Karol May Cykl A pokój na Ziemi (2) Państwo Środka


Karol May




Państwo Środka


Tytuł oryginału: Und Friede auf Erden II

Tłumaczenie: Ewa Kowynia



W Oleh–leh


Oleh–leh jest niedużym miastem, zbudowanym prawie całkowicie z drewna. Domy są zaprojektowane w ten sposób, żeby panował w nich jak największy przewiew, a zarazem dawały schronienie przed gwałtownymi ulewami monsunowymi. Szeroki, z grubych pali, zbudowany pomost sięga daleko w morze, ale większe statki nie mogą do niego przybijać. Każdy pasażerski parowiec wzbudza tu wielkie zainteresowanie i wtedy na pomoście kłębią się kolorowe tłumy tubylców. Przybyliśmy bez zapowiedzi i niegdzie nie było żywego ducha.

Postanowiliśmy, że nie będziemy zatrzymywać się w mieście, lecz od razu udamy się kolejką w górę do Kota Radjah, aby jeśli to tylko możliwe, zamieszkać w kratongu, jak przedtem Waller. Załatwienie wszelkich formalności w urzędzie portowym pozostawiliśmy Tomowi. Na molo przywitał nas urzędnik, którego pierwszym pytaniem było, czy posiadamy broń. Jeśli tak, to mieliśmy ją zdać, a przy zaokrętowaniu oddano by ją nam z powrotem. Pokazaliśmy rewolwery; cięższa broń miała nam być dostarczona później. Gdy spytaliśmy o przyczynę takiego zarządzenia, mężczyzna spojrzał na nas badawczo i zapytał, czy jesteśmy Anglikami. Raffley odpowiedział zwięzłym „tak”.

— Więc mogę tylko tyle powiedzieć, że nie będziemy panom zawracać głowy formalnościami — wyjaśnił urzędnik. — Nie dopytuję się o paszporty i nazwiska panów, bo widzę, że mam przed sobą dżentelmenów. Ale teraz mamy sporo kłopotów z tubylcami, a jakieś europejskie państwo dostarcza im potajemnie broń. Rozumiecie panowie? Możecie panowie zostawić broń albo tu, albo na statku.

— Well, a więc wybieramy drugie wyjście — rozstrzygnął Raffley. Oddaliśmy nasze rewolwery załodze i wtedy mogliśmy pójść tam, gdzie nam się żywnie podobało. Nie pytano nas nawet o przedmioty podlegające ocleniu.

— Holendrzy postępują bardzo przyzwoicie — zauważył Tsi.

— Tak, ale chyba zanosi się na wojnę między nimi a tubylcami — dorzucił gubernator. — Zjawiliśmy się w najmniej odpowiednim momencie. Zobaczymy, czy uda się nam dotrzeć do celu.

— Bez wątpienia!

Tsi odezwał się tak zdecydowanym tonem, że gubernator zwrócił się do niego z przyjacielskim, choć sarkastycznym śmiechem:

— Skąd, w takiej sytuacji, bierze pan takie przekonanie? Okup mamy wprawdzie przy sobie, ale wydaje mi się, że bardziej niż tych pieniędzy potrzebować będziemy wpływów, sprytu i odwagi oraz jeszcze paru innych rzeczy, zwykle bardzo obcych lekarzowi.

Tsi spojrzał mu prosto w oczy i odpowiedział łagodnie:

— Dziękuję, milordzie! Znam lekarzy, którzy umieją postępować odważnie i sprytnie; ale to nie jest najważniejsze. Zasadniczą sprawą jest to, że przysiągłem sobie, iż miss Waller odzyska ojca, jeśli on tylko jeszcze żyje. I zamierzam dotrzymać przyrzeczenia.

— Także wtedy, gdyby pan był zdany tylko na siebie?

— Także wtedy.

— Założymy się?

Oczy Chińczyka zabłysły. To, że gubernator proponował mu zakład, stawiało go z nim na równi.

— Tak — zgodził się natychmiast.

— O co?

— O co pan tylko chce!

Rozmawialiśmy idąc. Molo zostawiliśmy już za sobą, a teraz znajdowaliśmy się na początku szerokiej drogi, z lewej strony zabudowanej domami, a z prawej ocienionej drzewami. Prowadziła ona od portu do bazaru tubylców i do dworca. Gubernator zatrzymał się, zlustrował Chińczyka wzrokiem od stóp do głów, jakby go ujrzał po raz pierwszy i spytał zdumiony:

— Wie pan, co ryzykuje?

— Nie ryzykuję nic! — odrzekł Tsi, a jego słowa zabrzmiały bardzo skromnie.

— Dobrze! Powiedzmy dwadzieścia funtów, pięćdziesiąt funtów, sto funtów, tysiąc funtów?

— Dwa tysiące funtów, pięć tysięcy funtów, dziesięć tysięcy funtów? — ciągnął, uśmiechając się, Chińczyk.

— Człowieku! Pan chyba oszalał! — wykrzyknął gubernator.

— Dlaczego akurat ja? Czy każdy, kto stawia pieniądze na zdrowie lub chorobę, śmierć lub życie innego człowieka, nie jest według pana szalony?

— Możliwe! Tak sprawa jest tak interesująca, jak żadna inna. Musi zostać rozstrzygnięta orężem! Gdybyśmy tak mogli gdzieś usiąść!

Rozejrzał się, po czym wskazał ręką na parę domów opodal i mówił dalej:

— Tam jest jakiś sklepik. Widzę butelki i parę krzeseł na otwartej werandzie. Well! Chodźmy!

Bardzo poruszony pospieszył naprzód, a my za nim. Na twarzy Raffleya pojawił się zatroskany wyraz i stłumionym głosem powiedział do mnie:

— Czy mi się wydaje, Charley, czy pański znajomy stroi sobie żarty z mojego krewniaka?

— To wykluczone — zapewniałem go.

— Ale te sumy!

— Cierpliwości! Tsi jest człowiekiem honoru.

— Well! A więc ta sprawa jest rzeczywiście fantastycznie zajmująca! Wreszcie jakiś poważny zakład bez oglądania się na byle grosz! Charley, niech mi pan sprawi tę przyjemność i założy się ze mną, że Tsi nie ma wystarczająco dużo pieniędzy!

Nie ma mowy! Poza tym z całą pewnością wygrana byłaby moja. Ten Chińczyk nie blefuje.

A więc odmawia pan? Straszny z pana człowiek! I ma takie sztywne poglądy!

— Proszę tak nie mówić, sir. Bo założę się z panem i to tak wysoko, że to pan okaże się tym, który odmówi.

— Co? — wykrzyknął podniecony. — Z panem założę się o co pan zechce.

— Naprawdę?

— Tak! Już samo skłonienie pana do założenia się byłoby czymś o wiele bardziej nadzwyczajnym niż pakt, jaki zawarli mój wuj i pański Tsi. I zmuszę pana, słyszy pan Charley, zmuszę pana do tego, powtarzając raz jeszcze, że jest pan nieużytecznym człowiekiem o sztywnych poglądach!

— Dobrze! A więc załóżmy się!

— Że Tsi nie ma wystarczająco dużo pieniędzy?

— Maje z pewnością!

— A więc o co się założymy? Niech pan coś zaproponuje! Wchodzę we wszystko!

— Cierpliwości! Najpierw usiądźmy!

Dotarliśmy do wskazanego przez wuja budynku. Przed nim, jak przed pozostałymi domami, znajdował się mały ogródek, z którego parę drewnianych schodków prowadziło na werandę. Z niej wchodziło się do czysto urządzonego sklepiku, gdzie panował taki porządek, jakby przeznaczony był do odpoczynku raczej, niż do zarabiania pieniędzy.

Gubernator ustawił krzesła wokół stołu. Usiedliśmy. Sejjid kucnął na zewnątrz, na schodkach. Zamówiliśmy lemoniadę. Musiała zostać najpierw przygotowana, a że rym zajął się sam właściciel, mogliśmy więc bez świadków przejść do ustalenia warunków zakładu.

— A więc zajmijmy się uporządkowaniem naszej sprawy! — rozpoczął gubernator. — O ile się zakładamy?

— O ile pan chce? — odrzekł Tsi.

— Dobrze! Nie chcę pana zrujnować. Powiedzmy zatem tysiąc funtów. Czy ma pan…

— Stać! Cisza! — prędko wszedł mu w słowo Raffley. — Do tej pory wam było wolno mówić, ale teraz przyszła kolej na mnie i Charley’a.

— Jak to?

— Założę się z nim.

— Nawet we śnie nie przyszłoby mi to głowy! — zarzekał się dear uncle.

— Ale jemu przyszło! I to na jawie!

— A ja się założę z panem, o co pan zechce, że on w to nie wejdzie!

Raffley już chciał skorzystać z okazji i zaproponować trzeci zakład, ale wtrąciłem się wyjaśniając gubernatorowi:

— Rzeczywiście jestem gotów do złamania zasady. Ale pierwszy

i ostatni raz.

— Naprawdę zrobi to pan? — spytał z niedowierzaniem.

— Tak.

— Wspaniałe! Nieprawdopodobne! Co za wyjątkowy dzień! Ale proszę mi nie mówić, że to jedyny wyjątek! Kto raz zaczął, ten nigdy nie może przestać.

— Sza! Kto przegra ten zakład, ten nie założy się już nigdy więcej.

— Natychmiast założę się z panem, że on znowu się założy! Ale powiedzcie, jak do tego doszło i o co się zakładacie?

John Raffley odpowiedział w moim imieniu:

— Ja powiem, bo jeszcze mr Tsi mógłby to wziąć za złe Charleyowi. Ja mianowicie twierdzę, że mr Tsi nie jest w stanie postawić tak wysokiej sumy, a Charley zakłada się, że jest przeciwnie. Tak więc do naszego zakładu doszło wcześniej niż do waszego. A więc, o co się zakładamy? Jestem gotów na wszystko.

— Nie o pieniądze — odezwałem się.

— Nie? A dlaczego nie?

— W tej dziedzinie nie mogę się z panem równać. Musimy znaleźć coś innego, gdzie nie ma różnic.

— Zgoda! Cała ta sprawa jest z minuty na minutę bardziej pasjonująca. No, dalej!

— Tak, tryska pan radością. Ale ja traktuję to nie jak zabawę; ten zakład to poważna sprawa. Powiedziałem, że kto przegra, ten już nigdy więcej nie będzie się zakładał. Przyjmuje pan każdą stawkę?

— Tak. Ja zawsze dotrzymuję słowa!

Dobrze! Postawmy zatem przyzwyczajenie przeciw przyzwyczajeniu. Żądam mianowicie od pana pańskiej namiętności do zakładania się!

Jego twarz momentalnie zmieniła wyraz. Przez dłuższy czas spoglądał na mnie bez słowa, po czym powiedział powoli:

— Ach, więc to spisek, doskonale przemyślany spisek!

— Rzeczywiście, to prawda!

— Charley, wiele pan ryzykuje! Stawia pan naszą przyjaźń na ostrzu noża!

— Wiem. Ale wiem także dlaczego!

— No, dlaczego?

— Mogę to panu powiedzieć tylko w cztery oczy!

— Ale ja chcę to wiedzieć już teraz! Rozkazuję panu, aby pan mówił!

Radosny jeszcze do niedawna nastrój, prysł jak bańka mydlana.

— Dobrze, skoro pan rozkazuje, to posłusznie…

— Stop, nie tak! — przerwał mi spiesznie. — Dziękuję panu, Charley za dyskrecję. Nie mam panu nic do rozkazywania. Mówiłem bez zastanowienia. Ale proszę, aby podał nam pan powody.

— To bardzo proste: musi pan przegrać, bo ten nałóg zakładania się, przynosi panu ujmę.

— Ach tak! A więc to jednak spisek!

— Oczywiście! Zmusił mnie pan do rzeczy bardzo przeze mnie nie lubianej i teraz, czy się to panu podoba czy nie, ja, jako ten przymuszony wypełnię ją tak doskonale, że na nic więcej nie pozostanie już miejsca. Z zasady nigdy się nie zakładam — mówiłem to już setki razy. Ale jeśli już robię wyjątek, to chcę wygrać nie tylko ten jeden zakład, ale za jednym zamachem wszystkie przyszłe, jakie mógłby zawrzeć mój przeciwnik.

— Przyprawia mnie pan o drżenie! Co za szatański pomysł!

— Nie wprost przeciwnie! Ciągle mi pan powtarzał z pełną powagą, że moja niechęć do zakładania się stanowi wstydliwą planie na moim charakterze. A ja przeciwnie, uważam, że nie byłoby doskonalszego dżentelmena niż sir John Raffley, gdyby się mu udało poskromić jego nałóg zakładania się przy każdej okazji i to o znaczne sumy pieniędzy. Pieniądze to nie tylko metal. Za nimi stoją praca i troski, wysiłki i wyrzeczenia wszystkich pana przodków i ich poddanych. W tych kawałkach złota ucieleśnione są cały pot i łzy wszystkich zmarłych pokoleń. Pieniądze są zarazem boską i szatańską zapłatą, zależnie od tego, jak zostały zdobyte. A w pańskiej mocy leży sposób, w jaki zostaną użyte. Może pan zawarte w nich łzy rozpaczy przemienić w łzy radości. Ale zakładając się nigdy pan tego nie dokona. Chcę oduczyć pana zakładania się, jeśli pan przegra, to jednocześnie wygra pan tym jednym zakładem więcej niż wygrał pan dotychczas i jeszcze mógłby w życiu wygrać. Pan nie zdobył samodzielnie swojego majątku, więc pan nie zna złych duchów, jakie go zamieszkują. Gdy pan się tak z nim zabawia, zabawia się pan również z nimi. Chcę tak odmienić pańską zabawę, aby złe duchy zamieniły się w dobre. Sir Johnie Raffley’u stoi pan przed poważnym zadaniem. Chce się pan ze mną założyć czy nie? Dopuszczam możliwość, że się pan wycofa.

Spojrzał na mnie z niemożliwym do opisania wyrazem twarzy i uśmiechając się skinął głową.

— Dotrzymam słowa i założę się. Zgadzam się na pańską stawkę. Ale co pan postawi? Oczywiście także ulubiony nawyk!

— Tak. Wie pan, że palę tak samo namiętnie, jak pan się zakłada. Napawa mnie to taką samą rozkoszą, jak pana tamto. Stawiam mój nałóg palenia przeciwko pańskiemu nawykowi zakładania się. Tak bardzo mi zależy na tym, aby pan pojął prawdziwą wartość pieniądza. Stanie się on wtedy w pańskich rękach błogosławieństwem dla tysięcy.

— Mój Charley! — wykrzyknął. — Stary, poczciwy Charley! Well! Niech będzie! Przybijmy!

Podaliśmy sobie dłonie. Gubernator uznał, że należy uspokoić Raffley’a.

— Bez obaw, dear nephew! Wygra pan ze mną! Ale dzisiejszy dzień jest naprawdę wspaniały. Nigdy jeszcze nie doszło do dwóch takich zakładów w tak krótkim czasie. A teraz ustalmy warunki naszego!

Przyniesiono lemoniadę. Była podana w małych szklankach, a my, z powodu upału, mieliśmy wielkie pragnienie. Wypiliśmy i zamówiliśmy raz jeszcze, pozbywając się tym samym ponownie właściciela. Gubernator zwrócił się do Tsi:

— Tak więc stawiam tysiąc funtów.

— Ja także — zgodził się Chińczyk.

— Wypłacane gotówką, a nie czekiem. Charley będzie kasjerem!

— Zgoda! — odparł Tsi.

— Co? Ach, pan pewnie nie wie, jaki jest przelicznik! Tak więc należy od razu zdeponować gotówką w funtach, niezależnie od tego, skąd pochodzą pieniądze?

— Zgadzam się.

— Well! I o co się zakładamy? Pan twierdzi, że jest w stanie uwolnić ojca miss Waller?

— Tak, chcę tego.

— Bez naszego okupu i pomocy?

— Tak.

— W jakim terminie?

— Prędzej niż pan by to zrobił, milordzie!

Pewność siebie Chińczyka niesłychanie podnieciła gubernatora.

— Co za wyjątkowy, młody człowiek! — wykrzyknął nieomal z gniewem. I chce się pan założyć o tysiąc funtów?

— Chętnie!

— Niech pan posłucha i się namyśli! Bo będę skrupulatnie przestrzegał wypełnienie warunków zakładu. Ma pan jeszcze czas wycofać się. Wiem, że Chińczycy postępują czasami bez zastanowienia.

Zabrzmiało to obraźliwie, lecz Tsi odpowiedział uprzejmie.

— Chiny nie potrzebują względów Anglii w żadnej postaci.

— Dobrze, a więc załatwione! — rozstrzygnął gubernator rozdrażniony do ostatnich granic spokojem Chińczyka. — Proszę wyłożyć pieniądze.

— Najpierw pan, ponieważ pan jest lordem, a ja tylko gościem na pańskim jachcie,

Dear uncle czuł z pewnością, że przeciwnik pobił go na głowę. Wyciągnął portfel i zaczął liczyć. Po chwili zwrócił się do Raffley’a.

— Mam tylko tyle, ile myślałem, że będę dzisiaj potrzebował, dwadzieścia pięć funtów. Poproszę o tysiąc funtów.

Nephew uncle spojrzał na niego ze dziwieniem, opuścił monokl na sam czubek nosa i powiedział:

— Co pan sobie myśli, sir? Ja także nie mam ze sobą całego majątku, lecz tylko tyle, ile będziemy potrzebowali dzisiaj i jutro.

— Well! A okup? Ten ma pan chyba przy sobie?

— Oczywiście! Ale te pieniądze należą do miss Waller, żaden dżentelmen nie pożycza od dam. A nawet gdyby dobrowolnie go panu ofiarowała, to nie zgodziłbym się na to, bo nie możemy nic z niego uszczknąć, musząc wykupić jej ojca.

— Co za nieprzyjemna sytuacja! A pan, Charley?

— Mnie także jest bardzo przykro! — odpowiedziałem. — Mogę służyć jedynie dwoma tysiącami guldenów, a to prawie nic. Mój obiegowy list kredytowy to przecież nie gotówka.

Gubernator westchnął głęboko raz po raz i w końcu wyrzekł:

— Tak więc muszę przyznać bez bicia, że nie jestem w stanie się wywiązać. Ale i pan także nie?

Tsi, do którego były skierowane to słowa, wyciągnął portfel, wyjął z niego dwa tysiące funtów w banknotach Bank of England i położył je na stole.

— Tysiąc dla mnie i tysiąc dla pana, milordzie, bo mam przecież nadzieję, że pozwoli pan, abym za niego założył. Zwłaszcza, że uzgodniliśmy, że pochodzenie pieniędzy nie jest ważne.

Poczciwy wujaszek spojrzał na niego. Widać było, że pragnie coś powiedzieć. Ale nie od razu był w stanie wykrztusić choćby słowo. Wtem do sali wrócił właściciel sklepu, to przywróciło gubernatorowi mowę. Przysunął pieniądze w moją stronę i powiedział:

— Niech pan to weźmie, Charley i dobrze przechowa aż do momentu rozstrzygnięcia zakładu! A panu, mister Tsi, mam do powiedzenia tylko tyle, że spokojnie zniosę wymierzony mi policzek, ponieważ na niego zasłużyłem. To nie takie proste, jakby się zdawało, założyć się o coś z Chinami.

— Zwłaszcza, że nie jest się jedynym, który otrzymał policzek — dorzucił Raffley.

— Jak to nie jedynym? — dopytywał się jego krewny.

— Niech pan nie myśli tylko o sobie, ale także o mnie! Przegrałem z Charleyem!

Wuj spojrzał na niego ze zdumieniem, bo takiej konsekwencji swego własnego zakładu wcale nie przewidywał. Wtem do jego świadomości dotarła strata, jakiej doznał John. Skoczył przerażony na równe nogi i wykrzyknął:

— To prawda! Mister Tsi mógł postawić pieniądze. Postawił nawet za mnie. Biedny, biedny Johnie! A teraz już nigdy nie wolno się panu założyć!

— Nigdy więcej — poważnie potwierdził Raffley i zwracając się do mnie ciągnął — przegrałem i dotrzymam słowa. Nie będzie mi łatwo przyzwyczaić się do tej myśli. Chciałbym się gniewać, a jednak nie mogę. Oto moja dłoń. Pan już pozwolił mi odczuć, czym będzie ta wygrana, która dla mnie jest stratą. Tak więc: już nigdy więcej się nie założę! Ty straszny człowieku, z pewnością opisze pan to, w któreś ze swoich książek.

Słysząc to Mary Waller włączyła się rozmowy, pytając ku mojemu przerażeniu:

— To pan pisze książki? Nic o tym nie wiedziałam! Jest pan pisarzem?

Obaj Anglicy pojęli, w jakiej znalazłem się sytuacji. Znali mnie. Wiedzieli, że gdybym musiał sam odpowiedzieć, wyznałbym prawdę. Dlatego też gubernator wyręczył mnie:

— Co? Pisarz? Ani mu to w głowie! Tak, kiedyś popełnił jakąś książkę, nawet bardzo uczoną; sądzę… sądzę, że na jakiś astronomiczny temat. Książka miała wielki nakład i dlatego John pozwolił sobie na tę żartobliwą uwagę!

Mimo, że argument został sklecony naprędce, wy starczył jednak, aby uchronić mnie przed niebezpieczeństwem zdemaskowania. Jak duże było to niebezpieczeństwo, wskazywała odpowiedź Mary.

— Ach, to tak! A już myślałam, że mam do czynienia z kolegą po fachu mojego ulubionego pisarza.

I wymieniła moje nazwisko.

— Jego pani czyta? Ja także! — wtrącił John. — Jego działa zajmują sporo miejsca w mojej bibliotece.

— Doprawdy? Powinnam była to wiedzieć! Poprosiłabym pana o jedno, którego jeszcze nie czytałam.

— Które to?

— Na tamtym świecie. Opowiadano mi, że treść odpowiada tytułowi do tego stopnia, że nie trzeba mieć zbyt wielkiej wyobraźni, aby odczuć czym jest brama otwierana przez Anioła i śmierć.

— Pożyczę pani tę książkę. Gdybyśmy mieli pozostać dłużej w Kota Radjah niż zakładam, to każe ją pani przynieść ze statku.

Wiem z całą pewnością, że są ludzie, którzy mają za złe pisarzowi, gdy w swych dziełach opisuje ich samych. Ale ja jako pisarz kroczę swoimi, jeszcze nieprzetartymi ścieżkami i nie daję się powodować wpływami żadnej szkoły literackiej czy przepisom i odważnie mówię to, co mam do powiedzenia. Wspomniana książka należy właśnie do takiego gatunku. Warunki zakładów zostały ustalone. Tak więc zapłaciliśmy rachunek i wyszliśmy. Od sklepu do dworca nie było daleko i, gdy do niego dotarliśmy, okazało się, że akurat podstawiony został nasz pociąg. W tych okolicach komunikacja jest ożywiona tylko w czasie przybijania do portu lub wypływania wielkich parowców. Dzisiaj byliśmy jedynymi białymi pasażerami i dlatego mogliśmy mówić o szczęściu. Na górę jedzie się bardzo krótko. Po drodze wuj powiedział, że nie możemy wszyscy naraz pojawić się u gubernatora. On sam złoży mu wizytę, a my mamy poczekać na niego w hotelu. Przypuszczał słusznie, że jemu, byłemu gubernatorowi Cejlonu łatwiej będzie uzyskać odpowiednie mieszkanie, niż komuś innemu. Rozstaliśmy się więc zaraz po przybyciu do Kota Radjah.

My podążyliśmy w stronę hotelu Rosenberg. Stoi on na pustym placu i połączony jest ze sklepem, dużo większym od tego w Oleh–leh, gdzie piliśmy lemoniadę. Usiedliśmy w wesoło zaprojektowanym podcieniu otaczającym salę jadalną i znowu kazaliśmy podać sobie lemoniadę, ulubiony napój tych gorących stron. Gdy ją przyniesiono, Mary spytała obsługę, czy w ostatnim czasie nie przyszedł list z Colombo do wielebnego Wallera. Nadany został do Penengu, do hotelu East and Oriental, a tam dowiedziała się, że odesłano go tutaj. Kelner poszedł to sprawdzić.

Myślałem, że już go dostała zanim udała się z ojcem w góry, teraz usłyszałem, że było odwrotnie. Minęło parę minut i kelner wrócił wraz z listem. Była to podwójna przesyłka i po jej grubości domyśliłem się, że zawierała notes Mary. Otwierając ją, wyjaśniła:

— W Indiach spotkaliśmy się z dobrym znajomym, u którego zostawiłam mój notes. Gdyby się nie odnalazł byłaby to dla mnie wielka strata, ale nie ze względu na jego zawartość. Przypomina pan sobie te cztery linijki, które wiatr przywiał mi do stóp w Kairze, przed hotelem Continental?

— Tak — odpowiedziałem.

Stoję przed zagadką, która…

Nie dokończyła, bo właśnie przez dziedziniec przeszedł Malaj z naręczem kwiatów, podszedł do nas i zaoferował jeden bukiet. Było to w tych stronach normalną rzeczą i nie budziło zdziwienia. Lecz nagle wydarzyło się coś nieoczekiwanego. Bo gdy wręczyłem Malajowi pieniądze, a on położył kwiaty przed Mary, to okazało się, że było tam coś jeszcze, mianowicie osobliwie wycięta połówka orzecha betelu.

W tej samej chwili nadszedł gubernator. Ujrzawszy połówkę skorupy, wziął ją i poprosił od Mary, aby podała mu swoją. Obydwie pasowały dokładnie do siebie. Wtedy zwrócił się do Malajczyka:

— Mówisz po angielsku?

— Tyle ile potrzebuję — odpowiedział i bez cienia obawy spojrzał wprost na gubernatora.

— A co zrobisz, gdy każę cię aresztować?

— Nic. Ja sobie poradzę, ale ten tuwan, czyli pan będzie zgubiony.

Gubernator zwrócił się teraz do Tsi:

— Pan ma zamiar uwolnić go bez naszych pieniędzy i bez naszej pomocy. Ma pan teraz okazję! Tego właśnie dotyczy nasz zakład.

— Najpierw pan, milordzie! — roześmiał się Chińczyk. — Proszę wypytać tego człowieka. Przecież najpierw musi pan wiedzieć, jak łatwym albo jak trudnym jest uwolnienie mister Wallera.

Tymczasem jednak głos zabrał Raffley pytając Malajczyka:

— Skąd znasz lady i jak się tu znalazłeś?

— Byłem przy pożarze świątyni, a także przy naradzie wodzów i mogłem sobie dokładnie obejrzeć córkę przybysza — odpowiedział tubylec. — Następnie wysłano mnie tutaj, aby na nią poczekać. Podążam za wami od samego portu, jechałem z wami pociągiem, a teraz kupiłem kwiaty i przyniosłem je lady.

— Gdzie jest jej ojciec?

— Tego nie mogę powiedzieć. Jest bardzo chory, ale jeszcze żyje. Bardzo za nią tęskni i zostaje jej oddany, gdy tylko otrzymam pieniądze.

— Nie dostarczysz ich dopóty, dopóki jego tu nie przyprowadzisz.

— To niemożliwie. Wodzowie pokazami tuwana, wyłącznie pod warunkiem wypłacenia im żądanej sumy, co do grosza.

— A więc pojedziemy z tobą i sami z nim porozmawiamy.

— Nie wolno mi pojawiać się z kimkolwiek. To tyle, więcej nie powiem ani słowa. Czekam na odpowiedź. Za dziesięć minut odchodzę ale wtedy tuwan będzie musiał umrzeć. Powiedziałem całą prawdę a teraz nie wyciągnięcie ode mnie ani słowa.

Odsunął się parę kroków, wsadził rękę pod sarong, gdzie najprawdopodobniej ukrywał kris, sztylet malajski. Sarong to długi kawałek materiału owinięty wokół bioder jak damska spódnica i sięgający do kostek.

Mary wyraźnie się przelękła, ale nie wyrzekła ani słowa.

— Nie ma innej rady — westchnął Raffley — jeśli nie chcemy, aby mister Waller znalazł się w wielkim niebezpieczeństwie, musimy wypłacić pieniądze.

— Rzeczywiście sytuacja jest bez wyjścia! Ale nic innego nie możemy zrobić! — zgodził się gubernator. — Od razu widać, że ten człowiek nie powie ani słowa i za dziesięć minut pójdzie sobie. Ale gdy raz pozbędziemy się tych pieniędzy, to można postawić jeden do tysiąca, że oni je zabiorą, a więźnia nie wydadzą. Co o tym myślisz, Charley?

— Zdajmy się na mr Tsi! — odpowiedziałem.

Chińczyk kiwnął do mnie głową z uśmiechem i spytał wuja:

— Tak więc chce mi pan przekazać tę sprawę, milordzie?

— Oczywiście! Tu przecież chodzi o zakład! — odpowiedział zapytany.

— Proszę się zatem nie dziwić. Bardzo dobrze wiedziałem, co czynię zakładając się z panem. Odkąd usłyszałem o orzechu betelu, byłem pewny swego. Niech pan uważa, jak szybko wykonane zostaną wszystkie moje polecenia! Wie pan już, gdzie będziemy mieszkać?

— W kratongu. Ten holenderski mijnheer był bardzo życzliwy. Oddał nam do dyspozycji sąsiadujące ze sobą, komfortowe pokoje, które właściwie są przeznaczone tylko dla zaproszonych gości.

— To bardzo dobrze.

Tsi wyciągnął swój portfel, wyciągnął z mego małą karteczkę, zamoczył pędzelek do tuszu w lemoniadzie i zaczął pisać. Zdołałem dostrzec, że po drugiej stronie kartki napisane było tłustym drukiem trzy chińskie słowa. Drugą, czystą stronę zapisał innymi znakami. Następnie przywołał Malajczyka i zapytał go:

— Po kształcie orzecha poznaję, że znasz nasze trzy słowa. Umiesz je tylko wymówić czy także przeczytać?

Twarz mężczyzny ulegała nagłej zmianie. Chłód ustąpił ciepłemu wyrazowi.

— Umiem je także przeczytać — odpowiedział. — Takiemu, który umie tylko mówić nie zaufano by w takiej sprawie,

— Prawda! A czy z ich ułożenia umiesz rozpoznać, kim jestem?

— Natychmiast!

— A więc spójrz i przekonaj się!

Podał mu kartkę. Malajczyk ledwie na nią spojrzał, a jego twarz rozjaśniła się radością. Ujął w swoje dłonie obie dłonie Chińczyka i wykrzyknął radośnie:

— Nasz młody sahib, pan z godnością wojskową, syn naszego dobroczyńcy, światła naszej godności i miłości! Jakże szczęśliwe jest moje serce, że moim oczom dane było go ujrzeć! Rozkazuj, a uczynię co zechcesz!

Ukłonił się trzykrotnie, jak to było w zwyczaju.

— Zanieś ten papier wodzom! — polecił Tsi. — A oni przekażą ci tuwana. Mieszkamy w kratongu i tam go przyprowadzisz. Obchodź się z nim tak ostrożnie, jak z bardzo ważną i chorą osobistością! Kiedy może was oczekiwać?

Malajczyk pokłonił się znowu.

— Z gór znieśliśmy go w tandu, lektyce, z największą ostrożnością. Jest niedaleko stąd. Zanim miną dwie godziny, będzie tutaj. Tym białym ludziom, którzy są tutaj z tobą, nie powiedziałbym niczego, bo nie wierzymy żadnemu Europejczykowi i nie możesz się o to na mnie gniewać. Przyjęliśmy tego tuwana jak brata, daliśmy mu to, co mieliśmy najlepszego i jak nam za to podziękował? Podłożył ogień pod siedzibę świętych bogów, sprzeniewierzył się prawom gościnności i spalił naszemu kapłanowi wszystkie jego księgi i szaty i cały jego dobytek. Ten cudzoziemiec musi być albo szaleńcem, albo kompletnie wykolejonym człowiekiem.

— Nie jest ani jednym, ani drugim, lecz po prostu chorym. Działał pod wpływem gorączki. Piszę tutaj do wodzów, że jestem jego przyjacielem, którym bym się nie stał, gdyby był tak odrażającym człowiekiem, jak myślisz. Musisz wziąć ze sobą okup?

— Tak. Dostałem wyraźne polecenie, aby nie wypuszczać go dotąd, dopóki nie otrzymam pieniędzy. Nazwałeś go swoim przyjacielem; tak więc jest i naszym. Powiedziałeś, że dopuścił się tych czynów pod wpływem gorączki, a za to nie może zostać w żadnym razie ukarany. Musimy go zatem uwolnić bez żadnych warunków. Sami uporamy się z likwidacją wyrządzonych szkód. Za dwie godziny będziecie mogli go przywitać. Śpieszę, by go uwolnić.

Skłonił się po raz trzeci i prędkim krokiem oddalił się. Tsi, bez słowa, patrzył za nim z powagą, aż zniknął nam z oczu. Dał więcej niż sporą sumę pieniędzy — mianowicie swoje słowo. Czy Waller okaże się godnym tego człowiekiem, czy przez dalsze swe czyny nie uczyni z tego farsy i kłamstwa? Mary przez cały czas trwania tej ważnej rozmowy ani razu nie usiadła. Nie wyrzekła ani słowa i przyciskając dłonie do serca wpatrywała się błyszczącymi oczami w Chińczyka.

Raffley pochylił się ku niej i odezwał cicho:

— Niesłychany człowiek z tego Tsi! Coraz bardziej go lubię! — a wskazując na wuja dodał: — Jestem przekonany, że wygram zakład, ostatni z ostatnich!

Mimo, że mówił szeptem, gubernator sprawiał wrażenie, że usłyszał jego słowa. Sięgnął do kieszeni, wyciągnął portfel, otwarł go, policzył zawartość i powiedział:

— Mam tu dwadzieścia pięć funtów, a zakładaliśmy się o dwadzieścia, prawda?

— Tak — przytaknął Raffley.

— A więc mogę je wypłacić. Mr Tsi nie opuścił jeszcze ostatecznie jachtu, a ja już oświadczam, że zostałem pokonany. Wygrał pan, John, oto pańskie pieniądze. Charley, pańska teoria dotycząca zakładów jest całkiem niezła. Możliwe, że i ja jej przyklasnę — dobrowolnie, bez przymusu.

Raffley wsadził obojętnie pieniądze do kieszeni. Tsi, gdy Malajczyk zniknął na horyzoncie, odwrócił się w naszą stronę. Wuj powiedział do niego, na wpół żartobliwie, na wpół ze złością:

— Pański orang, czyli człowiek, wydaje się być uczciwym facetem. Nie dowierza nam, ponieważ jesteśmy Europejczykami i mówi to całkiem otwarcie w naszej obecności! To oznaka wielkiego szacunku! Czy to nie skandal?

— To nie brak zaufania jest skandalem, — odezwał się Raffley zamiast Tsi — lecz zachowanie się tych barbarzyńców, którzy uważają się za lepszych w kwestiach wiary, a stąd wyciągają zadziwiający wniosek, że przerastają inne rasy także pod względem duchowym i obyczajowym. Ten Malajczyk ma rację i chwała mu za to, że powiedział nam to tak otwarcie i uczciwie. Ale, drogi Tsi, jestem zdumiony pańską tajemniczą władzą, którą pan posiada nad tymi ludźmi. Może nam pan to wyjawić, czy raczej trzymać w tajemnicy?

Na ustach Chińczyka pojawił się szczególny, melancholijny uśmiech, gdy zaczął mówić.

— Przyjeżdżam z Zachodu. Poznałem go i wiem, że dużo mówi się tam o powszechnych dążeniach pokojowych. Nie chcę w tej sprawie zajmować stanowiska, bo nie rozumiem tego rozhisteryzowanego sposobu, w jaki próbuje się tam dokonać tego, co u nas już od dawna spokojnie działa. Z jakim skutkiem, tego się panowie już dowiedzieli. Może kiedyś, później, opowiem panom o tym więcej. A tymczasem wystarczy, gdy panom pokażę, co przed chwilą napisałem na tej karcie. Zawsze mam ich kilka przy sobie, aby w każdej chwili być w stanie dopełnić moich obowiązków.

Położył jedną z kart na stole i mówił dalej:

— Widzą panowie, że jedna strona jest czysta. Na drugiej narysowane są trzy słowa: szin, ti i ho. To znaczy „ludzkość, miłość bliźniego i pokój. Każdy, kto należy do nas, ma działać zgodnie z tymi pojęciami. Kto wykracza przeciw nim, zostaje pozbawiony członkostwa w naszym związku jako człowiek niegodny. Związek nasz ma zasięg daleko poza Chiny i działa w największej tajemnicy. Nie pytamy, kim jest ten, który potrzebuje naszej pomocy i niesiemy ją każdemu niewinnie prześladowanemu tak, że jej nie zauważa. A już w ogóle nie interesuje nas jego wyznanie. Nie ten jest naszym bratem i bliźnim, który myśli dokładnie tak jak my, lecz ten, kto jest dobrym człowiekiem i potrzebuje naszej pomocy. Tak, na dzisiaj to wszystko! A teraz chodźmy, abyśmy byli w stanie przyjąć chorego!

Wtem gubernator wstał i wyciągnął do niego rękę.

— Mr Tsi, doprawdy, byczy z pana chłop! Proszę powiedzieć, pali pan?

— Tak, czasami.

— A więc proszę pozwolić, że podaruję panu jedną z moich fajek, gdy tylko wrócimy na pokład! Mam nadzieję, że jeszcze wiele razy razem zapalimy.

Słysząc to Raffley roześmiał się wesoło i zawołał:

— Ależ wuju, to przecież Chińczyk! Co pan uczynił?

— Ach, co tam! — odpowiedział wykpiony wuj. — To nie żaden Chińczyk, lecz dżentelmen, który bardzo mi się podoba. A teraz chodźmy! Zapłaciliśmy i udaliśmy się do kratongu. Mój Sejjid, który także popijał lemoniadę nieco od nas oddalony przysłuchiwał się naszej rozmowie z Malajczykiem, wstał i podążył za nami.



Malajski kapłan


Gdy dotarliśmy do cytadeli ujrzeliśmy idącego nam na spotkanie gubernatora, który osobiście pofatygował się, aby pokazać nam nasze mieszkanie. Wuj trafnie określił go jako holenderskiego mijnheera. Oficer ten był grzeczny, lecz zachowywał się z dużą rezerwą. Wuj opowiedział mu, co się przydarzyło Wallerowi, ale nie wspomniał o tym słowem. Doskonale wiedzieliśmy jaki jest jego stosunek do całej sprawy, bo to właśnie on ostrzegał misjonarza przed wyprawą w góry zamieszkałe przez wolnych Malajczyków tylko nie został wysłuchany. Więc kiedy się okazało, jak uzasadnione były jego ostrzeżenia, nie mogliśmy oczekiwać od niego wzruszenia czy współczucia. Przeciwnie — byliśmy mu wdzięczni za jego wielkoduszność, że zgodził się przyjąć znowu tego upartego, obecnie ciężko chorego człowieka, co wymagało z pewnością większych ofiar niż goszczenie kogoś zdrowego.

Pokoje, które mieliśmy zająć, leżały koło siebie. Połączone byty wewnętrznymi drzwiami tak, że mogliśmy się odwiedzać nie wychodząc na korytarz. Z radością także powitaliśmy okoliczność, że w miejsce okien wstawiono drzwi, przez które mogliśmy bezpośrednio wychodzić na zewnątrz. Każdy z nas do obsługi dostał holenderskiego żołnierza. Ludzie ci mówili całkiem nieźle po malajsku, przynajmniej miejscową gwarą. Nawet mojemu Sejjidowi został jeden przydzielony. Od pierwszego dnia zostali świetnymi przyjaciółmi, a nam sprawiło nieustanną przyjemność słuchanie jak rozprawiają ze sobą Arab i Niderlandczyk, raz holenderskim malajskim, raz malajskim holenderskim. Najlepszy pokój został przyznany choremu i co zrozumiało się samo przez się, Mary zajęła sąsiedni. Meble były wprawdzie proste, ale odznaczały się wielką wygodą i przystosowane były do tutejszego klimatu i obyczajów, jednym słowem zostaliśmy znakomicie ugoszczeni i zawdzięczaliśmy to prawemu charakterowi naszego mijnheera, zwłaszcza gdy pomyśleliśmy o dyskretnym wyrzucie zawartym w słowach urzędnika portowego:

Dochodzi obecnie do ostrych starć z tubylcami, pewien europejski naród przysyła im potajemnie broń. Panowie mnie rozumieją?

Mary przygotowawszy pokój ojca na jego przyjęcie, nie mogła dłużej wysiedzieć w miejscu. Niespokojnie chodziła tam i z powrotem po dziedzińcu. Tsi także, gdy tylko wskazano mu jego pokój, wyszedł na dwór. Gdy wrócił, przyprowadził ze sobą jakiegoś Malajczyka dźwigającego za nim wielką pakę z roślinami. Były to brucea sumatrana, chińskie ko–su, którą młody lekarz znalazł w wielkiej ilości w pobliżu kratongu. Udał się do swojego pokoju, aby przygotować lekarstwo. A ja siedziałem z dwoma Anglikami. Rozmowa toczyła się prawie wyłącznie między mną a Raffleyem. Wuj z rzadka tylko dorzucał jakieś słówko. Był bowiem bardzo zajęty sobą i ledwie słyszał, o czym mówiliśmy. Mogliśmy się domyśleć, nad czym się tak pilnie zastanawia, ale domysły nasze znalazły potwierdzenie dopiero wtedy, gdy w końcu niecierpliwie poderwał się gniewnie i powiedział:

— Już nigdy nie odczepię się od tych dwóch facetów! Szarpią mną i szarpią, bez przerwy!

Zaczął chodzić po pokoju tam i z powrotem.

— Jacy faceci, dear uncle? — spytał się ze śmiechem John.

— Ten Omar i ten Tsi — wyjaśnił gubernator. — Obaj są tak uprzejmi, tak skromni wobec mnie, a jednak mam wrażenie, że śmieją się ze mnie za moimi plecami. To jest ciężkie do zniesienia. Z czego pan się śmieje? Z mojej znamienitej znajomości innych narodów? Oczywiście! One wszystkie nie są nic warte! Były do tej pory zacofane i bezczelne! Nadające się zaledwie na mięso armatnie! Cała ziemia należy do nas i tylko do nas; inni są tylko tolerowani, mają wykonywać niższe prace, które nam, dostojnikom nie przystoją. A potem nagle zjawia się Arab, Sejjid Omar i bez ogródek patrzy na mnie z podziwem swymi ciemnymi oczami. Ściera kurze, pucuje i pastuje swemu sahibowi buty, chociaż zabrania mu tego jego rzekoma godność, kocha go jak przyjaciela i oddałby za niego życie. I jakby nie było dosyć tego niebywale wyruszającego oddania, jest dumny jak Hiszpan i do honoru przykłada tyle wagi jak angielski lord. Nic nie pomaga, że się przed tym bronię rękami i nogami, muszę przyznać, że mi się on podoba, że go cenię, ba, nawet go polubiłem. Albo, co gorsza, ten człowiek wydaje się jakby stworzony do tego, aby na każdym kroku wymuszać na mnie szacunek do siebie. On, poganiacz osłów, na mnie, gubernatorze Cejlonu!

— Wuju, wuju! — roześmiał się Raffley. — Co ja słyszę! Kto by to pomyślał!

— Niech się pan śmieje, sir! — ciągnął wuj. — Przecież pan nie wie, czym on wzbudza mój szacunek. Sejjid ma za nic mój kolor skóry, narodowość, moje lordostwo, moje gubernatorstwo i wszystko, co mnie napawa dumą. Dla niego jestem tylko człowiekiem i niczym więcej. I to właśnie tak mi się w nim podoba. Nie jestem w stanie mieć mu tego za złe, naprawdę nie; bo jako uczciwy człowiek muszę sobie powiedzieć, że na jego miejscu byłym dokładnie takim samym, ale niestety bez tej wzruszającej miłości, z którą on pucuje i pastuje buty swemu sahibowi. Właściwie powinienem znienawidzić tego sahiba, bo odważył się przywieźć ze sobą poganiacza osłów, abym wreszcie dowiedział się, kto jest człowiekiem, a kto nim nie jest.

Stanął przede mną i pół żartem pół serio pogroził mi zaciśniętą w pięść dłonią.

— To dla mnie żaden zaszczyt, milordzie — uśmiechnąłem się. — Bo zgodnie z tym co pan mówi, do tej pory nie mogłem wzbudzić pańskiego szacunku.

— Nie, ponieważ pan jest cywilizowany, a ja zaczynam myśleć, że od tej chwili będę mogli mi się podobać wyłącznie niecywilizowani ludzie. Niech pan przypomni sobie tego Chińczyka, tego Tsi! To ten drugi, o którym myślałem. Ma tę pożałowania godną żółtą skórę, a jednak wpycha się na nasz jacht i to wbrew mojej woli! Nie siada przy naszym stole, tym samym zmuszając mnie, abym go osobiście zaprosił. Mówi tylko, gdy się go o coś zapyta, a i wtedy jak jakiś profesor, każdym słowem dając do zrozumienia, że jest o niebo sprawniejszy i lepszy ode mnie. Przegrywam zakład za zakładem, ponieważ uważam się za wytworniejszego i bogatszego o od niego. I podczas gdy jaz podziwem myślę kim byłem jeszcze dzisiaj, on udowadnia mi maleńkim skrawkiem papieru zapisanym trzema chińskimi słowami, że on, młody człowiek, z dala od swej ojczyzny i na dodatek wśród pozornych dzikusów cieszy się szacunkiem i miłością, od których zależy czyjeś życie lub śmierć. A przy tym okazuje się wyjątkowo godnym poważania.

Raffley spojrzał na niego ze zdumieniem i wykrzyknął:

— Dear uncle, co się z panem porobiło? Nie poznaję pana! Jest pan pod wielkim wrażeniem jakiegoś Chińczyka. Niech pan pomyśli, co to oznacza!

— A co ma oznaczać? Nie jestem pod wrażeniem, ale zły i to na siebie samego! Musiałem jednak wyrzucić to z siebie! Aby był komplet powinien dołączyć do tego Araba i tego Chińczyka jeszcze jakiś Malajczyk, który także by mnie zawstydził i byłbym zmuszony przeprosić za moje błędy całą Azję. Musiałem wam to powiedzieć, abyście się nie dziwili, gdy będę robił rzeczy, które wcześniej były mi obce.

— Jak to?

— Ponieważ mówiono o tym, że Waller, miss Mary i Tsi popłyną naszym jachtem do Chin. Skoro tak ma być, to chcę, aby panowała jasność.

— Bardzo mądrze. Ale proszę powiedzieć nam, co z tego wynika! My także płyniemy z panem, jeśli nie ma pan nic przeciwko, i chcemy wiedzieć, gdzie razem z panem jesteśmy.

— No dobrze! Chcę, przynajmniej w trakcie tej podróży, być w porządku! Chciałbym się przekonać, czy jako człowiek jestem aż takim zerem, że trzeba pamiętać o moim drzewie genealogicznym, tytule i godnościach, aby móc mnie szanować.

Usłyszawszy to John skoczył na równe nogi, objął go, wycisnął na czole serdeczny pocałunek i powiedział:

— Wuju, stary, wspaniały wuju, gdyby pan wiedział, jaką radość mi pan sprawił! Właściwie wcale nie było to konieczne, bo wszyscy wiemy, że jest pan najlepszym…

Cisza! — przerwał mu stary, pocierając dłonią wilgotne nagle oczy. — Nie chcę tego słyszeć. Nie chcę być także tym bogatym, dostojnym wujem, głową rodziny, lecz… — słuchajcie!

Zamilkł, a na zewnątrz rozległ się okrzyk radości. To Mary.

Podeszliśmy do okna. Czterech tragarzy niosło wygodny malajski palankin sporządzony z lekkiego drewna i obwieszony zasłonami z kellam–kellam. Tragarzami byli Malajczycy — smukłe, mocno zbudowane postacie, których dumna postawa zdradzała, że taka czynność jak ta, jest wykonywana przez nich tylko wyjątkowo. Nieco z tyłu za nimi kroczył posłaniec, z którym rozmawialiśmy. Na czele całego pochodu szedł starzec z długimi, falującymi, srebrno — siwymi, włosami. Prosty, niemal ubogi strój, składający się z sarongu, kawałka materiału opasanego na biodrach i badju, materiału przyczepionego do ramion, nie wyróżniał go spośród innych członków jego rasy, ale już na pierwszy rzut oka można było poznać, że przyzwyczajony jest do okazywania mu szacunku i oddawania honorów. Jego gładka twarzą była poważna, lecz łagodna. W ręku trzymał długi biały kij, na końcu którego umocowany był bukiet o kształcie pióropusza składający się z wonnych liści binaru i biało kwitnących kwiatów kalesi, na znak, że przybywa w pokoju.

Człowiek ten był pogańskim kapłanem, który tak serdecznie przyjął Mary i chrześcijańskiemu podpalaczowi uratował życie. Dobroć serca spowodowała, że nie bacząc swój podeszły wiek, zdecydował się na przebycie tej dalekiej, uciążliwej drogi, aby misjonarzowi nie zbywało na ochronie i opiece. Mary pośpieszyła mu na spotkanie i ucałowała jego dłoń. Uczyniła to powodowana porywem serca mimo, że takie powitanie Malajczyka nie leżało w tutejszych zwyczajach.

Lektyka została postawiona na ziemi i Mary prędko odrzuciła zasłony, aby ujrzeć ojca. Wyszliśmy na zewnątrz i natknęliśmy się na Tsi.

Amerykanka śmiertelnie blada klęczała przed ojcem ze splecionymi dłońmi. Leżał nieruchomo, z mocno zaciśniętymi powiekami i nawet nie było widać czy oddycha. Tsi podszedł do palankinu z drugiej strony chcąc zbadać chorego. Nie zajęło mu to nawet jednej minuty.

— Pragnę panią uspokoić, miss Waller — powiedział. — Żyje. Jest tylko strasznie słaby. Na początek podam mu środek na wzmocnienie, a potem zobaczymy, czy da się go uratować.

Polecił tragarzom, aby wnieśli lektykę do frontowego pokoju. Mary poszła z nimi a Tsi został jeszcze parę chwil, ponieważ chciał przywitać się z kapłanem. Skłonił się przed nim jak przed znaczącą osobistością i spytał:

— Twój posłaniec znał nasze trzy dobre słowa. Czy to znaczy, że ty także jesteś synem wielkiego „Szena”, pomagającego wszystkim, których niebo zsyła jako potrzebujących?

— Czy ujrzałbyś mnie tutaj, gdybym nim nie był? — odrzekł zapytany. — Znam nawet twojego ojca. Miałem to szczęście, że mogłem z nim rozmawiać. Gdy my tu, w górach postanowiliśmy, że zostaniemy dziećmi waszego „Szena”, ja zostałem wybrany przez wszystkie plemiona jako ten, który ma udać się do Kuang–tczei–fu, Kantonu, aby tam pobierać nauki i wprowadzać je tu na wyspie w życie. Uczniowie twojego ojca byli moimi nauczycielami, chociaż byłem dużo starszy od nich. Gdy przybył osobiście w odwiedziny, mogłem zasiąść u jego boku i wypytywać go godzinami o co dusza zapragnie. Wielką radość sprawiła mi wiadomość, że ty, jego syn, jesteś w Kota Radjah i to ze względu na mitonare, misjonarza. Natychmiast wyruszyłem w drogę i wraz z całym moim narodem jestem gotów podziękować synowi za to, co jego ojciec dla nas uczynił. Jestem na twoje rozkazy!

— Rozkazy? Dla ciebie „Szen” nie ma rozkazów, jedynie tylko prośbę: zostań dzisiaj z nami! To warzy szyłeś choremu w dalekiej drodze i jesteś jedynym, który może mi dokładnie opisać rozwój jego choroby. Potrzebuję tego, aby go uratować,

— A więc zostanę. Jeśli twoi przyjaciele nie rozumieją po malajsku, to mogę mówić po angielsku. Nauczyłem się go w ciągu tych trzech lat, jakie spędziłem w Kuang–tczei–fu i w Hiang–Kiang, Hongkong, aby obok „Szen” studiować także „Segen”, który przynieśli tam obcy.

Wyrażał się tak poprawną angielszczyzną, że zdumiony wuj rzekł:

— Słyszał pan, drogi Johnie? Ten człowiek zna nasz język. To sroka, którą natychmiast należy chwytać za ogon. Zrozumiano?

Raffley zamiast odpowiedzieć chwycił ręką kapłana i poprosił, aby się do nas przyłączył, a Tsi powiedział:

— Dziękuję panu, sir. Umożliwia mi pan tym samym udanie się teraz tam, gdzie wzywa mnie obowiązek.

Szybkim krokiem ruszył w stronę i lektyki. Raffley i gubernator posadzili gościa między sobą, a ja opuściłem kratong i wybrałem się na krótki spacer, aby poznać okolicę.

Wróciwszy po godzinie, od razu zamierzałem udać się do swego pokoju, lecz Raffley wychylił głowę ze swego i zaprosił mnie do środka. Był sam, ale z sąsiedniego pokoju dochodziła naszych uszu rozmowa. Był to pokój gubernatora. John uczynił znak, bym nie mówił zbyt głośno i sam przyciszonym głosem powiedział:

— Właśnie był tutaj Tsi. Przyniósł wiadomości o Wallerze, Sprawy nie przedstawiają się zbyt dobrze. Tylko nadzwyczajne środki mogą go uratować. Miss Mary nie może absolutnie o tym wiedzieć. Tsi uspokoił ją, jak umiał, unikając jak się da kłamstwa. Nie powinno było dojść do tej wyczerpującej podróży w góry. Tsi prosił także, aby jak najmniej troszczyć się o chorego, bo liczne pytania mogłyby zaniepokoić jego córkę. Tsi wraz z nią czuwa nad stanem ojca i prosi o wybaczenie, jeśli mało będziemy go widywać. Tak więc nasz pobyt w Kota Radjah potrwa dłużej niż zamierzaliśmy. Musimy się tu jakoś urządzić i dlatego proponuję, abyśmy spożyli posiłek nie tutaj, lecz na jachcie i spakowali wszystko, co nam będzie tutaj niezbędne. Jeśli pan się ze mną zgadza, to zakomunikuję to wujowi.

Naturalnie wyraziłem zgodę i Raffley otworzywszy drzwi sąsiedniego pokoju, przekazał gubernatorowi naszą decyzję, który, jak ze śmiechem zauważyłem, siedział na sofie blisko starego „poganina”.

— Bardzo dobrze, drogi Johnie, bardzo dobrze! — odrzekł po niemiecku. — Znowu pojedziemy koleją?

— Nie. Weźmiemy powóz.

— Dwa. Jeden dla was dwóch, drugi dla nas dwóch. Wygląda na to, że nie chcecie zabrać ze sobą mojego nowego znajomego, a w takim razie i ja nigdzie nie jadę.

— Zaproś go więc i ruszajcie za nami! Idziemy teraz na drugą stronę, na plac, gdzie przed hotelem Rosenberg stoją malajskie dorożki i wynajmiemy dwie.

W Oleh–leh i Kota Radjah można wynająć coś w rodzaju lekkich fiakrów, zaprzęgniętych w szybkie, szlachetnej krwi kuce batak. Koniki te gnają jak wiatr i odznaczają się wytrzymałością, która byłaby niezrozumiała, jeśli by nie wiedziało się, jaką miłością Malajczyk obdarza to zwierzę.

Później w Padangu odbywałem bardzo długie podróże przy pomocy tych niewielkich koników i gdy wieczorem wracaliśmy do domu, konie wyglądały na prawie tak samo wypoczęte jak rankiem.

Wuj wraz z pastorem nadeszli zaraz po nas i wsiedliśmy do dorożek.

Po czasie krótszym niż zajęłaby jazda pociągiem dotarliśmy do portu. Znalazłszy się na molo przywołaliśmy łódź, która przewiozła nas na „Nin”‘. Tam Raffley zamówił obiad i wskazał przedmioty, które miały nam zostać dostarczone do Kota Radjah. Ja zrobiłem to samo z moimi rzeczami, a gubernator ze swoimi. Nie zapomniałem o charakterystycznej dla Tsi fajce, podobnie jak Raffley o tomie moich dzieł, który obiecał Mary.

Po chwili wszyscy siedzieliśmy na górnym pokładzie w oczekiwaniu na posiłek wciąż podzieleni na pary, ponieważ wuj tak całkowicie zarekwirował czcigodnego Malajczyka, jakby posiadał do niego prawa własności. Prowadzili bardzo ożywioną rozmowę, jak dobrzy znajomi, którzy od lat się nie widzieli.

— Co to się porobiło! — zaśmiał się John spoglądając na nich. — Do tej pory nie miałem jeszcze okazji zamienić choć słówka z tym „poganinem”. Wuj odkrył, że obok jego pokoju jest jeszcze jeden, niezamieszkały, i umieścił tam czcigodnego kapłana, jakby to on rozkazywał w kratongu. Ale ja byłem na tyle przezorny i zameldowałem o tym mijnheerowi i poprosiłem o spóźnione na to pozwolenie. Od tej pory ci dwaj siedzą cały czas ze sobą i czuję nieodpartą pokusę dowiedzenia się, jak skończy się ta nagła przyjaźń tych dwóch tak różnych ludzi!

— Mnie także niesłychanie podoba się ten stary, pełen powagi, imponujący człowiek! — przyznałem.

— A mnie a nie tylko on! Wie pan, Charley, że gdy pan był na spacerze, przyszło jeszcze kilku Malajczyków, którzy’ także z nim byli, lecz spóźnili się. Przynieśli bagaż, który Waller i Mary mieli ze sobą w górach. Kapłan zaręczył wujowi, że niczego nie brakuje, nawet szpilki. Co za uczciwość! Zwłaszcza w tych okolicznościach i po wyjątkowo ohydnym czynie Wallera. Ale chodźmy, drogi przyjacielu! Wzywają nas na obiad.

Obiad był na zimno i przygotowanie go nie zajęło dużo czasu. Usiedliśmy, po każdej stronie stołu jedna osoba i nie ociągając się dłużej zaczęliśmy jeść — ale tylko we trzech. Malajczyk, spojrzawszy na nas ze zdumieniem, złożył ręce, pochylił srebrną głowę i… modlił się! Zawstydzeni spuściliśmy oczy, lecz nie poszliśmy za jego przykładem. Nasza europejska pycha nie pozwoliła nam bowiem na naśladowanie poganina, co akurat w tych okolicznościach było zupełnie bez sensu.

Wskutek tego przykrego dla nas interludium, posiłek początkowo odbywał się w zupełnej ciszy. Wreszcie wuj przerwał ten niewidzialny i duchowy mur pytaniem:

— Drogi Charley, myśli pan, że tylko pośród białych można znaleźć mądrych i dobrych ludzi?

— Szczególne pytanie! — odrzekłem — Szczególne już z tego względu, że właśnie mnie je pan zadaje, mnie który, jak to mówią jest szczupakiem w stawie pańskich uprzedzeń, jest i zawsze pozostanie.

— Tak, akurat pana nie powinien o to pytać. A jednak uczyniłem to, ponieważ tylko od pana mogę oczekiwać uczciwej i w pełni zasłużonej wymówki. Mówię panu, że w sprawie ferowania wyroków o innych narodach, w ciągu ostatnich dwóch dni nauczyłem się więcej niż w ciągu całego mojego życia. A dlaczego? Ponieważ właśnie chciałem się nauczyć, a wcześniej mi się to nigdy nie przydarzyło. Kto się uważa za doskonałego, to choćby przemawiało się do niego anielskim językiem i tak nie uwierzy w ani jedno słowo. W najlepszym razie będzie siedział cicho. Lecz na całe szczęście moje oczy i uszy zostały otwarte. Obecnie wiem, że Malajczycy, to najwspanialsi ludzie, jacy istnieją, dumni, mądrzy, wyrozumiali, łagodni, przebaczający, niesamolubni, sprawiedliwi i ponad wszelka miarę mili.

Już miałem odpowiedzieć, gdy uprzedził mnie „pogański kapłan. Siedział skromnie między nami, ale jak ktoś, kto bardzo dobrze zdaje sobie sprawę, że ma do tego prawo. A gdy mówił czynił to w sposób tak nienatrętny, a mimo to swobodny, jak to mają w zwyczaju wykształceni ludzie, którzy wprawdzie posiadają ugruntowane poglądy, lecz pilnie starają się nie narzucać ich innym.

Tak więc teraz, gdy gubernator skończył mówić, skłonił się uprzejmie ku niemu, po jego twarzy przemknął uprzejmy uśmiech i powiedział:

— Dziękuję panu w imieniu tych, którzy zasłużyli na tę pochwałę, sir! Lecz niestety nie wszyscy na nią zasługują. U nas jest dokładnie tak samo jak u was: niższy występuje przeciwko wyższemu. Jeden skłania się ku temu, inny ku czemu innemu i nie pięknobrzmiące słowa mogą sprawić, że głębia zostanie krok po kroku wyniesiona, lecz żywy przykład szlachetnego człowieka. Powtarzam krok po kroku. Ponieważ wznoszenie się nizin nie jest tak łatwe i szybkie, jakbyśmy sobie tego życzyli. Wielu przy tym odpada. Tak, są nawet tacy, którzy albo nie wiedzą, albo nie chcą wiedzieć, że człowiekowi dostępne są wyżyny. Panowie cieszycie się z tego, że natknęliście się na parę szlachetnie myślących osób z naszego narodu. Waszym dobrym sercom sprawia to wielki zaszczyt. Wasze serca rozpościerają od razu ramiona, gotowe objąć cały naród. Jedynie umiłowanie prawdy zmusza mnie do powiedzenia, że przeciętny człowiek u nas niewiele różni się od waszego. Kocham wszystkich ludzi, ale jestem Malajczykiem i najlepiej znam swych współziomków. Chciałbym bardzo móc mój naród tak chwalić, jak panowie to uczyniliście, lecz byłoby to zarozumiałością z mojej strony, a także niesprawiedliwością wobec innych. Tak jak człowiek powinien się uczyć od człowieka, tak każdy naród powinien spoglądać na inne narody, porównując się z nimi, aby unikać ich błędów i przyswajać sobie ich cnoty. Czyniąc to uznajemy własne błędy i poprzez surową, krytyczną samoobserwację zdobywamy wewnętrzną i zewnętrzną siłę, aby je z kolei przekształcić w cnoty. Gdy tylko człowiek zaczyna siebie przeceniać, uważać się za wielkiego, nieosiągalnego, staje się niezdolny do wznoszenia i następuje upadek. Cnotliwy przemienia się w szubrawca, wartościowy w bezwartościowego. Pierwsze pozwala się wznieść, drugie powoduje, że upada. Podobnie jest z narodami, z każdą wspólnotą. Dlatego staramy się unikać wychwalania siebie, a co gorsza spoglądania na innych z góry. Znajdziecie u nas nie mniej zła niż my u was, jeśli zechcielibyśmy przyjść do was, aby to zbadać. Z tego powodu podziękowałem wam wprawdzie, lecz uważam za swój obowiązek ostrzec was przed rozczarowaniem. Wszyscy jesteśmy grzeszni i słabi, wszyscy bez wyjątku, i niewarci zachodu. Tak przecież mówi Biblia, wasze Pismo Święte, sir!

