecności mężczyzn powinien kryć się w cieniu.
Old Shatterhand przyglądał się tej scenie z uśmiechem zadowolenia. Wiedział, że w tym gronie rodzinnym panuje większa miłość i większe szczęście niż przy niejednym ognisku domowym białych, którzy wobec osób trzecich darzą się pieszczotami i względami, podczas gdy na osobności drą ze sobą koty.
— Mój brat Old Shatterhand — odezwał się po chwili wódz — był w naszym wczorajszym obozie?
— Nie, tak daleko nie zaszedłem. Ale czy był tam król naftowy z Polle-rem i Buttlerem?
— Tak.
— Daliście im broń i amunicję?
— Tak.
— Powiedzieli wam, że nam towarzyszyli, że wraz z innymi dostali się do niewoli Nijorów, że zdołali umknąć?
— Tak jest. Skąd mój brat o tym wie?
— Przypuszczam tylko — uśmiechnął się Old Shatterhand.
— Mordercy potrzebują broni, musieli więc spieszyć się do was, gdyż nikt inny nie mógłby dostarczyć im strzelb. Aby zaś zjednać sobie wasze względy, musieli was okłamać, musieli zmyślić, że byli towarzyszami i obrońcami Szi-So. Nawet gdyby mi czas pozwolił, to i tak nie pojechałbym do waszego pierwotnego obozu, gdyż wieczorem dowiedziałem się, że go opuściliście.
— Od kogo?
— Od moich oczu. Siedziałem po tej stronie rzeki na wysokim drzewie, które obrałem sobie za punkt obserwacyjny i zobaczyłem, jak jechaliście przeciwległym brzegiem.
— A więc i Nijorowie mogli nas widzieć?
— Nie. Wiem na pewno, bo ich podsłuchiwałem. Szi-So dotrzymywał nam towarzystwa. Pilnował koni, podczas gdy ja i Winnetou skradaliśmy się do wroga. Wróciłem teraz z Szi-So, aby moim białym przyjaciołom przynieść wiadomości i aby odwiedzić moich czerwonych braci. Winnetou został na czatach.
— Jutro Nijorowie wpadną w nasze ręce.
— Tak też sądzę, chociaż przypuszczenie mojego brata opiera się na fałszywych przesłankach.
— Old Shatterhand się myli. Mam na myśli to samo, co on. Nijorowie zastaną pustkę w naszym obozie i pojadą naszym śladem.
— Nijorowie, zanim pojadą do waszego obozu, napadną na nas, białych. Nie wiedzą bynajmniej, że wojownicy Nawajów opuścili obóz.
Uff!
— Sądzą, że my jedziemy za nimi, aby odszukać Nijorów; zatrzymali się nad Zimową Wodą, aby tam znienacka nas okrążyć
— Nad Zimową Wodą? Wcale mądry plan! Nie ma chyba miejsca bardziej dogodnego do zasadzki. Moi bracia o-miną tę miejscowość?
— Wprost przeciwnie.
— I będziecie walczyli?
— Być może obejdzie się bez walki. Może Nijorowie poddadzą się bez przelewu krwi. Czy wojownicy Nawajów zechcą nam pomóc?
— Oczywiście! Ale w jaki sposób schwytamy króla nafty i jego towarzyszy?
— Chcecie ich schwytać? — zapytał Old Shatterhand ze zdziwieniem. — Aby pomścić śmierć wywiadowców?
— Chcę i muszę ich pomścić, ale nie będę ścigał oszustów, ponieważ sami tu przyjdą.
— Naprawdę? To dziwne! Powinni przecież być zadowoleni z tego, że uszli cało!
— Tak — odezwał się Wolf i twarz jego przybrała wyraz zadowolenia — tak, gdyby mieli jeszcze czek!
— Nie mają go już?
— Nie. Odebrałem czek Grinleyowi.
— Ach! W jaki sposób.
Wolf zdawszy relację, dorzucił:
— Kazaliśmy ich śledzić i dowiedzieliśmy się, że jadą za nami. Rano wyślemy na ich spotkanie dwóch wywiadowców.
— Hm! Porachunek z tymi łotrami nadarza się nie w porę. Jutro rano musimy wyruszyć do Zimowej Wody. Ale zanim omówimy plan, chciałbym opowiedzieć czego się dowiedzieliśmy na zwiadach.
Początek formularza
|
|
|
Dół formularza
|
Początek formularza
|
|
|
Dół formularza
Karol May
Król Naftowy
III. NA ZWIADACH
Gdy tylko Nijorowie odjechali, biali ruszyli za nimi. Winnetou i Old Shatterhand wkrótce się przekonali, że Nijorowie posuwają się naprzód coraz wolniej. Jaki mógł być powód zwolnienia tempa jazdy?
Obaj znakomici mężowie nie mieli zwyczaju zasięgać rady lub opinii osób trzecich w kwestiach, które sami mogli rozwiązać, nie wtajemniczyli więc nikogo, nawet Sama, w treść swego spostrzeżenia. Natężyli tylko uwagę i wkrótce przekonali się, że nie są w błędzie.
— Co powie o tym mój brat Shatterhand? - zapytał Winnetou.
— Że nie śpieszą się do Nawajów — odparł biały.
— Mój brat podziela moje zdanie. Zdaje się, że chcą odłożyć atak na Nawajów. Z tego wynika, że występują przeciwko komuś innemu.
— Przeciwko nam oczywiście?
— Tak. Ale dlaczego? Nie mogę przecież przedsięwziąć nic mądrzejszego niż szybką napaść na Nawajów, dopóki oni są zdezorientowani brakiem wiadomości od wywiadowców.
— Ale niech mój brat Winnetou rozważy, że jedziemy .tuż za nimi i że dosiadamy wyśmienitych koni. Możemy, jeśli nie wszyscy, to przynajmniej niektórzy, dzięki forsownej jeździe przegonić ich okrężną drogą i zawiadomić Nawajów.
— Uff! — potwierdził Apacz. - Tak będzie.
— Tak, możliwe. Chcą sobie zabezpieczyć tyły i zapobiec tej ewentualności. Można przypisać taki plan ich wodzowi. Dlatego zmniejszyli szybkość, aby znaleźć się bliżej nas i gdy nadarzy się odpowiedni teren, nie czekać zbyt długo. Jeśli moje przypuszczenie jest słuszne, trzeba się zastanowić, jakie miejsce na naszej drodze jest dla nich najdogodniejsze do ataku.
— Uff! zawołał Winnetou po chwili. — Istnieje takie miejsce, w którym będą jeszcze przed wieczorem. Mianowicie Zimowa Woda.
— Tak, może będą nas tam oczekiwać. Czy mamy pójść pod ich strzelby i noże?
— Nie. Musimy ich wyśledzić. Ale który z nas?
— Hm. Zimowa Woda obejmuje dość rozległy teren. Za wiele trudu i mitręgi dla jednego wywiadowcy.
— Pojedziemy obaj.
— Tak. Właściwie powinniśmy zabrać ze sobą jeszcze kogoś.
— Po co?
Jeśli zechcą na nas napaść, obronimy się o własnych siłach, ale jeśli nie mają takich zamiarów względem nas, jeśli po prostu wyruszyli na Nawajów, musimy tamtych zawiadomić. Jednakże żaden z nas dwóch nie może się oddalić. Musimy więc zabrać ze sobą jeszcze kogoś.
— Winnetou proponuje Szi-So. Jest dobrym jeźdźcem i zna te tereny lepiej niż ktokolwiek inny. Czy powiadomimy naszych towarzyszy o celu tej wycieczki?
— Czy mój brat Winnetou sądzi, że lepiej to przed nimi zataić?
— Tak. Nie wszyscy mężowie w naszym gronie są bohaterami, a kobietom i dzieciom nie wolno nadaremnie rozpowiadać o niebezpieczeństwach.
Po powzięciu szybkiej decyzji nie mniej szybko wprowadzili ją w czyn. Już po krótkim czasie razem z Szi-So galopowali na przedzie, podczas gdy reszta towarzystwa nadal jechała powoli.
Teren był gładki. Na lewo ciągnął się płaski, nagi step, po prawej stronie płynęła rzeka obrzeżona pasmem lasu, zagajnika, a następnie murawy. Powietrze, niebywale w tych stronach czyste, pozwalało ogarnąć wzrokiem daleką przestrzeń. Nie zachodziła więc obawa, że znienacka i niespodzianie można się natknąć na umyślnie czy nieumyślnie ociągających się Nijorów.
Jechano wciąż dalej aż do późnego popołudnia, od czasu do czasu badając uważnie ślady. Widać było, że zbliżali się coraz bardziej do Indian. Dzieliła ich zaledwie godzina jazdy.
Z lewej strony, z południa, ciemne, równe pasmo zarośli dokładnie pod kątem prostym przecinało rzekę. W oddali, na południu, składało się z pojedynczych, suchych roślin mezcal
, które następnie łączyły się w zagajniki. Dalej rośliny skupiały się jeszcze ciaśniej i były bardziej soczyste i zielone niż na południu, gdzie miały szare, wygłodniałe zabarwienie. Im bliżej rzeki, tym roślinność była gęstsza i wspanialsza, a nadbrzeżny las dochodził aż do samej wody.
To pasmo roślinności stanowiło brzeg łożyska Zimowej Wody. W krótkiej porze opadów woda skupiała się w tym łożysku i nadawała przez kilka tygodni świeży wygląd roślinom, zazwyczaj suchym, skąpym i smętnie obumarłym. Im bliżej rzeki, tym dłużej trwała radość życia, najbliższym zaś drzewom udawało się nawet zachować życie przez cały rok.
Trzej jeźdźcy znajdowali się w takiej odległości od wyschłego koryta, że można ich było stamtąd zobaczyć. Dlatego byli zmuszeni jechać pod osłoną zagajnika i lasu. Zsiedli teraz z koni i znaleźli kryjówkę dla zwierząt, przy których został Szi-So. Dostał także ich broń, ponieważ strzelba przeszkadza tylko skradającemu się przez zagajnik lub pełzającemu wywiadowcy. Następnie Old Shatterhand i Winnetou poszli dalej wzdłuż rzeki, z oczami czujnie wpatrzonymi w przestrzeń.
Po przybyciu połowy drogi zatrzymali się i Shatterhand zapytał:
— Przede wszystkim przekonajmy się, czy Nijorowie zostali nad Zimową Wodą, czy też pojechali dalej.
— Tak. Te drzewa są odpowiednio wysokie.
— I gęsto ulistnione, więc nikt nas tu nie odkryje.
Wybrali dwa drzewa odpowiedniej wysokości i zbliżone do siebie tak, że można było porozumieć się z nich półgłosem. Obaj wspinali się sprawnie i nie minęły dwa kwadranse, a siedzieli już u wierzchołków. Widok, który się przed nimi roztoczył, ucieszył ich bardzo — mogli bez przeszkód spoglądać ponad drzewami na ciągnącą się równinę po przeciwległej stronie. Nie dostrzegli nikogo na całej jej rozciągłości.
— Zaczaili się nad Zimową Wodą — rzekł Old Shatterhand do Winnetou.
— Tak, bo gdyby pojechali dalej, zobaczylibyśmy ich na stepie — odpowiedział Apacz. — Niech mój brat odwoła się do swojej rurki.
Old Shatterhand wyjął przedtem lunetę z torby u siodła. Teraz zwrócił ją ku zagajnikowi. Następnie odłożył lunetę i oznajmił:
— Obozują po tamtej stronie zagajnika, tuż nad brzegiem Zimowej Wody. Właśnie teraz przyprowadzili swoje konie z wodopoju nad Chelly.
— A więc poczekamy do zmroku i podkradniemy się, aby ich podsłuchać!
— Tak, ale nie tutaj na górze, lecz na dole będziemy czekać; tam jest wygodniej.
Chciał już zejść z drzewa, gdy usłyszał okrzyk Apacza:
— Uff!
— Czy mój brat coś spostrzegł? — zapytał.
— Tak. Spójrz na tamten brzeg... Długi wąż jeźdźców posuwa się w pobliżu drzew. Niech mój brat poczeka, aż się znowu pokażą. Wkrótce przejadą przez odkrytą równinę, która leży na wprost nas.
Obaj westmani z uwagą spoglądali na przeciwległy brzeg. Najpierw ukazali się dwaj jeźdźcy, byli to Indianie. Jechali galopem, przewinęli się kilkakrotnie przez zagajnik. Wreszcie jeden z nich zawrócił i dał znak — nie znaleźli nic podejrzanego.
— Niech mój brat spojrzy przez szkła, może pozna twarze — powiedział Winnetou.
Old Shatterhand spojrzał. Na znak wywiadowcy z zagajnika wysunęli się jeźdźcy, długi szereg jeźdźców wymalowanych farbami wojennymi; nie można było rozpoznać ich twarzy. Na końcu jednak jechało dwoje nie pomalowanych, których Old Shatterhand natychmiast rozpoznał. Byli to Nitsas-Ini i jego biała żona. Gdy skrył ich zagajnik, Apacz rzekł:
— To musieli być wojownicy Nawajów. Czy poznałeś kogoś?
