Scott Amanda Secret Clan 02 Zaginiona (Baobab, 2004)


Amanda Scott ZAGINIONA

Dla czytelników, którzy chcieliby poznać prawidłową wymowę nazw występujących w tej książce:

Ceilidh = Kejli

Dunsithe = Dunsizi

Eilean Donan = IIliian Doenan

Mo chridhe = Moe hrii

Sleat = Slejt

Czy zastanawialiście się kiedyś, co by mogło spotkać Kopciuszka w szesnastowiecznej Szkocji?

Od tłumacza

Szesnastowiecznej chrześcijańskiej Szkocji nie opuściły jesz­cze tajemnicze istoty, piękne i brzydkie, przyjazne i groźne, dobre i źle: elfy, skrzaty, koboldy, gobliny, gnomy i potwory. Były niewidzialne albo przybierały różnorakie postacie. Niektóre z nich żyły podobnie jak ludzie, chociaż ludźmi nie były. Jedne pomagały istotom śmiertelnym, a inne im szkodziły - były jednak zawsze w ich życiu obecne, tak jak Maleńki Ludek w tej opowieści.

Prolog

Zachodnie rubieże Szkocji, 1530

Mała jasnowłosa dziewczynka wspinała się cichutko po ciemnych, krętych schodach dla służby, uważnie nadsłuchując. Nie obawiała się służących, ale inni mieszkańcy Farnsworth Tower nie byli zbyt tolerancyjni.

Przemknęła obok niewieściej komnaty, nie zaglądając nawet do środka. Bała się, że ktoś ją zobaczy i obarczy jakimś nieprzyjemnym zadaniem do wykonania.

Gdyby udało się jej dotrzeć do ustronnego sanktuarium sir Hectora, toby jej pewnie pozwolił trochę tam posiedzieć i opo­wiedziałby jakąś ciekawą historię z dawnych czasów. A nawet gdyby nie miał na to czasu, to też pozwoliłby jej zostać. Wtedy sama wymyśliłaby sobie jakieś zajęcie i nikt by jej tam nie znalazł. Sir Hector był zawsze dla niej dobry, lubiła być przy nim.

Wyciągnęła rękę, żeby podnieść zasuwkę na drzwiach, kiedy usłyszała szybkie kroki dochodzące z głównej klatki schodowej, znajdującej się po przeciwnej stronie korytarzyka. Rozpoznała je i szybko ukryła się w alkowie pomiędzy pokojem sir Hectora a schodami dla służby. Służące często zostawiały tam swoje szczotki i kubełki, ale teraz alkowa była pusta.

Na szczycie schodów ukazała się lady Farnsworth, podeszła do pokoju sir Hectora i otworzyła drzwi tak gwałtownie, że uderzyły w ścianę.

- Musisz natychmiast zająć się tą niemożliwą sytuacją, mój mężu - oświadczyła lady Farnsworth. - To już nie może dłużej trwać.

Dziewczynka podeszła do szpary w przymkniętych tylko drzwiach i zaczęła nadsłuchiwać.

Zirytowany tym niespodziewanym najściem sir Hector roz­supłał sznurki i ostrożnie położył okulary na stole. W chwilach gniewu miał zwyczaj zrywania okularów z nosa i rzucania ich, gdzie popadnie. Musiał wtedy wzywać chłopca do posług, żeby je odnalazł, a to go krępowało. Kiedy okulary były już w bez­piecznym miejscu, spojrzał na małżonkę.

Dość wyraźnie widział jej korpulentną postać i drgające z obu­rzenia liczne podbródki. Dostrzegł nawet, że nienaturalnie ruda peruka i nieporządnie udrapowana na niej materia były w nieładzie. Nie miał kłopotów z postrzeganiem szczegółów z daleka, trudność sprawiały mu tylko małe przedmioty znajdujące się blisko oczu. Czasem słaby wzrok miał swoje dobre strony, na przykład kiedy żona siłą wpychała mu się do łóżka... Przeważnie jednak ta wada irytowała wykształconego dżentelmena, prowadzącego obszerną korespondencję i interesującego się przepisami prawnymi obo­wiązującymi w hrabstwie Stirling. Przepisów tych nie można było jednak wyegzekwować na niespokojnym Pograniczu.

- Jaką sytuacją miałbym się zająć, madame? - spytał, starając się nie okazywać rozdrażnienia.

Pokaźny biust lady Farnsworth unosił się w szybkim oddechu. Niegodne damy prychnięcie, którym poprzedziła swoją odpo­wiedź, było oznaką, że mimo jego pojednawczego tonu nadal jest bardzo zła.

- Musi pan natychmiast napisać do earla Angusa, sir, i nakazać mu, żeby stosował się do warunków ugody, którą z nami zawarł, jeśli chce, żebyśmy się nadal opiekowali tym jego głupim ba­chorem.

- Byłby to akt niesłychanej arogancji z mojej strony - zauważył sir Hector cierpkim tonem. - Człowiek niższej rangi nie ma prawa rozkazywać żadnemu earlowi, a zwłaszcza Angusowi.

- Może pan napisać list pięknym, dyplomatycznym językiem - odpaliła, biorąc się pod boki i nachylając ku niemu. - Proszę tylko przypomnieć hrabiemu, żeby przysłał obiecane nam pieniądze na jej utrzymanie.

- Albo?

- Albo co?

- O to właśnie pytam, madame. Co mam zrobić z tą małą dziewczynką, jeśli Angus odmówi?

- Wyrzucić ją stąd. Może ją pan posłać do zakonnic albo oddać jakiejś wiejskiej rodzinie na wychowanie. To nie jest jej miejsce. Ona nie powinna się zadawać z pana córkami! Jej matka nie pochodziła ze szlachetnego rodu. Angus może i jest jej ojcem, ale matka była zwykłą służącą.

- Nie możemy zapominać - powiedział sir Hector, pocierając kark - że mała Elspeth mieszka tu już prawie cztery lata, madame, czyli przeszło połowę swojego życia. Uważa Farnsworth Tower za swój dom, a Drusillę i Jelyan za siostry.

- Ale one nie są jej siostrami, sir, i jeśli ona ośmiela się tak sądzić, to trzeba ją szybko pozbawić tych złudzeń. Jeżeli Angus nie będzie chciał jej utrzymywać, to nie powinien liczyć na to, że my zrobimy to za niego. To w końcu jego bękart, a nie pana!

- Madame, nie podoba mi się ten wulgarny język.

Jej rumieniec świadczył, iż zachowała jeszcze resztki przy­zwoitości, ale nadal mówiła ostrym tonem.

- To określenie może się panu nie podobać, sir, lecz nie może pan zaprzeczyć, że jest właściwe. Może pan nazywać Elspeth dzieckiem z nieprawego łoża, ale to nie zmienia sytuacji.

- Przypominam pani, że Angus przebywa teraz na wygnaniu.

- A czy nie był na wygnaniu przez trzy lata z tych czterech, kiedyśmy się nią zajmowali? Płacił za jej utrzymanie, kiedy uciekł przed gniewem króla i przyłączył się do angielskiego Henryka. Zatem to nie wygnanie powstrzymuje go przed przysłaniem pieniędzy, które się nam należą.

- Może już nie ma ich dość nawet dla siebie - zauważył sir Hector.

- Mówi się, że on żyje na wyższej stopie niż angielski Henryk, nawet w Londynie, chociaż większość czasu spędza w posiadłości koło Yorku, którą Henryk oddał mu w użytkowanie. Ponadto chciałabym panu przypomnieć, sir, że Angus już dwukrotnie opłacił wystawienie wojska, które zaatakowało nasze Pogranicze, a teraz podobno robi to po raz trzeci. - Widząc niezadowoloną minę męża, dodała: - A jeśli chodzi o jego wysoką godność, to już przeszło pięćdziesiąt lat temu wygasł tytuł earla Douglasa, a Czerwoni Douglasowie wywodzą się od Jerzego. Co prawda, był on pierwszym earlem Angus, ale też nieślubnym synem Douglasa. Pana matka była dumna z pokrewieństwa z Douglasami, sir, lecz nawet ona nie poparłaby wygnanego z kraju przywódcy rodu, zbuntowanego przeciwko królowi Szkotów!

- Ależ moja droga - powiedział sir Hector - dobrze wiesz, że lojalność Pogranicza jest dość... elastyczna.

- Można ją raczej nazwać kapryśną - rzuciła. - Tak czy inaczej, Angus nakazał ci opiekować się tym bachorem, więc musi do­trzymać swojej części umowy.

- Napiszę, żeby mu przypomnieć o potrzebach dziecka - po­wiedział sir Hector - ale w żadnym wypadku nie w takim tonie, jaki sugerujesz. To będzie tylko łagodne przypomnienie.

- Może pan być łagodny, jeśli to panu odpowiada, sir, ale musi pan znaleźć sposób, żeby dać do zrozumienia temu paskudnemu earlowi, że jeśli się nie wywiąże ze swoich obowiązków, to wyrzucimy bachora z zamku.

- Nie, tego mu nie napiszę. - Sir Hector podniósł ze stołu okulary i przesunął palcem po srebrnym druciku oprawki. - Nie poślemy jej do sióstr ani do wioski. Elspeth zostanie w Farnsworth Tower.

- W takim razie będzie musiała zapracować na swoje utrzy­manie. Ma już prawie sześć lat.

- Zapewne, jeżeli Angus nie dotrzyma słowa. A teraz, jeśli nie masz już nic więcej do powiedzenia...

Mała Elspeth stała cichutko za niedbale przymkniętymi drzwiami, uważnie przysłuchując się rozmowie. Kiedy usłyszała, że sir Hector odprawia żonę, rzuciła się do ucieczki jak przerażona sarenka, ale nie zdołała wymknąć się niepostrzeżenie.

- Elspeth, ty paskudna dziewczyno! - krzyknęła dziewięcio­letnia Drusilla Farnsworth. - Podsłuchujesz pod drzwiami mojego ojca? Dostaniesz za to niezłe lanie!

- Niewątpliwie - rozległ się głos lady Farnsworth.

Elspeth, sztywna ze strachu, milczała. Wiedziała z doświad­czenia, że jeśli się odezwie, to kara będzie jeszcze bardziej dotkliwa.

1

Szkocja, Wyżyny, dziesięć lat później

Dwanaście okrętów płynęło wąskim przesmykiem Raasay, pomiędzy wschodnim wybrzeżem wyspy Sky a zachodnim wy­brzeżem Kintail na stałym lądzie, po czym skierowało się w lewo, na Loch Aish. Nad jeziorem unosiła się mgła. Surowe, strome wzgórza skąpane były w szarozielonym świetle sierpniowego poranka, ale zapowiadał się ładny dzień. Kiedy mgła rozproszyła się całkowicie, z okrętów dojrzano cel wyprawy.

Zamek Eilean Donan stał na małej wysepce przy wschodnim krańcu Loch Alsh, gdzie jezioro rozwidlało się na Loch Long i Loch Duich.

- Okręty na jeziorze! - rozległo się wołanie z wałów obronnych.

Ostrzegawczy okrzyk odbił się echem w rycerskiej komnacie, u podnóża kręconych kamiennych schodów, gdzie konstabl tego zamku, sir Patrick MacRae, siedział przy wysokim stole, prze­glądając rachunki przedłożone mu przez panią zamku. Przeglądał je, ponieważ były dla niego źródłem informacji. Jak zwykle, nie znalazł żadnych błędów w obliczeniach countessy. Właśnie miał odłożyć dokumenty na bok, kiedy usłyszał ten krzyk.

Był wysokim, muskularnym mężczyzną o ciemnych włosach, szarych oczach i szerokich ramionach. Zerwał się od stołu z szyb­kością i zręcznością człowieka przyzwyczajonego do stawiania czoła niebezpieczeństwu i pobiegł w kierunku schodów, każąc dwóm uzbrojonym ludziom podążać za sobą. W połowie schodów spotkali strażnika.

- Okręty, sir!

- Ile? - spytał sir Patrick, biegnąc w górę.

- Straciłem rachubę. - Strażnik przyłączył się do spieszących mężczyzn. - Dziesięć, a może nawet dwanaście.

- Jak daleko stąd?

- Mogłyby być dalej - powiedział cierpko strażnik. - Jakieś trzy kilometry za Glas Eilean.

- Są więc odległe o sześć lub osiem kilometrów. Jaki jest wiatr?

- Silny, sir, od północnego zachodu. Myślę, że mamy najwyżej godzinę, może nawet mniej.

Sir Patrick dotarł do szczytu schodów i wyszedł przez otwarte drzwi. Widok, który dojrzał przez zębate zwieńczenie murów obronnych, zaparł mu dech w piersiach. Dwanaście dużych okrętów płynęło w stronę zamku, jeden wyraźnie większy od pozostałych.

- Matko święta - szepnął.

Jego trzej towarzysze stanęli obok, równie mocno wstrząśnięci tym widokiem.

- Earl i countessa są we wsi - zwrócił się do dwóch zbrojnych. - Natychmiast ich stamtąd zabierzcie. Przyprowadźcie też każdego, kto zapragnie schronić się w naszych murach.

- Kto tu płynie, sir? - spytał strażnik, kiedy tamci odeszli. - Czy to znowu ci przeklęci Macdonaldowie? Już minął rok od czasu, jak ich naczelnik napadł na nas i zginął w Eilean Donan, ale może młody Donald chce zająć jego miejsce.

- To nie są galery Macdonalda - odrzekł Patrick. - Wiem, że w tej okolicy znajdują się okręty Jakuba.

- Króla? - Strażnik był zszokowany.

- Tak - oznajmił ponuro Patrick. - Żałuję, że nie zdążyliśmy wtoczyć dział na mury.

- Ale chyba król zawiadomiłby nas o swoim przybyciu, prawda, sir. W Portree wiedziano już tydzień wcześniej o jego wizycie.

- Zawiadomiłby nas, gdyby chciał być naszym gościem - powiedział Patrick. - Mówi się, że on bierze naczelników klanów z Wyżyn jako zakładników, bo stale się obawia, że te tereny są wrogo do niego nastawione. Jego zakładnikami są już Macdonald z Clanranald, Macdonald z Glengarry i MacLeod z Dunvegan.

- Ale po co król Szkotów miałby tu przyjeżdżać? Proszę mi wybaczyć, sir, lecz jeśli on zgarnia swoich wrogów, to powinien zamknąć Donalda Gorm, earla Sleat. Przecież to jego ojciec, Donald Ponury, jeszcze w zeszłym roku walczył o godność Lorda Wysp i wystawił przeciwko królowi armię oraz całą flotę galer. Nasz pan był zawsze wierny Jakubowi. Ponadto jego ojciec razem z pana ojcem polegli w bitwie przeciwko temu zdrajcy. Donald umarł tutaj, w Eilean Donan.

- Tak - mruknął Patrick, nie odrywając wzroku od zbliżających się okrętów. Był przekonany, że Jego Wysokość nie przypływał tu po to, żeby komukolwiek dziękować że uwolnienie go od Donalda Ponurego.

Kiedy na wąskim przesmyku pomiędzy wysepką a stałym lądem ukazała się łódź wioząca Fina Mackenziego, earla Kintail, i jego małżonkę, płynące na przedzie okręty były już wystarczająco blisko, żeby można było dostrzec królewskie sztandary.

Patrick zbiegł szybko ze schodów i zaczął już wydawać rozkazy swoim ludziom, którzy czekali w rycerskiej komnacie, kiedy wszedł tam earl Kintail ze swoją małżonką, Molly, countessą Kintail.

- Co o tym myślisz, Patricku? - spytał Kintail.

- Czy to naprawdę król? - zdziwiła się Molly.

- Tak, to on - zapewnił Patrick.

Zdobył się nawet na uśmiech. Bardzo lubił żonę swojego zwierzchnika. Po chwili zwrócił się do earla, który od dzieciństwa był jego bliskim przyjacielem.

- Fin, myślę, że nic dobrego z tego nie wyniknie. Skoro Jakub i jego doradcy pojawiają się tu bez uprzedzenia, to znaczy, że chcą nas zaskoczyć.

- Ale przecież wszyscy mówią, że Jakub i kardynał Beaton biorą zakładników - zaprotestowała Molly. - Zabranie Fina byłoby bezsensowne. Walczyliśmy przeciwko Donaldowi. Poza tym chcie­liśmy spędzić cały wrzesień w Dunsithe!

- Nie potrafię na to odpowiedzieć - przyznał Patrick. - Trudno rozgryźć zamiary Jakuba, ale wiatr się wzmaga, więc wkrótce wszystkiego się dowiemy.

Pół godziny później z jednego ze okrętów spuszczono łódź, a kiedy dopłynęła do zamku, jej załoga zażądała, by earl Kintail poddał się królowi. Kintail odmówił i zaproponował, żeby obie strony najpierw przedyskutowały tę kwestię.

W odpowiedzi z okrętu dobiegł huk działa.

Załoga pod dowództwem Patricka dzielnie broniła zamku. Eilean Donan był dobrze zabezpieczony przed atakiem z zewnątrz, jednak jego mury obronne nie wytrzymywały artyleryjskiego ognia. Kiedy pod gwałtownym ostrzałem omal nie zawaliła się część fortyfikacji, Kintail nakazał zaprzestać obrony.

- Popłyń łódką na okręt Jakuba i powiedz mu, że się poddaję - polecił Patrickowi. - Zaproś Jego Wysokość na kolację i za­proponuj spędzenie nocy w zamku.

Patrick wyruszył natychmiast i wkrótce przekonał się, że nie­zbyt dokładnie przyjrzał się sztandarom - największa jednostka nie była okrętem Jakuba. Wszedł na pokład i powiedział żoł­nierzowi, który wyszedł mu na spotkanie, żeby zaprowadził go do króla, ale ten nie rozumiał gaelickiego, którym mówiono na Wyżynach, powtórzył więc rozkaz w używanym na Nizinach angielskim dialekcie.

- Jeżeli chce pan spotkać Jego Wysokość, to jest pan na pokładzie niewłaściwego okrętu, sir - powiedział żołnierz.

- A czyj jest ten?

- Kardynała Beatona. O, tamten jest króla. - Żołnierz wskazał nieco mniejszy okręt.

Patrick odwrócił się. Zobaczył mężczyznę, który niewątpliwie mógł się podobać kobietom, chociaż zbliżał się do pięćdziesiątki. Ubrany był na czerwono. Tego koloru był jego aksamitny, sięgający pasa obcisły kaftan i bufiaste spodnie do połowy uda, według francuskiej mody poprzecinane wstawkami karmazynowego jed­wabiu.

- Jestem Davy Beaton - oznajmił mężczyzna. - Czy ma pan upoważnienie do poddania Eilean Donan Jego Wysokości?

- Tak, sir. Jestem Patrick MacRae, konstabl zamku, i działam na rozkaz Fina Mackenziego, earla Kintail.

Patrick nie wiedział, jak się zwracać do kardynała Beatona, który należał do najważniejszych wielmożów Szkocji - a jak mówiono, był nawet potężniejszy od króla - stwierdził jednak, że w tych okolicznościach formy nie grają żadnej roli.

Kardynał nie odezwał się, więc Patrick mówił dalej:

- Kintail prosi pana i Jego Wysokość na kolację do Eilean Donan i na spędzenie tam nocy, jeśli ta propozycja będzie królowi odpowiadać. Earl zaprasza również tych wszystkich, których chcielibyście zabrać ze sobą. Chce przypomnieć Jego Wysokości, że zawsze byliśmy jego lojalnymi poddanymi i że ten atak na nasz spokojny zamek jest całkowicie niestosowny.

- Spokojny? - Beaton uniósł brwi.

- To wy zaczęliście strzelać - zauważył Patrick.

- Tak, to prawda, ale wy zamknęliście przed nami drzwi.

- Bo zażądaliście, żeby Kintail poddał się Jego Wysokości i został zakładnikiem. Z całym szacunkiem, sir, ale przyjaciół nie bierze się na zakładników. Powinniście raczej schwytać młodego Donalda, earla Sleat, który jest waszym jawnym nieprzyjacielem.

- Tak, mieliśmy to zrobić - powiedział Beaton - ale ktoś go ostrzegł i zdążył uciec. Niewątpliwie znajdzie schronienie u an­gielskiego Henryka, jak inni nieprzyjaciele Jego Wysokości.

- To prawda - przytaknął Patrick. Nigdy nie zetknął się z Hen­rykiem, ósmym władcą tego imienia, ale jak każdy wykształcony Szkot wiedział, że Henryk już od lat jest cierniem w oku swojego siostrzeńca Jakuba Szkockiego.

- Kintail w żadnym wypadku nie jest wrogiem króla, sir - dodał.

- Powinien pan zwracać się do mnie „milordzie” albo „eminen­cjo”, sir Patricku - powiedział z uśmiechem Beaton.

Patrick był zdumiony - a więc Beaton wie, że on jest szlachcicem.

- Proszę mi wybaczyć, milordzie, nigdy przedtem nie roz­mawiałem z kardynałem - powiedział i uśmiechnął się.

- Jestem również papieskim legatus a latere - dodał Beaton.

Ta wiadomość zaskoczyła Patricka. Studiował na ufundowanym w 1412 roku przez biskupa Henryka Wardlawa uniwersytecie w St. Andrews, wiedział więc, że ten tytuł oznacza najwyższego rangą zaufanego legata papieskiego, wysłanego do Szkocji ze specjalną misją.

- Czy to oznacza, że pan tu podejmuje decyzje, milordzie? - spytał niepewnym tonem. - Czy mam sam przekazać królowi Jakubowi zaproszenie mojego pana?

Grymas na twarzy Beatona ponownie zdumiał Patricka.

- Na pewno nie jestem osobą, która dzisiaj podejmuje decyzje, sir Patricku. Oczywiście, musi się pan zwrócić do Jego Wysokości. Może przyjmie zaproszenie earla Kintail, o ile zdoła go pan przekonać, że to leży w jego interesie.

Oszołomiony Patrick skłonił się kardynałowi.

- Dziękuję, Wasza Eminencjo. Udam się teraz na statek Jego Wysokości.

Kiedy się odwrócił, usłyszał przyjazny głos Beatona:

- Sir Patricku, wiem, że jest pan wyjątkowo lojalny w stosunku do Mackenziego, earla Kintail. Wydaje mi się więc, że będziemy mieli okazję jeszcze się spotkać.

Patrick obrzucił kardynała pytającym wzrokiem.

- Nie rozumiem, milordzie. Jeśli Jego Wysokość nie rozkaże mi towarzyszyć mojemu panu, to jako konstabl Eilean Donan z Dunsithe - zamku earla Kintail na Pograniczu - pozostanę na miejscu, żeby wypełniać swoje obowiązki.

- Pomimo to, sir, gdyby kiedykolwiek potrzebował pan przy­jaciela w hrabstwie Stirling, może pan zwrócić się do mnie.

Patrick skłonił się ponownie, nadal niczego nie rozumiejąc.

- Dziękuję i ufam, że nie uzna pan tego za brak szacunku, milordzie, jeśli dodam, że mam nadzieję, iż taka okazja nigdy się nie nadarzy.

Beaton przez chwilę patrzył na niego z nieprzeniknionym wyrazem twarzy, po czym odprawił go skinieniem głowy.

Oszołomiony tą rozmową Patrick zszedł po drabince sznurowej do swojej łodzi i kazał wioślarzom podpłynąć do następnego okrętu. Zaprowadzono go pod drzwi mesy, z której dochodziły głośne wybuchy śmiechu.

Eskortujący go żołnierz otworzył drzwi, blokując mu jedno­cześnie wejście.

- Sir Patrick MacRae - zaanonsował - chce rozmawiać z Waszą Wysokością.

- Niech wejdzie!

Żołnierz usunął się na bok i Patrick wszedł do luksusowo urządzonej mesy. Zastał tam dwóch mężczyzn. Ich bogaty strój przypomniał mu, że jego ubranie już wyszło z mody. Na ścianach wisiały kilimy, na podłodze leżały dywany. Mężczyźni siedzieli przy intarsjowanym stoliku, na którym leżały kości do gry, stała złota flaszka na wino i dwa ozdobne złote puchary.

Chociaż Patrick nigdy przedtem nie widział króla, nie miał trudności z rozpoznaniem, który z nich jest Jakubem, piątym królem Szkotów noszącym to imię. W wieku dwudziestu ośmiu lat król był wysokim, dobrze zbudowanym, przystojnym mężczyz­ną. Miał rude włosy Stewartów i niebieskie oczy. Mówiono, że zbyt wiele pije i zanadto ugania się za kobietami. Patrick zauważył, że królewskie oblicze jest nabrzmiałe, a cera nieświeża. Pomyślał, że Jego Wysokość powinien oddawać się bardziej aktywnym ćwiczeniom niż gra w kości.

Drugi mężczyzna - równie przystojny - był młodszy i szczup­lejszy. Roztaczał wokół siebie aurę wielkopańskiej arogancji, która to cecha była obca Jakubowi.

Patrick złożył królowi głęboki ukłon i nie podniósł wzroku, dopóki nie usłyszał głosu Jakuba.

- Czy earl Kintail poddaje się swojemu królowi? - spytał z uśmiechem Jakub. Mówił używanym na Nizinach angielskim dialektem.

- Tak, Wasza Wysokość - odpowiedział Patrick w tym samym języku.

- To gdzie on jest? - spytał drugi mężczyzna. - Powinien tu być.

Patrickowi nie podobał się jego arogancki ton, ale powstrzy­mał się od ostrej odpowiedzi. Podejrzewał, że to któryś z cie­szących się złą sławą faworytów królewskich, a Patrick nie był głupcem. Panował nad głosem; jego odpowiedź była starannie wyważona.

- Jestem konstablem Eilean Donan i występuję w imieniu earla Kintail. Poddajemy się przeważającym siłom. - Patrick obrócił się lekko, mówiąc teraz tylko do Jakuba. - Mój pan rozkazał mi również zaoferować Waszej Wysokości gościnę. Earl prosi, żeby Wasza Wysokość zechciał spożyć kolację w towarzystwie jego i jego małżonki. Zaprasza na kolację również tych wszystkich, których Wasza Wysokość zechce ze sobą zabrać do zamku. Proponuje też nocleg w wygodnym łóżku.

Jakub roześmiał się cicho, ale wtedy wtrącił się jego towarzysz.

- Pewnie każe nas zamordować w tym łóżku - powiedział. - Nie rób tego, Jakubie!

- Spokojnie, Oliver. - Jakub uśmiechnął się. - Wiesz przecież, że ci górale są o wiele bardziej gościnni niż my. Tak czy inaczej, rod Mackenziech z Kintail był zawsze lojalny w stosunku do Korony.

- Wciąż ci powtarzam, Jakubie, że żadnego górala nie można ani na chwilę spuścić z oczu. Wierzysz, że on tak łatwo się podda?

Patrick miał ochotę powiedzieć Jakubowi, że nie ma się czego obawiać w Eilean Donan, ale wtrącanie się do rozmowy byłoby niestosowne.

Jakub spojrzał na Patricka rozbawionym wzrokiem. Wydawało się, że czyta w jego myślach.

- Nic pan nie ma na swoją obronę, sir?

- Nie mówię tego we własnej obronie, sire, ale w imieniu wszystkich mieszkańców Kintail. - Patrick skłonił się królowi. - Nawet gdyby Wasza Wysokość był naszym wrogiem, a nie przyjacielem, po otrzymaniu zaproszenia byłbyś, panie, bezpiecz­ny w naszych murach. Na Wyżynach nie atakuje się własnych gości. Poza tym nam nie wolno nikomu odmawiać gościny. Podczas srogiej zimy taka odmowa jest równoznaczna z wyrokiem śmierci.

- No widzisz, Oliverze. Ach, jeszcze nie wie pan, kim jest Oliver, prawda, sir Patricku? To jest Oliver Sinclair - powiedział z uśmiechem Jakub. - Jest moim przyjacielem, więc lojalność w stosunku do króla jest równoznaczna z lojalnością w stosunku do Olivera.

- Eilean Donan jest otwarty dla wszystkich przyjaciół Waszej Wysokości - powiedział Patrick. - A tę noc może Wasza Wy­sokość spędzić w łóżku, które nie będzie się chybotać pod naporem fal.

- Tak będzie - roześmiał się Jakub. - Przyjmujemy zaproszenie earla Kintail, sir Patricku, i mamy nadzieję, że już nigdy więcej nie będziecie zamykać przed nami drzwi.

Patrick nie odezwał się. Nie widział sensu uświadamiania królowi, jak to zrobił w rozmowie z kardynałem Beatonem, że gdyby nie żądanie króla, by się poddali, bramy zamku byłyby otwarte.

- Spotkamy się z earlem Kintail za godzinę, sir - powiedział Jakub po chwili milczenia. - Mam nadzieję, że on i może jeszcze kilka osób mówią dialektem Nizin. Muszę przyznać, że nie daję sobie rady z waszym okropnym gaelickim.

- Wszyscy w zamku mówią dialektem Nizin, kiedy jest taka potrzeba, sire. Kintail i ja studiowaliśmy na uniwersytecie w St. Andrews, a nasza pani mówi płynnie zarówno dialektem Nizin, jak i gaelickim. Wychowywała się w nietypowych warunkach.

- Ach tak, przypominam sobie historię countessy Mackenzie. Słyszałem też, że jest ładną dziewczyną. Jeśli jest podobna do swojej matki...

Ten komplement pod adresem pani zamku wzbudził nagły gniew Patricka, ale Oliver szybko przerwał zachwyty Jakuba.

- Jakubie, jeśli już za godzinę chcesz jeść kolację z Mackenziem i jego panią... - Zamilkł, nachmurzony.

- Rzeczywiście - przyznał Jakub - musimy zaraz wysłać do zamku sir Patricka, żeby wiedzieli, kiedy mają nas oczekiwać. - Niech pan powie earlowi Kintail - zwrócił się do Patricka, sięgając jednocześnie po kości - iż rad jestem, że chce się poddać.

Patrick był zadowolony, że może odejść. Wiedział, że nie powinien odwracać się plecami do króla, tylko wolno wycofywać, ale nie pamiętał, co ma za plecami, zerknął więc przez ramię, mając nadzieję, że Jakub nie przywiązuje zbytniej wagi do dwor­skiego ceremoniału.

- Chwileczkę, MacRae - rzucił Oliver Sinclair. - Jakubie, chcesz wysłać tego człowieka na godzinę przed nami? On i jego pan wykorzystają ten czas na uknucie jakiegoś spisku.

- Proszę cię, Oliverze... - Król uśmiechnął się. - Zapewniam cię, że nie mamy się czego obawiać.

- Naczelnicy klanów z Wyżyn to zdradzieckie psy - upierał się Sinclair. - Zaufałeś Donaldowi, earlowi Sleat, i sam teraz widzisz, do czego to doprowadziło. Przecież celem naszej wyprawy jest danie tym barbarzyńcom nauczki, żeby wreszcie przestali się buntować.

Jakub westchnął.

- Dobrze więc. Udamy się do zamku razem z sir Patrickiem. To ci odpowiada?

- Pod warunkiem, że weźmiemy ze sobą dużą grupę dobrze uzbrojonych ludzi.

- Możecie przyjąć tak dużo ludzi, sir Patricku?

- Tak, Wasza Wysokość - odrzekł spokojnie Patrick.

- Zatem możemy już ruszać.

Patrick gotował się z wściekłości. Zraniono jego dumę i narażono na szwank honor earla Kintail, ale zachował spokój. Musiał tylko ponownie zmienić pogląd na to, kto jest najbardziej wpływowym człowiekiem w Szkocji.

Przypomniał sobie rozmowę z Beatonem. Obowiązek, honor rodziny i więzy przyjaźni wymagały, żeby zrobił wszystko dla wyswobodzenia earla Kintail, więc posiadanie potężnego przyja­ciela w hrabstwie Stirling mogło okazać się przydatne.

W innym miejscu i czasie

Pomarańczowozłoty blask, padający na dwanaście twarzy w Kręgu, przypominał dogasający ogień na zakończenie obcho­dzonej na Wyżynach ceilidh. Jednak na tym zebraniu nie śpiewano pieśni, nikt nie snuł opowieści i nie było tańców. Dwanaście okrytych czarnymi pelerynami postaci siedziało bez ruchu, a złoty blask nie był migocącym płomieniem ognia.

Brown Claud siedział za swoją matką, Maggie Malloch, upraw­nioną do zasiadania w Kręgu. Długa, nieprzerwana cisza działała mu na nerwy. Nie rozumiał, dlaczego kazano mu tu przyjść, nie wiedział nawet, kto wydał taki rozkaz. Maggie powiedziała tylko, że musi tam być. Nie mógł odrzucić tego zaproszenia, bo w ich świecie Krąg zajmował poczesne miejsce.

- Czego ode mnie chcą? - spytał matki.

- Chcą ci zadać kilka pytań, ja też chcę się od nich czegoś dowiedzieć. Na pewno są ciekawi, co robiliśmy ostatnio na Wyżynach.

- Chyba nie będą pytać o Catrionę?

- Lepiej, żeby cię nie spytali o tę paskudną dziwkę - mruknęła Maggie. - A kiedy już o tym mowa, to trzymaj się z daleka od takich dziewuch, mój chłopcze. Postaraj się choć raz użyć do myślenia swojego mózgu, a nie tej mniej rozsądnej części ciała.

Claud nie miał ochoty odpowiadać na pytania dotyczące czaro­dziejki z Wyżyn, która go opętała. Maggie nigdy nie pochwalała jego miłosnych przygód, a Claud obawiał się, że tym razem Krąg przyzna jej rację. Nie wiedział, co mogą zrobić, był jednak przekonany, że nic dobrego z tego nie wyniknie.

Od czasu, kiedy opuściliśmy Wyżyny, nie spotkałem nikogo, kto byłby do niej podobny - zaprotestował. - A ty kazałaś mi gonić tam i z powrotem po całym Pograniczu.

- I co znalazłeś?

- Nic - przyznał Claud. - Rozpocząłem poszukiwania od po­siadłości Angusa, przeszukałem wschodnie i zachodnie rubieże, ale nikt nie słyszał o małej dziewczynce, której szukamy.

- Już nie jest taka mała - zauważyła Maggie. - Coś niedobrego się szykuje i muszę się dowiedzieć, kto za tym stoi.

Z powodu złego humoru matki Claud wolał trzymać się z daleka, musiał jej jednak towarzyszyć na zebraniu.

Cisza przedłużała się. Claud poczuł, że po plecach przebiegł mu zimny dreszcz. Nagle, niepostrzeżenie. Krąg rozciągnął się w szereg i Maggie została sama naprzeciw jedenastu mrocznych postaci.

- Maggie Malloch, wstań i wytłumacz się - rozległ się głęboki głos.

Claud nie był tego pewien, ale wydawało mu się, że przemówił osobnik siedzący pośrodku. Patrzył, jak matka wstaje, aż sztywna z gniewu. Stała spokojnie. Ci, którzy jej dobrze nie znali, nie mogli niczego wyczytać z jej twarzy.

- O co jestem oskarżona? - spytała.

- O przekroczenie swoich uprawnień w świecie istot śmiertel­nych - rozległ się inny głos. - Dobrze wiesz, że nie wolno ci zmieniać biegu wydarzeń, bo zaraz zostaniesz przywołana do porządku.

Zebrani przyjęli te słowa z wyraźnym rozbawieniem, Claud zaś popatrzył zdumiony na tego, który je wypowiedział.

Siedział na lewo od centralnego miejsca. Claud nie znał go i był ciekaw, co to za osobnik ośmiela się wyśmiewać z Maggie Malloch, która ma tu ogromną władzę.

Bardzo dziwnie wyglądał. Nawet w niewyraźnej złotej poświacie widać było, że jego włosy są czarne tuż przy głowie, dalej rude, a na końcach zupełnie jasne. Sterczały mu z głowy jak półkoliste promienie, okalając jego wąską, długą twarz, która nie zwróciłaby niczyjej uwagi, gdyby nie paski na policzkach - żółty, zielony, czerwony i niebieski. Jego ciemne oczy błyszczały, a na ustach błąkał się złośliwy uśmiech, jakby przywołanie Maggie do po­rządku sprawiało mu przyjemność. W szacie i włosach błyszczały ozdoby, a kiedy wyciągnął rękę, Claud zauważył, że jego dłoń ma sześć palców i na każdym lśni pierścień.

- Przekroczyłam swoje uprawnienia? - odparowała Maggie, mierząc go gniewnym wzrokiem. - Od kiedy to, Jonahu Bonewitsie, masz tak wielki autorytet, że pozwalasz sobie na kwes­tionowanie mojego? Jedynie nasz przywódca jest do tego upraw­niony.

- Może i nie mam takiego autorytetu, chociaż musimy się jeszcze zmierzyć, kto z nas jest silniejszy. - W jego oczach migotały wesołe iskierki. - Jeszcze kiedyś to zrobimy, ale teraz na to nie pora. Dzisiaj nasz przywódca zgadza się z tym, że przekroczyłaś swoje uprawnienia.

- Inni też tak uważają - odezwał się osobnik siedzący w środku.

- Dlatego posłaliście po mojego Clauda, żeby go przepytać?

- On może nam powiedzieć, co robiliście na Wyżynach - wtrącił przywódca. - Niewykluczone, że wasze lekkomyślne postępowanie postawi nas wszystkich w bardzo trudnej sytuacji.

- Akurat - mruknęła Maggie. - Wykonywaliśmy tylko swoje obowiązki i robiliśmy to dobrze.

- Sami to ocenimy. Niektórzy z nas sądzą, że pozwalałaś sobie na większą ingerencję, niż dopuszczają nasze reguły. Dlatego byliśmy zmuszeni zmienić to wszystko, co się przedtem działo. Wiele osób było w to zaangażowanych i teraz za dużo o nas wiedzą.

- Nie pamiętają już ani mojego imienia, ani Clauda - stwierdziła Maggie. - Postarałam się, żeby zapamiętali tylko to, co chciałam. Wszystko zrobione było jak należy. Nie uczyniłam niczego, co by mogło sprowadzić niebezpieczeństwo na moje Przyjazne Plemię czy też na kogoś z Kręgu.

- Może i tak było, ale mamy trochę pytań do ciebie i do Brown Clauda.

- Pytajcie. - Maggie wzruszyła ramionami. - Musicie jednak pamiętać, że chłopak stracił głowę dla jakiejś ladacznicy z Wyżyn i na nic innego nie zwracał uwagi. Taki już jest, wiecie o tym.

Claud zadrżał, kiedy wszystkie oczy zwróciły się na niego, ale ta próba okazała się o wiele łatwiejsza, niż się spodziewał. Wydawało mu się, że jeszcze nie zdążył mrugnąć, a już usłyszał głos przywódcy.

- To wszystko, chłopcze, możesz odejść.

Nie pamiętał zadawanych mu pytań.

- Chwileczkę - wtrąciła szybko Maggie. - Chciałabym zamie­nić z nim kilka słów na osobności.

Przywódca skinął przyzwalająco głową.

Maggie podeszła do Clauda i powiedziała cichutko:

- Oni nie słyszą tego, co teraz do ciebie mówię, więc uważaj i zrób to, co ci powiem.

- Mamo, co tu się stało? Przecież ja nie powiedziałem ani słowa. - Claud był jeszcze oszołomiony.

- Wyświadczyłeś mi niedźwiedzią przysługę, chłopcze - stwierdziła Maggie. - Zatrzymają mnie tu na jakiś czas, ale już coś wiem i chcę, żebyś zaraz pojechał na Pogranicze i dalej prowadził nasze poszukiwania. Chociaż Angus mieszkał na Wschodzie, mnóstwo Douglasów jest na zachodzie, więc szukaj tam. I pamiętaj, nie wpakuj się w jakieś kłopoty, bo musimy spełnić swój obowiązek.

- Czego się dowiedziałaś?

- Że Jonah Bonewits interesuje się tym, co robimy.

- Ten dziwny osobnik o sześciu palcach i cudacznych włosach?

- Może i jest dziwny, ale nie wolno go lekceważyć, bo ma moc równą mojej, a może i większą. - Powinno mi przyjść wcześniej do głowy, że on się tym zainteresuje. Teraz widzę, że użyto niezwykłych środków, żeby ukryć przede mną prawdę, a Jonah jest jedną z niewielu osób, które mogły to zrobić tak, żebym się w niczym nie zorientowała.

- Dlaczego to zrobił?

- Ponieważ on i jego plemię służą earlom Angus, tak jak my służymy Gordonom. Pamiętaj o tym, kiedy będziesz przeszukiwał terytorium Douglasów, Chociaż Angus jest na wygnaniu, to wielu ludzi z tego rodu nadal mu służy.

Upłynęło sporo czasu, a Brown Claud nie odniósł żadnego sukcesu. Wydawało mu się, że już od wieków przeszukuje za­chodnie rubieże, a niczego się jeszcze nie dowiedział. Siedząc na trawiastym pagórku i rozmyślając o swojej porażce, doszedł do wniosku, że jego zadanie jest o wiele trudniejsze, niż sobie wyobrażał.

Kiedy młodociany Claud siadywał przy torfowych ogniskach podczas ceilidh, wyobrażał sobie, że dokonuje bohaterskich czy­nów, zwalcza złe bestie, odnosi zwycięstwo nad złośliwymi duszkami i broni niewinnych dziewcząt przed smokami - co prawda bez ciężkiej zbroi i bez białego rumaka, którego musiałby karmić i poić w przerwach pomiędzy swoimi heroicznymi czynami.

Uśmiechnął się na wspomnienie tej młodzieńczej naiwności.

Ptaki ćwierkały, po lazurowym niebie przesuwały się chmury, a wiatr niósł zapach soli z Przesmyku - i nic się nie działo.

Claud wolałby szukać przygód, zamiast jakiegoś nieznanego, dużego już teraz dziecka, ale Maggie powiedziała, że musi znaleźć malutką Bessie i nie wolno mu zaniechać poszukiwań. W końcu, pomyślał Claud, jeśli Bessie przetrwała te dwanaście lub więcej lat - tak jak liczono je w świecie śmiertelnych - w jednym miejscu, to nadal nic się jej nie stanie, nawet jeśli on straci trochę czasu na przygody. Maggie była zła, że Krąg ośmielił się ją przesłuchiwać, i pewnie dlatego wydała mu tak surowe polecenie.

Kiedy o tym rozmyślał, usłyszał nagle cichy, perlisty śmiech. Rozejrzał się dokoła, ale nikogo nie zauważył, chociaż ten odgłos wydawał się bliski. Zaciekawiony, ruszył na poszukiwania.

Dźwięczny śmiech zaprowadził go do lasu, na skraj porośniętej trawą polany. Pośrodku, wśród wiosennych kwiatów, tańczyła jakaś dziewczyna. Miała na sobie liliową suknię z miękkiego materiału, która w tańcu owijała się wokół jej ciała; długie włosy powiewały na wietrze. W takt melodii swojego śmiechu tańczyła, podskakiwała i obracała się z niesłychanym wdziękiem.

Claud stał jak skamieniały, nie odrywając od niej wzroku. Przypomniał sobie o boginkach, które się tak zapamiętywały w tańcu, że słyszały tylko muzykę, nieświadome otaczającego je świata. Czy to jedna z tych istot?

Kiedy ta myśl przemknęła mu przez głowę, tancerka zatrzymała się nagle i popatrzyła na niego. Pomimo że dzieliła ich spora odległość, jej oczy, jak jeziorka leśne, zaczęły go wciągać w swoją głębię, a siła ich przyciągania spowodowała, że szedł do niej, nie czując ziemi pod stopami. Gdyby był zdolny do myślenia, to na pewno przyszłoby mu do głowy, że ktoś rzucił na niego urok, cokolwiek jednak to było, nie miał wyboru.

