May Karol Panowie na Greifenklau(1)

Karol May




Panowie na Greifenklau


Tytuł oryginału Die Herren von Greifenklau II

Tłumaczenie: Ewa Kowynia



Godzina najwyższego szczęścia


Był wieczór. Hugo von Greifenklau miał gości. Przyszedł z wizytą jego krewny, generał Kunz von Eschenrode.

Ida, synowa Hugona siedziała obok niego, cicha i czymś zmartwiona. Podczas, gdy jej prawa ręka mechanicznie prowadziła igłę, myśli wędrowały ku dzieciom, przebywającym we Francji, skąd tylko z rzadka otrzymywała wiadomości. Francja; to słowo zawierało w sobie całe cierpienie jakie było udziałem jej życia. Tam zniknął przecież bez śladu Gebhard, jej mąż.

Do Idy nie docierało żadne słowo z ożywionej rozmowy obydwóch mężczyzn.

Rozmawiali o minionych chwilach, o przeżyciach z czasów wojny i nie było niczym dziwnym, gdy w końcu rozmowa zeszła na aktualną, coraz bardziej napiętą sytuację polityczną.

— On znowu zaczyna! — powiedział Greifenklau. — Napoleon III wpadł w tarapaty i chce się z nich wykaraskać dzięki wojnie.

— Rzeczywiście, istnieją pewne obawy.

— Obawy? Czyżbyśmy mieli się czegoś obawiać?

— Na wojnie różnie bywa.

— Francuz gorączkuje, trzeba mu upuścić krwi. Wcześniej nie da spokoju.

— Niestety cyrulik, który mu upuści krwi sam musi ponieść ofiarę.

— Zawsze tak było. Wtedy też musieliśmy przelewać krew. I kto ponosił za to winę? Może my?

Generał von Eschenrode potrząsnął wolno głową.

— Myślisz, że Napoleon? — zapytał.

— Oczywiście!

— Mam inne zdanie.

— Co? Inne zdanie? Chcesz go bronić?

— Podchodzę do tego z innego punktu widzenia.

— Tak, tak; z innego punktu widzenia! Z jakiego to, jeśli można wiedzieć?

Gdy rozmowa schodziła na Napoleona. Hugo stawał się bardzo gwałtowny, chociaż nie myślał o nim wcale aż tak źle. I generał wiedział o tym doskonale.

— Z rzeczowego punktu widzenia — uśmiechnął się.

— Czyżbym ja nie był rzeczowy?

— Nie.

— Jestem już wystarczająco stary, aby móc spokojnie obserwować i osadzić. Uważam, że jestem tak samo rzeczowy, jak ty.

— Za bardzo ;o wtedy przeżyłeś, zbyt wiele wycierpiałeś i zniosłeś. Dlatego nawet teraz, po wielu latach krew się w tobie burzy, gdy myślisz o tamtych czasach. I na dodatek oceniasz je niesprawiedliwie.

— Myślę, że mnie znasz. Nie będziemy się przecież kłócić, tym bardziej o Bonapartego. Nie jest tego wart. Nie był nikim innym, jak tylko rabusiem i wielkim…

— Ta ocena mogłaby dotyczyć obecnego cesarza Francuzów Napoleona III, który jest tylko marną imitacją swego stryja. Tamten był wielkim władcą — wpadł mu w słowo generał — i jeszcze większym dowódcą. Gdybyś się postarał ocenić tamte niezwykłe czasy na zimno i obiektywnie, to zacząłbyś inaczej myśleć o Napoleonie.

— Jak?

— Nazwałem tamte czasy niezwykłymi.

— Dalej!

— A więc musiały pojawić się także niezwykłe zjawiska.

— Tak jest!

— I niezwykli ludzie.

— Tu także przyznaję ci rację.

— I do nich należał Napoleon. Był dzieckiem swojego czasu.

— Jak każdy inny człowiek.

— Był może, a raczej na pewno nieodrodnym synem rewolucji.

— Czy przynosi mu to zaszczyt?

— Jeśli nie zaszczyt, to z całą pewnością usprawiedliwienie, Nikt nie ma wpływu na czas i miejsce urodzenia. Musisz przecież przyznać, że rewolucja była nieuniknionym skutkiem panujących wówczas stosunków.

— Jeśli o to chodzi, to się z tobą zgadzam. Powietrze było zatrute, nad światem unosiła się zaraza: musiał nastąpić wstrząs.

— A więc znajdujesz wytłumaczenie dla rewolucji?

— Może nie wytłumaczenie, ale przyczynę.

— To to samo. Co ma przyczynę do istnienia, ma także do tego prawo.

— Niech ci będzie. Nie jestem drobiazgowy.

— A więc skoro znajdujesz dla rewolucji wytłumaczenie, musisz także umieć wytłumaczyć jej największego i najbardziej uzdolnionego syna, jakim był Napoleon.

— Przemawiasz jak profesor!

— Powiedz lepiej, że jak adwokat. Bronię oskarżonego.

— On ci za to już nie zapłaci!

— Nie oczekuję zapłaty, czynię to tylko z poczucia sprawiedliwości. Bonaparte miał wiele wad, ale jednak mamy mu parę rzeczy do zawdzięczenia. Wichura jaką wywołał, wywiała wiele zepsucia.

— Na jak długo? Gnicie rozpoczyna się od początku.

— Nie on ponosi za to odpowiedzialność. A poza tym, Napoleon był już wtedy powalonym lwem. Miał związane ręce, Anglia zadręczyła go na śmierć. Ale pokonanego wroga, który znosi swoje nieszczęście z godnością, musi się szanować.

— Mówisz całkiem do rzeczy.

— I nie mam w tym racji?

— Co dotyczy ostatniej uwagi to na pewno.

— Powiadam, że nie tylko go szanuję, ale go podziwiam.

— Oho!

— Jest wielu Niemców, którzy kochają ojczyznę i bardzo źle wspominają tamte czasy, a mimo to mówią z dużym podziwem o Napoleonie.

— Ach tak, a kim są ci dobrzy ludzie?

— Znam wystarczająco dużo niemieckich poetów, którzy swe dzieła poświęcili wielkiemu cesarzowi.

— Na przykład?

— Henryk Heine.

— To renegat.

— Być może, ale znasz jego Grenadierów!

— Nie.

— Heine opisuje wierność skłonną do nieskończonych ofiar i żarliwość żołnierzy Napoleona, stojących do końca przy swoim wodzu.

— To obowiązek każdego żołnierza.

— Oczywiście! Wiem to tak samo dobrze, jak ty. Ale mimo to są pewne różnice. Prusacy kochali swojego starego Fryca…

— Mam nadzieję.

— Ale to było… hm, jak to najlepiej wyrazić? Ale tam było bardzo dużo swojskości. Gdy tymczasem miłość żołnierzy francuskich była bezwarunkowa i ślepa, uwielbiali cesarza jak bóstwo. Nie ma na to lepszego określenia, trafia w samo sedno.

— I taką miłość opisuje Heine?

— Tak. Opowiada o dwóch francuskich grenadierach, którzy śmiertelnie zmęczeni wracają z zasypanej śniegiem Rosji, gdzie przebywali w niewoli. W Niemczech dowiadują się, że Francja została pokonana i że cesarz został pojmany. To ich załamuje. Jeden z nich mówi:

Tak ciężko mi bracie! I stara mnie rana znowu pali.

— No i co z tego? Starego wiarusa bolą czasem rany, które mu zadano.

— Poeta chce powiedzieć, że stara rana otworzyła się tak, że grenadier może się wykrwawić. Drugi odpowiada:

Pieśń nasza skończona, ja śmierci się także nie boję, lecz w domu daleko jest dziecko i żona, beze mnie poginą oboje.

— To zrozumiałe i rozsądne. Mężczyzna musi dbać o rodzinę.

— Ale drugi żołnierz wcale tak nie myśli, tylko odpowiada:

A co mi tam żona! A co mi tam dzieci! Mam inne pragnienia w tej doli! Niech w głodzie na żebry wędrują po świecie, mój cesarz, mój cesarz w niedoli!

— A to ci dopiero…! — zamruczał stary zawadiaka.

— Odwagi i miłości grenadiera do swojego wodza poeta nie mógł lepiej wyrazić, jak tylko tymi strofami:


Posłuchaj mnie bracie,

mam prośbę niemałą,

gdy śmierć mnie znienacka oniemi,

to zabierz ze sobą do Francji me ciało,

w francuskiej pogrzebać każ ziemi.

Niech krzyż mój

— mą legię na wstążce czerwonej

na sercu położą mi dumnie,

do ręki niech dadzą karabin skrwawiony

i szpadą opaszą mnie w trumnie.

Chcę leżeć i słuchać w samotnym kurhanie,

jak szyldwach snem nigdy nie zdjęty,

aż kiedyś posłyszę z daleka dział granie

i rżących rumaków tętęty.

Przeleci mój Cesarz przez grób mój na koniu,

miecz wkoło zachrzęści zapłonie…

Ja zerwę się zbrojny i stanę na błoniu,

w Cesarza w Cesarza obronie!*


Generał skończył, Greifenklau nie odzywal się także.

— A tych starych wojaków kto pokonał? — powiedział w końcu.

— Oczywiście wy!

— Tak my! I dokładnie tak samo zniszczymy ich następców!

— Życzę sobie z całego serca, abyś miał rację. Ale Francja jest silniejsza niż myślisz.

— Ja idę na wojnę!

— Oszalałeś! W twoim wieku?

— Jeszcze płynie we mnie gorąca krew. Idę na wojnę! Mam nadzieję, że za granicą spotkam się z kimś, z kim mam do wyrównania stare, bardzo stare rachunki.

— Myślisz o kapitanie Richemonte? Byłoby chyba lepiej, gdybyś pozostawił to młodszym od siebie, choćby Richardowi.

— Młodszym? Powiadam ci, że gdy tylko pomyślę o tym człowieku czuję się jak dwudziestolatek. Biada mu, jeśli będzie miał to nieszczęście i dostanie się w moje łapy!

Stary Greifenklau podniósł się z miejsca. Jego oczy rzucały błyskawice, dłonie zwinęły się w pięści. Widok siwego wojownika sprawił, że generał uważał za najlepsze zmienić temat rozmowy.

Do pokoju wszedł służący.

— Łaskawy panie, jakaś pani życzy sobie mówić z panem!

— Teraz? Powiedziała jak się nazywa?

— Powie panu osobiście.

— To ciekawe, znamy ją?

— Tak!

— Ach, znamy ją? A zatem przypuszczalnie chodzi o niespodziankę! Człowieku, a cóż ty masz za minę? Śmiejesz się od ucha do ucha. Wszyscy święci, czyżby to była Emma…

— Emma! — zawołała Ida von Greifenklau, która już na wspomnienie imienia Richarda ocknęła się z zadumy i od tej pory uważnie śledziła tok rozmowy.

— Tak, to ona! — zabrzmiało od drzwi i Emma tuliła się na przemian to do matki, to do dziadka.

Hugo von Greifenklau przycisnął ją do piersi i cały czas głaskał po gęstych włosach.

— Bardzo się przestraszyliście? Dziadku, mam nadzieję, że to ci nie zaszkodzi?

— Nie. Moje stare kości są jeszcze w stanie znieść podobną radość. Ale pozwól mi usiąść!

Emma zaprowadziła dziadka z powrotem na sofę, a potem przywitała się z wujem generałem.

— Przyjechałaś dopiero teraz? — zapytał Greifenklau.

— Tak, przed piętnastoma minutami.

— Ale chyba nie sama? Gdzie jest Madelon?

— Jest także tutaj i na dodatek parę innych osób, które jeszcze poznacie.

— Dobrze, że już wróciłaś. Z pewnością wybuchnie wojna, a tam i wkoło Ortry będzie wkrótce niebezpiecznie. A gdzie podziewa się Richard? Czy także przyjechał?

— Chcesz go zobaczyć?

— Oczywiście! Tylko nie odgrywajcie przed nami żadnego teatru! Wstał i podszedł do drzwi. Matka podniecona podążyła za nim. Ale Emma wyprzedziła ich i otworzyła drzwi.

Do pokoju wszedł doktor Müller.

Wszyscy aż zaniemówili ze zdziwienia na jego widok.

— Richard! Chyba się nie mylę? — krzyknął dziadek. — Ach, tak, jesteś w przebraniu. Wejdź mój chłopcze!

Padli sobie w ramiona. Potem Richard przywitał się z matką. Starzec przyglądał się uważnie wnukowi.

— A więc… garbus! Słuchaj, da się zdjąć ten garb?

— Natychmaist!

— I tę czarną perukę?

— O już jej nie ma!

Müller zdjął ją i rzucił na podłogę, jeden ruch pod surdutem i sprzączka została zwolniona. Teraz także garb leżał na podłodze.

— Ale ta ciemna twarz! Wyglądasz jak południowiec!

— To niestety jest sok z orzecha włoskiego i nie tak łatwo mi będzie pozbyć się go.

— A twoja broda, twoja wspaniała broda! Szkoda jej, mój chłopcze!

— Och, urośnie! Ale przecież muszę jeszcze przywitać się z wujem!

Hugo von Greifenklau pociągnął za sznurek dzwonka i polecił służącemu przynieść wina i przygotować kolację. Gdy służący zamierzał już odejść starzec zatrzymał go.

— Stój człowieku! Co ty za miny dzisiaj stroisz. Jeszcze nigdy nie widziałem cię w takim stanie. Wyglądasz, jak wieczór wigilijny. Co ci jest?

— To radość łaskawy panie.

— Z czego?

— Ja także mam gości.

— Ach tak! Kto to jest?

— Fritz.

— Jaki Fritz? Chyba nie ten wachmistrz?

— Ten sam!

— Gdzież się podziewa?

— W przedpokoju.

— Do środka z nim!

Wszedł Fritz Schneeberg, jeszcze w stroju zbieracza ziół. Hugo roześmiał się i wyciągnął do niego rękę.

— Witamy wachmistrzu, witamy! To pańskie przebranie?

— Wedle rozkazu, panie rotmistrzu.

— A więc niech je pan szybko zdejmie! Zje pan z nami kolację.

— Tak, masz rację dziadku — powiedział Richard. — Mam mu wiele do zawdzięczenia. Bardzo się nam wszystkim przysłużył.

Także generał wyciągnął rękę do wachmistrza, a Fritz obrzucił go szczególnym spojrzeniem. Potem wyszedł z pokoju i po chwili wrócił w swym mundurze ułana.

— Tak jest dobrze! Proszę usiąść tu koło nas. Tam są cygara, a tu wino. Proszę sobie nalać, wachmistrzu! Wkrótce wina doniosą, co powinno się chyba spodobać naszym podróżnikom. A po kolacji musicie nam wszystko opowiedzieć, jestem ciekaw waszych przeżyć.

Richard chrząknął.

— Będzie lepiej, jeśli nie będziemy długo czekać.

— Dlaczego?

— Nie mam czasu, jeszcze dzisiaj muszę się zameldować w jednostce i całkiem możliwe, że już jutro będę musiał opuścić Berlin. Dlatego byłoby lepiej, żeby to co mamy do omówienia załatwić od razu.

— No, to strzelaj, mój chłopcze!

— A więc, odnieśliśmy sukces nie tylko w związku z naszymi wojskowymi zadaniami, ale także w sprawach osobistych.

— Odnosi się to do naszej rodziny?

— Tak. Zwłaszcza jeżeli chodzi o wujka Eschenrode.

— O mnie? — zapytał zdumiony generał. — Przecież nie miałem nic wspólnego z waszym pobytem we Francji.

— Ale ten pobyt, miał bardzo dużo wspólnego z tobą. Ponieważ chodzi o… lwi ząb.

Richard wymówił to słowo bardzo wolno mocno je akcentując. Generał zerwał się z miejsca.

— Czy dobrze cię rozumiem? Lwi ząb?

— Tak.

— Mów, mów prędko!

— Fritz natrafił na ślad świadczący o tym, że jeden z tych zębów jest w naszym zasięgu.

— To prawda? Ale jak…, ale gdzie natrafił na ten ślad?

Eschenrode znajdował się w stanie najwyższego podniecenia. Wyciągnął chustkę i otarł nią czoło. Usiadł i mechanicznie sięgnął po szklankę z wodą.

— Nie zapominaj jednak wuju, że nie ma jeszcze żadnych pewnych podstaw. — ciągnął Richard — Sytuacja nie jest na tyle jasna, aby twierdzić cos nieodwołalnie. Musimy najpierw wszystko dokładnie sprawdzić. A wiec zachowajmy na razie spokój!

— Dobrze, będę spokojny, co ze zrozumiałych względów nie przyjdzie mi łatwo. Była przecież mowa jedynie o śladzie. A zatem, gdzie się na niego natknęliście?

— W Ortry. Jeden z zębów już mamy. Fritz… go… ma!

— Pan, wachmistrzu? — zdumiał się Eschenrode. — Proszę mi go pokazać.

Twarz Fritza była kredowobiała. Jego ręka widocznie drżała, kiedy sięgał do kieszeni, aby wyciągnąć ząb i podać go generałowi. Ten chwycił go gwałtownie.

— To on! — krzyknął głośno, rzuciwszy nań zaledwie jedno spojrzenie — O mój Boże!

Chciał otworzyć ząb, ale jego ręce drżały bardziej niż ręce wachmistrza. Minęła długa chwila zanim zawartość zęba ujrzała światło dzienne. Stary Greifenklau nie powiedział ani słowa wciągu ostatnich minut, ale w napięciu wpatrywał się w twarz generała. Teraz zapytał:

— Czy to rzeczywiście jeden z tych zębów?

— Tak, tak! To prawy… z prawej żuchwy… powiesiłem go… mojemu pierworodnemu. Richard, szybko mów wszystko co wiesz. U kogo znaleziono ten ząb?

— U jednego całkiem biednego łajdaka.

— Od kiedy jest on w posiadaniu tego zęba?

— Od wczesnego dzieciństwa.

— A ile lat ma teraz?

— Dokładnie tyle samo, ile teraz mieliby obydwaj chłopcy.

— Wielkie nieba! Znacie jego nazwisko?

— Oczywiście

— Gdzie mieszka?

— Tu w Berlinie.

— Od kiedy?

— Och, od bardzo dawna. Wszyscy go bardzo dobrze znamy.

— Kim jest?

— Wachmistrzem ułanów gwardii.

— Jak? A więc w twoim regimencie?

— Tak, nawet w moim szwadronie.

Fritz w czasie całej rozmowy siedział między nimi, a z jego twarzy odpłynęła krew.

Generał skoczył na równe nogi. Wpatrywał się w Richarda, jak ktoś duchem nieobecny, ale nie powiedział ani słowa. Stary Greifenklau uderzył pięścią w stół, aż zadrżały stojące na mm kieliszki.

— Boże, nie opuszczaj mnie! Nie… to nie jest przecież…

— No, co takiego? — zapytał Richard uśmiechając się.

— To dotyczy wachmistrza twojego szwadronu?

— Tak.

— W twoim szwadronie jest tylko jeden jedyny wachmistrz.

— Oczywiście.

— Tak więc… niech to wszyscy diabli, prawie nie chcę w to uwierzyć… Tak więc Fritz Schneeberg jest tym podejrzanym wachmistrzem?

— Tak jest!

— I właścicielem zęba?

— Oczywiście.

— Miał go przy sobie od początku swojego życia. Do kata i do licha. Eschenrode, generale, kolego i przyjacielu. Ten Fritz jest jednym z twoich chwatów!

Eschenrode cały czas nie był w stanie wykrztusić ani słowa. Gapił się na Fritza, podnosił to znowu opuszczał ręce. W końcu Richard zlitował się nad nim i dał Fritzowi silnego kuksańca pod żebra.

— Zrób coś! — szepnął przy tym.

Wtedy Fritz wstał, spojrzał niepewnie na generała i wyjąkał stojąc na baczność:

— Proszę o wybaczenie ekscelencjo, ja… ja…

W generała wstąpiło życie. Wydał radosny okrzyk, ruszył w stronę Fritza i porwał go w ramiona.

— Mój synu, mój synu!

Więcej nie był w stanie powiedzieć, ale te słowa zawierały cala, czułość, jaka istnieje na świecie.

— Ekscelencjo, a jeśli się pan myli…

— Nie, nie mylę się mój chłopcze! Czuję to! Musisz mi tyle opowiedzieć, ale zostawmy to na później. Teraz natychmiast idziemy do matki!

— Kunz, oszalałeś? — włączył się Hugo von Greifenklau.

— Oszalałem? Dlaczego?

— Na tobie samym zrobiło to takie wrażenie, że ledwie się trzymasz na nogach, a jak dopiero zareaguje na to twoja żona!

— Masz rację. Ale czy mam prawo odmawiać jej… ach to wszystko jest jak bajka!

— Najpierw przygotuj ją ostrożnie. Podawaj kroplę po kropli, aby mogła to spokojnie znieść. Teraz siadaj i uczcijmy nareszcie tę wiadomość, reńskim winem! Prosit! Mamy tyle do omówienia.

— Więcej niż myślisz, dziadku! — powiedziała Emma.

— Co? Czyżby jeszcze coś leżało wam na sercu?

— Zapytaj Richarda.

— No, chłopcze?

— Tak, jest jeszcze parę rzeczy, które was ucieszą — powiedział powoli Richard rzucając ostrożnie spojrzenie na matkę, która przez cały czas stała koło niego nie mówiąc ani słowa.

— No, mów chłopcze! — ponaglał dziadek.

— Opowiadano mi mianowicie — z ociąganiem zaczął Richard od nowa — o pewnym obcym człowieku, który przed laty, w górach leżących za Sedanem miał poszukiwać skarbów. Był Niemcem.

— I myślisz, że mówiono o moim Gebhardzie, — Ida zająknęła się — że mówiono o waszym ojcu, Richardzie?

— Nie tylko tak myślę, ale jestem tego pewien.

— Ale przecież go zamordowano, nieprawdaż?

— Był taki zamiar.

— Kto miał to zrobić?

— Richemonte.

— Ach! Znowu ten szubrawiec! — Hugo zazgrzytał zębami. — Wszczęli bójkę?

— Tak.

— I mój Gebhard musiał się poddać? — wykrztusiła Ida.

— Poddać się, tak. Florian został zabity.

— Dobry, wierny Florian! A Gebhard?

Hugo von Greifenklau słysząc te słowa uniósł się z miejsca, wsparł na stole zaciśnięte pięści i spojrzał na wnuka takim wzrokiem, jakby chciał przebić stalową kurtynę.

— Ojciec został ciężko ranny.

— Pozostał przy życiu? Mów!

— Tak.

— O mój Boże! — matka opadła na krzesło.

— Dlaczego zatem nie wrócił do domu?

— Kapitan Richemonte uwięził go.

Hugo von Greifenklau uniósł zaciśnięte pięści do góry.

— Boże w niebiosach, pozwól, abym spotkał tego szatana!

— Jeszcze otrzyma zapłatę — powiedział Richard głośno i zdecydowanie.

— Ale twój ojciec! Mów chłopcze! Żyje jeszcze?

— Przypuszczam, że tak.

— Spójrz na mnie! Czy wyglądam jak stara baba, która może się załamać pod wpływem jakiejś smutnej wiadomości?

— Nie.

— A więc mów chłopcze! Także twoja matka weźmie się w garść, prawda? Nienawidzę wykrętów i owijania w bawełnę! Do diabła, chcę znać prawdę i to szybko! Żyje czy nie?

— Żyje.

Ciężkie westchnienie uniosło pierś starego rotmistrza. Emma stalą koło matki i uspokajająco ją obejmowała.

— Żyje — rzekł poruszony do głębi Hugo.

— Gdzie? Jest jeszcze uwięziony?

— Nie. Byłem u niego z Fritzem. Uwolniliśmy go!

— I gdzie się teraz podziewa?

— W drodze… tutaj.

— To nieprawda. Richardzie. Znam twoją twarz. Naprzód! Wyrzuć to z siebie! Ukryliście go gdzieś tutaj!

Chodził wzdłuż stołu, mocno i szybko, jak młody człowiek.

— Tak, ojciec jest tutaj — wykrzyknęła Emma i przytuliła się do matki, całując ją w policzek.

— Gdzie on jest, gdzie?

— Czeka w pokoju obok.



Ojciec i syn


Także gruby malarz przybył do Berlina. Swe pierwsze kroki skierował najpierw do domu, a zaraz potem pod numer szesnasty na tej samej ulicy. Tam wspiąwszy się na czwarte piętro w oficynie, zadzwonił do drzwi.

Dały się słyszeć człapiące kroki, a następnie głos starego Untersberga zapytał:

— Kto tam?

— To ja, malarz Schneffce.

Drzwi otworzyły się tylko na tyle, na ile pozwalał łańcuch. Stary zerknął przez szparę.

— Jest pan sam?

— Tak.

— A więc proszę wejść!

Malarz wszedł i stary zaniknął za nim drzwi, przywołując swego doga do ochrom. Pokój znajdował się dokładnie w takim samym stanie, jak przed wyjazdem malarza. Stary chyba skończył dopiero co kolację, bo na stole stał talerz z resztką suchego chleba i krążkiem spleśniałego sera.

Untersberg wskazał malarzowi krzesło i przez jakiś czas obserwował go bez słowa.

— A zatem był pan we Francji? — zaczął po chwili.

— Tak.

— Widział pan tego młodego Berteu?

— Tak.

— I rozmawiał pan z nim?

— Nawet dużo.

— Dużo? Ach tak. Miał pan po temu okazję?

— Sam ją stworzyłem. Udawałem, że zamierzam rysować zamek, gdy wiem nadszedł on i powiedział, że posiada parę obrazów, które chciałby odnowić i czy ja mógłbym się tego podjąć.

— I pan się zgodził?

— Oczywiście! A przy okazji należycie go wypytałem.

— Wiedział coś?

— Zrobił się tak ufny, że powiedział mi wszystko, co mu leżało na sercu.

— Co mianowicie?

— O nadchodzącej wojnie.

— A cóż on może o tym wiedzieć?

— Bardzo dużo.

— Na co umarł jego ojciec?

— Zadławił się kością.

— Czy zwierzył się synowi z czegoś przez śmiercią?

— Nie.

— Jest pan pewien?

— Najzupełniej. Jadł akurat kotlety wieprzowe, gdy nagle kość wpadła mu do gardła. Pięć minut później już nie żył.

— To dobrze. A jak poza tym spędził pan czas?

— Odnowiłem w Berteu jego obrazy, oglądałem zamek i zwiedzałem okolicę.

— Należy teraz do hrabiego Perreta?

— Tak.

— Co pan robi jutro?

— Będę odpoczywał po podróży.

— Proszę przyjść do mnie! Poszukamy tego document du divorce.

— Dobranoc!

— Dobranoc! A więc przyjdzie pan jutro?

— Ale niezbyt wcześnie — powiedział gruby malarz idąc w stronę drzwi.

— A to dlaczego?

— Muszę iść do panny Köhler.

Untersberg chwycił go gwałtownie za ramię.

— Do panny Köhler? — spytał marszcząc brwi.

— Tak.

— Jak ma na imię?

— Madelon, to dama do towarzystwa hrabiny von Hohental.

— Czego pan od niej chce?

— Mam ją malować.

— Co? Malować? Damę do towarzystwa?

— Tak.

— Czyżby miała pieniądze, żeby panu zapłacić?

— Namaluję ją za darmo.

— Czy pan oszalał?

— Nie, ale zakochałem się.

— Panie, jest pan zwykłym kłamcą! Gdy rozmawialiśmy przed pańską podróżą, był pan już zakochany.

— Często mi się to zdarza.

— Mówił pan wtedy o damie do towarzystwa hrabiny von Eschenrode.

— Przypominam sobie.

— A teraz okazuje się, że jest damą do towarzystwa pani von Hohental.

— Ależ to nie ta sama!

— Nie?

— Nie. Z tamtą nic nie wyszło, była biedna i prostego pochodzenia. Ale z tą Madelon Köhler to zupełnie co innego.

— Jak to? Jest bogata?

— I to bardzo! I nie tylko to!

— A co jeszcze?

— Jest także bardzo wytworna.

Untersberg zaśmiał się szyderczo.

— Wytworna?

— Och, do niedawna sama nie wiedziała nic na temat swego szlacheckiego pochodzenia.

— Szlacheckie pochodzenie? Jakaś tam Köhler?

— To fałszywe nazwisko, które jej matka nosiła ostatnio. Właściwie nazywa się Madelon de Bas–Montagne.

Stary aż się skurczył na krześle i westchnął przeciągle.

— Co panu jest? — zapytał malarz. — Nie czuje się pan dobrze?

— Tak widocznie zjadłem za dużo, a mój żołądek jest przecież tak samo stary, jak ja. Ale nie potrzebuje się pan o mnie troszczyć. Niech pan mówi dalej panie Schneffke! Gdzie pan poznał tę Madelon?

— W Malineu.

— Była tam?

— Tak. Przyjechała ze swoją siostrą Nanon na pogrzeb starego Berteu, który był ich opiekunem. To chyba są te dziewczyny, o które miałem się dowiedzieć?

— Tak, wprawdzie zamierzałem to przed panem ukryć, jednak pan to odgadł.

— Co takiego?

— Że miałem na myśli właśnie je!

— Dlaczego to pana tak obchodzi?

— Znałem Berteu. Czasami pisał do mnie i wspominał przy Urn swe pasierbice. Parę miesięcy przed śmiercią zakomunikował mi, że może mi wyjawić pewną tajemnicę, która ma wielką wartość dla obu dziewcząt. A potem nagle nadeszła wiadomość, że umarł. Dlatego posłałem tam pana, aby się dowiedzieć, czy nie powiedział czegoś swemu synowi, o czym ja właściwie powinien się dowiedzieć.

Schneffke nie miał wprawdzie zamiaru wyjawiać staremu już dzisiaj tego wszystkiego, co wyszło na jaw. Ale teraz uznał, że będzie lepiej od razu przy stąpić do ataku.

— Hm! — mruknął zamyślony. — Swojemu synowi Berteu nie powiedział nic, ale mimo to tajemnica ujrzała światło dzienne.

— Jakże to?

— Tego nie mogę powiedzieć.

— O co tu chodzi?

— Jak już mówiłem nazwisko dziewcząt nie brzmi Köhler, tylko Bas–Montagne. Są córkami pewnego francuskiego barona.

— Jak pan może to udowodnić?

— Za pomocą ich metryk urodzenia.

— Ma pan dostęp do tych dokumentów?

— Tak, zostały znalezione na zamku Malineau.

— Gdzie były schowane?

— W bibliotece, w jakiejś książce — skłamał Schneffke.

— Ależ na tej podstawie nie można przecież twierdzić, że dotyczą akurat ich.

— Jeszcze jak! Wraz z nimi znaleziono list ich matki. To musiała być bardzo nieszczęśliwa kobieta.

— Dlaczego?

— Była Niemką i poślubiła barona Gastona de Bas–Montagne wbrew woli jego ojca. I ten próbował ją zniszczyć. Gdy jego syn udał się w podróż, zmusił ją, aby rzuciła go. Wyjechała więc z dwojgiem dzieci, zostawiają list do męża i teścia, w którym żądała rozwodu.

Untersberg ponownie głęboko westchnął.

— Nie czuje się pan dobrze? — spytał z przejęciem Schneffke. — Mam panu przynieść jakieś lekarstwo?

— Niech mi pan da spokój! Proszę mówić dalej!

— A więc, gdy młody baron wrócił z podróży, ojciec okłamał go mówiąc, że żona zdradzała go i uciekła z innym. Syn wziął to sobie tak bardzo do serca, że sam przepadł bez śladu. Od tej pory nikt o nim nie słyszał.

— Przepadł… przepadł! — znowu westchnął stary.

— Co panu jest? Boli cos pana?

— Nie, ale to co pan mówi jest takie straszne.

— Ale przecież nie może dotyczyć w najmniejszym stopniu pana.

— Nie, ale przecież ja także mam uczucia.

— Tak, jest pan szlachetnym człowiekiem. Gdyby stary baron był takim człowiekiem jak pan, wtedy ta biedna kobieta nie zasiałaby tak potraktowana i nikt by jej nie przegnał. Biedny, dobry becgue–fleur!

Stary poruszony do głębi zerwał się z miejsca.

— A cóż to znowu! Co to za słowa! Czy pan chociaż wie co to znaczy?

— To pieszczotliwe imię tej kobiety — powiedział Schneffke beztrosko. — Młody baron nazywał ją tak stale… swoim małym koliberkiem. Musiał ją bardzo kochać.

Stary schował twarz w dłoniach.

— Pan jest chory, panie Untersberg.

— Nie. Pan umie tak przekonywująco opowiadać.

— Tak pan sądzi? Tak, strasznie mi żal tej biednej kobiety. Musiała umrzeć osamotniona, odepchnięta i tak niesprawiedliwie osądzona. Wie pan, jak ją sobie wyobrażam?

— No jak?

— Mogę wziąć ten kawałek papieru?

— Niech pan bierze!

Malarz usiadł przy stole, wziął ołówek i zaczął rysować. Stary przyglądał się mu z napięciem. Nie minęło nawet dziesięć minut, gdy rysunek został ukończony.

— Niech pan spojrzy, tak ją sobie wyobrażani. Taka musiała być, gdy miała niespełna dwadzieścia lat i była szczęśliwa.

Untersberg spojrzał na rysunek.

— Panie, o wszyscy święci! To ona, tak to ona! — krzyknął. — Tak, tak, tak wyglądała!

— Co? — zdziwił się Schneflke. — To pan ją znał?

— Nie.

— Ależ pan przecież sam powiedział, że to ona.

— No, jest pan zdolnym malarzem i musiał pan trafić w samo sedno. Widział ją pan?

— Nie.

— I tak znakomicie oddał pan podobieństwo?

— To nic dziwnego. Kazałem sobie opowiedzieć o niej. Znam jej charakter, usposobienie, cechy… czegóż potrzebuje jeszcze dobry malarz?

— Jak to?

— Czy wie pan coś o studiowaniu twarzy? A więc to jest tak: przy odrobinie wprawy można z rysów twarzy odgadnąć cechy charakteru człowieka. Jeśli kogoś ujrzę wiem od razu czy jest gwałtowny czy delikatny, zdecydowany czy ociężały. Widzi pan, to proste. Musi być zatem także odwrotnie, prawda? Niech pan mi powie, jak ktoś postępuje, a ja panu powiem jak wygląda?

Stary raptownie wstał.

— A więc, skoro opisze się panu kogoś, jest pan w stanie go narysować?

— Tak.

— Nawet wtedy, gdy nie będzie to kobieta, a mężczyzna?

— Oczywiście.

— Czy nie opisano panu także owego barona Gastona?

— Trochę.

— Odważy się go pan narysować?

— Tak, ale nie za pierwszym razem!

— Czy nie zechciałby pan spróbować?

— O nie! Już i tak wystarczająco długo niepokoiłem pana.

— Och proszę nic sobie z tego nie robić. Naprawdę pana o to proszę!

— Nie mógłbym nawet, gdybym chciał.

— Dlaczego nie?

— Aby mógł spróbować, musiałbym mieć kredki. Nie mam ich przy sobie.

— To niech pan po nie idzie! Szybko!

— Nie rozumiem pana. Nalega pan, jakby to była spraw a życia i śmierci.

— Niech pan idzie! — upierał się stary, popychając malarza do drzwi. Gdy Untersberg został sam, na jego twarzy pojawił się nowy wyraz.

Wziął do ręki narysowaną przez Schneffkego głowę i oglądał ją z nieopisaną nienawiścią w oczach.

— Doprowadziłem cię do nędzy, a twoje potomstwo cierpieć będzie jeszcze bardziej! — syknął przez zaciśnięte zęby. — Lecz jego muszę odzyskać! Jego, mojego syna! Jeśli ten malarz rzeczy wiście uchwyci podobieństwo, to go odnajdę przez ogłoszenie.

Wybuchnął ochrypłym śmiechem. Mogłoby się zdawać, że jest szalony.

W Malineau Schneffke widział portret barona Gastona. Wiedział, że bez trudu narysowałby go zwykłym ołówkiem, ale podczas wymiany zdań ze starym podjął decyzję, że przyprowadzi do niego jego syna, Deephilla. Musiał więc znaleźć jakiś pretekst, aby wyjść od niego i wpadł na pomysł z kredkami. I teraz schodząc po schodach kręcił głową i mruczał coś do siebie.

— Że ten stary ma bzika, wiedziałem zawsze, ale że aż tak wielkiego, tego się nie spodziewałem. Myślę, że gdy przyprowadzę mu jego syna to albo zwariuje do końca albo zmieni się nie do poznania. Z pewnością ani jedno, ani drugie mu nie zaszkodzi. Deephill zdziwi się bardzo, gdy jeszcze dzisiaj wieczór zobaczy swojego starego zrzędę.

Schneffke poszedł do hotelu, w którym zatrzymał się Deephill. Mieszkała z nim Nanon. W przeciwieństwie do niej. Madelon nie miała serca opuszczać tak nagle swej pani.

Hrabina była niezmiernie poruszona faktem, że Madelon dowiedziała się nie tylko o swoim pochodzeniu, ale także, że odnalazła ojca i ucieszyła się bardzo wiadomością słysząc, że dziewczyna nie zamierza opuszczać jej natychmiast i pozostanie aż do czasu, gdy jej stosunki rodzinne zostaną w pełni wyjaśnione.

Nanon rozpakowywała jeszcze swoje rzeczy, wśród których był także portret jej ojca odnaleziony przez grubego malarza, u klucznika Malaca na zamku w Malineau. Zaniosła go Deepłullow.

— To twój portret, ojcze. Szkoda, że nie mamy także portretu matki!

— Tak, moje dziecko. Wprawdzie doskonale pamiętam jej rysy, ale byłbym bardzo rad móc oglądać ją nie tylko w wyobraźni. A ty i Madelon pamiętacie ją pewnie bardzo mało.

— Czyżby nie istniał żaden jej portret?

— O tak i to nawet bardzo dobry i cenny. Namalowany został przez wybitnego malarza.

— Dokąd mógł zawędrować?

— Niestety ona go…

Rozległo się pukanie do drzwi i do pokoju wszedł Schneffke.

— Nie przeszkadzam? Proszę mi wybaczyć, moi państwo.

— Nigdy pan nie przeszkadza, drogi panie Schneffke — odpowiedział Deephill ściskając dłoń malarza.

— Miło to słyszeć. Ach, portret! Odgaduję temat rozmowy państwa.

— Naprawdę?

— Mówiliście o tej, która była w posiadaniu tego obrazu.

— Rzeczywiście.

— Moje przyjście stoi w ścisłym związku z tą osobą.

— Jak to?

— Z pewnością sam się pan domyślił, że moje pierwsze kroki po przybyciu do Berlina, skierowałem do pańskiego ojca.

— Był pan u mojego ojca? Opowiadał mu pan o mnie?

— Nawet mi to do głowy nie przyszło. Jeśli chcemy się czegoś od niego dowiedzieć, na przykład jak to zrobił, że udało mu się rozdzielić pana i pańską żonę, musimy to zrobić znienacka.

— A więc cały czas pan sądzi, że mój ojciec ponosi tu winę?

— Nie ulega wątpliwości. To on zmusił pańską żonę do opuszczenia pana.

— Ale jak? Groził jej?

— Możliwe. Ale przede wszystkim odwołał się do jej dobrego serca. Udowodnił jej, że ten mezalians splamił dobrą krew jego rodu. Doprowadził do tego, że uwierzyła nie tylko w to, iż przynosi panu hańbę, ale także, że niszczy widoki na pańską przyszłość i całe życie. Nie dawał jej chwili wytchnienia, aż w końcu wyczerpana ustąpiła, a on osiągnął swój cel.

— Ale przecież powinna była zostawić mi jakąś wiadomość, ba musiała to zrobić! Jedną linijkę, jedną jedyną linijkę!

— Zrobiła to.

— Nic o tym nie wiem.

— On zabrał list od niej.

— Boże! Skąd pan to wie?

— Przez przypadek. List, który napisała wtedy do pana, istnieje jeszcze.

— Gdzie jest?

— Tu w Berlinie. U tego samego człowieka, który posiada także ten obraz, chociaż o tym nie wie, jest u pańskiego ojca.

— Chodźmy do niego, szybko, szybko!

Deephill chwycił kapelusz, płaszcz i był już gotowy do wyjścia, ale Schneffke zagrodził mu drogę.

— Stop! Nie tak prędko, panie baronie! Należy jeszcze o czymś wspomnieć.

— Co tu jest jeszcze do dodania? Nic, zupełnie nic! Całej reszty można się dowiedzieć od mojego ojca, przecież sam pan to powiedział!

— Niczego, ale to zupełnie niczego się pan nie dowie.

— Oho!

— Mówiłem już panu, że on dopuszcza do siebie tylko mnie.

— Jest w stanie odtrącić własnego syna?

— To bardzo, do niego podobne. Ja sam wpuszczę pana do niego.

— Wbrew jego woli?

— Za jego zgodą lub bez niej. Chodźmy. Jednak z początku nie może się pan mu pokazać. Poczeka pan przed drzwiami, dopóki panu nie otworzę.

— Zgoda!

— Możliwe, że gdy pana rozpozna, będzie chciał mnie wyrzucić z pokoju, ale proszę się na to nie zgodzić.

— Dlaczego?

— Będzie się wszystkiego wypierał, a ja jestem w stanie udowodnić mu wszystko, co zrobił panu i pańskiej żonie, muszę więc zostać.

— Chodźmy już!

— Nie powiesz mi ani słowa? — spytała Nanon.

— Przebacz mi moje dziecko! Jednak wiem, że czujesz dokładnie to samo co ja, muszę tam iść i przekonać się o niewinności twojej matki!

Deephill z trudem hamował swój niepokój i niecierpliwość. Wspiąwszy się na ostatni podest schodów w domu starego. Schneffke powiedział:

— Niech pan zaczeka tutaj, w rym ciemnym kącie dopóki pana nie opuszczę. Tu nie zobaczy pana, gdy otworzy drzwi.

Zapukał do drzwi i po chwili słychać było człapiące kroki zbliżające się do drzwi.

— Kto tam?

— Schneffke.

— Nareszcie!

Stary otworzył drzwi i zamknął je natychmiast po wejściu malarza.

— Nie było pana całą wieczność — złościł się.

— Szukałem właściwych kredek.

— Już dobrze. Tu jest papier.

Schneffke wyciągnął kredki, usiadł przy stole i zaczął rysować. Stary stał za nim, śledząc uważnie każdy ruch jego ręki.

Hieronim wystawił go na tortury rysując tak długo, jak tylko się dało, sam zarys głowy.

— Twarz! Twarz! — nalegał Untersber.

— Wszystko w swoim czasie.

Teraz przyszła kolej na czoło, nos i usta. Gdy skończone było jedno oko stary krzyknął:

— Wielkie nieba, to on! Właśnie taki był, dokładnie taki!

— Niechże pan zaczeka!

Untersberg stał za nim z uniesioną do polowy ręką gotów chwycić rysunek w swoje szpony, natychmiast po ostatnim pociągnięciu kredki. Jego najgorętsze pragnienia posiadania portretu swojego syna zostało spełnione w ciągu kilku minut.

— No — powiedział Schneffce i w stał. — Oto głowa. Sądzi pan zatem, że uchwyciłem podobieństwo?

— Znakomicie! Dawać to tu!

Oczy starego wpatrywały się nieruchomo w kawałek papieru, jak gdyby chciał go przewiercić wzrokiem.

— To jest moje, — powiedział ochryple — nie oddam panu tego. Natychmiast to schowam, natychmiast.

Pospieszył do sąsiedniego pokoju. Pies podążył za nim. Było to na rękę malarzowi. Skoczył w stronę drzwi i otworzył je.

— Prędko, prędko!

— Gdzie on jest? — spytał Deephill.

— W drugim pokoju. Niech pan się schowa za piecem!

Ledwie Deephill Bas–Montagne zdążył się ulokować w niewygodnej kryjówce wrócił stary. Zamknął za sobą drzwi do sąsiedniego pokoju nie zwracając uwagi na to, że zostawił tam psa.

— Jest pan zadowolony z rysunku? — uśmiechnął się Schneffke.

— Tak, tak — odpowiedział Untersberg markotnie, patrząc przy tym badawczo na pytającego.

— Miło mi.

Untersberg stal na środku pokoju nic nie mówiąc.

— Chce pan zatrzymać ten portret?

— Niech pan mi powie. — spytał stary bez ogródek — ponieważ ten rysunek wywołał we mnie szereg różnych wspomnień, czy jest on rzeczywiście jedynie wynikiem pańskiej zdolności wyobrażania sobie?

— Nie — odparł sucho Schneffke.

— Ach!

— Nie. Każdy rysunek jest odbiciem rzeczywistości. Tak też było i w tym przypadku.

— Widział pan już kiedyś kogoś takiego?

— Tak. W Thionville.

— Bardzo był podobny?

— Bardzo. Tylko tamten mężczyzna był starszy; niż ten przeze mnie narysowany.

— Kim był?

— Bankierem z Ameryki Północnej. Nazywał się Deephill, po francusku Bas–Montagne, po niemiecku Untersberg.

Stary cofnął się, jakby go ukąsiła żmija.

— Człowieku, czy to prawda?

— Rzadko kłamię.

— Gdzie jest teraz ten człowiek?

— Tutaj — rozległo się zza pieca.

Untersberg przerażony odwrócił się w tamtą stronę. Zdawało się, że oczy wyjdą mu z orbit wargi mu drżały, palce uniesionych w górę rąk łapały nerwowo powietrze, jakby chciały coś zatrzymać, co ciągle im się wymykało.

— Gaston! — krzyknął.

Na twarzy Deephilla nie pojawiła się najmniejsza nawet oznaka radości z powodu spotkania z ojcem.

— Gaston! Skąd się tu wziąłeś?

— To wszystko o czym pomyślałeś na mój widok? Czyżbyś myślał tylko o ryglach, za którymi tkwisz od lat? Nie myślisz o niczym ważniejszym?

— Och! Myślę! Chodź do mnie.

Wyciągnął do niego ręce.

— Zostaw to! — odtrącił go zimno Deephill. — Najpierw musimy wyjaśnić to i owo między nami.

Stary baron spoglądał to na jednego to na drugiego. Jego usta drżały, na jego twarzy pojawiał się raz wyraz radości, raz wyraz przerażenia.

— Nie rozumiem cię! — wyrzucił z siebie.

— Nauczysz się rozumieć mnie. Przypominasz sobie jeszcze ten dzień, w którym zniknęła moja żona?

— Tak.

— Wiesz dlaczego?

— Oczywiście, ponieważ cię oszukała!

— Kłamiesz! Wtedy uwierzyłem w jej winę, ale teraz już w to nie wierzę. Nie było mowy o ucieczce.

— A jak chcesz nazwać inaczej jej wyjazd?

— Wynikiem twoich krętactw.

— Gastonie, nie poznaję cię! Skoro jednak już mnie podejrzewasz, to musisz przedstawić na to dowody!

— Dobrze! Gdzie masz ten list, który zostawiła dla mnie?

— Nie wiem nic o żadnym liście.

— Panie Schneffke, pańska kolej.

— A cóż ten ma z tym wspólnego?