— Tak, Nitsas-Ini i jego squaw jechali na końcu.
— Na pewno obozowali w ujściu rzeki. Czemu opuścili to miejsce?
— I czemu jadą prawym brzegiem?
— Tak, to dziwne. Wiedzą przecież, że Nijorów należy szukać na lewym brzegu, gdyż tutaj ciągną się ich tereny.
— Znajduję tylko jedną odpowiedź: król naftowy wyprowadził ich na manowce.
— Uff! Na pewno pojechał do nich po broń. Pragnąc zyskać na czasie, skierował Nawajów na złą drogę.
Zeszli z drzew. Wkrótce zapadł zmierzch. Obaj mężowie puścili się w najeżoną niebezpieczeństwami drogę. Z początku wzrok sięgał na odległość sześciu do ośmiu kroków. Jednak kiedy się zbliżyli do Zimowej Wody, było już tak ciemno, że nie mogli ufać oczom i musieli zdać się na zmysł dotyku.
Chelly płynęła tu prawie ze wschodu na zachód. Napomknęliśmy, że Zimowa Woda ciągnęła się z południa na północ, a zatem przecinała rzekę pod kątem prostym. Brzegi obu łożysk były otoczone dosyć wysokimi drzewami i zagajnikami. Od brzegu do powierzchni Chelly można było naliczyć sześćdziesiąt stóp
. W obecnej porze roku Zimowa Woda składała się z kilku kałuż nie utrudniających przejścia. Lecz nad ujściem grunt był bardzo skalisty i brzegi spadały tak stromo, że nie można było zjechać konno. Kto chciałby się przeprawić na drugą stronę, musiałby raczej jechać wzdłuż brzegu do miejsca bardziej pochyłego, do jedynego brodu, który był zarazem najdogodniejszym terenem do napadu czy zasadzki. Tutaj wróg powinien czekać, aby w stosownym momencie zamknąć potrzask.
Nijorowie nie obozowali jednak nad tym brodem. Obsadzili drugi, lewy brzeg aż do ujścia. Kto chciał napoić konie, musiał zawrócić do brodu i następnie, posuwając się suchym łożyskiem Zimowej Wody, dotrzeć do ujścia Chelly. Była to dosyć uciążliwa wędrówka. Wygodniej było obozować nad ujściem, ryzykując pozostawienie śladów, których Nijorowie nie zdołaliby całkowicie zatrzeć.
Ponieważ obozowali po drugiej strome, więc Old Shatterhand i Winnetou musieli się na nią przeprawić. Kiedy przybyli na wysoki brzeg Zimowej Wody, zobaczyli na drugim brzegu obozowe ogniska świecące między wielkimi i licznymi głazami.
— Jakże nieprzezorni! — rzekł Winnetou.
— Tak — potwierdził Old Shatterhand. — Czują się bardzo bezpiecznie.
Doszli do brodu i przeprawili się na drugą stronę, po czym skradali się ku obozowi ze zdwojoną ostrożnością. Sunąc od drzewa do drzewa, od zagajnika do zagajnika, omijali starannie każde miejsce, na które padał odblask ognia.
Kiedy tylko można było rozróżnić poszczególne postacie, Winnetou szepnął:
— Niech mój brat zaczeka tutaj. Wyjdę z zagajnika i podkradnę się do lasu od równiny, aby zbadać, gdzie stoją konie i czy zaciągnięto straże.
Wrócił po upływie pół godziny i zameldował:
— Konie stoją po tamtej stronie obozu, a zatem nie zdradzą naszej obecności parskaniem. Warta czuwa nad równiną.
— Mój czerwony brat mógł dostrzec wnętrze obozu. Czy widział wodza Mokasziego?
— Tak. Siedzi z trzema starymi wojownikami pod szerokim głazem.
— Gdybyśmy mogli się podkraść!
— Będziemy mogli, jeśli zachowamy ostrożność. Wódz i jego towarzysze siedzą tuż przy brzegu. Nie ma tam innych Nijorów. Ja pójdę naprzód, mój brat za mną!
Nie można było nadal poruszać się swobodnie. Położyli się na ziemi, czołgali na brzuchach, szukając osłony pod każdym drzewem lub krzewiną, pod każdą roślinką, każdym kamieniem.
Ich celem był głaz, o którym wspomniał Winnetou. Długi i niezbyt szeroki, dwukrotnie przerastał wysokość człowieka. Zarośnięty z wierzchu mchem, przez długie lata zatrzymywał na sobie opadające liście. Nie sprzątnięte wiatrem, czas je stłamsił w grubą, ziemistą warstwę pokrywającą kamień i zatykającą jego rysy i szpary. Dzięki temu mogło się rozwinąć na głazie kilka krzewów rozpościerających gałęzie ponad całą skałą.
Brzeg od głazu dzieliła bardzo wąska przestrzeń, wąska, ale dostatecznie szeroka dla celów obu wywiadowców. Udało im się niepostrzeżenie dotrzeć do bloku i zaczaić się za nim. Wspomniany odstęp był szerokości przeciętnego człowieka, wskutek czego znaleźli się tuż nad samą krawędzią brzegu. Gdyby krawędź składała się z luźno spojonych grud ziemi, rozstąpiłaby się pod ciężarem obu mężczyzn — runęliby na dół. Przede wszystkim więc zbadali grunt i stwierdzili, że jest skalisty. Postanowili wspiąć się na głaz. Z góry doskonale mogli podsłuchać Nijorów.
Jedno tylko miejsce nadawało się do wejścia, bo miało jak gdyby uchwyt. Old Shatterhand wszedł na barki Winnetou i złapał się za występ skalny i dźwignął się w górę. Było to nader ryzykowne przedsięwzięcie, gdyż najmniejszy fałszywy ruch mógł go zepchnąć w przepaść. Następnie należało umieścić się w odpowiedni sposób: nie za wysoko, aby nie zdradzić się przed Nijorami. Na górze Old Shatterhand położył się na płask, spuścił splecione w pętlę lasso i wciągnął Winnetou do siebie.
Leżeli więc na górze. Byłoby źle, gdyby ich ujrzano! Za sobą mieli przepaść, a pod sobą obóz obsadzony trzema setkami Indian. Musieliby bezzwłocznie zrezygnować z oporu i oddać się w ręce wrogów.
Leżąc na bloku ogarnęli wzrokiem, poprzez krzewy, cały obóz. Płonęło nie mniej niż osiem ognisk, przy których Indianie przygotowywali wieczerzę. U stóp skały siedział Mokaszi oraz trzej najstarsi wojownicy. Zamieniali ze sobą zdania przerywane długimi lub krótkimi pauzami. Jak wkrótce usłyszeli wywiadowcy, Nijorowie różnili się w poglądach. Jeden z nich, stary, ale jeszcze bardzo krzepki siwowłosy mężczyzna, rzekł:
— Mokaszi pożałuje, że działał w myśl dzisiejszego postanowienia. Powinniśmy się śpieszyć i czym prędzej odszukać psy Nawajów, aby je zabić.
— Mój starszy brat nie bierze pod uwagę, że różnica wynosi tylko jeden dzień. Jeśli jutro schwytamy białych, natychmiast wyruszymy przeciwko Nawajom.
— Różnica wynosi więcej niż jeden dzień, ponieważ, oczekując zbliżenia się białych, jechaliśmy bardzo wolno.
— Nie szkodzi. Szakale Nawajów nie opuszczą swoich jaskiń przed naszym najściem. Nie mogą opuścić obozu, dopóki nie wrócą wojownicy wysłani na zwiady. Mój stary brat powinien o tym pomyśleć!
— Pomyślałem, ale rok posiada zimę i lato i wszystko ma dwie strony. To samo stosuje się do naszej sprawy. Mokaszi sądzi, że Nawajowie będą czekać, ponieważ wysłali zwiadowców, a ja sądzę, że wyślą innych, gdyż za długo na tamtych czekają. Nowi wywiadowcy odkryją nasze ślady i doniosą o tym swojemu wodzowi. Nie my napadniemy na Nawajów, lecz oni na nas!
Mówił ostrym tonem, jakim się nie przemawia do wodzów. Dlatego Mokaszi odpowiedział:
— Śnieg starości oprószył głowę mojego brata. Widział więcej zim niż ja i przeżył wiele. Może bez osłonek wypowiadać swoje zdanie. Lecz nie on jest wodzem, a ja. Wysłuchuję wprawdzie zdania doświadczonych mężów, ale decyzja należy wyłącznie do mnie.
Stary opuścił głowę i rzekł:
— Masz słuszność. Niech twojej woli stanie się zadość.
— Tak, stanie się jej zadość. A może sądziłeś, że udałoby się nam zaskoczyć Nawajów?
— Niewątpliwie.
— A ja sądzę, że nie. Z myślą o niebezpieczeństwie wysłali straż przednią, podobnie jak my. Musimy ich obóz dopiero odkryć przez wywiadowców. Ale nie jest to rzecz najważniejsza. O jednym, zdaje się, mój stary brat wcale nie pomyślał. Mianowicie o tym, że Nawajowie wiedzą już o naszej wyprawie.
Uff! — zawołał stary. — Któż im powiedział?
— Trzej biali, którzy zbiegli.
— Uff! Uff! To prawda! Jeśli pojechali do Nawajów...
— Na pewno do nich pojechali. Może nawet już dzisiaj natknęli się na nich. W takim razie Nawajowie z miejsca wyruszą na nasze spotkanie. I właśnie na to czekam.
— Uff! Uff! Mój brat Mokaszi zna przecież stare prawo wojny, że zwycięży ten, kto pierwszy przybywa.
— Nie we wszystkich wypadkach stosuje się to prawo. Niech Nawaje przybędą i napadną na nas, ale w miejscu dla nich zgubnym. Będziemy ich oczekiwali tutaj, nad Zimową Wodą!
— Nie tak zakładał nasz pierwotny plan.
— Nie. Chciałem zaskoczyć Nawajów, teraz muszę wyrzec się tej myśli, ponieważ zawiadomili ich trzej biali zbiegowie. Trzeba więc było koniecznie zmienić plan. Zaczaimy się tutaj, nad Zimowa Wodą. Kiedy Nawajowie przybędą, pozwolimy im zejść z wysokiego wybrzeża w głąb łożyska, a potem napadniemy na nich. Tam, na dole, nie potrafią się obronić, ponieważ z boku zamkną ich skały.
— Uff! Uff! zawołał stary w wypogodzoną twarzą.
— Nowy plan Mokasziego jest dobry i sądzę, że powinien się udać, jeśli coś go nie pokrzyżuje.
— Tylko jedno może go pokrzyżować i temu właśnie zamierzam jutro zapobiec.
— Teraz pojmuję. Masz na myśli białych?
— Tak. Jadą za nami, chcą odszukać Nawajów. Jeśli ich przepuścimy, wyjawią wrogom, że tutaj na nich czekamy. Byłaby to niepowetowana strata. A więc schwytamy w niewolę Winnetou i Old Shatterhanda wraz ze wszystkimi ich ludźmi.
— Czy poniosą śmierć?
— Tak, jeśli będą się bronić.
— A jeśli nie będą się bronić?
— Weźmiemy ich do niewoli i będą uświetniać nasz powrót. Nie przy wiążemy ich do pali męczarni, ponieważ wypaliliśmy z nimi kalumet, ale każemy im walczyć na śmierć i życie z naszymi wojownikami.
— Uff! Uff! — oczy starca rozbłysły radością.
Nawet obaj dotychczas milczący czerwonoskórzy nie mogli powstrzymać się od okrzyków zdumienia.
Mokaszi, zadowolony z wrażenia, ciągnął dalej:
— Żadne miejsce nie nadaje się tak świetnie jak Zimowa Woda do zasadzki na wrogów, do schwytania i wytępienia ich bez trudu. Moi bracia zobaczą jutro, jak łatwo schwytamy białych, chociaż prowadza ich najznakomitsi mężowie Zachodu.
Stary znowu się zasępił i odparł:
— Właśnie dlatego nasz plan może się nie udać.
— Bynajmniej! Wiem, że są nader mądrymi ludźmi i przenikają zamysły innych, ale naszego planu nie odgadną. Sądzą, że wyruszyliśmy na Nawajów i że wcale nie zwracamy na nich uwagi.
— Chciałbym, żeby tak było w rzeczywistości, jednak myślę o tym, czego niedawno doświadczyliśmy. Żaden orzeł mc ma tak przenikliwych oczu, żaden mustang tak czułych uszu, żaden lis tak wielkiej chytrości jak Old Shatterhand i Winnetou. Czyż nie mieliśmy ich w swej mocy? Czyż nie byli nawet spętani? A jednak się uwolnili!
— Tym razem będziemy mądrzejsi. Przecież już dzisiaj zaczęliśmy rozwijać nasz plan działania. Rozbiliśmy obóz na górze, a nie na dole, nie dostrzegą żadnego śladu i bez podejrzeń pojadą na dół, podczas gdy my będziemy tutaj czekali na nich w ukryciu. Pojadą do wody Chelly, aby napoić konie, a wtedy napadniemy na nich znienacka.