Obserwowanie miny, jaką teraz zrobił wuj było czymś wspaniałym. Na wpół otworzył usta, wytrzeszczył oczy na Malajczyka, potem na Johna, potem na mnie, z powrotem na Malajczyka, aż wreszcie wykrzyknął:

— Człowieku, co to za myśli! Skąd pan je wziął? U nas spotyka się to jedynie w najbardziej wykształconych kręgach! Jakby pobierał pan nauki na najlepszych uczeniach. Gdzie pan to wyczytał? Gdzie pan to usłyszał?

Teraz z kolei kapłan okazał najwyższe zdumienie.

— Jedynie w najbardziej wykształconych kręgach? Na najlepszych uczelniach? — spytał. — Tak, a poza tym czego was tam uczą? Nie bycia ludzkim? Nie miłości do człowieka, szacunku do niego? Czym zatem ożywiacie to wszystko, czego się macie nauczyć, jeśli nie tymi trzema rzeczami? Czym wypełniacie ciała waszych nauk, jeśli nie owym duchem, który żyje w świętych księgach każdego narodu, także w waszych? U nas już dziecin pokazuje się tego wyrozumiałego, kochającego ludzi ducha, mówiącego, że nikt nie ma nieba w dzierżawie, lecz że każdy, kto nieugięcie poszukuje Boga, jest do niego powołany. Ten duch żyje u nas swobodnie. Może działać tam, gdzie chce. Nie zakładamy mu żadnych kajdan, ani w szkole, ani w świątyni, ani w domu. Dlatego mamy szacunek dla każdego człowieka, a przede wszystkim dla każdej religii. Tak, uważamy nawet, że jest naszym obowiązkiem otworzyć nasze drzwi prawdzie zawartej w każdej religii i usiłujemy go stosować. W mojej własnej świątyni wielkimi, złotymi literami napisane jest między innymi: Kurna dumkianlah halnya Allah tulah mungasihi orang isi dumia ini, sahingga dikumi akannya Anaknya yang tunggal itu, supaya barang siapa yang purchaya akan dia tiada iya akan binasa, mulainkan mundapat hidop yang kukal!, co znaczy: Bóg tak bardzo ukochał swat, że oddał mu swego rodzonego syna, aby wszyscy, którzy w niego wierzą, zostali zbawieni i cieszyli się życiem wiecznym! Przyniosłem to głębokie i wzniosłe słowo z Kuang–czeu–fu, gdzie znalazłem je w pewnej angielskiej Biblii. Zaniosłem je do Sumatry, w nasze góry. Nauczałem i wyjaśniałem je naszym Malajczykom i kazałem wyryć je w najbardziej widocznym miejscu naszej świątyni. Bo skoro Bóg okazuje ludzkości tyle miłości zdolnej do niewypowiedzianie wielkiej ofiary, to daje tym samym do zrozumienia, że także człowiek powinien być zdolny do miłości i ofiar wobec bliźniego. W tym momencie, gdy boski Syn zstąpił na ziemię, miłość Boga została ucieleśniona w miłości ludzkiej. Tego powinni się byli dowiedzieć moi Malajczycy, według tego powinni żyć i dlatego powinni czytać to codziennie w świątyni. Nie było dnia mej służby bożej, abym o tym nie mówił. Było to dla mnie bardzo ważne, a oni także pokochali te słowa. Ale wtedy przybył ten misjonarz i zniszczył to puszczając z dymem świątynię. Wiecie, o co teraz zapyta mój naród? Jak mogłeś przynieść nam miłość, która jak nienawiść niszczy się własnymi rękoma?! Pytanie takie padnie z każdych ust i teraz proszę was, powiedzcie, co mam odpowiedzieć?

Już dawno przestał jeść; spoglądał na szerokie morze, po pewnym czasie opanował się, zwrócił się do nas i powiedział:

— Straciliście więcej niż się wam wydaje, dla tych wszystkich, którzy uwierzyli w moje słowa, zniszczona została nie tylko świątynia, lecz z nią ufność w miłość Boga. Zbudujemy nową świątynię. Ale czy wolno mi na jej ścianach znowu wyryć ten napis? Nie! Ponieważ jest chrześcijański i chrześcijański kapłan wyparł go ze wszystkich serc. Mówiłem już: „nie słowo, lecz żywy przykład oddziałuje i wznosi. I właśnie ten przykład rozstrzygnął między nami i wami. Oddajemy wam wasze piękne słowa. Nie potrzebujemy ich, bo mamy więcej niż wy: mamy — nasz „Szen”!

Wykonał ruch ręką jakby coś odrzucał i wstał z miejsca. My także się podnieśliśmy. Ochota na dalsze jedzenie zupełnie nam przeszła. Aby coś powiedzieć, gubernator spytał z zainteresowaniem:

— Szen”? Co to jest ten „Szen”?

— Pan tego nie wie? Czy Tsi wam tego nie powiedział? To po prostu miłość bliźniego, wielki związek tych wszystkich, którzy czują się w obowiązku traktować bliźniego z miłością i gotowa są do ofiar.

— Kto może do niego wstąpić?

— Każdy, kto szczerze pragnie ukształtować swoje życie zgodnie z naszymi przykazaniami i miłością bliźniego.

— Wspaniale! John, to coś dla nas! Staniemy się jego członkami! Kapłan uniósł dłoń, jakby chciał zaprzeczyć.

— To nie takie proste, jak pan myśli, milordzie. Musi zostać pan sprawdzony, a ten egzamin będzie cięższy niż jakakolwiek samoocena. Jest pan przekonany, że go pan zda?

— Mam nadzieję! Do kogo powinienem się zwrócić, aby zostać przyjętym?

— Do nikogo. Wyraził pan swoje życzenie i to wystarczy. Życie pana przeegzaminuje. Niech pan o tym nie zapomina i cały czas o tym myśli! Jedynie człowiek, który wykaże się w życiu, w dniu powszednim, w walce z drobnymi przeciwnościami i wygra, tylko ten jest wart tego, aby przyłączyć się do naszego związku. Ponieważ pragniemy formować silnych, dumnych ludzi, gotowych służyć przykazaniu: Pokój na ziemi! Jeśli okaże się pan godny, zostanie pan przyjęty, gdy będzie się pan tego najmniej spodziewał. Nasz związek ma wszędzie swych braci i siostry, swych synów i córki, nawet w szkołach między chłopcami i dziewczynkami, którzy w dumnym zachwyceniu przyznaję się do „Szen” unikając wszystkiego, co spowodowałoby ich wykluczenie.

— Nawet młodzież, uczniowie? — wykrzyknął gubernator. — Wyborna myśl! Dlaczego u nas nie istnieje coś takiego? Skoro tylko wrócę do domu pierwszą rzeczą będzie podjęcie takiego dzieła! Tylko człowieczeństwo, miłość bliźniego i pokój! Sądzę, że to co potrafią „poganie” nie będzie trudne dla nas chrześcijan: być sprawiedliwym i szlachetnym! Chodźcie moi drodzy! Zdaje się, że już nikt nie ma ochoty najedzenie. Ale tu stoi pełna butelka, to najlepszy trunek na naszym jachcie. Wypijemy go za „Szen”!

Napełnił szklanki, uniósł swoją w górę i ciągnął:

— Tak więc za „Szen”! Zaprowadźmy go w naszym zachodnim świecie! Niech tam zamieszka na dobre! Niech zapanuje w każdym mieście, każdej wsi, w najmniejszym domu! Niech urośnie do wielkiego związku, który wszędzie, gdzie krwawią ludzkie rany, opatrzy je i uleczy! Hip, hip hura!

Jednym haustem opróżnił swoją szklankę i wyrzucił za burtę. Robi się tak zawsze, gdy toast jest tak ważny, że szklanka, którą został spełniony nie może być umyta pod żadnym pozorem.

— Hip, hip hura! — wykrzyknęliśmy ja i John, wypiliśmy i tak samo wyrzuciliśmy szklanki do wody.

— Hip, hip hura! — wykrzyknął kapłan.

Wypił zawartość szklanki z namysłem, małymi tyczkami, lecz zatrzymał ją i obserwował obracając w dłoni. Po czym odezwał się:

— Nie, nie wyrzucę cię; nie wyrwą mi cię wody morza i zapomnienia! Zabiorę cię ze sobą. Jesteś mi bardzo droga, ponieważ należysz do „Szen”, który cię wychylił, nawet jeśli przez moje usta. Jeśli przybędzie do nas człowiek, aby wyćwiczyć swe serce w miłosierdziu, podamy mu cię do pierwszego, świętego napoju równego przysiędze braterskiej!

Wtedy Raffley wziął ze stołu jedna z kosztownie haftowanych złotem indyjskich serwet, podał mu ją i poprosił:

— Proszę ją owinąć w tę miękka serwetę! Tutaj także podjął pan właściwą decyzję; my wyrzuciliśmy kieliszki, a pan swój zatrzymał. Dziękuję panu w imieniu tych, za których pan z nami wychylił toast.

Malajczyk podniósł zdumiony głowę i spojrzał na niego badawczo. John wytrzymał jego wzrok z uśmiechem, teraz także i on się uśmiechnął i, jakby powodowani tym samym impulsem, równocześnie wyciągnęli do siebie ręce. Gubernator nie zwrócił na to szczególnej uwagi. Lecz ja zadałem sobie po cichu pytanie: co miało znaczyć to osobliwe spojrzenie poprzedzające podanie rąk? Czyżby nasz przyjaciel Raffley był już członkiem owego związku?

Tak więc śniadanie, którego początek nie był zbyt zachęcający, zakończyło się we wspaniałym nastroju. Szczególnie poruszony wydawał się stary, choleryczny wuj, który tak chętnie i szybko zapalał się do każdej myśli poruszającej jego dobre serce. Natychmiast ponownie zaanektował kapłana wyłącznie dla siebie, w drodze powrotnej na molo siedział koło niego i dość zdecydowanie wepchnął go do swojego powozu, aby żaden z nas nie zechciał pojechać z Malajczykiem.

— Jak szybko zawiązała się ta przyjaźń! — odezwał się John wskazując na jadący przed nami powóz. — Wuj rzeczywiście bardzo się zmienił. Czy nie wydaje się panu ta zmiana zbyt nagła?

— Nie — odrzekłem. — Dotąd żył za murem swych uprzedzeń narodowych i społecznych, a ponieważ właściwie nie jest do tego stworzony, zawsze czuł się nieswojo w tym więzieniu i skorzystał z pierwszej okazji, aby wymknąć się na wolność.

— Tą pierwsza okazją był pański Sejjid Omar, prawda?

— Tak, ale jeszcze lepszą stanowił Tsi, który zdołał zrobić naprawdę duży wyłom.

— A potem jeszcze pojawił się ten kapłan. Och, czy przypomina pan sobie słowa wuja: Do tego Araba i Chińczyka powinien się jeszcze dołączyć Malajczyk, który tak samo mnie zawstydzi i będą musiał przepraszać za swoje błędy całą Azję! Czy to nie dziwne? Ten Malajczyk, który tego dokonał, zjawił się jak na zamówienie. Ten człowiek jest z pewnością głównym kapłanem, ale jego skromność zabrania mu o tym mówić. Został wysłany na trzy lata do Kantonu, wybrany jako jeden z wielu. Dowodzi tego w wystarczającym stopniu jego duchowa siła. I czego się tam nauczył? Żadnego pustego krasomówstwa, lecz głębi myśli! Żadnych wymagań pod swoim adresem, dla swojej kasty, swoich współplemieńców, lecz dla całej ludzkości. To zmusza do zastanowienia.

Złożył ręce, pochylił głowę i od tej pory nie powiedział ani słowa dopóki nie dojechaliśmy do Kota Radjah.

Idąc przez dziedziniec katongu minęliśmy długą ławkę, na której siedzieli żołnierze w towarzystwie mojego Sejjida Omara. Gdy tylko mnie ujrzał, wstał prędko i słyszałem jak powiedział: — Daar komt onze mijnheer — tam idzie nasz pan! Poderwali się także i skłonili przede mną. Czego on musiał im o mnie naopowiadać! Dla niego nie istniał żaden inny pan.

Najpierw weszliśmy do pokoju Raffleya. Zaraz pojawił się Tsi. Słyszał jak przyjechaliśmy i uważał za swój obowiązek poinformowanie nas o stanie Wallera.

Chory przyjął lekarstwa, ale nie mówił ani słowa. Stan letargu minął, znak, że można żywić nadzieję. Więcej obecnie nie dało się powiedzieć.

— Mam nadzieję, że pańskiemu ko–su uda się utrzymać go przy życiu! — wyraził pragnienie gubernator. — A nawet jeśli nie, to i tak wygrał pan przynajmniej zakład. Charley, niechże pan wyciągnie pieniądze! Należą do niego. Ja swoją przegraną zabrałem ze sobą ze statku. Oto ona!

Położył pieniądze na stole, a ja dołożyłem powierzone mi dwa tysiące. Tsi spojrzał wprawdzie na pieniądze, ale ich nie ruszył. Na jego twarzy pojawił się osobliwy wyraz.

— No, niech je pan zabiera! — popędzał go wuj.

Wtedy Tsi powiedział:

— Sir, czy mogę panu wyznać, jak doszło do tego zakładu? Pańskim przeciwnikiem nie byłem ja, lecz kto inny.

Tsi spojrzał na gubernatora i ciągnął:

— Z jakiego powodu założył się pan ze mną? Jako dżentelmen? Nie, raczej jako Europejczyk! Jako dżentelmen musiałby pan niewątpliwie odczuć, że zaproponowanie mi takiego zakładu przy założeniu mojej wypłacalności stanowiłoby dla mnie obrazę, jakiej nie dopuściłby się nikt o prawdziwym poczuciu honoru. Ale ponieważ chciałem pana oszczędzić, bo bardzo pana szanuję, to potraktowałem pana niejako dżentelmena, lecz jako Europejczyka. Tym samym stanąłem wobec pana jako Azjata, jako Chińczyk. Uprzedzenia Zachodu rzuciły Wschodowi w twarz ten zakład. Wschód przyjął go dzielnie, bo był to jego obowiązek. Musiał pokazać, że jest mocny nie tylko w gębie, że nie sypie przechwałkami jak ktoś, kto chciałby więcej niż może i nie rzuca pieniędzmi, których nie posiada. Nie ja, nie Tsi wygrał, lecz Wschód. Ale nie chodziło mu o wygranie tych nędznych tysiąca funtów, lecz o udowodnienie, że pod żadnym względem nie jest bardziej zacofany od Zachodu zwłaszcza, jeśli chodzi o sprawy tak zwanego honoru. Dowód został dostarczony i mój autentyczny honor zabrania mi przyjęcia wygranej. Rezygnuję z niej!

Zabrał tylko swoje dwa tysiące funtów, wsadził do kieszeni, wykonał przed gubernatorem głęboki, uprzejmy ukłon i opuścił pokój.

— Właśnie tego oczekiwałem — roześmiał się John z zadowoleniem. — Chiny postąpiły bardzo honorowo.

Gubernator natomiast stał przez pewien czas nieruchomy jak posąg. Nigdy jeszcze nie spotkał się z czymś takim. Na jego twarzy pojawiały się to znikały wyrazy najrozmaitszych odczuć. Wreszcie wykrzyknął:

— Coś strasznego! John, mam zastrzelić tego łotrzyka czy go tylko spoliczkować? Albo może powinienem objąć i ucałować tego wspaniałego człowieka? Który z nas jest gałganem, a który dżentelmenem? Czuję, że mam w sobie diabła, ale także i anioła. A może są to dwa anioły i zaledwie połowa diabła. Albo jeszcze lepiej — trzy anioły i ja sam. Muszę się nad tym zastanowić! Wy tymczasem zaczekajcie! Zaraz wracam.

I zniknął w swoim pokoju.

— Stary, poczciwy wujaszek! — powiedział Raffley. — Teraz walczy sam ze sobą. Jestem pewien, że zwyciężą trzy anioły. Ale nasz, tutaj obecny, przyjaciel nie będzie wiedział o co chodzi. Naszym obowiązkiem jest opowiedzenie mu wszystkiego.

Kapłan słuchał uważnie. Właśnie, gdy opowieść dobiegała końca, drzwi sąsiedniego pokoju otwarły się i wkroczył gubernator — poważny, uroczysty, jakby chodziło o jakąś ważną sprawę.

— Charley, — zwrócił się do mnie — uważam pana za mego przyjaciela i będę panu wdzięczny do końca życia, jeśli spełni pan moją prośbę. Muszę porozmawiać z Tsi! Niech pan idzie do niego i spróbuje go tu ściągnąć!

Chętnie spełniłem jego prośbę. Rozprawił się z wszystkim dokładnie tak, jak dyktowało mu jego sumienie. Nie wolno było pomniejszać wagi sprawy. Tsi był w swoim pokoju. Uśmiechnął się do mnie zadowolony i nie wzbraniał się przed pójściem do gubernatora. Gdy weszliśmy do pokoju, ten wyszedł mu na spotkanie.

— Sir, muszę, w obliczu świadków oświadczyć, że zachowałem się jak osioł. Jeśli zaś chodzi o pana osobę, to okazał się pan prawdziwym dżentelmenem, takim… takim… jaki być powinien! A pana rasę — co widzę lepiej z dnia na dzień — oceniałem fałszywie. Nie będzie mi łatwo przyznać to, lecz będzie mi coraz łatwiej, jeśli dostąpię tego zaszczytu i będę mógł dłużej przestawać z panem, a także nazywać się pańskim przyjacielem. Dlatego nie taję, że bardzo mi zależy na pańskim przebaczeniu i proszę na znak tego podać mi rękę.

— Wuju, anioły, anioły! — wykrzyknął John Raffley. Chińczyk podszedł do starca, ujął jego obie dłonie w swoje i uścisnął je serdecznie patrząc ze wzruszeniem w oczy.

— Milordzie, jestem młodszy od pana, więc nie obrażę moich przodków, jeśli okażę panu mój naprawdę głęboki, szacunek. To, że uważam pana za prawdziwego dżentelmena, nie wymaga dodatkowych zapewnień. A w związku z naszymi rasami mam następującą propozycję: przyglądnijmy się spokojnie temu, co one dla siebie robią! I strzeżmy się mówienia o tym, która jest lepsza, dopóki historia nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa! Wtedy my obaj nie tylko będziemy mogli się szanować, ale dołączy się do tego to, co mam na myśli, gdy mówię: lubię pana, milordzie, naprawdę lubię!

Wuj przycisnął młodego człowieka do piersi i spytał:

— A więc zgoda?

— Bez żadnych zastrzeżeń!

— Dziękuję panu! Ale te pieniądze! Naprawdę ich pan nie weźmie?

— Nie. Nie mogę.

— Tak, pojmuję. Ale i ja nie mogę ich wziąć z powrotem. Co teraz zrobimy? Ach, mam pomysł! Już wiem!

Jego twarz rozjaśniła się, sięgnął po leżący wciąż na stole banknot, wyciągnął go w stronę kapłana i powiedział:

— To dla pana! Nie otrzymaliście okupu, a więc proszę przyjąć to! To wprawdzie nie jest wiele, ale jednak zawsze coś. Chętnie to panu daję.

Oczekiwał naturalnie, te Malajczyk wyciągnie rękę, lecz on nawet nie spojrzał na pieniądze, tylko wstał ze swojego miejsca, odsunął wyciągniętą dłoń i odpowiedział:

— Dziękuję panu, milordzie. Prezentów się nie odbiera. Taki mamy zwyczaj.

— Prezentów? Przecież pan nam nic nie podarował, to Tsi zmusił pana do rezygnacji z okupu.

— Myli się pan. „Szen” nie zna przymusu. To, co robimy musi się odbywać dobrowolnie. Każdy dobry uczynek, któremu potem należy zadośćuczynić, staje się zwykłym towarem. A jeśli brak tolerancji zadaje naszemu związkowi takie rany, jakie zadał je wasz misjonarz, to uzdrowienie nie nastąpi pod wpływem tej maści, którą wy na Zachodzie nazywacie mamoną.

— Ależ przecież to pan żądał okupu. Sumy pięćdziesięciu tysięcy guldenów, na wasze warunki niebywałej. Jak to się ma do tego, co pan mówi teraz?

— Wyjaśnienie leży w słowie, którego pan sam użył — niebywały. Gdy Tsi usłyszał wysokość okupu, a potem po orzechu betelu rozpoznał, że ma do czynienia ze związkiem „Szen”, wiedział, że chcemy surowo ukarać ten uczynek, lecz nie chodziło o pieniądze. Spytajcie misjonarza i jego córkę, czy z pieniędzy, które mieli przy sobie zabraliśmy chociaż grosik! A było tego ponad szesnaście tysięcy holenderskich guldenów. Przeliczyliśmy je i wsadziliśmy z powrotem na miejsce. Nie, pieniędzy „Szen” nie bierze nigdy. Zażądaliśmy takiej sumy, bo myśleliśmy, że nigdy jej nie dostarczą. Strachem, że jej nie zdobędzie, misjonarz miał odpokutować swój uczynek, a z Penangu miała się rozejść wiadomość, że mamy na tyle odwagi, aby za atak stawiać warunki zadośćuczynienia. Gdyby jego córka wróciła bez pieniędzy, jak rzeczywiście oczekiwaliśmy, to i tak zwrócilibyśmy jej ojca. Cieszyliśmy się, że surowo obstajemy przy wypełnieniu naszych warunków, a potem okażemy serce prośbie dziecka. Lecz sir John nas uprzedził. Oczywiście wykładając tę sumę, nie mógł wiedzieć, że to się…

— Cicho! — przerwał mu Raffley. — Proszę nic więcej nie mówić! — i jakby chciał usprawiedliwić swe postępowanie dodał: — Słyszałem, że jego córka nie brała udziału w wydarzeniu i widziałem, że z lęku ledwie trzymała się na nogach. Nie chciałem, aby i ona ucierpiała, więc zaopiekowałem się nią. Ale ingerować w prawa „Szen” nie było moim zamiarem. Dowiodłem tego chociażby tym, że dopuściłem do zakładu między wujem a Tsi, nie mówiąc ani słowa.

Malajczyk z zadowoleniem skinął głowę. Tsi spojrzał na niego zdziwiony, a potem zaśmiał się cicho. Teraz stało się dla mnie całkowicie jasne, że John także należy do „Szen”. Lecz do wuja to jeszcze nie dotarło. Powiedział:

— Tak, mój dobroduszny bratanek nie znosi, aby ktoś cierpiał w jego obecności. Dałby pieniądze nawet temu, który zawinił!

— Nie zaistniałaby taka potrzeba, bo winny jest nieprawdopodobnie bogaty — odrzekł kapłan.

— Waller nieprawdopodobnie bogaty? Myślę, że to czego potrzebuje dostaje od sekty, która mu umożliwiła podróż do Chin?

— Być może, ale to nie ma nic do rzeczy, bo nie jego miałem na myśli. Cała ta sprawa na końcu mej podróży wygląda zupełnie inaczej niż na jej początku. Przekonałem się, że to nie on ponosi winę. Tak więc musielibyśmy odmówić przyjęcia jego pieniędzy, nawet jeśli byłoby naszym zamiarem przyjęcie ich.

— Nie ponosi winy? — spytał wuj ze zdumieniem. — Więc to nie on podpalił waszą świątynię? Kto inny podłożył ogień?

— Nie. Sam to otwarcie przyznał.

— A jednak nazywa go pan niewinnym? Jak to możliwe, skoro sam się przyznał?

— Był tylko narzędziem. Jego czyn był tylko skutkiem. Właściwy sprawca mieszka na Zachodzie.

— Święta prawda! — zgodził się Tsi.

Raffley nie powiedział wprawdzie ani słowa, lecz ruch ręki, jaki wykonał jednoznacznie wskazywał na to, że jest tego samego zdania. Gubernator, przeciwnie, mimo całego szacunku jaki żywił do Malajczyka, nie wierzył w jego przenikliwość umysłu pozwalająca na rozróżnienie w czynach ludzi przyczyny i skutku. Prawdopodobnie sam nie posiadał tej przenikliwości, bo potrząsając głową powiedział:

— Na Zachodzie? Prawdziwy sprawca? Nie pojmuję! Kto to może być? I jak się nazywa?

— Niezwykle potężny władca, którego słuchają miliony, wyjąwszy nielicznych mądrych i rozumiejących. Jest najbardziej nietolerancyjnym, żądnym krwi władcą, który pogardza całym światem, ale nie sobą. Uważa się za wybrańca Boga. Jego zdaniem jest najmądrzejszym, najbardziej uzdolnionym. Jest przekonany, że został powołany do tego, aby narzucić światu swe myśli każdym sposobem, nawet jeśli miałby to być najokrutniejszy gwałt. Nic go nie powstrzyma przed rzuceniem wszystkim ludziom w twarz swych myśli, a gdy się im nie spodobają, zwija dłonie w pięści i uderza.

— Niemożliwe! To śmieszne. Powinien mieć ze mną do czynienia! Już ja bym się z nim rozprawił! I to ma być władca? To zwykły prostak! Kłamca i samochwał, wichrzyciel ludzkich praw, bezwstydny awanturnik, pyszałkowaty łajdak, któremu należy wytrącić narzędzia z ręki! Na którym nieznacznym, europejskim troniku zasiada ten głupi król? Trzeba by go było przysłać raz do naszej starej Anglii, gdzie umieścimy mu głowę na właściwym miejscu! Chce być lepszy od innych? Niech najpierw pozna tych innych, a gdy…

Nagle wuj przerwał i spojrzał na nas, ledwie powstrzymujących się od śmiechu. Uznał, że zraniono jego dumę i niewiele się zastanawiając uniósł się szlachetnym gniewem. Lecz zauważywszy, że walczymy z wesołością uświadomił sobie swój ślepy zapał. Uderzył się w czoło i wykrzyknął znowu zapalając się gniewem, tym razem na siebie:

— Straszne! Tak się zapędzić! Naprawdę myślałem, że macie na myśli taki gatunek, a to była tylko przenośnia. Nie zorientowałem się. I zamiast starać się nie demaskować, przyznaję się do wszystkiego i nadstawiam karku. Powinienem jeszcze uczciwie przyznać, że jestem wzorcowym przykładem tego szalonego, śmiesznego faceta i kurtyna może spadać — farsa dobiegła końca.

— Farsa? Końca?

— Koniec farsy? — spytał Raffley poważniejąc. — Przeciwnie, była to bardzo poważna scena z wielkiej tragedii ludzkości pod tytułem „Uprzedzenie”. To mieliśmy na myśli — nasze własne uprzedzenie wobec innych ludzi. I ten smutny dramat wcale nie dobiegł końca. Możliwe, że kurtyna spadnie dopiero wraz z ostatnimi ludźmi. Bo dopóki będą żyły na ziemi chociaż dwie istoty ludzkie, dopóty będą występować przeciwko sobie.

— Nasze uprzedzenia? — odrzekł z namysłem gubernator. — Tak, zaczynam rozumieć. Chyba już mówiłem, że w ciągu ostatnich kilku dni nauczyłem się więcej niż przez całe lata. Te uprzedzenia nie urodziły się wraz z nami, lecz nabyliśmy je później i stają się one coraz większe aż w końcu wypełniają rias całkowicie tak, że na nic więcej nie zostaje miejsca. Ojciec powtarza nam, że jesteśmy Białymi Pionierami, matka wpaja nam dumę z tego powodu. Potem przychodzą nauczyciele i przekonują nas, że zostaliśmy powołani do tego, aby nieść światu cywilizację. Potem zaczynamy czytać i w każdej książce znajdujemy tego potwierdzenie. A gdzie nie napisano tego wprost, przyjmuje się to jako niekwestionowany fakt. Gdy potem nasze życie osobiste splata się ze społecznym, mają na nas wpływ różne okoliczności, sztuka i nauka, a zwłaszcza historia, polityka oraz geografia i zapewniają nas, że tylko my jesteśmy nosicielami prawdziwej cywilizacji i zbawieniem całej ludzkości. A z jakim zapałem staramy się uświadomić to innym, mniej wartościowym narodom! I jak bezwarunkowo żądamy, aby nam wierzyły! Na kolana wy żółte, brązowe, czerwone, czarne twarze! Bo my jesteśmy biali, a biały jest najszlachetniejszym tworem natury. Przerastamy was we wszystkim. Jesteśmy wszystkim i mamy wszystko, nawet banknoty tysiącfuntowe! Tych banknotów nie potrzebujemy na życie, o nie! Na to jesteśmy zbyt bogaci. Stawiamy je w wysokich zakładach, aby pokazać, jak mało dla nas znaczycie. A gdy się zdarzy, że przegramy jeden z takich zakładów, a Chińczyk jest zbyt dumny, aby przyjąć wygraną, to rzucamy je Malajczykowi, który ucałuje naszą dłoń za tak boski dar.

Wziął ze stołu banknot, zwinął go, odrzucił go z powrotem i zwróciwszy się do kapłana, ciągnął:

— Chciałbym i mógłbym zniszczyć ten kawałek papieru, bo to on mnie zdemaskował, mnie i całą białą rasę. Dał mi pan bolesną nauczkę, której nie zapomnę nigdy. Tylko dlatego zachowam te pieniądze. Będą mi przypominały o tym, jak nisko upadłem i że wy obaj naprowadziliście mnie na właściwa drogę.

Znowu sięgnął po pieniądze i nie rozwijając ich wsadził do kieszeni, poczym odezwał się:

— Pokonaliście mnie, a wasze zwycięstwa jest większe niż myślicie. Tak jak przemogłem się, aby zabrać z powrotem te pieniądze, tak odstępuję od mych uprzedzeń, że wszystko można załatwić za pomocą mamony. Czuję aż za dobrze, że macie rację. Nie misjonarz jest winny, lecz owo uprzedzenie, które Zachód w nim wyhodował. Nie udało mi się pojąć tego tak szybko jak innym, ale teraz, gdy was zrozumiałem, będzie ono trwalsze. Niestety tylko my mamy z tego pożytek, wy same straty. Proszę powiedzieć, czy chociaż część winy nie przypada na Wallera?

— Nie. Obserwowałem go w czasie drogi tutaj — odpowiedział Malajczyk. — Jego choroba jest podwójnej natury, nie tylko fizycznej. Mówił dużo do siebie, często jak w gorączce, najczęściej po angielsku, ale od czasu do czasu także w innym języku, którego nie rozumiem. Na pewno nie w żadnym azjatyckim, Pomyślałem, że był to niemiecki.

— To co słyszałem dawało wiele do myślenia — ciągnął kapłan. — Nie tylko jego ciało, lecz także dusza walczyła z wysoce niebezpieczną trucizną. Choroby ciała nabawił się w czasie obecnej podróży, ale duchową przywiózł z ojczyzny. Zdawało się, że mieszkają w nim dwie niewidzialne, bez przerwy walczące ze sobą siły. Bez końca mówił o jakimś zakładzie. Jedna z tych sił chciała wygrać ten zakład, a druga błagała go, aby go przegrał. Chodziło chyba o nawrócenie pewnej liczby Chińczyków. Pogańskie świątynie mają upaść, a wszyscy niewierzący mają zniknąć z powierzchni ziemi. Dobra siła, która tego nie chciała, była kobietą. Gdy z rozmawiał z nią, stawał się łagodny i dobry. Od czasu do czasu płakał i nazywał ją swoją duszą. Najczęściej rozmawiał z nią w tym nieznanym mi języku.

Lecz gdy nadchodziła ta druga, zła siła, która kazała mu wygrać, mówił z nią stale po angielsku, zaczynał prawić kazania głośnym, autorytatywnym tonem. A potem powalił wszystkie kolumny i posągi powstałe w jego chorobliwej wyobraźni. Ta druga siła nie była kobietą, lecz ponad wszystko bezwzględnym tyranem. Mówił także o tym, że wiele milionów chrześcijan nie jest niczym innym jak poganami, tak, a nawet o wiele gorszymi od nich, ponieważ nie chcieli bez zastrzeżeń wierzyć w to, co on uważał za właściwe. Jego osąd był w najwyższym stopniu niesprawiedliwy, oparty na najbardziej nieprzyjaznym uprzedzeniu, jakie kiedykolwiek obiło mi się o uszy. Tak właśnie nazwałem tę niszczącą siłę, która nad nim zapanowała, gdy ta druga, dobra usuwała się w cień. Zwrócił się do gubernatora i mówił dalej:

— Przed chwilą opisał pan to uprzedzenie tak wyraźnie, jakby obserwował go pan chorego. Jak pan nazywa jego fizyczną chorobę, tego nie wiem, lecz jego duchowa wyrasta niewątpliwie z tego uprzedzenia, które ma nad nim władzę, a on nie potrafi się jej przeciwstawić. Potem jeszcze używał tak złych słów, że…

Od strony drzwi dobiegł nas czyjś cichy szloch.

W pokoju zapanował skrywający wszystko mrok, w którym rozpływają się ostre linie dnia, a wyrazistości nabierają sprawy duchowe. Na korytarzu było jeszcze ciemniej niż w pokoju i dlatego nie mogliśmy rozpoznać stojącej tam postaci. Z powodu tematu naszej rozmowy jej szloch miał dla nas w sobie coś pozaziemskiego, ba wstrząsającego. Zdawało się, że to nie płacze człowiek, lecz owa szlachetna, kobieca siła zmuszona do walki ze złymi mocami uprzedzeń.

Wuj zareagował najprędzej. Pośpieszył do drzwi, wziął płaczącą dziewczynę za rękę i wprowadził ją do środka zapominając zamknąć drzwi za sobą. Była to Mary Waller. Szukała Tsi i usłyszała naszą głośną rozmowę, pomyślała, że jest z nami. Nie dosłyszeliśmy jej wielokrotnego pukania więc sama otwarła drzwi. Rozmowa tak ją zajęła, że stała cicho obok drzwi.

— Proszę nie płakać! — prosił gubernator. — Nie mogę tego znieść.

Opanowała się, przełknęła łzy i odpowiedziała:

— Proszę się nie martwić, milordzie! Płakałam nie z bólu, ale z radości. Także i we mnie są dwie, walczące ze sobą siły, tylko o innym charakterze. Jedna z nich to diablica. Chce mnie zmusić, abym uważała go za winnego. Ta druga bez końca przekonuje mnie, żeby go uniewinnić. Diablica dobrze wie, że napawa mnie wstrętem wszystko, co występuje przeciwko miłości bliźniego i szacunku dla niego i gdy tylko ojciec uczynił coś w tym rodzaju, napiera na mnie, aby go znienawidzić. To jest straszne! Lecz zaraz druga szepcze, że to niemożliwe, aby ojciec mógł mówić i postępować w ten sposób. Moje serce skłania się do wiary temu drugiemu głosowi, lecz mój lękliwy, poszukujący rozsądek nie znalazł do tej pory pretekstu, aby wesprzeć serce. Nosiłam w sobie głęboką rozpacz, rujnującą mnie coraz bardziej. Przed chwilą ojciec oprzytomniał, a jednak nie odzyskał zmysłów. Chciał uciec z obozu twierdząc, że poganie oczekują go i musi się śpieszyć z niszczeniem ich bożków. Walczyłam z nim. Gorączka dodała mu sił, jakby był zdrowy i tylko z wielkim wysiłkiem udało mi się go uspokoić. Ale nie czuję się na siłach, aby to powtórzyć. Dlatego zaczęłam szukać doktora Tsi i gdy nie znalazłam, przyszłam tutaj. Otwarłam je po daremnym pukaniu. Nie zauważyliście mnie. A co ja usłyszałam? Był to anioł mojego ojca, który w osobie tego starego kapłana dał mi wszystko, czego mój rozsądek tak daremnie szukał. Usprawiedliwienie dla ojca, zdjęcie z niego winy, jednoznaczne wskazanie prawdziwego winnego. Poczułam się wolna od mej udręki. Mogłam dać jej ujście we łzach — łzach radości!

Kapłan stał blisko niej. Jego długie, białe włosy spływały jak księżycowe światło po jego plecach, lecz jego twarz ukryta była w mroku. I z tego mroku rozległo się teraz jak modlitwa:

— Słyszałem tu dzisiaj wiele o aniołach, więc niebo zawitało do tego pokoju. Bo niebo nie zna posłańców — samo się do nas zbliża. Gdy go poczujemy, mówimy o aniołach. A staje się widoczne dla oczu, gdy dobrzy ludzie spełniają swą wolę i okazują się aniołami. Moje dziecko, nie jestem ani aniołem twego ojca, ani twoim. Ale życzyłbym sobie, aby niebo stało się widoczne dla mnie, dla was, i dla całej ziemi! Czuję, że ręce wypełniają się i stają się coraz cięższe od błogosławieństwa płynącego z miłości bliźniego, które należy przekazać dalej z miłością. Ale co znaczy dla mnie i dla ludzkości cała moja miłość? Jestem przecież pogańskim kapłanem i wolno mi błogosławić tylko pogan, nikogo innego!

— Nie, nie tylko ich! Jest pan szlachetnym człowiekiem! — wykrzyknęła Mary w głębokim uniesieniu i padła przed nim na kolana.

Położył jej ręce na głowie i drżącym głosem przemówił:

— Dziękuję ci, dobre dziecko dalekiego Zachodu! Także twoja ojczyzna powinna ci teraz dziękować! To ona ponosi winę za czyn twojego ojca. Ty jednak odpokutowałaś to, tak więc winy zostały zmazane! Ty tego dokonałaś.

Mówił uroczyście i z miłością. Cała nasza uwaga skierowana była wyłącznie na niego i ledwie dosłyszeliśmy szelest od strony drzwi. Myśleliśmy, że spowodował go przechodzący służący. Malajczyk ciągnął dalej:

— A więc błogosławię cię jako człowiek, niejako kapłan. I jeśli istnieje szczęście mogące spłynąć z ręki i życia jednego człowieka na głowę i życie drugiego, to niech do ciebie należy wszystko, co posiadam!

Pochylił się nad nią i ucałował. Wtem od drzwi dobiegł nas głośny, przenikliwy okrzyk:

— Poganin, poganin! Moje dziecko, moje biedne dziecko! Przeklęte i stracone na wieki!

Przerażeni odwróciliśmy się. Zapadły już całkowite ciemności, ale słyszeliśmy że ktoś upadł. Sądząc z głosu mógł być to tylko Waller. Mary z okrzykiem rzuciła się ku niemu. Raffley czym prędzej zapalił światło. Tak, był to misjonarz. Leżał na korytarzu pod drzwiami, z wytrzeszczonymi, strasznymi oczyma. Poruszał ustami. Chciał coś powiedzieć, lecz żaden dźwięk nie wydostał się z jego piersi. Razem z Raffleyem zanieśliśmy go do jego pokoju. Słyszeliśmy jeszcze słowa, które kapłan mówił do wuja:

— Błogosławiłem, a nie przeklinałem i niech tak pozostanie. Ponieważ niebo jest łaskawsze dla tego dziecka, niż sądzi ojciec.



Tajemnice


Moją pierwszą myślą po obudzeniu się, podobnie zresztą jak innych, był Waller. Gubernator, Raffley i kapłan siedzieli już od dłuższego czasu u Johna w oczekiwaniu na mnie, ponieważ poprzedniego dnia uzgodniliśmy, że spożyjemy wspólnie śniadanie. Sejjidowi Omarowi poleciliśmy, aby nam je przyniósł. Uczynił to tak pieczołowicie, że musieliśmy go prosić, abyśmy i my mogli coś zrobić — w przeciwnym razie w swej gorliwości posmarowałby nam szynkę miodem i spożywany tu od rana arak wlałby nam do mleka. Był zatem zmuszony wycofać się. Rzucił nam jednak przy tym tak żałosne spojrzenie, jakby był przekonany, że z naszej strony nie może być mowy o prawdziwej degustacji.

Siedzieliśmy przy stole, gdy pojawił się Tsi. Przyszedł aby poinformować nas o stanie Wallera.

— Żyje — powiedział. — To znaczy… jego ciało nie umarło. Puls i oddech są w porządku, chociaż bardzo słabe. Do tej pory leży tak, jak go wczoraj ułożyliśmy, lecz psychicznie nie daje znaku życia. To poważna kwestia, nawet jeśli nie teraz, to później. Wczorajszy wstrząs należał do gatunku duchowych, nie fizycznych. Nie jego ciało uległo załamaniu, temu już wcześniej brakowało wszelkich sił, lecz coś innego, co, mam nadzieję, nigdy więcej nie powstanie. Dlatego najpierw muszę się zająć ciałem i temu muszę się całkowicie poświęcić przez następne kilka dni. Miss Mary czuje się dobrze, prosiła bym to panom przekazał. Prosiła mnie także, aby ją usprawiedliwić, że nie może się z nimi dzisiaj widzieć, ale zatrzymują ją obowiązki przy ojcu. Ja także przychylam się do tej prośby.

— Obowiązki lekarza i dziecka! — zgodził się gubernator. — Sadzę, że istnieje jeszcze trzeci obowiązek, ludzki mianowicie lub, w tym przypadku możemy chyba tak powiedzieć, obowiązek przyjaciela. Nie możemy wprawdzie pomagać lekarzowi w leczeniu ani zastąpić pełnej miłości uwagi dziecka, ale pozwólcie, że będziemy wraz z wami czuwać w nocy, na zmianę. No i rozumie się, że my trzej jesteśmy do dyspozycji także pod każdym innym względem. Obiecuję, że nie opuścimy Kota Radjah do czasu aż będziemy mogli zabrać ze sobą Wallera i to, jeśli Bóg da, zdrowego.

— Proszę nic jeszcze nie obiecywać, — milordzie! — odpowiedział Chińczyk. — Całkiem możliwe, że poproszę nawet, abyście opuścili to miejsce chociażby na krótko. Tu chodzi przede wszystkim o śmierć i życie. Nic tu nie możecie zrobić innego jak tylko spokojnie czekać. Jeśli utrzymamy go przy życiu, to sądzę, że będzie konieczna długa, wielotygodniowa rekonwalescencja, podczas której jego psyche odzyska siły i wróci do normy. Widzieć jak panowie są bezradni wobec stanu jej ojca będzie dla córki z pewnością bardzo przykre. Dlatego proszę się zastanowić czy istnieje możliwość uniknięcia tego.

Wuj uścisnął mu rękę i rzekł:

— Młody człowieku, stawia pan sprawę uczciwie i rozsądnie. Zastanowimy się, może zrobimy wycieczkę w okolice Sumatry, bo włóczenie się po tym kraju nie jest godne polecenia. Ale nie wybierzemy się wcześniej niż będzie wiadomo, czy życiu Wallera nie zagraża już żadne niebezpieczeństwo.

— Mam nadzieję, że jutro, najpóźniej pojutrze będę mógł to powiedzieć.

Tsi wstał i zamierzał wyjść, lecz przedtem jeszcze zwrócił się do Malajczyka braterskim tonem:

— A ty, przyjacielu? Jak długo zamierzasz zostać?

— Jeszcze tylko godzinę — odpowiedział kapłan także powstając. — Wypełniłem swoje zadanie. Wracam do mojego kampongu. Zrobiłbym chętnie coś jeszcze, ale nie wiem do czego mógłbym się przydać. Jestem ubogi. Nie posiadam nic ponad modlitwę. Błogosławieństwa już udzieliłem. Powiedzcie obojgu, ojcu i córce, że będę się za nich modlił, gdy tylko o nich pomyślę. Zbudujemy nową świątynię i moja stopa pierwsza przekroczy jej próg w cichej samotności. We wczesnych godzinach rannych, gdy opada mrok nocy i wstaje światło dnia. Gdy pomyślę wtedy, że także inna ciemność znika i powstaje jasność, padnę na kolana i pomodlę się za tego człowieka, który zniszczył starą świątynię, bo nie wiedział że prawdziwej świątyni nie da się zniszczyć, a z jej rzekomego zniszczenia powstaje nowa, czystsza i wyższa. Pozdrówcie ich ode mnie. Niech do jego serca wstąpi dobro i niech nie zapomina nigdy, że inni ludzie także odczuwają to, co się dla nich robi.

Wyszedł, a wraz z nim Tsi, bo z pewnością mieli sobie jeszcze niejedno do powiedzenia. Nagle gubernator uderzył dłonią w stół i powiedział:

— Oto zakończenie, jakiego można sobie życzyć! Do Araba i Chińczyka dołączył oczekiwany Malajczyk! Teraz jestem zmuszony przyznać, że powinienem się wstydzić przed całą Azją. Na szczycie stawiałem nie przyzwoitość i człowieczeństwo, lecz samego siebie. Nie ja chciałem im służyć, to oni powinni byli świadczyć mi wszelkie honory, czołgać się przede mną w pyle i dbać o zaspokajanie moich bezgranicznie egoistycznych życzeń. Wyobrażałem sobie, że jestem ideałem, z którego należy brać przykład. Żyłem tak przez sześćdziesiąt długich lat i nikt nie był w stanie wyprowadzić mnie z błędu. I wtedy nadchodzi arabski poganiacz osłów i na moich oczach wyrasta na żywy wyrzut sumienia całej swojej rasy. Do niego dołącza się następnie osobnik z warkoczykiem, o którym nawet nie pomyślałem, że będę w stanie go powąchać. A już po paru zaledwie godzinach okazuj e się, że przerasta mnie o głowę pod wieloma względami, zwłaszcza jeśli chodzi o dobre wychowanie. Przebija mnie każdym słowem, każdym czynem i to w tak niepojęty sposób, że jeszcze zyskuje za to moją sympatię. Ten Tsi, muszę to powiedzieć, jest wzorem wspaniałego faceta!

Zrobił pauzę, aby napić się łyk wody. Wtedy odezwał się Raffley.

— To jeszcze nie koniec pańskich wyznań, dear uncle. Wiem, że jeszcze ma pan zamiar wspomnieć Malajczyka. Ale proszenie dręczyć się więcej i pamiętać, że nie jest pan jedynym, którego dotyczą te oskarżenia.

— Co? Myśli pan, że powinienem się oszczędzać? Albo może innych? Tak jest. Araba i Chińczyka można sobie jeszcze darować! Ale gdy na dodatek zaczynam mówić o Malajczyku, który jest lepszy i myśli szlachetniej od nas, to nie tylko potrząsa się nade mną głową, ale także śmieje mi się prosto w twarz. Ale najpierw niech mi pan powie Charley, czy Malajczycy są naprawdę tak okrutnymi barbarzyńcami, jak twierdza u nas?

— W żadnym razie, sir — zacząłem wyjaśniać. — Literatura tej rasy jest bardzo samodzielna i wielostronna. Można znaleźć wybitne pisma w językach, które my określamy mianem tagala, pampanga, iloco, bicol, jbanak, bisaya, favorlang, atsczin, battak, lampong, dayak, java, sunda, alfurisz, makassarisz i malagasi. Mógłbym nawet wymienić jeszcze parę, albo ich dzieła. Wielki poemat Bidasari, pięć Pandawa, Ken–Tambuhan, Indra Laksana, Kalila i Dimnah, Pandżatantra, Ardjuna — Sasrabahu, Bharata yuddha, Wiwaha, kosmogoniczna Manik–maha, Padżjadżaran, Kartasura, Mataram, Demak, Tana, Dżawi, Giranti, Adżi, saka, Damar Wulan, Dżaja lenkara, Menak, Radżia Pirangon, Pandżi, Lampahlampahannipun…

— Niech pan przestanie, niech pan przestanie, Charley! — wykrzyknął gubernator. — Usłyszałem już wystarczająco dużo, aby wiedzieć, jak bardzo myliłem się w stosunku do tego Malajczyka, gdy uważałem go za niewykształconego!

— Niewykształconego? — spytałem. — Powiem panu, że posiadają książki i „prawa morskie” liczące ponad osiemset lat. To prawdziwy materiał, prawniczo — historyczny, a więc proza. Jeśli chodzi o sztukę, a więc o poezję, to nie pozostaje ona w tyle. Znane są słynne dzieła, przełożone nawet na języki zachodnie. Osobliwością są słowa, jakie Malajczyk używa w prozie i poezji. Zazwyczaj niesłychanie rygorystycznie przestrzega różnic między mową potoczną” a „uprzejmą”. Potoczna czy „na ty” nazywa się ngoko, a uprzejma krama. Proza jest ngoko, poezja krama. Tylko przy opisach wolno poezji stosować mowę potoczną.

— Niesłychane! A więc Malajczycy mają swoja literaturę, swoją naukę, swoją sztukę i poezję. Lecz nawet gdyby tego nie mieli, musiałbym spytać jednak czy ten brak przeszkodziłby im myśleć szlachetnie i postępować szlachetnie! Czy rzeczywiście każdy wykształcony jest szlachetny, a każdy niewykształcony nieszlachetny? Sądzę, że to, co my nazywamy szlachetnością mniej wyrasta z korzeni wiedzy a bardziej z prostoty serca. Jeśli to prawda to Malajczykowi łatwiej jest stać się dobrym człowiekiem niż komuś wyśmienicie wykształconemu. Ja sam nie byłem daleki od stania się takim człowiekiem, ale na szczęście… „Jestem Sejjid Omar!” tego Araba, pochwyciło me ramię i ustawiło na odpowiednim miejscu. Powiedzcie, jak nazywała się choroba Wallera? Czy to nie była dezynteria?

— Tak — potaknął Raffley.

— Well! Ja także na nią cierpiałem, jeśli nie moje ciało, to moja dusza, ten właściwy człowiek we mnie! Zaniedbano go, karmiono niedojrzałymi, choć przesłodzonymi owocami i przez to odebrano mu siły do zwalczenia choroby. Zacząłem brać udział w życiu publicznym i wznosiłem się ze stopnia na stopień. Każdy stopień w górę oznaczał zejście o tysiąc w dół, jako człowieka. Dlaczego? To „Szen” we mnie był chory. W końcu przecież to byłem tylko ja, głowa rodziny, Anglik i barbarzyńca, gdzieś tam także chrześcijanin, ale nic poza tym. Żyłem w samym środku wielkiej, niebezpiecznej epidemii. Jej nazwa to uprzedzenie. Ten pogański kapłan miał rację! Poszukajmy środka, aby temu zapobiec. Wiecie, co zrobię? Przyniosę ko–su. Przysłużę się panu Tsi, a przy okazji może znajdę lekarstwo dla siebie.

Wyszedł, a Raffley patrzył za nim wzruszonym wzrokiem.

— Jeszcze paru takich wspaniałych ludzi — powiedział, — tak zapalonych, tak uczciwych i z takim nastawieniem, to tej strasznej epidemii zakreślimy wąskie granice. Lecz ilu ludzi posiada podobne przymioty? A jeśli je nawet posiada, to inni żyjący uprzedzeniami rzucają mu kłody pod nogi.

Mówiąc to wstał i chodził po pokoju tam i z powrotem. Także i ja wstałem i podszedłem do okna. Ujrzałem stojącą na zewnętrz malajską lektykę i ludzi, którzy ją przynieśli. W tym momencie ktoś zapukał do drzwi. Wszedł kapłan, aby się z nami pożegnać. Podał mi rękę, a następnie zwrócił się do Johna:

— Odchodzę, ale wy pozostajecie. Jeszcze trochę, a to wy będziecie tymi, którzy odejdą, a ja pozostanę. Taka jest kolej rzeczy. Czy wy czy ja, tu czy tam, nie ma znaczenia, bo odległość nie gra żadnej roli, jeśli wszyscy należymy do tej samej miłości obejmującej czas i przestrzeń całej ziemi. Dlatego nie pytam, czy się znowu zobaczymy. Cielesne oko dostrzega tylko to, co leży w pobliżu; na rzeczy odległe jest ślepe. Lecz miłość umożliwia nam dojrzenie nieskończoności. „Szen” widzi to, co ukryte. Będę was oczekiwał. Na koncie mojego życia pojawił się z Zachodu szlachetny dźwięk, w poświacie złotego światła. Tak więc nie jest to pożegnanie. Nie zapomnijcie tych słów i dopuście do mnie ten dźwięk! Tak chętnie bym go jeszcze usłyszał zanim mój zmierzch stanie się światłem poranka.

Ujął prawą dłoń Raffleya w swoją lewę, prawą położył mu na głowie i nie dającym się opisać wzrokiem spojrzał mu głęboko w oczy. Potem odwrócił się i wyszedł.

Wtem z drugiej strony nadbiegł Sejjid Omar. Dowiedział się, że Malajczycy zamierzają odjechać i pospieszył do kupca. Teraz dźwigał masę owoców w uniesionej wysoko szacie, poczym rozdał je między nich. On, niegdyś tak zatwardziały muzułmanin, który nawet nie chciał dotknąć poganina, polubił ich i chciał im to okazać tym prezentem. Byli tym bardzo uradowani. Wraz z jego owocami wepchnęli go do lektyki i wyśpiewując jakąś malajską pieśń ponieśli go w okrążając plac trzykrotnie aż za bramę.

Kapłan podążył za nimi ani raz się nie obejrzawszy.

— Chodźmy, Charley! — powiedział John. — Nie mogę teraz siedzieć w pokoju. Chodźmy poszukać wuja!

Udaliśmy się na drugi spacer, lecz nigdzie nie mogliśmy znaleźć gubernatora. Gdy wróciliśmy do domu, jego ciągle nie było. Chcieliśmy zapytać o niego Sejjida Omara, ale i on gdzieś przepadł. Od czasu swego triumfalnego pochodu nie pojawił się jeszcze. To naprowadziło nas na właściwy trop. Wyszliśmy za teren twierdzy i spytaliśmy strażników o Malajczyków, którzy musieli koło nich przechodzić. Oczywiście! Wuj przybył aż tutaj i czekał na nich. Ustawiono na ziemi lektykę i Omar wysiadł. Rozdzielono owoce. Następnie pochód ruszył dalej — na przedzie Arab z Malajczykami, za nimi gubernator z kapłanem. Postanowiliśmy udać się tym tropem.

Po pół godzinie ujrzeliśmy, jak wracają. Omar ściągnął swoje okrycie wierzchnie i zawinął w nie jakiś duży, okrągły przedmiot, który niósł na plecach. Wuj już z daleka śmiał się do nas z zadowoleniem.

— Martwiliście się o mnie? — spytał. — Ciągle jestem niezastąpiony, wiem o tym.

— Jasne! Bardzo się martwiliśmy — żartując odpowiedział bratanek. — Ale zaraz wpadło mi do głowy, że kapłan nie pytał o pana przy pożegnaniu. Wiedział, że odprowadzi go pan kawałek?

— Nie. Gdy wyszedłem od was, natknąłem się na niego. Pożegnał się ze mną i poszedł do was. Bądźcie tak dobrzy i nie śmiejcie się ze mnie, bo przyznam się uczciwie, że wziąłem go w ramiona i uścisnąłem jak brata! Zauważyłem przy tym, że oczy mu zwilgotniały i bardzo mnie to wzruszyło. Ruszyłem z kopyta wzdłuż drogi, którą musiał przejść i czekałem na niego. Wreszcie nadeszli niosąc ze sobą tego muzułmanina. Kapłan ucieszył się, gdy mnie znowu zobaczył. Co chwilę żegnaliśmy się cały czas idąc dalej. Aż w końcu przystanął i stwierdził, że niepokoi się o mnie. Musiało do tego dojść. Ale mówię wam: jeśli jeszcze kiedyś miałbym spotkać takiego poganina, to lepiej będzie, jeśli w ogóle nie będę się z nim zadawał, bo gdy sobie idzie, to chciałoby się z nim pójść na koniec świata, właśnie tak jak ten Sejjid Omar, który zapakował mój ko–su w swój kaftan i niesie na plecach.

— To jest ko–su? Taka ilość? — spytał śmiejąc się John.

— A co innego? Wszyscy Malajczycy musieli pomagać przy zbieraniu. Także ja i kapłan. Ale teraz chodźmy! Mam tu wiele trawy i innych ziół. Musimy je przebrać!

Wróciliśmy więc do kratongu i najpierw zasiedliśmy do obiadu, a po nim gubernator nie dał nam spokoju — musieliśmy pójść z nim do jego pokoju i pomóc mu przy przebieraniu ziół. Polegało to na tym, że wyszukiwaliśmy lecznicze zioło spomiędzy trawy i innego zielska. Wuj wykazywał przy tym wielką cierpliwość, ponieważ było dla niego sprawą honoru, aby się wychować na nowo. A Raffley już po krótkim czasie skoczył z miejsca i zawołał ze śmiechem:

— Dwóch lordów jako czeladnicy zielarza, przebierający między kolcami i ostami! Czyżby to była kuracja za uprzedzania, którą tak sobie pan wziął do serca, dear governor! Za parę miedziaków każdy Malajczyk zrobiłby to szybciej i lepiej niż my! Tak nagłej rezygnacji z własnej godności „Shen” nie wymaga! Idę!

Strzepnął czepiające się jego ubrania korzenie i wybiegł. A wuj spojrzał za nim z wyrzutem i wymówił wielkie słowa:

— Jemu się wydaje, że z tym ko–su to niepoważna sprawa. A więc nie ma żadnych szans na stanie się członkiem „Szen”.

Kpiarz siedzący we mnie kazał mi przytaknąć.

Gdy skończyliśmy, zapakowaliśmy ko–su w paczkę i poleciliśmy Sejjidowi Omarowi zanieść ją Tsi. Potem postanowiliśmy rozejrzeć się za Johnem. Odwiedził mijnheera i ten zaprosił go na konną przejażdżkę.

— To świetnie! — powiedział wuj. — Bo teraz nie będzie mógł nas zaskoczyć.

— Przy czym? — spytałem

— Usłyszy pan i zobaczy. Usłyszy po drodze, a zobaczy na jachcie.

Zaprowadził mnie na dziedziniec hotelowy, gdzie wynajął powóz, aby jechać do Oleh–leh. Po drodze spytał żartem:

— Boi się pan duchów, drogi Charley?

— Tylko w dzień — takie zażartowałem.

— To niedobrze! Mamy dzień, a ja chcę zaprowadzić pana w pewne miejsce, gdzie straszy, za dnia nawet bardziej niż w nocy.

— Ach, to pewnie pański duch?

— Tak.

Zapadło milczenie. Nie przerywałem go i po chwili wuj zaczął:

— Dlaczego pan milczy? Dlaczego mnie pan nie wypytuje? Myśli pan, że nie wiem co pan sądzi? Wprawdzie to bardzo delikatnie z pana strony, że pan mnie nie zamęcza, czego nigdy u pana nie pojmowałem, ale muszę panu przyznać, że wolałbym, aby pan zapytał, to ułatwia mówienie.

— No dobrze, więc spytam pana o coś: był pan tak długo na jachcie i sto razy miał pan okazję obejrzeć portret „Nin” w pokoju Johna. Dlaczego pan tego nie zrobił? Dlaczego akurat teraz chce go pan obejrzeć? Za jego plecami?

— Oczekiwałem tego pytania. Jest uzasadnione ze strony każdego innego człowieka, ale właściwie nie z pana. Kto jak pan tyle podróżuje po świecie, aby poznać narody i pojedynczych ludzi, aby ich następnie odrzeć z ich rzeczywistych kształtów i opisać w zupełnie innej postaci, ten nie powinien zadawać takich pytań świadczących o nieznajomości psychologii.

— Sir! — wykrzyknąłem zaskoczony. — Skąd wziął pan to wyobrażenie o mnie i moich książkach? Tak rzeczywiście jest. Ale jeszcze nikt, kto je czytał, nie dokonał tak spostrzegawczego odkrycia.

— Och, z pewnością jeden tak.

— Kto.

— John. Od niekiedy czytał mi coś na głos. Były tam czasami miejsca, które wydawały mi się wręcz nieprawdopodobne. Mówiłem mu to. On jednak śmiał się ze mnie i zaczynał wyjaśniać. Tak, wtedy to co innego! Na przykład pański Sejjid Omar. Żyje, jest z nami, jest pańskim służącym. Nie kłamie pan opisując go. To co pan o nim pisze, jest prawdą, dzieje się naprawdę. A nie dopatrzył się pan tego w nim samym, lecz w tym, co jego rasa, jego plemię i jego rodzina uczyniła z niego. To duch, to dusza, a więc wewnętrzny człowiek, wewnętrzny Sejjid Omar, takich Arabów widzi się tysiącami. Aby odkryć tego właśnie Sejjida Omara, do tego trzeba było zrezygnować z opisu jego ciała. Wtedy pojawia się Omar w całkiem szczególnej postaci. I właśnie ta duchowa postać, zostaje ucieleśniona w pana książkach. Naraża się pan przy tym na ryzyko, że uznają pana za fantastę, za kłamcę.

— A więc wie pan to od Johna! To jeden z najbardziej spostrzegawczych ludzi, jacy istnieją. Ale dlaczego mówi mi pan o tym akurat teraz?

— Proszę nie pytać! Musi pan to wiedzieć! Albo zaglądał pan tylko w Omara, a we mnie nie? Także i moje ciało jest nieważne dla pana — wiem o tym. Czyżby pan tak mało znał moje wnętrze, by nie wiedzieć dlaczego się do tej pory wzbraniałem stanąć oko w oko z duchem stojącym między Johnem a jego rodziną?

— Niech pan mi powie powody, dla których „Nin” jest dla pana duchem. Wtedy panu odpowiem. Znam tylko jej portret, nie ją samą. Tak samo nie wiem, jaki stosunek ma do niej John i jego rodzina. Jest więc niedostępna zarówno mojemu zewnętrznemu jak i wewnętrznemu oku, co pan zdaje się założył. Lecz mimo to mógłbym panu udzielić odpowiedzi, skoro mnie pan tak naciska.

— No i?

— Boi się pan!

— Bać się? — oburzył się. — Gdzie jest taki człowiek, który widział mnie kiedykolwiek przestraszonego? Strasznie się pan myli sadząc…

Nie dokończył. Możliwe, że spojrzenie, jakie mu rzuciłem nie pozwoliło mu mówić dalej. Spuścił głowę i zamyślił się. Następnie powiedział:

— Uczciwość, tylko uczciwość! To musi wyjść na jaw: ma pan rację, Charley. Obawiałem się. Kogo lub czego nie ma potrzeby teraz mówić. Ale miałem obawy; to prawda. I dlaczego nie pojechałem teraz sam? Dlaczego wziąłem pana ze sobą? Strach, nic tylko strach! Lecz i tak niczego nie da się już zmienić — jesteśmy na miejscu.

Powóz zatrzymał się przy molo i wynajęliśmy łódź mająca nas zawieźć na jacht.

Na pokładzie był tylko Bill z dwoma marynarzami i kobieca służba. Tom wyszedł na ląd porobić zapasy, a pozostałe siły wzięły sobie urlop, aby popisać się jazdą na koniu przed mieszkańcami miasteczka portowego i, co całkiem prawdopodobne, wzbudzić ich wesołość. Dla ludzi morza jazda na koniu należy tylko wtedy do największych przyjemności, gdy co sto kroków ześlizguje się po jednym boku konia i pod jego brzuchem, aby zaraz potem pojawić się w siodle po drugiej stronie.

Wuj zachowywał się tak, jakbyśmy przybyli jedynie po to, aby zabrać zapomniane przedtem drobnostki i przy okazji wypić na pokładzie popołudniową herbatę. Tego, że mieliśmy zamiar odwiedzić kajutę Raffleya nikt nie musiał wiedzieć.