Schneffke stał dotąd spokojnie obok swego krzesła, a teraz podszedł do jednego z obrazów przedstawiających kolibry, który kiedyś odnawiał i za którym ukrywał wraz z portretem Amely jej obydwa listy. Zdjął go ze ściany, wyjął z ram i wyciągnął kobiecy portret.

— Najuprzejmiej proszę moi panowie, czy zechcielibyście tu podejść?

— Do stu tysięcy diabłów! — krzyknął stary. — Becque–fleur!

Rzucił się w stronę malarza, chcąc wyrwać mu obraz, lecz Deephill go uprzedził. Chwycił ojca za ramię i posadził na krześle.

— Siadaj tutaj i siedź spokojnie, zanim nie skończymy! To jest obraz Amely, którego tak długo i daremnie szukałem. Skąd się tu wziął?

— Mogę panu powiedzieć — włączył się Schneffke. — On sam go tam schował, ale potem zapomniał o tym.

— Co panu przyszło do głowy? — żachnął się Untersberg.

— Czyżby nie poszukiwał pan jakiegoś document du divorce, panie Bas–Montagne?

— Klon Dieu! — westchnął ciężko stary, a jego twarz przybrała znowu błędny wyraz.

— I Amely nie napisała czasem do pana listu, zanim wyjechała?

— O niczym nie wiem!

— Mam na myśli ten oto list.

Otworzył jedno z pism i zaczął odczytywać te kilka bezlitosnych linijek, które biedna kobieta skreśliła, wyrażając wymuszoną na niej przez starego zgodę na rozwód z Gastonem.

Ledwie malarz zdążył skończyć czytać, stary skoczył ze swojego miejsca.

— To, to, to jest to! Dawać to tu!

Lecz jego syn usadził go ponownie na miejscu.

— Proszę cię, abyś siedział! Nie zgadzam się, abyś swoim dotykiem sprofanował te rzeczy!

Następnie zwrócił się do Schneffkego, a w jego glosie słychać było niezwykle napięcie.

— Rzeczywiście jest tak jak pan czytał? Proszę pokazać!

Wziął list do ręki i wpatrywał się uważnie w każdą linijkę i każde słowo.

— Jej wyrok śmierci — wyszeptał. — Kochała mnie, musiała ode mnie odejść i umrzeć przez to. Boże, mój Boże! Ale dlaczego?

Podniósł głowę i przeraził się widoku, jaki przedstawił sobą ojciec. Jego oczy wyglądały jak martwe, a blade wargi mamrotały:

— To on, to on, ten document du divorce.

— Wielki Boże! — mruknął malarz. — I to jest pański ojciec.

— Przerażające! — jęknął Deephill. — Niech pan pomyśli, jak musiał ją dręczyć zanim doprowadził do napisania tego listu! Każde ze słów ocieka łzami.

— Już wtedy byłem głęboko poruszony, gdy czytałem go po raz pierwszy.

— Kiedy to było?

— W dniu mojego wyjazdu do Francji.

— Jak się dostał do pańskich rąk?

Schneffke opowiedział wszystko.

— I nic pan, temu tutaj nie powiedział?

— Nie. Bo już wtedy podejrzewałem, że Madelon jest jedną z tych dziewcząt. Oczywiście nie mogłem nawet marzyć o tym, że tak szybko spotkam pana. Schowałem zatem obraz i oba listy z powrotem na miejsce, aby zrobić z nich użytek we właściwym czasie.

— Powiedział pan „oba listy”. Były zatem dwa?

— Tak. Mówiłem już o tym wcześniej w hotelu, że pańska żona zostawiła jeden list dla pana.

— Rzeczywiście! Ma go pan? — spytał, nie kryjąc zniecierpliwienia Amerykanin.

— Niech pan słucha! I dopiero teraz po raz pierwszy Gaston usłyszał przepełnione bólem słowa pożegnania swojej Amely, napisane do niego, męża, który pozwolił się tak bardzo oszukać swemu ojcu.

Baron zerwał się z krzesła i wielkimi krokami przemierzał pokój. Teraz zatrzymał się i jego otwarte oczy wpatrywały się w starego ze zgrozą. Potem powiedział chrapliwie:

— Amely; moja biedna, niewinna Amely! Nagle załamując ręce przystąpił do ojca:

— I ty o wszystkim wiedziałeś!? Ty sam zniszczyłeś nasze szczęście! Pozwoliłeś zmarnować się tej kobiecie i nawet nie zatroszczyłeś się o swoje wnuczki! Dla ciebie mogłyby nawet umrzeć lub zejść na złą drogę!

Potężnym wysiłkiem woli stary zebrał siły. Podniósł się wolno z krzesła.

— Ja miałem się o nie troszczyć? Dlaczego? To dzieci Niemki.

— To dzieci mojej ukochanej Amely!

— Co mnie może obchodzić twoja kobieta? Nigdy nie uwalałem jej za swoją synową!

— Ale jej dzieci będziesz musiał uznać!

— Nigdy! Nigdy!

— A więc nie mam już ojca. Chodźmy, panie Schneffke!

Deephill odwrócił się do drzwi, ale nie zdążył ujść nawet pan kroków, gdy usłyszał swoje imię wołane bojaźliwym tonem. Oglądnął się. Untersberg wyciągnął do niego prawą rękę, jakby chciał syna zatrzymać.

— Dokąd idziesz Gastonie? Czy przyjdziesz jeszcze?

— Gdy raz tylko znajdę się za tymi drzwiami, nigdy więcej nie przestąpię progu twojego mieszkania.

Głos syna brzmiał bezbarwnie i obco.

— Gastonie, naprawdę chcesz opuścić swojego ojca?

— Nie mam już ojca!

I znowu zamierzał wyjść z pokoju. Stary dziwak z prędkością, o którą nie można go było podejrzewać rzucił się za nim i chwycił za ramię.

— Gaston! — jęknął.

— Zostaw mnie!

— Gastonie, chętnie ci uwierzę, że zniosłeś bardzo dużo. Ale czy wiesz, że i ja przez cały ten czas także niewypowiedzianie cierpiałem?

Słowa te trafiły w czułe miejsce duszy Deephilla. Był tak oddany przeżywaniu własnego nieszczęścia, że nigdy mu nawet na myśl nie przyszło, iż sprawca wszystkich nieszczęść, dręczony wyrzutami sumienia, co było najgorszą zemstą, pędził nad wyraz smutny żywot. Ojciec, gdy tak przed nim stał wzbudzał raczej współczucie niż wstręt. Ale Deephill nie chciał, aby współczucie wzięło górę.

Stary uniósł prosząco obie ręce i ciągnął dalej:

— Tak bardzo za tobą tęskniłem, mój chłopcze, rok za rokiem szukałem cię… i ty chcesz mnie porzucić!

— Przecież sam tego chcesz. Czyż nie powiedziałeś przed chwilą, że nigdy nie uznasz swoich wnuczek?

Untersberg nie odpowiedział. Na jego twarzy malowały się sprzeczne uczucia. Stare uprzedzenia toczyły ostatnią ciężką walkę z miłością do swego jedynego syna.

Po długiej chwili podniósł głowę.

— A jeśli… jeśli uznam twoje dzieci, czy wtedy… wtedy…

Nie skończył pytania, tylko niezwykle przejęty spojrzał na syna.

— Och, jeśli byś się przemógł, byłby to dla mnie znak, że żałujesz tego co zrobiłeś — powiedział Deephill poważnie. — W takim wypadku spróbuję zapomnieć o wszystkim i postaram się traktować cię znowu jak ojca.

Ciężkie westchnienie uniosło pierś starego. Jego oczy wypełniły się łzami, a głos jego drżał, gdy wyciągając ręce do syna rzekł:

— I spróbuję wszystko naprawić… och. Gastonie, nie zostawiaj mnie tylko znowu samego, tak strasznie samego…


* * *


Gdy wyszli na ulicę, Deephill zatrzymał się i zadał Schneffkemu pytanie:

— Czy dzisiaj wieczorem jest pan zajęty?

— Nie.

— A więc zapraszam do mnie! Dziś muszę mieć koło siebie ludzi, którzy odczuwają wraz ze mną moje szczęście.

— A na co mi pana szczęście? Przyślę do pana kogoś, komu przyniesie ono więcej pożytku niż mnie.

— O kim pan mówi?

— Cierpliwości i… dobranoc!

Hieronim Aureliusz skręcił szybko za róg, a kiedy już mu nic więcej nie groziło ze strony Deephilla i jego szczęścia, zwolnił kroku i poszedł do mieszkania hrabiego von Greifenklau. Członkowie rodziny byli w jak najlepszych nastrojach, gdy służący zameldował przybycie gościa.

— O tej porze? — zdziwił się Hugo. — Kto to jest?

— Kazał się zameldować jako malarz natury Hieronim Aurelisz Schneffke.

— Ach, nasz grubas! — roześmiał się Richard. — Niech wejdzie.

Gdy malarz ukazał się w drzwiach ujął go pod ramię i wprowadził do pokoju.

— Oto moi drodzy, jest nasz przyjaciel i malarz, któremu zawdzięczamy odnalezienie ojca!

Hugo wyciągnął do Schneffkego rękę.

— Witamy z całego serca! Proszę usiąść i cieszyć się z nami ze szczęścia, które tylko panu zawdzięczamy!

— Chętnie. Ale przedtem muszę spełnić moją misję.

— Misję?

— Tak, do wachmistrza Scheeberga.

— Proszę? Myśli pan pewnie o wachmistrzu von Eschenrode?

Usta grubasa wykrzywiły się w szerokim uśmiechu.

— A zatem nasz pudding dojrzał już dzisiejszego wieczoru?

— Tak.

— Z czym pan przychodzi, drogi przyjacielu? — spytał Fritz.

— Z tymi Bas–Montagne poszło wszystko gładko, baron odnalazł swojego ojca.

— Ach, doprawdy? Jest pan cudotwórcą!

— Przy okazji zostało ustalone, że pani Amely jest niewinna i że w związku z tym obie siostry są bez skazy. A co najważniejsze: nie ma żadnych wątpliwości, że są naprawdę córkami barona Deephilla albo raczej amerykańskiego bankiera Bas–Montagne albo, jak pan tam chce nazywać swego przyszłego teścia. No, proszę się nie czerwienić, zielona rzeżucho łąkowa! Ale do rzeczy, baron Deephill wrócił właśnie od swojego ojca do panny Nanon. Są sami, w błogim nastroju i jeśli pan wachmistrz Schneeeb… chciałem powiedzieć von Eschenrode…

Fritz zamachał rękami przerywając potok słów malarza.

— Dziękuję panu, drogi Schneffke i pójdę za pańską wskazówką. Nikt nie będzie mi miał za złe, że wychodzę. Wracam za niespełna pół godziny!

Mówiąc to przypasał szablę i pospieszył w stronę drzwi,

— Za niespełna pól godziny? No, no! — wyraził wątpliwość Hieronim Aurelisz Schneflke i zatarł z zadowolenia dłonie.



W Algierze


Gdy znajdziecie się w Algierze i z ulicy Bab el Qued skręcicie w ulicę Kasbah, a potem za pierwszy róg po prawej, znajdziecie się koło najsławniejszej kawiarni tego starego miasta rabusiów. Z zewnątrz nie przedstawiała się zbyt atrakcyjnie. Jest sczerniała od starości. Wydaje się, jakby zaraz miała się zawalić, a wejście jest tak niskie i wąskie, jak drzwi do chaty.

Za nimi znajduje się długi ciemny korytarz, którym dochodzi się do dużego patio na świeżym powietrzu, ze wszystkich stron otoczonego wspaniałymi arkadami. Pod nimi znajdują się małe, przytulne zwrócone na patio komnatki, ciągnące się wkoło dziedzińca.

Pośrodku dziedzińca szemrze fontanna, ocieniona gęstym listowiem potężnej sykomory. Podczas, gdy cudzoziemcy gawędzą i palą pod arkadami, krajowcy odziani w swe szerokie, białe szaty, „piją swój czibuk — jak mawia Maur — i wychylają jedną filiżankę kawy po drugiej. Przysłuchują się przy tym deklamacji Hakawati, który przenosi ich do Damaszku i dalej, wyczarowując im przed oczyma fantastyczne obrazy z tysiąca i jednej nocy. Tak było i tym razem.

Ale nie zawsze są to baśnie. Hakawati opowiada także o Mahomecie i prorokach, o kalifach, o wielkim Salami ed dinie, którego chrześcijanie nazywają Saladynem, o Tariku zdobywcy, o hiszpańskim królestwie Maurów. Opisuje starożytną świetność i wspaniałość, a także rzeczywistość.

Gdy odwiedził Mekkę, święte miasto, opowiada o swej pielgrzymce; gdy zapuścił się głęboko na pustynię roztacza przed oczyma słuchających tajemnice pustym. Mówi o samumie, o dżinach, złych duchach, o lwie — panu pustyni, a podczas gdy mówi i opowiada, ujmuje to w kształt poetyckiej, kwiecistej prozy.

Właśnie kiedy Hakawati ciągnął jedną ze swych opowieści na dziedziniec wszedł nowy gość. Zatrzymał się na progu i rozejrzał wkoło. Gdy okazało się, że jest ten którego szukał, zbliżył się do niego.

— Sallam aleik! — pozdrowił gość.

— Aleik sallam — odpowiedział pozdrowiony. — Cieszę cię, że cię widzę!

— Allach mnie ochronił.

— Wolno spytać gdzie byłeś?

— Opowiem ci.

— Chodź zatem.

Poprowadził go do jednego z pokoi wychodzących na dziedziniec. Służący kaweebiego, właściciela kawiarni, przyniósł tytoń i kawę. Usiedli koło siebie na kanapie i nowo przybyły zapalił swój czibuk.

Był młodszy do swojego towarzysza, ale tak do niego podobny, że od razu można było w nich rozpoznać braci.

Tak też było. Starszy był Abu Hassanem, sztukmistrzem, a młodszy to Saadi, mąż Liamy, o którym sądzono, że został zastrzelony.

— No opowiadaj — poprosił Hassan. — Gdzie byłeś?

— W górach Auresu. Tak jak ustaliliśmy szukałem chaty nieżyjącego marabuta, Hadżi Omanaha. Domyślasz się co znalazłem?

— Szczątki marabuta.

— Tak, ale odkopałem trochę ziemi w chacie i znalazłem jeszcze jeden szkielet.

— Jego syna?

— Z całą pewnością, jego syn także został zamordowany.

— Allah il Allah! A więc moje podejrzenia okazały się słuszne.

— Tak, morderców znasz tak samo dobrze jak ja, bo to ty przecież mnie tam posłałeś, abym to wszystko zbadał.

— Jesteś pewien?

— W zupełności, dokonałem mianowicie jeszcze jednego odkrycia. Jak to dobrze, że uczyliśmy się mowy Franków i ich pisma!

Sięgnął za pasek i wyciągnął stamtąd małą paczuszkę. Otworzył ją. Zawierała parę pism, które podał Hassanowi.

— Proszę czytaj i dziw się!

Litery zachowały się bardzo dobrze, papier i pismo nie uległy zniszczeniu, chociaż było widać, że są stare.

W trakcie czytania na twarzy Hassana pojawiał się wyraz coraz większego zdziwienia. Gdy skończył złożył papiery i zwrócił się do Saadiego.

— Co za odkrycie!

— Czyż nie jest bardzo ważne?

— Ważniejsze niż cokolwiek innego. Allach prowadził twoje nogi i ręce!

— Myślisz, że mi przebaczy wtargnięcie do chaty marabuta?

— Przebaczy ci, przecież postępowałeś zgodnie z jego wolą. Gdzie znalazłeś te papiery? W grobie przy zmarłym?

— Nie. Tam by uległy zniszczeniu.

— Zatem gdzie?

— W murze. Ktoś je tam ukrył. Chata jest stara i kamienie są trochę obluzowane. Jeden z nich, gdy go potrąciłem wypadł na podłogę. Za nim znajdowała się dziura, a w niej te papiery.

— To przeznaczenie. To kopie.

— Podpisane i przybite pieczęcią gubernatora.

— Ale po co im kopie, skoro mają oryginały?

— Przez ostrożność, dla pewności. W wąwozach Auresu żyją źli ludzie. Gdyby coś się stało, co zniszczyłoby oryginały, to zawsze zostawałyby jeszcze kopie.

— Masz rację. Allach cię prowadził i teraz nasi wrogowie są w naszych rękach. Przy pomocy tych papierów możemy udowodnić, że prawdziwi Saint–Marie nie żyją i że Malek Omar i jego rzekomy syn Mahmud Ali są oszustami. Ich zwierzchnik pomści ich i zniszczy morderców naszego szczęścia. Zadośćuczynienie jest nawet bliżej niż myślisz, ponieważ wydarzyło się coś, co pozwala mieć nadzieję na rychłą zemstę.

— Co takiego?

— Między Francją a Niemcami wybuchnie wojna.

— To pewne?

— Tak. Nic o tym nie słyszałeś?

— Nie.

— Cała prowincja jest poruszona. Regimenty turkosów i spahisów mają zostać przeniesione na wybrzeże, aby mogły być szybko zaokrętowane.

— Allachowi niech będą dzięki! Gdy w oazach nie będzie już ani jednego żołnierza, przyjdzie kolej na nas.

Hassan potrząsnął głową.

— To złudna nadzieja. Plemiona Algierczyków nie powstaną.

— Dlaczego nie?

— Brakuje im przywódcy.

— Mamy przecież tylu dzielnych szejków.

— Ale ani jednego Abd el Kadera! Nie, nie w ojczyźnie możemy się zemścić.

— A gdzie?

— Tam, za morzem, gdy zacznie się wojna. Francuzi już świętują. Są oszołomieni zwycięstwem zanim jeszcze została wypowiedziana wojna. Sądzę jednak, że to Niemcy zwyciężą.

— Allach to sprawi.

— Wszyscy wierzący modlą się do Allacha, aby zniszczył naszych prześladowców. I każdy muzułmanin jest przygotowany zrobić swoje.

— A jednak nasi bracia muszą się bić za Francję.

— Nie zrobią tego.

— Francuzi zmuszą ich!

— Nic pozwolą się zmusić, zbiegną na stronę wroga przy pierwszej nadarzającej się okazji. W szeregach spahisów i turkosów istnieje konspiracja, o czym jeszcze będziesz się mógł przekonać. Ale to nie nasz problem. Mamy co innego na głowie. Wiem, jak my osobiście moglibyśmy się zemścić na Francji.

— Jak?

— Likwidując kapitana Richemonte.

— I w czym miałoby to zaszkodzić Francji?

— Czy nie opowiadałem ci, że dowiedziałem się, iż stoi on na czele spisku przeciwko Niemcom?

— Opowiadałeś.

— A zatem, gdy go obalimy; zawali się cały plan. Te dokumenty zniszczą go.

— Czyżbyś chciał znowu jechać do Ortry, mimo, że właśnie stamtąd uciekłeś?

— Uciekłem przed duchem, którego tam ujrzałem.

— Hassan, czy jesteś przekonany, że to był duch?

— Tak.

— A może Liama wciąż jeszcze żyje?

— Czy baron mógłby mieć wtedy inną żoną? Liama była przecież prawnie poślubioną małżonką barona.

— Mimo to istnieje możliwość, że żyje. Unieszkodliwiono ją tylko. Widziałeś dokładnie jej ducha? Za bardzo się spieszyłeś! Dlaczego przynajmniej nie poczekałeś w mieście? Mogłeś się dowiedzieć co z tego wyniknie.

— Miałem się dać ująć jako złodziej zwłok?

— Nie zamierzam cię ganić, że byłeś ostrożny. Pojedziemy tam znowu i sam przeszukam grobowiec. O, idą nowi goście. Chodźmy Hassanie. W domu możemy bez przeszkód porozmawiać dalej.

Zapłacili rachunek i wyszli z kawiarni.

Na niebie świecił księżyc. Hassan i Saadi szli w cieniu domów. Gdy skręcili za róg znaleźli się w pełnym świetle, podobnie jak mężczyzna idący z przeciwka. Prawie się zderzyli. Wszyscy trzej stanęli i spojrzeli na siebie.

— Hassan, sztukmistrz! — krzyknął obcy.

— Bajazzo! — zawołał Hassan. — Człowieku, ty tutaj… Allach. Allach! — krzyknął z bólu otrzymawszy tak potężny cios w żołądek, że aż się zatoczył na ścianę domu. Bajazzo uciekł, Saadi zamierzał go dogonić, ale uznał, że lepiej będzie, gdy zajmie się bratem.

— Nic ci nie jest?

— Nie, już nic. Tam pobiegł, zanim! Szybko! Obaj bracia popędzili za zbiegiem.

Dotarli do końca ulicy nie natrafiając na ślad byłego klowna. Przeszukali przecznice po prawej i lewej stronie, ale go nie znaleźli.

— Uciekł!

— Umknął nam ten stary szubrawiec!

— Znałeś go?

— Oczywiście — powiedział Hassan. — Był członkiem mojej trupy poszukiwanym przez policję, ponieważ spowodował śmierć swojej pasierbicy.

— Gdybym to wiedział, natychmiast bym go ścigał i zatrzymał.

— I bez tego zostanie złapany, od razu rano idę na policję zameldować, że jest tutaj.

Poszli dalej nawet nie przeczuwając, że ten o którym mówili znajduje się bardzo blisko. W pobliżu narożnego domu stał mianowicie mały, stary, niezamieszkały, prawie zupełnie zrujnowany domek. Drzwi wisiały wprawdzie jeszcze na zawiasach, ale nie dało się ich zamknąć. Właśnie za nimi zniknął Bajazzo i słyszał wszystko, co mówił Hassan.

— Zdrajco! — mruknął. — Wetknę ci nóż w plecy przy pierwszym spotkaniu!

Wymacał w ciemnościach drogę na podwórko i tam wspiął się na mur. Przeskoczył przez niego na następne podwórko i dotarłszy do jakiś drzwi zapukał. Ze środka dobiegł go głos.

— Kto tam? — Ja sam.

Po paru chwilach otworzono drzwi. Bajazzo wszedł do ciemnego pomieszczenia.

— Dlaczego nie zapalasz światła? — spytał.

— Nie potrzebuję.

— Chyba spałeś?

— Tak.

— Leń.

— A co mam lepszego do roboty?

Bajazzo nie odpowiedział od razu. Zapalił najpierw starą lampę stojący w zagłębieniu muru. Teraz można było ujrzeć podobne do piwnicy pomieszczenie, w którym kiedyś musiała znajdować się łazienka. Obecnie był zupełnie pusty. W jednym tylko kącie leżała słomiana mata. Obok stał dzban. Na macie siedział nie kto inny jak… Ojczulek, znany z Paryża były właściciel spelunki.

Bajazzo wyjął z torby niedopałek papierosa, zapalił i usiadł na kamiennej posadzce. Ojczulek pociągnął łakomie nosem.

— Sacrebleu! — zaklął. — To coś niezwykłego. Skąd masz coś tak wyśmienitego?

— Znalazłem na nabrzeżu.

— Szczęściarz! Nie wyrzucił go z pewnością żaden włóczęga. Przyniosłeś coś poza tym?

— Nic.

— Żadnych pieniędzy?

— Nie.

— Gdy tylko księżyc zajdzie, wychodzę przynieść wody i ukraść parę daktyli, co całkiem dobrze wystarczy do jutra. Jestem zadowolony, że między mną, a Paryżem jest morze i nie mam zamiaru rozzuchwalać się, jak jakiś kataryniarz.

— Masz też ku temu powody.

— Myślę, że ty podobnie.

— Właśnie dostarczono mi dowodu na to.

— Jak to?

— Miałem piękne spotkanie.

— Z kim?

— Z moim byłym pryncypałem.

— Chyba nie z Hassanem, tym, sztukmistrzem?

— Dokładnie z nim.

— Wszyscy diabli!

— Popatrz, kto by pomyślał, że się tak ucieszysz! — zakpił Bajazzo. Ojczulek zerwał się z podłogi.

— Jak ten facet dostał się do Algieru?

— Głupie gadanie! Przecież pochodzi stąd. — Rozpoznał cię?

— Natychmiast.

— Niech to wszyscy diabli! Co powiedział?

— Był z nim ktoś jeszcze. Z cała pewnością ci dwaj byliby mnie zatrzymali, ale przyłożyłem Hassanowi tak, że się przewrócił i zwiałem.

— Gonili cię?

— Oczywiście. Ale udało mi się schować za jakimiś drzwiami. Staryęli w pobliżu i podsłuchałem ich gadaninę.

— Co mówili?

— Hassan chce jutro zameldować policji, że mnie widział.

— Do diabła! Gdy się dowiedzą, że jesteśmy w Algierze, zacznie się nagonka.

— Możliwe, że już nas tu nie będzie.

— A gdzie chcesz uciekać bez pieniędzy?

— Dlaczego bez pieniędzy?

— Przecież powiedziałeś, że ich nie masz.

— To prawda. Ale to czego nie ma, może jeszcze być.

— Ach! Coś więc wyniuchałeś? Gadaj szybko!

— Miałem też inne nieoczekiwane spotkanie.

— Z kim? Znam go?

— Również bardzo dobrze.

— Paryżanin?

— Tak. Król włóczęgów.

— Wszyscy diabli! Mascaret? Czego szuka w Algierze?

— Teraz już wiem, chociaż nie było łatwo dowiedzieć się tego. Zajął się czymś w rodzaju dostaw dla tutejszego wojska i przyjechał na miejsce, aby zdobyć kilka informacji.

— Gdzie mieszka?

— W hotelu „Du Nord”.

— Sam?

— Z córką.

— Służba?

— Nikogo. Jest na to za skąpy.

— Widział cię?

— Nie. Stałem na nabrzeżu, gdy schodził z trapu i poszedłem za nim, aż do hotelu.

— Na pewno ma ze sobą pieniądze! Myślisz, żeby go oskubać?

— Tak! To dla nas wyjątkowa okazja. Jutro rano ma już nas tutaj nie być, a bez pieniędzy nic z tego. Zdobędziemy je u Mascareta.

— Wiesz które pokoje zajmuje?

— Oczywiście. Nie ruszyłem się stamtąd, dopóki się tego nie dowiedziałem. Mieszka w trzech pokojach na pierwszym piętrze, on w dwóch, a jego córka w jednym.

— Jak są rozmieszczone?

— Jeden to jego gabinet, drugi sypialnia, a trzeci zajmuje córką.

— Zaryzykujemy i pójdziemy do niego oficjalnie?

— Tak będzie najlepiej.

— Ale mogą nas nakryć.

— Nikt nas nic będzie obserwował. Poza tym, mamy tego starego Sansjoura, który pożyczy nam na krótko dwa burnusy. To nas tak zmieni, że nikt nas nie rozpozna.

— Jak daleko zamierzasz się posunąć, jeśli będzie się wzbraniał sięgnąć do sakiewki?

— Murat tak daleko, jak to będzie konieczne.

— To znaczy w pewnych okolicznościach nawet… tak daleko? Przesunął przy tym, znacząco palcami po gardle.

— Tak — roześmiał się Bajazzo. — On nie jest lepszy.

— W takim wypadku musielibyśmy zwinąć manatki na zawsze.

— Wygramy, jeżeli zaryzykujemy.

— Dobrze! A więc kiedy?

— Najlepiej, gdy nie będziemy tracić czasu. Chodźmy od razu do Sansjoura.

Zgasili lampę i wyszli. Jeden drugiemu pomógł przeskoczyć przez mur na sąsiednie podwórko. Także tutaj panowała grobowa cisza. Przemknęli się w cieniu do kąta podwórza i zapukali do niskich drzwi.

Zza drzwi dobiegł ich stłumiony kaszel, służący jako odpowiedź. Ale dopiero po dłuższej chwili zostały otwarte.

— Kto puka? — spytał kobiecy głos.

— Przyjaciele.

— Jak się nazywają?

— Jesteśmy sąsiadami.

— Ach, poznaję, panowie!

— Czy momieur Sansjour jest w domu?

— Przynosicie coś?

— Nie.

— Więc najpierw muszę zobaczyć czy ma czas.

Poszła zamykając im drzwi przed nosem.

— Przeklęta wiedźma! — mruknął Bajazzo.

Po paru minutach drzwi otwarły się ponownie. Ukazała się głowa starego mężczyzny

— Niech panowie wejdą.

Wpuścił ich do środka, zaryglował drzwi i poszedł przodem. Szli długim wąskim korytarzem, którzy obaj przybysze najwyraźniej znali, bo podążali za starym bez żadnego wahania, aż do jakiś drzwi, przez które padało mdłe światło lampy.

Pokój był mały i nie zawierał nic poza stołem i czterema starymi krzesłami. Na stole stała paląca się lampa, a na jednym z krzeseł siedział Sansjour. Miał około sześćdziesięciu lat i budzący zaufanie, ba prawie godny wygląd. Kto go nie znał, nigdy by nie uwierzył, że ma przed sobą jednego z bezwzględniejszych paserów w całym kraju.

— Caramon, wracaj do drzwi — powiedział — i uważaj, żeby nikt nie podsłuchał naszej rozmowy.

Gdy stary się oddalił, ciągnął:

— Witam, panowie! Proszę siadać i powiedzieć mi czym mogę służyć tak dobrym przyjaciołom.

Usiedli i Ojczulek zaczął:

— Chcielibyśmy pożyczyć na krótko dwa burnusy.

— Na mniej więcej ile?

— Dwie godziny.

— Macie zabezpieczenie?

— Nie mamy pieniędzy.

— Hm! — mruknął zamyślony właściciel.

— Zostawimy tu nasze surduty.

— Nie są wiele warte.

— No to daj nam burnusy na kredyt! Gdy wrócimy wynagrodzimy cię sowicie.

Stary kiwnął głową, spojrzał na nich badawczo i uśmiechnął się przebiegle.

— Z chęcią w to uwierzę.

W tonie jego głosu było coś takiego, co zmieszało Bajazza.

— O co chodzi? — spytał.

— Myślę, że tam gdzie idziecie jest coś do zabrania.

— No, a dokąd to się udajemy?

— Do hotelu „Du Nord”. Obaj byli wyraźnie zaskoczeni.

— Nawet nie mamy takiego zamiaru! — powiedział Ojczulek. Sansjour wyszczerzył zęby.

— Nie kłóćmy się! Znam dokładnie moich ludzi. Czy mówi wam coś nazwisko Mascaret?

— Nie.

— Czyżbym naprawdę się mylił? Tyś, mój drogi, kręcił się dzisiaj przez cały czas koło hotelu.

— Ja? — zdziwił się nieszczerze Bajazzo.

Sansjour pokiwał dobrodusznie głową.

— Mnie możesz powiedzieć uczciwie. Moja praca wymaga śledzenia klientów. Wiem, że wypytywałeś o kogoś w hotelu „Du Nord”. Wyciągnąłem więc wniosek, że masz coś tam do zrobienia. A gdy jeszcze usłyszałem. — że zatrzymał się tam wasz stary znajomy, to…

— O kim mówisz?

— O monsieur Mascarecie.

— Nie znamy żadnego Mascareta.

— Jeśli rzeczywiście tak jest, to i ja was nie znam.

— Przecież powiedzieliśmy ci, jak się nazywamy.

— Tak. Marmont, a twój kompan Chapelle?

— Tak.

— A więc nie mogę się mylić. Monsieur Mascaret jest wam dokładnie znany.

— Wcale nie.

— A jakże nie. Czy pozwolicie, że przyjdę z niewielką pomocą waszej pamięci.

Otworzył szufladę i wyjął z niej dwa kawałki gazety i każdy z nich podał gościom.

— Proszę, czytajcie!

Wystarczyło jedno spojrzenie i twarz czytających zmieniła się.

— Do stu tysięcy diabłów! — wyrwało się z ust Ojczulka.

— Do stu tysięcy piorunów! — wtórował mu Bajazzo.

— Co się stało? — spytał niewinnie Sansjour.

— List gończy! — wykrzyknął Ojczulek.

— Czyj?

— Jakiegoś karczmarza z Paryża, nazywanego pere Chattemite.

— Jakiegoś akrobaty nazwiskiem Grigaut — dodał Bajazzo.

— Nie znasz tych ludzi, Marmont?

— Nie.

— I ty także nie, Chapelle?

— Nie.

Niespodziewanie na twarzy handlarza pojawił się nieprzyjemny wyraz, podniósł się z krzesła.

— Dobranoc! — powiedział surowo.

— Co to ma znaczyć? Dlaczego? — zapytał Ojczulek.

— Traktuję moich kolegów po fachu z zaufaniem, ale także oczekuję zaufania od nich, tylko tak możemy współpracować. Jeśli dobrze się kogoś zna, to wie się także dobrze, jak mu się można przydać. Prawda?

— Kto ci powiedział, że to ja jestem Ojczulkiem?

— A ja Grigautem? — wpadł mu w słowo Bajazzo.

— Wiem to i basta!

Obydwaj spojrzeli na siebie z niepokojem. Z kimś o tak bystrym rozumie nie mieli jeszcze nigdy do czynienia.

— A więc? — poganiał ich Sansjour, gdy ociągali się z odpowiedzią. — Nie macie do mnie zaufania?

— Nie znamy się przecież wystarczająco długo.

— Ja was także nie, hę? Czyżbyście myśleli, że cokolwiek bym od was odkupił, gdybym dokładnie nie wiedział z kim mam do czynienia? Jesteście poszukiwani, ale właśnie akurat z tego powodu stanowicie dla mnie pewnych, a więc mile widzianych gości. Oto moja ręka! — Sansjour wyciągnął rękę.

— No, niech będzie! — przybił na zgodę Ojczulek. — Zaryzykuję i wsadzę łeb w paszczę lwa. Jeśli ją odgryzie, no to adieu!

— A ty, Grigaut?

— Niech będzie. Oto moja ręka!

Sansjour usiadł.

— Teraz to całkiem inna sprawa. Musimy sobie ufać. Czy zamierzacie udać się do hotelu „Du Nord”?

— No, więc tak! — niechętnie powiedział Ojczulek.

— Do Mascareta?

— Tak.

— Macie zamiar wyciągnąć coś z niego?

— Możliwe.

Wydawało się, że wzrok Sansjoura przewiercił ich obu na wylot.

— Muszę się przyznać, że i ja mieszkałem kiedyś w Paryżu. Znam tego króla włóczęgów i mam wszelkie powody cieszyć się z tego, jeśli nie będziecie go oszczędzać. Sądzicie, że uda wam się go naciągnąć?

— Mamy nadzieję.

— Jeśli zdobędziecie pieniądze, będziecie mogli kupić to, co jest wam najbardziej potrzebne.

— Co takiego?

— Paszporty.

— Do diabła? — powiedział Ojczulek. — Ale gdzie? Czy mógłbyś nam coś doradzić?

— Znam pewnego dobrego urzędnika, który ma dostęp do wszelkich formularzy i pieczęci.

— Naprawdę? Niepodrabiane? To byłoby znakomicie, ale pewnie kosztuje masę pieniędzy?

— Wcale tak nie uważam.

— Jaką ma cenę?

— Wszystkie papiery poczynając do metryki urodzenia, aż po paszport na dowolne nazwisko kosztują od stu franków w górę, w zależności od komplikacji.

— Ujdzie, ale gdzie mieszka ten urzędnik i jak się nazywa?

— Tego nie mogę powiedzieć.

— A więc nic nam po tej wiadomości.

— Ależ skąd. Chętnie będę pośredniczył.

— Brzmi całkiem nieźle, a jak długo potrwa wyrobienie paszportów?

— To zależy od okoliczności.

— Zakładam, że jeszcze dzisiejszej nocy będziemy musieli stąd uciekać?

— Musicie mieć więc o dwieście franków więcej na każdą osobę i w ciągu dwóch godzin dostaniecie papiery.

— Kiedy mamy zapłacić?

— Przy dostarczeniu papierów. Mam je zamówić?

— Tak.

— Na jakie nazwiska?

— Wszystko jedno. Ale co będzie z tymi burnusami?

— Dostaniecie je. Ale przedtem, mam jeszcze jedno pytanie. Mówiliście, że jest całkiem możliwe, że jeszcze dzisiejszej nocy opuścicie miasto?

— Może się tak zdarzyć.

— Dokąd chcecie jechać?

— Tylko diabeł to wie. Wszędzie nas szukają.

— Radzę wyjechać z kraju.

— Do Maroka albo do Tunisu? Schwytają nas zanim dotrzemy do granicy.

— Jest jeszcze inna granica, morze.

— Ale to najtrudniejsza droga! A na dodatek, same francuskie statki. Sansjour zrobił chytrą minę.

— O nie załamujcie się tak szybko! — powiedział — Macie przecież przyjaciół, na których możecie liczyć!

— Na przykład, kogo?

— Mnie. Jeszcze przed wschodem słońca bylibyście na pokładzie.

— A dokąd? Może do Francji?

— To by się nazywało, wysłać was prosto do pieklą! O nie, do Hiszpanii.

— Do pioruna, to byłoby najlepsze! Do którego portu?

— Najpierw do Palmy na Majorce.

— Co to za statek?

— Przyznaję, że chwilowo unikam troszeczkę chciwych celników. Zawistni nazywają to szmuglem. Czy znacie panowie tę drogę, która prowadzi przez bramę El Qued do zatoki Pescade?

— Tak, szliśmy nią.

— A więc, krótko przed wschodem słońca w zatoce będzie stał mały szkuner, który zabierze was, jeżeli pojawicie się o właściwej porze.

— Ale przecież przy Bab cl Qued jest posterunek wojskowy.

— Nie ma problemu. Przepuści was. Wiem kto będzie na posterunku. Będzie spal kiedy nadejdziemy. Pójdziemy razem.

— Nie mamy zatem już żadnych zmartwień. Ale do rzeczy! Poprosimy o burnusy!

— Najpierw musicie mi odpowiedzieć jeszcze na jedno pytanie. Macic zamiar iść do Mascareta, tak po prostu, czy wolicie, żeby służba was nie rozpoznawała?

— Byłoby lepiej, żeby nie.

— To da się zrobić.

— Jak?

— Ubierzcie peruki i przyklejcie brody. Mam kilka takich drobiazgów.


* * *


Tymczasem człowiek, o którym była mowa, siedział ze swoją córką w pokoju hotelowym. Przed nim leżała masa papierów i portfel, pozwalający przypuszczać, że jest wypchany ładną sumką pieniędzy.

Służący zapukał i wyszedł do pokoju.

— Czy łaskawy pan ma czas porozmawiać z dwoma panami? — zapytał.

— Kim oni są?

— Nie chcą powiedzieć.

— Więc niech sobie idą!

— Jeden z nich mówił, że chodzi o dostawy.

— Ach, to co innego!

— I że z tego powodu nie wyjawią swoich nazwisk.

— Niech wejdą! Służący wyszedł.

— Agnieszko — Mascaret zwrócil się do córki — ponieważ chodzi o interesy, proszę cię, abyś zostawiła nas na pół godziny.

Dziewczyna wyszła do swojego pokoju i w tym momencie weszli obaj goście. Pozdrowili Mascareta głębokim ukłonem.

— Dobry wieczór, panowie — odrzekł. — Czym mogę panom służyć?

— Pewną informacją — powiedział Ojczulek.

— O czym?

— Dotyczy ona powodów pańskiej tu obecności. Słyszeliśmy, że ma pan zamiar zająć się znaczącymi dostawami dla armii?

— Przyznaję, że dobrze panowie słyszeliście. Mogę wiedzieć, jaki związek z tą sprawą ma wasza wizyta?

— Na teraz musi to pozostać jeszcze tajemnica.

— A wasze nazwiska?

— Zna je pan. — Myślę, że nie.

— A jednak.

— A więc proszę przyjść z pomocą mojej pamięci!

— Chętnie. Może dlatego nas pan nie rozpoznaje, gdyż wówczas nie nosiliśmy bród. Zdejmiemyje!

— Mój Boże! — krzyknął zdumiony Mascaret. — Ojczulek!

— Ach, poznałeś mnie.

— I Grigaut?

— Tak, Grigaut, Bajazzo!

— Wy tutaj, w Algierze? Jesteście zgubieni, jeśli was tu znajdą!

— Tym się nie przejmujemy.

— A czego sobie życzycie ode mnie?

— Zaraz usłyszysz. Usiądźmy!

Posadził Mascareta na krześle, a on i jego kompan zajęli miejsca po jego prawej i lewej stronie gospodarza.

— Czy przypominasz sobie nasze ostatnie spotkanie w Paryżu? — spytał Ojczulek.

— Ledwie.

— Nie byłeś wtedy zbyt serdeczny.

— Nie zaprzeczę.

— Czy twój pobyt tutaj będzie długi, czy krótki?

— Zamyślam wkrótce wyjechać.

— To tak jak my. Także i nam Algier nie ma nic więcej do zaofiarowania. Ale ty oczywiście masz łatwiejszą sytuację.

— Jak to?

— Z pewnością jesteś doskonale zaopatrzony w środki potrzebne do takiej podróży.

Jeśli król włóczęgów przypuszczał do tej pory, że chodzi o zwykle wyłudzenie pieniędzy, to teraz zyskał całkowitą pewność. Znał ich obu, a także ich życie. Był przekonany, że nie pozbędzie się ich bez pewnej ofiary ze swej strony, postanowił zatem, ją ponieść.

— Możliwe całkiem, że to wy macie przewagę nade mną — zaczął z namysłem, zdecydowany zbić ową ofiarę na najniższy poziom. — Moje pieniądze podróżne tak się skurczyły, że stać mnie jedynie na powrót do Paryża.

— Jestem przekonany, że znają cię tu tak samo dobrze, jak w Paryżu. A poza tym ten drobiazg tam na stole świadczy o niezbyt ubogim wyposażeniu.

Mówiąc to karczmarz wskazał na portfel. Król włóczęgów sięgnął po niego, schował pieniądze i dobrodusznie powiedział:

— Umowy i różne inne papiery, ale niestety żadne pieniądze, jak pewnie myślałeś.

— Niech będzie. Zajmiemy się najpierw tobą, nie twoim portfelem.

— Ile potrzebujecie?

— Łatwiej spytać niż powiedzieć. Policja już wyciąga po nas swoje łapy. Jeśli rzeczywiście chcemy udać się w bezpieczne miejsce, to musimy wyjechać daleko stąd. Nawet Ameryka nie stanowi dla nas pewnej ochrony. Musimy wyjechać do Australii. Którą klasą przemierzyć morze, pierwszą, drugą czy chociażby pod pokładem, pozostawiamy twojej hojności.

Mascaret przeraził się.

— Co? — powiedział. — Dobrze słyszę? Czyżbyście myśleli, że poniosę koszty waszej podróży?

— Oczywiście!

Król włóczęgów wstał.

— Nie widzę celu dalszej rozmowy. Załatwmy to krótko, jakiej sumy oczekujecie?

Także oni wstali. Wiedzieli, że nadeszła decydująca chwila.

— Dobrze. — rzekł Ojczulek. — Powiem, skoro chcesz. Daj pięćdziesiąt tysięcy franków i nigdy więcej się nie zobaczymy.

— Pięćdziesiąt…

Nie był w stanie dokończyć. Stał jak wmurowany z otwartymi ustami.

— Tak. Pięćdziesiąt tysięcy franków. A może wydaje ci się to za dużo? To byłoby śmieszne!

— Śmieszne?

— A więc jednak?

W tonie i postawie obu szubrawców było coś, co pozwalało przypuszczać o grożącym Mascaretowi niebezpieczeństwie. Ci dwaj, o tym był przekonany, byli zdolni do tego, aby się z nim krótko załatwić. Zostało mu tylko jedno; w elegancki sposób opuścić pokój. Dlatego postanowił pobawić się z nimi w kotka i myszkę, udając że zgadza się, chociaż niechętnie z ich żądaniami.

— Pięćdziesiąt tysięcy, to o wiele za dużo! Myślałem najwyżej o pięciu tysiącach.

— Nawet nie ma o czym mówić!

— Powiedzmy sześć tysięcy?

— Wykluczone!

Spróbował targować się dalej, ale oni nie poszli na to. Udał zatem, że zagnali go w kozi róg.

— No dobrze, dostaniecie te pieniądze. Pójdę więc do mojej córki i…

— Po co?

— W jej pokoju jest moja kasa.

— Ach tak? — zakpił Bajazzo.

Ojczulek roześmiał się.

— Całkiem nieźle to sobie wymyśliłeś, mój drogi monsieur Mascaret! Widać od razu, że zamierzasz wyrwać się z naszych łap.

— Ależ co ty mówisz! Nie jestem w stanie nic dać, jeśli nie pozwolicie mi pójść po pieniądze.

— Najpierw pokaż swój portfel! Jeśli rzeczywiście nie ma w nim pieniędzy, to uwierzymy, że są u córki. W takim wypadku będziesz mógł wyjść z pokoju, ale oczywiście nie sam.

— W środku nic nie ma. — powiedział Mascaret podchodząc do drzwi sąsiedniego pokoju.

Ojczulek zastąpił mu drogę.

— Stać! — syknął. — Nie wyjdziesz bez naszego pozwolenia. Dawaj portfel!

— Mam wołać o pomoc?

— Nic z tego!

Chwycił Mascareta za gardło. Ten chciał krzyknąć, ale nie wydobył z siebie żadnego dźwięku. Próbował się uwolnić, lecz Bajazzo chwycił go tak mocno, że nie mógł się ruszyć. Jego twarz zrobiła się najpierw czerwona, potem niebieska i upadł, stracił przytomność.

— Niech leży! — powiedział Ojczulek. — Ma dosyć!

— A gdy się ocknie, wyda nas — rzekł Bajazzo.

— Jest na to dobry środek.

— Jaki?

— Ten.

I Ojczulek wbił nóż w pierś króla włóczęgów aż po rękojeść.

— Panie Boże! — wymamrotał przerażony Bajazzo.

— Wiedziałem, że się przestraszysz! Nie bądź dzieckiem! Moja wolność jest dla mnie ważniejsza niż życie tego człowieka. Poszukajmy pieniędzy!

Z surduta Mascareta wyciągnął portfel.

— Do diabła! — powiedział zdziwiony w najwyższym stopniu. — To cały majątek! Wystarczy nam. Chodź!

— Stój! Najpierw peruki i brody.

Po paru chwilach opuścili hotel „Du Nord”.

Między pokojami Mascareta i jego córki leżał trzeci, dlatego do uszu Agnieszki nie dotarło ani jedno słowo z rozmowy z rabusiami. Poczekała chwilę i weszła do środkowego pokoju, aby posłuchać, czy ojciec ma jeszcze gości. Kiedy nic nie usłyszała, otworzyła drzwi do pokoju ojca. Gości już nie było, ale ojciec leżał na podłodze z nożem w piersi.

Krzyknęła przeraźliwie i upadla obok niego. Była bliska omdlenia, ale miłość do ojca okazała się silniejsza niż przerażenie. Nawet nie pomyślała o tym, aby wyciągnąć nóż. Uniosła głowę ojca i zawołała:

— Ojcze, mój ojcze! Boże, mój Boże! Tato, obudź się, obudź się. Przyciskała go do piersi i potrząsała nim. Szeptała mu do ucha najczulsze słowa. Wreszcie otworzył oczy i popatrzył na nią szklistym wzrokiem.

— Ojcze, mój kochany ojcze! Powiedz choć słowo! Widzisz mnie? Poznajesz?