— Przewidujesz więc, że nie pojadą prosto przez bród, ale zabawią tu chwilę?
— Tak. Na rozległej przestrzeni, bardzo rozległej, jest to jedyne miejsce, gdzie z wysokiego brzegu łatwo zejść do wody. Nie przepuszczą takiej sposobności, bo przecież wloką ze sobą kobiety i dzieci. Kiedy znajdą się na dole, wpadniemy na nich z góry hurmem...
— Hurmem? Musimy zostawić kilku wojowników przy kobietach i jeńcach!
— Ani jednego. Przywiążemy jeńców i konie do drzew. Każde dwie ręce przydadzą się nam do walki. Gdy biali policzą nasze siły, wyrzekną się myśli o oporze. Mój stary brat niech rozważy, w jakiej sytuacji się znajdą' Z prawej i lewej strony - strome ściany łożyska, przed sobą — Chelly, a za sobą naraz trzystu wrogich wojowników. Byliby chyba obłąkani, gdyby chcieli się bronić.
— A jeśli spróbują uciekać?
— To niemożliwe! Dokąd się zwrócą?
— Do Chelly.
— Do wody? Wiedzą lepiej od nas, jak łatwo zastrzelić pływaka. I jaka to hańba dla nich, gdyby można było o nich powiedzieć, że opuścili kobiety i dzieci, których bezpieczeństwo było im powierzone!
— Mokaszi ma słuszność. Jego mowa rozproszyła moje wątpliwości. Możemy spokojnie oczekiwać białych, ponieważ będą musieli poddać się bez walki. A następnie to samo powtórzymy z psami Nawajów!
— Tak, zwabimy ich do głębokiego łożyska Zimowej Wody i nie wypuścimy stamtąd.
— Uff! To dopiero będzie radość, gdy zaczajeni za skałami, drzewami i zagajnikami, będziemy mogli ich powystrzelać, jednego po drugim, bez uszczerbku dla siebie. Uff!, uff, uff!
Indianie coraz bardziej się ożywiali, nie mając pojęcia, kto nad nimi leży i podsłuchuje ich narady!
Winnetou cofnął się nieco i pociągnął Shatterhanda za rękę.
— Wracamy? — zapytał po cichu biały.
— Tak. Wystarczy nam to, co usłyszeliśmy. Niech mój brat idzie za mną.
Podpełzli do krawędzi skały. Old Shatterhand spuścił Winnetou na lassie, po czym sam ześliznął się przy pomocy wodza Apaczów.
Powinni opuścić to miejsce równie niepostrzeżenie, jak przybyli. Czołgając się wracali tą samą drogą i szczęśliwie dotarli do miejsca, gdzie mogli się już swobodnie podnieść. Przeprawili się przez bród i wyszli poza strefę niebezpieczeństwa. Tu zatrzymali się i Winnetou rzekł:
— Chcą zastawić na nas pułapkę i są przekonani, że nas przymkną!
— Tak, to świetna pułapka, bardzo dobra! A my wejdziemy w nią!
— Tak. Mój brat ma te same myśli co ja. Sprowadzimy Nawajów, którzy zamkną za nami otwartą pułapkę w ten sposób, że Nijorowie sami w niej utkwią. A teraz wróćmy do Szi-So! Nie ma potrzeby wysyłać tego młodego, dziarskiego wojownika do Nawajów, albowiem sami ich odwiedzimy.
Chciał się oddalić. Wtedy Old Shatterhand położył mu rękę na ramieniu i rzekł:
— Niech mój brat zaczeka chwilę! Jeśli mamy jutro wejść w zasadzkę, to przedtem musimy się upewnić, czy to ta sama, o której teraz słyszeliśmy!
— Mój brat myśli, że Nijorowie mogą coś zmienić?
— Tak. W takim razie wejdziemy w pułapkę nie znając jej zatrzasku.
— Słusznie! A więc ja tu pozostanę, aby śledzić Nijorów. Mój brat Old Shatterhand potrafi lepiej ode mnie rozmówić się z białymi mężami i kobietami. Niech więc jedzie do nich z wiadomościami.
— Dobrze! Na noc możesz opuścić to stanowisko, wystarczy, jeśli przyjedziesz tu jutro rano.
— Tak. Muszę zresztą wrócić do swego konia. Przy nim spędzę noc.
— A więc chodźmy!
Wracali tą samą drogą, ale tym razem nie musieli się kryć, gdyż osłaniał ich mrok. Szli po otwartym stepie, co pozwalało im na szybszy marsz. Po drodze omawiali sposoby wykonania planu.
Ich przenikliwy wzrok przeszywał ciemność nocy. Wkrótce zbliżyli się do wybrzeża. Zawołali Szi-So, odpowiedział im i wyszedł z końmi spomiędzy krzewów, wśród których się ukrywał.
— Dobranoc! — powiedział Old Shatterhand, dosiadając swego konia.
Oczywiście wzięli też swoje strzelby. Szi-So był może zdumiony rozstaniem się obu myśliwych, ale nie śmiał o nic pytać. Dosiadł wierzchowca i pojechał za Old Shatterhandem.
Mknęli jakiś czas w milczeniu. Wreszcie Old Shatterhand zapytał młodzieńca:
— Szi-So nie wie, co się święci?
— Dowiem się o tym — odpowiedział uprzejmie Indianin.
— Dowiesz się później. Na razie powiem ci tylko coś, co cię bardzo uraduje: widziałem twoich rodziców.
— Naprawdę, naprawdę? Gdzie?
— Na tamtym brzegu. Jechali z licznym wojskiem w poszukiwaniu Nijorów.
— A więc w nocy rozbiją obóz! Gdybym mógł ich powitać!
— Muszę właśnie do nich spieszyć, możesz mi towarzyszyć. Myślę, że jeszcze w ciągu tej nocy zobaczysz ojca i matkę. Czas nagli. Pojedziemy galopem!
Jedno krótkie słówko, a rumak pomknął jak strzała. Szi-So pojechał za nim, z radością myśląc o spotkaniu z rodzicami.
Odszukanie obozu białych nie sprawiło trudności, gdyż Old Shatterhand poprzednio z Samem Hawkensem wyznaczył miejsce na jego rozbicie. Przyjechali po krótkiej, ale szybkiej jeździe. Ku zdumieniu i radości zastali w obozie wodza Nawajów wraz z jego białą squaw. Nastąpiło powitanie, które poprzednio opisaliśmy...
Początek formularza
|
|
|
Dół formularza
|
Początek formularza
|
|
|
Dół formularza
Karol May
Król Naftowy
IV. W PUŁAPCE
Niebawem porozumiano się z Nitsas-Ini. Przystał całkowicie na plan Old Shatterhanda. Westman wkrótce potem zalecił uczestnikom wyprawy odpoczynek, ponieważ nazajutrz oczekiwało ich trudne zadanie.
Wódz Nawajów nie wrócił z białą squaw do swego obozu i oznajmiwszy, że chce tutaj zostać, wysłał do swoich paru wojowników z rozkazami. Zaciągnięto straże, po czym zgaszono ogniska i zapadła cisza.
Było już dość późno i niewiele czasu pozostało do świtu. Noc szarzała, kiedy Old Shatterhand obudził śpiących. Gdy weszli do rzeki, aby się umyć, zobaczyli wojowników Nawajów, którzy długim szeregiem podjechali do przeciwległego brzegu, po czym puścili konie wpław ku obozowi białych.
Biali przygotowywali się do drogi. Wkrótce potem oddział z Old Shatterhandem i Nitsas-Ini na czele ruszył z miejsca. Nitsas-Ini poprzedniego dnia wysłał wywiadowców na spotkanie króla naftowego i jego kompanów. Wydał rozkaz, żeby raczej zastrzelić trójkę bandytów, ale nie pozwolić jej u-ciec.
Obaj czerwonoskórzy przeznaczeni do tego zadania należeli do najodważniejszych i najzręczniejszych wojowników. Jechali przez jakiś czas śladem Nawajów, mając zamiar ukryć się w takim miejscu, skąd mogliby z daleka zobaczyć trzech białych.
Około pół godziny później ujrzeli, że zagajnik wybrzeża wrzynał się w otwarty stęp wąskim, długim klinem. Podjechali, zaprowadzili konie do zagajnika i przywiązali je, a sami ukryli się w pobliżu. Otwarta równina rozciągała się w dal, dzięki czemu mogli zobaczyć króla naftowego i jego towarzyszy z odległości mili angielskiej. Byli zatem wielce zadowoleni z kryjówki i nie wątpili w powodzenie swej misji.
Niestety, przewidywania ich nie miały się spełnić!
Grinley, Poller i Buttler, jak już wspomnieliśmy, nie mogli jechać za Nawajami do samego obozu, gdyż noc zaskoczyła ich w drodze i mrok nie pozwalał na tropienie śladów. Zsiedli więc z koni i ułożyli się do snu. Ledwo zaczęło szarzeć, znowu siedzieli na koniach i mknęli przed siebie. Na otwartej przestrzeni trzymali się tropu Nawajów, objeżdżając wszelkie zagajniki. Wreszcie z dala zobaczyli wyżej opisany klin zarośli.
Buttler osadził konia i przyglądał się zagajnikowi z namysłem. Następnie rzekł:
— Po tej stronie ciągnie się rozległa równina i jeśli się nie mylę, po drugiej także. Łatwo można nas z daleka dostrzec. Jeśli zastawiono na nas pułapkę, to chyba właśnie tam, w zagajniku. Nie powinniśmy się więc zbliżać otwarcie. Podkradniemy się i biada psom, które tam znajdziemy!
Zeskoczył z konia i zaprowadził go do rzeki. Towarzysze poszli za jego przykładem. Minąwszy nadbrzeżne drzewa, pod osłoną krzaków, posuwali się nadal ku wodzie. Oczywiście minęło wiele czasu, zanim doszli do miejsca, skąd klin zagajnika wbijał się w równinę. Przywiązali konie i odeszli od wody pod kątem prostym, ku klinowi. Działo się to na kilka minut przed nadejściem obu Nawajów z drugiej strony.
Przestrzegali wszystkich środków ostrożności. Nie odkryli nigdzie ludzkiej istoty, nawet jej śladu. Ledwo dotarli do klina i ledwo król naftowy zaproponował, aby wrócić do koni i ruszyć dalej, Buttler wyśliznął się spomiędzy krzewów i rzekł:
— Poczekajcie, zbliżają się dwaj czerwonoskórzy! Prawdopodobnie to nasi tropiciele. Czy pozwolimy im przejść?
— Przejść? odparł Poller. — Nie chcą wcale przejść. Zamierzają się tu ukryć!
— No to wracajmy! Musimy ich śledzić!
Ostrożnie przykucnęli. Obaj Nawajowie nadeszli, ukryli konie w zagajniku i sami zaszyli się w gąszcz. Nieprzyjaciele byli oddaleni od siebie o dziesięć kroków. Indianie, pewni, że są tu sami, rozmawiali beztrosko i tak głośno, że król naftowy i jego kompani wszystko dobrze słyszeli.
Czy biali nadejdą? — zapytał jeden.
— Nadejdą — rzekł drugi. — Chcą odzyskać papier i dlatego na pewno wrócą.
— W takim razie idą na spotkanie śmierci. Jeżeli pójdą za naszymi wojownikami, wpadną w ich ręce, jeżeli zaś opamiętają się wcześniej i zechcą się wycofać, zastrzelimy ich z miejsca.
— Słyszycie? — szepnął król naftowy. — To nam wystarczy.
— Tak, wiemy dosyć dużo — potwierdził Buttler. — No i co dalej?
— Do diabła z nimi!
— Well, jestem gotów! Bierz strzelbę i celuj w lewego! Poller niech przygotuje broń na wszelki wypadek!
Przyłożył strzelbę do skroni i wycelował w prawego.
— Raz—dwa—trzy!
Huknęły strzały. Zaszemrały gałęzie potrącone padającymi ciałami i rozległy się krótkie jęki, które po chwili ucichły. Biali opuścili kryjówkę i podeszli do Indian leżących w gęstwinie z przebitymi głowami.
— Tak! — roześmiał się król naftowy. — Nie będą nas ścigać ani nie zastrzelą. Niech tu zostaną na pożywienie dla sępów i wilków stepowych. Zabierzmy, co może nam się przydać.
Trzej bandyci splądrowali torby zabitych. Bardzo ich ucieszył zapas żywności i amunicji. Oczywiście zabrali także konie Indian, które mogły się przydać w podróży.
Niebawem odjechali z przekonaniem, że nie grozi im ponowna zasadzka. Popędzali konie, dopóki nie dotarli do miejsca nad brzegiem, gdzie nocą biwakowali Indianie. Zeskoczyli z koni i zaczęli badać grunt, ale nie znaleźli nic poza śladami, które prowadziły wzdłuż wybrzeża.
