Nierówność jako zasada cywlizacji
Zawsze, od samego początku, panowała nierówność, i niemal od początku były dążenia do równości. Kain zabił Abla z zawiści o nierówność we wznoszeniu się dymu ofiarnego, a przykład ten bywa gorliwie naśladowany aż po dzień dzisiejszy.
Największe dobrodziejstwo rodu ludzkiego, odkrycie ognia, wprowadzało nierówność i utrzymuje ją ciągle na znacznej części ziemi. Wyspiarze Andamanów posiadają wprawdzie ogień, a utrzymują wiecznie płonące ognisku; gdyby zgasły, pozostaliby bez ognia, gdyż niecić go nie umieją. Widocznie wtedy, gdy ogół mieszkańców chciał ogień uczynić własnością powszechną, rzucono się na właścicieli ognisk i wybito ich, zanim im wyrwano sekret niecenia (istnieje zaś dziewięć sposobów niecenia u prymitywnych). Nic posiadający ognia, dążyli oczywiście do tego, by go posiąść. Czy nie używano do tego przemocy i podstępu? Czy pierwsze napady, najazdy, pierwsze wyprawy krwawe nie były o ogień, po ogień? A nie sądźmy, że w razie zwycięstwa stawał się wszędzie własnością powszechną! Bywało rozmaicie. Dopiero przez rozpowszechnienie wynalazków służących do rozniecania ognia, mógł sobie każdy zakładać ognisko. W Mikronezji atoli, na wyspach paleuskich, sam tylko starosta rodowy może je posiadać. U rozmaitych innych prymitywnych obowiązują różne przywileje i zastrzeżenia. Przybysze europejscy dopomagają wszędzie do uprzystępnienia ognia wszystkim, nawet bezwiednie i mimo woli. Szerzą więc równość pod tym względem. Czyż atoli każdy jednako może ogień wyzyskać, choćby do celów kuchennych? Posiadanie narzędzia nie każdemu dostarczy wyrobów.
W miarę rozwoju występują nowe czynniki nierówności. Np. powodzenie rodu zawisło przede wszystkim od stopnia rozrodzenia się, od nierównej płodności i różnej śmiertelności. Jedne rody stawały się potężnymi, dzięki swej liczebności, a inne, szczupłe, ledwie wegetowały, jeszcze zaś inne ginęły. Potężne nieraz upadały, a ginące mogły były się podnieść w wiecznym kalejdoskopie nierówności. Ubóstwo i dostatki mieszają się nawet u najprymitywniejszych wcale nie mniej, niż pośród nas; trudno zaś orzec, gdzie się to bardziej odczuwa.
Prymitywnym nie znane jest pojęcie równości wobec prawa. Za to samo przewinienie rozmaicie bywają karane osoby z warstw wyższych, bliższych kacyka, a z prostego ludu. Hierarchia rodowa nadaje zarazem przywileje,często samowoli, osobom pokolenia starszego wobec członków pokolenia młodszego, bez względu na wiek indywidualny. Bliższych genetycznie twórcy rodu należy uważać za "ojców" i odpowiednio do tego przyznawać im pewne prawa. Nierówność hierarchiczna pochodzi z nierówności urodzenia. Chociaż w rodzie wszyscy są krwi tej samej, rozstrzyga starszeństwo lub młodszość linii po wspólnym przodku i wywołuje różnice zasadnicze.
Ustrój rodowy mieści w sobie nadto nierówność majątkową, gdyż darzy własnością tylko niektórych członków rodu, hierarchicznie najstarszych, a hierarchii przestrzega ściśle. U naszych europejskich praszczurów istniały tylko takie zarządzenia w życiu zbiorowym ustroju rodowego. Jesteśmy dziedzicami pierwotnych nierówności majątkowych. W tym samym rodzie mogli się mieścić bogacze i ubodzy; cóż dopiero w plemieniu!
Poza Europą zapobiegano jednak i zapobiega się zbieraniu majątków, a dba się o to, by różnice majątkowe zmniejszać; ideałem byłaby widocznie równość majątkowa. U syberyjskich Jakutów, tudzież w Afryce murzyńskiej, godzi się jednostce posiadać tylko tyle, "ile potrzebuje". Co kto posiada "ponad potrzebę", wolno mu wszystko zabrać i zniszczyć. Trudno sobie wyobrazić, jak wykonać kontrolę tego rodzaju rodu nad rodem. Zdaje się, że zachodzi tu jaki typ specyficzny rodu, skądinąd nieznany. A więc sieje się i sadzi jak najmniej, ściśle według "potrzeb" biedaka. Ubóstwo powszechne zapewnione na całe wieki. W Grenlandii zapobiegają nawet "nadmiarowi" środków produkcji. Kto już posiada łódź lub namiot, nie może odziedziczyć drugiego takiego przedmiotu.
Całkowitej równości i tak nie osiągają! Rozwój, odpowiadający tej ideologii, zatrzymuje się na tym, że nawet najbogatszy ubogim jest. Toteż ani u Eskimosów, ani nad Mulungussi w Afryce - gdzie najzimniej i najgoręcej - żaden ród ni żadna osada nie zdołają przetrzymać klęski ekonomicznej.
Rozszczepiły się tedy ludy według poglądów ekonomicznych najprymitywniejszych. Doświadczenie dziejowe stwierdziło, że zastój dotknął tych, którzy sprzeciwili się gromadzeniu bogactw w jednym ręku; poszli zaś naprzód ci, którzy zezwolili bogacić się jednostce.
Używając terminologii dzisiejszej, wyrazimy się, że chodzi o wolność produkcji lub jej ograniczenie. Pozostaje to w związku z poglądami na samą pracę. Napotykamy sprzeczności wprost diametralne. Jedni uważają pracę za klątwę życia, inni za błogosławieństwo. Wcale rozpowszechniony jest pogląd, że praca bywa cnotliwą lub występną, według tego, czy dopomaga do równego rozdziału dóbr, czy też temu przeszkadza gorliwością osobistej produkcji.
Fizyczna praca była w pogardzie w całej starożytności. W Chinach trwa to dotychczas. Futerały na paznokcie jak najdłuższe, cechowały do niedawna osoby dostojne, zaznaczające w taki sposób demonstracyjnie, że nie pracują rękoma. Mandaryni anamiccy w Kochinchinie nadają jeszcze teraz swym paznokciom zakończenia spiralne. Tacy uważali zawsze prace za niemiłą stronę życia. Arabowie i murzyni pracują tylko wyjątkowo.
Dopiero chrześcijaństwo wprowadziło pracę fizyczną pomiędzy pojęcia etyczne.
Ilekroć zaś zdarzało się w historii, że stosunek pomiędzy pojęciami ekonomicznymi a etycznymi nie był dokładnie wyjaśniony i ustalony (np. w starożytnej Helladzie i w najnowszych dziejach Europy), tam nie ma końca przewrotom, aż wreszcie zaczyna się ubożeć, i dziczeć zarazem.
Etyka nie może nie zajmować się kwestią ubóstwa. Jest podanie arabskie o jakimś sułtanie, który postanowił ubóstwo wyplenić; zebrał ubogich ze swego państewka razem w jednej olbrzymiej szopie i podpalił ją. Po pięciu atoli latach pojawili się ubodzy na nowo. Chrześcijanom zaś powiedziane jest: "Ubogich zawsze mieć będziecie między sobą". Nie wynika z tego, żeby nic starać się pomniejszać ilość ubogich, a wszystkim ulżyć; owszem, jest to obowiązkiem.
Głowimy się od wieków nad tym, jak temu obowiązkowi uczynić zadość. Nie wynalazłszy cudownej formuły leczniczej, zmarnowaliśmy tedy dużo czasu i energii. Być może dlatego, iż poszukiwaliśmy i poszukujemy (za przykładem Marksa) formuły generalnej i uniwersalnej, podczas gdy mamy do czynienia ze sprawą, zależną od czasu, miejsca i okoliczności.
Zapewne! jakby to było pięknie, gdyby w jednej godzinie, równocześnie, wszyscy ubodzy bez wyjątku przestali być ubogimi! Niemożebne? Więc tylko część? A zatem niektórzy wcześniej, inni później pozbędą się ubóstwa? A zatem nastąpi ponowne utwierdzenie nierówności?
Częściowo, stopniowo musimy się bogacić, ażeby ubóstwo ograniczyć coraz bardziej. Nie ma innej rady, jak dopuścić do indywidualnego bogacenia się (byle środkami uczciwymi).
Indukcja historyczna poucza, jako dobrobyt ogółu nie może się podnieść, póki to nie nastąpi u niektórych jednostek. Jeżeli się tamuje rozwój jednostkowy, stawia się zaporę jakiemukolwiek rozwojowi w społeczeństwie. Nie ma innej drogi dla rozwoju, jak naśladowanie jednostki wybitnej przez jednostki następne. Prawo to tyczy wszystkich kategorii wszystkich kategorii quincunxa, nie tylko dobrobytu. A zatem nierówność jest koniecznym warunkiem postępu.
Godnym uwagi jest fakt, że zapory przeciw rozwojowi jednostki stawiano i stawia się zawsze głównie u wielożeńców, obok czego stwierdzić musimy, że caeteris paribus wielożeńcy bywają w ogóle ubożsi od jednożeńców. To z tamtym chodzi tedy w parze.
Wszystkie społeczeństwa poligamiczne są ekonomicznie słabe wobec monogamicznych. (�) Poucza też doświadczenie dziejów, jako przy wielożeństwie obniża się umysł nie tylko niewieści, lecz także męski. Nawet najbogatsi z wielożeńców, Chińczycy, ulegali zastojowi, jeszcze bardziej mieszkańcy najbogatszych na ziemi krajów, Hindusi, sami atoli nie bardzo w dostatki opływający. Od tysiąca lat nie mogą się ruszyć poza pewien stopień rozwoju, osiągnięty już przed wiekami.