Jego spojrzenie nabrało wyrazu. Ręka powędrowała w kierunku piersi i ujęła rękojeść noża. Zdawało się, że rozpoznał powagę sytuacji.

— Agnieszko! — szeptał.

Jego twarz pobladła; z ust puściła się krew.

— To był Ojczulek — szepnął.

— Ojczulek, kto to jest?

— I Grigaut. Bajazzo.

— O Boże. Boże! To oni cię zranili? Chcieli cię zabić! Chwyciła za nóż.

— Nie — powiedział wykonując obronny — gest. — Tutaj mam… och, nie ma!

— Czego, czego nie ma?

— Pieniędzy. Obrabowali mnie!

W tym momencie dziewczyna uprzytomniła sobie, że marnuje drogocenne minuty, zamiast zawołać pomoc wykrwawiającemu się ojcu. Zerwała się na równe nogi, lecz on ją zatrzymał:

— Czekaj, czekaj! — powiedział błagał nie. — Muszę, muszę ci…

Parę kropel krwi wypłynęło mu z ust. Zobaczyła je i krzyknęła głośno.

— Ag… nieszko! — wycharczał. — Chodź i posłuchaj mnie!

Uklękła obok niego i spojrzała z lękiem na jego bezsilne usta.

— Ja… nie… nazywam się… Mascaret!

— A jak? — wybuchnęła szlochem.

— Georg… och… mój Boże! W domu… w Paryżu… w sejfie, papiery… Nie miał już więcej siły, aby dalej mówić, jego głowa opadła do tylu.

Przerażona zerwała się na równe nogi i wybiegła na korytarz.

— Pomocy! Mordercy! — krzyknęła.

Potem straciła przytomność.

Nadbiegła hotelowa służba. Minutę później wiadomość obiegła cały hotel. Lekarz wojskowy zbadał dziewczynę.

— Nic jej nie jest. Straciła tylko przytomność. Weźcie ją stąd i nie spuszczajcie z oka! Na razie nie powinna widzieć zwłok.

Potem zbadał także Mascareta.

— Ostrze przeszło blisko serca. Nie mam tu już nic więcej do roboty!


* * *


Obydwaj mordercy opuścili hotel przez nikogo nie zatrzymywani. Spieszyli się do Sansjoura, ale nadłożyli drogi, aby zmylić ewentualny pościg.

Udali się najpierw na plac Gubernatora, potem koło Artillerie Train do ulicy podzielonej pomiędzy administrację cywilną i wojskową. Minęli z prawej strony tę pierwszą i weszli w drugą. Tutaj natknęli się na niezwykły tłum.

— Vive Napoleon!

— Revanche pour Sadowa!

Z każdej strony dobiegały obraźliwe słowa pod adresem Bismarcka. Uciekinierzy zatrzymali się.

— Co się stało? — zapytał Bajazzo.

— Nie wiecie? Cesarz wypowiedział Prusakom wojnę. Algierskie regimenty też wezmą w niej udział. Wszyscy, żuawi i turkosi już się okrętują.

— Czy to prawda?

— Tak, tak; przecież pan słyszy.

Bajazzo chciał się jeszcze czegoś dowiedzieć, ale Ojczulek pociągnął go za sobą.

— Idiota! — szepnął. — Przecież nikt nie może nas zauważyć. Poszli dalej, przezornie unikając oświetlonych jasno miejsc.

— Wojna, wojna! — powiedział Bajazzo. — Czy wiesz co to znaczy?

— Że Prusacy dostaną baty.

— Co mnie obchodzą Prusacy! Myślę o tym, jakie to ma znaczenie dla nas.

— Dla nas? Masz rację. Cały świat będzie zajęty wyłącznie wojną. Nikt nie będzie miał czasu zawracać sobie nami głowy. Myślę, że możemy zaryzykować i pojechać do Paryża. Ale o tym pomyślimy później. Chodźmy!

Nie napotykając więcej na żadne przeszkody dotarli do mieszkania Sansjoura i zostali wpuszczeni do środka przez tę samą co poprzednio kobietę.

— No i co? — zapytał Sansjour. — Macie pieniądze?

— Tak!

— Wystarczająco?

— Ledwie dla nas coś zostanie.

— Nie ma też potrzeby, aby coś zostało.

— Jak tam papiery?

— Już są gotowe. Zobaczcie!

Wręczył im kilka dokumentów, które starannie sprawdzili, miedzy nimi były także dwa paszporty, zawierające ich dokładne rysopisy. — Diabelnie szybko to poszło! — roześmiał się Grigaut.

— Jesteście zadowoleni?

— Całkowicie.

— Mam nadzieję, że wasze pieniądze są tak samo dobre.

— Oczywiście, a komu mamy zapłacić za podróż?

— Mnie.

Kupili jeszcze od handlarza parę sztuk ubrań i zapłacili za wszystko. Sansjour uśmiechając się filuternie schował pieniądze do szafy.

— Widzicie, że dobrze wam poradziłem. Przygotujcie się do opuszczenia miasta!

Paser musiał mieć rzeczywiście świetne stosunki, bo wszystko poszło dokładnie tak jak powiedział.

Przy Bab el Qued strażnik stał oparty o budkę i wydawało się, że śpi. Niezauważeni przez nikogo opuścili miasto.

Kiedy doszli do zatoki Pescade, Sansjour zagwizdał cicho. Zaraz potem usłyszeli czyjeś kroki, jakiś mężczyzna wynurzył się z ciemności.

— Gdzie jest kapitan? — spytał Sansjour.

— Na lodzi.

— Wszystko w porządku?

— Tak jest, proszę za mną!

Pół godziny później wracał sam do miasta.



Lwi kieł


Napięcie pomiędzy Prusami, a Francją osiągnęło swoje apogeum. Było do przewidzenia, że ta w sztuczny sposób spowodowana burza rozładuje się strasznymi piorunami, tak też się stało.

Wybuch sprowokował Napoleon III. Aby wesprzeć swój niepewny tron, musiał dać niezadowolonemu narodowi zajęcie. Musiał swoją koronę ozdobić jeszcze paroma świecidełkami, tak więc wymusił wojnę. Wiedział, że gra va banque, ale liczył na swoje sprzyjające mu do tej pory szczęście.

— Brusqnez le roi! — zatelegrafował do Benedettiego, swojego przedstawiciela w Bad Ems.

Znaczy to: Proszę obrazić króla!

Benedetti posłuchał, wtargnął na promenadę w Wiesbaden, przystąpił do króla Wilhelma i obraził go. Otrzymał od Wilhelma godziwą odprawę; skutkiem było wypowiedzenie Niemcom wojny przez Francję.


* * *


W znanym nam już domu przy rue Richelieu zadźwięczał dzwonek. Martin, który przybył do Paryża przed swoim panem, w największym pośpiechu pakował walizy. Nadszedł bowiem najwyższy czas, aby czym prędzej zwijać manatki. Niezadowolony, że mu przeszkodzono, pobiegł do drzwi, jego twarz rozjaśniła się jednak, gdy zobaczył kto przyszedł.

— Ach, monsieur Belmonte! Pan także wrócił?

— Jak widzisz. Co nowego? — zapytał handlarz win gdy weszli do pokoju.

— Bardzo dużo!

— Ja także zebrałem obfite żniwo.

— Jak długo tu zostaniemy?

— Na pewno nie dłużej niż do jutra. Robi się gorąco. Dzisiaj w nocy popracujemy jeszcze trochę i jutro możemy jechać.

— Świetnie. Mam nadzieję, że nie zabawimy długo i wrócimy, ale już nie jako handlarze win. Ale, czy wie pan jakiego dokonałem odkrycia?

— No, mów!

— Ojczulek wrócił.

— Jesteś pewien?

— Tak. Widziałem go na własne oczy.

— Kiedy?

— Dzisiaj rano. Na dworcu Wersalskim. Byłem tam akurat, gdy przyjechał pociąg. Między wysiadającymi było dwóch typków. Rozmawiali ze sobą i niech mnie licho porwie, jeśli jednego z nich nie rozpoznałem po głosie.

— Ojczulka?

— Tak.

— A ten drugi?

— Nie jestem pewien, ale jego chód i sylwetka wydały mi się znajome. Prawdopodobnie i on był w przebraniu.

— Dokąd poszli?

— W najkorzystniejszym dla nas kierunku, jaki tylko mógł być, to znaczy na tę ulicę.

— Szedłeś za nimi?

— Oczywiście! Weszli do domu naprzeciwko.

— A ty za nimi?

— Tak, naturalnie tylko na podwórko, żeby zobaczyć dokąd idą.

— I…?

— W tym domu, w oficynie jest szynk. Tam zniknęli. Z tego powodu zacząłem pakowanie przy oknie, aby uważać na ulicę. Jeszcze tam są.

— Dlaczego nie poszedłeś za nimi do knajpy?

— A mogłem? Musiałbym się przebrać.

— No dobrze, ja się tym zajmę. Muszę wiedzieć, kim jest ten drugi.

— Hm! Mam oczywiście swoje podejrzenia.

— Mianowicie?

— Jego chód był całkowicie podobny do chodu tego arlekina, który kręcił się koło Ojczulka.

— Myślisz o tym Bajazzo?

— Tak.

— Jeśli się nie mylisz, to dopiero byłaby zdobycz!

— Ojczulek jest większą. To przecież on przetrzymywał pannę de Perret. Ten Bajazzo nie miał chyba z tym nic wspólnego.

— Ale jest dla mnie ważny z innego powodu. Masz pod ręką szminki i inne akcesoria?

— Mam wszystko.

— A więc natychmiast zabieram się do pracy. Idę tam, muszę wiedzieć na czym stoję.

Martin otworzył podwójne dno kufra, w którym znajdowały się wszystkie niezbędne przedmioty i zaczął wyjmować te, potrzebne teraz. Nagle przerwał zajecie, strzelił z palców i krzyknął:

— Mam myśl!

— No?

— Chce pan doprowadzić do aresztowania Ojczulka?

— Oczywiście!

— Będzie pan musiał mieć wtedy z policją do czynienia, a tego musimy teraz uniknąć za wszelką cenę.

— Mam znakomite papiery.

— Ale lepiej dmuchać na zimne. Wie pan, kto się najbardziej pali do złapania go?

— Kto?

— Generał de Perret. Co by było, gdybyśmy tego uroczego Ojczulka wysłali mu do zamku Malineau?

— Jak mielibyśmy tego dokonać?

— Och to wcale nie jest takie trudne. Myślę sobie, że ten cały Ojczulek przyjechał tutaj na bardzo krótko. Może ma do załatwienia parę drobiazgów. Na pewno jednak nie chce być widziany. Musi znaleźć jakąś kryjówkę, gdzie go nikt nie zna. Co by było, gdyby mu zaoferować Malineau?

— Coś w tym jest. Zobaczymy. Muszę się najpierw rozejrzeć, zanim podejmę jakąś decyzję. Rzeczywiście, gdyby ten drobiazg okazał się Bajazzem, to nie można sobie wyobrazić lepszej pułapki. Ale przede wszystkim muszę się ucharakteryzować.

Skąd się wzięło, że Honhentahal tak bardzo zajmował się Bajazzo? Czytelnik już wie, że miał zlecenie zbadania twierdzy w Metzu i okolicy. W międzyczasie wpadł na pomysł, aby pojechać do Ortry i nawiązać kontakt ze swoim tamtejszym „kolegą”. Jakież było jego zdziwienie, gdy w doktorze Müllerze, guwernerze rozpoznał swojego przyjaciela Richarda von Greifenklau!

Opowiadając sobie wzajemnie swe przeżycia i doświadczenia, poruszyli także temat Bajazza i jego związku z zaginionymi dziećmi generała von Eschenrode.

Hohentahal był zawiedziony, dowiedziawszy się, że w Paryżu miał przestępcę w zasięgu ręki i mógł go wpakować za kratki, a także wydusić z niego tajemnicę. Richard poprosił go, aby po powrocie do Paryża miał oczy szeroko otwarte. Istniała możliwość, ba nawet spore prawdopodobieństwo, że Bajazzo jeszcze cały czas przebywa w stolicy.

Możemy sobie zatem wyobrazić, jak bardzo się ucieszył, gdy po swoim powrocie do Paryża Martin zakomunikował mu niespodziewaną, a radosną nowinę.

Belmonte przeszedł ulicę i wszedł na podwórko naprzeciw stojącego domu. Wspomniany przez Martina szynk był zwykłą spelunką, co tylko było po jego myśli. Wszedł do środka i znalazł się y niewielkim, wyjątkowo niskim i ponurym pomieszczeniu, które całe było przesiąknięte zapachem taniej wódki i podłego tytoniu.

Przy jednym z nienakrytych stołów siedziało dwóch mężczyzn, w których podejrzewał poszukiwanych.

Pozdrowił ich i usiadł przy sąsiednim stoliku. Skinęli mu nieuprzejmie, odpowiedzieli mrukliwie i wydawało się, że nie zwracają na niego więcej uwagi. Odczekał chwilę, poczym przy sunął swoje krzesło do ich stolika.

— Panowie, czy jeden z was nie jest przypadkiem karczmarzem?

— Nie! — odpowiedział lekceważąco Ojczulek nie odwracając nawet głowy.

— A gdzież on jest?

— Na zewnątrz.

Wskazał na drzwi wychodzące na podwórze. Belmonte zapukał, a gdy pojawił się gospodarz zamówił wódkę.

— Pan tu nie mieszka? — spytał badawczo właściciel.

— Nie.

— Tak też myślałem. Przynajmniej nigdy pana jeszcze u mnie nie widziałem.

— W ogóle jestem obcy w mieście. Jeszcze nigdy nie byłem w Paryżu.

— I akurat teraz pan przyjeżdża? To ciekawe!

— Dlaczego?

— No, chyba nie minął pan wieku, w którym biorą do wojska, a teraz każdy poborowy musi przebywać w miejscu swego zamieszkania.

— To prawda i właśnie dlatego przyjechałem do Paryża. Muszę iść na wojnę, a w domu nie ma mnie kto zastąpić. Szukam kogoś takiego w Paryżu.

— Ach tak! Życzę zatem szczęścia!

Karczmarz wyszedł, a Belmonte dzielnie pociągnął łyk podłego alkoholu. Dwaj pozostali spojrzeli na niego z zaciekawieniem.

— Można wiedzieć skąd pan jest? — zapytał Ojczulek.

— Z okolic Metzu. To przeklęta historia.

— Co?

— Mój ojciec jest zarządcą majątku. Wszyscy nasi ludzie zostali powołani do wojska i w domu nie ma rąk do pracy. W okolicy nie można nikogo znaleźć i dlatego ojciec wysłał mnie do Paryża. Znalazłem tylko jednego jedynego człowieka, który dał się nająć, ale potrzebuję aż trzech. Nikt nie chce, mimo że praca jest bardzo dobra.

— Co to za praca?

— Leśniczy i jego pomocnik.

— Potrzebne są chyba jakieś umiejętności?

— Właściwie nie, muszą tylko uważać, aby nic nie zostało ukradzione.

— A kiedy można byłoby zacząć?

— Natychmiast!

— Jakich referencji wymaga pański ojciec?

— Referencji? Mój Boże, a po co referencje?

— Ale przecież nie może zatrudnić pierwszego lepszego!

— Jednak musi.. Będzie zadowolony gdy w ogóle kogokolwiek znajdzie.

Zapadła cisza. Belmonte sięgnął po gazetę i zaczął czytać. Tamci dwaj rozmawiali cicho.

— Ty, Bajazzo, co ty na to?

— To byłoby wcale nieźle.

— Leśniczy, tkwi się przez cały czas w lesie, nikt nas nie będzie niepokoił. Możemy tam przeczekać całą tę historię Nie?

— Jasne.

— A przy tym ten typek nie wygląda na zbyt rozgarniętego. Myślę że, jego ojciec nie jest sprytniejszy. Mam z nim pogadać?

— Jak chcesz. Ale naprzód musimy wykonać nasz plan.

— Oczywiście. Na to wystarczy dzisiejszy wieczór. Mój dom jest całkowicie pusty. Gdy się tylko ściemni możemy tam iść. W pół godziny załatwimy całą sprawę. I to wszystko co mamy do roboty w Paryżu.

— A co z tym lwim kłem?

— Hm, mam go przy sobie. To zupełnie inna sprawa.

— Pójdziemy z tym do hrabiego Caligny?

— Jeszcze się zastanowimy. Uważam to za niebezpieczne, ale z drugiej strony moglibyśmy zdobyć okrągłą sumkę.

— Nie musielibyśmy tego robić, gdyby ta przeklęta policja nie ujawniła numerów tych banknotów.

— Skąd mogliśmy wiedzieć, że Mascaret przyniósł je dopiero co z banku, który potem tak idiotycznie przysłał ich indeks. Jeśli chcemy iść do hrabiego, to ty musisz to zrobić. Ja nie mogę się pokazywać.

Po chwili Ojczulek zwrócił się do Belmonte.

— Czy nie przysiadłby się pan do nas na krótko?

— Dlaczego? — spytał Belmonte udając zdziwienie.

— Chcielibyśmy pogadać w pańskiej sprawie.

— Ach tak!

— Możliwe, że znamy kogoś, kto by się nadał pańskiemu ojcu.

— To wspaniale!

— Tak, znamy nawet dwóch takich.

— Jeszcze lepiej. Kim oni są?

— My sami.

— Ach, panowie? Czy mogę się zatem spytać, kim panowie są?

— Tak. Oto mój paszport.

— A tutaj mój.

Belmonte wziął oba paszporty i sprawdził je. Wydawało się, że jest bardzo zadowolony, bo parę razy pokiwał radośnie głową.

— Świetnie, świetnie! Muszę tylko panom powiedzieć, że nie mam prawa ustalać z wami zapłaty, bo to sprawa mojego ojca.

— Och, z tym nie ma pośpiechu.

— Kiedy możecie zaczynać?

— Zaraz. Kiedy pan wraca?

— Tak szybko jak tylko znajdę ludzi. Jednego już mam, teraz wy dwaj i właściwie jestem gotów.

— Ale musimy jeszcze dzisiaj załatwić pewną drobną sprawę.

— Dobrze, poczekam.

— Z pewnością jutro będziemy mogli wyruszyć. Możliwe, że moglibyśmy wyjechać nawet dzisiejszym nocnym pociągiem. Gdzie pan mieszka?

— Nigdzie. Mogę być tam gdzie mi się podoba?

— Świetnie! Może spotkamy się tutaj dzisiaj wieczorem?

— Kiedy?

— Późno. Może około jedenastej?

— Dostosuję się.

— A więc dogadaliśmy się. Możemy wiedzieć, dokąd jedziemy?

— Zamek Malineau koło Etein.

Ojczulek nie ukrył nawet zdziwienia.

— Do kogo należy ten zamek?

— Do barona Courch.

— Myślałem, że to własność generała Perreta?

— Była. Sprzedał zamek.

— Ach tak! Czy baron tam mieszka?

— Nie. Tylko my tam mieszkamy. Trochę w odosobnieniu, ale za to pięknie. Spodoba się panom.

Belmonte opuścił lokal wcześniej niż oni i udało mu się niepostrzeżenie dotrzeć do domu. Martin stał przy oknie i obserwował jego powrót.

— Był pan tam?

— Tak jest. Miałeś rację, to jest Ojczulek.

— A ten drugi?

— Bajazzo.

— Rozmawiał pan z nimi?

— Nie tylko rozmawiałem, ale ich nawet zatrudniłem.

— Zatrudnił ich pan? Jak to?

— Jako leśniczych w zamku Malineau.

— Znakomicie! Pan też tam pojedzie?

— Tak. My dwaj i oni dwaj. Opowiedział Martinowi całą rozmowę i dodał:

— Ty zatem też jesteś zatrudniony i to… no, jako kto? Jak myślisz?

— Pomocnik ogrodnika.

— Dobrze. Teraz muszę jak najszybciej wysłać list do Malineau.

— Do generała?

— Nie. Do Malaca. Mam swoje powody, aby generał nic zawczasu nie wiedział. Stój tu przy oknie i obserwuj ten dom naprzeciwko. Wkrótce się ściemni, wtedy obydwaj staniemy na czatach.

Napisał list, który Martin zaraz zaniósł na pocztę. Potem obaj w przebraniu udali się na ulicę. Sądzili, że Ojczulek i Bajazzo wyjdą teraz z szynku. Nie czekali zbyt długo, gdy obydwaj rzeczywiście wyszli z bramy i powoli poszli ulicą w dół.

— Za nimi — powiedział Belmonte. — Ty tą, a ja tamtą stroną ulicy. Nie mogą nas zauważyć.

Rozdzielili się i po pewnym czasie spostrzegli ku swemu zdziwieniu, że szubrawcy podążają w kierunku ulicy, na której była kiedyś karczma Ojczulka. Tam Bajazzo został na ulicy, z pewnością na czatach, a karczmarz wślizgnął się, rozejrzawszy się najpierw czy nie jest śledzony, przez położone w głębi okno, do domu, uprzednio sprawnie i bezszelestnie wybijając szybę.

Po blisko pół godzinie wrócił i razem z Bajazzo poszli. Śledzący ich Belmonte i Martin poszli ich śladem.

Droga prowadziła do bardziej zamieszkałej dzielnicy, gdy w końcu obydwaj przestępcy zatrzymali się parę kroków przed podobnym do pałacu budynkiem, Bajazzo wszedł do środka, a Ojczulek przeszedł na drugą stronę ulicy.

— Czego ten typek może szukać w tym domu? — spytał Martin.

— Też chciałbym to wiedzieć. Aby tego rodzaju człowiek mógł się pokazać w takim domu, musi mieć niezwykły powód. Muszę się dowiedzieć czyj to dom.

— To zajrzyjmy tam.

— Nawet o tym nie myśl. Przypuszczam, że ci dwaj wrócą do szynku, bo tam się umówiliśmy. Muszą więc, jeśli mamy ich nadal śledzić, przejść najpierw koło nas.

— To najlepiej będzie, jeśli zjawimy się tam przed nimi.

— Nie. Musimy tu zostać, aby dowiedzieć się do kogo należy pałac. Patrz, tamta sień nie jest oświetlona. Wejdźmy do niej!

Przemknęli się do ciemnej sieni domu, przed którym stali i stamtąd obserwowali wejście do budynku, w którym zniknął Bajazzo. Nie musieli długo czekać, wkrótce bowiem usłyszeli zbliżające się ciche kroki.

— Cofnijmy się! — szepnął Belmonte do swego służącego. Zaledwie to uczynili, gdy do sieni wpadł Ojczulek, jakby właśnie tu miał zamiar oczekiwać na swego kompana. Belmonte i Martin zamarli bez ruchu, tak aby nawet najmniejszy szelest ich nie zdradził.


* * *


Gdy Bajazzo wszedł do pałacu natknął się na służącego, który zapytał go, czego tu szuka.

— Tu mieszka hrabia Caligny? — poinformował się Bajazzo.

— Tak.

— Czy starszy pan jest w domu?

— Z pewnością nie dla pana.

— Może jednak. Muszę z nim pomówić. Służący zmierzył go pogardliwym spojrzeniem.

— Dam panu dobrą radę, niech pan stąd odejdzie.

— A ja z mojej strony radzę panu poczekać, co postanowi łaskawy pan.

— Czyżby pańska sprawa, była dla hrabiego aż tak ważna?

— W każdym razie.

— No dobrze, zaryzykuję. Pierwsze piętro, poczekalnia.

Tam postąpiono z Bajazzo podobnie, ale nie pozwolił się odprawić i w końcu między nim a kamerdynerem wywiązała się sprzeczka.

— Zamelduj, że mam informacje o panu rotmistrzu.

— O młodym panu?

— Tak.

— Jak się pan nazywa?

— Tylko hrabiemu to powiem.

Służący wzruszył ramionami, lecz mimo to zniknął za drzwiami, które prowadziły do palarni. Siedział tam młody Caligny, w Berlinie występujący pod nazwiskiem Hallera, malarza.

— Co jest?

— Jakiś obcy człowiek, życzy sobie rozmawiać z panem.

— Z ojcem?

— Tak.

— Ojciec nie ma czasu.

— Ale ten człowiek upiera się przy swojej prośbie.

— Czego chce?

— Twierdzi, że przybył z pańskiego powodu.

— Z mojego powodu? Kim jest ten człowiek?

— Tylko łaskawemu panu zdradzi swe nazwisko.

— To brzmi naprawdę tajemniczo! Czekaj, sam go przyjmę. Każ mu wejść!

Służący otworzył drzwi i Bajazzo wszedł do środka. Spodziewał się spotkać starego hrabiego, ale gdy zamiast niego ujrzał oficera ogarnęło go zmieszanie, którego nie umiał ukryć. Caligny–Haller spojrzał na niego badawczo.

— Czego pan chce? — spytał krótko.

— Proszę, aby było mi wolno porozmawiać z pana ojcem!

— Nie ma czasu. Proszę mnie przekazać, co ma pan do powiedzenia.

— Nie mogę.

— Dlaczego nie? Jak mi doniesiono, przychodzi pan z mojego powodu, tak więc mam chyba prawo oczekiwać wyjaśnień. Niech pan mówi!

Grigaut uczynił ruch jakby zamierzał odejść.

— Stać! — powiedział rotmistrz. — Niech pan zostanie! Coś podejrzanie mi pan wygląda. Dlaczego nie chce pan powiedzieć, jak się pan nazywa? Chce pan mówić o mnie z ojcem i to w kwestii, która dla mnie ma pozostać tajemnicą. Rozkazuję powiedzieć panu, co mu leży na wątrobie!

— To niemożliwe!

— Trudno! Poślę chyba po policję.

Caligny zrobił krok w kierunku stołu, na którym leżał dzwonek. Bajazzo opanował strach. Z pewnością nie powinien wchodzić w kontakt z policją.

— Proszę mi wybaczyć — powiedział gwałtownie. — Jeśli wolałbym milczeć, to czynię to tylko z pana powodu.

— A to dlaczego?

— Bo nie wiem, czy pan o tym wie, czy nie.

— O czym?

— Że nie jest pan synem hrabiego Caligny!

Rotmistrz drgnął, a na jego twarzy pojawił się wyraz najwyższego zdumienia.

— Ja nie jestem jego synem? Człowieku, czy jest pan przy zdrowych zmysłach?

— Jest tak, jak mówię.

— Mam wielka ochotę kazać pana ująć, jako zbiega z domu wariatów.

— Nie zrobi pan tego. Nie chciałem nic panu mówić. Sam pan mnie do tego zmusił, ale teraz proszę, aby pan kazał zawołać starszego pana. On potwierdzi to co powiedziałem.

Rotmistrz patrzył na Bajazza szeroko otwartymi oczami.

— Kim pan jest?

— Jestem biednym łajdakiem, stolarzem i nazywam się Merlin.

— Proszę za mną! — zdecydowanym tonem rozkazał rotmistrz i chwyciwszy go za ramię popchnął przed sobą przez sąsiedni pokój do biblioteki. Tam przy biurku siedział stary hrabia, zaskoczony spojrzał na wchodzących.

— Wybacz ojcze, że przeszkadzam! — powiedział młody graf. — Czy znasz może tego człowieka?

Caligny wstał i uważnie spojrzał na Bajazzo.

— Nie. Nigdy go nie widziałem, przynajmniej nie zwróciłem uwagi.

— To jakiś szaleniec, twierdzi, że nie jestem twoim synem.

Kolor twarzy starego zmienił się raptownie, ale prędko się opanował.

— A więc jest z pewnością chory na umyśle — powiedział lekko. — Wyrzuć go!

W tej sprawie miał tylko jednego zaufanego, mianowicie swojego byłego pracownika, obecnego Ojczulka. Ponieważ jednak ten musiał uciec i prawdopodobnie nigdy nie wróci, był pewien swego.

Ale Bajazzo nie dał się łatwo spławić.

— Jestem w pełni władz umysłowych! Tak, pan miał syna, ale on umarł. Pańska małżonka była bardzo chora, nie mogła się dowiedzieć o śmierci swego dziecka. Zataił pan przed nią śmierć syna i wziął z sierocińca chłopca w jego wieku. Tylko dlatego było to możliwe, gdyż pańska małżonka z powodu słabego zdrowia musiała na dłuższy czas wyjechać z kraju.

— Kto panu wcisnął tę bajeczkę?

— To jest prawda! Wydal pan wówczas swojemu kamerdynerowi polecenie poszukania odpowiedniego chłopca.

— Co pan mówi!?

— Obdarował pan tego człowieka swoim zaufaniem, ale potem pana oszukał i dlatego pan go wygnał. Znano go później jako Ojczulka i miał bardzo złą opinię.

— Niech się pan przyzna, skąd pan zna tę historię?

— Od samego Ojczulka.

— Ten szubrawiec kłamie!

— O nie, ponieważ to ja jestem tym, który wówczas dostarczył tego dzieciaka, łaskawy panie.

— Pan?

— Tak.

— I kiedy to ta fantastyczna historia miała się wydarzyć?

Bajazzo wymienił rok, miesiąc i dzień.

Hrabia odwrócił się. Milczał chwile, a potem znowu zwrócił się do Bajazza.

— Niech pan wyjdzie do poczekalni i pozostanie tam dopóki pana nie zawołam!

Ojciec i syn zostali sami.

— Ojcze, co to znaczy?

Tamten potrząsnął głową.

— To przyszło tak nagle. Nie jestem w stanie zaprzeczyć. Bernardzie, on mówi prawdę.

Młody oficer oparł się o stół, musiał bowiem chwycić się czegoś mocno.

— Mój Boże! Ja… nie… jestem twoim… synem!

Caligny ujął go za ręce.

— O tak, jesteś moim synem, jesteś i pozostaniesz moim dzieckiem. Nigdy nie miałeś się dowiedzieć, że nie jesteśmy twoimi prawdziwymi rodzicami. Ale teraz pro szedł ten człowiek i nie jestem w stanie zataić prawdy Chodź usiądź!

Posadził syna na fotelu, a sam opadł na krzesło przy biurku.

— Jest tak jak on mówi Matka po urodzeniu naszego jedynego dziecka była bardzo osłabiona, załamała się nerwowo i zaczęła chorować na płuca. Musiała zostawić dziecko ze mną i wyjechać gdzieś w cieplejszy klimat. Moje ówczesne urzędowe obowiązki nie pozwalały mi jej towarzyszyć. I wtedy dziecko zmarło. Wiedziałem, że nie przeżyłaby jego śmierci i musiałem ratować ukochaną kobietę. Zleciłem więc służącemu szukanie odpowiedniego chłopca.

Rotmistrzowi wydawało się, że śni.

— I ten inny chłopiec, to byłem ja?

— Tak.

— A kim — spytał, zacinając się — kim są więc moi prawdziwi rodzice?

— Biedni szewcy.

— O Boże!

— Opanuj się! To dla ciebie wielkie szczęście.

— Sprzedali mnie?

— Byli biedni. Wiedzieli, że los obdarzył cię wielkim szczęściem, którego sami by ci nie mogli zapewnić.

— A jednak nie mogę znieść myśli, że jestem dzieckiem innych rodziców: nie twoim…

— Bernardzie! Opanuj się! — krzyknął hrabia. — Zostanie wszystko tak, jak było! Jesteś moim synem! Kocham cię!

— Czy… czy ty osobiście z nimi rozmawiałeś?

— Nie. Wszystko przeprowadził służący. Moja służba państwowa pochłaniała mi cały czas.

— A więc nie wiesz, czy jeszcze żyją?

— Nie. Zrzekli się wszelkich praw do ciebie.

Rotmistrz chodził po pokoju tam i z powrotem. Oddychał ciężko. Wreszcie po dłuższej chwili stanął przed hrabią.

— A więc zgodnie z tym co powiedziałeś, wszystko ma zostać tak, jak było?

— Oczywiście!

— Ojcze, ja…!

Nie był w stanie mówić dalej. Hrabia objął go i przycisnął do piersi.

— Bernardzie uspokój się! Znaczysz dla mnie tak samo wiele, jak prawdziwe dziecko.

— Ale z jakimi zamiarami przeszedł tutaj ten człowiek? Powiedział, że to on mnie dostarczył służącemu.

— Dowiemy się. Opanowałeś się już na tyle, że możemy go zawołać?

— Proszę cię o to.

Hrabia otworzył drzwi i kazał wprowadzić Bajazzo.

— Twierdzi pan więc, że wtedy Ojczulek od pana właśnie otrzymał dziecko?

— Tak.

— A on wyjaśnił mi, że otrzymał je od biednych szewców.

— Okłamał pana, aby przywłaszczyć sobie te pieniądze, które miały być dla rzekomych rodziców.

— To niesłychane! Czyżby zatem pan był ojcem?

— Nie dzieciak był znajdą.

— Jego rodzice nie są więc znani?

— Nie.

— Kto go znalazł?

— Ja. Włóczyłem się wtedy trochę, szedłem do Paryża. W Ardenach, w głębokim śniegu znalazłem na pół zamarzniętego chłopca. Wziąłem go ze sobą Nikt go potem ode mnie nie chciał. Zatrzymałem go więc przy sobie i zaniosłem do Paryża. Tam spotkałem pańskiego służącego. Obejrzał chłopca i wziął go ze sobą.

— Czy nikt nie poszukiwał dziecka i nie sprawdzano kim są jego rodzice?

— Nie. Nie rozumiałem tego, nie znałem tych przepisów. Uważałem, że postępuję słusznie traktując dziecko jako swoją własność.

— Może być podrzutkiem?

— Bardziej mi się wydaje, że go zgubiono. Dziecku, które się porzuca nie zostawia się nic, co mogłoby zdradzić jego pochodzenie.

— Czyżby chłopak miał przy sobie coś takiego?

— Tak. Lwi kieł na złotym łańcuszku.

— Lwi kieł? Ciekawe! Jest gdzieś jeszcze?

— Myślę, że można go zdobyć.

— Jak? — wpadł mu gwałtownie w słowo rotmistrz. — Kto go ma?

— Nie chciałbym tego zdradzić.

— Rozumiem, pewnie znowu chodzi o pieniądze. Na twarzy Bajazzo pojawił się drwiący uśmieszek.

— Gdybym wtedy pana nie znalazł, zamarzłyby pan na śmierć.

— Możliwe i co dalej?

— Jestem bardzo biedny.

— Do rzeczy, czy ten kieł jeszcze istnieje? — spytał stary hrabia.

— Zdobędę go, jeśli łaskawy pan zechce przemyśleć moją…

Hrabia zniecierpliwił się.

— Ile pan chce?

— Ile pan uważa dać biednemu człowiekowi, który kiedyś, pewnej ciężkiej zimy zupełnie bezinteresownie…

— Człowieku, to nie jest sprawa, w której można się targować, jakby chodziło o worek kartofli! Pan znalazł dziecko, więc z pewnością jest pan także w posiadaniu tego kła. Niech go pan da, a ja wypłacę panu godziwą nagrodę.

— Zaufam panu. Oto on.

Wyciągnął zza pazuchy kieł wraz ze złotym łańcuszkiem i podał go grafowi. Ojciec i syn przyjrzeli się mu uważnie.

— Ten kieł był na mojej szyi — mruknął rotmistrz.

— Norbleu! — krzyknął ojciec. — Hrabiowska korona!

— Doprawdy? — mruknął rotmistrz. — I ten kieł był na mojej szyi?

— Tak, na tym łańcuszku.

— Dlaczego wtedy mi pan go nie dał?

— Powiem uczciwie. Myślałem, że później będę mógł żądać wysokiej nagrody.

— Człowieku, ależ pan popełnił przestępstwo! Ale nie wezmę tego pod uwagę. Gdzie pan mieszka?

Bajazzo podał pierwszy z brzegu adres, który mu przyszedł do głowy.

— Czy może pan przysiąc, że ja jestem tym, którego pan wtedy znalazł?

— Tak.

— Zapiszę sobie pański adres i w odpowiednim czasie zwrócę się do pana. Ale dlaczego przychodzi pan z tym akurat dzisiaj?

— Nagła potrzeba, o której właśnie mówiłem.

— Dobrze! — powiedział hrabia. — Nie przyszedł pan na darmo. Potrzebuje pan pieniędzy?

— Tak, bardzo dużo.

— Około?

— Jeszcze o tym nie myślałem.

Stary spojrzał na niego ostro.

— Rozumiem. Sprzedał nam pan tajemnicę. Mamy zapłacić za nią tyle, ile jest dla nas warta. Czy zgadłem?

— Tak!

Caligny wysunął ze stołu szufladę, otworzył jakąś paczuszkę i wyjął z niej pewną ilość banknotów.

— Jeszcze nie jesteśmy pana pewni — powiedział. — Musimy wpierw zobaczyć jak się ta sprawa rozwinie. Dam panu teraz tysiąc franków. Potem, gdy się wszystko wyjaśni, dostanie pan tyle, na ile pan zasłużył.

Bajazzo podziękował uniżenie i schował pieniądze.

— Ma pan jeszcze coś do powiedzenia? — spytał hrabia.

— Nie.

— Niech więc pan idzie! Odwiedzimy pana w najbliższym czasie.

Grigaut odszedł. Na jego twarzy malowało się rozczarowanie, że nie rozmawiał ze starym sam na sam i nie wyciągnął od niego więcej pieniędzy. Ponuro przeszedł ulicą na drugą stronę i minął nawet drzwi, za którymi czekał na niego Ojczulek, gdy wtem zatrzymał go cichy okrzyk.

— Pst! Bajazzo!

Przed nim pojawił się Ojczulek,

— Gotowe! Chodź! — powiedział Bajazzo.

— Nie, nie! — odrzekł karczmarz. — Musimy uważać, czy przypadkiem ktoś cię nie śledzi. Wejdźmy tu na chwilkę! — wciągnął go za drzwi. — Jak poszło?

— Źle!

— Masz pieniądze?

— Ani centyma.

— Niech diabli porwą tego skąpca! Chyba nie oddałeś mu tego kła?

— Niestety tak.

— Oszalałeś?

— Nie miałem innego wyjścia. Zaprowadzono mnie do młodego, zamiast do starego hrabiego. Zagroził mi policją. Wykpiłem się, mówiąc, że znalazłem go onegdaj w Ardenach z lwim kłem na łańcuszku.

— Spytali cię zapewne kim jesteś?

— Tak, powiedziałem, że jestem stolarzem i nazywam się Marlin.

— A gdzie mieszkasz?

— Podałem pierwszą lepszą ulicę i numer domu.

— I zamierzają cię odwiedzić?

— Tak. I wtedy też mam otrzymać nagrodę.

— A to nas okpili!

— Jeszcze nie. Mam przyjść znowu!

— A jeśli będą cię szukać i nie znajdą?

— Powiem, że pomylili adres.

— No, sam kieł na nic się nie przyda. Nigdy nie dojdą do tego, że należał do tego Eschenrode. Chodźmy, wydaje się, że jesteśmy bezpieczni.


* * *


— No ci dwaj wystawili naszą cierpliwość na ciężką próbę — powiedział Martin, gdy w końcu obaj przestępcy wyszli z sieni. — Staliśmy tam dobry kwadrans nie mogąc się ruszyć.

— Ale za to zostaliśmy sowicie wynagrodzeni.

— Sowicie? Nie widzę.

— To co usłyszałem jest wiele warte.

— Mówili o jakimś zębie, hrabiowskiej koronie, o jakimś chłopaku. Jak to zebrać do kupy?

— Później, później! Chodźmy teraz za nimi.

Udali się do szynku, gdzie Belmonte był umówiony.

— Mam wejść także? — spytał Martin.

— Nie koniecznie. Zdejm brodę i perukę i idź do domu! Zaraz przyjdę. Gdy Belmonte wszedł do knajpy było w niej teraz wielu gości. Ojczulek i Bajazzo siedzieli w kącie. Przysiadł się do nich, a Ojczulek przysunął mu kieliszek.

— No, zastanowiliście się? — spytał Belmonte.

— Tak, dogadaliśmy się — powiedział Ojczulek — i jedziemy z panem.

— Zgoda?

— Zgoda! Podali sobie ręce.

— Nie będziecie żałować — powiedział Belmonte. — Z nami i u nas nie będzie wam się źle żyło.

— Cieszy nas to. Kiedy wyjeżdżamy?

— Ten trzeci, którego również zatrudniłem, może dopiero jutro rano o ósmej.

— A więc musimy na niego poczekać.

— Tak. Na jutro wieczór będziemy w zamku Malineau.



Leśnicy”


Doktor Bertrand siedział w swoim gabinecie i czytał gazety. Jego twarz nie wskazywała na to, żeby znajdował się w dobrym nastroju. Wtem na zewnątrz rozległy się kroki, ktoś zapukał do drzwi i wszedł stary kapitan Richemonte.

Lekarz wstał i przywitał się.

— To pan, panie kapitanie? Słyszałem, że miał pan wyjechać z Ortry na dłuższy czas.

— Tak było, ale moje plany uległy zmianie. Pozwoli pan, że usiądę.

Kapitan usiadł i zaczął się przyglądać doktorowi w szczególny sposób.

— Panie doktorze, jest pan moim lekarzem domowym — zaczął.

Bertrand przytaknął bez słowa.

— I jako takiemu zaufałem.

— Dziękuję.

— Jest pan tego świadom?

Bertrandt spojrzał mu ze zdziwieniem prosto w oczy.

— Gdybym nie sądził, że pan mi ufa, to może mi pan wierzyć, że zrezygnowałbym z tej roli.

— A jednak w ostatnim czasie wydarzyło się parę rzeczy, które… no przemilczmy to! Jest pan Austriakiem?

— Rodzonym.

— A z przekonań?

— Również.

— Zatem musi pan nienawidzić Prusaków!

— Nikogo nie nienawidzę jedynie za to, że jest Prusakiem.

— Puste gadanie! Prusacy oszukali Austriaków w bezwstydny sposób. Nadszedł teraz czas zemsty. Francja maszeruje na Berlin. Powinien mieć pan okazję, aby się zemścić.

— O jakiej okazji pan mówi?

— Nie czytał pan odezwy cesarza?

— Oczywiście.

— Wzywa naród do chwycenia za broń.

— Armię.

— Nie cały naród. Powstaniemy jak jeden mąż. Francja będzie jednym uzbrojonym olbrzymem. Pod jej stopami zadrży ziemia. Tworzone są oddziały wolnych strzelców; mnie powierzono dowództwo nad jednym z oddziałów. Pan się do nas przyłączy.

— Ja? Jako franktirer? Wolne żarty!

— Przecież niejako zwykły żołnierz! Mianuję pana lekarzem regimentu. Potrzebujemy służb medycznych. Jest pan pierwszym, któremu daję sposobność zasłużenia na wdzięczność ojczyzny.

Bertrand pokiwał z namysłem głowa.

— Dziękuję panie kapitanie, ale muszę odrzucić pańską propozycję.

— Chce pan zrezygnować z takiej sposobności? Z jakiego powodu?

— Mam w tym mieście swoje obowiązki. Mój zakres obowiązków został ściśle określony. Nie mogę wyjechać.

— To znaczy, że pan po prostu nie chce? A co będzie, jeżeli się pana zmusi? Potrzebujemy lekarzy!

— Moi dotychczasowi pacjenci, także mnie potrzebują.

— To wszystko brzmi bardzo pięknie! Prawie się nie chce wierzyć w to, co wszyscy sobie szepczą na ucho.

— Co takiego?

— Obserwowano pana. W ostatnim czasie nie mam już tyle zaufania.

— Nic nie mogę na to poradzić,

— Naprawdę? Czy nie przestawał pan z tym doktorem Müllerem?

— Naturalnie, przecież to pan sam mnie jemu przedstawił. To dla niego zaszczyt.

— Okazał się wyjątkowo niewdzięczny. Następnie trzymał pan przy sobie człowieka, który jako szpieg włóczył się po całej okolicy.

— Któż to taki?

— Pański zbieracz ziół.

— Został mi polecony przez baronównę Manon, jak i przez mademoiselle Nanon.

— One obydwie okazały się tak samo nieodpowiedzialne jak i ten garbarz Niemiec, doktor filozofii. Jak się nazywał ten zbieracz?

— Schneeberg.

— Niemieckie nazwisko. Był więc Niemcem?

— Raczej Szwajcarem.

— Gdzie teraz przebywa?

— Nie wiem. Zwolniłem go.

— Dobrze pan zrobił. Następnie widziano u pana tego Amerykanina, Deephilla.

— Jego także poznałem dzięki panu.

— Został mi polecony. Oszukano mnie. A więc naprawdę odrzuca pan moją propozycję?

— Moje poczucie obowiązku nakazuje mi wytrwać na tym stanowisku, na którym się znajduję.

— Oby pan tego nie żałował! Pańska odmowa wydaje mi się podejrzana. Będziemy pana czujnie obserwować.

— Czy to groźba?

— Nie, jedynie ostrzeżenie. I jeszcze jedno, czy pan wie coś o tym, gdzie przebywa moja wnuczka?

— Pan to powinien wiedzieć najlepiej, panie kapitanie.

— Tak, oczywiście. Ale pan także to wie?

— Nie. Ludzie mówią, że wysłał ją pan w bezpieczne miejsce, ponieważ już wtedy przeczuwał pan obecny zamęt.

— Kto tak sądzi, to nie jest tak całkiem daleki od prawdy. Muszę iść, ale jeszcze nie zrezygnowałem zupełnie z namawiania pana do przyjęcia mojej propozycji.

Lekarz odprowadził kapitana do drzwi po czym wrócił do swoich gazet. Ale znowu rozległo się pukanie do drzwi.

— Proszę!

Wszedł jakiś obcy wysoki i mocno zbudowany mężczyzna, mający na oko około pięćdziesięciu lat.

— Doktor Bertrand? — spytał.

— Czym mogę służyć?

— Przynoszę panu pozdrowienia.

— Od kogo?

— Od pana Deephilla, z Berlina.

— Do licha!

— I od panien de Lilla, Nanon i Madelon.

— Zna je pan?

— Tak.

— Ależ człowieku, przybywa pan z Berlina i odważa się kręcić po tej okolicy?

— Jestem ostrożny.

— Hm, ale nie przekazał mi pan pozdrowień od jeszcze kogoś?

— Kogo ma pan na myśli?

— Doktora Müllera.

— Nie ma potrzeby przekazywać panu pozdrowień od niego, ponieważ on sam we własnej osobie stoi przed panem!

Ostatnie słowa obcy wymówił rzeczywiście głosem Müllera, ale jego twarz wyglądała zupełnie inaczej.

Doktor zbliżył się do mego i spojrzał uważniej.

— Co za mistrzostwo! — wykrzyknął. — Tak, to pan, panie doktorze! Ależ na litość boską, niewiele brakowało, a byłby go pan tu spotkał!

— Starego?

— Tak. Obserwował go pan?

— Oczywiście. Widziałem jak wchodził i poczekałem aż wyjdzie. Mówił o swojej rodzinie?

— Nie. Twierdził, że wie, gdzie przebywa Marion.

— Tylko dla pozoru.

— Z pewnością. Panie doktorze, nie spodziewałem się, że tak szybko znowu pana zobaczę.

— Musiałem tu wrócić i to właśnie do pana.

— We własnej sprawie?

— Nie, chociaż kazano mi przekazać od wszystkich najserdeczniejsze pozdrowienia.

— A więc, sprawy służbowe?

— Tak.

