Karol May
Państwo Środka
Tytuł oryginału: Und Friede auf Erden II
Tłumaczenie: Ewa Kowynia
W Oleh–leh
Oleh–leh jest niedużym miastem, zbudowanym prawie całkowicie z drewna. Domy są
zaprojektowane w ten sposób, żeby panował w nich jak największy przewiew, a zarazem
dawały schronienie przed gwałtownymi ulewami monsunowymi. Szeroki, z grubych pali,
zbudowany pomost sięga daleko w morze, ale większe statki nie mogą do niego przybijać.
Każdy pasażerski parowiec wzbudza tu wielkie zainteresowanie i wtedy na pomoście kłębią
się kolorowe tłumy tubylców. Przybyliśmy bez zapowiedzi i niegdzie nie było żywego ducha.
Postanowiliśmy, że nie będziemy zatrzymywać się w mieście, lecz od razu udamy się
kolejką w górę do Kota Radjah, aby jeśli to tylko możliwe, zamieszkać w kratongu, jak
przedtem Waller. Załatwienie wszelkich formalności w urzędzie portowym pozostawiliśmy
Tomowi. Na molo przywitał nas urzędnik, którego pierwszym pytaniem było, czy
posiadamy broń. Jeśli tak, to mieliśmy ją zdać, a przy zaokrętowaniu oddano by ją nam z
powrotem. Pokazaliśmy rewolwery; cięższa broń miała nam być dostarczona później. Gdy
spytaliśmy o przyczynę takiego zarządzenia, mężczyzna spojrzał na nas badawczo i zapytał,
czy jesteśmy Anglikami. Raffley odpowiedział zwięzłym „tak”.
— Więc mogę tylko tyle powiedzieć, że nie będziemy panom zawracać głowy
formalnościami — wyjaśnił urzędnik. — Nie dopytuję się o paszporty i nazwiska panów,
bo widzę, że mam przed sobą dżentelmenów. Ale teraz mamy sporo kłopotów z tubylcami,
a jakieś europejskie państwo dostarcza im potajemnie broń. Rozumiecie panowie? Możecie
panowie zostawić broń albo tu, albo na statku.
— Well, a więc wybieramy drugie wyjście — rozstrzygnął Raffley. Oddaliśmy nasze
rewolwery załodze i wtedy mogliśmy pójść tam, gdzie nam się żywnie podobało. Nie
pytano nas nawet o przedmioty podlegające ocleniu.
— Holendrzy postępują bardzo przyzwoicie — zauważył Tsi.
— Tak, ale chyba zanosi się na wojnę między nimi a tubylcami — dorzucił gubernator.
— Zjawiliśmy się w najmniej odpowiednim momencie. Zobaczymy, czy uda się nam
dotrzeć do celu.
— Bez wątpienia!
Tsi odezwał się tak zdecydowanym tonem, że gubernator zwrócił się do niego z
przyjacielskim, choć sarkastycznym śmiechem:
— Skąd, w takiej sytuacji, bierze pan takie przekonanie? Okup mamy wprawdzie przy
sobie, ale wydaje mi się, że bardziej niż tych pieniędzy potrzebować będziemy wpływów,
sprytu i odwagi oraz jeszcze paru innych rzeczy, zwykle bardzo obcych lekarzowi.
Tsi spojrzał mu prosto w oczy i odpowiedział łagodnie:
— Dziękuję, milordzie! Znam lekarzy, którzy umieją postępować odważnie i sprytnie;
ale to nie jest najważniejsze. Zasadniczą sprawą jest to, że przysiągłem sobie, iż miss Waller
odzyska ojca, jeśli on tylko jeszcze żyje. I zamierzam dotrzymać przyrzeczenia.
— Także wtedy, gdyby pan był zdany tylko na siebie?
— Także wtedy.
— Założymy się?
Oczy Chińczyka zabłysły. To, że gubernator proponował mu zakład, stawiało go z nim
na równi.
— Tak — zgodził się natychmiast.
— O co?
— O co pan tylko chce!
Rozmawialiśmy idąc. Molo zostawiliśmy już za sobą, a teraz znajdowaliśmy się na
początku szerokiej drogi, z lewej strony zabudowanej domami, a z prawej ocienionej
drzewami. Prowadziła ona od portu do bazaru tubylców i do dworca. Gubernator zatrzymał
się, zlustrował Chińczyka wzrokiem od stóp do głów, jakby go ujrzał po raz pierwszy i
spytał zdumiony:
— Wie pan, co ryzykuje?
— Nie ryzykuję nic! — odrzekł Tsi, a jego słowa zabrzmiały bardzo skromnie.
— Dobrze! Powiedzmy dwadzieścia funtów, pięćdziesiąt funtów, sto funtów, tysiąc
funtów?
— Dwa tysiące funtów, pięć tysięcy funtów, dziesięć tysięcy funtów? — ciągnął,
uśmiechając się, Chińczyk.
— Człowieku! Pan chyba oszalał! — wykrzyknął gubernator.
— Dlaczego akurat ja? Czy każdy, kto stawia pieniądze na zdrowie lub chorobę, śmierć
lub życie innego człowieka, nie jest według pana szalony?
— Możliwe! Tak sprawa jest tak interesująca, jak żadna inna. Musi zostać
rozstrzygnięta orężem! Gdybyśmy tak mogli gdzieś usiąść!
Rozejrzał się, po czym wskazał ręką na parę domów opodal i mówił dalej:
— Tam jest jakiś sklepik. Widzę butelki i parę krzeseł na otwartej werandzie. Well!
Chodźmy!
Bardzo poruszony pospieszył naprzód, a my za nim. Na twarzy Raffley’a pojawił się
zatroskany wyraz i stłumionym głosem powiedział do mnie:
— Czy mi się wydaje, Charley, czy pański znajomy stroi sobie żarty z mojego
krewniaka?
— To wykluczone — zapewniałem go.
— Ale te sumy!
— Cierpliwości! Tsi jest człowiekiem honoru.
— Well! A więc ta sprawa jest rzeczywiście fantastycznie zajmująca! Wreszcie jakiś
poważny zakład bez oglądania się na byle grosz! Charley, niech mi pan sprawi tę
przyjemność i założy się ze mną, że Tsi nie ma wystarczająco dużo pieniędzy!
Nie ma mowy! Poza tym z całą pewnością wygrana byłaby moja. Ten Chińczyk nie
blefuje.
A więc odmawia pan? Straszny z pana człowiek! I ma takie sztywne poglądy!
— Proszę tak nie mówić, sir. Bo założę się z panem i to tak wysoko, że to pan okaże
się tym, który odmówi.
— Co? — wykrzyknął podniecony. — Z panem założę się o co pan zechce.
— Naprawdę?
— Tak! Już samo skłonienie pana do założenia się byłoby czymś o wiele bardziej
nadzwyczajnym niż pakt, jaki zawarli mój wuj i pański Tsi. I zmuszę pana, słyszy pan
Charley, zmuszę pana do tego, powtarzając raz jeszcze, że jest pan nieużytecznym
człowiekiem o sztywnych poglądach!
— Dobrze! A więc załóżmy się!
— Że Tsi nie ma wystarczająco dużo pieniędzy?
— Maje z pewnością!
— A więc o co się założymy? Niech pan coś zaproponuje! Wchodzę we wszystko!
— Cierpliwości! Najpierw usiądźmy!
Dotarliśmy do wskazanego przez wuja budynku. Przed nim, jak przed pozostałymi
domami, znajdował się mały ogródek, z którego parę drewnianych schodków prowadziło
na werandę. Z niej wchodziło się do czysto urządzonego sklepiku, gdzie panował taki
porządek, jakby przeznaczony był do odpoczynku raczej, niż do zarabiania pieniędzy.
Gubernator ustawił krzesła wokół stołu. Usiedliśmy. Sejjid kucnął na zewnątrz, na
schodkach. Zamówiliśmy lemoniadę. Musiała zostać najpierw przygotowana, a że rym zajął
się sam właściciel, mogliśmy więc bez świadków przejść do ustalenia warunków zakładu.
— A więc zajmijmy się uporządkowaniem naszej sprawy! — rozpoczął gubernator. —
O ile się zakładamy?
— O ile pan chce? — odrzekł Tsi.
— Dobrze! Nie chcę pana zrujnować. Powiedzmy zatem tysiąc funtów. Czy ma pan…
— Stać! Cisza! — prędko wszedł mu w słowo Raffley. — Do tej pory wam było wolno
mówić, ale teraz przyszła kolej na mnie i Charley’a.
— Jak to?
— Założę się z nim.
— Nawet we śnie nie przyszłoby mi to głowy! — zarzekał się dear uncle.
— Ale jemu przyszło! I to na jawie!
— A ja się założę z panem, o co pan zechce, że on w to nie wejdzie!
Raffley już chciał skorzystać z okazji i zaproponować trzeci zakład, ale wtrąciłem się
wyjaśniając gubernatorowi:
— Rzeczywiście jestem gotów do złamania zasady. Ale pierwszy
i ostatni raz.
— Naprawdę zrobi to pan? — spytał z niedowierzaniem.
— Tak.
— Wspaniałe! Nieprawdopodobne! Co za wyjątkowy dzień! Ale proszę mi nie mówić,
że to jedyny wyjątek! Kto raz zaczął, ten nigdy nie może przestać.
— Sza! Kto przegra ten zakład, ten nie założy się już nigdy więcej.
— Natychmiast założę się z panem, że on znowu się założy! Ale powiedzcie, jak do tego
doszło i o co się zakładacie?
John Raffley odpowiedział w moim imieniu:
— Ja powiem, bo jeszcze mr Tsi mógłby to wziąć za złe Charley’owi. Ja mianowicie
twierdzę, że mr Tsi nie jest w stanie postawić tak wysokiej sumy, a Charley zakłada się, że
jest przeciwnie. Tak więc do naszego zakładu doszło wcześniej niż do waszego. A więc, o
co się zakładamy? Jestem gotów na wszystko.
— Nie o pieniądze — odezwałem się.
— Nie? A dlaczego nie?
— W tej dziedzinie nie mogę się z panem równać. Musimy znaleźć coś innego, gdzie nie
ma różnic.
— Zgoda! Cała ta sprawa jest z minuty na minutę bardziej pasjonująca. No, dalej!
— Tak, tryska pan radością. Ale ja traktuję to nie jak zabawę; ten zakład to poważna
sprawa. Powiedziałem, że kto przegra, ten już nigdy więcej nie będzie się zakładał.
Przyjmuje pan każdą stawkę?
— Tak. Ja zawsze dotrzymuję słowa!
Dobrze! Postawmy zatem przyzwyczajenie przeciw przyzwyczajeniu. Żądam mianowicie
od pana pańskiej namiętności do zakładania się!
Jego twarz momentalnie zmieniła wyraz. Przez dłuższy czas spoglądał na mnie bez słowa,
po czym powiedział powoli:
— Ach, więc to spisek, doskonale przemyślany spisek!
— Rzeczywiście, to prawda!
— Charley, wiele pan ryzykuje! Stawia pan naszą przyjaźń na ostrzu noża!
— Wiem. Ale wiem także dlaczego!
— No, dlaczego?
— Mogę to panu powiedzieć tylko w cztery oczy!
— Ale ja chcę to wiedzieć już teraz! Rozkazuję panu, aby pan mówił!
Radosny jeszcze do niedawna nastrój, prysł jak bańka mydlana.
— Dobrze, skoro pan rozkazuje, to posłusznie…
— Stop, nie tak! — przerwał mi spiesznie. — Dziękuję panu, Charley za dyskrecję. Nie
mam panu nic do rozkazywania. Mówiłem bez zastanowienia. Ale proszę, aby podał nam
pan powody.
— To bardzo proste: musi pan przegrać, bo ten nałóg zakładania się, przynosi panu
ujmę.
— Ach tak! A więc to jednak spisek!
— Oczywiście! Zmusił mnie pan do rzeczy bardzo przeze mnie nie lubianej i teraz, czy
się to panu podoba czy nie, ja, jako ten przymuszony wypełnię ją tak doskonale, że na nic
więcej nie pozostanie już miejsca. Z zasady nigdy się nie zakładam — mówiłem to już setki
razy. Ale jeśli już robię wyjątek, to chcę wygrać nie tylko ten jeden zakład, ale za jednym
zamachem wszystkie przyszłe, jakie mógłby zawrzeć mój przeciwnik.
— Przyprawia mnie pan o drżenie! Co za szatański pomysł!
— Nie wprost przeciwnie! Ciągle mi pan powtarzał z pełną powagą, że moja niechęć do
zakładania się stanowi wstydliwą planie na moim charakterze. A ja przeciwnie, uważam, że
nie byłoby doskonalszego dżentelmena niż sir John Raffley, gdyby się mu udało poskromić
jego nałóg zakładania się przy każdej okazji i to o znaczne sumy pieniędzy. Pieniądze to nie
tylko metal. Za nimi stoją praca i troski, wysiłki i wyrzeczenia wszystkich pana przodków i
ich poddanych. W tych kawałkach złota ucieleśnione są cały pot i łzy wszystkich zmarłych
pokoleń. Pieniądze są zarazem boską i szatańską zapłatą, zależnie od tego, jak zostały
zdobyte. A w pańskiej mocy leży sposób, w jaki zostaną użyte. Może pan zawarte w nich
łzy rozpaczy przemienić w łzy radości. Ale zakładając się nigdy pan tego nie dokona. Chcę
oduczyć pana zakładania się, jeśli pan przegra, to jednocześnie wygra pan tym jednym
zakładem więcej niż wygrał pan dotychczas i jeszcze mógłby w życiu wygrać. Pan nie
zdobył samodzielnie swojego majątku, więc pan nie zna złych duchów, jakie go
zamieszkują. Gdy pan się tak z nim zabawia, zabawia się pan również z nimi. Chcę tak
odmienić pańską zabawę, aby złe duchy zamieniły się w dobre. Sir Johnie Raffley’u stoi pan
przed poważnym zadaniem. Chce się pan ze mną założyć czy nie? Dopuszczam możliwość,
że się pan wycofa.
Spojrzał na mnie z niemożliwym do opisania wyrazem twarzy i uśmiechając się skinął
głową.
— Dotrzymam słowa i założę się. Zgadzam się na pańską stawkę. Ale co pan postawi?
Oczywiście także ulubiony nawyk!
— Tak. Wie pan, że palę tak samo namiętnie, jak pan się zakłada. Napawa mnie to taką
samą rozkoszą, jak pana tamto. Stawiam mój nałóg palenia przeciwko pańskiemu
nawykowi zakładania się. Tak bardzo mi zależy na tym, aby pan pojął prawdziwą wartość
pieniądza. Stanie się on wtedy w pańskich rękach błogosławieństwem dla tysięcy.
— Mój Charley! — wykrzyknął. — Stary, poczciwy Charley! Well! Niech będzie!
Przybijmy!
Podaliśmy sobie dłonie. Gubernator uznał, że należy uspokoić Raffley’a.
— Bez obaw, dear nephew! Wygra pan ze mną! Ale dzisiejszy dzień jest naprawdę
wspaniały. Nigdy jeszcze nie doszło do dwóch takich zakładów w tak krótkim czasie. A
teraz ustalmy warunki naszego!
Przyniesiono lemoniadę. Była podana w małych szklankach, a my, z powodu upału,
mieliśmy wielkie pragnienie. Wypiliśmy i zamówiliśmy raz jeszcze, pozbywając się tym
samym ponownie właściciela. Gubernator zwrócił się do Tsi:
— Tak więc stawiam tysiąc funtów.
— Ja także — zgodził się Chińczyk.
— Wypłacane gotówką, a nie czekiem. Charley będzie kasjerem!
— Zgoda! — odparł Tsi.
— Co? Ach, pan pewnie nie wie, jaki jest przelicznik! Tak więc należy od razu
zdeponować gotówką w funtach, niezależnie od tego, skąd pochodzą pieniądze?
— Zgadzam się.
— Well! I o co się zakładamy? Pan twierdzi, że jest w stanie uwolnić ojca miss Waller?
— Tak, chcę tego.
— Bez naszego okupu i pomocy?
— Tak.
— W jakim terminie?
— Prędzej niż pan by to zrobił, milordzie!
Pewność siebie Chińczyka niesłychanie podnieciła gubernatora.
— Co za wyjątkowy, młody człowiek! — wykrzyknął nieomal z gniewem. I chce się
pan założyć o tysiąc funtów?
— Chętnie!
— Niech pan posłucha i się namyśli! Bo będę skrupulatnie przestrzegał wypełnienie
warunków zakładu. Ma pan jeszcze czas wycofać się. Wiem, że Chińczycy postępują
czasami bez zastanowienia.
Zabrzmiało to obraźliwie, lecz Tsi odpowiedział uprzejmie.
— Chiny nie potrzebują względów Anglii w żadnej postaci.
— Dobrze, a więc załatwione! — rozstrzygnął gubernator rozdrażniony do ostatnich
granic spokojem Chińczyka. — Proszę wyłożyć pieniądze.
— Najpierw pan, ponieważ pan jest lordem, a ja tylko gościem na pańskim jachcie,
Dear uncle czuł z pewnością, że przeciwnik pobił go na głowę. Wyciągnął portfel i
zaczął liczyć. Po chwili zwrócił się do Raffley’a.
— Mam tylko tyle, ile myślałem, że będę dzisiaj potrzebował, dwadzieścia pięć funtów.
Poproszę o tysiąc funtów.
Nephew uncle spojrzał na niego ze dziwieniem, opuścił monokl na sam czubek nosa i
powiedział:
— Co pan sobie myśli, sir? Ja także nie mam ze sobą całego majątku, lecz tylko tyle, ile
będziemy potrzebowali dzisiaj i jutro.
— Well! A okup? Ten ma pan chyba przy sobie?
— Oczywiście! Ale te pieniądze należą do miss Waller, żaden dżentelmen nie pożycza
od dam. A nawet gdyby dobrowolnie go panu ofiarowała, to nie zgodziłbym się na to, bo
nie możemy nic z niego uszczknąć, musząc wykupić jej ojca.
— Co za nieprzyjemna sytuacja! A pan, Charley?
— Mnie także jest bardzo przykro! — odpowiedziałem. — Mogę służyć jedynie
dwoma tysiącami guldenów, a to prawie nic. Mój obiegowy list kredytowy to przecież nie
gotówka.
Gubernator westchnął głęboko raz po raz i w końcu wyrzekł:
— Tak więc muszę przyznać bez bicia, że nie jestem w stanie się wywiązać. Ale i pan
także nie?
Tsi, do którego były skierowane to słowa, wyciągnął portfel, wyjął z niego dwa tysiące
funtów w banknotach Bank of England i położył je na stole.
— Tysiąc dla mnie i tysiąc dla pana, milordzie, bo mam przecież nadzieję, że pozwoli
pan, abym za niego założył. Zwłaszcza, że uzgodniliśmy, że pochodzenie pieniędzy nie jest
ważne.
Poczciwy wujaszek spojrzał na niego. Widać było, że pragnie coś powiedzieć. Ale nie
od razu był w stanie wykrztusić choćby słowo. Wtem do sali wrócił właściciel sklepu, to
przywróciło gubernatorowi mowę. Przysunął pieniądze w moją stronę i powiedział:
— Niech pan to weźmie, Charley i dobrze przechowa aż do momentu rozstrzygnięcia
zakładu! A panu, mister Tsi, mam do powiedzenia tylko tyle, że spokojnie zniosę
wymierzony mi policzek, ponieważ na niego zasłużyłem. To nie takie proste, jakby się
zdawało, założyć się o coś z Chinami.
— Zwłaszcza, że nie jest się jedynym, który otrzymał policzek — dorzucił Raffley.
— Jak to nie jedynym? — dopytywał się jego krewny.
— Niech pan nie myśli tylko o sobie, ale także o mnie! Przegrałem z Charleyem!
Wuj spojrzał na niego ze zdumieniem, bo takiej konsekwencji swego własnego zakładu
wcale nie przewidywał. Wtem do jego świadomości dotarła strata, jakiej doznał John.
Skoczył przerażony na równe nogi i wykrzyknął:
— To prawda! Mister Tsi mógł postawić pieniądze. Postawił nawet za mnie. Biedny,
biedny Johnie! A teraz już nigdy nie wolno się panu założyć!
— Nigdy więcej — poważnie potwierdził Raffley i zwracając się do mnie ciągnął —
przegrałem i dotrzymam słowa. Nie będzie mi łatwo przyzwyczaić się do tej myśli.
Chciałbym się gniewać, a jednak nie mogę. Oto moja dłoń. Pan już pozwolił mi odczuć,
czym będzie ta wygrana, która dla mnie jest stratą. Tak więc: już nigdy więcej się nie
założę! Ty straszny człowieku, z pewnością opisze pan to, w któreś ze swoich książek.
Słysząc to Mary Waller włączyła się rozmowy, pytając ku mojemu przerażeniu:
— To pan pisze książki? Nic o tym nie wiedziałam! Jest pan pisarzem?
Obaj Anglicy pojęli, w jakiej znalazłem się sytuacji. Znali mnie. Wiedzieli, że gdybym
musiał sam odpowiedzieć, wyznałbym prawdę. Dlatego też gubernator wyręczył mnie:
— Co? Pisarz? Ani mu to w głowie! Tak, kiedyś popełnił jakąś książkę, nawet bardzo
uczoną; sądzę… sądzę, że na jakiś astronomiczny temat. Książka miała wielki nakład i
dlatego John pozwolił sobie na tę żartobliwą uwagę!
Mimo, że argument został sklecony naprędce, wy starczył jednak, aby uchronić mnie
przed niebezpieczeństwem zdemaskowania. Jak duże było to niebezpieczeństwo,
wskazywała odpowiedź Mary.
— Ach, to tak! A już myślałam, że mam do czynienia z kolegą po fachu mojego
ulubionego pisarza.
I wymieniła moje nazwisko.
— Jego pani czyta? Ja także! — wtrącił John. — Jego działa zajmują sporo miejsca w
mojej bibliotece.
— Doprawdy? Powinnam była to wiedzieć! Poprosiłabym pana o jedno, którego
jeszcze nie czytałam.
— Które to?
— „Na tamtym świecie”. Opowiadano mi, że treść odpowiada tytułowi do tego stopnia,
że nie trzeba mieć zbyt wielkiej wyobraźni, aby odczuć czym jest brama otwierana przez
Anioła i śmierć.
— Pożyczę pani tę książkę. Gdybyśmy mieli pozostać dłużej w Kota Radjah niż
zakładam, to każe ją pani przynieść ze statku.
Wiem z całą pewnością, że są ludzie, którzy mają za złe pisarzowi, gdy w swych dziełach
opisuje ich samych. Ale ja jako pisarz kroczę swoimi, jeszcze nieprzetartymi ścieżkami i nie
daję się powodować wpływami żadnej szkoły literackiej czy przepisom i odważnie mówię
to, co mam do powiedzenia. Wspomniana książka należy właśnie do takiego gatunku.
Warunki zakładów zostały ustalone. Tak więc zapłaciliśmy rachunek i wyszliśmy. Od sklepu
do dworca nie było daleko i, gdy do niego dotarliśmy, okazało się, że akurat podstawiony
został nasz pociąg. W tych okolicach komunikacja jest ożywiona tylko w czasie przybijania
do portu lub wypływania wielkich parowców. Dzisiaj byliśmy jedynymi białymi pasażerami i
dlatego mogliśmy mówić o szczęściu. Na górę jedzie się bardzo krótko. Po drodze wuj
powiedział, że nie możemy wszyscy naraz pojawić się u gubernatora. On sam złoży mu
wizytę, a my mamy poczekać na niego w hotelu. Przypuszczał słusznie, że jemu, byłemu
gubernatorowi Cejlonu łatwiej będzie uzyskać odpowiednie mieszkanie, niż komuś innemu.
Rozstaliśmy się więc zaraz po przybyciu do Kota Radjah.
My podążyliśmy w stronę hotelu Rosenberg. Stoi on na pustym placu i połączony jest ze
sklepem, dużo większym od tego w Oleh–leh, gdzie piliśmy lemoniadę. Usiedliśmy w
wesoło zaprojektowanym podcieniu otaczającym salę jadalną i znowu kazaliśmy podać
sobie lemoniadę, ulubiony napój tych gorących stron. Gdy ją przyniesiono, Mary spytała
obsługę, czy w ostatnim czasie nie przyszedł list z Colombo do wielebnego Wallera.
Nadany został do Penengu, do hotelu East and Oriental, a tam dowiedziała się, że odesłano
go tutaj. Kelner poszedł to sprawdzić.
Myślałem, że już go dostała zanim udała się z ojcem w góry, teraz usłyszałem, że było
odwrotnie. Minęło parę minut i kelner wrócił wraz z listem. Była to podwójna przesyłka i po
jej grubości domyśliłem się, że zawierała notes Mary. Otwierając ją, wyjaśniła:
— W Indiach spotkaliśmy się z dobrym znajomym, u którego zostawiłam mój notes.
Gdyby się nie odnalazł byłaby to dla mnie wielka strata, ale nie ze względu na jego
zawartość. Przypomina pan sobie te cztery linijki, które wiatr przywiał mi do stóp w Kairze,
przed hotelem Continental?
— Tak — odpowiedziałem.
Stoję przed zagadką, która…
Nie dokończyła, bo właśnie przez dziedziniec przeszedł Malaj z naręczem kwiatów,
podszedł do nas i zaoferował jeden bukiet. Było to w tych stronach normalną rzeczą i nie
budziło zdziwienia. Lecz nagle wydarzyło się coś nieoczekiwanego. Bo gdy wręczyłem
Malajowi pieniądze, a on położył kwiaty przed Mary, to okazało się, że było tam coś
jeszcze, mianowicie osobliwie wycięta połówka orzecha betelu.
W tej samej chwili nadszedł gubernator. Ujrzawszy połówkę skorupy, wziął ją i poprosił
od Mary, aby podała mu swoją. Obydwie pasowały dokładnie do siebie. Wtedy zwrócił się
do Malajczyka:
— Mówisz po angielsku?
— Tyle ile potrzebuję — odpowiedział i bez cienia obawy spojrzał wprost na
gubernatora.
— A co zrobisz, gdy każę cię aresztować?
— Nic. Ja sobie poradzę, ale ten tuwan, czyli pan będzie zgubiony.
Gubernator zwrócił się teraz do Tsi:
— Pan ma zamiar uwolnić go bez naszych pieniędzy i bez naszej pomocy. Ma pan teraz
okazję! Tego właśnie dotyczy nasz zakład.
— Najpierw pan, milordzie! — roześmiał się Chińczyk. — Proszę wypytać tego
człowieka. Przecież najpierw musi pan wiedzieć, jak łatwym albo jak trudnym jest
uwolnienie mister Wallera.
Tymczasem jednak głos zabrał Raffley pytając Malajczyka:
— Skąd znasz lady i jak się tu znalazłeś?
— Byłem przy pożarze świątyni, a także przy naradzie wodzów i mogłem sobie
dokładnie obejrzeć córkę przybysza — odpowiedział tubylec. — Następnie wysłano mnie
tutaj, aby na nią poczekać. Podążam za wami od samego portu, jechałem z wami
pociągiem, a teraz kupiłem kwiaty i przyniosłem je lady.
— Gdzie jest jej ojciec?
— Tego nie mogę powiedzieć. Jest bardzo chory, ale jeszcze żyje. Bardzo za nią tęskni i
zostaje jej oddany, gdy tylko otrzymam pieniądze.
— Nie dostarczysz ich dopóty, dopóki jego tu nie przyprowadzisz.
— To niemożliwie. Wodzowie pokazami tuwana, wyłącznie pod warunkiem wypłacenia
im żądanej sumy, co do grosza.
— A więc pojedziemy z tobą i sami z nim porozmawiamy.
— Nie wolno mi pojawiać się z kimkolwiek. To tyle, więcej nie powiem ani słowa.
Czekam na odpowiedź. Za dziesięć minut odchodzę ale wtedy tuwan będzie musiał
umrzeć. Powiedziałem całą prawdę a teraz nie wyciągnięcie ode mnie ani słowa.
Odsunął się parę kroków, wsadził rękę pod sarong, gdzie najprawdopodobniej ukrywał
kris, sztylet malajski. Sarong to długi kawałek materiału owinięty wokół bioder jak damska
spódnica i sięgający do kostek.
Mary wyraźnie się przelękła, ale nie wyrzekła ani słowa.
— Nie ma innej rady — westchnął Raffley — jeśli nie chcemy, aby mister Waller
znalazł się w wielkim niebezpieczeństwie, musimy wypłacić pieniądze.
— Rzeczywiście sytuacja jest bez wyjścia! Ale nic innego nie możemy zrobić! — zgodził
się gubernator. — Od razu widać, że ten człowiek nie powie ani słowa i za dziesięć minut
pójdzie sobie. Ale gdy raz pozbędziemy się tych pieniędzy, to można postawić jeden do
tysiąca, że oni je zabiorą, a więźnia nie wydadzą. Co o tym myślisz, Charley?
— Zdajmy się na mr Tsi! — odpowiedziałem.
Chińczyk kiwnął do mnie głową z uśmiechem i spytał wuja:
— Tak więc chce mi pan przekazać tę sprawę, milordzie?
— Oczywiście! Tu przecież chodzi o zakład! — odpowiedział zapytany.
— Proszę się zatem nie dziwić. Bardzo dobrze wiedziałem, co czynię zakładając się z
panem. Odkąd usłyszałem o orzechu betelu, byłem pewny swego. Niech pan uważa, jak
szybko wykonane zostaną wszystkie moje polecenia! Wie pan już, gdzie będziemy
mieszkać?
— W kratongu. Ten holenderski mijnheer był bardzo życzliwy. Oddał nam do
dyspozycji sąsiadujące ze sobą, komfortowe pokoje, które właściwie są przeznaczone
tylko dla zaproszonych gości.
— To bardzo dobrze.
Tsi wyciągnął swój portfel, wyciągnął z mego małą karteczkę, zamoczył pędzelek do
tuszu w lemoniadzie i zaczął pisać. Zdołałem dostrzec, że po drugiej stronie kartki napisane
było tłustym drukiem trzy chińskie słowa. Drugą, czystą stronę zapisał innymi znakami.
Następnie przywołał Malajczyka i zapytał go:
— Po kształcie orzecha poznaję, że znasz nasze trzy słowa. Umiesz je tylko wymówić
czy także przeczytać?
Twarz mężczyzny ulegała nagłej zmianie. Chłód ustąpił ciepłemu wyrazowi.
— Umiem je także przeczytać — odpowiedział. — Takiemu, który umie tylko mówić
nie zaufano by w takiej sprawie,
— Prawda! A czy z ich ułożenia umiesz rozpoznać, kim jestem?
— Natychmiast!
— A więc spójrz i przekonaj się!
Podał mu kartkę. Malajczyk ledwie na nią spojrzał, a jego twarz rozjaśniła się radością.
Ujął w swoje dłonie obie dłonie Chińczyka i wykrzyknął radośnie:
— Nasz młody sahib, pan z godnością wojskową, syn naszego dobroczyńcy, światła
naszej godności i miłości! Jakże szczęśliwe jest moje serce, że moim oczom dane było go
ujrzeć! Rozkazuj, a uczynię co zechcesz!
Ukłonił się trzykrotnie, jak to było w zwyczaju.
— Zanieś ten papier wodzom! — polecił Tsi. — A oni przekażą ci tuwana. Mieszkamy
w kratongu i tam go przyprowadzisz. Obchodź się z nim tak ostrożnie, jak z bardzo ważną i
chorą osobistością! Kiedy może was oczekiwać?
Malajczyk pokłonił się znowu.
— Z gór znieśliśmy go w tandu, lektyce, z największą ostrożnością. Jest niedaleko stąd.
Zanim miną dwie godziny, będzie tutaj. Tym białym ludziom, którzy są tutaj z tobą, nie
powiedziałbym niczego, bo nie wierzymy żadnemu Europejczykowi i nie możesz się o to na
mnie gniewać. Przyjęliśmy tego tuwana jak brata, daliśmy mu to, co mieliśmy najlepszego i
jak nam za to podziękował? Podłożył ogień pod siedzibę świętych bogów, sprzeniewierzył
się prawom gościnności i spalił naszemu kapłanowi wszystkie jego księgi i szaty i cały jego
dobytek. Ten cudzoziemiec musi być albo szaleńcem, albo kompletnie wykolejonym
człowiekiem.
— Nie jest ani jednym, ani drugim, lecz po prostu chorym. Działał pod wpływem
gorączki. Piszę tutaj do wodzów, że jestem jego przyjacielem, którym bym się nie stał,
gdyby był tak odrażającym człowiekiem, jak myślisz. Musisz wziąć ze sobą okup?
— Tak. Dostałem wyraźne polecenie, aby nie wypuszczać go dotąd, dopóki nie
otrzymam pieniędzy. Nazwałeś go swoim przyjacielem; tak więc jest i naszym.
Powiedziałeś, że dopuścił się tych czynów pod wpływem gorączki, a za to nie może zostać
w żadnym razie ukarany. Musimy go zatem uwolnić bez żadnych warunków. Sami uporamy
się z likwidacją wyrządzonych szkód. Za dwie godziny będziecie mogli go przywitać.
Śpieszę, by go uwolnić.
Skłonił się po raz trzeci i prędkim krokiem oddalił się. Tsi, bez słowa, patrzył za nim z
powagą, aż zniknął nam z oczu. Dał więcej niż sporą sumę pieniędzy — mianowicie swoje
słowo. Czy Waller okaże się godnym tego człowiekiem, czy przez dalsze swe czyny nie
uczyni z tego farsy i kłamstwa? Mary przez cały czas trwania tej ważnej rozmowy ani razu
nie usiadła. Nie wyrzekła ani słowa i przyciskając dłonie do serca wpatrywała się
błyszczącymi oczami w Chińczyka.
Raffley pochylił się ku niej i odezwał cicho:
— Niesłychany człowiek z tego Tsi! Coraz bardziej go lubię! — a wskazując na wuja
dodał: — Jestem przekonany, że wygram zakład, ostatni z ostatnich!
Mimo, że mówił szeptem, gubernator sprawiał wrażenie, że usłyszał jego słowa. Sięgnął
do kieszeni, wyciągnął portfel, otwarł go, policzył zawartość i powiedział:
— Mam tu dwadzieścia pięć funtów, a zakładaliśmy się o dwadzieścia, prawda?
— Tak — przytaknął Raffley.
— A więc mogę je wypłacić. Mr Tsi nie opuścił jeszcze ostatecznie jachtu, a ja już
oświadczam, że zostałem pokonany. Wygrał pan, John, oto pańskie pieniądze. Charley,
pańska teoria dotycząca zakładów jest całkiem niezła. Możliwe, że i ja jej przyklasnę —
dobrowolnie, bez przymusu.
Raffley wsadził obojętnie pieniądze do kieszeni. Tsi, gdy Malajczyk zniknął na
horyzoncie, odwrócił się w naszą stronę. Wuj powiedział do niego, na wpół żartobliwie, na
wpół ze złością:
— Pański orang, czyli człowiek, wydaje się być uczciwym facetem. Nie dowierza nam,
ponieważ jesteśmy Europejczykami i mówi to całkiem otwarcie w naszej obecności! To
oznaka wielkiego szacunku! Czy to nie skandal?
— To nie brak zaufania jest skandalem, — odezwał się Raffley zamiast Tsi — lecz
zachowanie się tych barbarzyńców, którzy uważają się za lepszych w kwestiach wiary, a
stąd wyciągają zadziwiający wniosek, że przerastają inne rasy także pod względem
duchowym i obyczajowym. Ten Malajczyk ma rację i chwała mu za to, że powiedział nam
to tak otwarcie i uczciwie. Ale, drogi Tsi, jestem zdumiony pańską tajemniczą władzą, którą
pan posiada nad tymi ludźmi. Może nam pan to wyjawić, czy raczej trzymać w tajemnicy?
Na ustach Chińczyka pojawił się szczególny, melancholijny uśmiech, gdy zaczął mówić.
— Przyjeżdżam z Zachodu. Poznałem go i wiem, że dużo mówi się tam o powszechnych
dążeniach pokojowych. Nie chcę w tej sprawie zajmować stanowiska, bo nie rozumiem
tego rozhisteryzowanego sposobu, w jaki próbuje się tam dokonać tego, co u nas już od
dawna spokojnie działa. Z jakim skutkiem, tego się panowie już dowiedzieli. Może kiedyś,
później, opowiem panom o tym więcej. A tymczasem wystarczy, gdy panom pokażę, co
przed chwilą napisałem na tej karcie. Zawsze mam ich kilka przy sobie, aby w każdej chwili
być w stanie dopełnić moich obowiązków.
Położył jedną z kart na stole i mówił dalej:
— Widzą panowie, że jedna strona jest czysta. Na drugiej narysowane są trzy słowa:
szin, ti i ho. To znaczy „ludzkość, miłość bliźniego i pokój”. Każdy, kto należy do nas, ma
działać zgodnie z tymi pojęciami. Kto wykracza przeciw nim, zostaje pozbawiony
członkostwa w naszym związku jako człowiek niegodny. Związek nasz ma zasięg daleko
poza Chiny i działa w największej tajemnicy. Nie pytamy, kim jest ten, który potrzebuje
naszej pomocy i niesiemy ją każdemu niewinnie prześladowanemu tak, że jej nie zauważa.
A już w ogóle nie interesuje nas jego wyznanie. Nie ten jest naszym bratem i bliźnim, który
myśli dokładnie tak jak my, lecz ten, kto jest dobrym człowiekiem i potrzebuje naszej
pomocy. Tak, na dzisiaj to wszystko! A teraz chodźmy, abyśmy byli w stanie przyjąć
chorego!
Wtem gubernator wstał i wyciągnął do niego rękę.
— Mr Tsi, doprawdy, byczy z pana chłop! Proszę powiedzieć, pali pan?
— Tak, czasami.
— A więc proszę pozwolić, że podaruję panu jedną z moich fajek, gdy tylko wrócimy
na pokład! Mam nadzieję, że jeszcze wiele razy razem zapalimy.
Słysząc to Raffley roześmiał się wesoło i zawołał:
— Ależ wuju, to przecież Chińczyk! Co pan uczynił?
— Ach, co tam! — odpowiedział wykpiony wuj. — To nie żaden Chińczyk, lecz
dżentelmen, który bardzo mi się podoba. A teraz chodźmy! Zapłaciliśmy i udaliśmy się do
kratongu. Mój Sejjid, który także popijał lemoniadę nieco od nas oddalony przysłuchiwał
się naszej rozmowie z Malajczykiem, wstał i podążył za nami.
Malajski kapłan
Gdy dotarliśmy do cytadeli ujrzeliśmy idącego nam na spotkanie gubernatora, który
osobiście pofatygował się, aby pokazać nam nasze mieszkanie. Wuj trafnie określił go jako
holenderskiego mijnheera. Oficer ten był grzeczny, lecz zachowywał się z dużą rezerwą.
Wuj opowiedział mu, co się przydarzyło Wallerowi, ale nie wspomniał o tym słowem.
Doskonale wiedzieliśmy jaki jest jego stosunek do całej sprawy, bo to właśnie on ostrzegał
misjonarza przed wyprawą w góry zamieszkałe przez wolnych Malajczyków tylko nie został
wysłuchany. Więc kiedy się okazało, jak uzasadnione były jego ostrzeżenia, nie mogliśmy
oczekiwać od niego wzruszenia czy współczucia. Przeciwnie — byliśmy mu wdzięczni za
jego wielkoduszność, że zgodził się przyjąć znowu tego upartego, obecnie ciężko chorego
człowieka, co wymagało z pewnością większych ofiar niż goszczenie kogoś zdrowego.
Pokoje, które mieliśmy zająć, leżały koło siebie. Połączone byty wewnętrznymi drzwiami
tak, że mogliśmy się odwiedzać nie wychodząc na korytarz. Z radością także powitaliśmy
okoliczność, że w miejsce okien wstawiono drzwi, przez które mogliśmy bezpośrednio
wychodzić na zewnątrz. Każdy z nas do obsługi dostał holenderskiego żołnierza. Ludzie ci
mówili całkiem nieźle po malajsku, przynajmniej miejscową gwarą. Nawet mojemu
Sejjidowi został jeden przydzielony. Od pierwszego dnia zostali „świetnymi przyjaciółmi”, a
nam sprawiło nieustanną przyjemność słuchanie jak rozprawiają ze sobą Arab i
Niderlandczyk, raz holenderskim malajskim, raz malajskim holenderskim. Najlepszy pokój
został przyznany choremu i co zrozumiało się samo przez się, Mary zajęła sąsiedni. Meble
były wprawdzie proste, ale odznaczały się wielką wygodą i przystosowane były do
tutejszego klimatu i obyczajów, jednym słowem zostaliśmy znakomicie ugoszczeni i
zawdzięczaliśmy to prawemu charakterowi naszego mijnheera, zwłaszcza gdy
pomyśleliśmy o dyskretnym wyrzucie zawartym w słowach urzędnika portowego:
Dochodzi obecnie do ostrych starć z tubylcami, pewien europejski naród przysyła
im potajemnie broń. Panowie mnie rozumieją?
Mary przygotowawszy pokój ojca na jego przyjęcie, nie mogła dłużej wysiedzieć w
miejscu. Niespokojnie chodziła tam i z powrotem po dziedzińcu. Tsi także, gdy tylko
wskazano mu jego pokój, wyszedł na dwór. Gdy wrócił, przyprowadził ze sobą jakiegoś
Malajczyka dźwigającego za nim wielką pakę z roślinami. Były to brucea sumatrana,
chińskie ko–su, którą młody lekarz znalazł w wielkiej ilości w pobliżu kratongu. Udał się do
swojego pokoju, aby przygotować lekarstwo. A ja siedziałem z dwoma Anglikami.
Rozmowa toczyła się prawie wyłącznie między mną a Raffley’em. Wuj z rzadka tylko
dorzucał jakieś słówko. Był bowiem bardzo zajęty sobą i ledwie słyszał, o czym mówiliśmy.
Mogliśmy się domyśleć, nad czym się tak pilnie zastanawia, ale domysły nasze znalazły
potwierdzenie dopiero wtedy, gdy w końcu niecierpliwie poderwał się gniewnie i
powiedział:
— Już nigdy nie odczepię się od tych dwóch facetów! Szarpią mną i szarpią, bez
przerwy!
Zaczął chodzić po pokoju tam i z powrotem.
— Jacy faceci, dear uncle? — spytał się ze śmiechem John.
— Ten Omar i ten Tsi — wyjaśnił gubernator. — Obaj są tak uprzejmi, tak skromni
wobec mnie, a jednak mam wrażenie, że śmieją się ze mnie za moimi plecami. To jest
ciężkie do zniesienia. Z czego pan się śmieje? Z mojej znamienitej znajomości innych
narodów? Oczywiście! One wszystkie nie są nic warte! Były do tej pory zacofane i
bezczelne! Nadające się zaledwie na mięso armatnie! Cała ziemia należy do nas i tylko do
nas; inni są tylko tolerowani, mają wykonywać niższe prace, które nam, dostojnikom nie
przystoją. A potem nagle zjawia się Arab, Sejjid Omar i bez ogródek patrzy na mnie z
podziwem swymi ciemnymi oczami. Ściera kurze, pucuje i pastuje swemu sahibowi buty,
chociaż zabrania mu tego jego rzekoma godność, kocha go jak przyjaciela i oddałby za
niego życie. I jakby nie było dosyć tego niebywale wyruszającego oddania, jest dumny jak
Hiszpan i do honoru przykłada tyle wagi jak angielski lord. Nic nie pomaga, że się przed
tym bronię rękami i nogami, muszę przyznać, że mi się on podoba, że go cenię, ba, nawet
go polubiłem. Albo, co gorsza, ten człowiek wydaje się jakby stworzony do tego, aby na
każdym kroku wymuszać na mnie szacunek do siebie. On, poganiacz osłów, na mnie,
gubernatorze Cejlonu!
— Wuju, wuju! — roześmiał się Raffley. — Co ja słyszę! Kto by to pomyślał!
— Niech się pan śmieje, sir! — ciągnął wuj. — Przecież pan nie wie, czym on wzbudza
mój szacunek. Sejjid ma za nic mój kolor skóry, narodowość, moje lordostwo, moje
gubernatorstwo i wszystko, co mnie napawa dumą. Dla niego jestem tylko człowiekiem i
niczym więcej. I to właśnie tak mi się w nim podoba. Nie jestem w stanie mieć mu tego za
złe, naprawdę nie; bo jako uczciwy człowiek muszę sobie powiedzieć, że na jego miejscu
byłym dokładnie takim samym, ale niestety bez tej wzruszającej miłości, z którą on pucuje i
pastuje buty swemu sahibowi. Właściwie powinienem znienawidzić tego sahiba, bo odważył
się przywieźć ze sobą poganiacza osłów, abym wreszcie dowiedział się, kto jest
człowiekiem, a kto nim nie jest.
Stanął przede mną i pół żartem pół serio pogroził mi zaciśniętą w pięść dłonią.
— To dla mnie żaden zaszczyt, milordzie — uśmiechnąłem się. — Bo zgodnie z tym co
pan mówi, do tej pory nie mogłem wzbudzić pańskiego szacunku.
— Nie, ponieważ pan jest cywilizowany, a ja zaczynam myśleć, że od tej chwili będę
mogli mi się podobać wyłącznie niecywilizowani ludzie. Niech pan przypomni sobie tego
Chińczyka, tego Tsi! To ten drugi, o którym myślałem. Ma tę pożałowania godną żółtą
skórę, a jednak wpycha się na nasz jacht i to wbrew mojej woli! Nie siada przy naszym
stole, tym samym zmuszając mnie, abym go osobiście zaprosił. Mówi tylko, gdy się go o
coś zapyta, a i wtedy jak jakiś profesor, każdym słowem dając do zrozumienia, że jest o
niebo sprawniejszy i lepszy ode mnie. Przegrywam zakład za zakładem, ponieważ uważam
się za wytworniejszego i bogatszego o od niego. I podczas gdy jaz podziwem myślę kim
byłem jeszcze dzisiaj, on udowadnia mi maleńkim skrawkiem papieru zapisanym trzema
chińskimi słowami, że on, młody człowiek, z dala od swej ojczyzny i na dodatek wśród
pozornych dzikusów cieszy się szacunkiem i miłością, od których zależy czyjeś życie lub
śmierć. A przy tym okazuje się wyjątkowo godnym poważania.
Raffley spojrzał na niego ze zdumieniem i wykrzyknął:
— Dear uncle, co się z panem porobiło? Nie poznaję pana! Jest pan pod wielkim
wrażeniem jakiegoś Chińczyka. Niech pan pomyśli, co to oznacza!
— A co ma oznaczać? Nie jestem pod wrażeniem, ale zły i to na siebie samego!
Musiałem jednak wyrzucić to z siebie! Aby był komplet powinien dołączyć do tego Araba i
tego Chińczyka jeszcze jakiś Malajczyk, który także by mnie zawstydził i byłbym zmuszony
przeprosić za moje błędy całą Azję. Musiałem wam to powiedzieć, abyście się nie dziwili,
gdy będę robił rzeczy, które wcześniej były mi obce.
— Jak to?
— Ponieważ mówiono o tym, że Waller, miss Mary i Tsi popłyną naszym jachtem do
Chin. Skoro tak ma być, to chcę, aby panowała jasność.
— Bardzo mądrze. Ale proszę powiedzieć nam, co z tego wynika! My także płyniemy z
panem, jeśli nie ma pan nic przeciwko, i chcemy wiedzieć, gdzie razem z panem jesteśmy.
— No dobrze! Chcę, przynajmniej w trakcie tej podróży, być w porządku! Chciałbym
się przekonać, czy jako człowiek jestem aż takim zerem, że trzeba pamiętać o moim
drzewie genealogicznym, tytule i godnościach, aby móc mnie szanować.
Usłyszawszy to John skoczył na równe nogi, objął go, wycisnął na czole serdeczny
pocałunek i powiedział:
— Wuju, stary, wspaniały wuju, gdyby pan wiedział, jaką radość mi pan sprawił!
Właściwie wcale nie było to konieczne, bo wszyscy wiemy, że jest pan najlepszym…
Cisza! — przerwał mu stary, pocierając dłonią wilgotne nagle oczy. — Nie chcę tego
słyszeć. Nie chcę być także tym bogatym, dostojnym wujem, głową rodziny, lecz… —
słuchajcie!
Zamilkł, a na zewnątrz rozległ się okrzyk radości. To Mary.
Podeszliśmy do okna. Czterech tragarzy niosło wygodny malajski palankin sporządzony
z lekkiego drewna i obwieszony zasłonami z kellam–kellam. Tragarzami byli Malajczycy
— smukłe, mocno zbudowane postacie, których dumna postawa zdradzała, że taka
czynność jak ta, jest wykonywana przez nich tylko wyjątkowo. Nieco z tyłu za nimi kroczył
posłaniec, z którym rozmawialiśmy. Na czele całego pochodu szedł starzec z długimi,
falującymi, srebrno — siwymi, włosami. Prosty, niemal ubogi strój, składający się z
sarongu, kawałka materiału opasanego na biodrach i badju, materiału przyczepionego do
ramion, nie wyróżniał go spośród innych członków jego rasy, ale już na pierwszy rzut oka
można było poznać, że przyzwyczajony jest do okazywania mu szacunku i oddawania
honorów. Jego gładka twarzą była poważna, lecz łagodna. W ręku trzymał długi biały kij, na
końcu którego umocowany był bukiet o kształcie pióropusza składający się z wonnych liści
binaru i biało kwitnących kwiatów kalesi, na znak, że przybywa w pokoju.
Człowiek ten był pogańskim kapłanem, który tak serdecznie przyjął Mary i
chrześcijańskiemu podpalaczowi uratował życie. Dobroć serca spowodowała, że nie
bacząc swój podeszły wiek, zdecydował się na przebycie tej dalekiej, uciążliwej drogi, aby
misjonarzowi nie zbywało na ochronie i opiece. Mary pośpieszyła mu na spotkanie i
ucałowała jego dłoń. Uczyniła to powodowana porywem serca mimo, że takie powitanie
Malajczyka nie leżało w tutejszych zwyczajach.
Lektyka została postawiona na ziemi i Mary prędko odrzuciła zasłony, aby ujrzeć ojca.
Wyszliśmy na zewnątrz i natknęliśmy się na Tsi.
Amerykanka śmiertelnie blada klęczała przed ojcem ze splecionymi dłońmi. Leżał
nieruchomo, z mocno zaciśniętymi powiekami i nawet nie było widać czy oddycha. Tsi
podszedł do palankinu z drugiej strony chcąc zbadać chorego. Nie zajęło mu to nawet
jednej minuty.
— Pragnę panią uspokoić, miss Waller — powiedział. — Żyje. Jest tylko strasznie
słaby. Na początek podam mu środek na wzmocnienie, a potem zobaczymy, czy da się go
uratować.
Polecił tragarzom, aby wnieśli lektykę do frontowego pokoju. Mary poszła z nimi a Tsi
został jeszcze parę chwil, ponieważ chciał przywitać się z kapłanem. Skłonił się przed nim
jak przed znaczącą osobistością i spytał:
— Twój posłaniec znał nasze trzy dobre słowa. Czy to znaczy, że ty także jesteś synem
wielkiego „Szena”, pomagającego wszystkim, których niebo zsyła jako potrzebujących?
— Czy ujrzałbyś mnie tutaj, gdybym nim nie był? — odrzekł zapytany. — Znam nawet
twojego ojca. Miałem to szczęście, że mogłem z nim rozmawiać. Gdy my tu, w górach
postanowiliśmy, że zostaniemy dziećmi waszego „Szena”, ja zostałem wybrany przez
wszystkie plemiona jako ten, który ma udać się do Kuang–tczei–fu, Kantonu, aby tam
pobierać nauki i wprowadzać je tu na wyspie w życie. Uczniowie twojego ojca byli moimi
nauczycielami, chociaż byłem dużo starszy od nich. Gdy przybył osobiście w odwiedziny,
mogłem zasiąść u jego boku i wypytywać go godzinami o co dusza zapragnie. Wielką
radość sprawiła mi wiadomość, że ty, jego syn, jesteś w Kota Radjah i to ze względu na
mitonare, misjonarza. Natychmiast wyruszyłem w drogę i wraz z całym moim narodem
jestem gotów podziękować synowi za to, co jego ojciec dla nas uczynił. Jestem na twoje
rozkazy!
— Rozkazy? Dla ciebie „Szen” nie ma rozkazów, jedynie tylko prośbę: zostań dzisiaj z
nami! To warzy szyłeś choremu w dalekiej drodze i jesteś jedynym, który może mi
dokładnie opisać rozwój jego choroby. Potrzebuję tego, aby go uratować,
— A więc zostanę. Jeśli twoi przyjaciele nie rozumieją po malajsku, to mogę mówić po
angielsku. Nauczyłem się go w ciągu tych trzech lat, jakie spędziłem w Kuang–tczei–fu i w
Hiang–Kiang, Hongkong, aby obok „Szen” studiować także „Segen”, który przynieśli tam
obcy.
Wyrażał się tak poprawną angielszczyzną, że zdumiony wuj rzekł:
— Słyszał pan, drogi Johnie? Ten człowiek zna nasz język. To sroka, którą natychmiast
należy chwytać za ogon. Zrozumiano?
Raffley zamiast odpowiedzieć chwycił ręką kapłana i poprosił, aby się do nas przyłączył,
a Tsi powiedział:
— Dziękuję panu, sir. Umożliwia mi pan tym samym udanie się teraz tam, gdzie wzywa
mnie obowiązek.
Szybkim krokiem ruszył w stronę i lektyki. Raffley i gubernator posadzili gościa między
sobą, a ja opuściłem kratong i wybrałem się na krótki spacer, aby poznać okolicę.
Wróciwszy po godzinie, od razu zamierzałem udać się do swego pokoju, lecz Raffley
wychylił głowę ze swego i zaprosił mnie do środka. Był sam, ale z sąsiedniego pokoju
dochodziła naszych uszu rozmowa. Był to pokój gubernatora. John uczynił znak, bym nie
mówił zbyt głośno i sam przyciszonym głosem powiedział:
— Właśnie był tutaj Tsi. Przyniósł wiadomości o Wallerze, Sprawy nie przedstawiają się
zbyt dobrze. Tylko nadzwyczajne środki mogą go uratować. Miss Mary nie może
absolutnie o tym wiedzieć. Tsi uspokoił ją, jak umiał, unikając jak się da kłamstwa. Nie
powinno było dojść do tej wyczerpującej podróży w góry. Tsi prosił także, aby jak
najmniej troszczyć się o chorego, bo liczne pytania mogłyby zaniepokoić jego córkę. Tsi
wraz z nią czuwa nad stanem ojca i prosi o wybaczenie, jeśli mało będziemy go widywać.
Tak więc nasz pobyt w Kota Radjah potrwa dłużej niż zamierzaliśmy. Musimy się tu jakoś
urządzić i dlatego proponuję, abyśmy spożyli posiłek nie tutaj, lecz na jachcie i spakowali
wszystko, co nam będzie tutaj niezbędne. Jeśli pan się ze mną zgadza, to zakomunikuję to
wujowi.
Naturalnie wyraziłem zgodę i Raffley otworzywszy drzwi sąsiedniego pokoju, przekazał
gubernatorowi naszą decyzję, który, jak ze śmiechem zauważyłem, siedział na sofie blisko
starego „poganina”.
— Bardzo dobrze, drogi Johnie, bardzo dobrze! — odrzekł po niemiecku. — Znowu
pojedziemy koleją?
— Nie. Weźmiemy powóz.
— Dwa. Jeden dla was dwóch, drugi dla nas dwóch. Wygląda na to, że nie chcecie
zabrać ze sobą mojego nowego znajomego, a w takim razie i ja nigdzie nie jadę.
— Zaproś go więc i ruszajcie za nami! Idziemy teraz na drugą stronę, na plac, gdzie
przed hotelem Rosenberg stoją malajskie dorożki i wynajmiemy dwie.
W Oleh–leh i Kota Radjah można wynająć coś w rodzaju lekkich fiakrów,
zaprzęgniętych w szybkie, szlachetnej krwi kuce batak. Koniki te gnają jak wiatr i
odznaczają się wytrzymałością, która byłaby niezrozumiała, jeśli by nie wiedziało się, jaką
miłością Malajczyk obdarza to zwierzę.
Później w Padangu odbywałem bardzo długie podróże przy pomocy tych niewielkich
koników i gdy wieczorem wracaliśmy do domu, konie wyglądały na prawie tak samo
wypoczęte jak rankiem.
Wuj wraz z pastorem nadeszli zaraz po nas i wsiedliśmy do dorożek.
Po czasie krótszym niż zajęłaby jazda pociągiem dotarliśmy do portu. Znalazłszy się na
molo przywołaliśmy łódź, która przewiozła nas na „Nin”‘. Tam Raffley zamówił obiad i
wskazał przedmioty, które miały nam zostać dostarczone do Kota Radjah. Ja zrobiłem to
samo z moimi rzeczami, a gubernator ze swoimi. Nie zapomniałem o charakterystycznej dla
Tsi fajce, podobnie jak Raffley o tomie moich dzieł, który obiecał Mary.
Po chwili wszyscy siedzieliśmy na górnym pokładzie w oczekiwaniu na posiłek wciąż
podzieleni na pary, ponieważ wuj tak całkowicie zarekwirował czcigodnego Malajczyka,
jakby posiadał do niego prawa własności. Prowadzili bardzo ożywioną rozmowę, jak
dobrzy znajomi, którzy od lat się nie widzieli.
— Co to się porobiło! — zaśmiał się John spoglądając na nich. — Do tej pory nie
miałem jeszcze okazji zamienić choć słówka z tym „poganinem”. Wuj odkrył, że obok jego
pokoju jest jeszcze jeden, niezamieszkały, i umieścił tam czcigodnego kapłana, jakby to on
rozkazywał w kratongu. Ale ja byłem na tyle przezorny i zameldowałem o tym mijnheerowi
i poprosiłem o spóźnione na to pozwolenie. Od tej pory ci dwaj siedzą cały czas ze sobą i
czuję nieodpartą pokusę dowiedzenia się, jak skończy się ta nagła przyjaźń tych dwóch tak
różnych ludzi!
— Mnie także niesłychanie podoba się ten stary, pełen powagi, imponujący człowiek!
— przyznałem.
— A mnie a nie tylko on! Wie pan, Charley, że gdy pan był na spacerze, przyszło
jeszcze kilku Malajczyków, którzy’ także z nim byli, lecz spóźnili się. Przynieśli bagaż, który
Waller i Mary mieli ze sobą w górach. Kapłan zaręczył wujowi, że niczego nie brakuje,
nawet szpilki. Co za uczciwość! Zwłaszcza w tych okolicznościach i po wyjątkowo
ohydnym czynie Wallera. Ale chodźmy, drogi przyjacielu! Wzywają nas na obiad.
Obiad był na zimno i przygotowanie go nie zajęło dużo czasu. Usiedliśmy, po każdej
stronie stołu jedna osoba i nie ociągając się dłużej zaczęliśmy jeść — ale tylko we trzech.
Malajczyk, spojrzawszy na nas ze zdumieniem, złożył ręce, pochylił srebrną głowę i…
modlił się! Zawstydzeni spuściliśmy oczy, lecz nie poszliśmy za jego przykładem. Nasza
europejska pycha nie pozwoliła nam bowiem na naśladowanie poganina, co akurat w tych
okolicznościach było zupełnie bez sensu.
Wskutek tego przykrego dla nas interludium, posiłek początkowo odbywał się w
zupełnej ciszy. Wreszcie wuj przerwał ten niewidzialny i duchowy mur pytaniem:
— Drogi Charley, myśli pan, że tylko pośród białych można znaleźć mądrych i dobrych
ludzi?
— Szczególne pytanie! — odrzekłem — Szczególne już z tego względu, że właśnie mnie
je pan zadaje, mnie który, jak to mówią jest szczupakiem w stawie pańskich uprzedzeń, jest
i zawsze pozostanie.
— Tak, akurat pana nie powinien o to pytać. A jednak uczyniłem to, ponieważ tylko od
pana mogę oczekiwać uczciwej i w pełni zasłużonej wymówki. Mówię panu, że w sprawie
ferowania wyroków o innych narodach, w ciągu ostatnich dwóch dni nauczyłem się więcej
niż w ciągu całego mojego życia. A dlaczego? Ponieważ właśnie chciałem się nauczyć, a
wcześniej mi się to nigdy nie przydarzyło. Kto się uważa za doskonałego, to choćby
przemawiało się do niego anielskim językiem i tak nie uwierzy w ani jedno słowo. W
najlepszym razie będzie siedział cicho. Lecz na całe szczęście moje oczy i uszy zostały
otwarte. Obecnie wiem, że Malajczycy, to najwspanialsi ludzie, jacy istnieją, dumni,
mądrzy, wyrozumiali, łagodni, przebaczający, niesamolubni, sprawiedliwi i ponad wszelka
miarę mili.
Już miałem odpowiedzieć, gdy uprzedził mnie „pogański” kapłan. Siedział skromnie
między nami, ale jak ktoś, kto bardzo dobrze zdaje sobie sprawę, że ma do tego prawo. A
gdy mówił czynił to w sposób tak nienatrętny, a mimo to swobodny, jak to mają w
zwyczaju wykształceni ludzie, którzy wprawdzie posiadają ugruntowane poglądy, lecz pilnie
starają się nie narzucać ich innym.
Tak więc teraz, gdy gubernator skończył mówić, skłonił się uprzejmie ku niemu, po jego
twarzy przemknął uprzejmy uśmiech i powiedział:
— Dziękuję panu w imieniu tych, którzy zasłużyli na tę pochwałę, sir! Lecz niestety nie
wszyscy na nią zasługują. U nas jest dokładnie tak samo jak u was: niższy występuje
przeciwko wyższemu. Jeden skłania się ku temu, inny ku czemu innemu i nie
pięknobrzmiące słowa mogą sprawić, że głębia zostanie krok po kroku wyniesiona, lecz
żywy przykład szlachetnego człowieka. Powtarzam krok po kroku. Ponieważ wznoszenie
się nizin nie jest tak łatwe i szybkie, jakbyśmy sobie tego życzyli. Wielu przy tym odpada.
Tak, są nawet tacy, którzy albo nie wiedzą, albo nie chcą wiedzieć, że człowiekowi
dostępne są wyżyny. Panowie cieszycie się z tego, że natknęliście się na parę szlachetnie
myślących osób z naszego narodu. Waszym dobrym sercom sprawia to wielki zaszczyt.
Wasze serca rozpościerają od razu ramiona, gotowe objąć cały naród. Jedynie umiłowanie
prawdy zmusza mnie do powiedzenia, że przeciętny człowiek u nas niewiele różni się od
waszego. Kocham wszystkich ludzi, ale jestem Malajczykiem i najlepiej znam swych
współziomków. Chciałbym bardzo móc mój naród tak chwalić, jak panowie to uczyniliście,
lecz byłoby to zarozumiałością z mojej strony, a także niesprawiedliwością wobec innych.
Tak jak człowiek powinien się uczyć od człowieka, tak każdy naród powinien spoglądać na
inne narody, porównując się z nimi, aby unikać ich błędów i przyswajać sobie ich cnoty.
Czyniąc to uznajemy własne błędy i poprzez surową, krytyczną samoobserwację
zdobywamy wewnętrzną i zewnętrzną siłę, aby je z kolei przekształcić w cnoty. Gdy tylko
człowiek zaczyna siebie przeceniać, uważać się za wielkiego, nieosiągalnego, staje się
niezdolny do wznoszenia i następuje upadek. Cnotliwy przemienia się w szubrawca,
wartościowy w bezwartościowego. Pierwsze pozwala się wznieść, drugie powoduje, że
upada. Podobnie jest z narodami, z każdą wspólnotą. Dlatego staramy się unikać
wychwalania siebie, a co gorsza spoglądania na innych z góry. Znajdziecie u nas nie mniej
zła niż my u was, jeśli zechcielibyśmy przyjść do was, aby to zbadać. Z tego powodu
podziękowałem wam wprawdzie, lecz uważam za swój obowiązek ostrzec was przed
rozczarowaniem. Wszyscy jesteśmy grzeszni i słabi, wszyscy bez wyjątku, i niewarci
zachodu. Tak przecież mówi Biblia, wasze Pismo Święte, sir!