Chinka poszła do kuchni przygotować herbatę. Bill wraz z dwoma marynarzami został wysłany do bagażowni, aby poszukać czegoś, czego tam wcale nie było. Tak więc zostaliśmy sami na pokładzie i poszliśmy do kajuty.

— Dlaczego robi pan z tego taką tajemnicę? — spytałem. — Moglibyśmy zrobić to całkowicie otwarcie.

— Ponieważ John nie powinien się dowiedzieć, że wpadło mi do głowy rzucić chociażby jedno spojrzenie na obraz. Drzwi są oczywiście zamknięte, ale wiem jak je otworzyć bez klucza. Sam mi o tym mówił.

Pokręcił gałką w jedną i drugą stronę — udało się. Weszliśmy do środka. Z początku zatrzymał się i lękliwie rozejrzał się wkoło, jakby znalazł się w jakimś świętym miejscu poświęconym nieprzyjaznemu mu bogowi. Następnie powoli, z obawą, zbliżył się do portretu i długo się w niego wpatrywał. Potem, nie mówiąc ani słowa, wrócił do drzwi, gdzie cały czas stałem, wypchnął mnie na korytarz, zamknął drzwi za sobą, wziął głęboki oddech i powiedział ujrzawszy, że herbata została przyniesiona:

— Niech pan ją sam wypije! Mnie przeszła ochota. Mam do przetrawienia więcej niż herbatę z tostami.

Usiadłem przy stole i oddałem się przyjemności picia herbaty. On ze spuszczoną głowa chodził długimi krokami tam i z powrotem. Akurat skończyłem podwieczorek, gdy nadszedł Bill i obaj marynarze meldując, że niczego nie znaleźli. Kazaliśmy się więc wysadzić na ląd i wsiedliśmy do powozu.

Gubernator polecił Malajczykowi jechać okrężną droga, aby wydawało się, że byliśmy na spacerze. Gdy już siedzieliśmy obok siebie, wuj zabrał głos:

— Charley, co pan sadzi o malarstwie?

— Na pańskie pytanie nie da się odpowiedzieć! Jest zbyt nieokreślone.

— Hm! Oczywiście nie ma odpowiedzi!

— Pańskie pytanie nie było właściwie pytaniem, lecz okrzykiem strachu pańskiego wnętrza, które do tej pory bało się spojrzeć na portret. A teraz jednak pan to uczynił i ono krzyczy, bo czuje nadciągające konsekwencje.

Odwrócił się w moja stronę, spojrzał na mnie poruszony i spytał:

— Czyżbym był przeźroczysty?

— Pod tym względem tak.

— I co pan tam widzi?

— Nin”.

— Oho!

— Tak jest! Z całą pewnością „Nin”, mimo że pan próbuje oszukiwać sam siebie. Ta „Nin” to mianowicie zupełnie coś innego niż pan myśli. Obdarzona jest nadprzyrodzoną siłą. Stał się pan jej własnością i tak już pozostanie!

— Straszny człowiek!

— Kto?

— Pan! Do tej pory nie miałem pojęcia, co w tak niepojęty sposób mnie niepokoi, gdy tylko znajdę się w tej kajucie. To nie strach, nie lęk, nie żal. To nic przykrego, czy brzydkiego, wręcz przeciwnie coś dobrego, godnego pożądania. A mimo to dręczy mnie. A teraz jeszcze pan z tą swoja koncepcją, że jestem własnością „Nin”. I rzeczywiście, w tym samym momencie, gdy pan to powiedział, obudziła się nagle we mnie, podniosła i czuję ją w całym ciele aż po koniuszki palców.

— To nie pańskie ciało, lecz wewnętrzny gubernator, mniej więcej tak, jak mówił pan o wewnętrznym Sejjidzie Omarze. Czy chce mnie pan jeszcze raz spytać, co sądzę o obrazach, zwłaszcza o takich? Bo tylko takie są obrazami. Wszystko inne to tylko dzieła pacykarzy. Niemieckie słowo obraz pochodzi od wyrazu tworzyć”. Z wyrazem „odtwarzać mają tylko wspólne brzmienie, nic poza tym. Prawdziwy artysta myśli samodzielnie. Gdy maluje nigdy nic nie kopiuje. Nadaje przedstawionemu ciału ducha i duszę. Wie jak wyłowić niewidoczną w rzeczywistości duszę z najprostszej głowy chłopskiej, która jednak istnieje naprawdę. Umie pod przyjacielską twarzą konkwistadora dopatrzyć się jego ukrytej, stale gotowej do walki gwałtownej natury. A jeśli ma nie tylko talent, lecz także jest geniuszem, to niezauważalnie dla zwykłego oka przekształca daną postać i, jak czarodziej, ukazuje nam istotę przemawiającą należącym do innego świata językiem. Cielesne ucho nie słyszy tego języka. Przemawia on tylko od duszy do duszy. Dzięki niemu jesteśmy bliżsi tej sile, która ogarnęła i pana, w czasie obserwacji „Nin”.

— A więc sądzi pan, że to geniusz namalował ten obraz?

— Bez wątpienia. Tylko geniusz zadaje zagadki, podczas gdy talent zajmuje się znanymi rzeczami. I portret „Nin” jest poruszającą zagadką, rozwiązaniu której poświęciłbym życie, gdybym był malarzem. Powiedział pan: Zaprowadzę pana w miejsce, gdzie straszy, bardziej nawet w dzień niż w nocy”. Mój drogi przyjacielu, ta „Nin” mogła tylko tak długo być dla was upiorem, dopóki w pana wnętrzu panowała noc. Wydaje mi się, że dzisiaj nastał dzień. Przynajmniej świta. W tym półmroku jawi się ona wyraźniejsza, jaśniejsza, lecz jeszcze nie całkiem wyzwolona z ciemności. Ale niech pan poczeka, sir! Słońce niedługo wzejdzie! A wtedy kurtyna spadnie z obrazu i tajemnica przestanie być tajemnicą, ponieważ każda prawdziwa sztuka ma boską naturę.

— Jest pan tego taki pewien? — wtrącił.

— Tak — odpowiedziałem. — Znam Johna. Ten jacht jest, jak to się mówi, księgą zamkniętą na siedem pieczęci. A ten obraz jest z pewnością jedną z bardziej znaczących. Albo lepiej porównam ten jacht z wierszem, a wtedy ten obraz jest jego najpiękniejszą strofą. Myśli pan, że poeta ukryłby przed nami jego znaczenie?

— Nie. Ale to wszystko, co mi pan tutaj powiedział nie uczyniło mnie mądrzejszym niż byłem dotąd. Przeciwnie, czuję się jeszcze bardziej zagubiony. Proszę mi dać czas, abym się mógł nad tym zastanowić!

Oparł się głęboko na poduszkach i zapadł w głębokie milczenie, a gdy dotarliśmy do Kota Radjah, od razu usunął się do swojego pokoju.

Raffley wrócił do domu dopiero po zapadnięciu zmroku i opowiadał nam przy kolacji, jakim to na wskroś dżentelmenem okazał się mijnheer. Chciał się nawet założyć, lecz on mu odmówił. Poza tym w górach szykuje się wojna, aby wreszcie doprowadzić tamtejszych Malajczyków do porządku. Mijnheer opowiadał mu parę wstrząsających przypadków, których oczywiście nie wolno zatajać.

Na to włączył się gubernator broniąc Malajczyków. Robił to w sobie tylko właściwy sposób mijając się ciągle z celem. Bez przerwy powoływał się na swojego przyjaciela, pogańskiego kapłana”. John pozwolił mu się wygadać, a potem odparł:

— Wszystko co pan mówi, dear uncle, jest bardzo szlachetne, lecz proszę nie przesadzać z dobrą wolą! Nie może przecież pan twierdzić, że ci Malajczycy są na tym samym poziomie wykształcenia co my. Wzorów do naśladowania nie szuka się poniżej siebie, lecz powyżej. Zna pan wystarczająco dobrze mój pogląd na prawa ludzkie, lecz do głosu musi dojść nie tylko samo uczucie, lecz także rozsądek. Czy dzieci powinny współdecydować o tym, jak mają być wychowywane? Kochajcie je, rozwijajcie i czyńcie z nich ludzi! Gdy się nimi staną, mogą z nami radzić i działać; ale nie wcześniej. Oddanie władzy nieletniemu może się źle skończyć, bo jej wykonywanie wymaga jasno myślących głów.

— Well! Zgoda! — pokiwał głową gubernator.

— Dobrze, a więc mamy takie samo zdanie! Zachwyca się pan zachowaniem Malajczyków względem Wallera. Tak, przebaczyli mu, nie ukarali. Ale czy przez to nie byli tym okrutniejsi dla jego córki, którą przywieźli do Penangu w tak poniżających okolicznościach? Jak rozwinęłaby się ta cała sytuacja, gdyby kapłan nie był tak szlachetnym człowiekiem i nie pojawiłby się Tsi? Proszę, stosujmy prawidłowe kryteria.

Wuj na jakiś czas zamilkł. Po chwili odezwał się ze wzruszająca szczerością:

— Dzieci, mam wrażenie, że staję się coraz głupszy. To, co kiedyś było dla mnie czarne, teraz chcę, aby stało się białe. I to, czym kiedyś pogardzałem, chcę podziwiać na skinienie ręka. Widzę, że dziecko ze mnie, stare dziecko. A zatem kochajcie mnie, rozwijajcie, czyńcie ze mnie człowieka! Bo przecież tak jak pan mówił, drogi Johnie. Jak się do tego zabierzecie, to wasza sprawa. Ja znikam.

Chciał wyjść.

— Chwileczkę! — wykrzyknął John. — Chciałem jeszcze powiedzieć, że mijnheer z chęcią obejrzałby sobie nasz jacht. Zaproponowałem mu jutro spacer. Zamówiłem powozy do portu na szóstą rano. Pojedzie pan z nami?

— Oczywiście! Dzieci zawsze lubiły spacery. Dobranoc!

Następnego dnia nie było nas więc w Kota Radjah i dopiero wieczorem wróciliśmy do domu. Przyszedł Tsi z pocieszającą wiadomością, że według jego przekonania da się uratować Wallera. Ponowił propozycję, abyśmy udali się na dłuższą wycieczkę i przyprowadził Mary, aby ją poparła. Mary wyglądała na bardzo zmęczoną i ucieszyła się, gdy postanowiliśmy wyjechać na tydzień na Nikobary, które niedawno jeszcze wspominaliśmy tak żywo. Tsi i Mary wrócili do chorego, a my trzej jeszce długo siedzieliśmy razem.

Właściwie miałem zamiar wziąć ze sobą Sejjida Omara, aby zobaczył możliwie jak najwięcej i przywiózł do domu potrzebne doświadczenia. Ale gdy mu powiedziałem, że chcę, by płynął ze mną, poprosił o pozwolenie zostania w Kota. Zapytany o powód takiej decyzji wyjaśnił:

— Jedziemy do Chin, sahib i muszę się zatroszczyć o znajomość języka tego kraju, a po drodze z pewnością nie znajdę po temu okazji. Tu, w Kota Radjah jest parę kulisów mówiących po angielsku i gdy przez ten czas z nimi pobędę, pokażę im, że istnieją inne języki poza twoim i moim.

Nie miałem nic przeciwko temu. Nie stanie się żadne nieszczęście, gdy do wieży Babel w jego głowie dołączą się jeszcze wyrazy kończące się na „ing” i „eng”. Przygotowania do podróży zajęły nam całe następne przedpołudnie. Po południu wyszliśmy w morze. Dopiero, gdy wybrzeże znikło nam z oczu, przyszła mi do głowy natarczywa myśl, którą zakomunikowałem Johnowi. Ale on mnie uspokoił. On, tak samo dobry, jak przezorny, zadbał przed opuszczeniem Kota Radjah o to, aby naszym przyjaciołom na niczym nie zbywało. Już przedtem zdarzały się sytuacje, kiedy pod tym względem można go było porównać do troskliwej matki. Wtedy, gdy poznaliśmy się na Cejlonie i przedsięwzięliśmy wyprawę na Nikobary, zdarzyło się nam przeżyć coś tak szczególnego, że ochota, aby teraz, odświeżyć te wspomnienia nie była niczym dziwnym. Ale, że podczas naszej obecnej wycieczki nie zdarzyło się nic, co miałoby związek z tym opowiadaniem, niech więc wystarczy, że wspomnę tylko, że dopiero dwa tygodnie później wróciliśmy do Oleh–leh.

Tym razem na molo panowało większe ożywienie niż za naszym pierwszym przybyciem. W porcie stało więcej parowców i tłoczyło się więcej podróżnych. Wynajęliśmy powóz i pojechaliśmy w górę do Kota Radjah. Pierwszym, którego zauważyliśmy był Sejjjid Omar. Gdy i on nas ujrzał zawołał z radości:

— Hamdulillah! Ni tszi la fan la meiyo?

Hamdulillah w języku arabskim znaczy, „Bogu niech będą dzięki!. To drugie było po chińsku i znaczy: Czy jedliście już swój ryż? Ulubione powitanie w Państwie Środka. Tak jak bardzo się cieszył, że ma nas z powrotem, tak samo wielkie było jego pragnienie, aby jak najprędzej popisać się przed nami zaawansowaniem w znajomości chińskiego.

Nasze mieszkania zastaliśmy dokładnie w takim samym stanie jak wyjeżdżając. Nie zostały wynajęte nikomu innemu, mimo że do kratongu przybyło wielu gości, zwłaszcza oficerów. Miało to z pewnością związek z przygotowaniami do wojny. Właśnie, gdy każdy z nas zamierzał udać się do swojego pokoju, zjawił się Tsi, aby nas przywitać i donieść o stanie Wallera.

— Udało się go uratować — powiedział — lecz chwilowo tylko na ciele. I nawet tutaj moja diagnoza nie może być ostateczna. Ko–su uczyniło cuda, ale ta straszna choroba pozostawia po sobie nawet przy zwykłym przebiegu, zazwyczaj wewnętrzne obrażenia, które później mogą okazać się fatalne. W tym przypadku zaatakowała tak mocno, że ja zawsze tak optymistyczny, zacząłem wątpić o powodzeniu. A duch! Dusza! Znajdują się wobec stanu, o którym wprawdzie słyszałem i czytałem, lecz nigdy nie spotkałem się z nim w praktyce. Każdy zachodni lekarz uznałby Wallera za szalonego. Oczywiście nie mówię tego miss Waller, bo właściwie ja sam nie zgodziłbym się z taką diagnozą. Mianowicie akurat w napadach szaleństwa mówi jasno i rozsądnie. Tak, wtedy jego myślenie wydaje mi się niezaprzeczalnie wzniosłe, prawie nie z tej ziemi. Nie ma w nim nic szalonego. Te napady wpływają zbawiennie na stan jego organizmu. Sprawia wrażenie, jakby mieszkały w nim dwie a nawet trzy osoby. W pewnym momencie mówi na przykład normalnie, swoim własnym głosem. A potem nagle zmienia ton i mówi już nie po angielsku, lecz po niemiecku a jego wyrażenia stają się bardzo uduchowione, zaczyna nawet rymować i to z powodzeniem. Jego głos nabiera miękkości, jakby kobieta prosiła o coś. I znowu nagle wchodzi głęboki, silny bas, chociaż tembr jego głosu jest nieco wyższy niż baryton. Wydaje się, jakby składał się z dwóch albo trzech osób, które bez przerwy toczą spór o jego myślenie i uczucia. To fascynujące tak go obserwować. Na szczęście nie ma w tym nic dla mnie nieznanego. Psychologia chińska wyjaśnia to nadzwyczaj prosto. A zachodnia nauka nie posiada, jak przypuszczam, żadnych środków do rozpoznania takiego stanu. Dlatego…

Tsi nie dokończył, bo właśnie do pokoju weszła Mary, aby się z nami przywitać. Znowu wyglądała rześko i zdrowo. Zapewnienia lekarza, że ojcu nie grozi już żadne niebezpieczeństwo, spowodowały, że jej oczy nabrały dawnego blasku, a na policzki wrócił lekki, młodzieńczy rumieniec. Jej zachowanie stało się swobodniejsze.

Misjonarz zapadł właśnie w głęboki sen i dlatego Mary mogła zostać z nami dłużej. Widać było jaką ulgę sprawia jej opowiadanie o tym, jak straszna była walka z grożąca śmiercią i jak szczęśliwa się teraz czuje wiedząc, że ojciec wraca do zdrowia. Ani słowem nie wspomniała o pełnym poświęcenia opiece Tsi nad chorym, lecz jej oczy mówiły wyraźniej niż usta. Spojrzałem na Tsi i dopiero teraz zwróciłem uwagę, jak bardzo był wychudzony. Później dowiedziałem się, że więcej troszczył się i czuwał przy chorym niż ona.

Udałem się do mojego pokoju aby popracować i spostrzegłem, że skończył mi się papier. Wyszedłem więc do hotelowego kiosku i uzupełniłem zapas. A potem postanowiłem usiąść jeszcze na chwilę na werandzie i wypić szklankę piwa, — naturalnie „Pilznera” z Hamburga. Po chwili na drodze pojawił się jakiś Malajczyk. Wyraźnie śpieszył w kierunku cytadeli. Chociaż ubrany był inaczej, od razu rozpoznałem w nim tego, który prowadził z nami pertraktacje o warunkach wydania Wallera. W ręku trzymał małą paczkę. Zbliżył się do mnie i widać było, że mnie rozpoznał.

— Dokąd idziesz? — spytałem.

— Do chorego tuwana i do tuwana gubernatora. Choremu mam dać książkę, a gubernatorowi list.

— Co to za książka?

— Znaleźliśmy ją na zgliszczach świątyni, w której mieszkał wasz misjonarz. Gdy uprzątaliśmy gruzy, zawalił się kamienny ołtarz i pod nim leżała ta książka ochroniona w ten sposób przed płomieniami. Czy to nie cud? Kapłan zapakował ją pieczołowicie i dołączył do niej list. Więc musiałem udać się w drogę i przynieść to tutaj,

Uniósł paczkę do góry i pokazał mija. Naraz przyszła mi do głowy pewna myśl. Pomyślałem o swoim wierszu Zanieście swoją ewangelię”! Nic tak do niego nie pasowało jak właśnie pojawienie się tego tubylca z książką pod pachą. Była to najlepsza okazja ku temu, aby do pierwszej strofy dołączyć druga. Poza tym wysłanie gońca było bezprzykładnym dowodem uczciwości tego malajskiego górala.

— Pokaż mi to! — zagadałem.

Podał mi pakiet. Książka była zawinięta w duży, podobny do papieru liść i obwiązana sznurkiem. Gdy ją rozpakowałem, ujrzałem angielskie wydanie Nowego Testamentu. Bladoniebieska, jedwabna zakładka zaznaczała trzynasty rozdział pierwszego listu do Koryntian.

Już wspominałem drugą strofę mojego wiersza, którą niegdyś wsadziłem do notesu. Wyjąłem teraz owe osiem linijek i kazałem sobie podać atrament i pióro. Zakładka pozwalała przypuszczać, że to miejsce w Biblii było albo czytane po raz ostatni, albo często i chętnie do niego sięgano, a na dodatek pasowało jak żadne inne do treści wiersza. Dobrałem tę sama czerń atramentu i nadałem strofie tytuł „1. Koryntianin 13”. Osuszyłem atrament i włożyłem papier między strony Biblii, a następnie zapakowałem książkę dokładnie tak, jak przedtem. Wręczyłem ja Malajczykowi i dałem mu napiwek, aby nikomu o tym nie wspominał, poczym powiedziałem:

— Nie możesz rozmawiać z tuwanem, bo nikogo do niego nie wpuszczają. Jest jeszcze ciągle bardzo chory. Ale spytasz o jego córkę i dasz jej tę książkę! Rozumiesz?

— Tak.

— Nikt nie może się dowiedzieć, że coś wsadziłem do książki! Tak więc ani jej ani nikomu nie powiesz, że w ogóle mnie widziałeś.

Schował pieniądze do kieszeni zapewniając mnie:

— Będę milczał jak martwe drzewo, z którego opadły wszystkie liście. Nie może wtedy nawet szeptać.

— W ogóle o mnie nie wspomnisz, nawet tuwanowi gubernatorowi, gdy będziesz mu dawał list od kapłana. A gdy wypełnisz swoją misję, wrócisz tu i dostaniesz drugą nagrodę.

— Czy spotkam także tego drugiego sahiba z Chin, którego tak chętnie słuchamy, bo kochamy jego ojca?

— Jeśli sobie tego życzysz, tak. Ale i on nie może się niczego o tym dowiedzieć.

— Możesz być spokojny. Wiem od naszego kapłana, że jesteście dobrymi ludźmi, którzy jeszcze nigdy nie uczynili nic złego. Tak więc nawet zalecane jest, abym spełnił twoje polecenia.

Ukłonił się i odszedł. Nie było go prawie godzinę. Ale nie wrócił sam, lecz z Sejjidem Omarem. Jakby podejrzewał, myślę, bo prędko powiedział:

— Nie gniewaj się zanim mnie nie wysłuchasz! Ten mój przyjaciel nic nie wie. O tym, że tutaj jesteś, dowiedział się teraz. To twój służący, bardzo tobie oddany. A mimo to i on niczego się ode mnie nie dowiedział. Ale proszę, abym mógł z nim tutaj zostać. Mam za sobą daleką drogę i chciałbym odpocząć, a on chce mi dotrzymać towarzystwa. Zrobiłem to, czego chciałeś.

— A więc niech będzie, jak chcesz. Widzę, że jesteście sobie bliscy i pojmuję, że twoja podróż tak samo zmęczyła mojego Sejjida Omara, jak ciebie samego. Nabierzcie sił.

Wręczyłem mu obiecany bakszysz, przezornie go podwajając. Jednak Omar się wtrącił:

— Tutaj tego nie potrzebujesz. Weźmiesz pieniądze dopiero do domu. Jesteś moim gościem, ponieważ jestem Sejjid Omar, a ty moim gościem .

I odeszli, a ja poszedłem do domu i do kolacji zajęty byłem pisaniem. Panowała niezmącona cisza. Żaden z przyjaciół się me pokazał, mimo że można było przypuszczać, że przesyłka wywoła jakiś oddźwięk. Okazało się, że trzymano to w tajemnicy aż do kolacji, kiedy wszyscy się spotkaliśmy.

Tsi przyszedł także. Brakowało tylko Mary. Mimo poprawy stanu zdrowia ojca, wolała także i teraz się od niego nie oddalać. Gdy tylko zasiedliśmy do stołu, zauważyłem, że przyjaciele pogrążeni byli w myślach. Panowało uporczywe milczenie. Prawdopodobnie chcieli dopiero po kolacji wyjawić to, co leżało im na sercu. Lecz gubernator nie wytrzymał nawet do deserów.

— Miałem niespodziewana wizytę. John już wie. Ale reszta nawet by nie zgadła, więc lepiej powiem od razu. Był u mnie mianowicie ten malajski posłaniec, który dostarczył do hotelu Rosenberg orzech betelu, a potem przybył wraz z lektyką. Przekazał mi list od mojego przyjaciela, pogańskiego kapłana i poszedł z powrotem nie czekając nawet na odpowiedź.

— Co napisał przyjaciel? — spytałem.

— Mam nadzieję, że tutaj się tego dowiem. List jest napisany po malajsku, a w tym języku jestem jak analfabeta. Dlatego zwróciłem się do Johna. Zrozumiał tylko tyle, że jest tam mowa o Chrystusie, o złocie, o kadzidle, o biednych pasterzach i o pokoju, który głosili aniołowie na polach Betlejem. Ale naprawdę płynnie i on nie potrafił tego odczytać. Są tam słowa i zwroty, których nie zna. A na dodatek list nie jest pisany prozą, lecz wierszem. Pomyślcie sobie, malajski poganin, który pisze wiersze! Czy to nie dziwne?

— Dlaczego dziwne? Czy i chrześcijańscy kapłani nie piszą wierszy? Kapłan stoi przecież najbliżej Boga, a poezja ma boską naturę. Prawdziwa sztuka jest zacną siostrą wiary. Z jakiego powodu miałaby ta siostra odtrącać usłużnego adepta swojego brata?

— Nie to miałem na myśli! — usprawiedliwiał się wuj.

— Nie to? — zaśmiał się Chińczyk. — A więc to nie kapłana, a słowo pogański chciał pan zaakcentować? Czyżby to brzmiało lepiej? A co na to powiedziałby „Szen”, milordzie? A więc to, że poganin może być poetą, jest dla pana niepojęte? A niech pan pomyśli o starożytnych Grekach, którzy jeszcze dzisiaj są najwyższym ideałem i którzy do tego stopnia mają wpływ na duchowe życie Europy, że z chrześcijańskiego punktu widzenia powinno by się nad tym ubolewać! Komu, jak nie starym pogańskim Grekom wasza Anglia zawdzięcza tyle wielkich późniejszych poetów? Czy język, filozofia, historia tych pogan nie są faworyzowane na wszystkich waszych uczelniach? Nawet wasi pastorowie i księża muszą rozumieć pogańskie języki, inaczej bowiem nie wolno by im było wejść na żadną ambonę i stanąć przed żadnym chrześcijańskim ołtarzem. Jak szczególnie brzmi to wobec tego, co pan nazywa niepojętym! Proszę pana, sir, niech pan otworzy oczy! Przebywałem dużo wśród chrześcijan i pogan. Gdybym posiadał ten boski dar, jakim jest talent pisarski, to powstałyby dwie książki. Jedną z nich zatytułowałbym Pogańskie w chrześcijańskie, a drugą Chrześcijańskie w pogaństwie. Nie ma pan pojęcia, mówiąc o malajskich poetach, jak blisko są oni spokrewnieni i właściwie jak są równorzędni z waszymi chrześcijańskimi poetami. Od czasu do czasu zdumiewają się wszyscy tą zgodnością uderzeń duchowego pulsu. A zwłaszcza tego człowieka, o którym mowa, to chyba pan nie wie, że jest on czymś innym niż jedynie głównym kapłanem swoich Malajczyków? Czy nic panu nie powiedział, albo chociaż nie dał do zrozumienia?

— Nie, ani słowem.

— No tak! To doprawdy królewska skromność! Czy tak samo milczałby, gdyby był Europejczykiem? Jest największym współczesnym poetą malajskim, sławą jak daleko sięgają języki malajskie, chińskie i indyjskie. Właśnie dlatego mój ojciec go wybrał na tego, który powinien przyjechać do nas w celu studiowania „Szen”. Był to najbardziej właściwy człowiek na całym archipelagu indyjskim i polinezyjskim. I to, że napisał do pana wiersz, to wielki dar. Rozmyślał o panu i o wszystkim, o czym rozmawialiście. Prawdopodobnie przysyła teraz panu wynik tych rozmyślań i jeśli pan sobie życzy, to chętnie służę pomocą i przetłumaczę list.

— Ależ oczywiście, że sobie życzę! — wykrzyknął wuj ze wzruszeniem. — A więc poeta, sławny człowiek jest moim przyjacielem! Właściwie nie dziwi mnie to, chodziło mi to po kościach; a teraz stało się jasne. Oto list, Proszę go nam odczytać!

Podał go Chińczykowi. Ten najpierw przeczytał go po cichu, poczym skinął kilkakrotnie głowę i powiedział spoglądając na nas z uśmiechem:

— Tak jak myślałem: poetycki dar bogaty treściowo i ciężki myślowo. Kreska pod rachunkiem tego, co u nas przeżył, a pod spodem duża, okrągła suma. Jaka szkoda, że nie jestem poeta! Przełożenie tego na prozę czyni szkodę temu dziełu i zmniejsza efekt. Gdyby był między nami ktoś, kto przynajmniej potrafiłby rymować, dałoby się uratować poetycką formę.

Na to Raffley spojrzał na mnie z ukosa i rzekł:

— A jak to z panem wygląda, drogi Charley? W waszych niemieckich szkołach uczą przecież literatury, poezji i sztuki układania wierszy. Może zostało panu coś w pamięci z młodych lat, aby ułożyć z nich rymy?

— Hm! — mruknąłem z namysłem. — Rzeczywiście już jako młody chłopak układałem wiersze, na przykład na urodziny ojca czy matki, albo na Nowy Rok, ale to było wszystko. Kiedyś ułożyłem wielką, namiętną balladę. Nazwałem ją Saska świątynia i udała mi się ponad wszelkie oczekiwania, była bowiem jeszcze mroczniejsza niż historia Sasów sama w sobie. I gdybym się wysilił, to całkiem możliwe, że dałoby się uratować parę rymów z ogólnego mroku.

— Dobrze, świetnie, znakomicie! — roześmiał się Tsi. — Spróbujmy! Byłoby grzechem wobec poety ubierać jego myśli w zwyczajne słowa. Szukajmy więc poetyckiej szaty! Nawet jeżeli nam się nie uda, staraliśmy się. Zrobię pisemne tłumaczenie, a potem pan zobaczy, co się da zrobić! Ale proszę po niemiecku, bo to pana język ojczysty, a my wszyscy go znamy. Tak będzie panu o połowę łatwiej.

— Zgadza się — zgodził się Raffley. — Zanim tłumaczenie będzie gotowe, pobiegnę do mijnheera. Ma on księkżę pod tytułem ,Meuw Hollandsch–Maleisch, Maleisch–Hollandsch Woordeboek”. Przyniosę ją i pomogę Charleyowi.

Wstał.

— Proszę, niech pan zostanie — poprosiłem. — Ten Woordeboek wszystko mi tylko pomiesza. Sam sobie dam radę.

Wiersz był krótki i Tsi szybko się z nim uporał. Wziąłem oba — oryginał i tłumaczenie — i poszedłem do swojego pokoju. Właściwie Tsi me powinien był zobaczyć mojego pisma, bo wtedy zdradziłbym się jako twórca Zabierzcie swoją Ewangelię. Wybrałem więc złe, zużyte pióro i zmieniając pismo ułożyłem wiersz. Udało się. Wróciłem do towarzyszy. Tsi przeczytał me dzieło po cichu i rzucił mi wiele mówiące spojrzenie.

— No? — spytał gubernator. — Pewnie takie złe, że nie będziemy mogli z tego skorzystać? Proszę przeczytać!

— Niezwykłe! — powiedział Tsi sam do siebie. — Jest tu coś, czego nie mogę pojąć. Ale mam nadzieję, że jeszcze to zrozumiem.

I zaczął czytać prawidłowo rozkładając akcenty:


O przyjdź znów jako gość na ziemię,

Ty Boży posłańcu, synu ludzkości

I niech Twa gwiazda nie stanie się płomieniem,

co trawi wszystko nie znając świętości!


Królowie ziemi i mędrcy niechaj

Złoto i kadzidło składają w ofierze

Ty jednak nie poniechaj

Objawić się tam, gdzie dom twych pasterzy.


Złoto pozostaw chciwości,

Kadzidło tym, co go lubią;

Nam biednym użycz jedynie świętości,

której króle i mędrcy i tak nie zagubią!


Tsi skończył, odsunął kartkę, złożył ręce i położył je na niej i spojrzał ponad naszymi głowami w dal.

— To właśnie miał nam do powiedzenia kapłan! — zaczął po chwili. — Czy ktoś z nas chciałby coś dodać albo ująć? Skoro żaden ziemski władca i żadna ludzka mądrość nie udziela nam świętości, która zapowiada niebo, to może nam pomóc tylko ten, co posyła do nas anioły.

Mówił, jakby się modlił. Byliśmy pod wielkim wrażeniem jego słów, zapanowało głębokie milczenie. A gdy gubernator po jakimś czasie je przerwał, odezwał się szeptem:

— Czuję się tak, jakby kapłan stał za moimi plecami. Jak to się dzieje? Jeszcze nigdy w życiu nie czułem się tak spokojny a zarazem pokorny, jak w tej chwili!

Raffley odpowiedział mimowolnie tak samo cicho:

— Jaki człowiek mógłby odczuwać teraz coś innego niż spokój? Ja także go czuję. Wuju, możliwe, że my ludzie jesteśmy całkiem innymi istotami niż myślimy.

Włączył się Tsi:

— To była jedna misja, którą spełnił ten Malajczyk. Miał jeszcze drugą do Wallera. Nie mogłem dopuścić go do chorego, więc zażądał widzenia się z córką. Jego zlecenie nie miało w sobie nic dziwnego, ale związane było z pewną okolicznością, którą nazwałbym nieprawdopodobną. Mianowicie na zgliszczach świątyni odnaleziono książkę należącą do misjonarza. Angielskie wydanie Nowego Testamentu po angielsku, zupełnie niezniszczone. Zwęglone sklepienie spadło na kamienny, nieco wzniesiony nad poziom świątyni ołtarz, a pod nim leżała ta książka. Jak się tam znalazła? To mógłby wyjaśnić tylko Waller. Już wiem co by powiedział: To cud, który przemawia na moją korzyść. Właśnie przez upadek pogaństwa, chrześcijaństwo zostanie ocalone.” Ale dla mnie tajemnica polega na czym innym. Przypominam sobie ten tajemniczy wiersz przywiany miss Mary przez wiatr, uzupełnione potem następnymi linijkami, które odnalazła w swym notesie przesłanym przez amerykańskiego profesora. Proszę sobie wyobrazić, że teraz nagle dołączona została druga strofa!

— Gdzie? — prędko spytał Raffley.

— Właśnie w tym Nowym Testamencie. Najpierw powiew wiatru w Kairze, potem list od profesora z Filadelfii, a dzisiaj paczka z gór na Sumatrze! Oto trzej wysłańcy, którzy przynieśli ten wiersz dla miss Mary, lub ściślej dla jej ojca. Można by uwierzyć w cuda. Ale przez to, że w nie wierzę, tym bardziej fascynuje mnie wielce tajemniczy przypadek. Znalezienie pierwszej strofy dałoby się jeszcze jakoś wyjaśnić. Ale skąd ta druga w malajskim kampongu na końcu świata? Książka jest bez wątpienia własnością Wallera. Jego córka czytała ją jeszcze w górach, zwłaszcza rozdział poświęcony miłości, w pierwszym liście do Koryntian. Zaznaczyła go nawet, pochłonięta uporczywą myślą iż miłość okazywana przez tych pierwotnych Malajczyków zobowiązuje ją do wzajemności. Jest pewna, że nie było tam tego kawałka papieru. I nagle znajduje go właśnie w tym miejscu i nosi ten sam tytuł. To samo pismo, duch tego samego poety, a przecież oprócz Wallera nie było w tej wsi żadnego innego Europejczyka. Czy ktoś z nas zna wyjaśnienie tej sprawy?

— Ja nie! — przyznał uczciwie gubernator.

John Raffley siedział bez słowa zatopiony w myślach. Na jego ustach pojawił się lekki uśmiech. Po chwili podniósł głowę i obrzucił mnie szybkim spojrzeniem i powiedział:

— Ten poeta wydaje się być wszechobecnym i sprytnym człowiekiem. Gdyby się go kiedyś poznało, należałoby patrzeć mu na ręce.

— Mówi to pan naturalnie żartem — prędko wpadł mu w słowo Tsi. — Wiem, że nie jestem w stanie wyjaśnić tej sprawy i biorę ją taka, jaka jest. A poza tym miss Mary przekazała mi ten wiersz dla pana.

Wyciągnął zapisany przeze mnie a kawałek papieru i zaczął czytać. Tsi spojrzał wokoło dla sprawdzenia wrażenia, jakie na nas zrobił wiersz.

— Czuję się tak — ciągnął dalej — jakbym teraz odkrył tego poetę, a raczej poetkę, mianowicie naszą „Szen”, dobro, dla którego pokój na ziemi jest ważniejszy niż jakakolwiek inna, przemijająca sprawa. Twórca jest z pewnością Niemcem nie mającym pojęcia o istnieniu „Szen”. A może jednak? Czy i dla niego istnieje jakaś „Szen”? Niewidzialna, ponadziemska, w której ma korzenie nasz ziemski duch? Jestem bardzo szczęśliwy, że mogłem wam to odczytać.

Naraz John zabrał glos, a z jego ust nie znikał lekki uśmiech.

— Pobożne życzenie, a i ja myślę, że nie jesteśmy jedynymi, którzy go znają. Jest wiele gorszych wierszy niż ten, które od razu znajdują wydawców tak bardzo chcą zostać uwiecznione. Tym mniej w tym przypadku potrzebujemy się troszczyć o nazwisko poety. Kto wie jak zbyć swoje wiersze w tak niezwykły sposób w Egipcie, Indiach, a nawet na Wyspach Sundajskich, ten i gdzie indziej znajdzie krąg czytelników. Jak widać nie pisze on poezji, aby zdobyć ziemską sławę czy uwiecznić” nazwisko, lecz by upowszechniać myśli nurtujące naszą teraźniejszość. Nie są więc one jego osobistą zasługą. Czy nie mam racji, Charley?

— Oczywiście! — odpowiedziałem. — Kto sądzi, że poeta jest osobistością, do której nie ma dostępu, która nie ma kontaktu z rzeczywistością, ten może kiedyś układał rymy, ale z pewnością nigdy nie pisał poezji. Nawet najszlachetniejszy z kamieni, diament nie błyszczy swym własnym lecz użyczonym światłem. Dlatego każdy prawdziwy poeta powinien uznać, że to zewnętrzność czyni z niego harfę o tylu strunach i że żadna harfa nie jest w stanie grać samodzielnie. Tsi spojrzał na mnie znacząco.

— Harfa! — powiedział. — A potem nadchodzi ponadczasowy anioł stróż ze swym tysięcznym oddziałem aniołów i nakazuje trącić raz tę, raz tamtą strunę. Z tego powodu ten tajemniczy wiersz, o którym mówimy, zawiera te same, co kapłana, myśli. Gdyby tak zawsze istniał tylko dotyk anioła, a nie jak często się zdarza, także inny! No, muszę się już pożegnać. Dzisiaj ja mam dyżur przy Wallerze.

— Czy nie moglibyśmy się jakoś podzielić? — spytałem. — Nic by mi nie zaszkodziło zarwać jedną noc. Proszę mi pozwolić zająć dzisiaj pana miejsce!

Widać było, że moja prośba sprawiła mu przyjemność, lecz po pewnym ociąganiu się zdecydował:

— Przyjmuję pańską propozycję, ponieważ wiem jaką wartość ma dla pana obserwacja tego człowieka. Proszę przyjść do mnie jeszcze przed dziesiąta! Muszę pana przygotować.

Wyszedł, a John stanął przede mną w całej okazałości, spojrzał na mnie chytrze mrużąc oczy i spytał:

— Zapewne jest panu znany pewien „sahib, który pisze wiersze”, Charley?

— Oczywiście! — zaśmiałem się.

— Czy ów sahib potrafi również układać takie rymy, jakie usłyszeliśmy przed chwilą?

— Powiedział sobie, że spróbuje.

— Chce mnie pan zbyć, tak więc prosto z mostu: napisał ów sahib ten wiersz?

— Nie! — wypierałem się.

— Oho! Znam pana jako najbardziej prawdomównego człowieka. Ale teraz zdaje się, że postanowił pan zrobić wyjątek. Nie sposób przypisać tych wersów komu innemu, tylko panu.

— Serdeczne dzięki za dobre słowa! Ale właśnie dokonałem rozróżnienia między harfistą a harfą. Jeśli ktoś nie chce się ujawnić, to należy to uszanować. Po co prowadzić poszukiwania?

— Well! Zaprzeczył pan tak szczególnym tonem, że…

— Proszę, — przerwałem mu — moja odpowiedź dotyczy nie pańskiego pytania, ale sposobu w jaki pan je zadał! Spytał pan, czy ten sahib napisał ten wiersz. Istnieje z pewnością tysiące wierszy, które zostały napisane. Są traktowane jako wiersze, wyglądają nawet podobnie do nich, ale nimi nie są. Prawdziwe wiersze nie są pisane, przynajmniej nie u nas. Powstają w sferach, z których na skrzydłach aniołów spływa natchnienie, aby ucałować czoła poetów spoglądających w górę i otworzyć ich uszy i oczy na świat, który dla inny pozostaje niedostępny. Poeta jest więc także wieszczem. To jego niezawodna oznaka. Kto nie jest wieszczem nie może być także poetą. Niech pan sprawdzi w Piśmie świętym! Jak często prorocy zaczynają od słów: I zobaczyłem”, „I usłyszałem głos, Oni byli wieszczami, a czytając ich słowa rozpoznajemy w nich także poetów! Jedno jest nieodłączne od drugiego. Do prawdziwego poety przybywa na skrzydłach anioła cudowna nowina ze świata graniczącego z naszym. On słyszy ją i przekazuje dalej. Taka poezja ma swój początek w niebie. Żaden duch, żaden człowiek jej nie pokona. Tam w górze, gdzie płonie morze światła, każdy promień buja jak złoty rym. A gdy zstępuje w dół, przyjmuje formy przejrzyste dla ludzkich zmysłów i niezniszczalne nawet przez tysiąc lat.

Raffley i gubernator stali bez ruchu wlepiając we mnie oczy. Mówiłem pod wpływem natchnienia, nie ważąc słów.

— Czy wiecie już czym jest poezja? — spytałem. — I czy wiecie teraz, kto właściwie ma prawo zwać się poetą?

John odpowiedział:

— Nie mam wiele do czynienia ze światem sił nadprzyrodzonych, a tylko z wybranymi przez nie osobistościami i to one są dla mnie poetami. Może mi pan po sto razy powtarzać, co pan chce, lecz wiersz, o którym tu mowa, jest z pewnością pana autorstwa! Proszę mi tylko powiedzieć kto i kiedy go wydał. Muszę go mieć w swojej bibliotece!



Nowy Herostratos


Było wpół do dziesiątej, gdy poszedłem do Tsi. Był w swoim pokoju i oznajmił mi, że powiadomił Mary o moim zamiarze czuwania dzisiaj przy jej ojcu. Zgodziła się na to z wdzięcznością. Tsi mówił dalej:

— Miałem zamiar podać panu wyczerpujące wyjaśnienia dotyczące stanu chorego i sposób postępowania na każdy możliwy przypadek, ale jednak zrezygnuję z tego. Niech pan sprawuje swój dzisiejszy urząd możliwie bezstronnie. Niech pan obserwuje tego szaleńca nie z mojego, lecz swojego punktu widzenia, a potem zobaczymy jakie są między nimi różnice. Chodźmy, zaprowadzę pana do pokoju chorego.

Poszedł przodem i otworzył drzwi. Pokój był duży i przewiewny. Na stole paliła się na wpół przysłonięta lampa. Chory leżał w łóżku pod lekkim kocem. Koło niego siedziała Mary. Ujrzawszy mnie wstała.

— Jak dobrze, że pan jest! — powiedziała cicho. — Nie pozna go pan. Lecz jestem szczęśliwa, ponieważ pan Tsi zapewnił mnie, że ojcu już nic nie grozi. Jeszcze mnie nie poznaje, ale między atakami jest czymś bardzo zaabsorbowany. Czym, nie zgadnie pan. Niech pan wejdzie! Proszę usiąść!

Tsi przysunął mi krzesło. Waller rzeczywiście miał wygląd umierającego. Twarz miał przerażająco zapadnięta. Kości czaszki przebijały skórę, a skóra na rękach zwijała się w luźne fałdy. Panowało milczenie. Brakowało mi słów.

Delikatny zapach ko–su wypełniał pokój, jak w kościele, który okadzono kadzidłem. I tak, jak to poświęcone przez Boga miejsce przypomina o innym, wyższym, tak zmaganie się tutaj ludzkiej duszy pomiędzy tym, a tamtym światem prowadziło nasze myślenie i odczuwanie do granicy, gdzie wszystko się kończy, bo wszystko się tam zaczyna. Wynurzenia duszy, ubrane w słowa dla tych, co pozostają na ziemi, niech na zawsze pozostaną święte!

Wszędzie panowała niezmącona cisza. Chory leżał nieruchomo, po chwili Mary dała mi znak ręką. Spojrzałem na chorego i zobaczyłem, że porusza ustami, a potem mówi powoli i cicho:


Widzę cię i słyszą, moje kochanie!

Nie umarłaś i żyjesz w mej duszy!

Przesłałaś mi to, bo zapomniałem.


Przy ostatnim zdaniu tak podniósł głos, jak zazwyczaj przed dwukropkiem i ciągnął dalej znów zniżając głos:


Zabierzcie swoją Ewangelię!

świat przeznaczony do pokoju!


Tu zamilkł. Więc to miała Mary na myśli mówiąc: „Czym, nigdy pan nie zgadnie.” Po tych słowach odchylił głowę w bok, po czym odezwał się znowu tak samo powoli i cicho jak przedtem:


Wybacz! Omamił mnie Antychryst!

Czynił, jakby był naszym Jezusem!

Słyszałem tylko jego

I nie miałem żadnych wątpliwości.

Ostrzegłaś mnie; przejrzałaś go na wskroś,

Ujrzałaś go w całej jego szpetocie.

W twoim głosie zagrzmiał mój anioł,

anioł całego naszego chrześcijaństwa…


Mary bezwiednie położyła swoją dłoń na mojej.

— Rozmawia z mamą — szepnęła. — Robił tak już wcześniej.

Uścisnęła silniej moją dłoń, a ojciec po chwili ciszy mówił dalej:


Odszedłeś ode mnie — zostałem z nim sam,

Z nim, przed którym mnie tak ostrzegałaś,

I dlatego nie mogło się stać nic innego:

usidlił mnie całkowicie, za moją własną sprawą.

O uwierz mi, nie wiedziałem,

że drogi Chrystusa gdzie indziej prowadzą!

Pobożna pycha tak mnie omamiła

a to ukochane dziecko pieklą…


Teraz po raz pierwszy wziął głębszy oddech, tak że jego pierś się poruszyła, jego rysy nie uległy do tej pory żadnej zmianie, nagle odmalowała się na nich duchowa męka i podjął na nowo:


A gdy ujrzycie gdzieś dom Boży

Zostawcie go w pokoju!


Po tych słowach złożył chude ręce, otworzył szeroko oczy i wpatrując się nieruchomo w jakiś punkt, ciągnął głośniej i szybciej niż dotąd:


Widzą, jak wznosi się płomień,

który wznieciłem mą zuchwałą ręką,

Widzę, jak anioł płacząc pochyla się nade mną,

którego ty mi zesłałeś.

Widzę cię; widzę twą drogą twarz.

Jak smutno spoglądają twoje oczy!

Cóż uczyniłem? W co wierzyłem?

Czy pożar to naprawdę obowiązek?


Teraz rysy misjonarza przybrały łagodniejszy wyraz. Zaciśnięte bojaźliwie dłonie rozluźniły się. Zamilkł. Nabierając głęboko powietrze w płuca uśmiechnął się i podniesionym głosem dodał:


a wtedy stanę się, kim nigdy nie byłem — chrześcijaninem!


Zamknął oczy, złożył ręce na piersi i nie powiedział już ani słowa. Wydawało się, że zasnął. Mary i Tsi wyszli zostawiając mnie samego z chorym. Wyszedłem na werandę. Była piękna gwiaździsta noc, kwiaty rozwijające swe płatki o zmierzchu pachniały upojnie. Znajdowałem się tylko o pięć stopni od równika. Jak daleko od ojczyzny, a j ednak j ak blisko!

Z pokoju doszedł szelest. Cicho wszedłem do środka. Chory leżał w cieniu, lecz dało się rozróżnić rysy jego twarzy. Rozmawiał sam ze sobą. Usiadłem przy stole i nadsłuchiwałem. Szept stał się wyraźniejszy. Wkrótce dało się rozumieć pojedyncze słowa i całe zdania. Nagle krzyknął wyraźnie tak, jakby wszyscy mieli go słyszeć:


Dajcie wasze dary, lecz niech to miłość będzie;

resztę pozostawcie w domu!


Skąd znał ten wiersz? Oczywiście od córki! Czy człowiek leżący bez zmysłów może słyszeć, a nawet zapamiętywać to, co czytają inni?

Uniósł wysuszoną dłoń, jakby stanęła przed nim jakaś postać i zakończył powoli:


Powiedz o Jezu, powiedz czy to ty!


Przez chwilę jego ręka pozostała uniesiona, potem stopniowo, jakby z ociąganiem, opadła. Na jego napiętych rysach pojawił się ciepły uśmiech. Złożył dłonie tak, jak dziecko, które się z czegoś cieszy i mówił radosnym tonem:


O nie, o nie! Tam gdzie jest życie,

Rozbrzmiewa nadal twe wielkie słowo,

i każdy dzień wstający po nocy

Przekazuje je dalej ludzkości.

Żyłeś — dla naszej duszy,

Kochałeś — kochałeś cały świat.

Żyłeś tak krótko,

Lecz miłość wieczna trwa!


Mimo swej słabości zdołał podnieść głos, co go najprawdopodobniej zmęczyło. Leżał spokojnie i bez ruchu przez jakiś czas. Potem nagle uniósł dłoń i kiwnął nią, jakby kogoś przywoływał do siebie.


Podaj mi dłoń! Chcę znowu być twój;

już wcześniej mnie prowadziłaś.

Sam czynię źle i wiecznie błądzę;

Czuję to odkąd mnie opuściłaś.

Odeszłaś wprawdzie do tego kraju,

gdzie i poganie są chrześcijanami,

lecz drogę do ciebie tak dobrze znam;

o przyjdź, o przyjdź, jasne Boże dziecię!


Kim był ten ktoś ukryty pod postacią jego żony? Majak wywołany gorączką, szaleństwem? Rozmawiał z tą istotą krótkimi, urywanymi zdaniami i tak cicho, że prawie nic nie rozumiałem. Czasami robił pauzy, jakby oczekiwał odpowiedzi. Leżał tak wzruszająco drobny, uśmiechając się za takim zadowoleniem, sam prawie jak jakaś zjawa. Dopiero po dłuższej chwili zacząłem rozumieć to, co mówił.

Spojrzałem na niego z zainteresowaniem. Jego ręce zbliżyły się do siebie. Złożył je, ale miałem wrażenie, że bez udziału świadomej woli. Następnie szepnął:


Dziękuję ci! Już jest po wszystkim.

A teraz mogę pobożnie się skłonić.

A ty, by ujrzeć mnie modlącym się,

Pójdź za mną do nieba bram!


Po tych słowach zdało mi się, że słyszę trzepot skrzydeł tych, którzy nie zwracając na mnie uwagi, spłynęli tutaj, aby odebrać tę modlitwę i zanieść ją tam, gdzie wszystkie modlitwy bożych dzieci dźwięczą jednym głosem w sercu Ojca. Ja także złożyłem dłonie nie mogąc się oprzeć powadze tego uroczystego momentu.

— Amen! — po jakimś czasie dał się słyszeć znowu jego głos. Po chwili nastąpiło jeszcze jedno, głośniejsze „Amen!”, a potem — nigdy w życiu nie widziałem twarzy, na której malowałby się większy spokój. Od tej pory leżał spokojnie, a równomierny oddech wskazywał na to, że chory śpi.

W pokoju panowała głęboka cisza. Także na zewnątrz nic się nie poruszało. Na stole, przy którym siedziałem, leżała jakaś książka, moja… Most śmierci, które John Raffley przyniósł miss Mary z jachtu. Przeglądała ją często podczas nocnego czuwania i, jak się wkrótce dowiedziałem, Tsi także. Otworzyłem ją.

Lektura przeniosła mnie w, dobrze moim Czytelnikom znaną, pustynną noc, podczas której słyszeliśmy przemawiającego do nas tajemniczego Syna światła. Coraz bardziej i bardziej wczytywałem się w atmosferę tej książki, pod wpływem której została napisana. Także tamten krajobraz stanął przed moimi oczami jak żywy. Czytałem, widząc i słysząc równocześnie, jak ów ślepy münedżi wzywa mnie, bym z nim poszedł. Podążyłem za nim. Hadżi Halef i perski Basz Nazyr ruszyli z nami. Ślepiec, który jednak widział więcej niż inni, poprowadził nas z obozu na pustynię, w kierunku wyrastającej z niej kamiennej wyspy. Wydrapaliśmy się na nią, a ślepy przewodnik rzekł do mnie:

— Usiądź na tym kamieniu! Ja będę stał, — bo tylko ciało jest zmęczone, duch nie zna ograniczeń swoich sił i nie moje ciało, lecz mojego ducha usłyszysz teraz!

Wypełniłem polecenie, a Hadżi Halef i Basz Nazyr usiedli blisko mnie. Ślepiec stał przez jakiś czas, wyprostowany i bez ruchu, z głową przechyloną nieco w bok, jakby nadsłuchiwał czegoś z oddali. Znajdowaliśmy się w stanie niezwykłego napięcia, ale nikt nie powiedział ani słowa, ponieważ w nas i w stanie, w jakim się znajdowaliśmy było coś, co nie pozwalało nam mówić. Wtem wieszcz przemówił:

— Bądźcie pozdrowieni, wy pielgrzymi tej ziemi, pozdrowieni w języku tego waszego świata! Gdybym mówił do was w naszym, nic byście nie usłyszeli, ponieważ wasze ucho jest w stanie usłyszeć tylko te dźwięki, które niesione są prądami powietrza. My jednak nie mówimy w ten sposób i nasze słowa to nie dźwięki, lecz czyny!…

Zdołałem dotrzeć tylko do tego miejsca, bo z tyłu za mną rozległ się jakiś hałas. Odwróciłem się. Waller siedział wyprostowany. Skąd wziął na to siły ten śmiertelnie słaby człowiek? Nieruchomym wzrokiem patrzył się przed siebie, uniósł pięść w górę, jakby komuś wygrażając i głębokim basem wykrzyknął:

— Chcę zasiać niezgodę między tobą a tą kobietą, między twoim nasieniem i jej nasieniem. Ten rozwali ci głowę, ale ty nie odstąpisz go ani na krok!

Siedział tak jakąś minutę, z dłonią zwiniętą w pięść i wyciągniętym ramieniem. Potem upadł na plecy i znowu leżał spokojnie z zamkniętymi oczyma, jak przedtem.

Co to było? Skąd wziął się ten pełny, głęboki bas, który wcale nie był głosem Wallera? I skąd ta nagła siła do wydobycia tak potężnego głosu, jakby słuchał go tłum ludzi?

Cicho zbliżyłem się do niego. Oddychał ale regularnie. Dotknąłem go, ale nie zareagował. Uniosłem nieco jego głowę, aby poprawić poduszki. Nie dawał znaku życia. Wróciłem więc do stołu i znowu zacząłem czytać. Mijała godzina za godzina. Już dawno minęła północ. Panująca wokół cisza zaczęła mnie męczyć, a przyćmione światło lampy mocno nadwerężyło mój wzrok. Wstałem więc z krzesła i wyszedłem na werandę. Usiadłem na leżaku i rozmyślałem nad tym, co przeczytałem. Nagle w pokoju rozległ się ten sam głęboki głos:

— Dokonało się! Głowa mu opadła i zmarł!

Odczekałem chwilę zanim ponownie udałem się do pokoju. Waller musiał podnieść się raz jeszcze, bo teraz leżał jakoś inaczej. Znowu poprawiłem mu poduszki, a on zareagował na to tak samo nikle, jak przedtem. Wróciłem więc na werandę.

Gwiaździste niebo w całej swej południowej krasie błyszczało wciąż nade mną, ale dzisiaj nie podziwiałem go jak zazwyczaj. Dlaczego? Co się stało? Zastanawiałem się nad słowami Wallera.

Pierwsza biblijna obietnica — a potem to wielkie końcowe słowo dzieła odkupienia. Co za nieskończone odległości leżą między nimi, a jak mimo wszystko są blisko siebie! Jedna złożona w utraconym raju, druga na Golgocie. Między nimi droga cierpienia z królestwa ziemskiego do niebieskiego. A gdzie jest królestwo niebieskie? Czy dopiero po tamtej stronie? W jaki sposób do niego dotrzeć? Zadawałem sobie te i podobne pytania, gdy wtem z pokoju doszedł mnie znowu jakiś dźwięk i rozległ się głos Wallera:

— Zaprawdę powiadam wam, jeśli się nie nawrócicie i nie będziecie jako te dzieci, nie wejdziecie do królestwa niebieskiego!

Zaskakujące, prawie przerażające. Tak wyraźna i natychmiastowa odpowiedź na moje pytanie!

Znowu poszedłem do niego i ponownie musiałem mu poprawiać poduszki. Zrobiwszy to wyszedłem na zewnętrz i usiłowałem wyjaśnić sobie bieg myśli chorego.

Oddałem się obserwacji nadchodzącego świtu aż coraz jaśniejszy dzień przypomniał mi o palącej się wciąż lampie na stole w pokoju chorego.

Wszedłem do pokoju i zgasiłem ją.

Waller miał oczy zamknięte oczy, lecz chyba słyszał moje wejście, ponieważ słabym głosem poprosił mnie o wodę. Podałem mu ją, pojąc go łyżeczką i w ten sposób wypił całą szklankę. Otworzył oczy i długi czas wpatrywał się we mnie. Stałem spokojnie wytrzymując jego wzrok. Spojrzenie jego stawało się coraz klarowniejsze, ale mnie nie poznawał. W końcu szepnął:

— Powiedz, czy jestem misjonarzem Wallerem — czy też jeszcze chłopcem? Nie bardzo to wiem.

Doznałem olśnienia i bez zastanowienia odpowiedziałem:

— Misjonarz się nawrócił. Tu leży już tylko chłopiec.

— Chłopiec! — uśmiechnął się uszczęśliwiony. — Dziękuję ci!

Otworzył szeroko oczy, a pokój oświetlił pierwszy płomień słońca wpadający przez otwarte drzwi werandy. Waller spojrzał na zewnątrz, złożył chude ręce i mówił słabym głosem.

— Chłopiec — w takim świetle! Czy to życie…? Czy to śmierć…? Albo może oba naraz…? Tak, tak chciałbym umrzeć, a potem żyć — jako dziecko — w tym świetle — w pierwszych promieniach słońca — jako dziecko!

Zamknął oczy, odetchnął głęboko i zasnął. Szczęśliwy uśmiech nie znikał z jego twarzy.

Wkrótce potem zjawił się Tsi. Dał mi znać, abym pozostał na werandzie i na palcach podszedł do mnie. Opowiedziałem mu, co się wydarzyło tej nocy.

— Jak dobrze! — powiedział w końcu, z aprobatą kiwając głową.

— Co? — spytałem.

— Że powiedział pan do niego, iż misjonarz się nawrócił. Sądziłem, że dzisiaj rano będę musiał wyjaśnić panu parę rzeczy. Lecz tym jednym słowem oszczędził mi pan wysiłku. Kto tak potrafi odpowiedzieć, tego nie ma potrzeby pouczać, tak, misjonarz się nawrócił. Albo żeby rzecz wyjaśnić biblijnie — misjonarz udał się do swoich ojców, do swoich przodków. Uprzedzenia Wallera są uprzedzeniami jego ojców — wie pan to już od dawna. W tym sensie powrócił do nich”.

— Jako ostatni ze swego rodu — dodałem w zamyśleniu. Tsi spojrzał na mnie zdziwiony i spytał:

— Co pan o tym wie? Skąd pan wie, jakie znaczenie ma tutaj bycie ostatnim z rodu? Myślałem, że wy wierzycie, że śmierć przekreśla życie tylko pojedynczego człowieka. Jakie to prawdziwie chrześcijańskie, że pan do pewnego stopnia zdejmuje ciężar z tego pojedynczego! I jakie to sprawiedliwe, pozwolić przybyć tu tym, od których nie pochodzi tylko ciało, lecz dużo więcej! Wie pan, co pan uczynił mówiąc Wallerowi, że misjonarz się nawrócił?

— Tak — odpowiedziałem.

— I sądzi pan, że dobrze pan zrobił?

— Jestem o tym przekonany. Człowiek nie jest bezwolną istotą, która musi sobie pozwolić na zamieszkanie i wykorzystanie każdego kąta. Mamy wolną wolę, a i poza tym nie jesteśmy całkowicie pozostawieni sobie, mój drogi przyjacielu!

— Tak, tak jest! Dusza jest czymś innym niż myślimy, a ducha znamy jeszcze mniej. A ponieważ ludzie nie chcą prawdziwego poznania, przez nasze całe życie ciągnie się grzech wyciągający swe szpony po każdego nowonarodzonego człowieka. Dzisiejszej nocy usłyszał pan coś naprawdę wielkiego. Wersety z Biblii. Czy mam je panu zinterpretować? Nie! Jestem przecież poganinem! Niech zrobi to ktoś inny, uczony chrześcijański teolog, czujący do tego powołanie, na przykład sam Waller! Swoim ciałem, swoim duchem, swoją duszą udokumentuje on panu to, co ja mógłbym tylko nieudolnie wyrazić słowami. Zostawmy więc teraz gadanie, rozważania i obserwujmy fakty’ — mam na myśli to, co się teraz wydarzy!

— Myśli pan o czymś konkretnym? — spytałem.

— Tak — odrzekł. — Niech pan pamięta, że obserwuję go już dwa tygodnie, a pan spędził z nim tylko jedną noc. Ale na dzisiaj dosyć! Niech pan się prześpi parę godzin! Ja zostanę tutaj i poczekam na miss Mary.

— Jeszcze jedno pytanie: miss Mary powiedziała, że nigdy bym nie zgadł, czym zajmuje się jej ojciec w przerwach między atakami. Co miała na myśli?

— Ten tajemniczy wiersz. Często go cytuje, do momentu, do którego go zna. I tu muszę panu zakomunikować coś osobliwego. Wie pan, że będąc przy zdrowych zmysłach słyszał w Kairze tylko cztery pierwsze linijki. Przykuwały jego uwagę i czytał je często aż nauczył się na pamięć. Następne cztery linijki znalazła Mary, jak wiadomo, w swoim notesie, gdy siedzieliśmy na werandzie hotelu Rosenberg. Jej ojciec więc nie miał o tym najmniejszego pojęcia. W najgłębszym śnie recytował pierwszą połowę strofy, tak że bezspornie zajmowała go ona bez przerwy. Takich chorych dręczą niepomiernie rzeczy niedokończone. Dlatego czekałem aż znowu zacznie recytować pierwsze cztery i prędko dodałem brakujące, czytając je wolno i wyraźnie, lecz tylko jeden raz. Jego ciało sprawiało wrażenie martwego. Spał mocno i nie dało się go dobudzić. Ale gdy parę godzin później znowu zaczął cytować wiersz, znał drugą połowę tak dokładnie jak poprzednią i nie zapomniał ani jednego słowa. Jeszcze się pan przekona w jak dziwnych okolicznościach ma zwyczaj je przytaczać. Ale niech pan już idzie! Mam nadzieję, że pan zaśnie.

Nie miałem więc wyboru i musiałem pójść, mimo, że jeszcze parę rzeczy leżało mi na sercu.

Nie mogłem sobie dać rady z tym, co słyszałem dzisiejszej nocy. Szczególnie uciążliwe było to, że Waller mówił wierszem. Nie był poeta, lecz wiedziałem od Mary, że jej matka pisała wiersze i opublikowała nawet tom o charakterze religijnym i wszystko wskazywało na to, że to one stale zajmowały jej ojca.

Poprawa jego zdrowia następowała powoli, lecz stan jego ducha nie ulegał zmianie. Nie poznawał ani nas ani własnej córki. Zapomniał wszystko i wiedział tylko jedno, że nie jest już misjonarzem, lecz chłopcem.