Pojechali za tropem i po kwadransie dotarli do miejsca, gdzie Nawaje przeprawili się przez rzekę. Na drugim brzegu znaleźli wyraźne ślady obozu białych. Znowu zsiedli z wierzchowców, aby przyjrzeć się uważnie temu tropowi.
— I tu był obóz — rzekł król naftowy. — Czy wiecie, kto tu obozował?
— Naturalnie Old Shatterhand i jego ludzie — odpowiedział Buttler. — Nikt inny nie mógł tu być. Wyjrzyjcie przez zagajnik! Ślad prowadzi na za chód.
— Tak. Nawaje przeprawili się przez rzekę i natknęli na białych. Połączyli się i wszyscy ruszyli na Nijorów. A więc... — urwał i z niekłamanym lękiem spojrzał przed siebie.
— Co takiego? — zapytał Buttler.
— Do tysiąca diabłów! Przyszła mi do głowy myśl, straszliwa, okropna myśl!
— Jaka?
— Jeśli jest tak, jak przypuszczam, to powinniśmy natychmiast zrobić zwrot w tył, jak stare psy, które dostały cięgi zamiast żarcia. Na pieniądze możemy już nie liczyć. Nie tylko dolara, ale nie dostaniemy nawet centa!
— Do pioruna! Dlaczego?
— Ponieważ przekaz jest diabła wart! Nawaje niewątpliwie opowiedzieli wszystko Old Shatterhandowi i Winnetou.
— Tak. Prawdopodobnie powiedzieli im, jak pięknie wystrychnęliśmy ich na dudków.
— Nie chwal się, teraz my jesteśmy dudkami! Wolf, który odebrał nam czek, oczywiście rozmówił się z bankierem. Cóż więc z tego wynika?
— Że on... do kaduka! Teraz wiem, co masz na myśli! Wolf wręczył przekaz bankierowi!
— Naturalnie! — syknął król naftowy.
— W takim razie ostatnia nadzieja prysnęła jak bańka mydlana! Wszystko, wszystko stracone! Musisz wreszcie przyznać, że popełniłeś głupstwo!
Król naftowy nie chciał jednak przyznać im racji, w efekcie wybuchła kłótnia i obaj bracia omal nie skoczyli sobie do oczu. Poller rozdzielił ich i rzekł:
— Nie chcecie się chyba mordować! Nie naprawi to błędu. Nie wiem, dlaczego patrzycie przez czarne szkła i poddajecie się rezygnacji. Jeszcze nic straconego!
— Nie? — krzyknął wściekły Grinley. — Czeku już nie ma!-
— Nie, jest. Poprzednio był w posiadaniu Wolfa, teraz jest w posiadaniu Rollinsa. Cóż to dla nas za różnica? Wszystko jedno, kto go ma, byleby czek istniał.
— Wiem o tym. Nikt nie musi mi tego tłumaczyć. Ale czeku już w ogóle nie ma. Jest prawie jasne, że Rollins natychmiast go zniszczył!
— Zniszczył? Uwierzę dopiero wtedy, kiedy będę miał dowód. Zniszczył — to ma znaczyć, że podarł. Jeśli się rozrywa papier, nie przechowuje się później strzępów, ale rzuca sieje gdzie- ° koi wiek. Gdzie tu widzicie skrawki" papieru? Od wczoraj nie powiał najlżejszy wiaterek, nie uniósł więc papieru, strzępki przekazu leżałyby tutaj. Przeszukajmy jednak starannie także okolicę obozu.
Pomimo skrupulatnych poszukiwań, nic nie znaleźli. Król naftowy odetchnął głęboko, twarz mu się rozjaśniła i rzekł:
— Odzyskuję nadzieję. Poller miał rację. Nie chowa się przecież podartego papieru. Bankier zatem nie zniszczył czeku.
— Tak jest — potwierdził Poller. — Może nawet dlatego nie zniszczył, aby mieć pamiątkę po niebezpiecznych przeżyciach na Dzikim Zachodzie.
— I to możliwe. Nie traćmy humoru.-Lepiej nawet, że to bankier ma czek, a nie Wolf. Z kieszeni starego wygi wydostalibyśmy go z trudem i drogą morderstwa, bankier natomiast jest niedoświadczonym safandułą, który nawet nie będzie śmiał stawić oporu.
— Bezprzecznie — potwierdził Buttłer. — Z Rollinsem sprawa łatwa. Prędzej z nim dojdziemy do ładu niż ze starym kojotem prerii. A więc powzięliśmy decyzję! Co dalej?
— Pojedziemy w ślad za białymi połączonymi z Nawajami.
— Musimy być ostrożni!
— Ba, wysłali naprzeciw nam wywiadowców i nie przypuszczają, że ich zastrzeliliśmy. Sądzą raczej, że jesteśmy pod ich nadzorem i że wywiadowcy uprzedzą ich o naszym przybyciu.
Dosiedli wierzchowców, ujęli oba zdobyte konie za uzdy i ruszyli dalej tropem Nawajów i białych.
Jechali wciąż wysokim brzegiem rzeki w pobliżu skraju lasu i krzewów. Ślad był stale jednakowy, do pewnego miejsca, gdzie pogłębił się i rozszerzył. Ale z jakiego powodu? Zatrzymali się i ponownie zeskoczyli na ziemię. W tym miejscu poprzedniego wieczoru Szi-So czekał na Old Shatterhanda i Winnetou i tutaj Apacz rano spotkał się z połączonymi oddziałami białych i czerwonych.
— Bawili tu przez dłuższy czas — rzekł Buttler. — Widać to dokładnie. Konie nie przebiegły terenu od razu, ale stały na miejscu i wydeptały grunt kopytami. Co też mogło ich zatrzymać?
— Kto to może wiedzieć? — rzekł król naftowy. Prawdopodobnie dowiemy się później.
— Chciałbym wiedzieć już teraz. Spójrzcie, ślady prowadzą wprost do zagajnika! Zobaczymy, co tam zaszło!
Pozostawili konie i podeszli do zagajnika. Naraz usłyszeli krzyki w obcym języku:
— Na pomoc, na pomoc! Ratunku! Zatrzymali się i nadstawili uszu.
— To nie były słowa angielskie — rzekł Buttler.
Zdaje się, że raczej niemieckie. Nie zrozumiałem znaczenia.
— Ja zrozumiałem — odezwał się Poller. — Ktoś wzywa pomocy.
— Kto potrzebuje naszej pomocy, ten nie jest dla nas groźny.
— A jeśli to zasadzka, do której chcą nas złapać?
— Nie przypuszczam. Chodźmy szybciej!
Pośpieszyli śladem wiodącym do zagajnika i zobaczyli dwa osiodłane konie przywiązane do krzaków. Zbliżyli się do wołającego o pomoc tak blisko, że mógł ich zobaczyć, krzyknął bowiem:
— Tutaj, tutaj, panie Poller! Bądź pan łaskaw i odwiąż mnie!
— Do licha! — zawołał Poller. — To głos zwariowanego kantora. Komponuje operę w dwunastu aktach, innymi słowy, zbija bąki! Chodźcie! Nie ma się czego bać.
— Ale — wzdragał się jeszcze król nafty — należy teraz do kompanii Old Shatterhanda i Winnetou i kto wie, czy to nie jest pułapka.
— Wątpię, bardzo wątpię! Jestem raczej pewny, że na skutek kolejnego głupstwa zostawiono go tutaj samego.
Grinley wszedł w zagajnik, a za nim obaj towarzysze. Istotnie, okazało się, że kantor miał ręce skrępowane na plecach i przywiązane do pnia drzewa. Jednakże nie narażało go to na szczególne niewygody czy bóle. Siedział swobodnie na miękkiej trawie, wsparty plecami o drzewo.
— Pan, panie kantorze? — zapytał Poller. — To dziwne!
— Kantor emeritus, jeśli mogę pana prosić! A to ze względu na dokładność, gdyż emeritus nie jest już aktywny, panie Poller.
— Pańskie położenie wydaje mi się bardziej pasywne niż aktywne, to prawda. Jakże pan wpadł w tak opłakany stan?
— Związano mnie.
— To widzę. Ale kto?
— Stone i Parker z rozkazu pana Old Shatterhanda.
— Dlaczego?
— Nic... nie wiem właściwie, nescio
— rzekł kantor, wstydząc się wymienić właściwą przyczynę. Niech pan nie pyta mnie teraz, ale uwolni jak najprędzej!
— Chętnie, bardzo chętnie, ale nieco cierpliwości, proszę pana. Old Shatterhand związał pana, aby ustrzec się przed głupstwami, do których pan jest skory. A jednak uważam, że nie postąpił słusznie, wiązać pana, tu, na pustkowiu, samego, bez żadnej obrony...
— Samotnego? Nie jestem sam! Dano mi strażnika.
— Któż to taki?
— Pan Rollins, bankier.
— Tak? — zapytał Poller z radosnym uśmiechem. — Tylko on i nikt więcej?
— Tylko on. Sam się zaofiarował. Zaklinałem go nieustannie na wszystkie moce niebieskie, aby mnie uwolnił. Cóż, kiedy to niewzruszony jak skała, surowy, zimny człowiek.
Pollerowi zdanie kantora o bankierze było na rękę. Starał się go utwierdzić w tej opinii.
Tak, okrucieństwo tego człowieka zasługuje na karę. Należy więc pana uwolnić, a jego związać!
— Owszem, tak będzie sprawiedliwie! Bardzo będę się cieszył i wcale go nie uwolnię, nawet gdyby bardzo mnie prosił. Zostawię go tutaj w więzach i pojadę w ślad za towarzyszami do Zimowej Wody.
— Ach, pojechali nad Zimową Wodę? Czego tam szukają?
— Chcą napaść na Nijorów i wziąć ich do niewoli. Nie zabrali mnie ze sobą, ponieważ sądzili, że ja... ego enim exitiabilis
... że ja, hm... Dlatego związali mnie, a bankier wyraził gotowość zostania przy mnie, gdy nie było innych ochotników. Wolał raczej zostać niż narażać się na niebezpieczeństwo walki z Indianami.
— Bardzo, bardzo roztropnie. Nie widzę go jednak. Gdzie on jest?
— Siedział na skraju zagajnika i widział, jak się zbliżacie. Zląkł się i ukrył
— Czy poznał nas?
— Nie. Byliście zbyt oddaleni. Ale,, ponieważ przybyliście z tej strony, ą więc nie od naszych towarzyszy, zatem uznał was za nieprzyjaciół.
— A więc odszedł i nie wie pan, dokąd?
— O, wiem bardzo dobrze!
— Niech pan nam powie, abyśmy mogli go sprowadzić i dowieść, że mamy względem niego i pana dobre zamiary.
— Dobre zamiary? — odpowiedział kantor usiłując nadać swojej twarzy wyraz szczwanego lisa. - A więc myśli pan, że ja panu wierzę, czcigodny panie Poller? Ani mi się śni! Nas miłośników sztuki, niełatwo oszukać.
— Nie zamierzam pana oszukiwać. Mówię prawdę i mam dobre względem pana i bankiera zamiary.
— Chyba tylko względem mnie! Oszustwem była cała afera ze źródłem nafty. Chciał pan naciągnąć bankiera na poważną kwotę.
— Głupstwo! Jeśli zbada dokładnie jezioro, orzeknie, że to źródło naprawdę istnieje. Cóż, kiedy nie zna się na tym i dał się przeciw nam podjudzić. Oczywiście dostanie za to mały upominek. Chcemy go związać i pana postawić na straży. Zastanów się pan, co to za kapitalna scena dla opery! Ten, kogo pan nadaremnie błagał, musi teraz pana błagać o uwolnienie! Tak nakazuje sprawiedliwość, ten ważny czynnik w sztuce teatralnej.
— Tak, tak, ma pan słuszność! — zawołał natchniony kantor. — Scena do mojej opery, wspaniała, świetna scena! Z początku ja jego proszę — świetna aria dla bary tona. Nie chce spełnić mojej prośby — w drugim basie. A potem baryton jest wolny, a drugi bas związany. Znowu świetna aria żałości i cała scena kończy się wielkim, przepysznym duetem. To wywrze wrażenie! Jestem panu niezmiernie wdzięczny za pomysł.
— No dobrze. — Więc gdzie jest Rollins?
— Powiedział, że za nami w skale nadbrzeżnej znajduje się wąska szczelina zamaskowana drzewami. Miał tam się właśnie schować.
Poller pobieżnie opowiedział towarzyszom treść rozmowy. Roześmieli się z radości i wkrótce znaleźli szczelinę, w której przycupnął Rollins. Trzymali w rękach noże. Król naftowy zapytał urągliwie:
— Hallo, Mr Rollins, co pan tu robi w tej szparze? Czy szuka pan źródła nafty?
Bankier strasznie się przestraszył, kiedy go poznał. Nie był bynajmniej bohaterem, a teraz miał przeciwko sobie trzech bandytów.
— Bądź pan łaskaw i wyjdź do nas! — rozkazał król naftowy. — Nie spełnia pan obowiązku, który panu powierzono!
— Obowiązku? zapytał bojaźliwie, wychodząc ze szpary.