Obserwowanie miny, jaką teraz zrobił wuj było czymś wspaniałym. Na wpół otworzył
usta, wytrzeszczył oczy na Malajczyka, potem na Johna, potem na mnie, z powrotem na
Malajczyka, aż wreszcie wykrzyknął:
— Człowieku, co to za myśli! Skąd pan je wziął? U nas spotyka się to jedynie w
najbardziej wykształconych kręgach! Jakby pobierał pan nauki na najlepszych uczeniach.
Gdzie pan to wyczytał? Gdzie pan to usłyszał?
Teraz z kolei kapłan okazał najwyższe zdumienie.
— Jedynie w najbardziej wykształconych kręgach? Na najlepszych uczelniach? —
spytał. — Tak, a poza tym czego was tam uczą? Nie bycia ludzkim? Nie miłości do
człowieka, szacunku do niego? Czym zatem ożywiacie to wszystko, czego się macie
nauczyć, jeśli nie tymi trzema rzeczami? Czym wypełniacie ciała waszych nauk, jeśli nie
owym duchem, który żyje w świętych księgach każdego narodu, także w waszych? U nas
już dziecin pokazuje się tego wyrozumiałego, kochającego ludzi ducha, mówiącego, że nikt
nie ma nieba w dzierżawie, lecz że każdy, kto nieugięcie poszukuje Boga, jest do niego
powołany. Ten duch żyje u nas swobodnie. Może działać tam, gdzie chce. Nie zakładamy
mu żadnych kajdan, ani w szkole, ani w świątyni, ani w domu. Dlatego mamy szacunek dla
każdego człowieka, a przede wszystkim dla każdej religii. Tak, uważamy nawet, że jest
naszym obowiązkiem otworzyć nasze drzwi prawdzie zawartej w każdej religii i usiłujemy
go stosować. W mojej własnej świątyni wielkimi, złotymi literami napisane jest między
innymi: Kurna dumkianlah halnya Allah tulah mungasihi orang isi dumia ini, sahingga
dikumi akannya Anaknya yang tunggal itu, supaya barang siapa yang purchaya akan
dia tiada iya akan binasa, mulainkan mundapat hidop yang kukal!, co znaczy: Bóg tak
bardzo ukochał swat, że oddał mu swego rodzonego syna, aby wszyscy, którzy w niego
wierzą, zostali zbawieni i cieszyli się życiem wiecznym! Przyniosłem to głębokie i
wzniosłe słowo z Kuang–czeu–fu, gdzie znalazłem je w pewnej angielskiej Biblii. Zaniosłem
je do Sumatry, w nasze góry. Nauczałem i wyjaśniałem je naszym Malajczykom i kazałem
wyryć je w najbardziej widocznym miejscu naszej świątyni. Bo skoro Bóg okazuje
ludzkości tyle miłości zdolnej do niewypowiedzianie wielkiej ofiary, to daje tym samym do
zrozumienia, że także człowiek powinien być zdolny do miłości i ofiar wobec bliźniego. W
tym momencie, gdy boski Syn zstąpił na ziemię, miłość Boga została ucieleśniona w miłości
ludzkiej. Tego powinni się byli dowiedzieć moi Malajczycy, według tego powinni żyć i
dlatego powinni czytać to codziennie w świątyni. Nie było dnia mej służby bożej, abym o
tym nie mówił. Było to dla mnie bardzo ważne, a oni także pokochali te słowa. Ale wtedy
przybył ten misjonarz i zniszczył to puszczając z dymem świątynię. Wiecie, o co teraz zapyta
mój naród? „Jak mogłeś przynieść nam miłość, która jak nienawiść niszczy się własnymi
rękoma?!” Pytanie takie padnie z każdych ust i teraz proszę was, powiedzcie, co mam
odpowiedzieć?
Już dawno przestał jeść; spoglądał na szerokie morze, po pewnym czasie opanował się,
zwrócił się do nas i powiedział:
— Straciliście więcej niż się wam wydaje, dla tych wszystkich, którzy uwierzyli w moje
słowa, zniszczona została nie tylko świątynia, lecz z nią ufność w miłość Boga. Zbudujemy
nową świątynię. Ale czy wolno mi na jej ścianach znowu wyryć ten napis? Nie! Ponieważ
jest chrześcijański i chrześcijański kapłan wyparł go ze wszystkich serc. Mówiłem już: „nie
słowo, lecz żywy przykład oddziałuje i wznosi. I właśnie ten przykład rozstrzygnął między
nami i wami. Oddajemy wam wasze piękne słowa. Nie potrzebujemy ich, bo mamy więcej
niż wy: mamy — nasz „Szen”!
Wykonał ruch ręką jakby coś odrzucał i wstał z miejsca. My także się podnieśliśmy.
Ochota na dalsze jedzenie zupełnie nam przeszła. Aby coś powiedzieć, gubernator spytał z
zainteresowaniem:
— „Szen”? Co to jest ten „Szen”?
— Pan tego nie wie? Czy Tsi wam tego nie powiedział? To po prostu miłość bliźniego,
wielki związek tych wszystkich, którzy czują się w obowiązku traktować bliźniego z
miłością i gotowa są do ofiar.
— Kto może do niego wstąpić?
— Każdy, kto szczerze pragnie ukształtować swoje życie zgodnie z naszymi
przykazaniami i miłością bliźniego.
— Wspaniale! John, to coś dla nas! Staniemy się jego członkami! Kapłan uniósł dłoń,
jakby chciał zaprzeczyć.
— To nie takie proste, jak pan myśli, milordzie. Musi zostać pan sprawdzony, a ten
egzamin będzie cięższy niż jakakolwiek samoocena. Jest pan przekonany, że go pan zda?
— Mam nadzieję! Do kogo powinienem się zwrócić, aby zostać przyjętym?
— Do nikogo. Wyraził pan swoje życzenie i to wystarczy. Życie pana przeegzaminuje.
Niech pan o tym nie zapomina i cały czas o tym myśli! Jedynie człowiek, który wykaże się
w życiu, w dniu powszednim, w walce z drobnymi przeciwnościami i wygra, tylko ten jest
wart tego, aby przyłączyć się do naszego związku. Ponieważ pragniemy formować silnych,
dumnych ludzi, gotowych służyć przykazaniu: Pokój na ziemi! Jeśli okaże się pan godny,
zostanie pan przyjęty, gdy będzie się pan tego najmniej spodziewał. Nasz związek ma
wszędzie swych braci i siostry, swych synów i córki, nawet w szkołach między chłopcami i
dziewczynkami, którzy w dumnym zachwyceniu przyznaję się do „Szen” unikając
wszystkiego, co spowodowałoby ich wykluczenie.
— Nawet młodzież, uczniowie? — wykrzyknął gubernator. — Wyborna myśl! Dlaczego
u nas nie istnieje coś takiego? Skoro tylko wrócę do domu pierwszą rzeczą będzie podjęcie
takiego dzieła! Tylko człowieczeństwo, miłość bliźniego i pokój! Sądzę, że to co potrafią
„poganie” nie będzie trudne dla nas chrześcijan: być sprawiedliwym i szlachetnym! Chodźcie
moi drodzy! Zdaje się, że już nikt nie ma ochoty najedzenie. Ale tu stoi pełna butelka, to
najlepszy trunek na naszym jachcie. Wypijemy go za „Szen”!
Napełnił szklanki, uniósł swoją w górę i ciągnął:
— Tak więc za „Szen”! Zaprowadźmy go w naszym zachodnim świecie! Niech tam
zamieszka na dobre! Niech zapanuje w każdym mieście, każdej wsi, w najmniejszym domu!
Niech urośnie do wielkiego związku, który wszędzie, gdzie krwawią ludzkie rany, opatrzy je
i uleczy! Hip, hip hura!
Jednym haustem opróżnił swoją szklankę i wyrzucił za burtę. Robi się tak zawsze, gdy
toast jest tak ważny, że szklanka, którą został spełniony nie może być umyta pod żadnym
pozorem.
— Hip, hip hura! — wykrzyknęliśmy ja i John, wypiliśmy i tak samo wyrzuciliśmy
szklanki do wody.
— Hip, hip hura! — wykrzyknął kapłan.
Wypił zawartość szklanki z namysłem, małymi tyczkami, lecz zatrzymał ją i obserwował
obracając w dłoni. Po czym odezwał się:
— Nie, nie wyrzucę cię; nie wyrwą mi cię wody morza i zapomnienia! Zabiorę cię ze
sobą. Jesteś mi bardzo droga, ponieważ należysz do „Szen”, który cię wychylił, nawet jeśli
przez moje usta. Jeśli przybędzie do nas człowiek, aby wyćwiczyć swe serce w
miłosierdziu, podamy mu cię do pierwszego, świętego napoju równego przysiędze
braterskiej!
Wtedy Raffley wziął ze stołu jedna z kosztownie haftowanych złotem indyjskich serwet,
podał mu ją i poprosił:
— Proszę ją owinąć w tę miękka serwetę! Tutaj także podjął pan właściwą decyzję; my
wyrzuciliśmy kieliszki, a pan swój zatrzymał. Dziękuję panu w imieniu tych, za których pan z
nami wychylił toast.
Malajczyk podniósł zdumiony głowę i spojrzał na niego badawczo. John wytrzymał jego
wzrok z uśmiechem, teraz także i on się uśmiechnął i, jakby powodowani tym samym
impulsem, równocześnie wyciągnęli do siebie ręce. Gubernator nie zwrócił na to szczególnej
uwagi. Lecz ja zadałem sobie po cichu pytanie: co miało znaczyć to osobliwe spojrzenie
poprzedzające podanie rąk? Czyżby nasz przyjaciel Raffley był już członkiem owego
związku?
Tak więc śniadanie, którego początek nie był zbyt zachęcający, zakończyło się we
wspaniałym nastroju. Szczególnie poruszony wydawał się stary, choleryczny wuj, który tak
chętnie i szybko zapalał się do każdej myśli poruszającej jego dobre serce. Natychmiast
ponownie zaanektował kapłana wyłącznie dla siebie, w drodze powrotnej na molo siedział
koło niego i dość zdecydowanie wepchnął go do swojego powozu, aby żaden z nas nie
zechciał pojechać z Malajczykiem.
— Jak szybko zawiązała się ta przyjaźń! — odezwał się John wskazując na jadący
przed nami powóz. — Wuj rzeczywiście bardzo się zmienił. Czy nie wydaje się panu ta
zmiana zbyt nagła?
— Nie — odrzekłem. — Dotąd żył za murem swych uprzedzeń narodowych i
społecznych, a ponieważ właściwie nie jest do tego stworzony, zawsze czuł się nieswojo w
tym więzieniu i skorzystał z pierwszej okazji, aby wymknąć się na wolność.
— Tą pierwsza okazją był pański Sejjid Omar, prawda?
— Tak, ale jeszcze lepszą stanowił Tsi, który zdołał zrobić naprawdę duży wyłom.
— A potem jeszcze pojawił się ten kapłan. Och, czy przypomina pan sobie słowa wuja:
„Do tego Araba i Chińczyka powinien się jeszcze dołączyć Malajczyk, który tak samo mnie
zawstydzi i będą musiał przepraszać za swoje błędy całą Azję!” Czy to nie dziwne? Ten
Malajczyk, który tego dokonał, zjawił się jak na zamówienie. Ten człowiek jest z
pewnością głównym kapłanem, ale jego skromność zabrania mu o tym mówić. Został
wysłany na trzy lata do Kantonu, wybrany jako jeden z wielu. Dowodzi tego w
wystarczającym stopniu jego duchowa siła. I czego się tam nauczył? Żadnego pustego
krasomówstwa, lecz głębi myśli! Żadnych wymagań pod swoim adresem, dla swojej kasty,
swoich współplemieńców, lecz dla całej ludzkości. To zmusza do zastanowienia.
Złożył ręce, pochylił głowę i od tej pory nie powiedział ani słowa dopóki nie
dojechaliśmy do Kota Radjah.
Idąc przez dziedziniec katongu minęliśmy długą ławkę, na której siedzieli żołnierze w
towarzystwie mojego Sejjida Omara. Gdy tylko mnie ujrzał, wstał prędko i słyszałem jak
powiedział: — Daar komt onze mijnheer — tam idzie nasz pan! Poderwali się także i
skłonili przede mną. Czego on musiał im o mnie naopowiadać! Dla niego nie istniał żaden
inny pan.
Najpierw weszliśmy do pokoju Raffley’a. Zaraz pojawił się Tsi. Słyszał jak
przyjechaliśmy i uważał za swój obowiązek poinformowanie nas o stanie Wallera.
Chory przyjął lekarstwa, ale nie mówił ani słowa. Stan letargu minął, znak, że można
żywić nadzieję. Więcej obecnie nie dało się powiedzieć.
— Mam nadzieję, że pańskiemu ko–su uda się utrzymać go przy życiu! — wyraził
pragnienie gubernator. — A nawet jeśli nie, to i tak wygrał pan przynajmniej zakład.
Charley, niechże pan wyciągnie pieniądze! Należą do niego. Ja swoją przegraną zabrałem
ze sobą ze statku. Oto ona!
Położył pieniądze na stole, a ja dołożyłem powierzone mi dwa tysiące. Tsi spojrzał
wprawdzie na pieniądze, ale ich nie ruszył. Na jego twarzy pojawił się osobliwy wyraz.
— No, niech je pan zabiera! — popędzał go wuj.
Wtedy Tsi powiedział:
— Sir, czy mogę panu wyznać, jak doszło do tego zakładu? Pańskim przeciwnikiem nie
byłem ja, lecz kto inny.
Tsi spojrzał na gubernatora i ciągnął:
— Z jakiego powodu założył się pan ze mną? Jako dżentelmen? Nie, raczej jako
Europejczyk! Jako dżentelmen musiałby pan niewątpliwie odczuć, że zaproponowanie mi
takiego zakładu przy założeniu mojej wypłacalności stanowiłoby dla mnie obrazę, jakiej nie
dopuściłby się nikt o prawdziwym poczuciu honoru. Ale ponieważ chciałem pana
oszczędzić, bo bardzo pana szanuję, to potraktowałem pana niejako dżentelmena, lecz jako
Europejczyka. Tym samym stanąłem wobec pana jako Azjata, jako Chińczyk. Uprzedzenia
Zachodu rzuciły Wschodowi w twarz ten zakład. Wschód przyjął go dzielnie, bo był to jego
obowiązek. Musiał pokazać, że jest mocny nie tylko w gębie, że nie sypie przechwałkami
jak ktoś, kto chciałby więcej niż może i nie rzuca pieniędzmi, których nie posiada. Nie ja,
nie Tsi wygrał, lecz Wschód. Ale nie chodziło mu o wygranie tych nędznych tysiąca funtów,
lecz o udowodnienie, że pod żadnym względem nie jest bardziej zacofany od Zachodu
zwłaszcza, jeśli chodzi o sprawy tak zwanego honoru. Dowód został dostarczony i mój
autentyczny honor zabrania mi przyjęcia wygranej. Rezygnuję z niej!
Zabrał tylko swoje dwa tysiące funtów, wsadził do kieszeni, wykonał przed
gubernatorem głęboki, uprzejmy ukłon i opuścił pokój.
— Właśnie tego oczekiwałem — roześmiał się John z zadowoleniem. — Chiny postąpiły
bardzo honorowo.
Gubernator natomiast stał przez pewien czas nieruchomy jak posąg. Nigdy jeszcze nie
spotkał się z czymś takim. Na jego twarzy pojawiały się to znikały wyrazy najrozmaitszych
odczuć. Wreszcie wykrzyknął:
— Coś strasznego! John, mam zastrzelić tego łotrzyka czy go tylko spoliczkować? Albo
może powinienem objąć i ucałować tego wspaniałego człowieka? Który z nas jest
gałganem, a który dżentelmenem? Czuję, że mam w sobie diabła, ale także i anioła. A może
są to dwa anioły i zaledwie połowa diabła. Albo jeszcze lepiej — trzy anioły i ja sam.
Muszę się nad tym zastanowić! Wy tymczasem zaczekajcie! Zaraz wracam.
I zniknął w swoim pokoju.
— Stary, poczciwy wujaszek! — powiedział Raffley. — Teraz walczy sam ze sobą.
Jestem pewien, że zwyciężą trzy anioły. Ale nasz, tutaj obecny, przyjaciel nie będzie
wiedział o co chodzi. Naszym obowiązkiem jest opowiedzenie mu wszystkiego.
Kapłan słuchał uważnie. Właśnie, gdy opowieść dobiegała końca, drzwi sąsiedniego
pokoju otwarły się i wkroczył gubernator — poważny, uroczysty, jakby chodziło o jakąś
ważną sprawę.
— Charley, — zwrócił się do mnie — uważam pana za mego przyjaciela i będę panu
wdzięczny do końca życia, jeśli spełni pan moją prośbę. Muszę porozmawiać z Tsi! Niech
pan idzie do niego i spróbuje go tu ściągnąć!
Chętnie spełniłem jego prośbę. Rozprawił się z wszystkim dokładnie tak, jak dyktowało
mu jego sumienie. Nie wolno było pomniejszać wagi sprawy. Tsi był w swoim pokoju.
Uśmiechnął się do mnie zadowolony i nie wzbraniał się przed pójściem do gubernatora. Gdy
weszliśmy do pokoju, ten wyszedł mu na spotkanie.
— Sir, muszę, w obliczu świadków oświadczyć, że zachowałem się jak osioł. Jeśli zaś
chodzi o pana osobę, to okazał się pan prawdziwym dżentelmenem, takim… takim… jaki
być powinien! A pana rasę — co widzę lepiej z dnia na dzień — oceniałem fałszywie. Nie
będzie mi łatwo przyznać to, lecz będzie mi coraz łatwiej, jeśli dostąpię tego zaszczytu i
będę mógł dłużej przestawać z panem, a także nazywać się pańskim przyjacielem. Dlatego
nie taję, że bardzo mi zależy na pańskim przebaczeniu i proszę na znak tego podać mi rękę.
— Wuju, anioły, anioły! — wykrzyknął John Raffley. Chińczyk podszedł do starca, ujął
jego obie dłonie w swoje i uścisnął je serdecznie patrząc ze wzruszeniem w oczy.
— Milordzie, jestem młodszy od pana, więc nie obrażę moich przodków, jeśli okażę
panu mój naprawdę głęboki, szacunek. To, że uważam pana za prawdziwego dżentelmena,
nie wymaga dodatkowych zapewnień. A w związku z naszymi rasami mam następującą
propozycję: przyglądnijmy się spokojnie temu, co one dla siebie robią! I strzeżmy się
mówienia o tym, która jest lepsza, dopóki historia nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa!
Wtedy my obaj nie tylko będziemy mogli się szanować, ale dołączy się do tego to, co mam
na myśli, gdy mówię: lubię pana, milordzie, naprawdę lubię!
Wuj przycisnął młodego człowieka do piersi i spytał:
— A więc zgoda?
— Bez żadnych zastrzeżeń!
— Dziękuję panu! Ale te pieniądze! Naprawdę ich pan nie weźmie?
— Nie. Nie mogę.
— Tak, pojmuję. Ale i ja nie mogę ich wziąć z powrotem. Co teraz zrobimy? Ach, mam
pomysł! Już wiem!
Jego twarz rozjaśniła się, sięgnął po leżący wciąż na stole banknot, wyciągnął go w
stronę kapłana i powiedział:
— To dla pana! Nie otrzymaliście okupu, a więc proszę przyjąć to! To wprawdzie nie
jest wiele, ale jednak zawsze coś. Chętnie to panu daję.
Oczekiwał naturalnie, te Malajczyk wyciągnie rękę, lecz on nawet nie spojrzał na
pieniądze, tylko wstał ze swojego miejsca, odsunął wyciągniętą dłoń i odpowiedział:
— Dziękuję panu, milordzie. Prezentów się nie odbiera. Taki mamy zwyczaj.
— Prezentów? Przecież pan nam nic nie podarował, to Tsi zmusił pana do rezygnacji z
okupu.
— Myli się pan. „Szen” nie zna przymusu. To, co robimy musi się odbywać
dobrowolnie. Każdy dobry uczynek, któremu potem należy zadośćuczynić, staje się
zwykłym towarem. A jeśli brak tolerancji zadaje naszemu związkowi takie rany, jakie zadał
je wasz misjonarz, to uzdrowienie nie nastąpi pod wpływem tej maści, którą wy na
Zachodzie nazywacie mamoną.
— Ależ przecież to pan żądał okupu. Sumy pięćdziesięciu tysięcy guldenów, na wasze
warunki niebywałej. Jak to się ma do tego, co pan mówi teraz?
— Wyjaśnienie leży w słowie, którego pan sam użył — „niebywały”. Gdy Tsi usłyszał
wysokość okupu, a potem po orzechu betelu rozpoznał, że ma do czynienia ze związkiem
„Szen”, wiedział, że chcemy surowo ukarać ten uczynek, lecz nie chodziło o pieniądze.
Spytajcie misjonarza i jego córkę, czy z pieniędzy, które mieli przy sobie zabraliśmy chociaż
grosik! A było tego ponad szesnaście tysięcy holenderskich guldenów. Przeliczyliśmy je i
wsadziliśmy z powrotem na miejsce. Nie, pieniędzy „Szen” nie bierze nigdy. Zażądaliśmy
takiej sumy, bo myśleliśmy, że nigdy jej nie dostarczą. Strachem, że jej nie zdobędzie,
misjonarz miał odpokutować swój uczynek, a z Penangu miała się rozejść wiadomość, że
mamy na tyle odwagi, aby za atak stawiać warunki zadośćuczynienia. Gdyby jego córka
wróciła bez pieniędzy, jak rzeczywiście oczekiwaliśmy, to i tak zwrócilibyśmy jej ojca.
Cieszyliśmy się, że surowo obstajemy przy wypełnieniu naszych warunków, a potem
okażemy serce prośbie dziecka. Lecz sir John nas uprzedził. Oczywiście wykładając tę
sumę, nie mógł wiedzieć, że to się…
— Cicho! — przerwał mu Raffley. — Proszę nic więcej nie mówić! — i jakby chciał
usprawiedliwić swe postępowanie dodał: — Słyszałem, że jego córka nie brała udziału w
wydarzeniu i widziałem, że z lęku ledwie trzymała się na nogach. Nie chciałem, aby i ona
ucierpiała, więc zaopiekowałem się nią. Ale ingerować w prawa „Szen” nie było moim
zamiarem. Dowiodłem tego chociażby tym, że dopuściłem do zakładu między wujem a Tsi,
nie mówiąc ani słowa.
Malajczyk z zadowoleniem skinął głowę. Tsi spojrzał na niego zdziwiony, a potem
zaśmiał się cicho. Teraz stało się dla mnie całkowicie jasne, że John także należy do „Szen”.
Lecz do wuja to jeszcze nie dotarło. Powiedział:
— Tak, mój dobroduszny bratanek nie znosi, aby ktoś cierpiał w jego obecności. Dałby
pieniądze nawet temu, który zawinił!
— Nie zaistniałaby taka potrzeba, bo winny jest nieprawdopodobnie bogaty — odrzekł
kapłan.
— Waller nieprawdopodobnie bogaty? Myślę, że to czego potrzebuje dostaje od sekty,
która mu umożliwiła podróż do Chin?
— Być może, ale to nie ma nic do rzeczy, bo nie jego miałem na myśli. Cała ta sprawa
na końcu mej podróży wygląda zupełnie inaczej niż na jej początku. Przekonałem się, że to
nie on ponosi winę. Tak więc musielibyśmy odmówić przyjęcia jego pieniędzy, nawet jeśli
byłoby naszym zamiarem przyjęcie ich.
— Nie ponosi winy? — spytał wuj ze zdumieniem. — Więc to nie on podpalił waszą
świątynię? Kto inny podłożył ogień?
— Nie. Sam to otwarcie przyznał.
— A jednak nazywa go pan niewinnym? Jak to możliwe, skoro sam się przyznał?
— Był tylko narzędziem. Jego czyn był tylko skutkiem. Właściwy sprawca mieszka na
Zachodzie.
— Święta prawda! — zgodził się Tsi.
Raffley nie powiedział wprawdzie ani słowa, lecz ruch ręki, jaki wykonał jednoznacznie
wskazywał na to, że jest tego samego zdania. Gubernator, przeciwnie, mimo całego
szacunku jaki żywił do Malajczyka, nie wierzył w jego przenikliwość umysłu pozwalająca na
rozróżnienie w czynach ludzi przyczyny i skutku. Prawdopodobnie sam nie posiadał tej
przenikliwości, bo potrząsając głową powiedział:
— Na Zachodzie? Prawdziwy sprawca? Nie pojmuję! Kto to może być? I jak się
nazywa?
— Niezwykle potężny władca, którego słuchają miliony, wyjąwszy nielicznych mądrych i
rozumiejących. Jest najbardziej nietolerancyjnym, żądnym krwi władcą, który pogardza
całym światem, ale nie sobą. Uważa się za wybrańca Boga. Jego zdaniem jest
najmądrzejszym, najbardziej uzdolnionym. Jest przekonany, że został powołany do tego,
aby narzucić światu swe myśli każdym sposobem, nawet jeśli miałby to być najokrutniejszy
gwałt. Nic go nie powstrzyma przed rzuceniem wszystkim ludziom w twarz swych myśli, a
gdy się im nie spodobają, zwija dłonie w pięści i uderza.
— Niemożliwe! To śmieszne. Powinien mieć ze mną do czynienia! Już ja bym się z nim
rozprawił! I to ma być władca? To zwykły prostak! Kłamca i samochwał, wichrzyciel
ludzkich praw, bezwstydny awanturnik, pyszałkowaty łajdak, któremu należy wytrącić
narzędzia z ręki! Na którym nieznacznym, europejskim troniku zasiada ten głupi król?
Trzeba by go było przysłać raz do naszej starej Anglii, gdzie umieścimy mu głowę na
właściwym miejscu! Chce być lepszy od innych? Niech najpierw pozna tych innych, a
gdy…
Nagle wuj przerwał i spojrzał na nas, ledwie powstrzymujących się od śmiechu. Uznał,
że zraniono jego dumę i niewiele się zastanawiając uniósł się szlachetnym gniewem. Lecz
zauważywszy, że walczymy z wesołością uświadomił sobie swój ślepy zapał. Uderzył się w
czoło i wykrzyknął znowu zapalając się gniewem, tym razem na siebie:
— Straszne! Tak się zapędzić! Naprawdę myślałem, że macie na myśli taki gatunek, a to
była tylko przenośnia. Nie zorientowałem się. I zamiast starać się nie demaskować,
przyznaję się do wszystkiego i nadstawiam karku. Powinienem jeszcze uczciwie przyznać,
że jestem wzorcowym przykładem tego szalonego, śmiesznego faceta i kurtyna może
spadać — farsa dobiegła końca.
— Farsa? Końca?
— Koniec farsy? — spytał Raffley poważniejąc. — Przeciwnie, była to bardzo poważna
scena z wielkiej tragedii ludzkości pod tytułem „Uprzedzenie”. To mieliśmy na myśli —
nasze własne uprzedzenie wobec innych ludzi. I ten smutny dramat wcale nie dobiegł końca.
Możliwe, że kurtyna spadnie dopiero wraz z ostatnimi ludźmi. Bo dopóki będą żyły na ziemi
chociaż dwie istoty ludzkie, dopóty będą występować przeciwko sobie.
— Nasze uprzedzenia? — odrzekł z namysłem gubernator. — Tak, zaczynam rozumieć.
Chyba już mówiłem, że w ciągu ostatnich kilku dni nauczyłem się więcej niż przez całe lata.
Te uprzedzenia nie urodziły się wraz z nami, lecz nabyliśmy je później i stają się one coraz
większe aż w końcu wypełniają rias całkowicie tak, że na nic więcej nie zostaje miejsca.
Ojciec powtarza nam, że jesteśmy Białymi Pionierami, matka wpaja nam dumę z tego
powodu. Potem przychodzą nauczyciele i przekonują nas, że zostaliśmy powołani do tego,
aby nieść światu cywilizację. Potem zaczynamy czytać i w każdej książce znajdujemy tego
potwierdzenie. A gdzie nie napisano tego wprost, przyjmuje się to jako niekwestionowany
fakt. Gdy potem nasze życie osobiste splata się ze społecznym, mają na nas wpływ różne
okoliczności, sztuka i nauka, a zwłaszcza historia, polityka oraz geografia i zapewniają nas,
że tylko my jesteśmy nosicielami prawdziwej cywilizacji i zbawieniem całej ludzkości. A z
jakim zapałem staramy się uświadomić to innym, mniej wartościowym narodom! I jak
bezwarunkowo żądamy, aby nam wierzyły! Na kolana wy żółte, brązowe, czerwone,
czarne twarze! Bo my jesteśmy biali, a biały jest najszlachetniejszym tworem natury.
Przerastamy was we wszystkim. Jesteśmy wszystkim i mamy wszystko, nawet banknoty
tysiącfuntowe! Tych banknotów nie potrzebujemy na życie, o nie! Na to jesteśmy zbyt
bogaci. Stawiamy je w wysokich zakładach, aby pokazać, jak mało dla nas znaczycie. A
gdy się zdarzy, że przegramy jeden z takich zakładów, a Chińczyk jest zbyt dumny, aby
przyjąć wygraną, to rzucamy je Malajczykowi, który ucałuje naszą dłoń za tak boski dar.
Wziął ze stołu banknot, zwinął go, odrzucił go z powrotem i zwróciwszy się do kapłana,
ciągnął:
— Chciałbym i mógłbym zniszczyć ten kawałek papieru, bo to on mnie zdemaskował,
mnie i całą białą rasę. Dał mi pan bolesną nauczkę, której nie zapomnę nigdy. Tylko dlatego
zachowam te pieniądze. Będą mi przypominały o tym, jak nisko upadłem i że wy obaj
naprowadziliście mnie na właściwa drogę.
Znowu sięgnął po pieniądze i nie rozwijając ich wsadził do kieszeni, poczym odezwał się:
— Pokonaliście mnie, a wasze zwycięstwa jest większe niż myślicie. Tak jak
przemogłem się, aby zabrać z powrotem te pieniądze, tak odstępuję od mych uprzedzeń, że
wszystko można załatwić za pomocą mamony. Czuję aż za dobrze, że macie rację. Nie
misjonarz jest winny, lecz owo uprzedzenie, które Zachód w nim wyhodował. Nie udało mi
się pojąć tego tak szybko jak innym, ale teraz, gdy was zrozumiałem, będzie ono trwalsze.
Niestety tylko my mamy z tego pożytek, wy same straty. Proszę powiedzieć, czy chociaż
część winy nie przypada na Wallera?
— Nie. Obserwowałem go w czasie drogi tutaj — odpowiedział Malajczyk. — Jego
choroba jest podwójnej natury, nie tylko fizycznej. Mówił dużo do siebie, często jak w
gorączce, najczęściej po angielsku, ale od czasu do czasu także w innym języku, którego
nie rozumiem. Na pewno nie w żadnym azjatyckim, Pomyślałem, że był to niemiecki.
— To co słyszałem dawało wiele do myślenia — ciągnął kapłan. — Nie tylko jego ciało,
lecz także dusza walczyła z wysoce niebezpieczną trucizną. Choroby ciała nabawił się w
czasie obecnej podróży, ale duchową przywiózł z ojczyzny. Zdawało się, że mieszkają w
nim dwie niewidzialne, bez przerwy walczące ze sobą siły. Bez końca mówił o jakimś
zakładzie. Jedna z tych sił chciała wygrać ten zakład, a druga błagała go, aby go przegrał.
Chodziło chyba o nawrócenie pewnej liczby Chińczyków. Pogańskie świątynie mają upaść,
a wszyscy niewierzący mają zniknąć z powierzchni ziemi. Dobra siła, która tego nie chciała,
była kobietą. Gdy z rozmawiał z nią, stawał się łagodny i dobry. Od czasu do czasu płakał i
nazywał ją swoją duszą. Najczęściej rozmawiał z nią w tym nieznanym mi języku.
Lecz gdy nadchodziła ta druga, zła siła, która kazała mu wygrać, mówił z nią stale po
angielsku, zaczynał prawić kazania głośnym, autorytatywnym tonem. A potem powalił
wszystkie kolumny i posągi powstałe w jego chorobliwej wyobraźni. Ta druga siła nie była
kobietą, lecz ponad wszystko bezwzględnym tyranem. Mówił także o tym, że wiele
milionów chrześcijan nie jest niczym innym jak poganami, tak, a nawet o wiele gorszymi od
nich, ponieważ nie chcieli bez zastrzeżeń wierzyć w to, co on uważał za właściwe. Jego
osąd był w najwyższym stopniu niesprawiedliwy, oparty na najbardziej nieprzyjaznym
uprzedzeniu, jakie kiedykolwiek obiło mi się o uszy. Tak właśnie nazwałem tę niszczącą siłę,
która nad nim zapanowała, gdy ta druga, dobra usuwała się w cień. Zwrócił się do
gubernatora i mówił dalej:
— Przed chwilą opisał pan to uprzedzenie tak wyraźnie, jakby obserwował go pan
chorego. Jak pan nazywa jego fizyczną chorobę, tego nie wiem, lecz jego duchowa wyrasta
niewątpliwie z tego uprzedzenia, które ma nad nim władzę, a on nie potrafi się jej
przeciwstawić. Potem jeszcze używał tak złych słów, że…
Od strony drzwi dobiegł nas czyjś cichy szloch.
W pokoju zapanował skrywający wszystko mrok, w którym rozpływają się ostre linie
dnia, a wyrazistości nabierają sprawy duchowe. Na korytarzu było jeszcze ciemniej niż w
pokoju i dlatego nie mogliśmy rozpoznać stojącej tam postaci. Z powodu tematu naszej
rozmowy jej szloch miał dla nas w sobie coś pozaziemskiego, ba wstrząsającego. Zdawało
się, że to nie płacze człowiek, lecz owa szlachetna, kobieca siła zmuszona do walki ze złymi
mocami uprzedzeń.
Wuj zareagował najprędzej. Pośpieszył do drzwi, wziął płaczącą dziewczynę za rękę i
wprowadził ją do środka zapominając zamknąć drzwi za sobą. Była to Mary Waller.
Szukała Tsi i usłyszała naszą głośną rozmowę, pomyślała, że jest z nami. Nie dosłyszeliśmy
jej wielokrotnego pukania więc sama otwarła drzwi. Rozmowa tak ją zajęła, że stała cicho
obok drzwi.
— Proszę nie płakać! — prosił gubernator. — Nie mogę tego znieść.
Opanowała się, przełknęła łzy i odpowiedziała:
— Proszę się nie martwić, milordzie! Płakałam nie z bólu, ale z radości. Także i we mnie
są dwie, walczące ze sobą siły, tylko o innym charakterze. Jedna z nich to diablica. Chce
mnie zmusić, abym uważała go za winnego. Ta druga bez końca przekonuje mnie, żeby go
uniewinnić. Diablica dobrze wie, że napawa mnie wstrętem wszystko, co występuje
przeciwko miłości bliźniego i szacunku dla niego i gdy tylko ojciec uczynił coś w tym
rodzaju, napiera na mnie, aby go znienawidzić. To jest straszne! Lecz zaraz druga szepcze,
że to niemożliwe, aby ojciec mógł mówić i postępować w ten sposób. Moje serce skłania
się do wiary temu drugiemu głosowi, lecz mój lękliwy, poszukujący rozsądek nie znalazł do
tej pory pretekstu, aby wesprzeć serce. Nosiłam w sobie głęboką rozpacz, rujnującą mnie
coraz bardziej. Przed chwilą ojciec oprzytomniał, a jednak nie odzyskał zmysłów. Chciał
uciec z obozu twierdząc, że poganie oczekują go i musi się śpieszyć z niszczeniem ich
bożków. Walczyłam z nim. Gorączka dodała mu sił, jakby był zdrowy i tylko z wielkim
wysiłkiem udało mi się go uspokoić. Ale nie czuję się na siłach, aby to powtórzyć. Dlatego
zaczęłam szukać doktora Tsi i gdy nie znalazłam, przyszłam tutaj. Otwarłam je po
daremnym pukaniu. Nie zauważyliście mnie. A co ja usłyszałam? Był to anioł mojego ojca,
który w osobie tego starego kapłana dał mi wszystko, czego mój rozsądek tak daremnie
szukał. Usprawiedliwienie dla ojca, zdjęcie z niego winy, jednoznaczne wskazanie
prawdziwego winnego. Poczułam się wolna od mej udręki. Mogłam dać jej ujście we łzach
— łzach radości!
Kapłan stał blisko niej. Jego długie, białe włosy spływały jak księżycowe światło po jego
plecach, lecz jego twarz ukryta była w mroku. I z tego mroku rozległo się teraz jak
modlitwa:
— Słyszałem tu dzisiaj wiele o aniołach, więc niebo zawitało do tego pokoju. Bo niebo
nie zna posłańców — samo się do nas zbliża. Gdy go poczujemy, mówimy o aniołach. A
staje się widoczne dla oczu, gdy dobrzy ludzie spełniają swą wolę i okazują się aniołami.
Moje dziecko, nie jestem ani aniołem twego ojca, ani twoim. Ale życzyłbym sobie, aby
niebo stało się widoczne dla mnie, dla was, i dla całej ziemi! Czuję, że ręce wypełniają się i
stają się coraz cięższe od błogosławieństwa płynącego z miłości bliźniego, które należy
przekazać dalej z miłością. Ale co znaczy dla mnie i dla ludzkości cała moja miłość? Jestem
przecież „pogańskim kapłanem” i wolno mi błogosławić tylko pogan, nikogo innego!
— Nie, nie tylko ich! Jest pan szlachetnym człowiekiem! — wykrzyknęła Mary w
głębokim uniesieniu i padła przed nim na kolana.
Położył jej ręce na głowie i drżącym głosem przemówił:
— Dziękuję ci, dobre dziecko dalekiego Zachodu! Także twoja ojczyzna powinna ci
teraz dziękować! To ona ponosi winę za czyn twojego ojca. Ty jednak odpokutowałaś to,
tak więc winy zostały zmazane! Ty tego dokonałaś.
Mówił uroczyście i z miłością. Cała nasza uwaga skierowana była wyłącznie na niego i
ledwie dosłyszeliśmy szelest od strony drzwi. Myśleliśmy, że spowodował go przechodzący
służący. Malajczyk ciągnął dalej:
— A więc błogosławię cię jako człowiek, niejako kapłan. I jeśli istnieje szczęście
mogące spłynąć z ręki i życia jednego człowieka na głowę i życie drugiego, to niech do
ciebie należy wszystko, co posiadam!
Pochylił się nad nią i ucałował. Wtem od drzwi dobiegł nas głośny, przenikliwy okrzyk:
— Poganin, poganin! Moje dziecko, moje biedne dziecko! Przeklęte i stracone na
wieki!
Przerażeni odwróciliśmy się. Zapadły już całkowite ciemności, ale słyszeliśmy że ktoś
upadł. Sądząc z głosu mógł być to tylko Waller. Mary z okrzykiem rzuciła się ku niemu.
Raffley czym prędzej zapalił światło. Tak, był to misjonarz. Leżał na korytarzu pod
drzwiami, z wytrzeszczonymi, strasznymi oczyma. Poruszał ustami. Chciał coś powiedzieć,
lecz żaden dźwięk nie wydostał się z jego piersi. Razem z Raffley’em zanieśliśmy go do jego
pokoju. Słyszeliśmy jeszcze słowa, które kapłan mówił do wuja:
— Błogosławiłem, a nie przeklinałem i niech tak pozostanie. Ponieważ niebo jest
łaskawsze dla tego dziecka, niż sądzi ojciec.
Tajemnice
Moją pierwszą myślą po obudzeniu się, podobnie zresztą jak innych, był Waller.
Gubernator, Raffley i kapłan siedzieli już od dłuższego czasu u Johna w oczekiwaniu na
mnie, ponieważ poprzedniego dnia uzgodniliśmy, że spożyjemy wspólnie śniadanie.
Sejjidowi Omarowi poleciliśmy, aby nam je przyniósł. Uczynił to tak pieczołowicie, że
musieliśmy go prosić, abyśmy i my mogli coś zrobić — w przeciwnym razie w swej
gorliwości posmarowałby nam szynkę miodem i spożywany tu od rana arak wlałby nam do
mleka. Był zatem zmuszony wycofać się. Rzucił nam jednak przy tym tak żałosne
spojrzenie, jakby był przekonany, że z naszej strony nie może być mowy o prawdziwej
degustacji.
Siedzieliśmy przy stole, gdy pojawił się Tsi. Przyszedł aby poinformować nas o stanie
Wallera.
— Żyje — powiedział. — To znaczy… jego ciało nie umarło. Puls i oddech są w
porządku, chociaż bardzo słabe. Do tej pory leży tak, jak go wczoraj ułożyliśmy, lecz
psychicznie nie daje znaku życia. To poważna kwestia, nawet jeśli nie teraz, to później.
Wczorajszy wstrząs należał do gatunku duchowych, nie fizycznych. Nie jego ciało uległo
załamaniu, temu już wcześniej brakowało wszelkich sił, lecz coś innego, co, mam nadzieję,
nigdy więcej nie powstanie. Dlatego najpierw muszę się zająć ciałem i temu muszę się
całkowicie poświęcić przez następne kilka dni. Miss Mary czuje się dobrze, prosiła bym to
panom przekazał. Prosiła mnie także, aby ją usprawiedliwić, że nie może się z nimi dzisiaj
widzieć, ale zatrzymują ją obowiązki przy ojcu. Ja także przychylam się do tej prośby.
— Obowiązki lekarza i dziecka! — zgodził się gubernator. — Sadzę, że istnieje jeszcze
trzeci obowiązek, ludzki mianowicie lub, w tym przypadku możemy chyba tak powiedzieć,
obowiązek przyjaciela. Nie możemy wprawdzie pomagać lekarzowi w leczeniu ani zastąpić
pełnej miłości uwagi dziecka, ale pozwólcie, że będziemy wraz z wami czuwać w nocy, na
zmianę. No i rozumie się, że my trzej jesteśmy do dyspozycji także pod każdym innym
względem. Obiecuję, że nie opuścimy Kota Radjah do czasu aż będziemy mogli zabrać ze
sobą Wallera i to, jeśli Bóg da, zdrowego.
— Proszę nic jeszcze nie obiecywać, — milordzie! — odpowiedział Chińczyk. —
Całkiem możliwe, że poproszę nawet, abyście opuścili to miejsce chociażby na krótko. Tu
chodzi przede wszystkim o śmierć i życie. Nic tu nie możecie zrobić innego jak tylko
spokojnie czekać. Jeśli utrzymamy go przy życiu, to sądzę, że będzie konieczna długa,
wielotygodniowa rekonwalescencja, podczas której jego psyche odzyska siły i wróci do
normy. Widzieć jak panowie są bezradni wobec stanu jej ojca będzie dla córki z pewnością
bardzo przykre. Dlatego proszę się zastanowić czy istnieje możliwość uniknięcia tego.
Wuj uścisnął mu rękę i rzekł:
— Młody człowieku, stawia pan sprawę uczciwie i rozsądnie. Zastanowimy się, może
zrobimy wycieczkę w okolice Sumatry, bo włóczenie się po tym kraju nie jest godne
polecenia. Ale nie wybierzemy się wcześniej niż będzie wiadomo, czy życiu Wallera nie
zagraża już żadne niebezpieczeństwo.
— Mam nadzieję, że jutro, najpóźniej pojutrze będę mógł to powiedzieć.
Tsi wstał i zamierzał wyjść, lecz przedtem jeszcze zwrócił się do Malajczyka braterskim
tonem:
— A ty, przyjacielu? Jak długo zamierzasz zostać?
— Jeszcze tylko godzinę — odpowiedział kapłan także powstając. — Wypełniłem
swoje zadanie. Wracam do mojego kampongu. Zrobiłbym chętnie coś jeszcze, ale nie wiem
do czego mógłbym się przydać. Jestem ubogi. Nie posiadam nic ponad modlitwę.
Błogosławieństwa już udzieliłem. Powiedzcie obojgu, ojcu i córce, że będę się za nich
modlił, gdy tylko o nich pomyślę. Zbudujemy nową świątynię i moja stopa pierwsza
przekroczy jej próg w cichej samotności. We wczesnych godzinach rannych, gdy opada
mrok nocy i wstaje światło dnia. Gdy pomyślę wtedy, że także inna ciemność znika i
powstaje jasność, padnę na kolana i pomodlę się za tego człowieka, który zniszczył starą
świątynię, bo nie wiedział że prawdziwej świątyni nie da się zniszczyć, a z jej rzekomego
zniszczenia powstaje nowa, czystsza i wyższa. Pozdrówcie ich ode mnie. Niech do jego
serca wstąpi dobro i niech nie zapomina nigdy, że inni ludzie także odczuwają to, co się dla
nich robi.
Wyszedł, a wraz z nim Tsi, bo z pewnością mieli sobie jeszcze niejedno do powiedzenia.
Nagle gubernator uderzył dłonią w stół i powiedział:
— Oto zakończenie, jakiego można sobie życzyć! Do Araba i Chińczyka dołączył
oczekiwany Malajczyk! Teraz jestem zmuszony przyznać, że powinienem się wstydzić
przed całą Azją. Na szczycie stawiałem nie przyzwoitość i człowieczeństwo, lecz samego
siebie. Nie ja chciałem im służyć, to oni powinni byli świadczyć mi wszelkie honory, czołgać
się przede mną w pyle i dbać o zaspokajanie moich bezgranicznie egoistycznych życzeń.
Wyobrażałem sobie, że jestem ideałem, z którego należy brać przykład. Żyłem tak przez
sześćdziesiąt długich lat i nikt nie był w stanie wyprowadzić mnie z błędu. I wtedy nadchodzi
arabski poganiacz osłów i na moich oczach wyrasta na żywy wyrzut sumienia całej swojej
rasy. Do niego dołącza się następnie osobnik z warkoczykiem, o którym nawet nie
pomyślałem, że będę w stanie go powąchać. A już po paru zaledwie godzinach okazuj e
się, że przerasta mnie o głowę pod wieloma względami, zwłaszcza jeśli chodzi o dobre
wychowanie. Przebija mnie każdym słowem, każdym czynem i to w tak niepojęty sposób,
że jeszcze zyskuje za to moją sympatię. Ten Tsi, muszę to powiedzieć, jest wzorem
wspaniałego faceta!
Zrobił pauzę, aby napić się łyk wody. Wtedy odezwał się Raffley.
— To jeszcze nie koniec pańskich wyznań, dear uncle. Wiem, że jeszcze ma pan zamiar
wspomnieć Malajczyka. Ale proszenie dręczyć się więcej i pamiętać, że nie jest pan
jedynym, którego dotyczą te oskarżenia.
— Co? Myśli pan, że powinienem się oszczędzać? Albo może innych? Tak jest. Araba i
Chińczyka można sobie jeszcze darować! Ale gdy na dodatek zaczynam mówić o
Malajczyku, który jest lepszy i myśli szlachetniej od nas, to nie tylko potrząsa się nade mną
głową, ale także śmieje mi się prosto w twarz. Ale najpierw niech mi pan powie Charley,
czy Malajczycy są naprawdę tak okrutnymi barbarzyńcami, jak twierdza u nas?
— W żadnym razie, sir — zacząłem wyjaśniać. — Literatura tej rasy jest bardzo
samodzielna i wielostronna. Można znaleźć wybitne pisma w językach, które my określamy
mianem tagala, pampanga, iloco, bicol, jbanak, bisaya, favorlang, atsczin, battak,
lampong, dayak, java, sunda, alfurisz, makassarisz i malagasi. Mógłbym nawet
wymienić jeszcze parę, albo ich dzieła. Wielki poemat Bidasari, pięć Pandawa, Ken–
Tambuhan, Indra Laksana, Kalila i Dimnah, Pandżatantra, Ardjuna — Sasrabahu, Bharata
yuddha, Wiwaha, kosmogoniczna Manik–maha, Padżjadżaran, Kartasura, Mataram,
Demak, Tana, Dżawi, Giranti, Adżi, saka, Damar Wulan, Dżaja lenkara, Menak, Radżia
Pirangon, Pandżi, Lampahlampahannipun…
— Niech pan przestanie, niech pan przestanie, Charley! — wykrzyknął gubernator. —
Usłyszałem już wystarczająco dużo, aby wiedzieć, jak bardzo myliłem się w stosunku do
tego Malajczyka, gdy uważałem go za niewykształconego!
— Niewykształconego? — spytałem. — Powiem panu, że posiadają książki i „prawa
morskie” liczące ponad osiemset lat. To prawdziwy materiał, prawniczo — historyczny, a
więc proza. Jeśli chodzi o sztukę, a więc o poezję, to nie pozostaje ona w tyle. Znane są
słynne dzieła, przełożone nawet na języki zachodnie. Osobliwością są słowa, jakie
Malajczyk używa w prozie i poezji. Zazwyczaj niesłychanie rygorystycznie przestrzega
różnic między mową „potoczną” a „uprzejmą”. Potoczna czy „na ty” nazywa się ngoko, a
uprzejma krama. Proza jest ngoko, poezja krama. Tylko przy opisach wolno poezji
stosować mowę potoczną.
— Niesłychane! A więc Malajczycy mają swoja literaturę, swoją naukę, swoją sztukę i
poezję. Lecz nawet gdyby tego nie mieli, musiałbym spytać jednak czy ten brak
przeszkodziłby im myśleć szlachetnie i postępować szlachetnie! Czy rzeczywiście każdy
„wykształcony” jest szlachetny, a każdy „niewykształcony” nieszlachetny? Sądzę, że to, co
my nazywamy szlachetnością mniej wyrasta z korzeni wiedzy a bardziej z prostoty serca.
Jeśli to prawda to Malajczykowi łatwiej jest stać się dobrym człowiekiem niż komuś
wyśmienicie wykształconemu. Ja sam nie byłem daleki od stania się takim człowiekiem, ale
na szczęście… „Jestem Sejjid Omar!” tego Araba, pochwyciło me ramię i ustawiło na
odpowiednim miejscu. Powiedzcie, jak nazywała się choroba Wallera? Czy to nie była
dezynteria?
— Tak — potaknął Raffley.
— Well! Ja także na nią cierpiałem, jeśli nie moje ciało, to moja dusza, ten właściwy
człowiek we mnie! Zaniedbano go, karmiono niedojrzałymi, choć przesłodzonymi owocami
i przez to odebrano mu siły do zwalczenia choroby. Zacząłem brać udział w życiu
publicznym i wznosiłem się ze stopnia na stopień. Każdy stopień w górę oznaczał zejście o
tysiąc w dół, jako człowieka. Dlaczego? To „Szen” we mnie był chory. W końcu przecież
to byłem tylko ja, głowa rodziny, Anglik i barbarzyńca, gdzieś tam także chrześcijanin, ale
nic poza tym. Żyłem w samym środku wielkiej, niebezpiecznej epidemii. Jej nazwa to
uprzedzenie. Ten pogański kapłan miał rację! Poszukajmy środka, aby temu zapobiec.
Wiecie, co zrobię? Przyniosę ko–su. Przysłużę się panu Tsi, a przy okazji może znajdę
lekarstwo dla siebie.
Wyszedł, a Raffley patrzył za nim wzruszonym wzrokiem.
— Jeszcze paru takich wspaniałych ludzi — powiedział, — tak zapalonych, tak
uczciwych i z takim nastawieniem, to tej strasznej epidemii zakreślimy wąskie granice. Lecz
ilu ludzi posiada podobne przymioty’? A jeśli je nawet posiada, to inni żyjący uprzedzeniami
rzucają mu kłody pod nogi.
Mówiąc to wstał i chodził po pokoju tam i z powrotem. Także i ja wstałem i podszedłem
do okna. Ujrzałem stojącą na zewnętrz malajską lektykę i ludzi, którzy ją przynieśli. W tym
momencie ktoś zapukał do drzwi. Wszedł kapłan, aby się z nami pożegnać. Podał mi rękę,
a następnie zwrócił się do Johna:
— Odchodzę, ale wy pozostajecie. Jeszcze trochę, a to wy będziecie tymi, którzy
odejdą, a ja pozostanę. Taka jest kolej rzeczy. Czy wy czy ja, tu czy tam, nie ma znaczenia,
bo odległość nie gra żadnej roli, jeśli wszyscy należymy do tej samej miłości obejmującej
czas i przestrzeń całej ziemi. Dlatego nie pytam, czy się znowu zobaczymy. Cielesne oko
dostrzega tylko to, co leży w pobliżu; na rzeczy odległe jest ślepe. Lecz miłość umożliwia
nam dojrzenie nieskończoności. „Szen” widzi to, co ukryte. Będę was oczekiwał. Na
koncie mojego życia pojawił się z Zachodu szlachetny dźwięk, w poświacie złotego światła.
Tak więc nie jest to pożegnanie. Nie zapomnijcie tych słów i dopuście do mnie ten dźwięk!
Tak chętnie bym go jeszcze usłyszał zanim mój zmierzch stanie się światłem poranka.
Ujął prawą dłoń Raffley’a w swoją lewę, prawą położył mu na głowie i nie dającym się
opisać wzrokiem spojrzał mu głęboko w oczy. Potem odwrócił się i wyszedł.
Wtem z drugiej strony nadbiegł Sejjid Omar. Dowiedział się, że Malajczycy zamierzają
odjechać i pospieszył do kupca. Teraz dźwigał masę owoców w uniesionej wysoko szacie,
poczym rozdał je między nich. On, niegdyś tak zatwardziały muzułmanin, który nawet nie
chciał dotknąć poganina, polubił ich i chciał im to okazać tym prezentem. Byli tym bardzo
uradowani. Wraz z jego owocami wepchnęli go do lektyki i wyśpiewując jakąś malajską
pieśń ponieśli go w okrążając plac trzykrotnie aż za bramę.
Kapłan podążył za nimi ani raz się nie obejrzawszy.
— Chodźmy, Charley! — powiedział John. — Nie mogę teraz siedzieć w pokoju.
Chodźmy poszukać wuja!
Udaliśmy się na drugi spacer, lecz nigdzie nie mogliśmy znaleźć gubernatora. Gdy
wróciliśmy do domu, jego ciągle nie było. Chcieliśmy zapytać o niego Sejjida Omara, ale i
on gdzieś przepadł. Od czasu swego triumfalnego pochodu nie pojawił się jeszcze. To
naprowadziło nas na właściwy trop. Wyszliśmy za teren twierdzy i spytaliśmy strażników o
Malajczyków, którzy musieli koło nich przechodzić. Oczywiście! Wuj przybył aż tutaj i
czekał na nich. Ustawiono na ziemi lektykę i Omar wysiadł. Rozdzielono owoce. Następnie
pochód ruszył dalej — na przedzie Arab z Malajczykami, za nimi gubernator z kapłanem.
Postanowiliśmy udać się tym tropem.
Po pół godzinie ujrzeliśmy, jak wracają. Omar ściągnął swoje okrycie wierzchnie i
zawinął w nie jakiś duży, okrągły przedmiot, który niósł na plecach. Wuj już z daleka śmiał
się do nas z zadowoleniem.
— Martwiliście się o mnie? — spytał. — Ciągle jestem niezastąpiony, wiem o tym.
— Jasne! Bardzo się martwiliśmy — żartując odpowiedział bratanek. — Ale zaraz
wpadło mi do głowy, że kapłan nie pytał o pana przy pożegnaniu. Wiedział, że odprowadzi
go pan kawałek?
— Nie. Gdy wyszedłem od was, natknąłem się na niego. Pożegnał się ze mną i poszedł
do was. Bądźcie tak dobrzy i nie śmiejcie się ze mnie, bo przyznam się uczciwie, że wziąłem
go w ramiona i uścisnąłem jak brata! Zauważyłem przy tym, że oczy mu zwilgotniały i
bardzo mnie to wzruszyło. Ruszyłem z kopyta wzdłuż drogi, którą musiał przejść i czekałem
na niego. Wreszcie nadeszli niosąc ze sobą tego muzułmanina. Kapłan ucieszył się, gdy mnie
znowu zobaczył. Co chwilę żegnaliśmy się cały czas idąc dalej. Aż w końcu przystanął i
stwierdził, że niepokoi się o mnie. Musiało do tego dojść. Ale mówię wam: jeśli jeszcze
kiedyś miałbym spotkać takiego poganina, to lepiej będzie, jeśli w ogóle nie będę się z nim
zadawał, bo gdy sobie idzie, to chciałoby się z nim pójść na koniec świata, właśnie tak jak
ten Sejjid Omar, który zapakował mój ko–su w swój kaftan i niesie na plecach.
— To jest ko–su? Taka ilość? — spytał śmiejąc się John.
— A co innego? Wszyscy Malajczycy musieli pomagać przy zbieraniu. Także ja i
kapłan. Ale teraz chodźmy! Mam tu wiele trawy i innych ziół. Musimy je przebrać!
Wróciliśmy więc do kratongu i najpierw zasiedliśmy do obiadu, a po nim gubernator nie
dał nam spokoju — musieliśmy pójść z nim do jego pokoju i pomóc mu przy przebieraniu
ziół. Polegało to na tym, że wyszukiwaliśmy lecznicze zioło spomiędzy trawy i innego
zielska. Wuj wykazywał przy tym wielką cierpliwość, ponieważ było dla niego sprawą
honoru, aby się wychować na nowo. A Raffley już po krótkim czasie skoczył z miejsca i
zawołał ze śmiechem:
— Dwóch lordów jako czeladnicy zielarza, przebierający między kolcami i ostami!
Czyżby to była kuracja za uprzedzania, którą tak sobie pan wziął do serca, dear governor!
Za parę miedziaków każdy Malajczyk zrobiłby to szybciej i lepiej niż my! Tak nagłej
rezygnacji z własnej godności „Shen” nie wymaga! Idę!
Strzepnął czepiające się jego ubrania korzenie i wybiegł. A wuj spojrzał za nim z
wyrzutem i wymówił wielkie słowa:
— Jemu się wydaje, że z tym ko–su to niepoważna sprawa. A więc nie ma żadnych
szans na stanie się członkiem „Szen”.
Kpiarz siedzący we mnie kazał mi przytaknąć.
Gdy skończyliśmy, zapakowaliśmy ko–su w paczkę i poleciliśmy Sejjidowi Omarowi
zanieść ją Tsi. Potem postanowiliśmy rozejrzeć się za Johnem. Odwiedził mijnheera i ten
zaprosił go na konną przejażdżkę.
— To świetnie! — powiedział wuj. — Bo teraz nie będzie mógł nas zaskoczyć.
— Przy czym? — spytałem
— Usłyszy pan i zobaczy. Usłyszy po drodze, a zobaczy na jachcie.
Zaprowadził mnie na dziedziniec hotelowy, gdzie wynajął powóz, aby jechać do Oleh–
leh. Po drodze spytał żartem:
— Boi się pan duchów, drogi Charley?
— Tylko w dzień — takie zażartowałem.
— To niedobrze! Mamy dzień, a ja chcę zaprowadzić pana w pewne miejsce, gdzie
straszy, za dnia nawet bardziej niż w nocy.
— Ach, to pewnie pański duch?
— Tak.
Zapadło milczenie. Nie przerywałem go i po chwili wuj zaczął:
— Dlaczego pan milczy? Dlaczego mnie pan nie wypytuje? Myśli pan, że nie wiem co
pan sądzi? Wprawdzie to bardzo delikatnie z pana strony, że pan mnie nie zamęcza, czego
nigdy u pana nie pojmowałem, ale muszę panu przyznać, że wolałbym, aby pan zapytał, to
ułatwia mówienie.
— No dobrze, więc spytam pana o coś: był pan tak długo na jachcie i sto razy miał pan
okazję obejrzeć portret „Nin” w pokoju Johna. Dlaczego pan tego nie zrobił? Dlaczego
akurat teraz chce go pan obejrzeć? Za jego plecami?
— Oczekiwałem tego pytania. Jest uzasadnione ze strony każdego innego człowieka, ale
właściwie nie z pana. Kto jak pan tyle podróżuje po świecie, aby poznać narody i
pojedynczych ludzi, aby ich następnie odrzeć z ich rzeczywistych kształtów i opisać w
zupełnie innej postaci, ten nie powinien zadawać takich pytań świadczących o nieznajomości
psychologii.
— Sir! — wykrzyknąłem zaskoczony. — Skąd wziął pan to wyobrażenie o mnie i moich
książkach? Tak rzeczywiście jest. Ale jeszcze nikt, kto je czytał, nie dokonał tak
spostrzegawczego odkrycia.
— Och, z pewnością jeden tak.
— Kto.
— John. Od niekiedy czytał mi coś na głos. Były tam czasami miejsca, które wydawały
mi się wręcz nieprawdopodobne. Mówiłem mu to. On jednak śmiał się ze mnie i zaczynał
wyjaśniać. Tak, wtedy to co innego! Na przykład pański Sejjid Omar. Żyje, jest z nami,
jest pańskim służącym. Nie kłamie pan opisując go. To co pan o nim pisze, jest prawdą,
dzieje się naprawdę. A nie dopatrzył się pan tego w nim samym, lecz w tym, co jego rasa,
jego plemię i jego rodzina uczyniła z niego. To duch, to dusza, a więc wewnętrzny człowiek,
wewnętrzny Sejjid Omar, takich Arabów widzi się tysiącami. Aby odkryć tego właśnie
Sejjida Omara, do tego trzeba było zrezygnować z opisu jego ciała. Wtedy pojawia się
Omar w całkiem szczególnej postaci. I właśnie ta duchowa postać, zostaje ucieleśniona w
pana książkach. Naraża się pan przy tym na ryzyko, że uznają pana za fantastę, za kłamcę.
— A więc wie pan to od Johna! To jeden z najbardziej spostrzegawczych ludzi, jacy
istnieją. Ale dlaczego mówi mi pan o tym akurat teraz?
— Proszę nie pytać! Musi pan to wiedzieć! Albo zaglądał pan tylko w Omara, a we
mnie nie? Także i moje ciało jest nieważne dla pana — wiem o tym. Czyżby pan tak mało
znał moje wnętrze, by nie wiedzieć dlaczego się do tej pory wzbraniałem stanąć oko w oko
z duchem stojącym między Johnem a jego rodziną?
— Niech pan mi powie powody, dla których „Nin” jest dla pana duchem. Wtedy panu
odpowiem. Znam tylko jej portret, nie ją samą. Tak samo nie wiem, jaki stosunek ma do
niej John i jego rodzina. Jest więc niedostępna zarówno mojemu zewnętrznemu jak i
wewnętrznemu oku, co pan zdaje się założył. Lecz mimo to mógłbym panu udzielić
odpowiedzi, skoro mnie pan tak naciska.
— No i?
— Boi się pan!
— Bać się? — oburzył się. — Gdzie jest taki człowiek, który widział mnie kiedykolwiek
przestraszonego? Strasznie się pan myli sadząc…
Nie dokończył. Możliwe, że spojrzenie, jakie mu rzuciłem nie pozwoliło mu mówić dalej.
Spuścił głowę i zamyślił się. Następnie powiedział:
— Uczciwość, tylko uczciwość! To musi wyjść na jaw: ma pan rację, Charley.
Obawiałem się. Kogo lub czego nie ma potrzeby teraz mówić. Ale miałem obawy; to
prawda. I dlaczego nie pojechałem teraz sam? Dlaczego wziąłem pana ze sobą? Strach, nic
tylko strach! Lecz i tak niczego nie da się już zmienić — jesteśmy na miejscu.
Powóz zatrzymał się przy molo i wynajęliśmy łódź mająca nas zawieźć na jacht.
Na pokładzie był tylko Bill z dwoma marynarzami i kobieca służba. Tom wyszedł na ląd
porobić zapasy, a pozostałe „siły” wzięły sobie urlop, aby popisać się jazdą na koniu przed
mieszkańcami miasteczka portowego i, co całkiem prawdopodobne, wzbudzić ich
wesołość. Dla ludzi morza jazda na koniu należy tylko wtedy do największych
przyjemności, gdy co sto kroków ześlizguje się po jednym boku konia i pod jego brzuchem,
aby zaraz potem pojawić się w siodle po drugiej stronie.
Wuj zachowywał się tak, jakbyśmy przybyli jedynie po to, aby zabrać zapomniane
przedtem drobnostki i przy okazji wypić na pokładzie popołudniową herbatę. Tego, że
mieliśmy zamiar odwiedzić kajutę Raffley’a nikt nie musiał wiedzieć.