— Mam nadzieję, że zaszczyci mnie pan swoim zaufaniem. Wojna nie będzie wymierzona przeciwko Prusom, lecz przeciwko całym Niemcom i w żadnym razie nie będę się obwiniał o zdradę, jeśli ocenię pana według własnego mniemania.

— Oto moja dłoń. Jest pan prawdziwym przyjacielem.

— Dziękuję. Chce się pan rozejrzeć po okolicy czy przejrzy pan gazety Wszędzie pycha, arogancja, a przy tym ta nieskończona głupota. Napawa mnie to wstrętem. I na to wszystko przychodzi jeszcze ten kapitan i chce ze mnie zrobić lekarza regimentu.

— W którym regimencie?

— U wolnych strzelców.

— Co mu pan odpowiedział?

— Naturalnie nie zgodziłem się i za to musiałem się nasłuchać wszelkiego rodzaju gróźb.

— Skoro rozgląda się za lekarzami musi mu być bardzo spieszno.

— Ze mnie może zrezygnować.

— Aby nie skłamać, bardzo mi na tym zależy, aby się dowiedzieć, kiedy nastąpi mobilizacja franktirerów.

— To mogę panu powiedzieć. Oddziały mają zostać przerzucone nad granicę tak szybko jak to tylko możliwe. Oddziały wolnych strzelców powinny oczywiście wyrastać jakby spod ziemi zaraz w ślad za armią. Nie stanie się to jednak wcześniej zanim armia nie dojdzie do granicy. Do tej pory każdy zostanie w domu.

— No zrobiło mi się lżej na sercu, bo gdy wiem, że te sto tysięcy franktirerów, którymi tak się przechwalają Francuzi, w ogóle nie staną do walki, może z wyjątkiem paru.

— Naprawdę?

— Oczywiście. Wojna powinna rozgrywać się w kraju wroga. Ale zanim Francuz przekroczy granicę my już tu będziemy.

— To by mnie cieszyło, ale według tego wszystkiego co się słyszy, jest to zupełnie niemożliwe. Prusacy są nieuzbrojeni, podobnie jaki inni Niemcy.

— Niech więc zerknie pan na mnie! Czy nie jestem Prusakiem?

— Nawet bardzo okazałym.

— I nie znajduję się już na terenie Francji? Niech pan uważa, to będzie tak! Dzięki szybkiemu wtargnięciu nie tylko uprzedzimy zamiary wroga, lecz także rozgnieciemy jednocześnie wolnych strzelców.

— Podejrzewam, że przybył pan tak prędko z powrotem, z uwagi na znajdujące się tutaj zapasy?

— Tak. I właśnie z tego powodu mam do pana prośbę. Przyjdzie tu pewien mój przyjaciel i zwróci się do pana.

— Dobrze. Jak się nazywa?

— Jeszcze tego nie wiem. Proszę, żeby mu pan udzielił gościny. Będzie żył w samotności i najwyżej wieczorem albo w nocy wyjdzie na spacer. Jego zadaniem jest unieszkodliwienie znacznej części zapasów znajdujących się w podziemiach zamku Ortry. Najlepiej oczywiście byłoby, gdybyśmy dostali się do nich tak szybko, aby wróg nie zdążył z nich zrobić użytku.

— To będzie trudne.

— Wiem. Właśnie dlatego zamierzamy przedsięwziąć kroki i w razie konieczności raczej zniszczyć wszystko niż pozwolić, aby użyto tego przeciwko nam. A więc z moim przyjacielem pójdziemy do lochów. Jesteśmy wyposażeni w konieczne ładunki wybuchowe. Potem ja muszę koniecznie wyjechać. On tu zostanie i gdy tylko się przekona, że to konieczne, wysadzi cały ten kram w powietrze. Będzie mu potrzebne jedynie zapalone cygaro.

— Ależ to będzie prawdziwe trzęsienie ziemi!

— Z pewnością! A zatem przyjmie pan gościa?

— Kiedy przyjedzie?

— Najprawdopodobniej jutro rano. Zanim przybędzie wykorzystam ten czas na zrobienie małej wycieczki.

— Wiem dokąd! — roześmiał się lekarz — Do zamku Malineau, oczywiście!

— Zgadł pan! Miał pan może wiadomość od panny Marion?

— Niestety nie. Ale jak poszło panu w Berlinie? Czy Deephill odnalazł ojca i pogodził się z nim?

— Tak, ale o tym opowiem panu kiedy indziej. Zaraz odjeżdża mój pociąg!

— A ten gruby malarz?

— Okazał się niezastąpiony, przy godzeniu ojca z synem. Prosił mnie abym pojechał do Malineau i pozdrowił Marię Malac. Tak, to byłoby wszystko co miałem panu do powiedzenia. A teraz proszę pozwolić mi pożegnać się z panem.

— Jedzie pan do Metzu?

— Tak.

— A potem jak się pan dostanie do zaniku?

— Wynajmę powóz.

— Będzie pan zbyt uzależniony. Może weźmie pan mojego konia? Będzie pan panem swego czasu.

— To byłoby oczywiście najlepsze, ale nie chciałbym, aby ktoś zwrócił uwagę na pańskiego konia.

— Można temu zaradzić. Ja dostarczę tam konia, wsadzę do pociągu i wręczę panu kwit nadania.

— Ale tak, aby nikt tego nie zauważył, proszę.

— Rozumie się. Będzie już ciemno, gdy pan przybędzie do Metzu. Ale co, gdy się okaże, że w Metzu ściąga pan na siebie podejrzenia?

— Tego się nie obawiam.

— Och, to twierdza o najwyższym znaczeniu. Wrze tam teraz jak w ulu, na pewno są bardzo nieufni.

— Jestem przygotowany na każdą okoliczność. Nic mi nie będą mogli zarzucić.


* * *


Parę godzin później Maller opuścił dworzec w Metzu i dosiadł konia doktora Bertranda.

Zrobiło się ciemno. Koń był może użyteczny, ale nie przyzwyczajony do dalszych wędrówek. Za Conflans okazał się tak zmęczony, że Müller musiał skręcić do wsi, do zajazdu, aby pozwolić zwierzęciu nieco odpocząć.

W izbie było dużo gości, wprawdzie tylko starszych, bo młodzi zostali powołani do wojska. Przy jednym ze stołów siedziało czterech mężczyzn, którzy sprawiali wrażenie obcych w tych stronach. Do nich musiał należeć ten lekki powóz zaprzęgnięty w dwa konie, który stał na podwórku.

Müller zamówił szklaneczkę wina i małą zakąskę. Jadł i przysłuchiwał się rozmowie sąsiadów.

— Jak daleko jest jeszcze do zaniku Malineau? — spytał jeden z nich.

— Jeszcze jakieś dwie godziny jazdy.

Müller usłyszawszy ostatnie słowa zdziwił się, bo głos wydał mu się znajomy. Spojrzał badawczo na mówiącego, po czym z obojętną mina zapytał:

— Panowie jadą do Malineau?

Teraz ten mężczyzna, który odezwał się ostatni przyjrzał mu się uważnie.

— Tak, monsieur — powiedział.

— Także i ja się tam udaję, ale nie znam drogi. Mogę się przyłączyć do panów?

— Właściwie powóz jest i dla nas czterech za mały, ale spróbujemy coś na to zaradzić.

— Jeśli o to chodzi, to proszę się nie martwić! Jestem konno.

— Jeszcze lepiej, pojedzie pan za nami.

Po chwili mężczyzna wstał i wyszedł na zewnątrz. Müller podążył za nim starając się by nie rzucało się to w oczy. Mężczyzna czekał za węgłem.

— Do diabła. Greifenklau, co ty tu robisz? — zapytał.

— Hohenthal! Najmniej ciebie bym się tu spodziewał. Jeszcze nie w domu?

— Nie. W ostatniej chwili otrzymałem inny rozkaz. Ale ty przecież już wyjechałeś?

— Tak, ale jak widzisz wróciłem znowu. Jest z tobą ten twój Martin?

— Tak.

— A ci dwaj?

Artur von Hohenthal położył mu rękę na ramieniu.

— To właśnie dla ciebie jest ważna wiadomość! Widziałeś już kiedyś te typki?

— Nie.

— Tak, dobrze się zamaskowali. Pamiętasz jak niedawno opowiadałem ci o mojej paryskiej przygodzie: wnuczka generała de Perret została porwana…

— Tak, ty ją uwolniłeś i pozwoliłeś za to zakuć się w jej pęta!

— Możesz sobie jeszcze przypomnieć tego łajdaka, który dokonał tego niecnego czynu?

— Tak. Czytałem o tym też w gazetach. Udało mu się uciec. Nazywano go Ojczulkiem.

— Tak jest! A teraz mam go przy sobie.

— Który to?

— Ten niższy, przysadzisty.

— Brawo! To ci dopiero zdobycz!

— A ten drugi…

— Kto to?

— To ten typek, którego ty chciałeś dostać w swoje ręce. A twój Fritz podobnie tęskni za nim, mianowicie z powodu tego lwiego kła.

— Czyżby to był Grigaut vel Bajazzo?

— Oczywiście, ale znakomicie przebrany.

— Wspaniale, a skąd ich wziąłeś?

— W bardzo prosty sposób. Nazywam się teraz Malac, mój ojciec jest klucznikiem na zamku Malineau, a ja zwerbowałem tych dwóch do pracy, jako leśników.

— Nie żartuj!

— Słowo honoru! Opowiem ci!

I opowiedział mu w paru słowach, co robił od swojego ostatniego pobytu w Paryżu, aż do tej pory.

— Wierzysz teraz, że to on?

— Tak, teraz wierzę. Dzięki Bogu, że dopadliśmy wreszcie tego szubrawca. Ale sądząc po tym co podsłuchałeś w tej sieni, ten młody Caligny musi być bratem mojego Fritza.

— Jeśli to wszystko się zgadza, to tak!

— Jak blisko był swoich rodziców i jak bardzo zaskoczyło mnie jego podobieństwo do Fritza! A więc on także ma lwi kieł?

— Tak, Bajazzo musiał mu go oddać.

— Dobrze, bardzo dobrze. Ale co zamyślasz robić z tymi dwoma w Malineau?

— Tego spekulanta zamierzam sprezentować generałowi Perretowi.

— Ucieszy się, a z tym drugim?

— Dla tego zaplanowałem coś innego. Gdybym przekazał go francuskiej policji, to wprawdzie zostałby ukarany za sprzeniewierzenie pieniędzy i spowodowanie śmierci swojej pasierbicy, ale dla ciebie byłby stracony zwłaszcza ze względu na obecną sytuację. Będzie lepiej jeżeli wytoczą mu proces w Prasach. Porwał przecież tych dwoje dzieci. Mam zamiar przemycić go jakoś przez granicę. Ale mnie samemu to się nie uda, ponieważ jestem przecież tym, który go zatrudnił.

— Ale gdy zdejmiesz przebranie?

— To jeszcze gorzej, rozpozna mnie wtedy jako tak zwanego Fałszerza, który wówczas uwolnił Ellę.

— A co by było, gdybym to ja go nakłonił do przekroczenia granicy?

— Niezły pomysł.

— W Malineau zostanie zamknięty razem z Ojczulkiem?

— Oczywiście!

— Uwolnię go i…

— Mądrze! Tak, to mi się podoba!

— Zdobędę jego zaufanie i z chęcią przekroczy ze mną granicę czując, że w Niemczech będzie bezpieczniejszy niż we Francji.

— Znakomicie, tak zrobimy. Nie bardzo tylko jestem za tym, żebyś teraz jechał z nami.

— Dlaczego?

— Trzeba byś przybył pierwszy na miejsce i przygotował Malaca. Wprawdzie napisałem do niego list, jak ci już mówiłem, ale mimo to mógłby mi nawarzyć piwa.

Nadszedł Martin z wiadomością, że Ojczulek i Bajazzo niecierpliwią się, że tak długo nie widać ich pracodawcy.

— Dobrze, zaraz idę. Richard spotkamy się jeszcze w Etain. Z pewnością nadarzy się okazja, abyśmy mogli krótko porozmawiać. Tam powiesz, że wybierasz się do zamku dopiero jutro i dlatego raczej zostaniesz w Etain. Pożegnasz się z nami, pójdziesz pozornie do pokoju, a tak naprawdę natychmiast wyjedziesz.

Tak też się stało. W Etain zatrzymali się ponownie. Greifenklau wyjaśnił, że nie chce jechać do zamku o tak późnej porze i zamówił sobie pokój. Następnie pożegnał się i niezauważony, dosiadłszy konia pogalopował do celu.

To on przywiózł tu Marion, znał więc okolicę nienajgorzej. Między zamkiem a wsią płynął niewielki strumień. Müller zatrzymał się przy nim zsiadł z konia i zmył z twarzy szminkę. Nałożył inną perukę, którą w tym celu miał przy sobie i wyjął z worka przytroczonego do boku konia sztuczny garb. Potem pojechał do zamku. Prawie wszystkie okna na pierwszym piętrze były oświetlone. To mogłoby wywołać nieufność u Ojczulka i Bajazzo. Müller zeskoczył z koma, przywiązał go i zapukał do mieszkania klucznika. Zastał go siedzącego razem z żoną i wnuczką.

— To pan, panie doktorze? — zapytał zdziwiony klucznik.

— Tak. Panienko, proszę szybko zaprowadzić mojego konia do stajni, nikt nie może go zobaczyć.

Maria natychmiast zadbała o wierzchowca, a Greifenklau zwrócił się do klucznika.

— Czy dostał pan dziś list z Paryża? Zrozumiał go pan?

— Nie całkiem. Mam mieć syna, który…

Ponieważ nie było czasu do stracenia, Griefenklau przerwał staremu.

— Proszę niech pan zapamięta tylko co następuje, ten zamek nie należy do generała, tylko został sprzedany baronowi Courch, który przypadkowo dzisiaj przebywa w zamku. Musi pan wiedzieć, że Belmonte, który wtedy uwolnił pańską młodą panią, wpadł na trop tego niegodziwca i jego towarzysza. Aby zwabić ich tutaj nie budząc podejrzeń, podał się za pańskiego syna.

— Teraz wreszcie rozumiem w czym rzecz!

— To dobrze. Ci dwaj są przebrani. Szukają jakiegoś miejsca gdzie mogliby się zamelinować. Zatrudnił ich obu w roli leśniczych i za kwadrans będzie tu z nimi.

— Panie na niebie. Takich przestępców nam tu wieziecie!

— Niech się pan nie boi! Przyjmie ich pan przyjaźnie, da jeść i powie, że musi iść do barona, który dopiero ich formalnie zatrudni. Poprowadzi ich pan naturalnie do generała. Co się potem stanie, zobaczymy. Z panem Belmonte jest jego służący Martin, którego już pan zna. Ci dwaj są także przebrani. Wydaje mi się, że służący udaje ogrodnika. A zatem nie zostanie pan sam na sam z tymi przestępcami. Jeśli nie będzie pan wiedział co robić, proszę zdać się na pana Belmonte. Proszę także wyjaśnić wszystko pannie Marii, aby nie popełniła żadnego błędu! Ja idę teraz na górę, do generała.

Na górze służący rozpoznał go natychmiast i zameldował zaraz generałowi jego przybycie. Wszyscy mieszkańcy byli w jadalni. Generał wyszedł mu naprzeciw, zadowolony, że go widzi. Podał mu rękę.

— Z pewnością chce się pan dowiedzieć. — spytał wskazując na Marion — co słychać u pańskiej podopiecznej.

— Och, mademoiseile de Saint–Marie jest pod dobrą opieką. Przybywam w innej, pilnej sprawie. Proszę, niech pan każe pogasić światła poza jednym pokojem!

— Dlaczego?

— Zaraz panu wyjaśnię! Teraz nie ma czasu do stracenia.

Sam wszedł do sąsiedniej komnaty, aby pogasić palące się tam światła, a służący zrobił to samo, na polecenie swego pana, w innych pokojach. Parę chwil później świeciło się już tylko w jadalni.

— To bardzo osobliwe środki — odezwał się wreszcie generał.

— Ale konieczne! — powiedział Müller. — Będzie pan imał gości, którzy nie mogą się dowiedzieć, że pan tu jest.

— Szczególne. Jakiego rodzaju są to goście?

— Ojczulek!

Usłyszawszy to, wszyscy poderwali się z miejsc.

— Wreszcie udało się pochwycić tego człowieka.

— I przyjedzie tutaj?

— Tak i to w towarzystwie swojego kompana, którego zna panna de Saint–Marie, mam na myśli Bajazzo, który w Thionville doprowadził do tego, że jego pasierbica spadła z wysokiego trapezu.

Była to wiadomość, która wznieciła ogólne podniecenie. Greifenklau wyjaśnił wszystko w związku z sytuacją, nie wymieniając jednakże nazwisk Belmonte i Maruna.

— Zadziwiające! — powiedział generał.

— Och dla pana doktora nic nie jest zadziwiające — roześmiała się Marion.

— Protestuję — wtrącił Müller. — Z tą sprawą nie mam nic wspólnego. Słyszycie państwo, nadjeżdża jakiś powóz. To oni. A więc nie za wcześnie pogasiliśmy światła.

— Ale kim są ci dwaj mężczyźni, którzy przywożą mi tych szubrawców? — spytał generał.

— Nie jestem upoważniony do mówienia o tym — uśmiechnął się Müller.

— Jeden z nich, jak już wspomniałem, chce uchodzić za syna pańskiego klucznika Malaca. Dobrze byłoby, mieć pod ręką broń. Nie należy zbytnio ufać tym typom. Proszę także kazać zabrać ze stołu te noże!

Przybysze tymczasem wysiedli z powozu i weszli do mieszkania klucznika. Belmonte uścisnął dłoń Malaca.

— Dobry wieczór, ojcze. Nareszcie w domu!

— Dobry wieczór synu! — odpowiedział Malac. — Jak widzę podróż się udała?

— Tak. To jest ogrodnik, a ci dwaj panowie są do leśniczówki. Sprawdziłem już ich papiery i nie znalazłem nic podejrzanego.

— Świetnie. To się szczęśliwie złożyło, że łaskawy pan będzie mógł sam zadecydować.

— Baron?

— Tak. Przyjechał dzisiaj na jeden dzień. Może od razu przedstawimy mu tych trzech panów?

— Tak będzie najlepiej. To nawet nasz obowiązek, skoro jest tutaj. Ale najpierw odpocznijmy parę minut.

Usiedli. Naturalnie nie było to na rękę ani Ojczulkowi, ani Bajazzo, że mają rozmawiać z baronem, ale nie dali mc po sobie poznać.

— Zjemy coś, czy od razu pójdziemy na górę? — spytał Belmonte

— Załatwmy co jest do załatwienia, Najlepiej chodźmy najpierw na górę.

— No to chodźmy! Panowie!

Na górze klucznik zameldował przybycie. Wkrótce służący otworzył drzwi i wpuścił ich do środka. W jadalni siedzieli już Malac i Müller. Służący wycofał się i ani Ojczulek ani Bajazzo nie zauważyli, że cicho przekręcił klucz w zamku.

Müller. Belmonte i Martin trzymali ręce w kieszeniach na kolbach pistoletów.

— Długo to trwa! — powiedział Ojczulek, który nagle zaczął odczuwać niepokój.

— Cierpliwości! — odrzekł Belmonte. — O, ktoś nadchodzi! Otwarły się boczne drzwi i wszedł generał, prowadząc za sobą swoją wnuczkę i Marion.

Ojczulek cofnął się gwałtownie. Jego oczy o mało nie wyszły z orbit, gdy wpatrywał się we wchodzących. Ale był zbyt doświadczonym graczem, aby dać się całkowicie zaskoczyć.

— To podstęp! — krzyknął. — Bajazzo, uciekamy!

Skoczył do drzwi, ale w świetle świec zalśniły trzy lufy pistoletów.

— Nie każda kula trafia do swego celu. Odwrót! Szybko!

Usiłował otworzyć drzwi, ale były zamknięte. Z drugiej strony nadbiegli dwaj uzbrojeni służący.

— Nie trudźcie się! — krzyknął gwałtownie generał. — Jesteście w pułapce!

— Jakim prawem? — spytał Ojczulek widząc ostatni ratunek w swoim przebraniu.

— Nie bądźcie śmieszni! Zostaliście rozpoznani.

— Poczekajcie łajdaki, ja wam jeszcze pokażę!

Zacisnął pięści i rzucił się na Maruna, ale otrzymał od niego tak potężny cios w skroń, że padł bezwładnie.

— Związać ich! — rozkazał generał.

Bajazzo był całkowicie zaskoczony. Nie próbował nawet stawiać oporu. Zamknięto każdego z osobna, w dwóch lochach.

— A teraz muszę wyrazić moje podziękowanie! — zwrócił się generał Perret do swoich gości. — Który z panów jest tym wspaniałym synem mojego starego Malaca?

— Ja — odpowiedział krótko Belmonte.

— Czy mogę dowiedzie się, jak się pan nazywa?

— Już pan to wie.

— Chyba nie.

— A jakże, za pozwoleniem!

Mówiąc to sięgnął po jedną ze stojących na stole serwetek, zmoczył ją i potarł twarz zdejmując brodę i perukę. Martin zrobił to samo.

— To pan, Belmonte? — generał był wyraźnie zaskoczony.

— Rzeczywiście, monsieur Belmonte — wykrzyknęła Ella, klaszcząc w radosnym zdumieniu w ręce.

— Martin! Martin! Ach tak, to on! — rozległ się za ich plecami nieśmiały głosik.

Należał on do pięknej Alicji, która do tej pory stała na uboczu.

Zrobił się ruch. Ze wszystkich stron padały niecierpliwe pytania i odpowiedzi, aż w końcu generał wpadł na najlepszy pomysł.

— Kolacja została przerwana w tak szczególny sposób, że musimy zacząć ją od nowa! Będziemy mieli przy okazji czas wyjaśnić sobie wszystko.

Rodzina Malaców została także zaproszona do stołu. Po zakończeniu kolacji zebrani rozmawiali tworząc małe grupki. Okazję tę wykorzystał Müller, aby zamienić w zaufaniu parę słów z Marią Malac.

— Mam coś wyłącznie dla pani — powiedział. — Czy domyśla się pani co?

— Raczej trudno.

— Pozdrowienia od pewnego malarza.

— Od pana Schneffke? — spytała rumieniąc się.

— Tak, ale także coś poza tym. Proszę!

Wyciągnął liścik i podał jej. Podziękowała mu wylewnie i zaraz zniknęła, aby nie tracąc czasu zapoznać się z jego treścią.

Dużo później Hohenthal i Greifenklau przeprowadzili poważną rozmowę.

— Kiedy wyjeżdżasz? — spytał Hohenthal.

— Tak szybko, jak to możliwe.

— Weźmiesz Bajazzo?

— Tak.

— A więc nie możesz jechać przez Metz, tam go zatrzymają. Żadna twierdza nie wpuści obecnie takiego typa. Ale jak przeprowadzisz go przez granicę?

— Dobre pytanie. Dwóch jeźdźców i jeden koń.

— Weź mój powóz. Z tyłu przytroczysz konia. Potem sprzedasz cały ten kram i oddasz mi pieniądze.

— To dałoby się zrobić, ale jak ty stad wyjedziesz?

— Pożyczę skąd jakiś pojazd. Nie zawracaj sobie mną głowy. Jak długo zostaniesz w Thionville?

— Jeszcze trzy dni.

— Tak długo nie mogę czekać. Spotkamy się zatem w Berlinie. Nie spuszczaj oka z Bajazzo!


* * *


Bajazzo leżał związany na twardej podłodze lochu. Porzucił wszelką nadzieję i sądził, że wszystko już stracone. Nagle usłyszał jakiś szelest, jakby ktoś cicho odsuwał rygle.

— Pst! Jest tu ktoś? — zapytał nieznany głos.

— Tak — szepnął.

— Więźniowie?

— Tylko jeden.

— Gdzie jest ten drugi?

— Nie wiem.

— Więc uwolnię tylko ciebie. Nie mam czasu przeszukać całego zamku. Chodź za mną!

— Jestem związany!

— A po cóż ma się nóż?

Parę chwil później wymknął się na zewnątrz, do tego miejsca, gdzie w pobliżu zagajnika stał powóz z przywiązanym do niego koniem. Wsiedli i konie puściły się ostrym kłusem.

Greinfenklau nie miał już na sobie ani garbu ani swego przebrania. Wyglądał znowu dokładnie tak, jak przed przybyciem do zamku. Bajazzo przyglądał mu się spod oka.

— To pan. Dlaczego mi pan pomaga?

— Podsłuchałem pańskich towarzyszy i stwierdziłem, że oszukali pana. Słyszałem jak pan mówił i zwróciłem uwagę na pańską wymowę. Jest pan Niemcem?

— Właściwie tak.

— Ja też. Dlatego postanowiłem ratować pana. To nie było trudne, ponieważ miałem coś do załatwienia w zamku. Tylko pozornie zatrzymałem się w Etain.

— A skąd nagle ma pan ten powóz?

— „Pożyczyłem” sobie. Mieliśmy we dwóch jechać na moim koniu? Tym łajdakom, którzy mieli wobec pana takie złe zamiary nic nie będzie jeśli stracą powóz.

— Dokąd mnie pan zabiera?

— Do Thionville.

— O Boże! — wyrwało się przestępcy.

— Niech się pan nie obawia! Pojedziemy do przyjaciela, u którego będzie pan całkiem bezpieczny. Przy pierwszej nadążającej się okazji przekroczymy granicę, A może woli pan zostać tutaj?

— Za żadną cenę! Chcę tam jechać.

— Świetnie! Ma pan jednak wybór, zostać ze mną albo nie.

— Jeśli panu to nie przeszkadza, zostańmy razem.

— Dobrze. Nie chcę teraz pytać kim pan jest i co pan robi. W naszych czasach krajanie muszą udzielać sobie wsparcia. Pan także jeszcze się dowie kim jestem!

Doktor Bertrand umieścił Bajazzo w bezpiecznym miejscu. Po paru dniach udali się piechotą do granicy i dopiero przekroczywszy ją wsiedli do pociągu. Dojechali do Kolonii. A tam nagle zaskoczony Bajazzo został aresztowany.

W czasie przesłuchania pytał o to wielokrotnie i za każdym razem otrzymywał odpowiedź, że zostanie przewieziony do Berlina, gdzie udzielą mu wyczerpujących informacji na ten temat. Nie podejrzewał nawet, że ma to do zawdzięczenia swojemu wybawcy i towarzyszowi podróży.



Upadek, fiasko, zerwanie


19 lipca Napoleon III wypowiedział Prusom wojnę, a w cztery dni później sam objął dowództwo nad francuską armią reńską w Metzu, przekazawszy uprzednio regencję cesarzowej Eugenii. Francuska armia zamierzała, jak mówiono w Paryżu, „przespacerować się do Berlina”, ale stało się inaczej. Niemieckie oddziały przekroczyły granicę, zanim Francuzi zdołali ją umocnić.

Czwartego lipca armia następcy tronu przepuściła szturm na Weizenburg i Geisberg. Dwa dni później odbyła się zwycięska bitwa pod Worty, w której została pobita armia Mac Mahona. Następował atak za atakiem.

Oddziały francuskie zostały odparte na wszystkich pozycjach. Zmuszono je do ciągłego odwrotu. Nie miały możliwości wyjścia z rozproszenia. W Paryżu ogłoszono stan oblężenia.

Nikt nie był bardziej wściekły z powodu tego niepohamowanego natarcia Niemców, niż stary kapitan Richemonte. Najpierw otrzymał rozkaz zakończenia tworzenia oddziałów franktirerów, dopiero wtedy, gdy przekroczona zostanie granica niemiecka i będzie można posuwać się na tyłach regularnej armii. Ale do tego nie doszło, a ponieważ dowódcy francuscy już i tak mieli wiele do roboty, więc nie znaleziono czasu, aby pomyśleć o nim. I tak kapitan został zdany sam na siebie, bez żadnych wiadomości i instrukcji.

Teraz gospodarował na Ortry, zjadliwy i zaślepiony wściekłością. Nie miał żadnych możliwości, aby działać samodzielnie, ponieważ stale musiał być w dyspozycji i gotów do wyruszenia, gdy tylko nadejdą rozkazy. Głębokie rozgoryczenie z powodu Niemców było zresztą wspólne wszystkim mieszkańcom okolicy. We wszystkich dziedzinach życia nastąpił zastój. Nikt nie mógł znaleźć pracy. Każdy miał w nadmiarze wolnego czasu, aby zajmować się wojennymi nowinkami, a ponieważ te najczęściej były korzystne dla Niemców, złość rosła i godziny na godzinę.


* * *


Właśnie świtało, gdy dwunastu cywilnych jeźdźców pojawiło się w lesie o jakieś dwie godziny drogi na wschód od Ortry. Skręcili z drogi prowadzącej z Merzig w kierunku zachodnim do Siercku, aby niezauważalnie dostać się w okolicę Thionville.

Od czasu do czasu jeden z nich zatrzymywał się i na stojącym przy wąskiej ścieżce drzewie wyrzynał nożem znak, dla tych którzy przyjdą za nimi.

Na samym przedzie jechał mężczyzna o szerokich ramionach i męskim, poważnym, mrocznym obliczu. Nosił mały wąsik, który z pewnością nie miał więcej niż parę tygodni. Jeździec był garbaty.

Robiło się coraz jaśniej i jaśniej. Było już widać na sporą odległość. Wtem jeden z młodszych jeźdźców powiedział do garbatego:

— Jak tam, panie rotmistrzu? Czy daleko jeszcze na miejsce? Dwanaście godzin w siodle!

— To zbyt wiele dla pana, poruczniku?

— Nie, przecież pan wie. Ale ponieważ jazda była niebezpieczna nie chciałem ryzykować i zamiast mojego kasztana wziąłem tę kobyłę, a ta ledwie już porusza nogami.

Na to ktoś inny rzekł do niego:

— Niech pan pomyśli o Uhlandzie, panie kolego:


Szkapina tak osłabła,

Że trzeba ją było dźwigać, aby nie padła.


Jeźdźcy roześmiali się.

— Pst! Nie tak głośno, moi panowie! — ostrzegł garbaty. — Jesteśmy w kraju wroga. Tam… dobrze, tam stoi dąb! Zaczekajcie!

I popędził naprzód swojego konia. Wysoko nad innymi drzewami szumiał gęstym listowiem potężny dąb. Rotmistrz przeciął drogę i skręcił między drzewa. Pod dębem stał młody człowiek.

— Witam! — powiedział rotmistrz. — Jest pan… czy to ma znaczyć, że się udało?

— Wszystko w porządku, panie poruczniku!

— Porucznik jest już nieaktualny. Awansowano mnie na rotmistrza!

— Moje gratulacje!

— Dziękuję! Miał pan oko na to miejsce?

— Tak jest, nikt nigdy nie przychodzi do tego parowu w środku lasu. W przyległej do niego kotlinie może znaleźć schronienie i dziesięć szwadronów.

— Mam tylko dwa i kompanie strzelców. Kiedy otrzymaliście zlecenie?

— Przedwczoraj wieczorem, panie rotmistrzu. Jak pan się na to zdobył, aby wędrować z tymi ludźmi przez teren wroga i zająć zamek leżący w samym sercu wrogiego kraju?

— To wcale nie takie trudne, jak pan myśli. Po pierwsze jechaliśmy tylko nocą unikając siedzib ludzkich, a po drugie jestem przekonany, że nie popasamy w Ortry zbyt długo.

— Lecz mimo to, mogą tam pana zauważyć. Ktoś może pana spotkać!

— To się już stało.

— Więc już o panu wiedzą?

— Nie. Nas dwunastu w cywilu jedzie przodem. Kogo napotykamy, zabieramy ze sobą i przekazujemy jadącym za nami. W ten sposób mamy już wielu więźniów, których zwolnimy dopiero jutro. Thionville jest oczywiście zajęte przez Francuzów?

— Oczywiście.

— Nie miał pan zatem możliwości zostać u doktora Bertranda?

— Nie. Musiałem wyjechać. Ale znalazłem pewne miejsce i to w samym Ortry, u jakiegoś chałupnika, którego stary przegnał. Uchodzę za jego krewnego.

— Nie było to nadmiernie ryzykowne?

— Nie. Ten człowiek tak nienawidzi kapitana Richemonte, że mogę na nim całkowicie polegać. Poza tym został mi polecony przez doktora Bertranda, który oczywiście go najpierw dobrze sprawdził.

— A jak stoi sprawa z franktirerami?

— Czekają tylko na znak.

— Jeszcze dzisiaj go dostaną. Jesteśmy dobrze poinformowani. Czy wie pan ilu ich jest?

— Chodzą słuchy o pięciuset, mających zamiar uzbroić się w Ortry.

— Uwięzimy ich. Poza tym wszystko jest w porządku?

— Tak. Zapasy są wystarczające, a klucze są tutaj.

Garbaty wziął je.

— Teraz wskaże nam pan kryjówkę. Tam będziemy mieć dość czasu, aby zakomunikować panu nasz plan. Jedźmy!

Ów garbaty jeździec był oczywiście byłym guwernerem Müllerem i ułanem Richardem von Greifenklau. Młody człowiek w cywilu nazywał się Zander i był podporucznikiem, któremu Greifenklau opuszczając Ortry zlecił nadzór nad okolicą.

Wrócili do drogi, gdzie czekali na nich pozostali. W tej samej chwili nadjechał galopem jakiś inny jeździec. Nosił mundur podporucznika ułanów. Zatrzymał się przed Greifenklauem.

— Oddział główny jest oddalony około pięciuset kroków, panie rotmistrzu. Mamy zsiąść z koni?

— Nie, dogońcie nas!

Pochód ruszył ponownie w drogę, lecz mężczyźni prowadzili teraz swe korne za uzdy i weszli w gęsty las.

Po prawie pół godziny dotarli do wąwozu prowadzącego do położonej samotnie w lesie kotliny. Ustawiono tam straże z rozkazem, aby zatrzymać każdą osobę, jaka by się ukazała na górze.


* * *


Richemonte siedział w swoim gabinecie w towarzystwie kilku mężczyzn. Najwyraźniej był w jak najgorszym humorze. W ręku trzymał notes, z którego czytał, nie zdradzającym nic dobrego głosem:

— Dziewiętnastego czerwca wypowiedzenie wojny. Starcie straży przedniej koło Saarbrücken następnego dnia. Bitwa pod Werden, starcie pod Hagenach dwudziestego trzeciego, niepowodzenie. Przegrane starcie pod Weisenburgiem i Worth. Generał Dounay nie żyje. Główna kwatera wroga jest już w Kaiserslautern.

— Niech diabeł porwie tych szubrawców! — rzucił wrogo jeden z obecnych.

Richemonte ciągnął dalej:

— Paryż w stanie oblężenia! Hagenau stracone. Tak samo Saargemund i Forbach. Bazaine przybył do Metzu. Mac Mahon uciekł do Nancy. Ciało ustawodawcze żąda abdykacji cesarza. Twierdza Lützelstein stracona, Strassburg odcięty!. Francja pożycza miliard, aby dalej prowadzić wojnę. Bawarczycy przeszli Wogezy. Pfalzburg zdobyty przez Niemców. Generał, szef sztabu Leboeuf zdymisjonowany.

Rzucił notes na stół przeklinając grubiańsko.

— No i co wy na to, hę?

— Myślałem, że to niemożliwe! — powiedział ktoś.

— Ja także. Kto ponosi za to winę?

— Hm!

— Tak, hm! Teraz nic nie można powiedzieć. Chyba diabeł rezyduje w sztabie tych przeklętych Niemców. Ale ten szczwany lis Moltke nie zrobi nam tego co kiedyś Blücher, który niech się po wsze czasy smaży w piekle! A ty czego chcesz?

Pytanie to skierowane było do służącego, który nagle pojawił się w drzwiach.

— List, panie kapitanie.

Stary otworzył go i przeczytał. Na jego czole pojawiły się głębokie zmarszczki. Zaklął szpetnie.

— Stało się, to nie do pomyślenia! Nasza armia musiała się cofnąć za Mozelę. Ich kawaleria stoi już pod Metzem. Wiecie co to wszystko znaczy?

— Że Metz ma być oblegany

— Taki A stracić Metz, to stracić wszystko! Nie będę już czekał ani chwili dłużej. W czasie, gdy te niemieckie psy będą otaczać Metz, zaskoczymy ich. Nie będę czekał na rozkaz. Możliwe, że nie są już w stanie wysiać do mnie gońca. Niech się zacznie! Dzisiaj o północy wszystkie oddziały mają się zebrać potajemnie w parku.

— Dlaczego potajemnie?

— Głupcy, nie wiecie dlaczego? Czy wróg mógłby zajść tak daleko, gdyby nie był dokładnie o wszystkim poinformowany? Ma tu swoich wywiadowców, to pewne. I właśnie my, jako wolni strzelcy zmuszeni jesteśmy do najwyższej ostrożności. Nie jesteśmy chronieni przez prawo międzynarodowe. Gdybyśmy zostali pokonaniu, to zlikwidują nas bez zbędnych ceregieli. To jasne, że Niemcy pojawią się także tutaj. Nie mogą się dowiedzieć, że tutejsi mieszkańcy chwycili za broń. Dlatego więc ostrożnie! Gdy tylko jutro dostanę kolejne wiadomości, wtedy…

Przerwało mu wejście dwóch mężczyzn: Karola Berteu i jego przyjaciela, Ribeau. Widać było, że są bardzo czymś poruszeni.

— Panie kapitanie, ważne wiadomości! — powiedział Berteu, padając na krzesło i ocierając pot z czoła. — bardzo ważne wiadomości!

— Pomyślne?

— Najpierw nędzna, przeklęta. Te niemieckie psy zawarły chyba pakt z diabłem! Prusacy zajęli Vigneules nad Mozą i weszli do Samt Michelle. Twierdza Marsal poddała się i pod Bar le Duc widać już ułanów. Jeden z wrogich generałów pcha się już spod Metzu do Verdun.

— Do wszystkich diabłów! To przecież nasza linia odwrotu!

— Właśnie! Jak więc widzicie złe to wszystko wygląda, bardzo źle! Już się mówi o rym, że wróg powołał jednego ze swoich generałów na gubernatora Elasass.

Stary tupnął nogą.

— Nie mamy czasu do stracenia! Bazaine jest w Metzu, a Mac Mahon stoi w Chalons, aby zebrać swoje rozproszone oddziały. Z pewnością później zamierza pośpieszyć na pomoc Metzowi. Jeśli jednak wróg posunie się naprzód w stronę Verdun, to generał nie będzie miał możliwości żadnego manewru. Musimy zaczynać natychmiast!

— Oczywiście! Czekamy tylko na pańskiej instrukcje.

— Tak! Dostaniecie je! Ilu ludzi zbierzecie?

— Pięciuset.

— Czyli tak samo dużo jak ja. Będziemy mieć zatem tysiąc ludzi. Z taką ilością można już coś przedsięwziąć. Gdzie się zbierzecie?

— W Fleurelle, za zamkiem Malineau. Z tą nazwą związana jest druga wiadomość, tym razem dobra.

— Mów szybko, dobre wiadomości są teraz taką rzadkością, że nie warto tracić czasu na ich przemilczanie.

— A więc niech pan posłucha: mamy ją!

— Kogo?

— Manon.

— Gdzie jest?

— Właśnie w Malineu, u wnuczki generała Perreta. Jeszcze jedna pani tam przebywa. Dowiedziałem się, że Manon nazywa ją matką, inni mówią do niej Liama.

— Liama! — wykrzyknął stary; — Ach, Liama! Mam ją z powrotem! Berteu, dobra wiadomość ma dla mnie cenę złota! Musi pan natychmiast wyjechać!

— Dlaczego?

— Musi pan jechać do Fleurelle zebrać naszych ludzi. Przejmie pan tymczasowo dowództwo i ma pan zadbać o to, aby zająć zamek Malineau Zajmie się pan tymi dwiema damami. Ja podążę za panem i przyłączę się do was z mymi ludźmi. Obecnie sytuacja wygląda tak, jakby cesarz miał chwilowo ustąpić. Zostanie utworzony rząd tymczasowy. Będzie trochę zamieszania, które my wykorzystamy. Panowie, chodźcie za mną na dół do lochów, żebyście wszystko wiedzieli na dzisiejszy wieczór!

Wszyscy wstali i ruszyli w stronę drzwi, ale stary podniósł rękę:

— Nie, nie tędy! Jest inna droga. Proszę za mną!

Otworzył ścienną szafę i kazał im wejść do niej. Potem zamknął drzwi i poszedł przodem.

— Stać! Pst! — stanął i zaczął nasłuchiwać, potem dodał: — Zdawało mi się, że słyszę jak ktoś biegnie po schodach, ale przecież tutaj nie może być nikogo. Chodźmy dalej! Wypuszczę was przez wąwóz.

Jednak kapitan nie mylił się.

Do podziemi wtargnął Greifenklau, aby pokazać je swoim towarzyszom. Gdy skończył, kazał im czekać w ostatnim korytarzu, a sam udał się z Fritzem do wnętrza zamku.

Doszli obaj do mieszkania Richemonte i stojąc za cienką drewnianą boazerią, słuchali rozmowy odbywającej się w pokoju. Gdy tylko usłyszeli, że stary zamierza udać się do podziemi, wycofali się. Greinfenklau z pewnością zrobiłby to szybciej, ale Fritz nie był obeznany ze schodami i schodził bardzo wolno. Na dole nawet się potknął. Greinfenklau nie mógł go przecież tak zostawić i chwycił za rękę. Wtedy usłyszeli owo „stać!” i „Pst!” starego.

— Nie ruszaj się — szepnął Greinfenklau do swego towarzysza. Usłyszeli też następną uwagę kapitana i pospieszyli swoją drogą. Ponieważ nie było już żadnych schodów poszło im to znacznie szybciej.

Kiedy wrócili do pozostawionych w ostatnim korytarzu ludzi. Greinfenklau rozkazał szybki odwrót.

Poprowadził ich korytarzem, który kończył się w wąwozie. Znalazłszy się na zewnątrz doprowadzili wszystko do pierwotnego stanu, tak że nikt nie mógł niczego zauważyć.

W końcu Greinfenklau powiedział:

— A więc ma ze sobą paru ludzi. Wypuści ich tędy. Bardzo chciałbym wiedzieć, o czym będą mówili. Zwykle na pożegnanie powtarza się często pokrótce całą rozmowę, mam więc nadzieję, że uda nam się czegoś dowiedzieć, co pozwoliłoby mi stwierdzić jakie decyzje podjął kapitan dzisiejszego wieczoru.

— To dość niebezpieczne — zauważył jeden z mężczyzn.

— Nie tak bardzo jak pan myśli. Tutaj nad samym wejściem rośnie gęsty krzak malin. Tam się schowam. Musicie mi tylko trochę pomóc, abym był niewidoczny.

— Gdzie mamy czekać?

— Na górze, w tym bukowym zagajniku. Gdyby zrobiło się niebezpiecznie, oddam jeden strzał i wtedy macie natychmiast tu przybiec.

Kłujące gałęzie krzewu zostały rozchylone na ile tylko było to możliwe i między nie wpełzł Greinfenklau. Gdy położył się na ziemi Fritz zasunął je.

Była to ciężka próba cierpliwości. Wreszcie wydawało mu się, że słyszy jakiś odgłos i wkrótce jeden z kamieni przykrywających wejście został odsunięty.

Wyszli Francuzi.

— A zatem czy wszystko zapamiętaliście, panowie? — spytał Richemonte. — Punktualnie o północy pójdziecie do lochów. Levers będzie oczekiwać tutaj na resztę. Gdy będą już wszyscy proszę nie zapomnieć zasunąć za sobą wejścia i poprowadzić ludzi do tej wielkiej sali, w której zgromadzone są zapasy. Każdy ma dostać uniform oraz broń. To wszystko co jeszcze było do powiedzenia. Adieu, panowie!

Podał im rękę i odeszli. Tylko Barteu i Ribeau zostali przy nim.

— Kiedy pana mogę oczekiwać w Fleurelle, kapitanie? — spytał Berteu.

— Bardzo szybko Po tej stronie Mozeli nie mann już nic do roboty. Możemy skorzystać tylko z jednej drogi, przez Briey. Wyruszymy jeszcze dzisiaj.

— Czy w tych okolicznościach mam zająć zamek Malineau?

— Tak, jak najbardziej.

— Pod jakim pretekstem? Należy przecież do generała Perreta, który jest Francuzem.

— Ba! Generał w stanie spoczynku. Teraz bardzo łatwo znaleźć jakikolwiek powód. Powie pan, że chodzą słuchy, jakoby Niemcy mieli zamiar wziąć zamek szturmem i pan przybywa na ratunek.

— Dobry pretekst! W ten sposób stanę się obrońcą zamku i dam.

— Naturalnie do mojego przybycia, nie mogą się zorientować, że są pańskimi więźniami.

— Ale co robić, gdy w pobliżu zamku, albo nawet w nim będą nasze regularne oddziały? Nie mogę przecież wtedy żądać, aby mnie oddano dowództwo?

— Oczywiście, że nie. W takim wypadku musi pan tylko bacznie obserwować moją wnuczkę i tę Liamę, aby się panu nie wymknęły. Co dalej, to się zobaczy, gdy już będę na miejscu. Czy ma pan poza tym jeszcze jakieś pytania?

— Nie. Mam nadzieję, że niedługo się zobaczymy.

— Może być pan pewien, adieu.

— Adieu, kapitanie!

Berteu i Ribeau odeszli, a stary podążył w głąb korytarza.

Teraz Greinfenklau wydobył się ostrożnie spod kłującego krzaka i poszedł do czekających na niego kolegów. Nakazał im wrócić z powrotem do kotlinki. On i Fritz szli przodem. Ten ostatni po zmianie nazwiska został awansowany na podporucznika. Teraz zapytał:

— Czy zaplanowałeś już coś na dzisiejszy wieczór. Richardzie?

— Tak. Odegramy mały teatr. Stary nas zna i nienawidzi, a więc zrobimy mu radosną niespodziankę i odwiedzimy go.

— Ale chyba nie akurat wtedy, gdy ze swoimi będzie siedział przy stole?

— Właśnie wtedy. Ci panowie mają dużo do omówienia. Myślę, że zasiądę do stołu, u niego w; mieszkaniu.

— To rzeczywiście będzie niespodzianka.

— Prawie tak samo jak ta, gdy cię przedstawię Nanon jako mojego kuzyna.

— Niedługo powinniśmy być w Malmeu, wtedy zamienimy kilka poważnych słów z tym Berteu i jego przyjacielem Ribeau — wpadł mu w słowo Fritz.


* * *


Dzień miał się ku końcowi i zapadał wieczór. Minęła właśnie dziewiąta, gdy w lesie położonym w pobliżu starego klasztoru rozpoczął się dziwny, tajemniczy ruch.

Na jednej z leśnych ścieżek, prowadzącej od wschodu w stronę ruin pojawiły się dwa szwadrony ułanów, a następnie kompania strzelców. Ułani otrzymali rozkaz zatrzymania się tutaj, by potem w odpowiednim momencie wyjść z ukrycia. Dziesięć po dwunastej zamek Ortry miał zostać otoczony w taki sposób, aby nikomu nie udało się z niego wydostać.