Poligamiczna cywilizacja arabska osiągnęła wysoki dobrobyt w Kalifatach Bagdadu i Kordowy. Wygnani z Hiszpanii, nie zdołali jednak w swej rodzinnej Mauretanii utrzymać ani w przybliżeniu dawnej stopy dobrobytu. Mezopotamia zaś i Azja Przednia popadły potem w nędzę. Wnet po zaborze arabskim nastała też nędza w Afryce północnej, tak obfitującej w bogactwa tuż przedtem. Widocznie Arabowie zawdzięczali swój dobrobyt w Hiszpanii i w Mezopotamii okolicznościom zewnętrznym, lecz sami w sobie nie celowali odpowiednimi przymiotami. Tak w Mezopotamii, jako też w Afryce północnej nastąpiło wyludnienie.
Nie ma dobrobytu ogólnego przy rzadkim zaludnieniu. Nawet cesarstwo rzymskie zstąpiło z piedestału potęgi, gdy mu zaczęło ubywać ludności. Wyludnienie Apulii i Kalabrii zaczęło się od wojny Hannibalowej, a ponieważ zła nie naprawiono, zdecydowało o następnym niedorozwoju dziejów Italii. Na całych wiekach historii polskiej zaciążyło wyludnienie po najazdach mongolskich, za czym poszedł też niski poziom ekonomiczny.
Natomiast przeludnienie nie musi wcale pociągać za sobą ubóstwa, jako skutku nieuniknionego; może to nastąpić, lecz nie koniecznie. Gdyby Chiny lub Indie mogły być zaludnione Anglosasami, ludność ta przy takiej samej gęstości, jaka tam panuje obecnie, rozporządzałaby bogactwami jeszcze większymi, niż w Wielkiej Brytanii i w Stanach Zjednoczonych. Hindus i Chińczyk przymierają często głodem nie dlatego, że ich jest za wiele, lecz ponieważ są za mało rozwinięci i skutkiem tego bezradni. Utknęli jedni i drudzy, w zastoju organizacji rodowej i wielożennej, nie ruszywszy już na wyższe szczeble rozwoju.
Oczywiście rzadkość a gęstość zaludnienia są względne; zależy to od rodzaju terenu i od rodzaju zajęcia. Łowcy potrzebują bez porównania więcej miejsca od rolników; hodowcy mieszczą się pośrodku. Ci Indianie, którzy trudnili się tylko łowiectwem, odczuwali najdotkliwiej wszelkie uszczuplenie swych terytoriów. Pasterstwo w Argentynie, uprawiane na olbrzymią skalę, zajmuje wielkie przestrzenie kraju, lecz zatrudnia nieznaczną ilość osób Póki trwa ta hodowla, największa zapewne w całej historii, ludność pampów nie podniesie się, a jednak będą one zaludnione wystarczająco. Nigdy atoli ta społeczność pasterska nie zamieni się w społeczeństwo, gdyż na pampach nie będzie zróżniczkowania społecznego. Zawsze będą tam przebywali tylko pastuchy a właściciele stad będą mieszkać w zbytkownych Buenos-Aires. Ani nawet stolica nie wykazuje zaludnienia gęstego. Stwierdzono jednak, że w oko-licach, w których rozwija się rolnictwo, ludność szybko gęstnieje. Wiadomo, że największy wzrost tej gęstości wykazują wszędzie okolice przemysłowe. Skoro tylko jakiś rodzaj przemysłu gdzieś upadnie, natychmiast ludności ubywa.
Gęstość zaludnienia zawisłą jest nie od samych przyczyn fizycznych. Ludność wędruje za zarobkiem; każda fabryka ściąga przybyszów. Interes społeczny wymaga nie tego, żeby takie punkty atrakcyjne były jak największe, lecz by ich było jak najwięcej, żeby gęstsze skupienia ludności rozrzucone były jak najbardziej po całym kraju. Predestynowanie pewnych województw z góry na przemysłowe jest nonsensem. Ludziom, którzy wymyślili taki absurd, uroiła się jakby jakaś urbanistyka państwowa. Zdaje im się, że skoro po miastach istnieją przedmieścia przemysłowe, można podobnież "zakładać" krainy fabryczne w sposób sztuczny, aprioryczny. Gdzie przyroda sama temu sprzyja (np. kopalnie węgla), zrobi się to samo z siebie bez biurokracji i jej naiwnego "planowania", naiwnego, a nadzwyczaj szkodliwego.
Obok gęstszego zaludnienia pewnych okolic spotykamy się ze zjawiskiem wręcz przeciwnym, z depopulacją: ludność ucieka. Następuje to z dwóch przyczyn: z niedostatecznego zróżniczkowania, skutkiem czego część ludności pozostaje bez odpowiednich zarobków - tudzież dla braku bezpieczeństwa mienia. Np. zbiegała ludność kilka razy z okolic Salonik, a zagęszczała się ponownie, gdy administracja raczyła zająć się poskramianiem rabusiów. Z drugiej strony w takim Klondyke i podobnych miejscach z ludnością złożoną z obieżyświatów, zaludnienie ustala się i wzrasta, póki tylko starczy zarobków, bo panuje tam surowa piecza nad bezpieczeństwem życia i mienia. Rzecz prosta, że ludzie nie lubią pracować tam, gdzie się pracuje na złodziei. Te państwa, w których istnieje policja bezpieczeństwa, nigdy niczym innym nie zajmująca się i do niczego innego nie werbowana, posiadają najpewniejszy fundament pod należyty rozwój wzrostu ludności i zróżniczkowania społecznego. Liczna dobra i sprawna policja, nie mająca nic wspólnego z polityką, więcej warta dla społeczeństwa od całej biurokracji. Czyż jednak może być dobra, póki podlega biurokracji?
Znaczna gęstość zaludnienia nie podniesie atoli iloczynu społecznego, jeżeli jej nie towarzyszy również znaczne zróżniczkowanie społeczne. Fatalnie wpływa na tę sprawę biurokracja. Powiedział ktoś, że urzędy są od tego, by hamować rozwój społeczeństwa. Przesadził? ale czy bardzo?
Pozwolenie, koncesja, podania, supliki, wizyty po urzędach, kaptowanie urzędników itd. zniechęcają ludzi najlepszych. Osadza się z tych "manipulacji" dużo brudu. Dlaczego w zrzeszeniu ludzi obdarzonych rozumem nie ma każdy zarabiać, jak mu się podoba (byle uczciwie) i co urzędnikom do tego? Wystarczy, żeby zgłosił do urzędu podatkowego, że zarabia, gdy już zacznie zarabiać; tak jest w państwach anglosaskich.
Zgodzą się zapewne wszyscy na to, że im większe zróżniczkowanie, tym lepiej dla społeczeństwa i dla państwa.
Doniosłość tej sprawy można sobie obliczyć i niejako wymierzyć, jeżeli się wmyślimy na chwilę w stosunki Azji centralnej i znacznej części zachodniej, tudzież Afryki północnej (z wyjątkiem samej tylko delty Nilowej). Są to kraje najgorszego wstecznictwa, najgłębszego zastoju. Uderza w nich mała ilość zawodów, mających służyć do zdobycia chleba powszedniego; moralna zaś walka o byt i intelektualna znane są w tamtych krajach zaledwie nielicznym jednostkom. Od długich wieków nie ma tam wyboru w poszukiwaniu zajęcia; nawet go się nie poszukuje, tylko dziedziczy się trochę nędzy pasterskiej na kozach, coś niecoś z rolnictwa na niedużym skrawku roli pośród rozległych nieużytków; wyjątek stanowią resztki sławnego niegdyś ogrodnictwa w okolicach większych miast. Podobnież wegetujące resztki wielkiego niegdyś handlu uniwersalnego na starym szlaku z Chin do Carogrodu, pociętym dziś na kilka sfer lokalnych, a uczęszczanym coraz słabiej. Nikt nie robi oszczędności, nie ma inwestycji, żyje się z dnia na dzień, w tępej obojętności; wszyscy bowiem są przeświadczeni, że żadna zapobiegliwość, pomysłowość i żadne wysiłki nie zdadzą się nikomu na nic.
Te kraje straciły już wątek swej historii społecznej i nie mogą się zdobyć na nowy. A na tej ludności zgnębionej moralnie i materialnie żerują dworacy i urzędnicy, prowadząc w imieniu państwa gospodarkę rabunkową. Użyje po swojemu trochę życia ten, kto się uczepi klamki dworskiej lub przynajmniej przy jakiejś "grubej rybie". Wytworzyła się w ten sposób odrębna warstwa społeczna, ale jaka? zawodowych wydrwigroszów, zdzierców i pieczeniarzy; warstwa pozbawiona zresztą jakichkolwiek cech umysłowych, które by ją wyróżniały ponad pospólstwo. W tych krajach może wytworzyć się nowe życie społeczne, tj. nowy ruch ku zróżniczkowaniu, tylko w zetknięciu z administracją, nasłaną z Europy. W tym znaczeniu państwa europejskie, zajmujące je na "kolonie", spełniają rzeczywiście pewną misję cywilizacyjną.
Brak zróżniczkowania stanowi zawsze wskazówkę niższego szczebla cywilizacyjnego. Jakżeż ubywa zawodów w państwie socjalistycznym.
Równocześnie poucza indukcja historyczna, że im więcej zróżniczkowania, tym więcej nierówności. Każdy nowy zawód, nowa "fachowość" pobudza do wyodrębniania się, wytwarza odrębne prawo zwyczajowe (często kodyfikowane następnie), osobne organizacje i budzi ambicje nowego rodzaju. Nowe ścieżyny do pędu w górę! Wyobraźmy sobie tylko, że w jakimś mieście średniowiecznym biskup przystępuje do budowy katedry; wnet przybędzie cała rzesza majstrów i czeladzi rozmaitego rodzaju, która też porwie za sobą cześć ludności miejscowej - a to zwiększone zróżnicowanie pozostaje już trwałym nabytkiem miasta. Jeżeli zaś wśród zmiennych losów nastanie okres upadku, poznać to najwyraźniej po tym, że różnicowanie pocznie się kurczyć.