Tsi unikał mówienia o stanie całkowitej utraty pamięci. Na pytania odpowiadał krótko, że luki w pamięci wypełnią się stopniowo; potrzebny jest tylko całkowity spokój. Ale właśnie w obecnym momencie trudno było o spokój. Wojenne przygotowania, o których już była mowa, powodowały, że przez naszą, dotychczas tak cichą okolicę przeciągały oddziały wojsk. Do tego stopnia niepokoiło to Wallera, że w Tsi poczęły powstawać wątpliwości. A gdy na dodatek dołączyły się do tego ćwiczenia wojskowe, które powodowały wiele hałasu, stało się jasne, że musimy opuścić kratong i Kota Radjah. Ale dokąd się udać? Na dole, w Oleh–leh było tak samo źle jak tu, w górze; a dodatkowo występowało niebezpieczeństwo pojawienia się gorączki w wilgotnym klimacie. Zwołaliśmy więc naradę i doszliśmy do następującego wniosku: Raffley musiał jechać do Chin, Tsi, Waller Mary także, w końcu i ja chciałem zwiedzić Chiny. Między nami nie było nikogo, kogo trzymałoby coś w Kota Radjah. Przeciwnie — wszyscy bardzo chętnie opuścilibyśmy to miejsce i to jak najprędzej. Jedynie choroba Wallera nas tu zatrzymywała. Dlatego też Tsi, jako lekarz miał decydujące słowo.

— W przypadku tego pacjenta jestem zmuszony do bardziej precyzyjnego rozróżniania między zewnętrznym a wewnętrznym człowiekiem niż przy innych — objaśnił nam. — Mam nadzieję, że jeśli chodzi o zewnętrznego, to przetrzyma trudy podróży morskiej, bo słyszałem, że nie ma skłonności do choroby morskiej. Ale tego wewnętrznego potrzymałbym chętnie tutaj jeszcze dłużej. Wymaga ciszy i warunków do niczym nie niepokojonej kontemplacji. Czy będzie to możliwe na jachcie?

— Oczywiście — odpowiedział Raffley. — Zadbam o to, aby mu pod tym względem niczego nie zabrakło.

— A sztormy, a nawet tajfun? Proszę sobie wyobrazić jego podniecenie!

— Teraz jest okres wolny od podobnych wydarzeń. Poza tym silnik mojego jachtu pracuje prawie niedosłyszalnie, jak to już pewnie pan zauważył, a „Nin” nawet przy wysokiej fali płynie lekko i gładko, że zamknąwszy oczy nie sposób nic powiedzieć o stanie morza. Pod tym względem to prawdziwy majstersztyk.

— Dobrze, a więc zaryzykujemy. Jaki kurs myśli pan obrać?

— Najpierw do Singapuru. Proszę mi powiedzieć, kiedy można będzie podnieść kotwicę!

— Na pewno nie przed jutrzejszym przedpołudniem. Muszę się jeszcze zaopatrzyć w wystarczające zapasy ko–su.

— Pomogę panu, mam już wprawę! — zaofiarował się poczciwy wuj. — Ale Sejjida nie bierzemy, bo on zbiera tylko trawę.

Tak więc decyzje dotyczące naszej najbliższej przyszłości zapadły i rozpoczęliśmy przygotowania do wyjazdu. Dzisiejsze popołudnie stało pod znakiem ko–su. Po obiedzie poszedłem do gubernatora z ofertą pomocy przy zbieraniu, już wyszedł. Zapukałem do Johna, też poszedł po ko–su. Poszedłem do Tsi, zbierał ko–su. Zadzwoniłem na Sejjida Omara — nie pojawił się — zbierał ko–su. Więc poszedłem sam, oczywiście zbierać ko–su.

Powędrowałem kawałek dalej niż najbardziej wysunięte straże, aż ujrzałem dwie postacie pochylone nisko nad ziemią i zbierające rośliny. Byli to Tsi i Omar. Zdawali się być w jak najlepszych humorach, słychać to było w ich głośnej rozmowie. A teraz wyprostowali się i wybuchnęli tak serdecznym śmiechem, że i ja, choć nie znałem powodu ich wesołości, musiałem się roześmiać. Z ich gestów wywnioskowałem, że jeden z nich nabijał się z drugiego. Wtem dostrzegli mnie i, gdy zbliżałem się do nich, Omar wykrzyknął:

— Jak dobrze, że przychodzisz, sahib! Zaraz nam powiesz, kto lepiej to rozumie, on czyja,

— Co? — spytałem,

— Mowę! On twierdzi, że ja robię zbyt dużo arabskich wtrętów w chiński. A ja twierdzę, że to nie moja wina, bo skoro on tak wymawia chińskie słowa, że nikt nie wie, o co mu chodzi, to przecież muszę mu to wyjaśnić po arabsku. On uważa, że to niedobrze. Pomyśl sobie, sahib, że podczas gdy wy byliście na tej wycieczce na wyspach, ja nauczyłem się na pamięć prawie całego chińskiego! Tylko wtedy posługiwaliśmy się innym językiem, jeśli chiński nie miał odpowiednika arabskiego, niemieckiego czy angielskiego. Do tej pory wyśmiewaliśmy się serdecznie z tego.

Tsi rzeczywiście w ciągu ostatnich paru tygodni ćwiczył jakiś czas chiński z Omarem, częściowo dla własnej rozrywki, częściowo z uznania dla jego zdolności językowych, i znalazł w nim wdzięcznego ucznia. Był pełen podziwu dla niezwykłej pamięci Araba, skarżył się jednak na chaotyczny sposób stosowania słówek i zwrotów.

— Całkiem jak w jego religii! Dobry, poczciwy człowiek, w głębi jak najbardziej poważny, a na zewnętrz wiecznie pogodny. Wrażliwy na wszystko, co wielkie i szlachetne, a jednak stale zajmujący się drobnostkami dnia codziennego. W głowie niesamowite bogactwo zwrotów i słów, których sensu wcale nie rozumie. Pobożny z urodzenia — kładę na to szczególny nacisk — religijny z przyzwyczajenia, z łatwością doszedłby do prawdziwego poznania Boga, gdyby nie ograniczały go zachodnie formy. Przy panu Sejjid znajduje się na najlepszej drodze ku temu. Wypuszcza nowe pędy. Niech pan temu nie przeszkadza! Swoim życiem niech pan pokazuje, czym powinien się stać! Pójdzie z panem na koniec świata, jeśli nie będzie pan żądał aby przerwał nici łączące go z jego ziemską i duchowa ojczyzną.

Jak pilnie musiał ten Chińczyk uczyć się Europy w czasie swojego tam pobytu! Jak wspaniałe dar} zostały mu użyczone i z jaką przenikliwością przygotował go ojciec do tych studiów! Możliwe, że los przeznaczył rękom tego młodego człowieka zadania, które da się rozwiązać tylko na przez niego obranej drodze. Opatrzność realizuje się zazwyczaj w ciszy przy pomocy odpowiedniego człowieka.

Po południu Tsi wraz z Raffley’em pojechali na „Nin” przygotować jacht na przybycie Wallera.

Dowiedziawszy się, że holenderski gubernator wyjeżdża jutro z Kota Radjalah, złożyliśmy mu dzisiaj uroczystą wizytę, aby podziękować mu za wszystko i pożegnać się, lecz od razu wyczuliśmy, że temu skromnemu i zacnemu mijnheerowi wystarczyłby w zupełności zwykły uścisk dłoni. Inne podziękowania, nazywane zazwyczaj zapłatą, pozostawiliśmy Johnowi Raffleyowi, który nie tylko posiadał najlepszy w tym kierunku talent, lecz także więcej pieniędzy, niż ktokolwiek z nas. W jaki sposób wywiązał się ze zobowiązań, przekonaliśmy się następnego ranka opuszczając kratong. Cała, choć niezbyt znacząca, potęga wojskowa kratongu zajęła pozycję, a na każdej twarzy malowało się wyraźnie melancholijne życzenie: och, gdybyż tak częściej pojawiał się chory na dyzenterię w takim towarzystwie! Dyzenteria występuje niestety ciągle, ale takich lordów nie ujrzy się ponownie.

Wydawało się, że tylko Omar naprawdę rozumiał ich żal. Szedł od jednego do drugiego każdemu ściskając rękę. Czynił to z taką godnością i protekcjonalnym uśmiechem dobrodzieja, jakby to on rozdzielił pomiędzy nich swoje całe pieniądze.

Skonstruowaliśmy lekką lektykę tak długą, aby chory mógł się w niej wygodnie wyciągnąć. Niosło ją ośmiu tragarzy na zmianę. Bez żadnych sensacji dotarliśmy do mola, a że morze było tak spokojne jak sobie tego życzyliśmy, zaokrętowanie odbyło się sprawnie i Waller niczego nie odczuł.

Już na pokładzie zauważyłem coś, czego nie powiedzieli mi Tsi i Raffley. John, wspaniały człowiek, odstąpił mianowicie swoją kajutę choremu. Była wysprzątana i zamieniona na pokój chorego. Gdzie on sam zamieszkał, jeszcze nie wiedziałem, lecz pozostali dostali te same kajuty co poprzednio.

Gdy Tsi dołączył się do nas w Penangu, nikt się nie spodziewał, że przez tak długi czas będzie gościem na „Nin’. Słowem ani gestem nie dał nigdy do zrozumienia, że rezygnuje z jakichś swoich planów czy że ponosi jakiekolwiek ofiary. Prosił tylko, abyśmy na krótko rzucili kotwicę na drugim brzegu, bo chciał nadać listy i uporządkować swoje sprawy. Jego życzenie zostało naturalnie spełnione. Potem natychmiast popłynęliśmy do Singapuru, gdzie było pod dostatkiem ropy naftowej, niedostępnej w Penangu, zatankowaliśmy do pełna i skierowaliśmy się na tajemniczą północ, w kierunku Honghongu.

Nazywam ją tajemniczą, bo taka dla nas była. Poza Raffleyem nikt z nas nie wiedział, dokąd płyniemy, a ten nie wykazywał, mimo swego zazwyczaj tak otwartego sposobu bycia, żadnej ochoty by nam to wyjawiać. Gdy Mary w dwa dni po wypłynięciu z Singapuru skierowała do niego w związku z tym pytanie, odpowiedział:

— Proszę, miss Waller, pozwolić, aby na razie pozostało to moją tajemnicą! Zadbam o to, aby każdy z nas dotarł do swego celu. Lecz przedtem łączy nas wspólny cel, dla którego dobra wróżka kazała się nam spotkać. Podążmy za nią z takim zaufaniem, na jakie te wyższe istoty zasługują!

Uszanowaliśmy jego życzenie i już więcej nie poruszaliśmy tego tematu.

Tym więcej uwagi poświęcaliśmy choremu, zwłaszcza, że chodziło o osobliwą i zagadkową chorobę. Jedynie młody lekarz zdawał się mieć odpowiedź na tę zagadkę.

Był tak zadowolony tak pogodny, tak ufny. Jego zachowanie przywodziło na myśl szczęśliwą matkę, która z nieskończoną miłością obserwuje duchowy i fizyczny rozwój swojego dziecka. On i Mary zbliżyli się bardzo podczas opieki nad jej ojcem. Zdawało się, że należą do siebie nierozdzielnie i myśl, że wcześniej wcale się nie znali, z każdym dniem stawała się im coraz bardziej obca. Kto może z całą pewnością twierdzić, że to tylko przesąd? Prawdą jest, że wokół rekonwalescenta wytwarza się nastrój działający oczyszcząjąco i uszlachetniająco. Na pokładzie, nawet pośród załogi, nie było żadnego grubianina, a jednak każdy z nas odczuwał w sobie dążenie do bycia tak miłym i dobrym, jak tylko możliwe. Widziałem kiedyś obraz przedstawiający ozdrowieńca, za plecami którego niewidzialny przez nikogo anioł błogosławił otoczenie. Artysta pojął, tak jak tego chce prawdziwa sztuka, aby wspomnianemu doświadczeniu nadać artystyczną postać. Taka właśnie błogosławiąca dłoń anioła zdawała się nam towarzyszyć. Każdy wiedział, że to ciepłe, miękkie i przez wszystkich odczuwalne tchnienie miłości wydobywa się z tego miejsca, gdzie w dymie płonącej świątyni jeden stracony duch zastąpiony został przez innego. Co ja takiego powiedziałem? Ducha można zastąpić! W jednym i tym samym ciele!

Podobne myśli zajmowały mnie, Raffleya i wuja. Wuja szczególnie, bo absolutnie nie mógł ich pojąć. Wiedział wprawdzie, że tysiące ludzi zmieniło się, lecz był przekonany, że zmiana nie polegała na zupełnej przemianie duchowej i twierdził:

— Świat byłby naprawdę praktycznie i znakomicie urządzony, gdyby każdy człowiek wedle życzenia mógł załatwić sobie nowego ducha, podobnie jak kupuje się nowy zegarek, gdy na starym nie można więcej polegać.

Tsi, który akurat z nami siedział, uśmiechnął się do gubernatora i spytał:

— Czy zna pan chińską baśń o zatopionej wyspie „Ti”, milordzie?

— Nie — odrzekł gubernator, który nie wiedział, że „ti” po chińsku oznacza Ziemię. — Co to za wyspa? Nie znam jej. Czyżby jej mieszkańcy mogli tak zmieniać ducha, jak my zegarki?

— Nie, równie mało ja my. Czy mają zostać zmienione decydują nie ciała, lecz „duchy”. Czy mundur może rozkazywać, kto ma go włożyć, a kto nie?

— Nie!

— No więc tym mundurem jest ludzkie ciało. Jeśli myśli, że może duchowi wydawać rozkazy, myli się mocno. Wyspa „Ti” leży w samym środku morza otaczającego świat. Rządzi nią książę, który każdemu ze swych poddanych daje określone zadanie życiowe. Poddanymi tymi są nurkowie schodzący w głębiny, aby wydobyć na światło dzienne przeróżne skarby morza. W tym celu dysponują niezliczoną ilością sprzętu do nurkowania wyglądającego jak ludzka postać. Każdy z tych kostiumów utrzymywany jest w dobrym stanie przez mieszkającą w nim, tak zwaną animę, która wraz z nim powstała i wraz z nim przeminie. Jeden kostium nadaje się bardziej do takiej, inny do innej pracy. Przy pomocy jednego można wydobywać szlachetne perły, przy pomocy drugiego tylko gąbki, przy pomocy trzeciego jedynie glony czy wodorosty. Każdy z nich zostaje powierzony temu nurkowi, do zadania którego jest przystosowany.

Praca odbywa się pod nadzorem, znacznie surowszym niż się nurkom wydaje, chociaż rządzący jest czystą miłością. Ale właśnie dlatego, że miłość obejmuje wszystkich i nie jest skierowana na pojedynczego nurka, surowość ta jest wskazana, gdy tylko miłość zawiedzie. Gdy nurek okaże się niegodny swojego kostiumu, przynosi zamiast pereł gąbki i wodorosty, a perły przeznaczone zostają komuś godniejszemu. A gdy ten przynosi wprawdzie perły, ale wymieszane ze szlamem i glonami, musi zastąpić go ktoś jeszcze lepszy. Aż w końcu nie ma ani jednego kostiumu, o którym by można powiedzieć, że stale jest w służbie jednego tylko nurka. Często nawet dochodzi do tego, że wyższy rangą nurek pożycza sobie kostium niższego, aby udzielić mu lekcji, jak zdobywać większe sukcesy i przez to posuwać się naprzód. Czy zrozumiał pan tę metaforę, milordzie?

— Hm! — mruknął gubernator. — Wyspą tą jest Ziemia, głębiny morskie to życie, a nurkami są niewidzialne, tajemniczo dowodzące moce zwane „duchami”. Nie mam teraz czasu, bo nie jestem sam, ale zapamiętam sobie tę baśń o wyspie „Ti” i zastanowię się nad nią.

— Niech pan to zrobi! A przy okazji niech pan pomyśli o Wallerze! Leży na brzegu jak pusty kostium, nie ma pojęcia ani o wodzie ani o lądzie. Jego anima umknęła przed każdym wspomnieniem. Usiądźmy koło niego na plaży, gdzie stykają się ląd i woda, pojęte i niepojęte i słuchajmy uważnie! Nadejdzie bowiem chwila, gdy do tego kostiumu zbliż} się nowy właściciel. Za żadne skarby nie chciałbym przegapić tego momentu! Nie od razu włoży kostium, aby zanurzyć się w morzu życia. Będzie go obserwował i sprawdzał na wszelkie sposoby. Dopiero gdy kostium okaże się bezpieczny ze wszystkich miar tak, że będzie mógł podjąć swe dzieło, włoży go na siebie. Nie prędzej.

— Jakie dzieło? — spytał gubernator.

— Zadaniem każdego nurka z wyspy „Ti” jest udowodnienie, że jego praca nie polega na zanurzaniu się, lecz na wynurzaniu. Tylko pozornie opuszcza się w dół, w rzeczywistości bowiem wznosi się w górę.

— A komu się udaje dotrzeć na górę? — spytał John. — Kto stopniowo się tam tak zadomowi, że pozostanie w końcu w górze? Tylko nurek? Który mógłby także to zrobić bez kostiumu? A co dzieje się z kostiumem, z człowiekiem? Przecież pan powiedział, że tym samym!

Tsi uśmiechnął się z zadowoleniem i odpowiedział:

— Jest pan przekonany, że postawił mi tym samym najważniejsze i najtrudniejsze z pytań. Zwykle sądzi się, że kostiumu nie da się oddzielić od żadnego śmiertelnika. Ale proszę, miejmy raz odwagę! Spróbujmy choć raz znaleźć rozwiązanie! Otwórzmy oczy i może uda się nam podglądnąć nurka z wyspy „Ti” przy jego pracy. Nie ma potrzeby, abyśmy się przed nim ukrywali, przeciwnie — będzie się cieszył z tego, że chcemy go poznać. Możliwe, że nawet poprosi nas o pomoc. Czy zrobiłby mu pan tę przysługę?

— Z największą radością! — odpowiedział gubernator. — Jak to brzmi, mister Tsi! Jak w bajce!

— Bo to jest bajka. Przyjmijmy, że „Nin” jest statkiem z bajki, który prowadzi nas do krainy baśni!

— Well! Statek pełen zagadek, z których najtrudniejsza to ja sam. Jeszcze nigdy nie miałem na sobie stroju nurka Jeszcze nigdy nie czułem się jako kostium nurka, a prawdopodobnie nim jestem. Czuję się jakiś cały skórzany, z ołowiem obciążającym mi stopy, w ciężkim hełmie na głowie z mocno przymocowanymi, grubymi okularami. Widziałem już tak nieforemne istoty nad Tamiza. Zanurzają się w wodzie, aby uwolnić statek z mielizny. Brr! Nie bierzcie mi za złe, że ten obraz wygania mnie do mojej kajuty. Muszę iść!

Wyszedł, a Tsi spoglądał za nim.

— Nasz wspaniały gubernator nie podejrzewa, jak ciężko pracował jego nurek w ostatnim czasie. Jakie perły już widzieliśmy! Gdzie są ukryte? Spytajcie się animy, z którą przebywa nasz nurek!

Powiedziawszy to wyszedł zobaczyć co dzieje się z chorym. Zostałem sam z Johnem. Przez jakiś czas nie mówiliśmy ani słowa. Wtem wstał z miejsca i zwrócił się do mnie:

— Pójdzie pan ze mną na mostek? Tu na dole czuję się taki drobny, nic nieznaczący. Muszę iść na górę, by poczuć, że znowu jestem kimś. Na górze wiem, że rządzę, że jacht ma mnie słuchać, że byt wszystkich na nim zależy ode mnie. Obraz stroju nurka wydał mi się z początku dość komiczny. Tysiące ludzi dalej będą się z niego śmiać, lecz mnie to już nie śmieszy. Nigdy już mnie nie opuści. Widzę przed sobą upartą osobę, odważa się wedrzeć w obcy element mimo, że najmniejszy błąd dowództwa pociąga za sobą niechybną śmierć. Ociężała i gburowata! Podskakująca ciągle i wszystko macająca! Nurzająca się i przeszukująca szlam! Za czym? Mówię panu: ten obraz jest prawdziwy. Właśnie tak jesteśmy zależni od góry i dokładnie tak kołyszemy się w dole, jak kaczki! Takimi niezdarnymi łapami sięgamy po najdelikatniejsze korale ducha. Gdy pomyślę o tym, jak lekkomyślnie poruszamy się po tej cienkiej linie, mogącej dać i odebrać życie, to przechodzi mnie dreszcz. Muszę iść na mój mostek kapitański, muszę poszerzyć swój horyzont, bo inaczej to uczucie, że zaraz się uduszę, nie zniknie.

Poszliśmy na górę. Oprócz stałej straży, niezbędnej do funkcjonowania statku, nie było nikogo.

Powiał na nas mocny podmuch morza chińskiego. Na dole mocna konstrukcja przedniego pokładu chroniła nas przed nim. Wiał z północnego wschodu. Morze było gładkie, o barwie, jakiej jeszcze nigdy nie widziałem. Bardzo jasno brązowe, jak czysta woda ze znikomą ilością kawy, a tam gdzie się burzyło przepływały przez siebie złociste pierścienie. Bruzda wody, jaką tworzyła śruba okrętowa, dosłownie mieniła się tym złotem, a od dziobu szły po bokach dwie identyczne fale do złudzenia przypominające rozpostarte skrzydła świecące jakby wysadzane szlifowanymi diamentami. Staliśmy w milczeniu, zatopieni w kontemplacji tej wspaniałości. Niedawno nazwaliśmy „Nin” statkiem z baśni, a Raffley sądził, że do tej, płynącej krainy czarów sprowadziła nas dobra wróżka. Istnieją prawdy okazujące się po jakimś czasie baśniami i baśnie, w których ukryte są najświętsze prawdy. Niechże nasza „Nin” będzie taką cudowną baśnią, która dla nas i tysiąca innych stanie się wspaniałą, szczęśliwą prawdą. Kto jednak tego pragnie, nie może zostawać w dole, musi wyjść na górę do światła i powietrza, nie może pozwolić, aby jego statek był miotany przez fale, lecz musi się zdobyć na odwagę, wejść na mostek kapitański i zdecydowanie określić kierunek jazdy.



Druga strofa


Pochwały, jakich Raffley udzielił swemu jachtowi nie były przesadzone: płynął gładko i pewnie nawet przy wzburzonym morzu, a silnik pracował tak cicho, że jego drgania odczuwało się dopiero wtedy, gdy zwracało się na to szczególną uwagę. Chory znosił podróż bardzo dobrze. Jadł i pił z apetytem i większość czasu spędzał śpiąc spokojnie. Spokojnie oczywiście, gdy chodzi o ciało, nie dotyczyło to niestety jego duszy. Kiedy nie spał zdawał się stale czymś zajęty, a nawet podczas snu zdawał się być czymś pochłonięty. Poznać to można było po często zmieniającym się wyrazie jego twarzy i po pewnych ruchach ciała: otwierał oczy nie spoglądając na żaden konkretny przedmiot, po czym znowu je zamykał, uśmiechając się przy tym z zadowoleniem, jakby pokazało mu się coś radosnego. Poruszał ustami i czuło się, że coś mówi, ale nie wydawał z siebie ani jednego dźwięku. Albo godzinami mówił coś do siebie, a gdy milkł od czasu do czasu wyglądał tak, jakby wysłuchiwał odpowiedzi. Lecz nigdy więcej nie mówił tak głośno i zrozumiale, jak wtedy w Kota Radjah. Gdy zagadnąłem o to Tsi, ten powiedział:

— Proszę się uspokoić! Na pewno nadejdzie jeszcze czas, gdy zacznie mówić tak głośno, jakbyśmy sobie tego życzyli. Patrzy pan na mnie taki zdziwiony, że w tak niezwykły sposób kładę nacisk na te słowa. Niech pan potraktuje leczenie, jakie stosuję jako lekcję pokazową! Waller wierzył, że jest Chrystusem i to tak doskonałym, że czuł się powołanym do pójścia w świat i nawrócenia wszystkich pogan. Lecz nim nie był! Jego chrześcijaństwo było jego samodzielnym tworem i składało się z pustej, jałowej budowli, której brakowało ducha i miłości. Nie został posłany, lecz sam siebie posłał. Próżność czyniła z powodzenia jego misji przedmiot zakładu, bo przecież się założył. Nie pytał, czy go gdzieś chcą, po prostu się narzucał. Za swój pierwszy obowiązek w obcym kraju uważał zniszczenie wszystkiego, co stanowiło o religijności jego mieszkańców. Tak ślepy fanatyzm jest oznaką szaleństwa, a więc choroby, a ona osiągnęła swoje apogeum, gdy za okazaną mu miłość odpłacił niewdzięcznością i zniszczeniem. Nastąpiło załamanie nerwowe. Każdy mu ulegnie, w mniejszym lub większym stopniu, gdy tylko opanowany jest nieposkromioną żądza władzy. Czy niszczy się świątynię w małej, malajskiej wiosce, czy robi się to samo ze świętościami wielkiej rasy obejmującej tysiące i miliony ludzi, stanowi bez wątpienia różnicę! Połowa orzecha betelu, która jednym razem działa na korzyść, innym może oczywiście przynieść szkodę. Nasza „Szen” jest potężna, ale nie zdoła zdławić gniewu mas. Żółta rasa nie popełni tego błędu, który doprowadził do upadku czerwoną: biali nie są dla nas ani bogami, ani nadludźmi. Czujemy się im równi i każdego, kto odważa się niszczyć nasze starożytne świętości, traktujemy dokładnie tak samo jak chorego i nieobliczalnego, jak ja Wallera. Niech pan posłucha, co panu powiem! Nasz chory wyjdzie z tej choroby. Droga jego ozdrowienia jest tą sama, którą musi pójść ogół, jeśli chce uniknąć wielkich cierpień. To jest to, co miał obwieścić Waller, czy to własnym głosem, czy przeze mnie, czy przez pana, to się jeszcze okaże. I dlatego powtarzam, zacznie mówić.

— Mam nadzieję, nie tylko w przenośni, lecz także w rzeczywistości?

— Oczywiście, że tak. Tak szybko, jak tylko pozna drugą strofę naszego tajemniczego wiersza. Na razie wciąż jeszcze pracuje nad treścią pierwszej. Poznaję to po monologach, jakie prowadzi we śnie. Nie wolno dawać mu nic nowego, dopóki nie przetrawi się starego. Rozwijając duszę należy unikać ciemnych punktów lub pustych miejsc. Dlatego prosiłem miss Mary, aby jeszcze trochę poczekała. Zwracamy baczną uwagę na to, aby nie przeoczyć odpowiedniego momentu, a myślę, że ten wkrótce nastąpi. Potem pozwolę zadziałać drugiej strofie. Czy to nie pasjonujące?

— Nawet więcej! Postawił pan sobie trudne, prawie niepojęte zadanie!

Potrząsnął głową i odparł z uśmiechem:

— Wcale nie niepojęte, lecz jedynie możliwe i zrozumiałe dla każdego, kto zna tę chorobę. A trudne? Jest nawet bardzo łatwe! Pamięta pan jeszcze, co powiedziałem o postępowaniu wobec jednostki i ogółu? Znam cierpienia ogółu i wiem, na jakiej drodze można je przezwyciężyć. Jednostka cierpi na tę samą chorobę. Co z tego wynika? Stanie się w rzeczywistości tym, czym poprzednio był tylko z pozoru. A gdy wyzdrowieje, okaże się w jaki sposób doprowadzić do uzdrowienia ogółu. Powtarzam to jeszcze raz, bo to bardzo ważne.

W dzień po tej dyskusji morze stało się bardzo wzburzone i, gdy następnego ranka dotarliśmy do Hongkongu byliśmy bardzo zadowoleni, że Raffley zdecydował się na krótki postój, aby uzupełnić zapasy. To, co widzieliśmy na wybrzeżu było tak typowo europejskie, tak prozaiczne i zimne, że nikt nie tęsknił za wyjściem na ląd. Na dżonki napatrzyliśmy się już do woli. Hongkong jest angielskim tworem i z zewnątrz, zwłaszcza przy takiej pogodzie, tak bardzo przypomina lodowatą angielską lady, że i my pozostaliśmy wobec niego niewzruszeni i po kilku godzinach pożegnaliśmy się bez żalu. Raffley nadał z pokładu parę depesz. Tsi wysłał także jedną przez posłańca. Nikt nie zapytał o dalszy cel podróży, a Raffley także nie mówił na ten temat. Ale kierunek na kompasie zdradził nam, że płyniemy w stronę Fukien.

Deszcz ustał wkrótce, jak gdyby chciał nam tylko obrzydzić Hongkong i w ciągu popołudnia morze uspokoiło się, tak że po niespokojnej poprzedniej nocy, nastał spokojny wieczór. Gdy po kolacji wstaliśmy od stołu, Tsi przyłączył się do mnie i zakomunikował, że jeszcze wczoraj wieczór uznał, iż choremu można przeczytać drugą strofę. Mary podczas nocnego przy nim czuwania, odczytała ją parokrotnie i następnego dnia Waller był bardzo nad nią skupiony, powtarzał ją sobie niedosłyszalnie, od czasu do czasu nadsłuchując odpowiedzi. W związku z tym Chińczyk przypuszczał, że dzisiejszej nocy można się spodziewać czegoś ważnego i pytał, czy nie zechciałbym z nim czuwać. Sądził, że obecnie we wnętrzu chorego stoczona zostanie krwawa bitwa, którą przegra dotychczasowy władca — fanatyzm. Ponieważ nic nie jest tak słabe, jak właśnie taki fanatyzm. Oczywiście chętnie przyjąłem zaproszenie.

— Zdrowa wiara czyni silnym — ciągnął — a fanatyzm jest niezaprzeczalnym dowodem duchowej słabości. Słabość ta jest tak wielka, że śni o tym iż Boga ma w kieszeni i każdy dowolny kawałek niebios potrafi rozdzielić między innych ludzi, oczywiście oczekując wielkiej za to wdzięczności i pełnego podziwu uwielbienia ze strony obdarowanych. Proszę nie sądzić, że mam na myśli coś szczególnego. Mówię w ogólności. Mamy w Chinach bonzów; którzy do tego stopnia nasmarowani są własnym olejem, że wyślizgują się przy każdej próbie złapania ich, chociaż ich słabe strony widoczne są, gołym okiem. Muszą istnieć głosiciele Boga, ludzkość nie może się bez nich obejść. A im bardziej czyni ona postępy w poznaniu Boga, tym większa będzie liczba i także wpływ owych głosicieli. Chwała i po tysiąckroć chwała narodowi, który posiada tylu prawdziwych głosicieli Boga, ilu pobożnych ojców! Lecz fanatyzm nie rozróżnia pomiędzy powołanym i niepowołanym, a ludzie wierzą, że gdy ktoś potrafi gładko prawić, może być głosicielem Boga. Nie mogłem się powstrzymać, aby go nie spytać:

— Skąd pan, właśnie pan, bierze takie myśli?

— Od naszych ojców! — odpowiedział bardzo poważnie. — Myśleli o tym z pokolenia na pokolenie, a to, co oni myśleli my odziedziczyliśmy. Wie pan, czym jest myśl? Wie pan, że jest wieczna, że rozwija się z pokolenia na pokolenie, że staje się coraz jaśniejsza, coraz prawdziwsza, coraz potężniejsza, aż w końcu nadchodzi czas, że nikt nie może się jej przeciwstawić? Takie myśli mamy my i akurat nadszedł czas. Właśnie dlatego, że odpoczywaliśmy i raz do roku przez setki lat pozwalaliśmy się unosić wokół słońca nie myśląc o tym, że inne narody będą chciały nas prześcignąć, mieliśmy swobodę w uczynieniu naszej myśli potężniejszą. Są to spokojne, napawające nadzieją myśli, nie ubrane jeszcze w słowa i nie wyrażone jeszcze w czynach. Ale słowa i czyny nadejdę, może dzięki nam, może dzięki obcym, a potem ujrzymy, że to, co myślą ojcowie nie może przejść na synów i wnuki bez błogosławieństwa przodków i nie stając się naszym zbawieniem.

Wyciągnął portfel, otworzył go i spytał:

— Wie pan, że przez moment stałem się dzisiaj na powrót dzieckiem?

— Dzieckiem? Jak to?

— Dzieci wpisują się sobie do pamiętników, a potem na starość odczytują to ze wzruszeniem. Poprosiłem miss Waller, aby i mnie się wpisała. Niech pan spojrzy!

Była to moja strofa.

— Nic nie mogłem na to poradzić — ciągnął — musiałem odpisać sobie te linijki. To z pewnością bardzo osobiste i osobliwe, ale czuję, że myśli zawarta w tym wierszu jest najpewniejszym pomostem pomiędzy narodami, po którym mogą przechodzić odwiedzając siebie. Słychać w nim tak łagodne, czyste tony, jakby z nieznanego kraju powiał świeży powiew, o którym baśń opowiada, że mieszka tam pokój. Daremnie sobie zadaję pytanie, czy wiersz ten stworzył mężczyzna czy kobieta. Duchowa konstrukcja wskazuje na męską logikę, lecz uczucia płynące z niego mogą być tylko kobiece.

— Czy istnieją męskie i kobiece dusze? — spytałem.

— Tak, dzisiaj jeszcze tego nie wiemy — roześmiał się. — Nadaje się im w połowie męskie, w połowie kobiece rysy. Domalowywuje się skrzydła i potem się twierdzi, że są aniołami. Tak więc z mojej niewiedzy uczyńmy wiedzę i powiedzmy, że to anioł napisał ten wiersz i jakiemuś dobremu człowiekowi włożył pióro do ręki! Anioł ten pragnął nam, ziemskim mieszkańcom powiedzieć, jak powinniśmy ze sobą przestawać, jeśli chcemy, aby nasza planeta przypominała tamten nieznany kraj. Miłość, nic ponad miłość! Dlaczego właśnie te linijki zrobiły takie wrażenie na Wallerze, który przecież nie znał innej miłości niż ta, jaką odczuwał do swojej żony i córki?

— Chyba dlatego, że ta zmarła przemawiała do niego w taki sam sposób — odrzekłem.

— Dobrze powiedziane. Tak ciepło i przekonywująco działają kobiece słowa. Przemawia z nich dobro, które pani Waller posiadła chyba najwyższym stopniu. Dlatego tak bardzo jest przejęty tym wierszem, jakby to ona przemawiała do niego. Ich dźwięk powoduje, że znowu widzi stojącego przed nim swego anioła. Czuje się wolny od tego drugiego, któremu uległ, gdy był w gościnie w pogańskiej świątyni. Czuje, że jest uratowany i pod dobra opieką. Nie pytajmy, czy czuwa, czy śni, czy coś widzi, czy słyszy! Nie badajmy, czy to wytwory szaleństwa czy rzeczywistość! Mówi się, że umierającemu otwierają się oczy, a on przecież dzisiaj jeszcze stoi pod tą bramą, gdzie pewność zajmuje miejsce nadziei. Przyjmijmy go takim, jakim jest! Choroba nadaje duszy wrażliwość, miękkość sprawiając, że ciąży do niej każde dobre odczucie. Słowa tych ośmiu linijek wtopią się w jego duszę ostatecznie. Ich sens stanie się jego duchową własnością, a gdy wyzdrowieje, będzie kimś innym niż dotychczas.

Zaraz po dziesiątej stawiłem się z Tsi u Wallera. Mary, do tej pory czuwająca przy nim, poszła spać. Chory, z zamkniętymi oczami, leżał na poduszkach. Czy rzeczywiście spał, tego nie wiedzieliśmy. Jak już mówiłem, wszystko, co nie nadawało się do pokoju chorego, zostało wyniesione z kajuty. Na ścianie wisiał tylko portret „Nin”. Mary i Tsi mówili mi, że nieodparcie przyciągał wzrok Wallera. Osłoniliśmy żarówkę kawałkiem tkaniny i usiedliśmy na zewnątrz, pod drzwiami. Wszyscy poza nami, sternikiem i wachtą położyli się już spać. Księżyc dopiero co wzeszedł. Jego blask rzucał cień kajuty w poprzek pokładu i przez szerokie okna zaglądał do środka. Światło padało na stopy chorego i powoli przesuwało się w górę po spokojnie leżącej postaci. Tkanina nie zasłoniła w pełni światła żarówki. Tam, gdzie ją przymocowaliśmy była szpara, przez którą padał blask na portret Chinki i wydobywając z otaczającego mroku czynił ja jasną i plastyczną. Wyglądało to tak nieziemsko, że mimowolnie pomyślałem o wróżce, o której Raffley mówił do Mary. Wydawało się, że Tsi odnosi takie samo wrażenie. Nie odrywał wzroku od wnętrza kajuty i w końcu szepnął do mnie:

— Jaką siłę przyciągania ma tajemnica! Czy to ciało, czy dusza? Mam wrażenie, że to miejsce stanie się miejscem jej wyjawienia. Księżyc szuka twarzy chorego, aż chciałoby się pomyśleć, że to delikatne światło ma misję do spełnienia.

Nic nie odpowiedziałem, ale także nie mogłem oderwać wzroku od tego widoku. Portret spoglądał z góry na drzemiącego i zdawało się, że poruszył ustami. Blask księżyca piął się coraz wyżej i wyżej, teraz już spoczywał na jego piersi. Potem dotknął brody, ust. Doszedł do oczu i stało się to, czego oczekiwał Tsi: chory zaczął mówić, z początku szeptem i dla nas niezrozumiale; lecz, gdy księżyc oświetlił całą jego twarz, usłyszeliśmy wyraźnie, co mówił:


Bądź pozdrowiony, drogi promieniu,

po którym do mnie zstępuje mój anioł;

opromień naszą ziemską tu niedolę,

gdy głowę ukrzyżowanego ujrzysz w pochyłemu!

Bądź pozdrowiony! Pozwól mi na wiarę,

że tamta miłość, co tyle cierpiała

i za nas taką poniosła ofiarę,

odrodzi nasze i dusze, i ciała!


Gdy powiedziawszy to zamilkł, Tsi szepnął do mnie: — Stało się tak, jak przypuszczałem: w świetle księżyca ukazała mu się ta twarz. Prawdopodobnie zacznie teraz mówić o tym wierszu.

Jego intuicja sprawdziła się. Po jakimś czasie Waller podjął powoli i akcentując każde słowo:


Zanieście swoją Ewangelię,

żyjąc i nauczając w każdym miejscu!


Znowu zaczął szeptać. Zdołaliśmy usłyszeć jedynie słowo „Jezus”. Potem podniósł głos i mówił już wyraźnie:


Szedł tak przez kraj, jak tylko miłość chodzi,

nie znając innego pana ponad niebo,

bo każda świeca, która na ołtarzu stoi,

wysyła płomień jedynie do niego.


Oddał się za ludzkość całą,

a nie za jeden naród, wybraniec,

a, że królestwo jego nie z tego świata było,

nigdy na ziemi się nie stanie!


Tsi uścisnął mą rękę. Zrozumiałem go, chociaż nie powiedział ani słowa. Chory odwrócił teraz twarz w kierunku okna, przez które wpadał promień księżyca oświetlając wyraźnie jak w dzień. Uśmiechnął się do siebie, jak ktoś, kto ujrzał coś przyjemnego i zaczął znowu mówić:


Przybył i odszedł jak to miłe światło,

witany radośnie w każdym miejscu ziemi,

na jego twarzy ewangelia, na ustach

słowo naszego zbawienia.


O ty, który nawet łotra nie odtrącisz,

mordercy wiszącego u mojego boku!

Gdzie jest człowiek, o którymi by powiedzieć można,

że jest zbyt nikły, by do ciebie trafić?


Jego słowa wywołały w nas nieopisanie uroczysty nastrój. Rzadko które słowa zapadły mi w serce głębiej niż jego. Dłuższe milczenie, które po nich zapadło pozwalało na ich pełne przeżycie. Po chwili zabrzmiało znowu powolne i uroczyste:


I cały świat niech się Domem Bożym stanie,

i wasze słowa niech brzmią jak aniołów śpiewanie!


Kim był ten, kto w zbytku i wspaniałości

zbudował sobie świątynię dla uwiecznienia,

gdzie każda gwiazda o chwale i wielkości

wydaje świadectwo panu stworzenia?

Kim był ten, kto na ziemię zstąpił

na skrzydłach mocy na początku świata

w każdego robaka wkładając tęsknotę

do zanurzenia się w nieskończoności?

kim był, kim jest ten, za którym tęsknota,

rozpiera pierś człowieka każdego,

a serce domaga się tam powrotu,

gdzie kiedyś dom był i ojczyzna jego?


Już wcześniej zauważyłem, a teraz znalazło to potwierdzenie, że cytował zawsze małą część wiersza zaraz potem dając jego interpretację. To, co teraz powiedział odnosiło się do I cały świat niech się Domem Bożym stanie! Tak więc można się było spodziewać, że teraz odniesie się do „A wasze słowa niech brzmią jak aniołów śpiewanie. I rzeczywiście:


Kapłan zapewne miłość głosi

lecz co tam niesie jego druh?

Dobry człowieku zostań lepiej w domu,

bo miłość twa to mamy puch!

Ty wierzysz w świętą misję swą,

lecz świat na zewnątrz nie dowierza jej.

Daremnie ty przybierasz Chrystusowy ton,

bo czym twój innym tonem brzmi.


Jakże pełne wyrzutu i surowe były te słowa! Przez chwilę leżał spokojnie. Właśnie smuga księżycowego światła chciała zniknąć z jego twarzy, gdy ujrzeliśmy, że otworzył oczy, skierował wzrok na portret Chinki. Wyciągnął do niej ramiona, powoli je cofnął, rozpostarł je, jakby chciał ogarnąć nieograniczoną przestrzeń i zaczął mówić do kogoś, kogo przypominał mu portret:

Gdy zamilkł, Tsi spytał szeptem:

— Wie pan o czym on mówi? Nie odrywa oczu od tej tajemniczej „Nin”‘, co po chińsku znaczy „dobro”. Rozmawiał z dobrem, które musi zniżyć się do nas, jeżeli pomoc ma się okazać skuteczna. Ale niech pan słucha! On rzeczywiście mówi o jakimiś dobrze lub dobroci, o czymś co przynosi ulgę.

Zamilkliśmy, nie chcieliśmy rozmową psuć tej atmosfery i wewnętrznego spokoju. Rozłożyłem swoje krzesło i wyciągnąłem się na nim jak długi. Uzgodniliśmy przecież, że będziemy czuwać całą noc.

Dookoła panowała głęboka cisza. Ciche, rytmiczne pulsowanie maszyn pogłębiało wrażenie. Wtem moich uszu doszedł jakiś szelest, coś jak pocieranie wilgotnej zapałki, która się nie chce rozpalić. Dźwięk ten dochodził z drugiej strony kajuty. Czyżby tam był jeszcze ktoś? W tym momencie poczułem delikatny zapach tytoniu. Znam się na tym i wyczułem od razu atmanę, którą używał wyłącznie gubernator. Wstałem więc i poszedłem na druga stronę pokładu. Rzeczywiście, siedział tam, na przytwierdzonym do drewnianej ściany, rozkładanym krześle. Mógł widzieć i słyszeć wszystko, bo okno po zawietrznej było otwarte.

Nie widzieliśmy jak nadchodził, ponieważ cała nasza uwaga była skupiona na chorym. A ponieważ wszyscy na pokładzie nosiliśmy tekstylne pantofle na gumowych podeszwach, nie mogliśmy także usłyszeć jego kroków. Dostrzegł mnie i dał znak, bym nie mówił głośno i szepnął:

— Chciałem iść spać, ale wpadła mi w ręce pańska książka o tamtej stronie. Zacząłem ją czytać. Co za myśli! Uniosły mnie pod sufit. Ujrzałem pana siedzącego na promieniu księżyca i zaglądającego do kajuty. Co było robić? Wyszedłem więc na zewnątrz. Czy to duży nietakt z mojej strony?

— Nie. — odpowiedziałem. — Co pan słyszał milordzie?

— Widziałem i słyszałem wszystko. Wspaniały widok! Bardzo mnie to ujęło! Zupełnie nie wiem, co mam o tym myśleć! Najpierw pańska książka, gdzie pan opisuje, co dzieje się w godzinie śmierci, a potem te słowa chorego, które w najmniejszym stopniu nie brzmią chorobliwie! Jeśli nigdy w życiu nie był misjonarzem i także później nigdy nie miałby się nim stać, to w tej — godzinie był nim, przynajmniej dla mnie. Czy znowu zacznie mówić?

— Prawdopodobnie nie.

— Well! Tak więc nie mam już na co czekać. Muszę przejść nad tym do porządku. Miałem zawsze wiele do administrowania i ponosiłem wielką odpowiedzialność lecz byłem także jednym z owych chrześcijan, których czyny przemawiają innym tonem, zamierzałem nawet poniżyć tego morowego chłopa, Tsi! A fe!

Zaciągnął się parę razy mocno fajką i splunął z tak nieskończoną pogardą, jakby to „fe” odnosiło się do tytoniu. Potem wstał i wolnym krokiem począł się przechadzać od dzioba do rufy i z powrotem.

Tylko tak wspaniały, jak on człowiek, mógł z niekłamaną szczerością przyznać się do swego postępowania. Nie mógł mi sprawić większej radości.

Waller spał spokojnie całą noc, a gdy rano nadeszła Mary, pozostawiłem Tsi udzielenie jej informacji o ojcu, ponieważ gubernator całkowicie mnie zaabsorbował. Nagle zapalił się do roztrząsań filozoficznych i okazał się przy tym tak chętnym uczniem, że nigdy bym go o to nie podejrzewał. Podróż nie była bogata w wydarzenia, przynajmniej tak się wydawać mogło na zewnątrz. Lecz ten pozorny brak wynagradzał w pełni rozwój wypadków wewnętrznych. Jestem przekonany, że między nami nie było nikogo, kto był w stanie, pozostać obojętnym na wędrówki Wallera, które rozpoczęły się wówczas na Dżebel Mokattam i każdy, kto nawiązał z nim bliższe stosunki został w nie wciągnięty. Podróżował z Ameryki do Chin, lecz w trakcie tej przestrzennej podróży, odbył drogę o dużo większym znaczeniu, ponieważ zaprowadziła go ona w takie rejony, z których powrót do punktu wyjścia był już niemożliwy. Opuścił swój dawny świat na zawsze i znajdował się teraz w drodze do innego, lepszego i piękniejszego, i nie wstydzę się wyznać, że zaangażowani w jego wszystkie duchowe potyczki, chętnie mu towarzyszyliśmy.

Trzeciego dnia po opuszczeniu Hongkongu wydarzyło się coś, co mógłbym nazwać naprawdę duchową przygodą”.

Jedliśmy śniadanie na pokładzie. Z początku była z nami Mary, lecz potem udała się do ojca. Wtem spiesznie przybiegła z powrotem i przestraszona, zakomunikowała Tsi:

— Jestem wstrząśnięta, bo popełniłam błąd. Czytałam „Po tamtej stronie” i, gdy usłyszałam gong wzywający na śniadanie, położyłam książkę na krześle obok ojca. Myślałam, że śpi. Lecz gdy teraz do niego weszłam, nie spał i trzymał książkę w ręku. Czytał. Wyobraża pan sobie, czytał książkę pisarza, z którym nigdy się nie zgadzał. Nie chciał mi jej zwrócić, a ja nie chcąc mu się sprzeciwiać czym prędzej przybiegłam tutaj. Bardzo się o niego boję. Jest śmiertelnie słaby, nie potrafi zapanować nad własnymi myślami, czyta tę trudną powieść, którą można pojąć wtedy, gdy…

Tsi uśmiechnął się do niej uspokajająco i przerwał:

— Proszę się nie martwić, miss Mary! Ojciec pani w czasie gorączki dużo przeszedł, uwolnił się od swego błędnego myślenia. Jego duch nie wytrzymał tego decydującego momentu; dręczy go to, ale nie mówi o tym. Jeśli w tej książce odnajdzie to, co umknęło jego pamięci, wróci mu wewnętrzny spokój. Może więc pani oczekiwać tylko poprawy.

Brzmiało to tak przekonywująco, że Mary od razu się uspokoiła. A potem, gdy wstaliśmy od stołu i z gubernatorem spacerowaliśmy po pokładzie, ten powiedział:

— Jeszcze do niedawna byłoby mi ciężko przyznać, że ja, wyłączając mój zawód, w tego typu rozważaniach psychologiczno — filozoficznych, jestem zerem. Lecz teraz wyznaję to panu z całą uczciwością, że po tym wydarzeniu w kajucie nie istnieją już dla mnie gorsi ludzie i narody. A z pańskiej książki, nauczyłem się, że fałszywą miarą mierzyłem dotychczas wartość istot myślących. Tsi przerasta mnie pod każdym względem, może poza urodzeniem, a to o niczym me świadczy. Jaka prostota i spokój przemawiają z całej jego postawy, z każdego jego słowa! Ja siwy starzec, mogę się jeszcze od niego uczyć. A jego rodaczka, ta „Nin”, ten portret w kajucie! Widział pan, jak zdawała się ożywać w tym świetle i rozumieć każde słowo chorego? Zacząłem rozumieć na czym polega prawdziwa sztuka i teraz myślę całkiem inaczej także o tej marmurowej głowie. Ta Nin stała mi się tak droga w ciągu tych paru dni, że odczułbym jako dużą stratę, gdyby okazało się, że to tylko dzieło sztuki, nie mające odpowiednika w rzeczywistości. Tak. To chciałem powiedzieć, na razie tylko panu. Proszę mnie nie zdradzić! Sam to powiem, gdy nadejdzie odpowiedni moment.

Sejjid Omar czuł się na jachcie jak w domu. Był lubiany przez wszystkich i z wzajemnością. Nie musiał się zbytnio zajmować moją osobą, więc doskonale dzielił czas między Tsi, Mary Waller i mnie. Tsi cały czas udzielał mu lekcji chińskiego. Całymi godzinami siedział sam i głośno powtarzał setki wyuczonych na pamięć słówek, nie przegapił jednak ani jednej okazji, by mi powtórzyć, że istnieją tylko dwa doskonałe języki: arabski i niemiecki i że chiński właściwie nie posiada słówek, lecz powykręcane zwroty. Jeśli chodzi o miss Mary, okazywał jej niczym nie ograniczoną gotowość do niesienia pomocy tak, że można było mówić prawie o uwielbieniu. Był to wynik wpływu szlachetnej kobiecości na Araba wyrosłego w przekonaniu, że kobieta jest tylko służącą mężczyzny.

Zbliżaliśmy się do Szanghaju. Nikt nie chciał zawracać głowy Raffleyowi i dlatego ja musiałem się udać do niego po wyjaśnienie, jak długo zatrzymamy się w tym porcie. Tsi ze względu na chorego zainteresowany był tym najbardziej. Zdradził mi nawet, że zna pewne miejsce, konieczne dla rekonwalescencji fizycznej i duchowej Wallera i dlatego to on właśnie chciał określić cel naszej podróży.

Po pewnym wahaniu powiedział do mnie:

— Widzę, że muszę uchylić przed panem rąbka tajemnicy, tym bardziej, że od samego początku podejrzewał pan chyba iż mój ojciec jest kimś więcej niż to przedstawia. Ale niech pan nie myśli, że mówiąc prawdę chcę się chwalić! To, co panu powiem i tak dowiedziałby się pan wkrótce.

Byliśmy sami. Nikt nas nie słyszał. Przyznaję, że bardzo byłem ciekaw rozwiązania tej zagadki.

— Cesarz Hoang–ti, — zaczął — który żył prawie trzy tysiące lat przed waszą erą i położył podwaliny pod naszą państwowość, dał swoim dzieciom imiona przekazywane potem ich potomkom i których jeszcze dzisiaj nie wolno nosić nikomu innemu. Imię syna, od którego ja pochodzę, brzmiało Ki. Widzi pan więc, że jeśli chodzi o to, co wy nazywacie błękitną krwią, nie muszę mieć żadnych kompleksów. Moje drzewo genealogiczne nie ma żadnej luki i na żadnym z tych imion nie leży skaza, nawet przykładając europejskie pojęcia honoru. Mój ojciec nazywa się Ki Tai Schin. To zaszczytne imię Tai Schin dostał od samego cesarza. Jest mandarynem pierwszej klasy i rycerzem Żółtej Flagi. W całym cesarstwie jest tylko pięciu takich rycerzy i z tą najwyższą rangą związane jest prawo wyrokowania o życiu i śmierci. Ja tak samo otrzymałem od cesarza imię Ki Ti Weng, lecz poroszę, by nazywać mnie jak dotychczas Tsi. Jesteśmy bogaci. Nie znam majątku Raffleya, lecz porównanie z nim wypadłoby z pewnością na naszą korzyść. Tyle względem wstępu!

Trzeba zauważyć, że imiona Tai Schin znaczą tyle co Wielka obowiązkowość” albo „Wielkie człowieczeństwo. Nadane przez samego cesarza stanowią z pewnością wiele mówiący zaszczyt. A Ti Weng znaczy Młodszy starzec. Zgodnie z chińskim znaczeniem słowa starzec, wskazującym na wiedzę i doświadczenie, imię to stanowi wielkie wyróżnienie. Tsi mówił dalej:

— Kiedy byłem we Francji, mój ojciec poznał w Pekinie pewnego Anglika nazwiskiem Blackstone, którego nigdy nie widziałem, chociaż stali się sobie bardzo bliscy i mimo różnicy wieku traktowali się jak bracia. Ten Blackstone musiał być niezwykle zdolnym człowiekiem, bogatym, przyjacielskim, zdolnym do czynu i do ofiar dla wyższych celów, inspirowany najszlachetniejszymi uczuciami. Wyobrażam go sobie jak naszego Raffley’a. Ojciec zawsze był i jest pełen podziwu dla tego Europejczyka. Każdy z nich kocha swoją ojczyznę całym sercem i podczas gdy ojciec żywi przekonanie, że Chiny wprawdzie mają pełne prawo do tego, by zamknąć się dla Zachodu, to mądrze czynią, wykazując wartość swojego kraju poprzez przyjacielskie stosunki z innymi państwami, to Blackstone jest zdania, że na Wschodzie leżą skarby o nie dającej się oszacować wartości dla Zachodu. Należy je zdobywać nie przy pomocy miecza, lecz pokojową i rzeczową wymianą. W tych dwojgu ludziach więc wychodzą sobie naprzeciw Wschód i Zachód w ten sposób, w jaki przykazuje to prawdziwe zrozumienie, prawdziwe człowieczeństwo i prawdziwe chrześcijaństwo. Zdecydowali, że przemienia tę zgodność poglądów w czyn i na wybrzeżu chińskim nabyli kawałek ziemi, wystarczająco duży i pod każdym względem przystosowany do służenia temu celowi. Nie znam wszystkiego, czego tam razem dokonali, chociaż ojciec wiele mi o tym opowiadał, ale przecież sam nie był tam już prawie dwa lata i nie wie o najnowszych wydarzeniach.

— A czy teraz tam przebywa? — spytałem.

— Tak.

— I Blackstone także?

— On nie. Pisał do ojca, że musi jechać do Anglii, ale wkrótce wraca. Dlatego też zrezygnuję z opowiadania panu wszystkiego, bo jeżeli moje życzenie się spełni, sam pan wszystko obejrzy. Ojciec traktuje Blackstonea jak młodszego brata i opowiadał mi o nim wiele miłych i szlachetnych rzeczy. Cieszę się niezmiernie, że będę mógł go poznać. Tam właśnie chciałbym zawieźć Wallera. Sądzi pan, że Raffley zgodzi się na to?

— Spróbuję go przekonać — odrzekłem. — Czy wolno mi będzie wspomnieć kim i czym pan jest?

— Tak, bo i tak mojego prawdziwego nazwiska nie będzie się dało już dłużej ukryć.

Było po kolacji. Raffley przyszedł do mnie do kabiny z jakimś pytaniem. Skorzystałem więc z okazji i przedstawiłem mu to co usłyszałem od Tsi. Skutek był zupełnie inny niż sobie wyobrażałem. Raffley najpierw zdumiał się, potem uśmiechnął z zadowoleniem, ale natychmiast znowu spoważniał. Gdy skończyłem, skinął głową i powiedział:

— Kto by to pomyślał? A zatem ten Tsi jest owym Ki Ti Wengiem, w którym pokładaliśmy tyle nadziei!

— Co? Już pan słyszał o Ki Ti Wengu? — spytałem zaskoczony.

— Słyszałem? Hm! Charley, niech pan uważa, co panu teraz powiem! Ten Blackstone… to… mianowicie… ja sam! Wziąłem to nazwisko od mojego zaniku, Blackstone Castle.

— Opowiem panu, jak do tego doszło — ciągnął. — Ale musimy się znaleźć pod gołym niebem i mieć nad sobą gwiazdy, gdy będę panu mówił o tym, gdzie, kiedy i jak wzeszła gwiazda mojego życia.

Usiedliśmy na otwartym pokładzie i zaczął opowieść. Była to historia miłosna, ale jaka historia! Uduchowiona, pełna świętej powagi, zjednoczenie dwóch przeznaczonych sobie istot! Teraz, gdy milczenie raz zostało przerwane, mówił tak chętnie i tak wyczerpująco. Nie był mitomanem. W żadnym słowie nie słyszało się przesady. Jaką wspaniałą kobietą musiała być ta Nin, której wpływ okazał się tak głęboki i uszlachetniający! Jej ojciec był gubernatorem cesarstwa chińskiego w Lhasa, stolicy Tybetu, gdzie zasiada na tronie dalaj lama i gdzie się urodziła. Jej ojciec także należał do arystokratycznej rodziny Ki. Umarł w Tybecie. Wróciła z matką do Pekinu i zamieszkały u jej bardzo bogatego brata, który nie miał ani żony, ani dzieci i całe życie poświęcił na studiowanie buddyzmu i konfucjanizmu. Polubił to małe, szczególne dziecko i tak wiele się nim zajmował, że stopniowo upodabniało się coraz bardziej do niego i brało udział w jego duchowych zajęciach. Dziewczynka nauczyła się czytać i pisać, co u Chinek stanowi niebywałą rzadkość, została wprowadzona w świat myśli swego wuja. Traktował on ją jak spadkobierczynię nie tylko swego majątku, lecz także świata myśli. Tak więc rosła, piękniała na ciele i duszy, przepełniona jednym tylko pragnieniem — możności życia dla matki i wuja. Ten w swej skromności nawet nie podejrzewał jak wielkim stał się uczonym. Odwiedzali go cudzoziemcy, aby go poznać. Władał angielskim i wolne od pracy godziny poświęcał chętnie na uczenie tego języka siostrzenicy. Tak więc czytała europejskie książki i wuj udzielił jej pozwolenia na przebywanie z kobietami z zachodnich ambasad. Co u mężczyzny doprowadziłoby z pewnością do duchowego rozdwojenia między swymi a nabytymi poglądami, u Nin, przeciwnie, zjednoczyło się w piękną harmonię. I jak z pewnością praw dziwy jest pogląd, że dusza ma wpływ na rozwój ciała, tak im więcej czasu mijało, tym trudniej było poznać po twarzy Nin jej wschodnie pochodzenie. Właśnie to duchowe przenikanie, było tym, co natychmiast zauroczyło Raffleya, gdy ujrzał ją i usłyszał po raz pierwszy przy okazji odwiedzin jakiejś angielskiej rodziny. Tylko tak rzadka istota jak ona, mogła skłonić tak niezwykłego człowieka jak on do decyzji, by ją zdobyć za wszelka cenę.

— Czułem to już, gdy tylko ją poznałem — ciągnął swą opowieść — lecz stopniowo nabierałem coraz większego przekonania, że w niej zjednoczyły się dwa obrazy życia. Czy na ziemi znajdzie się kiedyś tak powszechny ideał piękności? Nie wiem. Ale moja Nin jest nim i gdybym był artystą, to rzeźbiłbym ją i malował. Nie mówię tego tylko ze względu na jej urodę. Wynikiem wszystkich duchowych przymiotów nie może być nic innego jak tylko dobro, a Nin jest właśnie tego przykładem. Starałem się o nią, jak kiedyś Jakub o swoją Rachel, wprawdzie nie tak długo, lecz z taką samą ofiarnością. Pokochała mnie, lecz jej wuj był przeciwny temu związkowi. Obawiał się, że jakiś zachodni arystokrata wcześniej czy później znudzi się śliczną Chinką i opuści ją. Wtedy poznałem Ki Tai Schin i zaczęliśmy codziennie się spotykać, ale nie wspominałem mu ani słowem o Nin. Wcześniej, jak prawie każdy Europejczyk, nie doceniałem wschodnich narodów. Lecz miłość całkowicie zmieniła moje nastawienie. Nin żyła we mnie. To zyskało mi przyjaźń tego dalekowzrocznego mandaryna. Nie dowiedział się właściwego powodu mojego postępowania, lecz byliśmy zgodni co do jednego — stworzenia tego, o czym już mówił panu jego syn.

Raffley oddał się dziełu z wielkim zapałem, lecz dopiero gdy mógł przedłożyć przekonywujące argumenty, wuj Nin zawiadomił go, że osobiście pragnąłby go bliżej poznać. Jakoś w tym czasie Fu, jak go jeszcze będę nazywał, przedsięwziął wielką naukową podróż zagraniczną, na końcu której zamierzał spotkać się z synem i sprowadzić go do ojczyzny. Raffley, nazywający się teraz Blackstone z powodu swej wysoko arystokratycznej rodziny, ujrzał, że jest bliski swojemu najgłębszemu pragnieniu: Nin będzie jego. Matka i wuj opuścili wraz z nią Pekin, aby uczestniczyć w pracy Raffleya. W pierwszym okresie szczęśliwości został zbudowany ów jacht, który nie mógł się inaczej nazywać jak oczywiście Nin. Lecz takiemu charakterowi jak Raffleya nie mogło wystarczyć potajemne szczęście. Był niezmiernie dumny ze skarbu jaki zdobył i chciał, aby został uznany także przez jego rodzinę. Chciał przestawić swojej żonie dowód, że jego krewni będą naprawdę ją szanować. Dlatego wybrał się do Anglii, jednak skutek był żaden. John Raffley i jakaś Chinka, to niemożliwe! Wywołał skandal.

Lecz nagle pojawiła się niespodziewana, a wiele mówiąca okoliczność: gubernator zakładał się równie chętnie jak sam Raffley i w trakcie jednej z kłótni zaproponował zakład, zaaprobowany przez wszystkich zainteresowanych. Zamierzał udać się wraz z bratankiem do Chin, aby obejrzeć sobie ową Nin.

Jeśli mu się spodoba, to może zostać uznana i traktowana jak równa urodzeniem. Jeśli mu się nie spodoba, to Raffley musi zrezygnować ze wszystkiego, co posiada. Warunki te zostały przyjęte przez wszystkich. Raffley udał się więc z gubernatorem w drogę powrotną, przekonany, że wygra. Stary dżentelmen jednak zastrzegł sobie, że podczas podróży nie padnie ani jedno słowo na temat Nin, a Raffley nie oponował. A więc to był ten wielki zakład, o którym gubernator wspominał mi parę razy w wielkim zaufaniu i dlatego ta piękna Nin była dla niego „upiorem”, na którego wzbraniał się spojrzeć. Im bliżej bowiem było Chin, tym bardziej rosła w nim obawa, że poniesie klęskę.