Strzelcy podążyli za oficerami w głąb ruin. Zapalono tam przyniesione ze sobą latarnie i ludzie weszli do owego korytarza, którym kiedyś Fritz dostał się do sali zebrań.

Richard von Greinfenklau poprowadził ich dalej do wnętrza lochów Przy skrzyżowaniu zatrzymał się, oficerowie kompanii stali tuż za nim.

— Moi panowie — powiedział. — Widzicie tutaj te oto otwarte drzwi. Poprowadzą one do pomieszczenia, w którym pięciuset ludzi ma się zaopatrzyć w uniformy. Dopiero, gdy się już przebiorą to dostaną broń, ale my nie możemy do tego dopuścić. Musimy ich wziąć do niewoli zanim opuszczą podziemie. Aby mieć całkowitą pewność, najpierw ich zamkniemy. Otworzę panom drzwi do piwnic, które leżą po dwóch stronach magazynu. Tam się schowacie, za całość odpowiada pan, kapitanie Bernhardt. Ja pojawię się w odpowiednim czasie, aby dać wam znak. Nie zamykajcie drzwi, ale tak, by nikt z zewnątrz tego nie zauważył. Gdy przyjdzie czas zapukam cicho w pańskie drzwi, kapitanie i podam swoje nazwisko. A teraz proszę za mną.

Ze sobą zostawił tylko dziesięciu ludzi i razem z Fritzem ruszyli w stronę zamku. Pod altanką Richard zatrzymał się i spojrzał na zegarek.

— Piętnaście po jedenastej — powiedział. — Zabrało nam to więcej czasu niż myślałem. Możesz wyjść na górę.

Fritz obeznany z zakamarkami pawilonu, pospieszył na górę, a Greinfenklau z resztą żołnierzy ruszył dalej.

Dotarłszy do tajnych schodów surowo nakazał absolutną ciszę przy wchodzeniu na górę. Posuwali się wolno po omacku i gdy wreszcie znaleźli się na górze, było już z pewnością wpół do dwunastej.

Kiedy już wszyscy stali koło siebie, usłyszeli głośne głosy.

— Są tam — szepnął Richard. — Najpierw wejdę sam, jednak gdy tylko usłyszy pan swoje nazwisko, sierżancie, ruszy pan za mną! Strzelać w razie najmniejszego oporu. Oszczędzimy tylko tego starego z siwą brodą, jego muszę mieć żywego.

Fritz przez park dotarł do ogrodu i tam czekał na odpowiedni moment. Ze swojego miejsca widział oświetlone okna pokoju Richemonta.

Kiedy minęło wpół do dwunastej poszedł w stronę głównej bramy podwórca. Była otwarta z pewnością na specjalne polecenie kapitana, Fritz wszedł, ale na dziedzińcu nie było żywej duszy. Przemierzył więc dziedziniec i wspiął się na szerokie schody. Dopiero na górze wyszedł mu naprzeciw służący i spojrzał na niego zdziwiony,

— Czego pan tu szuka o tej porze? — spytał.

— Muszę do pana kapitana.

— To niemożliwe. Teraz pana nie przyjmie.

— Dlaczego? Przecież pan kapitan ma gości.

— To są panowie, którzy… którzy…

— Do których ja także należę!

— Ach tak! Zatem muszę pana zameldować.

— To nie jest konieczne. Wizyta została mi wyznaczona na tę właśnie porę i otrzymałem ścisły rozkaz, aby się nie meldować.

Usunął na bok służącego i poszedł dalej. Ten zaskoczony patrzył za mm niezdecydowany.

— Ciekawe — mruknął do siebie. — Czy to nie był ten zielarz doktora Bertranda? Ten też jest zaufanym kapitana? Kto by pomyślał!

Z pokoju Richemonta docierały, głośne głosy. Fritz zapukał do drzwi i wszedł usłyszawszy głośne wezwanie starego.

Ten myślał, że to służący, gdy zobaczył Fritza zdziwił się.

— Kto panu pozwolił wejść tutaj?

— Proszę mi wybaczyć, ale mam dla pana wiadomość — powiedział uprzejmie Fritz.

— Wiadomość, dla mnie? Czy pan nie jest tym… tym zielarzem doktora Bertranda?

— Tak.

— I pan odważa się przychodzić do mnie? Co ma pan mi do powiedzenia?

— Mam pana ostrzec przed Müllerem.

— Przed tym zwolnionym guwernerem? Diable! Co z nim?

— Zamierza się zemścić.

— To wiem. Nie wie pan przypadkiem, gdzie on teraz jest?

— Podobno kręci się w pobliżu zamku.

— Ejże, co pan mówi i dlaczego akurat mnie? Kto pana przysłał?

— Niech pan zgadnie.

— Nic mi nie przychodzi do głowy.

Kapitan wstał z krzesła i minąwszy Fritza podszedł do drzwi, zamknął je prędko i wyciągnął klucz z zamka.

— Teraz pewnie już się pan domyśla, jakie głupstwo pan popełnił, he? Zawsze wydawał mi się pan mocno podejrzany. Jest pan aresztowany!

— Ja? To raczej pan!

— Człowieku, tyś oszalał!

Richemonte roześmiał się, a pozostali mu zawtórowali.

— Ten człowiek ma bzika — powiedział kapitan. — A może tylko udaje wariata, aby się stąd wydostać. Zamknąć go!

— Z pewnością tam, gdzie siedziała pokojówka? — spytał Fritz.

Stary znieruchomiał.

— Jaka pokojówka?

— Mam na myśli ten sam loch, w którym siedział także pewien mały, gruby malarz.

— Co pan wie na ten temat?

— A może myśli pan o tym więzieniu, w którym dogorywał Gebhard von Greifenklau, czy może o tym miejscu, gdzie przepadł niegdyś Deephill?

Na te słowa Richemonte podskoczył do Fritza i chwycił go za gardło.

— Ach, mam cię wreszcie! — ryknął z wściekłością. — Łotrze, teraz mi wszystko wyśpiewasz, jak na spowiedzi. W jaki sposób, ty kanalio, kto to jest? Kto tu…

Słowa zamarły mu na ustach. Ścienna szafa nagle otworzyła się i wszedł Richard von Greinfenklau.

— Dobry wieczór kapitanie! — ukłonił się.

— Co… co… co… — wyjąkał stary.

— Co? — odparł Richard. — Wizyta.

Richemonte zdołał się opanować. Jego oczy zalśniły podstępnie i uśmiechnął się zjadliwie.

— Świetnie — ucieszył się. — Lepiej być nie mogło. Ptaszki same wpadły w moje sidła. Już wtedy was podejrzewałem, ale teraz wiem na pewno, kto mi tu szperał we wszystkich kątach. A dzisiaj, wracając po kryjomu sami przyspieszyliście swoją zgubę. Tędy — wskazał na drzwi — tędy się nie wydostaniecie, a drogą, którą się tu dostaliście są jeszcze mniejsze szansę. Obiecuję wam, że jeszcze dzisiejszej nocy zostaniecie powieszeni. Na dole czeka odpowiedniego momentu pięciuset francuskich strzelców. Wpadliście w ich ramiona!

— Nie wierzę.

— Sam pan zobaczy.

— Sierżancie Baumann!

W tym momencie pojawiło się dziesięciu niemieckich żołnierzy, którzy stanęli szeregiem przy ścianie, kierując na Francuzów gotową do strzału broń.

— A jak się panu podobają tacy strzelcy, kapitanie?

Cisza była jedyną odpowiedzią. Wydawało się, że oczy wyjdą staremu z orbit, nie mógł wymówić ani słowa i wyglądał jak ktoś, kogo zaraz trafi szlag. Dyszał ciężko, aż w końcu krzyknął.

— Tak wygląda ktoś, kogo diabli biorą — zauważył Fritz wskazując na kapitana.

To nieco oprzytomniło starego,

— Ty psie! — krzyknął. — Powiedz to raz jeszcze, a połamię ci kości! Ludzie Richemonta postąpili krok do przodu, jakby zapomnieli o wycelowanych w nich karabinach.

— Stać! Nie ruszać się! — rozkazał Greinfenklau. — Jeden mój rozkaz i nie żyjecie. I aby kapitan Richemonte nie miał żądnych wątpliwości, że mówię poważnie, powiem tylko, że wcale nie nazywam się Müller. Moje nazwisko brzmi Greifenklau, rotmistrz pruskiej gwardii królewskiej. A oto mój przyjaciel, Fritz von Eschenrode.

— Garbaty rotmistrz — rzucił pogardliwie stary.

— Od tej chwili nie będzie już garbu. Ale cicho! Fritz idź na dół! Już są!

Z zewnątrz dobiegł tętent koni.

Fritz wyjął z rąk Richemonte klucz i wyszedł z sali, po paru minutach wrócił z porucznikiem ułanów. Ten zameldował:

— Zamek Ortry otoczony ze wszystkich stron, panie rotmistrzu.

— Dziękuję poruczniku, jest pan punktualny. Proszę zaprowadzić tych ludzi na dół do jadalni. Ja zatroszczę się o to, aby inni mieszkańcy zamku także się tam znaleźli.

I wyszedł wraz z Fritzem. Gdy Fritz zwołał służbę, były nauczyciel udał się osobiście do baronowej. Znalazł ją w jej komnacie stojącą przy oknie w przekonaniu, że właśnie nadjechały oddziały francuskie.

— Doktor Müller — wykrztusiła.

— Na razie mogę nim w pani oczach pozostać. Gdzie syn pani?

— Śpi.

— A więc niech sobie śpi, ale parną, muszę prosić, aby udała się za mną! Powiedział to takim tonem, że bez sprzeciwu podążyła za nim. Weszli do jadalni równocześnie z innymi domownikami.

— Panie poruczniku, proszę mieć oko na tych ludzi dopóki nie wrócę.

Chodź ze mną, Fritz.

Obaj wyszli i udali się do pokoju Richemonta, skąd przedostali się do podziemnego korytarza.

Kiedy byli już prawie u celu usłyszeli stłumione głosy.

— Są już — powiedział Fritz.

— I to chyba nawet już w lochach. W korytarzu jest ciemno. Uporamy się z tym prędko.

Podkradli się do następnych drzwi. Richard von Greinfenklau zapukał do nich cicho i wymówił swoje nazwisko. Drzwi natychmiast się otwarły i ukazał się porucznik Hendrick.

— Wszystko w porządku — zameldował.

— Świetnie! Proszę ich podejść tak cicho, jak to tylko możliwe. Przyprowadzę kapitana Bernhardta.

Na podobny znak co poprzednio ze wszystkich stron pojawili się strzelcy. Greinfenklau podszedł do uchylonych drzwi i zajrzał do środka. Pomieszczenie było bardzo duże. Wewnątrz tłoczyło się pięciuset ludzi. Przy przeciwległej ścianie stała masa skrzyń, teraz otwartych. Rozdzielano bluzy i kepi.

— Nikt nie pilnuje wejścia — powiedział rotmistrz. — Mogę to zostawić panu, kapitanie?

— Bardzo proszę!

— Dobrzeją zaczekam tutaj.

On i Fritz cofnęli się trochę, aby zwolnić miejsce dla strzelców. Na cichą komendę oficera. Niemcy weszli do sali. Fritz i rotmistrz słyszeli tylko wielogłose okrzyki, dziki tumult, ale wszystko zaraz uspokoiło się na głośny rozkaz kapitana. Po chwili Bernhardt wyszedł, meldując, że zadanie zostało wykonane. Francuzi poddali się.

— Proszę wyprowadzić strzelców! Tu jest klucz do tych drzwi, pasuje także do innych. Niech pan każe zabarykadować wejście! Potrzebne do tego rzeczy znajdzie pan w każdym lochu. Poza tym wie pan, co ma robić. Podporucznik Zander, który tutaj trzymał straż, udzieli panu każdej potrzebnej informacji.

Odszedł wraz z Fritzem. Przez pokój kapitana wrócili do jadalni, tam panowało spore poruszenie. Kapitan zniknął.

Pilnował go sam porucznik. Poza nim w sali znajdowało się dziesięciu strzelców i kilkunastu ułanów. Stary zachowywał się zupełnie spokojnie, ale nagle wstał i podszedł do kominka. Coś nacisnął, ściana otworzyła się i w następnym momencie zamknęła za nim.

Z pewnością była to nieprzyjemna nowina. Greinfenklau zamierzał właśnie podejść do kominka, gdy z zewnątrz dobiegł najpierw jeden strzał, a potem drugi.

— Czy to on? — spytał Fritz.

— Możliwe — odpowiedział Richard. Podszedł do kominka.

— Czy zbadaliście go? — zwrócił się do sierżanta.

— Tak, panie rotmistrzu, ale pan porucznik nie mógł odkryć, w jaki sposób się go otwiera.

— Gdzie teraz jest porucznik?

— Poszedł osobiście dopilnować, aby zacieśniono pierścień.

— Niech pan pilnuje reszty, zaraz wracam.

Znalazł podobne urządzenie, jak przy innych ukrytych drzwiach, wziął lampę, skinął na Fritza i gdy ściana się rozstąpiła, weszli do środka i zasunęli za sobą drzwi.

— Ach, także tutaj są schody! — powiedział Fritz.

— Ale z pewnością nie prowadzą do znanych nam podziemi. Musiałbym je przecież odkryć.

Zeszli na dół do wąskiego korytarza, prowadzącego do niskich, żelaznych, lekko uchylonych drzwi. Otworzyli je szerzej i znaleźli się na zamkowym dziedzińcu.

— Proste! — powiedział Greinfenklau. — Ale kto mógłby przypuszczać, że tutaj znajduje się taka wypadowa brama. Widziałem ją na pewno, ale nie zwróciłem na nią uwagi.

W tym samym momencie do bramy zbliżył się oficer pilnujący Richemonte. Zobaczywszy w świetle palącej się na dziedzińcu latarni dowódcę, zbliżył się i zameldował:

— Panie rotmistrzu, kapitan uciekł, ale nie było w tym mojej winy.

— Wiem. Powinienem był przeszukać tę salę. To przez tę furtkę udało mu się zbiec. Dlatego strzelano?

— Prześlizgnął się między dwoma ułanami. To oni dali ognia,

— Został trafiony?

— Nie wiem.

— Niech pan każe poszukać śladu krwi.

— Mamy zapalić latarnię?

— Tak. Mam nadzieję o pierwszej otrzymać wiadomość, że pułkownik z Thionville przysyła nam posiłki. Otrzymał rozkaz zbliżyć się do nas. Wracam do sali.

Porucznik odszedł.

— Diabelska historia! — mruknął Fritz.

— Rzeczywiście, ale przynajmniej zadanie zajęcia tutejszych magazynów powiodło się znakomicie. Głównodowodzącemu powinno być najzupełniej obojętne, że stary przepadł. To tylko przekreśla moje prywatne plany.

— Sądzę, że popędzi do Malineau.

— Całkiem prawdopodobne, ale jeśli to będzie w mojej mocy to mu się to nie powiedzie. Zaraz wyjeżdżamy.

— A co się stanie z baronową i jej mężem?

— Zostaną tutaj uwięziem. Wydam odpowiednie rozkazy.


* * *


Krótko przed drugą, przybył jeździec, który chciał się widzieć z rotmistrzem von Greinfenklau, po czym zameldował mu, że pułkownik stoi już ze swymi oddziałami po drugiej stronie Mozeli. Zajęcie Ortry było zapewnione.

Godzinę później Greinfenklau i Fritz Eschenrode opuścili zamek. Mieli przed sobą długą drogę.



Brawurowy wyczyn


Następnego dnia przed bramą zamku zatrzymał się powóz. Wysiadł z niego hrabia de Perret. Był w Metzu, odstawić na policję Ojczulka, swego więźnia. Liczono się z jego dłuższą nieobecnością, o czym Ella powiedziała mu, gdy znaleźli się sami. Generał potrząsnął smutno głową.

— Moje dziecko, nie mogłem się tam dłużej zatrzymać! — wyjaśnił. — Możliwe, że nie wróciłbym do ciebie przed upływem kilku miesięcy, gdybym został.

— Dlaczego? — spytała zdziwiona.

— Jestem za stary, aby osobiście nadawać bieg wypadkom. Mogłem tylko służyć radą. Wzięto pod uwagę moje zdanie, na ile tylko było to możliwe, ale że przegramy wszystkie bitwy tego nie mogłem przewidzieć. Metz stoi wobec ciężkiego i długiego oblężenia. Opuściłem go, aby być z tobą. Już jutro mój powrót mógłby się okazać niemożliwy.

— Mój Boże? To Niemcy są aż tak blisko?

— Myślę, że ujrzymy ich także tutaj, w Malineau.

— Nie przerażaj mnie!

— Jakoś to przeżyjemy. Mam nadzieję.

Wiadomość, którą przyniósł hrabia rozprzestrzeniła się prędko wśród innych mieszkańców zamku. Była dostatecznie emocjonująca, ale jednak były osoby, na których nie zrobiła większego wrażenia, na kluczniku Melacu i jego rodzinie.

Jeszcze późnym wieczorem siedzieli wszyscy razem. Była z nimi Alicja. Rozmawiali naturalnie o obecnych wydarzeniach. Nagle ktoś zapukał w okiennicę.

— Kto tam? — zapytał Melac.

— Proszę niech mnie pan upuści, munsieur Melac. To ja Martin, handlarz win. Prędko!

Stary zamknął okno.

— Moje nogi są stare i zmęczone. Niech pani otworzy: Alicjo!

Zaczerwieniła się, ale nie kazała sobie dwa razy powtarzać. W korytarzu nie paliło się światło, ponieważ państwo położyli się już spać.

— Martin, naprawdę? — pętała otwierając drzwi.

— Tak. A to ty moja jaskółeczko? Chodź do mnie.

— Nie, nie. Jeszcze nas zauważą. Później.

Wszedł za nią do pokoju. Dopiero teraz Alicja zauważyła, że na prawym ramieniu Martin ma opatrunek.

— Boże! Co z tobą? — wykrzyknęła.

— Jestem ranny. Ale to nic, tylko solidne cięcie szablą.

— Kto to zrobił?

— Pewien niemiecki huzar.

— To straszne!

— Nic wielkiego. Leżałem w lazarecie i myślałem o tobie i o naszym dobrym papie Melacu. Postanowiłem więc przyjechać do Malineau. Może pozwolą mi tu zostać, zanim będę mógł znowu wrócić do szeregu.

— Naturalnie, mój drogi! — kiwnął głową Melac. — Nasz pan z pewnością się ucieszy i panienka także. Tak chętnie mówi o panu i monsieur Belmonte. Co u niego słychać?

— Dziękuję dobrze. Jest ze mną w jednym szwadronie.

— Ale nie jest ranny?

— Nie, kazał wszystkich serdecznie pozdrowić. Właściwie to on wpadł na pomysł, abym pojechał do Malineau. Powiedział żartem, że także przejedzie, gdy tylko zostanie ranny.

— Niech go Bóg broni! — powiedziała pani Melac. — Ale pan, powinien u nas nabrać sił. Idę przegotować dla pana ten dwuokienny pokoik, który sąsiaduje z naszym mieszkaniem.

— Tak, zrób to! — rzekł jej mąż. — Ja tymczasem przyniosę butelkę wina, a pan będzie tak dobry i opowie nam o wojnie.

Dopiero następnego ranka zameldowano hrabiemu o przebyciu niespodziewanego gościa. Przywitał go serdecznie i zaprosił do stołu.

Po obiedzie usłyszano nieprzerwany, głuchy łoskot, jakby przy trzęsieniu ziemi.

— Co to? — spytała Ella.

— Strzały armatnie, moje dziecko.

— Bitwa?

— Tak i toczy się niedaleko.

Dzień upływał w napięciu. Generał posłał człowieka po wieści, ale ten nie dowiedział się niczego pewnego.

Wiele godzin trwał huk dział i wreszcie w raz z nastaniem nocy nastąpiła cisza.

Generał siedzieł z Ellą, Marion i Alicją przy kolacji. Liamy nie było, miała w zwyczaju opuszczać pokój tylko na kilka minut w ciągu dnia, także Martin przebywał u siebie.

Smutek panujący przez cały dzień gdzieś się ulotnił. Rozmowa toczyła się swobodniej, gdy nagle wszedł służący meldując przybycie pana Berteu.

— Berteu? — spytał hrabia. — Syn naszego zmarłego administratora?

— Tak.

— Nie ma mnie dla niego.

— Przepraszam ekscelencjo, ale nie mogę się go pozbyć!

— Wyrzuć go.

— Mówi, że… ach oto i on!

Służący wyszedł tymi samymi drzwiami, którymi wszedł Berteu. Miał na sobie ciemną bluzę z czerwonym kołnierzem, a na głowie kepi ze złotą naszywką. U jego boku zwisała szabla.

— Słyszałem, że nie chciano mnie wpuścić! — powiedział bezczelnym tonem. — Kto wydał taki rozkaz?

— Ja — odrzekł generał. — Proszę wyjść!

— Nie zamierzam sobie pozwalać na wysłuchiwanie podobnych…

— Precz! — ryknął generał, przy czym wstał i chwycił z sznurek dzwonka.

Gdy Berteu nie zwracając na niego uwagi wzruszył ramionami, generał pociągnął za sznurek tak mocno, że jego dźwięk rozległ się w całym zamku. Nadbiegli służący, a zaraz po nich pojawił się także Melac.

— Wyrzućcie tego człowieka! — rozkazał hrabia.

Ale nikt nie posłuchał jego rozkazu.

— No? — krzyknął generał.

— Łaskawy panie, to nic nie da. — rzekł Melac. — Na dole stoją jego ludzie, około trzystu!

— Co za ludzie?

Berteu zbliżył się na krok i zaśmiał się szyderczo.

— Tak, to niespodzianka. Nadeszliśmy tak cicho, że nikt nas nie słyszał. Ale teraz będziecie musieli słuchać naszej woli.

— Czego ten człowiek chce, Melac? — spytał generał. — Od kiedy służba dopuszcza do tego, aby tak zwracano się do jej pana?

— Nie ma mowy o żadnej obrazie! — triumfował Berteu. — Teraz ja jestem tym, który oczekuje szacunku! Zamyślam, aby tu zrobić swoją kwaterę główną, panie de Perret.

— Kwaterę główną?

— Tak. Dowodzę batalionem franktirerów. Będę tu mieszkał i zadam, aby zadbano o moich ludzi!

— Śmieszne!

— Śmieszne? Nie słyszał pan huku dział? Nasza armia została ponownie pobita po dziewięciogodzinnej walce. Dwie niemieckie armie maszerują na Panz. Thiers zażądał abdykacji cesarza. My wolni strzelcy, jesteśmy ostatnią nadzieją na skuteczny opór. Ale za to potrzebujemy przynajmniej tego samego co regularny żołnierz, który na razie nie potrafi niczego innego, jak tylko przegrywać. Jestem tutaj jako dowódca moich oddziałów i żądam mieszkania oraz wyżywienia.

— Nie dostanie pan ani jednego pokoju!

— Oho!

— I ani łyka wody.

— Dobrze! Niech pan dokładnie zapamięta co pan powiedział. To czego nie dostaniemy, weźmiemy sami. Poza tym, żądam wydania dwóch kobiet!

— Których?

— Pewnej Liamy i pewnej Marion de Saint–Marie.

— Są pod moją opieką!

— A więc nie odda ich pan dobrowolnie?

— Nie!

— Zatem sami będziemy musieli się tym zająć! Pan kapitan Richemonte, mój przełożony, wkrótce tu przybędzie. Mamy mu je dostarczyć!

— Niech sam po nie przyjedzie!

— Radzę spuścić trochę z tonu, mój panie! Kogo pan tu ma? Paru służących i klucznik. Tych po prostu zmieciemy z dziedzińca, jak śmieci, jeśli się pan nie dostosuje.

Berteu wyszedł.

— Panie Boże! — jęknęła Ella. — Dziadku, co my teraz zrobimy?

— Chodźmy prędko do biblioteki! Zabierzcie wodę i jedzenie! Prędzej, prędzej!

Służący skoczyli wykonać polecenie, podczas gdy hrabia pospieszył zamknąć i zaryglować drzwi do korytarza. Rozważny Melac zrobił to samo z wielkimi drzwiami wejściowymi, gdy tylko Berteu znalazł się na dziedzińcu. Kiedy dostęp do domu został odcięty, przyniesiono wystarczającą ilość zapasów, na przetrzymanie niewielkiego oblężenia.

Melac zabrał na górę wnuczkę, zapomniał jednak o Martinie. Franktirerzy zakończyli obrady. Załomotali do drzwi. Kiedy nikt nie otwierał, próbowali wedrzeć się gwałtem do środka.

Hrabia stał na górze przy ciemnym oknie i spoglądał w dół. Ustawił się tak, aby nikt z dołu nie mógł go zobaczyć.

— Doprawdy, tam jest przynajmniej ze trzystu ludzi! — powiedział. — Będziemy mieć sporo do roboty!

— Dziadku, chyba nie zamierzasz się bronić? — z troską w głosie rzekła Ella. — Jest ich tak wielu, a nas tak mało!

— Ależ dziecko, nie możemy się poddać bez walki! Jestem oficerem! Prędzej zginę, niż pozwolę sobie, żeby wydawał mi rozkazy jakiś Berteu.

— Tak, będziemy się bronić! — krzyknęła Marion nie tracąc zimnej krwi.

— Proszę mi dać broń!

Napastnicy na dole rozwalili już drzwi wejściowe. Wtargnęli do zamku i wbiegli na schody. Tam zaczęli walić w zabarykadowane drzwi. Wtedy z wnętrza dobiegł głos hrabiego:

— Precz! Będziemy strzelać!

Odpowiedzą były jedynie uderzenia kolb w drzwi, które zadrżały pod ciosami. Ale nagle huknął strzał. Kula przebiła drzwi i raniła jednego z napastników, który głośno krzyknął i zatoczył się do tyłu. Jednak następni już napierali i z tym słychać było rozkazy Berteua: — Rozwalić drzwi! Musimy się dostać do środka! Paru śmiałków posłuchało. Ledwie jednak zabrali się do dzieła, huknęło wiele strzałów i znowu kilku z nich zostało rannych.

Nie przybyli tu, aby dać się zastrzelić. Liczyli na dobrowolną kontrybucję. Wycofali się, aby odbyć naradę.

— Trafili mnie! — ryczał ten, który został ranny pierwszy. — Krew za krew! Bracia, musicie mnie pomścić!

— Bzdura! — powiedział Berteu. — Po co mamy narażać życie? Ten stary generał ma tam na górze pokój pełen broni. Zagłodzimy go z całą rodziną.

— A więc będziemy tu siedzieć tygodniami — rzekł przysadzisty kowal.

— Musimy zachować się bardzo cicho, żeby pomyśleli, że zrezygnowaliśmy, ale potem za jednym zamachem rozwalimy te drzwi na strzępy.

Kowal i jeszcze jeden poszli do budynków gospodarskich. Już po krótkiej chwili wrócili ciągnąć za sobą dwa ciężkie dyszle do wozu. Wybrano dwóch silnych mężczyzn i zabrano się do roboty i w czasie, gdy większa część oddziału franktirerów robiła hałas pod oknami na dziedzińcu, aby zająć tym uwagę oblężonych, oni podkradli się cicho pod drzwi. Nastąpił potężny huk i drzwi, nie przygotowane na podobny wstrząs, wyskoczyły z zawiasów.

Wprawdzie oblężeni oddali natychmiast kilka strzałów, ale nikt nie został trafiony, ponieważ napastnicy odskoczyli na boki a w korytarzu było ciemno. Celowanie stało się więc niemożliwe. Ochotnicy posuwali się cały czas naprzód, strzelając na chybił trafił. Kule ze świstem przelatywały pustym korytarzem, wszyscy bowiem zdążyli się z niego usunąć.

Hrabia uznał, że przy pomocy tak niewielu ludzi, nie zdoła utrzymać całego korytarza. Dlatego rozkazał bronić w sieni wejścia, aby broń i żywność przenieść do dwóch pokoi w wieży od frontu. Tak też się stało, a on pospieszył zaraz za resztą. Drzwi zostały zamknięte i na ile to było możliwe zabarykadowane. Franktirerzy deptali im po piętach.

Jednak, gdy spróbowali wyłamać te drzwi przywitał ich nieprzerwany ogień ze wszystkich karabinów; jakie mieli oblężeni. Wieża pochodziła z okresu wcześniejszego niż reszta zamku. Prowadzące do niej potężne, dębowe, nabijane ćwiekami, drzwi zaopatrzone były po obu stronach w zakratowane strzelnice. Z nich to skorzystali teraz oblężeni. Kilku napastników zostało rannych. Wściekli wycofali się.

— Podpalmy dom! — krzyknął któryś.

— Bzdura! — wrzasnął Berteu. — Zamek należy do nas. Po co niszczyć swoją własność? Zobaczymy lepiej co w nim jest! Z pewnością znajdziemy wiele rzeczy, które mogą nam się przydać.

Ta propozycja znalazła zrozumienie. Cała banda w jednym momencie rozpełzła się po wszystkich, zakamarkach zamku.

W pobliżu wieży panował spokój. Z tego powodu było możliwe, że siedzący w niej usłyszeli jak drobne kamienie uderzają o szybę. Wyjrzeli przez okno.

— Jezu! — wykrzyknął Melac. — Monsieur Martin! Zupełnie o nim zapomniałem.

— To naprawdę on? — spytał z niedowierzaniem generał Perret.

— Tak, poznaję go. Ma na ramieniu opatrunek.

Perret cicho otworzył okno.

Martin ujrzawszy to zawołał przyciszonym głosem:

— Panie hrabio, wytrzymajcie jeszcze trochę, przejdę z odsieczą!

— Kiedy?

— Jeszcze dokładnie nie wiem, ale zrobię to na pewno.

Martin siedział w swoim pokoju, a ponieważ okiennice były zamknięte, nie zauważył nadciągających frantirerów. Dopiero kiedy wtargnęli do zaniku domyślił się co się kroi. Zgasił światło i gdy runęli głównymi schodami mógł przez nikogo nie zauważony cicho otworzyć drzwi. Słyszał co mówią, dowiedział się, że Liama i Marion mają zostać dostarczone do kapitana Richemonte.

Prędko odsunął okiennice, otworzył okno i wyskoczył na zewnątrz. Nikt tego nie widział, wszyscy byli już wewnątrz zamku. Obserwował okna i po smudze światła zorientował się że wycofali się do pokoi w wieży Przemknął się więc na stronę frontowa i rzucił w okno kilka drobnych kamyczków. Obiecawszy przyjść z pomocą pospieszył teraz do zabudowań gospodarczych. Spotkał tam jakiegoś człowieka.

— Kim pan jest? — spytał.

— Woźnica.

— I tak obojętnie przyglądasz się temu, jak napadają na twojego pana?

Mężczyzna wzruszył ramionami.

— A co mam robić?

— Daj mi konia, chcę im pomóc!

Mężczyzna wyprostował swoją potężną sylwetkę i zaśmiał się szyderczo.

— Nie jest pan szczególnie bystry — mój drogi: — a chwyciwszy Martina za ramię dodał: — Jest pan moim więźniem!

— Do diabła! — zaklął Martin, który zorientował się, że wpadł w ręce jednego z ochotników.

Mężczyzna popychał przed sobą Martina w stronę wrót stajni. Potem wyciągnął klucz i wsadził do zamka. Czyniąc to, zmuszony był odwrócić się tyłem.

— Właściwie nie musi się pan tak trudzić — powiedział Martin uprzejmym tonem.

— Dlaczego?

— Sam mogę sobie otworzyć.

— To moja sprawa. Nie będę przecież…

Nie powiedział nic więcej, jak kawał drewna osunął się na ziemię, powalony ciosem w skroń.

— Tak, mój chłopcze — mruknął Martin. — To był prawdziwy cios huzara. Zapamiętaj go sobie!

Otworzył drzwi, wszedł do środka i zapalił zapałkę. Na słomie ujrzał związanego mężczyznę.

— A to co? Kim jesteś?

— Jestem woźnicą!

— Ach, chwileczkę!

Martin przeciął więzy.

— Wielkie dzięki! — powiedział stajenny — A kim pan jest? Chyba nie jednym z nich?

— Nie. Napadnięto na generała, który zamknął się wieży. Teraz plądrują zamek. Chcę im przyjść z odsieczą.

— Świetnie! Niech pan to zrobi!

— Ile macie tu koni?

— Obecnie tylko trzy.

— Muszę mieć jednego. Możesz dwa pozostałe umieścić w bezpiecznym miejscu!

— Oczywiście! Musiałbym tylko szybko zaprząc i pojechać do sąsiedniej wsi. Koło Maire jest już spokojnie.

— Zrób tak! Na zewnątrz leży strażnik, który cię pilnował, ogłuszyłem go nieco. Zamknij go tutaj! Który koń jest najszybszy?

— Ten deresz. Mam go osiodłać?

— Żeby przez ten czas nadeszli franktirerzy, co? Wyprowadźmy go na zewnątrz!

Woźnica wyprowadził konia i Martin wskoczył na niego. To, że nie miał siodła i cugli było mu zupełnie obojętne. Mimo zmroku pognał przed siebie, najpierw do wsi Malineau, potem przez Etain do Fresnes. Tam miał nadzieję spotkać przyjaciela. Rzeczywiście, natknął się na niemieckie oddziały, ale niestety nie na te, których szukał, mianowicie na jedenastą brygadę kawalerii, z należącym do niej jego regimentem. A przecież tutaj miały się znajdować. Wreszcie dowiedział się, że powinien pojechać bliżej Metzu. I rzeczywiście, w ciągu przedpołudnia spotkał żołnierzy swojego oddziału i w końcu w pobliżu Thionville, na drodze prowadzącej do Puxioux swojego rotmistrza.

— To ty Martinie! — zdziwił się Hohenthal. — Już z powrotem?

— Tak, panie rotmistrzu. Posłał mnie pan do Malineau w najlepszym momencie. Generał i panie siedzą w bagnie po uszy.

— Jak to?

Martin opowiedział wszystko co się wydarzyło, nie szczędząc przy tym najdrobniejszych szczegółów. Na jego ramieniu nie było widać już śladu opatrunku, poruszał się zupełnie swobodnie.

— Co za głupia historia! — powiedział w końcu Hohenthal. — Mamy nadzieję przydać się tutaj, przynajmniej otrzymać rozkaz posuwania się naprzód, a tu tymczasem przychodzi ta podła wiadomość!

— Zostawimy mademoiselle Ellę na lodzie?

— Ellę? — roześmiał się rotmistrz. — Myślisz oczywiście o kimś o imieniu Alicja?

— O niej naturalnie, także.

— Nie wiem, czy stary udzieli mi zezwolenia. Po pierwsze, musielibyśmy jechać przez bardzo niepewne okolice. Moglibyśmy się łatwo natknąć na wroga.

— Jesteśmy huzarami, panie rotmistrzu.

— To prawda. Ale star, traktuje tę sprawę inaczej niż my którzy jesteśmy w nią zaangażowani. Mimo to, chodzi przecież o generała de Perret, starego, zasłużonego oficera. Jednak ważniejszym wydaje mi się fakt, aby przy okazji wziąć na szable tę diabelską spółkę franktirerów i trochę się wywiedzieć o ich zamiarach. Pójdę najpierw do pułkownika, a potem dalej. Załóż tymczasem mundur.

Rotmistrz dał długo na siebie czekać i Martin kręcił się z niecierpliwością w tę i we w tę. W końcu Hohenthal wrócił. Jego twarz jaśniała radością.

— Udało się? — spytał Martin.

— Tak.

— Ilu?

— Cały szwadron.

— Dobrze!

— Nie było łatwo.

— .Ale fakt, że to stary, zasłużony i godny szacunku generał i jego piękna wnuczka…

— Zamknij się i wsiadaj na konia! Wypad ma być równocześnie zwiadem Powiedz tak ludziom porucznika! Wyruszamy za dziesięć minut!

Hohenthal prowadził oddział według mapy sztabowej. Dzięki temu obrał taki kierunek, że uniknął wszelkiego spotkania z wrogiem. Także Etain minęli bokiem. Następnie szwadron zatrzymał się na skraju lasu i oficerowie udali się na naradę.

— Najlepiej byłoby, gdybyśmy ich mogli zaskoczyć i wypróbować na nich swoje ostrza. — powiedział porucznik. — W żadnym razie nie możemy pozwolić sobie na szturmowanie zamku.

— To prawda. — powiedział Hohenthal. — A ty, co o tym myślisz. Martinie?

Martin zbliżył się.

— Czy nie mówiłem, że jakiś szubrawiec stał na straży przy stajni?

— Tak.

— Niestety wie, że pojechałem po pomoc.

— To wyśmienicie.

— Bardzo przepraszam! Myślałem, że popełniłem głupstwo.

— Właściwie tak, ale nie w tym przypadku. Będą na nas czekać, Poruczniku Hornberg, pan ze swoimi ludźmi pojedzie wolno do Malineau, ale nie wjedzie do środka. Pańskim zadaniem będzie zwrócić na siebie uwagę tych łajdaków. W tym czasie my zajedziemy do Malineau inną drogą Na mapie widzę taką drogę, która się do tego w sam raz nadaje. Przyjmijmy, że przybędziemy tam za jakieś trzy kwadranse! Pan pojawi się tam w tym samym czasie i podrażni się trochę z nieprzyjacielem, żebym ja mógł go dopaść na sprzyjającym terenie, najlepiej przed frontem zamku. Potem zmieciemy ich, jak kupę śmieci. Walić mocno, dzieci, walić mocno! Zatem naprzód!


* * *


Nastało popołudnie. Zamek przedstawiał niecodzienny widok. Na dziedzińcu walały się rozbite meble, niektóre z nich były poukładane w stosy i podpalone. Z zemsty, że strażnik został pobity i zamknięty w stajni, podpalono także zabudowania gospodarcze. Paliło się jasnym płomieniem i nikt nie myślał o gaszeniu ognia.

Piwnica zamkowa była pełna wina. Ochotnicy natrafiwszy na zapasy nie omieszkali z nich skorzystać i znajdowali się teraz w stanie, którego łatwo się domyślić. Z okien powylatywały szyby. Nie znaleziono zbyt dużo gotówki i przeszukiwano dom w nadziei znalezienia jeszcze czegoś. Żądano także, aby generał postarał się o więcej pieniędzy. W tym celu wysłano do niego posłańca z poleceniem wypłacenia takiej drobnostki, jak milion franków. Jedyną odpowiedzią był strzał.

To zdwoiło furię. Zwrócono się do generała z ostatecznym żądaniem: jeżeli do wieczora nie zdobędzie żądanej sumy, zamek zostanie podpalony i nikt nie ujdzie z życiem.

Strażnik, o którego tak pięknie zadbał Martin, doniósł, że jakiś człowiek wydostał się z zamku, aby przyprowadzić oblężonym pomoc. Berteu wysłał więc patrol, aby sprawdzić, czy w okolicy nie dzieje się nic podejrzanego.

Sam siedział w jednym z pokoi i przyjemnością słuchał odgłosów strzałów nie dających chwili wytchnienia oblężonym. Strzelano w okna komnat, w których się znajdowali. Wtem na dziedziniec wpadł co koń wyskoczy jeden z franktirerów.

— Nadchodzą! — krzyknął.

— Kto taki?

— Wróg. Popasają między Etain a wsią.

— Co?

— Tak, na łące.

— W takim razie to nie są wrogowie. Jak wyglądali?

— Czerwone mundury. A na głowach mają futrzane czapki z czerwonym rogiem.

— To niemieccy huzarzy!

— No, przecież mówię!

— Dają żreć koniom, aby nabrały sił przed atakiem. Czekaj, sam zajmę się tą sprawą!

Oblężeni nie zmrużyli oka przez całą noc. Musieli być w gotowości przez cały czas. Wraz z bezwzględnością napastników rosło zagrożenie, a kiedy generał zauważał w ich rękach butelki, powiedział:

— Daj Boże, aby pomoc przyszła przed wieczorem! Z nastaniem wieczora jesteśmy zgubieni. Gdy się upiją będę nieobliczalni.

Jego słowa z pewnością nie były uspokajające. Marion nie była w stanie zebrać myśli, z jej matką nie sposób było nawiązać kontaktu. Ella obawiała się bardziej o dziadka niż o siebie. Rodzina Melac zachowywała się spokojnie, ale widać było, że są bardzo przygaszeni. Służący ze strachem spoglądali przez okna, z utęsknieniem wyglądając pomocy. Oczywiście musieli bardzo uważać, bo przecież franktirerzy strzelali w okna. Sufit pokoju był upstrzony śladami po kulach.

Jeden ze służących zwrócił się do generała:

— Ekscelencjo, coś się zaczęło dziać. Bandyci pędza w stronę lasu, do wsi.

Stary podszedł do okna.

— Może to Martin nadchodzi wreszcie z odsieczą — powiedział.

— Wracają! — zauważyła Ella.

Rzeczywiście powstańcy cofali się do zamku. Trzymali broń przygotowaną do strzału i tworzyli grupy zwrócone twarzą w stronę wiejskiego lasku.

— Ach! Tam, dziadku! — krzyknęła Ella.

Wskazała ręką na drogę, na której pojawił się oddział huzarów.

— O Boże! — krzyknął hrabia.

— Co? Przecież to pomoc.

— Nie dziecko. To są pruscy huzarzy.

— Jezus Maria, Prusacy!

— To tylko zwiad, dziecko! Z tyłu nadciągają dodatkowe siły. Poczekajmy, myślę, że gorzej już i tak nie będzie.

— I myślisz, że nie mamy się czego obawiać, dziadku?

— Mam nadzieję.

— Ach, żeby tylko prędko nadeszli!

— Niestety nie. Zsiadają z koni — odezwała się Marion.

— Tak — odpowiedział generał. — Widzę, że jest ich zbyt mało i czekają na resztę.

— Czy pojawią się wkrótce, dziadku?

— Kto to wie? Ach, patrzcie!

Naprzeciwko, na skraju lasu widać było chmurę kurzu, a potem dał się słyszeć pojedynczy, ostry strzał.

— Strzelają! — krzyknął Melac,

— Tak, rzeczywiście ustawiają się w szyku. Dzieci, to zwiad większego oddziału. Wydaje się, że jesteśmy uratowani, jeśli tylko…

— O czym myślisz, dziadku?

— Jeśli nie nadejdą nasi ludzie przyprowadzeni przez Martina. Jeśli natkną się na Niemców, to tak się zajmą sobą, że nas tymczasem zarżną ci zbóje.

Teraz słychać było strzał za strzałem. Huzarzy na koniach schronili się między drzewami i stamtąd otworzyli silny ogień w kierunku franktirerów. Ci odpowiadali równie ostro posuwając się przy rym co chwilę do przodu tak, że wkrótce między ich tyłami a frontem zamku powstała dość spora luka.

Wtem Liama wydała dość głośny okrzyk. Stała przy oknie wychodzącym na park i wyciągniętą ręką wskazywała na coś, generał podszedł do mej.

— Boże święty! — wykrzyknął. — Ratunek! Nadchodzi ratunek! Co za sprytny pomysł! Widzicie tych czerwonych jeźdźców za drzewami? To cały szwadron. Rotmistrz musi być zdolnym oficerem. Odwrócił uwagę franktirerów i niepostrzeżenie ich otoczył, a teraz napadnie na nich z tej strony. — Hura! hura! — rozległy się w dole wołania huzarów. Rozciągniętym szykiem wypadli z parku w stronę zamku, potem pospiesznie otoczyli franktirerów od tyłu i z prawej strony.

Francuscy strzelcy nie mieli ani chwili czasu na zastanowienie się. Zostali tak gwałtownie napadnięci, że upłynął jakiś czas zanim zdołali odwrócić front w kierunku nowego napastnika.

Oddział, który wcześniej zajął ich uwagę, wypadł tymczasem z pomiędzy drzew. Losy potyczki były przesądzone. Zabrzmiał rozkaz pruskiego rotmistrza.

— Rozproszyć się! Wyłapcie mi tych drani! Ale nie oddalajcie się zbytnio!

On sam zatrzymał się w pobliżu bramy zamkowej z wachmistrzem u boku. Obaj zeskoczyli z koni i weszli na dziedziniec.

— Idzie! — powiedział hrabia de Perret. — Jest wprawdzie Niemcem, ale to niezły oficer. Musimy mu wyjść na powitanie i podziękować. Chodźcie!

Wszyscy pospieszyli za nim.

Hohenthal był jednak szybszy i właśnie wchodził w drzwi salonu, gdy w drugich, leżących naprzeciwko pojawił się generał Perret. Podszedł do generała i przedstawił się.

— Von Hohenthal, rotmistrz pruskich huzarów!

Wszystkim obecnym zaparło dech w piersiach. Nie mogli uwierzyć własnym oczom.

Pierwszy opanował się generał.

— Panie rotmistrzu nie jestem pewien, czy dobrze słyszałem — powiedział w końcu, — Czy zechciałby pan powtórzyć swoje nazwisko.

— Hohenthal, ekscelencjo!

— Dziękuję!

— O Boże! — wykrzyknęła Ella.

Wpatrywała się w niego wzrokiem, którego nie da się opisać.

— Panie rotmistrzu. — podjął generał — to bardzo szczęśliwy przypadek i pragnę sobie pozwolić…

— Przypadek? — uśmiechnął się Hohenthal. — O me, panie generale!

— Nie, a cóż innego?

— Czyżby pan generał nie posłał po mnie?

— Po pana?

— Oczywiście. Kazał mi pan powiedzieć, że został pan napadnięty przez oddział franktirerów. Mój pułk stał w pobliżu Metzu i dowiedziawszy się o tym natychmiast pospieszyłem.

— Zaskakuje mnie pan! Ja miałbym posyłać po pana? Po niemieckiego oficera? A kogo to niby?

— A tego tam! Wachmistrzu Tannert!

Martin czekał za drzwiami. Wszedł teraz i stanął na baczność.

— Monsieur Belmonte — powiedział generał.

— Ekscelencjo, proszę, hrabia Artur von Hohenthal, rotmistrz huzarów.

— Witam pana bardziej jako wybawiciela. Proszę, oto moja ręka. Uścisnęli sobie dłonie, następnie rotmistrz podszedł do Elli i oddał honory.

— Czy będzie pani mniej pobłażliwa niż generał?

Zaczerwieniła się, ale także podała mu dłoń.

— Wyzwolił nas pan z bardzo niemiłego położenia. Nigdy panu tego nie zapomnę. Wydaje mi się, że ratowanie nas jest pańskim przeznaczeniem. Czyż nie tak, Marion?

Marion skłoniła lekko głową.

— Też tak myślę. Ja także mam wybawcę, który pojawi się z całą pewnością, gdy się tylko dowie, że grozi mi niebezpieczeństwo.

Wszedł porucznik i zameldował:

— Sześćdziesięciu dwóch jeńców, wśród nich jest trzydziestu rannych.

Gdzie mam ich umieścić?

— Tymczasem na dół, do piwnicy!

Rotmistrz przedstawił porucznika, przeprosił i we dwójkę zeszli na dziedziniec.

Ella i Marion stały przy oknie.

— Czy to nie cud?

— Wielki cud, ale jeszcze większe szczęście, on cię kocha, tak jak i ty jego — odpowiedziała Manon.

Ella zaczerwieniła się i powiedziała, aby ukryć zmieszanie:

— No tak, to także oficer, wiesz o kim mówię, Manon?