Z bliska wydała mu się filigranowa i cudownie pulchna, a na jej ustach błąkał się przewrotny uśmieszek. Nie odznaczała się wyjątkową urodą, miała tylko zniewalający uśmiech i magiczne oczy, które wciągały go w głąb jej duszy.

- Wydajesz się miłym chłopcem - powiedziała ze śmiechem.

Dźwięk jej melodyjnego głosu i jeszcze bardziej melodyjnego śmiechu przejął go rozkosznym dreszczem, natychmiast budząc do życia najbardziej wrażliwy organ jego ciała.

- Jak masz na imię? - spytała.

Chciał odpowiedzieć, ale miał tak ściśnięte gardło, że musiał chrząknąć.

- Brown Claud. A ty?

- Jestem Lucy, Lucy Fittletrot. - Zaśmiała się znowu. - Brown Claud zatańczysz ze mną?

- Nie ma muzyki, gołąbeczko.

- Zawsze mamy muzykę, Brown Claudzie, ale najcudowniej brzmi, kiedy mój ojciec gra do tańca na dudach. Zawsze słyszę jego muzykę, stale mam ją w głowie. Ty też ją słyszysz?

- Nie, niczego nie słyszę. - Claud potrząsnął głową. - A co gorsza, nie umiem tańczyć. Rozczaruję cię.

- Nonsens, spróbuj tylko. Słyszysz?

Ku swojemu zdumieniu Claud usłyszał wesoły brzęk dzwonecz­ków i wygrywaną na strunach wesołą melodię. Jego stopy zaczęły się poruszać, a po chwili złapał wyciągniętą rękę dziewczyny. Zanim się zorientował, co się z nim dzieje, już z nią tańczył wśród kwiatów.

Tańczyli i tańczyli, aż wreszcie upadli na trawę. Lucy Fittletrot śmiała się nieprzerwanie, kiedy Claud przytulił ją mocno.

- Co cię sprowadza w te strony, Brown Claudzie?

- Zostałem wysłany na poszukiwanie czegoś, co straciliśmy w przeszłości - powiedział, gładząc jej jedwabiste włosy i zata­piając wzrok w jej przepastnych oczach.

- Tajemnica! - zawołała. - Powiedz mi!

- Nie mogę zebrać myśli, gołąbeczko. Kiedy cię dotykam, mąci mi się w głowie.

- Nie masz swojej gołąbeczki, Brown Claudzie?

- Już mam - powiedział, sięgając do sznurówek liliowej su­kienki.

- Rozwiąż je - przyzwoliła - a kiedy się mną nasycisz, pomogę ci znaleźć to, czego szukasz, bo w tej okolicy nie ma nikogo i niczego, o czym Lucy Fittletrot by nie wiedziała.

Nie przestając się śmiać, pomogła mu rozwiązać sznurówki.

2

Pogranicze, kwiecień 1541

Elspeth! - Ostry głos zakłócił spokój lasu.

Nastąpiła cisza, nawet ptaki się nie odzywały. Słońce prze­świecało przez rosnące na pagórkowatym terenie drzewa.

- Elspeth, gdzie jesteś? Mama cię potrzebuje. Nie będę cię szukać. Natychmiast wracaj do domu!

Znowu cisza. Nawet wiatr nie zaszumiał w gałęziach, nie drgnął żaden listek, jakby cały las wstrzymywał oddech. Było tak cicho, że słyszało się szum strumyka.

Mijały minuty, a kiedy rozległo się kolejne wołanie, było już odległe i zamierało w oddali. W lesie panował całkowity bezruch, aż wreszcie spod krzaka wyskoczył mały brązowy królik. Za­trzymał się i uważnie rozejrzał dokoła. Wyraźnie zadowolony, że natarczywy intruz już się oddalił, zaczął skubać świeżą trawę.

Z wierzchołka drzewa rozległ się donośny śpiew zięby, a po chwili pojawiła się wiewiórka. Rozsunęły się z wolna gęste krzaki, obok czegoś, co wyglądało jak skalna płyta, i ukazała się jakaś twarz.

Idealnie owalna, z wysokimi kośćmi policzkowymi, szaro­zielonymi oczami w ciemnej oprawie, zadartym piegowatym nosem i pełnymi, różanymi wargami. Wąskie, łukowate brwi były jaśniejsze niż rzęsy, o wiele jednak ciemniejsze niż jasne, jed­wabiste, swobodnie opadające włosy, które okalały tę śliczną buzię.

Szeroko otwarte oczy miały czujny wyraz. Głowa obróciła się ostrożnie w prawo, potem w lewo.

Królik wciąż skubał trawę, ptaki śpiewały.

Mała stopa, w buciku z surowej skóry, wysunęła się z gąszczu, potem druga, wreszcie ukazała się szczupła postać młodej, siedem­naste- lub osiemnastoletniej dziewczyny. Nosiła prostą, spłowiałą niebieską suknię, a na niej biały fartuch. Jeśli miała jakieś nakrycie głowy, na przykład noszony przez kobiety ozdobiony falbankami czepek, to musiała je gdzieś zgubić.

Stanęła, nasłuchując. Jej miękkie, proste włosy opadały aż do bioder. Zgarnęła je i zaczęła szybko splatać.

Ptaki dalej śpiewały, ale królik przestał skubać trawę i patrzył czujnie, chociaż nie uciekał.

Zaplotła warkocz i przerzuciła go przez ramię, nie dbając o to, że sploty są zbyt luźne. Odetchnęła głęboko. Będzie musiała już iść do domu, a po drodze wymyślić jakieś wytłumaczenie swojego spóźnienia. Jeśli lady Farnsworth jest w złym humorze, to wymów­ki na nic się nie zdadzą. Dobrze, że chociaż Drusilla już sobie poszła. A tego była pewna, ponieważ Drusilla nie potrafiła za­chować ciszy i nie płoszyć mieszkańców lasu.

Żałowała, że musi już wracać, bo ten kwietniowy dzień był wyjątkowo ładny i samotny pobyt w lesie sprawiał jej ogromną radość. Ponadto nie wiedziała, czy Drusilla mówiła prawdę. Starsza z dwóch córek Farnsworthów mogła jej szukać bez żadnego polecenia. Lubiła wszystkim utrudniać życie; jej skarga, że sokolnik sir Hectora ośmielił się z nią flirtować, spowodowała, że przed kilkoma dniami utracił on swoje stanowisko.

Pogrążona w myślach Elspeth usłyszała nagle jakiś nowy dźwięk, który zakłócił leśną ciszę. Było to charakterystyczne, zajadłe szczekanie psów myśliwskich, które odnalazły ślad tro­pionej zwierzyny. Były jeszcze daleko, ale wyraźnie zmierzały w tym kierunku.

To było niezwykłe, ponieważ psy tropiły zwykle złodziei bydła, którzy nie uprawiali swojego procederu w dzień. Niewąt­pliwie ktoś szkolił swoje psy albo też, chociaż dopiero zaczynał się sezon myśliwski, polował na króliki lub jelenie. Cokolwiek to i było, powinna wyjść z lasu, zanim psy znajdą się w zasięgu wzroku. Żadne zwierzę jeszcze nigdy nie zrobiło jej krzywdy, jednak rozum nakazywał zejść z drogi nieznanym psom.

Odwróciła się i ruszyła w stronę domu, ale zdołała przejść tylko kilka kroków, kiedy jakaś duża dłoń zakryła jej usta, a muskularna ręka chwyciła ją i podniosła z ziemi.

Czując, że jakiś mężczyzna przyciska ją do siebie, kopnęła go w łydkę. Usłyszała zduszony pomruk bólu, ale porywacz nie wypuścił jej, zacisnął tylko rękę na jej klatce piersiowej tak mocno, że ledwie mogła złapać oddech. Kopnęła jeszcze raz, lecz go nie trafiła.

- Spokojnie, dziewczyno - szepnął jej do ucha. - Nie zrobię ci krzywdy, a jeśli mnie okaleczysz, to koniec ze mną.

Elspeth zaprzestała walki, zdając sobie sprawę, że i tak nie ma szans. Przeciwnik był zbyt duży i zbyt silny. Mogła tylko zrobić sobie krzywdę.

- Dobra dziewczyna - powiedział. - Co jest za tymi krzakami?

Nadal trzymał dłoń na jej ustach, więc przekręciła głowę, próbując się wyswobodzić.

- Dobrze wiem, że nie możesz mówić, ale najpierw musisz dać mi słowo, że nie zaczniesz krzyczeć.

Po chwili wahania skinęła głową.

Odsunął dłoń, trzymając ją jednak na tyle blisko, żeby móc zasłonić jej usta, gdyby chciała krzyknąć.

Nie odzywała się przez chwilę, co go zniecierpliwiło.

- Jest tam jaskinia, w której się chowałaś? - spytał.

- Tak - odparła. - Ale bardzo płytka.

- Zmieścimy się tam oboje?

- Nie widzę pana, więc nie wiem, czy jest pan bardzo duży.

- Jestem dość duży - powiedział. Zdumiało ją, że mówił to z ledwie powstrzymywanym śmiechem. - Uwolnię cię, dziew­czyno, ale jeśli zaczniesz krzyczeć, to cię uduszę.

Postawił ją delikatnie na ziemi, a ona odwróciła się i spojrzała na niego.

Domyślała się, że jest dużym, silnym mężczyzną - z łatwością podniósł ją z ziemi i trzymał w żelaznym uścisku, jednak rzeczy­wistość przekroczyła jej wyobrażenia. Nie sięgała mu nawet do ramienia, musiał mieć co najmniej metr osiemdziesiąt pięć wzrostu. Tak wysokich mężczyzn nie spotykało się na Pograniczu. Tutejsi mieszkańcy byli raczej drobnej budowy, szczupli, chociaż mus­kularni. Ten mężczyzna miał też bardzo szerokie ramiona.

Jego gęste, ciemne włosy nabierały w promieniach słońca kasztanowego odcienia. Głęboko osadzone oczy były ciemnoszare, ocienione tak długimi, podwiniętymi rzęsami, że wiele kobiet mogłoby mu ich pozazdrościć. W kącikach oczu widniały drobne zmarszczki - linie śmiechu. Miał proste, czarne brwi i harmonijne rysy twarzy, jakby wymodelowane ręką dobrego rzeźbiarza. Był opalony, miał krótko przyciętą brodę, która uwydatniała jego silnie zarysowaną szczękę. Elspeth nigdy nie widziała tak przy­stojnego mężczyzny, a jego przenikliwy wzrok wywoływał w niej takie reakcje, jakich jeszcze nie doświadczyła.

Miał na sobie brązowe bryczesy i tego samego koloru pikowany kaftan myśliwski, a z całej jego postawy przebijało przeświadczenie o własnej wyższości. Pewnie dlatego tak uważa, że jest taki duży, pomyślała Elspeth. W dodatku u pasa ma szablę oraz sztylet i na pewno świetnie się nimi posługuje.

Miał miły, głęboki głos, ale mówił z dziwnym akcentem. Posługiwał się angielskim dialektem, językiem, który po drugiej stronie granicy nazywano po prostu angielskim, jednak jego akcent nie był akcentem ani Szkota z Pogranicza, ani Anglika z Pogranicza. Dla wyczulonego słuchu był bardziej zbliżony do angielskiego. Anglia była przecież blisko, w odległości kilku kilometrów, chociaż linia graniczna nadal była przedmiotem sporu.

- Jest pan Anglikiem? - spytała.

- Nie, dziewczyno. Jestem Szkotem, lecz nie czas teraz na rozmowy o przodkach. Zmieszczę się w tej twojej jaskini czy nie?

- Tak - powiedziała, taksując go wzrokiem - ale z trudem.

- Będziemy musieli siedzieć przytuleni.

- Nie może mnie pan tu zatrzymać - zawołała, chociaż ta myśl nie była jej niemiła. - Muszę iść do domu. Słyszał pan przecież, jak Drusilla mnie wołała.

- Mówisz o tym piekielnym wrzasku? Co za upiorny głos. Domyślam się jednak, że ona jest twoją siostrą, a o twojej krewnej pewnie nie powinienem tak mówić.

Elspeth już miała zamiar wyprowadzić go z błędu, ale się rozmyśliła.

- Muszę już iść - powiedziała tylko.

- Nie, dziewczyno, tak bardzo nie mogę ci zawierzyć. Zostaniesz tu ze mną, dopóki niebezpieczeństwo nie minie.

Elspeth westchnęła z rezygnacją, i poprowadziła go do kępy krzaków, zasłaniających wejście do jaskini. Na pewno psy znały jego zapach; ciekawe, kiedy on się domyśli, że chowanie się w jaskini nie zda się na nic.

Jaskinia była większa, niż mówiła Elspeth, jednak nie na tyle głęboka, żeby ochronić ich przed ewentualnym atakiem, a psy były coraz bliżej.

- Kto pana ściga?

- Ktoś, czyim byłem gościem - mruknął.

- Przepraszam, sir, ale nie rozumiem, co pan ma na myśli.

- Ścigają mnie angielscy żołnierze, dziewczyno, dość niemili ludzie - wyjaśnił. - A teraz wchodź już do środka - dodał roz­kazującym tonem.

Rozsunął gałęzie krzaków, dał znak, żeby przeszła, szybko podążył za nią i zsunął je z powrotem.

Do jaskini wpadało trochę światła. Ponieważ grota był dość niska, w środku tylko Elspeth mogła się Wyprostować, ale gdyby usiedli, byłoby im trudniej bronić się przed atakiem.

- To nie jest najlepsza kryjówka, dziewczyno - powiedział wyciągając szablę. - Nie mamy gdzie się wycofać, a psy łatwo mnie tu wytropią. Może lepiej byłoby, żebyś stąd odeszła. Nie chcę, by z mojego powodu stała ci się krzywda.

Elspeth rozmyślała właśnie, jak go przekonać, żeby ją puścił, ale słysząc te słowa nagle zmieniła zamiar.

- Chwileczkę - powiedziała, sięgając po dzban, stojący przy ścianie jaskini. - Mam tu coś, co może nam pomóc.

- Co to jest?

- Anyżek - wyjaśniła. - Człowiek, który opiekuje się psami sir Hectora, powiedział mi, że gdy psy czują ten zapach, gubią trop. Podobno robią tak miejscowi złodzieje bydła.

- Zaciekawiasz mnie, dziewczyno. - Wziął dzbanek, zdjął pokrywkę pociągnął nosem i skrzywił się. - Wypróbowałaś to na własnych psach?

- Jeszcze nie - przyznała. - Pomyślałam tylko, że może się przydać, gdyby Drusilla wypuściła nasze psy, żeby odnalazły moją kryjówkę.

- Mam to wytrząsnąć na ziemię przed jaskinią?

- Niech pan najpierw trochę się tym natrze, żeby zmienić swój zapach. Lepiej wyjdę przed jaskinię. Jeśli ktoś mnie zoba­czy, to nie zwróci uwagi na młodą kobietę, która chodzi po lesie.

- Dobrze, ale obiecaj, że zrobisz to szybko i zaraz tu wrócisz - powiedział, biorąc garść nasion i nacierając się nimi. - Nie wiem, czy ci mężczyźni z psami zachowają się honorowo w stosunku do samotnej kobiety.

Nie podjęła dyskusji, a on też już nie nalegał. Widocznie nawet sobie nie wyobrażał, że mogłaby go nie posłuchać, najwyraźniej przyzwyczajony do tego, że wszyscy wypełniają jego rozkazy. Na pewno nie był zwykłym myśliwym.

Kiedy rozsunął krzaki, żeby mogła przejść, ruszyła w stronę szczekających psów tą samą drogą, którą on tu przyszedł.

Kiedy nie miała już odwagi posunąć się dalej, zaczęła wytrząsać z dzbanka nasiona anyżku. Zorientowała się, że może to być mało skuteczne, więc wysypała je na dłoń i rzucała z wiatrem, jakby rozsypywała ziarno dla kur.

Czuła, że psy są już blisko, może w odległości pół kilometra, ale nie była tego pewna, bo drzewa zasłaniały widok.

Wycofywała się w kierunku jaskini, cały czas rozsypując anyżek. Szczególną uwagę zwróciła na odcinek, który przebyli razem.

Nagle przyszło jej do głowy, że chyba popełnia jakieś szalone głupstwo. Skąd mogła wiedzieć, że naprawdę ścigają go Anglicy? Bo tak powiedział? Równie dobrze mogli to być Szkoci w pogoni za złodziejem lub mordercą. Jednak w obecnej sytuacji powrót do jaskini oznaczał bezpieczeństwo, a pozostanie w lesie zapo­wiadało kłopoty. Do Farnsworth Tower nie zdążyłaby już dojść. Zanim pokonałaby jedną czwartą drogi, dopadłyby ją psy.

Zwierzęta były już blisko. Może wyczuły w powietrzu jej zapach?

Ruszyła biegiem, nie przestając rozrzucać nasion anyżku. Kiedy zbliżyła się do jaskini, nieznajomy rozsunął krzaki. Potknęła się, ale chwycił ją za rękę i wciągnął do środka.

- Oddychaj głęboko - powiedział. - Musisz uspokoić oddech. Psy myśliwskie mają równie wyostrzony węch, jak i słuch.

Rytmiczne poszczekiwanie psów załamało się nagle - zaczęły skowytać, każdy na swoją nutę.

- Natrafiły na anyżek - szepnął. - Teraz bądź cicho i nie ruszaj się.

- Nie jestem głupia, sir.

Jego bliskość dodawała jej otuchy, przy nim czuła się bezpiecznie. Dopiero kiedy usłyszała stukot kopyt i zrozumiała, że towarzyszący psom jeźdźcy są już bardzo blisko, znowu ogarnęło ją przerażenie.

Chwyciła się więc wypróbowanej metody. Zaczęła sobie wyob­rażać, że znajduje się zupełnie gdzie indziej, w miłym, spokojnym miejscu.

Teraz, gdy miała obok siebie tego potężnego mężczyznę i czuła ciepło jego ciała, powrót do wspomnień wczesnego dzieciństwa zdawał jej się o wiele łatwiejszy niż zwykle. Przywoływała w myśli obraz równie dużego, muskularnego mężczyzny - swojego ojca - który tulił ją do siebie. Wyobrażała sobie, że jest razem z nim nad brzegiem leśnego jeziorka, że słyszy śpiew ptaków i plusk wody, kiedy ojciec wyciąga rybę.

Gdy poczuła na plecach ramię swojego towarzysza, oparła się na nim, zapominając, że należy do kogoś obcego.

Przez prześwity w krzakach zobaczyła z dziesięć psów. Widać było, że zgubiły trop.

Po chwili ukazali się jeźdźcy na szetlandzkich pony.

- Przekleństwo! - krzyknął jeden. - Zgubiły ślad!

- Popatrzmy w górę! - zawołał drugi. - Może wspiął się na drzewo i ukrył wśród gałęzi.

To niewątpliwie byli Anglicy, więc nie skłamał, że to właśnie oni go ścigają.

- Przypominam sobie, że we wschodniej stronie lasu jest strumyk czy też rzeka - odezwał się trzeci jeździec. - Poślijcie psy na oba brzegi, to na pewno go tam znajdziemy.

- Jak daleko jest ten strumień? - spytał szeptem nieznajomy, kiedy znowu zapanowała cisza.

- Pięć minut drogi stąd.

- Dokąd płynie?

- Wypływa ze wzgórz, które leżą na północnym wschodzie, i płynie na południowy zachód do rzeki Annan, a stamtąd do Przesmyku Solway.

- A jeśli oni zaczną tropić w północnym kierunku?

- Będą musieli przejechać obok Farnsworth Tower - powie­działa. - Ten strumień dostarcza nam wody.

- Farnsworth Tower to twój dom?

- Tak.

Nie odzywał się przez chwilę, a potem mruknął, jakby mówił do siebie.

- Ci Anglicy nie mogą przebywać zbyt długo po szkockiej stronie granicy.

- Jeżeli zgłosili „gorący pościg”, mogą zostać przez sześć dni po naszej stronie - powiedziała cicho Elspeth.

- Jak to?

- O ile dobrze pamiętam prawo Pogranicza, to każda ze stron może zgłosić „gorący pościg” w terminie sześciu dni od chwili popełnienia przestępstwa. - Elspeth odsunęła się trochę, żeby popatrzyć mu w oczy. - Wtedy każdy, kto ściga przestępcę, może przekroczyć linię graniczną, dopóki trwa pościg.

- Jak to możliwe, że taka młoda dziewczyna zna prawo Po­granicza?

- Sir Hector pełni rolę sekretarza, kiedy skłóceni szeryfowie Pogranicza spotykają się w Dniu Pojednania. Często opowiada nam o prawie Pogranicza.

- Rozumiem. Sześć dni, tak? Czy to oznacza, że mogą prze­kroczyć granicę tylko wtedy, kiedy nie minęło jeszcze sześć dni od chwili popełnieniu przestępstwa i kiedy wiedzą, kogo ścigają?

- Tak, ale sir Hector mówi, że wielu z nich interpretuje to prawo zupełnie inaczej. Uznają, że jeśli natychmiast ruszą w pościg, to może on trwać przez pełne sześć dni. Czy od razu wyruszyli za panem w pościg?

- To znaczy, natychmiast po tym, jak popełniłem przestępstwo?

Znowu wyczuła w jego głosie żartobliwą nutę i to ją zirytowało.

- Nie sądzę, by należało żartować z przestępczej działalności, sir - powiedziała oficjalnym tonem.

- Na pewno masz rację, dziewczyno. - Roześmiał się cicho. - Już od tylu miesięcy pogrążam się w przestępczej działalności, że zdążyłem zapomnieć, jak większość ludzi traktuje ten proceder. Tymczasem zależy mi tylko na tym, żeby ocalić skórę.

- Mówi pan teraz innym akcentem - zauważyła.

- Naprawdę? Mam skłonność do przejmowania akcentu osoby, z którą rozmawiam, jeśli nie zwracam na to uwagi. Właśnie przejąłem trochę twojego pięknego akcentu, dziewczyno. Ty nie mówisz jak zwykła mieszkanka Pogranicza.

- Mówię tak samo jak Drusilla i Jelyan - odrzekła Elspeth. - Sir Hector jest bardzo wykształcony i nauczył nas mówić poprawnie.

- A więc masz dwie siostry. Jak ci na imię?

- Nazywają mnie Elspeth - powiedziała. Nie dodała, że Drusilla i Jelyan to nie jej siostry. - A pan?

- Patrick. To wystarczy.

- A ci ludzie, którzy pana szukają, jak oni pana nazywają?

- Jesteś zbyt przemądrzała i zbyt ciekawska, kochaneczko. - Roześmiał się. - Nieważne, jak oni mnie nazywają.

- To może być ważne, jeśli będą szukać pana w Farnsworth Tower - zauważyła. Dziwnie poruszył ją ten pospolity, niemający znaczenia zwrot „kochaneczko”. - Już i tak zbyt długo jestem poza domem, a kiedy się dowiedzą, że grasuje tu jakiś złoczyńca, zaczną zasypywać mnie pytaniami. Czy nie słyszałam i nie widziałam psów? A może natknęłam się przypadkiem na tego mężczyznę? Ja nie umiem dobrze kłamać, sir.

- Musisz więc popracować nad udoskonaleniem tej sztuki - stwierdził z drwiącym uśmiechem. - Możesz mi wierzyć, że praktyka czyni mistrza.

- Kłamstwo nie jest sztuką, którą powinno się doskonalić - ucięła.

Nie odezwał się. Elspeth pomyślała, że on żałuje swoich słów. Zasępiona twarz nieznajomego wzbudziła w niej współczucie. Miała ochotę wygładzić jego zmarszczone brwi, sprawić, żeby się znowu uśmiechnął. Po chwili zaczęła się besztać w myślach, jeszcze ostrzej niż lady Farnsworth czy Drusilla, kiedy miały do niej pretensje. Widocznie kiedy po raz pierwszy spojrzała na tego opryszka, opuścił ją zdrowy rozsądek.

Nie słyszała już szczekania psów, tylko krzaki szumiały pod powiewem wiatru. Wiało z zachodu, tak przeważnie było w tej okolicy; pewnie dlatego już nie było słychać psów.

- Co pan teraz zrobi? - spytała.

- Muszę się nad tym zastanowić. - Jeżeli masz rację i te łobuzy zostaną po tej stronie granicy przez sześć dni, będę musiał się gdzieś przyczaić. Chyba nie zdołam udawać zwykłego wędrowca, który idzie na północ do hrabstwa Stirling.

- Nie, jest pan za wielki, żeby udawać mieszkańca Pogranicza. Poza tym tutaj wszyscy się znają. Musi pan iść do Stirling?

- Tak, muszę.

- Za dwa tygodnie, w Niedzielę Palmową, będą urodziny króla - powiedziała. - Ponieważ jeszcze przed tą datą królowa oczekuje narodzin drugiego dziecka, więc odbędzie się wielka uroczystość, połączona z obchodami na cześć królewskiego potom­ka. My i inne rodziny Pogranicza jedziemy na to święto do Stirling. W tym okresie będzie panu o wiele łatwiej podróżować.

- Tak, gdybym znalazł gdzieś bezpieczne miejsce i miał dość odwagi, żeby tak długo czekać.

Przyszedł jej do głowy nowy pomysł, ale szybko go odrzuciła, dochodząc do wniosku, że jak na jeden dzień narobiła już dość głupstw. Wszyscy rozsądni ludzie uznaliby, że postradała zmysły, rozmawiając spokojnie z przestępcą i zdradzając mu plany swojej rodziny.

- Jak daleko jest stąd do Farnsworth Tower? - spytał.

- Piętnaście minut drogi - powiedziała. - Może mniej, jak się szybko idzie.

- Powiesz im o mnie?

Zawahała się. Jej obowiązkiem było zawiadomienie mieszkańców zamku, że w okolicy grasuje przestępca. Gdyby Drusilla, a nawet Jelyan dowiedziały się, że ona zatrzymała tę wiadomość dla siebie, zostałaby srogo ukarana. Nauczyła się jednak polegać na swoim instynkcie, a on jej mówił, że ten człowiek nie jest niebezpieczny.

- Nikomu nie powiem - odrzekła - ale muszę już iść do domu.

- Teraz już powinno być bezpiecznie - stwierdził. - Słuchaj jednak uważnie, czy nie odezwą się psy. Biegnij wtedy na otwartą przestrzeń, tam gdzie jest dużo ludzi.

Elspeth skinęła głową. Kiedy przechodziła obok niego, wydało się jej, że z tego mężczyzny promieniuje jakaś niesamowita energia.

Chciała powiedzieć coś na pożegnanie, ale nic nie przychodziło jej do głowy.

- Wystrzegaj się nieznajomych, dziewczyno - powiedział, obnażając w uśmiechu białe zęby.

Zabrzmiało to absurdalnie.

- Będę ostrożna - zapewniła z uśmiechem.

- Uważaj na siebie. - To ostrzeżenie wypowiedziane już było poważnym tonem. - I jeszcze coś: zwiąż warkocz wstążką, dziew­czyno, bo ukarzą cię w domu za niedbalstwo.

- Tak, sir - odpowiedziała machinalnie.

- Posłuchaj, dziewczyno...

Już ją to zniecierpliwiło, zatrzymała się jednak.

- Tak?

- Dziękuję - dorzucił miękko. - Wiele ci zawdzięczam.

- Do widzenia, sir - powiedziała, odwracając się w stronę wyjścia.

Nie dodała, że chętnie przyszła mu z pomocą, chociaż w ten sposób ratowała i wspierała przestępcę. Mimo że była odwrócona do niego plecami i gotowa do wyjścia z jaskini, nadal odczuwała promieniowanie jego witalnej energii i nie miała ochoty się od niego oddalać, zwłaszcza że niebezpieczeństwo wciąż było bliskie. Obróciła się szybko, nie zastanawiając się, czy nie popełnia kolejnego głupstwa.

- Zna się pan na sokołach i jastrzębiach?

- Wiem o nich wszystko, co trzeba. Dlaczego pytasz?

- Ponieważ sokolnik sir Hectora niedawno odszedł i jego ptakami opiekuje się teraz jakiś niedbały chłopak. Wystarczyłoby, żeby pan umiał to, co umie ten chłopak, chociaż przydałoby się trochę więcej.

- Widzę, że jesteś albo trochę przygłucha, dziewczyno, albo też na tyle rozsądna, żeby nie wierzyć człowiekowi, który mówi, że wie wszystko, co trzeba. Mówiłem prawdę. Niewielu jest ludzi, którzy znają się na drapieżnych ptakach tak dobrze jak ja. Wychowałem się wśród nich. Proponujesz mi kryjówkę w chacie sokolnika?

- Nasz sokolnik nie miał własnej chaty - powiedziała. - Miesz­kał w małym pokoju obok kuchni. Nie ma specjalnej ptaszarni, dla ptaków są tylko żerdki i klatki z patyków.

- Ile jest ptaków?

- Dokładnie nie wiem. - Elspeth wzruszyła ramionami. - Trzy albo cztery. Ten chłopak ostrzegał już sir Hectora, że jednego ptaka trzeba będzie uśmiercić. Mówił, że zaczął nagle gwałtownie bić skrzydłami i sfrunął z żerdki, i zanim on zdążył coś zrobić, złamał sobie dwie lotki pierwszorzędowe. Nie wiem dobrze, co to znaczy, ale sir Hector powiedział mu, żeby jeszcze trochę zaczekał.

- To znaczy, że ten chłopak przestraszył ptaka, który zerwał się przerażony i połamał sobie pióra. Ale przecież chyba nie chcą go uśmiercić tylko z tego powodu? Ja szukam schronienia, a tym­czasem okazuje się, że moja obecność jest tam bardzo potrzebna. Zajmę się tym ptakiem.

- Umie pan naprawiać złamane pióra?

- Umiem, a jeśli będziesz dobrą dziewczyną, to cię tego nauczę. Nie wiem jednak, jak będziemy mogli zaprezentować moje umiejętności sir Hectorowi. Nie mogę tam pójść razem z tobą, bo to by zaszkodziło twojej reputacji. Nie rozumiem, co ten sir Hector sobie myśli, pozwalając ci samej chodzić po lesie.

- Jeśli ma pan zamiar wszystkiego się czepiać, to najlepiej od razu się rozstańmy i niech pan sam sobie radzi - oświadczyła cierpkim tonem.

- Masz niezły temperament. Miarkuj się, dziewczyno, bo ze mną nie wygrasz. Mogę przerzucić cię przez ramię i zanieść do domu, pupą do góry.

- Nie zrobiłby pan tego!

- Nie?

Stał na szeroko rozstawionych nogach, trzymając kciuki za pasem, i patrzył na nią surowym wzrokiem. Nie wierzyła, że mógłby ją skrzywdzić, była jednak przekonana, że on nie rzuca gróźb na wiatr.

- Wydaje mi się, że byłoby lepiej, gdyby przedstawił się pan sir Hectorowi w późniejszej porze. - Elspeth dobierała teraz uważnie każde słowo. - Gdyby mu pan powiedział, że usłyszał w karczmie, że jego sokolnik nagle odszedł, i że pan chciałby zająć jego miejsce...

- Tak, to dobry pomysł - powiedział, kiedy Elspeth zamilkła, czekając na jego reakcję. - Czy jest coś związanego z tą pracą, o czym powinienem wiedzieć?

- Nie znam się na tym.

- Czy wiesz, dlaczego odszedł ostatni sokolnik?

- Zachował się niegrzecznie w stosunku do córki sir Hectora. - Uśmiechnęła się czarująco.

- Dobrze, żeś mnie ostrzegła, bo ja sam jestem zuchwały i arogancki. - Zmarszczył brwi i spojrzał jej w oczy. - Powiedz mi teraz - dodał łagodnym tonem - czy to w stosunku do ciebie ten człowiek ośmielił się niegrzecznie zachować, bo wtedy będę jeszcze musiał coś zrobić, zanim udam się do hrabstwa Stirling.

Znowu miał inny akcent, lecz Elspeth uznała, że rozsądniej będzie pominąć to milczeniem.

- On nie był niegrzeczny dla mnie. Zresztą wątpię, żeby ten biedny człowiek zachowywał się impertynencko w stosunku do kogokolwiek - powiedziała. - Drusilla poskarżyła się, że dziwnie na nią spojrzał, i nalegała, żeby go zwolnić.

- To ta wrzaskliwa?

- Tak.

- Wygląda na to, że mieszkańcy Farnsworth Tower nie są pozbawieni uroku - powiedział. - Chętnie spędzę kilka dni w ich towarzystwie.

- Proszę mnie zrozumieć, sir - powiedziała Elspeth. - Ja nie będę mogła panu pomóc w otrzymaniu tego zajęcia. Nie powinien pan w ogóle wspominać o mnie, kiedy będzie pan rozmawiał z sir Hectorem.

- Sam o tym wiem, dziewczyno. Na pewno cię nie zdradzę. Mam jednak nadzieję, że znowu się spotkamy, żebym mógł ci pokazać, jak się naprawia ptasie pióra.

Uśmiechnęła się, chociaż sądziła, że całkowicie postradała rozum. Chce wprowadzić potencjalnego mordercę do Farnsworth Tower! Na tę myśl uśmiechnęła się ponownie. Kimkolwiek ten człowiek był, na pewno nie był mordercą. Nie był również tym, za kogo się podawał. Ciekawe, czy dowie się, kim on jest, zanim będzie musiał odjechać?

Dobrze poszło, prawda? - Brown Claud odetchnął z ulgą.

- Tak - przyznała Lucy Fittletrot. - Byłeś bardzo sprytny, Claud, ale nie dokonałbyś tego bez mojej pomocy.

- Tak, gołąbeczko. To był wielki dzień, kiedy tańczyłaś na polanie i kiedy cię spotkałem.

- Nie rozumiem tylko, dlaczego chcesz zbliżyć tę dziewczynę do mężczyzny, którego ona nawet nie zna - zdziwiła się Lucy.

- To mi się wydaje dość nierozważne.

- Nie wiesz tego, co się przedtem wydarzyło - stwierdził Claud. - To niesamowite, że wiedziałaś, gdzie znaleźć naszą Bessie, kiedy ja przeszukałem prawie całe Pogranicze. Trzeba też mieć na oku inne osoby, które mogą być z nią powiązane.

- Ten człowiek jest taką osobą?

- Tak, w pewnym sensie. Poza tym będzie się nią opiekował, dopóki nie zastanowię się nad następnym ruchem. Moja mama byłaby ze mnie dumna, gdyby wiedziała, że o tym pomyślałem.

- Będzie z ciebie dumna, Claud, bo jesteś bardzo bystrym chłopcem - szepnęła Lucy, przysuwając się do niego.

Roześmiał się i przygarnął ją do siebie.

- To prawda, kochaneczko - powiedział. - Mamy trochę czasu dla siebie, więc zaraz ci udowodnię, że naprawdę jestem bystrym chłopcem.

3

Sir Patrick MacRae śledził Elspeth wzrokiem. Dziewczyna biegła przez las, kierując się na północ. Szybko ruszył za nią, by się upewnić, czy bezpiecznie dotrze do domu. Posuwał się ostroż­nie, żeby go nie zauważyła. Miał też nadzieję, iż nie omylił się w ocenie jej postępowania.

Nie mógł pozwolić sobie na to, aby dla jej pięknych oczu i niewinnej buzi zapomnieć o tym, że ta dziewczyna może zastawić na niego pułapkę. Zapewne posądzała go o znacznie gorsze czyny niż te, których się dopuścił, więc niewykluczone, że zdradzi go od razu, gdy tylko znajdzie się w domu.

Wiedział, kto to jest sir Hector Farnsworth, ale go nie znał. Jeśli brał on udział w posiedzeniach skłóconych szeryfów Po­granicza podczas Dnia Pojednania, to pewnie przestrzegał prawa. Jednak Patrick pamiętał, iż to nazwisko wymieniał również Angus...

Jeżeli sir Hector sprzymierzył się z Angusem, a angielscy żołnierze, którzy grasują po terytorium Szkocji, zażądają wydania im nowego sokolnika, to zadanie, które zawiodło go do Anglii, a następnie na Pogranicze, będzie miało smutny finał. Jednakże gdyby zdołał znaleźć dowód, że sir Hector jest zdrajcą, i samemu nie zostać złapanym przez Anglików, taka informacja byłaby bardzo cenna.

W każdym razie nie żałował spotkania z Elspeth. Była ładną dziewczyną, a on był wrażliwy na piękno. Poza tym obudziła w nim instynkt opiekuńczy, przytłumiony od dnia, kiedy pozostawił swojego earla i jego panią w zamku Stirling.

Patrick nie mógł przeciwstawić się królowi, kiedy ten zabierał na swój okręt Mackenziego, earla Kintail, w charakterze zakładnika i wraz z innymi naczelnikami klanów z Wyżyn osadził go w zamku Stirling. Mógł tylko dbać o zapewnienie wszystkim bezpieczeństwa w Eilean Donan. Trudno mu było również przeciwstawić się Molly, która koniecznie chciała towarzyszyć skazanemu na odosobnienie mężowi. Zdecydował więc, że sam pojedzie do Stirling, by sprawdzić, czy może liczyć na ofertę pomocy, złożoną mu w dość przejrzysty sposób przez kardynała Beatona, i zgodził się zabrać ze sobą Molly. Wiedział zresztą, że jeśli jej odmówi, to pojedzie sama, a Fin nigdy by mu nie darował, gdyby po drodze przydarzyło się jej coś złego.

Patrick zostawił ich w zamku, nie wspominając, że zamierza odwiedzić Beatona. Jeśli dowiedzą się, że przebywał na Pograniczu, pomyślą tylko, że po drodze z Eilean Donan zatrzymał się w zamku Dunsithe, który Molly wniosła Finowi w posagu. Zamek ten położony był na zachodnich rubieżach, niecałe pięćdziesiąt kilo­metrów od miejsca, w którym Patrick się znajdował.

Rozważając to wszystko, podążał za Elspeth aż do skraju lasu i patrzył, jak biegnie do baszty otoczonej kamiennym częstokołem. Kiedy weszła do środka, wrócił do jaskini i pogrążył się w myślach.

Wszystkie informacje, które zebrał w ciągu ośmiu miesięcy spędzonych na szpiegowaniu dla kardynała w Anglii - taka była cena Jego Eminencji za uwolnienie earla Kintail - mogły tylko umocnić przekonanie Beatona, że Henryk VIII chce wziąć Szkocję pod swój but. Przed opuszczeniem Pogranicza Patrick powinien więc potwierdzić swoje podejrzenia co do sir Hectora Farnswortha albo udowodnić, że się mylił.

Musiał także być bardzo ostrożny, bo Pogranicze było pełne wrogów. To, czy piękna Elspeth też do nich należy, miało się dopiero okazać.

Zamek Midgeholme, Cumberland, Anglia

Chociaż Eleanor, lady Percy, została spoliczkowana, nie ośmieliła się zaprotestować. Przyłożyła dłoń do twarzy, patrząc przez łzy na swojego przyrodniego brata Archibalda Douglasa, szkockiego earla Angus. Wpadł bez pukania do jej sypialni, a ona zerwała się z łóżka myśląc, że stało się coś strasznego, i w ten sposób ułatwiła mu wymierzenie policzka.

- A więc? - warknął Angus.

Chociaż był od niej starszy o czternaście lat, wiek i przebyte doświadczenia nie uśmierzyły jego niepohamowanego temperamentu.

Eleanor wzięła głęboki oddech. Chciała wyjąć chusteczkę, żeby wytrzeć łzy, ale się pohamowała.

- Więc co, sir? - powiedziała spokojnym tonem. - Ponieważ nie wiem, co wywołało pana gniew, trudno mi...

Ponownie podniósł dłoń.

- Archie, błagam cię! O co chodzi? Przecież nie zrobiłam niczego, żeby cię rozgniewać.

- Nie zrobiłaś niczego, Nell? A ten mężczyzna, któremu skinęłaś głową? Co?

- Jaki mężczyzna? - Serce waliło jej tak mocno, że omal nie wyskoczyło z piersi. - Ja... ja oddawałam ukłon wielu mężczyznom od wczorajszego wieczoru, kiedy przyjechaliśmy do Midgeholme.

- Zauważyłem to, a ponieważ chcę wydać cię za mąż podczas naszego tu pobytu, powinnaś bardziej dbać o swoje maniery.

- Nie chcę znowu wychodzić za mąż - powiedziała, by od­wrócić jego uwagę.

Od półtora roku Angus robił wszystko, żeby ponownie wydać ją za mąż. Do tej pory zawsze udawało jej się pokrzyżować jego plany, wiedziała jednak, że już dłużej nie zdoła przeciągać sytuacji.

- Wyjdziesz za mąż, kiedy ci każę, Nell. Teraz chciałbym, żebyś mi powiedziała, co wiesz o sir Williamie Smythewicku.

Wpatrywał się w nią bacznie, miała jednak nadzieję, że nie zauważył wyrazu ulgi na jej twarzy.

- Nie znam nikogo o nazwisku Smythewick - odpowiedziała zgodnie z prawdą.

- A sir Patrick MacRae? - zapytał.

Widząc, że złapał ją w pułapkę, postanowiła zareagować oburzeniem.

- Na litość boską, jeśli ma pan zamiar, sir, wypytywać mnie o każdego przebywającego w zamku mężczyznę, nie wiem, co mogłabym panu odpowiedzieć. Teraz znam jedynie nazwiska pana ludzi i naszego gospodarza.

Wytrzymała jego spojrzenie, dopóki nie odwrócił oczu.

- Wkrótce się przekonamy, madame - powiedział - bo jeśli to jest MacRae, powinna go pani rozpoznać. Wysłałem ludzi z psami, żeby go wyśledzili. Kiedy go złapią, wydobędziemy z niego całą prawdę. Jeśli mnie pani okłamała, to gorzko pani tego pożałuje.

Wierzyła mu, bo był niezwykle porywczy, i dobrze wiedziała, do czego jest zdolny w gniewie. To wszystko jest skutkiem jednej nieopatrznej chwili, pomyślała. Nie minęła jeszcze doba od przyjaz­du do Midgeholme, kiedy zobaczyła grupę mężczyzn wchodzących do rycerskiej komnaty na południowy posiłek. Napotkała wtedy wzrok jednego z nich - ostatniego człowieka, którego spodziewała się spotkać w Midgeholme czy gdziekolwiek indziej w Anglii.

Widząc ostrzegawczy błysk jego oczu, szybko przesunęła wzrok na jednego z jego towarzyszy. Ktoś jednak musiał zauważyć tę krótką chwilę rozpoznania i doniósł o tym Archiemu.

Może zrobił to mężczyzna ze świty lorda Dacre'a, który po­machał do Patricka. Nie wiadomo, czy rozpoznał w nim praw­dziwego Patricka, czy też kogoś o nazwisku sir William Smy­thewick, dość, że Patrick wkrótce zniknął z zamku. Nie wiedziała, jak mu się to udało - był tam, a po chwili już go nie było.

- Gdziekolwiek jesteś - szepnęła - niech Bóg nad tobą czuwa.

Po powrocie do jaskini Patrick obejrzał teren dokoła wejścia, aby sprawdzić, czy nie zostawił śladów swojej obecności. Zdawał sobie sprawę, że być może będzie musiał ponownie szukać schro­nienia, zostawił więc niewidoczne dla innych znaki, które w razie potrzeby doprowadziłyby go do tej kryjówki.