Są to fakty, których równoczesność narzuca się każdemu historykowi. Widzi się, jak postęp zmierza ku rozmaitości, a wcale nie ku jednostajności; a zatem rozwój wywołuje coraz więcej nierówności, o coraz nowszych typach. Można to oglądać dzisiaj w znaczniejszych miastach portowych, w okręgach przemysłowych obok kopalń węglowych i z drugiej strony w miastach uniwersyteckich (od profesora do introligatora ileż zawodów!). Gdziekolwiek zrodzi się coś pożytecznego na większa skalę, zaraz szerzy się nierówność.
Nie ma na to rady. Może przeszkadzać sztucznie różniczkowaniu? A może zakazać go całkiem, celem wytworzenia równości? Niekonsekwencje fanatyków równości są rażące. Przysięgają, że równość ich ideałem, ale gdy dojdą do władzy, zaczynają od razu od ustanowienia nowej warstwy uprzywilejowanej i od kart żywnościowych... aż do czworakich. Inaczej myślących ogłaszają "wrogami ludu" i tępią ich (nawet wręcz zabijają) w imię... równości.
Historia wykazuje w ogóle absurdalność jakiegokolwiek strychulca uniwersalnego i nie robi wyjątku dla żadnego zrzeszenia, ni dla żadnej kategorii bytu (ani nawet dla komunistów).
Demokracja, rozwijana wyłącznie logiką dedukcyjną, musiała doprowadzić do jednostajności, jako rękojmi równości. Nazwano to trafnie "standartyzacją istot ludzkich". Doświadczenie historyczne trwa już dość długo, iżby przekonać nas o prawdziwości tezy, jako jedynym sposobem zaprowadzenia równości jest obniżanie poziomu u wszystkich we wszystkim i pod każdym względem. Nakręca się zrzeszenia ludzkie coraz bardziej do mechanizmów co pociąga za sobą często często istną degenerację wprowadzaną sztucznie, choćby przemocą. Zapędzano się coraz głębiej w czeluście dedukcyjnego, apriorycznego "postępu", aż począł się z człowieka wytwarzać... homunculus. Stoi ten "człowieczek" całkiem bezradny wobec groźnych wypadków, które sam spowodował, i z reguły ulega im biernie, nie umiejąc się zdobyć na nic więcej, jak na jęki i złorzeczenia. Takie są następstwa mechanizowania życia zbiorowego.
Pomiędzy mechanizowaniem a przymusowym wprowadzaniem równości zachodzi niewątpliwie stosunek prosty; chodzi tylko o to czy nie kwadratowy. Gdy gwałt równościowy powiększy się dwukrotnie, nastąpi czterokrotnie gorsze zmechanizowanie społeczeństwa.
Zasadnicza wałka z nierównością jest ciężką szkodą i wprost krzywdą dla społeczeństwa. Utopijnym absurdem jest przypuszczenie, że sprawiedliwość wymaga równości; przeciwnie, równość byłaby najcięższą niesprawiedliwością. "Problem społeczny" mieści się w czymś innym: chodzi o to, żeby przestrzegąc sprawiedliwości przy nierówności, żeby nierówność nie była niesprawiedliwie wykolejaną.
Panowała tedy od samych zawiązków życia zbiorowego nierówność i panuje dotychczas, stanowi przeto stałą cechę wszelkiej ludzkiej doli i niedoli. Towarzyszy całemu pochodowi historycznemu. Na każdym miejscu, w każdym czasie i na każdym szczeblu rozwoju stwierdza się nierówność tak dalece, iż nie sposób zaprzeczyć, jako stanowi ona nieuchronność dziejową; coś, czego nie może nie być. A zatem nierówność jest prawem dziejowym.
Wszelkie próby zaprowadzania równości okazały chimerami. Wobec świadectwa historii nie pozostaje zwolennikom równości nic innego, jak zaczynać historię powszechną... od samych siebie.
Najgorliwsi bojownicy równości zaczynają atoli reformy społeczne zawsze od ustanawiania nierówności, gdyż od zaprowadzenia i urządzenia nowej szlachty. Znamienny brak konsekwencji, a dostarczający dowodu, do jakiego stopnia nie można się obejść bez nierówności. Żadnemu "konserwatyście" nie przyśni się, żeby wprowadzać w strukturę społeczną na nowo jakąś warstwę uprzywilejowaną, a więc jakaś szlachtę, starą czy nową.
Przy personalizmie i przy organizmach nie może być mowy o równości. Indywidualność buntuje się przeciwko równości, a cóż dopiero personalizm (jakkolwiek umie stanąć w szeregu, czego indywidualizm nie umie). Osobowość polega na wewnętrznym duchowym wyróżnieniu się, czego równość jest zaprzeczeniem. Wśród personalizmów zachodzi rozmaitość, a zatem znów nierówność. Organizm zaś polega na sprzężeniu dobrowolnym w jedną całość czynników rozmaitego rodzaju, a zatem współmiernych, lecz wcale nie równych i nie jednakowych.
Ku równości zmierzają gromadność i mechanizmy. Im mniej w społeczeństwie osobowości, im bardziej pewne zrzeszenie nabiera cech gromadności, tym bardziej będzie w nim wyrównywana nierówność. Równość wiedzie doskonale do bezmyślności, do zobojętnienia na sprawy publiczne. W wielu krajach od całych stoleci ludzie zapomnieli już, że mogą istnieć w ogóle jakieś sprawy publiczne. Dla mechanizmów grunt najsposobniejszy! Równych w nędzy i równych w tępości umysłu najłatwiej urządzać w mechanizmy.
Organizm wymaga hierarchii swych organów. Na tej tezie oparł swą "metafizykę socjologii" Jean Izoulet, autor dzieła "La cite moderne", wydanego w r. 1890, a w dziesiątym wydaniu w r. 1911. Doszedł do wyników, streszczonych w zdaniu następującym: "Obłęd równości zabije nas. Mędrcy muszą drżeć, dopóki gorączka demokratyczna nie dozna gruntownego ochłodzenia przez naukę biosocjalną". Nawiasem mówiąc, co ma demokracja do równości? Może się właśnie rozwijać doskonale przy nierówności, gdy tymczasem przy równości nie rozwija się nic, ani demokracja.
Naturalny rozwój stosunków prze ku rozmaitości, a wiec ku nierówności; wobec tego równość musi być robiona sztucznie, metodą aprioryczną, zazwyczaj medytacyjną. Zdarzało się też w historii, że pochód ku równości odbywał się poprzez mordy i grabieże. Bywało tak w starożytnej Helladzie, trafiało się i trafia w historii nowoczesnej. Pościnać wszystkie głowy wyrastające nieco wyżej - sposób najprostszy na równość.
Podczas pierwszej wojny powszechnej marynarz rosyjski w dyskusji około rewolucji oświadczył lekarzowi, że chociaż lekarze dobrzy ludzie, muszą być pozabijani, bo "inaczej nigdy nie moglibyśmy być równi".
W dobie obecnej szerzy się idea komunizmu, jako najkrótszej drogi do zaprowadzenia powszechnej a ścisłej równości. Pomysły bezwzględnej wspólnoty są wielce starożytne. Dziwne byłoby, gdyby ludzie nie byli wpadli na ten pomysł, albowiem komunizm jest wnioskiem jak najprymitywniejszym, nasuwającym się metodzie medytacyjnej.
Znany był oczywiście tam, gdzie od dawna już "nie ma nic nowego" tj. w Chinach. Kroniki chińskie zapisują rewolucję komunistyczną około r. 1065. Ład wszelki runął. "świat wypadał z zawiasów i prawo było deptane nogami, górą zaś były mowy bezbożne i gwałt". Był to czas "kroków rozpaczy, skierowanych ku zupełnemu zniszczeniu wszelkiej cywilizacji". Pracowało się coraz mniej, namnożyło się złoczyńców, a śmiertelność wzrosła tak dalece, iż ludność zmniejszyła się o połowę. Po 18 latach wybuchnęła powszechna kontrrewolucja, celem przywrócenia własności prywatnej.
Medytacyjna metoda kierowała jednak światem chińskim. Li-Ao wymedytował w IX w. "księgę o powrocie do natury" i zaznaczył, jako zawdzięcza ją swym medytacjom w samotności. Za dynastii Sung w pierwszej połowie XIII w. już cała szkoła konfucjańska przejęła się także tą metoda. W XV w. oświadczył Gzen-Po-Szoa, że przenosi cichą medytację nad studia. Nie przestały nigdy istnieć szkoły "filozofów", kroczących po tej linii. Na przełomie wieków XVI i XVII Liu-Nen-Tsi doszedł już do introspekcji - o ileż wcześniej od Europejczyków!