Opowiedziawszy mi to wszystko, Raffley wraz ze mną poszedł do Tsi i wyjaśnił, dlaczego cel ich podróży jest ten sam. Zdumienie Chińczyka było prawie tak sarnę duże jak jego radość. Jakże przewidująco przecież wyznał, że wyobraża sobie Blackstone’a jak Raffley’a. Tak więc za jednym zamachem wszystko się wyjaśniło, a udziałem Tsi miała się stać jeszcze jedna satysfakcja, ponieważ przypadkiem podszedł do nas gubernator, do którego zwrócił się Raffley.

— Drogi wuju, niech się pan mocno trzyma! Zaraz wydarzy się coś, co może wpłynąć na pańską zmianę.

— Nigdy — zarzekał się wuj.

— A może jednak, zobaczymy! — John wziął Chińczyka pod rękę, zaciągnął go aż pod nos gubernatora i spytał: — Kim jest ten dżentelmen? Czy zna pan jego nazwisko?

— Ach tak! Oczywiście kawał! Wełl, damy się nabrać! Ten dżentelmen jest moim przyjacielem i nazywa się doktor Tsi.

— Nie, wcale się tak nie nazywa, lecz Ki Ti Weng.

— Ki… Ti… Ti… — dukał wuj, a jego twarz przy każdym „Ti” wyrażała coraz większe zdumienie. — Ti… Ti… Wang, Wing albo Weng! Tak nazywa się chyba syn pańskiego przyjaciela, mandaryna Ki… Tai… Tai… Tai i tak dalej?

— Tak jest. I tym synem jest właśnie doktor Tsi. Do tej pory nie miałem o tym pojęcia.

— Czy to możliwe? Mam w to wierzyć?

— Oczywiście!

— Syn mandaryna o szlachectwie liczącym cztery tysiące sześćset lat?

Był bardzo zaskoczony, chociaż dokładał wysiłków, aby ukryć to pod tym żartobliwym zwrotem.

— Nierozpoznany! Pod innym nazwiskiem! — mówił — Wszystko wygląda inaczej niż się myśli. Mój zakład, mój wielki, wielki zakład! Ale się zemszczę! Ten doktor Tsi, a właściwie Ki Ti… Ti… Ti i tak dalej, musi mi za karę, za wszystkie swoje tajemnice, wyznać nazwiska i dane wszystkich swoich przodków, jacy istnieli w ciągu tych czterech tysięcy sześciuset lat. Proszę, marsz do mojej kajuty! Dzisiaj po raz pierwszy ujrzy ona Tsi w charakterze gościa.

Wziął doktora pod ramię i wyszli.

— Stary, prawdziwy dżentelmen! — powiedział Raffley ze wzruszeniem. — Gdyby tak każdy umiał przezwyciężyć wewnętrzne opory w tak rozsądny sposób jak on! Jestem przekonany, że w ciągu najbliższych dni będzie się tak przechadzał ramię w ramię z moją wspaniałą Nin.

W Szanghaju pozostaliśmy jeden dzień, ponieważ wszyscy zdrowi odczuwali potrzebę ruchu innego niż na kołyszącym pokładzie. Udało mi się wyszukać dwa dobre konie, aby z Sejjidem Omarem odbyć przejażdżkę nad cienistym „bundem” i po okolicach leżących z drugiej strony chińskiej dzielnicy, potem wraz z Raffley’em buszowaliśmy po sklepach, gdzie poszukiwał jakiegoś prezentu dla Nin. Sprawiał jednak wrażenie, że nic mu się nie podoba chociaż zwierzył mi się głosem pełnym szczęścia, że ona kocha prostotę i że właściwie wcale nie musi się stroić w klejnoty, bo sama jest najcenniejszą perlą, jaką sobie można wyobrazić.

Wieczorem wraz z Mary Waller wybraliśmy się na zwiedzanie sławnego, cudownie oświetlonego grodu Chanąa Su Ho. Tsi zalecał nawet tę rozrywkę, zwłaszcza, że stan zdrowia ojca Mary pozwalał teraz na jej kilkugodzinną nieobecność przy nim.

Usiedliśmy w ogrodzie, gdzie oprócz nas nikogo nie było, i uważnie obserwowaliśmy kolorowe, bujne życie, które falowało przed nami we wspaniałym, sztucznym oświetleniu. Wtem Tsi podskoczył i pośpieszył za małym, drobnym Chińczykiem, który właśnie nas minął. Zatrzymał go i coś powiedział bez uprzednich zwyczajowych, ceremonialnych powitań. Musiał być jego znajomym, gdyż po chwili powrócili obaj i ku mojemu zaskoczeniu, ujrzałem, że to Fang, mój znajomy z Point de Galie. Tsi przedstawił go, wyliczając wszystkie jego tytuły i godności oraz dodał, że jest on mandarynem czerwonego kwiatu i jego byłym nauczycielem, a także jednym z najbardziej znanych lekarzy w Chinach. Wyciągnąłem do niego w geście powitania obie ręce, nie ukrywając przy tym, że jego widok sprawił mi ogromną przyjemność. Usiadł przy naszym stole i wkrótce okazało się, że i on ma zamiar udania się do ojca Tsi i tu w Szanghaju szukał jakiegoś środka transportu. Raffley pośpieszył z zaproszeniem do wspólnej podróży.

W trakcie dalszej rozmowy wspomnieliśmy o naszym chorym. Fang od czasu do czasu przerywał wywód Tsi uwagami wskazującymi, że zna się na rzeczy może nawet lepiej niż jego dawny uczeń. Gdy Tsi skończył, wygłosił referat na temat Historia urojeń”, który wywołałby podziw nawet europejskich znawców i pochwalił dotychczasowy sposób leczenie Wallera.

Następnego ranka podnieśliśmy kotwicę i przy wspaniałej pogodzie ruszyliśmy pełną parą w dalszą drogę. Coraz bardziej oddalaliśmy się od kursu statków europejskich i tylko od czasu do czasu mogliśmy dostrzec jakiś chiński. Także na pokładzie panowało mniejsze niż zazwyczaj ożywienie. Mary przesiadywała u ojca. Tsi, gdy jej nie towarzyszył, siedział razem z Fangiem. Mieli sobie wiele do powiedzenia. Raffley zajmował się porządkowaniem prezentów, które zamierzał rozdać po naszym przybyciu, a gubernator był tak rozdrażniony, że trudno było z nim wytrzymać. Parę razy próbowałem nawiązać z nim rozmowę, ale nic z tego nie wyszło. Nietrudno było to zrozumieć, ponieważ rozstrzygnięcie było już tak blisko. Po jednej z takich prób spojrzał na mnie jakoś tak bezradnie i powiedział:

— Wie pan, co się jutro wydarzy? Och, ta Nin! Niech sobie idzie gdzie pieprz rośnie, a zarazem cieszę się na spotkanie z nią jak dziecko! Czy to nie szaleństwo? Wygram czy przegram?… Przecież nie muszę powiedzieć nic innego jak to, że mi się nie podoba i zwycięstwo mam w kieszeni. Ale po pierwsze byłoby to kłamstwo, ponieważ już sam jej portret mi się podoba. A po drugie leży mi na sercu szczęście Johna. Czy mamy pozbawić go wszystkiego tylko dlatego, że był tak okrutny i chce być szczęśliwy? A po trzecie, hm, cały ten zakład wydaje mi się bezsensowny i sam nie wiem dlaczego. Jak rozsądny człowiek może się zakładać!

W jego ustach zabrzmiało to tak niezwykle, że nie byłem w stanie powstrzymać uśmiechu. Zauważył to i z gniewem podjął:

— Niech pan się śmieje, sir, tylko śmieje! Kto zadał ten cios Johnowi i mnie? Pan! Wszyscy przegrali, tylko nie pan. A i Waller będzie musiał zapłacić swoją przegraną. A dzisiaj miotają mną wątpliwości i nie mogę sobie nawet ulżyć zakładając się. A nawet gdybym mógł, to i tak bym tego nie zrobił, bo już nigdy w życiu się nie założę. To pańska wina, ty straszny, kochany człowieku!

Odwrócił się na pięcie i odszedł zostawiając mnie samego. Walka człowieka z sobą samym jest najcięższą z walk. Tylko niewielu udaje się dotrwać do zwycięskiego końca.

Wieczorem tego samego dnia wydarzyło się coś nieoczekiwanego. Chory, nie otwierając nawet oczu i nie poruszając się, trzykrotnie zawołał rozkazującym tonem, aby wynieść go z kajuty na pokład, bo chce obejrzeć rozgwieżdżone niebo. Mary zameldowała to Tsi, a ten zgodził się na to dopiero po konsultacji z Fangiem. Obaj doszli do wniosku, że można spełnić jego życzenie, zwłaszcza, że wieczór był spokojny i piękny. Wallera można było wynieść tylko z całym legowiskiem. Wyniesiono go aż przed kajutę Nin, ponieważ to miejsce okazało się najlepsze. Wraz z Fangiem weszliśmy na dach tej kajuty, skąd mieliśmy dobry widok na chorego. Tsi i Mary usiedli przy nim. Waller leżał z początku z zamkniętymi oczami. Dopiero po dłuższym czasie otworzył je i spojrzał w niebo. Nic nie powiedział. Jego uwaga skierowana była nie na zewnątrz, lecz do wewnątrz. W kompletnej ciszy minęło sporo czasu. Wtem od wschodu, z morza wynurzył się księżyc. Chory najpierw zaniepokoił się, a po chwili mówił coś o miłości.

Nie widziałem jego twarzy, ale cudownie się go słuchało! Nie była to mowa, ani wykład. Zdawało się, że przemawiał wprost do ludzkich serc.


Gdzie jest ta miłość, co w młodzieńcu kwitła

obiecując mu błogość wieczną wtedy tylko,

gdy on pokornie krzyż swój dźwignie

i wasze dobra ziemskie od siebie odepchnie?


Gdzie jest ta miłość, której ten wybrańcem,

kto każdy dar jej tak pojmuje, że wszystko,

wszystko, co prawa daruje,

dla lewej ręki ukrytym pozostanie?


Gdzie jest ta miłość, co się dobrowolnie

jako baranek złożyła w ofierze,

by przez śmierć okrutną i powolną

zbawieniem stać się dla ciebie i dla mnie?


Ostatnie zdania mówił coraz ciszej, aż w końcu zamilkł. Po czym usłyszeliśmy, że chce wrócić do kajuty. Świeże powietrze zmęczyło go i zaraz smacznie zasnął. Tsi był zdania, że chory jeszcze przemówi.

— Dziwi pana pewność z jaką wygłosiłem to przekonanie? Gdyby pan miał pojęcie o konsekwentnej, niezłomnej logice, z jaką rozwijają się te tajemnicze procesy, nie dziwiłby się pan temu. Zdarzenia w tej dziedzinie odbywają się zgodnie z takimi samymi nieubłaganymi prawami, jak zejścia ze świata fizycznego. Niech miss Mary zostanie tutaj i czuwa, a my zasiądziemy na zewnątrz, jak ostatnim razem.

Obserwowaliśmy Wallera w świetle księżyca. Gdy jego promienie padły na twarz chorego, ten zaczął się poruszać. Wymówił jedno jedyne słowo — imię swojej żony, potem znowu leżał cicho. Wydawało się, że czegoś nasłuchuje. Po chwili zaniepokoił się znowu i szepcząc niespokojnie kręcił głową w tę i tamtą stronę, aż w końcu zwrócony twarzą do księżyca powiedział wyraźnie:


Była tu u mnie i zdolność mi dała

bym spojrzał w jej przeczysty świat

i prawda w oczy mi zajrzała

więc być tam chcę, gdzie jest mój Pan.


Wiem jak zwalczyć omam zły,

złudzeniu nie ulegnę już.

Przyszłaś tu do mnie, anioł wstąpił w ciebie,

i miłość przyniósł, miłości żądając.


Wyciągnął wychudłe ręce w kierunku księżycowego blasku, a potem złożył je tak, jakby ujął w nie czyjąś niewidzialną dłoń. Po pewnym czasie odwrócił się na drugi bok i Tsi wyraził przekonania, że już nic więcej nie powie.

Mary, która do tej pory siedziała przy łóżku ojca, wyszła teraz do nas na pokład. Rozmawialiśmy o słowach Wallera i nie mogłem się powstrzymać od zadania pytania:

— Sądzi pan, że mister Waller wie, co mówi?

— Oczywiście, jest świadom każdego słowa — brzmiała stanowcza odpowiedź Tsi. — Czy pan nie zauważył, że w czasie mówienia zastanawia się? Słyszy to, co my. Mógłby przyjmować to w milczeniu, a wyraża głośno i wyraźnie, ponieważ to uwalnia go od napięcia. Wbija to sobie w pamięć, przeżywa i kontynuuje wewnątrz. Nie potrafi uwolnić się od oddziaływania tamtej strony. Jest ona dla niego bardzo miarodajna i w końcu dojdzie do tego, że jego poglądy będą się diametralnie różniły od tych, które miał poprzednio. Stanie się tym, co tam, w owym królestwie czystych duchów, a nie tutaj na tym padole omyłek, uważa się za chrześcijanina.

— Sądzi pan, — spytała Mary — że kiedyś będzie umiał powiedzieć innym ludziom to, co sam odbiera teraz z zaświatów?

— Wieczność i doczesność nie wykluczają się wzajemnie — wyjaśnił Tsi. — Wieczność jest przed nami, za nami, obok nas i wokoło nas. Jesteśmy w niej. Nasza ziemia jest jednym z tych drobnych, wirujących w nieprzerwanym korowodzie ziarenek, nigdy nie wyczerpanej, nigdy nie opróżnianej się klepsydry wieczności. Jedną z największych i najbardziej niewybaczalnych omyłek stanowi przekonanie, że wieczność rozpoczyna się dla nas dopiero po śmierci. Żyjemy w niej, należymy do niej. Jeśli wiara pani umieszcza te dusze w wieczności, w której rzeczywistości już nie znajdują, to nie mówi nic ponad to, że pozostały tutaj przy pani. Dla nas Chińczyków jest to zrozumiałe, że wciąż przebywamy z naszymi pozornie utraconymi. Istnieją. Są tu przy nas — przysięgam. Proszę sobie wyobrazić ich cierpienia, ich smutek z tego powodu, że ich odpychacie i nie chcecie nic o nich wiedzieć. Zadajecie tym drogim istotom wielki ból. Czy dla was, nie istnieje metoda uwalniania się od tej duchowej krótkowzroczności?

Ten tak zwykle spokojny i opanowany młody uczony był teraz bardzo wzburzony. Wstał i odszedł. Także i ja wkrótce pożegnałem się z Mary i udałem się na spoczynek, będąc wszakże przekonanym, że uzyskanie niezbędnego do zaśnięcia spokoju nie będzie dzisiaj łatwe. Wtem do schodków prowadzących na mostek kapitański zbliżył się Raffley i podszedł do mnie.

— Proszę pozwolić na dwa słowa, drogi Charley! — powiedział i chwytając mnie pod rękę i chodząc ze mną tam i z powrotem ciągnął: — Ki–tczing oddalony jest od nas tylko o parę godzin i…

— Ki–tczing? — przerwałem mu. — Tak, jak pan akcentuje te słowa oznaczają, one mieć nadzieję” i „zakończyć. O ile wiem jest to także nazwa pańskiej posiadłości. Oznacza to więc miejsce, gdzie nadzieja zrodziła to, co przyszłość ma zakończyć?

— Tak, właśnie tak. Poza tym nie przybijemy do lądu stałego, lecz najpierw do oblegającej port wyspy Ocama.

— Ocama? Prawdopodobnie drugie Macao, tylko sylaby zostały poprzestawiane. Czy wolno mi wyrazić przypuszczenie, że ma to znaczenie symboliczne?

— Symboliczne a zarazem także objaśniające. Ale panu nie potrzebuję nic więcej mówić o znaczeniu tej nazwy. Rozumie je pan i tak. Na Ocamie leży chiński dom letni pańskiego znajomego Fu, gdzie oczekuje nas moja Nin. Depeszowałem do niej z Hongkongu, podczas gdy Tsi, bez mojej wiedzy, nadał stamtąd także depeszę do swojego ojca. Są tam razem z Nin i oboje wiedzą, że jutro przyjeżdżamy. Właśnie to chciałem panu powiedzieć. Dobranoc!

— Dobranoc!

Tak jak przewidziałem zasnąłem dzisiejszej nocy bardzo późno i następnego ranka zaspałem i gdy zszedłem na śniadanie, reszta już dawno siedziała przy stole. Moją uwagę zwrócił gubernator. Już od pewnego czasu sprawiał wrażenie mocno niespokojnego, lecz teraz był wyraźnie przygnębiony. Nic prawie nie jadł i odzywał się tylko wtedy, gdy zwrócono się do niego bezpośrednio. Po śniadaniu podszedł do mnie i gdy zostaliśmy sami, powiedział:

— Niech pan posłucha, sir. Czuję się jak uczniak, który idzie na egzamin, lecz niestety jest zupełnie nieprzygotowany i wie, że będzie drugi raz powtarzał klasę. Nie spałem całą noc; nie mogę ani pić, ani jeść. Czuję się, jakbym popełnił jakiś ciężki grzech i tylko Nin może mi przebaczyć. Czyżbym wyrządził jej jakąś krzywdę? Albo raczej całym Chinom? Mówię panu: czuję, że mam nieczyste sumienie. Bardzo nieprzyjemne! Wiem, ta Nin sprawi mi więcej kłopotów niż wszyscy inni, a przy tym wcale jej nie znam. A może właśnie tej okoliczności należy przypisać moją wewnętrzną niepewność? Nie mam pojęcia, jak mam ją przyjąć, jak powitać, co mam zrobić i powiedzieć. Czyżbym czuł osobliwą nieśmiałość wobec całej ich rasy? Czy ma pan wyobrażenie, jak ja się czuję?

— Nieomal — pocieszyłem go.

— No, jak?

— Jak dobrze wychowany, biały dżentelmen, który innego dobrze wychowanego, żółtego dżentelmena nie potraktował jak dżentelmena tylko z powodu jego koloru skóry i teraz jest w kłopocie. Albo, czuje się pan jak dusza narodu, która inną, równą przed Bogiem duszę ciężko zraniła w jej prawach i teraz obawia się, że stanie przed sądem bożym z powodu swojej niecierpliwości.

Przez parę minut wytrzeszczał na mnie oczy aż w końcu powiedział:

— Trafił pan w samo sedno! Tak właśnie to wygląda. Przyznaję uczciwie: chciałbym uznać za niebyłą całą tę radę rodzinną wraz z jej wspaniałym zakończeniem w postaci nieostrożnego zakładu! John jest mężczyzną, musiał więc wiedzieć co robi. Ja jednak wydałem sąd nie na podstawie dojrzałych obserwacji, lecz lekką rączką uzależniłem cały jego stan posiadania od lekkomyślnego zakładu. W podobny sposób czyjaś uzbrojona dłoń stawia na jedną kartę dobrobyt całego narodu i ludzką krwią płaci za to, co pokój przyniósłby jej za darmo i w podwójnej ilości. Jeśli narody sądzą, że muszą wchodzić w zakłady z sobą lub przeciw sobie, to powinny to robić w inny sposób i za inną cenę. Gdzie są dzisiaj wszystkie te wygrane, z których powodu przez tysiąclecia płacono krwią? Kto znowu za tysiąc lat będzie posiadał te kraje, o które teraźniejszość zakłada się przy pomocy krwawej broni? Czy takie wygrane są warte takich wkładów? Czy nie ma trwałych wygranych, którą można zdobyć stawiając tak, aby nie powodować lęku, trosk czy bólu? Mówię panu, sir, że przez te Chiny poleje się wiele krwi, a gdy zostanie już przelana, okaże się, że to na nic, bo „kto mieczem wojuje, od miecza ginie”. Zakład z Johnem nie był krwawy, ale moja pycha doprowadziła do niego i dlatego myślę, że go przegram. Lecz on postawił cały swój majątek w imię miłości i nawet gdyby przegrał, stałby się i tak wygrywającym, bo w każdym wypadku pozostanie mu ta miłość, której nigdy nie może stracić. Założyłem się będąc w pełni przekonanym, że wygram. Teraz jest inaczej. A skąd się wzięła ta przemiana? Stamtąd, z tej kajuty, w której wisi ten portret. Ta kobieta, którą wcześniej określałem mianem „upiora”, stała mi się bardzo bliska, chociaż na razie znam ją tylko z malowidła. Obawiam się, że gdy tylko stanie przede mną, będę zazdrościł Johnowi, a to pozbawi mnie owej godnej postawy, którą jestem winien mojemu narodowi, mojemu stanowi i mojej osobistej godności. Dlatego proszę pana: gdy zostaniemy jej przedstawieni, niech się pan trochę mną zajmie, aby nie zauważyła mojego zmieszania! Tak bardzo chciałbym, aby miała do mnie szacunek!

Obiecałem mu to, chociaż byłem przekonany, że nie będzie potrzebował mej pomocy.

Wkrótce po tym dowiedzieliśmy się, że za chwilę ujrzymy wyspę i przygotowaliśmy się do zejścia na ląd. Sejjid Omar przyniósł z kajuty moje i swoje rzeczy a także bagaż Fanga. Potem poszedł do miss Mary, aby jej i jej ojcu zaofiarować swoją pomoc. Raffley stał na mostku kapitańskim i osobiście kierował zawinięciem do portu. Bill stał przy sterze, a Tom przygotowywał się do salwy na wiwat.

Nagle od strony lądu padł strzał z moździerzy; zaraz potem drugi i trzeci. Tom odpowiedział trzykrotnie.

Na naszym pięknym jachcie nie było nikogo, kto by nie wpatrywał się w nabrzeże. Całe tonęło zieleni. Wnętrze wyspy skryte było za zaroślami, z których wystawały wierzchołki wysokich drzew. Zauważyliśmy niewielki, odkryty plac, na którym obok moździerza stało kilku Chińczyków. Krzyczeli i machali do nas żywiołowo. Po chwili powiew wiatru rozwiał gałęzie zarośli i ujrzeliśmy skryte za nimi, porośnięte soczystą trawą łąki i uprawne pola. Dalej wznosiło się lesiste wzgórze ze stojącym na nim okazałym chińskim budynkiem. Marynarze z naszej „Nin” już wcześnie rano przynieśli wstęgi paradne i poprzyczepiali chorągiewki, aby przystroić jacht. Wstęgi zwisały jeszcze luźno z topu, lecz wystarczyło jedno słowo Raffleya, aby w ciągu minuty zostały podniesione.

Po północno–wschodniej stronie Ocamy jest zatoka, której wody są przejrzyste, głębokie i spokojne. Gdy podpłynęliśmy bliżej niej od strony południowej, ujrzeliśmy, że na brzegu między zaroślami pobudowane są domy otoczone ogrodami, miłe i czyste, a każdy z nich zbudowany w swoistym chińskim stylu. Robiły bardzo przyjemne wrażenie. Ilość domków zwiększyła się, gdy dużym półkolem opływaliśmy cypel zatoki i przed nami pojawił się krajobraz, który przy dzisiejszej pięknej pogodzie zachwyciłby nawet najbardziej wybredne oko podróżnika.

Proszę sobie wyobrazić zatokę w kształcie księżyca, której dwa zewnętrzne końce wznoszą się coraz wyżej i wyżej, aby w końcu w środku stworzyć wzniesienie okolone ogrodami i drzewami parkowymi, na zboczach którego wyrosły kwiatami przystrojone wiejskie domy. A jeszcze nad nimi jasno błyszczący, wiejski dwór, którego połowicznie tylko chiński styl pozwalał przypuszczać, że jego architekt rozumiał jak nadać formę także europejskim pomysłom. Ten obszerny, wielopokojowy dom należał do Fu. Jego dach, zbudowany został, jak to ma miejsce na wsi, z wielu łukowatych, zachodzących na siebie części. Wystawał daleko poza front domu tak, że dawał wystarczającą ochronę wszystkim wystającym na zewnątrz gankom i balkonom. Przyłożyliśmy do oczu lornetki i przyglądaliśmy się pięknej budowli. Z tego powodu mogliśmy dostrzec także ubraną na biało postać kobiety stojącej na najwyżej położonym balkonie i, która gdy tylko nas ujrzała zaczęła machać chusteczką.

— Nin, moja Nin! — wykrzyknął Raffley. — W górę chorągiewki! Salwa! Tom, przekaż jej, że ją widzimy.

W jednej chwili jacht został przystrojony w powiewające wstęgi i chorągiewki. Po naszej salwie powitalnej nastąpiła odpowiedź z brzegu. Stało tam wiele chińskich dżonek stanowiących dowód, że wyspa utrzymywała stały kontakt z najodleglejszym stałym lądem. Liczne łodzie kołysały się na wodzie i co chwilę dobiegały nas z nich powitalne okrzyki. Wysokie nabrzeże, do którego musieliśmy przybić, pełne było witających nas ludzi. Jaką miłością obdarzali tego niegdyś tak zimnego, sztywnego Anglika! Rozległ się dźwięk gongów i wszystkich możliwych chińskich instrumentów. Na każdym domu wisiała flaga, albo inne kolorowe ozdoby, a w powietrzu kołysały się latawce o najfantastyczniejszych kształtach, które swą formą, albo jakimś przyczepionym do nich znakiem, miały wyrażać radość z powodu przybycia Raffleya. Ten jednak zdawał się nie mieć dla tego wszystkiego ani oczu ani uszu. Nie odrywał wzroku od balkonu dopóki jacht nie przybił do nabrzeża i nie zacumował. Wtedy też z kabiny wyszedł Tsi. Miał na sobie chiński strój i wolno mi chyba powiedzieć, że bardziej się nam wszystkim podobał w chińskich szatach niż w europejskim ubraniu. Wyglądał bardzo dostojnie. Z pewnością Orient ma swe powody, dla których jego stroje są tak kolorowe i pełne różnych fałd.

Dokładnie tam, gdzie powinniśmy spuścić trap, stali tragarze i lektykarze, przed nimi wysocy urzędnicy, którzy przybyli, by honorowo powitać Raffleya, a jeszcze przed nimi nikt inny tylko Fu, mandaryn najwyższej rangi, ubrany dzisiaj tak prosto i skromnie jak każdy inny Chińczyk. Wydawało się, że nie może się doczekać powitania przyjaciela, bo trap nie został dobrze opuszczony, gdy wbiegł na pokład i zderzył się z tak samo prędko nadbiegającym Raffleym. W drodze już krzyczał:

— Wreszcie, ty milczku, ty tajemniczy człowieku! Niesamowicie zaskoczyłeś mnie swym szczęściem, a przecież tak chętnie brałem w nim udział!

Objęli się i ucałowali jak bracia po długiej, bolesnej rozłące, potem przywitał się ze mną, a Mary pocałował w rękę. Sejjidowi uścisnął serdecznie dłoń jak równemu sobie, a Fanga przywitał po chińsku, lecz równie serdecznie. Na końcu podszedł do swego syna.

Gubernator ze swoim przygnębieniem trzymał się z boku. Ale Raffley przyprowadził mandaryna do niego i przedstawił słowami — mój wuj. Stary dżentelmen szykował się już do wykonania obowiązującego ukłonu, lecz nie zdążył, bo Fu objął go, ucałował w czoło, spojrzał z przekorą i powiedział:

— Autentyczny Raffley, well! Chiny cieszą się, że wreszcie mogły zobaczyć tutaj starą Anglię, ponieważ wiedzą, że przybywa z miłością! — a zwracając się do Raffleya dodał — Teraz wszyscy pędem do twojej, nie do naszej, Nin! Ale wcześniej muszę ci przyjacielu wyznać, że należy do ciebie najczystsza, najpiękniejsza dusza, jaką mogłeś znaleźć w Chinach. Twoje serce wyniosło od nas o wiele więcej niż mógłbyś uzyskać przemocą. Gdzie jest ten chory, którego zapowiadałeś?

— Tym ja się zajmuję — odpowiedział Tsi zamiast Raffleya. — Widzę, że wystaraliście się o wystarczającą ilość tragarzy.

Dał znak i przyniesiono lektyki. Do paru z nich mogły się zmieścić dwie osoby. Gubernator popchnął mnie w kierunku jednej z nich i sam także wsiadł. Kulisi natychmiast puścili się pędem w drogę. Wtedy star} dżentelmen wciągnął głęboko powietrze i powiedział potrząsając głową:

— Sir, w głowie mi się miesza. Prawdopodobnie dlatego, że wcześniej miałem zły pogląd o Chinach. Co to za człowiek, ten Fu! Zamiast dać się powalić moją wyniosłością, nie robił sobie za mnie żadnych ceregieli. Najpierw mi mówi, że jestem autentycznym Raffley’em, a zaraz potem nie zważając wcale na ten autentyzm, całuje mnie w czoło! A co on takiego powiedział o tej Nin? Sir, skoro ona jest rzeczywiście najpiękniejszą, najczystszą duszą Chin, to John jest najszczęśliwszym mężem jaki kiedykolwiek istniał. Jego serce! Well! Ja też mam serce! Pozwólmy więc od tego momentu mówić tylko sercom!

Chociaż nasi tragarze biegli bardzo prędko, to tragarze Fu okazali się jeszcze szybsi; gdy wysiadaliśmy Fu stał już przed drzwiami i witał nas jako gospodarz. Wydawało się, że gubernator stracił po drodze całą swą zwykłą rezerwę, bo poufale ujął mandaryna pod ramię i wskazał na mnie.

— Milordzie, ja jestem Anglią, a ten nieco młodszy dżentelmen jest Niemcami. Przybywamy do was, aby podbić Chiny z całą miłością i dobrocią. Chcemy wspierać się w tym dziele ze wszystkich sił i iść ręka w rękę, tak, że prosimy bardzo, aby umieszczono nas blisko siebie.

Na ustach mandaryna pojawił się szczególny uśmiech, radosny a zarazem wyrażający głębokie wyruszenie i odpowiedział:

— Chętnie spełnię to życzenie! Zamieszkacie w moim skrzydle. Ten dom należy do was. A tam, gdzie miłość wyznacza wam i mnie przestrzeń, musi pomyśleć także o wiernym słudze, który dowiódł co przyjaźń i dobroć mogą zdziałać nawet w Afryce. Tak więc i Sejjid Omar dołączy do was! A wtedy — zatoczył dłonią krąg — wtedy cały stary świat zostanie pojednany i będzie gotowy — teraz wskazał na drogę, gdzie właśnie ukazały się lektyki Wallera i Mary — na przyjęcie „nowego”, aby u jego boku odmłodzić się i odżyć.

Sposób w jaki to powiedział wywołał nieoczekiwane wrażenie. Gubernator uścisnął mu serdecznie dłoń i wykrzyknął z radosnym zapałem:

— Niech to nie będą tylko słowa, lecz umowa między nami, której nie wolno złamać żadnemu z nas!

Fu wydał polecenia oczekującym służącym i już po krótkim czasie zostaliśmy zakwaterowani w tym obszernym domu. Następnie usiedliśmy na jedwabnych poduszkach w oczekiwaniu na rzeczy, które miały nadejść. Było oczywiste, że zostaniemy zaraz przedstawieni Nin. Gubernator nie myślał już o wielkim zakładzie”, ale jego przygnębienie nie znikło.

— Jeśli tylko będę musiał coś do niej powiedzieć, a nie będę, wiedział co, to proszę się zaraz włączyć, Charley! — poprosił bo odkąd zamieszkaliśmy razem zwracanie się do mnie po imieniu nie stanowiła już dla niego żadnego problemu. — To od dzisiaj będzie obowiązkiem Niemiec! — dodał żartem. — Za to ja kiedy indziej przyjdę panu z pomocą. Niech pan słucha!

Zapukano do drzwi. Gdy nie od razu odpowiedzieliśmy, otworzyły się i jasny, pełny głos kobiecy spytał:

— Przepraszam! Czy tu mieszka mój wuj, gubernator? Starszy pan zerwał się z miejsca i szepnął w strasznym przeczuciu:

— Mój… mój wuj gubernator? To chyba ja! Ale… John Raffley nie ma przecież takiego głosu! Czyżby…?

Nie opowiedziałem, tylko podszedłem do drzwi i otworzyłem je na oścież. Tak, to była ona — Nin! Sama do nas przyszła. Była tak piękna, jak pozwalał tego oczekiwać jej portret? Ujrzałem przed sobą ubraną na biało, pociągającą kobietę, z różą we włosach, z pachnącym bukiecikiem fiołków przypiętym do piersi, kobietę, która obrzuciwszy mnie krótkim spojrzeniem weszła do pokoju i stanęła przed wujem tak, że mogłem obserwować jej piękne rysy twarzy.

— Tak, to pan, mój drogi, drogi wuju! — zawołała radośnie. — Znam pana z albumu mojego Johna! Wiem od niego, że pan jest taki dobry! Proszę, położyć mi ręce na głowie i pobłogosławić!

Uklękła przed nim i z prośbą w oczach spojrzała w górę. Z początku wuj stał jak głaz. Jego szeroko otwarte oczy patrzyły na nią jak na pozaziemskie zjawisko. Potem wyciągnął ręce, opuścił je wolno na głowę klęczącej i walcząc ze łzami powiedział:

— Tego nie oczekiwałem! Moje błogosławieństwo jest nic nie warte, Boże Ty jej go udziel.

Więcej nie zdołałem usłyszeć, bo wymknąłem się z pokoju i cicho zamknąłem za sobą drzwi.



Port Ocama


Nie wiedziałem gdzie iść, chociaż było mi to zupełnie obojętne. Nie doszedłem jeszcze nawet do połowy korytarza, gdy wybiegł naprzeciw mnie Raffley. Ujrzawszy mnie zapytał:

— A to pan Charley? Czy widział pan może moją Nin?

— Tak, przed chwilą — odpowiedziałem. — Jest u gubernatora. Na moment na jego twarzy pojawił się wyraz przerażenia, lecz zaraz się uśmiechnął.

— Co za mądrość z jej strony! — powiedział. — Wcale mnie o to nie pytała. Ale jeśli taka kobieta postępuje zgodnie z zaleceniami własnego serca, można jej całkowicie zaufać. Dobrze, Bóg da, że się powiedzie! I powtarzam: intuicja kobieca jest najczęściej nieomylna i moja Nin zawsze zwycięży! Chodźmy Charley! Chcę panu pokazać ogród. Sądzę, że Nin przyprowadzi tam wuja. Ma tam ulubione miejsce. Tam jest kwiatem pomiędzy kwiatami. Poza tym ten dom i jego okolica są jej wprawdzie dobrze znane, lecz całkowicie obce. Jej ojczyzną jest przecież nasz Raffley–Castle.

— Raffley–Castle? — spytałem a szliśmy dalej schodami ogrodu. — A więc istnieje tu kopia pańskiej rodzinnej posiadłości?

— Słowo kopia jest właściwie źle użyte, ponieważ mój nowy, tutejszy zamek jest jeszcze bardziej osobliwy niż tamten w ojczyźnie. Nie pozna go pan zresztą.

Wyszliśmy przez tylne wejście do ogrodu. Był duży, zadbany i przechodził w park ciągnący się po całej drugiej stronie góry. Rosły tam drzewa i kwiaty z dalekiej Azji obsypane wspaniałym kwieciem, lecz nie cały ogród był w stylu chińskim, widać w nim było także i smak europejski. Czysto utrzymane ścieżki prowadziły między różnymi grupami roślin. Szliśmy nimi, a Raffley wciąż mówił. Powtórzył pokrótce to, co już opowiadał mi o Nin dodając tylko parę wyjaśniających uwag. Doszliśmy do zachodniej strony wierzchołka, z którego można było dostrzec wcinający się w ląd pas morza dzielący ląd stały od wyspy.

Był szeroki na jakieś dwie mile i kołysał} się na nim wszelkiego rodzaju łodzie. Ponieważ właściwy port leżał na wyspie, po drugiej stronie było tylko miejsce do cumowania, niezbyt szerokie i osłonięte, tak głęboko wcinające się w ląd, że mogło przyjąć o wiele więcej statków i dawało o wiele więcej przestrzeni dla zabudowań niż sam port.

— Wspaniale miejsce do rozwijania pomysłów — wyjaśnił Raffley. — Zobaczy pan zresztą, że pracujemy tylko dla przyszłości. Wykorzystamy przeszłość na ile będzie to konieczne, ale nie będziemy jej czcić tak jak inni Grecję czy Rzym. Każdy z nas ma swoje własne ideały, do których powinien dążyć. Czy zostaną osiągnięte czy nie, rozwiną się z nich owe myśli, które wymagają tych samych praw, aby służyć teraźniejszości jako cel. Kto czerpie swe ideały ze strachu, minionych czasów, ten musi realizować je pokonując wszelki opór i gotuje ludzkości ruiny zamiast budować mieszkania. My, Europejczycy, zwiemy się chrześcijanami, ale przecież nasze wszystkie korzenie tkwią w ruinach starych pogańskich bogów, których biografii uczymy się na pamięć, podczas gdy w szkołach uczą nas o prawdziwym Bogu i Panie w taki sposób, że wolimy bardziej o nim wątpić niż w niego wierzyć. Spojrzałem na niego zdziwiony. Zauważył to, uśmiechnął się nikle i dodał:

— Tak jest, zmieniłem się. Przedtem byłem bardziej milczący. Dlaczego? Z dumy, jak sądzę. Lecz była to duma nieuprawniona, raczej niewiedza. A teraz, gdy stałem się bardziej przenikliwy, nauczyłem się także wyrażać siebie w słowach i czynach. Słowa te może pan usłyszeć w każdej chwili — jestem gotów powiedzieć każdemu, co myślę. A czyny leżą tam, po drugiej stronie, za wodą. Niech pan spojrzy! To, co pan widzi, to całkowicie pogański kraj. A jednak proszę mi uwierzyć: nikt z tych, którzy tam mieszkają, nigdy nie usłyszał z ust chrześcijanina, że ich wiara jest fałszywa. Gdy z moim przyjacielem Fu przemierzałem tę okolicę, by ją poznać, ujrzałem wszystkie jasne i ciemne strony chińskiej kultury. Jasnych było więcej. Byłbym kłamcą, gdybym twierdził, że ta kultura jest fałszywa. Dałem jej pełne prawa, co jej się zresztą należy, a potem pozwoliłem jej, gdy połączyliśmy siły z Fu, na swobodny rozwój. A teraz sąsiadują z sobą łąki i pola. Idzie pan po drogach i szosach obsadzonych drzewami owocowymi. Towarzyszą panu linie telegrafu i telefonu. Mija pan wozy, jeźdźców, lektyki, pieszych i każde z tych spotkań jest przyjacielskie, ba — serdeczne. Gdy drogi się skrzyżują, to idąc na lewo dojdzie pan do miasta, na prawo wysoko pod górę, do Raffley–Castle. Gdyby nie stroje wskazujące na to, że jesteśmy w Chinach, to mógłby pan pomyśleć, że jest w Anglii czy w Niemczech. Daleko na horyzoncie widać potężne góry z okresu trzeciorzędu. Także to wzniesienie, po którym spacerujemy, pochodzi z tego okresu. W połowie wzniesienia leży mój Raffley–Castle, mój raj. Jak się cieszę, że już dzisiaj wieczór tam będę!

— Już dzisiaj wieczór? — spytałem.

— Tak, oczywiście. Obowiązki gospodarza nakazują, by opuścić Ocamę prawie natychmiast, aby jutro rano, gdy pan do nas zjedzie, przyjąć pana w należyty sposób. Nin prosi mnie, abym w tajemnicy zakomunikował, że wyjeżdżamy. Wy, nasi goście, przyjedziecie jutro, ponieważ Fang i Tsi nie chcą przetrzymywać swego pacjenta w pobliżu morza dłużej niż to konieczne.

Zawróciliśmy, naszym oczom ukazały się dwie osoby wychodzące z domu do ogrodu — był to gubernator z Nin. Nie patrzyli w naszą stronę, więc nie mogli nas zauważyć.

— Widział pan? — spytał John. — A co przepowiedziałem na jachcie, gdy wuj wziąwszy Tsi pod ramię, znikł z nim razem w kajucie? A więc się stało. Nie przeszkadzajmy im! Pójdę do portu, aby dyskretnie przygotować nasz wyjazd. Żegnam!

Podaliśmy sobie ręce. Raffley przeszedł przez dom na front, a ja do mojego pokoju, gdzie zastałem Sejjida Omara zajętego rozpakowywaniem kufra.

— Sahib, — zagadał pierwszy — rzeczywiście przybyliśmy do Chin. Cieszę się, że od teraz mogę mówić z tobą wyłącznie po chińsku.

Powiedział to po arabsku, a ja odpowiedziałem w tym samym języku:

— Kto ci zabronił mówić do mnie po arabsku czy po niemiecku?

— Ja sam, sahib. Uważaj co ci teraz pokażę!

Wyciągnął jakąś paczkę i rozpakował ją. Zawierała pewną ilość zapisanych maczkiem stronic.

— Mam tu cały chiński — wyjaśnił. — zapisałem go sobie. To ponad czterysta słówek, które czymś są i około pięciuset, które coś robią. Na ostatnich stronach znajdują się słówka, które są niczym i nic nie robią. Przeczytam ci je. Wy czytacie z lewa na prawą, my z prawej na lewo, a Chińczycy z góry na dół. Jak mam czytać?

— Rozmawiaj ze mną w jakim chcesz języku, byle rozsądnie! Kiwnął szybko głową i rzekł:

— To nawet dobrze, bo mam ci do powiedzenia coś bardzo rozsądnego. Mogę?

— Tak.

Złożył dłonie, spojrzał na mnie swymi ciemnymi, uczciwymi oczami, uśmiechnął się nieco zmieszany i wyznał:

— W ostatnim czasie dużo rozmyślałem, po pierwsze o tobie, a po drugie o sobie.

— No i co wymyśliłeś?

— Że nie jesteś tym, czym jesteś i ja nie jestem tym, czym jestem, lecz ty tym czym ja jestem, a ja czym ty.

— Tak? To rzeczywiście brzmi bardzo pięknie i z pewnością jest jeszcze piękniejsze niż brzmi. Ale najpierw powiedz mi: kim jesteś właściwie tyją, a kim jestem ja ty?

— Żartujesz, sahib, aleja mówię poważnie. Posłuchaj, co mam na myśli! Ja nie jestem muzułmaninem a ty chrześcijaninem.

— Oho!

— Lecz ty jesteś muzułmaninem, a chrześcijaninem jestem ja. Proszę, sahib, nie gniewaj się i nie wyśmiewaj się ze mnie! Jest tak, jak mówię, jeśli nawet trochę inaczej. Jest coś, czego nie pojmuje. Bo gdy myślę o tym z drugiej strony, to ty wciąż jesteś prawdziwym chrześcijaninem, a ja prawdziwym wyznawcą proroka. Ale istnieje

i trzecia strona, która jeszcze bardziej komplikuje całą sprawę. Bo gdy patrzę na nas z jej perspektywy, to obaj nie jesteśmy ani jednym, ani drugim.

— To nie brzmi dobrze, Omarze.

— Niech sobie brzmi, jak chce! To nie jest niedobrze, bo — zamyślił się na chwilę, po czym ciągnął. — Jak to było, co ona do mnie powiedziała? To było krótko przedtem, nim poszła.

— Kto?

— Ona, ta — ach, przecież nie możesz tego wiedzieć. Byłem mianowicie w swoim pokoju i drzwi zostawiłem otwarte. Wtem coś białego chciało przejść koło mnie, gdy mnie ujrzało, zatrzymało się i weszło do środka, aby mnie obejrzeć. Nie wiem, co to było.

— Oczywiście kobieta.

— Tak, z pewnością nie mężczyzna. Ale czy to była kobieta, czy dziewczyna, nie jestem tego taki pewien, jak, zdaje się, myślisz. Zauważyłem ozdoby z róż i fiołków i twarz, jakiej nie umiem opisać. Nieziemska! I wtem przemówiła do mnie. Ja jednak stałem z wytrzeszczonymi oczami i otwartymi ustami, i nic nie odpowiadałem, ponieważ nie słyszałem słów, a tylko piękne brzmienie głosu. Jakby w cieniu palmy śpiewał bulbul, to znaczy słowik, tak słodko, z takim uduchowieniem! Wiem, że u chrześcijan są święte kobiety, które już nie żyją i czasami zstępują na ziemię jako duchy. Czy to, co przede mną stało było takim duchem, czy może nawet aniołem? Oczywiście chciałem zadać to pytanie tylko w myślach. Ale musiałem wypowiedzieć je na głos, bo pamiętam swoje przerażanie na dźwięk własnego głosu, który w porównaniu z jej głosem wydał mi się prawie wstrętny. Nie mogę sobie tylko przypomnieć, w jakim zadałem je języku. Ale zostałem dobrze zrozumiany, bo na twarzy zjawiska pojawił się uśmiech tak jasny, jakby na ziemię padł promień słońca. A potem nastąpiły te słowa, o których myślę. Nie wiem, czy mnie rozumiesz, mnie i tego ducha, który mnie nawiedził.

— Rozumiem was, ciebie i ją. Wiesz teraz kto to był?

— Domyślam się. Ode mnie skierowała się do pokoju gubernatora, z którego ty właśnie wyszedłeś. Po pewnym czasie wyszła razem z nim. Wtedy ja poszedłem tam, aby poskładać u ciebie. Ona jest tą marmurową głową z naszego jachtu i tym portretem w kajucie, stale ozdobionym kwiatami. Z kolei nie jest żadnym z nich, tylko trzema rzeczami naraz — przerwał, znowu uczynił ruch jakby coś nieoczekiwanego przyszło mu do głowy i podjął: — Sahib, dokonałem pewnego odkrycia. One trzy są tak samo jednym, jak my trzej.

— Wyrażaj się jaśniej, Omar, bo w przeciwnym razie przestaniesz rozumieć samego siebie!

— Oto, co mam na myśli: ta biało ubrana istota, portret w kajucie i marmurowa głowa muszą być traktowane razem. Tak samo chrześcijanin, muzułmanin i poganin muszą być traktowani razem. Z tego i z tamtego coś wynika, co sam musisz porównać. Możliwe, że to jedno i to samo, a może to niejedno i to samo, ale coś podobnego. Idę!

Odwrócił się na pięcie i odszedł, tak szybko zamykając drzwi za sobą, że nie było czasu, aby zatrzymać go jakimś pytaniem. To był zwykły sposób wycofywania się, gdy powiedział coś, co uznał za mądre. Zostawiał mnie wtedy samego tak szybko, jak to możliwe, abym miał czas na niczym nie zakłócone podziwianie jego geniuszu. Co takiego chciał mi powiedzieć i co właściwie mi powiedział? W swój tak poważny a zarazem tak komiczny sposób? Wyciągnąć średnią z jednej kobiety i jej dwóch artystycznych wizerunków! Sumować wyznania i sumę dzielić przez trzy! Czym jest wynik? To było zadanie, które przedłożył mi Arab, poganiacz osłów z Kairu. Myślał przy tym o czymś określonym, obojętne, czy go zrozumiałem czy nie. On, który nic nie rozumiał się na sztuce, dał mi w związku z Nin, podziwu godną wskazówkę. On, który zawsze z dumą podawał się za Sejjida, za potomka proroka, i któremu jeszcze do niedawna wydawało się czymś strasznym nawet dotknięcie „niewiernego”, chciał teraz siebie, i nie tylko, bo także i mnie, wrzucić do jednego worka z wszelkimi możliwymi innowiercami, a na końcu, jeszcze wyciągnąć z nas średnią. Dlaczego, po co? Opadła mnie chmara myśli. Wyszedłem na zewnątrz, na wysoki ganek, ocieniony przez wystający dach. Przede mną leżała wioska, port i ramię morza. Z drugiej strony wybrzeże lądu stałego i miejsce do cumowania za nim, niwy i pola łagodnie wznoszące się ku dziwacznie postrzępionym górom, na których należało szukać Raffley–Castle.

Akurat zdążyłem usiąść i spojrzeć na ożywiony port, gdy pojawił się Omar i skierował ku prowadzącej z domu w dół drodze. Nie miał nic do roboty i wyszedł na spacer, aby poznać wioskę. Z dołu zbliżał się jakiś Chińczyk idący wolnym krokiem, jak ktoś, kto wyszedł, aby zaczerpnąć powietrza. Wymienili pozdrowienia. Chińczyk zatrzymał się i zagadał coś do Omara. Rozwinęła się rozmowna, w wyniku której Chińczyk porzucił dotychczasowy kierunek swej wędrówki, zawrócił i zaczął wraz z Omarem schodzić z góry. Z gestów poznałem, że opowiada Omarowi o okolicy. Wkrótce przestałem myśleć o tym człowieku. Później jednak okazało się, że odegrał większe znaczenie w moim życiu niż myślałem. Teraz tylko zwróciłem uwagę, że nosił kapelusz w bardzo osobliwym kształcie, i że nie miał charakterystycznego warkoczyka.

Po pewnym czasie usłyszałem, jak moje drzwi się otwierają.

— Charley! — doszedł mnie głos gubernatora.

— Tu jestem, na balkonie — odpowiedziałem. Wyszedł do mnie.

— A, to tu pan się ukrywa! — powiedział — W całkowitym spokoju, a tymczasem w mojej duszy prawdziwa nawałnica.

— A przy tym taki dobry nastrój malujący się na twarzy — dorzuciłem. — Promienieje pan radością jak słońce!

— Doprawdy? — spytał siadając. — Ale także mam wszelkie powody, aby promienieć! Jestem pod wrażeniem, wielce wzruszony, oszołomiony, oczarowany, po prostu mnie nie ma!

— Hm! — rzekłem tylko.

Wstał, rozpostarł ramiona, przeciągnął się we wszystkie strony, głęboko oddychał, poczym usiadł znowu i powiedział:

— Tak! Teraz postaram się wysilić ale niech pan już więcej nie mruczy! Zresztą, ma pan rację, te wyrażenia były nie na miejscu. Są takie sfery uczuć, gdzie zwroty „wzruszony”, „pod wrażeniem”, „cudowny” wydają się być komiczne. Proszę na mnie spojrzeć, Charley! Jak pan myśli, kim ja jestem?

— Z pewnością tym, kim był pan do tej pory.

— O nie! Kimś zupełnie innym, Charley! Wszystko, co sobie wyobrażałem, znikło! Byłem niczym, niczym! I dopiero dzisiaj stałem się człowiekiem, prawdziwym człowiekiem! I dopiero dzisiaj stałem się szlachcicem. Do tej pory byłem zwykłym człowiekiem. Błękitna krew, no, niech sobie będzie. Ale tak naprawdę i do końca arystokrata, obudził się we mnie dopiero dzisiaj, nagle i z całą gwałtownością w momencie, gdy ta niesamowita dziewczyna pojawiła się u mnie i uklękła przede mną. Mam ponad sześćdziesiąt lat, ale przeżyłem nie więcej niż dwa znaczące momenty — znaczące duchowo rozumie się: jeden w Kota Radjah, gdy mój przyjaciel, pogański kapłan, błogosławił naszą Mary Waller, a drugi przed chwilą, w Ocamie, gdy od tej Chinki spłynęło na mnie szczęście, które odczułem jak jakieś lekkie porażenie prądem.

Przerwał, spojrzał na morze, poczym zaczął mówić, ale jakby do siebie.

— Dziwne! Był kiedyś u mnie hinduski bramin, z którym rozmawialiśmy o wielu poważnych sprawach. Opowiedział mi rzecz następującą: mężczyzna został stworzony w Indiach, lecz kobieta w Persji. Wśród wysokich gór leżało święte jezioro”, a zaraz obok niego bagniste „jezioro grzesznych wód”. Po świętym jeziorze pływał jeden, jedyny nieskazitelnie biały kwiat lotosu. Był tak piękny, że żadna mucha, ani żaden inny owad nie odważał się do niego zbliżyć. A na bagnie kwiatów było pod dostatkiem. Paradowały w pełnej krasie i wydawały się być piękniejsze niż samotny lotos na czystej, przejrzystej wodzie. Ale pachniały padliną. I ten właśnie, wydzielany przez nie smród ściągał do nich wszelkie gady w niesamowitych ilościach. Pewnego razu, w czasie pełni księżyca przybył tam dobry Ormuzd, podszedł aż na sam brzeg świętego jeziora i ujrzał kwiat lotosu. „Oto kwiat, który pochodzi z mojego nieba” — rzekł do siebie. Zaniosę go człowiekowi, którego dzisiaj stworzyłem, żeby kwitł w jego sercu i żeby jego czysta dusza prowadziła go w górę do zbawienia. Dał kwiatu znak, a on podpłynął do niego. Gdy wydostał się na brzeg, przyjął ludzką postać i stał się pierwszą kobietą! Ormuzd nie zdołał jeszcze ujść daleko, gdy pojawił się tam także Ahriman, książę zła. Podszedł do jeziora grzesznych wód i przemówił ze złośliwą chytrością w głosie: Oto są kwiaty, które pochodzą z mojego piekła. Zaniosą je temu człowiekowi, który dzisiaj zaczął istnieć, aby uznał je za kwiaty lotosu. Zaniosę je tym ludziom, którzy dzisiaj zostali stworzeni. Zaniosę je ludziom, którzy od dzisiaj będą się rodzić, aby uznawano je za kwiaty lotosu i tym samym nauczono się nie zważać na boskie niebo. Niech od tej pory przeklęty będzie każdy, kto kocha ten czysty kwiat, który widziałem tam, wychodzący z wody! — Dał znak. Przypłynęły do niego te kolorowe kwiaty rosnące w śmierdzącej wodzie, a gdy wydostały się na brzeg, przyjęły ludzką postać i stały się kobietami, dużo piękniejszymi niż ta pierwsza. — Wie pan, Charley, gdzie szukać duszy owego kwiatu lotosu, owej kobiety stworzonej przez Ormuzda?

— W naszej Nin?

— Tak. Ale dlaczego pan to mówi? Ja przecież miałem to powiedzieć! Ja to odkryłem, nie pan! Zrobiłem się dzisiaj całkiem malutki, lecz jednocześnie wielki. Mam panu tyle do powiedzenia. Wrażenie, jakie na mnie zrobiła Nin, jest całkiem…

Znowu nie dokończył. Spod naszego balkonu doszedł jakiś szelest. Spojrzałem w dół i ujrzałem, że z domu wyniesiono palankin i ustawiono go przy bramie. Gubernator zerwał się z miejsca.

— To ona! — szepnął podniecony. — Już teraz! Chce wyjechać. Muszę się iść z nią pożegnać,

— Dokąd się udaje? — spytałem.

— Do Raffley–Castle. Ale pan nic o tym nie wie. Tylko mnie zakomunikowała to w tajemnicy. Widzi pan, właśnie wsiada! Natychmiast muszę zejść na dół, inaczej poniosą ją zanim zdążę ucałować jej małą dłoń. Niech pan czeka! Zaraz wracam, a wtedy…

Co „potem” miało się wydarzyć nie zdołałem usłyszeć, bo mówiąc to zamknął akurat drzwi za sobą. Mimo pośpiechu przybył i tak za późno, bo Nin właśnie wsiadła do lektyki, która podniesiona przez dwóch kulisów oddaliła się tak prędko, jak zazwyczaj wszystkie chińskie lektyki, bo tutejsi tragarze biegają bardzo szybko. Gdy gubernator pojawił się przed domem, byli już oddaleni spory kawałek. Popędził za nimi krzycząc do mnie:

— Dogonię ją, Charley! Niech pan za chwilę przyjdzie do portu! Do wieczora tu, na górze nie dostaniemy nic do jedzenia.

Dziwnie to zabrzmiało. Jak na to wpadł? A gdy teraz ujrzałem, z jakim pośpiechem ten angielski dżentelmen pędził za palankinem, jakie sadził susy, wybuchnąłem serdecznym śmiechem. Sądziłem, że jestem sam i nikt mnie nie słyszy. Ale nagle usłyszałem, że ktoś mi wtóruje. Odwróciłem się i zobaczyłem za moimi plecami Tsi. Wszedł do mojego pokoju, tak cicho, że go nie usłyszałem. Stał teraz przy otwartych drzwiach balkonowych i widząc to samo, co ja wybuchnął niepowstrzymanym śmiechem. Słyszał także ostatnie słowa gubernatora, bo spytał;

— Nic do jedzenie do wieczora? A więc nie zrozumiał mnie. Zbyt prędko przebiegł obok. Dajemy naszym gościom wolny czas do wieczora i prosimy dopiero na kolację. Oznajmiłem mu to, gdy przechodził koło mnie. Na wszelki wypadek, jednak koło drzwi każdego pokoju wisi karta dań. Wypatrzył sobie kogoś w tej lektyce. Kto to był? Może Nin?

— Tak, Raffley wyjechał już wcześniej do portu. Zamierzają mianowicie — ach, tego przecież nie wolno mi zdradzać!

— Dlaczego nie? No, niechże pan powie! Jadą do Raffley–Castle, prawda? Powiadomił o tym także mnie i mojego ojca, naturalnie w tajemnicy! A Nin powiedziała o tym mojej siostrze, mojej matce i mojej babce, oczywiście tak samo w tajemnicy! Aha, jeśli chce pan coś zjeść, niech pan zadzwoni i powie służącemu, czego sobie życzy! Właśnie o tym chciałem panu powiedzieć. Poza tym jest pan panem samego siebie.

Wyszedł, a ja wyjrzałem na zewnątrz. Obok każdych drzwi wisiał mały gong, a nad nim spis potraw i napojów, które można sobie było zamówić do pokoju. Takiej troski o gości nie spotkałem nigdzie. Ale teraz nie odczuwałem ani głodu, ani pragnienia, jedynie obowiązek podążenie za gubernatorem do miasta, bo z pewnością tego ode mnie oczekiwał. Zszedłem więc tą samą drogą w dół, chociaż znacznie wolniej, aby spróbować go gdzieś odszukać. Nie szedłem jednak sam. Gdy schodziłem ze schodów, otwarły się jedne z drzwi na parterze i pojawił się jakiś Chińczyk, który na pierwszy rzut oka wyglądał na kogoś z wyższych warstw. On także zamierzał udać się do miasta, lecz zatrzymał się i ukłonił uprzejmie, aby przepuścić mnie pierwszego. Gdy i ja uczyniłem to samo, odezwał się dobrym angielskim, że, jak przypuszczał, jestem gościem tego domu i jako takiemu należy mi się pierwszeństwo. Ponieważ nie przyjąłem tego do wiadomości, nawiązaliśmy życzliwą, choć czczą rozmowę, która zakończyła się pogodnym wynikiem — jeden drugiemu zezwolił na pójście obok niego. Okazało się, że ów Chińczyk jest puszangiem czyli najwyższym urzędnikiem portowym z Ocamy. Odwiedził „Wysokiego pana”, czyli Fu, aby złożyć mu meldunki i poprosić o instrukcje. Nie uszliśmy jeszcze stu kroków, a ja już byłem przekonany, że mam do czynienia z obytym i energicznym człowiekiem. Później jednak nauczyłem się cenić w nim jeszcze inne, czysto ludzkie cechy.

Było około trzeciej po południu. Idąc rozmawialiśmy i wyciągnąłem mój zegarek z kieszeni, aby porównać czas na nim z położeniem słońca. Zauważył to i przyszła mu do głowy pewna myśl. Zatrzymał się przy stojącej na poboczu ławce i powiedział:

— Jest trzecia według czasu europejskiego. Jeśli się pan za bardzo nie spieszy, to proszę zaczekać kilka minut. Zaraz panu coś pokażę, co dziwi każdego, kto jeszcze tego nie widział.

— Ci i gdzie? — dopytywałem się, gdy usiedliśmy.

— Po przeciwnej stronie, w górach — odpowiedział.

— Tam, gdzie leży Raffley–Castle?

— Tak, właśnie ten zamek mam na myśli. Nie może go pan zobaczyć, bo jest za bardzo oddalony i skrywa go cień wznoszącej się przed nim góry. Cień ten zakrywa go na parę godzin przed i parę po południu; poza tym można go ujrzeć zawsze. Jeszcze chwila, a ukaże się.

Mówiąc to, trzymał swój zegarek cały czas w ręku. Do łańcuszka był przytwierdzony mały orzech betelu, na którym drobnymi, złotymi literami wyryto napis „Szen”. Był tam jeszcze mały znaczek, którego nie mogłem rozpoznać. Można więc było z całą pewnością założyć, że ten puszang był członkiem wielkiego, założonego przez Fu związku przyjaźni i muszę przyznać, że to przypuszczenie wystarczyło, aby upewnić mnie w mojej do niego sympatii.

Nie zauważył, że mój wzrok spoczywa na jego zegarku a nie na zakreślonej jego ramieniem okolicy. Wtem wydał głośny okrzyk, który spowodował, że podniosłem wzrok. Przyłączyłem się do jego okrzyku — z ciemnego tła jakie stanowiły położone na zachodzie i północnym zachodzie góry, wynurzył się nagle znak krzyża, zdawało się, że wysadzanego diamentami i biorąc pod uwagę odległość, niezwykłej wielkości.

— Niesamowite! — wykrzyknąłem — Czegoś takiego nie widziałem nigdy w życiu!

— A tu oglądamy codziennie ten wspaniały widok — odpowiedział.

Zapadła cisza, a ja zatopiłem się w kontemplacji niezwykłego widoku.

— I to jest Raffley–Castle? — spytałem wreszcie, właściwie nie oczekując odpowiedzi.

— Tak, to on — odpowiedział. — Stare, stojące w ojczyźnie Raffleya zamczysko, zbudowane zostało z najcięższych granitowych, ciosanych kamieni. Ono stanowi ciało, którego duszę sir John przeniósł tutaj, aby odziać ją w błyszczący pai–tang–szitou. Pierwowzór miał służyć wyłącznie celom rodzinnym i klanowym. Był to pnący się w górę pień, który nie był w stanie uwolnić się od tych celów. A jednak sir Johnowi i Nin udało się uwolnić tę duszę od owego przymusu przez danie jej skrzydła rozpostartego szeroko w służbie naszej Szen. To są te dwa budynki odgałęziające się na prawo i lewo od pana, one służą wyłącznie człowiekowi. Te budynki właśnie tworzą ramiona krzyża, bo gdzie ktoś lub cala rodzina rozpoczyna dzieło miłosierdzia, tam otwiera się brama do królestwa niebieskiego, o którym mówili wszyscy nasi mędrcy aż przyszedł Chrystus i ich słowa zamienił w czyn.

Było czymś niesamowitym usłyszeć podobne słowa! Skąd takie poglądy? Tak mógł mówić tylko ktoś, komu nieobca jest estetyka, psychologia i metafizyka. Moja twarz musiała zdradzić to, o czym właśnie myślałem, ponieważ uśmiechnął się do siebie, wskazał na miejsce, z którego dochodził blask krzyża i oznajmił:

— Budowa nie została jeszcze ukończona, bo przecież Raffleya nie było tak długo. Ale wszystko jest przygotowane, a to czego jeszcze brakuje jest złożone w Szen–Fu i zostanie przetransportowane do zamku. Przede wszystkim szkoła, której zawdzięczam to, że potrafię teraz tak z panem rozmawiać. Przełożonym jest tam stary, drogi profesor, kapłan Heartman z Raffley–Castle w Anglii. Zwolniono go z pracy gdyż przyjęto młodszego. Gdy sir John dowiedział się o tym, to bez poinformowania o tym swoich krewnych, zaproponował temu czcigodnemu słudze chrześcijańskiego kościoła, aby przybył aż tu, do Państwa Środka i to niejako misjonarz, lecz dyrektor zakładu naukowego naszej Szen. Byłem jego pierwszym uczniem i do dzisiaj nie zakończyłem nauki. Nigdy żaden człowiek innej wiary nie słyszał z jego ust ani jednego słowa krytyki, pogardy czy potępienia.