— Niemożliwe! Przecież ci go opisywałam, jego zniekształconą postać!

— Ach tak. Przebacz mi! Nie chciałam cię zranić! Wolałabym, aby twoje marzenie się urzeczywistniło. Widziałaś go w Saksonii.

— Sen mara. Bóg wiara. Mówię ci, że bardziej kocham tego doktora niż kochałabym tamtego oficera.

Hohenthal zaproszony wraz ze swoimi oficerami na kolację, dopiero po dłuższych namowach dał się przekonać do pozostania jeszcze pół godziny dłużej.

Lecz zaledwie zdążono usiąść do stołu, na dole rozległ się tętent galopującego konia, zaraz potem wszedł jakiś oficer.

— Panie rotmistrzu, nadciąga francuska jazda!

— Z którego kierunku?

— Z kierunku Briery.

— Daleko stąd?

— Mogą tu być za dziesięć minut.

— Ilu ich jest?

— Dwa szwadrony kirasjerów i szwadron dragonów. Rotmistrz wstał od stołu.

— Wachmistrzu Tannert, niech dwóch ludzi pędzi natychmiast do Thionville, do pułkownika z prośbą, o przysłanie posiłków. Do tej pory ja postaram się utrzymać pozycję.

— Pan zna zwyczaje wojey — Hohenthal zwrócił się do generała — i zechce mi wybaczyć. Ogłaszam zamek Malineau za oblężony. Przede wszystkim muszę ratować konie, bo bez nich jesteśmy zgubieni. Umieścimy je w samym zamku, w salonie, albo tutaj w jadalni.



Koniec Ralliona


Stary Richemonte uciekł, napotykając na drodze na więcej przeszkód niż można było oczekiwać. W końcu dotarł w okolicę Briery. Szedł piechotą i znajdował się w stanie krańcowego wyczerpania. Usiadł więc na skraju drogi prowadzącej przez zagajnik.

Nie zdążył nawet trochę wypocząć, gdy usłyszał tętent koni. Wkrótce ujrzał patrol kirasjerów gwardii nadciągający z tego kierunku, w którym on właśnie zmierzał. Zobaczywszy go jeźdźcy zatrzymali konie. Był to wachmistrz z czterema żołnierzami.

— Kim pan jest?

— Nazywam się Richemonte i jestem kapitanem starej gwardii cesarskiej — odpowiedział z dumą.

Sierżant pozdrowił go z szacunkiem.

— Przepraszam kapitanie, ale muszę wykonać moje obowiązki! Skąd pan przychodzi?

— Znam pańskie obowiązki, wachmistrzu i bardzo się cieszę, że pana spotkałem. Może dzięki temu znajdę oficera, którego szukam. Czy pański pułk jest w pobliżu?

— Pan wie, że nie mogę odpowiedzieć na pańskie pytanie, o jakim oficerze pan myśli?

— Pułkownik, hrabia Rallion.

— Kirasjerze Lebeu, zsiadaj z konia i oddaj go panu kapitanowi. Zaprowadzisz go do pułkownika Ralliona!

Żołnierz zeskoczył z konia. Richemonte przy jego pomocy wdrapał się na siodło i ruszył w odwrotnym kierunku niż reszta kirasjerów.

Kiedy zagajnik się skończył wdrapali się na niewielkie wzniesienie, z którego roztaczał się widok na szeroką dolinę, na dnie której roiło się od żołnierzy. Po kwadransie kapitan i jego przewodnik byli już na dole. Zatrzymali się przed jednym z domów i kirasjer Lebeau wprowadził kapitana do środka.

Tam, przy stole siedział Rallion pochylony nad mapami. Na widok Richemonte zdziwił się niepomiernie.

— Kapitan? Ach to naprawdę wielka niespodzianka!

— No myślę!

— Jak pan wygląda i co to za kapelusz?

— Pożyczony od jakiegoś chłopa.

— Do diabła, co się stało?

— Uciekam. Prusacy są w Thionville i w Ortry. Już mnie mieli, ale udało mi się uciec.

— A nasze zapasy?

— …mają je Prusacy!

— Niewiarygodne!

— Ten Müller, to jeden z tych Greifenklau!

— Żartuje pan! Niech pan opowiada!

Stary rozpoczął opowieść. Nie wymknął się, jak sądził pruski oficer, przez kordon żołnierzy, lecz wycofał i prześlizgnął się z powrotem na dziedziniec zamkowy.

Tam schował się za paroma beczkami i postanowił poczekać na zdjęcie warty. Beczki stały w pobliżu żelaznych drzwiczek, przez które uprzednio udało mu się wydostać. Dzięki temu mógł usłyszeć rozmowę Greifenklaua z Fritzem, a potem także podsłuchać oficera stojącego na straży.

Dopiero o świcie mógł się stamtąd ulotnić, jednakże okolica i cały prawy brzeg Mozeli były obsadzone wrogimi żołnierzami, patrolującymi każdą ścieżkę. Pewien, mający wobec niego zobowiązania chłop, przyjął go do swej chaty, dał mu pieniądze oraz kapelusz i następnego wieczoru przerzucił przez Mozelę.

Opowieść kapitana zrobiła duże wrażenie na Rallionie.

— Marion jest w Malineau i ten Müller zamierza tam jechać! To Greinfenklau! Kapitanie, daliśmy się strasznie oszukać! On stacjonuje w Berlinie i ona tam była, zostali kochankami. Niech to piekło pochłonie! To dlatego tak chętnie pozwoliła wyciągnąć mu się z wody i dlatego nie chciała nic o mnie słyszeć! Ci dwoje podsłuchali wszystkie nasze tajemnice! To musi zostać pomszczone!

— Ale jak?

— Pojedziemy do Malineau.

— Właśnie o to chciałem pana prosić! To było to co mnie skłoniło do odszukania pana. Zastaniemy tam pięciuset franktirerów.

Rallion wykrzywił pogardliwie wargi.

— Prawdę mówiąc, nie bardzo panu wierzę. Poza tym niech pan nawet o tym nie myśli, że ten łajdak uda się tam całkiem sam. Z pewnością weźmie ze sobą oddział jazdy. Musimy się tam dostać!

— Otrzyma pan zgodę dowódcy korpusu?

— Natychmiast. Już ja będę wiedział jak zmusić go do tego. A zresztą zna pan wpływy mojego ojca. Nikt z własnej woli by z nim nie zadarł. Idę, tam w kącie stoi mój kufer. Są w nim także ubrania cywilne. Niech pan wybierze sobie to, czego pan potrzebuje! Przysięgam panu, że własną ręką rozpłatam łeb temu garbatemu, niemieckiemu przebierańcowi!

Rallion wyszedł i po niedługiej chwili był już z powrotem.

— No i?

— Mam zezwolenie!

— Kiedy wyruszamy?

— Za kwadrans. Dostaliśmy trzy szwadrony. Dwa kirasjerów i jeden dragonów. To chłopy, które się diabła nie boją, a co dopiero jakiegoś Greifenklau!

Kapitan otrzymał konia i po piętnastu minutach ruszyli w drogę. Po długiej jeździe, przybywszy w pobliże celu, zboczyli na prawo z drogi prowadzącej do Etain i trzymając się dość dobrego traktu zbliżali się do zamku Malineau.

Jechali przez gęsty las, pułkownik, trzech rotmistrzów i stary kapitan na czele.

Głośny okrzyk przerwał im w końcu rozmowę i spomiędzy drzew wyszedł jakiś człowiek z przesiąkniętą krwią chustką, którą miał owinięte ramię.

— Panie kapitanie, panie kapitanie! — wołał zbliżając się do nich.

Richemonte znał go, był to jeden z jego franktirerów.

— Jest pan ranny?

— Walczyliśmy w Malineau z niemiecką jazdą.

— Widzi pan pułkowniku! Kto był dowódcą?

— Jakiś młody rotmistrz huzarów.

— A więc huzarzy, nie ułani? — zdziwił się. — I jak się skończyło?

— Bardzo źle. Rozpędzili nas. Połowa jest ranna i nie przesadzę jeśli powiem, że przynajmniej pięćdziesięciu zostało wziętych do niewoli.

— Ależ człowieku, jak to możliwe? Niech pan opowiada!

Ranny opisał przebieg potyczki. Gdy skończył kapitan zacisnął pięści.

— To śmieszne i dziecinne! Wszyscy zasłużyliście na chłostę. A dokąd udał się Berteu?

— Nie wiem. Nikt nie był w stanie troszczyć się o innych.

— No, niech się pan uspokoi. Odpłacimy im pięknym za nadobne. Za pół godziny odbijemy zamek — powiedział Rallion. — Obejrzycie sobie potem dokładnie tych niemieckich bohaterów jako więźniów.

Pochód ruszył w drogę. Teraz jednak na czele posuwała się szpica.

Po lewej stronie zamku, tam gdzie park graniczył z lasem, część lasu została wycięta. Było tam jeszcze kilka pniaków i wiązek chrustu.

Z tego miejsca widać było zamek jak na dłoni. Ale dziwnym wydało im się, że chociaż doskonale przepatrzyli cały obszar nie znaleźli ani śladu wrogiego jeźdźca.

— Wycofali się — rzekł rozczarowany Richemonte.

— Albo się ukryli — przerwał mu pułkownik. — Zachowajmy lepiej ostrożność.

— Ba! Za nami, tak z lewej jak i z prawej strony, tylko las. Mogliby zaatakować nas jedynie z samego zamku. Naprzód! — krzyknął Richemonte.

Ledwie ostatni jeździec ostatniego szwadronu przeciął linię lasu, z zamku huknął strzał. W tym samym momencie brama zamkowa otwarła się i pojawił się oficer huzarów z białą chustką w ręku. Podszedł bliżej.

— Znakomicie! — odezwał się pułkownik. — Parlamentariusz! Chcą rozmawiać z nami o warunkach przekazania zamku.

Huzar zatrzymał się przed oficerami i zasalutował.

— Panowie pozwolą — powiedział poprawną francuszczyzną. — Porucznik von Hornberg.

Oficerowie przedstawili się.

— Mam rozkaz — ciągnął porucznik — zakomunikować panom, że zamek Malineau jest zajęty.

— Kto wydał panu ten rozkaz? — spytał Rallion.

— Dowódca, rotmistrz hrabia von Hohenthal.

— On tu dowodzi?

— Tak jest!

— A nie rotmistrz von Greifenklau?

— Nie.

— Dziwne! A gdzież znajdują się oddziały tego rotmistrza?

— Nie jestem upoważniony do odpowiadania na podobne pytania — uśmiechnął się huzar.

— Wkrótce odkryjemy wszystkie wasze tajemnice panie poruczniku. Mamy zamiar złożyć wizytę panu tego zamku, generałowi de Perret.

— Możliwe, że będziecie mieli taką możliwość, oczywiście pod pewnymi warunkami.

— Nie przyjmujemy żadnych warunków.

— To chyba nie będzie możliwe.

— Zatem proszę pozdrowić hrabiego Hohenthala od hrabiego Ralliona i powiedzieć, że w ciągu pół godziny pojawię się u generała, bez względu na to czy dostanę pozwolenie czy nie. Adieu!

— Pan rotmistrz będzie uradowany mogąc ujrzeć pana.

Oficer odwrócił się i poszedł w stronę zamku.

— Bezczelny chłopak, czerwony pruski cymbał! — mruknął pułkownik. — Moi panowie, gdzie waszym zdaniem pochowali się ci panowie huzarzy?

— Musimy się tego wywiedzieć — rzekł rotmistrz dragonów. — Mam wysłać patrol, panie pułkowniku?

— Proszę to zrobić!

Utworzono kilka patroli po dwóch żołnierzy w każdym i wysłano w różnych kierunkach. Młody porucznik spiął konia ostrogami i ruszył w stronę zamku. Ujrzawszy go Hohenthal stanął w otwartym oknie pierwszego piętra i zawołał:

— Cofnąć się!

Francuz wzruszył pogardliwie ramionami i jechał dalej. Rozległ się strzał i jeździec z przestrzeloną głową spadł z konia.

Z piersi Francuzów wydarł się okrzyk wściekłości. Pułkownik chwycił za szpadę.

— Zapłacą mi za to! — krzyknął. — Przynieście go tutaj!

Rozkaz skierowany był do paru dragonów. Posłusznie zabrali się za jego wykonanie. Natychmiast z paru okien rozległy się strzały. Dwóch ludzi, trafionych spadło z koni, pozostali cofnęli się.

Kapitan zacisnął pięści.

— Odpłacimy się wam za to z nadwyżką, łotry! — zamruczał wściekle.

— Jedźmy tam natychmiast i wyłammy bramę!

— Nie tak prędko, kapitanie! Teraz przynajmniej wiemy jedno, mianowicie, że znajdują się wewnątrz zamku. Poczekajmy najpierw na powrót naszych zwiadowców.

Wycofali się na lizjerę lasu. Zwiadowcy wrócili z wiadomością, że w okolicy zamku nie ma ani jednego pruskiego żołnierza.

— Dobrze, wszyscy są w środku! Mamy ich! — rzekł pułkownik.

— Nie wydaje się to takie proste! — odpowiedział jeden z rotmistrzów.

— Wyłamiemy drzwi i okiennice.

— Narazimy się na ostrzał z górnych okien.

— Bzdura! W czasie, gdy część naszych sił przypuści szturm pozostała postara się utrzymać Niemców z dala od okien.

Na rozkaz pułkownika ludzie zsiedli z koni. Zwierzęta zostały odprowadzone na bezpieczną od strzału odległość. Potem oddział podzielono na dwie części i przystąpiono do wykonywania planu.

Wydzielona część kawalerzystów bez ociągania się ruszyła w stronę zaniku, druga część natomiast zaczęła ostrzeliwać okna pierwszego piętra. W tym samym momencie otwarły się wszystkie okiennice na parterze i gruchnęła przeraźliwa salwa, prosto w kierunku atakujących kirasjerów. To ich powstrzymało na chwilę.

— En avant, en avant: — ryczał pułkownik.

Posłuchali. Długimi susami ruszyli do przodu, aby w końcu osiągnąć mur zamkowy.

— Świetnie! — wykrzyknął z ulgą pułkownik. — Polowa roboty za nami. Naszych ludzi nie dosięgnie tam żadna kula. Biada temu, kto odważy się wyjrzeć przez okno!

Tymczasem szturmujący usiłowali sforsować okna. Jeden podsadzał drugiego, jednak ci, którzy się już tam dostali spadali w ramiona swoich towarzyszy, rażeni szablami huzarów.


* * *


Opuściwszy zamek w Ortry Richard i Fritz popędzili w stronę Metzu. Koncentrowały się tam oddziały niemieckie z zamiarem osaczenia marszałka Bazaine.

Obaj ułani dotarli do Senigny dopiero rankiem. Tam trwały już przygotowania do bitwy. Aby dotrzeć do swego oddziału musieli udać się dalej aż do Ars Laquenap. Tam dowiedzieli się, że zostały wydane inne dyspozycje. Pułk ułanów był jeszcze w okolicy Gorge.

Przyjechali tam dopiero po południu, a tymczasem na północy już od rana grzmiały działa. Okazało się, że trzy szwadrony zostały przerzucone do Chambley, o miejscu stacjonowania pozostałych nie byli się w stanie niczego dowiedzieć,

— To ci dopiero! — powiedział Fritz. — Musimy jechać do Malineau, aby uniemożliwić temu Richemonte realizację jego zamiarów. Jednak musimy mieć zezwolenie, a gdzie mamy szukać pułkownika?

— Nie pozostaje nam nic innego jak pojechać do Chambley — odpowiedział markotnie Greinfenklau.

— A nie moglibyśmy działać na własną rękę?

— To niemożliwe.

— Dlaczego? Przecież nie określono nam ani czasu ani miejsca, kiedy i gdzie mamy przyłączyć się do pułku.

— Ale rozkaz brzmiał: dołączyć natychmiast po zakończeniu działań w zamku Ortry.

— Ależ nasze działania nie zostały jeszcze zakończone! Przecież kapitan Richemonte także do ruch należy! A on uciekł. Musimy go szukać i znaleźć!

— Wcale niezłe! — roześmiał się Richard. — Poczekajmy i zobaczymy jak się mają sprawy w Chambley.

— A zresztą — powiedział Fritz — nie wydaje mi się, abyśmy daleko ujechali. Moja szkapa jest tak zmęczona, że musiałbym wynająć dla niej powóz.

— Musi koniecznie wytrzymać do Chambley. Mój koń kuleje już od piętnastu minut. Jeśli będziemy musieli jeszcze dzisiaj jechać dalej, to koniecznie trzeba się rozejrzeć za innymi końmi.

Już po krótkim czasie uznali jednak, że nie trudno im będzie dotrzeć do celu. Drogi były zablokowane przez oddziały trzeciego i dziesiątego korpusu armii, przerzucanych właśnie do Thionville i Bioraille. Naszym dwóm jeźdźcom nie pozostawało więc nic innego jak podążyć okrężną drogą przez Saint Julien do Gorge.

Była już noc, gdy przybyli do miasta. Nie dali rady jechać dalej. Nie znalazłszy innej kwatery postanowili przespać się w starej szopie, w której na szczęście było jeszcze trochę słomy..

O świcie ruszyli w dalszą drogę, lecz ponieważ wszędzie roiło się od żołnierzy do Chambley dotarli dość późno.

Tam w końcu Greinfenklau odnalazł swoich ułanów. Najchętniej zawróciłby natychmiast do Malineau, lecz niestety było to niemożliwe. Musiał porozumieć się z komendantem etapu, następnie miał jeszcze do załatwienia szereg spraw: tak że zrobiło się już późno, gdy w końcu otrzymał pozwolenie w Buxiers, skąd po niego wysłano, na użycie szwadronu w żądanym celu. On i Fritz Schneeberg–Eschenrode postarali się tymczasem o nowe konie i wyruszyli.

Ale Etain było daleko a Greifenklau czuł się zmuszony do podjęcia tych samych środków ostrożności co Hohenthal, aby nie zostać zauważonym: unikał w miarę możliwości zamieszkałych okolic. Objechał w końcu dużym łukiem Etain i przybył ze swoim szwadronem do tej samej drogi, którą pułkownik Rallion ze swymi ludźmi maszerował do zamku. Było może jeszcze pięć minut jazdy do wydostania się z lasu na wolną przestrzeń, gdy przed sobą usłyszeli strzały.

— Zaczęło się — zauważył Fritz.

— To chyba franktirerzy! — odpowiedział jeden z oficerów.

— Nie sądzę — odparł Gerinfenklau. — To była tak regularna salwa, że można założyć, iż mamy przed sobą wojsko.

— Musimy to zbadać.

— Oczywiście. Proszę się tu zatrzymać z ludźmi! Fritz zsiadaj z konia! Przekradniemy się naprzód między drzewami. Gdy usłyszy pan poruczniku trzy strzały następujące po sobie, proszę natychmiast do nas dołączyć. Będzie to znak, że grozi nam niebezpieczeństwo.

Tam gdzie las został wycięty, obydwaj zwiadowcy znaleźli za wiązkami chrustu bezpieczną kryjówkę, z której spokojnie mogli wszystko dokładnie obserwować.

— Ach! — szepnął Fritz. — To rzeczywiście nie są wolontariusze, lecz kawalerzyści!

— Kirasjerzy i dragoni. Mają zamiar przypuścić szturm na zamek. Dlaczego? Przecież atakuje się tylko tam, gdzie znajduje się wróg!

— To prawda. Kto to może być?

— Licho to wie. Słyszysz, znowu salwa. Greinfenklau wyjął lornetkę i skierował ją na okna zamku.

— Nikogo nie widać.

— Oczywiście! — powiedział Fritz. — Każdy kto się ukaże, jest zgubiony. Zamek jest otoczony i w każde okno jest wycelowany karabin. Mam wrażenie, jakby mieli wykurzyć stamtąd jakiegoś szczwanego lisa. Richardzie popatrz, tam za grupą drzew jest stanowisko dowodzenia oblegających! Obejrzyj ich sobie dokładnie!

— A niech to wszyscy diabli! — wykrzyknął Greinfenklau, trzymając przed oczyma lornetkę.

— Co?

— Jest tam pułkownik, całkiem młody facet. Nie jestem w stanie dokładnie rozpoznać twarzy, ale mogę się założyć, że to nasz kochany pan Rallion. Ach, odwraca się. Widzę go lepiej. Na Boga, to on! Fritz, znasz tego człowieka, który stoi obok niego?

— Tego siwobrodego? Słuchaj, czy to nie nasz stary przyjaciel Richemonte?

— Mogę się założyć. Ale jeśli to rzeczywiście on, to muszę wyciągnąć następujący wniosek, że…

— Że co?

— Że gdyby starego tu nie było, możnaby przypuszczać, że otoczono bandę fanktirerów, aby ich ukarać za jakieś łajdactwo, ale ani Rallion, ani kapitan nie zrobiliby tego.

— Tam, tam, tam — wykrzyknął prędko Fritz. — Widzisz to? Tam na froncie?

— Tak. Niżej głowy! To miał być znak dla nas i Francuzi mogą odkryć naszą obecność.

Skulili się za chrustem, ale wkrótce zorientowali się, że nie grozi im żadne niebezpieczeństwo.

— Fritz, widziałeś? Czerwona bluza huzarów. W zamku już nas zauważono i chcą abyśmy wiedzieli, kto się tam znajduje

— A więc pruscy huzarzy; Ale skąd wzięli się w zamku Malineau?

— Kto wie? W każdym razie to patrol. Musimy koniecznie pospieszyć im z pomocą.

— Oczywiście. Dzielne chłopaki. I mają dobre oczy, zauważyli nas!

— Rzeczywiście. Chodź!

Weszli do lasu i pobiegli z powrotem do szwadronu.

— I co? — spytał zaciekawiony porucznik.

— Trzy szwadrony francuskiej gwardii oblegają pruski patrol huzarów, szukający schronienia w zamku — odpowiedział Fritz.

— Przybyliśmy więc w samą porę, czyż nie?

Oficer spojrzał pytająco na swoich ludzi. Greinfenklau zrozumiał.

— Czy nie jesteśmy za słabi wobec tych trzech szwadronów? Moim obowiązkiem jest postawić takie pytanie.

— Oczywiście. Ale… Ci ludzie udadzą się do piekła, jeśli takie będzie nasze życzenie! Słyszycie?

Od strony zamku dobiegł sygnał trąbki.

— Ach! — powiedział Fritz. — Panowie Francuzi stwierdzili, że w ten sposób prowadząc oblężenie, nie posuwają się do przodu. Wycofują swoich. Przegrupują się i ponowią atak.

— Wykorzystamy go i uderzymy na nich! — uzupełnił Greinfenklau. — Poza oficerami, żaden z nich nie ma konia. Konie stoją na lewo, przy wylocie tej drogi pod opieką kilku dragonów. Jeśli uda nam się wejść pomiędzy — ludzi a konie, są zgubieni. Panie poruczniku, jedna trzecia to dragoni, reszta to kirasjerzy. Jeśli są na piechotę, mamy łatwe zadanie przed sobą. Zmiażdżymy ich. Podejdziemy bliżej, aby i pan mógł się zorientować w sytuacji!

Melac siedział na górze, przy jednym z okien w dachu i obserwował okolicę. Patrzył w tę stronę, z której nadciągali wrogowie. W jego polu widzenia był przy okazji także skraj lasu. Zatrzymał wzrok w tym miejscu, gdzie teraz ukazało się coś kolorowego.

Spojrzał raz jeszcze, ale był stary i nie był w stanie zobaczyć dokładnie tego co tam było. Udał się więc do sąsiedniego pokoju.

— Przepraszam, gdzie jest pan generał? — zapytał. — Myślę, że nadchodzą nasi wrogowie.

— Wielki Boże! — westchnęła Ella.

— Wydawało mi się, jakby tam za chrustem poruszało się coś kolorowego, jakby mundur.

— Dziadek zszedł na parę minut na dół. Chodź Marion, zobaczymy co to może być!

Wystarczyło jedno spojrzenie w tamtą stronę i Ella zawołała:

— Rzeczywiście nowi żołnierze!

— To Francuzi, czy Niemcy? — spytała spokojnie Marion.

— Nie widać dokładnie.

— Co robić? Musimy chyba zawiadomić rotmistrza von Hohenthala.

— Naturalnie! Monsieur Malac, proszę jak najszybciej przywołać rotmistrza!

Stary wybiegł pospiesznie. Po paru sekundach pojawił się z Hohenthalem, któremu towarzyszył jeden z jego łudzi.

— Gdzie to jest? — spytał bez żadnych wstępów.

— Tam, prosto, za tą kupą chrustu — odpowiedziała Ella. Rotmistrz spojrzał we wskazanym kierunku. Na moment jego twarz rozbłysła radością.

— Ściągaj kurtkę! — polecił huzarowi. — Trzymaj ją przy oknie, żeby ci tam mogli się dowiedzieć, że tutaj są huzarzy.

Żołnierz wypełnił rozkaz. Rotmistrz przytknął do oczu lornetkę.

— Wszyscy święci! — wyrwało mu się.

Spojrzał raz jeszcze.

— Cofnij się! — rozkazał huzarowi. — Już nas zauważyli. Schowali się, ponieważ nasze znaki mogły zwrócić na nich uwagę wroga.

— Możemy się dowiedzieć, kto to jest, panie rotmistrzu? — chciała wiedzieć Marion.

— Właściwie nie — uśmiechnął się. — Ale nie chcę przed wami ukrywać, widziałem tam dwóch pruskich oficerów ułanów.

— Co to oznacza?

— Że za pięć minut będziecie państwo mieli okazję poznać najdzielniejszego oficera ułanów. Poznałem go, to mój przyjaciel. Richard von Greinfenklau. Nadchodzi, aby dać nauczkę tym panom na dole.

— Greinfenklau? — wyszeptała Marion blednąc.

— Tak. Jeśli moje przypuszczenia są trafne nie przybył tutaj sam. Proszę, niech państwo pozwolą do pokoju obok, a będziecie świadkami pięknej walki. Muszę iść na dół.

On i jego towarzysz pospiesznie opuścili pokój. Ella objęła Marion.

— Boisz się? — spytała z troską. — Greinfenklau nazywał się ten oficer, którego widziałaś w Dreźnie, prawda?

— Tak, mam jego zdjęcie.

— Czy to naprawdę on?

— Z całą pewnością.

Marion potarła ręka czoło i zamyśliła się.

— Nie będziesz mogła z nim porozmawiać? — pytała dalej Ella.

— To był sen — odrzekła cicho Marion. — lecz ja należę do rzeczywistości. Jego obecność nie może mieć na mnie żadnego wpływu.

Wtedy usłyszano sygnał, który także słyszał Greinfenklau i jego ludzie.

Parę minut później nadszedł generał.

— Ach, tu jesteście! Wycofują się. Wydaje się, że walka dobiegła końca.

— O nie! — nie wytrzymała Ella.

Zdziwiony generał uniósł głowę.

— Dlaczego nie? Skąd wiesz?

— Pruscy ułani są w lesie. Tak powiedział rotmistrz Hohenthal.

— Noto miejcie się baczności, kirasjerzy! Ale gdzie się ukryli ci ulani?

— Odeszli, nie widać ich już.

Na schodach rozległy się szybkie kroki i wszedł rotmistrz.

— Czy panie już powiedziały? — spytał generała.

— Tak.

— Bardzo mi przykro, że nie mogę sobie pozwolić na to, aby oszczędzić pańskich ludzi, ekscelencjo. Taka właśnie jest wojna. Ten z jeśli się nie mylę, będzie miał pan okazję zobaczyć bohaterski wyczyn jazdy.

— Już pan pokazał.

— Och, przybywa mój przyjaciel. Greinfenklau! To klasa sama w sobie!

— Greinfenklau? Już kiedyś słyszałem to nazwisko. Tak nazywał się pewien pruski oficer, który cieszył się niesłychaną przychylnością marszałka Blüchera.

— A ten tutaj, jest jego wnukiem.

— Ach, oblegający wycofali się. Okrążą teraz zamek i poślą po posiłki.

— Można tego oczekiwać, lecz wykonanie tego zamiaru zostanie im trochę utrudnione. Słyszy pan stukot kopyt na parterze?

— Tak. Chyba nie zamierza pan robić wypadu?

— Proszę patrzeć tam! Wskazał za okno.

— Na Boga! Pruscy ułani! — zawołał Perret.

— Zgadza się! Można wyjrzeć ostrożnie i zobaczyć ich czoło. Teraz nadeszła moja kolej. Muszę ściągnąć na siebie uwagę wroga, aby Greinfenklau mógł niepostrzeżenie zbliżyć się do zamku. Do widzenia!

Szybko zbiegł na dół.

— Boże, mój Boże! — jęknął generał. — A ja nie mogę dać naszym nawet jednego znaku! Chyba mi pęknie serce!

Wtem rozległ się przeraźliwy głos trąbki.

— Co to znaczy? — spytała Ella.

— To oznacza, gotowi do ataku! — odpowiedział generał.

— Patrzcie! Nasi żołnierze wpatrują się wszyscy w bramę!

Z kierunku, gdzie tkwili Francuzi rozległ się grzmiący śmiech. Kawalerzyści patrzyli cały czas w stronę bramy i złożyli się do strzału.

— Huzarzy są zgubieni, jeśli rzeczywiście zaryzykują ten wypad — powiedział generał z naganą w głosie.

Z miejsca, gdzie stał pułkownik Rallion dobiegi ostry rozkaz. Jego ludzie utworzyli podwójną linię. Pierwszy szereg miał strzelać z kolana, drugi na stojąco. Tak, oczekiwali huzarów, nie było żadnych wątpliwości, że jeźdźcy niemieccy są zgubieni już w pierwszym momencie, gdy tylko odważą się na opuszczenie dającej schronienie bramy

— Rany boskie! Tam, tam! — krzyknął generał.

Wskazał na skraj lasu, który na chwilę wszyscy spuścili z oczu. Stamtąd jak burza runęli ułani z uniesionymi szablami. Stało się to tak szybko, że Francuzi początkowo nie zwrócili na to uwagi. Dopiero, gdy ziemia zadrżała pod kopytami rumaków odwrócili głowy.

Teraz wreszcie przyszła kolej na Uch z zamku. Przez otwartą bramę wypadli huzarzy.

— Panie święty! — jęczała mama Melac chowając twarz w dłoniach.

— Dobrze, dobrze! — wyrwała się generałowi pochwała z ust. Nie mógł się powstrzymać, aby chociaż to wróg, nie wyrazić swego uznania.

Francuscy oficerowie trzymali się dotąd w pewnym oddaleniu tak, że nie można było rozpoznać ich twarzy. A ponieważ Hohenthal nie wspomniał ani słowa o pertraktacjach parlamentariusza z pułkownikiem Rallionem, więc Marion nie miała pojęcia, kim właściwie są oficerowie francuscy?

Zauważyła jednak, że wśród francuskich żołnierzy znajduje się także cywil i że jest to ktoś starszy. Teraz, gdy ułani rozpoczęli szturm i zaskoczeni Francuzi zauważyli nieoczekiwanego wroga, stary popędził swego konia na bok. Wspiął się na wzniesienie i pogalopował w stronę przeciwległej części lasu. Stamtąd obserwował walkę zwróciwszy twarz w stronę zamku. Marion rozpoznała go.

— Na Boga! Kapitan! — wykrzyknęła.

— Jaki kapitan? — spytała Ella.

— Richemonte!

— Twój dręczyciel? Gdzie?

— Tam, ten stary, znikający właśnie w lesie!

— A więc ten cały napad był z twojego powodu!

— Na pewno! Bogu niech będą dzięki, odjechał.

Był to bardzo błyskotliwy atak, ale wróg dysponował przeważającymi siłami i zdeterminowani Francuzi bronili się jak lwy. Z początku stratowano ich po prostu i lance zbierały obfite żniwo. Ale szybko ochłonęli. Po wystrzeleniu nabojów, kolbami karabinów i szablami usiłowali powstrzymać szarżę.

— Tam nasz pułkownik! — zawołał rozgorączkowany Perret. — Walczy z dwoma huzarami. Zdolny szermierz. Ach, doprawdy, znam go! To przecież Rallion!

— Rallion? — zapytała przerażona Marion. — Tak, tak, rzeczywiście! Teraz też go poznaję. A więc to chyba rzeczywiście z mojego powodu!

— Który z nich może być owym Greinfenklau? — szepnęła Ella do Marion.

— Ten na czele.

— Gdzie on jest?

— Dowódca? — spytał generał. — To ten, w samym środku kłębowiska. Ma dystynkcje rotmistrza. Mille tonnerres, umie robić szablą! W prawej stal, w lewej pistolet!

Jakiś dragon najechał od tylu na konia Richarda i zamierzył się szablą, ale rotmistrz zauważył go w samą porę, odwrócił się i strzelił mu prosto w głowę.

— Uratowany! — westchnęła Marion.

— Jego koń staje dęba! — zawołał generał. — Tam, tam, przybywają mu z pomocą! Porucznik, kawał chłopa i jeszcze paru, do wszystkich diabłów, uderzają!

— Rallion jeszcze ciągle nie dał sobie rady ze swoimi dwoma huzarami — odezwała się Ella. — Uważaj Marion, ten rotmistrz ułanów zauważył go, pędzi do niego, coś krzyczy do huzarów, odstępują od pułkownika, chce go mieć tylko dla siebie.

Jego słów nie słyszano w zamku. Richardowi do tej pory nie udało się zbliżyć do Ralliona. Znajdował się w samym centrum walki. Teraz jednak, z pomocą Fritza, którego generał określił jako „kawał chłopa”, odparłszy swych prześladowców, spiął konia ostrogami i ruszył na Ralliona.

— Stać! Cofnąć się! Ten należy do mnie! — ryknął na obydwu huzarów. Ci natychmiast odskoczyli od Ralliona i znaleźli sobie inne zajęcie. Pułkownik dostrzegł natychmiast nowego wroga.

— Sacre! — krzyknął. — Müller! Ach już wiem! Przeklęty Greinfenklau! Idź do diabła!

Poderwał konia i uniósł szablę do potwornego ciosu. Wykonał przy tym unik ciałem, ostrze przecięło powietrze i już miało zadać śmiertelny cios między uchem i karkiem przeciwnika.

Ale nie doceniał przeciwnika, jego szabla natrafiła na klingę rotmistrza. Silne uderzenie wytrąciło mu prawie broń z ręki. Richard uniósł się w strzemionach.

— Precz z tobą! — krzyknął.

Mocne uderzenie zdarło Rallionowi hełm z głowy, za nim nastąpił błyskawiczny ponowny cios… i Rallion z rozpłataną głową zwisł z siodła. Z okna w dachu rozległ się głośny okrzyk.

— Straszny człowiek — powiedział generał.


* * *


Pokonawszy pułkownika. Greifenklau zawrócił koma. Zobaczył, że rotmistrz huzarów znajduje się w niebezpieczeństwie i pospieszył mu z pomocą. Nie miał dotąd czasu troszczyć się o niego.

— Co? — krzyknął, uwalniając przyjaciela od prześladowców za pomocą kilku ciosów szablą — Arturze, to ty?

— Bonjour. Richardzie! Kończmy z tym!

Najważniejsza część zadania została już wykonana. Ostatni dragoni i kirasjerzy rzucili się do ucieczki, zwycięstwo było ostateczne.

Zaraz na początku mały oddział ułanów uderzył na dragonów pilnujących koni. Niespodziewane natarcie powiodło się. Pokonani i pobici wrogowie nie byli w stanie wrócić po swoje wierzchowce. Kto nie zginął, został wzięty do niewoli, tylko niewielu udało się uciec.

Greinfenklau i Hohenthal uścisnęli sobie ręce.

— W samą porę przybyłeś. Richardzie! Ale skąd wiedziałeś, że chcą tu ze mnie przyrządzić potrawkę?

— Nic o tym nie wiedziałem!

— Nie?

— Przyjechałem z Ortry, gdy tylko się dowiedziałem, że kapitan ma zamiar wyciągnąć stąd Marion. Myślałem, że spotkam tu wolontariuszy: ale nie ciebie!

— Och, ich sobie wziąłem dobrze na cel.

— Ale Manon jest tutaj! Dobrze się czuje?

— Oczywiście! Poznałem cię do razu, jeszcze gdy siedziałeś za tym chrustem. Marion stała koło mnie i powiedziałem jej, że Greinfenklau nas uwolni.

— Co odpowiedziała?

— Nic, albo prawie nic.

— Jak to?

— No, wyszeptała twoje nazwisko, mój przyjacielu i jej piękne policzki przeraźliwie zbladły.

— Muszę iść do niej!

— Proszę, nic gwałtownie. Wyobrażasz sobie chyba, że chciałbym być przy tym. Poza tym mamy tu jeszcze parę spraw do uporządkowania i do naradzania się nad dalszymi krokami. Ale, ale gdzie jest kapitan?

— Zniknął, jak widać!

— Do diabła!

— Niestety nie byłem wystarczająco szybki, zobaczył nas i w nogi. Posłałem jednak kilku dragonów jego śladem.

Niedaleko od nich rozmawiali Fritz von Eschenrode i Martin Tannert. Były pomocnik handlarza win ujrzał byłego zbieracza ziół na krótko przed pierwszym sygnałem trąbki.

— Czy to możliwe. Fritz?

— Że tu jestem?

— To mniej. Przecież zawsze jesteś tam, gdzie się ciebie najmniej spodziewają, ale… niech mnie babka diabła pozbawi wzroku, to naprawdę epolety! Przepraszam, panie poruczniku!

— Nie wygłupiaj się! Też takie zdobędziesz!

— Będzie ciężko! Serdeczne gratulacje, panie poruczniku!


* * *


Mieszkańcy zamku czekali na wydarzenia, które w krotce miały nastąpić. Wreszcie nadszedł Hohenthal. Wzrok Elli prześlizgnął się po nim, badając, czy przypadkiem nie jest ranny. Zauważył to i ucieszył się.

— Utrzymał pan pozycję, jak widziałem! — przywitał go Perret. — Mam nadzieję, że nie ma zbyt wielu ofiar?

— Wyszliśmy z tego bez szwanku, lecz niestety nie można tego powiedzieć o pańskich rodakach.

— Przewidywałem to — mówiąc to stary generał przepełniony bólem, spuścił wzrok. — Tak, wojna jest straszna i nieubłagalna i musi robić to czego żąda chwila! Macie jeńców?

— Całą masa!

— Co pan z nimi zrobi?

— Siedzą w piwnicy tam, gdzie wolontariusze. Odeślemy ich!

— Pozwoli pan, jedno pytanie: czy zamek Malineau zostanie zajęty?

— Muszę o tym pomówić jeszcze z rotmistrzem Greinfenklau. Jemu przekazuję dowodzenie.

— Gdzie jest pan von Greinfenklau?

— Właśnie czeka na przedstawienie się panu.

— Czy pułkownik Rallion był w oddziałach, które pana zaatakowały?

— Tak. Był z nim jeszcze kapitan Richemonte. Zamyślali…, ach, właśnie nadchodzi! Moi państwo pozwolą, że przedstawię im mojego kolegę, pana rotmistrza von Greinfenklau!

Richard wszedł, pozdrowił wszystkich obecnych, prezentacja została dokonana i wtedy zwrócił się do generała Perreta:

— Proszę mi wybaczyć, ale okoliczności zmusiły mnie do tego, abym wtargnął do pańskiego domu właśnie w taki sposób. Mam nadzieję, że wkrótce zostanie pan uwolniony od obecności nieproszonych gości!

— Wprawdzie nie był pan zaproszony, ale pańska obecność nie jest niepożądana, panie rotmistrzu — odparł uprzejmie generał. — Sam jestem oficerem, chociaż obecnie w stanie spoczynku, nie będę panu przeszkadzał w wypełnianiu pańskich obowiązków.

Marion przypatrywała się Greinfenklauowi jakby ujrzała ducha. Na jej twarzy pojawił się wyraz całkowitego zaskoczenia.

— Panno de Saint–Marie! W moim szwadronie jest ktoś, kto utrzymuje, że panią zna. Chciałby zostać pani przedstawiony.

Marion spojrzała na niego.

— Jak się nazywa, panie rotmistrzu?

— Eschenrode. Jest synem generała Kuntza von Eschenrode.

— Nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek słyszała to nazwisko.

— Twierdzi, że posyłał do Ortry pozdrowienia, był tam także, ale nie miał zaszczytu poznania pani.

— Pozdrowienia, od kogo?

— Od panny Nanon Köhler, która, jak mi powiedział, zmieniła nazwisko. Policzki dziewczyny zarumieniły się nieco.

— Od Nanon? — spytała. — Och, proszę mu kazać przyjść do nas!

— Natychmiast!

Greinfenklau otworzył okno i krzyknął:

— Poruczniku Eschenrode proszę na górę!

Fritz, jakby tylko na to czekał, ledwie przebrzmiał rozkaz, a już pojawił się w drzwiach.

— Państwo pozwolą! — przedstawił go Richard. — Porucznik von Eschenrode.

Marion stała cały czas w pobliżu drzwi. Gdy ujrzała Fritza, przerażona aż się cofnęła.

— Mój Boże — powiedziała cicho — to przecież…

Fritz trzasnął ostrogami.

— Na rozkaz, zbieracz ziół Schneeberg!

— Czy to możliwe, czy to…

Zająknęła się bezradnie rozejrzała wokoło. Ostatni raz widziała tego człowieka u doktora Müllera. Teraz, znajdował się tu, nie śmiała rozwinąć tej myśli dalej.

— Tak — roześmiał się rotmistrz. — Pan porucznik odgrywał w okolicach Thionville małą maskaradę. Ale chyba mu pani wybaczy?

— Przebaczyć? Nie mam przecież prawa, aby w ogóle go osądzać — wyjąkała.

Greinfenklau przycisnął jej dłoń do ust.

— A zatem mogę żywić nadzieję, że przebaczy pani także komuś innemu, który podobnie jak on zmuszony był do ukrywania swojego prawdziwego nazwiska.

Twarz Marion przybrała kolor ciemnej purpury.

— Pan, pan jest… to znaczy był… Boże, pan to doktor Müller?

— Tak, łaskawa pani!

— O Boże, Ella!

Wyciągnęła ręce. Zatoczyła się padła w ręce nadbiegającej przyjaciółki. Ella troskliwie wyprowadziła ją z pokoju.

Kiedy po chwili panna Perret wróciła. Richard natychmiast zadał jej pytanie:

— Czy wszystko w porządku?

— Niech lepiej pan sam ją o to spyta.

Wyszedł i zapukał we wskazane drzwi. Usłyszał ciche „wejść”. Marion siedziała na kanapie z głową opartą na dłoniach. Rotmistrz zamknął za sobą drzwi.

— Czy mogę?

Spojrzała na niego jakoś dziwnie.

— To pan dowodzi tym zamkiem, któż odważyłby się panu cokolwiek zakazywać?

— W tej chwili — powiedział miękko — nie jestem ani komendantem tego zamku, ani nawet Richardem von Greinfenklau. W tej chwili nie jestem nikim innym jak tylko Müllerem.

Kiedy nie odpowiadała, podszedł bliżej i usiadł koło niej.

— Marion, było mi bardzo ciężko, ale nie mogłem inaczej. Czy zechce mi pani podać rękę na znak, że nie ma pani do mnie żalu?

— Proszę, panie — zawahała się — doktorze! — a mówiąc to uśmiechnęła się.

— W bacząc, to sprawiać radość, Marion. Ale pani jest smutna.

Wtedy Marion położyła głowę na jego piersi. Przytulił ją do siebie.

— Dlaczego jesteś smutna? — powtórzył.

— Ponieważ nie uznałeś, że jestem godna twojego zaufania!

— Nie byłem w Ortry jako prywatna osoba i musiałem zachować tajemnicę, nawet przed tobą. Nie mogłem ci wówczas niczego powiedzieć, chociaż byłem nieskończenie szczęśliwy, że cię wreszcie odnalazłem.

— Odnalazłeś? Czyżbyś mnie szukał? — jej twarz rozpromieniła się, jakby padł na nią słoneczny promień.

— Tak. Widziałem cię w Dreźnie jadącą konno, na drodze prowadzącej do Blasewitz. Co prawda tylko przez chwilę, lecz mimo to twoja twarz wryła mi się na zawsze w serce. Czułem, że muszę cię kochać, a jednak byłaś tak nieosiągalna jak gwiazda spadająca z nieba. Ty znałaś przynajmniej moje nazwisko!

— Tak myślisz?

Opuściła głowę jeszcze niżej.

— Widziałem je na odwrocie fotografii, którą upuściłaś wtedy, w kamieniołomie — uśmiechnął się. — Jak mógłbym przypuszczać, że właśnie w Ortry; u naszego śmiertelnego wroga, spotkam ciebie!

— U śmiertelnego wroga?

— Tak Marion. Przypominasz sobie to nazwisko. Greinfenkłau, o które spytałem cię, gdy pokazałaś mi list Aby Hassana? I pamiętasz jeszcze tego nieszczęsnego więźnia, którego uwolniłem w tym samym czasie, co ciebie?

Zdziwiona kiwnęła głową.

— To był mój ojciec, Gebhard.

— Boże miłosierny! Och, ten kapitan! A dzisiaj chciał mnie zmusić, abym stąd z nim odjechała!

— Wiedziałem o tym i dlatego tu jestem.

— Ty? Ty wiedziałeś?

— Tak, byłem u niego w Ortry.

— Jak tam jest teraz?

— Zamek znajduje się w naszych rękach. Wszyscy spiskowcy są naszymi więźniami, ale przecież nie możesz o tym wiedzieć. Później ci opowiem, teraz przypominani sobie, że wcale nie spytałaś o Fritza, o owe pozdrowienia, które ci miał przekazać.

— On jest narzeczonym Nanon?

— Tak. Jest narzeczonym Nanon i bratem hrabiego Caligny. Znasz przecież hrabiego?

— Bratem Caligny? Jak to możliwe?

— Także i to wyjaśnię ci później Marion. Nie chcę ci teraz nic wyjaśniać i nic mówić. Teraz chciałbym patrzeć ci tylko w oczy i… Nie dokończył i przyciągnął ją do siebie.


* * *


Rozległo się ciche pukanie i drzwi uchyliły się nieco.

— Mogę przeszkodzić? — spytała Ella przez szparę.

— Chodź, chodź!

Marion zerwała się z miejsca i pospieszyła na przywitanie przyjaciółki.

— Przepraszam! — powiedziała Ella. — Szukają pana, rotmistrzu.

— Gdzie?

— We frontowym pokoju.

Greinfenklau wyszedł. Czekał na niego ułan, ten sam, którego wysłał za kapitanem.

— Melduję się z powrotem!

— Nie złapałeś go?

— Nie.

— A więc niestety, jest dla nas stracony?

— Melduję, że nie. On tu wróci.

— Jak mam to rozumieć?

— Z oddziałem jazdy afrykańskiej.

— Spahisi?

— Tak, tak się chyba nazywają.

— Mów!