Medytacja będzie zawsze metodą popularną, bo nie wymaga przygotowań, udziela dyspensy od studiów, zezwala na impulsy, a władzę wyrokowania o wszystkim nadaje niemal na poczekaniu. Medytacja polega na samej pomysłowości. Jakżeby mogło nie być jej w Helladzie? Wyłaniały się przeto dość wcześnie rozmaite pomysły i wymysły komunistyczne, lecz poważna literatura polityczna dawała im odprawę satyryczną. Dochował się szereg parodii komunizmu, ale też zdarzało się, że tłum parodię brał na serio i próbował stosować do niej życie zbiorowe (np. w Pergamonie w II w. po Chr.). W satyrze wziął udział sam Platon, proponując np., żeby nowej szlachcie, mianowicie tym, których "wola ludu" wyznaczy na rządzicieli, pozwolić bigamii i częstszych rozkoszy małżeńskich (boć i to miało być według przepisów). Parodiowanie komunizmu wydało nowy rodzaj piśmiennictwa, fabuły, o krajach cudownych, gdzie pieczone gołąbki same idą do gąbki itp. Poświęcali tym igraszkom swe pióro również niektórzy z najstarszych pisarzy chrześcijańskich. Wskrzesił ten kierunek Tomasz Morus w swej "Utopii" (1516), gdzie jednak nie wszystko pisane było na żarty. W żadnym jednak wypadku komunistą nie był, chociaż późniejsi komuniści potem gęsto z niego czerpali. Fantastyczny obraz państwa komunistycznego mamy następnie w dziele Tomasza Campanelli (1568-1659) pt. "Civitas solis". Jest to parafraza "słonecznego państwa" z Pergamonu.
Praktyka komunizmu pojawiła się w Europie po raz pierwszy u Albigensów w pierwszej połowie XIII w., powtórnie w skrajnym skrzydle taborytów husyckich w XV w. (Adamici), po raz trzeci na początku dziejów protestantyzmu niemieckiego w wojnie chłopskiej i u anabaptystów w Turyngii (1524)
1 w dziesięć lat potem w Monasterze. Za każdym razem łączyła się z komunizmem dóbr zarazem wspólność kobiet.
Wznowił agitację komunistyczną Franciszek Babeuf w Paryżu, w r. 1795, największy radykał "góry", który zdołał zorganizować i uzbroić 17 000 ludzi, lecz spisek wykryto wcześnie i Babeuf został przez dyrektoriat wydany gilotynie. Wymedytowane przez niego państwo miało być ekskluzywnie rolniczym, miasta skazywał na zagładę, a stopień wykształcenia młodzieży miał być niewysoki; ściśle według przepisów. Kto szerzyłby słowem lub pismem wyższe wykształcenie, miał być uwięziony. Uczniowie Babeufa założyli w r. 1837 na nowo partię komunistyczną. Głową ich był Louis Blanaui. W dwa lata potem próbowali czynnego przewrotu, który nie miał zgoła widoków powodzenia. Pozostały atoli tajne kółka komunistyczne, w których oświadczono się przeciw instytucji rodziny. Publicznie wystąpili w r. 1848, lecz po kilku tygodniach rozbito ich. Teoretykiem komunizmu był długo Stefan Cabet; znosił dziedziczenie i wprowadzał komunistyczne przymusowe wychowanie dzieci. Miał nowych zwolenników, lecz nie żadnego politycznego wyniku. Rok rewolucji, rok 1848, sprawił mu zawód.
Naukowo uzasadniać komunizm począł pierwszy Robert Owen już od r. 1812. Z pomocą swoistej psychologii uwalniał ludzi od wszelkiej odpowiedzialności. Żądał zniesienia kultury materialnej i proletaryzowania wszystkich, tudzież, żeby wykształcenie ogółu obniżone było do minimum. Społeczeństwo ma się składać ze wspólnot rolniczych 500 - 2 800 członków, żywiących się płodami własnej produkcji. Małżeństwo może być rozwiązane każdej chwili. Wystarczy żądanie jednej strony. Agitacja jego w Anglii i w Ameryce była atoli bezowocna.
Komunistyczno-nihilistyczny kierunek pochodzi od Bakunina i wydał niesławny epizod "komuny paryskiej" w r. 1871. Przeszedłszy następnie przez pewne odmiany, doszedł do szczytu w bolszewizmie. W najszerszych warstwach ludności, gdzie nikt nie troszczy się o teorie, utarł się pogląd na komunizm taki, że jest to spółka; do której nie trzeba niczego wkładać, a można z niej wszystko czerpać.
Niezależnie od komunizmu na wielką skalę, próbowano urzeczywistnić w praktyce doktrynę, że należy żyć wyłącznie z produktów przez siebie samego, pracą rąk własnych uprawianych. Uważano wprost za niegodziwość, żeby jadać coś, co nie stanowi bezpośredniego owocu własnej roboty fizycznej. Doktryna ta znaną jest we wszystkich krajach europejskich. Raz wraz dochodzą słuchy o jakiejś takiej "kolonii", mającej stanowić epokę w rozwoju życia zbiorowego, a przez to odrodzić ludzkość całą. W powieści Sieroszewskłego pt. "Risztau" bohaterka Maria powiada: "Przede wszystkim trzeba poprawę zacząć od siebie, aby nie żyć z cudzej pracy." Utopiści tacy zapominali zawsze, że życie nie składa się z samego jedzenia; żyć z pracy własnej, toć nie koniecznie z płodów własnych robót polnych. Ani się nie spostrzegają na tym, w jak materialistyczny popadają kierunek myśli, podczas gdy pragną być idealistami. Jedzenie ma stanowić treść życia i wyrabiać w nas poglądy
etyczne?!
Wyrażenia "religie brzucha" nie trzeba brać w sensie parodyjnym. Istnieją rzeczywiście światopoglądy, oparte tylko na sprawach wyżywienia. Wyznawcy ich mogą być zacni, nawet idealni ludzie, a tylko pozostawać w niezgodzie ze zdrowym rozsądkiem. W metodzie medytacyjnej wszystko jest możliwym i nic nie powinno nas dziwić. Wyzwisko zaś o "brzuchu" podnoszonym do godności religii, pochodzi nie ze złośliwości, lecz z faktu powszechnie wiadomego, że ci doktrynerzy bywają nie tylko areligijni, lecz wprost antyreligijni. Zachodzi w tym przypadek współmierności.
Troska o wyżywienie, a zwłaszcza gorliwość o podniesienie dobrobytu mas jest oczywiście wielce chwalebna i chodzi tylko o to, żeby dbałość o jedną kategorię bytu nie stawała się wyłącznością, lecz by pozostawała w zgodzie we współmierności z innymi kategoriami quincunxa ludzkiego bytu.
Zastanówmyż się, skąd się bierze ubóstwo, któremu nigdy nie ma końca? Poglądy na tę kwestię wiecznie aktualną, wywodzą się z dwóch zasadniczo różnych zapatrywań na ilościową zmienność lub niezmienność dóbr ziemskich. Niektórzy sądzą, że od początku do końca świata ilość ta jest stałą. Pozostaje to do pewnego stopnia w związku z mniemaniem, jakoby natura sama wszystkich tych dóbr dostarczała, a w przyrodzie znajduje się zawsze ta sama ilość przydatnych człowiekowi zwierząt, roślin, minerałów. Niektórzy nie wdają się w te medytacyjne obliczenia, poprzestając na twierdzeniu, jako "natura" wydaje z siebie dóbr aż nadto dla zaspokojenia potrzeb "ludzkości".
Pojęcie o "darach przyrody" dla człowieka jest mylnym. Przyroda dostarcza tylko sposobności do wypracowania sobie pożytków, lecz sama ich wcale nie daje nikomu, bo takich przedmiotów w przyrodzie jest niezmiernie mało. Przynajmniej połowa plemion prymitywnych ginęła z chorób i z głodu i ginie także obecnie. Gała "ludzkość" składałaby się z głodomorów, gdyby nie tacy, którzy oderwali się od przyrody, a poczęli nią kierować. Eksperymentami na przyrodzie są stada bydła dużego i małego, pochodzące z hodowli, role uprawne, sady, warzywniki, kopalnie itd. Dopiero dzięki pracy ludzkiej dochowano się mięsiwa i płodów na tyle, żeby się wyżywić. Nie wystarczały hodowla i uprawy. Jeszcze w XVIII w. bywały w Europie głody, a w Rosji, w Indiach, w Chinach bywają dotychczas, a to dla niedostatku środków komunikacyjnych. Nie można się tedy w tych sprawach powoływać na hojność przyrody. Skoro zaś wystarczalność środków do życia zależy od wysiłków człowieka, tym samym trzeba uznać ilość dóbr za zmienną, bo zmienne są wola ludzka i zdatność. Stosownie do ilości i jakości pracy ludzkiej zasób dóbr pomnaża się lub pomniejsza. Wyrażając się językiem "technicznym", stwierdzimy tedy, że ilość dóbr zależy od produkcji.
Ubóstwo pochodzi z niedostatecznej produkcji. Człowiek produkujący zbyt niewiele, musi być ubogim. Ekonomia społeczna wynajdzie odpowiedni sposób rachunku, żeby wyznaczyć potencjał minimum produkcji, potrzebnej do tego, by ubóstwo było czymś wyjątkowym.
Próbuje się wyjaśniać ubóstwo niewłaściwym podziałem dóbr i wprowadza się rozmaite sztuczne "reformy", polegające na metodzie medytacyjnej. Doświadczenie całej historii wykazuje marność takich zabiegów. Nie ma innego sposobu na podział dóbr, jak wymienność produkcji. Szewc, wyrabiający więcej obuwia, będzie miał za co sprawić sobie więcej bielizny! Innej reguły nie ma.
Chłop, gospodarujący na 30 morgach, może żyć kulturalnie, kształcić siebie i swe dzieci, póki nie nastąpi rozdrobnienie gruntu przez podziały. Chłop na dwóch morgach produkuje tak mało, że musi całe życie przebyć w nędzy. Jeżeli jednak zostanie rzemieślnikiem lub przekupniem w swej wsi i w ten sposób powiększy swą produkcję, może dojść do zamożności nawet większej od swego sąsiada na 20 morgach. Musi się atoli tak urządzić, żeby zbiory z jego karykaturalnie karłowatego gospodarstwa stanowiły dla niego
dochód uboczny.