Później, stwierdziwszy, że powinien dać Elspeth jeszcze trochę czasu, zanim sam pojawi się w zamku, przebadał okoliczny las. Poruszał się ostrożnie, wsłuchując się w różnorakie odgłosy. Dopóki mieszkańcy lasu zachowują się naturalnie, teren jest bezpieczny.

Wiedział, że można śledzić kroki nieprzyjaciela po ostrzegaw­czym fukaniu wiewiórek i krakaniu kruka, po których następuje złowroga cisza. Kiedy sam się zbliżał, dokoła niego również zapadała cisza, ale po chwili stworzenia rozpoczynały swoje zwykłe rozhowory.

Zanim dotarł do leśnego strumyka, słońce już mocno się zniżyło. Wszedł na pagórek, z którego rozciągał się widok na północ. Nie zauważył śladów pogoni, miał więc nadzieję, że skierowała się na północny wschód. Zapewne jego prześladowcy sądzili, że będzie uciekał do Edynburga lub Stirling.

Nie myślał teraz o dalszej ucieczce, tylko o ratowaniu życia.

Był na terytorium Douglasów, a chociaż nikt z tego wojow­niczego, podzielonego klanu nie miał dobrych stosunków z królem Szkotów, to jednak ten klan wywierał silny wpływ na całe Po­granicze. Zarówno Czarni Douglasowie, którzy odziedziczyli przydomek po legendarnym już sir Jakubie, niegdyś postrachu Pogranicza, jak i Czerwoni Douglasowie, którzy zachowali lojal­ność w stosunku do Angusa, w krytycznych sytuacjach pamiętali o tym, że są przede wszystkim Douglasami.

Małżonka Fina, Molly, była siostrzenicą Angusa, ale nie miała okazji pielęgnowania związków z Czerwonymi Douglasami, po­nieważ prawie nie znała własnej matki. Angus uprowadził Molly i jej młodszą siostrę, kiedy były jeszcze małymi dziećmi, wkrótce jednak sam udał się na wygnanie, zabierając ze sobą ich matkę, Eleanor Douglas Gordon. Jakub, król Szkotów, przejął opiekę nad Molly i wysłał ją na Wyżyny, gdzie żyła szczęśliwie, a w swoim czasie wyszła za mąż za earla Kintail.

Matka Molly, obecnie lady Percy, przed dwoma laty powróciła na krótko do Szkocji, żeby spotkać się z córką, i obie stwierdziły, choć Patrick nie wiedział, na jakiej podstawie, że siostra Molly, Bessie, już dawno uznana za zmarłą, żyje i jest uwięziona w jakimś nieznanym miejscu. Nell Percy wróciła do Anglii, mając nadzieję, że przebywający tam na wygnaniu Angus powie jej, gdzie może być jej młodsza córka.

Kintail wysłał ludzi, żeby przeszukali okolice zamku Tantallon, siedziby Angusa na wschodnim wybrzeżu Szkocji, ale mimo że przeczesano również wschodnie i środkowe rubieże oraz ziemie Douglasów na zachodzie, wszyscy, którzy cokolwiek wiedzieli o Bessie, twierdzili, że dziewczynka zmarła wkrótce po porwaniu. Od tego czasu zaprzestano wszelkich poszukiwań. Molly bez powodzenia próbowała skontaktować się z Nell, lecz nie miała od niej żadnej wiadomości od czasu, kiedy matka wróciła do Anglii.

Patrick spotkał ją niespodzianie w zamku Midgeholme, gdzie omal go nie zdemaskowała. Wiedział już, że jest ona teraz więźniem Angusa, nie mógł więc, mimo dalekich więzów po­krewieństwa, liczyć na pomoc żadnego z Douglasów i musiał być bardzo ostrożny, dopóki nie opuści Pogranicza.

Dochodziła już piąta, więc ruszył w kierunku Farnsworth Tower. Łatwo by ją znalazł, nawet gdyby nie podążył śladem Elspeth, była to bowiem jedyna baszta w pobliżu strumienia. Musiała to być posiadłość kogoś znacznego.

Patrick żałował teraz, że dokładniej nie wypytał Elspeth o sir Hectora. Nie zrobił tego w obawie, że jego nadmierne zaintere­sowanie może się dziewczynie wydać podejrzane. Jednak zwra­canie się o pracę do człowieka, o którym tak niewiele się wie, było dość ryzykowne. Z drugiej strony przez ostatnie osiem miesięcy stale groziło mu niebezpieczeństwo.

Wyprostował się i śmiało podszedł do drewnianej bramy w kamiennym częstokole.

Farnsworth Tower była typową posiadłością zbójeckiego barona z Pogranicza - obronna baszta, z której roztaczał się widok we wszystkich kierunkach. Las był na tyle blisko, żeby w razie czego udzielić mieszkańcom baszty schronienia, i na tyle daleko, żeby nie dać się zaskoczyć nieprzyjacielowi. Niewątpliwie w obrębie murów mieli własną studnię. Stojąca na małym pagórku baszta miała kształt graniastosłupa. Była wysoka na cztery piętra i dość szeroka. Brama była zamknięta, ale kiedy Patrick się zbliżył, zza zębatego zwieńczenia na szczycie baszty rozległo się żądanie, żeby ujawnił swoje nazwisko.

- Nazywają mnie Patrick Sokolnik - odkrzyknął. - Chciałbym porozmawiać z sir Hectorem Farnsworthem.

- On ciebie oczekuje?

- Nie, ale słyszałem, że potrzebuje kogoś, kto by się zajął jego ptakami.

- Zaczekaj tu i pamiętaj, że patrzy na ciebie sześciu uzbrojonych ludzi.

- Jestem spokojnym człowiekiem - krzyknął w odpowiedzi Patrick.

Nie martwił się o przebieg rozmowy. Wiedział, że ma taki sam zasób wiadomości o ptakach drapieżnych, jak każdy sokolnik. Całe dzieciństwo spędził z Finem Mackenziem, potem byli razem na uniwersytecie w St. Andrews i przez cały ten czas sokolnik Mackenziech dzielił się z nimi swoją wiedzą. Zresztą Patrick nauczył się od niego o wiele więcej niż Fin. Przede wszystkim stary, gburowaty sokolnik chętniej karał za błędy MacRae niż samego Fina. Poza tym Patrick wykazywał więcej cierpliwości.

Teraz musiał się również wykazać dużą dozą cierpliwości, czekając na powrót uzbrojonego strażnika i na otwarcie bramy.

- Zaprowadzę cię do landlorda. - Zbrojny obrzucił go niechęt­nym spojrzeniem.

Nieufność tego niewysokiego człowieka nie zdziwiła Patricka. Przyzwyczajony był do tego, że niscy mężczyźni patrzą na niego z mieszaniną niechęci i podziwu i zupełnie mu to nie przeszkadzało.

Często zastanawiał się nad tym, jak czuje się człowiek, który musi zadzierać głowę, żeby na kogoś spojrzeć. Fin Mackenzie był jedynym znanym mu mężczyzną, który był wyższy od niego, ale różnica była niewielka. Poza tym Patrick lepiej od Fina władał bronią, ale nigdy nie robili próby sił. Raz tylko, przed rokiem, Fin zareagował gniewem na jakąś niemądrą uwagę Patricka i pchnął go w bystry nurt przesmyku, oddzielającego wysepkę, na której stał Eilean Donnan, od stałego lądu.

Zanim prąd zdążył porwać Patricka, Fin rzucił mu linę, ten zaś, czując się winny, przeprosił przyjaciela. Ta głupia, impulsywna uwaga wyrwała się z jego ust, zanim dobrze poznał Molly Mackenzie. Nigdy jej za to nie przeprosił, choć była świadkiem jego przymusowej kąpieli. Wstydził się wyznać jej to, co wtedy powie­dział, był również przekonany, że Fin nigdy jej tego nie zdradził.

Dziwne, że rozmyślanie o wzroście doprowadziło do wspomnień na temat Fina i Molly, oddalonych od niego o wiele mil. Podążając za swoim przewodnikiem przez wewnętrzny dziedziniec Farnsworth Tower, Patrick znowu odczuwał wyrzuty sumienia z powodu tamtego incydentu. Zwykle nie zaprzątał sobie głowy osobistymi sprawami, kiedy miał zadanie do wykonania, jednak teraz, wspi­nając się po stromych drewnianych schodach, wciąż wspominał Molly. Kiedy na szczycie schodów przewodnik odryglował niskie drewniane drzwi, Patrick myślał już tylko o czekającym go spotkaniu z sir Hectorem.

Jeszcze na dziedzińcu zorientował się w układzie baszty, wie­dział więc, że te strome schody zaprowadziły go na jej drugi poziom. Kiedy zobaczył za drzwiami kręcone schody, domyślił się, że znajdują się teraz nad rycerską komnatą. Pokonali jeszcze trzy stopnie i dotarli do kolejnych drzwi. Przewodnik zastukał, otworzył je i wprowadził Patricka do prywatnego pomieszczenia pana tej baszty.

Barwny dywan turecki pokrywał drewnianą podłogę, co było Widomą oznaką zamożności właściciela Farnsworth Tower. Po dywanach chodzili tylko ci, którzy mieli pieniądze na zbyciu. Zwykle jeśli już kogoś stać było na dywany, to wieszał je raczej na zimnych ścianach, a nie kładł pod nogi. Najważniejszym meblem w tym pomieszczeniu był duży, ładnie wypolerowany stół, na którym leżało kilka zwojów dokumentów, stał kałamarz i żelazna szkatułka. Za biurkiem, w rzeźbionym fotelu, siedział sir Hector Farnsworth, trzymając w ręce gęsie pióro, i patrzył na Patricka uważnym wzrokiem.

Siwiejący, niebieskooki sir Hector mógł mieć około pięćdziesiąt­ki. Jego siwa broda była równo przycięta, ostrzyżone zgodnie z panującą modą włosy sięgały jedynie koronki kołnierza. Na białej koszuli i zielonym wełnianym kaftanie miał czarną, lamo­waną szarym futrem szatę z bufiastymi rękawami. Nie wstał zza biurka, odprawił tylko gestem przewodnika.

- Zostań za drzwiami, Gray - powiedział do wychodzącego mężczyzny. - Będę cię wkrótce potrzebował. Trzeba będzie wypro­wadzić tego człowieka z zamku albo zaprowadzić go do ptaszarni.

Patrick uświadomił sobie, że patrzy na sir Hectora jak na kogoś równego sobie, więc szybko opuścił wzrok, żeby nie zrobić na nim złego wrażenia.

- Mój człowiek mówi, że podaje się pan za sokolnika.

- Tak, sir - odrzekł Patrick.

- Gdzie pan słyszał, że mogę kogoś takiego potrzebować?

- W piwiarni Grahama w Canonbie. Taki jeden mi powiedział, że już od tygodnia nikogo pan nie ma.

- Niestety, to prawda. Jakie ma pan referencje?

- Znam się na ptakach.

- Na litość boską! - Zniecierpliwiony sir Hector machnął ręką. - Mam nadzieję, że tak jest, ale chciałbym wiedzieć, gdzie pan przedtem pracował. Jeśli zna pan swój fach, to dziwne, że szuka pan pracy tutaj.

- Rzeczywiście. - Patrick skinął głową, jakby dopiero teraz dotarł do niego sens tych słów. - Nigdy nie byłem głównym sokolnikiem, sir, tylko pierwszym pomocnikiem i wolałbym nie mówić, gdzie to było, żeby pan sobie o mnie czegoś złego nie pomyślał.

- Jednak chciałbym to wiedzieć.

- No więc to było po tamtej stronie granicy, w zamku Naworth. Pracowałem dla tamtego landlorda, ale ja nie jestem Anglikiem, sir, chociaż mam krewnych po obu stronach granicy. Chciałem tylko czegoś się nauczyć, kiedy trafiła się taka okazja. Mogłem zostać sokolnikiem albo zająć się kradzieżą bydła. Ponieważ mój ojciec zginął przy kradzieży bydła, obiecałem mamie trzymać się ptaków, żeby nie skończyć z pętlą na szyi.

Wiedział, że naraża się na poważne niebezpieczeństwo, przyzna­jąc się do powiązań z zamkiem Naworth i lordem Dacre, jednak każda wymyślona przez niego opowieść byłaby równie ryzykowna. Jeśli sir Hector jest uczciwym Szkotem, to trudno mu będzie zweryfikować tę informację, ale mógłby też podejrzliwie traktować kogoś, kto przybywa z Anglii. Jeśli natomiast był zdrajcą, to miał swoje kontakty i mógł z łatwością sprawdzić wiarygodność Patri­cka. Angus wymieniał sir Hectora z nazwiska, więc było możliwe, że ma on przynajmniej jeden punkt kontaktowy w Anglii. W takim wypadku jego lojalność stała pod znakiem zapytania.

- Słyszałem o zamku Naworth. - Sir Hector skinął głową. - Poznałem nawet lorda Dacre'a, bo pełni on funkcję szeryfa na zachodnich rubieżach Anglii.

- Tak, sir - potwierdził Patrick, chociaż wiadomość, że Dacre jest szeryfem zachodnich rubieży, zbiła go z tropu. Jednak obecnie, gdy tłumy angielskich katolików uciekały przed prześladowaniem religijnym, ponieważ ich król zbuntował się przeciwko papieżowi i sam ogłosił się głową Kościoła, były małe szanse na Dzień Pojednania, więc sir Hector nie spotka się zapewne z lordem Dacre. Poza tym Patrick pocieszał się myślą, że już wkrótce go tu nie będzie. - Nauczyłem się zawodu w Naworth - stwierdził - ale chcę być blisko ludzi swojego klanu. Byłem już w drodze do domu, kiedy usłyszałem przypadkiem, że potrzebuje pan nowego sokolnika.

- To prawda. - Na twarzy sir Hectora ukazał się lekki grymas. - ten człowiek znał się dobrze na ptakach, ale przekroczył pewne granice. Mam nadzieję, że pan okaże więcej zdrowego rozsądku, jeśli zostanie pan zatrudniony.

- Znam dobrze swoje miejsce, sir. Ono jest przy ptakach.

- Proszę o tym nie zapominać.

- Tak, sir.

Patrick przypomniał sobie szarozielone oczy i różane wargi Elspeth. Trudno mu będzie o nich zapomnieć.

- Przywołam teraz Graya - powiedział sir Hector - chyba że chce mi pan zadać jakieś pytania na temat swoich obowiązków.

- Nie, sir. Znam je dobrze. Muszę tylko wiedzieć, gdzie mam spać, gdzie jeść i do kogo się zwrócić, kiedy będę potrzebować czegoś dla ptaków.

- Z tymi sprawami proszę się zwracać do mojego stewarda, a Gray pokaże panu pokój, gdzie sypia sokolnik. Zatrudnię pana na dwa tygodnie próby, chyba że będę musiał zwolnić go wcześniej. Jeśli będę z pana zadowolony, otrzyma pan czterdzieści marek rocznie. Jak pan wie, jedna marka to trzynaście szylingów i cztery pensy.

- Dziękuję, sir.

- Sądzę, że to ja będę panu dziękował. Chciałbym, żeby zrobił pan dla mnie jeszcze jedną rzecz, o ile to możliwe. Jeśli Bóg pozwoli, król będzie niedługo obchodził urodziny swojego drugiego dziecka i chciałbym dać mu w prezencie młodego jastrzębia lub sokoła. Czy mógłby pan pozyskać dla mnie takiego ptaka i szybko przyuczyć go do siedzenia na ręku?

- Ile czasu mi pan daje?

- Wyjeżdżamy do Stirling za dziesięć dni.

Patrick zawahał się. Jeszcze sześć dni miał trwać za nim pościg po szkockiej stronie granicy. Kiedy sir Hector uniósł brwi, po­spieszył z odpowiedzią.

- To niewiele, ale może się uda, jeśli od razu znajdę odpowied­niego ptaka.

- Doskonale. Niech się pan o to postara. Gray!

Drzwi się otworzyły, lecz zamiast zbrojnego weszła Elspeth. Jej jasne włosy były już porządnie zaplecione i przykryte białym czepeczkiem. Patrick zauważył, że zmieniła też fartuszek.

- Przepraszam, sir - powiedziała, zgrabnie dygając - ale lady Farnsworth prosiła, żeby pana zawiadomić, że kazała podać kolację o pół godziny wcześniej.

- Co ją opętało? - spytał sir Hector.

- Nie podała mi przyczyny, sir - powiedziała Elspeth, zerkając z ukosa na Patricka. - Czy mogę coś przynieść, żeby nie był pan głodny?

Jej spojrzenie rozpaliło Patrickowi krew w żyłach, więc szybko opuścił wzrok.

- Niczego teraz nie potrzebuję - stwierdził sir Hector. - To jest Patrick, dziewczyno. Będzie moim nowym sokolnikiem. Kazałem Grayowi czekać, ale jak widać już gdzieś zniknął. Znajdź go, proszę, i powiedz, żeby zaprowadził tego człowieka do ptaków.

- Gray stoi za drzwiami, sir, ale na pewno chciałby już wrócić na posterunek. Ja mogę zaprowadzić nowego sokolnika do ptaszarni.

- Nie masz nic innego do roboty? - Sir Hector uśmiechnął się lekko. - Wiem, że jest niedziela, ale lady Farnsworth była już dzisiaj z ciebie niezadowolona. Nie będzie rada, jeśli znowu wyjdziesz z zamku.

- Nic nie powie, jeśli pan każe mi tam pójść, sir - odparła z uśmiechem Elspeth.

- Nieznośna dziewczyno, należy ci się reprymenda. No dobrze - dodał po chwili milczenia. - Odeślij Graya na jego stanowisko i zaprowadź tego człowieka do ptaszarni. Potem będziesz musiała wrócić do swoich obowiązków.

Elspeth dygnęła i uśmiechnęła się do Patricka, ale sir Hector miał jeszcze coś do powiedzenia.

- Postaraj się, żebym był z ciebie zadowolony, chłopcze. Masz się dobrze zajmować ptakami, pozyskać i ułożyć jastrzębia, którego chciałbym ofiarować królowi. Jeśli pozwolisz sobie na jakieś swawole z obecną tu służącą lub jakąkolwiek inną, zostaniesz natychmiast zwolniony. Rozumiesz?

- Oczywiście, sir. - Patrick nie potrafił ukryć zdumienia.

- Może w Naworth twój pan nie był zbyt surowy, ale my dobrze strzeżemy swoich dziewczyn, więc uważaj.

- Zastosuję się do poleceń, sir. - Patrick skłonił się swojemu pracodawcy. Był zadowolony, że sir Hector źle zrozumiał jego zdziwienie, więc dodał: - Dziękuję, sir.

Sir Hector odprawił go gestem ręki. Patrick odwrócił się i w ślad za Elspeth wyszedł z pokoju. Z ledwie powstrzymywanym zniecierp­liwieniem czekał, aż odprawi strażnika, żeby jej zadać pytanie, ale dziewczyna przyłożyła palec do ust i szybko zbiegła po schodach. Odezwała się dopiero wtedy, gdy znaleźli się na dziedzińcu.

- Nie wolno panu rozmawiać ze mną w zamku, bo Drusilla i Jelyan podsłuchują pod drzwiami i na schodach.

- Bezczelne dziewuchy! Należy im się porządne lanie.

- Czy matka biła pana za podsłuchiwanie?

- Moja matka jest bardzo łagodna. Ojciec wymierzał kary, a ja pilnowałem się, żeby mnie nie przyłapał na gorącym uczynku. Dlaczego mi nie powiedziałaś?

- O czym?

Jej niewinny ton zdradził, że wie, o co mu chodzi.

- Dobrze wiesz, że wziąłem cię za córkę pana tego zamku - rzucił zniecierpliwiony.

- Jest pan na mnie zły?

- Nawet gdyby tak było, to złość szybko by mi przeszła - stwierdził Patrick. - Dzisiaj uratowałaś mi życie.

Nagle zorientował się, że przestał naśladować sposób mówienia prostych ludzi. Co ma w sobie ta dziewczyna, że zapomina przy niej o podstawowych środkach ostrożności?

- A czy to ma znaczenie?

Zadała to pytanie w momencie, kiedy zastanawiał się, dlaczego jej obecność ma na niego tak dziwny wpływ. Dopiero po chwili domyślił się, że ona wraca do oskarżenia o wprowadzenie go w błąd.

- Nie toleruję oszustwa - powiedział.

- Rzeczywiście.

Jej sarkastyczny ton podziałał na niego jak uderzenie bicza. Milczał, nie wiedząc, co powiedzieć.

- Ten budynek w rogu został przeznaczony na ptaszarnię - odezwała się wreszcie Elspeth.

Patrick w poczuciu winy wpatrywał się w ziemię; wreszcie podniósł wzrok. Drewniany budynek, który mu wskazywała, był dość duży, ale kiedy wprowadziła go do środka, zaszokowały go fatalne warunki, w jakich trzymano ptaki. Na żerdziach siedziały trzy ptaki w kapturach. Nagle jeden z nich zaczął gwałtownie bić skrzydłami, spadł ze zbyt wysoko zawieszonej żerdzi i zawisł na skórzanych rzemykach. Patrick rzucił się do przodu, chwycił jakiś brudny ręcznik, przytrzymał ptaka i posa­dził go z powrotem na żerdzi. Cała podłoga pokryta była od­chodami.

- Będę potrzebował rękawicy - powiedział. Głaskał końcami palców pierś nerwowego ptaka, żeby go wyciszyć. - Niczego ze sobą nie mam.

- Rozumiem, że opuścił pan swoje miejsce pracy dość nagle.

- Tak. - Patrick uważnie oglądał ptaka. Była to mała, brązowo-biała samica krogulca.

- Może to ten ptak, o którym chłopak mówił, że powinno się go uśmiercić - zauważyła Elspeth.

- Nie, to nie ona. Po prostu jest głodna. Przyniosę jej coś do jedzenia, jeśli któryś z waszych ludzi pożyczy mi łuk i strzały. Sądzę, że chłopakowi chodziło o tamtego jastrzębia. Właściwie to błotniak, z rodziny jastrzębi.

Przeklinając mamę światło, uważnie przyglądał się ptakowi, nie dotykając go, potem łagodnie pogładził go po szarej piersi i obejrzał jego obwisłe lotki. Błotniak poruszał się niespokojnie na żerdzi, ale nie próbował się zerwać.

- Jak się układa ptaki, żeby siedziały na rękawicy?

- Te są już na pewno przyzwyczajone do różnych rąk, bo przecież sir Hector sam nie układa swoich ptaków. Gdyby tak nie było, nie mógłby z nimi polować.

- Słyszałam, jak mówił, że chce, by pan ułożył mu jeszcze jednego.

- Najpierw muszę go złapać. - Patrick nadal uważnie oglądał błotniaka.

Elspeth nie odezwała się. Spojrzał na nią i zobaczył, że wyciąga rękę do krogulca. Zanim zdążył jej powiedzieć, żeby się trzymała od niego z daleka, ona już go głaskała, a ptak nawet nie drgnął pod jej dotykiem.

- Pomagałaś tamtemu sokolnikowi?

- Nie, dzisiaj jestem tu dopiero drugi raz.

- Ta samiczka zachowuje się tak, jakby cię znała.

Wzruszyła ramionami, nie przestając głaskać samiczki krogulca końcami palców.

- Wszystkie zwierzęta mają do mnie zaufanie - powiedziała. - Nawet kiedy byłam dzieckiem, mogłam brać do ręki dzikie ptaki i wyciszać dotykiem zranione zwierzęta. Pomyślałam, że uspokoję krogulca, a w tym czasie pan zajmie się pozostałymi ptakami. Co dolega błotniakowi?

- Jest wygłodzony - stwierdził Patrick. - Nie dostawał wystar­czającej ilości pożywienia. Tutaj mamy dowód. - Wskazał na półkolistą rysę na białych piórach ogona. - W tym miejscu ptak ma słabe pióra. Poza tym dwie lotki są złamane.

- Może je pan naprawić?

- Tak, w swoim czasie. Gdzie jest ten chłopak, który opiekuje się ptakami?

- Nie wiem, ale Mały Neddy jest trochę niedorozwinięty, więc niech pan na niego nie krzyczy, jeśli nie zrobił tego, co powinien.

- Nie mam zamiaru na niego krzyczeć - stwierdził Patrick. - Chciałbym, żeby mi pomagał, jeśli to możliwe.

- Pomagał czasami poprzedniemu sokolnikowi, ale przeważnie pracuje w stajniach.

- Chciałbym, żeby sprzątał tu podłogę. Czy powinienem naj­pierw porozmawiać z sir Hectorem, zanim zacznę wydawać rozkazy Małemu Neddy'emu?

- Ja go o to spytam. Pokaże mi pan za to, jak naprawia się ptasie pióra?

Jej bliskość zaczęła uderzać mu do głowy. Ta dziewczyna była godna pożądania.

- Za każdym razem, kiedy będę czegoś potrzebował, będziesz prowadzić handel wymienny? - spytał.

Elspeth oblizała wargi. Patrica przeszył dreszcz. Zapragnął ją całować i pieścić, doprowadzić do tego, żeby też zaczęła go pożądać. Podobała mu się już wtedy, kiedy sądził, że jest córką pana tego zamku. Teraz, kiedy wiedział, że jest służącą, wydała mu się jeszcze bardziej ponętna. Może dlatego, że służąca była bardziej dostępna...

- Nie chodziło mi o handel wymienny. - Elspeth spojrzała mu w oczy. - Spytałam o to, bo kiedy byliśmy w lesie, powiedział pan, że nauczy mnie naprawiać ptasie pióra. Ale mężczyźni często nie dotrzymują słowa.

- Ja zawsze dotrzymuję obietnic. - Patrzył w jej szarozielone oczy i wydawało mu się, że czuje smak jej warg.

- Kiedy mnie pan nauczy?

- Nie powinnaś przebywać tu ze mną sama - powiedział niechętnie. Dobrze, że zachowałem jeszcze trochę zdrowego rozsądku, pomyślał.

- Teraz jestem z panem sama.

Patrick zapomniał nagle o zdrowym rozsądku, chwycił ją za ramiona i mocno pocałował.

Nie broniła się, więc kiedy jego usta dotknęły jej miękkich warg, objął ją i mocno przytulił.

Chociaż była mała i drobna, ich ciała idealnie do siebie przylegały.

4

Elspeth nie mogła złapać tchu, jego broda łaskotała jej policzki. Nigdy jeszcze nie całował jej żaden mężczyzna, przynajmniej od czasu dzieciństwa, o ile w ogóle była całowana przez ojca. Przecież zostawił ją obcym ludziom, wyjechał z kraju i już nigdy więcej go nie widziała. Często śniło jej się, że ją przytulał, ale czy kiedykolwiek miało to miejsce w rzeczywistości?

W każdym razie była przekonana, że ten pocałunek nie miał nic wspólnego z ojcowskim całusem. Gorące usta Patricka, jego silna ręka, zapach lasu i dymu - wszystko to było nowym, cudownym doświadczeniem. Oblewały ją fale gorąca, kiedy jednak poczuła jego język pomiędzy wargami, wiedziała, że powinna go powstrzymać. Porządne dziewczyny nie pozwalały mężczyznom na taką poufałość. Cóż jednak mogła zrobić, jeśli wcale nie miała ochoty go powstrzymywać?

Przytulał ją, a ona oddawała mu pocałunki. Nagle z jej gardła wydarł się cichy jęk. Co on sobie o niej pomyśli? O dziewczynie, która całuje go tak, jakby to było dla niej czymś zwyczajnym?

Zesztywniała i zaczęła go lekko odpychać. Nie przypuszczała, że to odniesie skutek, i kiedy wypuścił ją z objęć, była trochę rozczarowana.

- Przepraszam cię, dziewczyno - powiedział z lekka ochrypłym głosem. - Jesteś bardzo ponętna, ale ja nie powinienem łamać rozkazów sir Hectora w kilkanaście minut po wyjściu z jego pokoju. Możesz mnie uderzyć, jeśli cię obraziłem. Molly by tak zrobiła.

- Dlaczego? - spytała. - Nie oddałby mi pan, gdybym pana uderzyła?

- To tutejsi mężczyźni tak się zachowują? Nie powinni nawet próbować, dopóki ja tu jestem. Czy ktoś ośmiela się podnosić na ciebie rękę?

- Żaden mężczyzna nie uderzył mnie od czasu, kiedy byłam dzieckiem. - Elspeth była zdumiona jego gwałtowną reakcją.

- Niechby tylko spróbował.

Serce jej zabiło z radości. Jeszcze nigdy nie słyszała takich słów od mężczyzny, nikt tak stanowczo nie występował w jej obronie. Sir Hector był jej życzliwy i często interweniował, kiedy widział, że jest źle traktowana, ale ona nie odczuwała tego tak jak teraz. A przecież Patrick wypowiedział tylko kilka ostrych słów.

- Kim jest Molly? - spytała.

- Co? - To pytanie wyraźnie go zaniepokoiło.

- Mówił pan, że ona by pana uderzyła, gdyby ją pan pocałował.

- Jesteśmy tylko przyjaciółmi - powiedział szorstkim tonem. - Ta sprawa nie powinna cię interesować.

Spojrzała mu w oczy, żeby wyczytać z nich prawdę, ale kiedy ujrzała jego płomienne spojrzenie, odwróciła się i cofnęła o krok. Myliła się jednak, sądząc, że większa odległość będzie miała jakieś znaczenie. Nie odczuwała żadnego dystansu, czuła się natomiast tak, jakby nadal trzymał dłonie na jej ciele i przyciskał usta do jej warg.

- Ja... ja muszę już iść. - Odwróciła się szybko. Wydawało się jej, że on wyciąga do niej ręce i przyspieszyła kroku. Ogarnęło ją dziwne uczucie niezadowolenia, że nie zdołał jej złapać i przyciągnąć do siebie, ale wybiegła na zewnątrz. Nagle zatrzymała się, widząc Drusillę.

- Co ty tu robisz?

Elspeth szybko oprzytomniała.

- Załatwiałam sprawę dla sir Hectora - odpowiedziała bez zająknienia. - Potrzebowałaś mnie?

- Zbliża się godzina kolacji - warknęła Drusilla. - Powinnaś pomagać w kuchni. Moja matka na pewno nie wie, że wyszłaś z zamku.

- I tak powiesz jej to, co będziesz chciała. Jeśli twoja matka mnie potrzebuje, to wie, gdzie może mnie znaleźć. - Odwróciła się i odeszła, nie przejmując się zbytnio tym, co może zrobić Drusilla. Teraz miała o wiele ciekawsze rzeczy do przemyślenia.

Szybko zabrała się do swoich obowiązków przy kolacji. Kuchar­ka była pobłażliwa i nie łajała nikogo za kilkuminutowe spóźnienie, a poza tym wiedziała, że Elspeth nadrobi zwłokę. Elspeth zaś już od dawna wiedziała, że służące, cokolwiek by myślały o jej szlachetniejszym urodzeniu, przede wszystkim cenią pracownicę, która nie narzeka i nigdy nie mówi, że coś nie należy do jej obowiązków. Dzięki temu nikt nie miał do niej pretensji o to, że sir Hector darzył ją szczególną sympatią.

Proszono ją czasem o wstawiennictwo do sir Hectora, a ona zawsze była gotowa do pomocy. Czasem udawało się jej załagodzić sprawę, często jednak spotykało ją niepowodzenie, tak jak to było przy zwalnianiu poprzedniego sokolnika.

Kiedy podano kolację i zakończyła pracę w kuchni, usiadła przy stole w dolnej komnacie, wraz z resztą służących. Dopiero gdy sir Hector odmówił modlitwę przed posiłkiem, ośmieliła się poszukać wzrokiem nowego sokolnika. Nagle przypomniała sobie, że nie pokazała mu, gdzie ma spać. Cóż, może zrobił to ktoś inny.

Nigdzie go nie zauważyła, więc zaczęła się martwić, że został przy ptakach. Co będzie jadł? Przecież nie miał ze sobą żadnego pożywienia. Kiedy się zastanawiała, czy nie zanieść mu posiłku do ptaszarni, dojrzała go siedzącego wraz z innymi służącymi, tuż przy wejściu do komnaty. Widać było, że dobrze się bawi, bo wszyscy dokoła niego się śmieli.

Czekała, aż się znowu roześmieje, gdy nagle obrócił głowę, spojrzał na nią i uśmiechnął się szeroko.

Oblała się rumieńcem, przebiegło ją jakieś rozkoszne drżenie, więc szybko odwróciła wzrok, mając nadzieję, że nikt tego nie zauważył. Mogła ją przecież obserwować Drusilla, która tylko czyhała na okazję, żeby móc sprowadzić na nią kłopoty.

Wydawało się jej, że kolacja niemiłosiernie się przedłuża, ale nie miała odwagi spojrzeć znowu na sokolnika, chociaż cały czas była świadoma jego obecności. Siedzące obok niej służące paplały wesoło, na szczęście nikt nie zwracał uwagi na jej uporczywe milczenie. Nagle przypomniała sobie znowu, że miała pokazać sokolnikowi jego pokój, i oblała się jeszcze silniejszym rumieńcem. Pokaże mu go ktoś inny, tłumaczyła sobie, albo będzie spał na podłodze w rycerskiej komnacie razem z żołnierzami, którzy zwykle tu sypiali.

To mu dobrze zrobi, pomyślała. Ten człowiek jest zbyt zaro­zumiały. Noc spędzona na twardej kamiennej podłodze na pewno mu nie zaszkodzi.

Brown Claud chodził szybkimi krokami po maleńkim saloniku, czekając na Maggie. Był z siebie bardzo zadowolony. Nie tylko wykonał zadanie, które mu poleciła, i załatwił wszystko po jej myśli, ale nastąpił również korzystny zwrot w jego życiu. Lucy Fittletrot na pewno spodoba się Maggie.

Lucy była całkowitym przeciwieństwem Catriony, przewrotnej dziewczyny z Wyżyn. Co prawda, Catriona była niezwykle piękna i niesłychanie bystra, ale Maggie uważała, że jest zbyt przebiegła i nie znosiła jej. Lucy była zwyczajną, rozsądną dziewczyną. Gdy tylko Maggie na nią spojrzy, od razu zrozumie, że tym razem Claud naprawdę się zakochał.

Westchnął ciężko. Łatwo było tak myśleć, kiedy była przy nim, ale teraz naszły go wątpliwości. Tak trudno jest zadowolić Maggie, a kiedy coś nie idzie po jej myśli...

Usłyszał jakiś hałas i natychmiast opuściła go pewność siebie.

- Mamo, to ty?

- A kto by miał być? - spytała cierpko Maggie, wchodząc do saloniku i obrzucając go niechętnym wzrokiem. - Dlaczego tu jesteś, chłopcze? Nie mówiłam ci, że masz szukać naszej dziew­czynki?

- Znalazłem ją!

- A, to inna sprawa - przyznała Maggie. - Jesteś tego pewien?

- Tak, tylko teraz już nie nazywają jej Bessie, lecz Elspeth.

- Kto ją tak nazywa? - Maggie nachmurzyła się.

- Ludzie, z którymi zostawił ją ten łajdak Angus - odparł Claud. - Nie dzieje się jej tam krzywda, chociaż wydaje mi się, że nie są dla niej zbyt dobrzy.

Maggie ściągnęła brwi. Claud rozumiał, czemu matka jest niezadowolona; spodziewał się pochwały.

- Nie cieszysz się, że ją odnalazłem, mamo?

- Ciekawa jestem, dlaczego tym razem tak szybko ci poszło - powiedziała Maggie. - Przedtem szukałeś jej bardzo długo i nie potrafiłeś natrafić na żaden ślad.

- Miałem pomoc - przyznał Claud. - Spotkałem dziewczynę, ale ona nie jest taka jak myślisz - dodał szybko. - Lucy to dobra dziewczyna. Domyśliła się od razu, że Elspeth, która mieszka u swoich krewnych, jest na pewno naszą Bessie. Angus przywiózł ją do nich przed laty, powiedział, że jest jego córką z nieprawego łoża, i prosił, żeby się nią zaopiekowali.

- Nawet jeśli to prawda, ona wcale nie musi być naszą Bessie. Ten drań Angus miał dużo bękartów. A ty znowu zadałeś się z jakąś dziewuchą. Kiedy wreszcie zmądrzejesz?

- Lucy naprawdę jest inna!

- One wszystkie są inne, ty głupcze.

- Mamo, nie widziałem cię od czasu spotkania w Kręgu. - Claud spróbował odwrócić jej uwagę. - Bardzo byli na ciebie źli, kiedy odszedłem?

- Niektórzy obawiali się, że ujawniliśmy istotom śmiertelnym o wiele więcej, niż powinny wiedzieć. - Maggie wzruszyła ramionami. - Jakoś się wytłumaczyłam, ale jako pokutę wyznaczyli mi spełnienie pewnego zadania.

- Jakiego?

- Mam doprowadzić do porozumienia pomiędzy dwoma od­łamami naszego klanu. Radosnym Ludem i Pomocnymi Dłońmi.

- Catriona należy do Radosnego Ludu - zauważył Claud.

- Wiem, ale ja będę miała do czynienia tylko ze starszyzną. Problem polega na tym, że Radosny Lud nie lubi opiekować się tymi klanami istot śmiertelnych, które pochodzą z Pogranicza. Mówią, że powinni opiekować się tylko tymi, którzy zostali wychowani na Wyżynach.

- Prosili cię o to, więc na pewno wiedzą, że potrafisz to zrobić - powiedział Claud.

- Pewnie że tak, ale to zajmie dużo czasu - powiedziała. - Wciąż podejrzewam Jonaha Bonewitsa o złe zamiary. To był jego pomysł, żebym zajęła się Radosnym Ludem.

- Nie lubisz go. Od razu to zauważyłem.

- On lubi naigrawać się z innych - stwierdziła Maggie.

- Jeżeli jest wierny Angusowi, to dlaczego nie skojarzyłaś go przedtem ze sprawą Bessie?

- Ponieważ Jonah jest przede wszystkim lojalny w stosunku do siebie samego - stwierdziła Maggie. - Może nawet pamięta, że jego obowiązkiem jest służenie Angusowi, ale rzadko myśli o kimś innym poza samym Jonahem Bonewitsem i swoimi przyjemnościa­mi. Dlatego nie pomyślałam o nim, kiedy się dowiedziałam, że nasza Bessie żyje. Teraz jednak uważam, że jej zniknięcie nie jest przypadkowe.

Maggie pogrążyła się w myślach. Claud nie chciał jej w tym przeszkadzać. Marzył o tym, żeby matka zapomniała o Lucy.

Elspeth wstała od stołu. Miała zamiar pójść na górę, do sypialni Drusilli i Jelyan. Nie zdążyła jeszcze dojść do schodów, gdy usłyszała swoje imię. Zobaczyła nowego sokolnika.

- Dobry wieczór - powiedziała. - Cieszę się, że przyszedł pan się posilić.

- Ja zawsze potrafię znaleźć sobie coś do jedzenia. Zostawiłaś mnie jednak, nie mówiąc, gdzie mam spać, i teraz nie wiem, gdzie mógłbym się położyć.

Elspeth zatrzymała przebiegającego obok nich chłopca.

- Proszę cię - powiedziała - pokaż temu człowiekowi pokój sokolnika.

Odwróciła się szybko i odeszła. Nie zauważyła Drusilli i wpadła na nią,

- Niezgraba - warknęła Drusilla, wymierzając jej policzek. - Uważaj, jak chodzisz!

Elspeth przyłożyła dłoń do twarzy. Usiłowała zachować spokój. Była zmieszana, bo Patrick mógł widzieć ten incydent. Przypo­mniała sobie, jak zapowiadał, co zrobi z mężczyzną, który odważy się ją uderzyć. Miała nadzieję, że nie będzie próbował bronić jej przed Drusillą. Nic dobrego by z tego nie wynikło.

Widząc, że nadal na nią patrzył, zdecydowała się przeprosić Drusillę.

- Wybacz mi, Drusillo - powiedziała. - Nie widziałam cię. Co mogę dla ciebie zrobić?

- Widziałam, jak ten nowy sokolnik z tobą rozmawiał. - Drusil­la patrzyła na nią bacznie. - Na pewno uważasz, że jest bardzo przystojny.

- Sir Hector prosił, żebym mu pokazała ptaszarnię - wyjaśniła Elspeth. - A teraz zapytał mnie, gdzie ma spać. Poprosiłam tamtego chłopca, żeby mu pokazał drogę do pokoju sokolnika.

- Dobrze zrobiłaś - powiedziała Drusilla. - Moja matka byłaby niezadowolona, gdyby się dowiedziała, że z nim flirtujesz. Wy­mierzyłaby ci surową karę za tak nieobyczajne zachowanie. Na przykład nie zabrałaby cię do Stirling na obchody narodzin królewskiego syna.

- Jesteś pewna, że to będzie syn? - spytała Elspeth, chcąc odwrócić jej uwagę.

- Królowie potrzebują synów - stwierdziła Drusilla, wzruszając ramionami. - Nie chcę, by ktoś pomyślał, iż kusiłam los mówiąc, że król mógłby zostać obdarowany córką.

Elspeth miała ochotę powiedzieć, że ani Bóg, ani inna siła, która byłaby w stanie wpłynąć na płeć królewskiego potomka, nie będzie słuchać poleceń Drusilli, powstrzymała się jednak, gdyż niczego by nie zyskała, a mogłaby zostać ukarana za bezczelność. Spytała tylko, czy Drusilla nie potrzebuje jej usług.

- Najbliższą godzinę postanowiłam spędzić razem z matką i Jelyan w niewieściej komnacie - poinformowała ją Drusilla, chociaż Elspeth wiedziała, że to należy do codziennych zwycza­jów. - Przygotuj mi łóżko. Jeśli nie chcesz znowu dostać po twarzy, to uważaj, żebyś nie nadpaliła pościeli, ogrzewając posłanie.

- Zaraz się tym zajmę. - Elspeth dygnęła.

- Powinnaś przećwiczyć ukłony, jeśli chcesz razem z nami jechać do Stirling - upomniała ją Drusilla. - Ten ukłon był niestaranny. Poproszę matkę, żeby tego dopilnowała. Nie chcę, byś przyniosła nam wstyd swoim niedbałym zachowaniem. Możesz odejść.

Drusilla mówiła to podniesionym tonem. Elspeth zaczerwieniła się, widząc, że wszyscy na nie patrzą. Wiedziała, że nie wygra z Drusillą, więc skinęła głową i odeszła. Mogła się tylko pocieszać myślą, że Drusilla nie zdołała wyprowadzić jej z równowagi. To była niewielka wygrana, ale ponieważ nigdy nie odnosiła dużych zwycięstw, potrafiła cieszyć się małymi.

Przeszła przez komnatę. Kiedy dotarła do pierwszego podestu kręconych schodów, jakaś silna ręka chwyciła ją za ramię.

- Sądząc po ubraniu, ta dziewucha jest córką pana tego zamku. - Oczy Patricka pałały gniewem. - Sądząc po głosie, domyślam się, że to ona zakłóciła leśną ciszę swoim wrzaskiem, zanim pojawiła się pogoń. Nie wiem tylko, dlaczego cię uderzyła. Czy ją do tego sprowokowałaś?

- Jak widać - odrzekła Elspeth. Serce jej mocno biło. - Przestraszył mnie pan śmiertelnie. Myślałam, że poszedł pan już do swojej sypialni.

- Przepraszam, że cię przestraszyłem, ale chcę wiedzieć, czemu ona cię uderzyła.