— Nie byliśmy w stanie dogonić starego. Sporo nas wyprzedził, a my przecież nie znamy tych okolic tak, aby móc mu przeciąć drogę. Ale znaleźliśmy jego ślady. Podkowy jego konia tak głęboko wryły się w miękkie leśne poszycie, że nie mogło być mowy o żadnej pomyłce. Jechaliśmy za nim. Zdążał, jak stwierdziłem na mojej mapie, w stronę Samigneur. Wjechaliśmy ponownie do lasu, ciągnącego się na wzniesieniu. Stamtąd spostrzegliśmy w dolinie przeciągających akurat w naszą stronę spahisów. Dołączył do nich stary. Widzieliśmy dokładnie, że rozmawiał z ich dowódcą.

— Chyba więc rzeczywiście przyprowadzi ich tutaj.

— Tak. Pognaliśmy jak najszybciej z powrotem, aby nie zauważyli nas na otwartej przestrzeni. Niedaleko stąd, po tamtej stronie lasu, widzieliśmy jak zjeżdżają z góry.

— Policzyliście ich?

— Nie. Ale będzie tego z pewnością parę setek.

— Jak daleko stąd mogą być?

— Jakieś pól godziny.

— Dobrze. Gotowi?

— Na rozkaz!

— Możesz odejść!

Odwrócił się do przysłuchującego się w milczeniu Hohenthala.

— Godnie ich przyjmiemy.

— Z całą pewnością! — odrzekł tamten. — Jeszcze nie miałem okazji powiedzieć, że oczekuję posiłków.

— Skąd?

— Z Thionville. Wysłałem tam dwóch gońców, gdy tylko dowiedziałem się o przybyciu kawalerzystów.

— Kiedy nadejdzie pomoc?

— Może już wieczorem, a z całą pewnością w nocy.

— A więc nie ma powodów do wielkich obaw. Słońce już zaszło, za piętnaście minut zrobi się ciemno. Warty zostały wystawione. Co dalej, zobaczymy.

Greinfenklau wyszedł, aby poczynić odpowiednie przygotowania.

Było już ciemno, gdy od strony, od której oczekiwano nadejścia wroga, dało się słyszeć parę wystrzałów. Ktoś przybiegł z meldunkiem, że spahisi usiłowali zbliżyć się do zamku. Ale gdy w ich stronę otworzono ogień wycofali się.

Następnie spróbowali uderzenia po przeciwnej stronie, ale i tam natknęli się na pruskie posterunki. Padły pojedyncze strzały. Greinfenklau, którego straże stały rozstawione wokół całego zamku, polecił zacisnąć krąg coraz bardziej, aby nie było żadnej luki, przez którą mógłby się ktokolwiek przecisnąć. Spahisi także zaciskali swoją obręcz i kiedy rotmistrz wyjechał później na inspekcję posterunków stwierdził, że został całkowicie okrążony.



Sierżant Pudding


Księżyc nie świecił wprawdzie, lecz mimo to widoczność była niezła. Za wsią ciągnęły się pola fasoli i ziemniaków. Rozdzielała je miedza porośnięta trawą. Posuwały się nią teraz, zachowując najwyższą ostrożność dwie ludzkie postacie.

Nagle od strony lasu huknął strzał.

— Znowu! — szepnęła jedna z nich.

Ten, który skradał się przodem, zatrzymał się i odwrócił głowę.

— Jest na pewno tak, jak mówiłem: nasi huzarzy znajdują się w oblężeniu!

— Całkowicie się z panem zgadzam, panie sierżancie.

— Ale mnie nie zasuną przed nosem rygli, to jasne jak pudding. Naprzód!

Posuwali się dalej aż dotarli do końca miedzy, która graniczyła z lasem.

— Teraz lewą stroną, do góry brzegiem lasu! — rozkazał sierżant. Był mały i gruby, lecz mimo to zdawał się być bardzo żwawy.

Po jakimś czasie las utworzył niewielki szpic, do którego wpadała droga prowadząca od zamku. Była to ta sama droga, którą dzisiaj przemierzył pułkownik Rallion ze swoimi kawalerzystami.

— Stać! — wyszeptał grubas. — Pochyl się!

Słychać było zbliżający się koński tętent. Byli to dwaj jeźdźcy. Jeden z nich miał przewieszony przez ramie biały płaszcz, drugi ubrany był na ciemno.

— Tu może pan zsiąść — powiedział ten w białym płaszczu. — Łańcuch straży Niemców ciągnie się od tego miejsca w prawo. Nie będą zatem w stanie zauważyć, że ktoś się oddala. Dobrze schował pan list? To najważniejsze.

— Pod podszewką buta.

— Tak jak ja. Mac Mahon to spryciarz. Dał mi dwa tak samo brzmiące pisma. Jeśli jedno z nich nie trafiłoby do adresata, to przynajmniej to drugie wpadnie w ręce Bazaine. Myśli pan więc, że bez przeszkód będzie można do niego dotrzeć?

— Z pewnością. Jestem przekonany, że jeszcze dzisiaj odeprzemy wroga. A nawet jeśli by się tak nie stało, to będę wiedział jak znaleźć drogę.

— Właśnie dlatego powierzyłem ten list panu. Zna pan tutaj wszystkie drogi. Nie wie pan więc czy pułkownikowi Rallionowi udało się umknąć?

— Nie, panie pułkowniku. Byłem na tyle mądry, aby nie czekać na bitwę. Oczywiście nie miałem pojęcie, że jest pan tak blisko.

— Niech się pan nie martwi! Jeśli został wzięty do niewoli Niemcy będą musieli go wydać. O świcie zaatakujemy; potem pojadę dalej, aby przekazać list. A teraz dobranoc, panie kapitanie!

— Dobranoc, panie pułkowniku! Czy dotrzyma pan słowa jeśli chodzi o dziewczynę i odeśle ją?

— Bez obaw. Tej mademoiselle de Saint–Marie nie wypuszczę z rąk. Jeździec w białym płaszczu zawrócił, a drugi mężczyzna ruszył wzdłuż drogi prowadzącej do lasu.

Sierżant i jego towarzysz zachowywali się jeszcze w jakiś czas potem bardzo spokojnie.

— Do licha! Skądś znam tego człowieka! — szepnął gruby sierżant.

— Tego białego?

— Nie. To był pewien afrykański ludożerca. Myślę o tym drugim. Tamten nazwał go kapitanem i miał zupełnie podobny głos do kogoś, za kim szalałem. A więc list od Mac Mahona do Bazaine! Bardzo pięknie. Słuchaj, poczekasz tu na mnie! Jeśli za dwie godziny nie wrócę, to znaczy że mam skręcony kark i już mnie balsamują. W takiej sytuacji przemkniesz się z powrotem i powiesz, że o świcie zacznie się taniec.

I gruby ruszył naprzód. Przedostał się na drugą stronę drogi, gdzie wszedł między drzewa i skręcił w lewo w kierunku zamku. Wkrótce zauważył przed sobą lśniący matowo punkt.

— Popatrz! Tam stoi handlarz nasion widłaka! — powiedział do siebie. — I ten chce być strażą?

Poczołgał się dalej, ledwie parę kroków od człowieka w białym płaszczu. Jego oczy przyzwyczaiły się już do ciemności i po pewnym czasie dostrzegł także drugą postać, tym razem ciemno ubraną opierającą się o drzewo.

— To Niemiec — pomyślał. — Zobaczmy czy mnie zauważy!

Myślał, że udało mu się całkowicie przedostać przez łańcuch francuskich straży. Z tego powodu podniósł się i w tej pozycji postanowił przebyć całą dalszą drogę. Wyszedł z lasu. Natknął się na chrust i pocięte drewno. Nie uszedł zbyt daleko, gdy tuż obok rozległo się:

— Stać! Kto idzie?

— Przyjaciel!

— Hasło!

— Bzdura! Skąd miałbym wiedzieć, jakie wy tu macie hasło!

— Stać bo strzelam!

— Do licha! Spieszy mi się; muszę się widzieć z rotmistrzem von Hohenthal.

— To czekaj aż się skończy moja służba! — powiedział wartownik i zmierzył pulchną postać sierżanta nieufnym spojrzeniem, — Zaraz przyjdzie zmiennik.

Grubas zorientował się, że musi się podporządkować. Nie mszał się z miejsca wpatrując się w wymierzony w siebie karabin. Wreszcie nadeszła zmiana.

— Panie wachmistrzu, szpieg! — zameldował cicho wartownik. — Przemykał się tamtędy, a teraz twierdzi, te musi się widzieć z rotmistrzem von Hohenthalem.

— Świetnie, żołnierzu. Z takimi nie będziemy urządzać ceregieli. Naprzód. Anton!

Wzięli grubasa między siebie. Robił wszystko co mu kazano ani słowem nie wyrażając sprzeciwu.

W zamku został przekazany podoficerowi dyżurnemu.

— Szpieg! Pan rotmistrz von Greifenklau będzie zadowolony.

Na dźwięk tego nazwiska na twarzy jeńca coś drgnęło.

— Człowieku, jak się nazywasz? — zapytał wachmistrz.

— Pudding!

— Piękne nazwisko! Kim jesteś?

— Puddingiem!

— Co? No, jesteś do tego wystarczająco tłusty. Skąd jesteś?

— Pudding!

— Chłopie, myślisz, że jesteśmy w teatrze kukiełkowym? Tu chodzi o śmierć albo o życie! A więc skąd jesteś?

— Pudding!

Rozeźlony wachmistrz wyszedł złożyć meldunek. Dwóch ludzi prowadziło więźnia.

Prascy oficerowie znajdowali się wraz z mieszkańcami zamku w salonie.

— Panie rotmistrzu, złapaliśmy szpiega! — brzmiał meldunek. — Ułan Schellmann go schwytał. Wtedy mówił bardzo dobrze po niemiecku. Lecz mnie odpowiadał na wszystko jedynym słowem; „pudding”.

— Wprowadzić go!

Drzwi się otwarły i eskorta z więźniem weszła do pokoju. Ten natychmiast pomaszerował do Richarda i stanął przed nim wyprostowany na baczność.

— Panie rotmistrzu, melduje się jako szpieg. Francuskie linie przekroczone szczęśliwie, ale wzięty do niewoli przez naszych.

— Schneffke? — krzyknął zdziwiony Greifenklau.

— Na rozkaz, Hieronim Aureliusz Schneffke: malarz fauny. Zajęcie dodatkowe: sierżant piechoty.

— Jak się pan tu znalazł?

— Na własnym brzuchu

— Musi mi pan to opowiedzieć.

— Tak jest!

— Ten człowiek nie jest żadnym szpiegiem. — rzekł Greifenklau, zwracając się do podoficera. — Odmaszerować!

Trzej żołnierze opuścili salon,

— A więc skąd, sierżancie?

— Z Thionville. Pan rotmistrz von Hohenthal posłał po posiłki. Wysokie czynniki podejrzewały, że to coś ważnego i dlatego wysłano dwa szwadrony huzarów i dwie kompanie piechoty, tę naturalnie na w szelki wypadek. Zajęliśmy Etain i ja z kolegą, który teraz oczekuje mnie w lesie, wyruszyliśmy naprzód, aby panu rotmistrzowi zameldować nasze przybycie i poprosić o ewentualne rozkazy.

— To niezwykłe, że wróg was nie zauważył. Co dwadzieścia kroków strażnik.

— Jestem za gruby, aby zostać odkrytym. Pasuję do tych głębokich ciemności.

— Skąd pan ma to ubranie?

— Pewien okazały grabarz z Etain musiał mi je pożyczyć. Jest na mnie o wiele za wąskie, ale, melduję posłusznie, że mam jeszcze do złożenia jeden ważny meldunek.

— Proszę mówić!

— W drodze jest jakiś list od Mac Mahona do Bazaine, panie rotmistrzu.

— Skąd pan to wie?

— Podsłuchałem. Jeden z listów jest teraz w drodze do Metzu, a drugi znajduje się w podszewce buta pułkownika, który oblega zamek.

Hieronim Aureliusz Schneffke złożył wyczerpujące sprawozdanie.

— Ten drugi był nazywany kapitanem? — upewnił się Greinfenklau.

— Tak jest!

— I udało mu się uciec w czasie naszego ataku?

— Tak jest!

— Czyżby to był Richemonte? Przecież pan także go zna.

— Nigdy go nie zapomnę. Mimo ciemności poznałem go po głosie. Poza tym zastrzegł sobie, że panna de Saint–Marie ma zostać ujęta i odesłana do mego.

— Jakiś nowy szatański pomysł, który jednak się mu nie uda. Kto dowodzi pańskim oddziałem?

— Major von Posicki.

— Czy zlecił coś panu?

— Nie. Chce tylko poprosić o ewentualne rozkazy,

— Kiedy mógłby się oddać do dyspozycji?

— W każdej chwili.

— Odważy się pan ponownie przejść przez linię wroga?

— Sadzę, że mnie nie namierzą.

— Proszę powiedzieć majorów, że ma okrążyć wroga jeszcze dzisiejszej nocy O świcie zostanę zaatakowany, lecz wtedy oddziały spahisów znajdą się w krzyżowym ogniu. Zjadłby pan coś albo się napił?

— Nie dziękuję, ale mam prośbę.

— Co to za prośba?

— Czy mogę przed odjazdem zamienić kilka słów z klucznikiem?

— Ach tak! Nie mam nic przeciwko i daję panu pól godziny.

— Rozkaz panie rotmistrzu!

Schneffke zrobił w tył zwrot i — zszedł na dół. Zapukał do mieszkania Melaca i usłyszał w odpowiedzi głos Marii. Gdy wszedł do środka ujrzał, że państwo Melac są w pokoju, lecz mimo to Maria wydawszy głośny okrzyk radości rzuciła mu się na szyję.

Na górze w salonie, generał Peret zauważył z osobliwym uśmiechem: — To naprawdę bardzo szczególne, z jakich ludzi składa się wasza armia! Doktorzy filozofii stają się rotmistrzami; handlarze win stają się rotmistrzami i wachmistrzami, a gruby malarz przeistacza się nagle w sierżanta piechoty.

Obaj oficerowie roześmiali się.

Na dole natomiast rozmowa między Marią i jej Hieronimem przybrała bardziej osobisty ton. Lecz stary klucznik nie był już na tyle młody, aby żywić się miłością i spijać światło księżyca.

— A zatem, mój drogi panie Schneffke, mówi pan, że nasza Maria jest panu bardzo droga? — spytał.

— Z cała stanowczością!

— A więc muszę panu uczciwie powiedzieć, że spodobał mi się pan na pierwszy rzut oka. Ale teraz jest pan żołnierzem; nie wolno zatem panu nawet myśleć o spełnieniu pańskich prywatnych pragnień.

— Toteż nie robię tego. Czekam cierpliwie aż przegnają tego Napoliona. Przyjadę zaraz potem i zabiorę ze sobą Marię. Da mi pan słowo, panie Melac?

— Tak moje słowo i jej rękę! Uścisnęli sobie dłonie.

Malarz musiał naturalnie wrócić tą sama droga, którą przybył Jeden z oficerów odprowadził go do straży. Tam położył się na ziemi i rozpoczął swój popis czołgania. Nie posunął się jeszcze zbyt daleko, gdy nagle ujrzał przed sobą dwa dziwaczne punkty.

— Czy to ludzkie oczy? — spytał sam siebie.

Odczołgał się na bok i czekał. I rzeczywiście za chwilę obok niego przesunęła się ludzka postać cicho i powoli.

Kto to był? Przyjaciel czy wróg? Jeśli się nie mylił, to człowiek ten nosił szerokie pludry, tak szerokie jak to jest w modzie orientalnej. Co robić?

Nie namyślając się długo Schneffke zrobił w tył zwrot i ruszył za tajemniczym nieznajomym. Udało mu się posuwać jego śladem i nie zostać przez niego zauważonym.

Obcy minął straże: lecz teraz Schneffke już nie wytrzymał i skoczył.

Wykonał piękny łuk, zderzył się z intruzem głową i chwyciwszy go za gardło, ścisnąwszy je tak, że tamten nie był w stanie wydać ani dźwięku.

— Pst! — syknął cicho. — Kolego!

Strażnik aż się wzdrygnął.

— Kto tam?

— Cicho, ciszej, mam szpiega!

Ułan podskoczył do nich, schylił się, aby lepiej widzieć.

— Panie Boże, to znowu ten grubas!…

— Nie masz jakiegoś sznura? — przerwał mu Schneffke w pół słowa.

— Rzemień.

— Dawać go! Zwiążemy intruza i zaprowadzę go do dowódcy straży. Złapany był także silnym mężczyzną, ale został zaskoczony i groziło mu uduszenie, nie stawiał więc oporu, gdy mu wiązano ręce.

— Tak, ojczulku, teraz wstajemy! — powiedział Schneffke. — Idziemy na spacer.

Prawie uniósł jeńca do góry i popchnął przed sobą.


* * *


— Przepraszam, panie rotmistrzu! — meldował niedługo potem wachmistrz ułanów. — Szpieg!

— Znowu? — zdziwił się Greinfenklau. — Pewnie znowu jakiś pudding?

— O nie. Teraz to prawdziwy szpieg. Ten gruby sierżant sam go złapał.

— Wprowadźcie!

Schneffke wprowadził swojego jeńca. Zaledwie Greifenklau rzucił na mego okiem, krzyknął zaskoczony:

— Sztukmistrz!

Więzień do tej pory spoglądał nieruchomo w dół. Słysząc te słowa podniósł głowę.

— Abu Hassan! — dodał Greifenklau.

Beduin spojrzał na niego badawczo.

— Panie, znasz mnie? Gdzie mnie widziałeś?

— To nieistotne.

— Pański głos wydaje mi się znajomy, musiałem już kiedyś z panem rozmawiać.

— Możliwe. Co tu robisz?

— Jestem twoim więźniem. Zabij mnie!

— Co? Chcesz umrzeć nie… nie zobaczywszy Liamy?

— Liamy? Allah! Co o niej wiesz?

— Więcej niż ty! Ale powiedz, jak to się stało, że przybyłeś do Malineau?

— Zmuszono mnie do wstąpienia do spahisów.

— Ach tak! A więc jesteś jednym z tych, którzy nas oblegają?

— Tak. Wzięto nas siłą i wcielono do tego regimentu, mnie i mojego brata…

— Saadiego?

— Panie! — nie mógł wyjść ze zdziwienia Abu Hassan.

— Opowiadaj dalej!

— Wciągnięto nas w tę wojnę i przyprowadzono aż tutaj. Czy mamy przelewać swoją krew i oddawać życie za tych, którzy są naszymi śmiertelnymi wrogami? Nie! W czasie gdy mój brat stoi na straży ja idę, aby wybadać, czy wróg Francuzów będzie nas chronił, jeśli uciekniemy pod jego opiekę.

— A zatem nie jesteś szpiegiem, tylko dezerterem?

— Tak. Panie, mogę przyprowadzić mojego brata?

— Gdybyś był szpiegiem musiałbym cię kazać zabić: ale chcę ci wierzyć, ponieważ cię znam. Zostałeś zatem zmuszony do opuszczenia ojczyzny?

— I tak bym ją opuścił, ale nie jako żołnierz.

— Dokąd zamierzałeś się udać?

— Jestem Hassan, sztukmistrz, pokazuję ludziom sztuczki, za które mi płaca.

— Czy Saadi jest także sztukmistrzem?

— Nie.

— Czemu go więc chciałeś wziąć ze sobą?

— Miał zobaczyć… — zająknął się.

— Wiem, co chcesz powiedzieć — dokończył za niego Greifenklau. — Miał zobaczyć Manon, córkę Liamy.

— Panie, skąd to wiesz?

— Znam twoje myśli. Jak długo ma twój brat trzymać wartę?

— Godzinę: mam go potem zmienić.

— Chodź: chcę ci kogoś pokazać!

Greifenklau z Hassanem udał się piętro wyżej, gdy tymczasem sierżant „Pudding” czekał na dole. Na górze Greifenklau zatrzymał się przy jakichś drzwiach i nadsłuchiwał. Z wewnątrz dobiegał kobiecy głos:

— Wejdziesz tutaj! — powiedział rotmistrz.

— Kto tam jest?

— Nie pytaj! Wchodź!

Otworzył drzwi bez pukania i wepchnął Beduina do pokoju. Z początku panowała kompletna cisza: lecz zaraz potem dał się słyszeć przejmujący krzyk Hassana.

— Liama! Allah il Allah we Mohame drasuhl Allah! To ty Liamo?

— Hassan! — krzyknęła radośnie. — Hassan!

— Poznała mnie! Nie jest duchem! Żyje! To ona… Liama!

Okrzyki zdumienia, wzruszenia, zaskoczenia, skargi… Greifenklau ścisnął rękojeść szabli; nie miał czasu: otworzył drzwi.

— Hassan, chodź! Czas minął.

— Panie, łaski! Zostaw mnie jeszcze u córki Beni Aiffy. Musi mi opowiedzieć…

— Zobaczysz ją jeszcze, jeszcze dzisiaj! Chodź!

Hassan spojrzał na Liamę wzrokiem przepełnionym bólem, ale był posłuszny.

— Chcesz zatem przejść na naszą stronę wraz z bratem? — spytał Greifenklau.

— Tak panie, jeśli na to pozwolisz.

— Jak się nazywa twój pułkownik?

— Parcoureur.

— Co to za człowiek?

— Człowiek, którego wszyscy nienawidzą.

— Włącza się do walki w razie niebezpieczeństwa?

— Tak; jest odważny.

— To dobrze: może nadarzy się okazja aby oddzielić go od reszty i wziąć do niewoli.

— Chcesz tego? Dlaczego?

— Mam z nim do pomówienia.

— Panie, weźmiesz mnie i mojego brata jeśli sprowadzimy ci tego pułkownika?

— Zatrzymam was i bez tego. Ale jak chcecie dostać go w swoje ręce?

— To nie będzie trudne. Sam robi objazd i sprawdza warty. Gdy tylko nadjedzie, przywieziemy go do ciebie!

— Dobrze, Idź teraz i przyprowadź brata! Sierżancie, proszę go zaprowadzić z powrotem do tego miejsca, gdzie został schwytany. Jest takim samym szpiegiem jak pan.

— Hm! — mruczał Schneffke, oddalając się z Hassanem. — A więc to nie szpieg. Ale kto? No, został siłą wcielony do regimentu. Nie ma się co dziwić, że teraz opuszcza go na własną rękę.

Gdy doszli do wartownika i sierżant nie miał zamiaru zawracać. Hassan szepnął:

— Ty nie wracasz do zamku?

— Nie; muszę iść dalej.

— Mijając straże?

— Tak.

— Nie ma potrzeby żebyś się tak czołgał jak przedtem, możesz iść tak samo prosto jak ja. Mój brat nie zatrzyma cię. Chodź za mną!

— Na świętego Michała Anioła! Każę ci zjeść granat, jeśli mnie wodzisz zanoś!

Schneffke postanowił zaufać swemu przewodnikowi i nie miał powodów do żałowania tego kroku. Nie zatrzymywany przez nikogo przedostał się przez łańcuch straży przedniej i spotkał swojego kolegę na w tym samym miejscu, w którym się rozstali.


* * *


Minęła prawe godzina od zatrzymania sierżanta Puddinga i Abu Hassana jako szpiegów, gdy ten sam strażnik dostrzegł dwóch mężczyzn zbliżających się w jego kierunku. Wlekli ze sobą jakiegoś trzeciego, zmierzając w stronę zamku.

Przy wejściu stał wachmistrz Martin Tannert, w napięciu czekający na tę chwilę.

— Udało się? — spytał.

— Synowi pustyni udaje się każdy napad — odpowiedział Hassan.

— Wnieście więźnia!

Zaniesiono go do kordegardy. W ustach miał knebel. Ręce związano mu sznurem, a głowę owinięto chustą z turbana. Poza tym nic mu nie dolegało. Miał nawet przy sobie kompletne uzbrojenie.

Teraz zabrano mu je. Hassanowi i Saadiemu polecono wyjść do drugiego pokoju, aby jeniec nie mógł ich rozpoznać: potem uwolniono z więzów. Pułkownik Parcoureur wciągnął głęboko powietrze, rozejrzał się i zaklął soczyście.

— Gdzie jestem? — spytał.

— W zamku Malineau.

— Diable! Gdzie się ukryli ci szubrawcy, którzy odważyli się podnieść na mnie rękę?

— To nas nie interesuje, panie pułkowniku. Bardziej istotna dla nas jest pańska wizyta.

— Wizyta? Niech diabeł porwie taką wizytę! To łajdacki, poniżający sposób! Tak podstępnie potraktować żołnierza…

— Proszę nam wybaczyć, pan rotmistrz von Greifenklau życzy sobie mówić z panem. Proszę iść za nami!

Richard przyjął go bardzo uprzejmie, ale chłodno. Byli z nim sami oficerowie.

— Panie kolego — natychmiast zaatakował pułkownik — czy w Niemczech istnieje zwyczaj wykradania ludzi?

— Raczej nie. Czyżby pan został wykradziony?

— Tak.

— Tak więc wydaje się, że nie przedstawia pan dla swych przyjaciół zbyt wielkiej wartości, w przeciwnym wypadku staranniej by pana chronili.

— Panie rotmistrzu! — uniósł się pułkownik.

— Już dobrze. My już wiemy jak traktować szpiegów i im podobnych, monsieur.

— Czyżby uważał mnie pan za szpiega?

— Tak. Możliwe że nawet jest pan czymś więcej niż tylko szpiegiem! Co pan mówił do kapitana Richemonte w związku z mademoiselle de Saint–Marie?

Twarz pułkownika zmieniła kolor.

— Nic, zupełnie nic.

— A gdzie obecnie znajduje się kapitan?

— Nie wiem.

— Proszę sobie przypomnieć. Czy nie posłał go pan przypadkiem do Metzu, z listem do marszałka Bazaine?

— Cóż to za pomysł?

— A może pan sam jest w posiadaniu takiego samego listu do marszałka?

— Panie rotmistrzu, w czasie pokoju za takie posądzenie wyzwałbym pana na pojedynek! Od kogo miałbym otrzymać taki list?

— Od marszałka Mac Mahona.

Parcoureura wyraźnie to zaniepokoiło. Z największym wysiłkiem próbował zachować obojętność.

— Skąd pan wziął takie przypuszczenie!

— To nieistotne. Może mi pan zaręczyć słowem honoru, że nie ma pan przy sobie takiego listu?

Parcoureur milczał.

— Dobrze. — ciągnął Greifenklau — a zatem jest pan w posiadaniu takiego listu. Muszę pana prosić, aby pan mi go oddał.

— W żadnym wypadku nie zrobiłbym tego, nawet gdybym posiadał coś takiego!

— A więc zmusza mnie pan do przeszukania go. Proszę jednak, panie pułkowniku, aby był pan tak dobry i nie zapominał, że dałem panu możliwość uniknięcia tego poniżenia.

Zadzwonił: pojawił się ordynans.

— Przynieś pachołek do butów! — rozkazał. — Pan pułkownik ma zamiar się u nas rozgościć.

Twarz pułkownika poszarzała. Tego się nie spodziewał. Musiał przyznać, że Greifenklau znał się na rzeczy. Ale zacisnął usta i czekał na kolej wydarzeń. Możliwe, także, że nie do końca wierzył, iż odważą się na gwałt na francuskim oficerze.

Żołnierz przyniósł pachołek. Greifenklau skinął na niego i ten podszedł do Francuza, aby pomóc przy ściąganiu butów.

— Precz, cochon! — ryknął Parcoureur. — Jeśli już tak musi być, zrobię to sam!

Ściągnął buty i usiadł na krześle okrakiem tak, aby nie widzieć Niemców.

— Rozkaz, panie rotmistrzu! — chłopak triumfująco uniósł buty do góry.

— W środku jest schowany list, za podszewką. Zajrzyjcie tam! Żołnierz rozciął scyzorykiem podszewkę jednego buta. Nic w nim nie było; lecz w drugim znalazł małą kopertę.

Greifenklau otworzył ją. Zawierała wielokrotnie złożony list napisany na bardzo cienkim, papierze, podpisany i podstemplowany przez marszałka Mac Mahona.

Jego treść była następująca:


Panie kolego!

Właśnie został mi doręczony plan strategiczny marszałka Palika. Jego instrukcja dla mnie brzmi: natarcie z flanki przez Sedan i Thionville, mam podać panu dłoń. W związku z tym wyruszam z Chalons. Mam nadzieję znaleźć pana na dobrej pozycji w Metzu. Pozostawiam panu i stanowi rzeczy, czy zechce mi pan ułatwić znalezienie pana czyniąc wypady. Dla pewności poleciłem przygotować kopię tego listu.

Mac Mahon.


Greifenklau złożył list i wsadził z powrotem do koperty.

— A więc, panie pułkowniku — powiedział — widzi pan, że jestem bardzo dobrze poinformowany?

— Do diabła monsieur! Nie pozostaje mi nic innego, niż w sadzić sobie kulkę…

Greifenklau skinął na żołnierza i ten wyszedł.

— Proszę się oszczędzać! — zwrócił się do Parcoureura. — Pańskie życie nie jest prawdopodobnie całkiem bez wartości dla pańskiego cesarza, chociaż właściwie zostało wydane na naszą łaskę. Oczywiście zostanie pan u nas dopóki nie otrzymam dalszych instrukcji związanych z panem. Wskażę panu pokój. Oczekuję także od pana, że nie opuści go pan bez pozwolenia dowódcy.

— Kto to jest?

— To ja. Ale za parę minut stanie się nim ten pan, rotmistrz von Hohenthal.

Hohenthal spojrzał na niego zdumiony.

— A teraz panie pułkowniku, proszę za mną!

Greifenklau wskazał mu pokój i oddał mu jednego huzara do pomocy, a zarazem jako strażnika. Potem wrócił do kolegi.

— Ważna zdobycz? — spytał Hohenthal.

— Bardzo ważna. Czytaj!

— Do stu piorunów! To rzeczywiście diabelnie ważne! Ten list musi się natychmiast znaleźć w sztabie, u Moltkego. Kto go tam zawiezie?

— Ja sam. Nie chciałbym oczywiście powierzać go nikomu innemu.

— Prawidłowo. Ach to dlatego zostanę dowódcą. Ale przyjacielu, jak zamierzasz się stąd wydostać? Jesteśmy otoczeni.

— Przemknę się jakoś. Zorganizujemy niespodziewany wypad, prosto na drogę. Chybaby diabli się w to wdali, gdyby nie udało mi się wymknąć.

— Ale przecież nie pojedziesz sam?

— Nie, porucznik Eschenrode będzie mi towarzyszył.

— To coś, co lubię! — roześmiał się Fritz.

— Ale co z twoimi dwoma dezerterami? — chciał się dowiedzieć Hohenthal.

— Tych nie ma potrzeby traktować ani jako jeńców ani w ogóle kazać pilnować. Przeciwnie, będą oni najlepszą ochroną dla pani Liamy i mademoiselle Marion. Naprawdę strasznie mi przykro, że nie mogę być przy tym, gdy o świcie uderzycie na spahisów. Bo nasz figiel powiedzie się na pewno.

— Ale jak długo zdołamy się tu utrzymać, to zupełnie inne pytanie.

— Nie, przeciwnie, to wcale nie jest pytanie. Według tego, czego dowiedzieliśmy się o zamiarach Mac Mahona, jest konieczne utrzymanie za w szelką cenę Etain i okolic. Musimy być w kontakcie z linią Mozy, a to oznacza, że zamek Malineau nie może być oddany w ręce wroga. Zamelduję o tym w odpowiednim miejscu.

— Uspokoiłeś mnie. Kiedy wyjeżdżasz?

— Za pół godziny.



W tyglu historii


Nie minęła godzina, gdy przed zamkiem zebrały się dwa oddziały ułanów. Stało się to prawie bezgłośnie. Lecz ledwie ruszyli, rozległy się okrzyki wart francuskich. W ciemna noc popłynęły przekleństwa i rozkazy, huknęły strzały.

Jednakże Niemcom udało się zająć drogę i ruszyli w stronę wsi.

Przeciwnicy zbudowali bardzo gęste zasieki, lecz ukołysani zbytnią pewnością siebie, drogę zostawili niezabezpieczoną i tak niemiecka kawaleria dotarła do wsi nie natrafiając na większy opór.

Tam Greifenklau wydał rozkaz odwrotu. Kawalerzyści runęli z powrotem, mijając ogłupiałych Francuzów, którzy całkowicie nie byli w stanie pojąć sensu tego manewru.

Po drugiej stronie wsi zostali tylko Fritz i Greifenklau, tak jak to było zaplanowane. Ruszyli w dalszą drogę. Przed Etain natknęli się na majora von Posicki. Greifenklau złożył mu sprawozdanie o sytuacji panującej w Maline au, po czym pogalopowali dalej. Jechali całą noc.

Gdy rankiem dotarli do Thionville, dowiedzieli się, że poprzedniego dnia została wygrana bitwa pod Biomille.

W jej wyniku miały miejsce znaczne przesunięcia wojsk; mimo to Greifenklauowi udało się dotrzeć przez Saint Marcel do trzeciego korpusu armii, gdzie na skutek jego wyjaśnień dowódca korpusu zgodził się wysłać do Etain wystarczająco silny oddział wojska.

W kwaterze głównej trzeciego korpusu, dowiedział się także, gdzie znajduje się sztab generalny; dotarł do niego krótko przed południem. Oficerowie znajdowali się w stanie najwyższego napięcia. Greifenklau wyjaśnił, że przynosi wiadomość o wielkim znaczeniu i natychmiast został zameldowany u Moltkego. Ledwie zdążył wejść przez jedne drzwi, gdy w tym samym momencie wprowadzono drugimi jakiegoś mężczyznę w cywilnym ubraniu. Zobaczyć go i poznać to było to samo. Greifenklau podszedł do oficera towarzyszącego mężczyźnie.

— Panie kapitanie, kim jest ten mężczyzna?

— Włóczył się po okolicy i wydal nam się podejrzany; ale udało mu się wylegitymować. Ma być zwolniony.

— Jak się nazywa?

— Bonblanc z Soissons.

— Kłamie! Niech go pan nie zwalnia! I proszę go nie spuszczać z oka! Niech pan zaczeka na mnie dopóki stamtąd nie wyjdę!

— Pan rotmistrz go zna?

— Aż za dobrze!

— Impossible! — wpadł im w słowo mężczyzna, który pobladł aż po nasadę włosów.

Kapitan spojrzał na niego ze zdziwieniem.

— Do licha! — powiedział — Zrozumiał pana?

— Oczywiście. Przecież mówi płynnie po niemiecku.

— A nam udowadniał, że nie rozumie ani słowa! Wołają pana, zaczekam. Gdy Greifenklau wszedł do pokoju generał siedział za długim stołem zasłanym mapami. Na pozdrowienie oficera odpowiedział prawie niezauważalnym skinięciem głowy kogoś, kto jest bardzo zajęty.

— Przynosi pan coś ważnego?

— Tak jest!

Rotmistrz położył na stole list.

Moltke odczytał go. Na jego twarzy nie drgnął ani jeden mięsień.

— Jak to się dostało do pańskich rąk?

Greifenklau opowiedział wszystko najkrócej, jak się dało.

— A więc ów kapitan Richemonte ma kopię tego pisma?

— Tak jest!

— Wydaje się, że mu się udało szczęśliwie je dostarczyć; przynajmniej do tej pory nie został przechwycony. Jesteśmy winni panu wielkie podziękowania; panie rotmistrzu, będziemy o panu pamiętać. Przyłącza się pan teraz do swojego pułku?

— Tak jest!

Moltke skinął krótko głowa, obrzucił młodego oficera przychylnym spojrzeniem i pochylił się ponownie nad swoimi mapami.

Lecz Greifenklau stuknął obcasami raz jeszcze.

— Coś jeszcze panie rotmistrzu?

— Tak jest!

— Słucham.

— Wyprowadzono właśnie od pana pewnego, mężczyznę, który jak się dowiedziałem każe nazywać się Bonblanc.

— I?

— Ma zostać zwolniony, z tego powodu pozwoliłem sobie wydać kapitanowi polecenie, aby go zatrzymał w przedpokoju. Ten mężczyzna jest nikim innym jak hrabią Rallionem, doradcą cesarza. Jego syn jest pułkownikiem kirasjerów.

— Zna go pan?

— Tak dobrze, jak siebie samego.

— Wprowadzić go!

Greifenklau otworzył drzwi i skinął na kapitana. Ten wszedł do gabinetu wraz z jeńcem.

Rallion z bezczelną twarzą i wyszukanym francuskim próbował odpierać zarzuty. Dopiero gdy Greifenkalu zwrócił uwagę na bliznę na dłoni, po ranie, którą mu zadał Fritz w ruinach klasztoru, ustąpił.

Gdy jakiś czas potem Greifenklau wraz z Fritzem opuszczali kwaterę główną, Richard miał pewność, że najgorszy i najbardziej okrutny wróg jego rodziny znajduje się pod dobrą opiekę.

Obaj nierozłączni przyjaciele jechali teraz w milczeniu przez pole bitwy. Pokryte było niezliczoną ilością zwłok, wróg i przyjaciel leżeli obok siebie. Na wietrze wirowały białe papiery, resztki francuskiej intendentury, jak mewy nad morskimi falami. Broń błyszczała jaskrawo w świetle słońca, ale dłonie tych, którzy ją trzymali były zimne, nieruchome, zastygłe w przedśmiertnej walce. Mundury zmarłych, czerwone jak maki i niebieskie jak bławatki, widać było, aż po horyzont w rozciągającej się wokół wzniesienia dolinie. Był to przerażający widok.

Lecz obydwóch milczących jeźdźców oczekiwał jeszcze gorszy obraz — obraz wsi..

Pędzili tak aż do okolic Hanoville. Stacjonował tam korpus gwardii i obydwąj oficerowie dołączyli wreszcie do swoich.

Greifenklau odnalazł wkrótce szwadron, którym wcześniej dowodził. Pogrążony w rozmowie ze swoim towarzyszem o wydarzeniach ostatnich dni, nie zauważył, że jego kolega prowadzi go przez obóz w stronę rozłożystego namiotu, nad którym widniał znak czerwonego krzyża.

Dopiero gdy znaleźli się w jego pobliżu, Greifenklau uniósł wzrok i ujrzał starego, siwowłosego i siwobrodego mężczyznę zajętego akurat bandażowaniem ramienia jakiegoś rannego.

Zaskoczony przystanął.

— Dziadku!

Hugo von Greifenklau na dźwięk jego metalicznego głosu wyprostował się zdziwiony. Richard! Podeszli do siebie.

— Ależ dziadku — powiedział Richard po pierwszych słowach powitania — jak mogłeś tak zaryzykować i przyjechać tutaj?

— Zaryzykować? Ach chłopcze, wypowiedzenie wojny zrobiło ze mnie na powrót młodego człowieka! Gdy wyjechałeś, nie mogłem dłużej wytrzymać nad Szprewą. Jako żołnierza oczywiście nie chciano mnie przyjąć, ale wymusiłem przy najmniej pozwolenie na łatanie rannych.

— A domownicy wypuścili cię z domu, tak bez gadania?

— O nie! Po prostu przyjechali tu ze mnę.

— Z tobą? Kto?

— Pytasz się kto? Wszyscy oczywiście, oprócz matki, której nie można narażać na taki wysiłek!

— Wszyscy! A więc także ojciec?

— Tak.

— I Emma?

— Rozumie się! Ona ma ze sobą jeszcze kogoś?

— Czyżby Nanon i Madelon?

— Zgadłeś! A poza tym Deephilla albo lepiej powiedziawszy pana de Bas–Montagne, który nie chciał puścić córek bez opieki. Czekaj, przyprowadzę ich!

— Są tutaj?

— Tak, a gdzieżby indziej? Komendant poszedł mi na rękę. Nazwy Blücher i Waterloo nie straciły do dzisiaj na znaczeniu!

W godzinę później zebrali się wszyscy w kwaterze Hugona.

Właśnie zdążyli usiąść, gdy oficer dyżurny zameldował, że przyjechała jakaś pani, która już od kilku dni wypytuje o korpus gwardii, aby spotkać się z członkami rodziny Greifenklau.

— Kobieta? — zdziwił się Richard — To bardzo odważne, w takich okolicznościach pojawiać się y tym miejscu. Skąd przybywa?

— Z Paryża.

— Niewiarygodne! Z Paryża? Francuzka przeszukująca pole bitwy? Któż to może być?

— Nie przyjeżdżą bezpośrednio z Paryża, tylko z Berlina, gdzie poszukiwała pana bez skutku.

— Dziwne. Jak się nazywa?

— Agnieszka Mascarct.

— Nic mi to nie mówi. Ale proszę ja wpuścić.

Weszła córka króla włóczęgów. Nosiła żałobę, wyglądała bardzo blado,

— Proszę, niech pani usiądzie — powiedział Richard.

— Dziękuje — odrzekła cichym i smutnym glosom. — Pan nawet nie wie, z jaką sprawą przychodzę do pana.

— Z pewnością o tym usłyszę. A więc proszę, mech pani usiądzie!

Aby ją ośmielić stary Greifenklau dodał:

— Słyszeliśmy, że przyjeżdża pani z Berlina?

— Tak. A przedtem jeszcze z Paryża, aby odszukać państwa.

— Czy sprawa pani jest aż tak nie cierpiąca zwłoki, że zmusiła panią do podjęcia takich trudów i ryzyka? Nie można było tego przełożyć?

— Nie. Nie wiem, czy ten oficer który był tak dobry i przyprowadził mnie do pana, powiedział jak się nazywam?

— Nazywa się pani Agnieszka Mascaret.

— Tak. I rzeczywiście nic panu nie mówi to nazwisko?

— Zupełnie.

— W Paryżu zna go każdy. Mój ojciec był mającym największe znaczenie w całej Francji vendeur de chiffons. Nazywano go królem szmaciarzy. Tak więc jestem córka handlarza szmat…

— Proszę! — zaoponował Richard. — To nie ma znaczenia Jednakże jest pani w żałobie i mówi pani, że ojciec pani był vendeur de chiffons, a więc już nim nie jest! Nie żyje?

— Tak. Zmarł niedawno, w Algierze, dokąd wziął mnie w interesach. Został zamordowany.

— Zamordowany?

— Tak, przez dwóch Francuzów, o bardzo zlej sławie, poszukiwanych od dawna przez policję. Jeden z nich to człowiek używający przezwiska Ojczulek, a drugi nazywa się Grigaut i był kiedyś linoskoczkiem.

— Do licha! — wybuchnął Richard. — Ojczulek i Grigaut!

— Zna pan tych szubrawców?

— Tak. Dopiero wczoraj rozmawialiśmy o nich. Obydwaj zostali już ujęci. Ojczulek siedzi wwiezieniu w Metzu i razem z miastem wpadnie w nasze ręce, taką mam przynajmniej nadzieje. A tego drugiego osobiście przetransportowałem przez granicę do Niemiec, Znajduje się w Berlinie w areszcie śledczymi złożył już ważne zeznania.

Agnieszka Mascaret mimowolnie splotła dłonie.

— A więc jednak przeznaczenie ich dosięgło. Ci dwaj zamordowali mojego ojca prawie na moich oczach, siedziałam wtedy w drugim pokoju. Był tylko w stanie powiedzieć mi, że nie nazywa się Mascaret i że mam szukać w sejfie. Znalazłam tam jego oszczędności i portfel z zawartością przeznaczono tylko dla mnie. Były w nim dwa listy i zeznanie mojego ojca mające związek także z pańska rodziną.

— Z nami? — spytał Richard. — Jak to?

— Jeden z listów był od hrabiego Ralliona, a drugi od jakiegoś kapitana Richemonte.

— Dalej, dalej!

— Obydwa pisma dowodzą, że ci dwaj mieli zamiar zawładnąć własnością rodziny Greifenklau z pomocą pewnego berlińskiego maklera nieruchomościami.

— Wielki Boże! — wykrzyknął stary Greifenklau.

— Tak jest! — ciągnęła. — Pieniądze miały zostać wypłacone, a potem skradzione i podzielone między tych dwóch.

— A więc ci szubrawcy mieli udział w łupie? Tak też myślałem!

— Nie, nie mieli. Ten który ukradł pieniądze, nie dał ani grosza pozostałym, oszukał ich. Nazywał się — zająknęła się — George de Lormelle.

Stary Hugo von Greifenklau przeczesał palcami włosy i skinął głową.

— To straszne wspomnienia — wymruczał sam do siebie. — To łotrostwo moja żona przypłaciła życiem.

Nastąpiła cisza. Wszyscy byli głęboko wstrząśnięci,

— Ale co pani ma wspólnego z tymi wydarzeniami, mademoiselle? — przerwał ciszę Richard.

— A więc moi państwo, mój ojciec… mój ojciec był owym Georgem de Lormelle.

Usłyszawszy te słowa stary Greifenklau aż poderwał się z miejsca. Strasznym, nieruchomym spojrzeniem wpatrywał się w kobietę.

— Co? Ojciec pani był tym złodziejem?

— Tak!

— Pomógł w kradzieży wszystkiego co miałem — powiedział stary wolno ochrypłym głosem — i tym samym zamordował moja żonę. Przeklinałem go w słowach i myślach i…

— Dziadku! — przerwała mu Emma błagalnym tonem. — George de Lormelle nie żyje, a ona przecież jest niewinna!

— Niewinna! Och dziecko, niech ci życie zaoszczędzi utraty najbliższej osoby! Ale masz rację, ona jest niewinna i nie chcę jej zadręczać.

— Proszę mówić dalej! — powiedział Richard.

Z wysiłkiem kontynuowała:

— Czytałam wyznania mojego ojca oraz obydwa listy i uświadomiłam sobie, że był złodziejem. Wszystko co zostawił jest własnością rodziny Greifenklau. Muszę i chcę to zwrócić.

— To rzeczywiście ciężki cios! — odezwała się Emma ze współczuciem.

— To, że muszę zwrócić pieniądze i pozostanę bez środków utrzymania, to jeszcze nic. Ale to, że mój ojciec był złodziejem lamie mi serce.

— Tak, to dla pani musi być straszne! — powiedział Richard — Ale dlaczego po prostu nie zniszczyła pani wyznań swego ojca? Przecież nikt o tym nie wiedział i zaoszczędziła by sobie pani tego wszystkiego.

— Parne rotmistrzu! — rozpłakała się na nowo,

— Proszę, niech się pani uspokoi. Jest pani porządną i uczciwa dziewczyną. W imieniu swoim i moich krewnych zaręczam pani, że uczynek pani ojca nie rzuci na panią nawet śladu cienia.

Na jej zapłakanej twarzy pojawił się wyraz wdzięczności.

— Byłam taka zrozpaczona. Ale jednak musiałam działać, aby nie przywłaszczyć sobie cudzej własności. Wojna stała za progiem: wszystko mogło się wydarzyć. Zrobiłam to co uznałam za najlepsze. Znam pewnego wypłacalnego kupca, który kupił ode mnie sklep i wszystko, co posiadaliśmy. Dochód ze sprzedaży i gotówkę zostawioną przez ojca zamieniłam w banku na asygnaty na Berlin i pojechałam z tym wszystkim do Niemiec, aby państwa odszukać. Teraz już was znalazłam. Proszę, oto są asygnaty, a także portfel mojego ojca. Możecie być państwo pewni, że to wszystko co posiadam.

Wręczyła staremu Greifenklauowi dwa portfele, ociągał się z odebraniem tego od niej.

— Ależ, dziewczyno! — powiedział w końcu. — Czy pani oszalała?!