Chinka poszła do kuchni przygotować herbatę. Bill wraz z dwoma marynarzami został
wysłany do bagażowni, aby poszukać czegoś, czego tam wcale nie było. Tak więc
zostaliśmy sami na pokładzie i poszliśmy do kajuty.
— Dlaczego robi pan z tego taką tajemnicę? — spytałem. — Moglibyśmy zrobić to
całkowicie otwarcie.
— Ponieważ John nie powinien się dowiedzieć, że wpadło mi do głowy rzucić chociażby
jedno spojrzenie na obraz. Drzwi są oczywiście zamknięte, ale wiem jak je otworzyć bez
klucza. Sam mi o tym mówił.
Pokręcił gałką w jedną i drugą stronę — udało się. Weszliśmy do środka. Z początku
zatrzymał się i lękliwie rozejrzał się wkoło, jakby znalazł się w jakimś świętym miejscu
poświęconym nieprzyjaznemu mu bogowi. Następnie powoli, z obawą, zbliżył się do
portretu i długo się w niego wpatrywał. Potem, nie mówiąc ani słowa, wrócił do drzwi,
gdzie cały czas stałem, wypchnął mnie na korytarz, zamknął drzwi za sobą, wziął głęboki
oddech i powiedział ujrzawszy, że herbata została przyniesiona:
— Niech pan ją sam wypije! Mnie przeszła ochota. Mam do przetrawienia więcej niż
herbatę z tostami.
Usiadłem przy stole i oddałem się przyjemności picia herbaty. On ze spuszczoną głowa
chodził długimi krokami tam i z powrotem. Akurat skończyłem podwieczorek, gdy nadszedł
Bill i obaj marynarze meldując, że niczego nie znaleźli. Kazaliśmy się więc wysadzić na ląd i
wsiedliśmy do powozu.
Gubernator polecił Malajczykowi jechać okrężną droga, aby wydawało się, że byliśmy
na spacerze. Gdy już siedzieliśmy obok siebie, wuj zabrał głos:
— Charley, co pan sadzi o malarstwie?
— Na pańskie pytanie nie da się odpowiedzieć! Jest zbyt nieokreślone.
— Hm! Oczywiście nie ma odpowiedzi!
— Pańskie pytanie nie było właściwie pytaniem, lecz okrzykiem strachu pańskiego
wnętrza, które do tej pory bało się spojrzeć na portret. A teraz jednak pan to uczynił i ono
krzyczy, bo czuje nadciągające konsekwencje.
Odwrócił się w moja stronę, spojrzał na mnie poruszony i spytał:
— Czyżbym był przeźroczysty?
— Pod tym względem tak.
— I co pan tam widzi?
— „Nin”.
— Oho!
— Tak jest! Z całą pewnością „Nin”, mimo że pan próbuje oszukiwać sam siebie. Ta
„Nin” to mianowicie zupełnie coś innego niż pan myśli. Obdarzona jest nadprzyrodzoną siłą.
Stał się pan jej własnością i tak już pozostanie!
— Straszny człowiek!
— Kto?
— Pan! Do tej pory nie miałem pojęcia, co w tak niepojęty sposób mnie niepokoi, gdy
tylko znajdę się w tej kajucie. To nie strach, nie lęk, nie żal. To nic przykrego, czy
brzydkiego, wręcz przeciwnie coś dobrego, godnego pożądania. A mimo to dręczy mnie. A
teraz jeszcze pan z tą swoja koncepcją, że jestem własnością „Nin”. I rzeczywiście, w tym
samym momencie, gdy pan to powiedział, obudziła się nagle we mnie, podniosła i czuję ją w
całym ciele aż po koniuszki palców.
— To nie pańskie ciało, lecz wewnętrzny gubernator, mniej więcej tak, jak mówił pan o
wewnętrznym Sejjidzie Omarze. Czy chce mnie pan jeszcze raz spytać, co sądzę o
obrazach, zwłaszcza o takich? Bo tylko takie są obrazami. Wszystko inne to tylko dzieła
pacykarzy. Niemieckie słowo obraz pochodzi od wyrazu „tworzyć”. Z wyrazem
„odtwarzać” mają tylko wspólne brzmienie, nic poza tym. Prawdziwy artysta myśli
samodzielnie. Gdy maluje nigdy nic nie kopiuje. Nadaje przedstawionemu ciału ducha i
duszę. Wie jak wyłowić niewidoczną w rzeczywistości duszę z najprostszej głowy
chłopskiej, która jednak istnieje naprawdę. Umie pod przyjacielską twarzą konkwistadora
dopatrzyć się jego ukrytej, stale gotowej do walki gwałtownej natury. A jeśli ma nie tylko
talent, lecz także jest geniuszem, to niezauważalnie dla zwykłego oka przekształca daną
postać i, jak czarodziej, ukazuje nam istotę przemawiającą należącym do innego świata
językiem. Cielesne ucho nie słyszy tego języka. Przemawia on tylko od duszy do duszy.
Dzięki niemu jesteśmy bliżsi tej sile, która ogarnęła i pana, w czasie obserwacji „Nin”.
— A więc sądzi pan, że to geniusz namalował ten obraz?
— Bez wątpienia. Tylko geniusz zadaje zagadki, podczas gdy talent zajmuje się znanymi
rzeczami. I portret „Nin” jest poruszającą zagadką, rozwiązaniu której poświęciłbym życie,
gdybym był malarzem. Powiedział pan: „Zaprowadzę pana w miejsce, gdzie straszy,
bardziej nawet w dzień niż w nocy”. Mój drogi przyjacielu, ta „Nin” mogła tylko tak długo
być dla was upiorem, dopóki w pana wnętrzu panowała noc. Wydaje mi się, że dzisiaj
nastał dzień. Przynajmniej świta. W tym półmroku jawi się ona wyraźniejsza, jaśniejsza, lecz
jeszcze nie całkiem wyzwolona z ciemności. Ale niech pan poczeka, sir! Słońce niedługo
wzejdzie! A wtedy kurtyna spadnie z obrazu i tajemnica przestanie być tajemnicą, ponieważ
każda prawdziwa sztuka ma boską naturę.
— Jest pan tego taki pewien? — wtrącił.
— Tak — odpowiedziałem. — Znam Johna. Ten jacht jest, jak to się mówi, księgą
zamkniętą na siedem pieczęci. A ten obraz jest z pewnością jedną z bardziej znaczących.
Albo lepiej porównam ten jacht z wierszem, a wtedy ten obraz jest jego najpiękniejszą
strofą. Myśli pan, że poeta ukryłby przed nami jego znaczenie?
— Nie. Ale to wszystko, co mi pan tutaj powiedział nie uczyniło mnie mądrzejszym niż
byłem dotąd. Przeciwnie, czuję się jeszcze bardziej zagubiony. Proszę mi dać czas, abym
się mógł nad tym zastanowić!
Oparł się głęboko na poduszkach i zapadł w głębokie milczenie, a gdy dotarliśmy do
Kota Radjah, od razu usunął się do swojego pokoju.
Raffley wrócił do domu dopiero po zapadnięciu zmroku i opowiadał nam przy kolacji,
jakim to na wskroś dżentelmenem okazał się mijnheer. Chciał się nawet założyć, lecz on
mu odmówił. Poza tym w górach szykuje się wojna, aby wreszcie doprowadzić tamtejszych
Malajczyków do porządku. Mijnheer opowiadał mu parę wstrząsających przypadków,
których oczywiście nie wolno zatajać.
Na to włączył się gubernator broniąc Malajczyków. Robił to w sobie tylko właściwy
sposób mijając się ciągle z celem. Bez przerwy powoływał się na swojego przyjaciela,
„pogańskiego kapłana”. John pozwolił mu się wygadać, a potem odparł:
— Wszystko co pan mówi, dear uncle, jest bardzo szlachetne, lecz proszę nie
przesadzać z dobrą wolą! Nie może przecież pan twierdzić, że ci Malajczycy są na tym
samym poziomie wykształcenia co my. Wzorów do naśladowania nie szuka się poniżej
siebie, lecz powyżej. Zna pan wystarczająco dobrze mój pogląd na prawa ludzkie, lecz do
głosu musi dojść nie tylko samo uczucie, lecz także rozsądek. Czy dzieci powinny
współdecydować o tym, jak mają być wychowywane? Kochajcie je, rozwijajcie i czyńcie z
nich ludzi! Gdy się nimi staną, mogą z nami radzić i działać; ale nie wcześniej. Oddanie
władzy nieletniemu może się źle skończyć, bo jej wykonywanie wymaga jasno myślących
głów.
— Well! Zgoda! — pokiwał głową gubernator.
— Dobrze, a więc mamy takie samo zdanie! Zachwyca się pan zachowaniem
Malajczyków względem Wallera. Tak, przebaczyli mu, nie ukarali. Ale czy przez to nie byli
tym okrutniejsi dla jego córki, którą przywieźli do Penangu w tak poniżających
okolicznościach? Jak rozwinęłaby się ta cała sytuacja, gdyby kapłan nie był tak szlachetnym
człowiekiem i nie pojawiłby się Tsi? Proszę, stosujmy prawidłowe kryteria.
Wuj na jakiś czas zamilkł. Po chwili odezwał się ze wzruszająca szczerością:
— Dzieci, mam wrażenie, że staję się coraz głupszy. To, co kiedyś było dla mnie czarne,
teraz chcę, aby stało się białe. I to, czym kiedyś pogardzałem, chcę podziwiać na skinienie
ręka. Widzę, że dziecko ze mnie, stare dziecko. A zatem kochajcie mnie, rozwijajcie,
czyńcie ze mnie człowieka! Bo przecież tak jak pan mówił, drogi Johnie. Jak się do tego
zabierzecie, to wasza sprawa. Ja znikam.
Chciał wyjść.
— Chwileczkę! — wykrzyknął John. — Chciałem jeszcze powiedzieć, że mijnheer z
chęcią obejrzałby sobie nasz jacht. Zaproponowałem mu jutro spacer. Zamówiłem powozy
do portu na szóstą rano. Pojedzie pan z nami?
— Oczywiście! Dzieci zawsze lubiły spacery. Dobranoc!
Następnego dnia nie było nas więc w Kota Radjah i dopiero wieczorem wróciliśmy do
domu. Przyszedł Tsi z pocieszającą wiadomością, że według jego przekonania da się
uratować Wallera. Ponowił propozycję, abyśmy udali się na dłuższą wycieczkę i
przyprowadził Mary, aby ją poparła. Mary wyglądała na bardzo zmęczoną i ucieszyła się,
gdy postanowiliśmy wyjechać na tydzień na Nikobary, które niedawno jeszcze
wspominaliśmy tak żywo. Tsi i Mary wrócili do chorego, a my trzej jeszce długo
siedzieliśmy razem.
Właściwie miałem zamiar wziąć ze sobą Sejjida Omara, aby zobaczył możliwie jak
najwięcej i przywiózł do domu potrzebne doświadczenia. Ale gdy mu powiedziałem, że
chcę, by płynął ze mną, poprosił o pozwolenie zostania w Kota. Zapytany o powód takiej
decyzji wyjaśnił:
— Jedziemy do Chin, sahib i muszę się zatroszczyć o znajomość języka tego kraju, a po
drodze z pewnością nie znajdę po temu okazji. Tu, w Kota Radjah jest parę kulisów
mówiących po angielsku i gdy przez ten czas z nimi pobędę, pokażę im, że istnieją inne
języki poza twoim i moim.
Nie miałem nic przeciwko temu. Nie stanie się żadne nieszczęście, gdy do wieży Babel w
jego głowie dołączą się jeszcze wyrazy kończące się na „ing” i „eng”. Przygotowania do
podróży zajęły nam całe następne przedpołudnie. Po południu wyszliśmy w morze. Dopiero,
gdy wybrzeże znikło nam z oczu, przyszła mi do głowy natarczywa myśl, którą
zakomunikowałem Johnowi. Ale on mnie uspokoił. On, tak samo dobry, jak przezorny,
zadbał przed opuszczeniem Kota Radjah o to, aby naszym przyjaciołom na niczym nie
zbywało. Już przedtem zdarzały się sytuacje, kiedy pod tym względem można go było
porównać do troskliwej matki. Wtedy, gdy poznaliśmy się na Cejlonie i przedsięwzięliśmy
wyprawę na Nikobary, zdarzyło się nam przeżyć coś tak szczególnego, że ochota, aby
teraz, odświeżyć te wspomnienia nie była niczym dziwnym. Ale, że podczas naszej obecnej
wycieczki nie zdarzyło się nic, co miałoby związek z tym opowiadaniem, niech więc
wystarczy, że wspomnę tylko, że dopiero dwa tygodnie później wróciliśmy do Oleh–leh.
Tym razem na molo panowało większe ożywienie niż za naszym pierwszym przybyciem.
W porcie stało więcej parowców i tłoczyło się więcej podróżnych. Wynajęliśmy powóz i
pojechaliśmy w górę do Kota Radjah. Pierwszym, którego zauważyliśmy był Sejjjid Omar.
Gdy i on nas ujrzał zawołał z radości:
— Hamdulillah! Ni tszi la fan la meiyo?
Hamdulillah w języku arabskim znaczy, „Bogu niech będą dzięki!”. To drugie było po
chińsku i znaczy: „Czy jedliście już swój ryż?” Ulubione powitanie w Państwie Środka. Tak
jak bardzo się cieszył, że ma nas z powrotem, tak samo wielkie było jego pragnienie, aby
jak najprędzej popisać się przed nami zaawansowaniem w znajomości chińskiego.
Nasze mieszkania zastaliśmy dokładnie w takim samym stanie jak wyjeżdżając. Nie
zostały wynajęte nikomu innemu, mimo że do kratongu przybyło wielu gości, zwłaszcza
oficerów. Miało to z pewnością związek z przygotowaniami do wojny. Właśnie, gdy każdy
z nas zamierzał udać się do swojego pokoju, zjawił się Tsi, aby nas przywitać i donieść o
stanie Wallera.
— Udało się go uratować — powiedział — lecz chwilowo tylko na ciele. I nawet tutaj
moja diagnoza nie może być ostateczna. Ko–su uczyniło cuda, ale ta straszna choroba
pozostawia po sobie nawet przy zwykłym przebiegu, zazwyczaj wewnętrzne obrażenia,
które później mogą okazać się fatalne. W tym przypadku zaatakowała tak mocno, że ja
zawsze tak optymistyczny, zacząłem wątpić o powodzeniu. A duch! Dusza! Znajdują się
wobec stanu, o którym wprawdzie słyszałem i czytałem, lecz nigdy nie spotkałem się z nim
w praktyce. Każdy zachodni lekarz uznałby Wallera za szalonego. Oczywiście nie mówię
tego miss Waller, bo właściwie ja sam nie zgodziłbym się z taką diagnozą. Mianowicie
akurat w napadach szaleństwa mówi jasno i rozsądnie. Tak, wtedy jego myślenie wydaje mi
się niezaprzeczalnie wzniosłe, prawie nie z tej ziemi. Nie ma w nim nic szalonego. Te napady
wpływają zbawiennie na stan jego organizmu. Sprawia wrażenie, jakby mieszkały w nim
dwie a nawet trzy osoby. W pewnym momencie mówi na przykład normalnie, swoim
własnym głosem. A potem nagle zmienia ton i mówi już nie po angielsku, lecz po niemiecku
a jego wyrażenia stają się bardzo uduchowione, zaczyna nawet rymować i to z
powodzeniem. Jego głos nabiera miękkości, jakby kobieta prosiła o coś. I znowu nagle
wchodzi głęboki, silny bas, chociaż tembr jego głosu jest nieco wyższy niż baryton. Wydaje
się, jakby składał się z dwóch albo trzech osób, które bez przerwy toczą spór o jego
myślenie i uczucia. To fascynujące tak go obserwować. Na szczęście nie ma w tym nic dla
mnie nieznanego. Psychologia chińska wyjaśnia to nadzwyczaj prosto. A zachodnia nauka
nie posiada, jak przypuszczam, żadnych środków do rozpoznania takiego stanu. Dlatego…
Tsi nie dokończył, bo właśnie do pokoju weszła Mary, aby się z nami przywitać. Znowu
wyglądała rześko i zdrowo. Zapewnienia lekarza, że ojcu nie grozi już żadne
niebezpieczeństwo, spowodowały, że jej oczy nabrały dawnego blasku, a na policzki wrócił
lekki, młodzieńczy rumieniec. Jej zachowanie stało się swobodniejsze.
Misjonarz zapadł właśnie w głęboki sen i dlatego Mary mogła zostać z nami dłużej.
Widać było jaką ulgę sprawia jej opowiadanie o tym, jak straszna była walka z grożąca
śmiercią i jak szczęśliwa się teraz czuje wiedząc, że ojciec wraca do zdrowia. Ani słowem
nie wspomniała o pełnym poświęcenia opiece Tsi nad chorym, lecz jej oczy mówiły
wyraźniej niż usta. Spojrzałem na Tsi i dopiero teraz zwróciłem uwagę, jak bardzo był
wychudzony. Później dowiedziałem się, że więcej troszczył się i czuwał przy chorym niż
ona.
Udałem się do mojego pokoju aby popracować i spostrzegłem, że skończył mi się
papier. Wyszedłem więc do hotelowego kiosku i uzupełniłem zapas. A potem postanowiłem
usiąść jeszcze na chwilę na werandzie i wypić szklankę piwa, — naturalnie „Pilznera” z
Hamburga. Po chwili na drodze pojawił się jakiś Malajczyk. Wyraźnie śpieszył w kierunku
cytadeli. Chociaż ubrany był inaczej, od razu rozpoznałem w nim tego, który prowadził z
nami pertraktacje o warunkach wydania Wallera. W ręku trzymał małą paczkę. Zbliżył się
do mnie i widać było, że mnie rozpoznał.
— Dokąd idziesz? — spytałem.
— Do chorego tuwana i do tuwana gubernatora. Choremu mam dać książkę, a
gubernatorowi list.
— Co to za książka?
— Znaleźliśmy ją na zgliszczach świątyni, w której mieszkał wasz misjonarz. Gdy
uprzątaliśmy gruzy, zawalił się kamienny ołtarz i pod nim leżała ta książka ochroniona w ten
sposób przed płomieniami. Czy to nie cud? Kapłan zapakował ją pieczołowicie i dołączył
do niej list. Więc musiałem udać się w drogę i przynieść to tutaj,
Uniósł paczkę do góry i pokazał mija. Naraz przyszła mi do głowy pewna myśl.
Pomyślałem o swoim wierszu „Zanieście swoją ewangelię”! Nic tak do niego nie pasowało
jak właśnie pojawienie się tego tubylca z książką pod pachą. Była to najlepsza okazja ku
temu, aby do pierwszej strofy dołączyć druga. Poza tym wysłanie gońca było
bezprzykładnym dowodem uczciwości tego malajskiego górala.
— Pokaż mi to! — zagadałem.
Podał mi pakiet. Książka była zawinięta w duży, podobny do papieru liść i obwiązana
sznurkiem. Gdy ją rozpakowałem, ujrzałem angielskie wydanie Nowego Testamentu.
Bladoniebieska, jedwabna zakładka zaznaczała trzynasty rozdział pierwszego listu do
Koryntian.
Już wspominałem drugą strofę mojego wiersza, którą niegdyś wsadziłem do notesu.
Wyjąłem teraz owe osiem linijek i kazałem sobie podać atrament i pióro. Zakładka
pozwalała przypuszczać, że to miejsce w Biblii było albo czytane po raz ostatni, albo często
i chętnie do niego sięgano, a na dodatek pasowało jak żadne inne do treści wiersza.
Dobrałem tę sama czerń atramentu i nadałem strofie tytuł „1. Koryntianin 13”. Osuszyłem
atrament i włożyłem papier między strony Biblii, a następnie zapakowałem książkę
dokładnie tak, jak przedtem. Wręczyłem ja Malajczykowi i dałem mu napiwek, aby nikomu
o tym nie wspominał, poczym powiedziałem:
— Nie możesz rozmawiać z tuwanem, bo nikogo do niego nie wpuszczają. Jest jeszcze
ciągle bardzo chory. Ale spytasz o jego córkę i dasz jej tę książkę! Rozumiesz?
— Tak.
— Nikt nie może się dowiedzieć, że coś wsadziłem do książki! Tak więc ani jej ani
nikomu nie powiesz, że w ogóle mnie widziałeś.
Schował pieniądze do kieszeni zapewniając mnie:
— Będę milczał jak martwe drzewo, z którego opadły wszystkie liście. Nie może wtedy
nawet szeptać.
— W ogóle o mnie nie wspomnisz, nawet tuwanowi gubernatorowi, gdy będziesz mu
dawał list od kapłana. A gdy wypełnisz swoją misję, wrócisz tu i dostaniesz drugą nagrodę.
— Czy spotkam także tego drugiego sahiba z Chin, którego tak chętnie słuchamy, bo
kochamy jego ojca?
— Jeśli sobie tego życzysz, tak. Ale i on nie może się niczego o tym dowiedzieć.
— Możesz być spokojny. Wiem od naszego kapłana, że jesteście dobrymi ludźmi,
którzy jeszcze nigdy nie uczynili nic złego. Tak więc nawet zalecane jest, abym spełnił twoje
polecenia.
Ukłonił się i odszedł. Nie było go prawie godzinę. Ale nie wrócił sam, lecz z Sejjidem
Omarem. Jakby podejrzewał, myślę, bo prędko powiedział:
— Nie gniewaj się zanim mnie nie wysłuchasz! Ten mój przyjaciel nic nie wie. O tym, że
tutaj jesteś, dowiedział się teraz. To twój służący, bardzo tobie oddany. A mimo to i on
niczego się ode mnie nie dowiedział. Ale proszę, abym mógł z nim tutaj zostać. Mam za
sobą daleką drogę i chciałbym odpocząć, a on chce mi dotrzymać towarzystwa. Zrobiłem
to, czego chciałeś.
— A więc niech będzie, jak chcesz. Widzę, że jesteście sobie bliscy i pojmuję, że twoja
podróż tak samo zmęczyła mojego Sejjida Omara, jak ciebie samego. Nabierzcie sił.
Wręczyłem mu obiecany bakszysz, przezornie go podwajając. Jednak Omar się wtrącił:
— Tutaj tego nie potrzebujesz. Weźmiesz pieniądze dopiero do domu. Jesteś moim
gościem, ponieważ jestem Sejjid Omar, a ty moim gościem .
I odeszli, a ja poszedłem do domu i do kolacji zajęty byłem pisaniem. Panowała
niezmącona cisza. Żaden z przyjaciół się me pokazał, mimo że można było przypuszczać, że
przesyłka wywoła jakiś oddźwięk. Okazało się, że trzymano to w tajemnicy aż do kolacji,
kiedy wszyscy się spotkaliśmy.
Tsi przyszedł także. Brakowało tylko Mary. Mimo poprawy stanu zdrowia ojca, wolała
także i teraz się od niego nie oddalać. Gdy tylko zasiedliśmy do stołu, zauważyłem, że
przyjaciele pogrążeni byli w myślach. Panowało uporczywe milczenie. Prawdopodobnie
chcieli dopiero po kolacji wyjawić to, co leżało im na sercu. Lecz gubernator nie wytrzymał
nawet do deserów.
— Miałem niespodziewana wizytę. John już wie. Ale reszta nawet by nie zgadła, więc
lepiej powiem od razu. Był u mnie mianowicie ten malajski posłaniec, który dostarczył do
hotelu Rosenberg orzech betelu, a potem przybył wraz z lektyką. Przekazał mi list od
mojego przyjaciela, „pogańskiego kapłana” i poszedł z powrotem nie czekając nawet na
odpowiedź.
— Co napisał przyjaciel? — spytałem.
— Mam nadzieję, że tutaj się tego dowiem. List jest napisany po malajsku, a w tym
języku jestem jak analfabeta. Dlatego zwróciłem się do Johna. Zrozumiał tylko tyle, że jest
tam mowa o Chrystusie, o złocie, o kadzidle, o biednych pasterzach i o pokoju, który głosili
aniołowie na polach Betlejem. Ale naprawdę płynnie i on nie potrafił tego odczytać. Są tam
słowa i zwroty, których nie zna. A na dodatek list nie jest pisany prozą, lecz wierszem.
Pomyślcie sobie, malajski poganin, który pisze wiersze! Czy to nie dziwne?
— Dlaczego dziwne? Czy i chrześcijańscy kapłani nie piszą wierszy? Kapłan stoi
przecież najbliżej Boga, a poezja ma boską naturę. Prawdziwa sztuka jest zacną siostrą
wiary. Z jakiego powodu miałaby ta siostra odtrącać usłużnego adepta swojego brata?
— Nie to miałem na myśli! — usprawiedliwiał się wuj.
— Nie to? — zaśmiał się Chińczyk. — A więc to nie kapłana, a słowo „pogański” chciał
pan zaakcentować? Czyżby to brzmiało lepiej? A co na to powiedziałby „Szen”, milordzie?
A więc to, że poganin może być poetą, jest dla pana niepojęte? A niech pan pomyśli o
starożytnych Grekach, którzy jeszcze dzisiaj są najwyższym ideałem i którzy do tego
stopnia mają wpływ na duchowe życie Europy, że z chrześcijańskiego punktu widzenia
powinno by się nad tym ubolewać! Komu, jak nie starym pogańskim Grekom wasza Anglia
zawdzięcza tyle wielkich późniejszych poetów? Czy język, filozofia, historia tych pogan nie
są faworyzowane na wszystkich waszych uczelniach? Nawet wasi pastorowie i księża
muszą rozumieć pogańskie języki, inaczej bowiem nie wolno by im było wejść na żadną
ambonę i stanąć przed żadnym chrześcijańskim ołtarzem. Jak szczególnie brzmi to wobec
tego, co pan nazywa „niepojętym”! Proszę pana, sir, niech pan otworzy oczy! Przebywałem
dużo wśród chrześcijan i pogan. Gdybym posiadał ten boski dar, jakim jest talent pisarski,
to powstałyby dwie książki. Jedną z nich zatytułowałbym „Pogańskie w chrześcijańskie”, a
drugą „Chrześcijańskie w pogaństwie”. Nie ma pan pojęcia, mówiąc o malajskich poetach,
jak blisko są oni spokrewnieni i właściwie jak są równorzędni z waszymi chrześcijańskimi
poetami. Od czasu do czasu zdumiewają się wszyscy tą zgodnością uderzeń duchowego
pulsu. A zwłaszcza tego człowieka, o którym mowa, to chyba pan nie wie, że jest on czymś
innym niż jedynie głównym kapłanem swoich Malajczyków? Czy nic panu nie powiedział,
albo chociaż nie dał do zrozumienia?
— Nie, ani słowem.
— No tak! To doprawdy królewska skromność! Czy tak samo milczałby, gdyby był
Europejczykiem? Jest największym współczesnym poetą malajskim, sławą jak daleko
sięgają języki malajskie, chińskie i indyjskie. Właśnie dlatego mój ojciec go wybrał na tego,
który powinien przyjechać do nas w celu studiowania „Szen”. Był to najbardziej właściwy
człowiek na całym archipelagu indyjskim i polinezyjskim. I to, że napisał do pana wiersz, to
wielki dar. Rozmyślał o panu i o wszystkim, o czym rozmawialiście. Prawdopodobnie
przysyła teraz panu wynik tych rozmyślań i jeśli pan sobie życzy, to chętnie służę pomocą i
przetłumaczę list.
— Ależ oczywiście, że sobie życzę! — wykrzyknął wuj ze wzruszeniem. — A więc
poeta, sławny człowiek jest moim przyjacielem! Właściwie nie dziwi mnie to, chodziło mi to
po kościach; a teraz stało się jasne. Oto list, Proszę go nam odczytać!
Podał go Chińczykowi. Ten najpierw przeczytał go po cichu, poczym skinął kilkakrotnie
głowę i powiedział spoglądając na nas z uśmiechem:
— Tak jak myślałem: poetycki dar bogaty treściowo i ciężki myślowo. Kreska pod
rachunkiem tego, co u nas przeżył, a pod spodem duża, okrągła suma. Jaka szkoda, że nie
jestem poeta! Przełożenie tego na prozę czyni szkodę temu dziełu i zmniejsza efekt. Gdyby
był między nami ktoś, kto przynajmniej potrafiłby rymować, dałoby się uratować poetycką
formę.
Na to Raffley spojrzał na mnie z ukosa i rzekł:
— A jak to z panem wygląda, drogi Charley? W waszych niemieckich szkołach uczą
przecież literatury, poezji i sztuki układania wierszy. Może zostało panu coś w pamięci z
młodych lat, aby ułożyć z nich rymy?
— Hm! — mruknąłem z namysłem. — Rzeczywiście już jako młody chłopak układałem
wiersze, na przykład na urodziny ojca czy matki, albo na Nowy Rok, ale to było wszystko.
Kiedyś ułożyłem wielką, namiętną balladę. Nazwałem ją „Saska świątynia” i udała mi się
ponad wszelkie oczekiwania, była bowiem jeszcze mroczniejsza niż historia Sasów sama w
sobie. I gdybym się wysilił, to całkiem możliwe, że dałoby się uratować parę rymów z
ogólnego mroku.
— Dobrze, świetnie, znakomicie! — roześmiał się Tsi. — Spróbujmy! Byłoby grzechem
wobec poety ubierać jego myśli w zwyczajne słowa. Szukajmy więc poetyckiej szaty!
Nawet jeżeli nam się nie uda, staraliśmy się. Zrobię pisemne tłumaczenie, a potem pan
zobaczy, co się da zrobić! Ale proszę po niemiecku, bo to pana język ojczysty, a my
wszyscy go znamy. Tak będzie panu o połowę łatwiej.
— Zgadza się — zgodził się Raffley. — Zanim tłumaczenie będzie gotowe, pobiegnę do
mijnheera. Ma on księkżę pod tytułem ,Meuw Hollandsch–Maleisch, Maleisch–
Hollandsch Woordeboek”. Przyniosę ją i pomogę Charleyowi.
Wstał.
— Proszę, niech pan zostanie — poprosiłem. — Ten Woordeboek wszystko mi tylko
pomiesza. Sam sobie dam radę.
Wiersz był krótki i Tsi szybko się z nim uporał. Wziąłem oba — oryginał i tłumaczenie
— i poszedłem do swojego pokoju. Właściwie Tsi me powinien był zobaczyć mojego
pisma, bo wtedy zdradziłbym się jako twórca „Zabierzcie swoją Ewangelię”. Wybrałem
więc złe, zużyte pióro i zmieniając pismo ułożyłem wiersz. Udało się. Wróciłem do
towarzyszy. Tsi przeczytał me dzieło po cichu i rzucił mi wiele mówiące spojrzenie.
— No? — spytał gubernator. — Pewnie takie złe, że nie będziemy mogli z tego
skorzystać? Proszę przeczytać!
— Niezwykłe! — powiedział Tsi sam do siebie. — Jest tu coś, czego nie mogę pojąć.
Ale mam nadzieję, że jeszcze to zrozumiem.
I zaczął czytać prawidłowo rozkładając akcenty:
O przyjdź znów jako gość na ziemię,
Ty Boży posłańcu, synu ludzkości
I niech Twa gwiazda nie stanie się płomieniem,
co trawi wszystko nie znając świętości!
Królowie ziemi i mędrcy niechaj
Złoto i kadzidło składają w ofierze
Ty jednak nie poniechaj
Objawić się tam, gdzie dom twych pasterzy.
Złoto pozostaw chciwości,
Kadzidło tym, co go lubią;
Nam biednym użycz jedynie świętości,
której króle i mędrcy’ i tak nie zagubią!
Tsi skończył, odsunął kartkę, złożył ręce i położył je na niej i spojrzał ponad naszymi
głowami w dal.
— To właśnie miał nam do powiedzenia kapłan! — zaczął po chwili. — Czy ktoś z nas
chciałby coś dodać albo ująć? Skoro żaden ziemski władca i żadna ludzka mądrość nie
udziela nam świętości, która zapowiada niebo, to może nam pomóc tylko ten, co posyła do
nas anioły.
Mówił, jakby się modlił. Byliśmy pod wielkim wrażeniem jego słów, zapanowało
głębokie milczenie. A gdy gubernator po jakimś czasie je przerwał, odezwał się szeptem:
— Czuję się tak, jakby kapłan stał za moimi plecami. Jak to się dzieje? Jeszcze nigdy w
życiu nie czułem się tak spokojny a zarazem pokorny, jak w tej chwili!
Raffley odpowiedział mimowolnie tak samo cicho:
— Jaki człowiek mógłby odczuwać teraz coś innego niż spokój? Ja także go czuję.
Wuju, możliwe, że my ludzie jesteśmy całkiem innymi istotami niż myślimy.
Włączył się Tsi:
— To była jedna misja, którą spełnił ten Malajczyk. Miał jeszcze drugą do Wallera. Nie
mogłem dopuścić go do chorego, więc zażądał widzenia się z córką. Jego zlecenie nie miało
w sobie nic dziwnego, ale związane było z pewną okolicznością, którą nazwałbym
nieprawdopodobną. Mianowicie na zgliszczach świątyni odnaleziono książkę należącą do
misjonarza. Angielskie wydanie Nowego Testamentu po angielsku, zupełnie niezniszczone.
Zwęglone sklepienie spadło na kamienny, nieco wzniesiony nad poziom świątyni ołtarz, a
pod nim leżała ta książka. Jak się tam znalazła? To mógłby wyjaśnić tylko Waller. Już wiem
co by powiedział: „To cud, który przemawia na moją korzyść. Właśnie przez upadek
pogaństwa, chrześcijaństwo zostanie ocalone.” Ale dla mnie tajemnica polega na czym
innym. Przypominam sobie ten tajemniczy wiersz przywiany miss Mary przez wiatr,
uzupełnione potem następnymi linijkami, które odnalazła w swym notesie przesłanym przez
amerykańskiego profesora. Proszę sobie wyobrazić, że teraz nagle dołączona została druga
strofa!
— Gdzie? — prędko spytał Raffley.
— Właśnie w tym Nowym Testamencie. Najpierw powiew wiatru w Kairze, potem list
od profesora z Filadelfii, a dzisiaj paczka z gór na Sumatrze! Oto trzej wysłańcy, którzy
przynieśli ten wiersz dla miss Mary, lub ściślej dla jej ojca. Można by uwierzyć w cuda. Ale
przez to, że w nie wierzę, tym bardziej fascynuje mnie wielce tajemniczy przypadek.
Znalezienie pierwszej strofy dałoby się jeszcze jakoś wyjaśnić. Ale skąd ta druga w
malajskim kampongu na końcu świata? Książka jest bez wątpienia własnością Wallera.
Jego córka czytała ją jeszcze w górach, zwłaszcza rozdział poświęcony miłości, w
pierwszym liście do Koryntian. Zaznaczyła go nawet, pochłonięta uporczywą myślą iż
miłość okazywana przez tych pierwotnych Malajczyków zobowiązuje ją do wzajemności.
Jest pewna, że nie było tam tego kawałka papieru. I nagle znajduje go właśnie w tym
miejscu i nosi ten sam tytuł. To samo pismo, duch tego samego poety, a przecież oprócz
Wallera nie było w tej wsi żadnego innego Europejczyka. Czy ktoś z nas zna wyjaśnienie tej
sprawy?
— Ja nie! — przyznał uczciwie gubernator.
John Raffley siedział bez słowa zatopiony w myślach. Na jego ustach pojawił się lekki
uśmiech. Po chwili podniósł głowę i obrzucił mnie szybkim spojrzeniem i powiedział:
— Ten poeta wydaje się być wszechobecnym i sprytnym człowiekiem. Gdyby się go
kiedyś poznało, należałoby patrzeć mu na ręce.
— Mówi to pan naturalnie żartem — prędko wpadł mu w słowo Tsi. — Wiem, że nie
jestem w stanie wyjaśnić tej sprawy i biorę ją taka, jaka jest. A poza tym miss Mary
przekazała mi ten wiersz dla pana.
Wyciągnął zapisany przeze mnie a kawałek papieru i zaczął czytać. Tsi spojrzał wokoło
dla sprawdzenia wrażenia, jakie na nas zrobił wiersz.
— Czuję się tak — ciągnął dalej — jakbym teraz odkrył tego poetę, a raczej poetkę,
mianowicie naszą „Szen”, dobro, dla którego pokój na ziemi jest ważniejszy niż
jakakolwiek inna, przemijająca sprawa. Twórca jest z pewnością Niemcem nie mającym
pojęcia o istnieniu „Szen”. A może jednak? Czy i dla niego istnieje jakaś „Szen”?
Niewidzialna, ponadziemska, w której ma korzenie nasz ziemski duch? Jestem bardzo
szczęśliwy, że mogłem wam to odczytać.
Naraz John zabrał glos, a z jego ust nie znikał lekki uśmiech.
— Pobożne życzenie, a i ja myślę, że nie jesteśmy jedynymi, którzy go znają. Jest wiele
gorszych wierszy niż ten, które od razu znajdują wydawców tak bardzo chcą zostać
uwiecznione. Tym mniej w tym przypadku potrzebujemy się troszczyć o nazwisko poety.
Kto wie jak zbyć swoje wiersze w tak niezwykły sposób w Egipcie, Indiach, a nawet na
Wyspach Sundajskich, ten i gdzie indziej znajdzie krąg czytelników. Jak widać nie pisze on
poezji, aby zdobyć ziemską sławę czy „uwiecznić” nazwisko, lecz by upowszechniać myśli
nurtujące naszą teraźniejszość. Nie są więc one jego osobistą zasługą. Czy nie mam racji,
Charley?
— Oczywiście! — odpowiedziałem. — Kto sądzi, że poeta jest osobistością, do której
nie ma dostępu, która nie ma kontaktu z rzeczywistością, ten może kiedyś układał rymy, ale
z pewnością nigdy nie pisał poezji. Nawet najszlachetniejszy z kamieni, diament nie błyszczy
swym własnym lecz użyczonym światłem. Dlatego każdy prawdziwy poeta powinien uznać,
że to zewnętrzność czyni z niego harfę o tylu strunach i że żadna harfa nie jest w stanie grać
samodzielnie. Tsi spojrzał na mnie znacząco.
— Harfa! — powiedział. — A potem nadchodzi ponadczasowy anioł stróż ze swym
tysięcznym oddziałem aniołów i nakazuje trącić raz tę, raz tamtą strunę. Z tego powodu ten
tajemniczy wiersz, o którym mówimy, zawiera te same, co kapłana, myśli. Gdyby tak
zawsze istniał tylko dotyk anioła, a nie jak często się zdarza, także inny! No, muszę się już
pożegnać. Dzisiaj ja mam dyżur przy Wallerze.
— Czy nie moglibyśmy się jakoś podzielić? — spytałem. — Nic by mi nie zaszkodziło
zarwać jedną noc. Proszę mi pozwolić zająć dzisiaj pana miejsce!
Widać było, że moja prośba sprawiła mu przyjemność, lecz po pewnym ociąganiu się
zdecydował:
— Przyjmuję pańską propozycję, ponieważ wiem jaką wartość ma dla pana obserwacja
tego człowieka. Proszę przyjść do mnie jeszcze przed dziesiąta! Muszę pana przygotować.
Wyszedł, a John stanął przede mną w całej okazałości, spojrzał na mnie chytrze mrużąc
oczy i spytał:
— Zapewne jest panu znany pewien „sahib, który pisze wiersze”, Charley?
— Oczywiście! — zaśmiałem się.
— Czy ów sahib potrafi również układać takie rymy, jakie usłyszeliśmy przed chwilą?
— Powiedział sobie, że spróbuje.
— Chce mnie pan zbyć, tak więc prosto z mostu: napisał ów sahib ten wiersz?
— Nie! — wypierałem się.
— Oho! Znam pana jako najbardziej prawdomównego człowieka. Ale teraz zdaje się,
że postanowił pan zrobić wyjątek. Nie sposób przypisać tych wersów komu innemu, tylko
panu.
— Serdeczne dzięki za dobre słowa! Ale właśnie dokonałem rozróżnienia między
harfistą a harfą. Jeśli ktoś nie chce się ujawnić, to należy to uszanować. Po co prowadzić
poszukiwania?
— Well! Zaprzeczył pan tak szczególnym tonem, że…
— Proszę, — przerwałem mu — moja odpowiedź dotyczy nie pańskiego pytania, ale
sposobu w jaki pan je zadał! Spytał pan, czy ten sahib napisał ten wiersz. Istnieje z
pewnością tysiące wierszy, które zostały napisane. Są traktowane jako wiersze, wyglądają
nawet podobnie do nich, ale nimi nie są. Prawdziwe wiersze nie są pisane, przynajmniej nie
u nas. Powstają w sferach, z których na skrzydłach aniołów spływa natchnienie, aby
ucałować czoła poetów spoglądających w górę i otworzyć ich uszy i oczy na świat, który
dla inny pozostaje niedostępny. Poeta jest więc także wieszczem. To jego niezawodna
oznaka. Kto nie jest wieszczem nie może być także poetą. Niech pan sprawdzi w Piśmie
świętym! Jak często prorocy zaczynają od słów: „I zobaczyłem”, „I usłyszałem głos”, Oni
byli wieszczami, a czytając ich słowa rozpoznajemy w nich także poetów! Jedno jest
nieodłączne od drugiego. Do prawdziwego poety przybywa na skrzydłach anioła cudowna
nowina ze świata graniczącego z naszym. On słyszy ją i przekazuje dalej. Taka poezja ma
swój początek w niebie. Żaden duch, żaden człowiek jej nie pokona. Tam w górze, gdzie
płonie morze światła, każdy promień buja jak złoty rym. A gdy zstępuje w dół, przyjmuje
formy przejrzyste dla ludzkich zmysłów i niezniszczalne nawet przez tysiąc lat.
Raffley i gubernator stali bez ruchu wlepiając we mnie oczy. Mówiłem pod wpływem
natchnienia, nie ważąc słów.
— Czy wiecie już czym jest poezja? — spytałem. — I czy wiecie teraz, kto właściwie
ma prawo zwać się poetą?
John odpowiedział:
— Nie mam wiele do czynienia ze światem sił nadprzyrodzonych, a tylko z wybranymi
przez nie osobistościami i to one są dla mnie poetami. Może mi pan po sto razy powtarzać,
co pan chce, lecz wiersz, o którym tu mowa, jest z pewnością pana autorstwa! Proszę mi
tylko powiedzieć kto i kiedy go wydał. Muszę go mieć w swojej bibliotece!
Nowy Herostratos
Było wpół do dziesiątej, gdy poszedłem do Tsi. Był w swoim pokoju i oznajmił mi, że
powiadomił Mary o moim zamiarze czuwania dzisiaj przy jej ojcu. Zgodziła się na to z
wdzięcznością. Tsi mówił dalej:
— Miałem zamiar podać panu wyczerpujące wyjaśnienia dotyczące stanu chorego i
sposób postępowania na każdy możliwy przypadek, ale jednak zrezygnuję z tego. Niech
pan sprawuje swój dzisiejszy urząd możliwie bezstronnie. Niech pan obserwuje tego
szaleńca nie z mojego, lecz swojego punktu widzenia, a potem zobaczymy jakie są między
nimi różnice. Chodźmy, zaprowadzę pana do pokoju chorego.
Poszedł przodem i otworzył drzwi. Pokój był duży i przewiewny. Na stole paliła się na
wpół przysłonięta lampa. Chory leżał w łóżku pod lekkim kocem. Koło niego siedziała
Mary. Ujrzawszy mnie wstała.
— Jak dobrze, że pan jest! — powiedziała cicho. — Nie pozna go pan. Lecz jestem
szczęśliwa, ponieważ pan Tsi zapewnił mnie, że ojcu już nic nie grozi. Jeszcze mnie nie
poznaje, ale między atakami jest czymś bardzo zaabsorbowany. Czym, nie zgadnie pan.
Niech pan wejdzie! Proszę usiąść!
Tsi przysunął mi krzesło. Waller rzeczywiście miał wygląd umierającego. Twarz miał
przerażająco zapadnięta. Kości czaszki przebijały skórę, a skóra na rękach zwijała się w
luźne fałdy. Panowało milczenie. Brakowało mi słów.
Delikatny zapach ko–su wypełniał pokój, jak w kościele, który okadzono kadzidłem. I
tak, jak to poświęcone przez Boga miejsce przypomina o innym, wyższym, tak zmaganie się
tutaj ludzkiej duszy pomiędzy tym, a tamtym światem prowadziło nasze myślenie i
odczuwanie do granicy, gdzie wszystko się kończy, bo wszystko się tam zaczyna.
Wynurzenia duszy, ubrane w słowa dla tych, co pozostają na ziemi, niech na zawsze
pozostaną święte!
Wszędzie panowała niezmącona cisza. Chory leżał nieruchomo, po chwili Mary dała mi
znak ręką. Spojrzałem na chorego i zobaczyłem, że porusza ustami, a potem mówi powoli i
cicho:
Widzę cię i słyszą, moje kochanie!
Nie umarłaś i żyjesz w mej duszy!
Przesłałaś mi to, bo zapomniałem.
Przy ostatnim zdaniu tak podniósł głos, jak zazwyczaj przed dwukropkiem i ciągnął dalej
znów zniżając głos:
Zabierzcie swoją Ewangelię!
świat przeznaczony do pokoju!
Tu zamilkł. Więc to miała Mary na myśli mówiąc: „Czym, nigdy pan nie zgadnie.” Po
tych słowach odchylił głowę w bok, po czym odezwał się znowu tak samo powoli i cicho
jak przedtem:
Wybacz! Omamił mnie Antychryst!
Czynił, jakby był naszym Jezusem!
Słyszałem tylko jego
I nie miałem żadnych wątpliwości.
Ostrzegłaś mnie; przejrzałaś go na wskroś,
Ujrzałaś go w całej jego szpetocie.
W twoim głosie zagrzmiał mój anioł,
anioł całego naszego chrześcijaństwa…
Mary bezwiednie położyła swoją dłoń na mojej.
— Rozmawia z mamą — szepnęła. — Robił tak już wcześniej.
Uścisnęła silniej moją dłoń, a ojciec po chwili ciszy mówił dalej:
Odszedłeś ode mnie — zostałem z nim sam,
Z nim, przed którym mnie tak ostrzegałaś,
I dlatego nie mogło się stać nic innego:
usidlił mnie całkowicie, za moją własną sprawą.
O uwierz mi, nie wiedziałem,
że drogi Chrystusa gdzie indziej prowadzą!
Pobożna pycha tak mnie omamiła
a to ukochane dziecko pieklą…
Teraz po raz pierwszy wziął głębszy oddech, tak że jego pierś się poruszyła, jego rysy
nie uległy do tej pory żadnej zmianie, nagle odmalowała się na nich duchowa męka i podjął
na nowo:
A gdy ujrzycie gdzieś dom Boży
Zostawcie go w pokoju!
Po tych słowach złożył chude ręce, otworzył szeroko oczy i wpatrując się nieruchomo w
jakiś punkt, ciągnął głośniej i szybciej niż dotąd:
Widzą, jak wznosi się płomień,
który wznieciłem mą zuchwałą ręką,
Widzę, jak anioł płacząc pochyla się nade mną,
którego ty mi zesłałeś.
Widzę cię; widzę twą drogą twarz.
Jak smutno spoglądają twoje oczy!
Cóż uczyniłem? W co wierzyłem?
Czy pożar to naprawdę obowiązek?
Teraz rysy misjonarza przybrały łagodniejszy wyraz. Zaciśnięte bojaźliwie dłonie
rozluźniły się. Zamilkł. Nabierając głęboko powietrze w płuca uśmiechnął się i podniesionym
głosem dodał:
a wtedy stanę się, kim nigdy nie byłem — chrześcijaninem!
Zamknął oczy, złożył ręce na piersi i nie powiedział już ani słowa. Wydawało się, że
zasnął. Mary i Tsi wyszli zostawiając mnie samego z chorym. Wyszedłem na werandę. Była
piękna gwiaździsta noc, kwiaty rozwijające swe płatki o zmierzchu pachniały upojnie.
Znajdowałem się tylko o pięć stopni od równika. Jak daleko od ojczyzny, a j ednak j ak
blisko!
Z pokoju doszedł szelest. Cicho wszedłem do środka. Chory leżał w cieniu, lecz dało się
rozróżnić rysy jego twarzy. Rozmawiał sam ze sobą. Usiadłem przy stole i nadsłuchiwałem.
Szept stał się wyraźniejszy. Wkrótce dało się rozumieć pojedyncze słowa i całe zdania.
Nagle krzyknął wyraźnie tak, jakby wszyscy mieli go słyszeć:
Dajcie wasze dary, lecz niech to miłość będzie;
resztę pozostawcie w domu!
Skąd znał ten wiersz? Oczywiście od córki! Czy człowiek leżący bez zmysłów może
słyszeć, a nawet zapamiętywać to, co czytają inni?
Uniósł wysuszoną dłoń, jakby stanęła przed nim jakaś postać i zakończył powoli:
Powiedz o Jezu, powiedz czy to ty!
Przez chwilę jego ręka pozostała uniesiona, potem stopniowo, jakby z ociąganiem,
opadła. Na jego napiętych rysach pojawił się ciepły uśmiech. Złożył dłonie tak, jak dziecko,
które się z czegoś cieszy i mówił radosnym tonem:
O nie, o nie! Tam gdzie jest życie,
Rozbrzmiewa nadal twe wielkie słowo,
i każdy dzień wstający po nocy
Przekazuje je dalej ludzkości.
Żyłeś — dla naszej duszy,
Kochałeś — kochałeś cały świat.
Żyłeś tak krótko,
Lecz miłość wieczna trwa!
Mimo swej słabości zdołał podnieść głos, co go najprawdopodobniej zmęczyło. Leżał
spokojnie i bez ruchu przez jakiś czas. Potem nagle uniósł dłoń i kiwnął nią, jakby kogoś
przywoływał do siebie.
Podaj mi dłoń! Chcę znowu być twój;
już wcześniej mnie prowadziłaś.
Sam czynię źle i wiecznie błądzę;
Czuję to odkąd mnie opuściłaś.
Odeszłaś wprawdzie do tego kraju,
gdzie i poganie są chrześcijanami,
lecz drogę do ciebie tak dobrze znam;
o przyjdź, o przyjdź, jasne Boże dziecię!
Kim był ten ktoś ukryty pod postacią jego żony? Majak wywołany gorączką,
szaleństwem? Rozmawiał z tą istotą krótkimi, urywanymi zdaniami i tak cicho, że prawie nic
nie rozumiałem. Czasami robił pauzy, jakby oczekiwał odpowiedzi. Leżał tak wzruszająco
drobny, uśmiechając się za takim zadowoleniem, sam prawie jak jakaś zjawa. Dopiero po
dłuższej chwili zacząłem rozumieć to, co mówił.
Spojrzałem na niego z zainteresowaniem. Jego ręce zbliżyły się do siebie. Złożył je, ale
miałem wrażenie, że bez udziału świadomej woli. Następnie szepnął:
Dziękuję ci! Już jest po wszystkim.
A teraz mogę pobożnie się skłonić.
A ty, by ujrzeć mnie modlącym się,
Pójdź za mną do nieba bram!
Po tych słowach zdało mi się, że słyszę trzepot skrzydeł tych, którzy nie zwracając na
mnie uwagi, spłynęli tutaj, aby odebrać tę modlitwę i zanieść ją tam, gdzie wszystkie
modlitwy bożych dzieci dźwięczą jednym głosem w sercu Ojca. Ja także złożyłem dłonie nie
mogąc się oprzeć powadze tego uroczystego momentu.
— Amen! — po jakimś czasie dał się słyszeć znowu jego głos. Po chwili nastąpiło
jeszcze jedno, głośniejsze „Amen!”, a potem — nigdy w życiu nie widziałem twarzy, na
której malowałby się większy spokój. Od tej pory leżał spokojnie, a równomierny oddech
wskazywał na to, że chory śpi.
W pokoju panowała głęboka cisza. Także na zewnątrz nic się nie poruszało. Na stole,
przy którym siedziałem, leżała jakaś książka, moja… „Most śmierci”, które John Raffley
przyniósł miss Mary z jachtu. Przeglądała ją często podczas nocnego czuwania i, jak się
wkrótce dowiedziałem, Tsi także. Otworzyłem ją.
Lektura przeniosła mnie w, dobrze moim Czytelnikom znaną, pustynną noc, podczas
której słyszeliśmy przemawiającego do nas tajemniczego „Syna światła”. Coraz bardziej i
bardziej wczytywałem się w atmosferę tej książki, pod wpływem której została napisana.
Także tamten krajobraz stanął przed moimi oczami jak żywy. Czytałem, widząc i słysząc
równocześnie, jak ów ślepy münedżi wzywa mnie, bym z nim poszedł. Podążyłem za nim.
Hadżi Halef i perski Basz Nazyr ruszyli z nami. Ślepiec, który jednak widział więcej niż inni,
poprowadził nas z obozu na pustynię, w kierunku wyrastającej z niej kamiennej wyspy.
Wydrapaliśmy się na nią, a ślepy przewodnik rzekł do mnie:
— Usiądź na tym kamieniu! Ja będę stał, — bo tylko ciało jest zmęczone, duch nie zna
ograniczeń swoich sił i nie moje ciało, lecz mojego ducha usłyszysz teraz!
Wypełniłem polecenie, a Hadżi Halef i Basz Nazyr usiedli blisko mnie. Ślepiec stał przez
jakiś czas, wyprostowany i bez ruchu, z głową przechyloną nieco w bok, jakby
nadsłuchiwał czegoś z oddali. Znajdowaliśmy się w stanie niezwykłego napięcia, ale nikt nie
powiedział ani słowa, ponieważ w nas i w stanie, w jakim się znajdowaliśmy było coś, co
nie pozwalało nam mówić. Wtem wieszcz przemówił:
— Bądźcie pozdrowieni, wy pielgrzymi tej ziemi, pozdrowieni w języku tego waszego
świata! Gdybym mówił do was w naszym, nic byście nie usłyszeli, ponieważ wasze ucho
jest w stanie usłyszeć tylko te dźwięki, które niesione są prądami powietrza. My jednak nie
mówimy w ten sposób i nasze słowa to nie dźwięki, lecz czyny!…
Zdołałem dotrzeć tylko do tego miejsca, bo z tyłu za mną rozległ się jakiś hałas.
Odwróciłem się. Waller siedział wyprostowany. Skąd wziął na to siły ten śmiertelnie słaby
człowiek? Nieruchomym wzrokiem patrzył się przed siebie, uniósł pięść w górę, jakby
komuś wygrażając i głębokim basem wykrzyknął:
— Chcę zasiać niezgodę między tobą a tą kobietą, między twoim nasieniem i jej
nasieniem. Ten rozwali ci głowę, ale ty nie odstąpisz go ani na krok!
Siedział tak jakąś minutę, z dłonią zwiniętą w pięść i wyciągniętym ramieniem. Potem
upadł na plecy i znowu leżał spokojnie z zamkniętymi oczyma, jak przedtem.
Co to było? Skąd wziął się ten pełny, głęboki bas, który wcale nie był głosem Wallera? I
skąd ta nagła siła do wydobycia tak potężnego głosu, jakby słuchał go tłum ludzi?
Cicho zbliżyłem się do niego. Oddychał ale regularnie. Dotknąłem go, ale nie
zareagował. Uniosłem nieco jego głowę, aby poprawić poduszki. Nie dawał znaku życia.
Wróciłem więc do stołu i znowu zacząłem czytać. Mijała godzina za godzina. Już dawno
minęła północ. Panująca wokół cisza zaczęła mnie męczyć, a przyćmione światło lampy
mocno nadwerężyło mój wzrok. Wstałem więc z krzesła i wyszedłem na werandę.
Usiadłem na leżaku i rozmyślałem nad tym, co przeczytałem. Nagle w pokoju rozległ się ten
sam głęboki głos:
— Dokonało się! Głowa mu opadła i zmarł!
Odczekałem chwilę zanim ponownie udałem się do pokoju. Waller musiał podnieść się
raz jeszcze, bo teraz leżał jakoś inaczej. Znowu poprawiłem mu poduszki, a on zareagował
na to tak samo nikle, jak przedtem. Wróciłem więc na werandę.
Gwiaździste niebo w całej swej południowej krasie błyszczało wciąż nade mną, ale
dzisiaj nie podziwiałem go jak zazwyczaj. Dlaczego? Co się stało? Zastanawiałem się nad
słowami Wallera.
Pierwsza biblijna obietnica — a potem to wielkie końcowe słowo dzieła odkupienia. Co
za nieskończone odległości leżą między nimi, a jak mimo wszystko są blisko siebie! Jedna
złożona w utraconym raju, druga na Golgocie. Między nimi droga cierpienia z królestwa
ziemskiego do niebieskiego. A gdzie jest królestwo niebieskie? Czy dopiero po tamtej
stronie? W jaki sposób do niego dotrzeć? Zadawałem sobie te i podobne pytania, gdy
wtem z pokoju doszedł mnie znowu jakiś dźwięk i rozległ się głos Wallera:
— Zaprawdę powiadam wam, jeśli się nie nawrócicie i nie będziecie jako te dzieci, nie
wejdziecie do królestwa niebieskiego!
Zaskakujące, prawie przerażające. Tak wyraźna i natychmiastowa odpowiedź na moje
pytanie!
Znowu poszedłem do niego i ponownie musiałem mu poprawiać poduszki. Zrobiwszy to
wyszedłem na zewnętrz i usiłowałem wyjaśnić sobie bieg myśli chorego.
Oddałem się obserwacji nadchodzącego świtu aż coraz jaśniejszy dzień przypomniał mi
o palącej się wciąż lampie na stole w pokoju chorego.
Wszedłem do pokoju i zgasiłem ją.
Waller miał oczy zamknięte oczy, lecz chyba słyszał moje wejście, ponieważ słabym
głosem poprosił mnie o wodę. Podałem mu ją, pojąc go łyżeczką i w ten sposób wypił całą
szklankę. Otworzył oczy i długi czas wpatrywał się we mnie. Stałem spokojnie wytrzymując
jego wzrok. Spojrzenie jego stawało się coraz klarowniejsze, ale mnie nie poznawał. W
końcu szepnął:
— Powiedz, czy jestem misjonarzem Wallerem — czy też jeszcze chłopcem? Nie
bardzo to wiem.
Doznałem olśnienia i bez zastanowienia odpowiedziałem:
— Misjonarz się nawrócił. Tu leży już tylko chłopiec.
— Chłopiec! — uśmiechnął się uszczęśliwiony. — Dziękuję ci!
Otworzył szeroko oczy, a pokój oświetlił pierwszy płomień słońca wpadający przez
otwarte drzwi werandy. Waller spojrzał na zewnątrz, złożył chude ręce i mówił słabym
głosem.
— Chłopiec — w takim świetle! Czy to życie…? Czy to śmierć…? Albo może oba
naraz…? Tak, tak chciałbym umrzeć, a potem żyć — jako dziecko — w tym świetle — w
pierwszych promieniach słońca — jako dziecko!
Zamknął oczy, odetchnął głęboko i zasnął. Szczęśliwy uśmiech nie znikał z jego twarzy.
Wkrótce potem zjawił się Tsi. Dał mi znać, abym pozostał na werandzie i na palcach
podszedł do mnie. Opowiedziałem mu, co się wydarzyło tej nocy.
— Jak dobrze! — powiedział w końcu, z aprobatą kiwając głową.
— Co? — spytałem.
— Że powiedział pan do niego, iż misjonarz się nawrócił. Sądziłem, że dzisiaj rano będę
musiał wyjaśnić panu parę rzeczy. Lecz tym jednym słowem oszczędził mi pan wysiłku. Kto
tak potrafi odpowiedzieć, tego nie ma potrzeby pouczać, tak, misjonarz się nawrócił. Albo
żeby rzecz wyjaśnić biblijnie — misjonarz udał się do swoich ojców, do swoich przodków.
Uprzedzenia Wallera są uprzedzeniami jego ojców — wie pan to już od dawna. W tym
sensie „powrócił do nich”.
— Jako ostatni ze swego rodu — dodałem w zamyśleniu. Tsi spojrzał na mnie zdziwiony
i spytał:
— Co pan o tym wie? Skąd pan wie, jakie znaczenie ma tutaj bycie ostatnim z rodu?
Myślałem, że wy wierzycie, że śmierć przekreśla życie tylko pojedynczego człowieka. Jakie
to prawdziwie chrześcijańskie, że pan do pewnego stopnia zdejmuje ciężar z tego
pojedynczego! I jakie to sprawiedliwe, pozwolić przybyć tu tym, od których nie pochodzi
tylko ciało, lecz dużo więcej! Wie pan, co pan uczynił mówiąc Wallerowi, że misjonarz się
nawrócił?
— Tak — odpowiedziałem.
— I sądzi pan, że dobrze pan zrobił?
— Jestem o tym przekonany. Człowiek nie jest bezwolną istotą, która musi sobie
pozwolić na zamieszkanie i wykorzystanie każdego kąta. Mamy wolną wolę, a i poza tym
nie jesteśmy całkowicie pozostawieni sobie, mój drogi przyjacielu!
— Tak, tak jest! Dusza jest czymś innym niż myślimy, a ducha znamy jeszcze mniej. A
ponieważ ludzie nie chcą prawdziwego poznania, przez nasze całe życie ciągnie się grzech
wyciągający swe szpony po każdego nowonarodzonego człowieka. Dzisiejszej nocy
usłyszał pan coś naprawdę wielkiego. Wersety z Biblii. Czy mam je panu zinterpretować?
Nie! Jestem przecież poganinem! Niech zrobi to ktoś inny, uczony chrześcijański teolog,
czujący do tego powołanie, na przykład sam Waller! Swoim ciałem, swoim duchem, swoją
duszą udokumentuje on panu to, co ja mógłbym tylko nieudolnie wyrazić słowami.
Zostawmy więc teraz gadanie, rozważania i obserwujmy fakty’ — mam na myśli to, co się
teraz wydarzy!
— Myśli pan o czymś konkretnym? — spytałem.
— Tak — odrzekł. — Niech pan pamięta, że obserwuję go już dwa tygodnie, a pan
spędził z nim tylko jedną noc. Ale na dzisiaj dosyć! Niech pan się prześpi parę godzin! Ja
zostanę tutaj i poczekam na miss Mary.
— Jeszcze jedno pytanie: miss Mary powiedziała, że nigdy bym nie zgadł, czym zajmuje
się jej ojciec w przerwach między atakami. Co miała na myśli?
— Ten tajemniczy wiersz. Często go cytuje, do momentu, do którego go zna. I tu muszę
panu zakomunikować coś osobliwego. Wie pan, że będąc przy zdrowych zmysłach słyszał
w Kairze tylko cztery pierwsze linijki. Przykuwały jego uwagę i czytał je często aż nauczył
się na pamięć. Następne cztery linijki znalazła Mary, jak wiadomo, w swoim notesie, gdy
siedzieliśmy na werandzie hotelu Rosenberg. Jej ojciec więc nie miał o tym najmniejszego
pojęcia. W najgłębszym śnie recytował pierwszą połowę strofy, tak że bezspornie
zajmowała go ona bez przerwy. Takich chorych dręczą niepomiernie rzeczy niedokończone.
Dlatego czekałem aż znowu zacznie recytować pierwsze cztery i prędko dodałem
brakujące, czytając je wolno i wyraźnie, lecz tylko jeden raz. Jego ciało sprawiało wrażenie
martwego. Spał mocno i nie dało się go dobudzić. Ale gdy parę godzin później znowu
zaczął cytować wiersz, znał drugą połowę tak dokładnie jak poprzednią i nie zapomniał ani
jednego słowa. Jeszcze się pan przekona w jak dziwnych okolicznościach ma zwyczaj je
przytaczać. Ale niech pan już idzie! Mam nadzieję, że pan zaśnie.
Nie miałem więc wyboru i musiałem pójść, mimo, że jeszcze parę rzeczy leżało mi na
sercu.
Nie mogłem sobie dać rady z tym, co słyszałem dzisiejszej nocy. Szczególnie uciążliwe
było to, że Waller mówił wierszem. Nie był poeta, lecz wiedziałem od Mary, że jej matka
pisała wiersze i opublikowała nawet tom o charakterze religijnym i wszystko wskazywało na
to, że to one stale zajmowały jej ojca.