— Tak, sir. Miał pan przecież strzec swego dobrego przyjaciela, kantora. Dlaczego pan umknął?
— Widziałem trzech nadjeżdżających jeźdźców, nie poznałem was jednak.
— Tak! Gdyby pan nas poznał, nie uciekłby pan?
— Nie.
— Cieszy mnie, że darzy pan nas tak wielkim zaufaniem. Bądź pan łaskaw wrócić z nami do kantora!
Otoczyli go i zaprowadzili do drzewa. Tam król naftowy wyjął rewolwer, nabił go i rzekł:
— Muszę panu powiedzieć coś wesołego. Mimo próśb kantora nie rozwiązał go pan...
— Zabroniono mi! — wtrącił szybko bankier.
— To nas nie obchodzi! Kantor jest bardzo rozżalony i żąda, abyśmy panu pokazali, jak przyjemnie jest być związanym. Jesteśmy łaskawsi od pana i spełnimy jego skromną prośbę.
— Jak pan to rozumie? — jęknął przerażony Rollins. — Co to ma znaczyć? Czy chcecie mnie...
— Pana związać? Tak.
— Słuchajcie, ja tego nie zniosę!
Wyprostował się przybierając groźną minę. Król naftowy poklepał go po ramieniu i rzekł ze śmiechem:
— Nie nadymaj się pan daremnie, sir! Znamy pana dokładnie! Chcemy tylko sprawić przyjemność kantorowi i przywiązać pana — nic więcej. Kiedy się oddalimy, będzie mógł pana uwolnić. A więc, co pan o tym sądzi?
Przybrał groźną postawę i przekładał nóż z ręki do ręki. Buttler i Poller naśladowali go. Bankierowi strach patrzył z oczu. Powściągnął gniew i lęk i rzekł tonem na pozór żartobliwym:
— Co ja myślę? Nic. Jeśli pana bawi zachcianka tego obłąkańca, to proszę bardzo. Nie będę się z wami o to spierał.
— Bardzo rozumnie, bardzo rozumnie odparł król naftowy. — A więc do roboty!
Uwolnił kantora. Rollins podszedł do drzewa, wyciągnął ręce i rzekł:
— Tania przyjemność, panowie! Przypuszczał, że zwiążą go słabo jak kantora, ale wkrótce rozczarował się gorzko. Poller złapał go za prawą, Buttler za lewą rękę. Pchnęli bankiera na drzewo tak brutalnie, że aż krzyknął z bólu. Przyłożyli jego ręce do pnia, król naftowy związał mu je rzemieniem i rzekł:
— Tak, panie Rollins, zaczyna się tania przyjemność, ale pana może to drogo kosztować. Jeśli sobie przypominamy, nosi pan w surducie miły pugilares, z którego pragnę wziąć sobie coś na pamiątkę.
Mówiąc to wpatrywał się w twarz bankiera z szyderczym uśmiechem.
Rollins zbladł.
Król naftowy sięgnął mu do kieszeni, wyrwał pugilares i bez trudu znalazł czek, który zaraz schował z triumfalnym westchnieniem ulgi, Po czym rzucił pugilares do stóp bankiera.
Nieszczęsny Rollins jęczał z wściekłości. Usiłował wyrwać się, ale ciasno związane rzemienie wpiły się w ciało jeszcze bardziej. Nie mógł powstrzymać się od okrzyku bólu.
— Milcz pan, uspokój się! — szydził król naftowy. Odbieram tylko to, co mi w swoim czasie zaofiarowano.
Kantor, który nie rozumiał angielskiego i za bardzo był zajęty sceną teatralną, aby pojąć rozgrywającą się przed jego oczami rzeczywistą scenę, zdawał się nawet odczuwać pewną satysfakcję z powodu złości bankiera.
Poller życzył mu powodzenia w zamierzonej świetnej arii, na co kantor odpowiedział ukłonem. Po chwili trzej rozbójnicy podeszli do koni, dosiedli ich i odjechali.
Kompozytor usiadł na wprost bankiera i mierzył go zadowolonym spojrzeniem. Rollins nie mógł pojąć jego postępowania, budziło w nim wściekłość, dlatego pod najstraszliwszą groźbą domagał się uwolnienia. Oczywiście rozkazywał po angielsku, w języku, którego kantor nie znał. Było to odwrócenie poprzedniej sceny, kiedy to kantor z tym samym powodzeniem błagał bankiera wielokrotnie po niemiecku.
Podczas gdy Rollins wykrzykiwał wszystkie angielskie przekleństwa, kantor siedział naprzeciw i obserwował go spokojnie, gwiżdżąc przez zęby melodię, która miała się rozwinąć w świetną arię. Bankier pienił się ze złości; potem, kiedy jego gniew osiągnął najwyższy stopień, nastąpiło raptownie zmęczenie. Teraz dopiero zastanowił się nad sytuacją. Od buchaltera nauczył się kilku niemieckich wyrażeń, a kantor znał parę angielskich słów. Czy ten skromny zasób wiadomości lingwistycznych nie mógł od biedy wystarczyć do porozumienia się z kantorem? W każdym razie postanowił spróbować.
— Panie kantorze — zaczął — unbind, unbind
!
— Kantor emeritus, proszę! — brzmiała odpowiedź.
— Unbind, unbind!
— Zawiązać? — zapytał kantor. — Chce pan coś zawiązać?
Co takiego?
W ten sposób „porozumiewali się" przez kwadrans. Przede wszystkim kantor nie rozumiał bankiera, następnie uważał za rzecz słuszną, że ten, kto mu pozwolił trwać w pętach, sam powinien doświadczyć, jak smakują. Jednak w końcu zwyciężyła jego wrodzona dobroduszność. Kiedy Rollins ponowił próby wyrwania się z pęt, kantor podszedł do niego i z nie lada wysiłkiem rozsupłał specjalnie mocno ściągnięte więzy. Sądził, że zasłużył na jakieś podziękowanie, lecz mylił się bardzo. Rollins wyprostował się, po czym obdarzył kantora tak mocnym uderzeniem w głowę, że biedny emeritus zachwiał się i runął w krzewy. Następnie bankier wyprowadził konia z zarośli, dosiadł go i pojechał na zachód do swoich towarzyszy.
Kantor podniósł się powoli, pomacał obolałe miejsce i szepnął do siebie:
— Wdzięczność jest rzadką cnotą.
Ponieważ bał się zostać sam, więc także wyprowadził konia z krzewów, wdrapał się na siodło i pojechał również na zachód, w kierunku białych i Nawajów.
*
— Ale — zapyta Czytelnik — jak to się stało, że kantora zostawiono po drodze i nawet go związano?
Otóż tego samego dnia nieszczęśnik podszedł do Hobble-Franka i zapytał:
— Panie Frank, jeśli mnie dobrze poinformowano, wyruszamy przeciw Nyorom? Jak się zdaje, zamierzamy na nich napaść?
— Tak — potwierdził Frank.
— To mnie bardzo cieszy, to mnie nadzwyczajnie cieszy!
— Dlaczego?
— Nie powinien pan chyba pytać! Wie pan, że komponuję dwunastoakto-wą operę!
— Zdaje się, że wspominał pan o tym.
— Na pewno panu mówiłem. Otóż znalazłem tutaj bohaterów, którzy są mi potrzebni, jednakże nie zaprezentowali mi się dotychczas w czynie.
— Nie? Zdawało mi się, że dokonali już czegoś, na co inni nigdy by się nie odważyli. Pędziliśmy z jednej przygody do drugiej!
— Chętnie to przyznaję, ale bohaterstwo nie okazało się jeszcze w całej swej przepysznej wspaniałości. Chcę zobaczyć bitwę, w której człowiek mocuje się z człowiekiem, a bohater kładzie jednego wroga po drugim. Chciałbym przeżyć prawdziwą, krwawą walkę!
— Po co? Jeśli szuka pan silnych wrażeń z miłości do sceny, to jednak z tego powodu nie powinien pan sobie życzyć prawdziwej walki i prawdziwego przelewu krwi!
— A jednak! Na tle własnych przeżyć o wiele łatwiej komponować. Zgiełk walki, krzyki i wycia, szczęk broni, huk wystrzałów — to wszystko trzeba usłyszeć, aby później odpowiednio rozpisać to na poszczególne instrumenty.
— To wszystko może pan przypłacić życiem, a wtedy co się stanie z pana piękną operą?
— My, kompozytorzy, cieszymy się szczególną opieką Muz, nam nic złego nie może się zdarzyć. A może pan słyszał, aby Indianie zastrzelili kiedy kiedykolwiek jakiegoś znakomitego kompozytora?
— Nie, nie słyszałem.
— A więc! Mnie nic nie może zagrażać. Czy pan myśli, że dzisiaj dojdzie do rozprawy?
— Hm! Jeżeli wszystko odbędzie się tak, jak przewidują Old Shatterhand i Winnetou, to pokonamy wrogów bez wystrzału. Jeśli tak się nie stanie, może spłynąć naprawdę wiele krwi. Nic nie można powiedzieć. Jeśli na przykład Nijorowie spostrzegą, że Nawaje zastawili sidła, diabli porwą nasz plan.
— W jaki sposób mogą spostrzec?
— W jakikolwiek. Głupi zawsze pyta więcej niż może odpowiedzieć człowiek rozsądny. Powiedziałem, że nic z góry nie można przewidzieć. Na przykład, jeśli u brodu strzeli panu do głowy biec na lewo zamiast na prawo wszystko będzie stracone.
Hobble-Frank powiedział to na poły poważnie, na poły żartobliwie. Ale twarz kantora przybrała wyraz zadowolenia.
— Ergo
— zapytał — na lewo zamiast na prawo? Czy dobrze zrozumiałem? Tak?
Skinął z zadowoleniem, co nie uszło uwadze chytrego Hobble-Franka. Myśliwy postanowił zwrócić się do Old Shatterhanda, aby unieszkodliwić krwawą żądzę walki kantora. Zresztą później kantor wygadał się całkowicie przed panią Rozalią Eberschbach i w ten sposób sam przyczynił się do udaremnienia swoich zamiarów.
Wkrótce potem jeźdźców zatrzymał Winnetou, który wyjechał z zagajnika. Podszedł do Old Shatterhanda i do wodza Nawajów i zameldował:
— Nijorowie trwają przy swoim planie i nie zmienili stanowisk. Moi bracia mogą więc wykonać to, co wczoraj omówiliśmy z Old Shatterhandem. Uważam tylko za konieczne wprowadzić drobną zmianę.
— Jaką? — zapytał Old Shatterhand.
— Postanowiliśmy zjechać w wyschnięty bród i potem skierować się na prawo, dopóki nie dotrzemy do rzeki. Nijorowie zejdą do nas z wyżyny i wtedy z tyłu mogą ich zaatakować Nawajowie. Ale trzeba tak postąpić, żeby wróg nie zdążył użyć broni palnej — może kogoś z nas zastrzelić lub zranić. Wobec tego musimy od razu ich przekonać, że zginą, jeżeli wdadzą się w walkę.
— Winnetou ma słuszność. Musimy mieć przy boku paru Nawajów, aby od razu dowieść Nijorom, że wpadli we własne sidła.
— Tak też myślę — rzekł wódz Apaczów.
— Ale tych kilku Nawajów nie powinno przybyć razem z riami, raczej muszą nas oczekiwać na miejscu w ukryciu przed Nijorami.
— Mój biały brat odczytał moje myśli.
— Łatwo zgadnąć, jakie plany ma mój czerwony brat. Nijorów jest trzystu, podczas gdy Nawajów będzie sześciuset. Wystaczy, jeżeli obsadzimy tyły wrogów pięcioma setkami wojowników, pozostała setka musi być tutaj, z wysokiego brzegu zejść do rzeki i podkraść się aż do ujścia Zimowej Wody. Tam wojownicy schronią się do zagajnika i będą oczekiwać naszego przybycia. Kiedy przybędziemy i gdy tylko Nijorowie zechcą się na nas rzucić, setka owych wojowników wystąpi z ukrycia i przyłączy się do nas. To odniesie właściwy skutek; wrogowie będą oszołomieni, a tymczasem nasze posiłki liczące pięciuset wojowników będą miały dosyć czasu, aby wpaść na ich tyły.
— Tak jest. Przyznaję słuszność słowom Old Shatterhanda. Nitsas-Ini, mężny wódz Nawajów, niech wybierze setkę wojowników. Niech bezzwłocznie zaczną się skradać do ujścia Zimowej Wody. Następnie pięciuset pozostałych odjedzie, a kiedy tylko, według naszego obliczenia, dotrą do swoich stanowisk, natychmiast stąd wyruszymy.
Tak się też stało. Stu Nawajów ukryło się w zaroślach, aby następnie zejść do rzeki. Oczywiście nie mogli zabierać ze sobą koni — powierzyli ich wodze towarzyszom. Wkrótce potem i pozostałe wojsko Nawajów ruszyło w drogę.