- Nie zrozumiem, dlaczego to pana obchodzi.

Patrzył jej w oczy i widziała, że jest równie zły na nią, jak na Drusillę. Stał tak blisko, wciąż trzymając jej ramię w silnym uścisku. Elspeth usłyszała jakieś odgłosy, które dochodziły z rycer­skiej komnaty.

- Ktoś może tu przyjść - szepnęła. - Proszę mnie puścić.

- Co zrobiłaś, że zasłużyłaś na uderzenie w twarz?

- Niczego nie zrobiłam - powiedziała ostrzejszym tonem, niż zamierzała.

- A więc dlaczego...

- Bo pan ze mną rozmawiał! Proszę mnie puścić, zanim ktoś nas zobaczy. Niech pan sobie przypomni, co mówił sir Hector. Nie może pan sobie pozwolić na to, żeby już pierwszego dnia stracić pracę.

- Nie przypuszczam... - zaczął ze smutkiem. - Ona nie po­winna...

- Czy pan niczego nie rozumie? Ona może robić, co chce. Jest starszą córką sir Hectora, a ja jestem tylko służącą, zależną od dobrej woli jej i jej ojca. Niechże pan już idzie!

Chciała mu się wyrwać, ale w tej samej chwili on także ją puścił, co skończyło się tym, że straciła równowagę i zachwiała się na kamiennym stopniu schodów. Natychmiast ją złapał. Oparła się o niego, ale od razu się odsunęła.

Ku jej zdumieniu, cicho się roześmiał.

- Dziewczyno, ty nas oboje doprowadzisz do zguby. Ze swojej strony przepraszam cię za to, co się wydarzyło. Już więcej nie postawię cię w takiej sytuacji, ale ty też uważaj, żeby już nigdy nie dać tej piekielnicy żadnego pretekstu do takiego zachowania.

Elspeth już otwierała usta, by mu powiedzieć, że nie ma prawa jej rozkazywać, i przy okazji wyrazić swoje zdanie o jego charak­terze, ale usłyszała z dom czyjś śmiech. Uprzytomniła sobie nagle, że nie może tu dłużej stać. Odwróciła się i szybko wbiegła po schodach, wiedząc, że on odprowadza ją wzrokiem.

Patrick patrzył za nią, dopóki nie zniknęła mu z oczu na zakręcie schodów. Nadal ponosiła go wściekłość, która go ogarnęła, kiedy ta wrzaskliwa dziewucha uderzyła Elspeth. Natychmiast zmienił zdanie o sir Hectorze. Jak może dżentelmen pozwalać swoim córkom, a na pewno również żonie, traktować w ten sposób służbę w swoim domu? Patrick nigdy by na to nie zezwolił. Gdyby zobaczył, że jego siostra uderzyła w twarz służącą, ostro by ją zbeształ. Ale Bab nigdy by się tak nie zachowała. Była impulsywna, lecz nie arogancka.

Kiedy schodził na dół, zobaczył stojącego na schodach chłopaka.

- Podsłuchiwałeś? - Popatrzył na niego surowym wzrokiem.

- Nie, panie. Wszedłem tu tylko po to, żeby zobaczyć, co pana zatrzymało.

- Lepiej, żebyś niczego nie słyszał, ale jeśli zaczniesz coś rozpowiadać, to inaczej z tobą porozmawiam.

- Niczego nie słyszałem! Mam panu pokazać pokój czy nie? Jeśli pan nie potrzebuje sypialni, to idę do swoich zajęć.

- Chłopcze, zaprowadź mnie tam. Nie będę miał wiele czasu na odpoczynek, bo jutro muszę złapać jastrzębia, a trzeba się dobrze do tego przygotować.

Idąc za chłopcem w stronę pokoju sokolnika, Patrick pomyślał, że Elspeth miała rację: powinien przede wszystkim myśleć o swo­ich obowiązkach. Byłoby głupotą ryzykować życie dla pocałunku, ale Elspeth była taka słodka... Sama myśl o niej przejmowała go rozkosznym dreszczem.

Cumberland, Anglia

Rycerska komnata w zamku Midgeholme robiła wielkie wra­żenie szczególnie podczas kolacji, kiedy płonęły setki świec, z dwóch ogromnych kominków biły wesołe blaski ognia. Wspaniale rzeźbione zwieńczenia kominków były słynne w całym Cumberland, ale Nell interesowało tylko promieniujące z nich ciepło. Gdyby nie to, że rozpalono ogień, o tej porze roku w rycerskiej komnacie panowałby przejmujący chłód.

Jadła w milczeniu, z oczami utkwionymi w talerz. Miała nadzieję, że siedzący przy stole mężczyźni nie zauważą, iż pilnie przysłuchuje się ich rozmowom, przeszkadzały jej jednak dochodzące z dolnej komnaty głośne pogawędki służących. Towarzystwo było mniej liczne niż poprzedniego wieczoru, ale wszystkie miejsca przy tym stole były zajęte. Nell i jej gar­derobiana, Jane Geddes, były jedynymi kobietami uczestniczą­cymi w kolacji. Lady Renwick wycofała się w ostatniej chwili, mówiąc, że ma już dość męskiego towarzystwa. Było to bardzo nietaktowne zachowanie ze strony pani zamku, ale Nell nie zwróciła na to uwagi. Lady Renwick często pozwalała sobie na takie wyskoki.

Po jej prawej stronie Angus rozmawiał z lordem Renwickiem i z lordem Dacre, który tego ranka przyjechał konno z oddalonego o kilka kilometrów zamku Naworth, żeby omówić kilka ważnych spraw. Ponieważ zaczęto szukać szpiega, dyskusja przeciągnęła się do kolacji.

Mimo hałasu dochodzącego z dolnej komnaty Nell usłyszała, że rozmawiają o planach angielskiego Henryka, który zamierza najechać Szkocję. Sam Henryk, oczywiście, nie stanąłby na czele wojsk. Pięćdziesięcioletni król Anglii, który miał za sobą zbyt wiele lat pijackich uciech, zbyt wiele dodatkowych kilogramów ciała i piątą żonę w łóżku, nie miał ochoty wyruszać na bitwę. Zgodził się tylko przyjechać do Yorku, żeby tam spotkać się ze swoim siostrzeńcem Jakubem, królem Szkotów. Jednak Jakub miał dość zdrowego rozsądku, żeby się nie zapuszczać tak głęboko do kraju swojego zdradzieckiego wuja.

- Nell, powinnaś już iść spać.

Wyrwana z zamyślenia, odczekała chwilę, zanim odwróciła się do brata.

- Nie skończyłam jeszcze jeść, sir - powiedziała.

- Mało kobiet jest obecnych przy stole, więc lady Renwick taktownie je kolację w niewieściej komnacie. Powinnaś była przyłączyć się do niej.

- Archie, lady Renwick nie proponowała, żebym zjadła razem z nią. Kiedy siadałam przy stole, nawet nie wiedziałam, że jej tu nie będzie. Pójdę do swojego pokoju, jak tylko skończymy z Jane posiłek.

Odczuła ulgę, kiedy mruknął tylko coś niezrozumiałego i powró­cił do przerwanej rozmowy. Nie chciała go rozgniewać, bo jego gniew zawsze wiele ją kosztował, ale też nie miała zamiaru naginać się do jego kaprysów. Tak czy inaczej, nie chciała odchodzić od stołu, ponieważ miała zamiar wykorzystać zasłyszane tu informacje.

Właśnie odezwał się lord Dacre, trzydziestokilkuletni mężczyz­na, którego Archie nazywał tępakiem, niegodnym następcą po­przedniego lorda Dacre.

- Zbyt wielu ludzi na północy Anglii pozostało wiernych papieskiemu Kościołowi i opiera się życzeniom Królewskiego Majestatu.

Nelly zawsze śmieszyło, kiedy ktoś nazywał grubego Henryczka „Królewskim Majestatem”. Uważała, że Szkoci o wiele ładniej tytułują swojego władcę. Nazywali go „Jego Wysokość”, ponieważ uważali, że jest on tylko naczelnikiem naczelników wszystkich klanów.

Henryk natomiast uważał się za kogoś w rodzaju boga. Czyż nie postawił się na miejscu papieża, twierdząc, że on, a nie Ojciec Święty, jest głową Kościoła w Anglii? Może był szalony. Wielu tak mówiło, łącznie z Angusem, chociaż nadal nazywali go „Królewskim Majestatem”.

Dobrze, że Szkoci nie spodziewają się po Jakubie majestatycznego zachowania, pomyślała Nell, ponieważ królewskie maniery nie były jego mocną stroną. Był jednak o wiele lepszym człowie­kiem niż jego szalony wujaszek.

Chociaż daleko odbiegła myślami, nadal słuchała rozmowy mężczyzn, która zeszła teraz na lokalne problemy. Wzdrygnęła się, słysząc cierpki ton Renwicka.

- Ludzie wkrótce się nauczą. Już dziesięć tysięcy zapłaciło za zdradę.

Nell nie mogła się pogodzić z myślą, że tylu ludzi musiało umrzeć tylko dlatego, że nie zaakceptowali decyzji swojego króla o zerwaniu z Kościołem. Henryk podjął tę decyzję, kiedy papież nie zgodził się na jego rozwód i w ten sposób uniemożliwił mu poszukiwanie kolejnej żony, która mogłaby go obdarzyć wieloma zdrowymi synami. Z kolei żona Jakuba znowu spodziewała się dziecka i tym właśnie Jakub tłumaczył niemożność przybycia do Yorku na spotkanie z wujem. Jeżeli Maria, królowa Szkocji, powije drugiego syna, Henryk na pewno się nie ucieszy.

- Wielu, którzy nie chcą się wyrzec starej wiary i przyjąć nowej wiary Henryka Tudora - mówił dalej Dacre - szuka teraz schronienia w Szkocji, ponieważ Davy Beaton trzyma stronę Rzymu i prześladuje wyznawców nowego Kościoła równie surowo, jak Henryk prześladuje papistów.

- Rzeczywiście - warknął Angus. - Całe rodziny tłumnie opu­szczają Anglię, a drogi do Longtown, Canonbie i Kershopefoot są pełne papistów.

Kershopefoot. Nell znała to miasto. Słyszała, że stamtąd naj­łatwiej jest przedostać się do Szkocji, sama nawet przekraczała tam kiedyś linię graniczną.

Przedtem nie interesowała się polityką, jednak z biegiem czasu nauczyła się poświęcać jej więcej uwagi i strzępki informacji, które do niej docierały, okazywały się przydatne. Na przykład teraz dowiedziała się, że Midgeholme dzieliło od granicy tylko trzydzieści kilometrów. Już dawno nie była tak blisko domu, ponieważ Angus trzymał ją w zamknięciu, w rezydencji w pobliżu Yorku, którą Henryk oddał mu do dyspozycji. Brat miał ochotę ponownie posłużyć się nią dla osiągnięcia swoich celów, ale miała nadzieję, że zdoła pokrzyżować jego plany.

W pewnym okresie Angus był najpotężniejszym szkockim wielmożą. Ożeniony z matką Jakuba, Małgorzatą Tudor, siostrą angielskiego Henryka, Angus był ojczymem Jakuba i przez pewien czas faktyczna władza regenta spoczywała w jego rękach. Jednak Małgorzata się z nim rozwiodła, a Douglasowie uwięzili młodego króla i przechwycili kontrolę nad Szkocją. Kiedy Jakub przejął władzę, liderzy Douglasów zostali wygnani, a ich majątki prze­jęła Korona. Angus zmusił Nell, żeby towarzyszyła mu na wy­gnaniu.

Nell owdowiała, kiedy jej brat był jeszcze u szczytu potęgi, i została zdana na jego łaskę. Pewnej nocy Angus uprowadził jej dwie małe córeczki z Dunsithe, leżącego na Pograniczu zamku, który należał do jej zmarłego męża. Szczególnie zależało mu na tym, żeby sprawować pieczę nad starszą dziewczynką, Molly, „Panienką na Dunsithe”.

Angus nie wiedział wtedy, że jego gwiazda szybko zgaśnie, ale podobnie jak Henryk lubił zabezpieczać się na przyszłość. Zaaran­żował powtórne małżeństwo Nell z niemłodym już wielmożą z potężnej angielskiej rodziny Percych. Sir Bamabas Percy nie zwracał uwagi na fakt, że Nell urodziła się po niewłaściwej stronie granicy. Wystarczało mu, że jest córką jednego earla Angusa i siostrą drugiego, a Archie załatwił sobie w ten sposób potężnych sprzymierzeńców w Anglii.

Nell przez lata pozostawała w tym pozbawionym miłości mał­żeństwie. Wreszcie baron umarł. Zostawił jej spory majątek, mimo że nie urodziła mu dzieci.

Miała dopiero trzydzieści cztery lata i wciąż była piękną kobietą. Zgodziła się przekazywać listy Angusa do Szkocji tylko dlatego, że bardzo chciała tam wrócić. Niestety, nie udało się jej spełnić jego oczekiwań, więc znowu chciał ją wydać za mąż, żeby czerpać korzyści z tego związku.

Wiedziała, że przywiózł ją do Midgeholme, bo miał nadzieję zaaranżować jej małżeństwo z synem Dacre'a. Jego lordowska móść nie wykazał jednak zainteresowania tym projektem. Co prawda, syn Dacre'a był jeszcze niedojrzałym młokosem, ale taki drobiazg nie powstrzymałby Angusa przed osiągnięciem celu.

Nell odnalazła już jedną córkę i teraz pragnęła odzyskać drugą. Angus nadal twierdził, iż Bessie zmarła wkrótce po wyjeździe z Dunsithe, jednak Nell była pewna, że on kłamie.

Kershopefoot leżało w odległości tylko trzydziestu kilometrów, więc żeby tam dotrzeć, wystarczyło wyślizgnąć się spod czujnej opieki Angusa. To ryzykowne przedsięwzięcie, ale Nell była gotowa na wszystko. Podsłuchanie tego wieczoru ważnej rozmowy pomogło jej powziąć pewien plan.

5

Patrick zbudził się na długo przed świtem, ubrał się szybko, posilił chlebem i piwem i wyszedł na dwór. Poczynił większość przygotowań poprzedniego dnia, teraz tylko musiał zabrać zreperowaną już własnoręcznie sieć do łapania ptaków, worek i rękawicę, którą w jakiś cudowny sposób wyszukał dla niego Mały Neddy. Wziął też żywego gołębia, którego włożył do klatki z wiklinowych prętów, oraz inne potrzebne przedmioty. Udało mu się przekonać dowódcę straży, żeby otworzył bramę i wypuścił go na zewnątrz.

Przy ziemi ścieliła się mgła, nadając otoczeniu niesamowity wygląd, a księżyc rzucał blade, przymglone światło. Poprzedniego dnia Patrick zauważył kilka miejsc, które teraz mogły okazać się przydatne.

Wtedy jego uwagę przyciągnęło między innymi wysokie drzewo o nagich gałęziach. Stało na skraju lasu, tuż przy łące. Jastrzębie lubią mieć szeroki widok, więc Patrick postanowił pod tym właśnie drzewem zastawić pułapkę. Teraz należało je tylko znaleźć w przyćmionym świetle księżyca.

Wiedział, że nie będzie mu łatwo pracować po ciemku, ale gdyby czekał, aż zrobi się jasno, straciłby co najmniej jeden dzień. Mieszkańcy lasu na pewno zauważyliby zmiany w swoim otoczeniu i nie wróciliby w to miejsce przed upływem doby. Teraz nie zakłócał spokoju jastrzębi, które spały w wysokich koronach drzew w innej części lasu.

Wokół panowała cisza. Nie było słychać pohukiwania sowy, nie przemknął w pobliżu lis. Po chwili Patrick usłyszał tylko z daleka głuchy ryk rozbudzonej nagle krowy.

Kierując się szumem strumyka i trzymając skraju lasu, bez trudu odnalazł poszukiwane drzewo.

Najpierw pościnał długie, liściaste gałęzie z innego drzewa, żeby zbudować z nich swoją kryjówkę, potem zamocował w ziemi jedną półkulę wygiętej w łuk sieci, w pewnej odległości od uprzednio upatrzonego drzewa. Zamocował linkę na pałąku sieci i przeciągnął ją do swojej kryjówki, żeby móc szybko zamknąć pułapkę, kiedy jastrząb do niej wejdzie. Zamaskował sieć mchem, liśćmi i patykami i przywiązał w niej gołębia tak, że mógł poruszać się po całym jej obwodzie, nasypał mu ziarna i dopiero wtedy wycofał się do swojego prowizorycznego schronienia.

To była najmniej przyjemna część całej operacji. Kryjówka była niewiele dłuższa i niewiele szersza niż on, a jak już wiedział z doświadczenia, było dość prawdopodobne, że będzie musiał spędzić w niej cały dzień. Żeby złapać jastrzębia, trzeba było czasem wytrwać przez kilka dni w takim bezruchu, chyba że miało się wyjątkowe szczęście.

Wślizgnął się do kryjówki; mógł się w niej obrócić, ale to był jedyny ruch, jaki dało się tam wykonać. Miał zwój linki w zasięgu ręki, więc pozwolił sobie na odpoczynek. Do świtu została jeszcze co najmniej godzina i chciał się trochę przespać.

Nie mógł jednak zasnąć, myślał bowiem o Elspeth. Zaczął się teraz zastanawiać, jak ona wygląda bez ubrania, jednak ku swojemu zdumieniu, zamiast zobaczyć oczami wyobraźni nagą Elspeth, ujrzał jej surową minę, kiedy mówiła, że przestępcza działalność nie jest tematem do żartów. Łatwiej mu było wyobrazić ją sobie z rękami na biodrach, patrzącą na niego srogim wzrokiem, niż leżącą w jego łóżku.

Uśmiechnął się. Jeszcze pięć dni i będzie mógł bezpiecznie opuścić Farnsworth Tower. Miał dość czasu, żeby zrobić wrażenie na dziewczynie.

Dla Elspeth był to zwyczajny poniedziałkowy poranek. Wstała o piątej, posiliła się miską jęczmiennego krupniku i poszła do rycerskiej komnaty, żeby rozsunąć kotary i wywietrzyć salę. Mężczy­źni, którzy tu spali, zbierali już swoje miski krupniku i placki owsiane, dwóch zamiatało podłogę, a dwóch rozpalało w kominkach.

Podstawowym obowiązkiem Elspeth było usługiwanie córkom pana zamku, ale dopóki nie wstały, wykonywała inne czynności. W Farnsworth Tower nie było wiele służby - pomocnica kucharki, pomywaczka, praczka i posługaczka, więc Elspeth spędzała równie dużo czasu pomagając im, jak wykonując własne prace. Lady Farnsworth miała garderobianą, ale Martha Elliot nie zniżała się do żadnych robót, które nie należały do jej obowiązków. Trak­towała Elspeth jak swoją pomocnicę i jej rozkazy należało nie­zwłocznie wykonywać.

Kiedy nadeszła odpowiednia pora, Elspeth zaniosła na górę dzbanek gorącej wody i zbudziła panienki, rozsunęła kotary i poszła zanieść gorącą wodę dla lady Farnsworth. Sir Hector był już w swoim sanktuarium, gdzie posilał się, przeglądając dokumen­ty. Martha Elliot poinformowała Elspeth, że lady Farnsworth zje śniadanie w swojej komnacie.

Elspeth pobiegła do kuchni i położyła na tacy pszenny placek, pieczoną rybę i dzbanek piwa. Wróciła na górę i przy drzwiach pokoju lady Farnsworth podała tacę garderobianej. Wykonawszy to, szybko wróciła do sypialni Drusilli i Jelyan.

- Gdzie tak długo byłaś? - spytała Drusilla ostrym tonem. Stała boso pośrodku pokoju, jeszcze w nocnej koszuli; ciemne, potargane włosy opadały jej na plecy. - Powinnaś była wcześniej napalić w kominku - dodała. - Tu jest zimno.

Jelyan uśmiechnęła się tylko. Była niższa i szczuplejsza od swojej starszej siostry. Miała już na sobie dzienną koszulę, halkę, spódnicę i gorsecik z kwadratowym dekoltem, ale nie mogła go sama zapiąć, więc czekała na pomoc, przytrzymując go ręką.

Elspeth podeszła, żeby jej pomóc. Odsunęła długi kasztanowy warkocz Jelyan, by nie przeszkadzał jej przy zapinaniu gorsecika, i dopiero wtedy odezwała się do Drusilli.

- Drusillo, powiedziałaś mi wczoraj, że denerwuje cię moja obecność w pokoju. Chciałaś, bym zajęła się inną pracą i wróciła dopiero wtedy, kiedy trzeba będzie pomóc ci się ubrać. Nie mogłam rozpalić kominka od zewnątrz.

- Nie bądź arogancka - rozzłościła się Drusilla. - Zrobiło się cieplej i wydawało mi się, że nie będziemy potrzebowały ognia na kominku, ale dziś jest chłodno, więc powinnaś się tym zająć natychmiast po tym, jak nas obudziłaś.

- Elspeth ma rację - wtrąciła się Jelyan. - Wczoraj złajałaś ją ostro, że za wcześnie cię obudziła, i powiedziałaś, żeby nie rozpalała ognia. Poza tym mama mówiła, że trzeba oszczędzać drewno. Elspeth, możesz mnie uczesać tak jak wczoraj? - spytała.

- Oczywiście - odrzekła Elspeth. - Usiądź na stołku.

- Ona nie ma czasu układać ci wymyślnej fryzury - powiedziała Drusilla. - Włóż czepeczek. Elspeth, postanowiłam założyć coś innego niż to, co przygotowałaś wczoraj wieczorem. Chcę włożyć czerwoną aksamitną suknię, więc przynieś mi ją zaraz.

- Jest już przygotowana do zapakowania - przypomniała Elspeth, chociaż wiedziała, że to nie zda się na nic.

- To będziesz musiała ją odświeżyć, bo chcę założyć ją dzisiaj. Chcę też, żebyś wyprasowała wszystkie moje ubrania. Dopiero wtedy zdecyduję, co mam ze sobą zabrać. Zrobiłaś sobie wczoraj odpoczynek, więc myślę, że dzisiaj łatwo to nadrobisz.

- Skończyłaś reperować moje rzeczy? - spytała Jelyan.

- Większość tak - odparła Elspeth. - Wszystko będzie gotowe na czas.

Tego ranka Elspeth miała wiele dodatkowych zajęć - za kilka dni panie wyruszały do Stirling, gdzie miały pozostać przez cały miesiąc. Kiedy zobaczyła, że panienki schodzą na dół na śniadanie, posłała ich łóżka i przygotowała drewno w kominku, żeby można było w każdej chwili rozpalić. Właśnie myła ręce resztką wody, kiedy weszła Martha z naręczem bielizny lady Farnsworth.

- To są dodatkowe rzeczy do wyprania - oznajmiła.

Elspeth przerzuciła tę ostatnią pracę na praczkę. Potem poprosiła zarządcę stajni, żeby wysłał któregoś chłopca do pomocy w kuchni. Dopiero wtedy zabrała naręcz ubrań Drusilli do swojego pokoju.

Nie miała kominka, ale kuchnia była blisko i tam mogła rozgrzać żelazko. Miała wprawdzie stół, ale musiała stale chodzić na górę z prawie każdą wyprasowaną sztuką. Była jednak do tego przyzwyczajona, a żelazko i tak często musiało być podgrzewane.

Prasowała, cały czas rozmyślając o nowym sokolniku. Unikała go poprzedniego dnia, żeby nie dać Drusilli pretekstu do podejrzeń, że ten mężczyzna jej się podoba. Być może robi przygotowania do złapania ptaka, którego sir Hector chce podarować królowi, pomyślała. Wiedziała jednak, że Patrick nie będzie miał czasu na ułożenie jastrzębia, ponieważ sam wkrótce wyrusza do Stirling. Cóż, w takim razie pewnie zbytnio się nie przykłada do tego zadania.

Wyszła na dziedziniec, tłumacząc sobie, że musi tylko odetchnąć świeżym powietrzem po dwóch godzinach spędzonych przy praso­waniu. Była zdumiona, kiedy dowiedziała się, że Patricka nigdzie nie ma. Mały Neddy utrzymywał, że sokolnik wyszedł z zamku jeszcze przed świtem.

- Poszedł złapać nowego ptaka - powiedział Neddy. - Wziął sieć starego Lachlana. Sam ją zreperował.

Elspeth wróciła do pracy, usiłując dowieść samej sobie, że chciała tylko zobaczyć, czy sokolnik nie zaniedbuje swoich obowiązków. Kiedy nie pojawił się na obiad, tłumaczyła sobie z kolei, że oczekiwanie na niego jest głupotą. Nawet gdyby mogła wyrwać się do lasu, ryzykując, że otrzyma jeszcze surowszą reprymendę niż poprzedniego dnia, Patrick wcale nie byłby zadowolony, że przeszkadza mu w łapaniu jastrzębia.

Nieświadomy, że w tej samej chwili jego osoba tak bardzo zaprząta myśli Elspeth, Patrick leżał spokojnie w swojej kryjówce. Mgła opadła, ale gęste korony drzew zasłaniały mu niebo i nie mógł zobaczyć, czy nie pojawił się jakiś jastrząb.

Zdrzemnął się trochę, lecz obudził go świergot ptaków. Roz­myślał o swoim pobycie w Anglii i o wydarzeniach, które spo­wodowały jego szybki powrót na Pogranicze. Potem jego myśli pobiegły ku Elspeth. Zrozumiał, że jest nią bardziej zainteresowany, niż mu się początkowo wydawało.

Miał wrażenie, że zna ją od lat, a nie od wczorajszego dnia. Jednak przyjemność, jaką sprawiało mu jej towarzystwo, uśpiła jego czujność i zaczął popełniać błędy, które nigdy mu się przedtem nie zdarzały. Zapominał, że musi odgrywać swoją rolę, i rozmawiał z nią tak jak z siostrą czy przyjaciółmi, których znał od dzieciństwa. Polubił ją, nie rozumiał jednak, dlaczego myślał o niej jak o kimś bliskim. Czy to dlatego, że znalazła dla niego kryjówkę, kiedy tego potrzebował? Niewątpliwie zasłużyła na jego wdzięczność, ale też czuł się za nią odpowiedzialny. Kiedy Drusilla wymierzyła jej policzek, miał ochotę udusić tę jędzę.

Rozmyślał o tym jeszcze przez jakiś czas, dopóki nie poczuł głodu. Kiedy sięgał po chleb, mięso i wodę, które ze sobą zabrał, usłyszał z daleka płaczliwe hi-je. Mógł to być głos polującego jastrzębia, ale równie dobrze mogła to być pustułka, kania, krogulec, a nawet sokół wędrowny. Zaczął się zastanawiać, czy nie wybrał zbyt dużego gołębia na przynętę, czy nie lepiej było wziąć kosa, który przyciągnąłby uwagę również mniejszych jastrzębi. Co prawda sir Hector nie wspomniał o przepisach dotyczących posiadania jastrzębi i sokołów, ale na pewno wiedział, że takim jak on landlordom z królewskiego nadania nie wolno trzymać w ptaszarni sokoła wędrownego.

Na Wyżynach rzadko kto stosował się do tych przepisów i wielu naczelników klanów mogło pochwalić się przynajmniej jednym orłem przednim czy też białozorem, chociaż tylko cesarze i kró­lowie mogli być legalnymi właścicielami tak wspaniałych ptaków. Ten ptak miał być podarowany królowi, więc Patrick postanowił wziąć to, co wpadnie w sieć. Był już potężnie znudzony i cały odrętwiały, a do tej pory niczego nie złapał.

Po dwóch godzinach coś przemknęło mu przed oczami, tuż nad trawą. Patrick nie poruszył się. Ptak podfrunął do góry, wykonał zwrot i zaczął się zniżać nad pułapkę. Jastrząb zatoczył łuk, jego szpony były już blisko nie spodziewającego się napaści gołębia.

Gołąb zakwilił cicho i umilkł.

Patrick pociągnął za linkę i drapieżnik znalazł się w sieci.

Elspeth zobaczyła sokolnika dopiero wtedy, kiedy przyszedł na kolację. Widząc jego zadowoloną minę, zrozumiała, że udało mu się polowanie. Tylko raz pozwoliła sobie poszukać jego wzroku. Szybko zjadła posiłek, żeby móc wyjść, zanim on do niej podejdzie. Nie chciała wywoływać gniewu Drusilli już drugi dzień z rzędu.

Poszła na górę i zabrała się do pracy. Zaniosła panienkom wodę, przygotowała im nocne koszule i stroje na następny dzień. Potem pobiegła do swojego pokoju i odczekała pół godziny na wypadek, gdyby ktoś jeszcze od niej czegoś potrzebował.

Patrick wiedział, że jastrząb uspokoi się po zapadnięciu ciemności, więc nakrył mu głowę kapturem i zostawił go w spo­koju. Podczas kolacji tylko kilka razy zerknął na Elspeth. Widząc, te pasemka włosów wysunęły się jej spod czepka i z upiętego na karku warkocza, czuł, że świerzbią go palce, żeby poprawić te niesforne kosmyki.

Wyglądała na zmęczoną. Niestety, nie mógł nakazać jej, żeby udała się na spoczynek, miał jednak nadzieję, że po kolacji będzie już mogła pójść spać.

Wrócił do ptaszarni i zatrzymał się w drzwiach. Zobaczył, że jastrząb spokojnie siedzi na swojej żerdce. Obserwował go przez chwilę, po czym cicho wszedł do środka, włożył rękawicę i z kubełka przygotowanego przez pomocnika wziął trochę świeżej króliczej wątróbki. Ptak poruszył się nerwowo.

Patrick wolno zbliżył się do żerdki i poluzował rzemyki, którymi jastrząb był do niej przywiązany, po czym okręcił je wokół dłoni. Trzymając wątróbkę na otwartej, osłoniętej rękawicą dłoni, lekko dotknął szponów ptaka. Kiedy zaczął go głaskać po piersi, jastrząb zadrżał, ale nie zaprotestował. Głaskał go prawie przez godzinę, przemawiając do niego jednocześnie cichym gło­sem. Dopiero wtedy zdjął mu kaptur.

Zacisnął dłoń, chowając w niej przynętę, i ptak zaczął dziobać rękawicę - nie wydawał się przestraszony, bo pozwalał nadal się dotykać. Był jeszcze młody i wyjątkowo spokojny jak na świeżo schwytanego jastrzębia. Od czasu do czasu Patrick cicho gwizdał - w ten sposób w przyszłości będzie się przywoływać ptaka podczas polowania. Pół godziny później jastrząb zszedł z żerdki, usiadł na rękawicy, schylił głowę i wydziobał wątróbkę spomiędzy jego palców. Zawsze będzie w ten sposób karmiony.

Szpony jastrzębia wbijały mu się w dłoń jak ostrza brzytwy, gdyż rękawica była już bardzo zniszczona. Nagle ptak zerwał się i rzucił w dół, próbując odzyskać wolność.

Zawieszony na przytrzymujących go rzemykach, rozpaczliwie machał skrzydłami, nie rezygnując z walki. Patrick wyciągnął rękę, chcąc go z powrotem posadzić na rękawicy. Bał się, że jastrząb połamie sobie lotki.

- Na litość, czy pan ma zamiar skręcić temu biedakowi kark?

Zaskoczony Patrick uniósł głowę. W drzwiach stała Elspeth, ręce trzymała na biodrach i patrzyła na niego ze złością. Wyglądała tak, jak ją sobie wyobrażał, leżąc w leśnej kryjówce.

- Nie odzywaj się - powiedział, sadzając ptaka na rękawicy. - Możesz zostać, pod warunkiem, że będziesz cicho.

Jastrząb znowu poderwał się do lotu. Patrick chwycił go delikat­nie i posadził na rękawicy.

- Czy ona nie zrobi sobie krzywdy?

- To samiec - powiedział Patrick. Chciał jej przypomnieć, żeby się nie odzywała, ale jastrząb zachowywał się spokojnie. Nie reagował na jej głos w taki sam sposób jak na jego.

- Dobrze. Czy on nie zrobi sobie krzywdy?

- To możliwe - powiedział.

Bał się mówić dłużej, żeby nie zdenerwować ptaka.

- Dlaczego on tak gwałtownie się zrywa?

- Czy powinnaś tu być? Myślałem, że już poszłaś spać.

- Jeszcze nie. Skończyłam swoje wieczorne prace i przyszłam, żeby zobaczyć, jak panu idzie. Dlaczego on tak gwałtownie się zrywa?

- Jest zdenerwowany i przerażony - powiedział Patrick. - Robi to instynktownie. Nie mogę mu w tym przeszkodzić, ale on szybko się nauczy. Muszę go zmęczyć. Nie pozwolę mu spać, dopóki nie weźmie jedzenia z mojej ręki.

- Nadał mu pan imię?

- Nazwę go Zeus, władca bogów - Patrick uśmiechnął się. - To imię do niego pasuje. Myślałem, że jesteś na mnie zła.

- Dlaczego? - Elspeth gwałtownie się zarumieniła.

- Przy kolacji nawet nie spojrzałaś w moją stronę i wybiegłaś, zanim skończyłem jeść. Chciałem ci powiedzieć, że go złapałem.

- Gdzie jest Mały Neddy? - Elspeth szybko zmieniła temat i rozejrzała się dokoła.

- Pewnie słucha opowieści w rycerskiej komnacie. Mały Neddy umie łapać króliki i przygotowywać jedzenie. Może też karmić tamte ptaki, ale nie potrafi ich układać, więc tylko by mi tu przeszkadzał.

- Kiedy Zeus zacznie brać jedzenie z ręki?

- Już je ode mnie wziął, ale jeśli pytasz, ile czasu upłynie, zanim zacznie oczekiwać, że go nakarmię, i będzie traktował rękawicę jak swoją gałąź, to sądzę, że zajmie mi to dwa do trzech dni.

- Dwa albo trzy dni!

- Niektórym sokolnikom zajmuje to o wiele więcej czasu. - Pochwalił się. - Tylko dobrzy sokolnicy mogą tak szybko to osiągnąć. Ale nawet wtedy trzeba dalej pracować nad ptakiem, bo pozostawiony samemu sobie, z powrotem stanie się dziki.

- Nie będzie pan wcale spał?

- Chłopak mi pomoże. Nakarmi tamte ptaki, a tego będzie musiał nosić na rękawicy, kiedy będę spał. Na pewno uda mi się odpocząć.

- Mogłabym pomóc.

- Nie wydaje mi się, żeby to był dobry pomysł - powiedział łagodnie Patrick, nie chcąc jej urazić. - Pamiętaj, że sir Hector kazał mi trzymać się z dala od służących, i jestem przekonany, że lady Farnsworth też nie byłaby zadowolona, gdyby się dowie­działa, że tu jesteś.

- To prawda.

- Lepiej już idź. Za chwilę przyjdzie Neddy, a on paple jak najęty.

- Nie sądzę, żeby celowo chciał mi narobić kłopotów - powie­działa. - Może jednak powiedzieć coś zupełnie bezmyślnie. Na­prawdę pan sądzi, że Zeus będzie ułożony do czasu naszego wyjazdu do Stirling?

- Sir Hector prosił tylko, żeby go nauczyć siedzenia na ręka­wicy, a na to jest jeszcze mnóstwo czasu - powiedział z uśmiechem Patrick.

- Tak, dziesięć dni. - Elspeth westchnęła ciężko. - Drusilla i Jelyan tak się zachowują, jakby miały wyjeżdżać już jutro. Wydaje mi się, że sir Hector chce, żeby rodzina wyruszyła w drogę w czwartek. To będzie trzydniowa podróż, a lady Farnsworth nie podróżowałaby w niedzielę, zwłaszcza w Niedzielę Palmową.

Patrick miał nadzieję, że dziewczyna odwzajemni jego uśmiech, ale tego nie zrobiła. Zdumiał się, że sprawiło mu to tak wielką przykrość. Wyciągnął do niej rękę, ale kiedy się poruszył, ptak znowu zerwał się do lotu, więc musiał się nim zająć. Kiedy podniósł głowę, Elspeth już nie było.

Westchnął, tłumacząc sobie, że w gruncie rzeczy dobrze się stało. Lubił kobiety i miał za sobą wiele romansów z chętnymi dziewczynami, ale teraz to by tylko skomplikowało jego i tak trudne położenie.

Zeus patrzył na niego z wściekłością, więc odwzajemnił to spojrzenie, czego zaraz pożałował, bo ptak znowu zerwał się z rękawicy. Ptaki drapieżne nie lubią, żeby im patrzeć w oczy, powinien był o tym pamiętać.

Następny dzień niezbyt się różnił od poprzedniego. Wystar­czyło, żeby Elspeth pomyślała o pięciu minutach odpoczynku, a już była obarczana kolejną pracą. Reperowanie ubrań Jelyan zajęło jej prawie całe przedpołudnie. Chociaż już poprzedniego dnia skończyła prasowanie strojów Drusilli, spędziła z nią jeszcze całą godzinę, czekając, aż wybierze suknie, które miały być zabrane do Stirling. Elspeth wiedziała z doświadczenia, że Drusilla będzie jeszcze wielokrotnie zmieniać decyzję i zabierze ze sobą wszystko, co tylko zdoła upchnąć w koszu podróżnym, ale musiała poświęcić jej jeszcze i tę godzinę.

Sokolnik nie pojawił się ani na południowy posiłek, ani na kolację.

Po kolacji Elspeth odnalazła Małego Neddy'ego i powiedziała, żeby zaniósł Patrickowi jedzenie.

- Tak, mówił mi, że mam mu przynieść coś do jedzenia - powiedział chłopak.

- No to idź. Na pewno jest głodny.

Odesłała chłopaka i poszła na górę przygotować łóżko dla Drusilli i Jelyan. Miała zamiar, tak jak poprzedniego wieczoru, zajrzeć do ptaszarni. Zbiegła szybko po kuchennych schodach, ale na dole stała lady Farnsworth.

- Elspeth, dobrze, że cię znalazłam. Kucharka powiedziała mi, te na pewno zaraz zejdziesz, więc zaczekałam na ciebie.

- Tak, milady? - Elspeth stłumiła westchnienie.

- Mam dla ciebie kilka drobnych prac, zanim pójdziesz spać.

- Tak, madame.

Jakby to było miło, pomyślała, żeby choć raz mogła robić to, na co ma ochotę, a nie być stale na czyjeś usługi.

6

Zanim Elspeth zdążyła wywiązać się z tysiąca poleceń, które wydała jej lady Farnsworth, zrobiło się późno. Wiedziała, że następnego ranka i tak będzie musiała wstać o zwykłej porze, więc szybko pobiegła na dół do swojej sypialni. W kuchni i dolnym korytarzu wszystkie łuczywa były już pogaszone. Na szczęście miała ze sobą świecę. Kiedy dotarła do pokoju i zaczęła się przygotowywać do spania, z korytarza dobiegł ją męski głos.

Zaciekawiona, przyłożyła ucho do drzwi. Upewniwszy się, że to głos Patricka, zgasiła świecę, uchyliła drzwi i wyjrzała przez szparę. Zauważyła, że światło pada na korytarz z prawej strony. Wiedziała, że pokój sokolnika, jak również kucharki i pomocnicy kuchennej, znajduje się pomiędzy jej pokojem a kuchnią. Domyśliła się, że sokolnik zapalił świecę albo łuczywo i że drzwi od jego pokoju są otwarte.

Szedł korytarzem, recytując coś monotonnym głosem. Jastrząb siedział na jego lewej, osłoniętej rękawicą pięści. Zarówno on, jak i jastrząb, mieli przymknięte oczy.

Śledziła go wzrokiem - doszedł do tylnych drzwi korytarza i zawrócił. Wyszła z pokoju, chociaż obawiała się, że przestraszy jastrzębia, a jeszcze bardziej bała się gniewu Patricka.

Sokolnik chwiał się na nogach. Mimo że chodził i coś cicho mamrotał, wyglądał na głęboko uśpionego. Zeus otworzył jedno oko i zaraz je zamknął.

- Patricku - szepnęła.

Jastrząb wydał metaliczny dźwięk, podobny do wabiącego głosu rudzika, i Patrick otworzył oczy.

- To twój pokój, dziewczyno? - Na jego zmęczonej twarzy pojawił się słaby uśmiech.

- Tak.

- Nie wiedziałem tego. Przykro mi, że zbudziło cię moje mamrotanie.

- Nie obudził mnie pan - powiedziała. - Dopiero teraz zeszłam na dół i szykowałam się do spania.

- Czy oni mają dobrze w głowie, dając ci pokój tak blisko pokoju sokolnika? - Patrick nachmurzył się. - Czy śpi z tobą jakaś inna służąca?

- Nie, ale poprzedni sokolnik miał już przeszło czterdzieści lat i wbrew temu, co mówiła Drusilla, nie miał skłonności do flirtu. Nic dziwnego, że nikomu nie przyszło do głowy, że pan nie powinien spać tak blisko mnie. Chyba że Drusilla o tym pomyślała i czeka na okazję, żeby narobić nam kłopotów.

- Kto śpi w pokoju pomiędzy naszymi pokojami?

- Kucharka i jej pomocnica. Przedtem spała ze mną pomywaczka, ale teraz jest nowa dziewczyna, która mieszka we wsi ze swoimi rodzicami.

- Sir Hector jest pewnie przekonany, że kucharka cię pilnuje.

- To możliwe, ale chyba nic nie byłoby w stanie zbudzić kucharki i jej pomocnicy. Obie śpią jak zabite.

- Nie powinnaś stać teraz na korytarzu i rozmawiać ze mną. - To niestosowne.

I to mówi to mężczyzna, który mnie całował, pomyślała Elspeth.

- Wątpię, czy byłby pan zdolny zrobić coś niestosownego. Przed chwilą spał pan na stojąco, a Zeus chyba nadal śpi.

Patrick spojrzał na ptaka i trącił go palcem. Elspeth bała się, że jastrząb zerwie się z rękawicy, ale ptak siedział spokojnie.

- On jeszcze nie śpi - powiedział. - Obaj nie możemy teraz zasnąć. Nie mogę mu na to pozwolić, więc też muszę czuwać.

- Mogę pochodzić z nim przez godzinę, żeby mógł się pan przespać.

Spojrzał na nią z powątpiewaniem, a Elspeth od razu pożałowała, że złożyła tę propozycję. Sama powinna się wyspać, żeby rano wstać do pracy, ale wyraz jego oczu zirytował ją. Był przekonany, że ona nie poradzi sobie z Zeusem.

- Dotknij jego piersi, tak jak dotykałaś tamtego jastrzębia w ptaszarni - powiedział żartobliwym tonem - ale bądź ostrożna. Ja mam już podziobane palce.

- On mnie nie podziobie - powiedziała Elspeth.

- Nie bądź taka pewna.

Delikatnie pogłaskała ptaka. Zeus nie zareagował na jej dotyk.

- Nie masz rękawicy - zauważył Patrick.

- Może mi pan pożyczyć swoją.

- Jest na ciebie za duża.

- Dam sobie radę - stwierdziła. - Muszę tylko zabezpieczyć dłoń i nadgarstek, palce nie są ważne.

- Jego szpony potrafią przebić rękawicę.

- Spróbujmy - upierała się.

- Przyniosłem go tutaj, bo Neddy się go boi, ale rzeczywiście jestem wyczerpany, a jeśli obaj zaśniemy, to wszystko pójdzie na marne.

- Niech więc pan pozwoli sobie pomóc.

- Jeśli Zeus nie będzie protestował, to chętnie się na to zgodzę, chociaż uważam, że szaleństwem jest narażanie cię na takie ryzyko.