Poprawa jego zdrowia następowała powoli, lecz stan jego ducha nie ulegał zmianie. Nie
poznawał ani nas ani własnej córki. Zapomniał wszystko i wiedział tylko jedno, że nie jest
już misjonarzem, lecz chłopcem.
Tsi unikał mówienia o stanie całkowitej utraty pamięci. Na pytania odpowiadał krótko,
że luki w pamięci wypełnią się stopniowo; potrzebny jest tylko całkowity spokój. Ale
właśnie w obecnym momencie trudno było o spokój. Wojenne przygotowania, o których
już była mowa, powodowały, że przez naszą, dotychczas tak cichą okolicę przeciągały
oddziały wojsk. Do tego stopnia niepokoiło to Wallera, że w Tsi poczęły powstawać
wątpliwości. A gdy na dodatek dołączyły się do tego ćwiczenia wojskowe, które
powodowały wiele hałasu, stało się jasne, że musimy opuścić kratong i Kota Radjah. Ale
dokąd się udać? Na dole, w Oleh–leh było tak samo źle jak tu, w górze; a dodatkowo
występowało niebezpieczeństwo pojawienia się gorączki w wilgotnym klimacie. Zwołaliśmy
więc naradę i doszliśmy do następującego wniosku: Raffley musiał jechać do Chin, Tsi,
Waller Mary także, w końcu i ja chciałem zwiedzić Chiny. Między nami nie było nikogo,
kogo trzymałoby coś w Kota Radjah. Przeciwnie — wszyscy bardzo chętnie opuścilibyśmy
to miejsce i to jak najprędzej. Jedynie choroba Wallera nas tu zatrzymywała. Dlatego też
Tsi, jako lekarz miał decydujące słowo.
— W przypadku tego pacjenta jestem zmuszony do bardziej precyzyjnego rozróżniania
między zewnętrznym a wewnętrznym człowiekiem niż przy innych — objaśnił nam. — Mam
nadzieję, że jeśli chodzi o zewnętrznego, to przetrzyma trudy podróży morskiej, bo
słyszałem, że nie ma skłonności do choroby morskiej. Ale tego wewnętrznego
potrzymałbym chętnie tutaj jeszcze dłużej. Wymaga ciszy i warunków do niczym nie
niepokojonej kontemplacji. Czy będzie to możliwe na jachcie?
— Oczywiście — odpowiedział Raffley. — Zadbam o to, aby mu pod tym względem
niczego nie zabrakło.
— A sztormy, a nawet tajfun? Proszę sobie wyobrazić jego podniecenie!
— Teraz jest okres wolny od podobnych wydarzeń. Poza tym silnik mojego jachtu
pracuje prawie niedosłyszalnie, jak to już pewnie pan zauważył, a „Nin” nawet przy
wysokiej fali płynie lekko i gładko, że zamknąwszy oczy nie sposób nic powiedzieć o stanie
morza. Pod tym względem to prawdziwy majstersztyk.
— Dobrze, a więc zaryzykujemy. Jaki kurs myśli pan obrać?
— Najpierw do Singapuru. Proszę mi powiedzieć, kiedy można będzie podnieść
kotwicę!
— Na pewno nie przed jutrzejszym przedpołudniem. Muszę się jeszcze zaopatrzyć w
wystarczające zapasy ko–su.
— Pomogę panu, mam już wprawę! — zaofiarował się poczciwy wuj. — Ale Sejjida
nie bierzemy, bo on zbiera tylko trawę.
Tak więc decyzje dotyczące naszej najbliższej przyszłości zapadły i rozpoczęliśmy
przygotowania do wyjazdu. Dzisiejsze popołudnie stało pod znakiem ko–su. Po obiedzie
poszedłem do gubernatora z ofertą pomocy przy zbieraniu, już wyszedł. Zapukałem do
Johna, też poszedł po ko–su. Poszedłem do Tsi, zbierał ko–su. Zadzwoniłem na Sejjida
Omara — nie pojawił się — zbierał ko–su. Więc poszedłem sam, oczywiście zbierać ko–
su.
Powędrowałem kawałek dalej niż najbardziej wysunięte straże, aż ujrzałem dwie
postacie pochylone nisko nad ziemią i zbierające rośliny. Byli to Tsi i Omar. Zdawali się być
w jak najlepszych humorach, słychać to było w ich głośnej rozmowie. A teraz wyprostowali
się i wybuchnęli tak serdecznym śmiechem, że i ja, choć nie znałem powodu ich wesołości,
musiałem się roześmiać. Z ich gestów wywnioskowałem, że jeden z nich nabijał się z
drugiego. Wtem dostrzegli mnie i, gdy zbliżałem się do nich, Omar wykrzyknął:
— Jak dobrze, że przychodzisz, sahib! Zaraz nam powiesz, kto lepiej to rozumie, on
czyja,
— Co? — spytałem,
— Mowę! On twierdzi, że ja robię zbyt dużo arabskich wtrętów w chiński. A ja
twierdzę, że to nie moja wina, bo skoro on tak wymawia chińskie słowa, że nikt nie wie, o
co mu chodzi, to przecież muszę mu to wyjaśnić po arabsku. On uważa, że to niedobrze.
Pomyśl sobie, sahib, że podczas gdy wy byliście na tej wycieczce na wyspach, ja nauczyłem
się na pamięć prawie całego chińskiego! Tylko wtedy posługiwaliśmy się innym językiem,
jeśli chiński nie miał odpowiednika arabskiego, niemieckiego czy angielskiego. Do tej pory
wyśmiewaliśmy się serdecznie z tego.
Tsi rzeczywiście w ciągu ostatnich paru tygodni ćwiczył jakiś czas chiński z Omarem,
częściowo dla własnej rozrywki, częściowo z uznania dla jego zdolności językowych, i
znalazł w nim wdzięcznego ucznia. Był pełen podziwu dla niezwykłej pamięci Araba, skarżył
się jednak na chaotyczny sposób stosowania słówek i zwrotów.
— Całkiem jak w jego religii! Dobry, poczciwy człowiek, w głębi jak najbardziej
poważny, a na zewnętrz wiecznie pogodny. Wrażliwy na wszystko, co wielkie i szlachetne,
a jednak stale zajmujący się drobnostkami dnia codziennego. W głowie niesamowite
bogactwo zwrotów i słów, których sensu wcale nie rozumie. Pobożny z urodzenia — kładę
na to szczególny nacisk — religijny z przyzwyczajenia, z łatwością doszedłby do
prawdziwego poznania Boga, gdyby nie ograniczały go zachodnie formy. Przy panu Sejjid
znajduje się na najlepszej drodze ku temu. Wypuszcza nowe pędy. Niech pan temu nie
przeszkadza! Swoim życiem niech pan pokazuje, czym powinien się stać! Pójdzie z panem
na koniec świata, jeśli nie będzie pan żądał aby przerwał nici łączące go z jego ziemską i
duchowa ojczyzną.
Jak pilnie musiał ten Chińczyk uczyć się Europy w czasie swojego tam pobytu! Jak
wspaniałe dar}’ zostały mu użyczone i z jaką przenikliwością przygotował go ojciec do tych
studiów! Możliwe, że los przeznaczył rękom tego młodego człowieka zadania, które da się
rozwiązać tylko na przez niego obranej drodze. Opatrzność realizuje się zazwyczaj w ciszy
przy pomocy odpowiedniego człowieka.
Po południu Tsi wraz z Raffley’em pojechali na „Nin” przygotować jacht na przybycie
Wallera.
Dowiedziawszy się, że holenderski gubernator wyjeżdża jutro z Kota Radjalah,
złożyliśmy mu dzisiaj uroczystą wizytę, aby podziękować mu za wszystko i pożegnać się,
lecz od razu wyczuliśmy, że temu skromnemu i zacnemu mijnheerowi wystarczyłby w
zupełności zwykły uścisk dłoni. Inne podziękowania, nazywane zazwyczaj zapłatą,
pozostawiliśmy Johnowi Raffley’owi, który nie tylko posiadał najlepszy w tym kierunku
talent, lecz także więcej pieniędzy, niż ktokolwiek z nas. W jaki sposób wywiązał się ze
zobowiązań, przekonaliśmy się następnego ranka opuszczając kratong. Cała, choć niezbyt
znacząca, potęga wojskowa kratongu zajęła pozycję, a na każdej twarzy malowało się
wyraźnie melancholijne życzenie: och, gdybyż tak częściej pojawiał się chory na dyzenterię
w takim towarzystwie! Dyzenteria występuje niestety ciągle, ale takich lordów nie ujrzy się
ponownie.
Wydawało się, że tylko Omar naprawdę rozumiał ich żal. Szedł od jednego do drugiego
każdemu ściskając rękę. Czynił to z taką godnością i protekcjonalnym uśmiechem
dobrodzieja, jakby to on rozdzielił pomiędzy nich swoje całe pieniądze.
Skonstruowaliśmy lekką lektykę tak długą, aby chory mógł się w niej wygodnie
wyciągnąć. Niosło ją ośmiu tragarzy na zmianę. Bez żadnych sensacji dotarliśmy do mola, a
że morze było tak spokojne jak sobie tego życzyliśmy, zaokrętowanie odbyło się sprawnie i
Waller niczego nie odczuł.
Już na pokładzie zauważyłem coś, czego nie powiedzieli mi Tsi i Raffley. John, wspaniały
człowiek, odstąpił mianowicie swoją kajutę choremu. Była wysprzątana i zamieniona na
pokój chorego. Gdzie on sam zamieszkał, jeszcze nie wiedziałem, lecz pozostali dostali te
same kajuty co poprzednio.
Gdy Tsi dołączył się do nas w Penangu, nikt się nie spodziewał, że przez tak długi czas
będzie gościem na „Nin’. Słowem ani gestem nie dał nigdy do zrozumienia, że rezygnuje z
jakichś swoich planów czy że ponosi jakiekolwiek ofiary. Prosił tylko, abyśmy na krótko
rzucili kotwicę na drugim brzegu, bo chciał nadać listy i uporządkować swoje sprawy. Jego
życzenie zostało naturalnie spełnione. Potem natychmiast popłynęliśmy do Singapuru, gdzie
było pod dostatkiem ropy naftowej, niedostępnej w Penangu, zatankowaliśmy do pełna i
skierowaliśmy się na tajemniczą północ, w kierunku Honghongu.
Nazywam ją tajemniczą, bo taka dla nas była. Poza Raffley’em nikt z nas nie wiedział,
dokąd płyniemy, a ten nie wykazywał, mimo swego zazwyczaj tak otwartego sposobu
bycia, żadnej ochoty by nam to wyjawiać. Gdy Mary w dwa dni po wypłynięciu z
Singapuru skierowała do niego w związku z tym pytanie, odpowiedział:
— Proszę, miss Waller, pozwolić, aby na razie pozostało to moją tajemnicą! Zadbam o
to, aby każdy z nas dotarł do swego celu. Lecz przedtem łączy nas wspólny cel, dla którego
dobra wróżka kazała się nam spotkać. Podążmy za nią z takim zaufaniem, na jakie te
wyższe istoty zasługują!
Uszanowaliśmy jego życzenie i już więcej nie poruszaliśmy tego tematu.
Tym więcej uwagi poświęcaliśmy choremu, zwłaszcza, że chodziło o osobliwą i
zagadkową chorobę. Jedynie młody lekarz zdawał się mieć odpowiedź na tę zagadkę.
Był tak zadowolony tak pogodny, tak ufny. Jego zachowanie przywodziło na myśl
szczęśliwą matkę, która z nieskończoną miłością obserwuje duchowy i fizyczny rozwój
swojego dziecka. On i Mary zbliżyli się bardzo podczas opieki nad jej ojcem. Zdawało się,
że należą do siebie nierozdzielnie i myśl, że wcześniej wcale się nie znali, z każdym dniem
stawała się im coraz bardziej obca. Kto może z całą pewnością twierdzić, że to tylko
przesąd? Prawdą jest, że wokół rekonwalescenta wytwarza się nastrój działający
oczyszcząjąco i uszlachetniająco. Na pokładzie, nawet pośród załogi, nie było żadnego
grubianina, a jednak każdy z nas odczuwał w sobie dążenie do bycia tak miłym i dobrym,
jak tylko możliwe. Widziałem kiedyś obraz przedstawiający ozdrowieńca, za plecami
którego niewidzialny przez nikogo anioł błogosławił otoczenie. Artysta pojął, tak jak tego
chce prawdziwa sztuka, aby wspomnianemu doświadczeniu nadać artystyczną postać. Taka
właśnie błogosławiąca dłoń anioła zdawała się nam towarzyszyć. Każdy wiedział, że to
ciepłe, miękkie i przez wszystkich odczuwalne tchnienie miłości wydobywa się z tego
miejsca, gdzie w dymie płonącej świątyni jeden stracony duch zastąpiony został przez
innego. Co ja takiego powiedziałem? Ducha można zastąpić! W jednym i tym samym ciele!
Podobne myśli zajmowały mnie, Raffley’a i wuja. Wuja szczególnie, bo absolutnie nie
mógł ich pojąć. Wiedział wprawdzie, że tysiące ludzi zmieniło się, lecz był przekonany, że
zmiana nie polegała na zupełnej przemianie duchowej i twierdził:
— Świat byłby naprawdę praktycznie i znakomicie urządzony, gdyby każdy człowiek
wedle życzenia mógł załatwić sobie nowego ducha, podobnie jak kupuje się nowy zegarek,
gdy na starym nie można więcej polegać.
Tsi, który akurat z nami siedział, uśmiechnął się do gubernatora i spytał:
— Czy zna pan chińską baśń o zatopionej wyspie „Ti”, milordzie?
— Nie — odrzekł gubernator, który nie wiedział, że „ti” po chińsku oznacza Ziemię. —
Co to za wyspa? Nie znam jej. Czyżby jej mieszkańcy mogli tak zmieniać ducha, jak my
zegarki?
— Nie, równie mało ja my. Czy mają zostać zmienione decydują nie ciała, lecz „duchy”.
Czy mundur może rozkazywać, kto ma go włożyć, a kto nie?
— Nie!
— No więc tym mundurem jest ludzkie ciało. Jeśli myśli, że może duchowi wydawać
rozkazy, myli się mocno. Wyspa „Ti” leży w samym środku morza otaczającego świat.
Rządzi nią książę, który każdemu ze swych poddanych daje określone zadanie życiowe.
Poddanymi tymi są nurkowie schodzący w głębiny, aby wydobyć na światło dzienne
przeróżne skarby morza. W tym celu dysponują niezliczoną ilością sprzętu do nurkowania
wyglądającego jak ludzka postać. Każdy z tych kostiumów utrzymywany jest w dobrym
stanie przez mieszkającą w nim, tak zwaną animę, która wraz z nim powstała i wraz z nim
przeminie. Jeden kostium nadaje się bardziej do takiej, inny do innej pracy. Przy pomocy
jednego można wydobywać szlachetne perły, przy pomocy drugiego tylko gąbki, przy
pomocy trzeciego jedynie glony czy wodorosty. Każdy z nich zostaje powierzony temu
nurkowi, do zadania którego jest przystosowany.
Praca odbywa się pod nadzorem, znacznie surowszym niż się nurkom wydaje, chociaż
rządzący jest czystą miłością. Ale właśnie dlatego, że miłość obejmuje wszystkich i nie jest
skierowana na pojedynczego nurka, surowość ta jest wskazana, gdy tylko miłość
zawiedzie. Gdy nurek okaże się niegodny swojego kostiumu, przynosi zamiast pereł gąbki i
wodorosty, a perły przeznaczone zostają komuś godniejszemu. A gdy ten przynosi
wprawdzie perły, ale wymieszane ze szlamem i glonami, musi zastąpić go ktoś jeszcze
lepszy. Aż w końcu nie ma ani jednego kostiumu, o którym by można powiedzieć, że stale
jest w służbie jednego tylko nurka. Często nawet dochodzi do tego, że wyższy rangą nurek
pożycza sobie kostium niższego, aby udzielić mu lekcji, jak zdobywać większe sukcesy i
przez to posuwać się naprzód. Czy zrozumiał pan tę metaforę, milordzie?
— Hm! — mruknął gubernator. — Wyspą tą jest Ziemia, głębiny morskie to życie, a
nurkami są niewidzialne, tajemniczo dowodzące moce zwane „duchami”. Nie mam teraz
czasu, bo nie jestem sam, ale zapamiętam sobie tę baśń o wyspie „Ti” i zastanowię się nad
nią.
— Niech pan to zrobi! A przy okazji niech pan pomyśli o Wallerze! Leży na brzegu jak
pusty kostium, nie ma pojęcia ani o wodzie ani o lądzie. Jego anima umknęła przed każdym
wspomnieniem. Usiądźmy koło niego na plaży, gdzie stykają się ląd i woda, pojęte i
niepojęte i słuchajmy uważnie! Nadejdzie bowiem chwila, gdy do tego kostiumu zbliż}’ się
nowy właściciel. Za żadne skarby nie chciałbym przegapić tego momentu! Nie od razu
włoży kostium, aby zanurzyć się w morzu życia. Będzie go obserwował i sprawdzał na
wszelkie sposoby. Dopiero gdy kostium okaże się bezpieczny ze wszystkich miar tak, że
będzie mógł podjąć swe dzieło, włoży go na siebie. Nie prędzej.
— Jakie dzieło? — spytał gubernator.
— Zadaniem każdego nurka z wyspy „Ti” jest udowodnienie, że jego praca nie polega
na zanurzaniu się, lecz na wynurzaniu. Tylko pozornie opuszcza się w dół, w rzeczywistości
bowiem wznosi się w górę.
— A komu się udaje dotrzeć na górę? — spytał John. — Kto stopniowo się tam tak
zadomowi, że pozostanie w końcu w górze? Tylko nurek? Który mógłby także to zrobić
bez kostiumu? A co dzieje się z kostiumem, z człowiekiem? Przecież pan powiedział, że tym
samym!
Tsi uśmiechnął się z zadowoleniem i odpowiedział:
— Jest pan przekonany, że postawił mi tym samym najważniejsze i najtrudniejsze z
pytań. Zwykle sądzi się, że kostiumu nie da się oddzielić od żadnego śmiertelnika. Ale
proszę, miejmy raz odwagę! Spróbujmy choć raz znaleźć rozwiązanie! Otwórzmy oczy i
może uda się nam podglądnąć nurka z wyspy „Ti” przy jego pracy. Nie ma potrzeby,
abyśmy się przed nim ukrywali, przeciwnie — będzie się cieszył z tego, że chcemy go
poznać. Możliwe, że nawet poprosi nas o pomoc. Czy zrobiłby mu pan tę przysługę?
— Z największą radością! — odpowiedział gubernator. — Jak to brzmi, mister Tsi! Jak
w bajce!
— Bo to jest bajka. Przyjmijmy, że „Nin” jest statkiem z bajki, który prowadzi nas do
krainy baśni!
— Well! Statek pełen zagadek, z których najtrudniejsza to ja sam. Jeszcze nigdy nie
miałem na sobie stroju nurka Jeszcze nigdy nie czułem się jako kostium nurka, a
prawdopodobnie nim jestem. Czuję się jakiś cały skórzany, z ołowiem obciążającym mi
stopy, w ciężkim hełmie na głowie z mocno przymocowanymi, grubymi okularami.
Widziałem już tak nieforemne istoty nad Tamiza. Zanurzają się w wodzie, aby uwolnić
statek z mielizny. Brr! Nie bierzcie mi za złe, że ten obraz wygania mnie do mojej kajuty.
Muszę iść!
Wyszedł, a Tsi spoglądał za nim.
— Nasz wspaniały gubernator nie podejrzewa, jak ciężko pracował jego nurek w
ostatnim czasie. Jakie perły już widzieliśmy! Gdzie są ukryte? Spytajcie się animy, z którą
przebywa nasz nurek!
Powiedziawszy to wyszedł zobaczyć co dzieje się z chorym. Zostałem sam z Johnem.
Przez jakiś czas nie mówiliśmy ani słowa. Wtem wstał z miejsca i zwrócił się do mnie:
— Pójdzie pan ze mną na mostek? Tu na dole czuję się taki drobny, nic nieznaczący.
Muszę iść na górę, by poczuć, że znowu jestem kimś. Na górze wiem, że rządzę, że jacht
ma mnie słuchać, że byt wszystkich na nim zależy ode mnie. Obraz stroju nurka wydał mi się
z początku dość komiczny. Tysiące ludzi dalej będą się z niego śmiać, lecz mnie to już nie
śmieszy. Nigdy już mnie nie opuści. Widzę przed sobą upartą osobę, odważa się wedrzeć
w obcy element mimo, że najmniejszy błąd dowództwa pociąga za sobą niechybną śmierć.
Ociężała i gburowata! Podskakująca ciągle i wszystko macająca! Nurzająca się i
przeszukująca szlam! Za czym? Mówię panu: ten obraz jest prawdziwy. Właśnie tak
jesteśmy zależni od góry i dokładnie tak kołyszemy się w dole, jak kaczki! Takimi
niezdarnymi łapami sięgamy po najdelikatniejsze korale ducha. Gdy pomyślę o tym, jak
lekkomyślnie poruszamy się po tej cienkiej linie, mogącej dać i odebrać życie, to przechodzi
mnie dreszcz. Muszę iść na mój mostek kapitański, muszę poszerzyć swój horyzont, bo
inaczej to uczucie, że zaraz się uduszę, nie zniknie.
Poszliśmy na górę. Oprócz stałej straży, niezbędnej do funkcjonowania statku, nie było
nikogo.
Powiał na nas mocny podmuch morza chińskiego. Na dole mocna konstrukcja
przedniego pokładu chroniła nas przed nim. Wiał z północnego wschodu. Morze było
gładkie, o barwie, jakiej jeszcze nigdy nie widziałem. Bardzo jasno brązowe, jak czysta
woda ze znikomą ilością kawy, a tam gdzie się burzyło przepływały’ przez siebie złociste
pierścienie. Bruzda wody, jaką tworzyła śruba okrętowa, dosłownie mieniła się tym złotem,
a od dziobu szły po bokach dwie identyczne fale do złudzenia przypominające rozpostarte
skrzydła świecące jakby wysadzane szlifowanymi diamentami. Staliśmy w milczeniu,
zatopieni w kontemplacji tej wspaniałości. Niedawno nazwaliśmy „Nin” statkiem z baśni, a
Raffley sądził, że do tej, płynącej krainy czarów sprowadziła nas dobra wróżka. Istnieją
prawdy okazujące się po jakimś czasie baśniami i baśnie, w których ukryte są najświętsze
prawdy. Niechże nasza „Nin” będzie taką cudowną baśnią, która dla nas i tysiąca innych
stanie się wspaniałą, szczęśliwą prawdą. Kto jednak tego pragnie, nie może zostawać w
dole, musi wyjść na górę do światła i powietrza, nie może pozwolić, aby jego statek był
miotany przez fale, lecz musi się zdobyć na odwagę, wejść na mostek kapitański i
zdecydowanie określić kierunek jazdy.
Druga strofa
Pochwały, jakich Raffley udzielił swemu jachtowi nie były przesadzone: płynął gładko i
pewnie nawet przy wzburzonym morzu, a silnik pracował tak cicho, że jego drgania
odczuwało się dopiero wtedy, gdy zwracało się na to szczególną uwagę. Chory znosił
podróż bardzo dobrze. Jadł i pił z apetytem i większość czasu spędzał śpiąc spokojnie.
Spokojnie oczywiście, gdy chodzi o ciało, nie dotyczyło to niestety jego duszy. Kiedy nie
spał zdawał się stale czymś zajęty, a nawet podczas snu zdawał się być czymś pochłonięty.
Poznać to można było po często zmieniającym się wyrazie jego twarzy i po pewnych
ruchach ciała: otwierał oczy nie spoglądając na żaden konkretny przedmiot, po czym znowu
je zamykał, uśmiechając się przy tym z zadowoleniem, jakby pokazało mu się coś
radosnego. Poruszał ustami i czuło się, że coś mówi, ale nie wydawał z siebie ani jednego
dźwięku. Albo godzinami mówił coś do siebie, a gdy milkł od czasu do czasu wyglądał tak,
jakby wysłuchiwał odpowiedzi. Lecz nigdy więcej nie mówił tak głośno i zrozumiale, jak
wtedy w Kota Radjah. Gdy zagadnąłem o to Tsi, ten powiedział:
— Proszę się uspokoić! Na pewno nadejdzie jeszcze czas, gdy zacznie mówić tak
głośno, jakbyśmy sobie tego życzyli. Patrzy pan na mnie taki zdziwiony, że w tak niezwykły
sposób kładę nacisk na te słowa. Niech pan potraktuje leczenie, jakie stosuję jako lekcję
pokazową! Waller wierzył, że jest Chrystusem i to tak doskonałym, że czuł się powołanym
do pójścia w świat i nawrócenia wszystkich pogan. Lecz nim nie był! Jego chrześcijaństwo
było jego samodzielnym tworem i składało się z pustej, jałowej budowli, której brakowało
ducha i miłości. Nie został posłany, lecz sam siebie posłał. Próżność czyniła z powodzenia
jego misji przedmiot zakładu, bo przecież się założył. Nie pytał, czy go gdzieś chcą, po
prostu się narzucał. Za swój pierwszy obowiązek w obcym kraju uważał zniszczenie
wszystkiego, co stanowiło o religijności jego mieszkańców. Tak ślepy fanatyzm jest oznaką
szaleństwa, a więc choroby, a ona osiągnęła swoje apogeum, gdy za okazaną mu miłość
odpłacił niewdzięcznością i zniszczeniem. Nastąpiło załamanie nerwowe. Każdy mu ulegnie,
w mniejszym lub większym stopniu, gdy tylko opanowany jest nieposkromioną żądza
władzy. Czy niszczy się świątynię w małej, malajskiej wiosce, czy robi się to samo ze
świętościami wielkiej rasy obejmującej tysiące i miliony ludzi, stanowi bez wątpienia
różnicę! Połowa orzecha betelu, która jednym razem działa na korzyść, innym może
oczywiście przynieść szkodę. Nasza „Szen” jest potężna, ale nie zdoła zdławić gniewu mas.
Żółta rasa nie popełni tego błędu, który doprowadził do upadku czerwoną: biali nie są dla
nas ani bogami, ani nadludźmi. Czujemy się im równi i każdego, kto odważa się niszczyć
nasze starożytne świętości, traktujemy dokładnie tak samo jak chorego i nieobliczalnego,
jak ja Wallera. Niech pan posłucha, co panu powiem! Nasz chory wyjdzie z tej choroby.
Droga jego ozdrowienia jest tą sama, którą musi pójść ogół, jeśli chce uniknąć wielkich
cierpień. To jest to, co miał obwieścić Waller, czy to własnym głosem, czy przeze mnie, czy
przez pana, to się jeszcze okaże. I dlatego powtarzam, zacznie mówić.
— Mam nadzieję, nie tylko w przenośni, lecz także w rzeczywistości?
— Oczywiście, że tak. Tak szybko, jak tylko pozna drugą strofę naszego tajemniczego
wiersza. Na razie wciąż jeszcze pracuje nad treścią pierwszej. Poznaję to po monologach,
jakie prowadzi we śnie. Nie wolno dawać mu nic nowego, dopóki nie przetrawi się starego.
Rozwijając duszę należy unikać ciemnych punktów lub pustych miejsc. Dlatego prosiłem
miss Mary, aby jeszcze trochę poczekała. Zwracamy baczną uwagę na to, aby nie
przeoczyć odpowiedniego momentu, a myślę, że ten wkrótce nastąpi. Potem pozwolę
zadziałać drugiej strofie. Czy to nie pasjonujące?
— Nawet więcej! Postawił pan sobie trudne, prawie niepojęte zadanie!
Potrząsnął głową i odparł z uśmiechem:
— Wcale nie niepojęte, lecz jedynie możliwe i zrozumiałe dla każdego, kto zna tę
chorobę. A trudne? Jest nawet bardzo łatwe! Pamięta pan jeszcze, co powiedziałem o
postępowaniu wobec jednostki i ogółu? Znam cierpienia ogółu i wiem, na jakiej drodze
można je przezwyciężyć. Jednostka cierpi na tę samą chorobę. Co z tego wynika? Stanie
się w rzeczywistości tym, czym poprzednio był tylko z pozoru. A gdy wyzdrowieje, okaże
się w jaki sposób doprowadzić do uzdrowienia ogółu. Powtarzam to jeszcze raz, bo to
bardzo ważne.
W dzień po tej dyskusji morze stało się bardzo wzburzone i, gdy następnego ranka
dotarliśmy do Hongkongu byliśmy bardzo zadowoleni, że Raffley zdecydował się na krótki
postój, aby uzupełnić zapasy. To, co widzieliśmy na wybrzeżu było tak typowo europejskie,
tak prozaiczne i zimne, że nikt nie tęsknił za wyjściem na ląd. Na dżonki napatrzyliśmy się
już do woli. Hongkong jest angielskim tworem i z zewnątrz, zwłaszcza przy takiej pogodzie,
tak bardzo przypomina lodowatą angielską lady, że i my pozostaliśmy wobec niego
niewzruszeni i po kilku godzinach pożegnaliśmy się bez żalu. Raffley nadał z pokładu parę
depesz. Tsi wysłał także jedną przez posłańca. Nikt nie zapytał o dalszy cel podróży, a
Raffley także nie mówił na ten temat. Ale kierunek na kompasie zdradził nam, że płyniemy w
stronę Fukien.
Deszcz ustał wkrótce, jak gdyby chciał nam tylko obrzydzić Hongkong i w ciągu
popołudnia morze uspokoiło się, tak że po niespokojnej poprzedniej nocy, nastał spokojny
wieczór. Gdy po kolacji wstaliśmy od stołu, Tsi przyłączył się do mnie i zakomunikował, że
jeszcze wczoraj wieczór uznał, iż choremu można przeczytać drugą strofę. Mary podczas
nocnego przy nim czuwania, odczytała ją parokrotnie i następnego dnia Waller był bardzo
nad nią skupiony, powtarzał ją sobie niedosłyszalnie, od czasu do czasu nadsłuchując
odpowiedzi. W związku z tym Chińczyk przypuszczał, że dzisiejszej nocy można się
spodziewać czegoś ważnego i pytał, czy nie zechciałbym z nim czuwać. Sądził, że obecnie
we wnętrzu chorego stoczona zostanie krwawa bitwa, którą przegra dotychczasowy
władca — fanatyzm. Ponieważ nic nie jest tak słabe, jak właśnie taki fanatyzm. Oczywiście
chętnie przyjąłem zaproszenie.
— Zdrowa wiara czyni silnym — ciągnął — a fanatyzm jest niezaprzeczalnym dowodem
duchowej słabości. Słabość ta jest tak wielka, że śni o tym iż Boga ma w kieszeni i każdy
dowolny kawałek niebios potrafi rozdzielić między innych ludzi, oczywiście oczekując
wielkiej za to wdzięczności i pełnego podziwu uwielbienia ze strony obdarowanych. Proszę
nie sądzić, że mam na myśli coś szczególnego. Mówię w ogólności. Mamy w Chinach
bonzów; którzy do tego stopnia nasmarowani są własnym olejem, że wyślizgują się przy
każdej próbie złapania ich, chociaż ich słabe strony widoczne są, gołym okiem. Muszą
istnieć głosiciele Boga, ludzkość nie może się bez nich obejść. A im bardziej czyni ona
postępy w poznaniu Boga, tym większa będzie liczba i także wpływ owych głosicieli.
Chwała i po tysiąckroć chwała narodowi, który posiada tylu prawdziwych głosicieli Boga,
ilu pobożnych ojców! Lecz fanatyzm nie rozróżnia pomiędzy powołanym i niepowołanym, a
ludzie wierzą, że gdy ktoś potrafi gładko prawić, może być głosicielem Boga. Nie mogłem
się powstrzymać, aby go nie spytać:
— Skąd pan, właśnie pan, bierze takie myśli?
— Od naszych ojców! — odpowiedział bardzo poważnie. — Myśleli o tym z pokolenia
na pokolenie, a to, co oni myśleli my odziedziczyliśmy. Wie pan, czym jest myśl? Wie pan,
że jest wieczna, że rozwija się z pokolenia na pokolenie, że staje się coraz jaśniejsza, coraz
prawdziwsza, coraz potężniejsza, aż w końcu nadchodzi czas, że nikt nie może się jej
przeciwstawić? Takie myśli mamy my i akurat nadszedł czas. Właśnie dlatego, że
odpoczywaliśmy i raz do roku przez setki lat pozwalaliśmy się unosić wokół słońca nie
myśląc o tym, że inne narody będą chciały nas prześcignąć, mieliśmy swobodę w uczynieniu
naszej myśli potężniejszą. Są to spokojne, napawające nadzieją myśli, nie ubrane jeszcze w
słowa i nie wyrażone jeszcze w czynach. Ale słowa i czyny nadejdę, może dzięki nam, może
dzięki obcym, a potem ujrzymy, że to, co myślą ojcowie nie może przejść na synów i wnuki
bez błogosławieństwa przodków i nie stając się naszym zbawieniem.
Wyciągnął portfel, otworzył go i spytał:
— Wie pan, że przez moment stałem się dzisiaj na powrót dzieckiem?
— Dzieckiem? Jak to?
— Dzieci wpisują się sobie do pamiętników, a potem na starość odczytują to ze
wzruszeniem. Poprosiłem miss Waller, aby i mnie się wpisała. Niech pan spojrzy!
Była to moja strofa.
— Nic nie mogłem na to poradzić — ciągnął — musiałem odpisać sobie te linijki. To z
pewnością bardzo osobiste i osobliwe, ale czuję, że myśli zawarta w tym wierszu jest
najpewniejszym pomostem pomiędzy narodami, po którym mogą przechodzić odwiedzając
siebie. Słychać w nim tak łagodne, czyste tony, jakby z nieznanego kraju powiał świeży
powiew, o którym baśń opowiada, że mieszka tam pokój. Daremnie sobie zadaję pytanie,
czy wiersz ten stworzył mężczyzna czy kobieta. Duchowa konstrukcja wskazuje na męską
logikę, lecz uczucia płynące z niego mogą być tylko kobiece.
— Czy istnieją męskie i kobiece dusze? — spytałem.
— Tak, dzisiaj jeszcze tego nie wiemy — roześmiał się. — Nadaje się im w połowie
męskie, w połowie kobiece rysy. Domalowywuje się skrzydła i potem się twierdzi, że są
aniołami. Tak więc z mojej niewiedzy uczyńmy wiedzę i powiedzmy, że to anioł napisał ten
wiersz i jakiemuś dobremu człowiekowi włożył pióro do ręki! Anioł ten pragnął nam,
ziemskim mieszkańcom powiedzieć, jak powinniśmy ze sobą przestawać, jeśli chcemy, aby
nasza planeta przypominała tamten nieznany kraj. Miłość, nic ponad miłość! Dlaczego
właśnie te linijki zrobiły takie wrażenie na Wallerze, który przecież nie znał innej miłości niż
ta, jaką odczuwał do swojej żony i córki?
— Chyba dlatego, że ta zmarła przemawiała do niego w taki sam sposób — odrzekłem.
— Dobrze powiedziane. Tak ciepło i przekonywująco działają kobiece słowa.
Przemawia z nich dobro, które pani Waller posiadła chyba najwyższym stopniu. Dlatego tak
bardzo jest przejęty tym wierszem, jakby to ona przemawiała do niego. Ich dźwięk
powoduje, że znowu widzi stojącego przed nim swego anioła. Czuje się wolny od tego
drugiego, któremu uległ, gdy był w gościnie w pogańskiej świątyni. Czuje, że jest uratowany
i pod dobra opieką. Nie pytajmy, czy czuwa, czy śni, czy coś widzi, czy słyszy! Nie
badajmy, czy to wytwory szaleństwa czy rzeczywistość! Mówi się, że umierającemu
otwierają się oczy, a on przecież dzisiaj jeszcze stoi pod tą bramą, gdzie pewność zajmuje
miejsce nadziei. Przyjmijmy go takim, jakim jest! Choroba nadaje duszy wrażliwość,
miękkość sprawiając, że ciąży do niej każde dobre odczucie. Słowa tych ośmiu linijek
wtopią się w jego duszę ostatecznie. Ich sens stanie się jego duchową własnością, a gdy
wyzdrowieje, będzie kimś innym niż dotychczas.
Zaraz po dziesiątej stawiłem się z Tsi u Wallera. Mary, do tej pory czuwająca przy nim,
poszła spać. Chory, z zamkniętymi oczami, leżał na poduszkach. Czy rzeczywiście spał,
tego nie wiedzieliśmy. Jak już mówiłem, wszystko, co nie nadawało się do pokoju chorego,
zostało wyniesione z kajuty. Na ścianie wisiał tylko portret „Nin”. Mary i Tsi mówili mi, że
nieodparcie przyciągał wzrok Wallera. Osłoniliśmy żarówkę kawałkiem tkaniny i usiedliśmy
na zewnątrz, pod drzwiami. Wszyscy poza nami, sternikiem i wachtą położyli się już spać.
Księżyc dopiero co wzeszedł. Jego blask rzucał cień kajuty w poprzek pokładu i przez
szerokie okna zaglądał do środka. Światło padało na stopy chorego i powoli przesuwało się
w górę po spokojnie leżącej postaci. Tkanina nie zasłoniła w pełni światła żarówki. Tam,
gdzie ją przymocowaliśmy była szpara, przez którą padał blask na portret Chinki i
wydobywając z otaczającego mroku czynił ja jasną i plastyczną. Wyglądało to tak
nieziemsko, że mimowolnie pomyślałem o wróżce, o której Raffley mówił do Mary.
Wydawało się, że Tsi odnosi takie samo wrażenie. Nie odrywał wzroku od wnętrza kajuty i
w końcu szepnął do mnie:
— Jaką siłę przyciągania ma tajemnica! Czy to ciało, czy dusza? Mam wrażenie, że to
miejsce stanie się miejscem jej wyjawienia. Księżyc szuka twarzy chorego, aż chciałoby się
pomyśleć, że to delikatne światło ma misję do spełnienia.
Nic nie odpowiedziałem, ale także nie mogłem oderwać wzroku od tego widoku. Portret
spoglądał z góry na drzemiącego i zdawało się, że poruszył ustami. Blask księżyca piął się
coraz wyżej i wyżej, teraz już spoczywał na jego piersi. Potem dotknął brody, ust. Doszedł
do oczu i stało się to, czego oczekiwał Tsi: chory zaczął mówić, z początku szeptem i dla
nas niezrozumiale; lecz, gdy księżyc oświetlił całą jego twarz, usłyszeliśmy wyraźnie, co
mówił:
Bądź pozdrowiony, drogi promieniu,
po którym do mnie zstępuje mój anioł;
opromień naszą ziemską tu niedolę,
gdy głowę ukrzyżowanego ujrzysz w pochyłemu!
Bądź pozdrowiony! Pozwól mi na wiarę,
że tamta miłość, co tyle cierpiała
i za nas taką poniosła ofiarę,
odrodzi nasze i dusze, i ciała!
Gdy powiedziawszy to zamilkł, Tsi szepnął do mnie: — Stało się tak, jak
przypuszczałem: w świetle księżyca ukazała mu się ta twarz. Prawdopodobnie zacznie teraz
mówić o tym wierszu.
Jego intuicja sprawdziła się. Po jakimś czasie Waller podjął powoli i akcentując każde
słowo:
Zanieście swoją Ewangelię,
żyjąc i nauczając w każdym miejscu!
Znowu zaczął szeptać. Zdołaliśmy usłyszeć jedynie słowo „Jezus”. Potem podniósł głos i
mówił już wyraźnie:
Szedł tak przez kraj, jak tylko miłość chodzi,
nie znając innego pana ponad niebo,
bo każda świeca, która na ołtarzu stoi,
wysyła płomień jedynie do niego.
Oddał się za ludzkość całą,
a nie za jeden naród, wybraniec,
a, że królestwo jego nie z tego świata było,
nigdy na ziemi się nie stanie!
Tsi uścisnął mą rękę. Zrozumiałem go, chociaż nie powiedział ani słowa. Chory odwrócił
teraz twarz w kierunku okna, przez które wpadał promień księżyca oświetlając wyraźnie
jak w dzień. Uśmiechnął się do siebie, jak ktoś, kto ujrzał coś przyjemnego i zaczął znowu
mówić:
Przybył i odszedł jak to miłe światło,
witany radośnie w każdym miejscu ziemi,
na jego twarzy ewangelia, na ustach
słowo naszego zbawienia.
O ty, który nawet łotra nie odtrącisz,
mordercy wiszącego u mojego boku!
Gdzie jest człowiek, o którymi by powiedzieć można,
że jest zbyt nikły, by do ciebie trafić?
Jego słowa wywołały w nas nieopisanie uroczysty nastrój. Rzadko które słowa zapadły
mi w serce głębiej niż jego. Dłuższe milczenie, które po nich zapadło pozwalało na ich pełne
przeżycie. Po chwili zabrzmiało znowu powolne i uroczyste:
I cały świat niech się Domem Bożym stanie,
i wasze słowa niech brzmią jak aniołów śpiewanie!
Kim był ten, kto w zbytku i wspaniałości
zbudował sobie świątynię dla uwiecznienia,
gdzie każda gwiazda o chwale i wielkości
wydaje świadectwo panu stworzenia?
Kim był ten, kto na ziemię zstąpił
na skrzydłach mocy na początku świata
w każdego robaka wkładając tęsknotę
do zanurzenia się w nieskończoności?
kim był, kim jest ten, za którym tęsknota,
rozpiera pierś człowieka każdego,
a serce domaga się tam powrotu,
gdzie kiedyś dom był i ojczyzna jego?
Już wcześniej zauważyłem, a teraz znalazło to potwierdzenie, że cytował zawsze małą
część wiersza zaraz potem dając jego interpretację. To, co teraz powiedział odnosiło się do
„I cały świat niech się Domem Bożym stanie!” Tak więc można się było spodziewać, że
teraz odniesie się do „A wasze słowa niech brzmią jak aniołów śpiewanie”. I rzeczywiście:
Kapłan zapewne miłość głosi
lecz co tam niesie jego druh?
Dobry człowieku zostań lepiej w domu,
bo miłość twa to mamy puch!
Ty wierzysz w świętą misję swą,
lecz świat na zewnątrz nie dowierza jej.
Daremnie ty przybierasz Chrystusowy ton,
bo czym twój innym tonem brzmi.
Jakże pełne wyrzutu i surowe były te słowa! Przez chwilę leżał spokojnie. Właśnie smuga
księżycowego światła chciała zniknąć z jego twarzy, gdy ujrzeliśmy, że otworzył oczy,
skierował wzrok na portret Chinki. Wyciągnął do niej ramiona, powoli je cofnął, rozpostarł
je, jakby chciał ogarnąć nieograniczoną przestrzeń i zaczął mówić do kogoś, kogo
przypominał mu portret:
Gdy zamilkł, Tsi spytał szeptem:
— Wie pan o czym on mówi? Nie odrywa oczu od tej tajemniczej „Nin”‘, co po chińsku
znaczy „dobro”. Rozmawiał z dobrem, które musi zniżyć się do nas, jeżeli pomoc ma się
okazać skuteczna. Ale niech pan słucha! On rzeczywiście mówi o jakimiś dobrze lub
dobroci, o czymś co przynosi ulgę.
Zamilkliśmy, nie chcieliśmy rozmową psuć tej atmosfery i wewnętrznego spokoju.
Rozłożyłem swoje krzesło i wyciągnąłem się na nim jak długi. Uzgodniliśmy przecież, że
będziemy czuwać całą noc.
Dookoła panowała głęboka cisza. Ciche, rytmiczne pulsowanie maszyn pogłębiało
wrażenie. Wtem moich uszu doszedł jakiś szelest, coś jak pocieranie wilgotnej zapałki,
która się nie chce rozpalić. Dźwięk ten dochodził z drugiej strony kajuty. Czyżby tam był
jeszcze ktoś? W tym momencie poczułem delikatny zapach tytoniu. Znam się na tym i
wyczułem od razu atmanę, którą używał wyłącznie gubernator. Wstałem więc i poszedłem
na druga stronę pokładu. Rzeczywiście, siedział tam, na przytwierdzonym do drewnianej
ściany, rozkładanym krześle. Mógł widzieć i słyszeć wszystko, bo okno po zawietrznej było
otwarte.
Nie widzieliśmy jak nadchodził, ponieważ cała nasza uwaga była skupiona na chorym. A
ponieważ wszyscy na pokładzie nosiliśmy tekstylne pantofle na gumowych podeszwach, nie
mogliśmy także usłyszeć jego kroków. Dostrzegł mnie i dał znak, bym nie mówił głośno i
szepnął:
— Chciałem iść spać, ale wpadła mi w ręce pańska książka o tamtej stronie. Zacząłem
ją czytać. Co za myśli! Uniosły mnie pod sufit. Ujrzałem pana siedzącego na promieniu
księżyca i zaglądającego do kajuty. Co było robić? Wyszedłem więc na zewnątrz. Czy to
duży nietakt z mojej strony?
— Nie. — odpowiedziałem. — Co pan słyszał milordzie?
— Widziałem i słyszałem wszystko. Wspaniały widok! Bardzo mnie to ujęło! Zupełnie
nie wiem, co mam o tym myśleć! Najpierw pańska książka, gdzie pan opisuje, co dzieje się
w godzinie śmierci, a potem te słowa chorego, które w najmniejszym stopniu nie brzmią
chorobliwie! Jeśli nigdy w życiu nie był misjonarzem i także później nigdy nie miałby się nim
stać, to w tej — godzinie był nim, przynajmniej dla mnie. Czy znowu zacznie mówić?
— Prawdopodobnie nie.
— Well! Tak więc nie mam już na co czekać. Muszę przejść nad tym do porządku.
Miałem zawsze wiele do administrowania i ponosiłem wielką odpowiedzialność lecz byłem
także jednym z owych chrześcijan, których czyny przemawiają innym tonem, zamierzałem
nawet poniżyć tego morowego chłopa, Tsi! A fe!
Zaciągnął się parę razy mocno fajką i splunął z tak nieskończoną pogardą, jakby to „fe”
odnosiło się do tytoniu. Potem wstał i wolnym krokiem począł się przechadzać od dzioba
do rufy i z powrotem.
Tylko tak wspaniały, jak on człowiek, mógł z niekłamaną szczerością przyznać się do
swego postępowania. Nie mógł mi sprawić większej radości.
Waller spał spokojnie całą noc, a gdy rano nadeszła Mary, pozostawiłem Tsi udzielenie
jej informacji o ojcu, ponieważ gubernator całkowicie mnie zaabsorbował. Nagle zapalił się
do roztrząsań filozoficznych i okazał się przy tym tak chętnym uczniem, że nigdy bym go o
to nie podejrzewał. Podróż nie była bogata w wydarzenia, przynajmniej tak się wydawać
mogło na zewnątrz. Lecz ten pozorny brak wynagradzał w pełni rozwój wypadków
wewnętrznych. Jestem przekonany, że między nami nie było nikogo, kto był w stanie,
pozostać obojętnym na wędrówki Wallera, które rozpoczęły się wówczas na Dżebel
Mokattam i każdy, kto nawiązał z nim bliższe stosunki został w nie wciągnięty. Podróżował
z Ameryki do Chin, lecz w trakcie tej przestrzennej podróży, odbył drogę o dużo większym
znaczeniu, ponieważ zaprowadziła go ona w takie rejony, z których powrót do punktu
wyjścia był już niemożliwy. Opuścił swój dawny świat na zawsze i znajdował się teraz w
drodze do innego, lepszego i piękniejszego, i nie wstydzę się wyznać, że zaangażowani w
jego wszystkie duchowe potyczki, chętnie mu towarzyszyliśmy.
Trzeciego dnia po opuszczeniu Hongkongu wydarzyło się coś, co mógłbym nazwać
naprawdę duchową „przygodą”.
Jedliśmy śniadanie na pokładzie. Z początku była z nami Mary, lecz potem udała się do
ojca. Wtem spiesznie przybiegła z powrotem i przestraszona, zakomunikowała Tsi:
— Jestem wstrząśnięta, bo popełniłam błąd. Czytałam „Po tamtej stronie” i, gdy
usłyszałam gong wzywający na śniadanie, położyłam książkę na krześle obok ojca.
Myślałam, że śpi. Lecz gdy teraz do niego weszłam, nie spał i trzymał książkę w ręku.
Czytał. Wyobraża pan sobie, czytał książkę pisarza, z którym nigdy się nie zgadzał. Nie
chciał mi jej zwrócić, a ja nie chcąc mu się sprzeciwiać czym prędzej przybiegłam tutaj.
Bardzo się o niego boję. Jest śmiertelnie słaby, nie potrafi zapanować nad własnymi
myślami, czyta tę trudną powieść, którą można pojąć wtedy, gdy…
Tsi uśmiechnął się do niej uspokajająco i przerwał:
— Proszę się nie martwić, miss Mary! Ojciec pani w czasie gorączki dużo przeszedł,
uwolnił się od swego błędnego myślenia. Jego duch nie wytrzymał tego decydującego
momentu; dręczy go to, ale nie mówi o tym. Jeśli w tej książce odnajdzie to, co umknęło
jego pamięci, wróci mu wewnętrzny spokój. Może więc pani oczekiwać tylko poprawy.
Brzmiało to tak przekonywująco, że Mary od razu się uspokoiła. A potem, gdy
wstaliśmy od stołu i z gubernatorem spacerowaliśmy po pokładzie, ten powiedział:
— Jeszcze do niedawna byłoby mi ciężko przyznać, że ja, wyłączając mój zawód, w
tego typu rozważaniach psychologiczno — filozoficznych, jestem zerem. Lecz teraz wyznaję
to panu z całą uczciwością, że po tym wydarzeniu w kajucie nie istnieją już dla mnie gorsi
ludzie i narody. A z pańskiej książki, nauczyłem się, że fałszywą miarą mierzyłem dotychczas
wartość istot myślących. Tsi przerasta mnie pod każdym względem, może poza urodzeniem,
a to o niczym me świadczy. Jaka prostota i spokój przemawiają z całej jego postawy, z
każdego jego słowa! Ja siwy starzec, mogę się jeszcze od niego uczyć. A jego rodaczka, ta
„Nin”, ten portret w kajucie! Widział pan, jak zdawała się ożywać w tym świetle i rozumieć
każde słowo chorego? Zacząłem rozumieć na czym polega prawdziwa sztuka i teraz myślę
całkiem inaczej także o tej marmurowej głowie. Ta „Nin stała mi się tak droga w ciągu tych
paru dni, że odczułbym jako dużą stratę, gdyby okazało się, że to tylko dzieło sztuki, nie
mające odpowiednika w rzeczywistości. Tak. To chciałem powiedzieć, na razie tylko panu.
Proszę mnie nie zdradzić! Sam to powiem, gdy nadejdzie odpowiedni moment.
Sejjid Omar czuł się na jachcie jak w domu. Był lubiany przez wszystkich i z
wzajemnością. Nie musiał się zbytnio zajmować moją osobą, więc doskonale dzielił czas
między Tsi, Mary Waller i mnie. Tsi cały czas udzielał mu lekcji chińskiego. Całymi
godzinami siedział sam i głośno powtarzał setki wyuczonych na pamięć słówek, nie przegapił
jednak ani jednej okazji, by mi powtórzyć, że istnieją tylko dwa doskonałe języki: arabski i
niemiecki i że chiński właściwie nie posiada słówek, lecz powykręcane zwroty. Jeśli chodzi
o miss Mary, okazywał jej niczym nie ograniczoną gotowość do niesienia pomocy tak, że
można było mówić prawie o uwielbieniu. Był to wynik wpływu szlachetnej kobiecości na
Araba wyrosłego w przekonaniu, że kobieta jest tylko służącą mężczyzny.
Zbliżaliśmy się do Szanghaju. Nikt nie chciał zawracać głowy Raffley’owi i dlatego ja
musiałem się udać do niego po wyjaśnienie, jak długo zatrzymamy się w tym porcie. Tsi ze
względu na chorego zainteresowany był tym najbardziej. Zdradził mi nawet, że zna pewne
miejsce, konieczne dla rekonwalescencji fizycznej i duchowej Wallera i dlatego to on
właśnie chciał określić cel naszej podróży.
Po pewnym wahaniu powiedział do mnie:
— Widzę, że muszę uchylić przed panem rąbka tajemnicy, tym bardziej, że od samego
początku podejrzewał pan chyba iż mój ojciec jest kimś więcej niż to przedstawia. Ale
niech pan nie myśli, że mówiąc prawdę chcę się chwalić! To, co panu powiem i tak
dowiedziałby się pan wkrótce.
Byliśmy sami. Nikt nas nie słyszał. Przyznaję, że bardzo byłem ciekaw rozwiązania tej
zagadki.
— Cesarz Hoang–ti, — zaczął — który żył prawie trzy tysiące lat przed waszą erą i
położył podwaliny pod naszą państwowość, dał swoim dzieciom imiona przekazywane
potem ich potomkom i których jeszcze dzisiaj nie wolno nosić nikomu innemu. Imię syna,
od którego ja pochodzę, brzmiało Ki. Widzi pan więc, że jeśli chodzi o to, co wy
nazywacie błękitną krwią, nie muszę mieć żadnych kompleksów. Moje drzewo
genealogiczne nie ma żadnej luki i na żadnym z tych imion nie leży skaza, nawet
przykładając europejskie pojęcia honoru. Mój ojciec nazywa się Ki Tai Schin. To
zaszczytne imię Tai Schin dostał od samego cesarza. Jest mandarynem pierwszej klasy i
rycerzem „Żółtej Flagi”. W całym cesarstwie jest tylko pięciu takich rycerzy i z tą najwyższą
rangą związane jest prawo wyrokowania o życiu i śmierci. Ja tak samo otrzymałem od
cesarza imię Ki Ti Weng, lecz poroszę, by nazywać mnie jak dotychczas Tsi. Jesteśmy
bogaci. Nie znam majątku Raffley’a, lecz porównanie z nim wypadłoby z pewnością na
naszą korzyść. Tyle względem wstępu!
Trzeba zauważyć, że imiona Tai Schin znaczą tyle co „Wielka obowiązkowość” albo
„Wielkie człowieczeństwo”. Nadane przez samego cesarza stanowią z pewnością wiele
mówiący zaszczyt. A Ti Weng znaczy „Młodszy starzec”. Zgodnie z chińskim znaczeniem
słowa starzec, wskazującym na wiedzę i doświadczenie, imię to stanowi wielkie
wyróżnienie. Tsi mówił dalej:
— Kiedy byłem we Francji, mój ojciec poznał w Pekinie pewnego Anglika nazwiskiem
Blackstone, którego nigdy nie widziałem, chociaż stali się sobie bardzo bliscy i mimo różnicy
wieku traktowali się jak bracia. Ten Blackstone musiał być niezwykle zdolnym człowiekiem,
bogatym, przyjacielskim, zdolnym do czynu i do ofiar dla wyższych celów, inspirowany
najszlachetniejszymi uczuciami. Wyobrażam go sobie jak naszego Raffley’a. Ojciec zawsze
był i jest pełen podziwu dla tego Europejczyka. Każdy z nich kocha swoją ojczyznę całym
sercem i podczas gdy ojciec żywi przekonanie, że Chiny wprawdzie mają pełne prawo do
tego, by zamknąć się dla Zachodu, to mądrze czynią, wykazując wartość swojego kraju
poprzez przyjacielskie stosunki z innymi państwami, to Blackstone jest zdania, że na
Wschodzie leżą skarby o nie dającej się oszacować wartości dla Zachodu. Należy je
zdobywać nie przy pomocy miecza, lecz pokojową i rzeczową wymianą. W tych dwojgu
ludziach więc wychodzą sobie naprzeciw Wschód i Zachód w ten sposób, w jaki
przykazuje to prawdziwe zrozumienie, prawdziwe człowieczeństwo i prawdziwe
chrześcijaństwo. Zdecydowali, że przemienia tę zgodność poglądów w czyn i na wybrzeżu
chińskim nabyli kawałek ziemi, wystarczająco duży i pod każdym względem przystosowany
do służenia temu celowi. Nie znam wszystkiego, czego tam razem dokonali, chociaż ojciec
wiele mi o tym opowiadał, ale przecież sam nie był tam już prawie dwa lata i nie wie o
najnowszych wydarzeniach.
— A czy teraz tam przebywa? — spytałem.
— Tak.
— I Blackstone także?
— On nie. Pisał do ojca, że musi jechać do Anglii, ale wkrótce wraca. Dlatego też
zrezygnuję z opowiadania panu wszystkiego, bo jeżeli moje życzenie się spełni, sam pan
wszystko obejrzy. Ojciec traktuje Blackstone’a jak młodszego brata i opowiadał mi o nim
wiele miłych i szlachetnych rzeczy. Cieszę się niezmiernie, że będę mógł go poznać. Tam
właśnie chciałbym zawieźć Wallera. Sądzi pan, że Raffley zgodzi się na to?
— Spróbuję go przekonać — odrzekłem. — Czy wolno mi będzie wspomnieć kim i
czym pan jest?
— Tak, bo i tak mojego prawdziwego nazwiska nie będzie się dało już dłużej ukryć.
Było po kolacji. Raffley przyszedł do mnie do kabiny z jakimś pytaniem. Skorzystałem
więc z okazji i przedstawiłem mu to co usłyszałem od Tsi. Skutek był zupełnie inny niż sobie
wyobrażałem. Raffley najpierw zdumiał się, potem uśmiechnął z zadowoleniem, ale
natychmiast znowu spoważniał. Gdy skończyłem, skinął głową i powiedział:
— Kto by to pomyślał? A zatem ten Tsi jest owym Ki Ti Wengiem, w którym
pokładaliśmy tyle nadziei!
— Co? Już pan słyszał o Ki Ti Wengu? — spytałem zaskoczony.
— Słyszałem? Hm! Charley, niech pan uważa, co panu teraz powiem! Ten
Blackstone… to… mianowicie… ja sam! Wziąłem to nazwisko od mojego zaniku,
Blackstone Castle.
— Opowiem panu, jak do tego doszło — ciągnął. — Ale musimy się znaleźć pod gołym
niebem i mieć nad sobą gwiazdy, gdy będę panu mówił o tym, gdzie, kiedy i jak wzeszła
gwiazda mojego życia.
Usiedliśmy na otwartym pokładzie i zaczął opowieść. Była to historia miłosna, ale jaka
historia! Uduchowiona, pełna świętej powagi, zjednoczenie dwóch przeznaczonych sobie
istot! Teraz, gdy milczenie raz zostało przerwane, mówił tak chętnie i tak wyczerpująco. Nie
był mitomanem. W żadnym słowie nie słyszało się przesady. Jaką wspaniałą kobietą musiała
być ta Nin, której wpływ okazał się tak głęboki i uszlachetniający! Jej ojciec był
gubernatorem cesarstwa chińskiego w Lhasa, stolicy Tybetu, gdzie zasiada na tronie dalaj
lama i gdzie się urodziła. Jej ojciec także należał do arystokratycznej rodziny Ki. Umarł w
Tybecie. Wróciła z matką do Pekinu i zamieszkały u jej bardzo bogatego brata, który nie
miał ani żony, ani dzieci i całe życie poświęcił na studiowanie buddyzmu i konfucjanizmu.
Polubił to małe, szczególne dziecko i tak wiele się nim zajmował, że stopniowo upodabniało
się coraz bardziej do niego i brało udział w jego duchowych zajęciach. Dziewczynka
nauczyła się czytać i pisać, co u Chinek stanowi niebywałą rzadkość, została wprowadzona
w świat myśli swego wuja. Traktował on ją jak spadkobierczynię nie tylko swego majątku,
lecz także świata myśli. Tak więc rosła, piękniała na ciele i duszy, przepełniona jednym tylko
pragnieniem — możności życia dla matki i wuja. Ten w swej skromności nawet nie
podejrzewał jak wielkim stał się uczonym. Odwiedzali go cudzoziemcy, aby go poznać.
Władał angielskim i wolne od pracy godziny poświęcał chętnie na uczenie tego języka
siostrzenicy. Tak więc czytała europejskie książki i wuj udzielił jej pozwolenia na
przebywanie z kobietami z zachodnich ambasad. Co u mężczyzny doprowadziłoby z
pewnością do duchowego rozdwojenia między swymi a nabytymi poglądami, u Nin,
przeciwnie, zjednoczyło się w piękną harmonię. I jak z pewnością praw dziwy jest pogląd,
że dusza ma wpływ na rozwój ciała, tak im więcej czasu mijało, tym trudniej było poznać po
twarzy Nin jej wschodnie pochodzenie. Właśnie to duchowe przenikanie, było tym, co
natychmiast zauroczyło Raffley’a, gdy ujrzał ją i usłyszał po raz pierwszy przy okazji
odwiedzin jakiejś angielskiej rodziny. Tylko tak rzadka istota jak ona, mogła skłonić tak
niezwykłego człowieka jak on do decyzji, by ją zdobyć za wszelka cenę.
— Czułem to już, gdy tylko ją poznałem — ciągnął swą opowieść — lecz stopniowo
nabierałem coraz większego przekonania, że w niej zjednoczyły się dwa obrazy życia. Czy
na ziemi znajdzie się kiedyś tak powszechny ideał piękności? Nie wiem. Ale moja Nin jest
nim i gdybym był artystą, to rzeźbiłbym ją i malował. Nie mówię tego tylko ze względu na
jej urodę. Wynikiem wszystkich duchowych przymiotów nie może być nic innego jak tylko
dobro, a Nin jest właśnie tego przykładem. Starałem się o nią, jak kiedyś Jakub o swoją
Rachel, wprawdzie nie tak długo, lecz z taką samą ofiarnością. Pokochała mnie, lecz jej wuj
był przeciwny temu związkowi. Obawiał się, że jakiś zachodni arystokrata wcześniej czy
później znudzi się śliczną Chinką i opuści ją. Wtedy poznałem Ki Tai Schin i zaczęliśmy
codziennie się spotykać, ale nie wspominałem mu ani słowem o Nin. Wcześniej, jak prawie
każdy Europejczyk, nie doceniałem wschodnich narodów. Lecz miłość całkowicie zmieniła
moje nastawienie. Nin żyła we mnie. To zyskało mi przyjaźń tego dalekowzrocznego
mandaryna. Nie dowiedział się właściwego powodu mojego postępowania, lecz byliśmy
zgodni co do jednego — stworzenia tego, o czym już mówił panu jego syn.
Raffley oddał się dziełu z wielkim zapałem, lecz dopiero gdy mógł przedłożyć
przekonywujące argumenty, wuj Nin zawiadomił go, że osobiście pragnąłby go bliżej
poznać. Jakoś w tym czasie Fu, jak go jeszcze będę nazywał, przedsięwziął wielką
naukową podróż zagraniczną, na końcu której zamierzał spotkać się z synem i sprowadzić
go do ojczyzny. Raffley, nazywający się teraz Blackstone z powodu swej wysoko
arystokratycznej rodziny, ujrzał, że jest bliski swojemu najgłębszemu pragnieniu: Nin będzie
jego. Matka i wuj opuścili wraz z nią Pekin, aby uczestniczyć w pracy Raffley’a. W
pierwszym okresie szczęśliwości został zbudowany ów jacht, który nie mógł się inaczej
nazywać jak oczywiście Nin. Lecz takiemu charakterowi jak Raffley’a nie mogło
wystarczyć potajemne szczęście. Był niezmiernie dumny ze skarbu jaki zdobył i chciał, aby
został uznany także przez jego rodzinę. Chciał przestawić swojej żonie dowód, że jego
krewni będą naprawdę ją szanować. Dlatego wybrał się do Anglii, jednak skutek był żaden.
John Raffley i jakaś Chinka, to niemożliwe! Wywołał skandal.
Lecz nagle pojawiła się niespodziewana, a wiele mówiąca okoliczność: gubernator
zakładał się równie chętnie jak sam Raffley i w trakcie jednej z kłótni zaproponował zakład,
zaaprobowany przez wszystkich zainteresowanych. Zamierzał udać się wraz z bratankiem
do Chin, aby obejrzeć sobie ową Nin.