Kiedy już Nawaje się oddalili, Old Shatterhand powtórnie wyłożył swój plan wychodźcom w ich ojczystym języku, dotychczas bowiem rozmowy toczyły się po angielsku. Nawoływał ich do zachowania ostrożności i spokoju, ostrzegał przed zgubnymi następstwami najdrobniejszych wykroczeń. Naraz odezwała się pani Rozalia:
— My wszyscy na pewno nie popełnimy nic takiego, ale znam jednego, który uplanował sobie głupi figiel.
— Któż to?
— Któż to? Jeszcze pan pyta! Kiedy mowa o głupich figlach, może pan chyba odgadnąć, kogo mam na myśli. Oczywiście kantora! Chciał mnie namówić do takiego samego głupstwa. Otóż zamierza w chwili, kiedy przybędziemy nad Zimową Wodę, skierować się na lewo.
— Do piorunów! Mógłby przekreślić wszystkie nasze plany! Czy to prawda, co mówi pan Eberschbach?
Pytanie było skierowane do kantora.
— Tak — odpowiedział kantor półgłosem.
— Chce pan bez zapytania obrać inny kierunek? Co pana do tego skłoniło?
— Moja opera.
— Pana opera! A więc znowu dla zwariowanego urojenia chce pan nas narazić na niebezpieczeństwo! Dlaczego ta znakomita opera nasunęła panu ten pomysł?
Kantor nie mógł .wykrztusić wyjaśnienia. Zamiast niego odezwał się Hobble-Frank:
— Wiem dobrze, jaki zamiar leży u podstaw jego planu. Kantor powiedział mi poprzednio, że chciałby uzyskać dla swej heroicznej opery scenę walki, pojedzie zatem na lewo, aby Nijorowie nas spostrzegli i aby dzięki temu rozpętała się walka.
Wszyscy byli wstrząśnięci okrutną lekkomyślnością kompozytora.
— Straszliwy człowiek! — gniewał się Old Shatterhand. — Ale postaramy się, żeby nie mógł nam zaszkodzić. Nie pojedzie z nami. Zostanie tutaj.
Kantor z oburzenia odzyskał mowę:
— Nie pozwalam, Mr Shatterhand! Nie jestem żołnierzem ani rekrutem, który musi słuchać rozkazów!
— Usłucha pan. Zostanie pan tutaj pod nadzorem.
— Ucieknę.
— Pięknie! W takim razie zwiążemy pana.
Tak się też stało, mimo sprzeciwów nieszczęsnego kompozytora. Należało powierzyć komuś nadzór. Bankier sam się zaofiarował, ponieważ nie nęciło go spotkanie z Nijorami. Old Shatterhand zgodził się i surowo zakazał rozwiązywać kantora.
*
Tymczasem oddziały Nawajów skryły się za horyzontem. Należało przypuszczać, że niebawem staną u celu. Old Shatterhand zarządził wymarsz.
Biali pokładali w Old Shatterhan-dzie i Winnetou bezgraniczne zaufanie. Obecność tych dwóch ludzi wyzwalała w nich niebywałą odwagę. Old Shatterhand prosił wszystkich o beztroski wyraz twarzy, a zwłaszcza o to, aby nie rzucali lękliwych spojrzeń w stronę ukrytych wrogów.
Droga oddziału biegła równolegle do rzeki, więc dojechano do Zimowej Wody pod kątem prostym. Sama Haw-kensa nie opuszczał dobry humor. Śmiał się głośno i prowokował innych do śmiechu, pragnąc w ten sposób otumanić wroga. Przybywszy na brzeg brodu, zaczęto zjeżdżać w dół w wyschnięte łożysko. Winnetou i Old Shatterhand jechali na czele. Uwadze ich przenikliwych oczu nie mogło ujść nic, chociaż udawali, że jazda w wesołej kompanii rozprasza ich skupienie.
Na lewo stało kilka głazów. Spoza jednego wyjrzała ostrożnie głowa Nit-sas-Ini.
— Altso-ti — Jesteśmy tu — szepnął do przyjaciół i skrył się ponownie.
Towarzystwo skręciło w lewo i pojechało wyschłym łożyskiem do ujścia Chelly. Z prawej i lewej strony wznosiły się wysokie, strome skały, a na przedzie rwała woda rzeki Chelly. Na jej brzegu ciągnął się wąski, ale bardzo gęsty pas zarośli. Tutaj się zatrzymano.
Old Shatterhand wpatrzył się uważnie w krzewy. Trzasnęła jakaś gałązka i na chwilę ukazała się ręka czerwono-skórego. A więc udało się wziąć wroga w kleszcze.
Old Shatterhand, wskazując na kąt między skałą nadbrzeżną, a jej występem z lewej strony, rzekł:
— Niech kobiety i dzieci ukryją się tutaj. Tam nic im nie może grozić.
Wychodźcy usłuchali rozkazu. Oparła się tylko pani Rozalia.
— Co? Ja miałabym się ukrywać? — rzekła. — Co pomyślą o mnie ci Indianie?
Wyrwała strzelbę z ręki męża, złapała ją za lufę i groźnie wymachiwała kolbą nad głową.
— Pst! Precz ze strzelbą! — ostrzegł Old Shatterhand.
— Nijorowie obserwują nas i mogą z tego ruchu domyślić się, że spodziewamy się rozprawy. Wkrótce nadbiegną z krzykiem i wyciem. Wtedy niech każdy przyłoży broń, ale nie strzela. Jeżeli jednak groźba ich nie powstrzyma, trzeba będzie się bronić. W takim razie strzelajcie na moją komendę, ale starajcie się oszczędzać Indian i trafiać w nogi. A teraz siądźcie sobie na ziemi najspokojniej w świecie!
Biali usiedli twarzami zwróceni w stronę łożyska rzeki, skąd spodziewali się napadu Nijorów.
Old Shatterhand i Winnetou stali obok siebie i na pozór beztrosko gawędzili. Łożysko wyschłej rzeki podczas dużych opadów wypełniało się wodą i unosiło mnóstwo głazów, które osadzały się w pobliżu ujścia. Głazy te mogły służyć za osłonę, należało się spodziewać, że skorzysta z niej awangarda Nijorów. "
Istotnie, wkrótce Winnetou, przyjrzawszy się bacznie jednemu z głazów, rzekł do Old Shatterhanda: -1
— Za wielkim trójkątnym głazem kryje się nieprzyjaciel. Czy mój brat go dojrzał?
— Tak. Widziałem, jak czołgał się do głazu. To sam wódz Mokaszi.
— A więc nadeszła chwila. Czy mój brat nie sądzi, że lepiej nie czekać na ich natarcie?
— Czy chcesz z nimi mówić?
— Nie. Niech przemówi mój biały brat. Ty masz sztucer, który uważają za zaczarowaną broń. A zatem głos twój bardziej zaważy od mojego.
— Dobrze. Zaczynamy!
Półgłosem wypowiedział kilka słów w kierunku zagajnika, gdzie zaczaiła się setka Nawajów i potem rzekł do białych:
— Nijorowie nadchodzą. Podnieście się i przyłóżcie strzelby do skroni!
Postąpił kilka kroków naprzód i przygotowawszy sztucer do strzału, zawołał w kierunku głazu:
— Czemu chowa się Mokaszi, wódz Nijorów, skoro chce nas odwiedzić? Może przybyć do nas otwarcie. Wiemy, że znajduje się tutaj wraz z trzema setkami swych wojowników.
— Uff, uff! — rozległo się za skałą i Mokaszi podniósł się. — Białe psy wiedzą, że jesteśmy? A jednak przybyły tutaj? Czyż Wielki Duch spalił im mózgi, że tak nieliczni ośmielają się stanąć do walki z nami?
— Czy Mokaszi, wódz Nijorów, stracił wzrok? Czyż nie widzi, że nasi ludzie stoją gotowi zastrzelić każdego wroga? I czy nie widzi zaczarowanej strzelby w mojej ręce?
— Wpadniemy na Old Shatterhanda z takim impetem, że zdąży wystrzelić tylko dwa czy trzy razy. Zmiażdżą go strzały moich wojowników. Biali mają do wyboru albo się poddać, albo zginąć w nurcie rzeki. Chyba widzą, że są otoczeni.
Podniósł rękę wysoko — i na ten znak spoza wszystkich kamieni wyłonili się Nijorowie. Inni, którzy nie znaleźli miejsca za głazami, szybko przybiegli z wojennym okrzykiem na ustach. Nie rzucili się jednak na bia-łycht lecz zatrzymali za swym wodzem, ponieważ Mokaszi również stał w miejscu. Znowu podniósł rękę i natychmiast wycie ucichło. Mokaszi zawołał do Old Shatterhanda:
— Białe twarze widzą, że będą zgubione, jeśli zechcą walczyć. Rozwaga nakazuje się poddać.
— My, nieliczni biali, nie lękamy się trzystu Nijorów. Na domiar tego nie przybyliśmy sami. Gdy Mokaszi podniósł rękę, ukazali się jego wojownicy. A teraz ja podniosę swoją.
Na sygnał Old Shatterhanda natychmiast z zagajnika wyskoczyło stu Nawajów i ustawiło się w dwuszereg, kierując strzelby w Nijorów, którzy wydali okrzyk zgrozy. Żaden z nich nie śmiał skierować strzelby w białych.
Zdali sobie sprawę z tego, że Nawajo-wie ich ubiegli, dzięki czemu mają znaczną przewagę; mogli bowiem wypalić w momencie, kiedy tylko Nijorowie podnieśliby broń.
Old Shatterhand nakazał milczenie.
— Czemu wódz Nijorów wciąż spogląda naprzód? Niech obejrzy się w tył!
Mokaszi odwrócił się, a wojownicy w ślad za nim. Poprzednio zwrócili całą uwagę na to, co się działo przed nimi, teraz w odległości dwudziestu kroków od siebie zobaczyli pięciuset Nawajów, którzy zajęli całą szerokość łożyska w ośmiu lub dziesięciu rzędach. Przed nimi stał wódz i zawołał do Mokasziego:
— Tu stoi pięciuset Nawajów, a przed wami stu oraz biali mężowie. Czy wódz Nijorów życzy sobie walki?
Nijorowie zawyli z przerażenia. Dwukrotnie liczniejsi Nawajowie z łatwością ich przekrzyczeli — okrzykiem radości. Old Shatterhand ponownie nakazał milczenie i rzekł podniesionym głosem:
— Pytam Mokasziego, jak pytał go Nitsas-Ini, czy życzy sobie walki. Przeszło sześćset kuł przebye jego stłoczony tłum Nijorów. Ilu ujdzie z życiem? Żaden.
Mokaszi przez długą chwilę spoglądał przed siebie ponuro, potem odrzekł:
— Umrzemy. Ale każdy z nas-przy-najmniej zabije przedtem jednego Na-waja.
— Nie wierzysz w swoje własne słowa. Zanim zdążycie podnieść wasze strzelby, my wszyscy wypalimy.Czyście oślepli i ogłuchli, że ani nie widzieliście, ani słyszeliście, jak Winnetou i ja zakradliśmy się wczoraj pqd wasz obóz? Siedziałeś ze starymi wojownikami pod skałą, w pobliżu brzegu, a my leżeliśmy na j ej wierzchołku. Słyszeliśmy każde wasze słowo. Czy nie wiecie, jak trzeba być ostrożnym, gdy topór wojny został wykopany?
— Uff, uff! — zawołał zaskoczony Mokaszi. — Old Shatterhand i Winnetou leżeli na kamieniu, pod którym siedzieliśmy?
— Tak. Słyszeliśmy, jak omawialiście plan zasadzki. Po co porwaliście się na ludzi, o których wiecie, że nie lękają się wszystkich wojowników waszego plemienia razem wziętych?
Mokaszi opuścił strzelbę i rzekł:
— Wielki Manitou był przeciwko nam; nie chciał, abyśmy zwyciężyli.
Old Shatterhand lub Winnetou niech podejdą do mnie, aby ze mną walczyć. Kto z nas zabije przeciwnika, tego plemię ujdzie za zwycięzcę.
— Czy łudzisz się, że zdołasz pokonać mnie albo Winnetou? Czy słyszałeś, aby któregoś z nas pokonano? Twoja propozycja nie zmieni waszego losu. Lecz nie jesteśmy zwolennikami przelewu krwi i dlatego chcemy uniknąć walki.
— Jak możecie tego uniknąć? Czy przypuszczasz, że się oddamy na waszą łaskę i niełaskę?
— By najmniej, gdy ż tak nie poddaj ą się mężni, a Nijorowie są mężnymi wojownikami. Czy nie znasz Old Shatterhanda i Winnetou, czy sądzisz, że chcą zgotować wam i waszym potomkom wieczną hańbę?
Mokaszi odetchnął z ulgą i zapytał:
— W takim razie w jaki sposób można uniknąć walki, aby nasze kobiety i dzieci nie wytykały nas palcami?
— Zastanowimy się nad tym. Niech podejdą do mnie Mokaszi, Nitsas-Ini i Winnetou. Mokaszi może zabrać ze sobą broń, gdyż nie poddał się jeszcze i musi uchodzić za wolnego człowieka.
— Przyjdę.