Elspeth poszła z Patrickiem do jego sypialni, chociaż dobrze wiedziała, że jeśli ktoś ją tam zobaczy, to zostanie surowo ukarana. Jednakże o tej porze na pewno nikt się nie pojawi, a do Patricka miała dziwne zaufanie.

Założyła rękawicę i, jak nakazał Patrick, wysunęła rękę z zaciś­niętą w pięść dłonią w kierunku ptaka. Zeus natychmiast usiadł na jej ręku. Był duży, ale nie tak ciężki, jak sobie wyobrażała.

- Nie patrz wprost na niego - powiedział cicho Patrick. - On się wkrótce przyzwyczai do ciebie. Nie martw się, jeśli pobrudzi całą podłogę. Ja po nim posprzątam. Jesteś pewna, że dasz sobie radę?

- On jest bardzo zmęczony. Nie będzie sprawiał kłopotu. - Elspeth odczuwała ogromną radość, że jastrząb tak łatwo ją zaakceptował.

- Dobrze więc. Spaceruj z nim po korytarzu albo zabierz go do swojego pokoju, jeśli obawiasz się, że ktoś cię może zobaczyć. Masz światło w pokoju?

- Zgasiłam już świecę.

- Zapalę ją. - Patrick poszedł do jej sypialni i wrócił ze świecą. - Ta wkrótce się wypali, więc dam ci inną i zrobię na niej znak, kiedy masz mnie zbudzić. Zrób to koniecznie. Nie możesz zaspać jutro rano.

- Co mam zrobić, jeśli zerwie się z rękawicy?

Patrick spojrzał na jastrzębia, siedzącego spokojnie na jej ręku.

- On cię chyba lubi - powiedział z uśmiechem.

- Niech pan idzie spać - odrzekła. - Damy sobie radę.

Skinął głową, wszedł do swojej sypialni i zamknął za sobą drzwi.

Elspeth obliczyła, że biorąc pod uwagę czas potrzebny na złapanie ptaka, a potem na jego ułożenie, Patrick nie spał od prawie czterdziestu pięciu godzin. Postanowiła dać mu się wyspać tak długo, jak to będzie możliwe. Pamiętała, że on przemawiał do ptaka, ale nic nie przychodziło jej do głowy, więc zaczęła głośno liczyć.

Zeus miał otwarte oczy; obserwował ją. Kiedy doszła do tysiąca, przymknął je znowu. Pamiętając instrukcje Patricka, dotknęła piersi ptaka. Jastrząb znowu otworzył oczy.

Postanowiła doliczyć do pięciu tysięcy. Jednak kiedy straciła rachubę i chyba zdrzemnęła się na stojąco, przestała liczyć i prze­mówiła do ptaka.

- Co o tym sądzisz, Zeusie? Lubisz nas, czy wolałbyś, żeby Patrick wypuścił cię na wolność? Wolność musi być wspaniała.

Niestety, miała mu niewiele do powiedzenia, zresztą ptak też nie był tym zainteresowany, a ona myślała przez cały czas o mężczyźnie śpiącym za zamkniętymi drzwiami.

Zeus próbował zasnąć, budził się jednak, kiedy go dotykała. Patrick mówił, że jeśli jastrzębia budzi dotyk, to znaczy, że się nie poddał i nie uznał jeszcze ręki człowieka za swoje naturalne siedzisko.

Kiedy świeca w pokoju Elspeth już się dopaliła, wstawiła nową w kałużę roztopionego wosku. Zeus obserwował to z zaintereso­waniem, więc zaczęła spacerować po pokoju, mając nadzieję, że zaciekawiony widokiem płomienia ptak już nie zaśnie. Miała ciężki dzień i jej samej coraz trudniej było czuwać. Patrzyła, jak płomień zbliża się do znaku, który Patrick zrobił na świecy, i jej postanowienie, żeby go nie budzić, znacznie osłabło. Policzyła do stu, potem znów do stu, ale kiedy się potknęła, zrozumiała, że może się przewrócić i wyrządzić jastrzębiowi krzywdę. Wyszła na korytarz i skierowała się do pokoju Patricka. Przechodziła właśnie koło sypialni kucharki, kiedy Patrick pojawił się przed swoimi drzwiami.

- Jesteś dobrą dziewczyną - powiedział, biorąc od niej ptaka. - Teraz już nie zasnę. Widzę, że on się podda, zanim minie jutrzej­szego dzień.

Elspeth skinęła głową, zadowolona, że nie musiała go budzić. Jego bliskość wywierała na niej trudne do opisania wrażenie.

- Elspeth, idź spać. - Patrick uśmiechnął się do niej.

Dopiero kiedy delikatnie popchnął ją w kierunku sypialni, oprzytomniała i położyła się do łóżka.

Zamek stał na odległym wzgórzu, a zębate zwieńczenia murów obronnych i wieżyczki jaśniały w ostatnich promieniach zacho­dzącego słońca. Zamek rysował się wyraźnie na tle nieba, ale nie wydawał się bliższy niż wtedy, kiedy widziała go ostatni raz..

Szła bez końca, a zamek wciąż był daleki.

Niebo pociemniało. Nerwowym ruchem dotknęła ciężkiego klu­cza zwisającego u paska jej długiej szaty. Bała się burzy, nie mogła się jednak zatrzymać, żeby szukać schronienia. Musiała szybko iść naprzód.

Elspeth! Elspeth! Zbudź się, dziewczyno!

Elspeth zerwała się ze swojego posłania z baranich skór. Gdyby szarpiąca ją za ramię pomoc kuchenna nie zdążyła odskoczyć, odsuwając daleko świecę, zderzyłyby się głowami.

- Kucharka mówi, że panna Drusilla zaraz podniesie wrzask, że nie wstałaś do pracy.

- Która godzina? - wymamrotała Elspeth.

- Czas zanieść paniom wodę - powiedziała podkuchenna. - Nie przyszłaś do kuchni, więc kucharka posłała mnie po ciebie. Jesteś chora?

- Dzisiejszego ranka pewnie będę żałować, że nie jestem chora - odparła. - Jenny, pomóż mi się ubrać, a potem podaj mi grzebień i czepeczek.

- Jak mogłaś tak zaspać? Przecież to ci się nigdy nie zdarza.

- Nieważne. Pospiesz się.

Dzień zaczął się źle, a potem też nie było lepiej. Wszyscy byli w złych humorach, chociaż w nocy przybył posłaniec ze Stirling z wiadomością, że królowa zległa w połogu i że wielka uroczystość jest wyznaczona na następny dzień po urodzinach króla. Jak widać, Jego Wysokość nie miał obiekcji, żeby świętować podczas Wielkiego Postu. Uszanował jednak Niedzielę Palmową.

Można się było spodziewać, że skoro do wyjazdu został jeszcze cały tydzień, wszystko będzie szło dawnym trybem, ale wiadomość, którą przywiózł posłaniec, wywołała w zamku niesłychane poni­żenie, Elspeth zaś usłyszała o wiele więcej gniewnych słów, niż gdyby zdarzyło się jej zaspać jakiegoś innego dnia.

Nie skończyła swoich porannych prac do obiadu, więc musiała obejść się bez jedzenia. Miała nadzieję, że zrobi wszystko do kolacji, ale garderobiana lady Farnsworth dała jej do obrębienia nową, bardzo szeroką suknię swojej pani.

- Martho, zrobię to tak szybko, jak będę mogła - obiecała Elspeth.

- Pamiętaj, żeby suknia była gotowa na czas. Wyjeżdżamy do Stirling w przyszły czwartek.

- Wiem.

Miała nadzieję, że uda się jej choć na chwilę wyjść z zamku, ale wszystko jakby się sprzysięgło, żeby jej to uniemożliwić. Przez cały dzień nie widziała ani Patricka, ani Małego Neddy'ego. Poszła spać, nie wiedząc, czy jastrząb się wreszcie poddał. Na­słuchiwała nawet pod drzwiami Patricka, ale w jego sypialni panowała głucha cisza. Nie ośmieliła się zastukać.

Kiedy leżała już w łóżku, usłyszała jego kroki. Znowu chodził po korytarzu. Nie mogąc oprzeć się pokusie, włożyła spódnicę i gorsecik i wyszła z pokoju.

Ucieszyła się, widząc wyraz zadowolenia na jego twarzy, ale jej radość nie trwała długo.

- Dziewczyno, wyglądasz, jakby cię ktoś przeciągnął przez krzaki. Nie przyszło ci do głowy, że powinnaś się uczesać? - spytał sokolnik.

- Patricku Sokolniku - oświadczyła - wstałam z ciepłego łóżka, żeby zobaczyć, czy znowu nie potrzebuje pan pomocy. Człowiek dobrze wychowany okazałby za to wdzięczność.

Wydawał się zawstydzony, jednak nie zrezygnował z potyczki słownej.

- Bałem się, że zostaniesz złajana za nieporządny wygląd.

- Jeśli ktoś mnie zobaczy, to może pan być pewny, że zostanę ukarana - odparowała. - Jednak nie za wygląd, tylko za to, że jestem tu z panem sama. Miałam okropny dzień, więc mam nadzieję, że pójdzie pan zaraz do łóżka i zostawi mnie w o wiele przyjemniejszym towarzystwie Zeusa.

- Masz rację, dziewczyno, że nazywasz mnie źle wycho­wanym. Robisz mi przysługę, a ja jestem dla ciebie niemiły. Będę ci ogromnie zobowiązany, jeśli pochodzisz z nim przez godzinę.

- Bardzo chętnie.

- Mówiłaś, że miałaś okropny dzień - dodał, kiedy szli do jego pokoju. - Czy zaspałaś dziś rano?

- Tak. Drusilla była w fatalnym humorze, a lady Farnsworth też była ze mnie niezadowolona i stale mnie łajała. Nawet sir Hector był niemiły. Ale to była moja wina - dodała, widząc jego nachmurzoną twarz.

- Nie, to nie twoja wina. To przeze mnie tak późno poszłaś spać, chociaż widziałem, że jesteś przemęczona.

- Pan też był zmęczony, a kiedy poszłam do łóżka, chodził pan z jastrzębiem przez całą noc.

- To mój obowiązek - oświadczył. - Mogłem przynajmniej dopilnować, żebyś wstała o właściwej porze.

- Dziś jest o wiele wcześniej - zauważyła.

- To prawda - przyznał. - Mam coś dla ciebie. Mały Neddy znalazł rękawicę, która powinna na ciebie pasować. Powiedział, że była dla niego za mała i poprzedni sokolnik dał mu większą. Przymierz.

Uradowała ją perspektywa posiadania własnej rękawicy. W ten sposób Zeus był jakby również pod jej opieką, nie tylko Patricka.

- Naprawdę jest moja? - spytała, patrząc mu w oczy.

- Tak, jeśli będzie na ciebie pasować.

Elspeth włożyła rękawicę.

- Pasuje - powiedziała radośnie.

Przysunęła zaciśniętą dłoń do brzucha jastrzębia, a ptak natychmiast na niej usiadł.

- Przygotuję ci światło. - Patrick zapalił świecę od kominka. - urobiłem na niej kreskę, kiedy masz mnie obudzić. Nie pozwól mi dłużej spać.

W milczeniu skinęła głową. Kiedy kładła się do łóżka była bardzo wyczerpana, ale teraz nie odczuwała już zmęczenia.

Patrick dotknął jej ramienia, dając znak, żeby wyszła na korytarz. Elspeth zadrżała. Ten niewinny dotyk i bliskość silnego mężczyzny sprawiły, że zrobiło się jej gorąco. Byli przecież sami, kucharka i jej pomocnica spały twardym snem.

- Patricku Sokolniku, życzę dobrego wypoczynku - rzekła.

- Musi być dobry. - Patrick uśmiechnął się szeroko.

Kiedy wychodziła z jego pokoju, obdarzył ją przeciągłym spojrzeniem i zamknął drzwi.

Czas upływał szybciej niż poprzedniej nocy. Przemawiała do Zeusa, a chociaż ptak był śpiący, zawsze budził się pod jej dotykiem. Raz, kiedy wykonała zbyt szybki ruch, zatrzepotał skrzydłami i szeroko otworzył dziób. Elspeth wstrzymała oddech, przerażona, że jastrząb zerwie się i zrobi sobie krzywdę, zanim ona zdąży obudzić Patricka.

Zastukała do jego drzwi, kiedy już oczy same jej się zamykały. Świeca wypaliła się tylko trochę poniżej zrobionego przez Patricka znaku. Spojrzał najpierw na świecę, potem na nią, ale nie powie­dział, że zbyt późno go zbudziła. Podziękował, wziął jastrzębia i polecił jej, żeby poszła spać.

Rano zbudził Elspeth, stukając do jej drzwi, a dopiero później odniósł Zeusa do ptaszarni.

Natychmiast zerwała się z łóżka, włożyła flanelową halkę i spódnicę, szybko zasznurowała gorsecik i dopiero wtedy wyszła, żeby przynieść sobie wody do mycia. Patricka nie było na kory­tarzu, choć miała nadzieję, że go zobaczy.

Przez cały dzień myślała o mężczyźnie i jego jastrzębiu. Zeus był niezwykle łagodny, ale nadal budził się pod dotykiem, co oznaczało, że jeszcze im nie ufał.

Podbój został dokonany. Patrick wielokrotnie widywał drapież­ne ptaki, które ulegały człowiekowi, ale ten fakt zawsze budził zdziwienie. Zeus siedział na rękawicy ze spuszczoną głową i ob­wisłymi skrzydłami, nie zwracając uwagi na dotyk. Jastrząb był już tak bardzo śpiący, że zaufał sokolnikowi.

Teraz przyszedł czas na następny etap układania ptaka. Patrick będzie wszędzie zabierać ze sobą Zeusa, żeby przy­zwyczaił się do koni, nagłych hałasów, innych ludzi, do tego, z czym się zetknie podczas polowania. Najlepiej byłoby nosić go ze sobą przynajmniej dwanaście godzin na dobę. Wtedy wypuszczony do wolnego lotu jastrząb automatycznie powrócił­by na rękawicę. Teraz jednak zarówno sokolnik, jak i ptak potrzebowali snu.

Patrick polecił Małemu Neddy'emu, żeby zostawił Zeusa w spo­koju i nie karmił go, tylko zajął się innymi ptakami. Sam poszedł do siebie i spał aż do wieczora.

Zobaczył ją przy kolacji, ale Elspeth zdążyła tylko przełknąć kilka kęsów i zaraz wyszła. Wyglądała na bardzo zmęczoną. Miał ochotę pójść za nią, powiedzieć, żeby odpoczęła, i zawiadomić ją, że Zeus wreszcie się poddał. Wiedział jednak, że to może narazić ich oboje na nieprzyjemności, więc skończył jeść i wrócił do ptaszarni. Czuł się wypoczęty i mógł poświęcić kilka godzin na przyzwyczajanie jastrzębia do widoku zbrojnych i do oświetlonego pochodniami dziedzińca.

Tego wieczoru Elspeth poczuła się rozczarowana, kiedy nie spotkała Patricka na korytarzu koło swojej sypialni, ale była jednocześnie tak bardzo zmęczona, że chętnie położyła się wcześ­niej do łóżka. Dopiero następnego dnia, kiedy sokolnik nie pojawił się nawet na południowy posiłek, poszła na poszukiwanie Małego Neddy'ego.

- Czy sokolnik nie jada już razem ze wszystkimi? - zdziwiła się.

- Cały czas jest z jastrzębiem. - Chłopak wzruszył ramionami. - Będzie go nosił ze sobą i mówi, że Zeus nie nadaje się jeszcze do towarzystwa przy stole, więc mam mu zanieść chleb i mięso do ptaszarni.

- Czy jastrząb nadal mu się opiera?

- Nie, poddał się wczoraj. Patrick jadł tu kolację. Nie widziałaś go?

- Widziałam, ale jeśli wczoraj dał ci jastrzębia pod opiekę, to dlaczego dziś tego nie zrobił?

- Zeus wtedy spał, nie musiałem go karmić. - Mały Neddy wstrząsnął się nerwowo. - On groźnie wygląda, ten Zeus, i ma zły charakter. Podziobał mi palce.

Nie zatrzymując go dłużej, Elspeth poszła na górę do swoich popołudniowych obowiązków. Kiedy został jej już tylko stos ubrań do reperacji, pobiegła do ptaszarni. Patrick siedział przy stole, przycinając małym nożykiem jakieś patyczki.

Widząc ją, uśmiechnął się i wstał od stołu.

- Tęskniłaś za mną, dziewczyno? Mały Neddy mówił, że o mnie pytałaś.

Elspeth ściągnęła brwi. Patrick mówił teraz z silnym akcentem, więc rozejrzała się za Małym Neddym.

- Teraz go tu nie ma. - Patrick usiadł z powrotem przy stole. - Posłałem go, by powiedział kucharce, że jutro spędzę cały dzień w lesie. Muszę przyzwyczaić jastrzębia, że w lesie też jest ze mną. Ale chłopak za chwilę tu wróci.

- Powiedział, że Zeus się poddał. - Elspeth zerknęła na ptaka, który siedział na żerdce obok Patricka, nie zwracając na nią uwagi.

- Tak. - Chodziłem z nim przez cały ranek, nawet poza murami, ale na widok jeźdźca zerwał się z rękawicy, więc przyniosłem go tutaj, żeby się trochę uspokoił.

- Czy mogę popatrzeć, jak pan z nim pracuje?

- Tak, jeśli masz ochotę. Ty mu nie przeszkadzasz. A może chcesz najpierw zobaczyć, jak przywracam sprawność lotkom błotniaka?

- Och tak, bardzo chętnie.

Zauważyła, że końcówki dwóch uszkodzonych lotek ptaka są już wyrównane. Patrick wziął do ręki ułamany koniuszek skrzydła i podniósł ze stołu pięciocentymetrowy zastrugany patyczek.

- Wystrugałem takie zatyczki, które będą pasować do ułama­nych piór. - Wyjaśnił, wsuwając patyczek do lotki. - Teraz możesz mi pomóc.

- W jaki sposób?

- Ja potrzymam błotniaka, a ty wsuniesz zatyczkę z koniuszkiem pióra do każdej złamanej lotki.

- Powierzy mi pan takie zadanie? - Elspeth była zdumiona. - Chyba byłoby lepiej, żebym ja trzymała ptaka. Na pewno pozwoli mi się wziąć.

- Przecież obiecałem, że nauczę cię, jak przywracać sprawność lotkom. - Patrick uśmiechnął się szeroko.

Stali tak blisko siebie, że stykali się ramionami, a jej ciało silnie reagowało na jego bliskość, postanowiła jednak okazać się godną zaufania. Całkowicie skupiona, wsunęła pierwszy patyczek.

- Dobra robota, dziewczyno - pochwalił.

- Czy to rzeczywiście utrzyma te dwa kawałki piór? - spytała, wsuwając drugi patyczek. - Czy drewienko w końcu nie zbutwieje?

- Wytrzyma do czasu pierzenia się ptaka, wtedy błotniak i tak pozbędzie się tych piór. Teraz pokażę ci coś innego.

Patrick włożył rękawicę i zbliżył się do Zeusa na mniej więcej pół metra, wyciągając do niego zaciśniętą dłoń, po czym zagwizdał wabiąco i przysunął dłoń bliżej ptaka. Zeus rozłożył skrzydła i skoczył na rękawicę. Patrick założył mu kaptur i odwiązał rzemyki z żerdki.

- Chcę teraz spróbować czegoś nowego - powiedział, biorąc do ręki długi, pleciony rzemień i przywiązując do niego ptaka. - Ten rzemień ma piętnaście metrów długości. Muszę sprawdzić, Gzy on do mnie wróci, kiedy odfrunie na taką odległość.

- Zabierze go pan za zamkowe mury? - spytała.

- Tak, nie będę przecież tego próbował wśród ludzi. - Patrick zerknął na dziedziniec. - Chcesz pójść ze mną?

Pomyślała o stosie rzeczy, które miała zreperować, szybko jednak odrzuciła tę niewygodną myśl.

- Tak - powiedziała radośnie. - Bardzo chcę.

7

Elspeth obawiała się, że ktoś może ją zatrzymać przy bramie i spytać, dokąd się wybiera w towarzystwie sokolnika, ale nic takiego się nie stało.

Poza murami Farnsworth Tower od razu poczuła się tak, jakby wypuszczono ją na wolność. Towarzystwo Patricka było dodatkową przyjemnością. Nastrój psuła jej jedynie myśl o stosie niezreperowanych ubrań. Nigdy przedtem tak otwarcie nie zaniedbywała swoich obowiązków.

- Zastanawiam się, czy Bóg mnie za to nie ukarze - szepnęła.

Patrick roześmiał się.

- Ośmiela się pan wyśmiewać z Boga? - Elspeth popatrzyła na niego z oburzeniem.

- Nie, kochaneczko, śmieję się z ciebie, bo myślisz, że On ma tak mało pracy, że skarci cię za spacer po lesie przy tak ładnej pogodzie.

- Ale może Mu się nie podobać, że idę do lasu razem z panem - odparowała. - Lady Farnsworth i sir Hector na pewno by tego nie pochwalili.

- To dlaczego ze mną idziesz?

- Nie wiem - przyznała. - Nie, to nie tak. Idę, bo mam na to ochotę.

Patrick znowu się roześmiał, po chwili jednak twarz mu się chmurzyła.

- Czy sir Hector albo lady Farnsworth mogą cię za to ukarać?

- To jest bardzo możliwe. - Elspeth westchnęła. - Myślałam właśnie o tym, że pan jest wolnym człowiekiem, a ja jestem związana swoją pozycją i rozlicznymi pracami, które muszę codziennie wykonywać. Prawdę mówiąc, zazdroszczę panu tej wolności. Najgorsze, co mogłoby się panu przytrafić, to oskarżenie, że namówił mnie pan dzisiaj do wyjścia z zamku, i zwolnienie ze stanowiska sokolnika.

Patrick wzruszył ramionami. Zostało już tak niewiele czasu do upływu sześciu dni, że nie musiał martwić się pościgiem.

- Jeśli ci się tu nie podoba - powiedział - to powinnaś poszukać i pracy gdzie indziej.

- Nawet gdybym wiedziała, gdzie mam jej szukać, byłaby to wielka niewdzięczność z mojej strony!

- Niewdzięczność?

- Tak, ponieważ sir Hector i lady Farnsworth zapewnili mi opiekę, kiedy byłam mała i nieprzydatna do pomocy. Poza tym sir Hector zawsze był dla mnie dobry i chętnie mnie uczył. Jestem im za to zobowiązana.

- Jeśli mieszkasz tu od dzieciństwa, to już dawno spłaciłaś swój dług.

- Ale gdybym nagle odeszła, to przekreśliłabym swoje po­przednie zasługi - stwierdziła. - Pan może tego nie rozumie, ale moja pomoc wiele dla nich znaczy, a nie tak łatwo jest znaleźć odpowiednią służącą. Nieładnie z mojej strony, że odczuwam zadowolenie po tym wszystkim, co dla mnie zrobili. Powinnam być im wdzięczna i chętnie spełniać ich rozkazy.

- Tak ci mówią?

- Tak, ale to jest prawda i przynajmniej tego mogą po mnie oczekiwać.

- Nie masz własnej rodziny?

- Nikogo, kogo bym znała.

Obserwował ją, spodziewając się, że jeszcze coś mu powie, ale ona szybko zmieniła temat.

- Zeus wydaje się zadowolony, siedząc na pana ręku.

- Tymczasem tak. - Patrick popatrzył na nią bacznie. Wiedział że celowo zmieniła temat rozmowy.

Elspeth obawiała się, że będzie ją dalej wypytywać, ale on też zaczął mówić o czym innym.

- Miejmy nadzieję, że ludzie, którzy mnie szukają, wrócili już do Anglii. Byłoby niedobrze, gdyby się teraz pojawili. Prze­straszyliby Zeusa - dodał ze śmiechem.

Spojrzała na niego i pomyślała, że chyba raczej przestraszyliby jego, ale widziała, że on nie odczuwa lęku. Był beztroski, przy­stojny i...

Czując, że oblewa się rumieńcem, Elspeth szybko odwróciła wzrok. Zorientowała się jednak, że z jej wyobraźni nie zniknął obraz idącego szybkim krokiem mężczyzny, z jastrzębiem na dłoni i rzemieniem przerzuconym przez ramię. Nigdy jeszcze nie spotkała takiego człowieka i gdyby miała wybór, to wolałaby kroczyć u jego boku, niż powrócić do swojej ponurej egzystencji w Farnsworth Tower.

- Cieszysz się z wyjazdu do Stirling? - spytał.

- Tak, lubię zamek Stirling - odparła. - Oczywiście, nie będę miała żadnej styczności z królem. Sama bym tego nie chciała. Wydaje mi się okrutnym człowiekiem.

- Jakub? - Patrick roześmiał się znowu. - Wszyscy mówią, że on bardzo szanuje swoich poddanych.

- Ale nie tak dawno oskarżył lady Janet Douglas o czary i posłał ją na stos. - Elspeth wzdrygnęła się na myśl o tak okrutnym losie.

- To prawda, lecz ona była siostrą earla Angusa, a on ich wszystkich nienawidzi.

Elspeth nie odezwała się. Ze słów Patricka wywnioskowała, że on też ich nienawidzi. Czy znienawidziłby także ją, gdyby wiedział, że Angus jest jej ojcem? Czy uwierzyłby, że ona również nie ima o nim dobrego zdania? Jej niechęć do ojca była zrozumiała, zważywszy na to, że oddał ją obcym ludziom.

To przywiodło jej na myśl czasy dzieciństwa, kiedy Drusilla i Jelyan stale z niej szydziły.

„Jesteś córką earla - mówiła Drusilla - więc na pewno myślisz, że powinnyśmy dygać przed tobą, lady Elspeth”.

Robiły to dla żartów, ale kiedyś lady Farnsworth wychłostała ją rózgą po gołych nogach, ponieważ Drusilla poskarżyła się, że Elspeth każe im dygać. Kiedy zaprzeczyła, lady Farnsworth wychłostała ją jeszcze mocniej.

Drusilla i Jelyan często doprowadzały ją do łez, ale szybko się nauczyła, że kiedy płacze, to one jeszcze bardziej jej dokuczają. Już od dawna ani lady Farnsworth, ani jej córki nie potrafiły zmusić jej do płaczu.

Zdawała sobie sprawę, że wiele ryzykuje, idąc z Patrickiem do lasu, liczyła jednak, że ten spacer nie będzie zbyt długi. Za godzinę kolacja.

- To dobre miejsce. - Głos Patricka wyrwał ją z zamyślenia.

Doszli właśnie do porośniętej trawą leśnej polany.

- Na tej łące wypróbuję Zeusa - powiedział. - Teraz możesz mi pomóc. Włóż rękawicę i potrzymaj go przez chwilę.

Elspeth podsunęła dłoń w rękawicy pod brzuch ptaka. Zeus zamachał skrzydłami i wskoczył na nią.

- Przytrzymaj drugi koniec rzemienia - poprosił Patrick - a ja odejdę i zagwiżdżę na niego. To może trochę potrwać, ale sądzę, że on do mnie przyfrunie.

Patrick odsunął się o trzy metry i zagwizdał tym samym wabiącym tonem, jakiego używał, karmiąc Zeusa. Ptak natychmiast do niego przyfrunął.

Zdumiony Patrick dał mu kawałek króliczej wątróbki.

- Myśli pan, że on przyleciałby też i do mnie? - Elspeth była uradowana.

- Umiesz gwizdać?

- Chyba tak.

- Nauczę cię tego wołania i spróbujemy innego dnia - powie­dział. - Najpierw ptak musi się przyzwyczaić do mnie, a niewąt­pliwie przez jakiś czas będzie równie często reagować na gwizd jak ignorować moje wołanie.

Spróbowali jeszcze kilkakrotnie i chociaż Zeus nie zawsze reagował prawidłowo, Elspeth widziała, że Patrick jest z niego zadowolony.

Kiedy wracali do zamku, przepełniało ją uczucie radości. Patrick podtrzymywał ją przy przekraczaniu strumienia, kiedy trzeba było skakać z kamienia na kamień, a jej się wydawało, że sam dotyk jego dłoni ogrzewa jej serce.

Nie odzywał się, ona też nie miała ochoty przerywać milczenia. Wystarczał jej szmer strumyka i śpiew ptaków. Od czasu do czasu słyszeli przytłumione gik-gik Zeusa, ale jemu nie trzeba było odpowiadać.

Sielanka skończyła się, kiedy weszli na dziedziniec zamkowy.

- Elspeth, lady Farnsworth cię szukała. - Strażnik przy bramie spojrzał na nią przyjaźnie.

Elspeth ośmieliła się odezwać dopiero wtedy, kiedy znaleźli się poza zasięgiem słuchu strażnika.

- Cieszę się, że pozwolił pan sobie pomóc.

- Ona cię nie zabije - zapewnił. - Schyl głowę i pozwól jej się wygadać. Niech jej słowa spływają po tobie jak woda. I na litość boską, nie zachowuj się arogancko.

- Ja nigdy... - Napotkała jego spojrzenie i uśmiechnęła się. - To znaczy, prawie nigdy...

- Uczesz się, zanim do niej pójdziesz, i załóż czysty far­tuszek - zasugerował. - I nie patrz na mnie takim wściekłym wzrokiem. Wiem, co mówię, bo sam wielokrotnie miewałem podobne sytuacje.

Irytacja na Patricka przytępiła strach i Elspeth, przyznając mu rację, poszła po grzebień i czysty fartuszek. Kiedy uznała, że jest wystarczająco uzbrojona, aby stoczyć bitwę, poszła do niewieś­ciej komnaty, gdzie oprócz lady Farnsworth były też Drusilla i Jelyan.

Podczas konfrontacji Elspeth z trudem powstrzymała się od impertynenckich odpowiedzi, ale cały czas pamiętała słowa Pat­ricka. Lady Farnsworth wiedziała nie tylko, że Elspeth wymknęła się poza zamkowe mury, ale również to, że jeszcze nie skończyła obrębiać sukni, którą powierzyła jej Martha, więc oskarżeniom nie było końca.

Elspeth stała z pochyloną głową, starając się traktować te słowa jak spływającą po niej wodę. Usiłowała sobie wyobrazić Patricka, gdyby znalazł się w takiej sytuacji, była jednak przekonana, że on nie pozwoliłby, by ktoś mu ubliżał. Widziała, iż nawet przy drobnostkach oczy ciemnieją mu z gniewu, i wątpiła, czy przyjąłby taką tyradę z pokorą.

- Nie masz nic do powiedzenia, dziewczyno?

- Nie, madame. Proszę o wybaczenie. Na pewno szybko skoń­czę obrębianie sukni - powiedziała.

- Gdzie byłaś? - spytała Drusilla.

Elspeth zerknęła na nią, zdumiona, że Drusilla nic nie wie. Dopiero teraz uprzytomniła sobie, iż w potoku słów lady Farnsworth nie pojawiło się imię sokolnika. Czy to możliwe, by nie wiedziały, że ona była z nim?

- Chodziłam po lesie - wyjaśniła.

- Nie powinnaś tego robić - warknęła Drusilla. - Mamo, po­wiedz, że jej tego nie wolno.

- I tak nie będzie miała na nic czasu. Ma dużo pracy - odrzekła lady Farnsworth. - Elspeth, nie pójdziesz na kolację, tylko skoń­czysz obrębianie sukni.

- Tak, madame.

- Powinna być bardziej surowo ukarana! - Drusilla była nie­zadowolona.

- Bądź cicho - skarciła ją lady Farnsworth. - Od twojego głosu dostaję bólu głowy.

Nie okazując zadowolenia, co byłoby przejawem impertynencji, przed czym ostrzegał ją Patrick, Elspeth dygnęła i szybko wyszła z komnaty

Nell Percy również myślała o ucieczce. Starała się schodził bratu z drogi i zebrać jak najwięcej wiadomości o tym, co się dzieje. Usiadła ze swoim szyciem w kącie rycerskiej komnaty, by móc przysłuchiwać się rozmowie mężczyzn.

Był już szósty dzień pogoni, a ludzie Angusa nie dopadli jeszcze zbiegłego szpiega. Ponadto Angus otrzymał wiadomość od króla Henryka, w której król skarżył się, że Jakub nadal mi się przeciwstawia. Henryk rozkazał więc Angusowi, żeby ten natychmiast powiadomił proangielskich Douglasów, by przyłączyli się do królewskich wojsk, gromadzących się w pobliżu Berwick, ze swej strony król miał zapewnić Szkotom swobodne przekroczenie granicy.

Angus, który nigdy nie szanował prawa, szybko odprawił królewskiego posłańca. Kiedy zaś jego ludzie donieśli o niepowodzeniu, jakie ich spotkało na zachodnich rubieżach, wygłosił opinię, że sześciodniowy termin na schwytanie szpiega jest absolutnie nie do przyjęcia.

- Jedź z powrotem i każ im szukać tak długo, dopóki nie znajd tego przeklętego łajdaka - polecił posłańcowi, który przywiózł wiadomość.

Zarówno pan zamku, jak i lord Dacre zgłosili natychmiastowy sprzeciw.

- Nawet o tym nie myśl - błagał go Dacre. - Jeżeli przekroczymy termin, to ci okropni Szkoci będą robić to same powiedzą wtedy, że mają prawo rozbijać się tam, gdzie chcą.

- I tak to robią - odparował Angus.

- Może i tak - zgodził się Dacre. - Jednak jeśli my zaczniemy łamać prawo, którego zgodziliśmy się przestrzegać, to wyjdziemy na hipokrytów, żądając, żeby oni tego prawa przestrzegali.

Angus nawet nie zainteresowałby się uwagami Dacre'a, którego nie cenił i który nie wykazał żadnego zainteresowania małżeństwem swojego syna z jego przyrodnią siostrą, kiedy jedna takie same argumenty wysunął Renwick, popadł w gniewni milczenie.

Nell obserwowała brata spod oka. Nastrój na pewno mu się nie poprawi, gdy jego ludzie powrócą jutro po bezskutecznej pogoni. Jeżeli bowiem do tej pory nie znaleźli Patricka, to już go nie znajdą - była o tym przekonana. Jest wolny, a wolność to wspa­niały, chociaż przelotny stan. Doświadczyła jej przed dwoma laty, na krótko, i pragnęła znów się nią cieszyć. W tym celu musi uciec, tak jak to zrobił Patrick. Nie może czekać, aż Angus zaaranżuje jej nowe małżeństwo.

Od razu wyruszyła na poszukiwanie Jane. Garderobiana siedziała w jej pokoju i reperowała koszule.

- Jane, musimy natychmiast spakować moje rzeczy - oświad­czyła Nell.

- Nie słyszałam, żeby earl Angus wybierał się w drogę. - Jane nie oderwała się od swojego zajęcia. - Wiem jednak, że z Yorku przyjechał posłaniec, więc...

- On teraz nigdzie nie wyjeżdża - przerwała jej Nell - mimo że Henryk przysłał mu taki rozkaz. Może jednak wyruszyć każdego dnia. Nie wolno nam stracić okazji.

Jane ściągnęła wargi. Nie odezwała się.

- Jane, pomyśl tylko, zyskamy wolność! Po śmierci Percy'ego zorientowałam się, że wdowa cieszy się o wiele większą swobodą niż inne kobiety. Mam własne pieniądze, mam biżuterię i chociaż rodzina Percych sprawuje kontrolę nad moimi funduszami, wszyst­ko mi wypłacą, nawet jeśli będę mieszkać w Szkocji. Wdowy mają specjalne uprawnienia.

- Doprawdy?

- Tak - potwierdziła Nell. - Nie mogę tylko pozwolić, żeby mój okropny brat wydał mnie znowu za mąż. Jeśli tak będzie, to mój mąż przejmie kontrolę nawet nad pieniędzmi, które mi się należą od rodziny Percych.

- W takim razie możemy się obejść bez nowego męża - stwierdziła Jane.

- Niewątpliwie. - Nell uśmiechnęła się szeroko.

Elspeth skończyła obrębiać suknię, wykonała wszystkie inne prace i poszła do łóżka. Śniło jej się właśnie, że szybko zbliża się do osłoniętego mgłą zamku na wzgórzu, kiedy poczuła na ramieniu zaciskającą się dłoń.

- Zbudź się, dziewczyno! Ludzie z obławy weszli do zamku!

W pokoju było ciemno, ale natychmiast rozpoznała ten głos.

- Patrick!

- Tak. Jeden człowiek stoi za drzwiami i pilnuje tylnego wyjścia z korytarza, a kilku innych przepatruje basztę. Nie mogę wejść na górę ani wydostać się na zewnątrz. Przeszukają wszystkie komnaty. Możesz mnie tu schować?

Sparaliżował ją strach. Nie bała się o siebie, tylko o niego.

- Ale gdzie? Mam tylko mały stolik i komodę, w której trzymam ubrania, a pan jest za duży, żeby się pod nimi schować.

Usłyszała gwar męskich głosów. Ci ludzie byli już na korytarzu.

- Twoje łóżko - powiedział.

- Nie ma tu miejsca! To tylko słomiana mata i kilka owczych skór.

- Oni nie wiedzą, jak ono zwykle wygląda. Jeśli wejdę pod skóry, a ty położysz się na mnie i przykryjesz kołdrą, nic nie zauważą.

Myśl, że Patrick znajdzie się w jej łóżku, była tak żenująca, że Elspeth umilkła. Zaczęła wstawać, ale głosy nagle ucichły.

- Gdzie jest Zeus? - spytała.

- Krzyczy przeraźliwie na prowizorycznej żerdce w mojej sypialni, więc chyba już tam są. Nie zrobią mu krzywdy. Jeśli jednak ktoś im powie, że nigdy nie zostawiam go samego, nabiorą podejrzeń.

Głosy były coraz wyraźniejsze...

- Nadchodzą. Wstawaj szybko, dziewczyno.

Miała na sobie tylko nocną koszulę, ale zerwała się z łóżka i pomogła mu zdjąć skóry ze słomianej maty.

- Szybko - powiedział. - Rzuć na mnie resztę skór, kładź się i przykryj kołdrą.

Zrobiła, jak jej kazał, i położyła się na boku. Zwykle tak spała. Czuła, jak się pod nią poruszył - może chciał się lepiej ułożyć, a może uderzyła go łokciem. Przyszło jej na myśl, że buty mogą mu wystawać spod kołdry, ale było zbyt ciemno, żeby mogła to sprawdzić, a nie ośmieliła się wstać z łóżka.

Głosy były już blisko. Po piskach kobiet Elspeth zorientowała się, że biorący udział w pogoni byli tuż obok, w sypialni kucharki. Cała się trzęsła i z trudem łapała oddech.

- Spokojnie, dziewczyno - szepnął. - Zachowaj hart ducha.

- Cicho, usłyszą pana.

Ktoś gwałtownie pchnął drzwi, blask pochodni rozświetlił ciemności.

Leżała z zamkniętymi oczami.

- Popatrzcie chłopcy, co znalazłem! - Mężczyzna miał szorstki głos i mówił po angielsku jak prostak.

Starając się robić wrażenie przebudzonej z głębokiego snu, Elspeth otworzyła oczy - zobaczyła stojącego nad jej łóżkiem mężczyznę z pochodnią w ręku. Wyglądał na żołnierza straży przybocznej jakiegoś wielmoży. Po chwili dołączyło do niego jeszcze dwóch, całkowicie zapełniając jej ciasny pokoik.

Przełknęła ślinę. Jej głos nie zabrzmiał zbyt naturalnie.

- Cz...czego chcecie?

- Dobre pytanie - odezwał się jeden z nich, patrząc na nią pożądliwym wzrokiem. Miał na sobie coś w rodzaju munduru i szablę przy boku.

Zadrżała na myśl, że ta szabla mogłaby zranić Patricka.

- Nie powinniście tu wchodzić - rzekła.

- Wstań. Chcemy ci się przyjrzeć.

- Wygląda na ładną dziewczynę, nie jest taka, jak tamte dwie zarazy. Forster, ściągnij z niej tę kołdrę, żebyśmy mogli zobaczyć, czy reszta wygląda tak samo dobrze jak to, co widzimy.

Elspeth pomyślała, że jeśli zerwą kołdrę, to znajdą Patricka, zebrała się więc na odwagę.

- Nie musicie wywlekać mnie z łóżka jak jacyś zbóje - powiedziała. - Sama wstanę, jeżeli będę musiała. Powiedzcie mi kim jesteście i skąd żeście się tu wzięli?

- Jesteśmy ludźmi z Midgeholme i za pozwoleniem sir Hectora Farnswortha przeszukujemy zamek, od wałów obronnych aż do kuchni - powiedział ten, którego nazywano Forster.

- Czego szukacie? - spytała, ostrożnie siadając na łóżku i opusz­czając nogi na podłogę.

- Przeklętego zdrajcy - warknął Forster.

- Kogo, na litość?

Kiedy podniosła się z łóżka, poczuła się okropnie zażenowana i jeszcze bardziej bezbronna. Trzej mężczyźni wpatrywali się w jej widoczne pod cienką koszulą piersi, ale nic nie mogła na to poradzić. Na szczęście to odciągnęło ich uwagę od łóżka.

Forster nie odpowiedział na jej ostatnie pytanie. Nie odrywał wzroku od jej piersi. Ten widok odebrał mu zdolność wysławiania się.

- Nie mówisz jak służąca, dziewczyno - odezwał się jeden z przybyłych.

Elspeth nie odrywała wzroku od Forstera.

Wyciągnął rękę, chcąc jej dotknąć.

Odwróciła się i cofnęła pod ścianę, żeby być jak najdalej od łóżka.

- Jak widzicie, nikogo tu nie ma - powiedziała, usiłując za­chować spokój.

- Nie uciekaj ode mnie, dziewczyno - poprosił Forster. - Nie zrobię ci krzywdy. Nie słyszałaś przypadkiem o zdradzieckim szpiegu sir Williamie Smythewicku?

- Nie znam nikogo takiego. To raczej sir Hector mógłby go znać, chociaż nie przypuszczam, żeby chciał zaprzyjaźnić się ze szpiegiem.

- On twierdzi, że nie zna tego drania.

Usłyszała nowe głosy. Dobry Boże, pomyślała, ilu ich tam jeszcze jest?

Była przekonana, że Patrick wyskoczy z ukrycia, jeśli ci mężczyźni będą chcieli zrobić jej krzywdę, a o jego bezpieczeństwo bała się bardziej niż o własne, postanowiła więc nastraszyć intruzów.

- Sir Hector ma potężnych przyjaciół, również w Anglii - powiedziała - i podejmie zdecydowane kroki przeciwko ludziom, którzy znęcają się nad jego służącą.

- Tak, ma przyjaciół - przyznał Forster. - Jednym z nich jest nasz pan.

- Musicie więc wiedzieć, że jeśli mnie któryś dotknie, narazi się na gniew sir Hectora.

- Jesteś z nim blisko? Jesteś jego kobietą?

- Nie!

Jeden z mężczyzn chwycił ją za ramię.

- Jesteś arogancka, dziewczyno. Nie mów tak do lepszych od siebie, jeśli nie chcesz dostać w twarz.

Słysząc tę groźbę, Patrick chciał odrzucić skóry i wyskoczyć z kryjówki. Powstrzymał go fakt, że Elspeth nie powiedziała już nic więcej, co mogłoby rozdrażnić tego mężczyznę, oraz to, że on również usłyszał głosy na korytarzu.