Jeśli mu się spodoba, to może zostać uznana i traktowana jak równa urodzeniem. Jeśli
mu się nie spodoba, to Raffley musi zrezygnować ze wszystkiego, co posiada. Warunki te
zostały przyjęte przez wszystkich. Raffley udał się więc z gubernatorem w drogę powrotną,
przekonany, że wygra. Stary dżentelmen jednak zastrzegł sobie, że podczas podróży nie
padnie ani jedno słowo na temat Nin, a Raffley nie oponował. A więc to był ten „wielki
zakład”, o którym gubernator wspominał mi parę razy w wielkim zaufaniu i dlatego ta
piękna Nin była dla niego „upiorem”, na którego wzbraniał się spojrzeć. Im bliżej bowiem
było Chin, tym bardziej rosła w nim obawa, że poniesie klęskę.
Opowiedziawszy mi to wszystko, Raffley wraz ze mną poszedł do Tsi i wyjaśnił,
dlaczego cel ich podróży jest ten sam. Zdumienie Chińczyka było prawie tak sarnę duże jak
jego radość. Jakże przewidująco przecież wyznał, że wyobraża sobie Blackstone’a jak
Raffley’a. Tak więc za jednym zamachem wszystko się wyjaśniło, a udziałem Tsi miała się
stać jeszcze jedna satysfakcja, ponieważ przypadkiem podszedł do nas gubernator, do
którego zwrócił się Raffley.
— Drogi wuju, niech się pan mocno trzyma! Zaraz wydarzy się coś, co może wpłynąć
na pańską zmianę.
— Nigdy — zarzekał się wuj.
— A może jednak, zobaczymy! — John wziął Chińczyka pod rękę, zaciągnął go aż pod
nos gubernatora i spytał: — Kim jest ten dżentelmen? Czy zna pan jego nazwisko?
— Ach tak! Oczywiście kawał! Wełl, damy się nabrać! Ten dżentelmen jest moim
przyjacielem i nazywa się doktor Tsi.
— Nie, wcale się tak nie nazywa, lecz Ki Ti Weng.
— Ki… Ti… Ti… — dukał wuj, a jego twarz przy każdym „Ti” wyrażała coraz
większe zdumienie. — Ti… Ti… Wang, Wing albo Weng! Tak nazywa się chyba syn
pańskiego przyjaciela, mandaryna Ki… Tai… Tai… Tai i tak dalej?
— Tak jest. I tym synem jest właśnie doktor Tsi. Do tej pory nie miałem o tym pojęcia.
— Czy to możliwe? Mam w to wierzyć?
— Oczywiście!
— Syn mandaryna o szlachectwie liczącym cztery tysiące sześćset lat?
Był bardzo zaskoczony, chociaż dokładał wysiłków, aby ukryć to pod tym żartobliwym
zwrotem.
— Nierozpoznany! Pod innym nazwiskiem! — mówił — Wszystko wygląda inaczej niż
się myśli. Mój zakład, mój wielki, wielki zakład! Ale się zemszczę! Ten doktor Tsi, a
właściwie Ki Ti… Ti… Ti i tak dalej, musi mi za karę, za wszystkie swoje tajemnice,
wyznać nazwiska i dane wszystkich swoich przodków, jacy istnieli w ciągu tych czterech
tysięcy sześciuset lat. Proszę, marsz do mojej kajuty’! Dzisiaj po raz pierwszy ujrzy ona Tsi
w charakterze gościa.
Wziął doktora pod ramię i wyszli.
— Stary, prawdziwy dżentelmen! — powiedział Raffley ze wzruszeniem. — Gdyby tak
każdy umiał przezwyciężyć wewnętrzne opory w tak rozsądny sposób jak on! Jestem
przekonany, że w ciągu najbliższych dni będzie się tak przechadzał ramię w ramię z moją
wspaniałą Nin.
W Szanghaju pozostaliśmy jeden dzień, ponieważ wszyscy zdrowi odczuwali potrzebę
ruchu innego niż na kołyszącym pokładzie. Udało mi się wyszukać dwa dobre konie, aby z
Sejjidem Omarem odbyć przejażdżkę nad cienistym „bundem” i po okolicach leżących z
drugiej strony chińskiej dzielnicy, potem wraz z Raffley’em buszowaliśmy po sklepach,
gdzie poszukiwał jakiegoś prezentu dla Nin. Sprawiał jednak wrażenie, że nic mu się nie
podoba chociaż zwierzył mi się głosem pełnym szczęścia, że ona kocha prostotę i że
właściwie wcale nie musi się stroić w klejnoty, bo sama jest najcenniejszą perlą, jaką sobie
można wyobrazić.
Wieczorem wraz z Mary Waller wybraliśmy się na zwiedzanie sławnego, cudownie
oświetlonego grodu Chanąa Su Ho. Tsi zalecał nawet tę rozrywkę, zwłaszcza, że stan
zdrowia ojca Mary pozwalał teraz na jej kilkugodzinną nieobecność przy nim.
Usiedliśmy w ogrodzie, gdzie oprócz nas nikogo nie było, i uważnie obserwowaliśmy
kolorowe, bujne życie, które falowało przed nami we wspaniałym, sztucznym oświetleniu.
Wtem Tsi podskoczył i pośpieszył za małym, drobnym Chińczykiem, który właśnie nas
minął. Zatrzymał go i coś powiedział bez uprzednich zwyczajowych, ceremonialnych
powitań. Musiał być jego znajomym, gdyż po chwili powrócili obaj i ku mojemu
zaskoczeniu, ujrzałem, że to Fang, mój znajomy z Point de Galie. Tsi przedstawił go,
wyliczając wszystkie jego tytuły i godności oraz dodał, że jest on mandarynem czerwonego
kwiatu i jego byłym nauczycielem, a także jednym z najbardziej znanych lekarzy w Chinach.
Wyciągnąłem do niego w geście powitania obie ręce, nie ukrywając przy tym, że jego
widok sprawił mi ogromną przyjemność. Usiadł przy naszym stole i wkrótce okazało się, że
i on ma zamiar udania się do ojca Tsi i tu w Szanghaju szukał jakiegoś środka transportu.
Raffley pośpieszył z zaproszeniem do wspólnej podróży.
W trakcie dalszej rozmowy wspomnieliśmy o naszym chorym. Fang od czasu do czasu
przerywał wywód Tsi uwagami wskazującymi, że zna się na rzeczy może nawet lepiej niż
jego dawny uczeń. Gdy Tsi skończył, wygłosił referat na temat „Historia urojeń”, który
wywołałby podziw nawet europejskich znawców i pochwalił dotychczasowy sposób
leczenie Wallera.
Następnego ranka podnieśliśmy kotwicę i przy wspaniałej pogodzie ruszyliśmy pełną
parą w dalszą drogę. Coraz bardziej oddalaliśmy się od kursu statków europejskich i tylko
od czasu do czasu mogliśmy dostrzec jakiś chiński. Także na pokładzie panowało mniejsze
niż zazwyczaj ożywienie. Mary przesiadywała u ojca. Tsi, gdy jej nie towarzyszył, siedział
razem z Fangiem. Mieli sobie wiele do powiedzenia. Raffley zajmował się porządkowaniem
prezentów, które zamierzał rozdać po naszym przybyciu, a gubernator był tak rozdrażniony,
że trudno było z nim wytrzymać. Parę razy próbowałem nawiązać z nim rozmowę, ale nic z
tego nie wyszło. Nietrudno było to zrozumieć, ponieważ rozstrzygnięcie było już tak blisko.
Po jednej z takich prób spojrzał na mnie jakoś tak bezradnie i powiedział:
— Wie pan, co się jutro wydarzy’? Och, ta Nin! Niech sobie idzie gdzie pieprz rośnie, a
zarazem cieszę się na spotkanie z nią jak dziecko! Czy to nie szaleństwo? Wygram czy
przegram?… Przecież nie muszę powiedzieć nic innego jak to, że mi się nie podoba i
zwycięstwo mam w kieszeni. Ale po pierwsze byłoby to kłamstwo, ponieważ już sam jej
portret mi się podoba. A po drugie leży mi na sercu szczęście Johna. Czy mamy pozbawić
go wszystkiego tylko dlatego, że był tak okrutny i chce być szczęśliwy? A po trzecie, hm,
cały ten zakład wydaje mi się bezsensowny i sam nie wiem dlaczego. Jak rozsądny człowiek
może się zakładać!
W jego ustach zabrzmiało to tak niezwykle, że nie byłem w stanie powstrzymać
uśmiechu. Zauważył to i z gniewem podjął:
— Niech pan się śmieje, sir, tylko śmieje! Kto zadał ten cios Johnowi i mnie? Pan!
Wszyscy przegrali, tylko nie pan. A i Waller będzie musiał zapłacić swoją przegraną. A
dzisiaj miotają mną wątpliwości i nie mogę sobie nawet ulżyć zakładając się. A nawet
gdybym mógł, to i tak bym tego nie zrobił, bo już nigdy w życiu się nie założę. To pańska
wina, ty straszny, kochany człowieku!
Odwrócił się na pięcie i odszedł zostawiając mnie samego. Walka człowieka z sobą
samym jest najcięższą z walk. Tylko niewielu udaje się dotrwać do zwycięskiego końca.
Wieczorem tego samego dnia wydarzyło się coś nieoczekiwanego. Chory, nie otwierając
nawet oczu i nie poruszając się, trzykrotnie zawołał rozkazującym tonem, aby wynieść go z
kajuty na pokład, bo chce obejrzeć rozgwieżdżone niebo. Mary zameldowała to Tsi, a ten
zgodził się na to dopiero po konsultacji z Fangiem. Obaj doszli do wniosku, że można
spełnić jego życzenie, zwłaszcza, że wieczór był spokojny i piękny. Wallera można było
wynieść tylko z całym legowiskiem. Wyniesiono go aż przed kajutę Nin, ponieważ to
miejsce okazało się najlepsze. Wraz z Fangiem weszliśmy na dach tej kajuty, skąd mieliśmy
dobry widok na chorego. Tsi i Mary usiedli przy nim. Waller leżał z początku z zamkniętymi
oczami. Dopiero po dłuższym czasie otworzył je i spojrzał w niebo. Nic nie powiedział.
Jego uwaga skierowana była nie na zewnątrz, lecz do wewnątrz. W kompletnej ciszy minęło
sporo czasu. Wtem od wschodu, z morza wynurzył się księżyc. Chory najpierw zaniepokoił
się, a po chwili mówił coś o miłości.
Nie widziałem jego twarzy, ale cudownie się go słuchało! Nie była to mowa, ani wykład.
Zdawało się, że przemawiał wprost do ludzkich serc.
Gdzie jest ta miłość, co w młodzieńcu kwitła
obiecując mu błogość wieczną wtedy tylko,
gdy on pokornie krzyż swój dźwignie
i wasze dobra ziemskie od siebie odepchnie?
Gdzie jest ta miłość, której ten wybrańcem,
kto każdy dar jej tak pojmuje, że wszystko,
wszystko, co prawa daruje,
dla lewej ręki ukrytym pozostanie?
Gdzie jest ta miłość, co się dobrowolnie
jako baranek złożyła w ofierze,
by przez śmierć okrutną i powolną
zbawieniem stać się dla ciebie i dla mnie?
Ostatnie zdania mówił coraz ciszej, aż w końcu zamilkł. Po czym usłyszeliśmy, że chce
wrócić do kajuty. Świeże powietrze zmęczyło go i zaraz smacznie zasnął. Tsi był zdania, że
chory jeszcze przemówi.
— Dziwi pana pewność z jaką wygłosiłem to przekonanie? Gdyby pan miał pojęcie o
konsekwentnej, niezłomnej logice, z jaką rozwijają się te tajemnicze procesy, nie dziwiłby
się pan temu. Zdarzenia w tej dziedzinie odbywają się zgodnie z takimi samymi
nieubłaganymi prawami, jak zejścia ze świata fizycznego. Niech miss Mary zostanie tutaj i
czuwa, a my zasiądziemy na zewnątrz, jak ostatnim razem.
Obserwowaliśmy Wallera w świetle księżyca. Gdy jego promienie padły na twarz
chorego, ten zaczął się poruszać. Wymówił jedno jedyne słowo — imię swojej żony, potem
znowu leżał cicho. Wydawało się, że czegoś nasłuchuje. Po chwili zaniepokoił się znowu i
szepcząc niespokojnie kręcił głową w tę i tamtą stronę, aż w końcu zwrócony twarzą do
księżyca powiedział wyraźnie:
Była tu u mnie i zdolność mi dała
bym spojrzał w jej przeczysty świat
i prawda w oczy mi zajrzała
więc być tam chcę, gdzie jest mój Pan.
Wiem jak zwalczyć omam zły,
złudzeniu nie ulegnę już.
Przyszłaś tu do mnie, anioł wstąpił w ciebie,
i miłość przyniósł, miłości żądając.
Wyciągnął wychudłe ręce w kierunku księżycowego blasku, a potem złożył je tak, jakby
ujął w nie czyjąś niewidzialną dłoń. Po pewnym czasie odwrócił się na drugi bok i Tsi
wyraził przekonania, że już nic więcej nie powie.
Mary, która do tej pory siedziała przy łóżku ojca, wyszła teraz do nas na pokład.
Rozmawialiśmy o słowach Wallera i nie mogłem się powstrzymać od zadania pytania:
— Sądzi pan, że mister Waller wie, co mówi?
— Oczywiście, jest świadom każdego słowa — brzmiała stanowcza odpowiedź Tsi. —
Czy pan nie zauważył, że w czasie mówienia zastanawia się? Słyszy to, co my. Mógłby
przyjmować to w milczeniu, a wyraża głośno i wyraźnie, ponieważ to uwalnia go od
napięcia. Wbija to sobie w pamięć, przeżywa i kontynuuje wewnątrz. Nie potrafi uwolnić
się od oddziaływania tamtej strony. Jest ona dla niego bardzo miarodajna i w końcu dojdzie
do tego, że jego poglądy będą się diametralnie różniły od tych, które miał poprzednio.
Stanie się tym, co tam, w owym królestwie czystych duchów, a nie tutaj na tym padole
omyłek, uważa się za chrześcijanina.
— Sądzi pan, — spytała Mary — że kiedyś będzie umiał powiedzieć innym ludziom to,
co sam odbiera teraz z zaświatów?
— Wieczność i doczesność nie wykluczają się wzajemnie — wyjaśnił Tsi. — Wieczność
jest przed nami, za nami, obok nas i wokoło nas. Jesteśmy w niej. Nasza ziemia jest jednym
z tych drobnych, wirujących w nieprzerwanym korowodzie ziarenek, nigdy nie
wyczerpanej, nigdy nie opróżnianej się klepsydry wieczności. Jedną z największych i
najbardziej niewybaczalnych omyłek stanowi przekonanie, że wieczność rozpoczyna się dla
nas dopiero po śmierci. Żyjemy w niej, należymy do niej. Jeśli wiara pani umieszcza te
dusze w wieczności, w której rzeczywistości już nie znajdują, to nie mówi nic ponad to, że
pozostały tutaj przy pani. Dla nas Chińczyków jest to zrozumiałe, że wciąż przebywamy z
naszymi pozornie utraconymi. Istnieją. Są tu przy nas — przysięgam. Proszę sobie
wyobrazić ich cierpienia, ich smutek z tego powodu, że ich odpychacie i nie chcecie nic o
nich wiedzieć. Zadajecie tym drogim istotom wielki ból. Czy dla was, nie istnieje metoda
uwalniania się od tej duchowej krótkowzroczności?
Ten tak zwykle spokojny i opanowany młody uczony był teraz bardzo wzburzony. Wstał
i odszedł. Także i ja wkrótce pożegnałem się z Mary i udałem się na spoczynek, będąc
wszakże przekonanym, że uzyskanie niezbędnego do zaśnięcia spokoju nie będzie dzisiaj
łatwe. Wtem do schodków prowadzących na mostek kapitański zbliżył się Raffley i
podszedł do mnie.
— Proszę pozwolić na dwa słowa, drogi Charley! — powiedział i chwytając mnie pod
rękę i chodząc ze mną tam i z powrotem ciągnął: — Ki–tczing oddalony jest od nas tylko o
parę godzin i…
— Ki–tczing? — przerwałem mu. — Tak, jak pan akcentuje te słowa oznaczają, one
„mieć nadzieję” i „zakończyć”. O ile wiem jest to także nazwa pańskiej posiadłości.
Oznacza to więc miejsce, gdzie nadzieja zrodziła to, co przyszłość ma zakończyć?
— Tak, właśnie tak. Poza tym nie przybijemy do lądu stałego, lecz najpierw do
oblegającej port wyspy Ocama.
— Ocama? Prawdopodobnie drugie Macao, tylko sylaby zostały poprzestawiane. Czy
wolno mi wyrazić przypuszczenie, że ma to znaczenie symboliczne?
— Symboliczne a zarazem także objaśniające. Ale panu nie potrzebuję nic więcej mówić
o znaczeniu tej nazwy. Rozumie je pan i tak. Na Ocamie leży chiński dom letni pańskiego
znajomego Fu, gdzie oczekuje nas moja Nin. Depeszowałem do niej z Hongkongu, podczas
gdy Tsi, bez mojej wiedzy, nadał stamtąd także depeszę do swojego ojca. Są tam razem z
Nin i oboje wiedzą, że jutro przyjeżdżamy. Właśnie to chciałem panu powiedzieć.
Dobranoc!
— Dobranoc!
Tak jak przewidziałem zasnąłem dzisiejszej nocy bardzo późno i następnego ranka
zaspałem i gdy zszedłem na śniadanie, reszta już dawno siedziała przy stole. Moją uwagę
zwrócił gubernator. Już od pewnego czasu sprawiał wrażenie mocno niespokojnego, lecz
teraz był wyraźnie przygnębiony. Nic prawie nie jadł i odzywał się tylko wtedy, gdy
zwrócono się do niego bezpośrednio. Po śniadaniu podszedł do mnie i gdy zostaliśmy sami,
powiedział:
— Niech pan posłucha, sir. Czuję się jak uczniak, który idzie na egzamin, lecz niestety
jest zupełnie nieprzygotowany i wie, że będzie drugi raz powtarzał klasę. Nie spałem całą
noc; nie mogę ani pić, ani jeść. Czuję się, jakbym popełnił jakiś ciężki grzech i tylko Nin
może mi przebaczyć. Czyżbym wyrządził jej jakąś krzywdę? Albo raczej całym Chinom?
Mówię panu: czuję, że mam nieczyste sumienie. Bardzo nieprzyjemne! Wiem, ta Nin sprawi
mi więcej kłopotów niż wszyscy inni, a przy tym wcale jej nie znam. A może właśnie tej
okoliczności należy przypisać moją wewnętrzną niepewność? Nie mam pojęcia, jak mam ją
przyjąć, jak powitać, co mam zrobić i powiedzieć. Czyżbym czuł osobliwą nieśmiałość
wobec całej ich rasy? Czy ma pan wyobrażenie, jak ja się czuję?
— Nieomal — pocieszyłem go.
— No, jak?
— Jak dobrze wychowany, biały dżentelmen, który innego dobrze wychowanego,
żółtego dżentelmena nie potraktował jak dżentelmena tylko z powodu jego koloru skóry i
teraz jest w kłopocie. Albo, czuje się pan jak dusza narodu, która inną, równą przed
Bogiem duszę ciężko zraniła w jej prawach i teraz obawia się, że stanie przed sądem bożym
z powodu swojej niecierpliwości.
Przez parę minut wytrzeszczał na mnie oczy aż w końcu powiedział:
— Trafił pan w samo sedno! Tak właśnie to wygląda. Przyznaję uczciwie: chciałbym
uznać za niebyłą całą tę radę rodzinną wraz z jej wspaniałym zakończeniem w postaci
nieostrożnego zakładu! John jest mężczyzną, musiał więc wiedzieć co robi. Ja jednak
wydałem sąd nie na podstawie dojrzałych obserwacji, lecz lekką rączką uzależniłem cały
jego stan posiadania od lekkomyślnego zakładu. W podobny sposób czyjaś uzbrojona dłoń
stawia na jedną kartę dobrobyt całego narodu i ludzką krwią płaci za to, co pokój
przyniósłby jej za darmo i w podwójnej ilości. Jeśli narody sądzą, że muszą wchodzić w
zakłady z sobą lub przeciw sobie, to powinny to robić w inny sposób i za inną cenę. Gdzie
są dzisiaj wszystkie te wygrane, z których powodu przez tysiąclecia płacono krwią? Kto
znowu za tysiąc lat będzie posiadał te kraje, o które teraźniejszość zakłada się przy pomocy
krwawej broni? Czy takie wygrane są warte takich wkładów? Czy nie ma trwałych
wygranych, którą można zdobyć stawiając tak, aby nie powodować lęku, trosk czy bólu?
Mówię panu, sir, że przez te Chiny poleje się wiele krwi, a gdy zostanie już przelana, okaże
się, że to na nic, bo „kto mieczem wojuje, od miecza ginie”. Zakład z Johnem nie był
krwawy, ale moja pycha doprowadziła do niego i dlatego myślę, że go przegram. Lecz on
postawił cały swój majątek w imię miłości i nawet gdyby przegrał, stałby się i tak
wygrywającym, bo w każdym wypadku pozostanie mu ta miłość, której nigdy nie może
stracić. Założyłem się będąc w pełni przekonanym, że wygram. Teraz jest inaczej. A skąd
się wzięła ta przemiana? Stamtąd, z tej kajuty, w której wisi ten portret. Ta kobieta, którą
wcześniej określałem mianem „upiora”, stała mi się bardzo bliska, chociaż na razie znam ją
tylko z malowidła. Obawiam się, że gdy tylko stanie przede mną, będę zazdrościł Johnowi,
a to pozbawi mnie owej godnej postawy, którą jestem winien mojemu narodowi, mojemu
stanowi i mojej osobistej godności. Dlatego proszę pana: gdy zostaniemy jej przedstawieni,
niech się pan trochę mną zajmie, aby nie zauważyła mojego zmieszania! Tak bardzo
chciałbym, aby miała do mnie szacunek!
Obiecałem mu to, chociaż byłem przekonany, że nie będzie potrzebował mej pomocy.
Wkrótce po tym dowiedzieliśmy się, że za chwilę ujrzymy wyspę i przygotowaliśmy się
do zejścia na ląd. Sejjid Omar przyniósł z kajuty moje i swoje rzeczy a także bagaż Fanga.
Potem poszedł do miss Mary, aby jej i jej ojcu zaofiarować swoją pomoc. Raffley stał na
mostku kapitańskim i osobiście kierował zawinięciem do portu. Bill stał przy sterze, a Tom
przygotowywał się do salwy na wiwat.
Nagle od strony lądu padł strzał z moździerzy; zaraz potem drugi i trzeci. Tom
odpowiedział trzykrotnie.
Na naszym pięknym jachcie nie było nikogo, kto by nie wpatrywał się w nabrzeże. Całe
tonęło zieleni. Wnętrze wyspy skryte było za zaroślami, z których wystawały wierzchołki
wysokich drzew. Zauważyliśmy niewielki, odkryty plac, na którym obok moździerza stało
kilku Chińczyków. Krzyczeli i machali do nas żywiołowo. Po chwili powiew wiatru rozwiał
gałęzie zarośli i ujrzeliśmy skryte za nimi, porośnięte soczystą trawą łąki i uprawne pola.
Dalej wznosiło się lesiste wzgórze ze stojącym na nim okazałym chińskim budynkiem.
Marynarze z naszej „Nin” już wcześnie rano przynieśli wstęgi paradne i poprzyczepiali
chorągiewki, aby przystroić jacht. Wstęgi zwisały jeszcze luźno z topu, lecz wystarczyło
jedno słowo Raffley’a, aby w ciągu minuty zostały podniesione.
Po północno–wschodniej stronie Ocamy jest zatoka, której wody są przejrzyste,
głębokie i spokojne. Gdy podpłynęliśmy bliżej niej od strony południowej, ujrzeliśmy, że na
brzegu między zaroślami pobudowane są domy otoczone ogrodami, miłe i czyste, a każdy z
nich zbudowany w swoistym chińskim stylu. Robiły bardzo przyjemne wrażenie. Ilość
domków zwiększyła się, gdy dużym półkolem opływaliśmy cypel zatoki i przed nami
pojawił się krajobraz, który przy dzisiejszej pięknej pogodzie zachwyciłby nawet
najbardziej wybredne oko podróżnika.
Proszę sobie wyobrazić zatokę w kształcie księżyca, której dwa zewnętrzne końce
wznoszą się coraz wyżej i wyżej, aby w końcu w środku stworzyć wzniesienie okolone
ogrodami i drzewami parkowymi, na zboczach którego wyrosły kwiatami przystrojone
wiejskie domy. A jeszcze nad nimi jasno błyszczący, wiejski dwór, którego połowicznie
tylko chiński styl pozwalał przypuszczać, że jego architekt rozumiał jak nadać formę także
europejskim pomysłom. Ten obszerny, wielopokojowy dom należał do Fu. Jego dach,
zbudowany został, jak to ma miejsce na wsi, z wielu łukowatych, zachodzących na siebie
części. Wystawał daleko poza front domu tak, że dawał wystarczającą ochronę wszystkim
wystającym na zewnątrz gankom i balkonom. Przyłożyliśmy do oczu lornetki i
przyglądaliśmy się pięknej budowli. Z tego powodu mogliśmy dostrzec także ubraną na
biało postać kobiety stojącej na najwyżej położonym balkonie i, która gdy tylko nas ujrzała
zaczęła machać chusteczką.
— Nin, moja Nin! — wykrzyknął Raffley. — W górę chorągiewki! Salwa! Tom,
przekaż jej, że ją widzimy.
W jednej chwili jacht został przystrojony w powiewające wstęgi i chorągiewki. Po
naszej salwie powitalnej nastąpiła odpowiedź z brzegu. Stało tam wiele chińskich dżonek
stanowiących dowód, że wyspa utrzymywała stały kontakt z najodleglejszym stałym lądem.
Liczne łodzie kołysały się na wodzie i co chwilę dobiegały nas z nich powitalne okrzyki.
Wysokie nabrzeże, do którego musieliśmy przybić, pełne było witających nas ludzi. Jaką
miłością obdarzali tego niegdyś tak zimnego, sztywnego Anglika! Rozległ się dźwięk
gongów i wszystkich możliwych chińskich instrumentów. Na każdym domu wisiała flaga,
albo inne kolorowe ozdoby, a w powietrzu kołysały się latawce o najfantastyczniejszych
kształtach, które swą formą, albo jakimś przyczepionym do nich znakiem, miały wyrażać
radość z powodu przybycia Raffley’a. Ten jednak zdawał się nie mieć dla tego wszystkiego
ani oczu ani uszu. Nie odrywał wzroku od balkonu dopóki jacht nie przybił do nabrzeża i
nie zacumował. Wtedy też z kabiny wyszedł Tsi. Miał na sobie chiński strój i wolno mi
chyba powiedzieć, że bardziej się nam wszystkim podobał w chińskich szatach niż w
europejskim ubraniu. Wyglądał bardzo dostojnie. Z pewnością Orient ma swe powody, dla
których jego stroje są tak kolorowe i pełne różnych fałd.
Dokładnie tam, gdzie powinniśmy spuścić trap, stali tragarze i lektykarze, przed nimi
wysocy urzędnicy, którzy przybyli, by honorowo powitać Raffley’a, a jeszcze przed nimi
nikt inny tylko Fu, mandaryn najwyższej rangi, ubrany dzisiaj tak prosto i skromnie jak
każdy inny Chińczyk. Wydawało się, że nie może się doczekać powitania przyjaciela, bo
trap nie został dobrze opuszczony, gdy wbiegł na pokład i zderzył się z tak samo prędko
nadbiegającym Raffley’m. W drodze już krzyczał:
— Wreszcie, ty milczku, ty tajemniczy człowieku! Niesamowicie zaskoczyłeś mnie swym
szczęściem, a przecież tak chętnie brałem w nim udział!
Objęli się i ucałowali jak bracia po długiej, bolesnej rozłące, potem przywitał się ze mną,
a Mary pocałował w rękę. Sejjidowi uścisnął serdecznie dłoń jak równemu sobie, a Fanga
przywitał po chińsku, lecz równie serdecznie. Na końcu podszedł do swego syna.
Gubernator ze swoim przygnębieniem trzymał się z boku. Ale Raffley przyprowadził
mandaryna do niego i przedstawił słowami — mój wuj. Stary dżentelmen szykował się już
do wykonania obowiązującego ukłonu, lecz nie zdążył, bo Fu objął go, ucałował w czoło,
spojrzał z przekorą i powiedział:
— Autentyczny Raffley, well! Chiny cieszą się, że wreszcie mogły zobaczyć tutaj starą
Anglię, ponieważ wiedzą, że przybywa z miłością! — a zwracając się do Raffley’a dodał —
Teraz wszyscy pędem do twojej, nie do naszej, Nin! Ale wcześniej muszę ci przyjacielu
wyznać, że należy do ciebie najczystsza, najpiękniejsza dusza, jaką mogłeś znaleźć w
Chinach. Twoje serce wyniosło od nas o wiele więcej niż mógłbyś uzyskać przemocą.
Gdzie jest ten chory, którego zapowiadałeś?
— Tym ja się zajmuję — odpowiedział Tsi zamiast Raffley’a. — Widzę, że wystaraliście
się o wystarczającą ilość tragarzy.
Dał znak i przyniesiono lektyki. Do paru z nich mogły się zmieścić dwie osoby.
Gubernator popchnął mnie w kierunku jednej z nich i sam także wsiadł. Kulisi natychmiast
puścili się pędem w drogę. Wtedy star}’ dżentelmen wciągnął głęboko powietrze i
powiedział potrząsając głową:
— Sir, w głowie mi się miesza. Prawdopodobnie dlatego, że wcześniej miałem zły
pogląd o Chinach. Co to za człowiek, ten Fu! Zamiast dać się powalić moją wyniosłością,
nie robił sobie za mnie żadnych ceregieli. Najpierw mi mówi, że jestem autentycznym
Raffley’em, a zaraz potem nie zważając wcale na ten autentyzm, całuje mnie w czoło! A co
on takiego powiedział o tej Nin? Sir, skoro ona jest rzeczywiście najpiękniejszą, najczystszą
duszą Chin, to John jest najszczęśliwszym mężem jaki kiedykolwiek istniał. Jego serce!
Well! Ja też mam serce! Pozwólmy więc od tego momentu mówić tylko sercom!
Chociaż nasi tragarze biegli bardzo prędko, to tragarze Fu okazali się jeszcze szybsi; gdy
wysiadaliśmy Fu stał już przed drzwiami i witał nas jako gospodarz. Wydawało się, że
gubernator stracił po drodze całą swą zwykłą rezerwę, bo poufale ujął mandaryna pod
ramię i wskazał na mnie.
— Milordzie, ja jestem Anglią, a ten nieco młodszy dżentelmen jest Niemcami.
Przybywamy do was, aby podbić Chiny z całą miłością i dobrocią. Chcemy wspierać się w
tym dziele ze wszystkich sił i iść ręka w rękę, tak, że prosimy bardzo, aby umieszczono nas
blisko siebie.
Na ustach mandaryna pojawił się szczególny uśmiech, radosny a zarazem wyrażający
głębokie wyruszenie i odpowiedział:
— Chętnie spełnię to życzenie! Zamieszkacie w moim skrzydle. Ten dom należy do was.
A tam, gdzie miłość wyznacza wam i mnie przestrzeń, musi pomyśleć także o wiernym
słudze, który dowiódł co przyjaźń i dobroć mogą zdziałać nawet w Afryce. Tak więc i
Sejjid Omar dołączy do was! A wtedy — zatoczył dłonią krąg — wtedy cały „stary świat”
zostanie pojednany i będzie gotowy — teraz wskazał na drogę, gdzie właśnie ukazały się
lektyki Wallera i Mary — na przyjęcie „nowego”, aby u jego boku odmłodzić się i odżyć.
Sposób w jaki to powiedział wywołał nieoczekiwane wrażenie. Gubernator uścisnął mu
serdecznie dłoń i wykrzyknął z radosnym zapałem:
— Niech to nie będą tylko słowa, lecz umowa między nami, której nie wolno złamać
żadnemu z nas!
Fu wydał polecenia oczekującym służącym i już po krótkim czasie zostaliśmy
zakwaterowani w tym obszernym domu. Następnie usiedliśmy na jedwabnych poduszkach
w oczekiwaniu na rzeczy, które miały nadejść. Było oczywiste, że zostaniemy zaraz
przedstawieni Nin. Gubernator nie myślał już o „wielkim zakładzie”, ale jego przygnębienie
nie znikło.
— Jeśli tylko będę musiał coś do niej powiedzieć, a nie będę, wiedział co, to proszę się
zaraz włączyć, Charley! — poprosił bo odkąd zamieszkaliśmy razem zwracanie się do mnie
po imieniu nie stanowiła już dla niego żadnego problemu. — To od dzisiaj będzie
obowiązkiem Niemiec! — dodał żartem. — Za to ja kiedy indziej przyjdę panu z pomocą.
Niech pan słucha!
Zapukano do drzwi. Gdy nie od razu odpowiedzieliśmy, otworzyły się i jasny, pełny głos
kobiecy spytał:
— Przepraszam! Czy tu mieszka mój wuj, gubernator? Starszy pan zerwał się z miejsca i
szepnął w strasznym przeczuciu:
— Mój… mój wuj gubernator? To chyba ja! Ale… John Raffley nie ma przecież
takiego głosu! Czyżby…?
Nie opowiedziałem, tylko podszedłem do drzwi i otworzyłem je na oścież. Tak, to była
ona — Nin! Sama do nas przyszła. Była tak piękna, jak pozwalał tego oczekiwać jej
portret? Ujrzałem przed sobą ubraną na biało, pociągającą kobietę, z różą we włosach, z
pachnącym bukiecikiem fiołków przypiętym do piersi, kobietę, która obrzuciwszy mnie
krótkim spojrzeniem weszła do pokoju i stanęła przed wujem tak, że mogłem obserwować
jej piękne rysy twarzy.
— Tak, to pan, mój drogi, drogi wuju! — zawołała radośnie. — Znam pana z albumu
mojego Johna! Wiem od niego, że pan jest taki dobry! Proszę, położyć mi ręce na głowie i
pobłogosławić!
Uklękła przed nim i z prośbą w oczach spojrzała w górę. Z początku wuj stał jak głaz.
Jego szeroko otwarte oczy patrzyły na nią jak na pozaziemskie zjawisko. Potem wyciągnął
ręce, opuścił je wolno na głowę klęczącej i walcząc ze łzami powiedział:
— Tego nie oczekiwałem! Moje błogosławieństwo jest nic nie warte, Boże Ty jej go
udziel.
Więcej nie zdołałem usłyszeć, bo wymknąłem się z pokoju i cicho zamknąłem za sobą
drzwi.
Port Ocama
Nie wiedziałem gdzie iść, chociaż było mi to zupełnie obojętne. Nie doszedłem jeszcze
nawet do połowy korytarza, gdy wybiegł naprzeciw mnie Raffley. Ujrzawszy mnie zapytał:
— A to pan Charley? Czy widział pan może moją Nin?
— Tak, przed chwilą — odpowiedziałem. — Jest u gubernatora. Na moment na jego
twarzy pojawił się wyraz przerażenia, lecz zaraz się uśmiechnął.
— Co za mądrość z jej strony! — powiedział. — Wcale mnie o to nie pytała. Ale jeśli
taka kobieta postępuje zgodnie z zaleceniami własnego serca, można jej całkowicie zaufać.
Dobrze, Bóg da, że się powiedzie! I powtarzam: intuicja kobieca jest najczęściej nieomylna
i moja Nin zawsze zwycięży! Chodźmy Charley! Chcę panu pokazać ogród. Sądzę, że Nin
przyprowadzi tam wuja. Ma tam ulubione miejsce. Tam jest kwiatem pomiędzy kwiatami.
Poza tym ten dom i jego okolica są jej wprawdzie dobrze znane, lecz całkowicie obce. Jej
ojczyzną jest przecież nasz Raffley–Castle.
— Raffley–Castle? — spytałem a szliśmy dalej schodami ogrodu. — A więc istnieje tu
kopia pańskiej rodzinnej posiadłości?
— Słowo kopia jest właściwie źle użyte, ponieważ mój nowy, tutejszy zamek jest
jeszcze bardziej osobliwy niż tamten w ojczyźnie. Nie pozna go pan zresztą.
Wyszliśmy przez tylne wejście do ogrodu. Był duży, zadbany i przechodził w park
ciągnący się po całej drugiej stronie góry. Rosły tam drzewa i kwiaty z dalekiej Azji
obsypane wspaniałym kwieciem, lecz nie cały ogród był w stylu chińskim, widać w nim było
także i smak europejski. Czysto utrzymane ścieżki prowadziły między różnymi grupami
roślin. Szliśmy nimi, a Raffley wciąż mówił. Powtórzył pokrótce to, co już opowiadał mi o
Nin dodając tylko parę wyjaśniających uwag. Doszliśmy do zachodniej strony wierzchołka,
z którego można było dostrzec wcinający się w ląd pas morza dzielący ląd stały od wyspy.
Był szeroki na jakieś dwie mile i kołysał}’ się na nim wszelkiego rodzaju łodzie.
Ponieważ właściwy port leżał na wyspie, po drugiej stronie było tylko miejsce do
cumowania, niezbyt szerokie i osłonięte, tak głęboko wcinające się w ląd, że mogło przyjąć
o wiele więcej statków i dawało o wiele więcej przestrzeni dla zabudowań niż sam port.
— Wspaniale miejsce do rozwijania pomysłów — wyjaśnił Raffley. — Zobaczy pan
zresztą, że pracujemy tylko dla przyszłości. Wykorzystamy przeszłość na ile będzie to
konieczne, ale nie będziemy jej czcić tak jak inni Grecję czy Rzym. Każdy z nas ma swoje
własne ideały, do których powinien dążyć. Czy zostaną osiągnięte czy nie, rozwiną się z nich
owe myśli, które wymagają tych samych praw, aby służyć teraźniejszości jako cel. Kto
czerpie swe ideały ze strachu, minionych czasów, ten musi realizować je pokonując wszelki
opór i gotuje ludzkości ruiny zamiast budować mieszkania. My, Europejczycy, zwiemy się
chrześcijanami, ale przecież nasze wszystkie korzenie tkwią w ruinach starych pogańskich
bogów, których biografii uczymy się na pamięć, podczas gdy w szkołach uczą nas o
prawdziwym Bogu i Panie w taki sposób, że wolimy bardziej o nim wątpić niż w niego
wierzyć. Spojrzałem na niego zdziwiony. Zauważył to, uśmiechnął się nikle i dodał:
— Tak jest, zmieniłem się. Przedtem byłem bardziej milczący. Dlaczego? Z dumy, jak
sądzę. Lecz była to duma nieuprawniona, raczej niewiedza. A teraz, gdy stałem się bardziej
przenikliwy, nauczyłem się także wyrażać siebie w słowach i czynach. Słowa te może pan
usłyszeć w każdej chwili — jestem gotów powiedzieć każdemu, co myślę. A czyny leżą
tam, po drugiej stronie, za wodą. Niech pan spojrzy! To, co pan widzi, to całkowicie
pogański kraj. A jednak proszę mi uwierzyć: nikt z tych, którzy tam mieszkają, nigdy nie
usłyszał z ust chrześcijanina, że ich wiara jest fałszywa. Gdy z moim przyjacielem Fu
przemierzałem tę okolicę, by ją poznać, ujrzałem wszystkie jasne i ciemne strony chińskiej
kultury. Jasnych było więcej. Byłbym kłamcą, gdybym twierdził, że ta kultura jest fałszywa.
Dałem jej pełne prawa, co jej się zresztą należy, a potem pozwoliłem jej, gdy połączyliśmy
siły z Fu, na swobodny rozwój. A teraz sąsiadują z sobą łąki i pola. Idzie pan po drogach i
szosach obsadzonych drzewami owocowymi. Towarzyszą panu linie telegrafu i telefonu.
Mija pan wozy, jeźdźców, lektyki, pieszych i każde z tych spotkań jest przyjacielskie, ba —
serdeczne. Gdy drogi się skrzyżują, to idąc na lewo dojdzie pan do miasta, na prawo
wysoko pod górę, do Raffley–Castle. Gdyby nie stroje wskazujące na to, że jesteśmy w
Chinach, to mógłby pan pomyśleć, że jest w Anglii czy w Niemczech. Daleko na horyzoncie
widać potężne góry z okresu trzeciorzędu. Także to wzniesienie, po którym spacerujemy,
pochodzi z tego okresu. W połowie wzniesienia leży mój Raffley–Castle, mój raj. Jak się
cieszę, że już dzisiaj wieczór tam będę!
— Już dzisiaj wieczór? — spytałem.
— Tak, oczywiście. Obowiązki gospodarza nakazują, by opuścić Ocamę prawie
natychmiast, aby jutro rano, gdy pan do nas zjedzie, przyjąć pana w należyty sposób. Nin
prosi mnie, abym w tajemnicy zakomunikował, że wyjeżdżamy. Wy, nasi goście,
przyjedziecie jutro, ponieważ Fang i Tsi nie chcą przetrzymywać swego pacjenta w pobliżu
morza dłużej niż to konieczne.
Zawróciliśmy, naszym oczom ukazały się dwie osoby wychodzące z domu do ogrodu —
był to gubernator z Nin. Nie patrzyli w naszą stronę, więc nie mogli nas zauważyć.
— Widział pan? — spytał John. — A co przepowiedziałem na jachcie, gdy wuj
wziąwszy Tsi pod ramię, znikł z nim razem w kajucie? A więc się stało. Nie przeszkadzajmy
im! Pójdę do portu, aby dyskretnie przygotować nasz wyjazd. Żegnam!
Podaliśmy sobie ręce. Raffley przeszedł przez dom na front, a ja do mojego pokoju,
gdzie zastałem Sejjida Omara zajętego rozpakowywaniem kufra.
— Sahib, — zagadał pierwszy — rzeczywiście przybyliśmy do Chin. Cieszę się, że od
teraz mogę mówić z tobą wyłącznie po chińsku.
Powiedział to po arabsku, a ja odpowiedziałem w tym samym języku:
— Kto ci zabronił mówić do mnie po arabsku czy po niemiecku?
— Ja sam, sahib. Uważaj co ci teraz pokażę!
Wyciągnął jakąś paczkę i rozpakował ją. Zawierała pewną ilość zapisanych maczkiem
stronic.
— Mam tu cały chiński — wyjaśnił. — zapisałem go sobie. To ponad czterysta słówek,
które czymś są i około pięciuset, które coś robią. Na ostatnich stronach znajdują się
słówka, które są niczym i nic nie robią. Przeczytam ci je. Wy czytacie z lewa na prawą, my
z prawej na lewo, a Chińczycy z góry na dół. Jak mam czytać?
— Rozmawiaj ze mną w jakim chcesz języku, byle rozsądnie! Kiwnął szybko głową i
rzekł:
— To nawet dobrze, bo mam ci do powiedzenia coś bardzo rozsądnego. Mogę?
— Tak.
Złożył dłonie, spojrzał na mnie swymi ciemnymi, uczciwymi oczami, uśmiechnął się nieco
zmieszany i wyznał:
— W ostatnim czasie dużo rozmyślałem, po pierwsze o tobie, a po drugie o sobie.
— No i co wymyśliłeś?
— Że nie jesteś tym, czym jesteś i ja nie jestem tym, czym jestem, lecz ty tym czym ja
jestem, a ja czym ty.
— Tak? To rzeczywiście brzmi bardzo pięknie i z pewnością jest jeszcze piękniejsze niż
brzmi. Ale najpierw powiedz mi: kim jesteś właściwie tyją, a kim jestem ja ty?
— Żartujesz, sahib, aleja mówię poważnie. Posłuchaj, co mam na myśli! Ja nie jestem
muzułmaninem a ty chrześcijaninem.
— Oho!
— Lecz ty jesteś muzułmaninem, a chrześcijaninem jestem ja. Proszę, sahib, nie gniewaj
się i nie wyśmiewaj się ze mnie! Jest tak, jak mówię, jeśli nawet trochę inaczej. Jest coś,
czego nie pojmuje. Bo gdy myślę o tym z drugiej strony, to ty wciąż jesteś prawdziwym
chrześcijaninem, a ja prawdziwym wyznawcą proroka. Ale istnieje
i trzecia strona, która jeszcze bardziej komplikuje całą sprawę. Bo gdy patrzę na nas z
jej perspektywy, to obaj nie jesteśmy ani jednym, ani drugim.
— To nie brzmi dobrze, Omarze.
— Niech sobie brzmi, jak chce! To nie jest niedobrze, bo — zamyślił się na chwilę, po
czym ciągnął. — Jak to było, co ona do mnie powiedziała? To było krótko przedtem, nim
poszła.
— Kto?
— Ona, ta — ach, przecież nie możesz tego wiedzieć. Byłem mianowicie w swoim
pokoju i drzwi zostawiłem otwarte. Wtem coś białego chciało przejść koło mnie, gdy mnie
ujrzało, zatrzymało się i weszło do środka, aby mnie obejrzeć. Nie wiem, co to było.
— Oczywiście kobieta.
— Tak, z pewnością nie mężczyzna. Ale czy to była kobieta, czy dziewczyna, nie jestem
tego taki pewien, jak, zdaje się, myślisz. Zauważyłem ozdoby z róż i fiołków i twarz, jakiej
nie umiem opisać. Nieziemska! I wtem przemówiła do mnie. Ja jednak stałem z
wytrzeszczonymi oczami i otwartymi ustami, i nic nie odpowiadałem, ponieważ nie słyszałem
słów, a tylko piękne brzmienie głosu. Jakby w cieniu palmy śpiewał bulbul, to znaczy
słowik, tak słodko, z takim uduchowieniem! Wiem, że u chrześcijan są święte kobiety,
które już nie żyją i czasami zstępują na ziemię jako duchy. Czy to, co przede mną stało było
takim duchem, czy może nawet aniołem? Oczywiście chciałem zadać to pytanie tylko w
myślach. Ale musiałem wypowiedzieć je na głos, bo pamiętam swoje przerażanie na dźwięk
własnego głosu, który w porównaniu z jej głosem wydał mi się prawie wstrętny. Nie mogę
sobie tylko przypomnieć, w jakim zadałem je języku. Ale zostałem dobrze zrozumiany, bo
na twarzy zjawiska pojawił się uśmiech tak jasny, jakby na ziemię padł promień słońca. A
potem nastąpiły te słowa, o których myślę. Nie wiem, czy mnie rozumiesz, mnie i tego
ducha, który mnie nawiedził.
— Rozumiem was, ciebie i ją. Wiesz teraz kto to był?
— Domyślam się. Ode mnie skierowała się do pokoju gubernatora, z którego ty właśnie
wyszedłeś. Po pewnym czasie wyszła razem z nim. Wtedy ja poszedłem tam, aby
poskładać u ciebie. Ona jest tą marmurową głową z naszego jachtu i tym portretem w
kajucie, stale ozdobionym kwiatami. Z kolei nie jest żadnym z nich, tylko trzema rzeczami
naraz — przerwał, znowu uczynił ruch jakby coś nieoczekiwanego przyszło mu do głowy i
podjął: — Sahib, dokonałem pewnego odkrycia. One trzy są tak samo jednym, jak my
trzej.
— Wyrażaj się jaśniej, Omar, bo w przeciwnym razie przestaniesz rozumieć samego
siebie!
— Oto, co mam na myśli: ta biało ubrana istota, portret w kajucie i marmurowa głowa
muszą być traktowane razem. Tak samo chrześcijanin, muzułmanin i poganin muszą być
traktowani razem. Z tego i z tamtego coś wynika, co sam musisz porównać. Możliwe, że to
jedno i to samo, a może to niejedno i to samo, ale coś podobnego. Idę!
Odwrócił się na pięcie i odszedł, tak szybko zamykając drzwi za sobą, że nie było czasu,
aby zatrzymać go jakimś pytaniem. To był zwykły sposób wycofywania się, gdy powiedział
coś, co uznał za mądre. Zostawiał mnie wtedy samego tak szybko, jak to możliwe, abym
miał czas na niczym nie zakłócone podziwianie jego geniuszu. Co takiego chciał mi
powiedzieć i co właściwie mi powiedział? W swój tak poważny a zarazem tak komiczny
sposób? Wyciągnąć średnią z jednej kobiety i jej dwóch artystycznych wizerunków!
Sumować wyznania i sumę dzielić przez trzy! Czym jest wynik? To było zadanie, które
przedłożył mi Arab, poganiacz osłów z Kairu. Myślał przy tym o czymś określonym,
obojętne, czy go zrozumiałem czy nie. On, który nic nie rozumiał się na sztuce, dał mi w
związku z Nin, podziwu godną wskazówkę. On, który zawsze z dumą podawał się za
Sejjida, za potomka proroka, i któremu jeszcze do niedawna wydawało się czymś
strasznym nawet dotknięcie „niewiernego”, chciał teraz siebie, i nie tylko, bo także i mnie,
wrzucić do jednego worka z wszelkimi możliwymi innowiercami, a na końcu, jeszcze
wyciągnąć z nas średnią. Dlaczego, po co? Opadła mnie chmara myśli. Wyszedłem na
zewnątrz, na wysoki ganek, ocieniony przez wystający dach. Przede mną leżała wioska,
port i ramię morza. Z drugiej strony wybrzeże lądu stałego i miejsce do cumowania za nim,
niwy i pola łagodnie wznoszące się ku dziwacznie postrzępionym górom, na których
należało szukać Raffley–Castle.
Akurat zdążyłem usiąść i spojrzeć na ożywiony port, gdy pojawił się Omar i skierował
ku prowadzącej z domu w dół drodze. Nie miał nic do roboty i wyszedł na spacer, aby
poznać wioskę. Z dołu zbliżał się jakiś Chińczyk idący wolnym krokiem, jak ktoś, kto
wyszedł, aby zaczerpnąć powietrza. Wymienili pozdrowienia. Chińczyk zatrzymał się i
zagadał coś do Omara. Rozwinęła się rozmowna, w wyniku której Chińczyk porzucił
dotychczasowy kierunek swej wędrówki, zawrócił i zaczął wraz z Omarem schodzić z góry.
Z gestów poznałem, że opowiada Omarowi o okolicy. Wkrótce przestałem myśleć o tym
człowieku. Później jednak okazało się, że odegrał większe znaczenie w moim życiu niż
myślałem. Teraz tylko zwróciłem uwagę, że nosił kapelusz w bardzo osobliwym kształcie, i
że nie miał charakterystycznego warkoczyka.
Po pewnym czasie usłyszałem, jak moje drzwi się otwierają.
— Charley! — doszedł mnie głos gubernatora.
— Tu jestem, na balkonie — odpowiedziałem. Wyszedł do mnie.
— A, to tu pan się ukrywa! — powiedział — W całkowitym spokoju, a tymczasem w
mojej duszy prawdziwa nawałnica.
— A przy tym taki dobry nastrój malujący się na twarzy — dorzuciłem. — Promienieje
pan radością jak słońce!
— Doprawdy? — spytał siadając. — Ale także mam wszelkie powody, aby
promienieć! Jestem pod wrażeniem, wielce wzruszony, oszołomiony, oczarowany, po
prostu mnie nie ma!
— Hm! — rzekłem tylko.
Wstał, rozpostarł ramiona, przeciągnął się we wszystkie strony, głęboko oddychał,
poczym usiadł znowu i powiedział:
— Tak! Teraz postaram się wysilić ale niech pan już więcej nie mruczy! Zresztą, ma pan
rację, te wyrażenia były nie na miejscu. Są takie sfery uczuć, gdzie zwroty „wzruszony”,
„pod wrażeniem”, „cudowny” wydają się być komiczne. Proszę na mnie spojrzeć, Charley!
Jak pan myśli, kim ja jestem?
— Z pewnością tym, kim był pan do tej pory.
— O nie! Kimś zupełnie innym, Charley! Wszystko, co sobie wyobrażałem, znikło!
Byłem niczym, niczym! I dopiero dzisiaj stałem się człowiekiem, prawdziwym człowiekiem!
I dopiero dzisiaj stałem się szlachcicem. Do tej pory byłem zwykłym człowiekiem. Błękitna
krew, no, niech sobie będzie. Ale tak naprawdę i do końca arystokrata, obudził się we mnie
dopiero dzisiaj, nagle i z całą gwałtownością w momencie, gdy ta niesamowita dziewczyna
pojawiła się u mnie i uklękła przede mną. Mam ponad sześćdziesiąt lat, ale przeżyłem nie
więcej niż dwa znaczące momenty — znaczące duchowo rozumie się: jeden w Kota
Radjah, gdy mój przyjaciel, pogański kapłan, błogosławił naszą Mary Waller, a drugi przed
chwilą, w Ocamie, gdy od tej Chinki spłynęło na mnie szczęście, które odczułem jak jakieś
lekkie porażenie prądem.
Przerwał, spojrzał na morze, poczym zaczął mówić, ale jakby do siebie.
— Dziwne! Był kiedyś u mnie hinduski bramin, z którym rozmawialiśmy o wielu
poważnych sprawach. Opowiedział mi rzecz następującą: mężczyzna został stworzony w
Indiach, lecz kobieta w Persji. Wśród wysokich gór leżało „święte jezioro”, a zaraz obok
niego bagniste „jezioro grzesznych wód”. Po świętym jeziorze pływał jeden, jedyny
nieskazitelnie biały kwiat lotosu. Był tak piękny, że żadna mucha, ani żaden inny owad nie
odważał się do niego zbliżyć. A na bagnie kwiatów było pod dostatkiem. Paradowały w
pełnej krasie i wydawały się być piękniejsze niż samotny lotos na czystej, przejrzystej
wodzie. Ale pachniały padliną. I ten właśnie, wydzielany przez nie smród ściągał do nich
wszelkie gady w niesamowitych ilościach. Pewnego razu, w czasie pełni księżyca przybył
tam dobry Ormuzd, podszedł aż na sam brzeg świętego jeziora i ujrzał kwiat lotosu. „Oto
kwiat, który pochodzi z mojego nieba” — rzekł do siebie. „Zaniosę go człowiekowi,
którego dzisiaj stworzyłem, żeby kwitł w jego sercu i żeby jego czysta dusza prowadziła go
w górę do zbawienia”. Dał kwiatu znak, a on podpłynął do niego. Gdy wydostał się na
brzeg, przyjął ludzką postać i stał się pierwszą kobietą! Ormuzd nie zdołał jeszcze ujść
daleko, gdy pojawił się tam także Ahriman, książę zła. Podszedł do jeziora grzesznych wód
i przemówił ze złośliwą chytrością w głosie: „Oto są kwiaty, które pochodzą z mojego
piekła. Zaniosą je temu człowiekowi, który dzisiaj zaczął istnieć, aby uznał je za kwiaty
lotosu. Zaniosę je tym ludziom, którzy dzisiaj zostali stworzeni. Zaniosę je ludziom, którzy
od dzisiaj będą się rodzić, aby uznawano je za kwiaty lotosu i tym samym nauczono się nie
zważać na boskie niebo. Niech od tej pory przeklęty będzie każdy, kto kocha ten czysty
kwiat, który widziałem tam, wychodzący z wody! ‘ — Dał znak. Przypłynęły do niego te
kolorowe kwiaty rosnące w śmierdzącej wodzie, a gdy wydostały się na brzeg, przyjęły
ludzką postać i stały się kobietami, dużo piękniejszymi niż ta pierwsza. — Wie pan,
Charley, gdzie szukać duszy owego kwiatu lotosu, owej kobiety stworzonej przez
Ormuzda?
— W naszej Nin?
— Tak. Ale dlaczego pan to mówi? Ja przecież miałem to powiedzieć! Ja to odkryłem,
nie pan! Zrobiłem się dzisiaj całkiem malutki, lecz jednocześnie wielki. Mam panu tyle do
powiedzenia. Wrażenie, jakie na mnie zrobiła Nin, jest całkiem…
Znowu nie dokończył. Spod naszego balkonu doszedł jakiś szelest. Spojrzałem w dół i
ujrzałem, że z domu wyniesiono palankin i ustawiono go przy bramie. Gubernator zerwał się
z miejsca.
— To ona! — szepnął podniecony. — Już teraz! Chce wyjechać. Muszę się iść z nią
pożegnać,
— Dokąd się udaje? — spytałem.
— Do Raffley–Castle. Ale pan nic o tym nie wie. Tylko mnie zakomunikowała to w
tajemnicy. Widzi pan, właśnie wsiada! Natychmiast muszę zejść na dół, inaczej poniosą ją
zanim zdążę ucałować jej małą dłoń. Niech pan czeka! Zaraz wracam, a wtedy…
Co „potem” miało się wydarzyć nie zdołałem usłyszeć, bo mówiąc to zamknął akurat
drzwi za sobą. Mimo pośpiechu przybył i tak za późno, bo Nin właśnie wsiadła do lektyki,
która podniesiona przez dwóch kulisów oddaliła się tak prędko, jak zazwyczaj wszystkie
chińskie lektyki, bo tutejsi tragarze biegają bardzo szybko. Gdy gubernator pojawił się
przed domem, byli już oddaleni spory kawałek. Popędził za nimi krzycząc do mnie:
— Dogonię ją, Charley! Niech pan za chwilę przyjdzie do portu! Do wieczora tu, na
górze nie dostaniemy nic do jedzenia.
Dziwnie to zabrzmiało. Jak na to wpadł? A gdy teraz ujrzałem, z jakim pośpiechem ten
angielski dżentelmen pędził za palankinem, jakie sadził susy, wybuchnąłem serdecznym
śmiechem. Sądziłem, że jestem sam i nikt mnie nie słyszy. Ale nagle usłyszałem, że ktoś mi
wtóruje. Odwróciłem się i zobaczyłem za moimi plecami Tsi. Wszedł do mojego pokoju,
tak cicho, że go nie usłyszałem. Stał teraz przy otwartych drzwiach balkonowych i widząc to
samo, co ja wybuchnął niepowstrzymanym śmiechem. Słyszał także ostatnie słowa
gubernatora, bo spytał;
— Nic do jedzenie do wieczora? A więc nie zrozumiał mnie. Zbyt prędko przebiegł
obok. Dajemy naszym gościom wolny czas do wieczora i prosimy dopiero na kolację.
Oznajmiłem mu to, gdy przechodził koło mnie. Na wszelki wypadek, jednak koło drzwi
każdego pokoju wisi karta dań. Wypatrzył sobie kogoś w tej lektyce. Kto to był? Może
Nin?
— Tak, Raffley wyjechał już wcześniej do portu. Zamierzają mianowicie — ach, tego
przecież nie wolno mi zdradzać!
— Dlaczego nie? No, niechże pan powie! Jadą do Raffley–Castle, prawda? Powiadomił
o tym także mnie i mojego ojca, naturalnie w tajemnicy! A Nin powiedziała o tym mojej
siostrze, mojej matce i mojej babce, oczywiście tak samo w tajemnicy! Aha, jeśli chce pan
coś zjeść, niech pan zadzwoni i powie służącemu, czego sobie życzy! Właśnie o tym
chciałem panu powiedzieć. Poza tym jest pan panem samego siebie.
Wyszedł, a ja wyjrzałem na zewnątrz. Obok każdych drzwi wisiał mały gong, a nad nim
spis potraw i napojów, które można sobie było zamówić do pokoju. Takiej troski o gości
nie spotkałem nigdzie. Ale teraz nie odczuwałem ani głodu, ani pragnienia, jedynie
obowiązek podążenie za gubernatorem do miasta, bo z pewnością tego ode mnie
oczekiwał. Zszedłem więc tą samą drogą w dół, chociaż znacznie wolniej, aby spróbować
go gdzieś odszukać. Nie szedłem jednak sam. Gdy schodziłem ze schodów, otwarły się
jedne z drzwi na parterze i pojawił się jakiś Chińczyk, który na pierwszy rzut oka wyglądał
na kogoś z wyższych warstw. On także zamierzał udać się do miasta, lecz zatrzymał się i
ukłonił uprzejmie, aby przepuścić mnie pierwszego. Gdy i ja uczyniłem to samo, odezwał się
dobrym angielskim, że, jak przypuszczał, jestem gościem tego domu i jako takiemu należy
mi się pierwszeństwo. Ponieważ nie przyjąłem tego do wiadomości, nawiązaliśmy życzliwą,
choć czczą rozmowę, która zakończyła się pogodnym wynikiem — jeden drugiemu zezwolił
na pójście obok niego. Okazało się, że ów Chińczyk jest puszangiem czyli najwyższym
urzędnikiem portowym z Ocamy. Odwiedził „Wysokiego pana”, czyli Fu, aby złożyć mu
meldunki i poprosić o instrukcje. Nie uszliśmy jeszcze stu kroków, a ja już byłem
przekonany, że mam do czynienia z obytym i energicznym człowiekiem. Później jednak
nauczyłem się cenić w nim jeszcze inne, czysto ludzkie cechy.
Było około trzeciej po południu. Idąc rozmawialiśmy i wyciągnąłem mój zegarek z
kieszeni, aby porównać czas na nim z położeniem słońca. Zauważył to i przyszła mu do
głowy pewna myśl. Zatrzymał się przy stojącej na poboczu ławce i powiedział:
— Jest trzecia według czasu europejskiego. Jeśli się pan za bardzo nie spieszy, to proszę
zaczekać kilka minut. Zaraz panu coś pokażę, co dziwi każdego, kto jeszcze tego nie
widział.
— Ci i gdzie? — dopytywałem się, gdy usiedliśmy.
— Po przeciwnej stronie, w górach — odpowiedział.
— Tam, gdzie leży Raffley–Castle?
— Tak, właśnie ten zamek mam na myśli. Nie może go pan zobaczyć, bo jest za bardzo
oddalony i skrywa go cień wznoszącej się przed nim góry. Cień ten zakrywa go na parę
godzin przed i parę po południu; poza tym można go ujrzeć zawsze. Jeszcze chwila, a ukaże
się.
Mówiąc to, trzymał swój zegarek cały czas w ręku. Do łańcuszka był przytwierdzony
mały orzech betelu, na którym drobnymi, złotymi literami wyryto napis „Szen”. Był tam
jeszcze mały znaczek, którego nie mogłem rozpoznać. Można więc było z całą pewnością
założyć, że ten puszang był członkiem wielkiego, założonego przez Fu związku przyjaźni i
muszę przyznać, że to przypuszczenie wystarczyło, aby upewnić mnie w mojej do niego
sympatii.
Nie zauważył, że mój wzrok spoczywa na jego zegarku a nie na zakreślonej jego
ramieniem okolicy. Wtem wydał głośny okrzyk, który spowodował, że podniosłem wzrok.
Przyłączyłem się do jego okrzyku — z ciemnego tła jakie stanowiły położone na zachodzie i
północnym zachodzie góry, wynurzył się nagle znak krzyża, zdawało się, że wysadzanego
diamentami i biorąc pod uwagę odległość, niezwykłej wielkości.
— Niesamowite! — wykrzyknąłem — Czegoś takiego nie widziałem nigdy w życiu!
— A tu oglądamy codziennie ten wspaniały widok — odpowiedział.
Zapadła cisza, a ja zatopiłem się w kontemplacji niezwykłego widoku.
— I to jest Raffley–Castle? — spytałem wreszcie, właściwie nie oczekując odpowiedzi.
— Tak, to on — odpowiedział. — Stare, stojące w ojczyźnie Raffley’a zamczysko,
zbudowane zostało z najcięższych granitowych, ciosanych kamieni. Ono stanowi ciało,
którego duszę sir John przeniósł tutaj, aby odziać ją w błyszczący pai–tang–szitou.
Pierwowzór miał służyć wyłącznie celom rodzinnym i klanowym. Był to pnący się w górę
pień, który nie był w stanie uwolnić się od tych celów. A jednak sir Johnowi i Nin udało się
uwolnić tę duszę od owego przymusu przez danie jej skrzydła rozpostartego szeroko w
służbie naszej Szen. To są te dwa budynki odgałęziające się na prawo i lewo od pana, one
służą wyłącznie człowiekowi. Te budynki właśnie tworzą ramiona krzyża, bo gdzie ktoś lub
cala rodzina rozpoczyna dzieło miłosierdzia, tam otwiera się brama do królestwa
niebieskiego, o którym mówili wszyscy nasi mędrcy aż przyszedł Chrystus i ich słowa
zamienił w czyn.