Podniósł strzelbę i podszedł do Old Shatterhanda i usiadł przy nim z godnością wodza. Biały myśliwy, Winne-,tou i Nitsas-Ini również usiedli. Nitsas-Ini musiał przejść przez szeregi Nijorów. Przepuścili go bez słowa> gniewu, chociaż niektórzy wodzili za nim posępnymi spojrzeniami.
Teraz mogła się rozpocząć narada. Jej uczestnicy siedzieli może kwadrans w milczeniu, jak wymagał zwyczaj indiański. Każdy był pochłonięty własnymi rozważaniami. Old Shatterhand i Winnetou wpatrzyli się uważnie w obu wodzów, pragnąc jak gdyby wyczytać ich najtajniejsze myśli. Następnie porozumieli się krótkimi spojrzeniami i Winnetou zagaił obrady:
— Czterej wojownicy zeszli się tutaj dla układów. Który z nich ma mówić?
Znowu przez chwilę trwało milczenie. Po czym odezwał się Nitsas-Ini:
— Nasz brat Old Shatterhand nie chciał przelewu krwi, niech zacznie!
— Howgh! — potwierdzili pozostali.
Old Shatterhand również przeczekał chwilę, aby zaakcentować swoje słowa, wreszcie przemówił:
Moi bracia wiedzą, że jestem przyjacielem Indian.Cały kraj od morza do mor/ca należał do Indian, lecz oto przybył biały i odebrał im wszystko, przynosząc w zamian swoje choroby. Indianin przeobraził się w steranego cierpieniami nędzarza, który wkrótce umrze. Biały zgnębił go tym, że zasiał niezgodę i że podszczuwał jedno plemię przeciw drugiemu. Czerwoni mężowie byli tak niemądrzy, że tępili się wzajemnie i nie zmądrzeli dotychczas. Przecież dokonaliby wielkich czynów, gdyby zapomnieli o niesnaskach i rozważyli w duchu, że są jednak braćmi. Czy mam słuszność?
— Howgh! — rozległo się dokoła.
— Tak, mam słuszność, gdyż o prawdzie moich słów świadczy rozbrat panujący między dwoma szczepami Apaczów, którzy tępią na sobie topór wojny. Mój brat Nitsas-Ini niech mi powie, z jakiego powodu wyruszył przeciwko Nijorom?
— Ponieważ wykopali przeciwko nam topór wojny.
— Dobrze. A teraz niech powie mi Mokaszi, dlaczego prowadził swoich wojowników przeciw Nawajom?
— Ponieważ wykopali przeciwko nam topór wojny.
— Czy nie rozumiecie, co chcę powiedzieć? Pytałem o powody zatargu, ale wy nie mogliście ich wymienić; każdy z was podaje tylko fakt, że przeciwnik wykopał topór wojny. Czyż nie tak małe dzieci skaczą sobie do oczu dla kaprysu?
Poczekał chwilę, po czym dodał:
— Mój czerwony brat Nitsas-Ini jest nie tylko słynnym i mężnym wojownikiem, ale także rozważnym i mądrym władcą swego plemienia. Zrozumiał, że czerwony człowiek umrze, jeśli zasklepi się w ciemnocie. Dlatego powziął mądre postanowienie. Uczy swego syna, wysłał go za morze, aby dowiedział się, jak można zamienić pustynię na żyzny kraj. Nitsas-Ini wie, że wojna pociąga za sobą tylko niedole, że szczęście można osiągnąć tylko w pokoju. Czyżby się naraz zmienił? Czyżby dzisiaj łaknął krwi swoich czerwonych współbraci?
— Uff! Ufif! Nie życzę sobie tego! —ł zawołał Nawaj.
— Wiedziałem o tym. Gdyby było inaczej, nie nazywałbym się dłużej twoim przyjacielem i bratem Ale w czym zasmakował Mokaszi, wódz Nijo-rów? Wyruszył na wojnę bez słusznej przyczyny i nie uzyskał nad wrogiem najmniejszej przewagi. Musi nawet przyznać, że w chwili obecnej znajduje się w opłakanej sytuacji. Czy zechce przyznać?
— Howgh! — skinął Mokaszi, który zrozumiał intencję Old Shatterhanda.
— A czy człowiek roztropny w chwili takiego niebezpieczeństwa wciąż jeszcze będzie nastawał na życie swoich przeciwników, w których mocy się znajduje?
— Nie.
— Doskonale, jesteśmy jednomyślni. I Nitsas-Ini, i Mokaszi pragną zgody. Chodzi teraz tylko o to, czyja krew się przelała i jakiej żąda zemsty. Czy Mokaszi stracił jakiegoś wojownika i czy zatem pragnie pomsty?
— Nie.
— A więc pytam z kolei mojego brata Nitsas-Ini.
— Khasti-Tine i jego towarzysze zginęli.
— Czy z rąk Nijorów?
— Nie. Z ręki białego, zwanego królem naftowym.
— Czy za ich śmierć poszukujesz zemsty na Nijorach?
— Nie.
— A więc jesteście skwitowani. Nierówność polega tylko na tym, że Nijorowie są zamknięci i że ich krew popłynie na pewno, jeżeli dojdzie do walki. Jednak Nitsas-Ini oświadczył, że nie pragnie przelewu krwi. Nijorowie zaś mają w swej mocy ośmiu wojowników Nawajów. Czy tych szans nie można zrównać? Nijorowie wydadzą jeńców, a Nawaje otworzą potrzask. Wówczas zakopie się topór wojny z powrotem. Mam nadzieję, że moi bracia zgodzą się na moja propozycję... A teraz, jak myślicie, co należy uczynić? Chyba tylko to!
Wyjął zza pasa torebkę z tytoniem, zdjął ze sznurka fajkę pokoju, napełnił ją i położył przed sobą. Następnie zapytał Mokasziego:
— Czy wódz Nijorów przystaje na moją propozycję?
— Tak — brzmiała odpowiedź.
Mokaszi był szczęśliwy, że uniknął kieski za tak niską cenę.
— A co o tym powie wódz Nawajów? Nitsas-Ini nie zgodził się od razu:
— Propozycja mojego brata Old Shatterhanda zapewnia korzyść Nrjorom. Jeśli moi wojownicy ich otoczyli, łatwo możemy odbić ośmiu jeńców. Wystarczy tylko wysłać kilku ludzi do obozu Nijorów. Powiedz zatem, czy zyskujemy na twojej propozycji?
Zapytam raczej, komu zawdzięczasz przewagę nad Nijorami?
— Tobie i Winnetou — odparł Nitsas-Ini zgodnie z prawdą.
— Tak, nam to zawdzięczasz. Nie chełpię się bynajmniej, chciałbym tylko cię skłonić do pobłażliwości w stosunku do twoich czerwonych braci. Co na to powie Winnetou?
— Mówiłeś tak, jakbym to ja mówił — odparł Apacz.
— A więc słowo ma Nitsas-Ini!
Wódz długim spojrzeniem zmierzył szeregi swoich wojowników, a potem bezładny oddział wrogów. Nie chciało mu się oczywiście zrezygnować z tak ogromnej przewagi, ale zaczął się w nim odzywać dobrotliwy wpływ jego białej squaw — z wojowniczego wodza indiańskiego przemienił się w miłującego pokój i troskliwego ojca szczepu. Przez kilka chwil zwlekał z odpowiedzią, wreszcie oświadczył:
— Mój brat Old Shatterhand ma słuszność.
— I jesteś gotów wypalić kalumet z Mokaszim?
— Tak.
Old Shatterhand podniósł się, zwrócił w stronę Indian i zawołał:
— Niech wojownicy Nawajów i Nijorów tutaj skierują spojrzenia, aby zobaczyć, co postanowili ich wodzowie!
Zapalił tytoń i wręczył fajkę Nitsas-Ini, który się podniósł, wypuścił dym ku niebu, ku ziemi i na cztery strony świata, po czym zawołał głośno, aby wszyscy mogli go słyszeć:
— Zakopiemy topory wojenne i wypalimy fajkę pokoju. Nijorowie wydadzą jeńców, po czym staną się naszymi braćmi. Palę i mówię w imieniu moich wszystkich wojowników. Znaczy to nie mniej niż gdyby sami wypalili kalumet. Powiedziałem. Howgh!
Prawdopodobnie Nawaje nie bardzo byli zadowoleni z takiego rezultatu układów. Ciężko im było się wyrzec plonów oczywistego zwycięstwa. Jednakże, wychowani w żelaznej dyscyplinie, słuchali słów wodza bez szemrania. Kalumet jest dla Indian świętością.
Nitsas-Ini wręczył fajkę Mokasziemu, który także się podniósł, pociągnął sześć razy i oznajmił tak samo głośno jak Nitsas-Ini:
— Słuchajcie, wojownicy Nijorów i Nawajów, topory wojny znów są zakopane. Mężowie Nawajów otworzą pierścień, w którym nas zamknęli i stanąsię naszymi braćmi. Potwierdziłem słowa kalumetem, a więc stało się tak, jak gdyby każdy wojownik powiedział to osobno i wypalił fajkę pokoju. Howgh!
Najbardziej zadowoleni byli Nijorowie. Nie spodziewali się takiego wyjścia z niebezpiecznego położenia. Old Shatterhand i Winnetou, jako świadkowie układu, musieli również pociągnąć fajkę pokoju, choć w milczeniu.
Posiedzenie wodzów było zamknięte i wzajemny stosunek obu plemion zmienił się natychmiast. Nawaje zeszli ze swoich stanowisk, a ponieważ nad rzeką było ciasno, więc wszyscy hurmem udali się do obozu Nijorów, aby tam uczcić święto pokoju i uwolnić jeńców. Winnetou, Old Shatterhand i Wolf z obowiązku poszli za wodzami, podczas gdy ich towarzysze zostali w wyschniętym łożysku rzeki.
Początek formularza
|
|
|
Dół formularza
|
Początek formularza
|
|
|
Dół formularza
Karol May
Król Naftowy
V. KARA
Z ożywieniem rozprawiano o minionych wydarzeniach; zwłaszcza Frank i pani Rozalia toczyli żywy dialog, do którego czasami dorzucał swoje zdanie Adolf Wolf. Wkrótce jednak udał się do stryja. U brodu natrafił na Nawajów, którzy sprowadzili konie z ukrycia do obozu. Nitsas-Ini wydawał rozkazy, przy nim stali Winnetou i Old Shatter-hand. Nagle na krawędzi brodu ukazał się jeździec i zawołał:
— Mr Shatterhand, dobrze, że pana widzę! Czy mogę zejść?
— MrRollins!—odpowiedział zapytany. — Pan tutaj? Powinien pan zostać przy kantorze i czekać na gońca. Dlaczego pan opuścił stanowisko?
— Zaraz panu powiem. Podjechał powoli, zeskoczył z konia i
zawołał podniesionym głosem:
— Bodaj by m tam nie został, ale pojechał z wami! Gdyby pan wiedział, co ja przeżyłem!
— Co pan przeżył? Co się stało?
— Rzecz straszna! Król naftowy znowu odebrał mi czek!
— Król naftowy? Do pioruna! Niech pan szybko opowiada!
Bankier zdał sprawę z przygody.
— Człowieku — krzyknął Old Shatterhand — postąpił pan chytrze, bardzo chytrze! Dlaczego pan nie zniszczył czeku?
— Tak, ma pan rację. Chciałem zachować go na pamiątkę, teraz gorzko żałuję. Odzyskajcie ten blankiet, sir. Błagam pana!
— Tak wiecznie mamy naprawiać pana błędy! Czy widział pan, w jakim kierunku pojechali bandyci?
— Z prądem rzeki. Zawrócili z kierunku, skąd przybyliśmy.
— A więc rzeczywiście jechali w ślad za Nawajami, aby napaść na Wolfa i odebrać mu przekaz. Przypadek im sprzyjał i ułatwił wykonanie zamiaru. Ile czasu już upłynęło?
— Dosyć dużo. Kantor nie chciał mnie uwolnić.
— A więc musimy ruszać czym prędzej.
— Czy z prądem rzeki? — zapytał wódz Nawajów.
— Tak, trzeba poszukać ich śladów, chociaż nie wątpię, że następnie pojechali przeciw prądowi.
— Musieliby tędy przejechać!
— Nie. Przeprawili się na drugi brzeg.
— Uflf! Czy mój brat ma jakieś podstawy do takiego sądu?
— Tak. Mają czek, a więc pragną czym prędzej dostać się do San Francisco. Muszą więc jechać do Colorado tą samą drogą, którą obrali, kiedy przybyli do waszego obozu. Natomiast nie mogli przejechać tędy, bo dowiedzieli się od kantora, że jesteśmy tutaj. Cofnęli się więc do miejsca, gdzie wczoraj obozowaliśmy, po czym przeprawili się przez rzekę. Niech mój czerwony brat powiedzie swoich wojowników wstecz, aż do miejsca, gdzie można przedostać się na drugi brzeg. Tam niech poszuka ich śladów i zobaczy, czy opuścili już to miejsce.
— Na pewno opuścili!