Wiedział, że szuka go duża grupa zbrojnych. Mógłby przeciw­stawić się trzem, nie byłby jednak w stanie oprzeć się większej liczbie napastników. Bójka pogorszyłaby tylko sprawę. Mógłby z nimi walczyć we własnym pokoju, ale nie mógł narażać na poważne konsekwencje dziewczyny, która udzieliła mu schronie­nia. Gdyby ci ludzie to odkryli, jej życie byłoby tak samo zagrożone jak jego.

- Zaraz, zaraz... - Patrick usłyszał głos Forstera i rozluźnił się przy jego dalszych słowach. - Ona na pewno nauczyła się tak ładnie mówić, obsługując panią tego zamku. Lepiej nie narażać się Farnsworthowi.

- To prawda - odezwał się inny mężczyzna. - Ale jeśli ty nie chcesz pocałunku, Forster, to ja go wezmę. Od miesięcy nie całowałem ładnej dziewczyny.

Rozległ się trwożliwy jęk Elspeth. Patrick zesztywniał.

- Na litość boską, co tu się dzieje?

Słysząc głos sir Hectora, Patrick odetchnął z ulgą. Dziewczyna była już bezpieczna.

- Mówiliśmy panu, sir - powiedział szybko Forster - że bę­dziemy przeszukiwać cały zamek. Ta dziewczyna może coś wiedzieć o naszym uciekinierze.

- Ona niczego nie wie - powiedział cierpko sir Hector. - Zezwoliłem na poszukiwania ze względu na szacunek, jakim darzę waszego pana, sir Ralpha Renwicka, ale znam tę dziewczynę od dziecka i ręczę, że ona nie może nic wiedzieć o rycerzu, którego szukacie. Widzę, że waszemu zachowaniu brak zwykłej przyzwoitości. Nawet złodzieje bydła nie traktują tak niewinnych kobiet i dzieci. W związku z tym ty i twoi ludzie macie się natychmiast wynosić z Farnsworth Tower!

- Nasz pan nie będzie zadowolony, kiedy usłyszy, że wyrzucił nas pan z zamku - powiedział Forster wojowniczym tonem. - Może pan teraz jest jego przyjacielem, ale...

- Mam wielu przyjaciół po obu stronach granicy, jak większość landlordów z Pogranicza - uciął sir Hector. - Jeżeli zaś chodzi o sir Ralpha, to znam go z powodu mojej bliskiej przyjaźni z lordem Dacre'em. Moje jedno słowo do Dacre'a pozbawi cię całej władzy, jaką dał ci Renwick. Rozumiesz?

- Tak, sir, ale...

- Nie ma żadnego „ale” - przerwał mu sir Hector. - Zważ na to, że masz ze sobą tylko dwudziestu ludzi i że oni wszyscy są w obrębie murów mojego zamku. Kapitan postawił już na nogi wszystkich moich żołnierzy. Chcę, żebyście odeszli w spokoju, ale musicie zrobić to natychmiast.

- Ja myślałem...

- Koniec rozmowy - uciął sir Hector. - I nie bądź niemądry, człowieku - dodał ostrzegawczym tonem. - Trzymaj swoją szablę w pochwie, jeśli nie chcesz zapoznać się z moją szubienicą.

- Nie jest pan baronem, nie ma pan prawa nikogo wieszać.

- Ale mam szubienicę. Może chcesz ją zobaczyć?

Na korytarzu słychać było nowe kroki. Patrick wiedział już, że sir Hector nie jest sam.

- Mój pan sądził, że znajdzie tu pomoc - powiedział Forster.

- Podobnie jak ty, jestem mieszkańcem Pogranicza - stwierdził sir Hector. - Przede wszystkim chronię swoich.

8

Elspeth patrzyła w milczeniu, jak ludzie sir Hectora wy­prowadzają obcych żołnierzy.

- Przepraszam cię, dziewczyno - powiedział łagodnie sir Hector. - Gdybym wiedział, że tak będą sobie poczynać, wysłałbym z nimi moich ludzi.

- Nie zrobili mi krzywdy, ale dziękuję panu za pomoc.

- Przysiągłem przecież, że będę się tobą opiekował, i do­trzymam przyrzeczenia. Teraz już się połóż. - Sir Hector wyszedł z pokoju i zamknął za sobą drzwi.

Bosa, w cienkiej nocnej koszuli, Elspeth cieszyła się, że w pokoju jest ciemno.

- Niebezpieczeństwo minęło - powiedziała. - Nawet o pana nie pytali.

Już po chwili stał przed nią. Czuła jego bliskość całym ciałem. Promieniowało od niego tyle energii, że aż ciarki przechodziły jej po skórze.

Jednak zamiast słów wdzięczności, których się spodziewała, usłyszała gniewne pytanie.

- Jak mogłaś stać przed nimi jedynie w nocnej koszuli?

- Tylko to miałam na sobie - odparła. - Uważa pan, że powin­nam była wziąć z łóżka kołdrę i owinąć się nią?

- Tak, przynajmniej tyle powinnaś była zrobić. Twój niekom­pletny strój mógł zachęcić ich do jeszcze śmielszych czynów.

- Gdybym wzięła kołdrę, to oni pewnie by odkryli pana kryjów­kę - zauważyła. - Wydaje mi się, że mógłby pan sobie darować tę nieustanną krytykę i podziękować mi za to, że pana ukryłam.

Nie po raz pierwszy go zawstydziła, ale tym razem poczuł się jak łajdak.

- Masz rację, mo chridhe - powiedział po chwili milczenia. - Należy mi się chłosta za to, że naraziłem cię na tak wielkie niebezpieczeństwo.

Od czasu, jak ją poznał, kilkakrotnie wyrwało mu się to piesz­czotliwe słowo w języku gaelickim. Chyba nigdy tego nie zauwa­żyła i był z tego zadowolony. Poza tym wciąż zapominał, że powinien mówić tym przeklętym lokalnym akcentem. Trudno by mu było wytłumaczyć, w jaki sposób mieszkaniec rubieży nauczył się mówić po gaelicku. Nawet dla jego bujnej wyobraźni byłby to zbyt wielki wysiłek.

- Oni już sobie poszli, dziewczyno. Jeszcze się boisz? - spytał czując, że cała drży.

- Tylko pana - odrzekła.

Roześmiał się, objął ją w pasie i przyciągnął do siebie.

- Już drugi raz ocaliłaś mi życie. Jestem twoim dłużnikiem - Powiedział.

- Oni wcale pana nie szukali. Tropili człowieka, który nazywa się sir William Smythewick.

- Bez względu na to, jakie nazwisko podali, poszukiwali właśnie mnie - stwierdził i przyciągnął ją do siebie.

Wtuliła się w niego, w jego ciepłe, silne ciało. Czuła, że jest przy nim bezpieczna. Anglicy pewnie nadal przeszukiwali Farnsworth Tower, ale jemu nic już nie groziło, ona zaś czuła się szczęśliwa w jego objęciach. Nie dbała nawet o to, że nie powinien być w jej pokoju, pragnęła tylko, żeby nigdy jej nie wypuszczał z uścisku swoich silnych ramion.

Uniósł jej brodę do góry, więc otworzyła usta, żeby spytać, co robi. Nagle poczuła dotyk jego gorących warg.

Chciała zamknąć usta, ale on wsunął język pomiędzy jej wargi. Nigdy przedtem nie odczuwała tak rozkosznych dreszczy.

Jęknęła cicho, wiedząc, że to, co robią, jest złe. To na pewno był grzech, za który Bóg ją ukarze. Ale jeśli i tak ma zostać ukarana, postanowiła czerpać radość z bieżącej chwili. Odważyła się nawet dotknąć językiem jego języka. Nie tylko nigdy czegoś takiego nie robiła, ale nawet nie przyszłoby jej do głowy, że to jest możliwe. Kiedy jednak już się na to zdobyła, doznała roz­kosznego uczucia.

Patrick jedną ręką obejmował ją w pasie, a drugą gładził po ramieniu. Elspeth zarzuciła mu obie ręce na szyję. Bóg na pewno ją za to ukarze, ale może przy takich ciemnościach nawet On nie zdoła dostrzec, co robią, pocieszała się w duchu. Na tę bluźnierczą myśl omal nie puściła szyi Patricka, żeby się przeżegnać. Wtedy sokolnik dotknął jej piersi, pozbawiając ją tchu.

Przesunął dłoń, więc domyśliła się, że chce rozwiązać tasiemki nocnej koszuli.

Oprzytomniała dopiero wtedy, kiedy je znalazł i zaczął roz­plątywać.

- Nie - powiedziała. - Tego nie wolno robić.

- Dziewczyno, nie zabraniaj mi. Muszę zaspokoić swój głód.

- To niech pan coś zje - poradziła.

- Chcę zjeść ciebie, kochaneczko. - Patrick roześmiał się. - Chcę smakować każdy centymetr twojej gładkiej skóry, badać każde zagłębienie. Odmówisz mi tego?

Był dużym, bardzo silnym mężczyzną, więc gdyby chciał ją zniewolić, jej opór nie zdałby się na nic. Co gorsza, nie była wcale pewna, czy chce mu się oprzeć... Wprawdzie przychodziło jej na myśl, że Bóg ją za to srogo ukarze, ale przecież, podobnie jak większość ludzi z Pogranicza, nie była zbyt religijna. Pogranicze zmieniało wierzenia tak, jak się zmienia ubranie, przyjmując te, które w danej chwili przynosiły doraźne korzyści, i wystrzegając się tych, które mogą przysporzyć problemów.

Takie myśli przebiegały przez głowę Elspeth, podczas gdy jej ciało chętnie poddawało się pieszczotom Patricka. Znowu ją całował, jakby było oczywiste, że mu się poddała. Prawdziwie męskie zachowanie, pomyślała, oddając mu pocałunki.

Kiedy rozwiązał już tasiemki koszuli i dotknął nagiej piersi, Elspeth zesztywniała i chwyciła go za rękę.

- Proszę, nie.

Kiedy to mówiła, była przekonana, że jej słowa nie odniosą żadnego skutku. W świecie, w którym żyła, mężczyźni robili to, co chcieli. Chociaż Patrick był inny od większości z nich, nadal pozostawał mężczyzną. Nie bała się, że ją skrzywdzi czy też weźmie siłą. Wiedziała tylko, że będzie dalej robił to, co zechce, a ona nie była już w stanie dłużej mu się opierać. Zdumiała się, kiedy natychmiast cofnął dłoń.

Nadal obejmował ją w pasie, ona zaś już go chciała przeprosić i powiedzieć, że nie ma zamiaru protestować, gdy odezwał się pierwszy.

- Już dawno powinienem był przestać, kochaneczko. Nie masz doświadczenia w tych sprawach, więc nie wolno mi tak ci się odpłacać za to, co dla mnie zrobiłaś. Nie chcę cię skrzywdzić.

- Wiem - szepnęła.

Miała zamiar powiedzieć, że jego dotyk i pocałunki nie są jej niemiłe, ale Patrick znów się odezwał:

- Powinienem odejść, zanim pożądanie zaćmi mi umysł. Dziękuję ci za wszystko, dziewczyno. Nigdy ci tego nie zapomnę.

Elspeth odetchnęła głęboko i ledwie się powstrzymała, żeby nie oprosić, by został. Kiedy jego dłoń ześlizgnęła się z jej talii, poczuła nagłą tęsknotę za jego dotykiem. Nie chciała, żeby odchodził.

Słyszała jego ciche kroki i skrzypienie otwieranych drzwi. Zobaczyła jego sylwetkę na tle palącej się w korytarzu świecy czy też pochodni. Zanim zdążył zamknąć drzwi jej pokoju, Elspeth usłyszała znajomy, ostry głos.

- Proszę, proszę, co nowego pan knuje, sokolniku?

To był głos Drusilli.

Mamo, mamo, jesteś tu?

Claud wbiegł do malutkiego saloniku i zobaczył, że matka siedzi przy ogniu. Miała zamknięte oczy.

- Mamo, obudź się, potrzebuję twojej pomocy!

- Czy można spać przy hałasie, jaki robisz, ty bezrozumny chłopcze? - Maggie nadal nie otwierała oczu. - Co się znowu wydarzyło?

- Wszystko poszło nie tak, jak trzeba! Może to nic groźnego, ale ja już nie mogę się w tym połapać. Lucy powiedziała, że jej się nudzi, i sobie poszła, a ja nie wiem, co robić.

- Uspokój się i powiedz, co cię martwi.

- Nasza Bessie i sir Patrick mają się ku sobie, ale ta wrzaskliwa Drusilla przyłapała ich, kiedy byli razem. Anglicy wciąż go szukają i pewnie stanie się coś okropnego.

- Bardzo jasno opowiedziane - skwitowała Maggie, otwierając oczy.

- Jak mam jasno opowiadać, skoro nie wiem, co się może wydarzyć? Muszę działać, a nie wiem jak. Czy możesz mi powiedzieć, co mam zrobić, żeby ta jędza Drusilla zapomniała o tym, co widziała? Im było bardzo dobrze bez niej.

Maggie wstała i popatrzyła na niego takim wzrokiem, że pod Claudem ugięły się nogi.

- Tego ci nie powiem. Ile razy już ci mówiłam, chłopcze, że robimy, co możemy, żeby uprzyjemnić życie istotom śmiertelnym, ale reguły Kręgu nie pozwalają na to, żeby podejmować czynności, które odmienia bieg ich życia.

- Ale...

- Czym innym jest naprowadzenie strzały na cel, wysprzątanie Kuchni w środku nocy lub poprowadzenie ręki, kiedy ktoś waha się nad pionkiem na szachownicy. Można nawet trochę zmienić pogodę, przyspieszyć burzę tak, żeby nie narobiła szkód.

- Ale...

- Claud, my nie mamy władzy nad uczuciami - nad miłością, nienawiścią czy zawziętością - nie wolno nam wtrącać się w spra­wy istot śmiertelnych, kiedy możemy tego uniknąć.

- Ale ty odwróciłaś bieg przeszłych wydarzeń tam, na Wyży­nach, a sir Hector powiedział, że zwolni Patricka, jeśli będzie się zadawał ze służącymi. A nasza Bessie...

- Claud, już ci mówiłam, że odwracanie biegu przeszłych wydarzeń było zupełnie inną sprawą i nie będziemy do tego wracać.

- Ale przecież sir Patrick wie o naszej Bessie. Nie możesz jej powiedzieć, żeby mu powiedziała, kim jest, aby on mógł...

- Sir Patrick wie, że lady Mackenzie wierzy, iż jej młodsza siostra żyje. Ale wie równie dobrze, że jego pan kazał przeszukać całe Pogranicze i że jej nie odnaleziono. Nie ma za to pojęcia ani o skarbie, ani o nas, i gdyby ta dziewczyna powiedziała mu coś, w co sama nie wierzy, jak myślisz, jak by na to zareagował?

Claud westchnął. Jego wyobraźnia tak daleko nie sięgała.

- Czy ta Drusilla zaraz poskarży się ojcu? - spytała Maggie.

- Nie wiem, co ta przeklęta jędza może zrobić. Odeszła bez słowa.

- A sir Patrick?

- Patrzył przez chwilę na drzwi naszej Bessie, potem poszedł do swojego pokoju i położył się spać.

- To znaczy, że nie przypuszcza, by coś się mogło wydarzyć, zanim wzejdzie słońce - stwierdziła Maggie. - Ty, mój chłopcze, też mógłbyś się trochę przespać.

- Ale...

- Claud - powiedziała ostrzegawczym tonem - pamiętaj, że ja mam własne kłopoty. Radosny Lud znów się wścieka, a jego starszyzna nie chce przystąpić do rozmów. Ktoś ich podburza, a ja wiem, że ten przeklęty Jonah Bonewits macza w tym palce. Jak go tylko dopadnę, to wszystko mu wygarnę.

- Nie możesz go znaleźć?

- Nie. Jeśli tylko gdzieś może zrobić coś złego, to natychmiast tam jest i nikomu się nie zwierza ze swoich intryg. Trudno go wyśledzić.

Claud westchnął.

- To nie ma wielkiego znaczenia - stwierdziła Maggie. - Jestem pewna, że Jonah Bonewits mógłby odpowiedzieć na wszyst­kie nasze pytania, ale pewnie zobaczę go dopiero na następnym spotkaniu Kręgu. Tymczasem będę obserwować naszą dziewczynę i jeśli będzie trzeba, sama się nią zajmę.

Jeszcze przed wschodem słońca Nell Percy zbudziła Jane Geddes i kazała jej szybko się ubrać.

- Angus i jego ludzie wyjechali na spotkanie żołnierzy, którzy tropili szpiega na Pograniczu - powiedziała Nell. - To może być nasza jedyna okazja.

- To wcale nie musi być dobra okazja, milady. Earl... - Nie dokończyła zdania, nie chcąc głośno wyrażać swoich obaw.

- Jane, przecież postanowiłyśmy jechać do Szkocji - powie­działa stanowczo Nell. - Pospiesz się, bo musimy zabrać wszystkie potrzebne rzeczy. Mam biżuterię, którą Angus pozwolił mi nosić w Midgeholme. Chociaż nie opłacimy nią naszej podróży, bo nie umiałabym jej sprzedać, to przyda się nam, kiedy już będziemy bezpieczne. Mam też trochę pieniędzy.

Nell pominęła milczeniem fakt, że wzięła woreczek monet z komody Angusa, kiedy tylko brat wyszedł z komnaty. Uważała, że te pieniądze należały w równym stopniu do niego, jak i do niej, ponieważ zatrzymywał prawie każdego pensa z sumy, którą przysyłała jej rodzina Percych.

- Szkocja jest daleko stąd, madame.

- To tylko trzydzieści kilometrów. Nic wielkiego.

- Może konno, ale my musimy iść pieszo, niosąc...

- Nie będziemy szły pieszo. - Nell była już zniecierpliwiona. - Mamy własne konie, a kucyk poniesie bagaże. Powiemy, że wyjeżdżamy na przejażdżkę. Ludzie Renwicka nie zatrzymają nas, a wszyscy ludzie Angusa pojechali razem z nim. Pospiesz się wreszcie!

Wkrótce były już gotowe do podróży i co ważniejsze, nie napotkały żadnych przeszkód. Lady Renwick zawsze wstawała długo po wschodzie słońca, a nikt inny nie zwracał na nie uwagi. Chłopak stajenny bez słowa osiodłał im konie i objuczył kucyka. Troje jeźdźców szybko wyjechało za zamkową bramę i ruszyło w drogę ku wolności.

Nell odezwała się dopiero wtedy, kiedy znaleźli się poza zasięgiem murów obronnych i nikt ich już nie mógł zobaczyć.

- Seth, mam zamiar przekroczyć granicę - zwróciła się do chłopaka. - Chcę, żebyś jechał z nami, ale jeśli boisz się Angusa, możesz wrócić i powiedzieć, że odjechałyśmy, zostawiając cię samego.

- Earl by mnie powiesił, gdybym był tak głupi i pokazał mu się na oczy, kiedy się o tym wszystkim dowie - powiedział roztropnie chłopak. - Nie jestem taki głupi. Mam krewnych po drugiej stronie i mogę tam zostać do czasu, kiedy będę mógł wrócić tu bezpiecznie. Ale czy pozwolą nam przekroczyć granicę?

- Wszyscy mówią, że droga do granicy jest pełna uciekinierów, którzy szukają schronienia w Szkocji, bo Henryk prześladuje papistów - powiedziała Nell. - Przyłączymy się do nich. A jeśli nikogo takiego nie spotkamy, to powiemy, że my też szukamy schronienia. Bóg mi świadkiem, że to prawda - dodała cicho.

Nie miała złudzeń. Gdyby brat ją złapał, zabiłby ją albo wydał za mąż za kogoś takiego, żeby to małżeństwo było dla niej prawdziwą torturą. Nie była też pewna, co czeka ją po drugiej bronie granicy. Miała w Szkocji rodzinę, ale jej najbliżsi mieszkali na Wyżynach, a musiała najpierw porozmawiać z Jakubem i dowiedzieć się, czy jest w tym kraju mile widziana. Przyszło jej na myśl, że mogłaby pojechać do Dunsithe - miała tam nawet swoje suknie, dawno już zresztą niemodne. Ale Dunsithe leżało daleko na zachód od Midgeholme i nie znała dobrze drogi. Chyba jednak bezpieczniej będzie spotkać się z Jakubem.

Król Szkocji był nieprzewidywalny. Niegdyś był jej przy­jacielem, ale czy mogła mu zaufać, kiedy nie ufali mu nawet jego wielmoże? Jadąc do Szkocji bez uprzedniego zezwolenia króla, Nell narażała się na ryzyko. Gdyby się okazało, że Jakub nie będzie jej przychylny, to mogłaby nawet przypłacić to życiem. Bez względu na miejsce w społecznej hierarchii, każdy członek rodu Douglasów był bezpieczniejszy poza Szko­cją niż we własnym kraju. Postanowiła jednak spotkać się z królem. Według tego, co mówił Angus, Jakub poinformował angielskiego Henryka, że w najbliższym czasie spodziewa się drugiego potomka. W tej sytuacji król może okazać się ła­skawy.

Atmosfera w pokoju sir Hectora była bardzo napięta.

- Musisz zwolnić sokolnika - mówiła lady Farnsworth. - Właś­ciwie to powinno się go powiesić, a Elspeth wychłostać na oczach wszystkich domowników za nieprzyzwoite zachowanie.

Elspeth zmartwiała ze strachu. Nie patrzyła na Patricka, kiedy lady Farnsworth wygłaszała swoją tyradę.

Spodziewała się, że zostanie wezwana przed oblicze sir Hectora wkrótce po tym, jak usłyszała w korytarzu głos Drusilli. Ale nawet jeśli Drusilla natychmiast doniosła o wszystkim ojcu, to sir Hector powstrzymał się od działania.

Elspeth była niespokojna i mało spała.

Wstała o zwykłej porze i zabrała się do pracy. Wezwano ją do sir Hectora, zanim dotarła do sypialni panienek, wiedziała więc, że jeszcze nie jadły śniadania. Stalą samotnie, pomiędzy stołem sir Hectora a oknem, przez które wpadały promienie porannego słońca, rzucając blask na dębową podłogę.

Patrzyła na zarzucony papierami stół, żałując, że nie może się pod nim schować, jak to robiła, kiedy była dzieckiem.

Jelyan i Drusilla trzymały się matki, która stała tuż przy stole i trzęsła się z wściekłości, aż podskakiwała jej na głowie ruda peruka. Mówiąc o karze, jaką Elspeth powinna ponieść, biła pięścią w stół.

Patrick stał przy drzwiach, z Zeusem na rękawicy. Jastrząb miał kaptur na głowie, ale wyglądał na przygnębionego. Czuje to samo co ja, pomyślała Elspeth.

Niewątpliwie lady Farnsworth rozmawiała już wcześniej z mę­żem i powiedziała mu wszystko to, co mówiła teraz, ponieważ sir Hector nie odzywał się, pozwalając jej wypowiedzieć się do końca.

Kiedy wreszcie umilkła, odczekał chwilę, jakby nie był pewny, czy żona nie ma jeszcze czegoś do dodania. Ta cisza ośmieliła Drusillę.

- Ojcze - powiedziała - moja mama ma rację. Elspeth musi zostać ukarana. Sokolnik także.

- Bądź cicho, Drusillo - polecił sir Hector surowym tonem.

Drusilla była zdumiona. Stojąca przy niej Jelyan powściągnęła uśmiech.

- Elspeth, a co ty masz do powiedzenia? - Sir Hector mówił tonem równie surowym jak do córki.

- Nic, sir.

- Czy rozumiesz, o co one cię oskarżają?

- Niezupełnie, sir.

- Drusilla twierdzi, że widziała, jak sokolnik wychodził w nocy z twojego pokoju, zaraz po moim wyjściu. Czy tak było?

- Tak, sir.

- Ojcze, czy nie widzisz, jaka ona jest bezczelna i bezwstyd­na?! - wykrzyknęła Drusilla. - Nawet nie próbuje zaprzeczać!

- W ten sposób ta wstrętna dziewczyna odpłaca nam za to, że przyjęliśmy ją pod swój dach. - Lady Farnsworth przeszyła Elspeth morderczym wzrokiem.

Sir Hector ponownie zwrócił się do córki.

- Drusillo, zanim zaczniesz oskarżać innych, może zastanowisz się najpierw, co mi będziesz miała do powiedzenia, kiedy spytam co robiłaś na korytarzu o tak późnej godzinie. Po śniadaniu wrócisz tu, żeby mi się wytłumaczyć.

Drusilla zaczerwieniła się gwałtownie i przygryzła wargę.

- To nie twoja córka popełniła przewinienie, mój mężu - wtrąciła lady Farnsworth. - Muszę ci przypominać...?

- Nie musisz mi, pani, o niczym przypominać. Spytam jednak, jak to się dzieje, że pani córka uważa za właściwe samotne spacery o północy, i to po korytarzu, z którego korzysta tylko służba.

Lady Farnsworth zacisnęła wargi.

- Ojcze, to znaczy, że wszystko jest w porządku? Ja my­ślałam, że to, co zrobiła Elspeth... - Jelyan uśmiechnęła się słodko.

- To nie było w porządku, Jelyan - przerwał jej ojciec. - Niewinna dziewczyna nie powinna przyjmować mężczyzny w swo­jej sypialni. Elspeth, jeśli nie zechcesz tego wytłumaczyć, nie będę miał wyboru i będę musiał... - Sir Hector nie dokończył zdania, tylko spojrzał na nią smutnym wzrokiem.

- Dziewczyna wyświadczyła mi przysługę, sir Hectorze.

Lady Farnsworth spojrzała ze zdumieniem na Patricka. Wszyscy byli zadziwieni, ponieważ sądzili, że przyszedł tylko po to, by przyjąć do wiadomości, że jest zwolniony ze służby.

- Nie wątpię, że uważasz to za przysługę - powiedział szorstko sir Hector - ale uprzedzałem cię, byś nie zbliżał się do służebnych dziewcząt.

- Nie to miałem na myśli - wyjaśnił Patrick.

- Więc co? - spytał sir Hector.

- Byłem właśnie na schodach, kiedy ci ludzie żądali pozwolenia na przeszukanie zamku. Dwóch z nich znałem jeszcze z Anglii. Oni nie byli moimi przyjaciółmi, sir, i chętnie zrobiliby mi coś złego. Nie lubię bójek, więc poprosiłem dziewczynę, żeby mnie schowała. Zgodziła się i to wszystko. - Patrick mówił teraz z silnym akcentem Pogranicza.

- To absurd - zaprotestowała Drusilla. - W sypialni Elspeth nie ma miejsca, gdzie mógłby się schować dorosły mężczyzna.

- Niewątpliwie jest - stwierdził sir Hector - ponieważ ja go tam nie zauważyłem, a ty mówisz, że widziałaś, jak później stamtąd wychodził.

Elspeth czuła, że się rumieni, kiedy czekała na niechybnie mające nastąpić pytanie, ale sir Hector nagle zmienił temat.

- Jak się ten ptak sprawuje? - spytał.

- Świetnie. - Patrick pogłaskał Zeusa.

- Myślisz, że można go będzie podarować królowi?

- Na pewno.

- Widzę, że spełniłeś moje życzenie, a ponieważ nie mam powodu wątpić w to, co mówiłeś o wydarzeniach ostatniej nocy...

- Mężu!

- Ojcze!

- ...nie zwolnię cię, dopóki nie dostarczysz jastrzębia do Stirling. - Sir Hector mówił dalej, jakby nie słyszał głosów żony i córki. - Wydaje mi się jednak, że będzie lepiej dla wszystkich, jeśli wyruszysz tam od razu. Możesz wziąć ze sobą Małego Neddy'ego do pomocy.

- Zeus wymaga jeszcze dalszego układania, zanim będzie mógł zadowolić Jego Wysokość.

- Wiem, ale ponieważ wyruszasz kilka dni przed nami, będziesz miał czas jeszcze z nim popracować. Przypuszczam, że ptak spodoba się Jakubowi, nawet jeśli nie będzie do końca ułożony.

- Czy mam dostarczyć go do królewskiej ptaszarni, sir?

- Nie, zaczekasz na nasz przyjazd. Chcę go sam ofiarować Jakubowi. Wyruszamy w czwartek. W sobotę powinniśmy już dotrzeć do Stirling.

- To dokąd mam iść? - spytał Patrick.

- Pójdziesz do domu mojego kuzyna, Oscara Farnswortha, który mieszka u stóp królewskiego zamku, w St. Mary Wynd. Wstąp do mnie, zanim wyruszysz. Dam ci list do niego i pieniądze na drogę. A swoje wynagrodzenie dostaniesz, kiedy przekażę ptaka królowi. Teraz możesz odejść.

Patrick wyszedł z pokoju, więc Elspeth nie miała już żadnego wsparcia.

- On powinien zostać wychłostany - odezwała się lady Farnsworth. - Mam nadzieję, sir, że nie pozwoli pan, żeby to wszystko uszło Elspeth na sucho. To, co zrobiła, nie mieści się w głowie. Nawet gdyby sam diabeł ścigał sokolnika, ona nie miała prawa ukrywać go w swojej sypialni. Musiała schować go w łóżku, bo nigdzie indziej nie mogłaby go ukryć.

Sir Hector skrzywił się z niesmakiem. Elspeth nie była pewna, czy ten grymas wywołały słowa żony, czy też sam się przedtem wszystkiego domyślił.

- Ma pani rację, madame - powiedział spokojnie. - Robię Elspeth tę grzeczność i wierzę, że jej pobudki były niewinne. Chociaż mogłaś myśleć, że wyświadczasz mu przysługę, dziew­czyno, to twoje postępowanie było niewłaściwe. On nie powinien był cię o to prosić, ale wina leży zarówno po jego, jak i po twojej stronie.

- Musi zostać ukarana - upierała się lady Farnsworth. - Surowo ukarana.

- Jaką karę ma pani na myśli, madame?

- Oczywiście, nie może jechać z nami do Stirling, przecież ten mężczyzna też tam będzie. Czy chcesz mu wierzyć, czy też nie, mój mężu...

- Zgadzam się, madame. Mogłyby powstać plotki. Zatem, Elspeth, zostaniesz w zamku. Martha Elliot zajmie się w drodze paniami, a jeśli to nie wystarczy, wynajmę służącą do pomocy. Możesz odejść.

- Nie będzie wychłostana? - spytała Jelyan słodkim głosikiem.

Elspeth sama nie wiedziała, co było gorsze: otwarta złośliwość Drusilli czy fałszywa uprzejmość Jelyan. Jedno i drugie było okropne.

- Wystarczającą karą jest to, że nie pojedzie na królewski dwór. - Słysząc słowa sir Hectora, Elspeth odetchnęła głęboko. - Jeżeli uważa pani, że to nie wystarczy, madame, to może nie dostać dzisiaj południowego posiłku. I będzie musiała ciężko pracować, żebyśmy mogli wyruszyć w czwartek o świcie.

Ze spojrzenia, jakim obrzuciła ją lady Farnsworth, Elspeth wywnioskowała, że tego dnia będzie się pewnie musiała w ogóle obejść bez jedzenia. Ale to nie miało znaczenia. Najgorsze było to, że już nigdy nie zobaczy Patricka ani Zeusa. Na tę myśl łzy napłynęły jej do oczu.

- Oszczędź sobie łez, jeszcze będziesz miała powody do pła­czu - powiedziała Drusilla, kiedy wychodziły z pokoju. - I uważaj na siebie, bo moja matka nie będzie już tak pobłażliwa jak zwykle. Twoje zachowanie zaszokowało nas wszystkich, ty niewdzięczna dziwko.

Elspeth nie była pewna, czy naprawdę były zaszokowane. Wiedziała tylko, że dopóki wszyscy nie wyjadą do Stirling, musi bardzo uważać.

9

Patrick przygotowywał się do podróży. Przypuszczał, że sir Hector chce, żeby wyruszył zaraz po południowym posiłku. Już wcześniej poczynił odpowiednie kroki na wypadek, gdyby musiał zniknąć szybciej, niż przewidywał. Ale miał wtedy Zeusa, więc gdy teraz wszedł do ptaszarni, natychmiast kazał Małemu Neddy'emu zabrać się do pracy.

- Ja też mam z panem iść?

- Sir Hector powiedział, że tak.

Patrick nie był pewny, czy chłopak na coś mu się przyda. Od początku Neddy nie miał zaufania do Zeusa i wręcz go nie lubił. Jednak ptak na pewno będzie potrzebował króliczego mięsa, więc chłopak mógłby zająć się polowaniem. Patrick przypomniał sobie nagle, co jeszcze może mu się przydać w drodze. Sir Hector mówił, że panie nie jadły dotąd śniadania, więc ich komnaty powinny być teraz puste.

Kiedy tylko ta myśl przebiegła mu przez głowę, przywiązał Zeusa do żerdki. Przerzucił używaną przez sokolników torbę przez ramię, przeszedł przez dziedziniec, wszedł tylnymi drzwiami na schody i wspiął się na piętro, na którym znajdowała się komnata lady Farnsworth. Szybko otworzył drzwi i wszedł do środka. Jego wzrok przyciągnęła szafa, stojąca pomiędzy dwoma otwartymi oknami.

Był już w połowie komnaty, kiedy się zorientował, że ktoś tu jest.

- Co pan tu robi? - spytała Elspeth, wychodząc zza osłoniętego zasłonami wysokiego łoża. Trzymała w obu rękach materac z pierza, reszta pościeli była odłożona na bok. Widocznie słała łóżko.

- Przyszedłem coś ukraść. - Patrick uśmiechnął się. - Zdradzisz mnie, mo chridhe?

Przecząco potrząsnęła głową.

- Nie ma pan wstydu, sir? Nie powinien pan nazywać mnie swoją kochaneczką. Co będzie, jeśli ktoś to usłyszy?

- Mówisz po gaelicku, dziewczyno?

- Po gaelicku? - Elspeth wzruszyła ramionami. - Czy to nie jest język Wyżyn?

- Tak - powiedział, uważnie ją obserwując. - Jak to się dzieje, że mnie zrozumiałaś?

- „Kochaneczko” to jest dialekt Nizin albo angielski. - Elspeth była speszona.

- Powiedziałem mo chridhe, moje serce.

- Naprawdę? Ktoś mi pewnie właśnie tak objaśnił znaczenie tego słowa. Przedtem nie słyszałam, żeby pan tak mówił, słyszałam tylko słowo „kochaneczko”.

Kierując się nagłym impulsem, podszedł do niej, wyjął z jej rąk materac, rzucił go na podłogę i wziął ją w ramiona.

- Mógłbym śmiało powiedzieć, że przyszedłem tutaj, bo szu­kałem ciebie, mo chridhe. Wierzysz mi?

Zatrzepotała rzęsami, zarzuciła mu ręce na szyję i popatrzyła mu w oczy, jakby miała w nich znaleźć odpowiedź na dręczące pytania.

- Tak - odparła. - Mogłabym panu uwierzyć, gdyby mi pan to powiedział.

- Nie powiem tego, bo byłoby to kłamstwo. - Patrick uśmiechnął się szeroko. - Miałem zamiar poszukać cię przed odjazdem, żeby się pożegnać. Teraz chodzi o to, że ci Anglicy mogą nadal mnie poszukiwać. Sama mówiłaś, że jestem zbyt duży i dlatego różnię się od ludzi z Pogranicza. Jeżeli mam bezpiecznie dotrzeć do Stirling, to mogę w jakimś momencie potrzebować przebrania. W tym celu chcę pożyczyć jedną z tych okropnych peruk lady Farnsworth.

- Nie zrobiłby pan tego! - Elspeth roześmiała się, ale szybko przykryła usta dłonią.

- Przecież to świetny pomysł. - Patrick głaskał odsłonięte ręce Elspeth, a kiedy jej dotykał, przez jego ciało przebiegała fala gorąca. Z trudem utrzymywał żartobliwy ton. - Jeśli zobaczę, że nadchodzi ktoś, kto może mi zagrażać, włożę perukę na głowę i popatrzę na niego tak, że zaraz odejdzie.

- Pan jest za duży, więc nawet gdyby pan zgolił brodę, to i tak nikt nie weźmie pana za kobietę!

- Nonsens! - Pocałował ją w czoło. - Nawet jeśli ktoś pomyśli, że jestem wyjątkowo brzydką kobietą, to mi tego nie powie.

- Kobieta powinna nosić suknię!

- Rzeczywiście - przyznał. - To następny drobiazg, który będzie mi potrzebny. Może jeszcze jakiś ładny gorsecik i szal. Masz takie rzeczy na zbyciu?

Oparła ręce na biodrach.

- Czy pan oszalał, sir?

- Nic podobnego. Nie uciekaj, dziewczyno. Lubię trzymać cię w ramionach. Powinnaś jechać razem ze mną. Będziesz bardziej bezpieczna niż w Farnsworth Tower, bo po wyjeździe sir Hectora zostaniesz tu bez żadnej opieki.

- Chyba pan rozum postradał.

- Nie. - Wyciągnął do niej ramiona. - Chcesz ze mną iść, prawda, mo chridhe?

- Tak - szepnęła. - Jestem niegodziwa, że w ogóle o tym myślę, ale nie ośmielę się tego zrobić.

- Dlaczego nie? Przysięgam, że będę cię chronić.

Znowu popatrzyła mu w oczy i przez chwilę uwierzył, że zgodzi się z nim uciec. Ta myśl bardzo go ucieszyła. Kiedy pod wpływem nagłego impulsu poprosił ją o to, nie przypuszczał, że jej zgoda sprawi mu tyle radości.

- Już panu mówiłam, jak to jest - powiedziała Elspeth. - Nie mogę uciec od ludzi, którzy mnie przygarnęli, kiedy byłam dzieckiem. Mają prawo spodziewać się po mnie uczciwego po­stępowania.

- Te przeklęte jędze nie mają prawa niczego od ciebie ocze­kiwać - stwierdził. - Kiedy pomyślę, w jak potworny sposób cię traktują...

- Sądzę, że jakaś halka albo spódnica lady Farnsworth może na pana pasować - przerwała mu Elspeth - ale nie gorsecik. Nawet ona ma mniejszy od pana obwód klatki piersiowej. Jest też o wiele niższa.

- Pożyczyłem długą pelerynę, którą zostawił w rycerskiej komnacie jeden z żołnierzy.

- Pożyczył pan? - Elspeth uniosła brwi.

- No... tak. On tak prędko nie zauważy braku i mimo że ta peleryna jest dla mnie za krótka, nikt nie zwróci na to uwagi, jeśli założę ją na spódnicę. Znajdź mi tę halkę, mo chridhe, perukę oraz szal, i będziemy mogli dalej prowadzić rozmowę.

- Nie mamy o czym rozmawiać. Nie przemyślał pan wszyst­kiego, sir, a w pana sytuacji to ryzykowne.

- Wystarczy nam hart ducha - powiedział. - Najlepiej myślę podczas podróży. Obiecuję, że jeśli ze mną pójdziesz, to uchronię cię przed każdym niebezpieczeństwem.

- Udając, że jestem pana córką?

- Moją córką? - Patrick patrzył na nią zdumiony.

- W peruce lady Farnsworth mógłby pan udawać moją gar­derobianą, która nosi jastrzębia na rękawicy. Bardzo zabawny widok.

- Dziewczyno...

- Nie - powiedziała z większym przekonaniem niż poprzednio. Nie trzymała już rąk na biodrach, a kiedy wyciągnął do niej ramiona, uchyliła się. - Znajdę ubranie i perukę - powiedziała. - Potem musi pan wyjść, zanim ktoś tu pana zobaczy.

Elspeth podbiegła do szafy, otworzyła ją i sięgnęła po stojący na wysokiej półce koszyk. Patrick zrobił krok do przodu, żeby jej pomóc, i w tym momencie usłyszał odgłos zbliżających się kroków.

- Ktoś wchodzi po schodach - powiedział cicho.

- Szybko! - Elspeth wepchnęła koszyk na miejsce. - Niech się pan kładzie w poprzek łóżka.

Bez słowa chwycił swoją torbę i położył się na słomianej macie, przykrywającej plecioną ze sznurów podstawę łóżka.

Elspeth narzuciła na niego materac z pierza i resztę pościeli.

Dopiero gdy usłyszała zgrzyt odsuwanego rygla, zauważyła, że nogi Patricka wystają spod materaca. Nie ośmielił się poruszyć, ona zaś mogła mieć tylko nadzieję, że zasłona ukryje jego buty przed oczami wchodzącej osoby.

Elspeth szybko zaciągnęła zasłonę z jednego boku łóżka. Wystraszyła pająka, który siedział tam na pajęczynie, więc teraz biegał niespokojnie po zasłonie. Dół łóżka był odsłonięty, ale przynajmniej słońce nie padało od strony wezgłowia.

- Na litość boską, ty jeszcze tu! - wykrzyknęła Martha, wcho­dząc do komnaty.

- Martho, przecież wiesz, że dziś rano później niż zwykle wzięłam się do pracy. Zaciągając zasłonę zobaczyłam pająka. Muszę sprawdzić, czy nie ma ich tu więcej. Może powiesz, że skoro lady Farnsworth niedługo wyjeżdża do Stirling, nie powin­nam tracić czasu na takie...

- Niczego takiego nie powiem - stwierdziła Martha Elliot. - Już i tak masz dość kłopotów, więc brakuje jeszcze tylko tego, by w środku nocy zbudził panią pająk chodzący jej po twarzy. Wytrząśnij wszystkie zasłony przy łóżku!

- Zrobiłabym to szybciej, gdybyś mi pomogła. - Elspeth szybko zaciągnęła zasłonę w nogach łóżka i sięgnęła po następną.

- Nie potrzebujesz mojej pomocy do tak prostej czynności. - Martha podeszła do szafy, nie spoglądając nawet na łóżko. - Tylko się nie ociągaj. Jest jeszcze dużo do zrobienia. Przyszłam po dwie spódnice lady Farnsworth. Myślała, że nie będzie ich potrzebować, ale zmieniła zdanie.

Elspeth podeszła do następnej zasłony i dostrzegła rysujący się wyraźnie kształt butów Patricka. Zdrętwiała na myśl o tym, co by się stało, gdyby Martha była bardziej skora do pomocy. Rzuciła jej ukradkowe spojrzenie. Garderobiana wyciągnęła już jedną spódnicę z szafy i sięgała po drugą. Elspeth gwałtownie potrząsnęła zasłoną, zdziwiona, że tyle kurzu nagromadziło się przez ostatnie dwa dni. Powtórzyła tę czynność w nogach łóżka, wzniecając kolejny obłok kurzu.

- Na litość! - Martha rozkasłała się nagle. - Mam nadzieję, że dobrze wysprzątasz sypialnie, kiedy już wszyscy wyjadą.

- Na pewno - przyrzekła Elspeth, a gdy tylko Martha wybiegła z pokoju, natychmiast zerwała z Patricka materac.

- Proszę, niech pan się pospieszy. Nie sądzę, żeby wróciła, ale jeszcze nigdy w życiu tak się nie bałam!

- Ty!? - krzyknął Patrick, zrywając się z łóżka. - A jak ja się czułem, kiedy prosiłaś ją o pomoc?

- Wiedziałam, że tego nie zrobi, a chciałam, żeby jak najszyb­ciej stąd wyszła. Nawet Martha Elliot czuję się niezręcznie, kiedy stoi i tylko mnie poucza, gdy trzepię zakurzone zasłony.

- Ja nie mogłem tego wiedzieć. Tak dygotałem, że całe łóżko się trzęsło. Czekałem, aż tak kobieta złapie zasłonę i zacznie wrzeszczeć, gdy zobaczy moje buty wystające z łóżka jej szanownej pani.