Rozumowanie powyższe wymaga wyższego stopnia inteligencji, bo odwołuje się do pracy, do zwiększania osobistej produkcji. Popularnością cieszą się zgoła inne pojęcia. Najpopularniejszy jest pogląd, że przyczyną ubóstwa jednych jest zamożność innych. Przy niewłaściwym podziale dóbr tamtemu dostało się za wiele, i skutkiem tego ten ma za mało. Kto, kiedy i jak dzielił te dobra ziemskie? Historia wie o takich wypadkach tylko przy najazdach: np. dzielili ziemię Sasi w Anglii, Ostrogoci w Italii itp. Bolszewicy teraz robią to w Polsce (kwiecień 1945).
Katolicyzm sam brał i bierze znaczny udział w dbałości o dobrobyt mas. Ograniczając się do czasów najnowszych, zwróćmy uwagę na ruch pośród wybitnych uczonych kapłanów francuskich, który często nazywano (chociaż niewłaściwie) katolickim socjalizmem, lub wręcz nawet komunizmem.
Geneza sprawy w niewłaściwej interpretacji kilku wersetów Nowego Testamentu, a zwłaszcza Kazania na Górze, tudzież rzekomego pierwotnego komunizmu apostolskiego.
Twórcą ruchu był ks. Lamennais (1834) który miał kilku wybitnych następców. W dziejach teologii zaważyli więcej, niż w socjologii. Nie doszło do zorganizowania żadnego stronnictwa: wywołali jednak dużo nastroju nader korzystnego dla rozwoju etyki społecznej. Pod tym względem można by powiedzieć, że ruch Lamennaisego nigdy nie zagasł. Kościół szerzył już od średnich wieków sympatie dla warstw uboższych. Ruch ten przybrał na nowo wielkie rozmiary w XIX w., a różne przybierając formy, doprowadził aż do wiekopomnych encyklik Leona XIII; do postanowień belgijskiej katolickiej grupy fabrykantów, godnych chwały dziejowej; do prądu zwanego chrześcijańsko-społecznym (u nas akcja pisarska i praktyczna głównie Jaroszyńskie-go); do Gode social i do licznych roztrząsań, jak rozwiązać kwestię robotniczą w państwie korporacyjnym.
Gzy jest ktoś na całym świecie, który by był dobrobytowi jak najszerszych warstw? Ale co to ma do równości? Tę zaś uzyskać dałoby się tylko przez dążenia wręcz przeciwne dobrobytowi, bo przez sproletaryzowanie całej ludności. Owszem, wśród nędzarzy równość materialna jest możliwą; czy jednak rządziciele takiej społeczności także skażą się na nędzę?
Kto uznaje konieczność nierówności, niekoniecznie ma być zwolennikiem takiej nierówności, jaką natrafia współcześnie we swym kraju. Nierówność miewa rozmaite kształty, z których nie wszystkie bywają słuszne; walka z niesłusznymi jest oczywistym obowiązkiem. Jeżeli ograniczymy się do wyrównywania zbyt wielkich nierówności, hasło takie godne jest zastanowienia i współpracy. Posiadając wolność w obracaniu czegokolwiek w zło, robi się nadużycia także w tej rozległej dziedzinie, do której dostarcza sposobności nierówność. Walka z nadużyciami jest obowiązkiem, ale nie zmieni to w niczym faktu, że nierówność tkwi w samej istocie rzeczy i stanowi prawo dziejowe.
Podczas wyrównywania nadużyć nierówności wytwarzają się stosunki nowe, poprawione, na których tle powstają atoli nowe nierówności. Jedne giną, a drugie się rodzą.
Dążenia do wyrównywania mogą być dwojakiej metody: można wyrównywać w górę i w dół. Wiemy z jaką gorliwością zmierza się do tego, by sproletaryzować wszystko. Najzacieklejszą nienawiścią otacza się tych, którzy by woleli, żeby nie było proletariatu, żeby wszystkich proletariuszów obdarzyć zamożnością. Takich piętnuje się, jako "najgorszych wrogów ludu". A jednak cała historia Europy świadczy, że jedynie zrównywanie w górę bywało skuteczne i nabierało mocy dziejowej. Można to obserwować dokładnie i stwierdzać krok po kroku od dziejów związku lombardzkiego w XII w. aż do konstytucji Trzeciego Maja. Genialnym prawdziwie był pomysł, żeby stopniowo nadawać szlachectwo wszystkim, którzy się wyróżnią zasługą w jakimkolwiek dziale życia zbiorowego, czy to uczony, czy kupiec, rzemieślnik lub przemysłowiec.
Epoką w wyrównywaniu społecznym jest wielkie odkrycie równości wobec prawa. Nie rewolucjoniści go dokonali. Wyczuwano to pojęcie od samego początku chrześcijaństwa, skoro dążono do zniesienia niewolnictwa i głoszono, jako wszyscy jesteśmy "równi przed Bogiem". W połowie XV w. nauczano w uniwersytecie krakowskim, jako "natura genuit homines aeąuales". Trudno rozumieć tu przez "natura" przyrodzenie, przyrodzone warunki urodzenia a choćby tylko zdrowia, boć te są tak nierówne, a nierówność ich dla każdego tak widoczna, iż trudno przypisywać uczonym mężom taki brak zmysłu spostrzegawczego. "Natura" znaczy tu to, co w teologii wyraża się wyrazem "naturaliter", to znaczy: zgodnie z moralną naturalnością; w harmonii z tym porządkiem rzeczy, który odpowiada katolickiej etyce religijnej, i dlatego katolik uważa go za "naturalny". Na tym tle urosła następnie rozległa szkoła filozoficzna "filozofii naturalnej". Zaniknęła około pierwszej ćwierci XIX w., lecz kto wie, czy nie będzie wznowiona, oczywiście odpowiednio do postępu nauki w ogóle?
Już w XV w. wiedziano tedy, że czymś całkiem naturalnym byłoby uznanie równości bez względu na urodzenie; takie bowiem tylko znaczenie może mieć wyrażenie, jakoby natura rodziła ludzi równymi. W tejże tradycji pisał następnie Modrzewski.
Nie umiano się należycie wyrazić, bo nauki "polityczne" nie były dostatecznie rozwinięte. Błąkano się po terminologii, a z dziejów nauki wiadomo, jak nieścisłe słownictwo wpływa na istotę rzeczy i wywołuje błędy. Dopiero jednak w połowie XIX w. utarł się termin "równości wobec prawa". Jest to postęp olbrzymi. Nie łudźmy się atoli jakoby dała się osiągnąć ta równość z całą ścisłością; nierówność zawsze znajdzie sobie drogę. Zapewne nastąpią kiedyś dalsze poprawki i uzupełnienia. Ideał nie spełnia się nigdy całkowicie właśnie dlatego, że wymagania nasze rosną z biegiem czasu. Gdyby za sto lat miało się uważać za wystarczające to, co nam wystarcza, byłoby to oznaką zastoju.
To pewna, że do usunięcia jakichkolwiek "przywilejów ekonomicznych" może się przyczynić tylko rozwój etyczny. Współmierność naszego ąuincunxa wymaga, żeby uwzględnić czynniki nie tylko z kategorii dobrobytu, jeżeli się ma podnieść dobrobyt. Wyrównywanie sprzeczne z etyką (zwłaszcza ze VII przykazaniem) będzie zawsze cofnięciem społeczeństwa wstecz.
Jakkolwiek rozwinie się dążność do wyrównywania, nigdy nierówność nie może być zupełnie zniesiona, ponieważ stanowi prawo historyczne.
Nie zwracano dotychczas uwagi, że historia dostarcza ciekawego wskaźnika, jak sprawa wyrównywania robi ciągłe postępy formalne. Mam na myśli pewien objaw, który nazwę wietrzeniem tytułów. Niegdyś "panem" był dostojnik i wielmoża, do którego przemawiało się "Wasza Miłość". Powstały z tego skrót "waszmość" należy się w XVII w. każdemu posecjonatowi; dalsza zaś popularyzacja w wyrazach "wacan" i "acan" schodzi coraz niżej, aż przedostaje się do przedpokojów. Tytuł zaś "pan" zeszedł na nic nie znaczący przyrostek przed nazwiskiem. Podobnież w Hiszpanii lada oberwaniec jest obecnie "caballero" (w Ameryce Południowej zdemokratyzowało się to jeszcze bardziej, niż w Hiszpanii). Tak samo "zwietrzył się" Signore i Monsieur. W językach "dwojących", tj zwracających się w liczbie mnogiej do rozmówcy, uderza to jeszcze bardziej. Nie można mówić do kogoś wyłącznie przez vous, vy w języku czeskim), lecz trzeba co chwila dodać wyraz monsieur, panie. Ci, którzy sądzą, że "dwojenie" wskazuje na obyczaj "demokratyczny", mylą się tedy. Lud polski "dwoi" tylko żonatym, względnie zamężnym.
Nie radzę nikomu wysnuwać z tego jakichś wniosków socjologicznych. Jest to po prostu kwestia mody i niczego innego. Wietrzeją tytuły, bo coraz więcej osób rości sobie do nich prawo i stąd odmiany, wydające się naiwnym "demokracją". Podobno niektórzy cieszą się ze zwycięstwa demokracji, która objawiła się w tym, że... cylinder wyszedł z mody na co dzień! To już humorystyka! Trudno też nie uśmiechnąć się, gdy się wznawia modę "obywatela". Czy może po to, żeby zaznaczyć ochotę do przewrotów na tle mordów i grabieży? Tytułowanie zaś każdego obywatelem jest w Polsce dowodem ogromnego zwietrzenia, albowiem wyrazy "obywatel, obywatelskość" posiadają w języku naszym znaczenie idealne, nie każdemu dostępne.
Przypuszczają niektórzy, że forma pociąga za sobą treść, więc cieszą się wyrównywania formalnego; ale tylko w cywilizacji bizantyńskiej przywiązuje się tak wielkie znaczenie formom. Może mamy w tym atoli znowu przejaw współmierności, wiodących do bizantyńskiego zastoju w jednostajności?