— Nie. Należy sądzić, że gdzieś się ukryli, aby śledzić przebieg walki. Mój brat musi tak szeroko obstawić drogę, aby nie mogli się przedostać.
— A co uczyni Old Shatterhand?
— Ja z Winnetou pojedziemy naprzód. Ich trop łączy się z naszym, więc trudno będzie go odczytać i dlatego wolelibyśmy sami udać się na poszukiwania. Musimy jednak zabrać ze sobą kilku wojowników.
— Przecież posłałem wywiadowców na spotkanie tych psów! Chyba ich nie spostrzegli.
— Może złoczyńcy ich zabili. Niech mój czerwony brat nie zwleka, niech jedzie natychmiast.
Nad brodem znów ukazał się jeździec. To kantor nadjeżdżał w błogim poczuciu swojej niewinności.
— Wracam — rzekł dobrodusznie.
— Bardzo nas cieszy, że pana w widzimy, odpowiedział z goryczą Old Shatterhand. — Zwiążemy pana ponownie.
— Nie ścierpię tego. Veto
. Nie ma pan nade mną żadnej władzy.
— Zaraz się przekonamy, sir.
Szepnął do Nawajów kilka słów, których kantor nie zrozumiał. Wzięli go w obroty, odwiedli na stronę mimo sprzeciwów, rzeczywiście związali i niezbyt życzliwie wypisali mu na skórze wszystkie jego grzeszki.
Wkrótce potem Nitsas-Ini popędził wraz z dwudziestoma jeźdźcami w górę rzeki. Mokaszi przyłączył się do niego z oddziałem Nijorów. Winnetou, Old Shatterhand i Sam Hawkens pojechali wraz z dziesięcioma Nawajami z prądem rzeki. Z trudem uproszono innych westmanów, aby pozostali w obozie.
Wychodźcy siedzieli jeszcze nad wodą, była między nimi biała sąuaw wodza. Mówili o swojej przyszłości i o planach. Wkrótce przyłączył się do nich Wolf. Biała żona Nitsas-Ini rzekła do Wolfa:
— Mówimy o przyszłości naszych rodaków. Przybyli tutaj jako osadnicy. Nie posiadają środków, mają je tylko Eberschbachowie, jedyni z nich majętni i chcą dopomóc innym. Rozmówię się w tej sprawie z moim mężem.
— To zbyteczne — uśmiechnął się Maitso.
— Dlaczego?
— Ponieważ ja już rozmawiałem.
— I co oświadczył?
— Pragnie zgotować pani radość i zatrzyma tych białych na swoich ziemiach.
— Pięknie! To mnie nadzwyczajnie cieszy! Jakże pan sobie wyobraża ich przyszłość?
— Bardzo prosto. Dostaną w podarunku ziemię. Starczy jej, starczy lasu, pastwisk i pól. Następnie udamy się do Guayalote lub La Tinajo, gdzie kupimy narzędzia. Postaramy się także o konie i bydło. Wszyscy nasi mężowie i wszystkie nasze kobiety pomogą im budować chaty. Słowem, prędko tu osiądą. Widzę tylko jedną trudność.
— Trudność? Istotnie? — spytała zaniepokojona.
— Tak, istotnie, wielką trudność — uśmiechnął się Wolf. — Cóż z tego, że ich obdarzymy, jeśli nie zechcą przyjąć tych darów?
Pytanie było skierowane do wychodźców. Rozumie się, że odpowiedzieli radosnym „tak". Pani Rozalia, którą natura obdarzyła elokwencją,, uścisnęła białą sąuaw, podała rękę Wolfowi i zawołała:
— No, niech mi teraz ktoś powie, że Indianie są gorsi od naszych wykształconych inteligentów! U nas to nigdy i nigdzie nikt nikomu nic nie dał! Odtąd jestem z Indianami, a nie z białymi. Mam nadzieję, że kantor nie zechce z nami zostać. Smutne byłoby to nasze szczęście!
— Nie, zabierzemy go ze sobą do La Tinajo — zapewnił Wolf. — Ten pechowiec może nas tylko narazić na nieszczęście. Spodoba się wam u nas. Snujemy tu wielkie plany zagospodarowania tych ziem, przybyliście w samą porę. Tym poniekąd tłumaczy się nasza wspaniałomyślność. Szi-So i mój bratanek mają doprowadzić do końca dzieło, które my rozpoczęliśmy. Chcemy dowieść, że czerwonoskóry jest równy białemu. Ale chwileczkę, patrzcie! Co tam się dzieje na przeciwległym brzegu rzeki? Brzmiało to jak śmiertelny okrzyk! Czyżby król naftowy i jego towarzysze wpadli w ręce naszych ludzi?...
Król naftowy oraz jego towarzysze, zgodnie z przypuszczeniami Old Shat-terhanda, dojechali do poprzedniego obozowiska Nawajów i tam przeprawili się na drugi brzeg. Chociaż spieszno im było do Colorado, postanowili się przekonać, które plemię odniesie zwycięstwo. Zostali więc nie opodal brzegu i znaleźli miejsce, skąd niepostrzeżenie mogli śledzić przebieg zdarzeń.
Musieli nadłożyć drogi i dlatego przybyli na miejsce za późno. Wynik, to znaczy pokój, był już faktem dokonanym. Indianie wycofali się na górę do obozu, gdzie ich nie mogli dojrzeć złoczyńcy. Zobaczyli tylko białe kobiety i mężczyzn gwarzących sobie nad Zimową Wodą. Przekonani, że rozstrzygnięcie jeszcze nie nastąpiło, zostali dłużej niż nakazywał wzgląd na bezpieczeństwo. Nie przeczuwali, że Old Shatterhand już ich tropi, że Nit-sas-Ini, Mokaszi i czterdziestu wojowników zagrodziło im drogę.
Jak już wspomnieliśmy, Buttler i król naftowy postanowili korzystać z usług Pollera do czasu, a następnie pozbyć się go na zawsze. Nie ustalili, kiedy to ma nastąpić, wobec czego szukali okazji do rozmówienia się na osobności. Jednak Poller nie był złym obserwatorem i zwietrzył niebezpieczeństwo. Podejrzenie wzrosło, kiedy obaj wspólnicy przestępstwa nagle się oddalili. Poller przysunął się do nich ukradkiem, dzieliły ich zaledwie dwa kroki. Przez jakiś czas nic nie rozumiał, ale niebawem król naftowy podniósł nieco głos:
— Teraz jest najlepsza okazja. Zgładzimy go znienacka nożem. Kiedy znajdą go biali, pomyślą, że zamordowali go Indianie.
Poller był tak rozgoryczony, że rezygnując z ostrożności, podniósł się nagle i stanął przed nimi twarzą w twarz.
— Ach tak, chcecie mnie zgładzić! — huknął. — Czy to podziękowanie za...
Nie zdążył dokończyć. Jedno ostatnie spojrzenie i Grinley chwycił Pollera za gardło, a Buttler przebił mu pierś nożem. Ofiara zdołała wydać tylko śmiertelny okrzyk. Złoczyńcy ograbili i opuścili trupa. Przez godzinę jeszcze obserwowali wychodźców nad Zimową Wodą.
Nie zdarzyło się nic ciekawego, więc w końcu skoczyli na siodła i trzymając wolne konie za uzdy, pomknęli przez równinę.
Pięć minut później nadjechał Old Shatterhand z towarzyszami. Przezwyciężyli wszystkie trudności i jechali śladem łotrów aż do tego miejsca. Zobaczyli odciski stóp i zwłoki ludzkie.
— Mój Boże, to Poller! — krzyknął przerażony Shatterhand. — Zamordowali kompana, aby się go pozbyć. Nie żyje i dostał już swoją zapłatę! Stąd też nas obserwowali...
— Niech mój brat nie zwleka! — przerwał Winnetou.
— Odjechali przed niespełna pięcioma minutami. Na koń!
Dopadli wierzchowców i pogalopowali w ślad za obu mordercami. Dziesięć minut później zobaczyli ich przed sobą na równinie. Buttler, obejrzawszy się przypadkowo, zauważył prześladowców.
— Na miłość Boską, Old Shatter-hand i Winnetou z białymi i Indianami! — zawołał. — Szybko, szybko, w cwał!
Spięli konie ostrogami, ale prześladowcy zbliżali się coraz bardziej.
- Dogonią nas! — krzyknął król naftowy. — Nie ujdziemy... Musimy wjechać do zagajnika!
Skierowali się na lewo do zagajnika, który klinem wbijał się w równinę. W tym samym zagajniku zamordowali przedtem wywiadowców Nawajów.
Tymczasem Nitsas-Ini obsadził wojownikami całą równinę. Ponieważ jednak ścigani mogli umknąć pod osłoną nadbrzeżnych drzew, więc na czele kilku wojowników podążył pieszo ku rzece. Prowadziły stamtąd do zagajnika świeże jeszcze ślady. Idąc za nimi, Nitsas-Ini natrafił na ciała zabitych wywiadowców.
Straszliwa złość ogarnęła, wodza. Nagle usłyszał tętent kopyt. Pomknął ze swoimi na skraj zagajnika i zobaczył bandytów uciekających przed pościgiem. Kilka śmiałych susów i znalazł się przy nich. Po chwili siedział już w siodle króla nafty.
— Zemsta za Khasti-Tine! — krzyknął, zrywając Grinleyowi kapelusz z głowy. — Twój skalp należy do mnie!
Zanim przerażony Grinley zdążył się przeciwstawić, ostry nóż wśliznął się pod skórę na jego czaszce.
Nitsas-Ini odrzucił broń i trzymając lewą ręką nieszczęsnego za gardło, prawą zerwał mu z głowy podciętą skórę.
Król naftowy zawył przeraźliwie. Buttler, który tymczasem wyprzedził go o kilka kroków, obejrzał się z lękiem i zobaczył, jak rumak brata słania się pod ciężarem obu jeźdźców. Przyłożył strzelbę, wycelował w Nitsas-Ini i wypalił. Jednak w tej samej chwili skalpowany Grinley z bólu i strachu poruszył się tak, że kula ugodziła go śmiertelnie w szyję i sekundę później runął na ziemię.
— Schwytajcie drugiego! — zawołał wódz. — Umrze przy palu!
Buttler usłyszał straszliwą groźbę. Wiedział, że jest zgubiony. Stracił już nadzieję na ratunek. Z krzykiem rozpaczy i wściekłości wyrwał nóż zza pasa i wbił go sobie głęboko w pierś. Martwy, spadł z konia.
Kiedy nadjechali Old Shatterhand i Winnetou, zastali Nitsas-Ini stojącego nad trupami.
— Szkoda — powiedział wódz — poszło za prędko!
— Weźcie naszych zamordowanych braci i przy wiążcie ich do koni. Pogrzebiemy ich jako dzielnych synów Nawajów na górze, gdzie obozujemy. A te białe psy niech zostaną na miejscu i niech rozszarpią je sypy'
Jednak Sam Hawkens szepnął do Old Shatterhanda:
— Wrócimy tu później ukradkiem i pogrzebiemy ich, jeśli się nie mylę. Byli to co prawda przestępcy, ale przecież to ludzie.
Milczące skinienie głowy świadczyło, że Old Shatterhand podziela sąd Hawkensa.
Wkrótce nadciągnęli pozostali Indianie. Niebawem oddział wraz z dwoma trupami przeprawił się przez rzekę i wrócił do obozu. Widok zabitych zmienił ucztę radości i pojednania w stypę. Rozległy się posępne dźwięki pieśni żałobnych, a przed wieczorem już dwie kamienne mogiły wznosiły się nad poległymi Nawajami.
Plemiona Nawajów i Nijorów rozjechały się po dwóch dniach. Biali wyruszyli wraz z Nawajami do Rio de Cha-co, do siedziby plemienia.
A co nastąpiło potem?
Można o tym napisać całe księgi. Nitsas-Ini dotrzymał słowa. Cztery rodziny wychodźców otrzymały wszystko, co im przyrzekł Wolf nad ujściem Zimowej Wody. Żyli w wiecznej zgodzie z Indianami.
Westmani bawili u nich przez dłuższy czas, wspomagali ich radami i uczynkami. Po rozstaniu, wyruszyli do Kalifornii. Była to podróż pełna przygód. W San Francisco nastąpiło pożegnanie z Ciotką Droll i Hobble-Frankiem, którzy poczuwali się w obowiązku odprowadzenia kantora emeritusa do domu. Przy pożegnaniu Sam Hawkens zapytał ich:
— Kiedy was znowu ujrzymy, wielcy bohaterowie Dzikiego Zachodu, hi-hihihi?
— Kiedy się poprawisz, stary żartownisiu — odpowiedział Hobble-Frank. — Przyślij mi do mojej willi Niedźwiedzie Sadło list, kiedy skonstatujesz w sobie psychologiczną poprawę, a wtedy wrócę do was monumentalnie
!
A dwunastoaktowa opera heroiczna? Kiedy tylko będą gotowe pierwsze trzy akty, niezwłocznie zawiadomię o tym Czytelników...
Początek formularza
|
|
|
Dół formularza
|