Elspeth roześmiała się cicho. Podbiegła do szafy, ściągnęła z półki koszyk z perukami i wybrała rudą, której lady Farnsworth nie miała zamiaru zabierać do Stirling. Wcisnęła mu ją do rąk, potem wyciągnęła z szafy czarną spódnicę, szal i czerwoną, flanelową halkę.

- Niech pan to weźmie, ale musi pan już stąd wyjść - powiedziała, podając mu ubranie. - Nie wyobrażam sobie, żeby mógł pan spokojnie zejść ze schodów i wyjść na dwór, nie zaczepiany przez nikogo.

Z zuchwałym uśmiechem pakował wszystko do torby, tak wypchanej, że ledwie zdołał ściągnąć ją rzemieniem.

- Po drodze wstąpię jeszcze do sir Hectora po list i pieniądze, które mi obiecał.

- Ośmiela się pan tam iść z torbą wypchaną peruką i ubraniem jego żony!? - Elspeth patrzyła na niego ze zdumieniem. - A jeśli spyta, co pan tam ma?

- Nie spyta. - Patrick wyciągnął ręce i przytulił ją do siebie. - Pocałuj mnie, zanim odejdę. Chcę czuć smak twoich ust na wargach, kiedy będę rozmawiać z sir Hectorem.

Całowała go z całego serca, starając się nie myśleć o tym, jak bardzo będzie za nim tęsknić. Gdyby się nie obawiała, że ktoś może wejść, całowałaby go bez końca. Wreszcie go od siebie odepchnęła.

- Niech pan będzie ostrożny!

- Ty też bądź ostrożna, gołąbeczko. Wychodzę dopiero po południowym posiłku, więc gdybyś zmieniła zdanie...

- Nie mogę! - Czuła, że do oczu napływają jej łzy. - Niech pan już idzie! - krzyknęła.

Kiedy wyszedł, stała, patrząc na drzwi, i łzy spływały jej po policzkach. Niewiele o nim wiedziała, ale była pewna, że on nie jest zwykłym sokolnikiem. Nie tylko zapominał nagle mówić językiem ludzi z Pogranicza, ale nosił się z godnością, rozmawiał z sir Hectorem bez śladu uniżoności. Gdyby nie uciekał przed Anglikami jak pospolity przestępca, wzięłaby go za dżentelmena.

- A gdyby on nim był? Poszłabyś z nim wtedy, dziewczyno?

Zaskoczona Elspeth zmartwiała ze strachu. Usłyszała obcy, kobiecy głos w pustym pokoju. Obróciła się dokoła, ale nikogo nie dostrzegła. Rozejrzała się jeszcze raz.

- Kto tu jest? Pokaż się natychmiast!

- Zobaczysz mnie, jak spojrzysz w moją stronę.

Głos dochodził z łóżka, więc Elspeth odsunęła zasłonę. Krzyk­nęła przerażona na widok dużego, złocistego rysia, leżącego na kołdrze. Odskoczyła i wtedy ujrzała zarysowujący się kształt małej, pulchnej kobietki, siedzącej przy rysiu i tulącej się do jego boku. Kobietka ta miała na sobie zieloną pelerynę narzuco­ną na szaroczarną suknię, siedziała z nogami wyciągniętymi do przodu, ze skrzyżowanymi w kostkach stopami w czarnych bu­cikach.

Elspeth nie mogła ani się poruszyć, ani wydobyć głosu. Skąd pochodzą te dziwne istoty? Zamknęła oczy, a kiedy je ponownie otworzyła, ryś i ta dziwna istota wciąż tam byli.

Oczy małej kobietki zamigotały.

- Na litość... - Elspeth poczuła, że cierpnie jej skóra. - Kim jesteś?

- Jestem Maggie Malloch, chociaż to nic ci nie mówi.

- Rzeczywiście. Jak ten okropny kot się tu przedostał?

- Przyprowadziłam go ze sobą.

- A jak ty się tu dostałaś?

- Po prostu się pojawiłam, jak widziałaś. Kot nie zrobi ci krzywdy, ale nie możemy tracić czasu na takie rozmowy, bo zużywam zbyt dużo energii na to, żeby być widzialną.

- Widzialną! - Elspeth ponownie przeszły ciarki. Palce cał­kowicie jej zdrętwiały.

- Jeżeli będziesz tak uprzejma i wysłuchasz mnie - powie­działa mała kobietka - to powiem ci, dlaczego przyszłam, i zniknę.

- Możesz zniknąć?

- Tak, ale teraz, jeśli nie masz nic przeciwko temu...

- Czy ryś też zniknie?

- Oczywiście że tak. Nie mówiłam ci, że zużywam mnóstwo energii, żeby być widzialną? A ile energii tracę, żeby ci pokazać tego małego kotka...

- On mi się wcale nie wydaje mały - wtrąciła Elspeth. - Ale skoro to wymaga tyle wysiłku, żeby kot był widzialny, to czemu zawracasz sobie tym głowę?

- Ty jedna zwróciłaś na to uwagę... Większość istot śmiertel­nych nie ma pojęcia o niczym.

- Istot śmiertelnych? - Po ciele Elspeth przebiegały zimne dreszcze i czuła skurcz żołądka. Wiele by dała za to, żeby wrócił Patrick.

- Tak, istot śmiertelnych. - Maggie Malloch uśmiechnęła się do niej. - Pozwalam, żeby zobaczyły kota, bo kiedy po raz pierwszy ukazuję się ludziom bez niego, boją się mnie. Ale ponieważ jeszcze bardziej boją się rysiów, to kiedy widzą, że mam nad nim władzę, mniej boją się mnie. Nie boisz się mnie, dziew­czyno, prawda?

- Nie. - Elspeth poczuła, że strach ją opuścił. - Czy jesteś... To znaczy, słyszałam o Maleńkim Ludku, ale nigdy go nie widziałam, więc...

- Teraz widzisz - powiedziała wesoło Maggie.

- Elspeth! Elspeth! Jesteś tu?

Rozpoznając głos Drusilli, Elspeth odwróciła się szybko w stronę drzwi, a potem zerknęła na łóżko.

Maggie i ryś zniknęli.

- Martha mówiła, że możesz tu jeszcze być, ale nie mogłam w to uwierzyć. - Drusilla, jak zwykle, mówiła oskarżycielskim tonem. - Mogłoby się wydawać, że miałaś już dzisiaj dosyć kłopotów. Dlaczego drzwi szafy są otwarte?

- Bo ich nie zamknęłam. Czego chcesz, Drusillo?

- Moja matka i Martha chcą, żebyś przyszła do niewieś­ciej komnaty. Matka musi przed wyjazdem poszerzyć dwa gorseciki.

- Zaraz tam pójdę - powiedziała Elspeth i ciężko westchnęła.

Widziałaś ją, mamo? - Brown Claud zobaczył, że Maggie przemierza szybkimi krokami ich maleńki salonik. - Co mówiła?

- Tak, widziałam - przyznała Maggie - ale nie wiem, co należy zrobić. Jak wiemy, ona ma nieprzyjaciół, niektórzy mogą być potężniejsi od nas.

- Nikt nie jest potężniejszy od ciebie, mamo - powiedział Claud.

- Chłopcze, poznaj wreszcie prawdę - oznajmiła Maggie. - Bez względu na to, jak silne jest twoje ciało i silny duch, zawsze znajdzie się ktoś silniejszy. Nie zapominaj o tym, bo możesz skrzywdzić tych, których mamy chronić.

- Ale w naszym świecie wszyscy, którzy dysponują największą mocą, są w służbie Kręgu - powiedział Claud. - Ten Jonah Bonewits! - wykrzyknął po chwili. - To może być on, prawda mamo?

- Tak, on jest obdarzony wielką siłą - przyznała Maggie. - Jonah tak dobrze umie zmieniać swoją postać, że może nawet być w tym pokoju, a my nic o tym nie będziemy wiedzieć.

- Ty też to umiesz, mamo. Sam widziałem.

- Tak, umiem, ale nie mam takiej praktyki jak Jonah. Jestem wyposażona w inną moc, większą niż jego, ale łatwość zmieniania kształtów czyni z niego groźnego przeciwnika.

- Powinnaś więcej ćwiczyć - stwierdził Claud.

- Chcę się dowiedzieć, co on teraz knuje, ale tymczasem będę pilnować naszej Bessie. A ty, Claud, musisz zebrać więcej wia­domości o tej dziewczynie, którą spotkałeś, o tej, która powiedziała ci, gdzie szukać naszej małej.

- Tak, mamo. Zrobię to. - Claud był niezmiernie uradowany tym pomysłem.

Patrick był już gotów do podróży. Miał nadzieję, że Elspeth przyjdzie jeszcze do ptaszarni, żeby się z nim pożegnać, nie zdziwił się jednak, kiedy się tam nie pokazała. Miała przecież dużo pracy, poza tym na pewno śledziła ją ta wrzaskliwa jędza.

Rozejrzał się po szopie, sprawdzając, czy niczego nie za­pomniał. Sir Hector dał mu wystarczająco dużo pieniędzy oraz list do swojego kuzyna, Oscara Farnswortha z St. Mary Wynd.

Zauważył, że Mały Neddy siedzi na stołku z opuszczoną głową.

- Nie chcesz ze mną jechać, prawda chłopcze?

- Nie mam wyboru. - Neddy podniósł głowę. - Mój pan po­wiedział, że mam jechać.

- Wiem, ale ktoś musi zaopiekować się innymi ptakami - stwierdził Patrick. - A ty zrobisz to najlepiej, prawda?

- Tak, przecież pan pokazał mi, co trzeba robić, ale sir Hector powiedział...

- Jeżeli ja mówię, że masz zostać, to znaczy, że zostajesz - oświadczył stanowczo Patrick.

- No tak. - Neddy wyprostował się na stołku. - Nawet sir Hector nie pomyśli, że mogłem pana zmusić, by mnie pan ze sobą zabrał. Nikt nie zmusi pana do tego, czego pan nie chce zrobić.

- Teraz pomóż mi objuczyć kuca - powiedział z uśmiechem Patrick.

Chłopak zerwał się ze stołka, jakby spadło z niego ciężkie brzemię. Wybiegł na dziedziniec i po kolei sprawdził każdy węzeł na sznurach, które podtrzymywały ładunek. Kiedy skończył, Patrick poklepał go po ramieniu.

- Może któregoś dnia będziesz miał ochotę zobaczyć trochę więcej świata, chłopcze.

- Teraz tutaj jest mi dobrze.

Patrick poszedł po Zeusa. Sprawdził, czy jastrząb nie rozluźnił kaptura - taka sztuczka już mu się raz udała. Wyszedł na dzie­dziniec, trzymając Zeusa na rękawicy. Gdy dosiadł konia, Mały Neddy podał mu lonżę, na której miał prowadzić jucz­nego kuca.

- Jedź z Bogiem, Patricku Sokolniku - zawołał chłopak.

Kiedy Patrick przejeżdżał przez pierwsze wzgórze, pomyślał, że może już nigdy więcej nie zobaczyć tej dziewczyny. Polubił ją, powierzał jej nawet opiekę nad Zeusem, jednak zdawał sobie sprawę, że nie dlatego będzie mu jej brakować. Pustka, jaką teraz odczuwał, uświadomiła mu, że chodzi o coś więcej.

Uderzyła go myśl, że spędził w jej towarzystwie nie więcej niż kilka godzin, a wydawało mu się, iż znają się od lat. Nie brał pod uwagę tej nocy, kiedy spacerowała z jastrzębiem, bo wtedy spał.

Sam przyczynił się do tego, że nie zobaczy jej w Stirling. Co prawda, nie miałby tam dla niej zbyt wiele czasu. Jego pan czekał na niego, a właściwie dwóch panów, ponieważ przez ostatnie osiem miesięcy był w służbie obydwu. Gdyby dokładnie policzyć, sir Hector byłby trzeci.

Pewnie obwiniała go - i słusznie - o to, że to przez niego sir Hector kazał jej zostać w Farnsworth Tower, gdy reszta rodziny będzie przebywać na dworze Jakuba. Prawdę mówiąc, Patrick nie uważał królewskiego dworu za szczególnie miłe miejsce, ze względu na okoliczności, w jakich ostatnim razem tam przebywał.

Na pewno była o to zła, ale chyba nie żywiła do niego nienawiści. Wyraźnie dała mu przecież do zrozumienia, że chce wyjechać razem z nim. Powstrzymała ją od tego tylko niemądra lojalność.

Ta myśl spowodowała, że poczuł się nieswojo. Lojalność nie była głupotą i nie tylko dziecko miało ten obowiązek w stosunku do rodziny, która je wychowała, lecz również służąca w stosunku do swojego pana. Czy on sam nie ryzykował życia dla rodziny Mackenziech? Nie powinien potępiać jej za to, że jest uczciwa w stosunku do Farnsworthów.

Zeus zakwilił, wyrywając Patricka z rozmyślań.

- Pewnie myślisz, że jestem głupcem - powiedział do ptaka - ale wydaje mi się, że ona zawsze przy mnie była.

Zeus nie odezwał się, lecz Patrickowi to nie przeszkadzało.

- Moja siostra. Bab, uznałaby mnie za głupca, skoro tyle myśli poświęcam służącej, ale kiedy chodzi o dziewczyny, odzywa się we mnie instynkt opiekuńczy. I chyba właśnie w tym rzecz. Nie wydaje mi się, żeby ten związek miał jakąś przy­szłość. Ona jest służącą, a ja jestem MacRae, zaprzysiężony w służbie Mackenziech. Ona ma obowiązki względem Farnswor­thów, a ja względem Mackenziech i mojego rodu. Muszę też wybrać sobie żonę odpowiednią do mojego stanowiska. Ponadto mam swoją misję do wypełnienia i teraz powinienem myśleć tylko o tym.

Zeus ponownie zakwilił. Niewątpliwie się z nim zgadzał.

Elspeth liczyła godziny do odjazdu Farnsworthów. Jeżeli szybko nie wyjadą, to gotowa jestem popełnić morderstwo, po­myślała.

Nie była pewna, która kobieta byłaby pierwszą ofiarą. Najpierw wyobraziła sobie lady Farnsworth, leżącą bez życia w niewieściej komnacie, i szybko się przeżegnała. Myślenie o czymś podobnym było grzechem, ale mimo to było rozkoszne. Jeszcze milej było wyobrazić sobie Drusillę, która rozpływa się w powietrzu, jak to zrobiła Maggie Malloch. Elspeth wolałaby, żeby zamiast Maggie zniknęła Drusilla. Z tą małą istotką chętnie by porozmawiała.

Przez całe życie słuchała opowieści o Maleńkim Ludku. Opo­wiadano je podczas Dnia Pojednania, na ślubach, targach i wszel­kiego rodzaju zgromadzeniach. Na Pograniczu śpiewano pieśni i snuto historie o gnomach, goblinach, domowych koboldach albo o Brownies - Brązowym Ludku. W nocy koboldy pomagały ludziom w pracach domowych. Należało tylko okazywać im wdzięczność w bardzo delikatny sposób. Jeśli bowiem ktoś na­gradzał je za pracę, obrażały się wtedy i zabierały ze sobą całe szczęście z domu. Elspeth słyszała wiele takich historii, lecz myślała, że Maleńki Ludek jest wytworem wyobraźni, a nie częścią otaczającej ją rzeczywistości.

Nie myślała o tym, żeby coś Maggie podarować, bo bała się, że obrazi tę małą kobietkę. Maggie była najbardziej interesującym zjawiskiem w jej życiu w Farnsworth Tower, oczywiście z wyjąt­kiem Patricka.

Podczas pracy, a miała dziesięć razy więcej roboty niż zwykle, często myślała o sokolniku i żałowała, że nie wystarczyło jej odwagi, aby odjechać razem z nim. Chociaż wmawiała sobie, że o wiele więcej hartu ducha wymagała decyzja o pozostaniu na miejscu, to przyszło jej na myśl, że prawość i posłuszeństwo nie zawsze są cnotą. Wątpiła, czy lojalność Patricka w stosunku do niej, jeśli w ogóle istniała, przetrwa po jego przybyciu do Stirling. To była przygnębiając myśl.

- Elspeth, uważaj na to, co robisz! - krzyknęła Drusilla.

Elspeth zorientowała się nagle, że niesie stos wypranych i wy­prasowanych koszul i halek, nie zastanawiając się, dokąd idzie. Nagle rzuciła całą naręcz bielizny obok Drusilli, która siedziała na ławce w okiennym wykuszu, i powiedziała:

- Przepraszam cię, Drusillo. Zamyśliłam się.

- Postanowiłam, że odtąd będziesz mnie nazywać panienką Drusillą.

- Dlaczego? - zdziwiła się Elspeth. - Nigdy przedtem tak cię nie nazywałam.

- Właśnie w ten sposób służąca powinna się zwracać do córek swoich państwa. Pamiętaj, że ja jestem panienką Drusilla, a Jelyan jest panienką Jelyan.

- Nazywałam cię Drusilla od chwili, kiedy tu przybyłam. - Elspeth mówiła ostrym, podniesionym tonem, jakby opętał ją jakiś nieznany demon. - Będę cię nazywać tak, jak do tej pory, dopóki nie wyjdziesz za mąż, ponieważ nie jesteś moją panią. Jeżeli wymagasz ode mnie więcej szacunku, to sama powinnaś mnie grzeczniej traktować.

Policzek wymierzony przez Drusillę omal nie zwalił jej z nóg.

Elspeth przyłożyła dłoń do twarzy i odczuła taką chęć odwetu, że aż uniosła rękę do góry.

- Elspeth, żebyś nie śmiała jej uderzyć! - rozległ się nagle głos lady Farnsworth. - Co to ma znaczyć?

Elspeth odwróciła się. Kiedy zrozumiała, co mówiła i czego omal nie zrobiła, oblała się zimnym potem.

10

Elspeth, nie będę cię teraz karać, bo nie mam na to czasu - oznajmiła lady Farnsworth. - Jednak powiem o wszystkim sir Hectorowi, a on na pewno nie potraktuje cię tak pobłażliwie jak po tym incydencie z sokolnikiem.

- Jest mi bardzo przykro, madame. - Elspeth spuściła głowę.

- Powinno ci być przykro. Powiedziałam kucharce, że na czas naszej nieobecności oddaję cię do jej dyspozycji. Pamiętaj, żebyś nie zaniedbywała swoich obowiązków. Odpadnie ci obsługiwanie Drusilli i Jelyan, więc będziesz miała dość wolnego czasu. Teraz idź i spytaj Marthy, czy nie trzeba jej w czymś pomóc.

- Tak, madame.

Była szczęśliwa, że uniknęła natychmiastowej kary, ale przez całe popołudnie, aż do późnego wieczoru, nie miała dla siebie ani chwili. Nie tylko musiała wykonać wiele prac dla Marthy Elliot, ale również Drusilla i Jelyan co chwila zmieniały decyzje co do strojów, jakie miały zabrać do Stirling. Żądały, żeby Elspeth rozpakowywała kosze podróżne i dokładała tam ubrania, których jeszcze przed godziną nie zamierzały zabierać. Pod koniec dnia miała ochotę je udusić.

Na dodatek musiała wysłuchiwać rozmów na temat rozrywek, jakie będą ich udziałem w zamku Stirling. Zarówno matka, jak i córki były niezwykle podniecone wizytą na królewskim dworze. Od kilku lat bywały tam każdej wiosny i zawsze świetnie się bawiły. Elspeth też lubiła te wyjazdy i była rozczarowana, że w tym roku ta przyjemność ją ominie. Będzie jej również brakowało towarzystwa sir Hectora.

- Na pewno król zwróci uwagę na twoją czerwoną suknię - zwróciła się Jelyan do Drusilli, kiedy Elspeth po raz kolejny przepakowywała kosz.

- Może poznamy na balu naszych rycerzy - powiedziała ze śmiechem Drusilla. - Najwyższy czas, żeby ojciec wybrał dla nas mężów.

- Jest już nawet po czasie - zauważyła Jelyan słodkim głosem. - Masz już prawie dwadzieścia lat. Od dawna powinnaś być mężatką.

- A ty jesteś młodsza tylko o rok. - Drusilla wzruszyła ramio­nami. - Poza tym muszę spotkać dżentelmena, który mnie zain­teresuje. Ociec nie będzie mnie zmuszał do małżeństwa z każdym, kto poprosi o moją rękę. Jeśli mam być szczera, to na razie jest mi dobrze tak, jak jest.

- Dobrze wiesz, że żaden mąż nie będzie tak pobłażliwy jak nasz ojciec i nie pozwoli ci robić tego, co chcesz - stwierdziła Jelyan. - Ja nie chcę wychodzić za mąż, zresztą nie ma za kogo. Tylko w Stirling spotykałyśmy nieżonatych mężczyzn, ale mama nie pozwalała nam rozmawiać z nimi bez przyzwoitki.

Elspeth wiedziała, że w zeszłym roku Jelyan zastawiała sidła na wielu młodych ludzi. Jednak lady Farnsworth miała bardzo wysokie wymagania w stosunku do przyszłych mężów swoich córek, a idealni kandydaci jakoś się nie trafiali.

Pomimo dodatkowej pracy, a może właśnie dzięki niej, czas szybko płynął. Elspeth myślała o Patricku, zastanawiała się, gdzie teraz jest i co robi. Zanim poszła do swojej sypialni, zajrzała do pustego pokoju sokolnika. Kominek był zimny, na podłodze leżała tylko słomiana mata. Niewątpliwie kucharka albo jej pomocnicą zabrały dla siebie kołdry Patricka.

Westchnęła, zabrała świeczkę do swojego pokoju i zamknęła drzwi.

- Nareszcie możemy spokojnie porozmawiać!

Co prawda Elspeth miała nadzieję, że Maggie Malloch jeszcze się pojawi, teraz jednak była zaskoczona.

- Gdzie jesteś?

- Tutaj.

Elspeth z trudem dostrzegła maleńką figurkę w zagłębieniu kołdry na swoim łóżku. Ta figurka zaczęła rosnąć na jej oczach, aż wreszcie Maggie osiągnęła taką samą wielkość jak podczas swojej pierwszej wizyty. Tym razem trzymała jakieś dziwne narzędzie w pulchnej dłoni, które wyglądało jak maleń­ka biała miseczka, osadzona na białym kijku. Z miseczki wydo­bywał się dym.

- Co to jest? - zaciekawiła się dziewczyna.

- Fajka. Pochodzi z dalekiego kraju, ale niedługo będzie równie powszechna jak brud, tak przyjemnie jest ją pykać.

- Nie przyprowadziłaś rysia - zauważyła Elspeth, zerkając nieufnie na fajkę.

- Nie potrzebowałam go. Postaw świecę i siadaj. - Maggie poklepała kołdrę.

Elspeth umocowała świecę w rozlanym na podstawce wosku i podeszła do łóżka, patrząc na małą kobietkę podejrzliwym wzrokiem.

- Nie znikniesz, jeśli usiądę koło ciebie?

Maggie włożyła fajkę do ust, pociągnęła, wyjęła ją i wypuściła kłąb dymu z ust.

- Mówiłaś, że się mnie nie boisz.

- To prawda.

- Więc siadaj.

Elspeth odniosła wrażenie, że Maggie przemknęła w powietrzu i natychmiast znalazła się przy wezgłowiu łóżka. Usiadła i oparta się o ścianę.

- Jak to zrobiłaś?

- Co zrobiłam?

Elspeth była ciekawa, czy jej tajemniczy gość odpowie na tak proste pytanie. Usiadła na łóżku, nie spuszczając wzroku z Maggie.

- Lubisz imię Elspeth?

- Dziwne pytanie.

- Odpowiesz?

- To moje imię.

- Jedyne, jakie znasz?

- A powinnam znać inne?

Początkowo przyszło jej na myśl, że może Maggie pyta ją o nazwisko, ale po chwili zaczęła coś sobie przypominać.

- Często śni mi się zamek na wzgórzu - powiedziała. - To jest zawsze ten sam zamek, gdzie kiedyś codziennie świeciło słońce i wszyscy byli roześmiani. W tym śnie nazywają mnie Beth albo Bethie, ale ostatnio jestem w moim śnie sama, a zamek jest odległy i owiany mgłą. Mogę o sobie myśleć jako o Bethie, chociaż to imię pojawia się tylko w moich smutnych snach.

- Oczywiście, że możesz - stwierdziła Maggie.

- Dlaczego?

- Tego nie mogę ci wyjaśnić. Nie mogę łamać reguł, które obowiązują w naszym świecie, mogę tylko powiedzieć, że na jakiś czas straciliśmy cię z oczu. Dopiero teraz odnaleźliśmy cię znowu.

- Czemu straciliście mnie z oczu?

- Dużo byłoby o tym mówić. Teraz będziesz bardziej bez­pieczna.

- Przedtem nie byłam?

Maggie wzruszyła ramionami.

- Jak mnie odnaleźliście?

- Claud cię znalazł. To mój syn. Nazywają go Brown Claud. Posłałam go na zachodnie rubieże, a on spotkał tam dziewczynę. Claud zawsze spotyka dziewczyny, ale ta pokazała mu, gdzie może cię znaleźć. Oczywiście, od razu zaślepiło go pożądanie, ale i tak to duży krok do przodu w porównaniu z tą ostatnią dziewuchą. Może tym razem to się dla niego źle nie skończy...

- Jeśli zaślepiła go miłość...

- Nie, nie. Clauda nigdy nie zaślepia miłość. Zaślepia go pożą­danie, każda ładna istotka może go wodzić za... za nos, jak mówicie.

Elspeth skinęła głową. Widziała już wiele służących, które wodziły za nos silnych wojowników. Jednak to zwykle źle się kończyło dla dziewczyny, nie dla mężczyzny. Nagle przyszedł jej na myśl Patrick.

- Dlaczego nie pojechałaś razem ze swoim sokolnikiem, kiedy cię o to prosił?

- Wiesz o tym? - Elspeth była zdumiona.

- Tak. Wiem o wielu rzeczach. Dlaczego z nim nie pojechałaś?

- Ponieważ to byłoby niewłaściwe. Mój dom jest tutaj.

- Przecież w tym domu mieszkają obcy ludzie.

- Tak? Znam tylko ich, tylko ich od zawsze pamiętam.

- A twoje sny?

- To tylko sny. Mam zobowiązania w stosunku do sir Hectora i jego rodziny, ponieważ mój ojciec nigdy nie płacił im za moje utrzymanie.

- Naprawdę? Co wiesz o swoim ojcu?

- Jesteś bardzo dobrze poinformowana, więc na pewno słysza­łaś, że jestem dzieckiem z nieprawego łoża, że moim ojcem jest earl Angus i że porzucił mnie, kiedy byłam mała.

- Córki earlów, nawet urodzone w niewłaściwym łożu, nie zostają służącymi. - Maggie wydmuchnęła kłąb białego dymu.

- Może gdyby moja matka była wysokiego urodzenia... Ale tak nie jest.

Maggie ściągnęła brwi, oczy jej zabłysły. Wydawało się, że walczy ze sobą, ale kiedy znowu się odezwała, jej głos był spokojny.

- Istoty śmiertelne wysoko cenią lojalność, ale przeważnie dotrzymują jej tylko dlatego, że pragną bezpieczeństwa. A ty, dziewczyno, boisz się ryzyka?

Pamiętając, że w niektórych opowieściach Maleńki Ludek wyprowadzał istoty śmiertelne na manowce, a nawet narażał na poważne niebezpieczeństwa, Elspeth postanowiła być ostrożna.

- Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że powinnam pójść za sokolnikiem? Nawet gdybym zapomniała o wszelkiej przyzwoitości i pobiegła za mężczyzną, który jest wyżej ode mnie urodzony, chociaż czyni nieudolne próby, żeby przedstawić się inaczej, i sam jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie...

- Nie uważam, żeby on był wyżej od ciebie urodzony - stwier­dziła Maggie.

- Nie wiem nawet, którą drogę wybrał, a od jego wyjazdu minęło już pół dnia.

- Więc nie powinnaś się ociągać.

- Szukają go Anglicy. Ludzie, którzy źle mu życzą.

- W tej chwili nikt nie idzie jego śladem - oznajmiła Maggie.

- Sądzisz, że powinnam pójść za nim?

- Twoja przyszłość jest w twoich rękach, dziewczyno - po­wiedziała stanowczo Maggie. - Zrobiłabyś dobrze, gdybyś od­rzuciła tę niczym nieuzasadnioną lojalność i poszła za głosem serca. Wiem, że od kogoś z mojego świata otrzymałaś już cenny dar, chociaż ten ktoś ukrył ciebie przed nami. Ten dar chroni cię przed niebezpieczeństwem. Ja też mam cię czym obdarować, ale to ty musisz podejmować decyzje i sama odkryć prawdę.

- Na litość boską, jaką prawdę?

Ale Maggie już nie było.

Myślę, że ta twoja Catriona była paskudnym hobgoblinem - stwierdziła Lucy Fittletrot, kiedy leżeli w z Claudem na trawiastym pagórku i spoglądali na obłoki przesuwające się po lazurowym niebie.

- Nie znam żadnych hobgoblinów - zaprotestował Claud. Na prośbę Lucy opowiedział jej o pięknej dziewczynie, którą spotkał na Wyżynach. Teraz mógł ją już wspominać bez żalu i tęsknoty. - Ona była cudowna. Należała do Radosnego Ludu.

- Wodny goblin - upierała się Lucy. - To wynika z tego, co o niej mówiłeś. Pewnie spotykała się z tobą na polanie, przez którą przepływa strumień.

- To prawda, ale widywaliśmy się też w innych miejscach.

- Dla tych goblinów woda jest bardzo ważna. Jestem pewna, że chowała swoje kozie raciczki pod tą długą, zieloną szatą, którą zawsze nosiła.

- Nic podobnego - oburzył się Claud.

Przyszło mu jednak na myśl, że chyba nigdy nie widział stóp Catriony, co było dość dziwne, bo dobrze znał jej całe ciało.

- Zajmowała się domowymi pracami? - spytała Lucy.

- Nie, zawsze chciała, żebym ja pomagał temu mężczyźnie, którym ona miała się opiekować.

- Paskudna istota. A może była oddana innej osobie w tej rodzinie, na przykład jego ojcu?

- Tak, ten mężczyzna miał ojca.

- Oczywiście, że miał - roześmiała się Lucy. - Wszyscy mamy ojców.

- A ja nie mam.

- Musisz mieć!

- Nie, mam matkę, ale nie mam ojca.

- To bardzo dziwne.

- Chyba tak - przyznał, chociaż nigdy przedtem nie zwrócił na to uwagi. W każdym razie nie miał zamiaru dłużej myśleć o Catrionie. Wziął Lucy w ramiona, żeby też o niej zapomniała.

Jego zabiegi zostały brutalnie przerwane.

- Claud, przestań się zabawiać. - Matka chwyciła go za ramię i postawiła na nogi.

- Kto to jest? - Maggie przypatrywała się Lucy, która spokojnie poprawiała ubranie.

- To przecież Lucy Fittletrot. Mamo, co się znowu stało?

- O ile się znam na istotach śmiertelnych, to nasza dziewczyna zaraz wyruszy w podróż - oznajmiła Maggie. - Musisz jej towarzy­szyć, bo ja mam spotkanie z Pomocnymi Dłońmi. Będziemy się zastanawiać, jak prowadzić rozmowy z Radosnym Ludem. Claud, pamiętaj, że nie wolno ci stracić z oczu naszej Bessie. Nie wiemy, co się może wydarzyć.

- Zaopiekuję się nią - obiecał Claud.

- Musisz się dobrze wywiązać z tego zadania - stwierdziła Maggie i już jej nie było.

- Nasza dziewczyna jeszcze nie wyruszyła, ale kiedy to zrobi, pójdziesz ze mną, kochanie, żeby się nią zaopiekować? To ty ją odnalazłaś.

- To prawda, Claud - stwierdziła Lucy, wtulając się w jego ramiona. - Co robiliśmy, kiedy weszła twoja matka? Przypominasz sobie?

- Tak - roześmiał się Claud i ochoczo zabrał się do dzieła.

Chociaż Elspeth w nocy bardzo źle spała, w niedzielę rano wstała o zwykłej porze. Podjęcie decyzji przyszło jej dużo łatwiej, niż się spodziewała.

Najpierw uprzątnęła swój pokój, potem pobiegła do kuchni, gdzie zjadła kromkę chleba. Resztę pieczywa razem z jabłkiem i kawałkiem zimnej wołowiny schowała do kieszeni. Poszła do sali rycerskiej, żeby odsłonić okna i upewnić się, że śpiący tam mężczyźni wstaną do swoich obowiązków.

Wróciła do kuchni po dzbanki, które codziennie rano napełniała wodą ze studni i zanosiła do sypialni pań tego zamku. Po drodze zatrzymała się w swoim pokoju, żeby przygotować węzełek na drogę.

Nie posiadała niczego wartościowego poza maleńkim złotym listkiem na cienkim łańcuszku. Miała go na szyi, kiedy Angus zostawił ją w Farnsworth Tower. Nosiła łańcuszek do dnia, kiedy powiedziano jej, że musi pracować w zamian za utrzymanie. Zdjęła go wtedy i włożyła do drewnianego pudełka, które dostała od sir Hectora. Łańcuszek był już zbyt krótki, żeby mogła go założyć na szyję, więc owinęła go wokół nadgarstka, jak bran­soletkę.

W zawiniątku miała tylko czystą koszulę, grzebień i rękawicę, której używała, pomagając Patrickowi przy Zeusie. Włożyła tam również zabrane z kuchni jedzenie. Nie chciała brać nic więcej. Wszystko inne, z wyjątkiem naszyjnika, dostała od sir Hectora i jego żony, a zabierała przecież to ubranie, które miała na sobie, i ciepłą pelerynę z kapturem.

Mimo że w nocy bardzo źle spała, znowu przyśnił się jej zamek na wzgórzu. Tym razem znalazła ścieżkę prowadzącą do bramy i ktoś przy niej był. Odwróciła głowę, żeby zobaczyć, kto to jest, ale nagle się zbudziła. Może Maggie Malloch rzuciła zaklęcie, żeby zmienić jej sen? To nie miało już żadnego znaczenia, ponieważ po rozmowie z maleńką kobietką Elspeth podjęła decy­zję. Trzeba było tylko, żeby ktoś ją zachęcił do tego, czego pragnęła od chwili, kiedy Patrick poprosił, by poszła z nim do Stirling.

Wzięła pozostawione na korytarzu dzbanki i wróciła do kuchni.

- Jenny, potwornie boli mnie głowa - zwróciła się do podkuchennej. - Czy zrobisz mi tę grzeczność i obsłużysz dzisiaj panienki?

- Dobrze. - Jenny wzięła od niej dzbanki. - W takim razie chyba nie pójdziesz do kościoła z całą rodziną?

- Nie, położę się i spróbuję zasnąć.

- Powiem im to, ale panna Drusilla na pewno będzie cię chciała przekonać, żebyś poszła do kościoła.

Elspeth też się tego spodziewała; wróciła do swojego pokoju i położyła się na łóżku. Bała się, że jeśli Drusilla nie przyjdzie sprawdzić, czy ona jest naprawdę chora, to straci rachubę czasu, więc zaczęła liczyć do stu, a kiedy skończyła, policzyła od początku. Gdy minęło co najmniej pół godziny, chciała wstać z łóżka, ale nagle ktoś otworzył drzwi. Na szczęście była to Jenny.

- Zaraz wychodzimy, więc zajrzałam, żeby się dowiedzieć, czy czegoś nie potrzebujesz.

- Nie, dziękuję - odparła Elspeth. - Czuję się lepiej, ale nie chcę iść do wioski, dopóki się nie upewnię, że to nic zaraź­liwego.

- Masz rację. Wstąpię do ciebie, kiedy wrócimy z kościoła.

- Nie martw się o mnie, Jenny. Masz swoją pracę, a ja chcę się przespać.

Po wyjściu Jenny Elspeth ponownie policzyła do stu. Potem otworzyła drzwi i zaczęła nasłuchiwać. Panowała cisza. Wszyscy służący poszli do kościoła we wsi, razem z sir Hectorem i jego rodziną. W Farnsworth Tower byli jednak żołnierze oraz straż przy bramie.

W obawie, że może opuścić ją odwaga, Elspeth szybko narzuciła pelerynę, schowała pod nią swój podróżny węzełek, przeszła swobodnym krokiem przez dziedziniec i dotarła do bramy.

- Wychodzę poza mury - poinformowała strażnika. Była pew­na, że nikt go nie powiadomił o jej chorobie.

- Dobrze - odparł obojętnym tonem.

Otworzył ciężką bramę, a kiedy przeszła, zamknął ją z hukiem. Ten dźwięk natychmiast podniósł ją na duchu. Była wolna.

Szybkim krokiem zmierzała do lasu. Kiedy schroniła się w cieniu drzew, poczuła się o wiele lepiej. Często wędrowała po lesie i nigdy nic złego się jej nie przydarzyło. Co prawda, zawsze spacerowała w pobliżu Farnsworth Tower, gdzie wszyscy ją znali i wiedzieli, że jest pod opieką sir Hectora. Kiedy dotrze na północ, sytuacja może się zmienić, postanowiła jednak nie myśleć o tym i przyspieszyła kroku.

Chociaż powiedziała Maggie, że nie zna drogi, którą wybrał Patrick, dobrze wiedziała, że wszyscy podróżni, udający się na północ, wybierają tę prowadzącą do Glasgow. Z tej części zachod­nich rubieży do Stirling również jechało się przez Glasgow. A jeśli Patrick wybrał inną drogę? Miał konie, więc mógł się swobodnie poruszać, poza tym Elspeth wiedziała już, że jest nieobliczalny.

Szła do przodu, odpychając od siebie myśli o głupocie, jaką popełnia, podążając za tym mężczyzną, i że ucieczka z Farnsworth Tower prędzej doprowadzi do katastrofy, niż - jak przepowiedziała Maggie - do odnalezienia własnej przyszłości.

Nell wraz ze swoimi towarzyszami podróży bardzo powoli posuwała się do przodu. Zdawała sobie sprawę, że jeśli skieruje się od razu do Kershopefoot, to Angus szybko ją dogoni, więc kiedy napotkali grupę dwudziestu uciekinierów - mężczyzn, kobiet i dzieci - którzy udawali się do Carter Bar przez Kielder Forest, postanowiła się do nich przyłączyć, mimo że ta droga była o wiele dłuższa.

Nell miała na sobie swoją najskromniejszą suknię i zwykłą czarną pelerynę, ale i tak odróżniała się od innych członków tej zróżnicowanej grupy. Wielu z nich szło piechotą, więc obie z Jane zsiadły z koni, żeby kobiety i dzieci mogły kolejno korzystać z ich wierzchowców. Seth, chłopak stajenny z Midgeholme, prowadził ich jucznego kuca.

Ilekroć ktoś obcy zbliżał się do grupy, lady Percy zaraz spodzie­wała się najgorszego. Doskonale wiedziała, że bez względu na to, kto będzie siedział na jej kasztanie, Angus natychmiast rozpozna konia. Podróż przebiegała bez zakłóceń do momentu, kiedy część grupy zapragnęła udać się do kościoła na niedzielną mszę. Nell nie miała nic przeciwko temu, wolałaby jednak poszukać kościoła po szkockiej stronie granicy, a od Carter Bar dzieliła ich jeszcze spora odległość. Na jej polecenie Jane i Seth cofnęli się razem z końmi na tył grupy. Podobnie zachowała się jeszcze jedna rodzina.

Kiedy ze szczytu pagórka zobaczyli wieżę kościoła i usłyszeli dzwony, większość ludzi ruszyła do przodu.

Nell wahała się. Nie miała ochoty wchodzić do wioski położnej niebezpiecznie blisko Midgeholme.

- Ludzie Archiego na pewno już nas wszędzie szukają - szep­nęła do Jane.

- Tak, madame. Nie powinniśmy się nigdzie zatrzymywać.

Nagle rozległ się krzyk mężczyzny, który wraz z żoną i dwójką dzieci również pozostał z tyłu.

- Jeźdźcy! Z tamtej strony!

Przerażona Nell spojrzała we wskazanym przez niego kierunku i dostrzegła błysk słońca na stali.

- Szybko - powiedziała. - Przejedźmy z drugiej strony wzgórza i skierujmy się na północ. Niezależnie od tego, czy to Arenie, czy też królewscy żołnierze, nie możemy się z nimi spotkać!

Wkrótce zagłębili się w las. Nell jechała pierwsza, szukając odpowiedniej kryjówki.

- Ci jeźdźcy wyglądali raczej na żołnierzy króla, a nie earla, milady. Jeśli ścigają papistów, to może pozwolą nam spokojnie odjechać?

- Archie będzie patrolował granicę - stwierdziła Nell. - Jeżeli ci żołnierze naprawdę ścigają uciekinierów, to też tam pojadą. Musimy znaleźć bezpieczne miejsce i trochę przeczekać.

- Tak - rzekł mężczyzna, który pojechał za nimi. - Racja.

- Przyczaimy się w lesie i zobaczymy, co będzie jutro. Powinniśmy się teraz trzymać z daleka zarówno od księży, jak i od żołnierzy.

Lady Percy nie była zadowolona z opóźnienia w podróży, wiedziała jednak, że spotkanie z żołnierzami niesie równie śmier­telne niebezpieczeństwo, jak spotkanie z Angusem, więc nie miała innego wyjścia.

W odległości kilku kilometrów od Farnsworth Tower Elspeth zatrzymała się na chwilę, żeby się posilić. Nagle z leśnej gęstwiny wyłonił się chłopak, za nim juczny kucyk i ogromny szary pies.

Chłopak był młodszy od Małego Neddy'ego. Jego kręcone rude włosy chyba nigdy nie widziały grzebienia, ale zniszczone brązowe bryczesy i kamizelka wydawały się czyste. Na nogach miał porządne buty, chociaż zapewne zbyt duże. Prowadził kuca na długiej linie, ale uwagę Elspeth przede wszystkim przykuł pies. Był tak wielki, że sięgał chłopcu prawie do ramienia.

Chłopak uśmiechnął się, odsłaniając brak dwóch przednich zębów.

- Nie bój się Pioruna - powiedział. - On cię nie ugryzie.

- Nie boję się go - odrzekła Elspeth - ale to największy pies, jakiego kiedykolwiek widziałam.

- Tak, jest duży - przyznał chłopak. - A ja jestem Wee Jock o'the Wall - dodał, uśmiechając się szeroko.

Mały Jock ze Ściany? Co za cudaczne imię, pomyślała Elspeth. Już miała się przedstawić, lecz zawahała się. Była zbyt blisko Farnsworth Tower, żeby zdradzić, kim jest. Ten chłopak mógł powiedzieć ludziom, którzy wkrótce zaczną jej szukać, którą drogę wybrała.

- Jestem Beth - powiedziała bez zastanowienia.

- Możemy pójść razem, jeśli chcesz, Beth - zaproponował Jock.

- Przecież nawet nie wiesz, dokąd idę.

- Wszystko jedno. - Chłopak wzruszył ramionami. - Pójdziemy tam, gdzie ty. Będzie lepiej dla nas wszystkich, jeśli będziemy się trzymać razem. Złodzieje bydła będą mieli przed nami większy respekt.

- Znasz wielu złodziei bydła? - spytała żartobliwym tonem.

- Oczywiście - odrzekł ku jej zdumieniu. - Jest ich dużo w okolicy, a jak sama widzisz, Jackie to bardzo dobry kucyk.