Wietrzenie tytułów jest objawem podobnym do naturalnej deprecjacji pieniądza. Nie ma rady na to, żeby pieniądz nie tracił stopniowo wartości; chodzi o to, żeby to działo się rzeczywiście stopniowo, a nie za rychło, tym bardziej zaś nie nagle, bo wtedy następuje przesilenie pieniężne, pociągające skutki fatalne.
Deprecjacja tytułów należy do drugorzędnych objawów w kwestii równości i nierówności hierarchicznej, a o tę ludzie spierają się obecnie najmniej. Natomiast huczy tuszę o nierówność majątkową. Ponieważ trafiają się jeszcze dość często maruderzy przestarzaiości szkoły Lamennaisego, nawet wśród duchowieństwa, poświęcam tej kwestii ustęp stosunkowo obszerniejszy. Zacznę od stwierdzenia, że rzekomy "pierwotny komunizm apostolski" stanowi tylko pomyłkę zupełnie taką samą, jak komunizm łowiecki i murzyński, a które okazały się nie istniejącymi. Gminy chrześcijańskie miały zawsze i mają dotychczas swoje (mówiąc językiem dzisiejszym) kasy zapomogowe, do których zamożniejsi wnosili ofiary (a choćby nawet niektórzy całego majątku), mających służyć ku "wspólnemu pożytkowi" ubogich, a to według dyspozycji diakona.
Teraz przyjrzyjmy się kwestii doniosłej, której można by dać tytuł: Dobrobyt wobec Ewangelii.
Zdarza się natrafiać na wątpliwości zasadnicze, czy dążenie do zamożności nie jest sprzeczne z duchem chrześcijańskim, którego najlepszą rzekomo obronę stanowić ma ubóstwo (nie o zakonach tu mowa). Mylną argumentację do nadawania ubóstwu przywilejów religijnych czerpie się zazwyczaj z czterech źle zrozumianych tekstów Ewangelii, a mianowicie:
Pozornie ma zakazywać zabiegów o dobra materialne ustęp z Kazania na Górze. W przedostatniej jego części (Mat.VI,25-34) powiedziano: "Nie troskajcie się, mówiąc: co będziemy jedli, albo co będziemy pili, lub czym się przyodziejemy... Nie troszcie się więc o jutro".
Ileż razy zwracają uwagę na te wersety ludzie niechętni chrześcijaństwu! Znajomość miejsc jest wielce rozpowszechniona pomiędzy nieprzyjaciółmi Kościoła i bywa wyzyskiwana, ażeby wykazywać, jako chrześcijaństwo dobre jest do zaświatów, lecz nie może być wyznawane przez ludzi, pragnących działać na ziemi dla dobra ogółu. Nie trzeba atoli posądzać biblistów Nowego Zakonu, iżby nie byli przestudiowali na wskroś ustępów tej wagi, jak Kazanie na Górze. Od dawien sprawa jest jasna, a rezultat badań i dochodzeń zebrał ostatni u nas wydawca Nowego Testamentu, ks. Władysław Szczepański T.J. profesor papieskiego Instytutu Biblijnego w komentarzach do swego przekładu, który zatwierdziła i poleciła Stolica Apostolska.
Komentarz ks. profesora Szczepańskiego ujęty jest w te słowa: "Chrystus nie zabrania swym wiernym tutaj starania o utrzymanie doczesne siebie i swoich najbliższych, ale pragnie i usilnie poleca, żeby człowiek na pierwszym miejscu starał się wiernie służyć Panu Bogu i spełniać jego przykazania i by w staraniu o dobra doczesne unikał zbytniej przesadnej troskliwości, która nie ma dość ufności w miłościwą pomoc Boga przy pracy, a nawet przekracza przepisy sprawiedliwości względem drugich", tak więc naucza Kościół.
Można też powołać się na cud nakarmienia pięciu tysięcy słuchaczy. Zbawiciel uznał wówczas słuszność uwagi, że rzesze te nie mogą pozostawać tak długo bez posiłku. Mógł był sprawić, żeby głodu nie odczuwali, słuchając boskich nauk; wybrał atoli inny rodzaj cudu: rozmnożył żywność i nakarmił ich.
Znamienna co do zajmującej nas tu kwestii jest opowieść o namaszczeniu Zbawiciela wonnościami w Betanii przez Marię, siostrę Łazarzową (obszerniej u Jana XII,1-8), co zgromił Judasz, który rzecze: "Czemu nie sprzedano tego wonnego olejku za trzysta denarów i nie rozdano ubogim?" - na co odparł Jezus: "Ubogich zawsze macie wśród siebie, mnie zaś nie zawsze macie" (w tymże przekładzie ks. prof. Szczepańskiego).
Skoro ubogich "macie wśród siebie" (w innych Ewangeliach: "z sobą"), a zatem ci, o których mówił tu w drugiej osobie liczbie mnogiej, według Jego myśli nie są ubogimi. Owi "wy" stanowią większość, skoro ubodzy znajdują się "z nimi" i "wśród nich", ci są tedy w mniejszości. Takim jest społeczeństwo normalne.
Otrzymamy tedy określenie, kto jest ubogim. Chodzi o "rozdanie ubogim", bo Judasz do tego zmierza, a zatem o jałmużnę. Ubogim w Ewangelii jest ten, kto pod względem dóbr materialnych znajduje się poniżej przeciętności, i to tak dalece, iż nie obejdzie się bez jałmużny. Udzielanie jej jest obowiązkiem; ale gdyby nie było zamożniejszych, od kogóż otrzymać jałmużnę? Nie ma jałmużny bez zamożności, a zatem zamożność jest najzupełniej dozwolona. Otrzymujący jałmużnę stanowią wyjątek wśród ogółu, jałmużny nie potrzebującego. Społeczeństwo normalne chrześcijańskie składa się tedy w olbrzymiej większości z osób nie potrzebujących niczyjego wsparcia. Kręgi takich były zapewne w ciepłej Palestynie z natury stosunków liczniejsze, niż w krajach północnych, a szczebel dostatecznej "zamożności" bardzo niski, z pewnością jeszcze niższy, niż w Polsce. Taki, który nasycony "chlebemświętojańskim", wygrzewał się tam na słońcu i od nikogo niczego się nie prosił, u nas musiałby żebrać. Rozmaita jest granica pomiędzy ubogim a nie-ubogim w rozmaitych krajach; kryterium zaś zawsze jednako określone, bo ogólne; potrzebujący wsparcia, a udzielający go.
Ci, którzy wierzą w uprzywilejowanie ubóstwa, czysto materialnego ubóstwa, wobec porządku nadprzyrodzonego, czyż nie przerażą się konsekwencji, jakoby zbawienie bliższe było takich, którzy pobierają wsparcie? Nasuwałyby się w takim razie wnioski przeraźliwe! Ponieważ ginie sama instytucja jałmużny tam, gdzie większość ludności nie może jej udzielać, a zatem ten właśnie człowiek normalny ma być upośledzonym wobec Boga?! Kto upierałby się przy moralnym pierwszeństwie takiego ubóstwa, musiałby podnieść skalę jego bardzo a bardzo w kierunku zamożności, rozszerzając pojęcie ubóstwa na bardzo wielu takich, którzy jednak nie są całkiem wolni od obowiązku udzielania jałmużny, a zatem takich, których Chrystus Pan jednak do ubogich nie zaliczył.
Odrzucić też musimy próby określenia ubóstwa tym, jako ubogim jest każdy, kto utrzymuje się wyłącznie z zarobkowania własna pracą. Taki może być panem milionowym. Amerykańscy milionerzy pracują z reguły znacznie więcej od robotnika; a nawet u nas zdarza się czasem (niezbyt często), że ktoś ciężką pracą dochrapie się zamożności - i pracować nie przestaje. Dodają więc niektórzy do tej definicji bliższe pracy oznaczenie, mianowicie: "pracą rąk włas-nych". To już nadaje się do traktowania humorystycznego. Wirtuoza zarabiającego koncertami należałoby w takim razie uważać za uboższego od ulicznego przekupnia zapałek, który przecież "rękoma własnymi" nie robi nic.
Mamy jeszcze do naszej sprawy dwa wersety Nowego Testamentu: przypowieść o wielbłądzie i uchu igielnym - tudzież o ubogich w duchu. Obydwa teksty bywają cytowane nader chętnie.
"Łatwiej wielbłądowi przejść przez ucho igły, niż bogaczowi wejść do królestwa niebieskiego" (Mat. XIX. 24). Wyrażenie samo objaśnia wydawca i tłumacz ks. prof. Szczepański, tymi słowy: "Zdaje się, to było przysłowie ludowe owych czasów na wyrażenie rzeczy niemożliwej lub bardzo trudnej". Jakąż tedy zasługę ma bogacz, gdy żyje sprawiedliwie! Oczywiście nie poczytano tu za bogaczy wszystkich tych, którzy nie są ubogimi, którzy żyją bez jałmużny: "bogacz" stoi na drugim biegunie skali dobrobytu, jest z nieubogich najzasobniejszym. Bogaty posiada dóbr doczesnych więcej od zamożnego i od majętnego; gdyby inaczej to rozumieć,wychodziłoby na to, że olbrzymia większość ludzi doznaje przeszkody w tym uchu igielnym. Musimy przyjąć stany pośrednie pomiędzy ubogim a bogatym, bo inaczej dochodzimy do absurdu. A więc przysłowie o uchu igielnym stosować można tylko do najmajętniejszych, do tych niewielu, którzy są bogatymi pośród zamożnych. W każdym razie wynika z tego, jako bogaty żyjący zbożnie ma zasługę większą, niż ubogi, bo pokonuje trudności znacznie większe.
Jak zaś ma je pokonywać, podaje sposób sam Zbawiciel, pouczając na wstępie swego Kazania na Górze: "Błogosławieni ubodzy w duchu".