Było czymś niesamowitym usłyszeć podobne słowa! Skąd takie poglądy? Tak mógł
mówić tylko ktoś, komu nieobca jest estetyka, psychologia i metafizyka. Moja twarz
musiała zdradzić to, o czym właśnie myślałem, ponieważ uśmiechnął się do siebie, wskazał
na miejsce, z którego dochodził blask krzyża i oznajmił:
— Budowa nie została jeszcze ukończona, bo przecież Raffley’a nie było tak długo. Ale
wszystko jest przygotowane, a to czego jeszcze brakuje jest złożone w Szen–Fu i zostanie
przetransportowane do zamku. Przede wszystkim szkoła, której zawdzięczam to, że
potrafię teraz tak z panem rozmawiać. Przełożonym jest tam stary, drogi profesor, kapłan
Heartman z Raffley–Castle w Anglii. Zwolniono go z pracy gdyż przyjęto młodszego. Gdy
sir John dowiedział się o tym, to bez poinformowania o tym swoich krewnych,
zaproponował temu czcigodnemu słudze chrześcijańskiego kościoła, aby przybył aż tu, do
Państwa Środka i to niejako misjonarz, lecz dyrektor zakładu naukowego naszej Szen.
Byłem jego pierwszym uczniem i do dzisiaj nie zakończyłem nauki. Nigdy żaden człowiek
innej wiary nie słyszał z jego ust ani jednego słowa krytyki, pogardy czy potępienia.
W każdej wierze znajduje pokrewieństwo z własną religią i potrafi wyrazić to w
ujmujący i przekonujący sposób. I każdy odczuwa to samo co ja i — im dłużej przebywa
się z tym wspaniałym człowiekiem, tym bardziej zyskuje się przekonanie, że Chrystus był
rzeczywiście drogą, prawdą i życiem. Wszyscy w niego wierzymy.
— Szen–Fu to miasto, do którego prowadzi droga odchodząca na lewo od drogi
prowadzącej do Raffley–Castle?
— Tak — przytaknął. — Nazwa ta oznacza, jak się pan domyśla, stolicę Szen. Nasz
wielki mandaryn i sir John nazwali wprawdzie to miejsce, gdzie mieszkamy, Ki–Czing, lecz
wszyscy wolą używać nazwy Szen–Kuo, co oznacza „Kraj Szen”. Nasz znamienity’
związek obejmuje szereg krajów zamieszkałych przez ponad siedemset milionów ludzi, a my
życzymy sobie, aby rozprzestrzeniał się jeszcze bardziej, nawet na Zachód. Oczywiście
korzenie zapuszcza tylko na tym małym obszarze, gdzie z cienia gór wynurza się krzyż
miłości bliźniego. O, na niebie pojawiła się chmura i nie widać już Raffley–Castle. Chodźmy
więc w stronę portu!
W czasie drogi spytał mnie czy już dobrze znam Ocamę. Zaprzeczyłem, a on zwrócił mi
uwagę na warte zapamiętania szczegóły. Rzucała się w oczy wielka ilość orzechów betelu i
areki. Wypełnione były nimi wielkie łodzie malajskie. Można je było kupić w każdym
sklepie, leżały w wielkich stosach skrzyń na brzegu, aby następnie zostać wysłane do
wszystkich miejsc, gdzie żyli członkowie Szen.
— Proszę się temu nie dziwić! — wyjaśnił mój towarzysz — To przecież nasz znaki
rozpoznawcze, bez których nigdy nie osiągnęlibyśmy tego, co chcemy. Możliwe, że kiedyś
sam pan się, przekona, że nie ma prostszego, tańszego i praktyczniejszego środka łączności
między milionami członków, niż ten orzech, który wszędzie można dostać i, którego stratę
zaraz można zastąpić innym.
Było to bardzo zajmujące. Oczywiście nie narzucałem się pu–szan–gowi z pytaniami na
temat tej wspólnoty i to co dodał było wynikiem jego dobrej woli:
— Zauważył pan z pewnością, że miasto wygląda bardziej uroczyście niż zazwyczaj.
Pierwsza przyczyna to oczywiście wasz przyjazd. Ale jest też druga — pojutrze świętujemy
największe święto naszego kraju ,,Szen–Ta–Szi”, czyli Wielki Dzień Szen, do którego
przygotowujemy się już dzisiaj. Przybywają do nas liczni przyjaciele naszego związku i
chyba nigdzie na świecie nie znajdzie pan podobnego zgromadzenia, które — jeśli chodzi o
poczucie obowiązku i miłości bliźniego będzie tak rozstrzygające, jak u nas w ten dzień.
Zobaczy pan.
Dotarliśmy do portu i doszliśmy aż do naszego jachtu. Na pokładzie dojrzałem
gubernatora. Wpatrywał się w morze, ale obracając mimowolnie głowę obrzucił nas
wzrokiem. Skinął ręką. Pu–szang chciał nas zostawić samych, aleja zaproponowałem mu,
aby został i poznał wuja Raffley’a. Przedstawiłem sobie obydwóch panów i już po chwili
spostrzegłem, że urzędnik portowy bardzo spodobał się starem dżentelmenowi. Gubernator
twierdził, że nie jest w stanie opisać nam wrażenia, jakie zrobił na nim krzyż, widoczny teraz
znowu, gdy wiatr przewiał chmury. Niestety nie zauważył go wcześniej, nim John wraz ze
swoją Nin odpłynął łodzią. Po chwili dorzucił:
— Patrzyłem, jak odpływają i nagle ujrzałem ten diamentowy cud, świecący tam w
górach. Zapewniam panów, że nie mam słów, aby wyrazić jak ten widok mną wstrząsnął.
Aha, drogi Charley, coś mi przyszło do głowy chciałem panu coś pokazać! Niech pan tu
spojrzy! Widzi pan to?
To, co mi podał było orzechem betelu, najmniejszym i najładniejszym, jaki widziałem,
oprawiony był w złoto jak jakiś guzik lub zapinka. Na jednej stronie było wyryte „szen”, a
pod spodem imię „Nin”, po drugiej trzy już wspomniałem znaki na określenie „szin”, „ti” i
„ho”. Reguły Szen byty mi nieznane; możliwe, że w ogóle żadne nie istniały. Lecz gdy
myślałem o tej karcie, która zrobiła takie wrażenie na tym Malajczyku w Kota Radjah,
byłem pewny, że osoba, do której należał ten mały orzech, musiała być ważną i
wzbudzającą respekt w związku.
— Sir, skąd pan ma to cacko? — spytałem.
— To od Nin, ale wręczył mi go John — oznajmił.
— Kiedy? Czy może mi pan powiedzieć?
— Dlaczego nie? Przecież nie mamy przed sobą żadnych tajemnic. Jak pan wie,
pospieszyłem za Nin, aby się z nią pożegnać. Ale ci kulisi gnali tak prędko, że dogoniłem ich
gdy już wysiedli. John już czekał na nią ze skompletowaną załogą, aby udać się na ląd, gdzie
czekano na nich z końmi. Bieg mnie wyczerpał i w sumie chciałem, aby mnie zabrali ze
sobą, ale odprawiono mnie. Tak mnie to wytrąciło z równowagi, że zacząłem pleść sam już
nie wiem co. Przypominam sobie jedynie, że z wielkim zaangażowaniem zapewniałem ich,
jakim to wielkim szczęściem dla mojego bratanka jest posiadanie takiej żony i gdyby nie to,
to sam bym ją poślubił. Tak jest, tu na miejscu, bez pytania się o zgodę tych głupich
krewnych w starej Anglii. Oboje śmiali się serdecznie. Rozłościło to mnie oczywiście wielce,
rzuciłem im w twarz nasz piękny, wielki zakład, przycisnąłem ich oboje do mego starego
serca, ucałowałem, poczym przysięgłem, że jeszcze dzisiaj napiszę do domu iż Nin jest moją
bratanicą, a więc zakład przegrałem i już nigdy więcej nie będę się zakładał. Rozumie mnie
pan, Charley? Nie zmuszał mnie pan do niczego. Zechce pan to rozważyć?
— Bardzo chętnie! To dobra decyzja. Dziękuję panu.
— Także Johna bardzo to ucieszyło i chcąc także sprawić mi radość, wyciągnął tę
szpilkę, broszkę czy co tam to jest, z szala Nin i przypiął mi do piersi. A potem tak szybko
wsiedli da łódź, że nie było czasu, aby spytać, jak się sprawy mają z takim dowodem.
Może pan to wie, Charley?
Pu–szang w czasie opowiadania wuja dyskretnie odsunął się na bok. Podszedłem do
niego i podając mu kosztowny drobiazg poprosiłem o jego zdanie na ten temat.
— Sir, — powiedział, wykonując głęboki ukłon przed gubernatorem — przez
otrzymanie tego znaku stał się pan sługą naszej wielkiej Szen i to nie zwykłym, lecz jednym z
wyższych rangą. Ten znak należy do wysokich, należał do Nin. To, że odważyła się go panu
dać, mimo, że znała pana tak krótko, świadczy o wyróżnieniu, którego wielkości i wartości
nic jestem w stanie wyjaśnić. Może to zrobić jedynie sir John lub nasz wielki mandaryn.
Gubernator zamarł z wrażenia.
— Ja… członkiem… Szen? — spytał.
— Tak — przytaknął urzędnik portowy.
— I to wysokiej rangi?
— Nawet bardzo! Ten znak upoważnia do bardzo wielu rzeczy, sir! Jeszcze panu to
wyjaśnią.
— Od naszej Nin! Jest przecież Chinką, to można zrozumieć. A o Fu już od dawna
wiedziano, że jest założycielem Szen. Ale John, mój bratanek, jak mógł się odważyć i
targnąć na ten znak, aby mi go podarować?
— Jak sir John mógł się odważyć? Czyżby pan jeszcze nie wiedział, że jest jednym z
najlepszych oficerów, jednym z najważniejszych generałów naszego wielkiego związku?
Gubernator słysząc to odwrócił się powoli, długi czas spoglądał na port, poczym zwrócił
się znowu do nas, spojrzał na mnie przeciągle i spytał:
— Charley, czy przypomina pan sobie jakie palnąłem głupstwo w Kratongu, gdy
powiedziałem o nim: „zdaje się, że nie traktuje poważnie sortowania ko–su. To pewne, że
nie posiada najmniejszych zdolności, aby zostać członkiem Szen”. Tak twierdziłem. I
podczas, gdy ja gadałem takie głupoty, on jest, już jednym z ich najlepszych oficerów, ba
generałem. Nie bierzcie mi proszę tego za złe, dżentelmeni, ale muszę usiąść!
Opadł na ławkę i zajął się oglądaniem orzecha betelu mówiąc przy tym:
— John sprawił mi tym drobiazgiem wielką, niewyobrażalnie wielką, radość. Ale
dlaczego od razu tak wysoko? Zacząłbym także od najniższej rangi. Powinienem przecież
być sprawdzony, obserwowany. Tak powiedział mi mój malajski przyjaciel. Czy zdarzyło
się już, że obdarzono takim zaszczytem innego Anglika?
— Poza sir Johnem nikogo. Także naszego profesora, wielebnego Heartmana, nie —
odpowiedział Chińczyk.
— Heartman? Duchowny? — spytał prędko gubernator. — Mieliśmy pastora
Heartmana w Raffley–Castle. Ten jednak był dla nas zbyt — hm! Mówił do arystokratów
tak samo jak do zwyczajnego pospólstwa. Więc pożegnaliśmy się z nim, a on wyprowadził
się nie wiadomo dokąd.
— Właśnie o nim mówię, sir. Jest dyrektorem naszych szkół i wszyscy, którzy go znają
są mu bardzo wdzięczni. Sir John, ściągnął go z ojczyzny, aby udzielił mu ślubu z Nin,
ponieważ błogosławieństwo kogoś…
Wtem wuj zerwał się z miejsca i przerwał mu gwałtownie.
— Udzielił ślubu? On udzielił ślubu Johnowi i Nin? Chrześcijański kapłan? Zgodnie z
przepisami kościoła?
Chińczyk cofnął się parę kroków ze zdziwienia.
— Skąd te wszystkie pytania, sir? Naprawdę nie wiem, co mam odpowiedzieć.
Na twarzy gubernatora można było zauważyć zmieszanie. Domyślił się, co Chińczyk miał
na myśli i opamiętał się.
— Oczywiście, to zrozumiałe. Gdzie mieszka ten pastor?
— W zamku. Lecz codziennie przyjeżdża do Szen–Fu, by sprawować swój urząd.
Prosimy Boga, aby zachował go nam jeszcze długo, bo mimo swego sędziwego wieku jest
jeszcze bardzo sprawny, a przy tym prawie niezastąpiony i chyba nie będziemy umieli się
bez niego obejść.
— Hm! I takiemu człowiekowi pozwoliliśmy odejść! Właściwie to wstyd! Przegnaliśmy
go z powodu jego uczciwości i rzetelności, a inni przyjęli go i uznali. Proszę mi powiedzieć,
słyszałem, że nowy Raffley–Castle jest bardzo podobny do starego. Jeśli tak jest
rzeczywiście, to jak może ukazywać się w formie jaśniejącego krzyża?
— Ma pan wiarygodne informacje, sir. Nowy jest identyczny ze starym, chociaż
materiał i wykończenie wewnątrz są inne. Dusza pozostała, ale do nowego ciała wstąpił
nowy duch. Podstawa czy też zarys krzyża powstały przez dobudowanie budynków
gospodarczych, ponad którymi w linii prostej wznoszą się mieszkania urzędników. Wreszcie
przychodzi kolej na właściwy zamek, centrum rozpościerający swe ramiona na prawo i na
lewo. Mam na myśli zabudowania służące ludzkim celom. Za zamkiem znajduje się „Raj”,
nad nim wznosi się wspaniały, artystyczny warsztat, a nad nim kaplica z organami
zbudowanymi w Niemczech. Wszystko wykonano z białego marmuru wydobywanego w
pobliskim kamieniołomie. Gdy padnie nań blask słońca, zaczyna dosłownie świecić.
Ciemniejsze przestrzenie znikają w oddali i w ten sposób powstaje krzyż, który jest tak
przez wszystkich podziwiany.
— To niezwykłe, mówił pan także o jakimś artystycznym warsztacie. Czy tworzy tam
jakiś artysta, malarz albo rzeźbiarz?
— Nie artysta, lecz artystka, mianowicie Nin.
— Co? Nin artystką?
— Tak. Czyżby i tego pan jeszcze nie wiedział, sir?
— Nie, naprawdę nie!
— Ale ta marmurowa głowa przedstawiająca ją samą jest przecież dziełem jej dłuta.
Także ten obraz na jachcie wyszedł spod jej ręki.
— To staje się coraz bardziej podniecające i niesamowite! Koniec końców stanę się
samym zdziwieniem i już niczemu więcej nie będą się dziwił.
— Także „Raj” został przez nią namalowany — ciągnął urzędnik — i to ona podjęła
najtrafniejsze decyzje związane z budową i urządzeniem zamku.
— Jeszcze i to! Ale mimo jej pomocy musiano przecież zatrudnić jakiegoś majstra
budowlanego o wyjątkowych zdolnościach i ten nie był z pewnością Chińczykiem. To z
pewnością jakiś Anglik, który wcześniej przestudiował architekturę Raffley–Castle.
— Przepraszam pana, sir, ale to jednak był Chińczyk. S.iidiował w Leeds i Londynie,
potem w Wyższej Szkole Technicznej w Berlinie, a następnie pozwoliłem mu podróżować
przez rok, aby pooglądał świat. W Neapolu spotkał sir Johna i ten wziął go ze sobą do
Londynu i kazał rysować Raffley–Castle tak, aby nie dowiedzieli się o tym jego krewni.
— Także i to jest zadziwiające! Ale czy pan nie powiedział, że pozwolił mu
podróżować, pan?
— To mój syn, o którego sam pan spytał, inaczej nie powiedziałbym o nim ani słowa.
Gubernator otworzył usta, ale nic nie powiedział, tylko przez chwilę potrząsając głową,
patrzył mi prosto w oczy, aż w końcu dał mi kuksańca w bok i przemówił:
— Niepojęty kraj! I niepojęty naród! Jest się ciągłe narażonym na kompromitację i
nigdy się nie ma racji. Ale to właśnie mi się tak podoba. Muszę panu powiedzieć,
przyjacielu, że mnie pan zadziwił. Sytuacja, w której się znalazłem nie należy do
najprzyjemniejszych. Ledwie ja, nieszczęśnik, odważyłem się na stwierdzenie, że
architektem musiał być Europejczyk, to…
Potok jego słów został przerwany przez jakiegoś niższego urzędnika, który szukał swego
przełożonego i przypadkiem zajrzał do nas.
Wszedł na pokład, zamienił z nim kilka słów i odszedł. Pu–szang zapytał nas czy
mielibyśmy czas i ochotę zostać świadkami niezwykłych pertraktacji.
— Wcześnie rano parę godzin przed wami przybył huo–lun–czu–an, czyli parowiec,
którego dowódca kazał się beztrosko zameldować jako handlarz opium. Wydałem
zarządzenie, że handel opium jest u nas zabroniony, na co on przysłał mi odpowiedź, że
wprawdzie się zameldował, ale wcale nie pytał o jakieś pozwolenia. Będzie wystawiał na
sprzedaż i sprzedawał co i jak długo mu się podoba. Kto zna fatalne działanie tej trucizny na
nasze chińskie stosunki, ten wie, dlaczego taki człowiek pozwala sobie mówić tym tonem,
ale też zrozumie, dlaczego ja, tu w Ocamie, nie mogę sobie pozwolić na okazanie słabości.
Muszę robić to, co nakazuje mi Szen, wydałem więc moim ludziom stosowne
rozporządzenia, a sam udałem się do wielkiego mandaryna i zameldowałem o wszystkim.
Zgodził się z moim stanowiskiem w tej sprawie. Handlarza zatrzymano i teraz czeka w
areszcie na mnie, aby wnieść skargę i żądać odszkodowania.
— I mamy iść tam z panem? — spytał gubernator.
— Tak, jeśli panowie uważacie, że ten wypadek jest tego godny.
— Oczywiście! To przecież przypomina tę słynną wojnę opiumową, kapitana Elliota i
admirała Kuanga z jego dwudziestoma dziewięcioma dżonkami wojennymi i dwadzieścia
tysięcy skrzynek opium, które zostały wrzucone do wody, mimo że były warte cztery
miliony funtów szterlingów.
— Tutaj nie mamy do czynienia z takimi cyframi — uśmiechnął się pu–szang — ale
gdybym wtedy to ja był na miejscu cesarza Tao–Kuanga, nie postąpiłbym inaczej niż teraz.
Tak więc zeszliśmy z jachtu i Pu–szang poprowadził nas do aresztu. Nasza „Nin”
zarzuciła kotwicę w miejscu dla tubylców wyróżniającym się spokojem i dostojeństwem.
Statek handlarza opium zacumowany był w „miejscu dla obcych” i w drodze do biura pu–
szanga musieliśmy go minąć. Był to mały parowiec przybrzeżny, tępo zabudowany na kilu,
aby nie zanurzać się zbyt głęboko i móc wszędzie przybić do brzegu. Miał też maszty i
olinowanie, mógł więc korzystać z mocy parowej i siły wiatru. Nazywał się „Ta–Szen–Tsi–
Nang–Szen”‘. Znaki tych pięciu sylab wymalowane były po obydwóch stronach burty. Po
niemiecku oznaczały „Jego ekscelencja Europejczyk”‘. Takie i podobne nazwy można
często spotkać w portach Wschodu, są bardzo charakterystyczne.
„Jego ekscelencja Europejczyk” stał blisko brzegu i miał spuszczony trap. Stali na nim
dwaj mężczyźni ubrani podobnie jak reszta i obaj trzymali w ręku cienki, biały patyczek z
umocowanym na końcu orzechem betelu. Naprzeciwko parowca, na lądzie stał rozbity
namiot, a przed nim, wystawione na sprzedaż, leżały masy opium we wszelkich postaciach i
formach, wraz z koniecznym oprzyrządowaniem do spożywania tej trucizny. Wokół kucało
lub siedziało na ziemi z pół tuzina spalonych słońcem, po zęby uzbrojonych mężczyzn, po
których na pierwszy rzut oka można było poznać, że prowadzą ciemne interesy. Przed nim
stali dwaj inni, z podobnymi, jak na pokładzie, patyczkami w rękach. Gdy przechodziliśmy
obok, wuj spytał urzędnika:
— To z pewnością statek tego truciciela i jego punkt sprzedaży. Mam nadzieję, że kazał
pan ich obserwować. Czy ci lidzie z patykami to policjanci?
— Tak — skinął głową pu–szang.
— Oczywiście uzbrojeni?
— Nie.
— Nie? A przecież policja musi mieć broń, aby zdobyć respekt.
— U nas nie ma tej konieczności. Mamy przed nią i przed jej zaleceniami respekt, bo
służą dobru ogółu. Właściwie u nas nie ma policji. Ci, co należą do wielkiego związku Szen
nie potrzebują żadnych form nacisku. Każdy kocha i szanuje innych tak, że nikt nie wymaga
jakiejkolwiek ochrony przed innymi. Tylko jeśli chodzi o obcych może czasami dojść do
pewnej przemocy, której każdy cywilizowany naród powinien się wstydzić. Ale nie
potrzebujemy do tego opłacanej i uzbrojonej instytucji, wystarczy ktokolwiek, kto akurat
jest pod ręką. Dostaje biały patyk do ręki i tym samym nabywa prawnej mocy.
— Hm! Ale jak to wszystko spokojnie przebiega. Żadnego zbiegowiska, żadnego
zgromadzenia. Gdyby u nas zastosować takie zarządzenie dotyczące statku, już cały plac
byłby pełen ludzi, że trudno by się było przepchać, a tu, wydaje się że nikt o niczym nie ma
pojęcia.
— Myli się pan sir, każdy to wie. Ale wszyscy zbyt gardzą handlarzem i jego sprawami,
aby się nim zajmować. Jeśli jest winny, każdy wstydzi się zwracać na niego uwagę, jeśli jest
niewinny, to każdy wzdraga się ranić go swymi spojrzeniami. Czy pan nie odczuwa, że tak
jest najlepiej?
— A jakże! Jeszcze trochę, a zacznę uważać, że to najrozsądniejszy zakątek na ziemi. A
co to za dom i co to za napis nad jego drzwiami?
Wskazał na budynek, do którego akurat się zbliżaliśmy. — To mój kung–so, biuro —
odpowiedział urzędnik. — Te znaki to kung–tao, tyle co „sprawiedliwość”. Aby
rzeczywiście ją tu znaleziono, o to staram się ja sam. Proszę wejść! Tutaj nie lubią zamęczać
gości zbędnymi ceremoniami.
Przeszliśmy przez pomieszczenie, które nazwałbym naszą „poczekalnią”. Siedział tam
jakiś człowiek, z powodu którego sprowadzono naszego pu–szanga. Nie uczynił
najmniejszego gestu powitania. Weszliśmy do dużego pokoju obok, gdzie siedziała duża
ilość pisarzy, aż w końcu dotarliśmy do właściwego biura pu–szanga z otwartymi drzwiami
na przylegającą doń werandę. Gdy usiedliśmy, urzędnik kazał zawołać oczekującego. Ten
wszedł, pozdrowił nas zdawkowo i usiadł, nie będąc o to poproszonym. Miał na sobie
wprawdzie chiński strój, ale był mieszańcem. Był mocno opalony, o twarzy przeżartego
namiętnościami łajdaka. Dzisiaj przed południem okazał papiery statku i wpisał takie
informacje o sobie, jakie uznał za stosowne. Statek wraz z ładunkiem należy do niego. Udał
się w rejs jako handlarz opium, co, jak twierdził, czyni już od lat, podróżując wzdłuż
chińskiego wybrzeża aż do portów koreańskich. Przechwalał się, że do tej pory nikt jeszcze
nie odważył się przeszkodzić mu w wykonywaniu jego pracy i oczekiwał, że zostanie
przeproszony za niesłychane utrudnienia, a potem będzie mógł robić co mu się żywnie
podoba. Urzędnik wysłuchał go spokojnie, poczym w krótkich słowach wyjaśnił mu swoje
stanowisko.
— Mówiłem, że handel opium jest tutaj niedozwolony. A mimo to odważono się
wystawić tę truciznę na sprzedaż. Rozkazuję, aby parowiec „Ta–Szen–Tsi–Nang–Szen”
opuścił nasz port w ciągu godziny, a nasze wody do wieczora. Jeśli po tym czasie będzie się
znajdował jeszcze tutaj, to zostanie zajęty i spalony wraz z ładunkiem na pełnym morzu.
Handlarz opium zerwał się z miejsca i zawołał gniewnie:
— Odważy się pan? Zapłaciłby pan za to! Znam swoje prawa!
— A ja swoje!
— Wiem doskonale, czego pan chce. Mówi pan, że to miejsce należy do niego. Ale
wasz zeuropeizowany mandaryn jest jeszcze cały czas Chińczykiem. Znajduję się więc w
chińskiej miejscowości i moje papiery chronią mnie przed zajęciem.
Urzędnik wstał teraz także i odrzekł:
— Biedaku! To, co ma cię chronić, zniszczyłoby cię! Mandaryn ma władzę absolutną!
— Także nad Europejczykami? — spytał ten szyderczo. — Czy także odbieracie
angielskie statki? Ja właśnie podczas tego rejsu sprzedałem statek wraz z ładunkiem,
pewnemu angielskiemu oficerowi. Oto umowa. Nowy właściciel jest także, na miejscu. Czy
mam go przyprowadzić?
Z szerokiego rękawa wyciągnął kawałek zapisanego papieru, rozwinął go i podał
urzędnikowi. Ten przeczytał, złożył ponownie, włożył do szuflady biurka i powiedział:
— Przedłożę tę umowę kupcowi. Niech przyjdzie!
— Właśnie na to czeka. Przyprowadzę go.
Z tymi słowami wybiegł. Nie musieliśmy długo czekać, po krotce powrócił z ubranym po
chińsku mężczyzną. A ten był z pewnością rym samym, który wchodząc pod górę natknął
się na Sejjida Omara. Poznałem go po osobliwym kształcie jego mao–tse, chińskiego
kapelusza, który już wtedy rzucił mi się w oczy i po braku charakterystycznego
warkoczyka.
— No i przyprowadził go. — powiedział pu–szang. — Oczywiście żaden z niego oficer,
tylko lump, bo ta cała umowa to szwindel. Figurant, bez pieniędzy i honoru, nic więcej.
Gdy weszli do biura, o mało nie krzyknąłem ze zdumienia ponieważ rzekomy oficer i
nowy właściciel parowca nie był nikim innym jak Dilkem, owym szczególnym
dżentelmenem, któremu Sejjid uratował życie. Kto wie, co się wydarzyło od naszego
niefortunnego spotkania aż do tej chwili, że stał się kumplem handlarza trucizną. On także
musiał mnie poznać, musiał dowiedzieć się od Sejjida, że tu jestem, ale najmniejszym gestem
nie dał tego poznać po sobie.
Spojrzał na mnie przelotnie, jak na kogoś zupełnie obcego, z wysoko poniesioną głową
podszedł do pu–szanga i powiedział:
— Poproszono mnie tutaj. Jestem porucznik Dilke.
— Poproszono? — odparł zdziwiony urzędnik. — Do głowy by mi to nie przyszło.
Został pan wezwany. A gdyby się pan nie pojawił zostałby pan doprowadzony. To nazywa
się aresztowaniem.
— Do wszystkich diabłów! Jestem oficerem! Oficerem! Zrozumiano?
— To, że pan nim jest, musi pan udowodnić!
— Ma pan przecież umowę!
— Ona, jeszcze niczego nie dowodzi!
— Chyba dlatego, że jest egzemplarzem kapitana? Oto mój. Niech sobie pan przeczyta!
Jest tam moje nazwisko, moje kompetencje i ranga.
Teraz on z kolei wyciągnął z szerokiego rękawa swój egzemplarz umowy, rękawy, jak
wiadomo służą Chińczykom za kieszenie i podał go urzędnikowi. Ten uważnie go
przeczytał, zmierzył stojącego przed nim od stóp do głów, poczym wyjaśnił:
— To także nie stanowi żadnego dowodu. Nawet jeśli rzeczywiście byłby pan oficerem i
porucznikiem to i tak nie zrobiłoby to na nas żadnego wrażenia, ponieważ ma pan, jak
sądzę, ponad trzydziestkę, a kto w tym wieku nie zaszedł dalej niż do porucznika, ten musi
być bardzo mało wymagający. Poza tym ta umowa nie jest żadnym dowodem, ani w
związku z pana osobą, ani w związku z pana rangą. Jej autorowi przedstawił się pan jako
porucznik Dilke, a potem podpisał się tym nazwiskiem — mnie to nie wystarcza. Żądam
aby pan przedstawił wiarygodniejsze dokumenty. Użył pan przemocy, ustawił namiot z
pomocą uzbrojonych ludzi, wszystko, aby sprzedać, zakazane tu opium. Wie pan, co to
oznacza?
— Nie potrzebuję żadnych dokumentów — upierał się Dilke, już nie tak zuchwałym
tonem. — Każdy widzi, że jestem Anglikiem, więc nie muszę pana słuchać.
— Występuję w imieniu sir Johna Raffley’a, tak więc w tej chwili także jestem
Anglikiem. Już i tak straciłem przez pana zbyt wiele czasu i żądam po raz ostatni: pańskie
dokumenty!
Teraz rzekomy porucznik odwrócił się z wolna i z widoczną niechęcią, wskazał na mnie i
rzekł:
— Tam siedzi mój dokument! Ten człowiek zna mnie bardzo dobrze. Wie, że jestem
Anglikiem i nazywam się Dilke.
— Co? Pan go zna? — zwrócił się do mnie urzędnik. — Czy może pan to potwierdzić?
— Tego nie mogę zrobić — odpowiedziałem. — Widziałem go wprawdzie w paru
miejscach, gdzie kazał nazywać się Diłke, ale czy tak jest rzeczywiście, tego nie wiem.
— I jak się tam sprawował?
— Nie jestem jego sędzią.
— To wystarczy. Tak więc muszę go zatrzymać, dopóki nie będzie mógł przedstawić
wiarygodnych papierów.
— Jestem zatem aresztowany? — rzucił się Dilke.
— Tak.
— Niech to wszyscy diabli! — i zgrzytając zębami dodał — Ja, taką przeklętą żółtą
bandę miałem uszczęśliwić! Ale podejdę ją z innej strony. Już najwyższy czas.
Wyciągnął portfel, otwarł, wyjął wyraźnie często używany papier, rzucił go pu–szangowi
i gniewnym tonem zażądał:
— Ma pan! Ale szybko, abym wreszcie opuścił tę budę! Chińczyk przeczytał i
skomentował tonem pełnym namysłu:
— Paszport, australijski. Wystawiony na Roberta Wallera, zwanego Dilke, ze Stanów
Zjednoczonych Ameryki, porucznika ochotniczych milicji australijskiej kolonii Wiktoria. —
tu spojrzał na mnie z uśmiechem i ciągnął — Nie chciał pan nic powiedzieć na temat jego
zachowania, sir; ale to, co tutaj jest napisane tak jasno, jak tylko mógłbym sobie życzyć:
rodowity Amerykanin o dwóch różnych nazwiskach, następnie Australijczyk tak zwany
oficer ochotniczego oddziału, pojawiający się nagle u nas i przedstawiający się jako
porucznik brytyjskiej armii, a przy tym opłacony najemnik handlarza trucizną z Binh–dinh.
Ten szpargał i obydwie umowy zostaną tutaj dopóki nie obejrzę dokładniej „Jego
ekscelencji Europejczyka”!
— Chce pan przeszukać mój statek? Wypraszam sobie! — wybuchnął kapitan, a jego
oczy zabłysły złowrogo.
Dilke odwrócił się na pięcie i szepnął do mnie:
— Nie dopuści pan do takiego upokorzenia! Dowiedziałem się, kto z panem jest.
Jestem bratankiem misjonarza Wallera, kuzynem pańskiego bożyszcza, jego córki Mary.
Zrozumiał pan!?
— Niech sobie pan będzie czym chce — odpowiedziałem. — Gdzie pan podział Sejjida
Omara, mojego służącego?
— Tego sprytnego Araba? — spytał, niezmiernie zdziwiony. — Co z nim?
— Spotkał go pan na górze i razem zeszliście do miasta.
— Nic o tym nie wiem.
— Niech pan nie kłamie! Gdzie go pan zostawił? Znam go i wiem, że już dawno
powinien się u mnie pojawić. Sam pan się zdradził, że z nim z nim rozmawiał. Bo tylko on
mógł panu powiedzieć kto z nami jest.
— Ale sprytne — szydził. — Aby innych uznać za złych, trzeba najpierw być takim. Czy
ze względu na Wallera i jego córkę nie dopuści pan do rewizji na statku?
— Nie — odpowiedziałem.
— Niech pana diabli! Ale niech pan uważa, pojutrze wieczorem dostanie pan za swoje!
Naprzód! Szybko!
Chwycił swojego kapitana za rękę i wybiegli przez otwarte drzwi werandy. Pytająco
spojrzałem na pu–szanga. Ten jednak roześmiał się tylko.
— Niech sobie uciekają, sir! Gdy będę ich potrzebował, dostanę ich w każdej chwili.
Chodźmy spokojnie na pokład „Jego ekscelencji Europejczyka”, który z pewnością nie
chciał nam wcisnąć tylko trucizny. Wygasili pod maszynami i nie będą mogli się wymknąć.
Opuściliśmy więc biuro „Sprawiedliwości” i udaliśmy się tą samą drogą, którą
przyszliśmy z powrotem aż naszym oczom ukazał się parowiec z opium. Czterech
policjantów było tam jeszcze: dwóch przed namiotem i dwóch na trapie. Mieli tylko nie
dopuścić do sprzedaży opium. Wszystko co nie miało z tym związku w ogóle ich nie
obchodziło. Dlatego nie przeszkodzili spuszczeniu szalupy na wodę przez tych samych
uzbrojonych ludzi, którzy do tej pory siedzieli przy namiocie. Uczyniono to z wielkim
pośpiechem. Dilke i jego „kapitan” już w niej siedzieli. Gdy i tamci się tam znaleźli i
odepchnęli łódź od burty statku, Dilke wykrzyknął potrząsając wyciągniętą w naszą stronę
pięścią:
— Odchodzimy tylko na chwilę, wrócimy tu jeszcze, może nawet pojutrze! I wtedy
zawrzemy z wami umowę, na dziewięćdziesiąt dziewięć lat! A ruszcie tylko coś, co do nas
należy, to nas popamiętacie!
Włożyli wiosła w dulki i łódź pomknęła przez wodę w stronę stałego lądu.
— Oszalał? — spytał się pu–szang. — Można by go za takiego uznać, skoro nie
postępuje według utartych zwyczajów, które wszyscy znają. Sprawdźmy, kto tam jeszcze
został.
Weszliśmy na pokład i stamtąd policzyliśmy pasażerów łodzi. Było ich osiemnastu, a
więc chyba wszyscy należeli do załogi „Jego ekscelencji Europejczyka”. Przypuszczenie
nasze były, jak się później okazało słuszne. Cała załoga umknęła w bezpieczne miejsce. Na
statku znajdował się jeden, jedyny człowiek, który do niej nie należał.
Przeszukaliśmy wszystkie pomieszczenia na statku, aby sprawdzić, co zawierają i…
znaleźliśmy. Wielkie ilości opium, lecz nie tylko — także zdumiewającą masę broni
europejskiego pochodzenia wraz z amunicją i całym oprzyrządowaniem, wystarczającą do
wywołania puczu lub rewolucji przeciw rządowi. Wynikało z tego, że statek został przez
kogoś wynajęty na magazyn broni w razie wybuchu zaplanowanego powstania.
— Miałem takie podejrzenia i pan to także wyczuł w czasie mojej rozmowy z Dilkem —
powiedział Pu–szang. — Od pewnego czasu jeden po drugim mnożą się szczególne sygnały
i ludziom w rodzaju „Jego ekscelencji Europejczykowi” nie wolno ufać.
— Zajrzyjmy także do balastu! — poprosiłem. — Dziwne, ale do tej pory nie znalazłem
prowadzącego do niego luku. Mam pewne podejrzenia, które właściwie mogą wydać się
śmieszne, ale nie dają mi spokoju. Muszę zejść na dół, jeśli to możliwe to aż do samego
kilu.
Po bliższych oględzinach okazało się, że luk prowadzący do balastu zawalony został
ciężkimi skrzyniami. Przywołaliśmy policjantów i nakazaliśmy odsunąć skrzynie. I kto się
wyłonił z ciemności śmierdzącego pomieszczenia? Oczywiście Sejjid Omar! Teraz, gdy
moje przeczucia się sprawdziły, mogłem powiedzieć, że tego właściwie oczekiwałem. O ile
go znałem, przybiegłby do mnie zaraz po rozstaniu się z Dilkem, aby opowiedzieć o
spotkaniu tego łajdaka. A gdyby nie znalazł mnie na górze, przeszukałby całą wyspę w
poszukiwaniu. A ponieważ nic takiego się nie stało, byłem zmuszony przypuszczać, że coś
lub ktoś mu w tym przeszkodził, a musiało się to wydarzyć w gwałtowny sposób. Na
dodatek Dilke wypierał się, że w ogóle go widział. Morderstwo nie przyszło mi do głowy.
Sytuacja nie zaostrzyła się jeszcze do tego stopnia. Ale jakiś diabelski pomysł w ramach
zemsty za Peneng był z całą pewnością godny Dilkego. Gdy Omar wyszedł i z początku stał
bez ruchu wdychając świeże powietrze, spytałem: — Bałeś się Sejjid?
— Nie, ani trochę — odpowiedział. — Znam cię, sahib. Ani przez chwilę nie
przestaniesz myśleć o bliskich ci ludziach. A to, czego nie widzisz bądź nie słyszysz, Allach
pozwala ci przeczuć. Opowiem ci prędko, jak się tu znalazłem, ale potem muszę szybko
biec do Fu i zawiadomić go, że planowane jest powstanie i, że tej nocy zamierzają się do
niego włamać w poszukiwaniu milionów należących do jakiejś pani „Szen”.
— Przede wszystkim wyjdź na świeże powietrze, złap głęboki oddech i wtedy możesz
mówić.
Wyszliśmy na pokład i tam usiedliśmy. Oto, co mówił Omar:
— Chciałem, jak zawsze, gdzie przybędę, obejrzeć sobie miasto i port, aby posiąść
pewną wiedzę na wypadek jakichś twoich pytań. Po drodze spotkałem jakiegoś Chińczyka,
który na mój widok prawie się przeraził. Ale ponieważ dobrze poznałem Chiny, jego
przebranie nie mogło mnie zmylić i wkrótce rozpoznałem w nim tego Dilkego, z powodu
którego zaznajomiłem się z tym angielskim generałem i jego haremem. Chciał mnie szybko
wymiąć, ale zmienił zdanie. Widać było, że coś mu przyszło do głowy. Pozdrowił mnie
uprzejmie i dlatego ja także nie zachowałem się grubiańsko. Gdy dowiedział się dokąd
zdążam, wyraził życzenie pójścia ze mną, ponieważ przybył tu tego samego dnia. Mówię ci
sahib, byliśmy dla siebie bardzo przyjacielscy; ale nie miałem do niego zaufania ani za grosz i
nie wierzyłem w ani jedno słowo, które do mnie mówił. Zwiedziliśmy wszystko co się dało,
a on gadał i gadał bez przerwy. Zwłaszcza o jakiejś, mnie nieznanej osobie, kobiecie albo
dziewczynie, bo mówił o niej w rodzaju żeńskim. Nazywał ją „Szen”. Ma ta „Szen” być
podobno niezwykle bogata. Posiada wiele milionów, złożone w trzech różnych miejscach
lub w jednym z trzech. Wyobrażasz sobie, sahib.
— Domyślam się. Opowiadaj dalej!
— Jedno z tych miejsc jest na górze, tam gdzie mieszkamy, u Fu. Na parterze tego
domu są pomieszczenia dla pisarzy, którzy bez przerwy piszą do tej Szen i ciągle od niej
otrzymują listy, bo nasz Fu jest zwierzchnikiem tej dziewczyny czy też kobiety. Kto mógłby
przeczytać parę z tych listów ten od razu wiedziałby, gdzie można znaleźć te miliony. Drugie
miejsce to miasto Szen Fu, które zdaje się leży niedaleko stad. I pomyśl sobie, sahib, że sir
John Raffley, jest tam burmistrzem i ma biuro. Przesiaduje w nim z jakimś starym,
siwowłosym pastorem, liczy pieniądze i zapisuje sumy do jakiejś strasznie grubej księgi.
Trzecie miejsce to zamek, Raffley–Castle, gdzie jakaś inna kobieta, która nazywa się akurat
tak samo jak nasz jacht — Nin, siedzi w starym i nowym raju, a pod nią jest komnata
gromadząca całe miliony. Które z tych trzech miejsc jest właściwe, albo czy te trzy należy
splądrować, tego dokładnie — nikt nie wie. Ale jedno jest pewne: gdy pójdzie się nocą,
gdy wszyscy śpią do Fu, do tych leżących na parterze pomieszczeń i przewertuje się wielką
ilość listów i ksiąg, to będzie wiadomo, gdzie można znaleźć tę wielką masę pieniędzy i
zabrać ją sobie. A gdybym ja pewnej nocy nie zasnął, lecz czuwał to ujrzałbym Dilkego
przybywającego z paroma ludźmi. Otwarłbym im od wewnątrz cicho drzwi, a potem po
kryjomu poszlibyśmy do biur pisarzy i czytalibyśmy tak długo, aż byśmy znaleźli to, czego
szukamy. Za to miałbym dostać okrągły milion!
— Omar, Sejjid… człowieku! — wykrzyknąłem śmiejąc się — Czy ten łajdak uważa
cię za głupca!?
— Tak. Właściwie z początku chciałem mu plunąć w twarz, ale wtedy rzeczywiście
miałby rację, wyszedłbym na głupca. Zamiast tego zrobiłem bezmyślną minę wiesz przecież,
jak dobrze to robię i cały czas wkradałem się w jego łaski oraz zaufanie. Aż doszliśmy do
miejsca, gdzie czekało ukrytych pięciuset rebeliantów. To tuż koło świątyni Ki. Zbierają się
stopniowo — dzisiaj i jutro. A pojutrze ma nastąpić właściwy dzień, wielkie święto,
urodziny pani Szen. Wtedy właśnie zza granicy przybędą rebelianci i będą świętować razem
z wszystkimi. Z początku będą udawać, że kochają tę panią. Rozproszą się po całej
okolicy. Będą słuchać naszych mówców i bić im brawa. Ale stopniowo zaczną dochodzić
do głosu, najpierw po cichu, potem głośno. Co chcą powiedzieć, tego się nie dowiedziałem,
ma to wywrzeć wielkie wrażenie i podbić świat. Następnie dojdzie do rewolty. Zostanie
rozdzielna broń, umieszczona dotąd na tym statku, a gdy nastanie nowy porządek, każdy
dostanie tyle opium, ile dusza zapragnie i ujrzy siódme niebo Allacha. To dla tych głupich
Chińczyków, którzy o milionach dowiedzą się tylko bardzo mgliście. Lecz my, ci mądrzy,
pójdziemy po kryjomu tam gdzie są złożone i każdy weźmie sobie swoją obiecaną część.
— Co ty mówisz. Kto to jest?
— Nie pytaj mnie, tylko jego. Jeśli go w ogóle jeszcze zobaczysz! Mnie tego nie
powiedział, a ja go to nie pytałem, bo uznałby mnie nie tylko za głupca, ale na dodatek
jeszcze za szaleńca. Nie mogę rozstrzygać, co z tego co mi powiedział jest prawdą, a co
bujdą w żywe oczy. Ale moim obowiązkiem było dowiedzieć się jak najwięcej i tak
zrobiłem. Jesteś ze mnie zadowolony?
— Bardzo drogi Omarze, bardzo! Ale czy było konieczne zamykanie ciebie?
— Nie! — odpowiedział i dodał z uśmiechem — Zapewniam cię, że nie prosiłem go o
to. Ale w końcu wylądowaliśmy na dole, w jego kabinie i tam spytał się mnie, co
zadecydowałem. I wtedy popełniłem niewybaczalny błąd: zamiast odczekać aż wyjdziemy z
powrotem na górę i będą w pobliżu inni ludzie, dałem upust zbyt długo tłumionemu
gniewowi i powiedziałem, że znowu pomylił się co do mojej osoby, bo on jest szubrawcem,
a ja dżentelmenem. Wyraźnie był przygotowany na taką okoliczność. Jego ludzie stali w
korytarzu, za drzwiami, gdy wyszliśmy, złapali mnie tak mocno, że nie mogłem się ruszyć,
nie mówiąc już o obronie. Związali mi nogi, a ręce przywiązali do ciała i wrzucili mnie w dół
do piasku służącego za balast. Leżałem w zupełnych ciemnościach i już myślałem, że się
uduszę. Po dłuższych wysiłkach udało mi się uwolnić ręce i mogłem wreszcie opędzić się od
szczurów. Potem rozwiązałem nogi. Lecz gdy doszedłem do schodów i chciałem podnieść
klapę, okazało się, że została przywalona czymś ciężkim i nie dałem rady jej unieść. Tak
więc musiałem zdać się na ciebie, sahib i wiedziałem, że moje uwięzienie nie potrwa długo.
A teraz muszę iść do Fu i go ostrzec. Potem zamierzam się dowiedzieć, gdzie można znaleźć
tę kobietę, na której pieniądze chcą uczynić zamach.
Mieszanina angielskiego i chińskiego, w jakiej nam o wszystkim opowiedział, była
wprawdzie komiczna ale treść już mnie nie rozbawiła. Pu–szang uścisnął mu rękę.
— Sir — powiedział — widzę pana po raz pierwszy. Nie znam pana, ale wiem kim pan
jest uczciwym, dobrym człowiekiem. Dlatego pewnie będzie panu wolno porozmawiać z
tym wysokim dostojnikiem, który zezwolił panu nazywać się po prostu Fu. Lecz jeśli chodzi
o „Szen”, to znam ją bardzo dobrze i mam prawo wypowiadać się w jej imieniu. To nie
kobieta, lecz coś o wiele wyższego. Dilke celowo pozostawił pana w nieświadomości lecz
wkrótce pozna ją pan i mam nadzieję, że na swoje szczęście. Proszę przekazać ode mnie
Fu, gdy będzie pan z nim rozmawiał, te dwa słowa: hsiung–ti. Będzie wiedział o co proszę.
Teraz jestem zmuszony pożegnać się. To, co przeżyliśmy i to, co zostało opowiedziane,
czyni koniecznym natychmiastowe podjęcie pewnych kroków w celu uniemożliwienia tych
zdradzieckich planów.
Zwrócił się do swoich policjantów i wydał im dalsze rozkazy. My udaliśmy się do domu.
Odszukałem Fu i opowiedziałem mu o zdarzeniu. Wysłuchał mnie spokojnie, nie okazując
ani zdziwienia, ani zdenerwowania, rozłożył ostatni numer „Tczing–pao”, pekińskiej gazety i
wskazał miejsce do przeczytania:
— Proszę zwrócić uwagę na tę notatkę: „Do naszego kraju przybyło wielu fan–fan,
buntowników, aby wzniecić powstanie wśród tych, którzy są nam wierni. Kto ulegnie ich
namowom, może oczekiwać kary, ponieważ zyski przynoszone przez zło, fan–fan
zachowują dla siebie, gdy tylko osiągną swój cel. Widziano ich w drodze do Ki–czing,
tamtejsi mandaryni są wierni i mądrzy. Możemy im zaufać.”
— Tak więc jesteśmy poinformowani — roześmiał się — i mamy oczy szeroko otwarte.
Przyszły już także sprawozdania od odpowiednich urzędników, ale nic wam o tym nie
mówiłem, bo nie chciałem wzbudzać niepotrzebnie niepokojów. To jednak nie pomniejsza
w niczym zasług Sejjida Omara. Teraz wiemy z całą pewnością, jakie są ich zamiary, nawet
znamy czas. Zastosuję środki zaradcze. Nadam depesze na cały region. „Jego ekscelencję
Europejczyka” będę obserwował nadal. Prawdopodobnie wytoczymy mu krótki proces. A
ponieważ wybrano „Wielki dzień naszej Szen”, bo wtedy zbierze się masę słuchaczy,
przesunę święto i to tak dyskretnie, że fan–fan nie dowiedzą się o tym. Przygotowania
będą postępowały, ale tylko pozornie — A nasze miliony? Hm! Tak, Szen jest bogata,
niesłychanie bogata. Ale dla rabusiów, szubrawców i rebeliantów nie ma złamanego grosza.
Niech pan będzie tak dobry, przyjacielu i przyśle mi teraz Sejjida! Chcę usłyszeć
sprawozdanie z jego ust.
Gdy przekazałem Omarowi życzenie Fu, ten zapytał z usilną prośbą w głosie:
— Ale te dwa słowa hsiung–ti mam mu przekazać, prawda?
— Tak — potwierdziłem.
— Co one mają spowodować?
— Twoją wielką radość, a zarazem wielki honor. Jaki, dowiesz się stopniowo. Ale teraz
idź już. Czeka na ciebie.
Usiadłem w swoim pokoju myśląc o tym, jak człowiek swoją wiarą chce uszczęśliwiać
innych i nagle usłyszałem, jak gubernator chodzi tam i z powrotem po swoim pokoju, jakby
go coś żywo zajmowało. W końcu zapukał do łączących nasze pokoje drzwi.
— Charley, jest pan tam? — spytał.
— Tak — odpowiedziałem.
— Mogę wejść?
— Proszę!
Stanął w drzwiach ze spinką Nin w ręku.
— Ten drobiazg nie daje mi spokoju — powiedział. — Dopiero teraz miałem trochę
czasu, aby się zastanowić i z minuty na minutę, widzę, jakim wielkim darem jest ten
przedmiot, po pierwsze dla mnie, a następnie, mam taką nadzieję, dla innych, którzy
mieszkają na Wschodzie, lecz w swych starych, niczego nie przeczuwających ojczyznach.
Muszę się panu przyznać, że czuję nie lada ochotę podjąć dzieło naszego przyjaciela
Wallera i zostania misjonarzem. Proszę się nie przerażać! Nie mam zamiaru niszczyć i palić
świątyń. O wiele bardziej myślę o tym, aby przyłożyć się do pokoju i wzajemnego
zrozumienia między ludźmi. A właśnie to są cele „Szen”. Dlatego, zaraz gdy wrócę do
domu, zabiorę się jak najprędzej do przy gotowań do jej asymilacji na naszym gruncie, wraz
ze wszystkimi orzechami betelu i areki! Będę potrzebował wielkiej ilości orzechów i już
teraz zastanawiam się skąd je ściągnąć, by były jak najtańsze i najlepsze.
— Stary, kochany zawadiaka! — zażartowałem.
— Oho! Nie chcę tylko bujać w obłokach, lecz podejść do tego także od strony
praktycznej. Zacznę od młodzież}; bo z niej wyrasta naród, aż dojdę do najwyższych,
najwytworniejszych kręgów. Proszę sobie wyobrazić, że my w Anglii i Walii mamy ponad
pięćdziesiąt tysięcy nauczycieli i ponad sto pięćdziesiąt tysięcy nauczycielek, dwadzieścia
tysięcy szkół i sześć milionów uczniów i uczennic! Do tego dochodzą prywatne zakłady i
pensje, fundacje! Następnie czterysta colleges i grammar schools, a wreszcie uniwersytety
i liczne szkoły wyższe kształcące lekarzy i teologów, nauczycieli, inżynierów, artystów,
oficerów, agronomów, handlowców i tym podobnych. Poproszę Fu, aby od samych
podstaw pouczył mnie o celach „Szen” i przekaże tę naukę mojemu narodowi . Jestem
nawet gotów dostać się jak najwyżej, do samej królowej, aby wyprosić łaski dla „Szen”. I
dopiero gdy wzbudzę zapał wśród młodzieży dla tak chwalebnego związku między uczniami
i studentami, to i starzy zrozumieją wkrótce, że „Szen” jest koniecznością. Mówię panu: nie
ma pan nawet mizernego pojęcia o tym, ile orzechów betelu będę rocznie potrzebował. Na
pana miejscu spróbowałbym także w Niemczech. Niech pan pomyśli o ilości waszych
uczelni, gimnazjów, seminariów, szkół realnych! Założymy się, że Szen wzbudzi w
Niemczech o wiele więcej zainteresowania niż w Anglii?
— Założymy się? Myślę…
— Tak, tak — przerwał mi. — Już wiem! To tylko taki zwrot! Już nigdy więcej się nie
założę. Ale zaraz zobaczy pan, jak poważnie myślę o swoim planie. Właśnie zastanawiałem
się nad całą sprawą i przedstawię ją panu.
Usiadł koło mnie i zabrał się za wykładanie planu. To co mówił miało ręce i nogi. Miał
przywódcze zdolności i teraz chciał to wszystko wykorzystać całym sercem i duszą dla
tworzenia, „Szen”.
Od Fu wrócił Omar. Jego twarz jaśniała, a oczy błyszczały z radości. Stanął przede mną
i spytał:
— Widzisz coś, sahib?
Potrząsnął przy tym głową, abym mógł zauważyć, co miał na myśli.
— Ach, te chwasty na twoim fezie? — spytałem zdumiony.
— Tak — przytaknął.
— Skąd je masz? Przedtem ich nie było.
— Fu mi je podarował. Nawet własnymi rękoma je tam umieścił. Te chwasty wykonano
z dwóch orzechów: batelu i areki. Albo może z areki i betelu. Albo może obydwa nazywają
się areka lub betel. Już sam nie wiem, bo tyle mi naopowiadał, czego nie chciałem
zapomnieć, Coś w tym jest.
— Znak?
— Tak, a ten znak nazywa się Szen. To ani kobieta ani dziewczyna, lecz wspólnota
wszystkich ludzi, którzy chcieliby doprowadzić kiedyś do powszechnego pokoju. Fu mi to
wszystko wyjaśnił. A ja na to coś odpowiedziałem, z czego on bardzo się cieszył.
— Co takiego?
— To było tak: każdy człowiek dąży do szczęścia, a to jest fałszywa. Każdy człowiek
powinien sprawiać szczęście i to jest właściwie. A ponieważ do tej pory każdy żąda
szczęścia dla siebie, na ziemi nie może ono zapanować. Z tego wynika, że musimy wejść na
właściwą drogę. Jak to zrobić, uczy nas „Szen”. To prawda, sahib?
— Prawda. Sam to wymyśliłeś?
— Tak i Fu przyznał mi rację. Otworzył jakąś szafę, w której było wiele orzechów
areki, wszelkiej maści, wielkości i kształtu i dał mi te dwa umocowując je na moim fezie.
Wyjaśnił mi przy tym wiele rzeczy i wszystkie zrozumiałem. Teraz jeszcze nic nie powiem,
bo najpierw musi to we mnie dojrzeć. A gdy to się stanie, będziesz ze mnie naprawdę
dumny. Gdy wychodziłem od niego, polecił mi przekazać tobie, że za pół godziny będzie
wan–fan. Przetłumaczę ci to. To słowo oznacza tyle, co kolacja. Co dostaniecie, tego nie
wiem. Ja będę jadł na dole, z pisarzem „Szen”, a dzisiaj dają: korzenie lilii wodnych, kiełki
bambusowe i raki, następnie kaczki z nasionami lotosu. Idę już. Aha, miałem jeszcze
powiedzieć, że nie musicie się przebierać do kolacji, bo jesteście u siebie w domu, tak
powiedział Fu.
Gubernator roześmiał się serdecznie i udał się do swojego pokoju, aby mimo wszystko
poprawić w swoim stroju parę szczegółów. Zrobiłem to samo, a potem zeszliśmy do stołu.
Do stołu? Właściwie nie! Czekający na nas służący zaprowadzili nas nie do jadalni, lecz
na tyły domu, do ogrodu zgodnie z życzeniem Nin. I tutaj spotkałem kobietę, której muszę
poświęcić nieco uwagi.
Ten, kto czytał moje książki, zna moją przyjaciółkę Marah Durimeh, liczącą ponad sto
lat Kurdyjkę, ideał człowieczeństwa. Dokładnie tak wyglądała owa chińska matrona,
ciemna, poważna, z twarzą pooraną głębokimi zmarszczkami, lecz niesłychanie dobrą, z
błyszczącymi oczami i igrającymi wokół ust uśmiechem, jedynym na świecie: uśmiechem
prawdziwej dobroci. Siedziała tam otoczona pachnącymi różami i z upiętymi na kształt
skrzydeł motyli, białymi włosami.
Była to matka Fu, najstarsza z rodu. Po jej lewej stronie jego żona, po prawej córka,
siostra Tsi. Zaproszonym był jeszcze Fang i paru innych miejscowych notabli. Ostatnie
nadeszła Mary Waller, która do tej poty czuwała przy ojcu. To, co zobaczyłem przeczyło
europejskiemu poglądowi, według którego chińskie kobiety zajmują pożałowania godne
stanowisko w społeczeństwie. Przeciwnie, nie można im było okazać większego szacunku i
uwagi niż tu. Nie siedzieliśmy osobno, kobiety przy swoim, mężczyźni przy swoim stoliku i
nie mieliśmy każdy swojego osobnego służącego. Jedliśmy tak, jak w Europie spożywa się
kolację z dobrymi znajomymi. Tylko stroje i potrawy były inne.
Zanim usiedliśmy do stołu, powiedziałem Fu, że chciałbym zająć miejsce koło jego
matki. Uścisnął mi z wdzięcznością dłoń i zaprowadził do niej. Mówiąc prawdę zjedliśmy
bardzo mało, ale za to tak chętnie i pilnie obsługiwaliśmy się wzajem, że wkrótce staliśmy
się zażyłymi znajomymi. Po kolacji zostałem z nią i innymi damami, podczas gdy panowie
udali się na spacer po ogrodzie, aby porozmawiać o męskich sprawach. Spytałem Maty o
samopoczucie ojca.
— Czuje się świetnie — odpowiedziała. — Teraz śpi, mam wrażenie, jakby także
duchowo znalazł się w nowym otoczeniu. Podróż do tego gościnnego domu nie wyczerpała
go. Gdy poprawiałam mu poduszki, spojrzał wkoło jakby czegoś szukając po czym rzekł ze
zdumieniem: „chłopak nazwiskiem Waller gdzieś przepadł. Kto przyjdzie na jego miejsce?
Ktoś przecież musi przyjść”!
— Naprawdę? — spytałem prędko. — Powiedział te słowa?
— Tak — potwierdziła. — Dlaczego pan się tak zdziwił?
— Proszę mi najpierw powiedzieć, czy tylko to pani słyszała, czy powiedział także coś
innego?
— Z początku tylko to. Potem przez parę godzin leżał zupełnie cicho. Od czasu do
czasu poruszał tylko ustami. A potem wielokrotnie wymówił słowo: Bóg i człowiek.
Wydawało się, że zastanawia się przy tym nad czymś głęboko, a po dłuższym czasie podjął
grę słów na nowo, tym razem z trzema innymi słowami: miłość, egoizm, człowieczeństwo.
— Naprawdę? I pani mówi to tak spokojnie! Nie czuje pani, co to oznacza?
— Nie, Potem usłyszałam, jak dwu — czy trzykrotnie powtarzał słowo „Szen”, a potem
zasnął, a ja przyszłam na kolację.
— A więc Fang i Tsi nic jeszcze o tym nie wiedzą?
— Jeszcze nie. Ale pan jest taki wzburzony, napawa mnie pan lękiem!
— Lękiem? Przeciwnie, jestem bardzo szczęśliwy po tym, co mi pani powiedziała.
Proszę prędko pójść ze mną do lekarzy. Nie wolno nam ani chwili dłużej zatajać tego przed
nimi. Panie nam wybaczą!
Udaliśmy się na poszukiwania. Już po krótkiej chwili ujrzeliśmy Tsi stojącego przy
jakiejś szczególnej roślinie. Spojrzawszy na nas uśmiechnął się, a widząc nasz pośpiech i
spytał o jego przyczynę.
— Przypomina pan sobie jeszcze o tej alegorii kombinezonu nurka? — spytałem.
— Tak — kiwnął głową.
— Mister Waller stał się opuszczonym kombinezonem. Jeśli będziemy go bacznie
obserwować, to może zauważymy, jak pojawi się nowy nurek.
— Rzeczywiście tak się i wyraziłem.
— No więc, ten nowy nurek się pojawił. Sądzę, że nie zajmuje się algami i wodorostami,
lecz ujrzymy coś wyższego i wznioślejszego. Przypuszczam, że największe i najpiękniejsze
perły z samej głębi.
Na twarzy Tsi pojawił się poważny wyraz, spojrzał na mnie uważnie i powiedział:
— Panie, kim pan właściwie jest? Już od dłuższego czasu nie mogę sobie z tym
poradzić. Mianowicie od czasu, jak pan przełożył ten malajski wiersz. Użył pan tam barw,
jakie tylko twórca „Zanieście swoją Ewangelię” ma na swojej palecie. Przyznaję uczciwie,
że obserwuję pana po kryjomu. A teraz użył pan paraboli o kombinezonie nurka w taki
sposób, jakby pochodziła od pana, nie ode mnie. Czy naprawdę nazywa się pan tak, jak się
nam przedstawił?
— Tak, ja także pana proszę, niech pan przyzna uczciwie! — przyłączyła się Mary. —
Bo gdy wtedy w Oleh–leh przy okazji tego wielkiego zakładu powiedziano, że pan pisze
książki, było to na pewno niecelowe i ktoś się wygadał, a wyjaśnienia jakie po tym nastąpiły
były dosyć mętne. Niech pan nie zapomina, że pan sam się chowa przed nami!
— No, niech będzie; kiedyś musiało to wyjść na jaw! — westchnąłem — Wówczas,
gdy zobaczyliśmy się po raz pierwszy na górze Dżebel Mokattan, rozmawiała pani o mnie
ze swoim ojcem, a on bardzo się gniewał o pani stosunek do mojej osoby.
— Gniewał? — przerwała mi. — O stosunek do pana? Przecież taki wcale wtedy nie
istniał.
— A jakże! Nie znaliśmy się osobiście, lecz pani była czytelniczką mych książek. On był
temu przeciwny i z tego powodu aż do dzisiaj, z pomocą Johna Raffley’a i jego wuja,
zdołałem ukryć swoje prawdziwe nazwisko. Ale teraz trudno, zdradzę pani, skąd pani miała
po urywku mój wiersz „Zanieście swoją ewangelię”.
— A jednak! — wykrzyknął Tsi. — Tak myślałem!
— Zgadł pan! Proszę za mną!
Wziąłem ich oboje pod ręce i spacerując opowiedziałem im wszystko. Streszczałem się
jak tylko mogłem i gdy skończyłem, wyjąłem swoje ręce spod ich ramion i połączyłem ich
dłonie mówiąc:
— Tak, oto moja spowiedź. Proszę o wybaczenie i niniejszym znikam.
Przy ostatnich słowach odwróciłem się i pospieszyłem w przeciwną stronę, chociaż
krzyczeli za mną, że właśnie teraz moim obowiązkiem jest zostać z nimi.
O reszcie tego wieczora mogę tylko tyle powiedzieć, że przed pójściem spać odwiedził
mnie Tsi. Zakomunikował, że Waller, odkąd przed wieczorem zamknął oczy, leży tak do tej
pory pogrążony w głębokim, zdrowym śnie.
Siedzieliśmy ze sobą długo, w większej niż kiedykolwiek, zażyłości.
Raffley–Castle
Następnego dnia, wypiwszy wspólnie poranną herbatę, wyruszyliśmy do Raffley–Castle.
Mieliśmy jechać konno z wybrzeża. Tylko dla Wallera podstawiono lektykę, ponieważ
chińskie damy zostały w domu, a Mar), jedyna kobieta wśród nas, wolała także jechać
konno. Na ląd stały przypłynęliśmy obszernymi łodziami. Waller przespał spokojnie całą
noc i nie obudził się nawet wtedy, gdy przenosiliśmy go z łóżka do lektyki, z niej do łodzi i
potem z powrotem do lektyki. Nie wzbudzało to w nas żadnych złych podejrzeń,
przeciwnie, byliśmy bardzo zadowoleni z takiego stanu rzeczy.
Gdy dosiedliśmy koni, nikt nie był z tego powodu szczęśliwszy niż Sejjid Omar.