— Proszę, niech pan weźmie! — nalegała. — To przecież pańska własność.

— Panno Mascaret — powiedział serdecznie Hugo. — pani przecież tu nic nie zawiniła, nie doprowadziła do tego całego nieszczęścia, które nas spotkało i… i… — ciężko mu było to wymówić, lecz się przemógł i ciągnął dalej. — niech ojcu pani zostanie to wybaczone. Niech spoczywa w pokoju. Ale co się tyczy tych pieniędzy. Gebhard, Richard co o tym sądzicie?

Richard uczynił ręką odmowny gest.

— Nie przyjmiemy tych pieniędzy! — powiedział, — Umieścimy je jednak w bezpieczny m miejscu Gdy tylko wojna się skończy i nastąpią spokojniejsze czasy zbadamy dokładnie cała tę sprawę. Dziadku, ojcze czy zgadacie się ze inną?

— Tak! — odpowiedział Hugo. Gebhard skinął tylko z zadumą głowa.

— Nie chce się państwu sprzeciwiać! — rzekła Agnes. — Ale wychodzę pocieszona. Przebaczyliście państwo mnie i niemu ojcu.

Odwróciła się do wyjścia, ale Einnia zatrzymała ją.

— Proszę jeszcze nie odchodzić! Została pani bez środków do życia. Mam dla pani pewna propozycję Proszę zostać z nami: może nam pani pomagać w opiece nad rannymi Ta praca uspokoi serce pani i uwolni od tego ciężaru.

Już następnego dnia Agnieszka pochłonęły całkowicie jej nowe obowiązki, a był to ciężki dzień bitew pod Gravelotte i Saint Privat.


* * *


Kości zostały rzucone i znowu wynik okazał się korzystny dla Niemców. W przejmujących grozą zmaganiach oddziały Bazaine’a zostały odepchnięte aż pod Metz i tam całkowicie osaczone. Podjęta pierwszego września przez Francuzów próba przebicia się została powstrzymana. Potem koło Metzu dochodziło jeszcze do potyczek, w końcu jednak twierdza skapitulowała .

Była to druga zdobyta twierdza, pierwszą był Sedan. Właśnie w czasie bitwy o Sedan doszło do pewnego incydentu. Oddział, którym dowodził Richard von Greifenklau szarżował na francuska baterię i pomimo zaciekłej obrony udało mu się ją zdobyć.

Wtedy przeciwko pruskim ułanom ruszył stojący dotychczas w odwodzie batalion żuawów.

— Do szarży! Naprzód! — zakomenderował Greifenklau. Ułani runęli jego śladem. Wróg dopuścił ich bardzo blisko i dopiero wtedy plunął salwą w stronę atakujących kawalerzystów. Niektóre konie padały, niektóre pędziły przed siebie z pustymi już siodłami, w sam środek szyku strzelców.

Greifenklau dostał kulę w lewe ramię; ledwie to zauważył. Potężnym skokiem wpadł w rzędy Francuzów, nie oglądając się za siebie i nie zwracając uwagi czy jego ludzie podążają za nim.

Ale oni byli, zaraz za nim. Fritz pędził u jego boku. Wściekle pracowały lance, szable i bagnety. Rzędy żuawów przerzedzały się, ale nie ustępowali pola..

W końcu udało się jednak kawalerzystom rozbić czworobok piechoty i walka przerodziła się w pojedynki.

Większość oficerów francuskich padła lub była ranna.

W pobliżu Fritza szerzył spustoszenie swoją szablą, jakiś francuski kapitan dosiadający tarantowatego konia. Kto podszedł zbyt blisko, padał. Jego twarz była tak czarna od prochu, że ledwie można było rozpoznać rysy.

— Diabeł! — wrzasnął Fritz, gdy znowu jeden z jego najlepszych ułanów zachwiał siew siodle i spadł.

Popędził swego konia w stronę niebezpiecznego przeciwnika i uniósł szablę, lecz kapitan odparował ciecie. Pchnął Fritza w bok, ale natrafił na pochwę szabli.

Greifenklau pośpieszył Fritzowi na ratunek, ale zobaczył, że ten w niczym nie ustępuje Francuzowi. Właśnie wyprowadził cios, który musiał dosięgnąć przeciwnika, gdyż ten odsłonił się.

— Rany boskie! — w tej samej sekundzie ryknął Richard. — Fritz, zatrzymaj się! To twój brat!

Zasłonił Francuza swoją szablą, lecz siła uderzenia była zbyt wielka żeby nie trafić celu. Francuz został trafiony w łopatkę. Mimo, że ranny uniósł szablę raz jeszcze. Musiał trafić, bowiem Fritz na okrzyk Richarda opuścił szablę i wpatrywał się w twarz przeciwnika.

— Stać! — wrzasnął Greifenklau raz jeszcze. — Caligny, to twój brat!

— Mój brat? — wyjąkał zdezorientowany Caligny opuszczając broń.

— Tak, pański brat!


* * *


Obrona żuawów została złamana. Ci, którzy nie padli poszli w niewolę. Fritz trzymał kapitana za rękę.

— Bracie, musisz iść ze mną! — powiedział po prostu.

— Nie mogę. Jestem francuskim oficerem.

— I naprawdę myślisz, że cię puszczę?

— Musisz! Jeszcze mam swoją szablę.

— Bzdura! Popatrz wokoło! Gdzie są twoi żuawi? Jesteś moim jeńcem. Caligny ponuro milczał.

— Poza tym jesteś ranny — dodał Fritz. — Tam w dole damy się pozszywać i pozalepiać plastrami. Ja przez pewną Nanon, a ty — a ponieważ kapitan cały czas niemo wpatrywał się w przestrzeń. Fritz dodał: — a ty przez pewną Madelon.

— Mille diables! Madelon! To ona jest tutaj?

— Tak jest, panie bracie. Jest sanitariuszka, no widzisz, teraz zachowujesz się rozsądnie! No, niech będzie, zatrzymaj swoją szablę!

Oddział pokłusował z powrotem. Generał wyjechał mu na spotkanie i podał Richardowi rękę.

— Brawo, panie rotmistrzu! Majstersztyk! Nie zostanie to panu zapomniane.

Polecił jednemu regimentowi piechoty pójść przodem i zająć zdobyty teren, a ułanom wydal rozkaz wycofania się z pola ostrzału. Bitwa została wy grana i opór wroga całkowicie złamana. Słońce skłamało się ku zachodowi. Rzucało czerwony blask na pasma wzgórz.

Sedan skapitulował. Wraz z załogą twierdzy do niewoli dostał się cesarz Napoleon III.


* * *


Greifenklau oddał na krotki czas dowodzenie w inne ręce, aby z Fritzem i jego odnalezionym bratem udać do lazaretu.

Ze wszystkich stron transportowano rannych i wszyscy mieli pełne ręce roboty.

Madelon zajęta przy wejściu spojrzała na nich nie wierząc własnym oczom.

— Pan Haller! — krzyknęła wreszcie.

— Ach, mademoisellle Madelon, kto by mógł pomyśleć, że panią tu spotkam! Odważyła się pani narażać na takie niebezpieczeństwo?

Greifenklau obronnym gestem uniósł rękę.

— Moi państwo, proszę tylko nie wprowadzać zamieszania. Ten pan nie nazywa się Haller, tylko Eschenrode i jest zaginionym od dawna bratem naszego porucznika. Fritza von Eschenrode. Ale teraz przede wszystkim zajmijmy się naszymi ranami.

Na szczęście okazały się niezbyt groźne.

Kiedy później wychodzili z lazaretu drogą maszerował właśnie batalion piechoty. Była to gwardia, wysocy, barczyści chłopcy, dlatego maszerująca na flance mała postać od razu rzucała się w oczy. Nie dość, że niski, mężczyzna będący w stopniu sierżanta, był jeszcze gruby, a na głowie zamiast pikelhauby czy czapki miał owinięta czerwoną chustkę.

Był ranny, ale to nie przeszkadzało mu otwierać szeroko usta we wspólnym śpiewie.

Zapał z jakim to czynił i kontrast jaka jego krągła figura stanowiła z resztą jego wyrośniętych kolegów w wołały wśród ułanów gromki śmiech. Grubas przystanął oburzony i podbiegł do nich.

— Człowieku — wybuchnął na pierwszego z brzegu. — Z czego się śmiejesz? Czyżbym był za gruby?

— Melduję posłusznie, że nie, panie sierżancie!

— Tak właśnie, półgłówku, radziłbym ci myśleć!

Pomaszerował dalej, lecz przechodząc koło Greifenklaua zauważył go i przystanął ponownie.

— Na święta farbę! Pan doktor Müller. Och, pardon! Chciałem powiedzieć, pan rotmistrz von Greifenklau!

— Sierżant Schneffke!

— Melduję posłusznie. Hieronim Aureliusz Schneffke, malarz w stanie spoczynku.

— Cóż pan ma na głowie?

— Przez nieuwagę wpadłem na przelatującą kulę.

— Myślałem, że się pan znowu przewrócił.

— Na służbie nie przewracam się nigdy. Ach, a kto to jest? Ach, to przecież ten pacykarz z taranckiego lasu! Niech będzie pochwałom, stary Szwedzie! Ale francuski mundur i kapitan?

— Widzi pan, jak można się pomylić — roześmiał się Greifenklau. — Ale mój drogi sierżancie, jak król żydowski wszedł między proroki?

— Raczej: gruby między długich?

— Tak.

— Miałem przekazać korespondencję, a że ta kłótnia zdawała się nie mieć końca więc pilnie zabrałem się do okładania. Dlatego Napolion tak szybko się wykończył.

— Wie pan, jak się skończyła ta cała historia w Malineau?

— Wzięliśmy do niewoli, trzy czwarte spahisów; wszyscy inni muszą w to po prostu uwierzyć. A poza tym, tego łajdaka. Berteu, który tak dokuczał tej małej Köhler, też diabli wzięli — chciałem powiedzieć: pruski bagnet!

— A panie?

— Czuły się znakomicie gdy w trzy dni potem dostaliśmy rozkaz wymarszu.

— Dziękuję. Kiedy pan wraca?

— Jutro.

— Więc niech pan idzie do lazaretu, pańska czaszka może bardzo potrzebować stosownego opatrunku. Poza tym spotka pan tam wszystkich znajomych.



Ostatnie porachunki


Wieczorem po przegranej bitwie na ulicach Sedanu panował tumult i chaos. Wszystkie główne połączenia były zapchane przez wojsko. Cywilów prawie się nie widziało.

Z tego pewnie powodu jakiś mężczyzna wlokący się powoli wzdłuż szeregu domów przyjrzał się uważnie idącemu naprzeciwko, czego w innym razie z pewnością by nie uczynił. Człowiek ten był także w cywilnym ubraniu. Już się prawie minęli, gdy zatrzymał się i odwrócił.

— Pst! Ty tam! Proszę zaczekać!

Zagadnięty przystanął.

— Czego pan chce ode mnie? Zna mnie pan?

— Tak. Tylko może się panu nie spodobać, kiedy głośno wymówię pańskie nazwisko: Ojczulek!

— Przeklęty psie! Czego chcesz?

— Tylko spokojnie! Niech pan spojrzy!

Odwinął brzeg kapelusza tak, że na jego twarz padło światło latarni.

— Do licha! — powiedział Ojczulek. — Pan kapitan! Czego pan tu szuka?

— Ma pan schronienie? Nie? A więc niech pan idzie ze mną!

— Dokąd? — spytał Ojczulek podejrzliwie.

— Nie zrobię panu krzywdy. Mieszkam u pewnego oficera.

— Czy to bezpieczne miejsce?

— Tak jaki ja.

— O rany! Bezpieczny jest pan tylko do jutra rano.

— Czy to tymczasem nie wystarczy.

Wspólnie poszli dalej. Kapitan Richemonte zachowując największą ostrożność prowadził byłego karczmarza przez podwórko niewielkiego domu i wskazał strome wąskie, drewniane schody wiodące na górę

— Dokąd one prowadza? — spytał Ojczulek. — Chyba nie do gołębnika?

— Nie, to tylko poddasze. Niech pan się zatrzyma, zapalę światło.

Wkrótce rozbłysło mdlę światełko i Ojczulek mógł zobaczyć, że znajdują się w obitym deskami małym pomieszczeniu, ze wszystkich stron otoczonym przez piętrzące się wysoko drewno na opał. Na środku stal taboret, a w jednym z rogów leżała końska derka.

— Tak — powiedział stary. — Dostatecznie się pan napatrzył!

— Tak. Nie ma tu wiele do oglądania.

— Więc zgaśmy światło. Niech pan siada na taborecie! Ja położę się na derce. Jest pan głodny?

— Więcej ni z trochę.

— Tam między sągami schowałem trochę mięsa i chleba. Wystarczy dla nas obu.

Wyciągnął niewielkie zapasy i podzielił je.

— Co za niebywałe spotkanie — powiedział żując do przestępcy. — Słyszałem, że siedzi pan w więzieniu w Metzu.

— Tak było.

— A więc ucieczka?

— Nie. Trzeba było przenieść korespondencję przez oblężenie. To było godne zastanowienia. Usłyszałem o tym i postanowiłem się zgłosić. Wypuszczono mnie pod warunkiem dostarczenia tych listów.

— I załatwił pan to?

— Połowicznie. Niemcy zaczęli mnie ścigać, kiedy mnie dostrzegli. Wyrzucałem za siebie list za listem. Podczas gdy oni zajmowali się ich zbieraniem ja dopadłem lasu.

— A potem?

— Potem? Przeklęta historia! Panu mogę powiedzieć: byłem wolny jak ptak. Wtedy spotkałem jakiegoś chłopa, powożącego taborowym wozem. Odebrałem mu wóz i papiery i pojechałem. Tak dostałem się w okolice Stonny. Tani dopadli mnie szaserzy i zmusili do podwiezienia ich.

— Dokąd?

— Tu całkiem blisko, do Douzy. Ponieważ mam tam krewnego, który ma mi parę rzeczy do zawdzięczenia liczyłem na to, że pomoże mi wybrnąć z biedy.

— Czy te dokumenty nadawały się do tego?

— Znakomicie. Ten chłop był sam z okolic Mezieres; musiałem więc przejechać Sedan, jeśli chciałem się tam dostać.

— To mogłem być ja.

— Co? Jak?

— Niech mi pan najpierw powie, co się stało z tym chłopem po zabraniu mu wozu?

— Nie musi już jeździć!

— Ach tak! Po tym poznaję Ojczulka. Wie pan, że kiedy pan werbował dla mnie w pańskiej paryskiej knajpie, nigdy byśmy nie pomyśleli, jaki nędzny początek przybierze ta wojna.

— Początek? Myślałem, że to raczej koniec.

— Niech pan w to nie wierzy! To nieszczęśliwy splot okoliczności, który na razie działa na korzyść Niemców. Ale Francja dysponuje niewyczerpanymi zasobami. Nieszczęście zjednoczy nas, uczyni silnymi i w efekcie poprowadzi nas do ostatecznego zwycięstwa.

— Nie dałbym za to ani jednego centyma!

— Francuzowi nie wolno tak mówić!

— A co tam, mnie samego już nie ma, a co dopiero mówić o Francuzie. Każdy może mnie zabić. Chcę jechać do mojego krewnego; musi mi się postarać o pieniądze, żebym mógł wyjechać do Ameryki albo Australii.

Kapitan Richemonte nie uznał za wskazane, aby się przyznać, że i on sam nic już nie posiada.

— A na co nam się mogą przydać pieniądze — powiedział wymijająco — jeśli chodzi o nasze głowy!

— Głowy?

— Tak. Jeśli Niemcy mnie jutro dopadną, jestem tak samo zgubiony jak pan.

— Pan, panie kapitanie? — powiedział z niedowierzaniem Ojczulek. — Z pana znajomościami?

— A co znaczą moje stare znajomości teraz, gdy cesarstwo upadło i tworzona jest republika? Jesteśmy zdani na siebie, i byłoby najlepiej gdybyśmy się wzajemnie wspierali! Ma pan jeszcze ten wóz?

— Nie nadaje się do niczego! Dziurawy od kul.

— A papiery?

— Tak, w kieszeni.

— A więc pana przepuszczą i może pan wziąć mnie ze sobą.

— Można by to tak wykombinować: pan jest z mojej wsi i musiał pan tak samo jak ja jechać za armią swoim wozem. Stracił pan przy tym wszystko, jeszcze więcej niż ja, mianowicie papiery.

— To może się udać. Za wszelka cenę muszę się wydostać z Sedanu.

— A co pana sprowadziło do tego nędznego gniazdka?

— Miałem dostarczyć list Mac Mahona do Metzu. Udało mi się. Dostałem odpowiedź i zaniosłem ją marszałkowi, po tym jak zwiałem Niemcom. Metz nie był jeszcze całkowicie otoczony. Zostałem w armii, bo myślałem, że zwyciężymy. No i teraz siedzę jak w pułapce na myszy. Niech diabeł porwie ten cały pruski ludek!

— Jeśli o mnie chodzi, może porwać cały świat wraz ze mną! Ale przedtem chciałbym jeszcze trochę nacieszyć się życiem. Co będziemy robić dziś wieczorem? Nie moglibyśmy już dzisiaj spróbować wydostać się z miasta?

— To niemożliwe. Nie przepuszczą nawet myszy,

— A więc musimy cierpliwie czekać. Ale czy na pewno jesteśmy tutaj bezpieczni?

— Całkowicie. Ten oficer, któremu zawierzyłem i do którego należy ten dom, umieścił mnie tutaj. Możemy spokojnie pójść spać.

Wcześnie rano obudził ich niezwykły hałas na ulicy. Zeszli na dół do zaułka. Lecz miasto było jeszcze całkowicie zamknięte i nikt przed ostatecznym podpisaniem kapitulacji nie mógł go opuścić.

Wycofali się więc z powrotem do swojej kryjówki.

Gdy koło południa zeszli ponownie na ulicę dowiedzieli się, że kapitulacja została podpisana i nie wojskowym wolno opuścić miasto.

Odważyli się spróbować. Niemiec trzymający straż na zewnątrz zapytał ich o nazwisko i stan; gdy Ojczulek przedstawił swoje dokumenty, zaznaczając, że towarzyszący mu mężczyzna jest jego znajomym i wraz z nim chciałby wrócić do rodzinnej wioski, strażnik nie robił żadnych trudności.

Idąc widzieli ślady wczorajszej walki. Po krótkim czasie dotarli do Douzy, gdzie kuzyn Ojczulka przed kilku laty osiedlił się jako kramarz.

Ojczulek znal dom bardzo dobrze. Otwarli drzwi do izby mieszkalnej, ale aż ich cofnęło. Pomieszczenie było pełne rannych; zostało zamienione w lazaret. W tym samym momencie więżących naprzeciwko drzwiach pojawił się kuzyn, właściciel domu. Ujrzawszy swojego krewnego przeraził się.

— O nieba! Ty tutaj? — wykrzyknął. — Widział cię ktoś?

— Tylko ci, tam w środku.

— Wszedłeś do izby?

— Oczywiście; przecież dotąd to był twój dom,

— Co? A ten głupi chłopak, stoi tu przy drzwiach i nie mówi, że to teraz jest lazaret! A co będzie, gdy cię ktoś rozpoznał? Czekaj, pętaku!

Wymierzył chłopakowi policzek i wprowadził przybyszy na piętro. Dom miał tylko jedna kondygnację. Na dole mieściły się mieszkanie i sklep. Na górze znajdowały się dwie proste, wyłożone drewnem izby i kupiec wprowadził ich do jednej z nich.

— Tu teraz mieszkam — powiedział. — Ta wojna to nieszczęście, ale zarobiłem na mej. Od wczorajszego ranka sprzedałem prawie wszystkie zapasy. Jaka szkoda, że nie miałem więcej! Kim jest ten pan?

— Mój przyjaciel.

— A więc zna cię i twoje… hm obecne położenie?

— Niedokładnie. Wie tylko, że policja ma na mnie chrapkę.

— Ale jak mogłeś odważyć się na przybycie w te okolice?

— Dla mnie wszędzie jest niebezpiecznie. Musiałem się z tobą spotkać, bo potrzebuję pieniędzy; bez pieniędzy nie mogę nic zrobić.

— Dostaniesz tyle ile mogę ci dać. Dokąd chcesz jechać?

— Do Ameryki.

— Masz papiery?

— Mój przyjaciel ma znakomite stosunki w piekle i u diabła! Spojrzał przez okno w dachu. Jego kuzyn zrobił to samo.

— To tylko dokwaterowani.

— Mieszkają u ciebie?

— Tak. To niemiecki rotmistrz ułanów i jego krewni. Ci ludzie także się cieszę, że mają dach nad głowa. Pokoje zostały zajęte na lazaret i dlatego ci państwo zgodzili się na poddasze.

Także kapitan Richemonte podszedł do okna.

— Ci ludzie rzeczywiście tu idą? — zapytał i twarz mu pobladła.

— Tak. Mieszkają naprzeciwko, w drugiej izbie.

— W żadnym razie nie mogą nas zobaczyć! Co oni mają tu do roboty?

— To pańscy znajomi? — spytał Ojczulek.

— Moi najzagorzalsi wrogowie!

— Tfu, do diabla! — zaklął kramarz. — To ci pech!

— Nie możemy także zejść na dół. Są zbyt blisko domu. Kryjówka, kryjówka! Gdzie można by się schować?

— Na górze całkiem pod dachem jest malutkie pomieszczenie.

— Szybko na górę!

— Na górę nie ma drabiny, ani schodów. Musi się pan wspiąć po belkach!

Obydwaj uciekinierzy pomagali sobie nawzajem, aż w końcu znaleźli się na podłodze małej, wąskiej komórki i podczołgali się do środka, tak daleko jak to było możliwe. Ledwie się tam znaleźli, gdy na górę weszło trzech mężczyzn; stary Greifenklau. Gebhard i Richard.

Richard wszedł do pomieszczenia gospodarza.

— Pytał ktoś o mnie?

— Nie, panie rotmistrzu.

— Więc niech pan idzie na dół: proszę nikogo nie wpuszczać na górę. Kramarz posłusznie zszedł na dół. Richard upewnił się, że nikogo nie ma w pobliżu i weszli do leżącego naprzeciw pomieszczenia, nad którym ukryli się obaj uciekinierzy.

Stało w nim kilka krzeseł, stół i dwa łóżka. Było to całe umeblowanie. Na zewnętrz można było wyjrzeć przez okno w dachu.

Hugo von Greifenklau usiadł na krześle: Gebhard i Richard na łóżkach.

— Tak — zaczął Richard. — Podobny wysiłek to zbyt wiele dla dziadka. Cały wczorajszy dzień i noc praca w lazarecie! Powinieneś przespać się tu parę godzin.

— Tak, trochę odpocznę — zgodził się stary. — Ale nie będę mógł zasnąć. Dzieci, nawet nie zdajecie sobie sprawy co się ze mną dzieje! Jestem znowu tutaj na miejscu moich młodzieńczych wy czynów.

Podszedł do okna i wskazał na zewnątrz.

— Tamtędy jedzie się do Raucourt i Chene. Tam, dla bezpieczeństwa śpiewałem piosenkę: Ma cherie est la belle Madeleine. Tam naprzeciwko idzie się do folwarku Jeannette, gdzie podsłuchiwałem wielkiego Napoleona! A tam na prawo droga prowadzi do Boullion, gdzie wówczas… ach, ta kasa, ta wojenna kasa! Chcę pomyśleć, muszę pomyśleć! O mój Boże, nachodzę mnie wspomnienia… wspomnienia!

Trzymał się mocno parapetu i wpatrywał się w przestrzeń. Usta mu drżały, ale stara, pełna zmarszczek twarz miała groźny wygląd.

— Tamtędy szło się do Boullion. Na noc zatrzymałem się w szynku. Potem wzdłuż strumienia, koło tych drzew na lewo mijając chatkę węglarza do wąwozu. Tam Richemonte zabił barona Reillaka. I tam wykopaliśmy… wykopaliśmy tę kasę… i zanieśliśmy… Panie, wszyscy święci, mam, mam! Tak to było! O Boże, Boże… wreszcie, wreszcie przypominam sobie wszystko, co się wtedy stało! Słuchajcie dzieci, muszę wam opowiedzieć!

I zaczął opowiadać. Nagle był sobie w stanie przypomnieć wszystko, każdy szczegół każdą drobnostkę. Opisywał miejsce, w którym po raz drugi zakopali kasę, tak dokładnie, jakby to było wczoraj.

— Musimy tam koniecznie iść — zakończył z młodzieńczym zapałem — dzisiaj albo jutro albo kiedykolwiek, ale niebawem, naprawdę niebawem!

Zamyślony Gebhard milcząc skinął głową.

— Teraz, tylko chciałbym dostać tego łajdaka Richemonte w swoje ręce! Ach, mógłbym z nim stoczyć walkę, dzisiaj jeszcze dzisiaj! Dzieci, nie wiem co się ze mnę dzieje, żyję w takim napięciu! Odpocznę trochę; pójdę spać, a potem pójdziemy po kasę… po kasę… po kasę!

Wstał z krzesła i przysiadł na łóżku.

Gebhard potrząsnął głowa, jakby chciał zaprzeczyć, lecz Richard nie pozwolił mu.

— Zostaw go ojcze! Tak, mech się prześpi. Potem będziemy mogli porozmawiać.

Ujął głowę starego w obie dłonie i troskliwie ułożył na poduszce. Nie minęła nawet minuta, gdy Hugo von Greifenklau spał jak zabity.

— Wysiłek umysłowy był zbyt wielki — powiedział Richard. — Sen go wzmocni. Chodź ojcze, nie przeszkadzajmy mu!

— Dziwne, bardzo dziwne — wymruczał Gebhard.

— Nawet niepojęte! To czego sobie nie mógł przypomnieć przez pięćdziesiąt lat wróciło nagle i to tylko i wyłącznie dzięki temu widokowi. Chodź, niebawem do niego zajrzymy!

Wyszli z pokoju.

Obaj mężczyźni nad ich głowami słyszeli każde słowo: przez szpary w podłodze mogli nawet wszystko zobaczyć.

— Rozmawiali o panu — szepnął Ojczulek.

Kapitan kiwnął głową: wiedział, że bez pomocy nic nie zdziała.

— Czy ta kasa jest tam rzeczywiście?

— Jest dokładnie tak, jak mówił ten stary szatan.

— To byłoby coś akurat dla nas!

— Teraz brakuje nam tylko jednego: pieniędzy. Stąd możemy zabrać wszystko czego potrzebujemy: wóz, szpadle, łopaty i całą resztę.

— Mój kuzyn może skombinować pieniądze. Albo, jeszcze lepiej, weźmiemy go ze sobą. Trzech to więcej niż dwóch.

— Bardzo dobrze. Ale musimy wyruszyć tak szybko, jak to możliwa! Ci ludzie mogę nas uprzedzić.

— Zawołam kuzyna.

Zszedł ostrożnie na dół, a kapitan podążył za nim równie cicho tak, że stary Greifenklau nawet nie drgnął. Ojczulek bardzo prędko wrócił z krewniakiem. Przeprowadzili krotkę, ale mająca gwałtowny przebieg rozmowę.

Tymczasem wrócił cicho spoliczkowany przez kramarza chłopak i przyłożył ucho do drewnianej ściany. Gdy zauważył, że rozmowa dobiegła końca miał zamiar się wycofać, ale w pośpiechu potknął się i plasnął o podłogę. Natychmiast drzwi komórki otwarty się i pojawił się w nich kramarz.

— Podsłuchiwałeś gnojku!

— Nie!

— Czego chcesz?

— W sklepie na dole są ludzie i chciałem pana zawołać; dlatego spieszyłem się i potknąłem.

— No to masz tu za swoje potknięcie!

Spoliczkował go raz jeszcze i szorstko zepchnął ze schodów.

Gdy kwadrans później kramarz i jego dwaj goście opuszczali dom kierując się drogę na Boullion podążał za nimi chłopak z sercem wypełnionym nienawiścią.

A kiedy Richard von Greifenklau wrócił do domu, aby zajrzeć do dziadka chłopak wszedł za nim na schody i zakaszlał, aby ten go zauważył.

— Czego chcesz?

— Oni chcą zabrać kasę.

— Kto? Co? Jak? — pytał zdumiony Richard.

— Ci trzej.

— Jacy trzej?

— Mój szef i dwaj obcy. Przyszli tutaj i schowali się na górze — wskazał na poddasze.

— Tam na górze się schowali?

— Tak, dwóch. Nie znam ich; ale stary był kapitanem. Ten drugi tak go nazywał.

— Opisz mi ich!

Chłopak posłusznie wykonał polecenie.

— O czym rozmawiali?

— Kiedy pan odszedł, ten drugi zszedł na dół do sklepu, nie ten stary tylko ten drugi. Rozmawiali cicho: ale udało mi się usłyszeć, że chcę wyciągnąć jakiś skarb. Potem we dwóch poszli na górę do kapitana. Podkradłem się za nimi i podsłuchiwałem. Chcą wykopać kasę i podzielić między siebie. A gdy już wrócą mają zabić jakichś trzech, nazwiskiem Greifenklau.

— Nie powiedzieli kiedy wrócą?

— Nie.

— Dobrze, mój synu; masz tu pięć franków. Ale teraz nie mów nikomu ani słowa z tego co słyszałeś!

Richard nie budził dziadka, lecz pospieszył do lazaretu, aby opowiedzieć ojcu o ostatnich wydarzeniach.

W czasie opowiadania Richarda oczy ojca nabrały szczególnego blasku. Gdy padło nazwisko jego starego wroga i pojawiła się możliwość stanięcia z nim oko w oko miało się wrażenie jakby opadł z niego welon smutku i zadumy zakrywający go od momentu uwolnienia. Jakaś nowa siła i żądza czynu spłynęła na niego i popychała do natychmiastowego działania.

— Mamy szczęście! — wykrzyknął żywo.

— Oczywiście. Stary sam wpada w nasze ręce!

— A więc do dzieła!

— Tylko bez pośpiechu, ojcze! My pojedziemy konno, a oni są na piechotę. Prześcigniemy ich jeszcze, a w tym przypadku nie będzie to korzystne.

— Dlaczego nie? Ujmiemy ich tam, gdzie ich spotkamy! — Zastanów się, Boullion należy teraz do Belgii. Nawet nie mogę się tam pokazać w mundurze.

— To niedobrze!

— Ale zgodnie z opisem dziadka kasa jest zagrzebana po stronie francuskiej, tam gdzie się z Boullion skręca na prawo, czyli w kierunku zachodnim. Tam ich przyłapiemy to z pewnością nam nie umkną.

— Będzie nam wolno ich zabrać ze sobą?

— Tak. Jeśli aresztujemy ich na francuskiej ziemi i tylko przewieziemy przez Belgię nikt nam nie może tego zabronić. Poza tym zapadnie noc i wszystko okaże się możliwe.

— Kto pojedzie z nami?

— Ty, dziadek, ja i Fritz. Czterech wystarczy. Ale żeby zabezpieczyć się na każdą okoliczność weźmiemy ze sobą także brata Fritza.

— Dostaniecie urlop?

— Jasne. Tym się nie przejmuj! Potrzebujemy oczywiście ubrań cywilnych dla braci Eschenrode i dla mnie. Mam nadzieję, te uda sieje dostać w Sedanie. Ja się tym zajmę. Wyruszamy krótko przed zmrokiem.

— Ale czy dziadek po ciemku odnajdzie to miejsce? To było przecież pięćdziesiąt lat temu.

— Mam nadzieję. A zresztą opisał je tak dokładnie, że nawet sam mógłbym je odszukać.

Pod wieczór wyruszyli w pięciu prowadząc ze sobą luzem trzy konie.

Ponieważ nie byli umundurowani i pozornie nieuzbrojeni nikt ich nie zatrzymywał na granicy. W jednej z przydrożnych karczm Richard dowiedział się, że Richemonte wraz ze swoimi dwoma wspólnikami zatrzymali się tutaj na popas.

To szczególne jakie wrażenie na Hugonie robił widok tej okolicy. Czuł się jak młodzieniec, jechał na czele i pozwolił zatrzymać się ponownie dopiero na przedmieściach Boullion.

— Tutaj jest ta karczma, w której wtedy nocowałem. — powiedział. — Został, jak widzę, dobudowany nowy budynek, ale przecież rozpoznaję stary. Od tego miejsca musimy iść na piechotę.

— A więc zsiadajcie i poczekajcie na mnie! Znajdę jakieś miejsce dla koni. Fritz możesz mi pomóc! — zadysponował Richard.

Pozostawili zwierzęta w stajni przy karczmie i wyruszyli w drogę.

Szli wydłuż strumienia aż do olszyny, tam skręcili w lewo i wspięli się na górę.

Chatki węglarza wprawdzie już nie było, ale pozostałe po niej fundamenty wskazywały że są na właściwym tropie. Stamtąd doszli do wąwozu, który Hugo von Greifenklau rozpoznał natychmiast mimo panujących ciemności i zmian poczynionych przez czas w lesie.

— Tam w środku leżał skarb! — powiedział. — Tam został zamordowany Reillac. Teraz obrócę się na południe. Chodźcie za mną, ale cicho! Ci trzej szubrawcy są z pewnością gdzieś niedaleko.

Wieczór nie był zbyt ciemny, gwiazdy lśniły jasno na niebie. Nie rosły tu także żadne zarośla i bez większych trudności można się było trzymać kierunku.

Droga prowadziła najpierw w dół potem znowu pod górę. Znaleźli się na wzniesieniu i stary przystanął. Mimo swoich lat miał tak ostry słuch, że usłyszał niezwykły dla nocnej pory szelest.

— Pst! — wyszeptał. — Tam w dole jest to miejsce. Słyszeliście? To jakby szpadel.

— Tak. Widzę nawet światło! — potwierdził Richard.

Cicho jeden za drugim zsunęli się w dół. Im byli niżej tym jaśniejszy stawiał się blask latarni. Wreszcie znaleźli się na tyle blisko, że mogli wszystko dokładnie rozróżnić.

Trzej poszukiwacze skarbu zdążyli już wykopać dość głęboką dziurę.

Obok niej stała latarnia. Ojczulek i sklepikarz ryli kilofami ziemię, a kapitan machał łopatą.

— To Richemonte, mój pan szwagier — szepnął Hugo von Greifenklau — i nasz gospodarz z Douzy. Ale kim jest ten trzeci?

— Znam go! — odrzekł Richard tak samo cicho. — Jest to jeden z niebezpieczniejszych przestępców Paryża i musiał uciec z Metzu. Okrążmy ich! Gdy mlasnę językiem napadniemy ich ze wszystkich stron. Najlepiej by było, gdybyśmy strącili ich do dołu. To uniemożliwi im wszelki ruch. Sznury mamy ze sobą.

Podzielili się, aby przestępcy znaleźli się w pułapce. Nagle coś tępo stuknęło.

— Co to było? — spytał kapitan Richemonte.

— To mój szpadel — odpowiedział Ojczulek. — Musiałem trafić na jakiś wydrążony przedmiot.

— Dalej, dalej! Kopiemy w dobrym miejscu: to ona, przysięgam, tak!

Po paru minutach ukazał się kawałek wieka.

— Ha! — wyrzekł chciwie stary. — Tam są pieniądze… tam, tam! Wy psy z Greifenklau, chodźcie tutaj, jeśli macie jeszcze zamiar kwestionować nasze odkrycie!

— Właśnie jesteśmy! — rozległo się za jego plecami.

I już w następnym momencie trzech poszukiwaczy skarbów leżało w wykopanej przez siebie dziurze.

— Niech to diabeł! — ryknął Ojczulek. — Kto to jest? To się wam nie uda!

Wyskoczył z dziury jak pantera z nory. Richard chwycił go. Fritz i Gebhard von Greifenklau pośpieszyli z pomocą. Wywijał dookoła pięściami jak szaleniec.

— Ojczulku, twoje godziny są policzone! Nam się nie wymkniesz, tak jak ci się udało to w Metzu! — krzyknął Richard.

Morderca zorientował się, że grozi mu wielkie niebezpieczeństwo. To zdwoiło, ba potroiło jego i tak niezwykłą siłę.

— Znacie mnie? — zazgrzytał zębami. — To wiecie także, że ze mną nie ma żartów.

Nie dawało się zbliżyć do niego. Walii pięściami i kopał nogami. Przy mdłym świetle latarni udało mu się uwolnić najpierw od jednego potem od drugiego napastnika. Gdyby udało mu się zniknąć w ciemnościach, byłoby ciężko go zatrzymać.

— Na niego! — krzyczał Richard. — Musimy go złapać!

— Spróbuj sam!

Także kramarz starał się wymknąć; ale rzucił się na niego Caligny. Trzymał go mocno, ale aby go skrępować trzeba było dwóch ludzi, a trzej przecież walczyli już z rozwścieczonym Ojczulkiem.

W pierwszym momencie kapitan Richemonte leżał na dnie dziury całkiem spokojnie. Zawsze był bardziej sprytny niż odważny: tak było i teraz.

Dopiero gdy spostrzegł, że Ojczulek zaangażował większość z napastników, uczynił próbę wydostania się. Natychmiast ujrzał przed sobą wysoką postać swojego starego wroga, który stał nad nim z, rękami założonymi na piersiach i zdawał się nie zwracać najmniejszej uwagi na to co się dookoła dzieje.

— Greifenklau! — wyrwało mu się wbrew woli.

— Tak, jestem tutaj. Richemonte! Dzisiaj załatwimy nasze rachunki! — zabrzmiał zimny szorstki glos.

Kapitan spojrzał prędko wkoło oceniając sytuację. Zobaczył, że jest sam na sam z wrogiem: to dodało mu odwagi.

— Tak, dzisiaj wyrównamy rachunki! — odparł. — Dzisiaj policzymy się ostatecznie i ceną będzie twoja śmierć!

Błyskawicznie chwycił za kilof i niespodzianie natarł na Hugona. Ale w starym, dzielnym wojaku obudził się nie tylko duch wojny ale także przytomność umysłu.

Pochylił się, odskoczył na bok i tak grzmotnął przeciwnika pięścią w szczękę, że ten wydał tylko ochrypły okrzyk bólu i wypuścił kilof z ręki, który wbił się w ziemię celując szpicem do góry.

— Psie, to twój ostatni dzień! — wściekł się Richemonte.

Długim susem skoczył na przeciwnika. Hugo von Greifenklau uskoczył w bok i kapitan Richemonte, zbyt sztywny i niezręczny, aby wyhamować cały ciężar ciała runął na ziemię.

Z jego ust wydarł się przeraźliwa krzyk. Leżał bez ruchu.

Hugo von Greifenklau natychmiast pochylił się nad nieprzytomnym kapitanem i związał mu nogi.

Teraz także Ojczulek został obezwładniony.

— Tutaj, do mnie! — krzyknął Caligny.

Hugo von Greifenklau pośpieszył w jego stronę i pomógł związać kramarza. Położono go obok Ojczulka. Kiedy zamierzano podnieść Richemonte aby i jego ułożyć koło kompanów odkryto dopiero wtedy jak straszną odniósł ranę, usiłując wyhamować skok spadł na kilof i nabił się na jego szpic.

— Wyjdzie z tego? — spytał Fritz.

— Może — odpowiedział Richard. — Opatrzmy go na ile to możliwe. Nawet wtedy Richemonte nie odzyskał świadomości.

— Co teraz? — spytał Caligny. — Mamy kasę.

— Ale nie możemy jej stąd zabrać. Musimy to zostawić upoważnionym ludziom. Zakopmy dziurę i to tak, aby nie zostawić najmniejszego śladu.

Zakopali dziurę i udali się w drogę powrotną. W gospodzie w dolinie Richard i Fritz zbudzili stajennego, aby wydal ich konie. Jeńcy zostali związani mocniej i mały pochód ruszył w drogę.

Po pewnym czasie kapitan Richemonte odzyskał przytomność. Niekończące się jęki świadczyły o tym jak cierpi. Minęli prędko Boillion i zbliżali się do granicy francuskiej, przekroczyli ją i wylądowali szczęśliwie na bocznej drodze.

Więźniowie zostali dostarczeni do Sedanu.

Richemonte cierpiał niewymownie: w obliczu śmierci przyznał się do wszystkich przestępstw i grzechów. Jego przesłuchania zajęły dużo czasu: musiały być często przerywane; lekarz używał wszelkich metod, aby odwlec zbliżającą się śmierć. Jednak przyszła.

Na jedno z takich przesłuchań przyprowadzono hrabiego Ralliona.

Wiadomość o śmierci syna bardzo nim poruszyła: ale widok Richemonte prawie go ogłuszył. Z początku wypierał się wszystkiego, lecz w końcu przyznał się do winy i umieszczono go w wiezieniu czekając na decyzję, który sad powinien się nim teraz zająć.

Tak samo potraktowano Ojczulka. Popełnił przestępstwa jedynie na terenie Francji; po zawarciu pokoju musiał zostać przekazany francuskiej prokuraturze. Zanim jednak doszło do procesu i wyroku morderca sam się skazał: pewnego ranka znaleziono go powieszonego w celi.

Kramarz wrócił po pani dniach do domu. Jego żona nie dowiedziała się nigdy jaki był cel jego podróży.


* * *


Po krwawej bitwie pod Sedanem niemiecka armia podjęła marsz, na Paryż, Młody hrabia Caligny–Eschenrode otrzymał zezwolenie przyłączenia się do oddziałów jako sanitariusz. W ten sposób został w pobliżu Madelon.

Jeszcze w dzień po bitwie pod Sedanem Richard von Greifenklau wysłał dwie depesze. Jedna z nich była zaadresowana do hrabiego von Eschenrode, a jej treść spowodowała, że ten Wraz z małżonką udał się natychmiast w drogę do Malmeau, gdzie znalazł się już trzeciego dnia,, aby spotkać się z generałem de Perret. Druga depesza znalazła hrabiego Caligny w Szwajcarii, także i on czym prędzej pojechał do Malmeau.

Zamek Malmeau miał jednak ujrzeć więcej gości Kierunek marszu armii niemieckiej okazał się szczęśliwie wybrany dla wszystkich zainteresowanych i mieli oni możliwość otrzymania krótkiego urlopu, pewnego pięknego więc dnia przed bramą zamiku pojawiła się większa ilość powozów i jeźdźców, którym na powitanie wyszedł jako pierwszy nie kto inny jak pan malarz artysta Hieronim Aureliusz Schneffke.

— Pan tutaj sierżancie? — zdziwił się Richard.

— Melduję posłusznie, że tak! — i wskazując na obandażowane czoło, dodał: — Ten pudding, który porysował moja czaszkę, był z wyjątkowo twardego ciasta. Dwa włosy dalej i już nie byłoby przynajmniej jednego, albo mojej głowy albo granatu.

Nastąpiły powitania, pozdrowienia, potrząsania dłońmi: potem niesłychany chaos pytań i odpowiedzi. Następnie goście zasiedli do stołu.

Stary generał von Eschenrode i jego żona, a także hrabia Caligny dowiedzieli się, co Bajazzo, którego czekała kara dożywotniego więzienia, zeznał o porwaniu dzieci: namówili go do tego Richemonte i Rallion, aby się zemścić.

Richard von Greifenklau przedstawił swojej rodzinie piękną Marion i cieszył się widząc ich akceptację.

Tylko jedna okoliczność rzucała cichy cień: Hassan i Saadi przepadli gdzieś od przedwczoraj a wraz z nimi Liama. Hassan zostawił list, w którym pisał, że Liama należy do Saadiego, że nigdy nie czuła się szczęśliwa tu, gdzie wszystko było dla niej obce, i że odchodzi ze swoim mężem, Allah il Allah we Muhammed Allah.

— Teraz nie mam nikogo poza tobą,! — powiedziała Marion do Richarda.


* * *


Także Hieronim Aureliusz był szczęśliwy ze swoją piękną Marią Melac i z pomocą, po książęcemu hojnej klienteli Deephill–Bas–Montagne, mógł żyć bez trosk poświęcając się całkowicie sztuce.

Niegdysiejsza baronowa de Saint–Marie nie była w stanie znieść utraty Ortry, które jako zadośćuczynienie za Jeanette przeszło prawnie w posiadanie rodziny Greifenklau, Pewnego ranka krótko po zakończeniu wojny, znaleziono ją martwą we własnym łóżku — zażyła truciznę. Jej obłąkany mąż został oddany do zakładu, gdzie spędził resztę swoich dni, prześladowany często przez krwawe wspomnienia. Richard von Greifenklau przywiązał się całym sercem do jego syna Aleksandra, swojego byłego wychowanka i zabrał go do siebie do Berlina. Dał mu solidne wykształcenie, a .Aleksander okazywał mu przywiązanie.

Hugonowi von Greifenklau dane było przeżyć jeszcze długie, szczęśliwe dni w otoczeniu rodziny, Gebhard, pod czułą opieką Idy, swojej cichej i troskliwej żony, odżył na nowo: brał znowu udział w codziennym życiu, wspominał chętnie swoje wyprawy badawcze i lubił w rodzinnym kręgu snuć wspomnienia ze wszystkich krajów, które odwiedził, tylko o strasznych latach podziemnego uwięzienia nie mówił prawie nigdy.

Były to długie godziny, gdy przed oczyma duszy uważnie słuchających, przesuwały się barwne obrazy z dziejów rodziny Greinfenklau: droga do Waterloo, niesamowita tajemnica Marabuta, niebezpieczne przygody szpiega z Ortry, los napoleońskiej kasy wojennej, za której odnalezienie panowie na Greifenklau otrzymali jeszcze w czasie wojny dużą nagrodę.

Podczas takich wieczorów nawet stary generał von Eschenrode stawał się rozmowny i wtedy raz jeszcze podążano niezbadanymi drogami miłosierdzia bożego, które doprowadziło do odzyskania uznanych za nieodwołalnie stracone; dwojga dzieci, dzięki naprawdę dziwacznemu znakowi rozpoznawczemu: dwom kłom pewnego afrykańskiego lwa.

* Tłumaczenie Staryisław Łempicki — Henryk Heine Poezje wybrane, Wrocław 1?51, Zakład Narodowy im. Ossolińskich


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Karol May Cykl A pokój na Ziemi (2) Państwo Środka
May Karol Na Dzikim Zachodzie Upior z Llano Estacado
May Karol Na Dzikim Zachodzie Bialy wodz Indian
May Karol Klasztor della Barbara (www ksiazki4u prv pl)
May Karol Maskarada w Moguncji (www ksiazki4u prv pl)
May Karol Szatan i Judasz 02 06 Pogromca Yuma
May Karol W dzunglach Bengalu
May Karol 05 Winnetou w Afryce
May Karol Walka o Meksyk (SCAN dal 787)
May Karol Dzebel Megaham(3248)
May Karol Szatan i Judasz 02 08 U stóp puebla
May Karol W Kraju Mahdiego 2#3
12 May Karol Jego krolewska mosc (SCAN dal 1030)
May Karol Szatan i Judasz 02 02 Klęska Szatana
May Karol Szatan i Judasz 02 10 Ocalone miliony
May Karol Rod Rodrigandow 08 Rapier i Tomahawk
May Karol SĘPY SKALNE
12 May Karol Jego Krolewska Mosc
May Karol Rod Rodrigandow 05 Ku Mapimi

więcej podobnych podstron