W każdej wierze znajduje pokrewieństwo z własną religią i potrafi wyrazić to w ujmujący i przekonujący sposób. I każdy odczuwa to samo co ja i — im dłużej przebywa się z tym wspaniałym człowiekiem, tym bardziej zyskuje się przekonanie, że Chrystus był rzeczywiście drogą, prawdą i życiem. Wszyscy w niego wierzymy.

— Szen–Fu to miasto, do którego prowadzi droga odchodząca na lewo od drogi prowadzącej do Raffley–Castle?

— Tak — przytaknął. — Nazwa ta oznacza, jak się pan domyśla, stolicę Szen. Nasz wielki mandaryn i sir John nazwali wprawdzie to miejsce, gdzie mieszkamy, Ki–Czing, lecz wszyscy wolą używać nazwy Szen–Kuo, co oznacza „Kraj Szen”. Nasz znamienity’ związek obejmuje szereg krajów zamieszkałych przez ponad siedemset milionów ludzi, a my życzymy sobie, aby rozprzestrzeniał się jeszcze bardziej, nawet na Zachód. Oczywiście korzenie zapuszcza tylko na tym małym obszarze, gdzie z cienia gór wynurza się krzyż miłości bliźniego. O, na niebie pojawiła się chmura i nie widać już Raffley–Castle. Chodźmy więc w stronę portu!

W czasie drogi spytał mnie czy już dobrze znam Ocamę. Zaprzeczyłem, a on zwrócił mi uwagę na warte zapamiętania szczegóły. Rzucała się w oczy wielka ilość orzechów betelu i areki. Wypełnione były nimi wielkie łodzie malajskie. Można je było kupić w każdym sklepie, leżały w wielkich stosach skrzyń na brzegu, aby następnie zostać wysłane do wszystkich miejsc, gdzie żyli członkowie Szen.

— Proszę się temu nie dziwić! — wyjaśnił mój towarzysz — To przecież nasz znaki rozpoznawcze, bez których nigdy nie osiągnęlibyśmy tego, co chcemy. Możliwe, że kiedyś sam pan się, przekona, że nie ma prostszego, tańszego i praktyczniejszego środka łączności między milionami członków, niż ten orzech, który wszędzie można dostać i, którego stratę zaraz można zastąpić innym.

Było to bardzo zajmujące. Oczywiście nie narzucałem się pu–szan–gowi z pytaniami na temat tej wspólnoty i to co dodał było wynikiem jego dobrej woli:

— Zauważył pan z pewnością, że miasto wygląda bardziej uroczyście niż zazwyczaj. Pierwsza przyczyna to oczywiście wasz przyjazd. Ale jest też druga — pojutrze świętujemy największe święto naszego kraju ,,Szen–Ta–Szi, czyli Wielki Dzień Szen, do którego przygotowujemy się już dzisiaj. Przybywają do nas liczni przyjaciele naszego związku i chyba nigdzie na świecie nie znajdzie pan podobnego zgromadzenia, które — jeśli chodzi o poczucie obowiązku i miłości bliźniego będzie tak rozstrzygające, jak u nas w ten dzień. Zobaczy pan.

Dotarliśmy do portu i doszliśmy aż do naszego jachtu. Na pokładzie dojrzałem gubernatora. Wpatrywał się w morze, ale obracając mimowolnie głowę obrzucił nas wzrokiem. Skinął ręką. Pu–szang chciał nas zostawić samych, aleja zaproponowałem mu, aby został i poznał wuja Raffleya. Przedstawiłem sobie obydwóch panów i już po chwili spostrzegłem, że urzędnik portowy bardzo spodobał się starem dżentelmenowi. Gubernator twierdził, że nie jest w stanie opisać nam wrażenia, jakie zrobił na nim krzyż, widoczny teraz znowu, gdy wiatr przewiał chmury. Niestety nie zauważył go wcześniej, nim John wraz ze swoją Nin odpłynął łodzią. Po chwili dorzucił:

— Patrzyłem, jak odpływają i nagle ujrzałem ten diamentowy cud, świecący tam w górach. Zapewniam panów, że nie mam słów, aby wyrazić jak ten widok mną wstrząsnął. Aha, drogi Charley, coś mi przyszło do głowy chciałem panu coś pokazać! Niech pan tu spojrzy! Widzi pan to?

To, co mi podał było orzechem betelu, najmniejszym i najładniejszym, jaki widziałem, oprawiony był w złoto jak jakiś guzik lub zapinka. Na jednej stronie było wyryte „szen”, a pod spodem imię „Nin”, po drugiej trzy już wspomniałem znaki na określenie „szin”, „ti” i „ho”. Reguły Szen byty mi nieznane; możliwe, że w ogóle żadne nie istniały. Lecz gdy myślałem o tej karcie, która zrobiła takie wrażenie na tym Malajczyku w Kota Radjah, byłem pewny, że osoba, do której należał ten mały orzech, musiała być ważną i wzbudzającą respekt w związku.

— Sir, skąd pan ma to cacko? — spytałem.

— To od Nin, ale wręczył mi go John — oznajmił.

— Kiedy? Czy może mi pan powiedzieć?

— Dlaczego nie? Przecież nie mamy przed sobą żadnych tajemnic. Jak pan wie, pospieszyłem za Nin, aby się z nią pożegnać. Ale ci kulisi gnali tak prędko, że dogoniłem ich gdy już wysiedli. John już czekał na nią ze skompletowaną załogą, aby udać się na ląd, gdzie czekano na nich z końmi. Bieg mnie wyczerpał i w sumie chciałem, aby mnie zabrali ze sobą, ale odprawiono mnie. Tak mnie to wytrąciło z równowagi, że zacząłem pleść sam już nie wiem co. Przypominam sobie jedynie, że z wielkim zaangażowaniem zapewniałem ich, jakim to wielkim szczęściem dla mojego bratanka jest posiadanie takiej żony i gdyby nie to, to sam bym ją poślubił. Tak jest, tu na miejscu, bez pytania się o zgodę tych głupich krewnych w starej Anglii. Oboje śmiali się serdecznie. Rozłościło to mnie oczywiście wielce, rzuciłem im w twarz nasz piękny, wielki zakład, przycisnąłem ich oboje do mego starego serca, ucałowałem, poczym przysięgłem, że jeszcze dzisiaj napiszę do domu iż Nin jest moją bratanicą, a więc zakład przegrałem i już nigdy więcej nie będę się zakładał. Rozumie mnie pan, Charley? Nie zmuszał mnie pan do niczego. Zechce pan to rozważyć?

— Bardzo chętnie! To dobra decyzja. Dziękuję panu.

— Także Johna bardzo to ucieszyło i chcąc także sprawić mi radość, wyciągnął tę szpilkę, broszkę czy co tam to jest, z szala Nin i przypiął mi do piersi. A potem tak szybko wsiedli da łódź, że nie było czasu, aby spytać, jak się sprawy mają z takim dowodem. Może pan to wie, Charley?

Pu–szang w czasie opowiadania wuja dyskretnie odsunął się na bok. Podszedłem do niego i podając mu kosztowny drobiazg poprosiłem o jego zdanie na ten temat.

— Sir, — powiedział, wykonując głęboki ukłon przed gubernatorem — przez otrzymanie tego znaku stał się pan sługą naszej wielkiej Szen i to nie zwykłym, lecz jednym z wyższych rangą. Ten znak należy do wysokich, należał do Nin. To, że odważyła się go panu dać, mimo, że znała pana tak krótko, świadczy o wyróżnieniu, którego wielkości i wartości nic jestem w stanie wyjaśnić. Może to zrobić jedynie sir John lub nasz wielki mandaryn.

Gubernator zamarł z wrażenia.

— Ja… członkiem… Szen? — spytał.

— Tak — przytaknął urzędnik portowy.

— I to wysokiej rangi?

— Nawet bardzo! Ten znak upoważnia do bardzo wielu rzeczy, sir! Jeszcze panu to wyjaśnią.

— Od naszej Nin! Jest przecież Chinką, to można zrozumieć. A o Fu już od dawna wiedziano, że jest założycielem Szen. Ale John, mój bratanek, jak mógł się odważyć i targnąć na ten znak, aby mi go podarować?

— Jak sir John mógł się odważyć? Czyżby pan jeszcze nie wiedział, że jest jednym z najlepszych oficerów, jednym z najważniejszych generałów naszego wielkiego związku?

Gubernator słysząc to odwrócił się powoli, długi czas spoglądał na port, poczym zwrócił się znowu do nas, spojrzał na mnie przeciągle i spytał:

— Charley, czy przypomina pan sobie jakie palnąłem głupstwo w Kratongu, gdy powiedziałem o nim: zdaje się, że nie traktuje poważnie sortowania ko–su. To pewne, że nie posiada najmniejszych zdolności, aby zostać członkiem Szen. Tak twierdziłem. I podczas, gdy ja gadałem takie głupoty, on jest, już jednym z ich najlepszych oficerów, ba generałem. Nie bierzcie mi proszę tego za złe, dżentelmeni, ale muszę usiąść!

Opadł na ławkę i zajął się oglądaniem orzecha betelu mówiąc przy tym:

— John sprawił mi tym drobiazgiem wielką, niewyobrażalnie wielką, radość. Ale dlaczego od razu tak wysoko? Zacząłbym także od najniższej rangi. Powinienem przecież być sprawdzony, obserwowany. Tak powiedział mi mój malajski przyjaciel. Czy zdarzyło się już, że obdarzono takim zaszczytem innego Anglika?

— Poza sir Johnem nikogo. Także naszego profesora, wielebnego Heartmana, nie — odpowiedział Chińczyk.

— Heartman? Duchowny? — spytał prędko gubernator. — Mieliśmy pastora Heartmana w Raffley–Castle. Ten jednak był dla nas zbyt — hm! Mówił do arystokratów tak samo jak do zwyczajnego pospólstwa. Więc pożegnaliśmy się z nim, a on wyprowadził się nie wiadomo dokąd.

— Właśnie o nim mówię, sir. Jest dyrektorem naszych szkół i wszyscy, którzy go znają są mu bardzo wdzięczni. Sir John, ściągnął go z ojczyzny, aby udzielił mu ślubu z Nin, ponieważ błogosławieństwo kogoś…

Wtem wuj zerwał się z miejsca i przerwał mu gwałtownie.

— Udzielił ślubu? On udzielił ślubu Johnowi i Nin? Chrześcijański kapłan? Zgodnie z przepisami kościoła?

Chińczyk cofnął się parę kroków ze zdziwienia.

— Skąd te wszystkie pytania, sir? Naprawdę nie wiem, co mam odpowiedzieć.

Na twarzy gubernatora można było zauważyć zmieszanie. Domyślił się, co Chińczyk miał na myśli i opamiętał się.

— Oczywiście, to zrozumiałe. Gdzie mieszka ten pastor?

— W zamku. Lecz codziennie przyjeżdża do Szen–Fu, by sprawować swój urząd. Prosimy Boga, aby zachował go nam jeszcze długo, bo mimo swego sędziwego wieku jest jeszcze bardzo sprawny, a przy tym prawie niezastąpiony i chyba nie będziemy umieli się bez niego obejść.

— Hm! I takiemu człowiekowi pozwoliliśmy odejść! Właściwie to wstyd! Przegnaliśmy go z powodu jego uczciwości i rzetelności, a inni przyjęli go i uznali. Proszę mi powiedzieć, słyszałem, że nowy Raffley–Castle jest bardzo podobny do starego. Jeśli tak jest rzeczywiście, to jak może ukazywać się w formie jaśniejącego krzyża?

— Ma pan wiarygodne informacje, sir. Nowy jest identyczny ze starym, chociaż materiał i wykończenie wewnątrz są inne. Dusza pozostała, ale do nowego ciała wstąpił nowy duch. Podstawa czy też zarys krzyża powstały przez dobudowanie budynków gospodarczych, ponad którymi w linii prostej wznoszą się mieszkania urzędników. Wreszcie przychodzi kolej na właściwy zamek, centrum rozpościerający swe ramiona na prawo i na lewo. Mam na myśli zabudowania służące ludzkim celom. Za zamkiem znajduje się „Raj”, nad nim wznosi się wspaniały, artystyczny warsztat, a nad nim kaplica z organami zbudowanymi w Niemczech. Wszystko wykonano z białego marmuru wydobywanego w pobliskim kamieniołomie. Gdy padnie nań blask słońca, zaczyna dosłownie świecić. Ciemniejsze przestrzenie znikają w oddali i w ten sposób powstaje krzyż, który jest tak przez wszystkich podziwiany.

— To niezwykłe, mówił pan także o jakimś artystycznym warsztacie. Czy tworzy tam jakiś artysta, malarz albo rzeźbiarz?

— Nie artysta, lecz artystka, mianowicie Nin.

— Co? Nin artystką?

— Tak. Czyżby i tego pan jeszcze nie wiedział, sir?

— Nie, naprawdę nie!

— Ale ta marmurowa głowa przedstawiająca ją samą jest przecież dziełem jej dłuta. Także ten obraz na jachcie wyszedł spod jej ręki.

— To staje się coraz bardziej podniecające i niesamowite! Koniec końców stanę się samym zdziwieniem i już niczemu więcej nie będą się dziwił.

— Także „Raj” został przez nią namalowany — ciągnął urzędnik — i to ona podjęła najtrafniejsze decyzje związane z budową i urządzeniem zamku.

— Jeszcze i to! Ale mimo jej pomocy musiano przecież zatrudnić jakiegoś majstra budowlanego o wyjątkowych zdolnościach i ten nie był z pewnością Chińczykiem. To z pewnością jakiś Anglik, który wcześniej przestudiował architekturę Raffley–Castle.

— Przepraszam pana, sir, ale to jednak był Chińczyk. S.iidiował w Leeds i Londynie, potem w Wyższej Szkole Technicznej w Berlinie, a następnie pozwoliłem mu podróżować przez rok, aby pooglądał świat. W Neapolu spotkał sir Johna i ten wziął go ze sobą do Londynu i kazał rysować Raffley–Castle tak, aby nie dowiedzieli się o tym jego krewni.

— Także i to jest zadziwiające! Ale czy pan nie powiedział, że pozwolił mu podróżować, pan?

— To mój syn, o którego sam pan spytał, inaczej nie powiedziałbym o nim ani słowa.

Gubernator otworzył usta, ale nic nie powiedział, tylko przez chwilę potrząsając głową, patrzył mi prosto w oczy, aż w końcu dał mi kuksańca w bok i przemówił:

— Niepojęty kraj! I niepojęty naród! Jest się ciągłe narażonym na kompromitację i nigdy się nie ma racji. Ale to właśnie mi się tak podoba. Muszę panu powiedzieć, przyjacielu, że mnie pan zadziwił. Sytuacja, w której się znalazłem nie należy do najprzyjemniejszych. Ledwie ja, nieszczęśnik, odważyłem się na stwierdzenie, że architektem musiał być Europejczyk, to…

Potok jego słów został przerwany przez jakiegoś niższego urzędnika, który szukał swego przełożonego i przypadkiem zajrzał do nas.

Wszedł na pokład, zamienił z nim kilka słów i odszedł. Pu–szang zapytał nas czy mielibyśmy czas i ochotę zostać świadkami niezwykłych pertraktacji.

— Wcześnie rano parę godzin przed wami przybył huo–lun–czu–an, czyli parowiec, którego dowódca kazał się beztrosko zameldować jako handlarz opium. Wydałem zarządzenie, że handel opium jest u nas zabroniony, na co on przysłał mi odpowiedź, że wprawdzie się zameldował, ale wcale nie pytał o jakieś pozwolenia. Będzie wystawiał na sprzedaż i sprzedawał co i jak długo mu się podoba. Kto zna fatalne działanie tej trucizny na nasze chińskie stosunki, ten wie, dlaczego taki człowiek pozwala sobie mówić tym tonem, ale też zrozumie, dlaczego ja, tu w Ocamie, nie mogę sobie pozwolić na okazanie słabości. Muszę robić to, co nakazuje mi Szen, wydałem więc moim ludziom stosowne rozporządzenia, a sam udałem się do wielkiego mandaryna i zameldowałem o wszystkim. Zgodził się z moim stanowiskiem w tej sprawie. Handlarza zatrzymano i teraz czeka w areszcie na mnie, aby wnieść skargę i żądać odszkodowania.

— I mamy iść tam z panem? — spytał gubernator.

— Tak, jeśli panowie uważacie, że ten wypadek jest tego godny.

— Oczywiście! To przecież przypomina tę słynną wojnę opiumową, kapitana Elliota i admirała Kuanga z jego dwudziestoma dziewięcioma dżonkami wojennymi i dwadzieścia tysięcy skrzynek opium, które zostały wrzucone do wody, mimo że były warte cztery miliony funtów szterlingów.

— Tutaj nie mamy do czynienia z takimi cyframi — uśmiechnął się pu–szang — ale gdybym wtedy to ja był na miejscu cesarza Tao–Kuanga, nie postąpiłbym inaczej niż teraz.

Tak więc zeszliśmy z jachtu i Pu–szang poprowadził nas do aresztu. Nasza „Nin” zarzuciła kotwicę w miejscu dla tubylców wyróżniającym się spokojem i dostojeństwem. Statek handlarza opium zacumowany był w „miejscu dla obcych” i w drodze do biura pu–szanga musieliśmy go minąć. Był to mały parowiec przybrzeżny, tępo zabudowany na kilu, aby nie zanurzać się zbyt głęboko i móc wszędzie przybić do brzegu. Miał też maszty i olinowanie, mógł więc korzystać z mocy parowej i siły wiatru. Nazywał się „Ta–Szen–Tsi–Nang–Szen”‘. Znaki tych pięciu sylab wymalowane były po obydwóch stronach burty. Po niemiecku oznaczały „Jego ekscelencja Europejczyk”‘. Takie i podobne nazwy można często spotkać w portach Wschodu, są bardzo charakterystyczne.

Jego ekscelencja Europejczyk” stał blisko brzegu i miał spuszczony trap. Stali na nim dwaj mężczyźni ubrani podobnie jak reszta i obaj trzymali w ręku cienki, biały patyczek z umocowanym na końcu orzechem betelu. Naprzeciwko parowca, na lądzie stał rozbity namiot, a przed nim, wystawione na sprzedaż, leżały masy opium we wszelkich postaciach i formach, wraz z koniecznym oprzyrządowaniem do spożywania tej trucizny. Wokół kucało lub siedziało na ziemi z pół tuzina spalonych słońcem, po zęby uzbrojonych mężczyzn, po których na pierwszy rzut oka można było poznać, że prowadzą ciemne interesy. Przed nim stali dwaj inni, z podobnymi, jak na pokładzie, patyczkami w rękach. Gdy przechodziliśmy obok, wuj spytał urzędnika:

— To z pewnością statek tego truciciela i jego punkt sprzedaży. Mam nadzieję, że kazał pan ich obserwować. Czy ci lidzie z patykami to policjanci?

— Tak — skinął głową pu–szang.

— Oczywiście uzbrojeni?

— Nie.

— Nie? A przecież policja musi mieć broń, aby zdobyć respekt.

— U nas nie ma tej konieczności. Mamy przed nią i przed jej zaleceniami respekt, bo służą dobru ogółu. Właściwie u nas nie ma policji. Ci, co należą do wielkiego związku Szen nie potrzebują żadnych form nacisku. Każdy kocha i szanuje innych tak, że nikt nie wymaga jakiejkolwiek ochrony przed innymi. Tylko jeśli chodzi o obcych może czasami dojść do pewnej przemocy, której każdy cywilizowany naród powinien się wstydzić. Ale nie potrzebujemy do tego opłacanej i uzbrojonej instytucji, wystarczy ktokolwiek, kto akurat jest pod ręką. Dostaje biały patyk do ręki i tym samym nabywa prawnej mocy.

— Hm! Ale jak to wszystko spokojnie przebiega. Żadnego zbiegowiska, żadnego zgromadzenia. Gdyby u nas zastosować takie zarządzenie dotyczące statku, już cały plac byłby pełen ludzi, że trudno by się było przepchać, a tu, wydaje się że nikt o niczym nie ma pojęcia.

— Myli się pan sir, każdy to wie. Ale wszyscy zbyt gardzą handlarzem i jego sprawami, aby się nim zajmować. Jeśli jest winny, każdy wstydzi się zwracać na niego uwagę, jeśli jest niewinny, to każdy wzdraga się ranić go swymi spojrzeniami. Czy pan nie odczuwa, że tak jest najlepiej?

— A jakże! Jeszcze trochę, a zacznę uważać, że to najrozsądniejszy zakątek na ziemi. A co to za dom i co to za napis nad jego drzwiami?

Wskazał na budynek, do którego akurat się zbliżaliśmy. — To mój kung–so, biuro — odpowiedział urzędnik. — Te znaki to kung–tao, tyle co sprawiedliwość. Aby rzeczywiście ją tu znaleziono, o to staram się ja sam. Proszę wejść! Tutaj nie lubią zamęczać gości zbędnymi ceremoniami.

Przeszliśmy przez pomieszczenie, które nazwałbym naszą poczekalnią. Siedział tam jakiś człowiek, z powodu którego sprowadzono naszego pu–szanga. Nie uczynił najmniejszego gestu powitania. Weszliśmy do dużego pokoju obok, gdzie siedziała duża ilość pisarzy, aż w końcu dotarliśmy do właściwego biura pu–szanga z otwartymi drzwiami na przylegającą doń werandę. Gdy usiedliśmy, urzędnik kazał zawołać oczekującego. Ten wszedł, pozdrowił nas zdawkowo i usiadł, nie będąc o to poproszonym. Miał na sobie wprawdzie chiński strój, ale był mieszańcem. Był mocno opalony, o twarzy przeżartego namiętnościami łajdaka. Dzisiaj przed południem okazał papiery statku i wpisał takie informacje o sobie, jakie uznał za stosowne. Statek wraz z ładunkiem należy do niego. Udał się w rejs jako handlarz opium, co, jak twierdził, czyni już od lat, podróżując wzdłuż chińskiego wybrzeża aż do portów koreańskich. Przechwalał się, że do tej pory nikt jeszcze nie odważył się przeszkodzić mu w wykonywaniu jego pracy i oczekiwał, że zostanie przeproszony za niesłychane utrudnienia, a potem będzie mógł robić co mu się żywnie podoba. Urzędnik wysłuchał go spokojnie, poczym w krótkich słowach wyjaśnił mu swoje stanowisko.

— Mówiłem, że handel opium jest tutaj niedozwolony. A mimo to odważono się wystawić tę truciznę na sprzedaż. Rozkazuję, aby parowiec „Ta–Szen–Tsi–Nang–Szen” opuścił nasz port w ciągu godziny, a nasze wody do wieczora. Jeśli po tym czasie będzie się znajdował jeszcze tutaj, to zostanie zajęty i spalony wraz z ładunkiem na pełnym morzu.

Handlarz opium zerwał się z miejsca i zawołał gniewnie:

— Odważy się pan? Zapłaciłby pan za to! Znam swoje prawa!

— A ja swoje!

— Wiem doskonale, czego pan chce. Mówi pan, że to miejsce należy do niego. Ale wasz zeuropeizowany mandaryn jest jeszcze cały czas Chińczykiem. Znajduję się więc w chińskiej miejscowości i moje papiery chronią mnie przed zajęciem.

Urzędnik wstał teraz także i odrzekł:

— Biedaku! To, co ma cię chronić, zniszczyłoby cię! Mandaryn ma władzę absolutną!

— Także nad Europejczykami? — spytał ten szyderczo. — Czy także odbieracie angielskie statki? Ja właśnie podczas tego rejsu sprzedałem statek wraz z ładunkiem, pewnemu angielskiemu oficerowi. Oto umowa. Nowy właściciel jest także, na miejscu. Czy mam go przyprowadzić?

Z szerokiego rękawa wyciągnął kawałek zapisanego papieru, rozwinął go i podał urzędnikowi. Ten przeczytał, złożył ponownie, włożył do szuflady biurka i powiedział:

— Przedłożę tę umowę kupcowi. Niech przyjdzie!

— Właśnie na to czeka. Przyprowadzę go.

Z tymi słowami wybiegł. Nie musieliśmy długo czekać, po krotce powrócił z ubranym po chińsku mężczyzną. A ten był z pewnością rym samym, który wchodząc pod górę natknął się na Sejjida Omara. Poznałem go po osobliwym kształcie jego mao–tse, chińskiego kapelusza, który już wtedy rzucił mi się w oczy i po braku charakterystycznego warkoczyka.

— No i przyprowadził go. — powiedział pu–szang. — Oczywiście żaden z niego oficer, tylko lump, bo ta cała umowa to szwindel. Figurant, bez pieniędzy i honoru, nic więcej.

Gdy weszli do biura, o mało nie krzyknąłem ze zdumienia ponieważ rzekomy oficer i nowy właściciel parowca nie był nikim innym jak Dilkem, owym szczególnym dżentelmenem, któremu Sejjid uratował życie. Kto wie, co się wydarzyło od naszego niefortunnego spotkania aż do tej chwili, że stał się kumplem handlarza trucizną. On także musiał mnie poznać, musiał dowiedzieć się od Sejjida, że tu jestem, ale najmniejszym gestem nie dał tego poznać po sobie.

Spojrzał na mnie przelotnie, jak na kogoś zupełnie obcego, z wysoko poniesioną głową podszedł do pu–szanga i powiedział:

— Poproszono mnie tutaj. Jestem porucznik Dilke.

— Poproszono? — odparł zdziwiony urzędnik. — Do głowy by mi to nie przyszło. Został pan wezwany. A gdyby się pan nie pojawił zostałby pan doprowadzony. To nazywa się aresztowaniem.

— Do wszystkich diabłów! Jestem oficerem! Oficerem! Zrozumiano?

— To, że pan nim jest, musi pan udowodnić!

— Ma pan przecież umowę!

— Ona, jeszcze niczego nie dowodzi!

— Chyba dlatego, że jest egzemplarzem kapitana? Oto mój. Niech sobie pan przeczyta! Jest tam moje nazwisko, moje kompetencje i ranga.

Teraz on z kolei wyciągnął z szerokiego rękawa swój egzemplarz umowy, rękawy, jak wiadomo służą Chińczykom za kieszenie i podał go urzędnikowi. Ten uważnie go przeczytał, zmierzył stojącego przed nim od stóp do głów, poczym wyjaśnił:

— To także nie stanowi żadnego dowodu. Nawet jeśli rzeczywiście byłby pan oficerem i porucznikiem to i tak nie zrobiłoby to na nas żadnego wrażenia, ponieważ ma pan, jak sądzę, ponad trzydziestkę, a kto w tym wieku nie zaszedł dalej niż do porucznika, ten musi być bardzo mało wymagający. Poza tym ta umowa nie jest żadnym dowodem, ani w związku z pana osobą, ani w związku z pana rangą. Jej autorowi przedstawił się pan jako porucznik Dilke, a potem podpisał się tym nazwiskiem — mnie to nie wystarcza. Żądam aby pan przedstawił wiarygodniejsze dokumenty. Użył pan przemocy, ustawił namiot z pomocą uzbrojonych ludzi, wszystko, aby sprzedać, zakazane tu opium. Wie pan, co to oznacza?

— Nie potrzebuję żadnych dokumentów — upierał się Dilke, już nie tak zuchwałym tonem. — Każdy widzi, że jestem Anglikiem, więc nie muszę pana słuchać.

— Występuję w imieniu sir Johna Raffley’a, tak więc w tej chwili także jestem Anglikiem. Już i tak straciłem przez pana zbyt wiele czasu i żądam po raz ostatni: pańskie dokumenty!

Teraz rzekomy porucznik odwrócił się z wolna i z widoczną niechęcią, wskazał na mnie i rzekł:

— Tam siedzi mój dokument! Ten człowiek zna mnie bardzo dobrze. Wie, że jestem Anglikiem i nazywam się Dilke.

— Co? Pan go zna? — zwrócił się do mnie urzędnik. — Czy może pan to potwierdzić?

— Tego nie mogę zrobić — odpowiedziałem. — Widziałem go wprawdzie w paru miejscach, gdzie kazał nazywać się Diłke, ale czy tak jest rzeczywiście, tego nie wiem.

— I jak się tam sprawował?

— Nie jestem jego sędzią.

— To wystarczy. Tak więc muszę go zatrzymać, dopóki nie będzie mógł przedstawić wiarygodnych papierów.

— Jestem zatem aresztowany? — rzucił się Dilke.

— Tak.

— Niech to wszyscy diabli! — i zgrzytając zębami dodał — Ja, taką przeklętą żółtą bandę miałem uszczęśliwić! Ale podejdę ją z innej strony. Już najwyższy czas.

Wyciągnął portfel, otwarł, wyjął wyraźnie często używany papier, rzucił go pu–szangowi i gniewnym tonem zażądał:

— Ma pan! Ale szybko, abym wreszcie opuścił tę budę! Chińczyk przeczytał i skomentował tonem pełnym namysłu:

— Paszport, australijski. Wystawiony na Roberta Wallera, zwanego Dilke, ze Stanów Zjednoczonych Ameryki, porucznika ochotniczych milicji australijskiej kolonii Wiktoria. — tu spojrzał na mnie z uśmiechem i ciągnął — Nie chciał pan nic powiedzieć na temat jego zachowania, sir; ale to, co tutaj jest napisane tak jasno, jak tylko mógłbym sobie życzyć: rodowity Amerykanin o dwóch różnych nazwiskach, następnie Australijczyk tak zwany oficer ochotniczego oddziału, pojawiający się nagle u nas i przedstawiający się jako porucznik brytyjskiej armii, a przy tym opłacony najemnik handlarza trucizną z Binh–dinh. Ten szpargał i obydwie umowy zostaną tutaj dopóki nie obejrzę dokładniej „Jego ekscelencji Europejczyka”!

— Chce pan przeszukać mój statek? Wypraszam sobie! — wybuchnął kapitan, a jego oczy zabłysły złowrogo.

Dilke odwrócił się na pięcie i szepnął do mnie:

— Nie dopuści pan do takiego upokorzenia! Dowiedziałem się, kto z panem jest. Jestem bratankiem misjonarza Wallera, kuzynem pańskiego bożyszcza, jego córki Mary. Zrozumiał pan!?

— Niech sobie pan będzie czym chce — odpowiedziałem. — Gdzie pan podział Sejjida Omara, mojego służącego?

— Tego sprytnego Araba? — spytał, niezmiernie zdziwiony. — Co z nim?

— Spotkał go pan na górze i razem zeszliście do miasta.

— Nic o tym nie wiem.

— Niech pan nie kłamie! Gdzie go pan zostawił? Znam go i wiem, że już dawno powinien się u mnie pojawić. Sam pan się zdradził, że z nim z nim rozmawiał. Bo tylko on mógł panu powiedzieć kto z nami jest.

— Ale sprytne — szydził. — Aby innych uznać za złych, trzeba najpierw być takim. Czy ze względu na Wallera i jego córkę nie dopuści pan do rewizji na statku?

— Nie — odpowiedziałem.

— Niech pana diabli! Ale niech pan uważa, pojutrze wieczorem dostanie pan za swoje! Naprzód! Szybko!

Chwycił swojego kapitana za rękę i wybiegli przez otwarte drzwi werandy. Pytająco spojrzałem na pu–szanga. Ten jednak roześmiał się tylko.

— Niech sobie uciekają, sir! Gdy będę ich potrzebował, dostanę ich w każdej chwili. Chodźmy spokojnie na pokład „Jego ekscelencji Europejczyka”, który z pewnością nie chciał nam wcisnąć tylko trucizny. Wygasili pod maszynami i nie będą mogli się wymknąć.

Opuściliśmy więc biuro Sprawiedliwości i udaliśmy się tą samą drogą, którą przyszliśmy z powrotem aż naszym oczom ukazał się parowiec z opium. Czterech policjantów było tam jeszcze: dwóch przed namiotem i dwóch na trapie. Mieli tylko nie dopuścić do sprzedaży opium. Wszystko co nie miało z tym związku w ogóle ich nie obchodziło. Dlatego nie przeszkodzili spuszczeniu szalupy na wodę przez tych samych uzbrojonych ludzi, którzy do tej pory siedzieli przy namiocie. Uczyniono to z wielkim pośpiechem. Dilke i jego „kapitan” już w niej siedzieli. Gdy i tamci się tam znaleźli i odepchnęli łódź od burty statku, Dilke wykrzyknął potrząsając wyciągniętą w naszą stronę pięścią:

— Odchodzimy tylko na chwilę, wrócimy tu jeszcze, może nawet pojutrze! I wtedy zawrzemy z wami umowę, na dziewięćdziesiąt dziewięć lat! A ruszcie tylko coś, co do nas należy, to nas popamiętacie!

Włożyli wiosła w dulki i łódź pomknęła przez wodę w stronę stałego lądu.

— Oszalał? — spytał się pu–szang. — Można by go za takiego uznać, skoro nie postępuje według utartych zwyczajów, które wszyscy znają. Sprawdźmy, kto tam jeszcze został.

Weszliśmy na pokład i stamtąd policzyliśmy pasażerów łodzi. Było ich osiemnastu, a więc chyba wszyscy należeli do załogi „Jego ekscelencji Europejczyka”. Przypuszczenie nasze były, jak się później okazało słuszne. Cała załoga umknęła w bezpieczne miejsce. Na statku znajdował się jeden, jedyny człowiek, który do niej nie należał.

Przeszukaliśmy wszystkie pomieszczenia na statku, aby sprawdzić, co zawierają i… znaleźliśmy. Wielkie ilości opium, lecz nie tylko — także zdumiewającą masę broni europejskiego pochodzenia wraz z amunicją i całym oprzyrządowaniem, wystarczającą do wywołania puczu lub rewolucji przeciw rządowi. Wynikało z tego, że statek został przez kogoś wynajęty na magazyn broni w razie wybuchu zaplanowanego powstania.

— Miałem takie podejrzenia i pan to także wyczuł w czasie mojej rozmowy z Dilkem — powiedział Pu–szang. — Od pewnego czasu jeden po drugim mnożą się szczególne sygnały i ludziom w rodzaju „Jego ekscelencji Europejczykowi” nie wolno ufać.

— Zajrzyjmy także do balastu! — poprosiłem. — Dziwne, ale do tej pory nie znalazłem prowadzącego do niego luku. Mam pewne podejrzenia, które właściwie mogą wydać się śmieszne, ale nie dają mi spokoju. Muszę zejść na dół, jeśli to możliwe to aż do samego kilu.

Po bliższych oględzinach okazało się, że luk prowadzący do balastu zawalony został ciężkimi skrzyniami. Przywołaliśmy policjantów i nakazaliśmy odsunąć skrzynie. I kto się wyłonił z ciemności śmierdzącego pomieszczenia? Oczywiście Sejjid Omar! Teraz, gdy moje przeczucia się sprawdziły, mogłem powiedzieć, że tego właściwie oczekiwałem. O ile go znałem, przybiegłby do mnie zaraz po rozstaniu się z Dilkem, aby opowiedzieć o spotkaniu tego łajdaka. A gdyby nie znalazł mnie na górze, przeszukałby całą wyspę w poszukiwaniu. A ponieważ nic takiego się nie stało, byłem zmuszony przypuszczać, że coś lub ktoś mu w tym przeszkodził, a musiało się to wydarzyć w gwałtowny sposób. Na dodatek Dilke wypierał się, że w ogóle go widział. Morderstwo nie przyszło mi do głowy. Sytuacja nie zaostrzyła się jeszcze do tego stopnia. Ale jakiś diabelski pomysł w ramach zemsty za Peneng był z całą pewnością godny Dilkego. Gdy Omar wyszedł i z początku stał bez ruchu wdychając świeże powietrze, spytałem: — Bałeś się Sejjid?

— Nie, ani trochę — odpowiedział. — Znam cię, sahib. Ani przez chwilę nie przestaniesz myśleć o bliskich ci ludziach. A to, czego nie widzisz bądź nie słyszysz, Allach pozwala ci przeczuć. Opowiem ci prędko, jak się tu znalazłem, ale potem muszę szybko biec do Fu i zawiadomić go, że planowane jest powstanie i, że tej nocy zamierzają się do niego włamać w poszukiwaniu milionów należących do jakiejś pani „Szen”.

— Przede wszystkim wyjdź na świeże powietrze, złap głęboki oddech i wtedy możesz mówić.

Wyszliśmy na pokład i tam usiedliśmy. Oto, co mówił Omar:

— Chciałem, jak zawsze, gdzie przybędę, obejrzeć sobie miasto i port, aby posiąść pewną wiedzę na wypadek jakichś twoich pytań. Po drodze spotkałem jakiegoś Chińczyka, który na mój widok prawie się przeraził. Ale ponieważ dobrze poznałem Chiny, jego przebranie nie mogło mnie zmylić i wkrótce rozpoznałem w nim tego Dilkego, z powodu którego zaznajomiłem się z tym angielskim generałem i jego haremem. Chciał mnie szybko wymiąć, ale zmienił zdanie. Widać było, że coś mu przyszło do głowy. Pozdrowił mnie uprzejmie i dlatego ja także nie zachowałem się grubiańsko. Gdy dowiedział się dokąd zdążam, wyraził życzenie pójścia ze mną, ponieważ przybył tu tego samego dnia. Mówię ci sahib, byliśmy dla siebie bardzo przyjacielscy; ale nie miałem do niego zaufania ani za grosz i nie wierzyłem w ani jedno słowo, które do mnie mówił. Zwiedziliśmy wszystko co się dało, a on gadał i gadał bez przerwy. Zwłaszcza o jakiejś, mnie nieznanej osobie, kobiecie albo dziewczynie, bo mówił o niej w rodzaju żeńskim. Nazywał ją „Szen”. Ma ta „Szen” być podobno niezwykle bogata. Posiada wiele milionów, złożone w trzech różnych miejscach lub w jednym z trzech. Wyobrażasz sobie, sahib.

— Domyślam się. Opowiadaj dalej!

— Jedno z tych miejsc jest na górze, tam gdzie mieszkamy, u Fu. Na parterze tego domu są pomieszczenia dla pisarzy, którzy bez przerwy piszą do tej Szen i ciągle od niej otrzymują listy, bo nasz Fu jest zwierzchnikiem tej dziewczyny czy też kobiety. Kto mógłby przeczytać parę z tych listów ten od razu wiedziałby, gdzie można znaleźć te miliony. Drugie miejsce to miasto Szen Fu, które zdaje się leży niedaleko stad. I pomyśl sobie, sahib, że sir John Raffley, jest tam burmistrzem i ma biuro. Przesiaduje w nim z jakimś starym, siwowłosym pastorem, liczy pieniądze i zapisuje sumy do jakiejś strasznie grubej księgi. Trzecie miejsce to zamek, Raffley–Castle, gdzie jakaś inna kobieta, która nazywa się akurat tak samo jak nasz jacht — Nin, siedzi w starym i nowym raju, a pod nią jest komnata gromadząca całe miliony. Które z tych trzech miejsc jest właściwe, albo czy te trzy należy splądrować, tego dokładnie — nikt nie wie. Ale jedno jest pewne: gdy pójdzie się nocą, gdy wszyscy śpią do Fu, do tych leżących na parterze pomieszczeń i przewertuje się wielką ilość listów i ksiąg, to będzie wiadomo, gdzie można znaleźć tę wielką masę pieniędzy i zabrać ją sobie. A gdybym ja pewnej nocy nie zasnął, lecz czuwał to ujrzałbym Dilkego przybywającego z paroma ludźmi. Otwarłbym im od wewnątrz cicho drzwi, a potem po kryjomu poszlibyśmy do biur pisarzy i czytalibyśmy tak długo, aż byśmy znaleźli to, czego szukamy. Za to miałbym dostać okrągły milion!

— Omar, Sejjid… człowieku! — wykrzyknąłem śmiejąc się — Czy ten łajdak uważa cię za głupca!?

— Tak. Właściwie z początku chciałem mu plunąć w twarz, ale wtedy rzeczywiście miałby rację, wyszedłbym na głupca. Zamiast tego zrobiłem bezmyślną minę wiesz przecież, jak dobrze to robię i cały czas wkradałem się w jego łaski oraz zaufanie. Aż doszliśmy do miejsca, gdzie czekało ukrytych pięciuset rebeliantów. To tuż koło świątyni Ki. Zbierają się stopniowo — dzisiaj i jutro. A pojutrze ma nastąpić właściwy dzień, wielkie święto, urodziny pani Szen. Wtedy właśnie zza granicy przybędą rebelianci i będą świętować razem z wszystkimi. Z początku będą udawać, że kochają tę panią. Rozproszą się po całej okolicy. Będą słuchać naszych mówców i bić im brawa. Ale stopniowo zaczną dochodzić do głosu, najpierw po cichu, potem głośno. Co chcą powiedzieć, tego się nie dowiedziałem, ma to wywrzeć wielkie wrażenie i podbić świat. Następnie dojdzie do rewolty. Zostanie rozdzielna broń, umieszczona dotąd na tym statku, a gdy nastanie nowy porządek, każdy dostanie tyle opium, ile dusza zapragnie i ujrzy siódme niebo Allacha. To dla tych głupich Chińczyków, którzy o milionach dowiedzą się tylko bardzo mgliście. Lecz my, ci mądrzy, pójdziemy po kryjomu tam gdzie są złożone i każdy weźmie sobie swoją obiecaną część. — Co ty mówisz. Kto to jest?

— Nie pytaj mnie, tylko jego. Jeśli go w ogóle jeszcze zobaczysz! Mnie tego nie powiedział, a ja go to nie pytałem, bo uznałby mnie nie tylko za głupca, ale na dodatek jeszcze za szaleńca. Nie mogę rozstrzygać, co z tego co mi powiedział jest prawdą, a co bujdą w żywe oczy. Ale moim obowiązkiem było dowiedzieć się jak najwięcej i tak zrobiłem. Jesteś ze mnie zadowolony?

— Bardzo drogi Omarze, bardzo! Ale czy było konieczne zamykanie ciebie?

— Nie! — odpowiedział i dodał z uśmiechem — Zapewniam cię, że nie prosiłem go o to. Ale w końcu wylądowaliśmy na dole, w jego kabinie i tam spytał się mnie, co zadecydowałem. I wtedy popełniłem niewybaczalny błąd: zamiast odczekać aż wyjdziemy z powrotem na górę i będą w pobliżu inni ludzie, dałem upust zbyt długo tłumionemu gniewowi i powiedziałem, że znowu pomylił się co do mojej osoby, bo on jest szubrawcem, a ja dżentelmenem. Wyraźnie był przygotowany na taką okoliczność. Jego ludzie stali w korytarzu, za drzwiami, gdy wyszliśmy, złapali mnie tak mocno, że nie mogłem się ruszyć, nie mówiąc już o obronie. Związali mi nogi, a ręce przywiązali do ciała i wrzucili mnie w dół do piasku służącego za balast. Leżałem w zupełnych ciemnościach i już myślałem, że się uduszę. Po dłuższych wysiłkach udało mi się uwolnić ręce i mogłem wreszcie opędzić się od szczurów. Potem rozwiązałem nogi. Lecz gdy doszedłem do schodów i chciałem podnieść klapę, okazało się, że została przywalona czymś ciężkim i nie dałem rady jej unieść. Tak więc musiałem zdać się na ciebie, sahib i wiedziałem, że moje uwięzienie nie potrwa długo. A teraz muszę iść do Fu i go ostrzec. Potem zamierzam się dowiedzieć, gdzie można znaleźć tę kobietę, na której pieniądze chcą uczynić zamach.

Mieszanina angielskiego i chińskiego, w jakiej nam o wszystkim opowiedział, była wprawdzie komiczna ale treść już mnie nie rozbawiła. Pu–szang uścisnął mu rękę.

— Sir — powiedział — widzę pana po raz pierwszy. Nie znam pana, ale wiem kim pan jest uczciwym, dobrym człowiekiem. Dlatego pewnie będzie panu wolno porozmawiać z tym wysokim dostojnikiem, który zezwolił panu nazywać się po prostu Fu. Lecz jeśli chodzi o „Szen”, to znam ją bardzo dobrze i mam prawo wypowiadać się w jej imieniu. To nie kobieta, lecz coś o wiele wyższego. Dilke celowo pozostawił pana w nieświadomości lecz wkrótce pozna ją pan i mam nadzieję, że na swoje szczęście. Proszę przekazać ode mnie Fu, gdy będzie pan z nim rozmawiał, te dwa słowa: hsiung–ti. Będzie wiedział o co proszę. Teraz jestem zmuszony pożegnać się. To, co przeżyliśmy i to, co zostało opowiedziane, czyni koniecznym natychmiastowe podjęcie pewnych kroków w celu uniemożliwienia tych zdradzieckich planów.

Zwrócił się do swoich policjantów i wydał im dalsze rozkazy. My udaliśmy się do domu. Odszukałem Fu i opowiedziałem mu o zdarzeniu. Wysłuchał mnie spokojnie, nie okazując ani zdziwienia, ani zdenerwowania, rozłożył ostatni numer „Tczing–pao”, pekińskiej gazety i wskazał miejsce do przeczytania:

— Proszę zwrócić uwagę na tę notatkę: Do naszego kraju przybyło wielu fan–fan, buntowników, aby wzniecić powstanie wśród tych, którzy są nam wierni. Kto ulegnie ich namowom, może oczekiwać kary, ponieważ zyski przynoszone przez zło, fan–fan zachowują dla siebie, gdy tylko osiągną swój cel. Widziano ich w drodze do Ki–czing, tamtejsi mandaryni są wierni i mądrzy. Możemy im zaufać.

— Tak więc jesteśmy poinformowani — roześmiał się — i mamy oczy szeroko otwarte. Przyszły już także sprawozdania od odpowiednich urzędników, ale nic wam o tym nie mówiłem, bo nie chciałem wzbudzać niepotrzebnie niepokojów. To jednak nie pomniejsza w niczym zasług Sejjida Omara. Teraz wiemy z całą pewnością, jakie są ich zamiary, nawet znamy czas. Zastosuję środki zaradcze. Nadam depesze na cały region. Jego ekscelencję Europejczyka będę obserwował nadal. Prawdopodobnie wytoczymy mu krótki proces. A ponieważ wybrano Wielki dzień naszej Szen, bo wtedy zbierze się masę słuchaczy, przesunę święto i to tak dyskretnie, że fan–fan nie dowiedzą się o tym. Przygotowania będą postępowały, ale tylko pozornie — A nasze miliony? Hm! Tak, Szen jest bogata, niesłychanie bogata. Ale dla rabusiów, szubrawców i rebeliantów nie ma złamanego grosza. Niech pan będzie tak dobry, przyjacielu i przyśle mi teraz Sejjida! Chcę usłyszeć sprawozdanie z jego ust.

Gdy przekazałem Omarowi życzenie Fu, ten zapytał z usilną prośbą w głosie:

— Ale te dwa słowa hsiung–ti mam mu przekazać, prawda?

— Tak — potwierdziłem.

— Co one mają spowodować?

— Twoją wielką radość, a zarazem wielki honor. Jaki, dowiesz się stopniowo. Ale teraz idź już. Czeka na ciebie.

Usiadłem w swoim pokoju myśląc o tym, jak człowiek swoją wiarą chce uszczęśliwiać innych i nagle usłyszałem, jak gubernator chodzi tam i z powrotem po swoim pokoju, jakby go coś żywo zajmowało. W końcu zapukał do łączących nasze pokoje drzwi.

— Charley, jest pan tam? — spytał.

— Tak — odpowiedziałem.

— Mogę wejść?

— Proszę!

Stanął w drzwiach ze spinką Nin w ręku.

— Ten drobiazg nie daje mi spokoju — powiedział. — Dopiero teraz miałem trochę czasu, aby się zastanowić i z minuty na minutę, widzę, jakim wielkim darem jest ten przedmiot, po pierwsze dla mnie, a następnie, mam taką nadzieję, dla innych, którzy mieszkają na Wschodzie, lecz w swych starych, niczego nie przeczuwających ojczyznach. Muszę się panu przyznać, że czuję nie lada ochotę podjąć dzieło naszego przyjaciela Wallera i zostania misjonarzem. Proszę się nie przerażać! Nie mam zamiaru niszczyć i palić świątyń. O wiele bardziej myślę o tym, aby przyłożyć się do pokoju i wzajemnego zrozumienia między ludźmi. A właśnie to są cele „Szen”. Dlatego, zaraz gdy wrócę do domu, zabiorę się jak najprędzej do przy gotowań do jej asymilacji na naszym gruncie, wraz ze wszystkimi orzechami betelu i areki! Będę potrzebował wielkiej ilości orzechów i już teraz zastanawiam się skąd je ściągnąć, by były jak najtańsze i najlepsze.

— Stary, kochany zawadiaka! — zażartowałem.

— Oho! Nie chcę tylko bujać w obłokach, lecz podejść do tego także od strony praktycznej. Zacznę od młodzież}; bo z niej wyrasta naród, aż dojdę do najwyższych, najwytworniejszych kręgów. Proszę sobie wyobrazić, że my w Anglii i Walii mamy ponad pięćdziesiąt tysięcy nauczycieli i ponad sto pięćdziesiąt tysięcy nauczycielek, dwadzieścia tysięcy szkół i sześć milionów uczniów i uczennic! Do tego dochodzą prywatne zakłady i pensje, fundacje! Następnie czterysta colleges i grammar schools, a wreszcie uniwersytety i liczne szkoły wyższe kształcące lekarzy i teologów, nauczycieli, inżynierów, artystów, oficerów, agronomów, handlowców i tym podobnych. Poproszę Fu, aby od samych podstaw pouczył mnie o celach „Szen” i przekaże tę naukę mojemu narodowi . Jestem nawet gotów dostać się jak najwyżej, do samej królowej, aby wyprosić łaski dla „Szen”. I dopiero gdy wzbudzę zapał wśród młodzieży dla tak chwalebnego związku między uczniami i studentami, to i starzy zrozumieją wkrótce, że „Szen” jest koniecznością. Mówię panu: nie ma pan nawet mizernego pojęcia o tym, ile orzechów betelu będę rocznie potrzebował. Na pana miejscu spróbowałbym także w Niemczech. Niech pan pomyśli o ilości waszych uczelni, gimnazjów, seminariów, szkół realnych! Założymy się, że Szen wzbudzi w Niemczech o wiele więcej zainteresowania niż w Anglii?

— Założymy się? Myślę…

— Tak, tak — przerwał mi. — Już wiem! To tylko taki zwrot! Już nigdy więcej się nie założę. Ale zaraz zobaczy pan, jak poważnie myślę o swoim planie. Właśnie zastanawiałem się nad całą sprawą i przedstawię ją panu.

Usiadł koło mnie i zabrał się za wykładanie planu. To co mówił miało ręce i nogi. Miał przywódcze zdolności i teraz chciał to wszystko wykorzystać całym sercem i duszą dla tworzenia, „Szen”.

Od Fu wrócił Omar. Jego twarz jaśniała, a oczy błyszczały z radości. Stanął przede mną i spytał:

— Widzisz coś, sahib?

Potrząsnął przy tym głową, abym mógł zauważyć, co miał na myśli.

— Ach, te chwasty na twoim fezie? — spytałem zdumiony.

— Tak — przytaknął.

— Skąd je masz? Przedtem ich nie było.

— Fu mi je podarował. Nawet własnymi rękoma je tam umieścił. Te chwasty wykonano z dwóch orzechów: batelu i areki. Albo może z areki i betelu. Albo może obydwa nazywają się areka lub betel. Już sam nie wiem, bo tyle mi naopowiadał, czego nie chciałem zapomnieć, Coś w tym jest.

— Znak?

— Tak, a ten znak nazywa się Szen. To ani kobieta ani dziewczyna, lecz wspólnota wszystkich ludzi, którzy chcieliby doprowadzić kiedyś do powszechnego pokoju. Fu mi to wszystko wyjaśnił. A ja na to coś odpowiedziałem, z czego on bardzo się cieszył.

— Co takiego?

— To było tak: każdy człowiek dąży do szczęścia, a to jest fałszywa. Każdy człowiek powinien sprawiać szczęście i to jest właściwie. A ponieważ do tej pory każdy żąda szczęścia dla siebie, na ziemi nie może ono zapanować. Z tego wynika, że musimy wejść na właściwą drogę. Jak to zrobić, uczy nas „Szen”. To prawda, sahib?

— Prawda. Sam to wymyśliłeś?

— Tak i Fu przyznał mi rację. Otworzył jakąś szafę, w której było wiele orzechów areki, wszelkiej maści, wielkości i kształtu i dał mi te dwa umocowując je na moim fezie. Wyjaśnił mi przy tym wiele rzeczy i wszystkie zrozumiałem. Teraz jeszcze nic nie powiem, bo najpierw musi to we mnie dojrzeć. A gdy to się stanie, będziesz ze mnie naprawdę dumny. Gdy wychodziłem od niego, polecił mi przekazać tobie, że za pół godziny będzie wan–fan. Przetłumaczę ci to. To słowo oznacza tyle, co kolacja. Co dostaniecie, tego nie wiem. Ja będę jadł na dole, z pisarzem „Szen”, a dzisiaj dają: korzenie lilii wodnych, kiełki bambusowe i raki, następnie kaczki z nasionami lotosu. Idę już. Aha, miałem jeszcze powiedzieć, że nie musicie się przebierać do kolacji, bo jesteście u siebie w domu, tak powiedział Fu.

Gubernator roześmiał się serdecznie i udał się do swojego pokoju, aby mimo wszystko poprawić w swoim stroju parę szczegółów. Zrobiłem to samo, a potem zeszliśmy do stołu.

Do stołu? Właściwie nie! Czekający na nas służący zaprowadzili nas nie do jadalni, lecz na tyły domu, do ogrodu zgodnie z życzeniem Nin. I tutaj spotkałem kobietę, której muszę poświęcić nieco uwagi.

Ten, kto czytał moje książki, zna moją przyjaciółkę Marah Durimeh, liczącą ponad sto lat Kurdyjkę, ideał człowieczeństwa. Dokładnie tak wyglądała owa chińska matrona, ciemna, poważna, z twarzą pooraną głębokimi zmarszczkami, lecz niesłychanie dobrą, z błyszczącymi oczami i igrającymi wokół ust uśmiechem, jedynym na świecie: uśmiechem prawdziwej dobroci. Siedziała tam otoczona pachnącymi różami i z upiętymi na kształt skrzydeł motyli, białymi włosami.

Była to matka Fu, najstarsza z rodu. Po jej lewej stronie jego żona, po prawej córka, siostra Tsi. Zaproszonym był jeszcze Fang i paru innych miejscowych notabli. Ostatnie nadeszła Mary Waller, która do tej poty czuwała przy ojcu. To, co zobaczyłem przeczyło europejskiemu poglądowi, według którego chińskie kobiety zajmują pożałowania godne stanowisko w społeczeństwie. Przeciwnie, nie można im było okazać większego szacunku i uwagi niż tu. Nie siedzieliśmy osobno, kobiety przy swoim, mężczyźni przy swoim stoliku i nie mieliśmy każdy swojego osobnego służącego. Jedliśmy tak, jak w Europie spożywa się kolację z dobrymi znajomymi. Tylko stroje i potrawy były inne.

Zanim usiedliśmy do stołu, powiedziałem Fu, że chciałbym zająć miejsce koło jego matki. Uścisnął mi z wdzięcznością dłoń i zaprowadził do niej. Mówiąc prawdę zjedliśmy bardzo mało, ale za to tak chętnie i pilnie obsługiwaliśmy się wzajem, że wkrótce staliśmy się zażyłymi znajomymi. Po kolacji zostałem z nią i innymi damami, podczas gdy panowie udali się na spacer po ogrodzie, aby porozmawiać o męskich sprawach. Spytałem Maty o samopoczucie ojca.

— Czuje się świetnie — odpowiedziała. — Teraz śpi, mam wrażenie, jakby także duchowo znalazł się w nowym otoczeniu. Podróż do tego gościnnego domu nie wyczerpała go. Gdy poprawiałam mu poduszki, spojrzał wkoło jakby czegoś szukając po czym rzekł ze zdumieniem: chłopak nazwiskiem Waller gdzieś przepadł. Kto przyjdzie na jego miejsce? Ktoś przecież musi przyjść”!

— Naprawdę? — spytałem prędko. — Powiedział te słowa?

— Tak — potwierdziła. — Dlaczego pan się tak zdziwił?

— Proszę mi najpierw powiedzieć, czy tylko to pani słyszała, czy powiedział także coś innego?

— Z początku tylko to. Potem przez parę godzin leżał zupełnie cicho. Od czasu do czasu poruszał tylko ustami. A potem wielokrotnie wymówił słowo: Bóg i człowiek. Wydawało się, że zastanawia się przy tym nad czymś głęboko, a po dłuższym czasie podjął grę słów na nowo, tym razem z trzema innymi słowami: miłość, egoizm, człowieczeństwo.

— Naprawdę? I pani mówi to tak spokojnie! Nie czuje pani, co to oznacza?

— Nie, Potem usłyszałam, jak dwu — czy trzykrotnie powtarzał słowo „Szen”, a potem zasnął, a ja przyszłam na kolację.

— A więc Fang i Tsi nic jeszcze o tym nie wiedzą?

— Jeszcze nie. Ale pan jest taki wzburzony, napawa mnie pan lękiem!

— Lękiem? Przeciwnie, jestem bardzo szczęśliwy po tym, co mi pani powiedziała. Proszę prędko pójść ze mną do lekarzy. Nie wolno nam ani chwili dłużej zatajać tego przed nimi. Panie nam wybaczą!

Udaliśmy się na poszukiwania. Już po krótkiej chwili ujrzeliśmy Tsi stojącego przy jakiejś szczególnej roślinie. Spojrzawszy na nas uśmiechnął się, a widząc nasz pośpiech i spytał o jego przyczynę.

— Przypomina pan sobie jeszcze o tej alegorii kombinezonu nurka? — spytałem.

— Tak — kiwnął głową.

— Mister Waller stał się opuszczonym kombinezonem. Jeśli będziemy go bacznie obserwować, to może zauważymy, jak pojawi się nowy nurek.

— Rzeczywiście tak się i wyraziłem.

— No więc, ten nowy nurek się pojawił. Sądzę, że nie zajmuje się algami i wodorostami, lecz ujrzymy coś wyższego i wznioślejszego. Przypuszczam, że największe i najpiękniejsze perły z samej głębi.

Na twarzy Tsi pojawił się poważny wyraz, spojrzał na mnie uważnie i powiedział:

— Panie, kim pan właściwie jest? Już od dłuższego czasu nie mogę sobie z tym poradzić. Mianowicie od czasu, jak pan przełożył ten malajski wiersz. Użył pan tam barw, jakie tylko twórca „Zanieście swoją Ewangelię ma na swojej palecie. Przyznaję uczciwie, że obserwuję pana po kryjomu. A teraz użył pan paraboli o kombinezonie nurka w taki sposób, jakby pochodziła od pana, nie ode mnie. Czy naprawdę nazywa się pan tak, jak się nam przedstawił?

— Tak, ja także pana proszę, niech pan przyzna uczciwie! — przyłączyła się Mary. — Bo gdy wtedy w Oleh–leh przy okazji tego wielkiego zakładu powiedziano, że pan pisze książki, było to na pewno niecelowe i ktoś się wygadał, a wyjaśnienia jakie po tym nastąpiły były dosyć mętne. Niech pan nie zapomina, że pan sam się chowa przed nami!

— No, niech będzie; kiedyś musiało to wyjść na jaw! — westchnąłem — Wówczas, gdy zobaczyliśmy się po raz pierwszy na górze Dżebel Mokattan, rozmawiała pani o mnie ze swoim ojcem, a on bardzo się gniewał o pani stosunek do mojej osoby.

— Gniewał? — przerwała mi. — O stosunek do pana? Przecież taki wcale wtedy nie istniał.

— A jakże! Nie znaliśmy się osobiście, lecz pani była czytelniczką mych książek. On był temu przeciwny i z tego powodu aż do dzisiaj, z pomocą Johna Raffleya i jego wuja, zdołałem ukryć swoje prawdziwe nazwisko. Ale teraz trudno, zdradzę pani, skąd pani miała po urywku mój wiersz Zanieście swoją ewangelię”.

— A jednak! — wykrzyknął Tsi. — Tak myślałem!

— Zgadł pan! Proszę za mną!

Wziąłem ich oboje pod ręce i spacerując opowiedziałem im wszystko. Streszczałem się jak tylko mogłem i gdy skończyłem, wyjąłem swoje ręce spod ich ramion i połączyłem ich dłonie mówiąc:

— Tak, oto moja spowiedź. Proszę o wybaczenie i niniejszym znikam.

Przy ostatnich słowach odwróciłem się i pospieszyłem w przeciwną stronę, chociaż krzyczeli za mną, że właśnie teraz moim obowiązkiem jest zostać z nimi.

O reszcie tego wieczora mogę tylko tyle powiedzieć, że przed pójściem spać odwiedził mnie Tsi. Zakomunikował, że Waller, odkąd przed wieczorem zamknął oczy, leży tak do tej pory pogrążony w głębokim, zdrowym śnie.

Siedzieliśmy ze sobą długo, w większej niż kiedykolwiek, zażyłości.



Raffley–Castle


Następnego dnia, wypiwszy wspólnie poranną herbatę, wyruszyliśmy do Raffley–Castle. Mieliśmy jechać konno z wybrzeża. Tylko dla Wallera podstawiono lektykę, ponieważ chińskie damy zostały w domu, a Mar), jedyna kobieta wśród nas, wolała także jechać konno. Na ląd stały przypłynęliśmy obszernymi łodziami. Waller przespał spokojnie całą noc i nie obudził się nawet wtedy, gdy przenosiliśmy go z łóżka do lektyki, z niej do łodzi i potem z powrotem do lektyki. Nie wzbudzało to w nas żadnych złych podejrzeń, przeciwnie, byliśmy bardzo zadowoleni z takiego stanu rzeczy.

Gdy dosiedliśmy koni, nikt nie był z tego powodu szczęśliwszy niż Sejjid Omar. Wskoczył natychmiast na przeznaczonego mu konia, aby pokazać, że niczego nie zapomniał. Aby jednak nie próbował szarżować, zwróciłem mu uwagę, że od chińskiego konia nie może oczekiwać arabskich sztuczek. Otrzymaliśmy mandżurskie stępaki o ciemnobrązowej maści, które Chińczycy uważają za najwytworniejsze, i nie wolno nam było jechać wyprostowanym, lecz, w krótkich strzemionach, z wysoko uniesionymi podciągniętymi kolanami. Poczciwy Omar ujrzawszy tę komiczną pozycję, potrząsnął tylko głową zatrzymując jednak dla siebie to, co sobie pomyślał, tak bardzo chciał się okazywać uprzejmym.