Wskoczył natychmiast na przeznaczonego mu konia, aby pokazać, że niczego nie
zapomniał. Aby jednak nie próbował szarżować, zwróciłem mu uwagę, że od chińskiego
konia nie może oczekiwać arabskich sztuczek. Otrzymaliśmy mandżurskie stępaki o
ciemnobrązowej maści, które Chińczycy uważają za najwytworniejsze, i nie wolno nam było
jechać wyprostowanym, lecz, w krótkich strzemionach, z wysoko uniesionymi
podciągniętymi kolanami. Poczciwy Omar ujrzawszy tę komiczną pozycję, potrząsnął tylko
głową zatrzymując jednak dla siebie to, co sobie pomyślał, tak bardzo chciał się okazywać
uprzejmym.
Wczoraj prosiłem Fu i gubernatora, aby niczym nie zdradzali się przed Mary, by nie
zepsuć jej wieczoru i zapewnić spokojny sen. Ale teraz nadszedł czas, by dać sygnał o
owym „Robercie Wallerze, zwanym Dilke” i postarałem się, abyśmy przez chwilę pobyli w
czasie jazdy sam na sam.
Poranek był chłodny, a niebo pochmurne. Lecz po pewnym czasie podniósł się lekki
wiaterek, który poprzerywał miejscami chmurną zasłonę.
Właśnie jechaliśmy między polami kauliangu, które bogato obrodziły, gdy nagle
spomiędzy chmur wyjrzało słońce. Wiązka promieni, silna jak z latarni, padła na góry,
dokładnie tam, gdzie leżał cel naszej podróży i wtem rozbłysnął krzyż.
Jak na komendę wszyscy wstrzymaliśmy konie. Oczy wszystkich skierowały się w górę,
skąd padało na nas diamentowe światło. Rozległy się okrzyki zachwytu. Nie zauważyliśmy,
że tragarze za nami także się zatrzymali i opuścili na ziemię lektykę. Była odkryta i tylko w
miejscu, gdzie leżała głowa zawieszono małą zasłonę. Waller już nie spał. Byłem jedynym
spośród nas, który zwrócił na to uwagę, bo lektykę postawiono zaraz koło mojego konia.
Chory otworzył oczy. Jego, wynurzający się z otchłani nieświadomości, wzrok ze
zdumieniem padł na ten wspaniały widok. Wydawało się, że nie dostrzega nikogo z nas!
Wyprostował się, wyciągnął obie ręce i otwarł usta, jakby chciał coś powiedzieć. Ale nie
padło żadne słowo. Zabrzmiał tylko przeraźliwy krzyk, krzyk rozkoszy. Potem padł na
wznak, zamknął oczy i złożył ręce. Na jego twarzy pojawił się szczęśliwy uśmiech. Okrzyk
zwrócił uwagę innych. Skinąłem ręką, aby mu nie przeszkadzać i krótka chwila, którą
poświęciliśmy na podziwianie krzyża, minęła. Ruszyliśmy w dalszą drogę.
To właśnie wydarzenie pozwoliło mi zbliżyć się do Mary. Chciała widzieć, co
spowodowało krzyk jej ojca. Wyjaśniłem jej pokrótce i uznałem, że najlepiej będzie, jeśli
zrezygnuję z wszelkich wstępów i bez ogródek spytałem, ją czy znane jej jest nazwisko
Dilke. Odpowiedziała spokojnie, ale ze smutnym uśmiechem:
— Dziękuję serdecznie, że chciał mi pan tego oszczędzić. Ale już wiem o wszystkim. Fu
tak bardzo kocha swoich bliskich, że ze wszystkiego im się zwierza. Panie dowiedziały się
od niego tego, co na razie powinno było zostać tajemnicą. A ponieważ mają inne zdanie na
temat siły kobiecej duszy niż moi męscy przyjaciele, zakomunikowały mi wszystko i opisały
mi tutejsze stosunki tak szczegółowo, że uspokoiły mnie nieco.
— Niesłychanie się z tego cieszę, miss Mary. Tak więc porzućmy ten temat!
— O nie! Ani mi to przez myśl nie przeszło, jeśli chodzi o pana. Muszę panu powiedzieć,
jakim ciemnym punktem dla nas jest Robert Waller, zwany Dilke. Jest synem brata mojego
ojca, który wychował go na misjonarza, ponieważ ten zawód jest w naszej rodzinie
dziedziczny. Jego matka, moja ciotka, była z domu Dilke i…
— I dlatego każe się teraz nazywać tym nazwiskiem — przerwałem jej. — Widzi pani:
chmura znika. I teraz krzyż ukaże się na nowo. Proszę, zachowajmy sobie tego Dilke, jeśli
w ogóle musimy o nim mówić, na później! Jest takie piękne przedpołudnie. Niech nic nam
go nie zepsuje! Spróbujemy jechać prędzej.
— Chętnie. Ale co z lektyką?
— Bez trudu nas dogoni.
— Dobrze. Niech Tsi przy niej zostanie. Poproszę go o to. Młody lekarz zgodził się
chętnie, a my puściliśmy się galopem,
do którego dołączyli się wszyscy ,i inni. Prędka jazda podnieciła zarówno jeźdźców jak i
konie. Nie zwolniliśmy więc aż do chwili, gdy dotarliśmy do miejsca, gdzie czekało na nas
drugie śniadanie. Było ono zasługą Fu.
Śniadanie miało miejsce w małym domku w cienistym lesie, w miejscu, gdzie rozchodzą
się drogi prowadzące do Szen–Fu i do Raffley–Castle. Zsiedliśmy z koni i rozłożyliśmy się
pod drzewami. Żona właściciela domku ustroiła miejsce kwiatami. Chinka jest wyjątkową
przyjaciółką kwiatów. Żadnego swego stroju nie uzna za doskonały, dopóki nie przystroi go
kwiatami i każdego „szacownego” gościa musi nimi przywitać. Waller, który stał się naszym
wiecznym kłopotem, zgotował nam tym razem nieoczekiwanie taką radość, którą jestem w
stanie wyrazić jednym tylko słowem „niewypowiedzianą”. W porze, gdy powinni się byli
zjawić tragarze z lektyką, przybył pędem, sam Tsi i, zanim jeszcze zdążył zsiąść z konia,
zawołał do nas promieniejąc z radości:
— Muszę was przygotować, abyście nie okazali zdenerwowania. Cieszcie się z całego
serca, ale nie okazujcie wzruszenia! Mister Waller przebudził się! Nie od razu to
zauważyłem, ale… uwaga! Już nadjeżdża!
Lektykę dźwigało czterech kulisów, po dwóch na zmianę. Jakie było nasze zdziwienie,
gdy ujrzeliśmy, że misjonarz siedzi wyprostowany, mocno i nie podpierając się, jak ktoś,
kto nie ma pojęcia o swej długiej, wyniszczającej chorobie. Spojrzał na nas jasnymi oczami,
sprawdzając co to za jedni. Dojrzawszy swoją córkę skinął jej radośnie dłonią i zawołał:
— Mary, tają! Pomóż mi wyleźć z tej lektyki! Tak chętnie usiadłbym na trawie… tam,
koło tych kwiatów!
Zebrała wszystkie siły, aby nie wybuchnąć szlochem i pośpieszyła ku niemu. Uklękła
obok ojca i ujęła jego dłonie.
— Moje dziecko, moje kochane, dobre dziecko! — powiedział — Matka cię
pozdrawia, tylko nie wiem, gdzie ją spotkałem! — potem spojrzał na nas. — Mister Fu! —
uśmiechnął się przyjaźnie kiwając głową. — Z Kairu i spod piramid! Właśnie widziałem
także mister Tsi. O tam jest! Hm! Gdzie później z nim rozmawiałem? Bardzo często,
bardzo często! — w końcu jego wzrok padł na mnie. — Pan także? — spytał od razu mnie
poznając. — Co za wieczór, u pana, w Menahause! Ale, ale potem było coś znowu…
gdzie indziej… dał mi pan coś…do picia! Nie, nie chcę wychodzić z lektyki! Znowu jestem
zmęczony! Położę się!
Położył się i zamknął oczy. Było to objawienie nowo przebudzonych „sił życiowych’ jak
zwykliśmy to nazywać. Język ludowy ma zawsze tak trafne określenia. Owe siły życiowe
otwarły mu oczy raz jeszcze. Spojrzał w górę, jakby w poszukiwaniu czegoś, tam, gdzie
spoza wierzchołków drzew przebijały nieśmiało skrawki błękitu.
— Krzyż! — powiedział — Gdzie on jest? Widziałem go tak błyszczącego! On jest
prawdziwy! — i zamykając oczy dodał tak samo głośno, ale jakby tylko do siebie: —
Prawdziwa wiara błyszczy dla najbardziej oddalonych oczu… lecz z bliska ten blask
zamienia się w spokojne, ciepłe światło człowieczeństwa!
Ponieważ domek na rozstaju dróg stanowi ważny punkt tutejszej komunikacji, jego
gospodarz musi zostać dokładnie poinformowany o planach na następny dzień. Gdy Fu to
uczynił, zebraliśmy się do drogi i pojechaliśmy dalej. Do tej pory podłoże wznosiło się stale,
lecz łagodnie teraz jednak zauważyliśmy wyraźnie, że zaczęła się stromizna. Od czasu do
czasu pojawiał się wapień z wyraźnie się odznaczającymi śladami erozji. Miejscami zamiast
niego widać było sterczące z ziemi czubki kolumn z bazaltu, a wszędzie rosły krzewy o
delikatnych listkach lub kwiatach, które, jak przystało w kochającym kwiaty’ kraju zdobiły i
upiększały kamienie.
Jak okiem sięgnąć w polach ciężko pracowali ludzie. Najwięcej było ich w rowach
odpływowych i zauważyłem, że nawadnianie w tym egzotycznym kraju było doprowadzone
do perfekcji. Ruch na drodze był ożywiony. Każdy, kogo napotkaliśmy pozdrawiał nas
przyjaźnie. Nikt się za nami nie oglądał i nikt się nie zatrzymywał, aby się przypatrzeć
niecodziennym jeźdźcom. Im bliżej gór, tym bardziej zanikał blask krzyża. Przestawał
świecić. Zauważyliśmy, że pomiędzy krzyżującymi się ramionami były puste przestrzenie,
które w miarę ubywania drogi stawały się coraz wyraźniejsze stanowiąc kontrast do jasnych
miejsc. Krótko mówiąc to co z daleka sprawiało niesamowite wrażenie, z bliska stawało się
przyziemne, choć z pewnością niezwykłe. W końcu dało się rozróżnić pojedyncze
zabudowania. Wzrok, naszego starego, drogiego wujaszka utkwiony był nieodparcie w
jasną, biel marmurów, kontrastujących z soczystą zielenią.
— Z początku oślepiało mnie, — powiedział — a teraz działa tak łagodnie i kojąco na
moje stare oczy. Mister Waller miał rację. Rozumie mnie, pan?
— Tak.
— A, co mam na myśli?
— Spokojne, ciepłe światło człowieczeństwa — o tym mówił.
— Tak, w rzeczy samej. My Europejczycy zbytnio się staramy błyszczeć jak
najbardziej. Ale jak to jest z naszym niosącym pomoc, ratunek światłem w domu? Tutaj, na
tej górze krzyż zamienił się w symbol działań fizycznych, duchowych i obyczajowych.
Widać wyraźnie, jak działania te wznoszą się od leżących w dole zabudowań
gospodarczych aż na szczyt, gdzie kaplica stanowi ukoronowanie — marmurowej
pracowitości obdarzając ją błogosławieństwem. A z tą pracowitością krzyżuje się budująca
domy miłość do ludzi, którą najpierw musimy poznać, zanim odważymy się twierdzić, że my
na Zachodzie bardziej ich kochamy niż mieszkańcy Wschodu. — Co jest Charley?
Dlaczego pan tak na mnie patrzy? Z takim podziwem?
— Skąd u pana nagle taki język, sir? Skąd ten sposób wyrażania tak niezwykłych
myśli? — spytałem.
— To pan nie wie? Stąd, że przebywam teraz z prawdziwymi ludźmi. Zaczęło się to od
poznania Sejjida Omara. Charley, dzisiaj rano, zanim pan opuścił swój pokój, wybrałem się
na poranny spacer i natknąłem się na Tsi, który pokazał mi parę rzeczy. Między innymi
dwutomowe dzieło traktujące o Chinach, napisane przez jakiegoś Europejczyka założyciela
jakiegoś pisma i właściciela dużej ilości orderów. I co ten człowiek pisze o Chińczykach?
Że są ludożercami! Największe ich przysmaki to serca i wątroby ludzkie, które wycina się z
żyjącego jeszcze ciała. Przy tym ten sam twórca, uważa, że Chińczycy mają wrodzony
wstręt do sekcji zwłok, tak że nie pozwalają nawet na amputację żadnego z członków
ponieważ sprzeciwia się to przepisom ich religii. Dzieło to ma być owocem
dwudziestoletnich studiów. Mówię panu: gdybym jak dawniej żywił rezerwę do Azjatów, to
przeczytanie tego dzieła wyleczyłoby mnie natychmiast. Pokazuje ono bowiem, jak
lekkomyślnie i bezmyślnie Europejczyk ten feruje wyroki na temat innych narodów i za
jakich głupców uznają nas, nasi drodzy bracia, że sobie pozwolili na etnologiczną swawolę
zaludnienia naszej geograficznej wiedzy ludożercami z Chin. I to zostało wydrukowane!
Nawet u nas w Anglii! W Niemczech prawdopodobnie także. Odrzućmy to i weźmy się za
coś innego! Co to za potężne drzewa widoczne tu i ówdzie? Muszą mieć z pewnością
ponad tysiąc lat.
— To gingo, rzeczywiście prastare. Je się środek ich orzechów.
— A te giganty tworzące prawdziwy las?
— Chińskie jodły o niezwykle szerokim zastosowaniu. Pasują do tego podłoża:
kamienne słupy wyniesione prawie z wnętrza ziemi, a na nich te tryskające siłą, olbrzymie
drzewa prastare jak przodkowie tych, którzy dzisiaj pod nimi chodzą. Proszę spojrzeć w
górę, a będzie miał pan uczucie, że wyrasta się wraz z nimi z ich najgłębszego wnętrza. To
co zostaje wyniesione z tego wnętrza, ma tam wysoko do uniesienia tak samo potężne
istoty, w cieniu których myśli mniejszych stworzeń będą się przechadzać przez tysiące lat.
Z naprzeciwka zbliżał się do nas jakiś jeździec. Był to John Raffley. Teren, na którym się
teraz znajdowaliśmy, należał do niego więc uznał, że jako gospodarz musi nas powitać.
Wiedział już czego wczoraj dowiedzieliśmy się o fan–fan, ponieważ Fu zawiadomił go
telefonicznie i przekazał także, w jaki sposób wystąpić przeciw nim. Był więc
poinformowany, że „Wielki dzień Szen” nie odbędzie się jutro. Lecz mimo to poczyniono
przygotowania i wszędzie, gdzie przejeżdżaliśmy widzieliśmy domy przystrojone flagami,
wieńcami i kwiatami.
Raffley–Castle składał się z osady, zbudowanej całkowicie od początku, i właściwego
zamku. Zabudowania gospodarcze zamku znajdowały się u podnóża góry. Odgrodzone
były półkolem ogrodów, za którymi leżały domostwa. Za nimi z kolei ciągnęły się najpierw
pola, następnie soczyście zielone, dobrze nawodnione łąki i wreszcie wysoki, uroczyście
cichy las jodłowy. Właśnie przez niego przejeżdżaliśmy, gdy gubernator wydał okrzyk
najwyższego zdumienia.
— Raffley–Castle! Dokładnie jak mój kochany, jedyny w swoim rodzaju Raffley–
Castle! — radował się. — I to jeszcze piękniejszy niż w Starej Anglii! Jakby szkocka pani
zamku przemieniła się we wschodnią wróżkę. Nie szary, jak’ w domu, lecz kwitnąco biały
jak świeżo spadły śnieg. Nie brakuje żadnego kąta, wykuszu czy wieżyczki. Są wszystkie
drzwi, wszystkie okna, wszystkie kominy, nawet wszystkie chorągiewki na dachu! John,
John niech pan tu podejdzie, muszę pana ucałować!
Podjechał, przycisnął swego konia do konia bratanka, przyciągnął go do siebie i dał mu
coś, co brzmiało cokolwiek za mocno, jak na delikatne określenie „pocałunek”. John także,
wydawał się być mojego zdania, ponieważ z miejsca oddał mu tak samo głośnego całusa.
Poza tym wuj miał rację. Widok tego marmurowego zamku był jedyny w swoim rodzaju, a
ponieważ pozostałe budynki zbudowane były w innym, można by niemal powiedzieć,
kontrastującym z nim stylu. Między ich podwalinami, a właściwą budowlą, były zachowane
chińskie proporcje. Lecz dachy nie posiadały zwykłej, wyrazistej ociężałości, stanowiły
wprawdzie ochronę, ale były delikatniejsze.
Zbliżaliśmy się do wsi jadąc między polami i łąkami. Jej mieszkańcy wiedzieli o naszym
przyjeździe, ale nie wylegli na ulicę, nie wykrzykiwali i nie gapili się na nas.
Jak zadbane, jak czyste były wokół, zarówno domy jak i ludzie! Nie drogach nie widać
było śladu brudu. Ulica była wybrukowana i zadbana. Wiodła ze wsi do zabudowań
gospodarskich, a potem wygodnymi zakosami aż na samą górę. Każdy załom ujawniał
nowy, piękniejszy widok. Wspinaliśmy się cały czas pod górę mijając po drodze
oślepiająco białe budynki, które z daleka tworzyły podstawę, a wreszcie dotarliśmy do
właściwego zamku, do którego bramy prowadził most rozpięty nad szerokim wąwozem,
wypełnionym spadającą wodą.
— Tędy jedzie się na pierwszy dziedziniec, używany przez pachołków i konie —
powiedział gubernator. — Po nim następuje drugi, na którym odbywały się turnieje. A
naprzeciwko tych szerokich schodów znajduje się ośmiokątna studnia.
Zeskoczył z konia, oddał go w ręce mijającego nas służącego i prędko przeszedł przez
frontowy dziedziniec. Reszta uczyniła to samo, a on tymczasem zniknął już za drugą bramą.
Gdy i ja do niej dotarłem, ujrzałem go stojącego obok studni.
— To cudowne, Charley! — zawołał do mnie. — Dokładnie taka sama, ze wszystkimi
ośmioma kątami! A gdy teraz pójdę tymi schodami, to dotrę prosto do…
— Prosto do mnie, drogi wuju! — rozległ się z góry kobiecy głos, gdzie nad drzwiami
znajdował się kamienny balkon z ażurową balustradą. Stała na nim Nin, w białej sukni, z
różą we włosach i małym bukiecikiem fiołków przypiętym do piersi, dokładnie taka sama,
jak wówczas, gdy w Ocami szła do swojego pokoju.
— Nin! Kochanie! Zgadza się, bo właśnie chciałem powiedzieć, że dojdę prosto do
władczyni tego zamku i… uważajcie! Zaraz to nastąpi.
Ruszył pędem na schody. Ujrzałem go dopiero przy obiedzie. Jeśli o mnie chodzi, to
dostałem salon i komnatę do spania, skąd miałem przepyszny widok na zachód i południe
aż po samo morze. Sejjid mieszkał obok. Musieliśmy przygotować się na dłuższy pobyt i
dlatego przysłano nam z jachtu nasze bagaże. Obiad odbył się bez pani zamku. John
poprosił w jej imieniu o wybaczenie, ale zatrzymała ją praca, którą koniecznie należało
zakończyć. Jaką pracę miał na myśli, zobaczyliśmy po obiedzie, gdy oprowadzał nas po
zamku. Zgromadziliśmy się wszyscy oprócz Wallera, który ocknął się na parę minut przy
przyjeździe, ale potem znowu zasnął. Jednak, gdy mówię, że John nas oprowadzał nie do
końca jest to prawdą, ponieważ tym, który szedł przodem otwierając drzwi i tłumacząc,
czemu służy jaki pokój, był sam gubernator. Sprawiało mu bowiem widoczną przyjemność
pokazywanie nam, że tutejszy zamek całkowicie przypomina pierwowzór, przynajmniej pod
względem ilości pomieszczeń i ich przeznaczenia. Gdy mówił nam, jaki teraz ujrzymy pokój i
gdy zgadzało się to z rzeczywistością, był niesamowicie dumny, że wiedział to już wcześniej.
Także wtedy, gdy usiłował otworzyć wielkie ciemne drzwi z tkwiącym w nich starożytnym,
ogromnym kluczem.
— To główne pomieszczenie naszego zamku — powiedział, używając słowa „nasz”,
jakby to było oczywiste — sala przodków. W domu jest tak przepełniona obrazami, że
będziemy musieli ją, powiększyć. Ale tutaj sam jestem ciekaw, co powieszono na ścianach.
Znajdujemy się przecież w kraju o niezwykłym kulcie przodków, ale w Chinach
niemożliwym jest by wiedziano, jak wygląda autentyczny Raffley.
— Och! — sprzeciwił się jego .bratanek.
Klucz zaskrzypiał w zamku i drzwi się otwarły. I co — wisiały tam, te same obrazy i
dokładnie tej samej wielkości co, w Anglii oczywiście nie olejne i kolorowe lecz
narysowane tylko czarną i białą kredą. A na długim, stojącym na środku stole leżały
fotografie, które John przywiózł ze sobą z Anglii na wzór dla chińskich artystów. Malarze
„Państwa środka” są znani ze swej niezrównanej umiejętności jeśli chodzi o dokładność
kopii.
Z początku gubernator zamarł ze zdumienia. Bez słowa szedł od obrazu do obrazu, bez
przerwy potrząsając głową. Lecz gdy doszedł do ostatniego, nie mógł się powstrzymać od
głośnego okrzyku zdziwienia, tak że wszyscy tam podbiegliśmy. Był to jego własny,
znakomicie oddający podobieństwo portret. W pobliżu, oparta o ścianę stała wąska,
wysoka drabina. Wuj wskazując na nią powiedział:
— Teraz rozumiem. Ten obraz był gotowy, brakowało tylko twarzy. Musiano poczekać
na mój przyjazd, aby Nin mnie zobaczyła. Zwróciłem uwagę na to, gdy po raz pierwszy ze
mną rozmawiała. Badała moją twarz, każdy jej rys. A potem przyjechała tutaj wcześniej,
aby dokończyć dzieła. Nie zdążyła tego zrobić przed obiadem i dlatego nie zeszła do stołu.
Mam rację, John?
— Nie i zarazem tak, drogi wuju, — odrzekł bratanek, — Pański portret jest gotowy od
dawna, także został skopiowany z fotografii. Ale inny był do skończenia, także z pańskiej
fotografii i to własną ręką owego „ducha”, którego pan się…
— Milczeć, milczeć! — przerwał mu starzec czerwieniąc się nagle — Proszę mnie nie
ośmieszać! Jeszcze ją za to przeproszę.
— Proszę to zrobić! Pan ma przeprosić ją tylko za tego jednego ducha — za siebie, a ja
niestety za wszystkie, które tu wiszą. I ona wybaczy mi te cienie, te mary w czarnej kredzie,
z których żadna nie chciała słyszeć o niej ani słowa. Ona zrobiła jeszcze więcej.
Przypatrzcie się im, tym niegdyś z krwi i kości ziemskim duchom! Tu wiszą martwe. Czy
rzeczywiście były tym, co widzicie tutaj na obrazach? To maski, które pokazujemy na
zewnątrz, ponieważ jesteśmy zbyt krótkowzroczni, aby odkryć prawdę, Ja także byłem
takim głupcem, który wierzył maskom do czasu, gdy Nin weszła do tej kostnicy i
chwyciwszy moją dłoń pokazała mi, że martwi żyją. Panu także chce to pokazać.
Otwórzcie!
— Otworzyć? Kogo? Co?
— Siebie samego!
— Mnie? Mnie samego?
— Oczywiście! Kto chce przejrzeć swą własna maskę i poznać samego siebie, musi
spróbować się dowiedzieć, co za nią tkwi.
Wskazał ręką na portret. Podążając za jego ruchem zauważyliśmy na ramie przycisk, a
po przeciwnej jego stronie dwa zawiasy. Portret stanowił drzwi. Gubernator otworzył je.
Do mrocznego pokoju wpadły masy światła i powietrza. Wyszedł na zewnątrz, a my za nim.
I co ujrzeliśmy?
Znajdowaliśmy się w innej sali, identycznej z poprzednią pod względem wielkości i
kształtu. Nie brakowało nawet wielkiego stołu. Lecz na tym stole nie leżały fotografie, lecz
książka, prastara, słynna Ming–Czing, „Księga życia”. Była otwarta i dużymi, widocznymi
już z daleka literami było napisane: „Zdejmują swe suknie, a potem przychodzą!”
Kogo dotyczyły te słowa, ukazywał olbrzymi obraz zakrywający całą przeciwległą ścianę
z potężnymi oknami. Zaczynał się w prawym rogu, gdzie namalowane były schody
prowadzące w dół do rodzinnego grobowca. Drzwi te byty otwarte i teraz płynął z nich
strumień ludzi, którzy w dole zdjęli swe suknie–ciała i wychodzili na światło, strumień
przodków, mężczyzn i kobiet z rodziny Raffley’a o uduchowionych twarzach.
Malowidło ukazywało ich, jak po części radośnie, po części z ociąganiem, lecz wszyscy
razem posłuszni wezwaniu zmartwychwstania szli wzdłuż ściany sali, by w końcu
przekroczyć znajdującą się z lewej strony otwartą furtkę i wyjść na zewnątrz, do ogrodu,
do światła, do życia.
Nin, mistrzyni, która tego wszystkiego dokonała uniosła właśnie, gdy weszliśmy dłoń z
pędzlem. Skończyła. A więc to była ta praca, z powodu której nie mogła zejść do stołu!
Gdybym był artystą, to nabrałbym teraz atramentu do pełna, aby słowami wyrażającymi
najwyższy zachwyt opisać nieznane dzieło Nin i ją samą. Czuję bowiem wyraźnie, że moim
obowiązkiem byłoby przedstawić piękną panią Raffley–Castle aż po najdrobniejszy loczek
na karku. Ale niestety artystą nie jestem. Muszę jeszcze dodać, że wszyscy staliśmy w
milczeniu. Nikt nie znalazł wyrazu dla tego, co odczuwał. Jakby przyciągany tą samą siłą,
która te dusze prowadziła w stronę jasnego życia, tak ja kroczyłem aż do samych drzwi, a
potem jeszcze dalej, do ogrodu, aż na sam jego kraniec, gdzie gruby mur zabezpieczał
przed upadkiem w przepaść. Stałem tak — ja nędzarz wśród ludzi, którzy opisali
wszystkich swych przodków. Ich bogactwo było ogromne, a na dodatek posiadają
wszelkie boskie dary, jakie istnieją na ziemi: talent, ba geniusz nawet!
Wtem usłyszałem lekkie kroki zbliżające się w moją stronę. Odwróciłem się. Za mną
stała Nin! Patrzyła na mnie dziwnie melancholijnymi oczami. Nigdy potem nie spotkałem się
z takim spojrzeniem. Ująłem jej drobne dłonie i uśmiechnąłem się zachęcająco. Nie mogłem
wykrztusić ani słowa.
— Czy mogę? — spytała cicho.
— Śmiało! — dodałem jej otuchy.
— Czy my rzeczywiście mamy takie same prawa, jak ciągle powtarza mi John? Także
my, Azjaci?
Poczułem szalony gniew. Taka wspaniała i tak onieśmielona idiotycznymi uprzedzeniami.
Opanowałem się jednak i powiedziałem spokojnie:
— Gdzie jest napisane, jakiego koloru skórę miał człowiek w raju?
— Ja wiem — odrzekła z przekonaniem.
— Doprawdy? — spytałem.
— Tak. John dużo mi o panu opowiadał, sir. Nikogo tak nie lubi jak pana. Wspomniał
pan raj, a ja go namalowałam. Chciałabym, aby pan go zobaczył i nikt panu w tym nie
przeszkadzał. Czy zechce pan pójść ze mną, sir?
Uległem temu zaproszeniu aż nazbyt chętnie. Z ogrodu na górę prowadziły wąskie, ale
wygodne schody. Wspięliśmy się nimi do nieco wyżej leżącego budynku, w którym
znajdowało się to, co właśnie miałem obejrzeć. Przed nim, na stojącej pomiędzy dwoma
wspaniałymi krzewami róż ławce siedział jakiś stary mężczyzna, który ujrzawszy nas wstał
uprzejmie i się ukłonił. Musiałem dołożyć starań, aby ukryć swe zdziwienie, bo zdawało mi
się, że rozpoznaję w nim owego malajskiego kapłana z Kota Radjah. Jego włosy były tak
samo białe i tak samo drugie. Sylwetka i postura były także te same, twarz właściwie
również i gdy Nin zaczęła z nim rozmawiać potwierdziła się stara reguła: gdy dwóch ludzi
jest do siebie podobnych, ich głosy także są do siebie podobne. Krótko mówiąc, widok
tego człowieka zdziwił mnie niepomiernie i gdy zostałem mu przedstawiony i dowiedziałem
się, że jest to właśnie ów pastor Heartman polubiłem go od razu.
Wiedział wszystko o naszych wspólnych z Johnem przeżyciach. Usłyszawszy, że mam w
spokoju i samotnie obejrzeć „Raj”, usunął się skromnie na bok robiąc nam dostęp do drzwi
a potem zadeklarował swą chęć poprowadzenia mnie do kaplicy. Nin poprosiła, by wszedł
z nami do środka i opowiedział mi legendę o raju utraconym.
Znaleźliśmy się w długim, czworokątnym pomieszczeniu ze szklanym dachem. Dłuższe
jego boki były sobie równe, krótsze jednakże nie. Bok, w którym znajdowały się drzwi, był
znacznie krótszy niż przeciwległy. Osiągnięta została przez to naturalna perspektywa. Na
frontowej i tylnej ścianie posadzono grupy pięknych roślin tworzących coś w rodzaju
oranżerii. Z przodu rośliny były bardzo wysokie, oplecione pędami bambusa sięgającymi aż
pod sufit. Z tyłu roślinność była znacznie niższa, lecz także sięgała dachu ponieważ, ten był
pochyły — Ulegało się przez to złudzeniu potocznemu, jak gdyby przed oczyma rozciągała
się; dużo większa przestrzeń niż w rzeczywistości. Dłuższe boki zawieszone były cieniutkimi,
jedwabnymi zasłonami.
Nin przeszła na tył i znikła między roślinami. Stał tam instrument, przypominający
częściowo si, częściowo nangczin wielkości harfy i podobnym brzmieniu. Z przodu, przed
gałązkami obsypanymi kwieciem stało parę miejsc do siedzenia. Pastor Heartman skinął na
mnie, abym usiadł na jednym z nich. On sam cofnął się prawie aż pod same drzwi, skąd
ciągnęły się w górę i na boki dwa druty. Służyły one do poruszania ciężarków
przytrzymujących zasłony, teraz rozległ się akord, potem dołączyły następne. Nin dotknęła
strun. Po chwili, zza gęstych zarośli pisangu rozległ się kojący głos duchownego:
— W kraju Ti opowiadają legendę o niebiańskim pochodzeniu. Ma wiele tysięcy lat i
głosi, że gdy Bóg zstąpił na ziemię i stworzył ziemski raj, powiedział do swojej Szen:
„Daruję ci tę krainę człowieczeństwa wraz z jego wszystkimi mieszkańcami. Tak długo, jak
duch ludzki duch pozwoli się tobie prowadzić i jego działania będą wynikały z miłości, na
ziemi panować będzie pokój i twoje królestwo nie zniknie z jej powierzchni. Zachowaj go!”
— A kiedy szatan wymknął się z głębin i stworzył piekło, rzekł do swojej Hen, która jest
uosobieniem egoizmu i nienawiści: „Daruje ci tę krainę bezwzględności wraz z wszystkimi
jego diabłami. Nie musisz się obawiać, nawet raju, ponieważ bez jego Szen duch ludzki jest
także niczym innym jak tylko diabłem. Jeszcze do nas przyjdzie! Lecz uważaj, aby w twoim
królestwie nikt nie śmiał mówić o miłości bliźniego! Mówią, że w przyszłości Szen zostanie
zamordowana przed własną bramą. A wtedy sam Pan, zstąpi z nieba na ziemię w ludzkiej
postaci, aby wskrzesić Szen i wszystko co żyje powrócić do stanu rajskiej szczęśliwości.
Czas jego nadejścia zostanie zapowiedziany znakami, gdy tylko, jego posłańcy pojawią się
tutaj w moim ziemskim piekle i odważą się prawić o miłości bliźniego. Zniszcz każdego,
który to zrobi, bo inaczej sama zostaniesz zniszczona!”
Podczas gdy pastor mówił, harfa nie odezwała się ani razu. Teraz zabrzmiał szereg
akordów, aby za chwilę zniknąć, a pastor podjął opowieść:
— Duch ludzki wędrował po raju i poznawał jego rozkosze. Rósł przy tym coraz
bardziej, aż stał się tak potężny, że w końcu mógł zajrzeć, gdy stanął przy bramie, do
królestwa zła. Ukradkiem podglądał, jak rządzi Hen i bardzo mu się to spodobało. Była
królową, najważniejszą osobę w piekle; a kim był on? To ona nadawała prawa. Sądziła,
wymierzała kary, jakie jej się podobało i nigdy przedtem o nic nie pytała diabła. A on, jako
władca swojego raju musiał służyć każdemu nędzarzowi i dawać się pouczać Szen w każdej
chwili i wobec wszystkich i każdej okoliczności. Gdy tak o tym rozmyślał spoglądając
tęsknie do sąsiedniego królestwa, dostrzegła go Hen podeszła do bramy, budząc w jego
sercu zawiść. Uczyniło go — to jeszcze bardziej niespokojnym. Następnego dnia przyszedł
znowu. Trzeciego otworzył już bramę i wyszedł do niej, aby pokazała mu szczęście w
piekle. Od tego momentu potajemnie nauczała go, jak powinno się rządzić. To, co mówiła
wcielał w życie w raju nie pytając się więcej o nic. Zobaczyła to Szen. Podążyła jego
śladem i doszła do bramy, akurat w momencie, gdy była otwarta. Właśnie Hen chwyciła go
za rękę i zamierzali odejść. Wtedy Szen rzuciła się, aby go ratować. Lecz w tej samej chwili
pojawił się szatan, wynurzając się ze swych głębi, uniósł do góry pięść i uderzył ją tak
mocno, że upadła na ziemię. „Pogrzebcie ją tutaj!” — powiedział — I zwracając się do
ducha ludzkiego, ciągnął: „Ty nędzny robaku! Powiedz mi kim jesteś i czego takiego
dokonałeś, aby stawiać żądania, jakbyś na to zasłużył? Jeszcze ci pokażemy, co to znaczy
zasłużyć sobie na jeden jedyny powiew łaski! Żyłeś w obłędzie wyobrażając sobie, że
możesz rozkazywać niebu i piekłu, a nawet nie zdołałeś się nauczyć panowania nad sobą.
Zostaniesz teraz jednym z nas, ponieważ od tej pory moje piekło i twe ludzkie królestwo są
tym samym. W twoim wnętrzu zamieszka zło, z którym będziesz walczył dzień i noc! Gdy
się nauczysz być panem tego zła, to nadsłuchuj, czy przypadkiem po kryjomu nie
rozbrzmiewa w moim królestwie imię Szen! Lecz do tej pory bądź przeklęty przez
wszystkich, którzy zostanę wygnani z tobą, ponieważ myśleli, że muszą ci być posłuszni!”
— Po tych jego słowach niebo rozdarła potężna błyskawica, a potem uderzył grzmot.
Słońce skryło się za chmurami, ziemia zadrżała, góry runęły — Otchłań rozwarła się, brama
wieczności i jej kolumny znikły.
Pastor zamilkł. Pod sufitem rozległ się cichy szmer i zasłona po lewej stronie zaczęła się
przesuwać odsłaniając wielki fresk.
To co ujrzałem nie było rajem, lecz opisaną sceną walącej się bramy. Z jej ruin wypadali
owi nieszczęśliwcy, nie widząc nic ani nie słysząc, opętani jedną tylko myślą — znalezienia
się w bezpiecznym miejscu. Cisnęli się tłumnie w zbitej masie, z wykrzywionymi twarzami,
wrzeszcząc, szlochając, popychając się i depcząc. Zaślepieni strachem nie zauważyli
stojących na skale trzech postaci, którym zawdzięczali utratę raju. Byli tam Europejczycy,
Amerykanie i Azjaci, biali, czarni, czerwoni i żółci. Wszyscy byli w raju i wszyscy zostali
teraz z niego wygnani, ponieważ nie usłuchali niebiańskiej Szen, lecz uwiedzionego przez
Hen ducha ludzkiego. Ich niezliczona ilość zaludniała drogi, rozeszli się na wszystkie strony
po księżycowym krajobrazie, dalej, byle dalej, aż w końcu znikali za gęstniejącymi
chmurami.
Obraz wywarł na mnie głębokie wrażenie. Oglądanie tego dzieła budziło we mnie
przenikliwe, dojmujące uczucie, jakbym ja sam był jednym z owych przeklętych
nieszczęśliwców uważających ziemię za piekło, a ludzi za zło. Byłem tak wstrząśnięty, że
dopiero po dłuższej chwili zwróciłem uwagę na rozlegające się po całej sali akordy
stanowiące nieodłączne tło obrazu. Albo może to one właśnie spowodowały, że to co
ujrzałem było tak wstrząsające i głębokie?
Wtem zasłona znowu została zaciągnięta, a poruszyła się inna po prawej stronie. Już
pierwszy rzut oka pozwolił rozpoznać, że znajdowałem się w tej samej okolicy, lecz w
późniejszym czasie. Na ziemią padało wspaniałe, czyste światło słoneczne. Czy po
powietrzu i świetle można rozpoznać, że dzisiaj nie jest dzień pracy, a niedziela?
Oczywiście, pod warunkiem, że malarz jest prawdziwym artystą! Tutaj było święto,
nadciągali ci, którzy teraz naprawdę stali się ludźmi, wszystkie rasy, wszystkie kolory, ludzie
we wszystkich możliwych strojach narodowych, jakie istnieją na ziemi. Pojawiali się
najpierw pojedynczo, ociągając się, powoli z nieśmiałym, pytającym wyrazem twarzy.
Potem ukazywały się grupki, a w końcu tłum, nawołujący się wzajemnie, machający do
siebie rękami i pokrzykując radośnie.
A na samym przedzie, na czele tych jeszcze ociągających się kroczy sam duch ludzki.
Jak nieśmiało… jaki nieśmiały… poniżony… mizerny! Żebrak — jednak wiedzący z całą
pewnością, że jego prośby nie będą nadaremne. Rozgląda się wkoło wprawdzie bojaźliwie,
a jednak wzrokiem pełnym nadziei i ufnie! Ponieważ niedaleko od niego stoi otworem
brama do Boga, brama raju, na nowo zbudowana, a za jej rozwartymi skrzydłami widać
sylwetki boskich odźwiernych, których Ojciec wysłał naprzeciw utraconemu, a teraz
powracającemu synowi.
Przed nimi i właśnie w tej samej chwili stało się to, co owa stara saga głosi światu już od
tysięcy lat: stał tam szatan, a obok niego Hen. Stali ręka w rękę i zakrywając sobą czarne
skały i grób, w którym wówczas została ukryta niebiańska Szen. A na ich twarzach
pojawiała się nienawiść, straszliwe przerażenie i lęk, że nienawiść i wrogość na zawsze będę
musiały zniknąć i ludzkość już nigdy nie zostanie okłamana i oszukana.
Ktoś szedł drogą do zbawienia wyprzedzając ducha ludzkiego i teraz stanął obok. Lewą
ręką wskazał na otchłań, która pochłonęła tylu nieszczęśliwych. „Precz!” — rozkazał złu. —
„Jam jest duch, a ona to dusza. Zróbcie miejsce dla miłości!”
Błysnęło, rozległ się grzmot a ziemia zadrżała. Szatan ze swoją Hen poleciał w stronę
otchłani i przepadli w jej głębinach.
Nie wiem jak długo siedziałem poruszony do głębi opisanym widokiem. W końcu
wstałem i powoli poszedłem wzdłuż malowidła — był to ciąg obrazów, właściwie fresków,
chronologicznie opisujących całą historię.
Wyszedłem na zewnątrz, gdzie zastałem siedzącego na ławeczce pastora. Wstał,
poprowadził mnie przez zamek do drogi, która w krótkim czasie zawiodła nas do
najwyższego budynku posiadłości, do kaplicy. Pod nią, jak już wspomniałem, znajdował się
warsztat sztuki. Był on, miejscem świętym, w którym rodziło się tylko to, co duchowo
najwyższe i do którego mieli tylko wstęp powołani. Wpuszczano tam wyłącznie na osobiste
polecenie Nin.
Usiedliśmy pod jedną z potężnych jodeł i zaczęliśmy rozmowę, w trakcie której miałem
możność zaglądnięcia w jego wielkie serce i wypełnione pracą życie. Powiedział:
— Znalazłem się wreszcie w tym wychwalanym kraju. Przybyłem do autentycznego
miasta pokoju i mogę spojrzeć w stroną Betlejem — gdzie Bóg narodził się niegdyś tak
samo dla biednych. Przybyłem tutaj, gdy szykowano się do położenia kamienia węgielnego
pod kaplicę. Poroszono mnie, abym wygłosił z tej okazji mowę i natychmiast zabrałem się
do jej w przygotowywania. Lecz gdy potem ujrzałem te obydwie tablice ufundowane przez
sir Johna i Fu, które miały zostać wpuszczone pod kamień, zrezygnowałem z mej mowy i
pozwoliłem przemówić tylko sercu. Były to jedynie dwie niewielkie, czterowersowe strofy,
które wyczytałem na tych tablicach. Sir John kazał wyryć na nich starą, chrześcijańską
modlitwę, a Fu odpowiedź na nią ułożoną przez siebie. Na pierwszej tablicy było napisane:
Chrystusa krew i sprawiedliwość
mą szatą jedyną i ozdobą;
w nich chcą przed Bogiem stanąć,
gdy On postawi mnie przed sobą, Amen!
Druga tablica była zapisana po chińsku. Sentencję tę powinno się przetłumaczyć na
wszystkie języki, chociaż wielu z pewnością by się nie spodobał. Brzmiała następująco:
Odrzućcie od siebie to fałszywe światło,
imienia Jezu już nie wykorzystujcie!
Dajcie nam tylko ludźmi być,
abyśmy chrześcijanami mogli zostać, Amen!
Fu nie mówił tego bynajmniej tylko od siebie, lecz w imieniu swego wielkiego kraju,
przypuszczalnie w imieniu wszystkich, którzy nie są barbarzyńcami. Ta druga tablica
spowodowała, że natychmiast po moim tu przybyciu zostałem wtajemniczony w pogląd na
świat tego kraju i narodu. Kto inaczej ich traktuje i o nich pisze, nie zna Chińczyków, nawet
jeśli żył tu przez dziesięciolecia. Ich dusza nie otwiera się przed każdym, ale gdy to uczyni,
to już na dobre.
Kiedy zamilkł i spoglądał na grę promieni słonecznych na skraju lasu, coraz bardziej
zaczął mi przypominać tego malajskiego kapłana, jakby byli braćmi, synami tej samej matki.
Odwrócił się znowu w stronę kaplicy i ze wzruszająco szczęśliwym uśmiechem
powiedział:
— Jak bardzo kocham mój mały dom modlitwy! To brama do mojego wielkiego domu
Bożego, którego dach wznosi się, jak daleko sięga mój stary wzrok i którego kolumny
wyrastają wszędzie tam, gdzie dałem swe serce a w zamian otrzymałem, inne. A propos,
chcę panu powiedzieć, że gdy siedzieliście przy jedzeniu, był tu pański służący, Sejjid Omar.
Co to za człowiek! Jest on dowodem na istnienie cudów!
— A więc już pan z nim rozmawiał? — spytałem.
— Tak. Prawie godzinę i szybko go polubiłem. Jest jedyny w swoim rodzaju, bardzo
przekonywujący, chociaż trzeba mocno uważać, aby go zrozumieć. W samym środku
moich wyjaśnień podskoczył do góry i poprosił, abym zamilkły bo przyszła mu do głowy
pewna myśl, nad którą musi się natychmiast zastanowić, aby móc ją powiedzieć swojemu
sahibowi. I uciekł.
— Taki jest — przytaknąłem. — Wnioski z jego rozmyślań nie zostaną mi z pewnością
zaoszczędzone.
Jak zwykle miałem rację. Gdy zszedłem do zamku, już był w moim pokoju, kucał przed
otwarty kufrem, lecz gdy tylko wszedłem, zerwał się na równe nogi.
— Mam, sahib! — zawołał z zapałem.
— Co?
— Zaraz usłyszysz! A więc policzyłem ich wszystkich — chrześcijan, muzułmanów i
pogan. Przyszło mi to do głowy podczas rozmowy z Heartmanem i zaraz pospieszyłem
tutaj. Ale równie dobrze mogłem tam zostać, ponieważ rozmyślanie poszły szybciej niż
myślałem.
— No? I co z nich wynika?
— Nauczyłeś mnie, że powinniśmy kochać Boga — to pierwsze i najważniejsze
przykazanie. I że powinniśmy kochać bliźniego — to przykazanie jest prawie tak samo
ważne jak pierwsze. Czy miłość do Boga i do bliźniego istniała już przed narodzeniem
Zbawiciela?
— To pewne, że przed nim już byli ludzie, którzy kochali Boga i bliźnich.
— Jeśli tak, to prawdą jest to, co następuje! I jeszcze jedno: ilu bliźnich musi się kochać,
aby być chrześcijaninem?
— Wszystkich bez wyjątku, także wrogów!
— Tak. Gdy kocham wszystkich, to jestem doskonałym chrześcijaninem. Jeśli kocham
tylko jednego i tylko jednemu wrogowi uczynię dobro, to także jestem chrześcijaninem, ale
tylko dla tego jednego. Jeśli poganin kocha także tylko jednego jedynego człowieka,
przebacza jednemu jedynemu wrogowi, to także postępuje po chrześcijańsku. A jeśli
chrześcijanin nienawidzi tylko jednego, jedynego człowieka albo mści się na tylko jednym
wrogu, to postępuje jak poganin. Nie ma człowieka, który nie kochałby przynajmniej raz i
przynajmniej raz nie przebaczył. Tak więc ludzie od samego początku aż po nasze czasy
postępowali po części po chrześcijańsku, po części po pogańsku. Gdy tylko uczynią dobro,
stają się wszyscy chrześcijanami, a gdy uczynią zło, wszyscy są poganami. Zło pochodzi od
diabła, dobro od Boga. A pomiędzy stoi człowiek. Tak to właśnie wynika z sumy
chrześcijanina, muzułmanina i poganina, a potem podzieli się sumę przez trzy: człowiek! A ile
jest ten człowiek wart? To zależy tylko od proporcji. Jeśli wypróbuję ten przykład biorąc
dobrego poganina, dobrego muzułmanina i złego chrześcijanina, to wyjdzie człowiek,
przynajmniej dwa razy lepszy niż chrześcijanin. Sahib, pomyśl o tym w samotności!
Zostawiam cię teraz samego z tym kufrem i wszystkimi twoimi rzeczami.
I tyle go widzieli! Zniknął za drzwiami. Ponieważ sądził, że powiedział coś bardzo
mądrego. Wiedziałem, że wróci i podejmie przerwaną pracę, gdy tylko ja wyjdę z pokoju.
Dlatego poszedłem do doktora Tsi. Był z nim Fang. Stan chorego wprawił ich w bardzo
dobry humor. Po obiedzie Waller otworzył oczy i do tej pory jeszcze nie zasnął. Czytał, „Po
tamtej stronie”, a gdy zaczynały go boleć oczy i musiał zrobić przerwę, prosił Mary by
czytała dalej. Stanowczo zadeklarował, że nie uda się na odpoczynek nim nie skończy
książki i z tego powodu Mary prosiła o wybaczenie, że nie zjawi się na kolacji.
Przy stole brakowało także Fu, który został wezwany do Ocamy, ponieważ kapitan
statku z opium rozpoczął jakieś przygotowania na następny dzień i naczelnik portu czuł się
zmuszony zamknąć go i jego uzbrojonych ludzi. Dilkego nie było z nimi. Gdyby chodziło
tylko o zakazany handel opium, a nie także o zbrojne wystąpienie, to pu–szang byłby dał
sobie sam radę z „Jego ekscelencją, Europejczykiem”. Wywiózłby go po prostu daleko w
morze i kazał spalić.
Towarzystwo przy stole nie było liczne. Na prawo ode mnie siedział pastor Heartman,
po lewej administrator posiadłości Raffley–Castle, wykształcony Chińczyk, który studiował
w Anglii, Francji i Włoszech, a naprzeciw mnie John i Nin. Przypominacie sobie, jak na
Sumatrze powiedziałem do gubernatora: „Podobizna tej Nin stanowi zagadkę, nową,
poruszającą zagadkę, rozwiązaniu której poświęciłbym życie, gdybym był malarzem”. A
teraz miałem przed oczami oryginał. I co z zagadką?…
Siedzieliśmy chyba do północy. Potem John został wezwany , a wróciwszy zaprowadził
nas na ganek i wskazał na płonącą w dali runę na niebie. To statek na redzie w Ocamie.
— To „Jego ekscelencja, Europejczyk”, z którego uchodzi życie. — wyjaśnił. — Fu
sądził, że krótko się z nim rozprawi i tak się stało. Ostrzeżenie dla fan–fan. Możemy
spokojnie udać się na spoczynek.
Następnego ranka, ledwie wstałem, ktoś zapukał do drzwi.
— Kto tam? — spytałem.
— To ja, Sejjid Omar. Mogę wejść?
— Tak, drzwi są otwarte.
Wpadł do pokoju bez tchu.
— Sahib, wiesz jaki dzień dzisiaj? — spytał.
— Wtorek — odpowiedziałem.
— Nie, rozruchy. Widzisz, wiem lepiej. A to stąd, że tak dobrze mówię po chińsku.
Wszyscy służący tutaj chcieli, bym ich uczył arabskiego. A te rozruchy dzisiaj należą do
tych, przy których się nie strzela, lecz śmieje i nic poza tym, Rozumiesz to?
— Tak.
— Co? Rozumiesz? — zdziwił się. — Ja tego nie rozumiem, Przecież przy rozruchach
powinno się wszystkich wybić w pień! Wicekróla, paszę, generałów i wszystkich ministrów.
Wiem to jeszcze z Egiptu, gdzie także coś takiego było zaplanowane, ale nic z tego nie
wyszło. W Stambule zabili tylko sułtana, a potem wybuchło powstanie. Ale tutaj ci
przechodzę przez granicę, aby dużo mówić. Zostaną zaproszeni na posiłek i dostaną bardzo
dużo samszu do picia. To silna wódka i zasną po niej. A my będziemy siedzieć i śmiać się z
nich. Naprawdę myślisz, że tak wygląda powstanie narodowe?
— Tak, to nawet bardzo rozsądny sposób.
— Dobrze, a więc sobie go oglądniemy! Mam cię poprosić na śniadanie. A potem
pojedziemy do Szen–fu.
— Kto tak powiedział?
— Sir John Raffley. Już ci mówiłem, że jest tam burmistrzem. Musi tam jechać i kazał cię
spytać, czy nie zechcesz mu towarzyszyć. Mnie także wolno pojechać. Nie włożę fezu, lecz
turban, bo on lepiej pasuje do powstania. Zatknę za niego orzechy areki i betelu. Powinni
zobaczyć, że także należę do Szen. Przeciwko niej nie powstanie żaden rebeliant.
Poszedłem do Johna, który przywitał mnie wiadomością, że prawdopodobnie trzeba
będzie jednak dopuścić do dzisiejszych uroczystości związanych z „Wielkim dniem „Szen”
ponieważ jej zwolennicy nie zamierzają zrezygnować z radości przez paru głupich
rebeliantów.
— Ze wszystkich stron płyną do mnie prośby — wyjaśniał — do Fu naturalnie także i,
już się zastanawiałem, czy być może nie będzie lepiej…
Właśnie o tym rozmawialiśmy, gdy nadszedł Tsi, aby dowiedzieć się o zarządzeniach na
dzisiejszy dzień. John poinformował go o stanie rzeczy, lecz Tsi prosił, aby na niego nie
liczyć. Waller po raz pierwszy obudził się dzisiaj w stanie pełnej świadomości. Zdaje się, że
dla chorego nastał słoneczny dzień, zarówno wewnętrznie i zewnętrznie, i on jako lekarz nie
chciał dopuścić do tego, aby cokolwiek zepsuło ten tak długo wyczekiwany moment.
Dzisiaj miała nastąpić decydująca chwila dla całej przyszłości Wallera. Przede wszystkim
nie można było dopuścić do tego, aby przejął nad nim znowu władzę stary duch, posępny,
bezkrwisty duch rodziny Wallerów.
— Przyszła mi do głowy pewna myśl dotycząca tego ducha — powiedział do mnie. —
Gdzie zniknął? Kiedy opuścił Wallera? Był zmuszony do tego, ale czynił to powoli i opornie.
Jeszcze przedwczoraj można było zauważyć jego ślady. A teraz słyszę, że pojawił się u nas
jakiś krewny Wallera, bratanek, wychowany dokładnie w tym samym niecierpliwym duchu,
tak że nie mógł dłużej wytrzymać i uciekł swoim prześladowcom. Ci dwaj, wuj i bratanek,
nie spotkali się jeszcze. Wuj nie wie nic o jego pobycie tutaj. Ale bratanek słyszał od
Sejjida, że jego stryj znajduje się w Ocamie, to bardzo ważna okoliczność. Gdybym sam
spytał Sejjida, mógłby nie być ze mną szczery, dlatego proszę pana, aby kazał pan
opowiedzieć sobie wszystko raz jeszcze. Zależy mi na tym, aby usłyszeć, jaką minę i gesty
wykonał Dilke na wiadomość o pobycie tutaj wuja i co powiedział. Mianowicie około
trzeciej po południu Waller poderwał się nagle i wykrzyknął nie otwierając oczu: „Ciągle
zwraca się do mnie Old Saint! I chce do mnie przyjść! Well, niech tak będzie i Old Saint
niech nigdy go nie opuszcza!” Jego bratanek nienawidził go i wobec innych zawsze nazywał
go „stary święty”. Czy to nie dziwne?
— Bardzo — odpowiedziałem. — Nawet tak bardzo, że zapytam, czemu dowiaduję się
o tym dopiero teraz?
— Z początku sam nic o tym nie wiedziałem. Mary uznała to za marę senną bez
znaczenia. Dopiero gdy powiedziałem jej to, co przed chwilą panu, zastanowiła się i
przytoczyła te słowa. Tak więc proszę, niech pan wypyta Sejjida, ale tak, aby opowiadając
nie domieszał własnych interpretacji!
— Dobrze — obiecałem. — Czy Waller wciąż czyta?
— Tak. Wczoraj skończył „Po tamtej stronie”. Dzisiaj chce przeczytać najważniejsze
ustępy po raz wtóry. Chce także na nas wymóc zgodę na oglądnięcie raju Nin. Fang nie ma
nic przeciwko temu, aby został zaniesiony do sali obrazów. Od wczoraj jego zdrowie uległo
znacznej poprawie. Jeśli tak dalej pójdzie, to mam nadzieję, że już niedługo będzie mógł
wstać. Poza tym wie już, że to pan jest autorem tych książek, którymi on kiedyś tak
pogardzał.
— No i? Co on na to? — spytał John.
— Wczoraj wieczorem po przeczytaniu ostatniego zdania „Po tamtej stronie” przez
pewien czas pogrążył się w głębokim rozmyślaniu. Potem przeprosił Mary za swe dawne
postępki. Co myśli o pańskim wierszu, niech sam panu powie. No, jeźdźcie i pozdrówcie
moją „Szen”, dla której…
— …dla której pan — przerwałem mu — przygotował wówczas w Penangu tyle
krzeseł.
— Ach, zauważył pan to — roześmiał się. — Tak, krzesła były przygotowane dla
przedstawicieli Szen, których musiałem przeegzaminować. Muszę przyznać, że jest pan
spostrzegawczy.
Wyszedł, a my po chwili wyruszyliśmy wraz z Johnem przez wieś w stronę jodłowego
lasu. Za nami jechał Sejjid Omar. Między lasem a wsią stało przy drodze wysokie
rusztowanie. Spytałem Raffley’a o jego przeznaczenie, a ten wyjaśnił:
— Czy może pan sobie wyobrazić jakiekolwiek chińskie święto bez fajerwerków?
Chińczycy są w tej dziedzinie mistrzami i mój administrator uparł się, że przygotuje coś
specjalnego na dzisiejszy wieczór. Co, tego sam nie wiem.
Wysoko w górze, na zaokrąglonym wierzchołku góry, za kaplicą wznosiło się także
rusztowanie, a na wzniesieniu po prawej i po lewej jeszcze po jednym. Było więc
oczywiste, że zamierzano coś, co miało być widoczne z daleka. Raffley–Castle był
wyposażony we wszelkie zdobycze cywilizacji. Nie było gazu i nie używano węgla. Ale za
to wszędzie była elektryczność. Pobliski wodospad dostarczał potrzebnej energii. Dlatego
nie zdziwiła mnie uwaga Johna, że planuje oświetlenie zamku na czas festynu.
Kiedy dotarliśmy do zajazdu, okazało się, że Fu jeszcze nie było. Lecz po krótkiej chwili
i on się pojawił. Ponieważ chciał dać wypocząć nieco swojemu koniowi, postanowiliśmy
usiąść na moment i Fu opowiedział nam, że dziś rano wypłynęła dżonka z Ocamy do
Szanghaju i on wykorzystał tę sposobność, aby pozbyć się kapitana i załogi spalonego
„Ekscelencji”. Kapitan groził, że się zemści zanosząc skargę do rządu i występując o
odszkodowanie za spalony wraz z ładunkiem statek. Wrzeszczał przy tym, że nigdy w życiu
nie musiałby się podporządkowywać tym zarządzeniom gdyby Dilke nie stracił głowy. Dilke
przecież udowodnił, że może używać tytułu porucznika. Skąd więc to nieoczekiwane
stwierdzenie że nie jest oficerem, a misjonarzem?
— Dziwne! — powiedział John. — To plotka, czy jest coś na rzeczy?
Sejjid Omar stał w pobliżu zajmując się końmi i słyszał każde nasze słowo. Nigdy nie był
natarczywy i wiedział, że nie wolno mu się mieszać do naszych rozmów. Lecz teraz uznał, że
to co wie jest na tyle ważne, aby złamać zwyczaj.
— Jest coś na rzeczy. Wiem o tym. Właśnie mi to przyszło do głowy. Chcesz o tym
usłyszeć, sahib?
— Tak. Co masz na myśli? Mów!
— To z tą głową zgadza się także, z oficerem jak i z misjonarzem. A winny temu jest
ktoś, kto nazywa się Old Saint.
— Jak to? — spytał prędko John.
— To było wtedy, gdy rozmawialiśmy we dwóch, Dilke i ja. Chciał wiedzieć co
robiliśmy od Penangu, więc mu powiedziałem. Wspomniałem także o mr Wallerze i miss.
Waller. Zaczął słuchać uważniej i spytał, czy to nie ten amerykański misjonarz.
Przytaknąłem, a to co on wtedy zrobił, nie powiedziałem ci dotąd, bo było to tak śmieszne i
dziecinne. Wykrzyknął: „Old Saint — Old Saint — ten szaleniec, ten misjonarz jest tutaj!
Z Mary, tą mądralą! Czekaj, stary łajdaku, dopadnę cię, dopadnę cię!” Wymówiwszy to
odrzucił gwałtownie w tył głowę, jakby dostał policzek i obiema rękami złapał się za twarz?
Dopiero po dłuższym czasie odjął jerpd twarzy, był blady jak trup. Jego oczy dziwnie
ściemniały i powiedział: „Miałem zostać nie oficerem, lecz misjonarzem! Co za bzdura!
Puśćcie mnie!” Podskoczył do góry, zaczął biegać tam i z powrotem machając rękami w
powietrzu. Potem znowu zaczął ze mną rozmawiać rozsądnie aż do momentu, gdy mnie
zamknęli. Właśnie to mi się przypomniało, gdy usłyszałem jak mówicie o jego głowie.
Pomyślałem sobie, że powinienem wam to powiedzieć.
Spojrzeliśmy z Johnem na siebie i opowiedzieliśmy wszystko Fu. Wcale go to nie
zdziwiło, powiedział jedynie:
— A więc to tak się na nim odbiło! On jest ostatnim z rodziny, wynik końcowy rodu.
Jaka to liczba, łatwo można sobie wyobrazić. O tym, że coś tam zaszło, słyszałem już z innej
strony, mianowicie od Ho–szanga, kapłana ze świątyni Ki. Człowiek ten zgotował mi na tyle
wielką, co radosną niespodziankę. Nie wiedział, że chcemy przełożyć dzisiejsze święto i
cały czas liczył się z tym, że się odbędzie. Nie wiedział także, że pan na Raffley–Castle
wrócił z podróży do domu. Dlatego zwrócił się do mnie. Przypominasz sobie John że
prawie wcale nie utrzymywaliśmy kontaktów z tym człowiekiem, którego duchowa siła
uczyniła z niego naszego przeciwnika. Sądziliśmy, że mamy w nim wroga, a on nigdy nie
uczynił nic, aby zmienić nasz sąd. Zapewne z tego powodu fan–fan wpadli na myśl, aby
zgromadzić się na jego terenie. A dzisiaj rano kazał mnie zawiadomić, że po cichu nas
obserwował i to z wielką radością. Napisał o nas długi raport do Pekinu prosząc o
pozwolenie otwarcia swojej prowincji na nasza „Szen”. Odpowiedziano mu w sposób
bardzo dla nas chwalebny, a teraz on prosi o pozwolenie doręczenia mi jej osobiście,
właśnie dzisiaj, w święto „Szen”, w Szen–Fu, dokąd przybędzie krótko po południu.
Przyprowadzi ze sobą wielką liczbę swych „pogan”, którzy proszą, byśmy ich przyjęli, a dla
siebie prosi także o przyjęcie do wielkiej wspólnoty „Szen”. Dalej kazał mi przekazać, że
po jego terytorium plączą się oddziały fan–fan i mają zamiar napaść na nasz obszar w
czasie dzisiejszego święta i podburzyć ludzi przeciwko nam. Podżegaczami mają być
Europejczycy, lecz reszta to biedni, otumanieni Chińczycy, którym wystarczy tylko
otworzyć oczy, aby wrócili na drogę rozsądku. Tymi on się zajmie. Lecz Europejczyków
przekaże nam lub podstępem się ich pozbędzie. Tylko mu zaufajmy! Jeden z nich podawał
się z początku za oficera, lecz potem zdemaskował się jako misjonarz. Ma zamiar zniszczyć
wszystkie świątynie w Chinach; to szaleniec.
— To Dilke, — powiedział John. — Przebudził się w nim duch wuja i jego przodków.
Czy można uznać to za możliwe?
— Nie zastanawiajmy się nad niezrozumiałym — odpowiedział Fu — lecz pozostańmy
przy tym, co dane! Już czas wyruszyć, abyśmy przybyli przed Ho–szangiem do Szen–Fu.
Nie byliśmy jedynymi gośćmi w zajeździe. Ogród zaczął się wypełniać ludźmi. Ludzie
wchodzili i wychodzili. Już w drodze tutaj wciąż natykaliśmy się na podróżnych, lecz teraz
na szosie panowało takie ożywienie, jakby cała ludność wybrała się do Szen — fu.
Szen–Fu było miastem ogrodów, którego nie otaczały mury, jak zazwyczaj inne chińskie
miasta okręgowe. Poza tym jednak było zbudowane w stylu całkowicie chińskim, tylko
każdy dom otoczony był większą przestrzenią, a mieszkańcy mieli więcej powietrza i
światła. Pobocza ulic zdobiły ogródki, domy obwieszone były chorągiewkami, flagami i
wszystkim możliwym, a kolorowym, co powiewa na powietrzu. Po uliczkach biegali w tę i z
powrotem ludzie z uśmiechniętymi twarzami. Wszystkie drzwi były otwarte, nie tylko dla
przyjaciół i bliższych znajomych, lecz dla każdego. Cały kraj nastrojony był przyjacielsko i
gościnnie.