Ubogi w duchu nie musi być nim w materialnej rzeczywistości; może to być nawet największy bogacz. Być ubogim w duchu, to obowiązek wszelkich szczebli zamożności. Należy stale obcować duchowo z ubóstwem; myślą, uczuciami. Nie wolno panoszyć się majątkiem, nadymać się a poniżać ubogiego. Dostatków należy używać umiarkowanie i zgodnie z etyką nie na nadmiar przyjemności cielesnych; z dostatków winien korzystać duch, należy wykuwać z nich narzędzia ku doskonaleniu siebie i bliźnich. Przede wszystkim zaś powinien nawet najbogatszy umieć być ubogim i potrafić to bez szkody dla swej wartości wewnętrznej. Powinien posiąść tę wartość, która uczyniłaby go wartościowym nawet w razie straty majątku. Jeżeli chcemy poznać wartość moralną człowieka majętnego badajmy go i rozważajmy, czym byłby i jakim, gdyby przestał być majętnym; czy zdołałby utrzymać się na tym samym poziomie duchowym. Widzieliśmy i widzimy setki osób pozbawionych nagle wśród wojny dostatków, żyjących ubogo a godnie, przykładnie.
Pytam każdego, kto miał sposobność zbierać doświadczenie podczas obojej wojny powszechnej; czy przyznać wyższość moralną zubożałym bogaczom, czy ubogim zbogaconym? który rodzaj zasłużył sobie bardziej na szacunek?
Gdyby ubogich obowiązywało prawidło, że mają być bogatymi w duchu, może nie daliby temu rady, gdy tymczasem wielu bogaczy dorasta do tego, iżby byli ubogimi w duchu, w zasadach życia nie różniąc się od ubogich. Iluż ubogich nie wytrzymałoby próby bogactwa! Któż zdoła wiedzieć na pewno, komu łatwiej odbyć metamorfozę dobrobytu bez szkody dla duszy?
Gdyby zamożni nie bywali często ubogimi w duchu, należałoby wystąpić przeciw zamożności w imię etyki. W konsekwencji doskonalenie społeczeństw polegałoby na pogrążaniu ich w jak największym ubóstwie. Murzyni afrykańscy stanowiliby ideał moralności publicznej, w Europie zaś Albania wyprzedzałaby nawet ubożuchną Polskę. Chrześcijańskie doskonalenie polegałoby właśnie na ciągłym ubożeniu. Zamieniać się tedy w żebraków w imię doskonałości? może wstecz do jaskiń troglodyckich?!
Nigdzie nie ma błogosławieństwa ubóstwa, jako antytezy bogactwa; istnieje tylko błogosławieństwo ubogich w duchu; ten zaś obowiązek ciąży nie tylko na zamożnych lecz również na ubogich. Ubogi szemrający całe życie i nie myślący o niczym innym, jak tylko o przymusowym zubożeniu majętnych - tacy ubodzy nie są oczywiście ubogimi w duchu.
Co wszystko zważywszy, nie sposób twierdzić, jakoby dążenie do dobrobytu przeciwnym było duchowi chrześcijańskiemu. Społeczeństwo, które składałoby się z samych tylko ludzi zamożnych, mogłoby się składać doskonale z samych najcnotliwszych chrześcijan - jest to prawdopodobniejsze, niż gdyby składało się z samych nędzarzy
Już w tej sprawie Roma locuta, a to w dwóch wielkich encyklikach, dwóch dalszych od siebie pontyfikatów "Rerum Novarum" Leona XIII i "Quadragesimo anno" Piusa XI.
Dobrze zorganizowane państwo winno zapewnić obywatelom w dostatecznej ilości takie dobra materialne i zewnętrzne, "których używanie konieczne jest do praktykowania cnoty" (św.Tomasz: De regimine principum I.c. 15). A wśród tez pontyfikatu znajduje się też następująca: "nic nie wzbrania pomnażania mienia w sposób uczciwy i sprawiedliwy tym, którzy współdziałają w produkcji".
Zamożność nie jest moralnie niższą od ubóstwa.
Zwróćmy uwagę na jeden jeszcze werset, o treści ogólnej, nadużywany zaś demonstracyjnie przez wrogów Kościoła: "dbajcie o rzeczy, które są królestwa niebieskiego, a reszta będzie wam przydana".
Nie znaczy to, że wierni nie powinni dbać o dobrobyt, lecz, że ludzie dojdą do wszystkiego, co im potrzebne, jeżeli będą cnotliwi. Jakoż gdyby nikt nie robił nigdy nic złego, nie byłoby żadnych krzywd, a więc nie byłoby też "kwestii socjalnej". Czyż to nie proste i jasne?
Zadajmyż sobie wyraźnie i bez osłonek pytanie, co lepsze dla rozwoju duchowego społeczeństw, do czego tedy należy dążyć? Jeżeli do zubożenia -a więc? konsekwentnie do coraz większego? W takim razie najbardziej umoralnia bolszewizm. A Polska znalazła się też na walnej drodze do doskonałości. Doświadczenie poucza atoli, że nędza wyżera etykę. Zresztą społeczność złożona z samych nędzarzy musi zmarnieć. Byłoby to jakimś obłędem samobójczym, żeby czynić zabiegi o pogorszenie bytu. Jeżeli zaś ubóstwo celem moralnym życia, w takim razie niemoralnie jest zapobiegać o zapewnienie przyszłości własnym dzieciom.
Z naciskiem wypada też podnieść, że badania specjalne stwierdziły, jako każdy stan wydaje na rzeczy zbędne mniej więcej jednakową część swych dochodów. Bez tych wydatków "zbędnych" nie byłoby zgoła możności postępu materialnego. Życie cywilizowane zaczyna się dopiero od wydatku na coś "zbędnego".
Z wywodów powyższych wynika, że moralność chrześcijańska życia zbiorowego nie zachwala bynajmniej dążeń do równości materialnej, aprobuje jedynie zabiegi o wyrównywanie zbyt wielkich różnic, wiodących do niesprawiedliwości. Jakie atoli różnice wypada wyrównywać, jako niesprawiedliwe, na to pytanie nie może tu nastąpić żadna odpowiedź ogólna, gdyż to zależy od czasu, miejsca i okoliczności. Z góry atoli wiemy, że ani nawet najstaranniejsze wyrównywanie nie doprowadzi do zupełnej równości, która musiałaby zarazem polegać na jednakowości, na jednostajności. Przypomnijmyż sobie, że już Leibniz określił najwyższy możliwy stopień jednakowej równości, jako "identitas indiscernibilium".
Wszelkie studia historyczno-społeczne upoważniają do wniosku, jako postęp możliwy jest tylko na tle nierówności, a wymuszana równość wiedzie do cofania się.
Skoro mowa o dobrobycie, nie od rzeczy będzie przypomnieć sobie, jakie drogi do niego wskazywała nauka wieków nowszych, i jakie przy tym popełniano pomyłki.
Z troski o dobro warstw uboższych zalecano niegdyś obniżanie stopy pieniężnej, bo natenczas dostaje się znaczniejsza ilość pieniądza do rąk osób mniej zamożnych. Przeciwił się temu Mikołaj Kopernik, nie tylko astronom wielki, ale też wielki ekonomista, i wywodził, że lichy pieniądz sprowadza drożyznę wszystkiego, a najbardziej daje się we znaki uboższym. Zwrócił też uwagę, że gdy w jakim kraju pojawi się moneta dobra obok dawniejszej "podlejszej", spekulanci wykupią lepszą i wywiozą ją za granicę, a w kraju pozostanie tylko moneta licha (prowadząca do coraz większej drożyzny). To odkrycie Kopernika poszło jednak w zapomnienie i musiało być potem na nowo odkrywane.
Przyjęła się natomiast błędna doktryna tzw. merkantylizmu, złudna i fatalna w skutkach. Działał przykład zbogaconej szybko po odkryciu Ameryki Hiszpanii. Osądzono, że dobrobyt zawisł od ilości posiadanego złota; podporządkowano tedy wszelkie względy staraniom, żeby z zewnątrz sprowadzać złoto w jak największej ilości; we Francji zakazano swoim kupcom wyjeżdżać po towary za granicę, żeby nie wywozili z kraju pieniądza. Obcy kupcy musieli tedy przyjeżdżać do Francji, objeżdżali cały kraj, przy czym każde miasto stawało się ogniskiem handlu na płody swojej okolicy. Kupcy francuscy zajęci byli skupowaniem surowca dla obcych i odsprzedażą; zeszli do roli pośredników dostarczających towarów kupcom obcym. Późno, dopiero ku połowie XVIII w. spostrzeżono się, że cała doktryna wiedzie do skutków opłakanych.
Odkrycie Ameryki sprawiło, że stare wielkie szlaki lądowe handlu uniwersalnego straciły na znaczeniu wobec nowych dróg morskich. Polska skazaną była na zubożenie, jeżeli nie opanuje Bałtyku i Morza Czarnego. Ażeby dopomóc ubożejącemu mieszczaństwu, chwycono się za francuskim przykładem merkantylizmu. W r. 1565 zakazano kupcom polskim handlu bezpośredniego z zagranicą. Do Polski przyjeżdżał kupiec obcy przywożąc ze swego kraju, a skupując u nas nasze płody (surowce), które też sam sobie odwoził. Nie było to zakazem ani przywozu ani wywozu, lecz kupcy polscy nie mieli się trudnić ani tym, ani owym! Zeszli też na kramarzy. Około r. 1620 zaczęło już ubywać ludności miastom polskim.
Dopiero w r. 1774 spostrzegł się krakowski profesor, Antoni Popławski, że "wolność zatamować, i przez to zatamowanie chcieć większych sum pieniężnych nagarnąć i sprowadzić, jest to jedno zaiste, co dla przyczynienia wody w kanale zatkać strumień do niego wpływający".