Wczoraj prosiłem Fu i gubernatora, aby niczym nie zdradzali się przed Mary, by nie zepsuć jej wieczoru i zapewnić spokojny sen. Ale teraz nadszedł czas, by dać sygnał o owym „Robercie Wallerze, zwanym Dilke” i postarałem się, abyśmy przez chwilę pobyli w czasie jazdy sam na sam.

Poranek był chłodny, a niebo pochmurne. Lecz po pewnym czasie podniósł się lekki wiaterek, który poprzerywał miejscami chmurną zasłonę.

Właśnie jechaliśmy między polami kauliangu, które bogato obrodziły, gdy nagle spomiędzy chmur wyjrzało słońce. Wiązka promieni, silna jak z latarni, padła na góry, dokładnie tam, gdzie leżał cel naszej podróży i wtem rozbłysnął krzyż.

Jak na komendę wszyscy wstrzymaliśmy konie. Oczy wszystkich skierowały się w górę, skąd padało na nas diamentowe światło. Rozległy się okrzyki zachwytu. Nie zauważyliśmy, że tragarze za nami także się zatrzymali i opuścili na ziemię lektykę. Była odkryta i tylko w miejscu, gdzie leżała głowa zawieszono małą zasłonę. Waller już nie spał. Byłem jedynym spośród nas, który zwrócił na to uwagę, bo lektykę postawiono zaraz koło mojego konia.

Chory otworzył oczy. Jego, wynurzający się z otchłani nieświadomości, wzrok ze zdumieniem padł na ten wspaniały widok. Wydawało się, że nie dostrzega nikogo z nas! Wyprostował się, wyciągnął obie ręce i otwarł usta, jakby chciał coś powiedzieć. Ale nie padło żadne słowo. Zabrzmiał tylko przeraźliwy krzyk, krzyk rozkoszy. Potem padł na wznak, zamknął oczy i złożył ręce. Na jego twarzy pojawił się szczęśliwy uśmiech. Okrzyk zwrócił uwagę innych. Skinąłem ręką, aby mu nie przeszkadzać i krótka chwila, którą poświęciliśmy na podziwianie krzyża, minęła. Ruszyliśmy w dalszą drogę.

To właśnie wydarzenie pozwoliło mi zbliżyć się do Mary. Chciała widzieć, co spowodowało krzyk jej ojca. Wyjaśniłem jej pokrótce i uznałem, że najlepiej będzie, jeśli zrezygnuję z wszelkich wstępów i bez ogródek spytałem, ją czy znane jej jest nazwisko Dilke. Odpowiedziała spokojnie, ale ze smutnym uśmiechem:

— Dziękuję serdecznie, że chciał mi pan tego oszczędzić. Ale już wiem o wszystkim. Fu tak bardzo kocha swoich bliskich, że ze wszystkiego im się zwierza. Panie dowiedziały się od niego tego, co na razie powinno było zostać tajemnicą. A ponieważ mają inne zdanie na temat siły kobiecej duszy niż moi męscy przyjaciele, zakomunikowały mi wszystko i opisały mi tutejsze stosunki tak szczegółowo, że uspokoiły mnie nieco.

— Niesłychanie się z tego cieszę, miss Mary. Tak więc porzućmy ten temat!

— O nie! Ani mi to przez myśl nie przeszło, jeśli chodzi o pana. Muszę panu powiedzieć, jakim ciemnym punktem dla nas jest Robert Waller, zwany Dilke. Jest synem brata mojego ojca, który wychował go na misjonarza, ponieważ ten zawód jest w naszej rodzinie dziedziczny. Jego matka, moja ciotka, była z domu Dilke i…

— I dlatego każe się teraz nazywać tym nazwiskiem — przerwałem jej. — Widzi pani: chmura znika. I teraz krzyż ukaże się na nowo. Proszę, zachowajmy sobie tego Dilke, jeśli w ogóle musimy o nim mówić, na później! Jest takie piękne przedpołudnie. Niech nic nam go nie zepsuje! Spróbujemy jechać prędzej.

— Chętnie. Ale co z lektyką?

— Bez trudu nas dogoni.

— Dobrze. Niech Tsi przy niej zostanie. Poproszę go o to. Młody lekarz zgodził się chętnie, a my puściliśmy się galopem,

do którego dołączyli się wszyscy ,i inni. Prędka jazda podnieciła zarówno jeźdźców jak i konie. Nie zwolniliśmy więc aż do chwili, gdy dotarliśmy do miejsca, gdzie czekało na nas drugie śniadanie. Było ono zasługą Fu.

Śniadanie miało miejsce w małym domku w cienistym lesie, w miejscu, gdzie rozchodzą się drogi prowadzące do Szen–Fu i do Raffley–Castle. Zsiedliśmy z koni i rozłożyliśmy się pod drzewami. Żona właściciela domku ustroiła miejsce kwiatami. Chinka jest wyjątkową przyjaciółką kwiatów. Żadnego swego stroju nie uzna za doskonały, dopóki nie przystroi go kwiatami i każdego „szacownego” gościa musi nimi przywitać. Waller, który stał się naszym wiecznym kłopotem, zgotował nam tym razem nieoczekiwanie taką radość, którą jestem w stanie wyrazić jednym tylko słowem niewypowiedzianą. W porze, gdy powinni się byli zjawić tragarze z lektyką, przybył pędem, sam Tsi i, zanim jeszcze zdążył zsiąść z konia, zawołał do nas promieniejąc z radości:

— Muszę was przygotować, abyście nie okazali zdenerwowania. Cieszcie się z całego serca, ale nie okazujcie wzruszenia! Mister Waller przebudził się! Nie od razu to zauważyłem, ale… uwaga! Już nadjeżdża!

Lektykę dźwigało czterech kulisów, po dwóch na zmianę. Jakie było nasze zdziwienie, gdy ujrzeliśmy, że misjonarz siedzi wyprostowany, mocno i nie podpierając się, jak ktoś, kto nie ma pojęcia o swej długiej, wyniszczającej chorobie. Spojrzał na nas jasnymi oczami, sprawdzając co to za jedni. Dojrzawszy swoją córkę skinął jej radośnie dłonią i zawołał:

— Mary, tają! Pomóż mi wyleźć z tej lektyki! Tak chętnie usiadłbym na trawie… tam, koło tych kwiatów!

Zebrała wszystkie siły, aby nie wybuchnąć szlochem i pośpieszyła ku niemu. Uklękła obok ojca i ujęła jego dłonie.

— Moje dziecko, moje kochane, dobre dziecko! — powiedział — Matka cię pozdrawia, tylko nie wiem, gdzie ją spotkałem! — potem spojrzał na nas. — Mister Fu! — uśmiechnął się przyjaźnie kiwając głową. — Z Kairu i spod piramid! Właśnie widziałem także mister Tsi. O tam jest! Hm! Gdzie później z nim rozmawiałem? Bardzo często, bardzo często! — w końcu jego wzrok padł na mnie. — Pan także? — spytał od razu mnie poznając. — Co za wieczór, u pana, w Menahause! Ale, ale potem było coś znowu… gdzie indziej… dał mi pan coś…do picia! Nie, nie chcę wychodzić z lektyki! Znowu jestem zmęczony! Położę się!

Położył się i zamknął oczy. Było to objawienie nowo przebudzonych sił życiowych jak zwykliśmy to nazywać. Język ludowy ma zawsze tak trafne określenia. Owe siły życiowe otwarły mu oczy raz jeszcze. Spojrzał w górę, jakby w poszukiwaniu czegoś, tam, gdzie spoza wierzchołków drzew przebijały nieśmiało skrawki błękitu.

— Krzyż! — powiedział — Gdzie on jest? Widziałem go tak błyszczącego! On jest prawdziwy! — i zamykając oczy dodał tak samo głośno, ale jakby tylko do siebie: — Prawdziwa wiara błyszczy dla najbardziej oddalonych oczu… lecz z bliska ten blask zamienia się w spokojne, ciepłe światło człowieczeństwa!

Ponieważ domek na rozstaju dróg stanowi ważny punkt tutejszej komunikacji, jego gospodarz musi zostać dokładnie poinformowany o planach na następny dzień. Gdy Fu to uczynił, zebraliśmy się do drogi i pojechaliśmy dalej. Do tej pory podłoże wznosiło się stale, lecz łagodnie teraz jednak zauważyliśmy wyraźnie, że zaczęła się stromizna. Od czasu do czasu pojawiał się wapień z wyraźnie się odznaczającymi śladami erozji. Miejscami zamiast niego widać było sterczące z ziemi czubki kolumn z bazaltu, a wszędzie rosły krzewy o delikatnych listkach lub kwiatach, które, jak przystało w kochającym kwiaty kraju zdobiły i upiększały kamienie.

Jak okiem sięgnąć w polach ciężko pracowali ludzie. Najwięcej było ich w rowach odpływowych i zauważyłem, że nawadnianie w tym egzotycznym kraju było doprowadzone do perfekcji. Ruch na drodze był ożywiony. Każdy, kogo napotkaliśmy pozdrawiał nas przyjaźnie. Nikt się za nami nie oglądał i nikt się nie zatrzymywał, aby się przypatrzeć niecodziennym jeźdźcom. Im bliżej gór, tym bardziej zanikał blask krzyża. Przestawał świecić. Zauważyliśmy, że pomiędzy krzyżującymi się ramionami były puste przestrzenie, które w miarę ubywania drogi stawały się coraz wyraźniejsze stanowiąc kontrast do jasnych miejsc. Krótko mówiąc to co z daleka sprawiało niesamowite wrażenie, z bliska stawało się przyziemne, choć z pewnością niezwykłe. W końcu dało się rozróżnić pojedyncze zabudowania. Wzrok, naszego starego, drogiego wujaszka utkwiony był nieodparcie w jasną, biel marmurów, kontrastujących z soczystą zielenią.

— Z początku oślepiało mnie, — powiedział — a teraz działa tak łagodnie i kojąco na moje stare oczy. Mister Waller miał rację. Rozumie mnie, pan?

— Tak.

— A, co mam na myśli?

— Spokojne, ciepłe światło człowieczeństwa — o tym mówił.

— Tak, w rzeczy samej. My Europejczycy zbytnio się staramy błyszczeć jak najbardziej. Ale jak to jest z naszym niosącym pomoc, ratunek światłem w domu? Tutaj, na tej górze krzyż zamienił się w symbol działań fizycznych, duchowych i obyczajowych. Widać wyraźnie, jak działania te wznoszą się od leżących w dole zabudowań gospodarczych aż na szczyt, gdzie kaplica stanowi ukoronowanie — marmurowej pracowitości obdarzając ją błogosławieństwem. A z tą pracowitością krzyżuje się budująca domy miłość do ludzi, którą najpierw musimy poznać, zanim odważymy się twierdzić, że my na Zachodzie bardziej ich kochamy niż mieszkańcy Wschodu. — Co jest Charley? Dlaczego pan tak na mnie patrzy? Z takim podziwem?

— Skąd u pana nagle taki język, sir? Skąd ten sposób wyrażania tak niezwykłych myśli? — spytałem.

— To pan nie wie? Stąd, że przebywam teraz z prawdziwymi ludźmi. Zaczęło się to od poznania Sejjida Omara. Charley, dzisiaj rano, zanim pan opuścił swój pokój, wybrałem się na poranny spacer i natknąłem się na Tsi, który pokazał mi parę rzeczy. Między innymi dwutomowe dzieło traktujące o Chinach, napisane przez jakiegoś Europejczyka założyciela jakiegoś pisma i właściciela dużej ilości orderów. I co ten człowiek pisze o Chińczykach? Że są ludożercami! Największe ich przysmaki to serca i wątroby ludzkie, które wycina się z żyjącego jeszcze ciała. Przy tym ten sam twórca, uważa, że Chińczycy mają wrodzony wstręt do sekcji zwłok, tak że nie pozwalają nawet na amputację żadnego z członków ponieważ sprzeciwia się to przepisom ich religii. Dzieło to ma być owocem dwudziestoletnich studiów. Mówię panu: gdybym jak dawniej żywił rezerwę do Azjatów, to przeczytanie tego dzieła wyleczyłoby mnie natychmiast. Pokazuje ono bowiem, jak lekkomyślnie i bezmyślnie Europejczyk ten feruje wyroki na temat innych narodów i za jakich głupców uznają nas, nasi drodzy bracia, że sobie pozwolili na etnologiczną swawolę zaludnienia naszej geograficznej wiedzy ludożercami z Chin. I to zostało wydrukowane! Nawet u nas w Anglii! W Niemczech prawdopodobnie także. Odrzućmy to i weźmy się za coś innego! Co to za potężne drzewa widoczne tu i ówdzie? Muszą mieć z pewnością ponad tysiąc lat.

— To gingo, rzeczywiście prastare. Je się środek ich orzechów.

— A te giganty tworzące prawdziwy las?

— Chińskie jodły o niezwykle szerokim zastosowaniu. Pasują do tego podłoża: kamienne słupy wyniesione prawie z wnętrza ziemi, a na nich te tryskające siłą, olbrzymie drzewa prastare jak przodkowie tych, którzy dzisiaj pod nimi chodzą. Proszę spojrzeć w górę, a będzie miał pan uczucie, że wyrasta się wraz z nimi z ich najgłębszego wnętrza. To co zostaje wyniesione z tego wnętrza, ma tam wysoko do uniesienia tak samo potężne istoty, w cieniu których myśli mniejszych stworzeń będą się przechadzać przez tysiące lat.

Z naprzeciwka zbliżał się do nas jakiś jeździec. Był to John Raffley. Teren, na którym się teraz znajdowaliśmy, należał do niego więc uznał, że jako gospodarz musi nas powitać. Wiedział już czego wczoraj dowiedzieliśmy się o fan–fan, ponieważ Fu zawiadomił go telefonicznie i przekazał także, w jaki sposób wystąpić przeciw nim. Był więc poinformowany, że Wielki dzień Szen nie odbędzie się jutro. Lecz mimo to poczyniono przygotowania i wszędzie, gdzie przejeżdżaliśmy widzieliśmy domy przystrojone flagami, wieńcami i kwiatami.

Raffley–Castle składał się z osady, zbudowanej całkowicie od początku, i właściwego zamku. Zabudowania gospodarcze zamku znajdowały się u podnóża góry. Odgrodzone były półkolem ogrodów, za którymi leżały domostwa. Za nimi z kolei ciągnęły się najpierw pola, następnie soczyście zielone, dobrze nawodnione łąki i wreszcie wysoki, uroczyście cichy las jodłowy. Właśnie przez niego przejeżdżaliśmy, gdy gubernator wydał okrzyk najwyższego zdumienia.

— Raffley–Castle! Dokładnie jak mój kochany, jedyny w swoim rodzaju Raffley–Castle! — radował się. — I to jeszcze piękniejszy niż w Starej Anglii! Jakby szkocka pani zamku przemieniła się we wschodnią wróżkę. Nie szary, jak w domu, lecz kwitnąco biały jak świeżo spadły śnieg. Nie brakuje żadnego kąta, wykuszu czy wieżyczki. Są wszystkie drzwi, wszystkie okna, wszystkie kominy, nawet wszystkie chorągiewki na dachu! John, John niech pan tu podejdzie, muszę pana ucałować!

Podjechał, przycisnął swego konia do konia bratanka, przyciągnął go do siebie i dał mu coś, co brzmiało cokolwiek za mocno, jak na delikatne określenie pocałunek. John także, wydawał się być mojego zdania, ponieważ z miejsca oddał mu tak samo głośnego całusa. Poza tym wuj miał rację. Widok tego marmurowego zamku był jedyny w swoim rodzaju, a ponieważ pozostałe budynki zbudowane były w innym, można by niemal powiedzieć, kontrastującym z nim stylu. Między ich podwalinami, a właściwą budowlą, były zachowane chińskie proporcje. Lecz dachy nie posiadały zwykłej, wyrazistej ociężałości, stanowiły wprawdzie ochronę, ale były delikatniejsze.

Zbliżaliśmy się do wsi jadąc między polami i łąkami. Jej mieszkańcy wiedzieli o naszym przyjeździe, ale nie wylegli na ulicę, nie wykrzykiwali i nie gapili się na nas.

Jak zadbane, jak czyste były wokół, zarówno domy jak i ludzie! Nie drogach nie widać było śladu brudu. Ulica była wybrukowana i zadbana. Wiodła ze wsi do zabudowań gospodarskich, a potem wygodnymi zakosami aż na samą górę. Każdy załom ujawniał nowy, piękniejszy widok. Wspinaliśmy się cały czas pod górę mijając po drodze oślepiająco białe budynki, które z daleka tworzyły podstawę, a wreszcie dotarliśmy do właściwego zamku, do którego bramy prowadził most rozpięty nad szerokim wąwozem, wypełnionym spadającą wodą.

— Tędy jedzie się na pierwszy dziedziniec, używany przez pachołków i konie — powiedział gubernator. — Po nim następuje drugi, na którym odbywały się turnieje. A naprzeciwko tych szerokich schodów znajduje się ośmiokątna studnia.

Zeskoczył z konia, oddał go w ręce mijającego nas służącego i prędko przeszedł przez frontowy dziedziniec. Reszta uczyniła to samo, a on tymczasem zniknął już za drugą bramą. Gdy i ja do niej dotarłem, ujrzałem go stojącego obok studni.

— To cudowne, Charley! — zawołał do mnie. — Dokładnie taka sama, ze wszystkimi ośmioma kątami! A gdy teraz pójdę tymi schodami, to dotrę prosto do…

— Prosto do mnie, drogi wuju! — rozległ się z góry kobiecy głos, gdzie nad drzwiami znajdował się kamienny balkon z ażurową balustradą. Stała na nim Nin, w białej sukni, z różą we włosach i małym bukiecikiem fiołków przypiętym do piersi, dokładnie taka sama, jak wówczas, gdy w Ocami szła do swojego pokoju.

— Nin! Kochanie! Zgadza się, bo właśnie chciałem powiedzieć, że dojdę prosto do władczyni tego zamku i… uważajcie! Zaraz to nastąpi.

Ruszył pędem na schody. Ujrzałem go dopiero przy obiedzie. Jeśli o mnie chodzi, to dostałem salon i komnatę do spania, skąd miałem przepyszny widok na zachód i południe aż po samo morze. Sejjid mieszkał obok. Musieliśmy przygotować się na dłuższy pobyt i dlatego przysłano nam z jachtu nasze bagaże. Obiad odbył się bez pani zamku. John poprosił w jej imieniu o wybaczenie, ale zatrzymała ją praca, którą koniecznie należało zakończyć. Jaką pracę miał na myśli, zobaczyliśmy po obiedzie, gdy oprowadzał nas po zamku. Zgromadziliśmy się wszyscy oprócz Wallera, który ocknął się na parę minut przy przyjeździe, ale potem znowu zasnął. Jednak, gdy mówię, że John nas oprowadzał nie do końca jest to prawdą, ponieważ tym, który szedł przodem otwierając drzwi i tłumacząc, czemu służy jaki pokój, był sam gubernator. Sprawiało mu bowiem widoczną przyjemność pokazywanie nam, że tutejszy zamek całkowicie przypomina pierwowzór, przynajmniej pod względem ilości pomieszczeń i ich przeznaczenia. Gdy mówił nam, jaki teraz ujrzymy pokój i gdy zgadzało się to z rzeczywistością, był niesamowicie dumny, że wiedział to już wcześniej. Także wtedy, gdy usiłował otworzyć wielkie ciemne drzwi z tkwiącym w nich starożytnym, ogromnym kluczem.

— To główne pomieszczenie naszego zamku — powiedział, używając słowa „nasz”, jakby to było oczywiste — sala przodków. W domu jest tak przepełniona obrazami, że będziemy musieli ją, powiększyć. Ale tutaj sam jestem ciekaw, co powieszono na ścianach. Znajdujemy się przecież w kraju o niezwykłym kulcie przodków, ale w Chinach niemożliwym jest by wiedziano, jak wygląda autentyczny Raffley.

— Och! — sprzeciwił się jego .bratanek.

Klucz zaskrzypiał w zamku i drzwi się otwarły. I co — wisiały tam, te same obrazy i dokładnie tej samej wielkości co, w Anglii oczywiście nie olejne i kolorowe lecz narysowane tylko czarną i białą kredą. A na długim, stojącym na środku stole leżały fotografie, które John przywiózł ze sobą z Anglii na wzór dla chińskich artystów. Malarze Państwa środka są znani ze swej niezrównanej umiejętności jeśli chodzi o dokładność kopii.

Z początku gubernator zamarł ze zdumienia. Bez słowa szedł od obrazu do obrazu, bez przerwy potrząsając głową. Lecz gdy doszedł do ostatniego, nie mógł się powstrzymać od głośnego okrzyku zdziwienia, tak że wszyscy tam podbiegliśmy. Był to jego własny, znakomicie oddający podobieństwo portret. W pobliżu, oparta o ścianę stała wąska, wysoka drabina. Wuj wskazując na nią powiedział:

— Teraz rozumiem. Ten obraz był gotowy, brakowało tylko twarzy. Musiano poczekać na mój przyjazd, aby Nin mnie zobaczyła. Zwróciłem uwagę na to, gdy po raz pierwszy ze mną rozmawiała. Badała moją twarz, każdy jej rys. A potem przyjechała tutaj wcześniej, aby dokończyć dzieła. Nie zdążyła tego zrobić przed obiadem i dlatego nie zeszła do stołu. Mam rację, John?

— Nie i zarazem tak, drogi wuju, — odrzekł bratanek, — Pański portret jest gotowy od dawna, także został skopiowany z fotografii. Ale inny był do skończenia, także z pańskiej fotografii i to własną ręką owego „ducha”, którego pan się…

— Milczeć, milczeć! — przerwał mu starzec czerwieniąc się nagle — Proszę mnie nie ośmieszać! Jeszcze ją za to przeproszę.

— Proszę to zrobić! Pan ma przeprosić ją tylko za tego jednego ducha — za siebie, a ja niestety za wszystkie, które tu wiszą. I ona wybaczy mi te cienie, te mary w czarnej kredzie, z których żadna nie chciała słyszeć o niej ani słowa. Ona zrobiła jeszcze więcej. Przypatrzcie się im, tym niegdyś z krwi i kości ziemskim duchom! Tu wiszą martwe. Czy rzeczywiście były tym, co widzicie tutaj na obrazach? To maski, które pokazujemy na zewnątrz, ponieważ jesteśmy zbyt krótkowzroczni, aby odkryć prawdę, Ja także byłem takim głupcem, który wierzył maskom do czasu, gdy Nin weszła do tej kostnicy i chwyciwszy moją dłoń pokazała mi, że martwi żyją. Panu także chce to pokazać. Otwórzcie!

— Otworzyć? Kogo? Co?

— Siebie samego!

— Mnie? Mnie samego?

— Oczywiście! Kto chce przejrzeć swą własna maskę i poznać samego siebie, musi spróbować się dowiedzieć, co za nią tkwi.

Wskazał ręką na portret. Podążając za jego ruchem zauważyliśmy na ramie przycisk, a po przeciwnej jego stronie dwa zawiasy. Portret stanowił drzwi. Gubernator otworzył je. Do mrocznego pokoju wpadły masy światła i powietrza. Wyszedł na zewnątrz, a my za nim. I co ujrzeliśmy?

Znajdowaliśmy się w innej sali, identycznej z poprzednią pod względem wielkości i kształtu. Nie brakowało nawet wielkiego stołu. Lecz na tym stole nie leżały fotografie, lecz książka, prastara, słynna Ming–Czing, Księga życia. Była otwarta i dużymi, widocznymi już z daleka literami było napisane:Zdejmują swe suknie, a potem przychodzą!

Kogo dotyczyły te słowa, ukazywał olbrzymi obraz zakrywający całą przeciwległą ścianę z potężnymi oknami. Zaczynał się w prawym rogu, gdzie namalowane były schody prowadzące w dół do rodzinnego grobowca. Drzwi te byty otwarte i teraz płynął z nich strumień ludzi, którzy w dole zdjęli swe suknie–ciała i wychodzili na światło, strumień przodków, mężczyzn i kobiet z rodziny Raffley’a o uduchowionych twarzach.

Malowidło ukazywało ich, jak po części radośnie, po części z ociąganiem, lecz wszyscy razem posłuszni wezwaniu zmartwychwstania szli wzdłuż ściany sali, by w końcu przekroczyć znajdującą się z lewej strony otwartą furtkę i wyjść na zewnątrz, do ogrodu, do światła, do życia.

Nin, mistrzyni, która tego wszystkiego dokonała uniosła właśnie, gdy weszliśmy dłoń z pędzlem. Skończyła. A więc to była ta praca, z powodu której nie mogła zejść do stołu!

Gdybym był artystą, to nabrałbym teraz atramentu do pełna, aby słowami wyrażającymi najwyższy zachwyt opisać nieznane dzieło Nin i ją samą. Czuję bowiem wyraźnie, że moim obowiązkiem byłoby przedstawić piękną panią Raffley–Castle aż po najdrobniejszy loczek na karku. Ale niestety artystą nie jestem. Muszę jeszcze dodać, że wszyscy staliśmy w milczeniu. Nikt nie znalazł wyrazu dla tego, co odczuwał. Jakby przyciągany tą samą siłą, która te dusze prowadziła w stronę jasnego życia, tak ja kroczyłem aż do samych drzwi, a potem jeszcze dalej, do ogrodu, aż na sam jego kraniec, gdzie gruby mur zabezpieczał przed upadkiem w przepaść. Stałem tak — ja nędzarz wśród ludzi, którzy opisali wszystkich swych przodków. Ich bogactwo było ogromne, a na dodatek posiadają wszelkie boskie dary, jakie istnieją na ziemi: talent, ba geniusz nawet!

Wtem usłyszałem lekkie kroki zbliżające się w moją stronę. Odwróciłem się. Za mną stała Nin! Patrzyła na mnie dziwnie melancholijnymi oczami. Nigdy potem nie spotkałem się z takim spojrzeniem. Ująłem jej drobne dłonie i uśmiechnąłem się zachęcająco. Nie mogłem wykrztusić ani słowa.

— Czy mogę? — spytała cicho.

— Śmiało! — dodałem jej otuchy.

— Czy my rzeczywiście mamy takie same prawa, jak ciągle powtarza mi John? Także my, Azjaci?

Poczułem szalony gniew. Taka wspaniała i tak onieśmielona idiotycznymi uprzedzeniami. Opanowałem się jednak i powiedziałem spokojnie:

— Gdzie jest napisane, jakiego koloru skórę miał człowiek w raju?

— Ja wiem — odrzekła z przekonaniem.

— Doprawdy? — spytałem.

— Tak. John dużo mi o panu opowiadał, sir. Nikogo tak nie lubi jak pana. Wspomniał pan raj, a ja go namalowałam. Chciałabym, aby pan go zobaczył i nikt panu w tym nie przeszkadzał. Czy zechce pan pójść ze mną, sir?

Uległem temu zaproszeniu aż nazbyt chętnie. Z ogrodu na górę prowadziły wąskie, ale wygodne schody. Wspięliśmy się nimi do nieco wyżej leżącego budynku, w którym znajdowało się to, co właśnie miałem obejrzeć. Przed nim, na stojącej pomiędzy dwoma wspaniałymi krzewami róż ławce siedział jakiś stary mężczyzna, który ujrzawszy nas wstał uprzejmie i się ukłonił. Musiałem dołożyć starań, aby ukryć swe zdziwienie, bo zdawało mi się, że rozpoznaję w nim owego malajskiego kapłana z Kota Radjah. Jego włosy były tak samo białe i tak samo drugie. Sylwetka i postura były także te same, twarz właściwie również i gdy Nin zaczęła z nim rozmawiać potwierdziła się stara reguła: gdy dwóch ludzi jest do siebie podobnych, ich głosy także są do siebie podobne. Krótko mówiąc, widok tego człowieka zdziwił mnie niepomiernie i gdy zostałem mu przedstawiony i dowiedziałem się, że jest to właśnie ów pastor Heartman polubiłem go od razu.

Wiedział wszystko o naszych wspólnych z Johnem przeżyciach. Usłyszawszy, że mam w spokoju i samotnie obejrzeć „Raj”, usunął się skromnie na bok robiąc nam dostęp do drzwi a potem zadeklarował swą chęć poprowadzenia mnie do kaplicy. Nin poprosiła, by wszedł z nami do środka i opowiedział mi legendę o raju utraconym.

Znaleźliśmy się w długim, czworokątnym pomieszczeniu ze szklanym dachem. Dłuższe jego boki były sobie równe, krótsze jednakże nie. Bok, w którym znajdowały się drzwi, był znacznie krótszy niż przeciwległy. Osiągnięta została przez to naturalna perspektywa. Na frontowej i tylnej ścianie posadzono grupy pięknych roślin tworzących coś w rodzaju oranżerii. Z przodu rośliny były bardzo wysokie, oplecione pędami bambusa sięgającymi aż pod sufit. Z tyłu roślinność była znacznie niższa, lecz także sięgała dachu ponieważ, ten był pochyły — Ulegało się przez to złudzeniu potocznemu, jak gdyby przed oczyma rozciągała się; dużo większa przestrzeń niż w rzeczywistości. Dłuższe boki zawieszone były cieniutkimi, jedwabnymi zasłonami.

Nin przeszła na tył i znikła między roślinami. Stał tam instrument, przypominający częściowo si, częściowo nangczin wielkości harfy i podobnym brzmieniu. Z przodu, przed gałązkami obsypanymi kwieciem stało parę miejsc do siedzenia. Pastor Heartman skinął na mnie, abym usiadł na jednym z nich. On sam cofnął się prawie aż pod same drzwi, skąd ciągnęły się w górę i na boki dwa druty. Służyły one do poruszania ciężarków przytrzymujących zasłony, teraz rozległ się akord, potem dołączyły następne. Nin dotknęła strun. Po chwili, zza gęstych zarośli pisangu rozległ się kojący głos duchownego:

— W kraju Ti opowiadają legendę o niebiańskim pochodzeniu. Ma wiele tysięcy lat i głosi, że gdy Bóg zstąpił na ziemię i stworzył ziemski raj, powiedział do swojej Szen: „Daruję ci tę krainę człowieczeństwa wraz z jego wszystkimi mieszkańcami. Tak długo, jak duch ludzki duch pozwoli się tobie prowadzić i jego działania będą wynikały z miłości, na ziemi panować będzie pokój i twoje królestwo nie zniknie z jej powierzchni. Zachowaj go!” — A kiedy szatan wymknął się z głębin i stworzył piekło, rzekł do swojej Hen, która jest uosobieniem egoizmu i nienawiści: Daruje ci tę krainę bezwzględności wraz z wszystkimi jego diabłami. Nie musisz się obawiać, nawet raju, ponieważ bez jego Szen duch ludzki jest także niczym innym jak tylko diabłem. Jeszcze do nas przyjdzie! Lecz uważaj, aby w twoim królestwie nikt nie śmiał mówić o miłości bliźniego! Mówią, że w przyszłości Szen zostanie zamordowana przed własną bramą. A wtedy sam Pan, zstąpi z nieba na ziemię w ludzkiej postaci, aby wskrzesić Szen i wszystko co żyje powrócić do stanu rajskiej szczęśliwości. Czas jego nadejścia zostanie zapowiedziany znakami, gdy tylko, jego posłańcy pojawią się tutaj w moim ziemskim piekle i odważą się prawić o miłości bliźniego. Zniszcz każdego, który to zrobi, bo inaczej sama zostaniesz zniszczona!

Podczas gdy pastor mówił, harfa nie odezwała się ani razu. Teraz zabrzmiał szereg akordów, aby za chwilę zniknąć, a pastor podjął opowieść:

— Duch ludzki wędrował po raju i poznawał jego rozkosze. Rósł przy tym coraz bardziej, aż stał się tak potężny, że w końcu mógł zajrzeć, gdy stanął przy bramie, do królestwa zła. Ukradkiem podglądał, jak rządzi Hen i bardzo mu się to spodobało. Była królową, najważniejszą osobę w piekle; a kim był on? To ona nadawała prawa. Sądziła, wymierzała kary, jakie jej się podobało i nigdy przedtem o nic nie pytała diabła. A on, jako władca swojego raju musiał służyć każdemu nędzarzowi i dawać się pouczać Szen w każdej chwili i wobec wszystkich i każdej okoliczności. Gdy tak o tym rozmyślał spoglądając tęsknie do sąsiedniego królestwa, dostrzegła go Hen podeszła do bramy, budząc w jego sercu zawiść. Uczyniło go — to jeszcze bardziej niespokojnym. Następnego dnia przyszedł znowu. Trzeciego otworzył już bramę i wyszedł do niej, aby pokazała mu szczęście w piekle. Od tego momentu potajemnie nauczała go, jak powinno się rządzić. To, co mówiła wcielał w życie w raju nie pytając się więcej o nic. Zobaczyła to Szen. Podążyła jego śladem i doszła do bramy, akurat w momencie, gdy była otwarta. Właśnie Hen chwyciła go za rękę i zamierzali odejść. Wtedy Szen rzuciła się, aby go ratować. Lecz w tej samej chwili pojawił się szatan, wynurzając się ze swych głębi, uniósł do góry pięść i uderzył ją tak mocno, że upadła na ziemię. Pogrzebcie ją tutaj! — powiedział — I zwracając się do ducha ludzkiego, ciągnął: Ty nędzny robaku! Powiedz mi kim jesteś i czego takiego dokonałeś, aby stawiać żądania, jakbyś na to zasłużył? Jeszcze ci pokażemy, co to znaczy zasłużyć sobie na jeden jedyny powiew łaski! Żyłeś w obłędzie wyobrażając sobie, że możesz rozkazywać niebu i piekłu, a nawet nie zdołałeś się nauczyć panowania nad sobą. Zostaniesz teraz jednym z nas, ponieważ od tej pory moje piekło i twe ludzkie królestwo są tym samym. W twoim wnętrzu zamieszka zło, z którym będziesz walczył dzień i noc! Gdy się nauczysz być panem tego zła, to nadsłuchuj, czy przypadkiem po kryjomu nie rozbrzmiewa w moim królestwie imię Szen! Lecz do tej pory bądź przeklęty przez wszystkich, którzy zostanę wygnani z tobą, ponieważ myśleli, że muszą ci być posłuszni! — Po tych jego słowach niebo rozdarła potężna błyskawica, a potem uderzył grzmot. Słońce skryło się za chmurami, ziemia zadrżała, góry runęły — Otchłań rozwarła się, brama wieczności i jej kolumny znikły.

Pastor zamilkł. Pod sufitem rozległ się cichy szmer i zasłona po lewej stronie zaczęła się przesuwać odsłaniając wielki fresk.

To co ujrzałem nie było rajem, lecz opisaną sceną walącej się bramy. Z jej ruin wypadali owi nieszczęśliwcy, nie widząc nic ani nie słysząc, opętani jedną tylko myślą — znalezienia się w bezpiecznym miejscu. Cisnęli się tłumnie w zbitej masie, z wykrzywionymi twarzami, wrzeszcząc, szlochając, popychając się i depcząc. Zaślepieni strachem nie zauważyli stojących na skale trzech postaci, którym zawdzięczali utratę raju. Byli tam Europejczycy, Amerykanie i Azjaci, biali, czarni, czerwoni i żółci. Wszyscy byli w raju i wszyscy zostali teraz z niego wygnani, ponieważ nie usłuchali niebiańskiej Szen, lecz uwiedzionego przez Hen ducha ludzkiego. Ich niezliczona ilość zaludniała drogi, rozeszli się na wszystkie strony po księżycowym krajobrazie, dalej, byle dalej, aż w końcu znikali za gęstniejącymi chmurami.

Obraz wywarł na mnie głębokie wrażenie. Oglądanie tego dzieła budziło we mnie przenikliwe, dojmujące uczucie, jakbym ja sam był jednym z owych przeklętych nieszczęśliwców uważających ziemię za piekło, a ludzi za zło. Byłem tak wstrząśnięty, że dopiero po dłuższej chwili zwróciłem uwagę na rozlegające się po całej sali akordy stanowiące nieodłączne tło obrazu. Albo może to one właśnie spowodowały, że to co ujrzałem było tak wstrząsające i głębokie?

Wtem zasłona znowu została zaciągnięta, a poruszyła się inna po prawej stronie. Już pierwszy rzut oka pozwolił rozpoznać, że znajdowałem się w tej samej okolicy, lecz w późniejszym czasie. Na ziemią padało wspaniałe, czyste światło słoneczne. Czy po powietrzu i świetle można rozpoznać, że dzisiaj nie jest dzień pracy, a niedziela? Oczywiście, pod warunkiem, że malarz jest prawdziwym artystą! Tutaj było święto, nadciągali ci, którzy teraz naprawdę stali się ludźmi, wszystkie rasy, wszystkie kolory, ludzie we wszystkich możliwych strojach narodowych, jakie istnieją na ziemi. Pojawiali się najpierw pojedynczo, ociągając się, powoli z nieśmiałym, pytającym wyrazem twarzy. Potem ukazywały się grupki, a w końcu tłum, nawołujący się wzajemnie, machający do siebie rękami i pokrzykując radośnie.

A na samym przedzie, na czele tych jeszcze ociągających się kroczy sam duch ludzki. Jak nieśmiało… jaki nieśmiały… poniżony… mizerny! Żebrak — jednak wiedzący z całą pewnością, że jego prośby nie będą nadaremne. Rozgląda się wkoło wprawdzie bojaźliwie, a jednak wzrokiem pełnym nadziei i ufnie! Ponieważ niedaleko od niego stoi otworem brama do Boga, brama raju, na nowo zbudowana, a za jej rozwartymi skrzydłami widać sylwetki boskich odźwiernych, których Ojciec wysłał naprzeciw utraconemu, a teraz powracającemu synowi.

Przed nimi i właśnie w tej samej chwili stało się to, co owa stara saga głosi światu już od tysięcy lat: stał tam szatan, a obok niego Hen. Stali ręka w rękę i zakrywając sobą czarne skały i grób, w którym wówczas została ukryta niebiańska Szen. A na ich twarzach pojawiała się nienawiść, straszliwe przerażenie i lęk, że nienawiść i wrogość na zawsze będę musiały zniknąć i ludzkość już nigdy nie zostanie okłamana i oszukana.

Ktoś szedł drogą do zbawienia wyprzedzając ducha ludzkiego i teraz stanął obok. Lewą ręką wskazał na otchłań, która pochłonęła tylu nieszczęśliwych. „Precz!” — rozkazał złu. — Jam jest duch, a ona to dusza. Zróbcie miejsce dla miłości!

Błysnęło, rozległ się grzmot a ziemia zadrżała. Szatan ze swoją Hen poleciał w stronę otchłani i przepadli w jej głębinach.

Nie wiem jak długo siedziałem poruszony do głębi opisanym widokiem. W końcu wstałem i powoli poszedłem wzdłuż malowidła — był to ciąg obrazów, właściwie fresków, chronologicznie opisujących całą historię.

Wyszedłem na zewnątrz, gdzie zastałem siedzącego na ławeczce pastora. Wstał, poprowadził mnie przez zamek do drogi, która w krótkim czasie zawiodła nas do najwyższego budynku posiadłości, do kaplicy. Pod nią, jak już wspomniałem, znajdował się warsztat sztuki. Był on, miejscem świętym, w którym rodziło się tylko to, co duchowo najwyższe i do którego mieli tylko wstęp powołani. Wpuszczano tam wyłącznie na osobiste polecenie Nin.

Usiedliśmy pod jedną z potężnych jodeł i zaczęliśmy rozmowę, w trakcie której miałem możność zaglądnięcia w jego wielkie serce i wypełnione pracą życie. Powiedział:

— Znalazłem się wreszcie w tym wychwalanym kraju. Przybyłem do autentycznego miasta pokoju i mogę spojrzeć w stroną Betlejem — gdzie Bóg narodził się niegdyś tak samo dla biednych. Przybyłem tutaj, gdy szykowano się do położenia kamienia węgielnego pod kaplicę. Poroszono mnie, abym wygłosił z tej okazji mowę i natychmiast zabrałem się do jej w przygotowywania. Lecz gdy potem ujrzałem te obydwie tablice ufundowane przez sir Johna i Fu, które miały zostać wpuszczone pod kamień, zrezygnowałem z mej mowy i pozwoliłem przemówić tylko sercu. Były to jedynie dwie niewielkie, czterowersowe strofy, które wyczytałem na tych tablicach. Sir John kazał wyryć na nich starą, chrześcijańską modlitwę, a Fu odpowiedź na nią ułożoną przez siebie. Na pierwszej tablicy było napisane:


Chrystusa krew i sprawiedliwość

mą szatą jedyną i ozdobą;

w nich chcą przed Bogiem stanąć,

gdy On postawi mnie przed sobą, Amen!


Druga tablica była zapisana po chińsku. Sentencję tę powinno się przetłumaczyć na wszystkie języki, chociaż wielu z pewnością by się nie spodobał. Brzmiała następująco:


Odrzućcie od siebie to fałszywe światło,

imienia Jezu już nie wykorzystujcie!

Dajcie nam tylko ludźmi być,

abyśmy chrześcijanami mogli zostać, Amen!


Fu nie mówił tego bynajmniej tylko od siebie, lecz w imieniu swego wielkiego kraju, przypuszczalnie w imieniu wszystkich, którzy nie są barbarzyńcami. Ta druga tablica spowodowała, że natychmiast po moim tu przybyciu zostałem wtajemniczony w pogląd na świat tego kraju i narodu. Kto inaczej ich traktuje i o nich pisze, nie zna Chińczyków, nawet jeśli żył tu przez dziesięciolecia. Ich dusza nie otwiera się przed każdym, ale gdy to uczyni, to już na dobre.

Kiedy zamilkł i spoglądał na grę promieni słonecznych na skraju lasu, coraz bardziej zaczął mi przypominać tego malajskiego kapłana, jakby byli braćmi, synami tej samej matki.

Odwrócił się znowu w stronę kaplicy i ze wzruszająco szczęśliwym uśmiechem powiedział:

— Jak bardzo kocham mój mały dom modlitwy! To brama do mojego wielkiego domu Bożego, którego dach wznosi się, jak daleko sięga mój stary wzrok i którego kolumny wyrastają wszędzie tam, gdzie dałem swe serce a w zamian otrzymałem, inne. A propos, chcę panu powiedzieć, że gdy siedzieliście przy jedzeniu, był tu pański służący, Sejjid Omar. Co to za człowiek! Jest on dowodem na istnienie cudów!

— A więc już pan z nim rozmawiał? — spytałem.

— Tak. Prawie godzinę i szybko go polubiłem. Jest jedyny w swoim rodzaju, bardzo przekonywujący, chociaż trzeba mocno uważać, aby go zrozumieć. W samym środku moich wyjaśnień podskoczył do góry i poprosił, abym zamilkły bo przyszła mu do głowy pewna myśl, nad którą musi się natychmiast zastanowić, aby móc ją powiedzieć swojemu sahibowi. I uciekł.

— Taki jest — przytaknąłem. — Wnioski z jego rozmyślań nie zostaną mi z pewnością zaoszczędzone.

Jak zwykle miałem rację. Gdy zszedłem do zamku, już był w moim pokoju, kucał przed otwarty kufrem, lecz gdy tylko wszedłem, zerwał się na równe nogi.

— Mam, sahib! — zawołał z zapałem.

— Co?

— Zaraz usłyszysz! A więc policzyłem ich wszystkich — chrześcijan, muzułmanów i pogan. Przyszło mi to do głowy podczas rozmowy z Heartmanem i zaraz pospieszyłem tutaj. Ale równie dobrze mogłem tam zostać, ponieważ rozmyślanie poszły szybciej niż myślałem.

— No? I co z nich wynika?

— Nauczyłeś mnie, że powinniśmy kochać Boga — to pierwsze i najważniejsze przykazanie. I że powinniśmy kochać bliźniego — to przykazanie jest prawie tak samo ważne jak pierwsze. Czy miłość do Boga i do bliźniego istniała już przed narodzeniem Zbawiciela?

— To pewne, że przed nim już byli ludzie, którzy kochali Boga i bliźnich.

— Jeśli tak, to prawdą jest to, co następuje! I jeszcze jedno: ilu bliźnich musi się kochać, aby być chrześcijaninem?

— Wszystkich bez wyjątku, także wrogów!

— Tak. Gdy kocham wszystkich, to jestem doskonałym chrześcijaninem. Jeśli kocham tylko jednego i tylko jednemu wrogowi uczynię dobro, to także jestem chrześcijaninem, ale tylko dla tego jednego. Jeśli poganin kocha także tylko jednego jedynego człowieka, przebacza jednemu jedynemu wrogowi, to także postępuje po chrześcijańsku. A jeśli chrześcijanin nienawidzi tylko jednego, jedynego człowieka albo mści się na tylko jednym wrogu, to postępuje jak poganin. Nie ma człowieka, który nie kochałby przynajmniej raz i przynajmniej raz nie przebaczył. Tak więc ludzie od samego początku aż po nasze czasy postępowali po części po chrześcijańsku, po części po pogańsku. Gdy tylko uczynią dobro, stają się wszyscy chrześcijanami, a gdy uczynią zło, wszyscy są poganami. Zło pochodzi od diabła, dobro od Boga. A pomiędzy stoi człowiek. Tak to właśnie wynika z sumy chrześcijanina, muzułmanina i poganina, a potem podzieli się sumę przez trzy: człowiek! A ile jest ten człowiek wart? To zależy tylko od proporcji. Jeśli wypróbuję ten przykład biorąc dobrego poganina, dobrego muzułmanina i złego chrześcijanina, to wyjdzie człowiek, przynajmniej dwa razy lepszy niż chrześcijanin. Sahib, pomyśl o tym w samotności! Zostawiam cię teraz samego z tym kufrem i wszystkimi twoimi rzeczami.

I tyle go widzieli! Zniknął za drzwiami. Ponieważ sądził, że powiedział coś bardzo mądrego. Wiedziałem, że wróci i podejmie przerwaną pracę, gdy tylko ja wyjdę z pokoju. Dlatego poszedłem do doktora Tsi. Był z nim Fang. Stan chorego wprawił ich w bardzo dobry humor. Po obiedzie Waller otworzył oczy i do tej pory jeszcze nie zasnął. Czytał, „Po tamtej stronie”, a gdy zaczynały go boleć oczy i musiał zrobić przerwę, prosił Mary by czytała dalej. Stanowczo zadeklarował, że nie uda się na odpoczynek nim nie skończy książki i z tego powodu Mary prosiła o wybaczenie, że nie zjawi się na kolacji.

Przy stole brakowało także Fu, który został wezwany do Ocamy, ponieważ kapitan statku z opium rozpoczął jakieś przygotowania na następny dzień i naczelnik portu czuł się zmuszony zamknąć go i jego uzbrojonych ludzi. Dilkego nie było z nimi. Gdyby chodziło tylko o zakazany handel opium, a nie także o zbrojne wystąpienie, to pu–szang byłby dał sobie sam radę z Jego ekscelencją, Europejczykiem. Wywiózłby go po prostu daleko w morze i kazał spalić.

Towarzystwo przy stole nie było liczne. Na prawo ode mnie siedział pastor Heartman, po lewej administrator posiadłości Raffley–Castle, wykształcony Chińczyk, który studiował w Anglii, Francji i Włoszech, a naprzeciw mnie John i Nin. Przypominacie sobie, jak na Sumatrze powiedziałem do gubernatora: „Podobizna tej Nin stanowi zagadkę, nową, poruszającą zagadkę, rozwiązaniu której poświęciłbym życie, gdybym był malarzem. A teraz miałem przed oczami oryginał. I co z zagadką?…

Siedzieliśmy chyba do północy. Potem John został wezwany , a wróciwszy zaprowadził nas na ganek i wskazał na płonącą w dali runę na niebie. To statek na redzie w Ocamie.

— To „Jego ekscelencja, Europejczyk”, z którego uchodzi życie. — wyjaśnił. — Fu sądził, że krótko się z nim rozprawi i tak się stało. Ostrzeżenie dla fan–fan. Możemy spokojnie udać się na spoczynek.

Następnego ranka, ledwie wstałem, ktoś zapukał do drzwi.

— Kto tam? — spytałem.

— To ja, Sejjid Omar. Mogę wejść?

— Tak, drzwi są otwarte.

Wpadł do pokoju bez tchu.

— Sahib, wiesz jaki dzień dzisiaj? — spytał.

— Wtorek — odpowiedziałem.

— Nie, rozruchy. Widzisz, wiem lepiej. A to stąd, że tak dobrze mówię po chińsku. Wszyscy służący tutaj chcieli, bym ich uczył arabskiego. A te rozruchy dzisiaj należą do tych, przy których się nie strzela, lecz śmieje i nic poza tym, Rozumiesz to?

— Tak.

— Co? Rozumiesz? — zdziwił się. — Ja tego nie rozumiem, Przecież przy rozruchach powinno się wszystkich wybić w pień! Wicekróla, paszę, generałów i wszystkich ministrów. Wiem to jeszcze z Egiptu, gdzie także coś takiego było zaplanowane, ale nic z tego nie wyszło. W Stambule zabili tylko sułtana, a potem wybuchło powstanie. Ale tutaj ci przechodzę przez granicę, aby dużo mówić. Zostaną zaproszeni na posiłek i dostaną bardzo dużo samszu do picia. To silna wódka i zasną po niej. A my będziemy siedzieć i śmiać się z nich. Naprawdę myślisz, że tak wygląda powstanie narodowe?

— Tak, to nawet bardzo rozsądny sposób.

— Dobrze, a więc sobie go oglądniemy! Mam cię poprosić na śniadanie. A potem pojedziemy do Szen–fu.

— Kto tak powiedział?

— Sir John Raffley. Już ci mówiłem, że jest tam burmistrzem. Musi tam jechać i kazał cię spytać, czy nie zechcesz mu towarzyszyć. Mnie także wolno pojechać. Nie włożę fezu, lecz turban, bo on lepiej pasuje do powstania. Zatknę za niego orzechy areki i betelu. Powinni zobaczyć, że także należę do Szen. Przeciwko niej nie powstanie żaden rebeliant.

Poszedłem do Johna, który przywitał mnie wiadomością, że prawdopodobnie trzeba będzie jednak dopuścić do dzisiejszych uroczystości związanych z „Wielkim dniem „Szen” ponieważ jej zwolennicy nie zamierzają zrezygnować z radości przez paru głupich rebeliantów.

— Ze wszystkich stron płyną do mnie prośby — wyjaśniał — do Fu naturalnie także i, już się zastanawiałem, czy być może nie będzie lepiej…

Właśnie o tym rozmawialiśmy, gdy nadszedł Tsi, aby dowiedzieć się o zarządzeniach na dzisiejszy dzień. John poinformował go o stanie rzeczy, lecz Tsi prosił, aby na niego nie liczyć. Waller po raz pierwszy obudził się dzisiaj w stanie pełnej świadomości. Zdaje się, że dla chorego nastał słoneczny dzień, zarówno wewnętrznie i zewnętrznie, i on jako lekarz nie chciał dopuścić do tego, aby cokolwiek zepsuło ten tak długo wyczekiwany moment. Dzisiaj miała nastąpić decydująca chwila dla całej przyszłości Wallera. Przede wszystkim nie można było dopuścić do tego, aby przejął nad nim znowu władzę stary duch, posępny, bezkrwisty duch rodziny Wallerów.

— Przyszła mi do głowy pewna myśl dotycząca tego ducha — powiedział do mnie. — Gdzie zniknął? Kiedy opuścił Wallera? Był zmuszony do tego, ale czynił to powoli i opornie. Jeszcze przedwczoraj można było zauważyć jego ślady. A teraz słyszę, że pojawił się u nas jakiś krewny Wallera, bratanek, wychowany dokładnie w tym samym niecierpliwym duchu, tak że nie mógł dłużej wytrzymać i uciekł swoim prześladowcom. Ci dwaj, wuj i bratanek, nie spotkali się jeszcze. Wuj nie wie nic o jego pobycie tutaj. Ale bratanek słyszał od Sejjida, że jego stryj znajduje się w Ocamie, to bardzo ważna okoliczność. Gdybym sam spytał Sejjida, mógłby nie być ze mną szczery, dlatego proszę pana, aby kazał pan opowiedzieć sobie wszystko raz jeszcze. Zależy mi na tym, aby usłyszeć, jaką minę i gesty wykonał Dilke na wiadomość o pobycie tutaj wuja i co powiedział. Mianowicie około trzeciej po południu Waller poderwał się nagle i wykrzyknął nie otwierając oczu: Ciągle zwraca się do mnie Old Saint! I chce do mnie przyjść! Well, niech tak będzie i Old Saint niech nigdy go nie opuszcza!” Jego bratanek nienawidził go i wobec innych zawsze nazywał go stary święty”. Czy to nie dziwne?

— Bardzo — odpowiedziałem. — Nawet tak bardzo, że zapytam, czemu dowiaduję się o tym dopiero teraz?

— Z początku sam nic o tym nie wiedziałem. Mary uznała to za marę senną bez znaczenia. Dopiero gdy powiedziałem jej to, co przed chwilą panu, zastanowiła się i przytoczyła te słowa. Tak więc proszę, niech pan wypyta Sejjida, ale tak, aby opowiadając nie domieszał własnych interpretacji!

— Dobrze — obiecałem. — Czy Waller wciąż czyta?

— Tak. Wczoraj skończył „Po tamtej stronie”. Dzisiaj chce przeczytać najważniejsze ustępy po raz wtóry. Chce także na nas wymóc zgodę na oglądnięcie raju Nin. Fang nie ma nic przeciwko temu, aby został zaniesiony do sali obrazów. Od wczoraj jego zdrowie uległo znacznej poprawie. Jeśli tak dalej pójdzie, to mam nadzieję, że już niedługo będzie mógł wstać. Poza tym wie już, że to pan jest autorem tych książek, którymi on kiedyś tak pogardzał.

— No i? Co on na to? — spytał John.

— Wczoraj wieczorem po przeczytaniu ostatniego zdania „Po tamtej stronie” przez pewien czas pogrążył się w głębokim rozmyślaniu. Potem przeprosił Mary za swe dawne postępki. Co myśli o pańskim wierszu, niech sam panu powie. No, jeźdźcie i pozdrówcie moją „Szen”, dla której…

— dla której pan — przerwałem mu — przygotował wówczas w Penangu tyle krzeseł.

— Ach, zauważył pan to — roześmiał się. — Tak, krzesła były przygotowane dla przedstawicieli Szen, których musiałem przeegzaminować. Muszę przyznać, że jest pan spostrzegawczy.

Wyszedł, a my po chwili wyruszyliśmy wraz z Johnem przez wieś w stronę jodłowego lasu. Za nami jechał Sejjid Omar. Między lasem a wsią stało przy drodze wysokie rusztowanie. Spytałem Raffleya o jego przeznaczenie, a ten wyjaśnił:

— Czy może pan sobie wyobrazić jakiekolwiek chińskie święto bez fajerwerków? Chińczycy są w tej dziedzinie mistrzami i mój administrator uparł się, że przygotuje coś specjalnego na dzisiejszy wieczór. Co, tego sam nie wiem.

Wysoko w górze, na zaokrąglonym wierzchołku góry, za kaplicą wznosiło się także rusztowanie, a na wzniesieniu po prawej i po lewej jeszcze po jednym. Było więc oczywiste, że zamierzano coś, co miało być widoczne z daleka. Raffley–Castle był wyposażony we wszelkie zdobycze cywilizacji. Nie było gazu i nie używano węgla. Ale za to wszędzie była elektryczność. Pobliski wodospad dostarczał potrzebnej energii. Dlatego nie zdziwiła mnie uwaga Johna, że planuje oświetlenie zamku na czas festynu.

Kiedy dotarliśmy do zajazdu, okazało się, że Fu jeszcze nie było. Lecz po krótkiej chwili i on się pojawił. Ponieważ chciał dać wypocząć nieco swojemu koniowi, postanowiliśmy usiąść na moment i Fu opowiedział nam, że dziś rano wypłynęła dżonka z Ocamy do Szanghaju i on wykorzystał tę sposobność, aby pozbyć się kapitana i załogi spalonego „Ekscelencji”. Kapitan groził, że się zemści zanosząc skargę do rządu i występując o odszkodowanie za spalony wraz z ładunkiem statek. Wrzeszczał przy tym, że nigdy w życiu nie musiałby się podporządkowywać tym zarządzeniom gdyby Dilke nie stracił głowy. Dilke przecież udowodnił, że może używać tytułu porucznika. Skąd więc to nieoczekiwane stwierdzenie że nie jest oficerem, a misjonarzem?

— Dziwne! — powiedział John. — To plotka, czy jest coś na rzeczy?

Sejjid Omar stał w pobliżu zajmując się końmi i słyszał każde nasze słowo. Nigdy nie był natarczywy i wiedział, że nie wolno mu się mieszać do naszych rozmów. Lecz teraz uznał, że to co wie jest na tyle ważne, aby złamać zwyczaj.

— Jest coś na rzeczy. Wiem o tym. Właśnie mi to przyszło do głowy. Chcesz o tym usłyszeć, sahib?

— Tak. Co masz na myśli? Mów!

— To z tą głową zgadza się także, z oficerem jak i z misjonarzem. A winny temu jest ktoś, kto nazywa się Old Saint.

— Jak to? — spytał prędko John.

— To było wtedy, gdy rozmawialiśmy we dwóch, Dilke i ja. Chciał wiedzieć co robiliśmy od Penangu, więc mu powiedziałem. Wspomniałem także o mr Wallerze i miss. Waller. Zaczął słuchać uważniej i spytał, czy to nie ten amerykański misjonarz. Przytaknąłem, a to co on wtedy zrobił, nie powiedziałem ci dotąd, bo było to tak śmieszne i dziecinne. Wykrzyknął: „Old Saint Old Saint — ten szaleniec, ten misjonarz jest tutaj! Z Mary, tą mądralą! Czekaj, stary łajdaku, dopadnę cię, dopadnę cię! Wymówiwszy to odrzucił gwałtownie w tył głowę, jakby dostał policzek i obiema rękami złapał się za twarz? Dopiero po dłuższym czasie odjął jerpd twarzy, był blady jak trup. Jego oczy dziwnie ściemniały i powiedział: Miałem zostać nie oficerem, lecz misjonarzem! Co za bzdura! Puśćcie mnie! Podskoczył do góry, zaczął biegać tam i z powrotem machając rękami w powietrzu. Potem znowu zaczął ze mną rozmawiać rozsądnie aż do momentu, gdy mnie zamknęli. Właśnie to mi się przypomniało, gdy usłyszałem jak mówicie o jego głowie. Pomyślałem sobie, że powinienem wam to powiedzieć.

Spojrzeliśmy z Johnem na siebie i opowiedzieliśmy wszystko Fu. Wcale go to nie zdziwiło, powiedział jedynie:

— A więc to tak się na nim odbiło! On jest ostatnim z rodziny, wynik końcowy rodu. Jaka to liczba, łatwo można sobie wyobrazić. O tym, że coś tam zaszło, słyszałem już z innej strony, mianowicie od Ho–szanga, kapłana ze świątyni Ki. Człowiek ten zgotował mi na tyle wielką, co radosną niespodziankę. Nie wiedział, że chcemy przełożyć dzisiejsze święto i cały czas liczył się z tym, że się odbędzie. Nie wiedział także, że pan na Raffley–Castle wrócił z podróży do domu. Dlatego zwrócił się do mnie. Przypominasz sobie John że prawie wcale nie utrzymywaliśmy kontaktów z tym człowiekiem, którego duchowa siła uczyniła z niego naszego przeciwnika. Sądziliśmy, że mamy w nim wroga, a on nigdy nie uczynił nic, aby zmienić nasz sąd. Zapewne z tego powodu fan–fan wpadli na myśl, aby zgromadzić się na jego terenie. A dzisiaj rano kazał mnie zawiadomić, że po cichu nas obserwował i to z wielką radością. Napisał o nas długi raport do Pekinu prosząc o pozwolenie otwarcia swojej prowincji na nasza „Szen”. Odpowiedziano mu w sposób bardzo dla nas chwalebny, a teraz on prosi o pozwolenie doręczenia mi jej osobiście, właśnie dzisiaj, w święto „Szen”, w Szen–Fu, dokąd przybędzie krótko po południu. Przyprowadzi ze sobą wielką liczbę swych „pogan”, którzy proszą, byśmy ich przyjęli, a dla siebie prosi także o przyjęcie do wielkiej wspólnoty „Szen”. Dalej kazał mi przekazać, że po jego terytorium plączą się oddziały fan–fan i mają zamiar napaść na nasz obszar w czasie dzisiejszego święta i podburzyć ludzi przeciwko nam. Podżegaczami mają być Europejczycy, lecz reszta to biedni, otumanieni Chińczycy, którym wystarczy tylko otworzyć oczy, aby wrócili na drogę rozsądku. Tymi on się zajmie. Lecz Europejczyków przekaże nam lub podstępem się ich pozbędzie. Tylko mu zaufajmy! Jeden z nich podawał się z początku za oficera, lecz potem zdemaskował się jako misjonarz. Ma zamiar zniszczyć wszystkie świątynie w Chinach; to szaleniec.

— To Dilke, — powiedział John. — Przebudził się w nim duch wuja i jego przodków. Czy można uznać to za możliwe?

— Nie zastanawiajmy się nad niezrozumiałym — odpowiedział Fu — lecz pozostańmy przy tym, co dane! Już czas wyruszyć, abyśmy przybyli przed Ho–szangiem do Szen–Fu.

Nie byliśmy jedynymi gośćmi w zajeździe. Ogród zaczął się wypełniać ludźmi. Ludzie wchodzili i wychodzili. Już w drodze tutaj wciąż natykaliśmy się na podróżnych, lecz teraz na szosie panowało takie ożywienie, jakby cała ludność wybrała się do Szen — fu.

Szen–Fu było miastem ogrodów, którego nie otaczały mury, jak zazwyczaj inne chińskie miasta okręgowe. Poza tym jednak było zbudowane w stylu całkowicie chińskim, tylko każdy dom otoczony był większą przestrzenią, a mieszkańcy mieli więcej powietrza i światła. Pobocza ulic zdobiły ogródki, domy obwieszone były chorągiewkami, flagami i wszystkim możliwym, a kolorowym, co powiewa na powietrzu. Po uliczkach biegali w tę i z powrotem ludzie z uśmiechniętymi twarzami. Wszystkie drzwi były otwarte, nie tylko dla przyjaciół i bliższych znajomych, lecz dla każdego. Cały kraj nastrojony był przyjacielsko i gościnnie.