W środku miasta, na wielkim, przestronnym placu stał okazały budynek, według
niemieckich pojęć ratusz, siedziba burmistrza. Tam właśnie podjechaliśmy. Sposób, w jaki
nas pozdrawiano ze wszystkich stron dowodził jak wysoko cenieni i jak bardzo kochani byli
moi obydwaj przyjaciele przez tych miłych ludzi. Odstawiliśmy konie do stajni. Sejjid Omar
został na dole — „ponieważ tak dobrze umiem po chińsku”, stwierdził, a my wspięliśmy się
na schody prowadzące do pomieszczeń dla administracji. Czekał tam na nas posłaniec od
Ho–szanga. Przybył krótko przed nami, aby porozmawiać z Fu. Jak już tego dowodził jego
strój, był on wikarym Ho–szanga. Miał dobroduszną, miłą twarz i nisko się kłaniając złożył
swój meldunek w następujący sposób:
— Jestem posłańcem tego, który naucza lud o „Ki”, o „ożywczym tchnieniu”, po którym
rozpoznaje się Boga w jego potędze i jego miłości. Ujrzał on, że wy także służycie jej
wszystkimi waszymi czynami i dziełami. Dlatego Tien dał wam wielką władzę, która
codziennie rośnie i sprowadza do was serce ze wszystkich zakątków ziemi. Także nasz
wielki, wpływowy Ho–szang życzy sobie zjednoczenia się z wami, aby za pomocą dzieł
„Szen” służyć miłości. Tylko czyn jest dowodem, a czynem jest „Szen”! Z tego powodu
przybył tu dzisiaj z wieloma, wieloma duszami dla was, do Szen–Fu. Lecz chciałby udać się
jeszcze dalej, do owego zamku, który nazywacie Raffley–Castle. Chciałby go ujrzeć i
pokazać nam.
Fu odpowiedział grzecznie, że Ho–szang i jego zastęp są mile widziani, a wikary
odpowiedział:
— Nasz pierwszy wysłannik powiadomił was o pewnych „zachodnich barbarzyńcach”, o
których niestety i ja muszę jeszcze powiedzieć. Objęli w posiadanie naszą wielką świątynię i
jej całe otoczenie, a my ich nie przegoniliśmy, ponieważ w państwie środka wszystkie domy
boże są otwarte dla każdego gościa, każdego potrzebującego. Powiedzieli, że są Anglikami.
Jest u nas paru ludzi, którzy byli we wschodnich portach i rozumieją trochę po angielsku.
Tych oddaliśmy obcym na służących i przez nich dowiedzieliśmy się tego, co dobrze było
wiedzieć. Fan–fan byli wprawdzie samymi chrześcijanami, ale każdy z nich wierzył w co
innego i każdy dowodził, że co innego jest prawdą. Wypominali sobie także różnice między
swoimi krajami, narodami, rządami i władcami. To było niepojęte! Tylko w jednym byli
zgodni: napaść na naszą prowincję i zabrać „Szen” wszystko co posiada. Ponieważ „Szen”
jest ich największym wrogiem! Czyni ona ludzi przyjaznymi sobie, a co za tym idzie
zadowolonymi ze swego losu i przez to narusza prawa wyższych stanów. Dołączył do nich
ktoś, na kogo czekali. Nazywał się Dilke i przyprowadził ze sobą ludzi o wyglądach
łajdaków. Był w posiadaniu statku z bronią, która miała zostać rozdana w czasie
dzisiejszego festynu. Ten Dilke to osobliwy człowiek. Muszę go wam opisać.
— Już go znamy — wtrącił John.
— Będę się więc skracał. Poczuł się chory i poszedł bez wiedzy innych do mojego
przyjaciela tai–fu, lekarza, który mi potem opowiedział o czym rozmawiali. Dilke poróżnił
się w Penangu z jakimś generałem i musiał opuścić angielską armię. Wyruszył do Sumatry,
do Oleh–leh i Kota Rdjah, aby przyłączyć się do Holendów, lecz go nie przyjęto. Stamtąd
pojechał ze swoimi towarzyszami do Singapuru i Sajgonu, gdzie zostali zwerbowani. Został
nadzorcą ładunku na statku handlowym, mający oddzielne uprawnienia i nie podlegający
kapitanowi statku „Jego ekscelencja, Europejczyk”, który miał przybyć tu wraz ze swoimi
ludźmi. Lecz na Sumatrze coś mu się stało w głowę, co — nie wiem, także nie wiem czy w
Oleh–leh czy w Kota Radjah. Twierdził, że widział tam ducha jakiegoś amerykańskiego
misjonarza, który pozbył się ciała i ciągle za nim podąża, aby zagnieździć się w ciele jego,
Dilkego. Dlatego przyszedł do mojego przyjaciela po poradę.
— Jemu się chyba da pomóc — przerwał mu John, a Fu skinął potakująco głową.
— To samo powiedział mu tai–fu — potwierdził wikary — i zdaje się, że Dilke bardzo
się tym zdenerwował. Sprawiał wrażenie, że coraz mniej wie, co się dookoła niego dzieje.
W końcu oświadczył, że jest nie oficerem, a misjonarzem. „Jego ekscelencja Europejczyk”,
nic go nie obchodzi; był przeznaczony tylko do zdobycia ziemskich zysków. On sam jednak
ma na oku władzę duchowa i flint i karabinów potrzebuje najwyżej po to, by stopniowo,
jedną po drugiej, niszczyć pogańskie świątynie. Jego banda zaczęła się w końcu obawiać o
powodzenie planu i wtedy przepędził ją. Odbyli, naradę z Europejczykami i oni pozwolili,
aby opuścić okolicę i udać się do Ocamy, Dilke jednak został. Z początku twierdził, że jego
zadaniem jest nawrócenie miasta Szen–Fu na chrześcijaństwo podczas wielkiego święta
„Szen”, ponieważ założył się o dużą stawkę i musi wygrać. Czy to nie dziwne? Założył się?
Tak, to rzeczywiście było dziwne. Spojrzałem na Johna a on na mnie, ale nie
odezwaliśmy się słowem. Dilke nie mógł nic wiedzieć o zakładzie swego stryja. Chińczyk
ciągnął dalej:
— W nocy mało kto spał, ponieważ nie wiem jak rozprzestrzeniły się pogłoski, że festyn
został odwołany, bo w Ocamie i w Raffley–Castle dowiedziano się o rebelii. W
Europejczykach wzbudziło to niepokój, nam było wszystko jedno. Nasz pochód do Szen–
Fu był przygotowany i nie widzieliśmy żadnych powodów, aby z tego zrezygnować. Poza
tym mieliśmy także inny cel: odesłanie do was tych „zachodnich barbarzyńców”. Wiedzieli,
że przyłączymy się wszyscy do ich pochodu i byli z tego zadowoleni. Nie mieli pojęcia, że
zamierzamy ich tylko doprowadzić do was. Tak więc dzisiejszego poranka wyruszyliśmy.
Fan–fan byli znowu jak najlepszej myśli. Gdy weszliśmy na wasz teren, przywitano nas
wiadomością, że „Jego ekscelencja, Europejczyk” został spalony wraz z ładunkiem.
Europejczycy wpadli w panikę i nasz pochód nagle zatrzymał się. Musieli się zorientować,
że ktoś zdradził ich zamiary i natychmiast zebrali się na naradę, której przebieg był bardzo
burzliwy, bo jeden obrzucał wyzwiskami drugiego. Kłócili się bez końca aż wreszcie całą
swoją wściekłość skierowali przeciwko Dilkemu, który jednak odparł ich ataki mówiąc, że
wszyscy oni poszaleli, tylko on jeden zachował zdrowy rozsądek. On wie najlepiej, jak się
sprawy mają. Przebywa tu pewien Niemiec i Arab, którzy zrzucili ze schodów europejskie
towarzystwo „wychowawców narodu”. Jest także pewien lord z marynarzami za swego
jachtu, poza tym żołnierze zamkowi z Raffley–Castle, stara, dzielna gwardia zamkowa z
Ocamy, piechota z Ki–Czing i wreszcie wiele tysięcy bojowników „Szen”. Był w Ocamie i
wie wszystko. Nie ma wątpliwości, że ktoś zdradził plan, a teraz stawiają się tak licznie w
Szen–Fu, że w jednej chwili zgniotą tych paru podburzaczy. I nikt o nich nawet nie zapyta.
On sam nie ma się czego obawiać, bo nie jest ani powstańcem ani oficerem, lecz
człowiekiem niosącym pokój, posłańcem miłości, misjonarzem, który nie chce nic innego niż
zniszczenia paru pogańskich świątyń, jakie są w Chinach. Jednak spełnienie tego żądania
uczyni z Państwa Środka kraj szczęśliwy, zbawiony. Podczas gdy on cały czas gadał,
ruszyliśmy w dalszą drogę. Tamci podążali wprawdzie za nami, ale z coraz większym
ociąganiem. Ponieważ im dalej szliśmy, tym widać było wyraźniej ilu radosnych
pielgrzymów zdąża do tego samego co my celu. Tu niczego by się nie zdziałało paroma
buntowniczymi mowami. Kto chciałby coś osiągnąć musiałby poruszyć tysiące, a i wtedy,
jak sto do jednego, mogłoby się to nie udać.
Podobne myśli narzucały się same i widać było, że Europejczycy nie mogą się od nich
opędzić. Było ich coraz mniej. Za każdym razem, gdy oglądałem się na nich, ich liczba
stawała się coraz mniejsza. Gdy powiedziałem to naszemu Ho–szangowi, uśmiechnął się do
i rzekł:” Wiedziałem, że tak będzie! Taki będzie los każdego ataku na „Szen”, na kraje
wschodu i ich mieszkańców. Nikt nie jest w stanie być wrogiem olbrzyma. Jeśli Zachód
okaże się mądry, to obroni się przed nim stając się jego przyjacielem i pozwoli mu na to,
czego pragnie: niezależności po wsze czasy!” Tak powiedział, po czym postał mnie do was
z wiadomością o jego przybyciu. Polecił mi prosić was o podwyższenie na wielkim placu
miasta. Chce stamtąd przemówić do oddziału fan–fan. Chce im powiedzie, że służą
kłamstwu, że chcieli zniszczyć prawdę.
— A więc życzy sobie trybuny — odezwał się Fu. — Już tam stoi, jakby przeznaczona
do tego celu. Stamtąd mógłby przemówić. Lecz przedtem przyjmiemy go tutaj. Wyślę na
powitanie radę miasta. Sądzisz więc, że nie ma już przy nim żadnego z tych
Europejczyków? — Żadnego! Jeden po drugim znikli z pochodu, żaden z nich się nie
pożegnał i nie podziękował za okazaną gościnność. Został tylko Dilke, przekonany, że nie
grozi mu żadne niebezpieczeństwo. Przeciwnie, zachowuje się tak, jakby oczekiwał, że
nasze wejście będzie jego zwycięstwem. A teraz proszę, by wolno mi było odejść. Muszę
wrócić do mojego Ho–szanga i zameldować, że przekazałem wam jego misję.
Z naszego miejsca widać było doskonale cały, wielki plac i wszystkich ludzi na nim. Nie
musieliśmy więc w trakcie przemowy Ho–szanga, opuszczać naszych miejsc.
Po pewnym czasie rozbrzmiała, słyszalna już z daleka, głośna muzyka. Słychać było
dźwięki przeróżnych instrumentów, między innymi: dzwonów, gongów, cymbałów, nunlo,
hautungów i tamburynów. Ich przeraźliwe dźwięki roznosiły się po całym mieście
zapowiadając przybycie Ho–szanga wraz z jego oddziałami. Na samym czele szli zwiedzeni
przez fan–fan ludzie wyznaczeni, jak się potem przekonaliśmy, do ustawienia się wokół
trybuny; za nimi duchowni, zwolennicy kapłana. Było ich tak wielu, że nie dla wszystkich
starczało miejsca. Dopóki panował ruch, muzyka grała. Potem zapadła całkowita cisza.
Ho–szang usadowiony był w lektyce, którą wniesiono do domu aż pod same schody.
Przywitaliśmy go stojąc na najwyższym stopniu i po czym zaprowadzili do sali w iście
ceremonialny chiński sposób. Był to bardzo sędziwy człowiek, miał wysoce godny wygląd,
zachowywał się prosto i bezpretensjonalnie. Nic nie wskazywało na jego rangę; ba, był
nawet skromniej odziany niż jego wikariusze, którzy czekali na niego przy trybunie. Każdy z
nich trzymał mu–nu, co oznacza „drewnianą rybę”. Ta wydrążona w środku ryba jest
instrumentem muzycznym, używanym prawie wyłącznie przez duchownych dla ich
szczególnych celów. Dlaczego „ryby” były teraz trzymane w gotowości, mieliśmy się
wkrótce dowiedzieć. Gdyśmy bowiem zakończyli wreszcie oficjalną część spotkania i
zamierzali przejść do zasadniczego punktu rozmowy, na placu rozległ się przeraźliwy męski
głos. Ale zdążył wymówić tylko kilka pierwszych zdań, gdy wikariusze dali znak swoimi
mu–nu i natychmiast dała się słyszeć taka masa sonas i kuantsus, a że przerażony
podskoczyłem na swoim krześle i chciałem pośpieszyć do okna. Obydwa instrumenty mają
bowiem straszliwie przenikliwy dla Europejczyka nie do zniesienia, ton. Lecz Ho–szang
powstrzymał mnie uspokajającym ruchem dłoni. Na jego ustach igrał szelmowski
uśmieszek, gdy odezwał się do mnie:
— Stało się to na mój rozkaz. Dilke zamierza przemienić dzisiaj wszystkich w
chrześcijan. Chce przemawiać dotąd aż mieszkańcy Szen–Fu, pełni podziwu dla niego,
zaczną sami z siebie niszczyć swe „pogańskie świątynie”! Gdy ujrzałem trybunę, już
wiedziałem, że będzie chciał jej użyć do tego celu. Teraz będziemy mu tak długo przerywać
ten zamiar hałaśliwą muzyką, aż go zaniecha. Można go wprawdzie uciszyć w inny, dużo
szybszy sposób, ale skoro ktoś zadaje sobie tyle trudu, aby się ośmieszyć, należy mu na to
pozwolić i traktować poważnie. Słyszycie, zaczyna od nowa!
Rzeczywiście”, natychmiast gdy umilkły przeraźliwie wysokie tony egzotycznych
instrumentów, dał się słyszeć znowu głos Dilkego. Mu–nu kapłana znowu dały znak i
ogłuszające dźwięki zabrzmiały z podwójną mocą. Ta próba sił trwała jeszcze jakiś czas.
Słychać było to głos Dilkego, to nieprawdopodobny hałas. Czyniło to naszą rozmowę
niemożliwą. Podszedłem jednak do okna, a że podążył za mną także John Raffley, Fu i Ho–
szahg zrobili to samo.
Naturalnie Dilke wysilał się na darmo. Był na tyle głupi, że przeciągał walkę, zamiast
zrezygnować z niej już po drugiej nieudanej próbie. Zgromadzeni na placu ludzie do tej pory
zachowywali się cicho, ale teraz zaczęło ich to bawić. Ze wszystkich stron dobiegały głośne
śmiechy aż w końcu ten biedny, pożałowania godny człowiek doszedł do przekonania, że
przegrał. Zszedł z trybuny i usiłował zniknąć w tłumie. Trzeba jednak wspomnieć, że
całkiem dobrze radził sobie z chińskim. Mary Waller powiedziała mi później, że był niegdyś
niezwykle pojętnym uczniem, a tego języka żywił szczególne upodobania. W każdym razie
rozumie i mówi w nim znacznie lepiej niż jej ojciec. Wtem za mną odezwał się Ho–szang:
— Nadeszła właściwa chwila. Pośpieszę na dół i postaram się sprowadzić oszukanych
na właściwą drogę, a niezdecydowanych przekonać do niej.
Wyszedł z sali. Zauważyłem, że i Johna już także nie było. Właśnie chciałem zapytać Fu,
dokąd się udał, gdy nadszedł z powrotem. Uśmiechał się do siebie zadowolony.
— Przyszła mi do głowy naprawdę szczęśliwa myśl, jak usłyszałem te przeraźliwe
piszczałki w dole. Natychmiast zszedłem na plac i zadbałem o to, aby towarzyszyły mu
wszędzie, dokąd się zwróci, przez cały dzień. Nie spuszczą go z oczu. Gdy jeden się
zmęczy, zaraz zastąpi po drugi. W Szen–Fu mamy muzykantów pod dostatkiem. Co pan na
to, Charley?
Dzięki Bogu nie musiałem mu odpowiadać, bo chyba nie usłyszałbym tego, czego
oczekiwał. Z trybuny rozległ się głos Ho–szanga i wszyscy podeszliśmy do okna, aby go
lepiej słyszeć.
Nie będą się rozwodził nad jego przemową, powiem tyle, że ponieważ był dobrym
mówcą, osiągnął pożądany skutek. Gdy skończył, podniosła się wrzawa, wyrażająca
powszechną aprobatę. Po jakimś czasie kapłan wrócił do nas, a ze wszystkich stron zbiegli
się posłańcy ze słowami podziękowania i uznania, zgłaszając przystąpienie całych osad i wsi
do „Szen”. Rozmowy z nim zajęły wiele godzin i zjawiliśmy się na kolacji dużo później niż
było przewidziane. Do dopełnienia formalności zgłoszenia się do związku pojedynczych
ludzi lub mniejszych grup był przeznaczony specjalny pokój na parterze, w którym każdy
zostawał zapisany i na znak przynależności otrzymywał orzech areki z wyrytym na nim
odpowiednim napisem. Już po południu nie było w całym Szen–Fu ani jednej osoby, która
nie mogłaby dowieść przynależności do wielkiej, szlachetnej „Szen” będąc w posiadaniu
mających przeróżne kształty orzechów betelu. To znaczy, że wpierw wszyscy musieli odbyć
okres próbny.
„Szen–ta–szi” — Wielki dzień „Szen” przypadał na dzisiaj. Nie znaczyło to jeszcze, że
festyn kończył się wraz z nim. O nie! Dzisiaj był tylko początek, święto trwało wiele dni, a
jego koniec następował dopiero wtedy, gdy zakończone zostały wszystkie zaplanowane
debaty. Gdy tak siedziałem z boku i przysłuchiwałem się wszystkiemu, obraz „Szen” stawał
się coraz bardziej wzniosły, szlachetny i potężniejszy.
Na rozpoczętą uroczystą kolację zostały zaproszone wszystkie te osoby, które na
Zachodzie określono by mianem elity towarzyskiej. Ledwie zaczęliśmy jeść, gdy ktoś
wtargnął do środka szamocząc się z próbującą go powstrzymać służbą. Tym kimś okazał
się Robert Waller. Zaraz za nim pojawiło się pięciu czy sześciu Chińczyków z instrumentami
dętymi w rękach. Najwyraźniej był bardzo wzburzony. Twarz miał wykrzywione i
poszarpane ubranie. Zrobił parę kroków i spojrzał po wszystkich pytającym wzrokiem.
— Szukam mandaryna pierwszej rangi i jeźdźca żółtej flagi Ki Tai szin. Który z was jest
nim?
— To ja — zgłosił się Fu dodając surowym tonem — Kto nie proszony odważa się mi
przeszkadzać?
Dilke podjął prostując się dumnie:
— Odważa się? Jestem wysłannikiem Boga, chrześcijańskim misjonarzem! Nic dla mnie
nie jest zbyt ryzykowne! Przybyłem, aby was zbawić uwalniając was od pogaństwa i
waszych bożków. Muszę was nauczać prawiąc kazania. Lecz wasi muzykanci nie
dopuszczają mnie do słowa. Dokądkolwiek idę, idą za mną, przez całe miasto, przez
wszystkie zaułki. Gdzie przystanę, przystają i oni. A gdy tylko otworzę usta, zagłuszają mnie
piekielnym jazgotem swych instrumentów. Mam zupełnie rozstrojone nerwy, uszy mnie bolą,
moja dusza drży, a gdy będę musiał znieść to jeszcze choćby przez godzinę, oszaleję.
Dlatego dowiadywałem się o najwyższego rangą mandaryna, aby wytłumaczył się z
bezczelnego zachowania się swych poddanych. Jestem poddanym obcej potęgi i
kaznodzieją obcej religii i już przez to samo mam większe i nienaruszalne prawa niż
ktokolwiek inny. Kto pogańskiemu ludowi przynosi jedyną prawdziwą religię i jedyną
prawdziwą wiedzę, ten ma prawo rozkazywać. To, jest to, czego żądam! I dlatego
niniejszym oświadczam…
Więcej nie dał rady powiedzieć. Muzykanci utkwili wzrok w Johna Raffley’a, a gdy ten
uniósł rękę, natychmiast rozległ się nieopisany hałas, jakby stadu świń obcinano uszy, a
sforze młodych psów ogony. Dilke podniósł dłonie do uszu, a na jego twarzy pojawił się
niemożliwy do opisania grymas. Odczekał jednakże aż hałas się skończył i ciągnął dalej:
— Oświadczam zatem, że jeśli ta diabelska banda nie zostanie z miejsca ukarana, to
natychmiast idę do Raffley–Castle i…
Muzyka rozległa się ze zdwojoną siłą, a on z wściekłości i przerażenia wrzasnął tak
głośno, że jego głos przebił się nawet przez dźwięk instrumentów, zacisnął pięści i
wykrzyknąwszy w naszą stronę jakąś pogróżkę, odwrócił się na pięcie i wybiegł.
Muszę oddać sprawiedliwość wszystkim obecnym i stwierdzić, że żaden z nich się nie
zaśmiał. Wrażenie, jakie zrobił na nich Dilke, było inne niż przedtem, gdy próbował
przemawiać.
Zwycięstwo „Szen”
Wieczorem udaliśmy się do Raffley–Castle. Szosa była znakomita, a ponieważ Ho–
szang przyjął zaproszenie na noc w zamku wraz ze swymi wikariuszami przyjął zaproszenie
na noc do zamku, więc spotkała nas jeszcze jedna niespodzianka. John wydał rozkaz
oświetlenia trasy naszego przejazdu. W ten sposób wśród tutejszych i przybyszy uczynił się
ruch i ruszyliśmy do Raffley–Castle. Nie słyszeliśmy więcej o fan–fan, przepadli gdzieś bez
śladu. Jeśli chodzi o Dilkego, to udało mu się umknąć swym muzycznym prześladowcom.
Puścił się nagle takim pędem i biegł tak długo, że w końcu zrezygnowali z pościgu za nim.
Miało to jednak miejsce nie w mieście, lecz poza nim i Dilkego widziano, jak gnał w stronę
zajazdu, tam gdzie droga odbija do Raffley–Castle.
Dzień chylił się już ku zmierzchowi, gdy w końcu udało się nam wyruszyć. Ho–szang
poprosił o konia — był to wygodniejszy sposób podróży niż w ciasnej lektyce. Jego
wikariusze zażyczyli sobie muły. Na drodze panowało prawie takie ożywienie jak w dzień.
Wielu zdecydowało się w ostatniej chwili powędrować do Raffley–Castle, ponieważ
rozniosła się pogłoska, że odbędą się tam wielkie fajerwerki. Towarzyszyli nam piesi z
pochodniami i latarniami.
Przy zajeździe zostaliśmy zatrzymani na parę chwil. Gospodarz powiedział, że był u niego
jeden z fan–fan i pytał, w którą stronę i jak długo ma iść do Raffley–Castle. Był to Dilke,
zatem rzeczywiście zamierzał zrealizować swoje groźby. Czego jednak tam szukał? Nie ma
dobrych zamiarów ten, kto grozi. Mocno zaniepokojeni o Wallera i jego córkę
pojechaliśmy dalej.
Gdy wyjechaliśmy z lasu na wolną przestrzeń, Fu kazał się zatrzymać.
— Niebo jest prawie bezgwiezdne — powiedział. — Poleciłem gospodarzowi, aby dał
znać do zamku. Wkrótce ukaże się krzyż.
Ledwie skończył mówić, gdy nagle niebo rozbłysło. Jak nieoczekiwany cud pojawił się
na nocnym firmamencie, krzyż. Wokół nas rozległy się okrzyki radości i uniesienia. Ho–
szang zaskoczony powiedział:
— To wszystko jest takie niezwykłe! Wprawdzie przygotowane, a jednak tak
zadziwiające! Jak spełnienie marzenia. Także i ja byłem marzycielem — może nawet wciąż
jeszcze marzę.
Ruszyliśmy dalej i po chwili ukazały się jeszcze trzy inne znaki świetlne: nad krzyżem, z
lewej i prawej jego strony. Pojawiały się jeden po drugim i stawały się tym wyraźniejsze, im
bliżej się znajdowaliśmy. Wreszcie mogliśmy rozpoznać — były to chińskie znaki piśmienne
oznaczające człowieczeństwo, miłość i pokój. Były to pojęcia „Szen”, jakie widzieliśmy na
karcie Tsi, w Kota–Radjah.
Sejjid Omar, który jechał tuż za mną, jak zwykle prowadził ożywioną rozmowę.
Zdawało się, że akurat dzisiaj poszerzył swój zasób słów, bo usłyszałem, jak dowodził:
— Dla każdego członka naszej „Szen” istnieją tylko trzy prawdziwe, najważniejsze
języki — mianowicie arabski, niemiecki i chiński. Reszta to tylko frazesy. Tak więc ja
umiem mówić, mój sahib umie mówić i wy potraficie mówić. To, co inni mówią jest mi
zupełnie obojętne.
— A angielski? — zapytałem obracając się w jego stronę.
— Nie wpadłem na to — odpowiedział. — Pomyślę nad tym. A ponieważ kocham miss
Mary, gubernatora i sir Johna, to na razie stwierdzę tylko: nie jest on wprawdzie jedynie
frazesem, lecz także niczym innym, jak gwarą. Tylko tam, gdzie kocha się cały naród, a nie
jego pojedynczych przedstawicieli, istnieje język.
Ponieważ nie umiał wyrazić swych myśli w bardziej konkretny sposób, nie podejrzewał
nawet, jak ważną prawdę wypowiedział.
Gdy minęliśmy las jodłowy i wyjechaliśmy na plac zaniemówiłem. Nigdy jeszcze czegoś
takiego nie widziałem. Każdy zakamarek wsi był artystycznie oświetlony. Wysokie,
obszerne rusztowanie, niedokończone, gdy wyruszaliśmy rano, tworzyło teraz potężny
symbol „Szen” i oświetlone było widocznym z daleka świętym płomieniem.
Jakie to robiło wrażenie! Jak podnosiło człowieka na duchu! Jak okiem sięgnąć
siedziało, leżało i stało tysiące, tysiące ludzi, aż pod sam skraj lasu, gdzie przystanęliśmy.
Ho–szang był mocno poruszony, serce mu rosło i wygłosił do nich porywającą mowę.
Zza pobliskich drzew wynurzył się jakiś jeździec. Był to pastor Heartman, który tu na
nas czekał, aby powitać gości. Jego srebrne włosy spływały po sutannie, którą włożył
specjalnie na dzisiejszy wieczór. Podjechał blisko Ho–szanga i uniósł ramiona w geście
błogosławieństwa a potem poprosił:
— Podaj mi swą dłoń, a ja tobą pokieruję! Poprowadzę cię pod krzyż — on jest drogą
do raju.
Obydwaj kapłani stanęli na czele naszego pochodu i tak pojechaliśmy dalej między
łąkami i polami, szeroką drogą prowadząca serpentynami w górę aż do stóp rozjarzonego
światłami zamku, u którego bramy stał Tsi, gotowy powitać nowych gości.
Poszedłem do mojego mieszkania. Lecz gdy tylko zdołałem się jako tako wygodnie
ułożyć nadszedł Sejjid.
— Sahid, widziałem go!
Zawsze to samo, wpadał do mieszkania z drzwiami. Zakładał, że zawsze od razu wiem o
co mu chodzi.
— Kogo? — spytałem.
— Dilkego!
— Ach! Widziałeś? Gdzie? Czyżby tutaj?
— Tak, tutaj.
— Kiedy?
— Po drodze. Wiesz, że droga prowadzi serpentynami. Na trzecim zakręcie, tam gdzie
stoją trzy lub cztery gęste drzewa, które po chińsku nazywają się oczywiście inaczej niż po
arabsku — dlatego nie znam ich nazwy. A więc za tymi drzewami siedział ukryty ktoś i nas
obserwował.
— I myślisz, że to był Dilke?
— Tak.
— Rozpoznałeś go po czymś?
— Po kapeluszu. Powiedziałbym ci to od razu, ale dzieliło nas zbyt wielu jeźdźców, a
poza tym nie chciałem, aby się zorientował, że go zauważyłem. Dlatego przychodzę z tym
dopiero teraz.
— Hm! Możliwe, że się nie mylisz, Omarze. Czy zechcesz mi wyświadczyć przysługę i
być czujnym?
— Bardzo chętnie, sahib! Już sam nawet o tym myślałem, jak to zrobić. Przekradnę się z
powrotem na dół, ale tylko do czwartej serpentyny od dołu. Rośnie tam jeszcze więcej
drzew i będę się mógł tak dobrze ukryć, że nikt mnie nie dojrzy kiedy nadejdzie. Gdy
będzie szedł, to podkradnę się za nim cichutko i zjawię się u ciebie.
Nie było to zbyt chytrze pomyślane, lecz właśnie nadszedł Tsi, zdawało się w wielkim
pośpiechu, i nakazał Sejjidowi, aby robił tak, jak powiedział.
Gdy tylko zostaliśmy sami, Tsi zaczął:
— Sir, jak najprędzej muszę panu powiedzieć trzy rzeczy, z czego jedna jest ważniejsza
od drugiej!
— No, mów pan! — powiedziałem zaciekawiony tym wstępem.
— Z pewnością pan wie już, że matka i stryj Nin zostali wezwani do Pekinu na dwór
cesarski, aby tam zdać relację z działalności Szen? Zostali bardzo dobrze przyjęci i teraz
wracają chcąc dotrzeć do zamku jeszcze dzisiaj, aby przekazać nam radosne wiadomości
w trakcie trwania festynu. To po pierwsze.
— Czy ujrzymy ich jeszcze dzisiaj? — dopytywałem się.
— Tak, ale nieco później, przy ostatniej herbacie. Następnie, proszę spojrzeć na mnie,
czy przypadkiem się nie zaczerwienię!
— Nic nie widzę, ale mimo wszystko życzę panu z całego serca szczęścia!
— Szczęścia? Jak to?
— Z okazji zaręczyn!
Teraz zaczerwienił się, klasnął w dłonie i zawołał:
— Zgadł, naprawdę zgadł! Jak to możliwe?
— Hm! Sztuką byłoby nie zgadnąć. Chyba pan nie oczekuje, że powiem wiele pięknych
słów, drogi przyjacielu? Pan wie, jak dobrze wam życzę.
— Cicho! Im ciszej zachowują się inni, tym bardziej ja chciałbym krzyczeć z radości. Co
za szczęście, co za szczęście! Nie wątpię, że mnie pan zrozumie. Miliony ludzi nie mają
pojęcia, co to za szczęście zespolić się w małżeństwie. Dzisiaj było tak pięknie, tak czysto,
tak osobliwie. W pełnym blasku słońca, jak z najwyższego firmamentu padały sylaby, słowa
i wszystko, co się potem stało. Waller odczytał pański wiersz. Nie może się z nim rozstać.
Jeszcze nie jest całkiem wolny, lecz mam nadzieję, że uda mi się uchronić go przed
wszystkim, co mogłoby go zawrócić z właściwej drogi. Mówił, że pana szanuje i podziwia.
Potem spytał, czy nie ma tu jakiegoś duchownego i musiałem mu sprowadzić wielebnego
Heartmana. Jak ten człowiek na niego podziałał nie da się opisać. Wewnętrznie i zewnętrzne
podobieństwo do malajskiego kapłana wywołało na Wallerze najpierw przerażenie, potem
zdumienie i w końcu spokojną radość. Rozmowa obracała się wciąż wokół malowidła raju i
Waller poprosił, czy nie mógłby go także zobaczyć. Fang nie miał nic przeciwko temu. Tak
więc znieśliśmy go na dół do hollu, gdzie znajduje się obraz.
Tsi mówił bardzo prędko, wbrew swojemu zwyczajowi. Raz po niemiecku, raz po
angielsku, raz po chińsku.
— To się nazywa być szczęśliwym! — czerwieniąc się po raz drugi ciągnął dalej: —
Waller był szczęśliwy i pełen nadziei. Potem zaczął mówić spokojnie, ciepło chociaż nie do
końca jasno. Serce się krajało. Płakaliśmy: Mary i ja. Jak do tego doszło? Padliśmy sobie
po prostu w ramiona. Waller pocałował najpierw ją, potem mnie. A potem nas
pobłogosławił, zamknął oczy, uśmiechnął się jak ktoś szczęśliwy i zasnął. Czy mogliśmy mu
przeszkodzić? Nie. Śpi do tej pory. Fang i Mary są przy nim. Mnie odwołano, bo ktoś
chciał ze mną mówić. Czy zgadnie pan, kto to taki?
— Robert Waller, zwany Dilke?
— Tak, Dilke. I to jest to trzecie, co chciałem panu powiedzieć. Musiałem go odprawić.
Ten człowiek jest niebezpieczny. Za żadna cenę nie wolno mu spotkać się z wujem.
Rozmawiałem z nim bardzo krótko, nie mogłem go więc sprawdzić, ale wydaje mi się, że
dobrze by mu zrobił pobyt na oddziale w domu wariatów. Pytał pan Sejjida?
— Tak, dowiedziałem się wszystkiego..
I opowiedziałem mu, co usłyszałem od Omara dzisiaj rano w zajeździe. Pokiwał
poważnie głową i powiedział:
— A więc to prawda…! Ostatni z rodu — wynik końcowy swych przodków…!
— Musimy coś zrobić — podskoczył w miejscu. — Proszę, niech pan będzie tak dobry
i pójdzie zamiast mnie do galerii i powie Fangowi, że Waller ma być przeniesiony do swego
pokoju, tylko ostrożnie, aby się nie obudził. Ho–szang prosił, by on i jego wikariusze mogli
obejrzeć obrazy przed kolacją.
Poszedł, aby przedsięwziąć konieczne kroki, a ja udałem się do galerii oświetlonej teraz
bocznymi lampami. Waller już nie spał, Mary siedziała koło niego. Nie byłem więc w stanie
wywiązać się z zadania. Chory nalegał bym usiadł przy nim i podał mu rękę. Ściskał ją długo
nic nie mówiąc. Wreszcie ja przerwałem milczenie i powiedziałem obojgu, kogo
oczekujemy:
— Ho–szanga? — spytał. — I jego wikariuszy?
— Mam cię kazać zanieść do twego pokoju, ojcze? — spytała Mary.
— Nie — odpowiedział — zostanę! Niech ci ludzie znajdą mnie na moim stanowisku.
Znam swoje obowiązki.
— Na litość boska! — wykrzyknęła przerażona. — Ojcze, pozwól…
— Bądź cicho, moje dziecko! — przerwał jej. — Nie masz się czego obawiać. A jeśli
myślisz, że nie jestem pewien mojej sprawy, to przypomnij sobie twoją matkę! Ona będzie
mnie chronić!
Wrócił Fang. Nie miał nic przeciwko temu, by Waller został. A gdy i ja ujrzałem jasne
oczy i szczęśliwy uśmiech chorego, pomyślałem, że możemy się niczego nie obawiać. Leżał
lekko wzniesiony na poduszkach na swoim łóżkiem polowym pod kosztownymi,
jedwabnymi prześcieradłami. Obrazy były odsłonięte. Nadszedł służący, który je znowu
zaciągnął, ponieważ za parę chwil mieli pojawić się goście.
Nie czekaliśmy długo, gdy weszli, wszyscy poczynając od Fu i Johna, najwyższych
dostojników, a na ostatnich należących do „śmietanki tutejszego towarzystwa” kończąc.
Pobiegłem do Tsi, aby zakomunikować mu dlaczego Waller jeszcze wciąż tu jest i
dowiedziałem, się, że nie można nigdzie znaleźć ani Sejjida ani Dilkego. Zaniepokoiło mnie
to ale teraz i tak nic nie można było zrobić, usiadłem więc z powrotem koło Wallera.
— Pastor opowiedział mi tę sagę, — szepnął — którą prawdopodobnie i teraz opowie.
Ja też chciałbym coś powiedzieć. Proszę, aby pan zadbał o to, aby mnie słyszano. Niestety
mówię słabo po chińsku, ale jeśli będą mówił wolno i się nie zmęczę, to mnie zrozumieją.
Zachowano się z wielkimi względami i nie przeszkadzano choremu w żaden sposób.
Przypuszczenia Wallera sprawdziły się: pastor jako wprowadzenie przytoczył sagę o i
odsłonił następnie obraz przedstawiający upadku człowieka. Panowała kompletna cisza.
Nikt nie powiedział ani słowa, lecz widać było, że ta przypowieść zrobiła głębokie wrażenie
na buddyjskich mnichach.
Kątem oka spoglądając na wygnanych z raju i znikających w oddali w brudnym fiolecie
ludzi, zauważyłem, że z tyłu, między drzewami w oranżerii coś się poruszyło. Bez wątpienia
był to człowiek stojący w ukryciu między gałęziami. Możliwe, że było ich nawet dwóch. Od
razu pomyślałem o Dilkem, ale odrzuciłem tę myśl. Dlaczego miałby to być akurat on, a nie
ktoś ze służby?
Kapłan chciał odsłonić pozostałe obrazy. Waller spostrzegł to, prędko wyprostował się i
zaczął mówić. Wszyscy obecni spojrzeli w jego stronę. Mówił wolno i dostojnie, lecz z
widocznym wysiłkiem, od czasu do czasu szukał odpowiedniego wyrażenia:
— Chciałem przytoczyć inną historię. Także i ona ma tysiąc lat, a brzmi następująco:
Gdy duch ludzki został wyrzucony z raju, zrozumiał jak głupio postąpił. Skarżył się i jęczał,
ale tak, że nie słyszał go żaden diabeł. Wtedy właśnie ukazała mu się Szen i przemówiła do
niego: „Skrucha jest aniołem upadłych, który mnie do ciebie przyprowadził. Kiedyś
nadejdzie pan, aby obudzić was i powołać do raju. Staniecie się wtedy na nowo ludźmi,
lecz jeszcze nie szczęśliwymi. Raj na ziemi nie jest królestwem bożym, lecz musi do niego
dołączyć. Kiedy to się stanie?” Zamilkł na chwilę, uniósł wzrok patrząc się jakby w dal i
ciągnął dalej: „Gdy kiedyś siła w sercach całego świata stanie się tak wielka, że
chrześcijanin pobłogosławi poganina, wtedy nadejdzie rodzina i raj stanie się królestwem
bożym na ziemi!” Tak mówiła Szen. — A teraz odsłońcie zasłonę! Powinniście zobaczyć nie
tylko raj na ziemi lecz także królestwo niebieskie! Ponieważ godzina jest blisko.
W sali panowała głęboka cisza. Tylko od strony wejścia słychać było coś, jakby
chrząknięcie. Obejrzałem się. Stał tam Sejjid, ukryty za roślinami, chrząknął, bo chciał
zwrócić moją uwagę. Spotkawszy mój wzrok wskazał w bok. Od razu wiedziałem, o co
chodzi. Dilke zdołał wśliznąć się do zamku, tak jak przypuszczaliśmy.
Podczas gdy ja czyniłem te obserwacje, pastor polecił odsłonić drugi rząd obrazów i
Waller zawołał zwracając się do grupy buddystów:
— Podejdź do mnie Ho–szang! Chcę cię pobłogosławić, ja chrześcijanin poganina! Na
tym obrazie tutaj, widać tylko drogę do raju. A ja wam pokażę królestwo niebieskie
wznoszące się wyżej niż wszystkie raje. Powtarzam: podejdź do mnie Ho–szang, a ja cię
pobłogosławię!
Buddysta podszedł bliżej, krok za krokiem, prawie jak we śnie, bo to, co tu ujrzał i
przeżył było tak nierzeczywiste, tak oddalone od dnia codziennego.
— Już zostałem pobłogosławiony — powiedział — przez Heartmana, gdy witał nas na
dole przy płomiennym obrazie „Szen”.
— A więc królestwo boże już tu było, jeszcze zanim o tym wiedziałem, rozumiem więc
dobrze, dlaczego tak nagle poczułem chęć błogosławienia. Podejdź jednak!
Już wyciągnął obie ręce, gdy z tyłu rozległ się podniesiony głos:
— Stój, ty wiarołomco! Chcesz błogosławić to, co niegdyś Eliasz wybijał bez łaski!
Oszalałeś? Zwariowałeś? Stałeś się odstępcą? Idź do diabła!
Był to Dilke. Podszedł do nas, wyciągnięty jak struna, z głową odrzuconą do tyłu, z
zaciśniętymi ustami i miotającym groźby spojrzeniem jak ktoś, kto nadchodzi, aby wydać
surowy wyrok. Nie spuszczając z niego oczu podążał za nim Sejjid. Dilke zatrzymał się o
dziesięć kroków przed Wallerem i odezwał się czyniąc pogardliwy ruch ręką:
— Tam leży chrześcijaństwo rodziny Wallerów! Wstyd dla tych wszystkich, którzy
dołożyli wysiłków, aby je zbudować, a następnie spoczęli w grobie dumni ze swego dzieła!
Wstydzę się nazwiska, które noszę. Ta twarz, która tu przede mną… mną… mną…
Słowa zamarły mu na ustach. Widział najpierw stryja z końca sali, a teraz spoglądał na
niego z bliska i zdawało się, że ten widok odebrał mu mowę. Zmienił się na twarzy i oczy
mu znieruchomiały, nie domknął ust, jak ktoś, kto jest głuchy, a mimo to pragnie coś
usłyszeć. Opuścił ręce lecz palce pozostały wyprężone. Ale nie mogłem go dalej
obserwować, bo Waller zajął całą moją uwagę.
Tsi i Fang, zbliżyli się do swego podopiecznego, gdy zauważyli, że to czego się obawiali,
zbliża się wielkimi krokami. Dlaczego obaj wyglądali tak nieugięcie? Dlaczego Tsi zacisnął
dłonie w pięści? Tak wygląda tylko ktoś, kto stoi w obliczu walki na śmierć i życie. Inni
także zbliżyli się do intruza, jakby czuli wyraźnie, że grozi im z jego strony wielkie,
zagrażające ich duchowi niebezpieczeństwo.
Jeszcze przed chwilą Waller znajdował się w dobrym nastroju. Dłuższa przemowa jaką
wygłosił, trochę go wyczerpała, lecz teraz było widać, że zaistniała sytuacja bardzo go
osłabiła. Twarz zapadła mu się nagle i wyglądał tak, jak w dniach swej najgorszej niemocy.
Wytrzeszczył oczy, otwarł usta, a jego ręce i palce, wyprężyły się dokładnie tak samo jak
Dilkego. Lecz zdecydowanym tonem, wykrzyknął:
— Muszę wstać, nawet gdybym miał się załamać! Nie jestem już żadnym Wallerem!
Trzymajcie mnie! Proszę!
Rzuciłem pytające spojrzenie Fangowi i Tsi. Obaj skinęli głowami. Ująłem więc Wallera,
postawiłem prosto i oparłem mocno o siebie. Mary odsunęła gwałtownie krzesło i także
objęła ojca. Stał więc prosto, jak sobie tego życzył, twarzą zwróconą do pozostałych.
Znajdował się w osobliwym, wzbudzającym lęk stanie. Zarówno jeden jak i drugi mieli
prawie taki sam wyraz twarzy. To, co nazywamy przytomnością umysłu, ustępowało,
znikało prawie w oczach. Pewność siebie gdzieś przepadła i w głosie Wallera słychać było
niezdecydowanie.
— Ktoś powinien mnie upuścić, a nie chce. Kto tam stoi, kto? Czuję, że to byłem ja —
a przecież jestem tutaj.
A tamten mówił wyszczerzając zęby:
— A wtedy zebrał wszystkie siły, a jednak i tak musi być podtrzymywany przez innych.
Ale kto — kto jest — kto mówi — hola! Ja przecież nie jestem nim! Czy jestem tym, który
leży na ziemi, ponieważ tamten wstał?
Ostatnie słowa wymówił bardzo głośno.
— Kim jesteś? Powiedz! Bratanek czy stryj?
Wtem włączył się Tsi i odpowiedział zamiast zapytanego, pewnie i ostro:
— Jest tym i tamtym, obydwoma. Jest oboma pojedynczymi Wallerami, którzy tutaj są,
oto czym jest! On sam!
Wywołało to natychmiastowy skutek. Obydwaj wydali okrzyk, a potem wpatrywali się
w siebie bez słów i bez żadnego wyrazu na twarzy. Był to decydujący moment. Stali
naprzeciwko siebie: powracający z duchowego mroku i wkraczający w duchowy mrok!
Czy mogli się wyminąć?
— Ojcze, kochany ojcze! — , Poprosiła Mary z lękiem przytulając się do niego. —
Pozwolisz, że przywołam mamę? Zostań tu zostań tu!
— Moje dziecko, moje kochane dziecko! — wyszeptał oddychając ciężko. —
Najwyższy czas! Już ledwie cię słyszałem, tak daleko już odszedłem. Przywołałaś mnie z
powrotem, ty duszo swojej matki. Znowu jestem tutaj, przy tobie. Ale ktoś mnie trzyma. To
jak pięść grzebiąca w mojej głowie i zatruwająca moje myśli.
Ostatnie słowa wymówił z większym naciskiem niż poprzednie. Dilke usłyszał je i
wykrzyknął do niego:
— Ty głupcze! To wiara, jaką tobie pozostawili przodkowie, abyś dzięki niej opanował
pogan. Jeśli jesteś mężczyzną i masz odwagę, uznaj ją! Pytam cię: jesteś Wallerem czy nie?
Życie albo śmierć? Zbawienie albo potępienie? Wybieraj!
— Jestem mężczyzną — odpowiedział Waller — i nie boję się ciebie i chcę — chcę —
chcę…
Wszystko mu się poplątało. Zapomniał co chciał powiedzieć. Ale nadszedł ratunek: Tsi
szepnął do niego:
— Dawajcie miłość, samą tylko miłość! Przypomina pan sobie, sir, przypomina pan
sobie? Wie pan, jak to się zaczynało?
— Tak… tak wiem — jeszcze! Właśnie sobie przypomniałem — odrzekł Waller, a na
jego twarzy ponownie pojawił się zdecydowany wyraz. — Początek brzmi: Zanieście swoją
ewangelię!
Teraz Tsi zażądał głośnym głosem:
— Niech pan mu to rzuci w twarz! Niech ta skała go zmiażdży! Dilke wyprężył się na
całą wysokość, rozpostarł ramiona, zacisnął pięści i wrzasnął:
— Tak, rzuć, ty nieboraku twojej „Szen”, która tylko potrafi kwiczeć, gdy przemawiają
silne duchy! Rzuć! A potem jesteś mój.
Waller chwycił lewą ręką dłoń córki, prawą uniósł na znak, że chce mówić i zaczął
deklamować. Z początku głos jego był niepewny i drżący, lecz stopniowo stawał się coraz
bardziej zdecydowany. I to właśnie było celem Tsi. Ta strofa pomogła się Wallerowi
wydostać z głębokiej otchłani choroby. Było czymś niesamowitym obserwowanie jakie
zmiany zachodziły w Wallerze podczas wygłaszania tych ośmiu linijek. Wyprostował się —
zdawało się, że jest większy niż w rzeczywistości. Już nie opierał się tak bezwładnie o mnie,
z linijki na linijkę stawał się coraz silniejszy. Duch błyskawicznie odzyskiwał panowanie nad
ciałem udzielając mu siły do dalszej walki.
Całkiem inaczej przedstawiał się jego przeciwnik. Cała postać jakby się osunęła. Rysy
twarzy poczęły się zmieniać. A przy ostatnich słowach „ miłość na wieki” drgnął jakby go
coś zabolało, podniósł ramiona, uniósł dłonie do uszu i zawołał:
— Kochać i tylko ciągle kochać! Już z daleka słyszę te przeklęte piszczałki! Niech
będzie przeklęte to nieskończone bajdurzenie o miłości! Jeśli to znowu się zacznie i będzie
wyglądało tak jak dotychczas, to stoczę się do przepaści i wezmę swoją „Hen” ze sobą. A
potem możecie się kochać, jeżeli o mnie chodzi, aż po koniec świata; ja będę wreszcie miał
święty spokój!
— Żyjcie, żyjcie! — wrzeszczał. — Podczas gdy inni będą się cieszyć swoim życiem, ja
zostanę jedynym świętym, skruszonym, noszącym grzechy innych. Dziękuję! — Cały świat
domem bożym! — Szaleństwo! — Słowa aniołów! Najpierw musimy porozmawiać o
czymś innym! — Miłość tylko, sama miłość, wszędzie nic tylko miłość! O są; są tutaj, ci
kwiczący, ci mordercy uszu i nerwów! Dokąd mam iść? Człowieku nie widzisz, że
oszalałeś? Nie słyszysz, że już nawet nie potrafisz mówić rozsądnie? Jeśli nie zamilkniesz
powalę cię na ziemię!
Rozczapierzył palce jak szpony i chciał rzucić się na Wallera, ale Tsi podskoczył w samą
porę i wpatrzył się w niego mocnym spojrzeniem.
Dilke wściekle ryknął:
— A teraz jeszcze ten — ten! No dobrze, zrobię tak jak ten diabeł: stoczę się do
otchłani!
Pobiegł do drzwi, a dotarłszy do nich zatrzymał się, odwrócił się w naszą stronę,
zastanawiając się nad czymś i powiedział, jakby się zwierzał komuś z jakiejś tajemnicy, ale
tak, że wszyscy usłyszeliśmy:
— Jesteśmy mianowicie dwaj. My mianowicie jesteśmy zabijakami, religijnym i
cywilizacyjnymi. Religijny to ja; cywilizacyjny to on, Ja jestem stryjem, a on bratankiem. Ja
nazywam się Waller, a on nazywa się Dilke. Muszę iść w dół, do przepaści. On nic o tym
nie wie, chociaż powiedziałem wam to jego ustami, ale on musi iść za mną. Szkoda go! Tak
dobrze by do mnie pasował, gdyby wolno mi było zostać. Był lepszą bronią niż stary.
Pozbyłem się go, on mnie także, na wieki!
Skinął nam głową w szczególny sposób, uczynił ruch ręką, którego nie mogliśmy
zrozumieć, odwrócił się i wyszedł.
— Omar, szybko za nim, ale żeby cię nie zauważył — rozkazałem — musimy się
dowiedzieć czy rzeczywiście odchodzi!
Sejjid wybiegł, a ja chciałem iść za nim.
— Dokąd? — spytał mnie cicho Tsi.
— Przecież Sejjid sam może nie dać rady.
Chociaż bardzo się spieszyłem, od odejścia Omara minęło parę minut. Zamknąłem
właśnie za sobą zewnętrzne drzwi, gdy nadbiegł Sejjid od strony schodów.
— No? — spytałem. — Już z powrotem? Miałeś go przecież śledzić!
— Zrobiłem to, sahib. Odszedł.
— Dokąd?
— Opuścił zamek. Przejdzie teraz drogą w dół, do wsi. Nie mogłem iść za nim, bo jest
za jasno i byłby mnie zauważył. Nie miałem także ochoty wspinać się za nim przez mur.
Gdyby przeszedł przez bramę, to nie byłoby mnie tu jeszcze. Ale spieszył się bardzo i od
razu przeskoczył balustradę.
— Balustradę? W którym miejscu? — spytałem — W obrębie zamku nie ma przecież
żadnej drogi.
— Jest, w dole, w ogrodzie — wskazał ręką.
— Prędko, pokaż mi! Muszę zobaczyć to miejsce!
Ruszył przede mną w dół ogrodu. Podszedłem do muru i przechyliłem się, spojrzałem w
dół i zobaczyłem głęboką przepaść.
— To, to miejsce — powiedział. — Musiał mnie słyszeć, bo bardzo się śpieszył. Nie
spoglądałem za nim, bo w tym kącie jest zupełnie ciemno.
— Podziękuj Allachowi, że nie wspiąłeś się za nim, drogi Omarze! — powiedziałem i
przeszył mnie zimny dreszcz. — Tam nie ma żadnej drogi, lecz potężna przepaść, skąd dla
nikogo nie ma żadnego ratunku. Dilke nie żyje. Ale nie mów o tym nikomu, dopóki ci nie
pozwolę?
Sejjid zatrząsł się z przerażenia, spojrzał w ziemię i spytał:
— Sahib, czy mogę coś powiedzieć?
— Tak.
— Chciałbym wiedzieć, czym w końcu był, oficerem czy misjonarzem?
— Człowiekiem i to powinno ci wystarczyć. Biednym, nieszczęśliwym człowiekiem
kroczącym fałszywą drogą i dlatego zginął.
— Więc pójdę teraz do kaplicy i pomodlę się za niego, czy mogę to zrobić chociaż on
był chrześcijaninem, a ja muzułmaninem?
— Jak możesz się o to w ogóle pytać, Sejjidzie Omarze? Dziwi mnie to.
— Dziwi cię? Chciałbym… ach, wiem; teraz mi to przyszło do głowy! Należę przecież
do naszej „Szen” i dlatego mogę modlić się za wszystkich ludzi. Idę więc na górę.
Wyszedł na drogę prowadząca do kaplicy, a ja znowu wspiąłem się na schody, aby
zobaczyć się z Tsi i donieść mu o tym, co się stało. Zebrani w galerii podzielili się teraz,
rozproszyli się, aby w pojedynkę obejrzeć obrazy. Koło Wallera zgromadziło się więcej
osób. Stali tam Tsi, Fang i Mary, gubernator. Tsi spostrzegł, że chcę z nim porozmawiać,
przyjął wiadomość bardzo spokojnie, bez słowa zdziwienia czy przerażenia.
— Jest to pewnego rodzaju rozwiązanie — skinął głową — Nie mogło się stać inaczej.
Tylko dlaczego tak szybko, tego nie oczekiwałem. Dwóch takich zabijaków w jednym
ciele, to za dużo, — i uśmiechając się dodał. — To nawet za wiele dla jednego narodu, dla
ludzkości. A jednak wytrzymaliśmy tysiące lat i tolerowaliśmy takich niepoprawnych
swarliwców. Także i oni muszą zniknąć w otchłani, w której narodziło się światło naszej
„Szen”. Bo, wie pan, co znajduje się w tej przepaści, w której zniknął Dilke?
— Chyba wasza elektrownia.
— Tak. Wąskim kamiennym kominem, spada w dół woda, zbiera się ją tam i wytwarza
elektryczność, a potem nawadnia ogrody, łąki i pola.
— A więc nie ma mowy o tym, aby Dilke mógł się uratować?
— Z pewnością nie żyje. Nawet nie potrzebujemy tego sprawdzać. Proszę sobie
wyobrazić siłę upadku wodospadu! Jeśli nawet nie rozbił się, to jeśli jego zwłoki wpadły w
maszyny. Nastąpi najwyżej krótka przerwa w dostawie prądu. Zamierzam więc zawiadomić
zaraz administratora i tipao, najstarszego we wsi, aby zarządzili dyskretne poszukiwania
Dilkego.
Chciał wyjść, lecz natknął się na czu–tse, szefa kuchni, który taktownie zameldował, że
kolacja gotowa. Natychmiast pojawiła się Nin, ujęła gubernatora pod ramię i dała
wszystkim znak, żeby poszli za nią. Przechodząc koło mnie wuj wykrzyknął z
rozpromienioną z radością twarzą:
— Niech pan spojrzy, Charley! Przegrałem zakład, ale za to wygrałem Nin i całą
wspaniałą „Szen” na dodatek! Nie zamieniłbym się z nikim, nawet z panem.
Waller usłyszał jego słowa.
— Także ja się założyłem i przegrałem, — powiedział — ale wygrałem jeszcze więcej
niż ten przemiły gubernator. A teraz pewnie zaniesiecie mnie do mojego pokoju? — spojrzał
błagalnie na Fanga.
— Nie — ten go uspokoił. — Już przygotowano dla pana miejsce. Jeśli nie będzie mógł
pan jeść z nami, to powinien pan przynajmniej być z nami i dzielić naszą radość. Usiądzie
pan między Tsi a Mary. Fu tak zarządził.
Waller zrozumiał doskonale, jakie znaczenie dla niego i Mary miało to polecenie
wysokiego urzędnika państwowego. Uszczęśliwiony uśmiechnął się do mnie i powiedział:
— Proszę mi wybaczyć, sir, że powiem panu to samo, co przed chwilą gubernator! Nie
zamieniłbym się z nikim nawet z panem.
Podeszli służący i wynieśli go do jadalni.
Goście opuścili galerię, ja jako ostatni. — To znaczy, niejako ostatni, bo po drodze
dołączył do mnie Tsi. Wydał konieczne zarządzenia dotyczące zwłok Dilkego.
Jedliśmy w wielkiej sali o wielu oknach, którą w starym zamku nazywano salą
bankietową. Tu jednak bywa to urocza sala pełna kwiatów. Przy stole z radością ujrzeliśmy
matkę i stryja Nin. Raffley posadził mnie między nimi, a ja ochoczo się zgodziłem. Stryj był
uczonym, ale jego wiedza nie pochodziła jedynie z książek, lecz przede wszystkim z
codziennego życia. Wkrótce rozwiązał mu się język i rozmawiał ze wzruszającą szczerością.
Matka była bardzo uduchowiona. Głównym tematem rozmowy naszej trójki stanowił kult
przodków, a im więcej wiedzy zyskiwałem, tym bardziej współczułem tym
powierzchownym ludziom mającym tak fałszywe wyobrażenia. Poza tym dowiedzieliśmy
się, że po kolacji Ho–szang ma nam wręczyć pismo od cesarza.
Byliśmy mniej więcej w połowie posiłku, gdy nastąpiło zabawne interludium. Otworzyły
się wielkie drzwi i wmaszerowało dwunastu Chińczyków ustrojonych w liście i kwiaty, na
ich czele mój Sejjid Omar, opleciony całkowicie zielonymi łodygami i wielobarwnymi
kwiatami, trzymający w ręku długą laskę z zawieszonym na niej mnóstwem orzechów areki.
Ustawił Chińczyków w rzędzie, prostopadle do stołu, pomachał kitka razy laską i
częściowo po arabsku, częściowo po angielsku, malajsku i chińsku, w zależności od tego,
co mu właśnie przyszło do głowy, rozpoczął następującą przemowę: — Jesteśmy delegacją
podżegaczy i rebeliantów i chcieliśmy wywołać wielkie powstanie, ale nic z tego nie wyszło.
Ponieważ, gdy Ho–szahg przemawiał na wielkim placu w Szen–Fu stchórzyli nagle wszyscy.
Takie rzeczy nie powinny się zdarzyć w trakcie prawdziwego powstania i dlatego nie udało
się. Obcy z zachodu okłamali nas, gdy chodzi o wielką, przyjazną ludziom „Szen”.
Wyśmiewali się nawet z niej i mówili, że to komedia, do jakiej u nich by nie doszło. Ale
tutaj, już u was rozpoznaliśmy, że to wielkie kłamstwo. Dlatego żałujemy, że zaufaliśmy tym
obcym. Postanowiliśmy prosić was o wybaczenie i wybraliśmy do tego dwunastoosobową
delegację. Od razu udaliśmy się w drogę do zamku. Lecz gdy dotarliśmy na miejsce, opadł
nas strach i nie chcieliśmy się wam pokazać na oczy. Widząc to przypomniałem sobie o
moich godnościach jako Sejjida Omara, służącego mojego nieustraszonego sahiba i członka
„Szen”. Musiałem ratować sytuację, także dlatego, że tak dobrze mówię po chińsku.
Zrobiłem więc dla nas ten symbol pokoju i przebaczenia i przystroiliśmy się liśćmi i
kwiatami. Następnie poprowadziłem nas tutaj. Odkąd zostałem wodzirejem tych
spiskowców, odzyskaliśmy odwagę i proszę o pozwolenie na wygłoszenie mowy
wyrażającej to, czego życzymy sobie od was i „Szen”.
Wstęp ten zrobił tak znakomite wrażenie, że zewsząd rozległy się okrzyki, aby jak
najszybciej zaczynał. Zaczął więc przemowę, która pomimo braków była małym dziełem
sztuki. To prawda, że pokładaliśmy się ze śmiechu z powodu jego dziwacznych wyrażeń,
ale także byliśmy głęboko wzruszeni. Ci tak zwani podżegacze i rebelianci, nie mogli znaleźć
lepszego rzecznika swej skruchy i swych dobrych zamiarów. Poprosili, aby wolno im było
zgromadzić siew kaplicy na górze, gdzie kapłan przemówi do nich w imieniu „Szen”.
Zapytani o przyczynę tego życzenia kazali wyjaśnić przez Sejjida, że z wrogów stali się
przyjaciółmi „Szen”, a nawet, że chcą zostać jej członkami. Pastor spojrzał pytająco na Fu i
Johna. Obaj skinęli głowami a on zwrócił się do proszących.
— Dzień wrogości wobec nas prawie się kończy. Za godzinę wybije północ.
Sprowadźcie do tego czasu swoich ludzi! Powiodę was ku nowemu dniu. Idźcie teraz!
W tym momencie w dolinie rozległ się przeraźliwy krzyk wyrwany z tysiąca gardeł, do
którego i my mimowolnie się dołączyliśmy. W jednej chwili zapanowały kompletne
ciemności. Pośpieszyliśmy do okien.
Nie widać było najmniejszego światełka. Lecz w dole, w kotlinie świecił jak przedtem,
łagodnym blaskiem znak „Człowieczeństwa” w sensie naszej „Szen”, a naprzeciwko, na
wzniesieniu, stały błyszcząc jak dotychczas trzy inne jej symbole. Tylko krzyż zniknął w
ciemnościach. Z dołu dobiegały nas stłumione głosy zebranych tam ludzi pytających o
przyczynę nagłego zgaśnięcia światła. Tsi wychylił się, spojrzał w dół i zwrócił się do nas.
— Zwłoki tego, który uciekł z raju wpadły do elektrowni. Awaria potrwa tylko chwilę.
Światło nie zgaśnie przecież na zawsze, bo pochodzi z wiecznego źródła.
Rozległ się głos Mary.
— Czy naprawdę tam ktoś wpadł? Czy to tylko przenośnia?
— Przyjmijmy, że to przenośnia dopóki nie zrobi się jasno — odrzekł.
W najprawdziwszym życiu nie ma miejsca na ciemność.
Urwał, bo nagle stało się znowu jasno. Usunięto ciało Dilkego i po awarii nie było śladu.
Ze wszystkich stron zabrzmiały radosne głosy witając jego powrót.
W świetle ujrzeliśmy tłumy ludzi ciągnących ze wsi do kaplicy. Byli to nie tylko
nawróceni zwolennicy fan–fan, lecz także setki, setki innych, którzy się do nich przyłączyli.
— Nie zdążyłem nawet wyrazić do końca przeświadczenia w nieubłaganą moc wiary, a
już nastąpiło potwierdzenie! — wykrzyknął Tsi. — Mam nadzieję, że wszyscy je zrozumieli.
Chodźmy także do kaplicy! Tam opłynie nas źródło światła.
— Tak, chodźmy na górę! — zgodził się Ho–szang — Nie tutaj, lecz w górze znajduje
się odpowiednie miejsce do przeczytania cesarskiego listu. Zapewnia najwyższą łaskę i daje
najlepszą opiekę powinni to usłyszeć wszyscy zebrani. Świętujemy dzisiaj Wielki dzień
„Szen”, jednak on nigdy nie minie, sięgnie ponad dzień noc, ponad księżyc i słońce.
Stary, czcigodny kapłan złożył dłonie i rzekł:
— Najwyższe łaski i najlepszą opiekę! W sensie „Szen łaski i opieka wszechmocnego i
wszechmiłosiernego, u którego panuje Ręczny pokój, nawet jeśli u nas, głupców, od czasu
do czasu rozlegnie się wojenny okrzyk.