W połowie XVIII w. pojawił się we Francji nowy system ekonomiczny, tzw. fizjokratyzm, co miało oznaczać "system zgodny z naturą". Zasadnicza jego teza brzmi, że "ziemia jest jedynym źródłem bogactw, a rolnictwo je rozmnaża". Samo tylko rolnictwo uznano za zajęcie naprawdę produktywne; wtenczas też pojawiła się nazwa "stanu żywicieli" na oznaczenie rolników. Wszystkie inne zawody uważali fizjokraci za jałowe i lekceważyli "manufakturę", tudzież handel, jako nie wytwarzające nic nowego, co by przedtem nie istniało, a tylko poddające przedmioty zmianom przez odpowiednie kombinacje.
W Polsce fizjokratyzm nie przyjął się. W r. 1786 wystąpiono u nas z twierdzeniem, że wszystkie warstwy społeczne powiększają bogactwo krajowe. Kołłątaj uznawał wszelką pracę za źródło bogactwa.
Skoro mowa o rolnictwie, wspomnę jeszcze o pewnych "pomyłkach" tyczących ludu wiejskiego.
W rozmyślaniach i roztrząsaniach politycznych obmyślono uprzywilejowanie ludu wcale nie dopiero w czasach najnowszych; lecz niegdyś bywały te przywileje całkiem innej natury. Trzymano się zasady, że bronić swej własności przeciw najazdom zewnętrznym mają właściciele sami, a więc niesprawiedliwością byłoby pociągać do służby wojskowej włościan, nie posiadających własności ziemskiej. Lud wiejski korzystał z przywileju, iż był wolny od wojska. Aż dopiero w r. 1503 na sejmiku w Wojniczu wyrażono życzenie, żeby co dziesiątego kmiecia pociągnąć do pospolitego ruszenia w razie wojny. Niestety, minęło kilkadziesiąt lat, zanim się z tym projektem oswojono. Gdyby kmiecie służbą wojskową zbliżyli się byli do organizacji państwowej, gdyby zaczęli mieć obowiązki względem państwa, doczekaliby się też praw w państwie. Gruba pomyłka z pojęć o sprawiedliwości społecznej stała się źródłem wielu szkód.
Nie wszędzie dbano o te względy. We Francji powstała w XVI w. doktryna, jakoby rolnictwo natenczas mogło tylko kwitnąć, jeżeli na roli siedzą dwie warstwy społeczne, panująca szlachta i włościaństwo poddańcze. Kiedy Andrzej Frycz Modrzewski (15O3-1572) rzucił pomysł równości wobec prawa i ujmował się za ludem wiejskim, wtedy Jan Bodin, sława Francji, nazwał to szczytem niedorzeczności ("nihil absurdius scibri potuit").
Każdy okres miewa swoje pomyłki i utopie. Bywają utopie tłumu i utopie uczonych a nieraz łączy się jedno z drugim. Pocieszajmy się tym, że prawdziwymi okazały się myśli polskich uczonych, Kopernika i Modrzewskiego. Tezę, jako wszyscy są równi sobie prawem naturalnym, a więc w zasadzie ("naturaliter") wygłosił publicznie już w r. 1447 rektor krakowskiego uniwersytetu z Ludżmierza. Lecz czyż wynika z tego uwielbienie ludu, najczęściej robotnika? Jak dawniej szlachcic, tak teraz "proletariusz" jest uważany za wykwit społeczeństwa. Często udaje się gołysza, żeby się wkupić do tego tytułu, który stał się jakimś baronostwem ludowym. Skutki uwielbienia zawsze te same: powstaje samouwielbienie i sobkostwo.
W rzeczywistości żadna warstwa społeczeństwa nie posiada szczególnej wagi przed innymi. Dobro publiczne wymaga jak największego różniczkowania w warstwy, stany, zawody, zajęcia. Czy na to, żeby potem niektóre z nich tępić, a jednemu stanowi przyznać "dyktaturę"? Wobec dobra publicznego wszystkie stany są równouprawnione. Gdzie kwitną wszystkie dziedziny życia, tam nie istnieje kwestia o pierwszeństwo którejś warstwy, lub o największą doniosłość pewnego działu pracy społecznej. Te dysputy jałowe bywają tym głośniejsze, im więcej gdzieś zaniedbań.
Łączy się z tym rozpowszechniona inna "pomyłka", jakoby katolicyzm był w zasadzie przeciwny dobrobytowi, jakoby ubóstwo było w jakiś sposób religijnie uprzywilejowane; toteż ubodzy patrzą na zamożnych nie tylko z nienawiścią, ale z pogardą. Tymczasem jednak zamożność wcale nie jest moralnie niższą od ubóstwa, najszczytniejsze zaś cele ponadmaterialne nie obejdą się bez środków materialnych. Od materializmu chroni nas prawo współmierności, żeby starania o dobrobyt nie kłóciły się z moralnością. Ani też nie zależy uczciwość od stanu majątkowego. Niezmiernie rzadko zdarza się, żeby ktoś kradł na chleb. Z reguły kradnie się na zbytki. Są w tym zgodni wszyscy złodzieje, i ubodzy i zamożni.
Mija już niemal tysiąc lat, jak wysławiano pustelnika Habrahę za to, że rozdał majątek swej dziewięcioletniej siostrzenicy, żeby jej ułatwić zbawienie. Jest o tym poemat w łacinie "średniej". Poetyzowanie ubóstwa stanowi i teraz piękny temat literacki... lecz nie na tym koniec.
Demonstracyjnemu uwielbieniu proletariatu towarzyszą dwa odmienne objawy; walka z drożyzną, prowadzona po dyletancku a z wielkimi przechwałkami, tudzież "walka klas", prowadzona po mistrzowsku przez wszystkich nieprzyjaciół cywilizacji łacińskiej.
Przesąd, jakoby taniość dała się urządzić nakazami z góry, wlecze się od czasów starożytnych. Najstarszy z dochowanych cenników "maksymalnych" pochodzi od cesarza Dioklecjana (284-305) i już wtedy pokpiwano sobie z tego. Ponownie wymyślono to w wiekach średnich. W Polsce rządy przestrzegały tego "obowiązku" ściśle. Posiadamy najkompletniejszy z całej Europy zbiór taks od r. 1425 aż do drugiej połowy XVII w. Oczywiście nie zdały się na nic, a ekonomiści polscy zdawali sobie z tego sprawę. Jan Abrahamowicz pisał w r. 1595, że będzie taniej, jeżeli się poprawi drogi. Wojciech Gostkowski głosił w r. 1622, że taniość lub drożyzna zależy od wartości monety, a na to taksy nie poradzą.
Przesąd utrzymywał się jednak. Znamy z naszych czasów "kartki" żywnościowe, węglowe, odzieżowe; przedsmak, jak to będzie, gdy państwo i tylko państwo (socjalistyczne) dostarczać będzie wszystkim wszystkiego. Ależ przy tych kartkach jedynie "pasek" ratował nas od głodu, mrozu i nagości.
Walka klas bywała w historii, lecz tylko czasem i nigdy nie trwała długo, bo gdyby trwała naprawdę gdziekolwiek dłużej, byłaby musiała roznieść to społeczeństwo na strzępy; nie pozostałby tam kamień na kamieniu, rozprzęgłyby się wszelkie stosunki. Biada krajowi, gdziekolwiek ona się zjawi, a cóż dopiero, gdyby miała stanowić oś życia publicznego! Chyba weźmiemy sobie za przykład owe szczury z bajki, które tak się żarły, aż pozostały z nich tylko ogony.
Wszystkie te troski i kłopoty wyraził doskonale krótko i węzłowato, Wojciech Górski, niedawno temu twórca i kierownik najlepszej szkoły średniej w Warszawie: "Człowiek kompletny powinien mieć w porządku trzy rzeczy: serce, rozum i kieszeń. Kieszeń na to, żeby mógł wykonać to, co mu nakazuje serce i rozum".
Jak w poprzednim rozdziale, rzucimy jeszcze okiem na przyrodę. Gdzie w całej przyrodzie znajdzie się choćby dwa twory zupełnie jednakie i równe? Na największym choćby drzewie nie ma dwóch liści, które by czyniły zadość tym warunkom - dla przyrody niemożliwym. Mogą być tylko podobne, wielce podobne, lecz z zachowaniem różnic i nierówności. Im niższego rodzaju twór, tym bliższy tej równości. Pomiędzy źdźbłami trawy będzie różnica mniejsza, niż pomiędzy listowiem dębu lub lipy. Łatwo odróżnić krowę od krowy, trudno rozróżnić wróble; a jednak wróble same między sobą rozróżniają się doskonale! Nierówność tyczy również minerałów, o czym można się przekonać na każdej grupie kryształów; bywają nawet różnice znaczne. W łonie tej samej skały nie znajdzie się dwóch bloków tej samej objętości, które by miały tę samą wagę.
Dodajmyż do tego nierówności geografii fizycznej z dnia i nocy, pór dnia i pór roku, temperatury, opadów itp. Całe życie przyrody składa się z nierówności, opiera się na niej i żywi się nią. W przemianach sił zachodzi wprawdzie dążność do równości, mianowicie, żeby wszelkie siły przemieniły się w ciepło, a ciepłota żeby panowała równa na całej ziemi; ale też wiemy, że gdyby to nastąpiło, zniknęłoby od razu wszelkie życie na ziemi. Tak nas przyroda ostrzega przed równością. Tylko wytwory sztuczne mogą być równe.
Równość i nierówność przejawiają się tedy tak samo w świecie materii i ducha, wytwarzając i działając w takich samych objawach, stosując się do tych samych praw.
Nierówność jest prawem integralnym, podobnież jak współmierność.
(Feliks Koneczny, Prawa dziejowe, Komorów 1997, ss.188-211)
prof.Feliks Koneczny