W środku miasta, na wielkim, przestronnym placu stał okazały budynek, według niemieckich pojęć ratusz, siedziba burmistrza. Tam właśnie podjechaliśmy. Sposób, w jaki nas pozdrawiano ze wszystkich stron dowodził jak wysoko cenieni i jak bardzo kochani byli moi obydwaj przyjaciele przez tych miłych ludzi. Odstawiliśmy konie do stajni. Sejjid Omar został na dole — ponieważ tak dobrze umiem po chińsku, stwierdził, a my wspięliśmy się na schody prowadzące do pomieszczeń dla administracji. Czekał tam na nas posłaniec od Ho–szanga. Przybył krótko przed nami, aby porozmawiać z Fu. Jak już tego dowodził jego strój, był on wikarym Ho–szanga. Miał dobroduszną, miłą twarz i nisko się kłaniając złożył swój meldunek w następujący sposób:

— Jestem posłańcem tego, który naucza lud o „Ki”, o „ożywczym tchnieniu, po którym rozpoznaje się Boga w jego potędze i jego miłości. Ujrzał on, że wy także służycie jej wszystkimi waszymi czynami i dziełami. Dlatego Tien dał wam wielką władzę, która codziennie rośnie i sprowadza do was serce ze wszystkich zakątków ziemi. Także nasz wielki, wpływowy Ho–szang życzy sobie zjednoczenia się z wami, aby za pomocą dzieł „Szen” służyć miłości. Tylko czyn jest dowodem, a czynem jest „Szen”! Z tego powodu przybył tu dzisiaj z wieloma, wieloma duszami dla was, do Szen–Fu. Lecz chciałby udać się jeszcze dalej, do owego zamku, który nazywacie Raffley–Castle. Chciałby go ujrzeć i pokazać nam.

Fu odpowiedział grzecznie, że Ho–szang i jego zastęp są mile widziani, a wikary odpowiedział:

— Nasz pierwszy wysłannik powiadomił was o pewnych zachodnich barbarzyńcach, o których niestety i ja muszę jeszcze powiedzieć. Objęli w posiadanie naszą wielką świątynię i jej całe otoczenie, a my ich nie przegoniliśmy, ponieważ w państwie środka wszystkie domy boże są otwarte dla każdego gościa, każdego potrzebującego. Powiedzieli, że są Anglikami. Jest u nas paru ludzi, którzy byli we wschodnich portach i rozumieją trochę po angielsku. Tych oddaliśmy obcym na służących i przez nich dowiedzieliśmy się tego, co dobrze było wiedzieć. Fan–fan byli wprawdzie samymi chrześcijanami, ale każdy z nich wierzył w co innego i każdy dowodził, że co innego jest prawdą. Wypominali sobie także różnice między swoimi krajami, narodami, rządami i władcami. To było niepojęte! Tylko w jednym byli zgodni: napaść na naszą prowincję i zabrać „Szen” wszystko co posiada. Ponieważ „Szen” jest ich największym wrogiem! Czyni ona ludzi przyjaznymi sobie, a co za tym idzie zadowolonymi ze swego losu i przez to narusza prawa wyższych stanów. Dołączył do nich ktoś, na kogo czekali. Nazywał się Dilke i przyprowadził ze sobą ludzi o wyglądach łajdaków. Był w posiadaniu statku z bronią, która miała zostać rozdana w czasie dzisiejszego festynu. Ten Dilke to osobliwy człowiek. Muszę go wam opisać.

— Już go znamy — wtrącił John.

— Będę się więc skracał. Poczuł się chory i poszedł bez wiedzy innych do mojego przyjaciela tai–fu, lekarza, który mi potem opowiedział o czym rozmawiali. Dilke poróżnił się w Penangu z jakimś generałem i musiał opuścić angielską armię. Wyruszył do Sumatry, do Oleh–leh i Kota Rdjah, aby przyłączyć się do Holendów, lecz go nie przyjęto. Stamtąd pojechał ze swoimi towarzyszami do Singapuru i Sajgonu, gdzie zostali zwerbowani. Został nadzorcą ładunku na statku handlowym, mający oddzielne uprawnienia i nie podlegający kapitanowi statku „Jego ekscelencja, Europejczyk”, który miał przybyć tu wraz ze swoimi ludźmi. Lecz na Sumatrze coś mu się stało w głowę, co — nie wiem, także nie wiem czy w Oleh–leh czy w Kota Radjah. Twierdził, że widział tam ducha jakiegoś amerykańskiego misjonarza, który pozbył się ciała i ciągle za nim podąża, aby zagnieździć się w ciele jego, Dilkego. Dlatego przyszedł do mojego przyjaciela po poradę.

— Jemu się chyba da pomóc — przerwał mu John, a Fu skinął potakująco głową.

— To samo powiedział mu tai–fu — potwierdził wikary — i zdaje się, że Dilke bardzo się tym zdenerwował. Sprawiał wrażenie, że coraz mniej wie, co się dookoła niego dzieje. W końcu oświadczył, że jest nie oficerem, a misjonarzem. „Jego ekscelencja Europejczyk”, nic go nie obchodzi; był przeznaczony tylko do zdobycia ziemskich zysków. On sam jednak ma na oku władzę duchowa i flint i karabinów potrzebuje najwyżej po to, by stopniowo, jedną po drugiej, niszczyć pogańskie świątynie. Jego banda zaczęła się w końcu obawiać o powodzenie planu i wtedy przepędził ją. Odbyli, naradę z Europejczykami i oni pozwolili, aby opuścić okolicę i udać się do Ocamy, Dilke jednak został. Z początku twierdził, że jego zadaniem jest nawrócenie miasta Szen–Fu na chrześcijaństwo podczas wielkiego święta „Szen”, ponieważ założył się o dużą stawkę i musi wygrać. Czy to nie dziwne? Założył się?

Tak, to rzeczywiście było dziwne. Spojrzałem na Johna a on na mnie, ale nie odezwaliśmy się słowem. Dilke nie mógł nic wiedzieć o zakładzie swego stryja. Chińczyk ciągnął dalej:

— W nocy mało kto spał, ponieważ nie wiem jak rozprzestrzeniły się pogłoski, że festyn został odwołany, bo w Ocamie i w Raffley–Castle dowiedziano się o rebelii. W Europejczykach wzbudziło to niepokój, nam było wszystko jedno. Nasz pochód do Szen–Fu był przygotowany i nie widzieliśmy żadnych powodów, aby z tego zrezygnować. Poza tym mieliśmy także inny cel: odesłanie do was tych zachodnich barbarzyńców. Wiedzieli, że przyłączymy się wszyscy do ich pochodu i byli z tego zadowoleni. Nie mieli pojęcia, że zamierzamy ich tylko doprowadzić do was. Tak więc dzisiejszego poranka wyruszyliśmy. Fan–fan byli znowu jak najlepszej myśli. Gdy weszliśmy na wasz teren, przywitano nas wiadomością, że „Jego ekscelencja, Europejczyk” został spalony wraz z ładunkiem. Europejczycy wpadli w panikę i nasz pochód nagle zatrzymał się. Musieli się zorientować, że ktoś zdradził ich zamiary i natychmiast zebrali się na naradę, której przebieg był bardzo burzliwy, bo jeden obrzucał wyzwiskami drugiego. Kłócili się bez końca aż wreszcie całą swoją wściekłość skierowali przeciwko Dilkemu, który jednak odparł ich ataki mówiąc, że wszyscy oni poszaleli, tylko on jeden zachował zdrowy rozsądek. On wie najlepiej, jak się sprawy mają. Przebywa tu pewien Niemiec i Arab, którzy zrzucili ze schodów europejskie towarzystwo „wychowawców narodu”. Jest także pewien lord z marynarzami za swego jachtu, poza tym żołnierze zamkowi z Raffley–Castle, stara, dzielna gwardia zamkowa z Ocamy, piechota z Ki–Czing i wreszcie wiele tysięcy bojowników „Szen”. Był w Ocamie i wie wszystko. Nie ma wątpliwości, że ktoś zdradził plan, a teraz stawiają się tak licznie w Szen–Fu, że w jednej chwili zgniotą tych paru podburzaczy. I nikt o nich nawet nie zapyta. On sam nie ma się czego obawiać, bo nie jest ani powstańcem ani oficerem, lecz człowiekiem niosącym pokój, posłańcem miłości, misjonarzem, który nie chce nic innego niż zniszczenia paru pogańskich świątyń, jakie są w Chinach. Jednak spełnienie tego żądania uczyni z Państwa Środka kraj szczęśliwy, zbawiony. Podczas gdy on cały czas gadał, ruszyliśmy w dalszą drogę. Tamci podążali wprawdzie za nami, ale z coraz większym ociąganiem. Ponieważ im dalej szliśmy, tym widać było wyraźniej ilu radosnych pielgrzymów zdąża do tego samego co my celu. Tu niczego by się nie zdziałało paroma buntowniczymi mowami. Kto chciałby coś osiągnąć musiałby poruszyć tysiące, a i wtedy, jak sto do jednego, mogłoby się to nie udać.

Podobne myśli narzucały się same i widać było, że Europejczycy nie mogą się od nich opędzić. Było ich coraz mniej. Za każdym razem, gdy oglądałem się na nich, ich liczba stawała się coraz mniejsza. Gdy powiedziałem to naszemu Ho–szangowi, uśmiechnął się do i rzekł: Wiedziałem, że tak będzie! Taki będzie los każdego ataku na „Szen”, na kraje wschodu i ich mieszkańców. Nikt nie jest w stanie być wrogiem olbrzyma. Jeśli Zachód okaże się mądry, to obroni się przed nim stając się jego przyjacielem i pozwoli mu na to, czego pragnie: niezależności po wsze czasy!” Tak powiedział, po czym postał mnie do was z wiadomością o jego przybyciu. Polecił mi prosić was o podwyższenie na wielkim placu miasta. Chce stamtąd przemówić do oddziału fan–fan. Chce im powiedzie, że służą kłamstwu, że chcieli zniszczyć prawdę.

— A więc życzy sobie trybuny — odezwał się Fu. — Już tam stoi, jakby przeznaczona do tego celu. Stamtąd mógłby przemówić. Lecz przedtem przyjmiemy go tutaj. Wyślę na powitanie radę miasta. Sądzisz więc, że nie ma już przy nim żadnego z tych Europejczyków? — Żadnego! Jeden po drugim znikli z pochodu, żaden z nich się nie pożegnał i nie podziękował za okazaną gościnność. Został tylko Dilke, przekonany, że nie grozi mu żadne niebezpieczeństwo. Przeciwnie, zachowuje się tak, jakby oczekiwał, że nasze wejście będzie jego zwycięstwem. A teraz proszę, by wolno mi było odejść. Muszę wrócić do mojego Ho–szanga i zameldować, że przekazałem wam jego misję.

Z naszego miejsca widać było doskonale cały, wielki plac i wszystkich ludzi na nim. Nie musieliśmy więc w trakcie przemowy Ho–szanga, opuszczać naszych miejsc.

Po pewnym czasie rozbrzmiała, słyszalna już z daleka, głośna muzyka. Słychać było dźwięki przeróżnych instrumentów, między innymi: dzwonów, gongów, cymbałów, nunlo, hautungów i tamburynów. Ich przeraźliwe dźwięki roznosiły się po całym mieście zapowiadając przybycie Ho–szanga wraz z jego oddziałami. Na samym czele szli zwiedzeni przez fan–fan ludzie wyznaczeni, jak się potem przekonaliśmy, do ustawienia się wokół trybuny; za nimi duchowni, zwolennicy kapłana. Było ich tak wielu, że nie dla wszystkich starczało miejsca. Dopóki panował ruch, muzyka grała. Potem zapadła całkowita cisza.

Ho–szang usadowiony był w lektyce, którą wniesiono do domu aż pod same schody. Przywitaliśmy go stojąc na najwyższym stopniu i po czym zaprowadzili do sali w iście ceremonialny chiński sposób. Był to bardzo sędziwy człowiek, miał wysoce godny wygląd, zachowywał się prosto i bezpretensjonalnie. Nic nie wskazywało na jego rangę; ba, był nawet skromniej odziany niż jego wikariusze, którzy czekali na niego przy trybunie. Każdy z nich trzymał mu–nu, co oznacza „drewnianą rybę. Ta wydrążona w środku ryba jest instrumentem muzycznym, używanym prawie wyłącznie przez duchownych dla ich szczególnych celów. Dlaczego „ryby” były teraz trzymane w gotowości, mieliśmy się wkrótce dowiedzieć. Gdyśmy bowiem zakończyli wreszcie oficjalną część spotkania i zamierzali przejść do zasadniczego punktu rozmowy, na placu rozległ się przeraźliwy męski głos. Ale zdążył wymówić tylko kilka pierwszych zdań, gdy wikariusze dali znak swoimi mu–nu i natychmiast dała się słyszeć taka masa sonas i kuantsus, a że przerażony podskoczyłem na swoim krześle i chciałem pośpieszyć do okna. Obydwa instrumenty mają bowiem straszliwie przenikliwy dla Europejczyka nie do zniesienia, ton. Lecz Ho–szang powstrzymał mnie uspokajającym ruchem dłoni. Na jego ustach igrał szelmowski uśmieszek, gdy odezwał się do mnie:

— Stało się to na mój rozkaz. Dilke zamierza przemienić dzisiaj wszystkich w chrześcijan. Chce przemawiać dotąd aż mieszkańcy Szen–Fu, pełni podziwu dla niego, zaczną sami z siebie niszczyć swe pogańskie świątynie! Gdy ujrzałem trybunę, już wiedziałem, że będzie chciał jej użyć do tego celu. Teraz będziemy mu tak długo przerywać ten zamiar hałaśliwą muzyką, aż go zaniecha. Można go wprawdzie uciszyć w inny, dużo szybszy sposób, ale skoro ktoś zadaje sobie tyle trudu, aby się ośmieszyć, należy mu na to pozwolić i traktować poważnie. Słyszycie, zaczyna od nowa!

Rzeczywiście, natychmiast gdy umilkły przeraźliwie wysokie tony egzotycznych instrumentów, dał się słyszeć znowu głos Dilkego. Mu–nu kapłana znowu dały znak i ogłuszające dźwięki zabrzmiały z podwójną mocą. Ta próba sił trwała jeszcze jakiś czas. Słychać było to głos Dilkego, to nieprawdopodobny hałas. Czyniło to naszą rozmowę niemożliwą. Podszedłem jednak do okna, a że podążył za mną także John Raffley, Fu i Ho–szahg zrobili to samo.

Naturalnie Dilke wysilał się na darmo. Był na tyle głupi, że przeciągał walkę, zamiast zrezygnować z niej już po drugiej nieudanej próbie. Zgromadzeni na placu ludzie do tej pory zachowywali się cicho, ale teraz zaczęło ich to bawić. Ze wszystkich stron dobiegały głośne śmiechy aż w końcu ten biedny, pożałowania godny człowiek doszedł do przekonania, że przegrał. Zszedł z trybuny i usiłował zniknąć w tłumie. Trzeba jednak wspomnieć, że całkiem dobrze radził sobie z chińskim. Mary Waller powiedziała mi później, że był niegdyś niezwykle pojętnym uczniem, a tego języka żywił szczególne upodobania. W każdym razie rozumie i mówi w nim znacznie lepiej niż jej ojciec. Wtem za mną odezwał się Ho–szang:

— Nadeszła właściwa chwila. Pośpieszę na dół i postaram się sprowadzić oszukanych na właściwą drogę, a niezdecydowanych przekonać do niej.

Wyszedł z sali. Zauważyłem, że i Johna już także nie było. Właśnie chciałem zapytać Fu, dokąd się udał, gdy nadszedł z powrotem. Uśmiechał się do siebie zadowolony.

— Przyszła mi do głowy naprawdę szczęśliwa myśl, jak usłyszałem te przeraźliwe piszczałki w dole. Natychmiast zszedłem na plac i zadbałem o to, aby towarzyszyły mu wszędzie, dokąd się zwróci, przez cały dzień. Nie spuszczą go z oczu. Gdy jeden się zmęczy, zaraz zastąpi po drugi. W Szen–Fu mamy muzykantów pod dostatkiem. Co pan na to, Charley?

Dzięki Bogu nie musiałem mu odpowiadać, bo chyba nie usłyszałbym tego, czego oczekiwał. Z trybuny rozległ się głos Ho–szanga i wszyscy podeszliśmy do okna, aby go lepiej słyszeć.

Nie będą się rozwodził nad jego przemową, powiem tyle, że ponieważ był dobrym mówcą, osiągnął pożądany skutek. Gdy skończył, podniosła się wrzawa, wyrażająca powszechną aprobatę. Po jakimś czasie kapłan wrócił do nas, a ze wszystkich stron zbiegli się posłańcy ze słowami podziękowania i uznania, zgłaszając przystąpienie całych osad i wsi do „Szen”. Rozmowy z nim zajęły wiele godzin i zjawiliśmy się na kolacji dużo później niż było przewidziane. Do dopełnienia formalności zgłoszenia się do związku pojedynczych ludzi lub mniejszych grup był przeznaczony specjalny pokój na parterze, w którym każdy zostawał zapisany i na znak przynależności otrzymywał orzech areki z wyrytym na nim odpowiednim napisem. Już po południu nie było w całym Szen–Fu ani jednej osoby, która nie mogłaby dowieść przynależności do wielkiej, szlachetnej „Szen” będąc w posiadaniu mających przeróżne kształty orzechów betelu. To znaczy, że wpierw wszyscy musieli odbyć okres próbny.

Szen–ta–szi” — Wielki dzień „Szen” przypadał na dzisiaj. Nie znaczyło to jeszcze, że festyn kończył się wraz z nim. O nie! Dzisiaj był tylko początek, święto trwało wiele dni, a jego koniec następował dopiero wtedy, gdy zakończone zostały wszystkie zaplanowane debaty. Gdy tak siedziałem z boku i przysłuchiwałem się wszystkiemu, obraz „Szen” stawał się coraz bardziej wzniosły, szlachetny i potężniejszy.

Na rozpoczętą uroczystą kolację zostały zaproszone wszystkie te osoby, które na Zachodzie określono by mianem elity towarzyskiej. Ledwie zaczęliśmy jeść, gdy ktoś wtargnął do środka szamocząc się z próbującą go powstrzymać służbą. Tym kimś okazał się Robert Waller. Zaraz za nim pojawiło się pięciu czy sześciu Chińczyków z instrumentami dętymi w rękach. Najwyraźniej był bardzo wzburzony. Twarz miał wykrzywione i poszarpane ubranie. Zrobił parę kroków i spojrzał po wszystkich pytającym wzrokiem.

— Szukam mandaryna pierwszej rangi i jeźdźca żółtej flagi Ki Tai szin. Który z was jest nim?

— To ja — zgłosił się Fu dodając surowym tonem — Kto nie proszony odważa się mi przeszkadzać?

Dilke podjął prostując się dumnie:

— Odważa się? Jestem wysłannikiem Boga, chrześcijańskim misjonarzem! Nic dla mnie nie jest zbyt ryzykowne! Przybyłem, aby was zbawić uwalniając was od pogaństwa i waszych bożków. Muszę was nauczać prawiąc kazania. Lecz wasi muzykanci nie dopuszczają mnie do słowa. Dokądkolwiek idę, idą za mną, przez całe miasto, przez wszystkie zaułki. Gdzie przystanę, przystają i oni. A gdy tylko otworzę usta, zagłuszają mnie piekielnym jazgotem swych instrumentów. Mam zupełnie rozstrojone nerwy, uszy mnie bolą, moja dusza drży, a gdy będę musiał znieść to jeszcze choćby przez godzinę, oszaleję. Dlatego dowiadywałem się o najwyższego rangą mandaryna, aby wytłumaczył się z bezczelnego zachowania się swych poddanych. Jestem poddanym obcej potęgi i kaznodzieją obcej religii i już przez to samo mam większe i nienaruszalne prawa niż ktokolwiek inny. Kto pogańskiemu ludowi przynosi jedyną prawdziwą religię i jedyną prawdziwą wiedzę, ten ma prawo rozkazywać. To, jest to, czego żądam! I dlatego niniejszym oświadczam…

Więcej nie dał rady powiedzieć. Muzykanci utkwili wzrok w Johna Raffleya, a gdy ten uniósł rękę, natychmiast rozległ się nieopisany hałas, jakby stadu świń obcinano uszy, a sforze młodych psów ogony. Dilke podniósł dłonie do uszu, a na jego twarzy pojawił się niemożliwy do opisania grymas. Odczekał jednakże aż hałas się skończył i ciągnął dalej:

— Oświadczam zatem, że jeśli ta diabelska banda nie zostanie z miejsca ukarana, to natychmiast idę do Raffley–Castle i…

Muzyka rozległa się ze zdwojoną siłą, a on z wściekłości i przerażenia wrzasnął tak głośno, że jego głos przebił się nawet przez dźwięk instrumentów, zacisnął pięści i wykrzyknąwszy w naszą stronę jakąś pogróżkę, odwrócił się na pięcie i wybiegł.

Muszę oddać sprawiedliwość wszystkim obecnym i stwierdzić, że żaden z nich się nie zaśmiał. Wrażenie, jakie zrobił na nich Dilke, było inne niż przedtem, gdy próbował przemawiać.



Zwycięstwo „Szen”


Wieczorem udaliśmy się do Raffley–Castle. Szosa była znakomita, a ponieważ Ho–szang przyjął zaproszenie na noc w zamku wraz ze swymi wikariuszami przyjął zaproszenie na noc do zamku, więc spotkała nas jeszcze jedna niespodzianka. John wydał rozkaz oświetlenia trasy naszego przejazdu. W ten sposób wśród tutejszych i przybyszy uczynił się ruch i ruszyliśmy do Raffley–Castle. Nie słyszeliśmy więcej o fan–fan, przepadli gdzieś bez śladu. Jeśli chodzi o Dilkego, to udało mu się umknąć swym muzycznym prześladowcom. Puścił się nagle takim pędem i biegł tak długo, że w końcu zrezygnowali z pościgu za nim. Miało to jednak miejsce nie w mieście, lecz poza nim i Dilkego widziano, jak gnał w stronę zajazdu, tam gdzie droga odbija do Raffley–Castle.

Dzień chylił się już ku zmierzchowi, gdy w końcu udało się nam wyruszyć. Ho–szang poprosił o konia — był to wygodniejszy sposób podróży niż w ciasnej lektyce. Jego wikariusze zażyczyli sobie muły. Na drodze panowało prawie takie ożywienie jak w dzień. Wielu zdecydowało się w ostatniej chwili powędrować do Raffley–Castle, ponieważ rozniosła się pogłoska, że odbędą się tam wielkie fajerwerki. Towarzyszyli nam piesi z pochodniami i latarniami.

Przy zajeździe zostaliśmy zatrzymani na parę chwil. Gospodarz powiedział, że był u niego jeden z fan–fan i pytał, w którą stronę i jak długo ma iść do Raffley–Castle. Był to Dilke, zatem rzeczywiście zamierzał zrealizować swoje groźby. Czego jednak tam szukał? Nie ma dobrych zamiarów ten, kto grozi. Mocno zaniepokojeni o Wallera i jego córkę pojechaliśmy dalej.

Gdy wyjechaliśmy z lasu na wolną przestrzeń, Fu kazał się zatrzymać.

— Niebo jest prawie bezgwiezdne — powiedział. — Poleciłem gospodarzowi, aby dał znać do zamku. Wkrótce ukaże się krzyż.

Ledwie skończył mówić, gdy nagle niebo rozbłysło. Jak nieoczekiwany cud pojawił się na nocnym firmamencie, krzyż. Wokół nas rozległy się okrzyki radości i uniesienia. Ho–szang zaskoczony powiedział:

— To wszystko jest takie niezwykłe! Wprawdzie przygotowane, a jednak tak zadziwiające! Jak spełnienie marzenia. Także i ja byłem marzycielem — może nawet wciąż jeszcze marzę.

Ruszyliśmy dalej i po chwili ukazały się jeszcze trzy inne znaki świetlne: nad krzyżem, z lewej i prawej jego strony. Pojawiały się jeden po drugim i stawały się tym wyraźniejsze, im bliżej się znajdowaliśmy. Wreszcie mogliśmy rozpoznać — były to chińskie znaki piśmienne oznaczające człowieczeństwo, miłość i pokój. Były to pojęcia „Szen”, jakie widzieliśmy na karcie Tsi, w Kota–Radjah.

Sejjid Omar, który jechał tuż za mną, jak zwykle prowadził ożywioną rozmowę. Zdawało się, że akurat dzisiaj poszerzył swój zasób słów, bo usłyszałem, jak dowodził:

— Dla każdego członka naszej „Szen” istnieją tylko trzy prawdziwe, najważniejsze języki — mianowicie arabski, niemiecki i chiński. Reszta to tylko frazesy. Tak więc ja umiem mówić, mój sahib umie mówić i wy potraficie mówić. To, co inni mówią jest mi zupełnie obojętne.

— A angielski? — zapytałem obracając się w jego stronę.

— Nie wpadłem na to — odpowiedział. — Pomyślę nad tym. A ponieważ kocham miss Mary, gubernatora i sir Johna, to na razie stwierdzę tylko: nie jest on wprawdzie jedynie frazesem, lecz także niczym innym, jak gwarą. Tylko tam, gdzie kocha się cały naród, a nie jego pojedynczych przedstawicieli, istnieje język.

Ponieważ nie umiał wyrazić swych myśli w bardziej konkretny sposób, nie podejrzewał nawet, jak ważną prawdę wypowiedział.

Gdy minęliśmy las jodłowy i wyjechaliśmy na plac zaniemówiłem. Nigdy jeszcze czegoś takiego nie widziałem. Każdy zakamarek wsi był artystycznie oświetlony. Wysokie, obszerne rusztowanie, niedokończone, gdy wyruszaliśmy rano, tworzyło teraz potężny symbol „Szen” i oświetlone było widocznym z daleka świętym płomieniem.

Jakie to robiło wrażenie! Jak podnosiło człowieka na duchu! Jak okiem sięgnąć siedziało, leżało i stało tysiące, tysiące ludzi, aż pod sam skraj lasu, gdzie przystanęliśmy. Ho–szang był mocno poruszony, serce mu rosło i wygłosił do nich porywającą mowę.

Zza pobliskich drzew wynurzył się jakiś jeździec. Był to pastor Heartman, który tu na nas czekał, aby powitać gości. Jego srebrne włosy spływały po sutannie, którą włożył specjalnie na dzisiejszy wieczór. Podjechał blisko Ho–szanga i uniósł ramiona w geście błogosławieństwa a potem poprosił:

— Podaj mi swą dłoń, a ja tobą pokieruję! Poprowadzę cię pod krzyż — on jest drogą do raju.

Obydwaj kapłani stanęli na czele naszego pochodu i tak pojechaliśmy dalej między łąkami i polami, szeroką drogą prowadząca serpentynami w górę aż do stóp rozjarzonego światłami zamku, u którego bramy stał Tsi, gotowy powitać nowych gości.

Poszedłem do mojego mieszkania. Lecz gdy tylko zdołałem się jako tako wygodnie ułożyć nadszedł Sejjid.

— Sahid, widziałem go!

Zawsze to samo, wpadał do mieszkania z drzwiami. Zakładał, że zawsze od razu wiem o co mu chodzi.

— Kogo? — spytałem.

— Dilkego!

— Ach! Widziałeś? Gdzie? Czyżby tutaj?

— Tak, tutaj.

— Kiedy?

— Po drodze. Wiesz, że droga prowadzi serpentynami. Na trzecim zakręcie, tam gdzie stoją trzy lub cztery gęste drzewa, które po chińsku nazywają się oczywiście inaczej niż po arabsku — dlatego nie znam ich nazwy. A więc za tymi drzewami siedział ukryty ktoś i nas obserwował.

— I myślisz, że to był Dilke?

— Tak.

— Rozpoznałeś go po czymś?

— Po kapeluszu. Powiedziałbym ci to od razu, ale dzieliło nas zbyt wielu jeźdźców, a poza tym nie chciałem, aby się zorientował, że go zauważyłem. Dlatego przychodzę z tym dopiero teraz.

— Hm! Możliwe, że się nie mylisz, Omarze. Czy zechcesz mi wyświadczyć przysługę i być czujnym?

— Bardzo chętnie, sahib! Już sam nawet o tym myślałem, jak to zrobić. Przekradnę się z powrotem na dół, ale tylko do czwartej serpentyny od dołu. Rośnie tam jeszcze więcej drzew i będę się mógł tak dobrze ukryć, że nikt mnie nie dojrzy kiedy nadejdzie. Gdy będzie szedł, to podkradnę się za nim cichutko i zjawię się u ciebie.

Nie było to zbyt chytrze pomyślane, lecz właśnie nadszedł Tsi, zdawało się w wielkim pośpiechu, i nakazał Sejjidowi, aby robił tak, jak powiedział.

Gdy tylko zostaliśmy sami, Tsi zaczął:

— Sir, jak najprędzej muszę panu powiedzieć trzy rzeczy, z czego jedna jest ważniejsza od drugiej!

— No, mów pan! — powiedziałem zaciekawiony tym wstępem.

— Z pewnością pan wie już, że matka i stryj Nin zostali wezwani do Pekinu na dwór cesarski, aby tam zdać relację z działalności Szen? Zostali bardzo dobrze przyjęci i teraz wracają chcąc dotrzeć do zamku jeszcze dzisiaj, aby przekazać nam radosne wiadomości w trakcie trwania festynu. To po pierwsze.

— Czy ujrzymy ich jeszcze dzisiaj? — dopytywałem się.

— Tak, ale nieco później, przy ostatniej herbacie. Następnie, proszę spojrzeć na mnie, czy przypadkiem się nie zaczerwienię!

— Nic nie widzę, ale mimo wszystko życzę panu z całego serca szczęścia!

— Szczęścia? Jak to?

— Z okazji zaręczyn!

Teraz zaczerwienił się, klasnął w dłonie i zawołał:

— Zgadł, naprawdę zgadł! Jak to możliwe?

— Hm! Sztuką byłoby nie zgadnąć. Chyba pan nie oczekuje, że powiem wiele pięknych słów, drogi przyjacielu? Pan wie, jak dobrze wam życzę.

— Cicho! Im ciszej zachowują się inni, tym bardziej ja chciałbym krzyczeć z radości. Co za szczęście, co za szczęście! Nie wątpię, że mnie pan zrozumie. Miliony ludzi nie mają pojęcia, co to za szczęście zespolić się w małżeństwie. Dzisiaj było tak pięknie, tak czysto, tak osobliwie. W pełnym blasku słońca, jak z najwyższego firmamentu padały sylaby, słowa i wszystko, co się potem stało. Waller odczytał pański wiersz. Nie może się z nim rozstać. Jeszcze nie jest całkiem wolny, lecz mam nadzieję, że uda mi się uchronić go przed wszystkim, co mogłoby go zawrócić z właściwej drogi. Mówił, że pana szanuje i podziwia. Potem spytał, czy nie ma tu jakiegoś duchownego i musiałem mu sprowadzić wielebnego Heartmana. Jak ten człowiek na niego podziałał nie da się opisać. Wewnętrznie i zewnętrzne podobieństwo do malajskiego kapłana wywołało na Wallerze najpierw przerażenie, potem zdumienie i w końcu spokojną radość. Rozmowa obracała się wciąż wokół malowidła raju i Waller poprosił, czy nie mógłby go także zobaczyć. Fang nie miał nic przeciwko temu. Tak więc znieśliśmy go na dół do hollu, gdzie znajduje się obraz.

Tsi mówił bardzo prędko, wbrew swojemu zwyczajowi. Raz po niemiecku, raz po angielsku, raz po chińsku.

— To się nazywa być szczęśliwym! — czerwieniąc się po raz drugi ciągnął dalej: — Waller był szczęśliwy i pełen nadziei. Potem zaczął mówić spokojnie, ciepło chociaż nie do końca jasno. Serce się krajało. Płakaliśmy: Mary i ja. Jak do tego doszło? Padliśmy sobie po prostu w ramiona. Waller pocałował najpierw ją, potem mnie. A potem nas pobłogosławił, zamknął oczy, uśmiechnął się jak ktoś szczęśliwy i zasnął. Czy mogliśmy mu przeszkodzić? Nie. Śpi do tej pory. Fang i Mary są przy nim. Mnie odwołano, bo ktoś chciał ze mną mówić. Czy zgadnie pan, kto to taki?

— Robert Waller, zwany Dilke?

— Tak, Dilke. I to jest to trzecie, co chciałem panu powiedzieć. Musiałem go odprawić. Ten człowiek jest niebezpieczny. Za żadna cenę nie wolno mu spotkać się z wujem. Rozmawiałem z nim bardzo krótko, nie mogłem go więc sprawdzić, ale wydaje mi się, że dobrze by mu zrobił pobyt na oddziale w domu wariatów. Pytał pan Sejjida?

— Tak, dowiedziałem się wszystkiego..

I opowiedziałem mu, co usłyszałem od Omara dzisiaj rano w zajeździe. Pokiwał poważnie głową i powiedział:

— A więc to prawda…! Ostatni z rodu — wynik końcowy swych przodków…!

— Musimy coś zrobić — podskoczył w miejscu. — Proszę, niech pan będzie tak dobry i pójdzie zamiast mnie do galerii i powie Fangowi, że Waller ma być przeniesiony do swego pokoju, tylko ostrożnie, aby się nie obudził. Ho–szang prosił, by on i jego wikariusze mogli obejrzeć obrazy przed kolacją.

Poszedł, aby przedsięwziąć konieczne kroki, a ja udałem się do galerii oświetlonej teraz bocznymi lampami. Waller już nie spał, Mary siedziała koło niego. Nie byłem więc w stanie wywiązać się z zadania. Chory nalegał bym usiadł przy nim i podał mu rękę. Ściskał ją długo nic nie mówiąc. Wreszcie ja przerwałem milczenie i powiedziałem obojgu, kogo oczekujemy:

— Ho–szanga? — spytał. — I jego wikariuszy?

— Mam cię kazać zanieść do twego pokoju, ojcze? — spytała Mary.

— Nie — odpowiedział — zostanę! Niech ci ludzie znajdą mnie na moim stanowisku. Znam swoje obowiązki.

— Na litość boska! — wykrzyknęła przerażona. — Ojcze, pozwól…

— Bądź cicho, moje dziecko! — przerwał jej. — Nie masz się czego obawiać. A jeśli myślisz, że nie jestem pewien mojej sprawy, to przypomnij sobie twoją matkę! Ona będzie mnie chronić!

Wrócił Fang. Nie miał nic przeciwko temu, by Waller został. A gdy i ja ujrzałem jasne oczy i szczęśliwy uśmiech chorego, pomyślałem, że możemy się niczego nie obawiać. Leżał lekko wzniesiony na poduszkach na swoim łóżkiem polowym pod kosztownymi, jedwabnymi prześcieradłami. Obrazy były odsłonięte. Nadszedł służący, który je znowu zaciągnął, ponieważ za parę chwil mieli pojawić się goście.

Nie czekaliśmy długo, gdy weszli, wszyscy poczynając od Fu i Johna, najwyższych dostojników, a na ostatnich należących do śmietanki tutejszego towarzystwa kończąc. Pobiegłem do Tsi, aby zakomunikować mu dlaczego Waller jeszcze wciąż tu jest i dowiedziałem, się, że nie można nigdzie znaleźć ani Sejjida ani Dilkego. Zaniepokoiło mnie to ale teraz i tak nic nie można było zrobić, usiadłem więc z powrotem koło Wallera.

— Pastor opowiedział mi tę sagę, — szepnął — którą prawdopodobnie i teraz opowie. Ja też chciałbym coś powiedzieć. Proszę, aby pan zadbał o to, aby mnie słyszano. Niestety mówię słabo po chińsku, ale jeśli będą mówił wolno i się nie zmęczę, to mnie zrozumieją.

Zachowano się z wielkimi względami i nie przeszkadzano choremu w żaden sposób. Przypuszczenia Wallera sprawdziły się: pastor jako wprowadzenie przytoczył sagę o i odsłonił następnie obraz przedstawiający upadku człowieka. Panowała kompletna cisza. Nikt nie powiedział ani słowa, lecz widać było, że ta przypowieść zrobiła głębokie wrażenie na buddyjskich mnichach.

Kątem oka spoglądając na wygnanych z raju i znikających w oddali w brudnym fiolecie ludzi, zauważyłem, że z tyłu, między drzewami w oranżerii coś się poruszyło. Bez wątpienia był to człowiek stojący w ukryciu między gałęziami. Możliwe, że było ich nawet dwóch. Od razu pomyślałem o Dilkem, ale odrzuciłem tę myśl. Dlaczego miałby to być akurat on, a nie ktoś ze służby?

Kapłan chciał odsłonić pozostałe obrazy. Waller spostrzegł to, prędko wyprostował się i zaczął mówić. Wszyscy obecni spojrzeli w jego stronę. Mówił wolno i dostojnie, lecz z widocznym wysiłkiem, od czasu do czasu szukał odpowiedniego wyrażenia:

— Chciałem przytoczyć inną historię. Także i ona ma tysiąc lat, a brzmi następująco: Gdy duch ludzki został wyrzucony z raju, zrozumiał jak głupio postąpił. Skarżył się i jęczał, ale tak, że nie słyszał go żaden diabeł. Wtedy właśnie ukazała mu się Szen i przemówiła do niego: Skrucha jest aniołem upadłych, który mnie do ciebie przyprowadził. Kiedyś nadejdzie pan, aby obudzić was i powołać do raju. Staniecie się wtedy na nowo ludźmi, lecz jeszcze nie szczęśliwymi. Raj na ziemi nie jest królestwem bożym, lecz musi do niego dołączyć. Kiedy to się stanie? Zamilkł na chwilę, uniósł wzrok patrząc się jakby w dal i ciągnął dalej: Gdy kiedyś siła w sercach całego świata stanie się tak wielka, że chrześcijanin pobłogosławi poganina, wtedy nadejdzie rodzina i raj stanie się królestwem bożym na ziemi! Tak mówiła Szen. — A teraz odsłońcie zasłonę! Powinniście zobaczyć nie tylko raj na ziemi lecz także królestwo niebieskie! Ponieważ godzina jest blisko.

W sali panowała głęboka cisza. Tylko od strony wejścia słychać było coś, jakby chrząknięcie. Obejrzałem się. Stał tam Sejjid, ukryty za roślinami, chrząknął, bo chciał zwrócić moją uwagę. Spotkawszy mój wzrok wskazał w bok. Od razu wiedziałem, o co chodzi. Dilke zdołał wśliznąć się do zamku, tak jak przypuszczaliśmy.

Podczas gdy ja czyniłem te obserwacje, pastor polecił odsłonić drugi rząd obrazów i Waller zawołał zwracając się do grupy buddystów:

— Podejdź do mnie Ho–szang! Chcę cię pobłogosławić, ja chrześcijanin poganina! Na tym obrazie tutaj, widać tylko drogę do raju. A ja wam pokażę królestwo niebieskie wznoszące się wyżej niż wszystkie raje. Powtarzam: podejdź do mnie Ho–szang, a ja cię pobłogosławię!

Buddysta podszedł bliżej, krok za krokiem, prawie jak we śnie, bo to, co tu ujrzał i przeżył było tak nierzeczywiste, tak oddalone od dnia codziennego.

— Już zostałem pobłogosławiony — powiedział — przez Heartmana, gdy witał nas na dole przy płomiennym obrazie „Szen”.

— A więc królestwo boże już tu było, jeszcze zanim o tym wiedziałem, rozumiem więc dobrze, dlaczego tak nagle poczułem chęć błogosławienia. Podejdź jednak!

Już wyciągnął obie ręce, gdy z tyłu rozległ się podniesiony głos:

— Stój, ty wiarołomco! Chcesz błogosławić to, co niegdyś Eliasz wybijał bez łaski! Oszalałeś? Zwariowałeś? Stałeś się odstępcą? Idź do diabła!

Był to Dilke. Podszedł do nas, wyciągnięty jak struna, z głową odrzuconą do tyłu, z zaciśniętymi ustami i miotającym groźby spojrzeniem jak ktoś, kto nadchodzi, aby wydać surowy wyrok. Nie spuszczając z niego oczu podążał za nim Sejjid. Dilke zatrzymał się o dziesięć kroków przed Wallerem i odezwał się czyniąc pogardliwy ruch ręką:

— Tam leży chrześcijaństwo rodziny Wallerów! Wstyd dla tych wszystkich, którzy dołożyli wysiłków, aby je zbudować, a następnie spoczęli w grobie dumni ze swego dzieła! Wstydzę się nazwiska, które noszę. Ta twarz, która tu przede mną… mną… mną…

Słowa zamarły mu na ustach. Widział najpierw stryja z końca sali, a teraz spoglądał na niego z bliska i zdawało się, że ten widok odebrał mu mowę. Zmienił się na twarzy i oczy mu znieruchomiały, nie domknął ust, jak ktoś, kto jest głuchy, a mimo to pragnie coś usłyszeć. Opuścił ręce lecz palce pozostały wyprężone. Ale nie mogłem go dalej obserwować, bo Waller zajął całą moją uwagę.

Tsi i Fang, zbliżyli się do swego podopiecznego, gdy zauważyli, że to czego się obawiali, zbliża się wielkimi krokami. Dlaczego obaj wyglądali tak nieugięcie? Dlaczego Tsi zacisnął dłonie w pięści? Tak wygląda tylko ktoś, kto stoi w obliczu walki na śmierć i życie. Inni także zbliżyli się do intruza, jakby czuli wyraźnie, że grozi im z jego strony wielkie, zagrażające ich duchowi niebezpieczeństwo.

Jeszcze przed chwilą Waller znajdował się w dobrym nastroju. Dłuższa przemowa jaką wygłosił, trochę go wyczerpała, lecz teraz było widać, że zaistniała sytuacja bardzo go osłabiła. Twarz zapadła mu się nagle i wyglądał tak, jak w dniach swej najgorszej niemocy. Wytrzeszczył oczy, otwarł usta, a jego ręce i palce, wyprężyły się dokładnie tak samo jak Dilkego. Lecz zdecydowanym tonem, wykrzyknął:

— Muszę wstać, nawet gdybym miał się załamać! Nie jestem już żadnym Wallerem! Trzymajcie mnie! Proszę!

Rzuciłem pytające spojrzenie Fangowi i Tsi. Obaj skinęli głowami. Ująłem więc Wallera, postawiłem prosto i oparłem mocno o siebie. Mary odsunęła gwałtownie krzesło i także objęła ojca. Stał więc prosto, jak sobie tego życzył, twarzą zwróconą do pozostałych. Znajdował się w osobliwym, wzbudzającym lęk stanie. Zarówno jeden jak i drugi mieli prawie taki sam wyraz twarzy. To, co nazywamy przytomnością umysłu, ustępowało, znikało prawie w oczach. Pewność siebie gdzieś przepadła i w głosie Wallera słychać było niezdecydowanie.

— Ktoś powinien mnie upuścić, a nie chce. Kto tam stoi, kto? Czuję, że to byłem ja — a przecież jestem tutaj.

A tamten mówił wyszczerzając zęby:

— A wtedy zebrał wszystkie siły, a jednak i tak musi być podtrzymywany przez innych. Ale kto — kto jest — kto mówi — hola! Ja przecież nie jestem nim! Czy jestem tym, który leży na ziemi, ponieważ tamten wstał?

Ostatnie słowa wymówił bardzo głośno.

— Kim jesteś? Powiedz! Bratanek czy stryj?

Wtem włączył się Tsi i odpowiedział zamiast zapytanego, pewnie i ostro:

— Jest tym i tamtym, obydwoma. Jest oboma pojedynczymi Wallerami, którzy tutaj są, oto czym jest! On sam!

Wywołało to natychmiastowy skutek. Obydwaj wydali okrzyk, a potem wpatrywali się w siebie bez słów i bez żadnego wyrazu na twarzy. Był to decydujący moment. Stali naprzeciwko siebie: powracający z duchowego mroku i wkraczający w duchowy mrok! Czy mogli się wyminąć?

— Ojcze, kochany ojcze! — , Poprosiła Mary z lękiem przytulając się do niego. — Pozwolisz, że przywołam mamę? Zostań tu zostań tu!

— Moje dziecko, moje kochane dziecko! — wyszeptał oddychając ciężko. — Najwyższy czas! Już ledwie cię słyszałem, tak daleko już odszedłem. Przywołałaś mnie z powrotem, ty duszo swojej matki. Znowu jestem tutaj, przy tobie. Ale ktoś mnie trzyma. To jak pięść grzebiąca w mojej głowie i zatruwająca moje myśli.

Ostatnie słowa wymówił z większym naciskiem niż poprzednie. Dilke usłyszał je i wykrzyknął do niego:

— Ty głupcze! To wiara, jaką tobie pozostawili przodkowie, abyś dzięki niej opanował pogan. Jeśli jesteś mężczyzną i masz odwagę, uznaj ją! Pytam cię: jesteś Wallerem czy nie? Życie albo śmierć? Zbawienie albo potępienie? Wybieraj!

— Jestem mężczyzną — odpowiedział Waller — i nie boję się ciebie i chcę — chcę — chcę…

Wszystko mu się poplątało. Zapomniał co chciał powiedzieć. Ale nadszedł ratunek: Tsi szepnął do niego:

— Dawajcie miłość, samą tylko miłość! Przypomina pan sobie, sir, przypomina pan sobie? Wie pan, jak to się zaczynało?

— Tak… tak wiem — jeszcze! Właśnie sobie przypomniałem — odrzekł Waller, a na jego twarzy ponownie pojawił się zdecydowany wyraz. — Początek brzmi: Zanieście swoją ewangelię!

Teraz Tsi zażądał głośnym głosem:

— Niech pan mu to rzuci w twarz! Niech ta skała go zmiażdży! Dilke wyprężył się na całą wysokość, rozpostarł ramiona, zacisnął pięści i wrzasnął:

— Tak, rzuć, ty nieboraku twojej „Szen”, która tylko potrafi kwiczeć, gdy przemawiają silne duchy! Rzuć! A potem jesteś mój.

Waller chwycił lewą ręką dłoń córki, prawą uniósł na znak, że chce mówić i zaczął deklamować. Z początku głos jego był niepewny i drżący, lecz stopniowo stawał się coraz bardziej zdecydowany. I to właśnie było celem Tsi. Ta strofa pomogła się Wallerowi wydostać z głębokiej otchłani choroby. Było czymś niesamowitym obserwowanie jakie zmiany zachodziły w Wallerze podczas wygłaszania tych ośmiu linijek. Wyprostował się — zdawało się, że jest większy niż w rzeczywistości. Już nie opierał się tak bezwładnie o mnie, z linijki na linijkę stawał się coraz silniejszy. Duch błyskawicznie odzyskiwał panowanie nad ciałem udzielając mu siły do dalszej walki.

Całkiem inaczej przedstawiał się jego przeciwnik. Cała postać jakby się osunęła. Rysy twarzy poczęły się zmieniać. A przy ostatnich słowach miłość na wieki drgnął jakby go coś zabolało, podniósł ramiona, uniósł dłonie do uszu i zawołał:

— Kochać i tylko ciągle kochać! Już z daleka słyszę te przeklęte piszczałki! Niech będzie przeklęte to nieskończone bajdurzenie o miłości! Jeśli to znowu się zacznie i będzie wyglądało tak jak dotychczas, to stoczę się do przepaści i wezmę swoją „Hen” ze sobą. A potem możecie się kochać, jeżeli o mnie chodzi, aż po koniec świata; ja będę wreszcie miał święty spokój!

— Żyjcie, żyjcie! — wrzeszczał. — Podczas gdy inni będą się cieszyć swoim życiem, ja zostanę jedynym świętym, skruszonym, noszącym grzechy innych. Dziękuję! — Cały świat domem bożym! — Szaleństwo! — Słowa aniołów! Najpierw musimy porozmawiać o czymś innym! — Miłość tylko, sama miłość, wszędzie nic tylko miłość! O są; są tutaj, ci kwiczący, ci mordercy uszu i nerwów! Dokąd mam iść? Człowieku nie widzisz, że oszalałeś? Nie słyszysz, że już nawet nie potrafisz mówić rozsądnie? Jeśli nie zamilkniesz powalę cię na ziemię!

Rozczapierzył palce jak szpony i chciał rzucić się na Wallera, ale Tsi podskoczył w samą porę i wpatrzył się w niego mocnym spojrzeniem.

Dilke wściekle ryknął:

— A teraz jeszcze ten — ten! No dobrze, zrobię tak jak ten diabeł: stoczę się do otchłani!

Pobiegł do drzwi, a dotarłszy do nich zatrzymał się, odwrócił się w naszą stronę, zastanawiając się nad czymś i powiedział, jakby się zwierzał komuś z jakiejś tajemnicy, ale tak, że wszyscy usłyszeliśmy:

— Jesteśmy mianowicie dwaj. My mianowicie jesteśmy zabijakami, religijnym i cywilizacyjnymi. Religijny to ja; cywilizacyjny to on, Ja jestem stryjem, a on bratankiem. Ja nazywam się Waller, a on nazywa się Dilke. Muszę iść w dół, do przepaści. On nic o tym nie wie, chociaż powiedziałem wam to jego ustami, ale on musi iść za mną. Szkoda go! Tak dobrze by do mnie pasował, gdyby wolno mi było zostać. Był lepszą bronią niż stary. Pozbyłem się go, on mnie także, na wieki!

Skinął nam głową w szczególny sposób, uczynił ruch ręką, którego nie mogliśmy zrozumieć, odwrócił się i wyszedł.

— Omar, szybko za nim, ale żeby cię nie zauważył — rozkazałem — musimy się dowiedzieć czy rzeczywiście odchodzi!

Sejjid wybiegł, a ja chciałem iść za nim.

— Dokąd? — spytał mnie cicho Tsi.

— Przecież Sejjid sam może nie dać rady.

Chociaż bardzo się spieszyłem, od odejścia Omara minęło parę minut. Zamknąłem właśnie za sobą zewnętrzne drzwi, gdy nadbiegł Sejjid od strony schodów.

— No? — spytałem. — Już z powrotem? Miałeś go przecież śledzić!

— Zrobiłem to, sahib. Odszedł.

— Dokąd?

— Opuścił zamek. Przejdzie teraz drogą w dół, do wsi. Nie mogłem iść za nim, bo jest za jasno i byłby mnie zauważył. Nie miałem także ochoty wspinać się za nim przez mur. Gdyby przeszedł przez bramę, to nie byłoby mnie tu jeszcze. Ale spieszył się bardzo i od razu przeskoczył balustradę.

— Balustradę? W którym miejscu? — spytałem — W obrębie zamku nie ma przecież żadnej drogi.

— Jest, w dole, w ogrodzie — wskazał ręką.

— Prędko, pokaż mi! Muszę zobaczyć to miejsce!

Ruszył przede mną w dół ogrodu. Podszedłem do muru i przechyliłem się, spojrzałem w dół i zobaczyłem głęboką przepaść.

— To, to miejsce — powiedział. — Musiał mnie słyszeć, bo bardzo się śpieszył. Nie spoglądałem za nim, bo w tym kącie jest zupełnie ciemno.

— Podziękuj Allachowi, że nie wspiąłeś się za nim, drogi Omarze! — powiedziałem i przeszył mnie zimny dreszcz. — Tam nie ma żadnej drogi, lecz potężna przepaść, skąd dla nikogo nie ma żadnego ratunku. Dilke nie żyje. Ale nie mów o tym nikomu, dopóki ci nie pozwolę?

Sejjid zatrząsł się z przerażenia, spojrzał w ziemię i spytał:

— Sahib, czy mogę coś powiedzieć?

— Tak.

— Chciałbym wiedzieć, czym w końcu był, oficerem czy misjonarzem?

— Człowiekiem i to powinno ci wystarczyć. Biednym, nieszczęśliwym człowiekiem kroczącym fałszywą drogą i dlatego zginął.

— Więc pójdę teraz do kaplicy i pomodlę się za niego, czy mogę to zrobić chociaż on był chrześcijaninem, a ja muzułmaninem?

— Jak możesz się o to w ogóle pytać, Sejjidzie Omarze? Dziwi mnie to.

— Dziwi cię? Chciałbym… ach, wiem; teraz mi to przyszło do głowy! Należę przecież do naszej „Szen” i dlatego mogę modlić się za wszystkich ludzi. Idę więc na górę.

Wyszedł na drogę prowadząca do kaplicy, a ja znowu wspiąłem się na schody, aby zobaczyć się z Tsi i donieść mu o tym, co się stało. Zebrani w galerii podzielili się teraz, rozproszyli się, aby w pojedynkę obejrzeć obrazy. Koło Wallera zgromadziło się więcej osób. Stali tam Tsi, Fang i Mary, gubernator. Tsi spostrzegł, że chcę z nim porozmawiać, przyjął wiadomość bardzo spokojnie, bez słowa zdziwienia czy przerażenia.

— Jest to pewnego rodzaju rozwiązanie — skinął głową — Nie mogło się stać inaczej. Tylko dlaczego tak szybko, tego nie oczekiwałem. Dwóch takich zabijaków w jednym ciele, to za dużo, — i uśmiechając się dodał. — To nawet za wiele dla jednego narodu, dla ludzkości. A jednak wytrzymaliśmy tysiące lat i tolerowaliśmy takich niepoprawnych swarliwców. Także i oni muszą zniknąć w otchłani, w której narodziło się światło naszej „Szen”. Bo, wie pan, co znajduje się w tej przepaści, w której zniknął Dilke?

— Chyba wasza elektrownia.

— Tak. Wąskim kamiennym kominem, spada w dół woda, zbiera się ją tam i wytwarza elektryczność, a potem nawadnia ogrody, łąki i pola.

— A więc nie ma mowy o tym, aby Dilke mógł się uratować?

— Z pewnością nie żyje. Nawet nie potrzebujemy tego sprawdzać. Proszę sobie wyobrazić siłę upadku wodospadu! Jeśli nawet nie rozbił się, to jeśli jego zwłoki wpadły w maszyny. Nastąpi najwyżej krótka przerwa w dostawie prądu. Zamierzam więc zawiadomić zaraz administratora i tipao, najstarszego we wsi, aby zarządzili dyskretne poszukiwania Dilkego.

Chciał wyjść, lecz natknął się na czu–tse, szefa kuchni, który taktownie zameldował, że kolacja gotowa. Natychmiast pojawiła się Nin, ujęła gubernatora pod ramię i dała wszystkim znak, żeby poszli za nią. Przechodząc koło mnie wuj wykrzyknął z rozpromienioną z radością twarzą:

— Niech pan spojrzy, Charley! Przegrałem zakład, ale za to wygrałem Nin i całą wspaniałą „Szen” na dodatek! Nie zamieniłbym się z nikim, nawet z panem.

Waller usłyszał jego słowa.

— Także ja się założyłem i przegrałem, — powiedział — ale wygrałem jeszcze więcej niż ten przemiły gubernator. A teraz pewnie zaniesiecie mnie do mojego pokoju? — spojrzał błagalnie na Fanga.

— Nie — ten go uspokoił. — Już przygotowano dla pana miejsce. Jeśli nie będzie mógł pan jeść z nami, to powinien pan przynajmniej być z nami i dzielić naszą radość. Usiądzie pan między Tsi a Mary. Fu tak zarządził.

Waller zrozumiał doskonale, jakie znaczenie dla niego i Mary miało to polecenie wysokiego urzędnika państwowego. Uszczęśliwiony uśmiechnął się do mnie i powiedział:

— Proszę mi wybaczyć, sir, że powiem panu to samo, co przed chwilą gubernator! Nie zamieniłbym się z nikim nawet z panem.

Podeszli służący i wynieśli go do jadalni.

Goście opuścili galerię, ja jako ostatni. — To znaczy, niejako ostatni, bo po drodze dołączył do mnie Tsi. Wydał konieczne zarządzenia dotyczące zwłok Dilkego.

Jedliśmy w wielkiej sali o wielu oknach, którą w starym zamku nazywano salą bankietową. Tu jednak bywa to urocza sala pełna kwiatów. Przy stole z radością ujrzeliśmy matkę i stryja Nin. Raffley posadził mnie między nimi, a ja ochoczo się zgodziłem. Stryj był uczonym, ale jego wiedza nie pochodziła jedynie z książek, lecz przede wszystkim z codziennego życia. Wkrótce rozwiązał mu się język i rozmawiał ze wzruszającą szczerością. Matka była bardzo uduchowiona. Głównym tematem rozmowy naszej trójki stanowił kult przodków, a im więcej wiedzy zyskiwałem, tym bardziej współczułem tym powierzchownym ludziom mającym tak fałszywe wyobrażenia. Poza tym dowiedzieliśmy się, że po kolacji Ho–szang ma nam wręczyć pismo od cesarza.

Byliśmy mniej więcej w połowie posiłku, gdy nastąpiło zabawne interludium. Otworzyły się wielkie drzwi i wmaszerowało dwunastu Chińczyków ustrojonych w liście i kwiaty, na ich czele mój Sejjid Omar, opleciony całkowicie zielonymi łodygami i wielobarwnymi kwiatami, trzymający w ręku długą laskę z zawieszonym na niej mnóstwem orzechów areki. Ustawił Chińczyków w rzędzie, prostopadle do stołu, pomachał kitka razy laską i częściowo po arabsku, częściowo po angielsku, malajsku i chińsku, w zależności od tego, co mu właśnie przyszło do głowy, rozpoczął następującą przemowę: — Jesteśmy delegacją podżegaczy i rebeliantów i chcieliśmy wywołać wielkie powstanie, ale nic z tego nie wyszło. Ponieważ, gdy Hoszahg przemawiał na wielkim placu w Szen–Fu stchórzyli nagle wszyscy. Takie rzeczy nie powinny się zdarzyć w trakcie prawdziwego powstania i dlatego nie udało się. Obcy z zachodu okłamali nas, gdy chodzi o wielką, przyjazną ludziom „Szen”. Wyśmiewali się nawet z niej i mówili, że to komedia, do jakiej u nich by nie doszło. Ale tutaj, już u was rozpoznaliśmy, że to wielkie kłamstwo. Dlatego żałujemy, że zaufaliśmy tym obcym. Postanowiliśmy prosić was o wybaczenie i wybraliśmy do tego dwunastoosobową delegację. Od razu udaliśmy się w drogę do zamku. Lecz gdy dotarliśmy na miejsce, opadł nas strach i nie chcieliśmy się wam pokazać na oczy. Widząc to przypomniałem sobie o moich godnościach jako Sejjida Omara, służącego mojego nieustraszonego sahiba i członka „Szen”. Musiałem ratować sytuację, także dlatego, że tak dobrze mówię po chińsku. Zrobiłem więc dla nas ten symbol pokoju i przebaczenia i przystroiliśmy się liśćmi i kwiatami. Następnie poprowadziłem nas tutaj. Odkąd zostałem wodzirejem tych spiskowców, odzyskaliśmy odwagę i proszę o pozwolenie na wygłoszenie mowy wyrażającej to, czego życzymy sobie od was i „Szen”.

Wstęp ten zrobił tak znakomite wrażenie, że zewsząd rozległy się okrzyki, aby jak najszybciej zaczynał. Zaczął więc przemowę, która pomimo braków była małym dziełem sztuki. To prawda, że pokładaliśmy się ze śmiechu z powodu jego dziwacznych wyrażeń, ale także byliśmy głęboko wzruszeni. Ci tak zwani podżegacze i rebelianci, nie mogli znaleźć lepszego rzecznika swej skruchy i swych dobrych zamiarów. Poprosili, aby wolno im było zgromadzić siew kaplicy na górze, gdzie kapłan przemówi do nich w imieniu „Szen”. Zapytani o przyczynę tego życzenia kazali wyjaśnić przez Sejjida, że z wrogów stali się przyjaciółmi „Szen”, a nawet, że chcą zostać jej członkami. Pastor spojrzał pytająco na Fu i Johna. Obaj skinęli głowami a on zwrócił się do proszących.

— Dzień wrogości wobec nas prawie się kończy. Za godzinę wybije północ. Sprowadźcie do tego czasu swoich ludzi! Powiodę was ku nowemu dniu. Idźcie teraz!

W tym momencie w dolinie rozległ się przeraźliwy krzyk wyrwany z tysiąca gardeł, do którego i my mimowolnie się dołączyliśmy. W jednej chwili zapanowały kompletne ciemności. Pośpieszyliśmy do okien.

Nie widać było najmniejszego światełka. Lecz w dole, w kotlinie świecił jak przedtem, łagodnym blaskiem znak Człowieczeństwa” w sensie naszej „Szen”, a naprzeciwko, na wzniesieniu, stały błyszcząc jak dotychczas trzy inne jej symbole. Tylko krzyż zniknął w ciemnościach. Z dołu dobiegały nas stłumione głosy zebranych tam ludzi pytających o przyczynę nagłego zgaśnięcia światła. Tsi wychylił się, spojrzał w dół i zwrócił się do nas.

— Zwłoki tego, który uciekł z raju wpadły do elektrowni. Awaria potrwa tylko chwilę. Światło nie zgaśnie przecież na zawsze, bo pochodzi z wiecznego źródła.

Rozległ się głos Mary.

— Czy naprawdę tam ktoś wpadł? Czy to tylko przenośnia?

— Przyjmijmy, że to przenośnia dopóki nie zrobi się jasno — odrzekł.

W najprawdziwszym życiu nie ma miejsca na ciemność.

Urwał, bo nagle stało się znowu jasno. Usunięto ciało Dilkego i po awarii nie było śladu. Ze wszystkich stron zabrzmiały radosne głosy witając jego powrót.

W świetle ujrzeliśmy tłumy ludzi ciągnących ze wsi do kaplicy. Byli to nie tylko nawróceni zwolennicy fan–fan, lecz także setki, setki innych, którzy się do nich przyłączyli.

— Nie zdążyłem nawet wyrazić do końca przeświadczenia w nieubłaganą moc wiary, a już nastąpiło potwierdzenie! — wykrzyknął Tsi. — Mam nadzieję, że wszyscy je zrozumieli. Chodźmy także do kaplicy! Tam opłynie nas źródło światła.

— Tak, chodźmy na górę! — zgodził się Ho–szang — Nie tutaj, lecz w górze znajduje się odpowiednie miejsce do przeczytania cesarskiego listu. Zapewnia najwyższą łaskę i daje najlepszą opiekę powinni to usłyszeć wszyscy zebrani. Świętujemy dzisiaj Wielki dzień

Szen”, jednak on nigdy nie minie, sięgnie ponad dzień noc, ponad księżyc i słońce.

Stary, czcigodny kapłan złożył dłonie i rzekł:

— Najwyższe łaski i najlepszą opiekę! W sensie Szen łaski i opieka wszechmocnego i wszechmiłosiernego, u którego panuje Ręczny pokój, nawet jeśli u nas, głupców, od czasu do czasu rozlegnie się wojenny okrzyk.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Karol May A pokój na Ziemi 02 Państwo Środka
Karol May A pokój na ziemi t2 Państwo Środka
Karol May A pokój na Ziemi 01 U stóp Sfinksa
Stanisław Lem Cykl Ijon Tichy Pokój na Ziemi
Karol May Cykl Ród Rodrigandów (11) Traper Sępi Dziób
Karol May Cykl Ród Rodrigandów (12) Jego Królewska Mość
Karol May Cykl Ród Rodrigandów (16) Walka o Meksyk
Karol May Cykl El Gambusino (2) W Kordylierach
Karol May Cykl Wśród sępów (2) Upiór z Llano Estacado
Karol May Cykl Ród Rodrigandów (01) Tajemnica Miksteków
Karol May Cykl Leśna Różyczka (11) Wyścig z czasem
Karol May Cykl Ród Rodrigandów (08) Rapier i tomahawk
Karol May Cykl Ród Rodrigandów (02) Rozbójnicy z Maladety
Karol May Cykl Ród Rodrigandów (13) Maskarada w Moguncji
Karol May Cykl Ród Rodrigandów (15) Klasztor della Barbara
Karol May Cykl Ród Rodrigandów (17) Zmierzch Cesarza

więcej podobnych podstron