- To prawda - przyznała Elspeth. - To ładny konik.

- No jasne, a oni będą chcieli mi go zabrać. Jak myślisz, czy Piorun odstraszy złodziei bydła?

- Oczywiście - zapewniła. - Nie wydaje mi się jednak, żeby chcieli ukraść twojego kucyka.

- Na pewno by chcieli.

- Dlaczego tak myślisz?

- Bo sam zakosiłem go złodziejom bydła. - Chłopak uśmiechnął się zuchwale.

Chociaż zaskoczyło ją to wyznanie, dobrze zdawała sobie sprawę, że większość mieszkańców zachodnich rubieży nie wi­działa nic złego w tym, żeby coś komuś sprytnie „zakosić”.

- W takim razie masz chyba rację. Oni będą cię szukać - oświadczyła.

- Bez wątpienia.

- Powiedziałeś, że nazywasz się Wee Jock o'the Wall - ciąg­nęła. - Czy to oznacza, że twoim ojcem jest Big Jock o'the Wall? Duży Jock ze Ściany?

- Był, zanim zabili go Anglicy.

- A matka?

- Umarła, kiedy rodził się mój brat. On także umarł. - Chłopak znowu się uśmiechnął. - Nie ma więc powodu, żebym nie poszedł razem z tobą. Poza tym mój kuc jest bardzo wytrzymały i może ponieść nas oboje, albo możemy jechać na nim na zmianę.

- Psa też ukradłeś?

- Nie, on sam znalazł nas wczoraj wieczorem. Wygląda groźnie i pewnie odstraszy złodziei bydła, gdyby chcieli odebrać mi kuca. Dokąd idziemy?

Elspeth przyjęła jego propozycję. Będzie jej milej podróżować w towarzystwie, poza tym nie sądziła, żeby chłopaka łatwo było zniechęcić.

- Chcę dostać się do Glasgow - powiedziała. - Chciałabym iść przez Moffat, ale jedyna droga, jaką znam, prowadzi przez Lockerbie, a wolałabym nie przechodzić przez tę wieś.

- Masz rację, wieśniacy są zbyt ciekawscy - przyznał Jock. - Znam ścieżkę, która prowadzi w górę doliny Annanu. Jest krótsza niż główna droga, ale bardziej stroma.

Elspeth pomyślała, że Patrick zapewne również będzie unikał głównej drogi. Niedługo i jej także zaczną szukać.

- A dobrze znasz drogę?

- Tak, dobrze znam drogę do Moffat - powiedział beztrosko. - Ale gdybyśmy chcieli obejść Moffat i się nie zgubić, to trzeba by trochę pogłówkować.

- Szukam przyjaciela, który też jedzie na północ - wyjaśniła Elspeth. - Jest duży i bardzo silny, ochraniałby nas podczas podróży. Nie wiem jednak, którą drogę wybrał.

- Możemy pytać ludzi po drodze, czy go nie widzieli - powiedział z powątpiewaniem Jock. - Ale nie tylko on jest duży.

- Niesie jastrzębia - dodała Elspeth.

- To ludzie zapamiętają. - Spojrzał na nią, ale o nic nie zapytał.

- On... jest moim przyjacielem. Wiem, że sama kobieta w podró­ży jest narażona na niebezpieczeństwo, więc chciałabym go dogonić.

- Teraz ja się będę tobą opiekował - stwierdził Jock. - Będzie­my się też rozglądać za tym twoim mężczyzną. - Obrzucił ją uważnym spojrzeniem. - Mam nadzieję, że on nie jest z tych, co będą mówić Jackiemu, Piorunowi i mnie, co mamy robić? Albo że powinniśmy być pod opieką dorosłych? Nie jest nam to potrzebne.

- Ile masz lat?

- Wystarczająco dużo. - Chłopak wzruszył ramionami. - Uro­dziłem się w roku, w którym król ze swoją armią przybył na zachodnie rubieże i powiesili Johnny'ego Armstronga.

Elspeth słyszała o Johnnym Armstrongu, którego nazywano Korsarzem Pogranicza, nie wiedziała jednak, kiedy został powie­szony, więc ta informacja była zupełnie bezużyteczna. Chłopak był mały i drobny; mógł mieć najwyżej dziewięć albo dziesięć lat.

- Mieszkasz sam?

- Tak, nikogo nie potrzebuję.

Patrzyła na niego, nie mogąc uwierzyć, że chłopiec w tym wieku może dawać sobie radę sam.

- Mieszkałem z wujem - dodał - ale zbyt często walił mnie po głowie, więc sobie poszedłem. Miałem zamiar przystać do złodziei bydła, ale oni mnie nie chcieli.

- Na litość!

- Myślałem, że mnie wezmą, bo nie boję się ciężkiej pracy.

- Ale przecież chłopcy nie zajmują się kradzieżą bydła?

- Jestem dorosły jak na swój wiek - stwierdził. - Myślałem, że oni śpią w dzień, a w nocy jeżdżą szukać zwierząt, które da się zakosić. Takie życie bardzo by mi się podobało. Dowiedziałem się jednak, że oni nie zajmują się kradzieżą przez cały czas. Pomiędzy wypadami wracają do domów, do swoich żon. Ja nie mam żony ani łóżka - dodał z westchnieniem - więc zabrałem im kuca, żeby niósł to, co mam, i ruszyłem przed siebie szukać szczęścia.

- Cieszę się, że tak zrobiłeś. - Elspeth uśmiechnęła się do niego. - Miło mi będzie podróżować w twoim towarzystwie.

Maggie Malloch mówiła, że mi pomoże, pomyślała. Może to ona wyczarowała dla mnie tych osobliwych towarzyszy podróży?

Pod koniec dnia Elspeth przekonała się, jak dobrze było po­dróżować wraz z nimi.

Jeszcze nigdy nie zapuszczała się tak daleko w głąb lasu, czuła się jednak bezpieczna, mając przy sobie trójkę nowych kompanów. Jock szybko rozpalił ogień i upiekł na kolację pstrąga, którego złowił w strumieniu. Wyruszając w drogę, Elspeth nie pomyślała nawet o tym, jak spędzi noc. Jock przygotował posłania z miękkiej, pachnącej trawy. Owinęła się peleryną, chłopak - zdjętą z grzbietu kucyka kołdrą, a Piorun ułożył się między nimi. Noc upłynęła im w miarę wygodnie.

11

W poniedziałek rano Nell wraz z towarzyszami przekroczyła wreszcie granicę Szkocji. Tutaj poczuła się trochę bezpieczniej, lecz mimo to nadal zmuszała wszystkich do pośpiechu w obawie, że Angus nie zawaha się gonić jej również po drugiej stronie granicy. W ten sposób znacznie wyprzedzili podróżującą z nimi rodzinę uciekinierów.

- Dokąd jedziemy? - spytała Jane, kiedy Nell zwolniła nieco tempo.

- Muszę zobaczyć się z Jakubem - odrzekła lady Percy. - Wiem, że nie wyjechał ze Szkocji, więc przebywa albo w Edyn­burgu, albo w Stirling. Do obu tych grodów najlepiej jechać główną drogą w kierunku Galashiels, przez Hawick i Selkirk.

- Mam kuzyna w Stirling - powiedziała Jane - ale pani ma przecież mnóstwo krewnych na Pograniczu.

- To prawda - przyznała Nell - lecz nie będę szukać u nich pomocy. Posłuchaj, Jane, ja jadę do Jakuba jako wdowa po Adamie Gordonie. Chcę go prosić, żeby mi pozwolił pozostać w Szkocji. Myślę, że zwiększę u niego swoje szanse, jeśli nikt nie będzie mógł powiedzieć, że po drodze zadawałam się z Douglasami.

- Zatem dzisiejszej nocy pewnie znowu będziemy spali na ziemi - westchnęła Jane.

- Nie - odparła Nell. - Poszukamy jakiegoś klasztoru i poprosimy o nocleg.

Miała nadzieję, że Patrick, gdziekolwiek jest, również znajdzie bezpieczne schronienie.

Patrick starał się nie przejeżdżać przez miasteczka i wioski, żeby nie zostawiać za sobą żadnych śladów. W niedzielę wieczo­rem rozbił obóz w wąskiej dolinie, w pobliżu wartkiej rzeki Annan. Przepływał tamtędy strumyk, więc było to idealne miejsce obozowania. Poniedziałkowy poranek postanowił poświęcić na układanie Zeusa.

W pobliżu doliny znalazł odpowiednie drzewo, wokół którego obwiązał luźny koniec liny. Posadził jastrzębia na prowizorycznej żerdce, a sam wspiął się na trawiasty pagórek. Zagwizdał i czekał cierpliwie, aż Zeus wygładzi sobie pióra. Miał już zagwizdać ponownie, gdy jastrząb zerwał się i poszybował do niego. Patrick wyciągnął osłoniętą rękawicą pięść, lecz ptak usiadł mu na ramieniu, więc szybko odwrócił głowę na bok, żeby nie zrobił mu krzywdy.

Układał wiele drapieżnych ptaków, ale teraz był tak samo podniecony jak wtedy, kiedy jego pierwszy podopieczny zarea­gował na gwizd. Zeus uczył się wyjątkowo szybko. Patrick zastanawiał się nawet, czy ten jastrząb nie uciekł z ptaszarni i czy nie był już częściowo ułożony.

Stał spokojnie, kiedy Zeus schodził mu z ramienia i przesuwał się po ręku, wbijając szpony w skórzany rękaw kurtki. Wreszcie jastrząb usiadł na rękawicy i sięgnął po kawałek wątróbki. Nagle ptak zadrżał, przechylił głowę, wypatrując czegoś u podnóża pagórka. Po chwili Patrick usłyszał dochodzące z oddali szcze­kanie psa.

Jego wyostrzone zmysły natychmiast rozpoznały ten dźwięk. To był deerhound. Już zbyt daleko zapuścił się na północ, żeby mogli go jeszcze ścigać Anglicy, zatem pies niewątpliwie należał do kogoś, kto mieszkał w okolicy.

Sądząc po coraz głośniejszym szczekaniu, pies musiał być już blisko. Wkrótce ogromny, szary deerhound wbiegał już na pagórek. Patrick na wszelki wypadek wyciągnął szablę. Tę rasę psów, o wiele większych niż charty, wyhodowano w Szkocji do polowania na jelenie.

- Spokojnie, Zeusie - szepnął do zaniepokojonego jastrzębia.

Pies zatrzymał się o parę metrów przed Patrickiem, przechylił łeb, wywalił język i pomachał długim ogonem.

- Dobry pies - pochwalił go Patrick.

To był największy pies, jakiego kiedykolwiek widział - miał szeroką pierś, długie nogi, i sięgał mu prawie do pasa. Znał tę rasę, ponieważ Mackinnon z Dunakin, sąsiad z wyspy Sky, miał cztery deerhoundy, z którymi regularnie polował. To były nie­słychanie cenne zwierzęta. Tak cenne, że według przepisów prawa posiadać je mogli jedynie earlowie, naczelnicy klanów i wielmoże, zastanawiał się więc, jak to możliwe, że taki pies biega samopas.

Patrick stał bez ruchu. Chciał, żeby jastrząb przyzwyczaił się do obecności zwierzęcia. Ciekaw był również, czy pies podejdzie bliżej. Nagle zauważył dwie postacie, które wyłoniły się z gęstwiny drzew. Mniejsza z nich prowadziła jucznego kucyka.

Obserwował je uważnie, aż wreszcie rozpoznał jedną z tych osób. Elspeth! Kiedy zobaczył, że towarzyszy jej jakiś nieznajomy chłopak, zapłonął takim gniewem, jakby Elspeth była jego siostrą. Po chwili przyznał w duchu, że jest jeszcze bardziej wściekły, niż gdyby to była Bab.

Zeus zatrzepotał skrzydłami. Patrick poruszył dłonią, żeby ptak silniej uchwycił się rękawicy, ale gdy się zorientował, że jastrząb w ten sposób reaguje na jego zmiany nastroju, wziął głęboki oddech, próbując się uspokoić.

Elspeth uśmiechała się! Czy nie zdawała sobie sprawy z ryzyka takiej wyprawy ani z niebezpieczeństwa, w jakim się znalazła? Powinna się cieszyć, że on trzyma jastrzębia na rękawicy i nie może złapać jej za ramiona i tak długo nią potrząsać, aż zrozumie błąd, jaki popełniła.

Patrick szybkim krokiem ruszył w dół, ale kiedy się zorientował, że owinięta wokół pnia lina jest już bardzo napięta, zatrzymał się.

- Zgolił pan brodę - powiedziała Elspeth, podchodząc bliżej.

- Co tu robisz, u diabła? Odeszłaś sama tak daleko od domu?!

Wyraz radości natychmiast zniknął z jej twarzy. Zerknęła z ukosa na swojego młodego towarzysza. Chłopak przewrócił oczami i coś do niej szepnął. Elspeth potrząsnęła głową. Patrick nie słyszał słów chłopca, ale usłyszał odpowiedź dziewczyny.

- Zostań tu - powiedziała. - Ja z nim porozmawiam.

- Nie, nie rób tego! - zaprotestował chłopak. - On bardzo groźnie wygląda. Wcale się nie przestraszył naszego Pioruna, więc pies na nic ci się nie przyda.

- Nie boję się go. Jock, zostań tutaj.

- Zrób tak, jak ona ci mówi - rozkazał Patrick.

Chłopiec popatrzył na niego uważnie, jakby się zastanawiał, czy można mu się przeciwstawić.

- Obiecałem, że będę się nią opiekować - powiedział wresz­cie. - Jak tylko pan jej dotknie, poszczuję pana psem. Odgryzie panu ręce i zje na kolację.

Patrick spojrzał na psa i strzelił palcami.

- Chodź tu - powiedział.

Pies podskoczył do niego, machając ogonem.

- Leżeć.

Pies wyciągnął się na ziemi. Wpatrywał się w Patricka, czekając na następną komendę.

- Mam coś do powiedzenia tej dziewczynie - stwierdził Patrick, patrząc surowo na chłopaka. - A ty nie powinieneś tego słuchać.

- Tak, sir. - Chłopak spojrzał na Elspeth smutnym wzrokiem, ale się podporządkował.

Kucyk spokojnie skubał trawę.

- Podejdź bliżej i wytłumacz mi, co znaczy to szaleństwo - Patrick zwrócił się do Elspeth.

Gdy się zawahała, pomyślał, że pewnie ją przestraszył, choć nie miał takiego zamiaru. Chciał odezwać się łagodniejszym tonem, ale ona go uprzedziła.

- To nie w porządku. Już mnie pan gani, a przecież to pan mnie do tego namówił.

- Nie bądź głupia. - Znowu ogarnął go gniew, nie tylko dlatego, że rzeczywiście sam podsunął jej ten pomysł, lecz również na myśl o niebezpieczeństwach, jakie na nią czyhały. - Nie przyszło mi do głowy, że możesz wybrać się w podróż bez opieki.

- Chwileczkę. - Chłopak był oburzony. - Ona nie była po­zbawiona opieki. Miała mnie i Pioruna. Strzegliśmy jej.

- Mówiłem ci, żebyś nie podsłuchiwał naszej rozmowy.

- Trudno nie słyszeć, kiedy pan ryczy jak jeleń na rykowisku.

- Jak...? No, mój chłopcze...

- Proszę, niech pan już przestanie go strofować. - Elspeth z trudem ukrywała rozbawienie. - Gdyby pan mógł zobaczyć swoją minę.

- Ośmielasz się ze mnie wyśmiewać?

- Robię wszystko, żeby się nie roześmiać - powiedziała Elspeth. - Jock jest młodym chłopcem, ale bardzo dobrze się mną opiekował.

- Co ci przyszło do głowy, żeby samotnie wyruszyć w podróż? - Patrick nie otrząsnął się jeszcze z przerażenia na myśl, że przebyła tak długą drogę bez odpowiedniej opieki. - Czy te harpie zrobiły ci coś złego?

- Nie, sir, nie wydarzyło się nic wyjątkowego i ma pan rację, nazywając moje postępowanie szaleństwem. Trudno mi to wy­tłumaczyć, ponieważ sama siebie nie rozumiem. Przypuszczam, że od dawna miałam dosyć Drusilli i Jelyan. Od tego dnia, kiedy spotkaliśmy się w lesie, myśl o tym, że można być wolnym jak pan i robić to, na co ma się ochotę, nie dawała mi spokoju. Każda praca wydawała się zbyt ciężka, każdy rozkaz niesprawiedliwy. Kiedy więc Drusilla uderzyła mnie w twarz...

- Uderzyła cię?! Ośmieliła się ciebie uderzyć?!

- Oczywiście, że się ośmieliła i to nie po raz pierwszy, jak pan wie. Jednak tym razem tak się rozzłościłam, że podniosłam rękę, żeby jej oddać, chociaż nie jestem pewna, czy wystarczyłoby mi na to odwagi. W tym momencie pojawiła się lady Farnsworth.

- Jakoś nie chce mi się wierzyć, że uciekłaś tylko dlatego, by uniknąć kary.

- Oczywiście, że nie. Obawiam się, że zbyt wiele myślałam o tym, by odejść razem z panem. Jednak sądziłam wtedy, że nie powinnam tego robić. Prawdę mówiąc teraz też tak sądzę - dodała cicho.

- Nie przejmuj się tym - powiedział stanowczo. - Ze mną jesteś bezpieczna.

- Naprawdę? - Elspeth zerknęła na niego, wyraźnie rozbawio­na. - Proszę mi wybaczyć to niedowierzanie, ale dobrze pamiętam, co się wydarzyło tamtej nocy w mojej sypialni.

- Nie nalegałem, widząc, że się opierasz. - Patrick spojrzał z ukosa na chłopaka, który przysłuchiwał się ich rozmowie nieukrywaną ciekawością.

- Wiem, że tak było - odrzekła - ale panu się wydaje, że ja lam doświadczenie z mężczyznami. Wiele młodych kobiet w mojej sytuacji je ma, nawet chyba większe niż powinny. Ja nigdy przedtem czegoś takiego nie robiłam, a jednak zrobiłam to z panem, więc chyba moja przyzwoitość stoi pod znakiem zapytania...

Patrick faktycznie zaproponował Elspeth, by mu towarzyszyła, ponieważ go pociągała. Miał też nadzieję, że dostarczy mu roz­rywki w czasie podróży. Teraz ogarnęło go poczucie winy. Wie­dział przecież, że Elspeth jest naiwną dziewczyną, a on zachował się jak gbur, mając na uwadze jedynie własne przyjemności. Ucieszył się na jej widok, niepokoiła go jednak myśl, że dziew­czyna uciekła z domu i że sam jest w dużej mierze za to od­powiedzialny. Cóż, skoro spadł na niego obowiązek opiekowania się nią w dalszej podróży, to chętnie go wypełni, nie miał jednak pojęcia, co pocznie z nią i jej trzema dziwnymi towarzyszami, kiedy dotrą do Stirling. Gdy namawiał Elspeth do ucieczki, w ogóle o tym nie pomyślał.

- Mam nadzieję, że już nie będzie pan nas o nic więcej oskarżać - oświadczyła Elspeth.

- Nie - przyrzekł. - Zastanawiałem się tylko, co mam z tobą zrobić.

- Proszę się o mnie nie martwić - powiedziała beztroskim tonem. - Od teraz sama będę o sobie decydować. Oczywiście, byłabym bardzo zadowolona, mogąc korzystać z pana opieki i towarzystwa, dopóki nie dotrzemy do Stirling...

- To nie wszystko, dziewczyno - przerwał jej, czując, że znowu wzbiera w nim gniew. - Zostaniesz ze mną, dopóki nie wymyślę, co mam z tobą zrobić. Będziesz mi posłuszna, ty i ten twój groźny towarzysz - dodał, kierując spojrzenie na chłopca.

Elspeth zacisnęła wargi i zerknęła na Jocka. Patrick domyślił się, że dziewczyna nie chce mu się przeciwstawiać w obecności chłopca. Był z tego zadowolony, bo nie miał ochoty się z nią kłócić.

- Przedstawisz mi swojego towarzysza? - spytał łagodnie.

- Nazywają go Wee Jock o'the Wall, Mały Jock ze Ściany.

- Z jakiej ściany?

- Nie wiem. - W oczach Elspeth zamigotały wesołe iskierki.

- Ja też tego nie wiem. - Jock wzruszył ramionami. - To moje imię, kucyk to Jackie, a pies to Piorun.

- Jakie stanowisko ma twój ojciec? - Patrick był ciekaw, skąd ten chłopak ma tak rasowego psa, do posiadania którego mieli prawo jedynie ludzie o wysokim statusie społecznym.

- Mój ojciec nie żyje. Zabili go ci przeklęci Anglicy.

- Przykro mi. Czy był dżentelmenem?

- Nie, złodziejem bydła.

- To zajęcie nie pozbawia nikogo statusu dżentelmena. - Patrick roześmiał się.

- Hę?

- Nieważne. Gdzie znalazłeś tego psa?

- Ja go nie znalazłem. To on znalazł mnie.

- Rozumiem.

Ta informacja zaniepokoiła Patricka. Niewątpliwie jakiś wielmoża będzie poszukiwał tak cennego zwierzęcia.

- To raczej kucyk powinien wzbudzać pana niepokój. - Elspeth i wydawała się rozbawiona.

- Dlaczego?

- Ponieważ Jock zakosił go szajce handlarzy bydła i można przypuszczać, że tamci będą chcieli odebrać swojego konika.

Patrick roześmiał się głośno.

- Powiedziano mi, że nie powinienem szukać kłopotów, bo one same mnie znajdą, i widać, że to prawda.

- Kto powiedział, że kłopoty same pana znajdą?

Sokolnik przypomniał sobie żartobliwy głos Fina, ale udzielił wymijającej odpowiedzi.

- Jedna z zaprzyjaźnionych osób.

- Czy pan chce, żebyśmy sobie poszli?

- Nie, dziewczyno. Nie pozwolę ci odejść.

- Jeśli będzie mnie pan bezustannie łajał, to nie zostanę. Miałam tego dosyć w Farns... To znaczy, słyszałam już tyle niemiłych słów, że mi to wystarczy do końca życia.

Patrick zorientował się, że młody towarzysz Elspeth nie wie, gdzie ona mieszka.

- Beth, uważam, że powinniśmy go zostawić - oznajmił Jock. - On wcale nie jest taki odważny i nie jest nam do niczego potrzebny.

- Ile masz lat? - zaciekawił się Patrick.

Jock wzruszył ramionami.

- Dokładnie nie wie - wyjaśniła Elspeth. - Urodził się w roku, w którym król kazał powiesić Johnny'ego Armstronga.

- Zatem ma dziesięć albo jedenaście lat - stwierdził sokolnik. - o wystarczająco dużo, żeby mógł ponieść konsekwencje swoich obraźliwych słów. Podejdź tu, chłopcze.

- Powinien pan wiedzieć, że Jock uciekł od swojego wuja, bo ten człowiek stale go bił. - Elspeth położyła Patrickowi dłoń na ramieniu.

- Tak było - potwierdził Jock. - Zawsze miałem spuchnięte uszy.

- Wcale się nie dziwię, jeśli odzywałeś się do wuja tak jak do mnie - powiedział Patrick.

- Tak robiłem. - Jock skinął głową. - Ale kiedy człowiek potrafi sam zadbać o siebie, to nie będzie siedział cicho i pozwalał, żeby każdy mógł go obijać.

- Umiesz zastawiać pułapki na króliki? - spytał Patrick.

- Tak, sir. Umiem też do nich strzelać. Mam ze sobą łuk i strzały.

- Widzisz tego jastrzębia?

- Groźnie wygląda.

- Lubi świeże mięso. Jeżeli złapiesz królika, to damy mu wnętrzności, a resztę upieczemy dla siebie.

- Widziałem ich dużo w lesie koło strumyka. Pójdę tam, ale nie zabierze pan naszej Beth i nie zostawi mnie tu samego, prawda? - Chłopak spojrzał na Patricka pytającym wzrokiem.

- Na pewno tego nie zrobi - zapewniła Elspeth. - Ja nigdzie nie pójdę bez ciebie. Jesteś moim opiekunem.

- Jeśli tak, to dobrze. - Jock zdjął juki z kucyka. - Niech Piorun zostanie przy panu, sir. Wystraszyłby króliki.

- Tak, pies tu zostanie, a także Beth. Nigdzie nie pójdziesz. - Patrick chwycił ją za rękę, widząc, że chce iść razem z Jockiem. - Mam ci jeszcze dużo do powiedzenia.

Kiedy Jock zbiegł ze wzgórza, Elspeth wyzwoliła rękę z uścis­ku Patricka. Była wdzięczna, że nie próbował jej przytrzymać, ale również trochę tym rozczarowana.

- Teraz, sir, może mi pan wszystko powiedzieć. Proszę tylko pamiętać, że obiecał pan już na mnie nie krzyczeć.

- Czy mam cię teraz nazywać Beth?

- Kiedy spotkałam tego chłopaka, nie chciałam zdradzić mu swojego imienia, bo byliśmy zbyt blisko Farnsworth Tower. - Elspeth zarumieniła się lekko. - Co prawda, byłam pewna, że mogę mu zaufać, ale wolałam, żeby nazywał mnie Bem.

- Dlaczego?

Wahała się przez chwilę, lecz w końcu postanowiła powiedzieć mu prawdę.

- Mam sen, który bardzo często się powtarza. W tym śnie jestem Beth, a nie Elspeth. Sama nie wiem dlaczego.

- Zarówno Elspeth, jak i Beth to zdrobnienia od Elizabeth, a to bardzo pospolite imię. Może ktoś nazywał cię Beth, kiedy byłaś mała. Czy w twoich snach ktoś woła na ciebie Beth?

- Już nie - odrzekła. - Przedtem chyba tak było, ale teraz zawsze jestem sama i gdzieś się błąkam. Lubię swoje sny, jestem wtedy w innym świecie, odległym od Farnsworth Tower.

Patrick zamyślił się, ale zanim zdążył coś powiedzieć, Zeus zerwał się z rękawicy, więc musiał zająć się ptakiem.

- Gdzie są pana konie? - spytała. - Czy założył pan obóz gdzieś w pobliżu?

- Tak, ale jeśli sądzisz, że zmieniając temat nie usłyszysz tego, co mam ci do powiedzenia na temat twojej niebezpiecznej podróży, to szybko się przekonasz, że jesteś w błędzie.

- Skoro już mówimy o błędach, sir, to musi pan wiedzieć, że Jock nie uważa pana za zwykłego sokolnika. Znowu nie pamiętał pan, żeby zmienić akcent, i nie zwrócił pan nawet uwagi, że chłopak tytułował pana „sir”?

Patrick zmarszczył brwi. Elspeth była przekonana, że on niczego nie zauważył. Człowiek, którego nigdy nie traktowano z takim szacunkiem, na pewno by się zdziwił, że ktoś go tytułuje „sir”.

- Nie wiem, co masz takiego w sobie, dziewczyno, że w twojej obecności natychmiast tracę rozum. - Patrick westchnął ciężko i potrząsnął głową. - Chyba już jest za późno na to, żebym zaczął naśladować sposób mówienia Jocka - dodał.

- Na pewno zauważy zmianę - odrzekła.

- Dziwię się, że ty już nie żartujesz z moich zmiennych akcentów.

- Nie moją rzeczą jest osądzać pana zachowanie.

- Nie wahałaś się robić tego przedtem. - Patrick uśmiechnął się szeroko.

Elspeth przygryzła wargę. Wcześniej dużo łatwiej jej było udawać, że są sobie równi. Ponadto, gdy chodziło o Patricka, nie mogła już ufać ani swoim uczuciom, ani reakcji swojego ciała.

Jej ciało zawsze reagowało na jego bliskość. Kiedy chwycił ją za rękę, nie odczuwała strachu, chociaż widać było, że jest na nią zły. Była jednak trochę rozczarowana, że tak łatwo ją puścił. Przy nim traciła zdrowy rozsądek. Teraz była w lesie, bardzo daleko od domu, a stało się to wszystko za jego przyczyną. Po chwili przypomniała sobie jednak wizytę Maggie Malloch i stwierdziła, że nie może o wszystko obwiniać Patricka, bo to Maggie ośmieliła ją do podróży.

Miała ochotę wszystko mu opowiedzieć, ale się powstrzymała, niepewna, czy on podziela jej uczucia.

Dla niego była tylko służącą, dziewczyną, z którą mógł się zabawić. Elspeth była naiwna, ale nie głupia. Wiedziała, że mężczyźni wykorzystują samotne dziewczyny, a wielu z nich uważa służące za łatwo dostępne źródło męskich uciech.

Mimo to nie opierała się, kiedy Patrick posadził jastrzębia na drzewie, przywiązał drugi koniec liny do gałęzi i położył ręce na jej ramionach.

Przyciągnął ją do siebie i spojrzał jej w oczy. Elspeth wiedziała, co teraz nastąpi.

Zawahał się przez chwilę, jakby chcąc dać jej czas na podjęcie decyzji, a kiedy się nie odezwała, poczuła jego usta na wargach. Zrozumiała wtedy, że czekała na to od chwili, gdy dojrzała go na szczycie wzgórza. Rozpoznała go natychmiast, mimo że stał dość daleko. Była zadowolona, że zgolił brodę, która mocno kłuła.

Jastrząb zakwilił. Patrick objął Elspeth silniej i jeszcze bliżej przyciągnął do siebie, dotykając jej warg koniuszkiem języka.

Przylgnęła do niego, zapominając o całym świecie.

- Mam dwa!

Usłyszeli głos Jocka, który pędził do nich z królikiem w każdej ręce.

Patrick pochylił się nad Elspeth i delikatnie ją pocałował.

- Później do tego wrócimy, gołąbeczko.

Zalała ją fala gorąca. Nie mogła oderwać od niego oczu.

- Powinnaś była od razu iść ze mną - mruknął Patrick, odwiązując linę przytrzymującą jastrzębia. - Teraz mamy zbyt wielu towarzyszy.

Elspeth uśmiechnęła się. Ma rację, pomyślała, dobrze jednak, że mam tylu opiekunów.

Kiedy wrócili do obozu, Patrick kazał chłopcu oprawić króliki.

- W południe zrobimy sobie gorący posiłek - powiedział - ale przed zachodem słońca chcę opuścić zachodnie rubieże.

Uśmiechnął się do Beth. To imię bardziej do niej pasuje niż Elspeth, stwierdził w duchu.

Jock patrzył na nich krytycznym wzrokiem. Nie skomentował pocałunku, ale Patrick był pewien, że chłopak wszystko widział. Beth także czuła się skrępowana z tego powodu i zerkała na chłopca z ukosa, ale też nic nie mówiła.

Po posiłku wyruszyli w drogę. Jock ustalał tempo, natomiast Patrick i Beth na zmianę nosili jastrzębia na rękawicy i kolejno dosiadali konia. Piorun sam sobie znalazł obiad, a teraz biegał, strasząc ptaki i leśne zwierzęta.

Posuwali się wzdłuż rzeki Annan, trzymając się wysokiego brzegu. Rozbili obóz jeszcze przed zachodem słońca, nie rozpalali jednak ognia, by nie przyciągać uwagi. Zjedli tylko po kawałku upieczonego wcześniej królika. Kiedy Patrick dowiedział się, że Beth spędziła poprzednią noc owinięta peleryną, wyciągnął z juków kołdrę.

Miał nadzieję, że dziewczyna będzie spała przy nim, kiedy jednak położył kołdry na ziemi. Piorun zaraz się na nich ułożył, co bardzo rozbawiło Beth. Również Jock patrzył podejrzliwie, więc Patrick owinął się jedną kołdrą, a drugą oddał Beth. Piorun położył się przy niej i nie spuszczał Patricka z oczu. Było oczywiste, że chłopak i pies postanowili jej strzec.

Jock roześmiał się cicho, owinął się kołdrą i szybko zasnął.

Następnego ranka Patrick oświadczył, że chce popracować z jastrzębiem.

- Weź swoją rękawicę, Beth. Zobaczymy, czy on znowu do mnie przyfrunie. Teraz ty go nieś.

Beth była uszczęśliwiona, oczy jej błyszczały. Wolność wyraźnie jej służyła.

Patrick polecił Jockowi, który zwijał kołdry i wkładał je do juków, żeby złapał jeszcze dwa króliki.

- Tak, sir - odparł i już po chwili zbiegał ze wzgórza.

Patrick skierował się ku rzece. Jastrząb dwukrotnie przyfrunął do niego na wezwanie, choć za drugim razem wylądował mu na ramieniu i szponami podrapał mu kark. Patrick zaniósł go do obozu, podsadził Beth na swojego konia i kazał Jockowi wsiadać na kucyka. Nagle poczuł, że Zeus dziobie go delikatnie po szyi.

- Przykro mu, że pana skaleczył - roześmiała się Beth. - Teraz pana całuje.

- Próbuje mojej krwi. - Patrick był zdumiony zachowaniem ptaka. - Miejmy nadzieję, że się do tego zbytnio nie przyzwyczai.

12

Podróż przebiegała w ustalonym rytmie. Poranki poświęcone były układaniu Zeusa, a przez resztę dnia posuwano się na północ, omijając wioski i miasteczka. W środę trójka podróżnych rozbiła obóz na wzgórzu nad strumieniem zwanym Douglas Water, o kilka mil od jego ujścia do rzeki Clyde. Następnego ranka Patrick wydał Jockowi nowe polecenie.

- Zostaw psa w obozie i weź ze sobą królika. Chcę zobaczyć, czy Zeus potrafi samodzielnie zapolować.

- Królik miałby na pewno inny pogląd na tę sprawę - zauważyła Beth, kiedy schodzili ze wzgórza. Ptak siedział spokojnie na jej rękawicy.

- Zeus musi się jeszcze wiele nauczyć. Młody ptak drapieżny atakuje prawie wszystko, co się rusza. Sokół wędrowny mojego ojca usiłował wznieść się w powietrze, trzymając w szponach jelenia. Nasz jastrząb musi się nauczyć polować.

Beth skinęła głową. Żal jej było królika, rozumiała jednak, że takie są prawa natury. Niedaleko od obozu znaleźli łąkę z małym jeziorkiem. Jock pobiegł pierwszy, żeby przywiązać królika do pala w pobliżu jeziorka.

Zeus zerwał z głowy kaptur, który spadł na ziemię, i zszedł z rękawicy, wbijając ostre szpony w rękę Beth.

Z trudem powstrzymała okrzyk bólu. Powinna była zwracać większą uwagę na jastrzębia, zamiast patrzeć na to, co robi Jock. Ujęła ptaka pod brzuch, jak to robił Patrick, i posadziła na rękawicy. Na rękawie ukazały się krople krwi. Zerknęła na sokolnika, ale ten obserwował Jocka i na szczęście nic nie zauważył. Po chwili odwrócił się do niej, żeby zabrać Zeusa.

- Zdjęłaś mu kaptur - powiedział.

- Sam go zdjął i rzucił na ziemię. - Beth schyliła się, żeby podnieść kaptur.

- Przedtem też tak robił - roześmiał się Patrick. - Musimy go lepiej wiązać.

Lucy, oni tu są! - zawołał Claud.

- Widzę.

- To szczęśliwe zrządzenie losu! - Claud mógł wreszcie swo­bodnie oddychać. - Nie rozumiem, jak mogliśmy jej nie zauważyć, kiedy wychodziła z Farnsworth Tower. Tyle czasu spędziliśmy na poszukiwaniach.

- Zachodnie rubieże są bardzo rozległe - stwierdziła Lucy.

- To prawda Na szczęście moja mama nie wie, że zgubiliśmy ślad tej dziewczyny. - Claud usiadł na listku ostu, żeby łatwiej mu było obserwować działania istot śmiertelnych. Zaprosił Lucy na sąsiedni listek.

Usiadła obok niego i uśmiechnęła się szeroko.

- Claud, czy fruwałeś kiedyś na jastrzębiu? - spytała.

Patrick zaczekał, aż ptak dostrzeże królika, po czym szybkim ruchem nadgarstka wypuścił go w powietrze.

Zeus frunął szybko, ale trzymał się blisko ziemi. Wydawało się, że zaraz rzuci się na królika, zignorował go jednak i skierował się do jeziorka. Dopiero wtedy Patrick zauważył dużego zielonego żółwia, który maszerował w stronę wody.

Jastrząb nastawił szpony i uchwycił nimi pancerz żółwia, ale ten szedł naprzód, nic sobie nie robiąc z dodatkowego ciężaru. Po chwili był już w wodzie. Patrick, Jock i Beth patrzyli na to widowisko, zafascynowani.

Powstrzymując śmiech, sokolnik przyglądał się żółwiowi, który coraz głębiej się zanurzał. Ciekaw był, kiedy jastrząb go puści. Gdy zobaczył, że woda dosięga już brzucha Zeusa, postanowił pospieszyć na ratunek, ale jastrząb machnął skrzydłami i niezdarnie dobił do brzegu. Stał tam, ociekając wodą, i patrzył na nich wściekłym wzrokiem.

Cała trójka wybuchnęła śmiechem, a Zeus odwrócił się do nich tyłem. Patrick zagwizdał, ale ptak nie zareagował.

- Nastroszył pióra, biedaczek - zauważyła Beth.

Patrick otoczył dziewczynę ramieniem, a gdy z uśmiechem oparła się o niego, nie zdołał się oprzeć pokusie i pocałował ją. Kiedy oddała mu pocałunek, przeszył go dreszcz pożądania.

- Ach, gołąbeczko - szepnął - gdyby nie Jock, to za chwilę byłabyś moja.

- Nie ulegnę żadnemu mężczyźnie przed ślubem, sir - powie­działa.

- Ślubem?

- Tak, a jeśli pan rzeczywiście o tym myślał, w co bardzo wątpię, to będziemy potrzebowali księdza. Nie przypuszczam, jednak, żeby jakiś duchowny był w pobliżu.

- W Szkocji istnieje zwyczajowe prawo zawierania małżeństw, które nie wymaga obecności księdza - powiedział z uśmiechem Patrick.

Popatrzyła na niego uważnie.

- Mam uwierzyć, że chce się pan ze mną ożenić, Patricku okólniku?

- Nie będę cię okłamywał, mo chridhe. Wiesz o mnie już na tyle dużo, by zdawać sobie sprawę, że nie mogę obiecać ci małżeństwa.

- Już dawno odgadłam, że pan nie jest zwykłym sokolnikiem.

- Tak, niewątpliwie jestem sokolnikiem niezwykłym. - Patrick roześmiał się głośno i rzucił okiem na jastrzębia, który bił skrzyd­łami, żeby się osuszyć.

- Czy pan nigdy nie mówi poważnie? - spytała.

- Mówię bardzo poważnie, dziewczyno. Prawda jest taka, że jestem szpiegiem.

- Szpiegiem?

- Tak. - Patrick zerknął na bok, by się upewnić, że Jock nie słyszy ich rozmowy. - Jakub przetrzymuje mojego pana w zamku Stirling w charakterze zakładnika. Ponieważ król i kardynał Beaton mają odmienne poglądy na wiele spraw, kardynał obiecał, że pomoże mi w staraniach o uwolnienie mojego pana, ale pod warunkiem, że będę dla niego szpiegował w Anglii.

- Pan zna kardynała Beatona?

- Tak, znam.

- To bardzo potężna osobistość. Nawet sir Hector czuje przed nim respekt.

- Nie wątpię w to. Ten człowiek ma wszędzie swoich agen­tów, w Szkocji, Anglii, w całej Europie i w Watykanie. Ja jestem jednym z wielu. Znalazłem się w poważnym niebez­pieczeństwie, kiedy tropiłem kogoś od Londynu do Cumberland.

- Kogo?

- Tego ci nie powiem, mo chridhe. Bezpieczniej jest nic nie wiedzieć.

- To dlatego uciekał pan przed tamtymi ludźmi tego dnia, kiedyśmy się spotkali?

- Tak. Ich pan i jego przyjaciele chętnie by mnie powiesili.

- Jak im się udało pana zdemaskować?

- Rozpoznał mnie ktoś, kogo znałem przed laty. Na szczęście myślał, że mam powód, aby tam przebywać, i zanim zorientował się w pomyłce, zdołałem uciec.

- Skoro sam oszukuje pan ludzi, to powinien był się pan tego spodziewać. Szpiegostwo jest przestępstwem, prawda?

- Musimy obszerniej omówić ten temat - stwierdził Patrick. - Myślałem jednak, że teraz porozmawiamy o czymś innym.

- Dobrze o tym wiem. - Beth nie uśmiechnęła się do niego, mówiła nieco zdławionym głosem. - Wiem też, iż nie powin­nam winić pana za to, że spodziewa się pan po kobiecie mojej kondycji - szczególnie tak bezwstydnej, że ośmieliła się pana ścigać po zachodnich rubieżach - że rzuci się panu w ramiona przy najmniejszej zachęcie z pana strony. Uważam jednak, iż mężczyzna o tak wysokiej pozycji powinien zachowywać się inaczej.

- Masz rację - przyznał Patrick.

- Wiem, że mam rację - odrzekła. - Człowiek o pana pozycji sprawuje władzę nad ludźmi niższej kondycji i powinien traktować ich z szacunkiem.

- Mo chridhe...

- Już pana prosiłam, żeby nie mówił pan do mnie „kochanie”. - Beth odsunęła się od niego. - Wolałabym, żeby nazywał mnie pan Beth.

- Panie! - krzyknął Jock. - Niech pan uważa na Zeusa.

Patrick zwrócił wzrok na wzbijającego się w górę jastrzębia. Z nóg ptaka zwisały skórzane rzemyki. Widocznie lina się obluzowała i Zeus był wolny.

Claud, jak ty to zrobiłeś? - spytała Lucy.

- Ja! Myślałem, że to ty. Przyprowadzimy go z powrotem?

- Nie, nie potrafię tego zrobić. - Lucy uśmiechnęła się niewin­ne. - Wydaje mi się, że nie powinniśmy się wtrącać. Claud, nie chcesz przejechać się na jastrzębiu?

Claud obrzucił Lucy podejrzliwym spojrzeniem. Czy to możliwe, by jego nowa miłość płatała mu złośliwe figle?

- Nie mam ochoty jeździć na jastrzębiu - stwierdził. - Będziemy pilnować dziewczyny. Właśnie to powinniśmy robić.

Beth wpatrywała się z przerażeniem w ulatującego w dal ptaka. Słyszała wiele opowieści o sokołach i jastrzębiach, które uciekły i skończyły życie zwisając z drzew, kiedy rzemyki u ich nóg zaplątały się w gałęziach.

- Nie spuszczajcie go z oczu - polecił Patrick. - Jest głodny, więc będzie szukał zdobyczy.

Beth zauważyła nagle, że Piorun, który najwidoczniej opuścił obóz, biegnie śladem jastrzębia.

- Co się stanie, jak go złapie? - zaniepokoiła się.

- To mu się nie uda, ale może dotrzymać mu kroku. Zeus pofrunie na drzewo - powiedział Patrick. - Jock, biegnij na wzgó­rze i krzyknij, jeśli on będzie się zbliżał do obozu albo do doliny Annanu. Musimy go schwytać.

Chłopak natychmiast pobiegł na wzgórze.

Beth obserwowała Zeusa, który krążył nad lasem.

- Te lasy ciągną się wzdłuż Douglas Water - powiedział Patrick. - Ja pójdę na północ, a ty idź na południe.

Wyprawa od początku skazana była na niepowodzenie, ale Beth zastosowała się do polecenia. Weszła do lasu i nasłuchiwała, czy jakiś dźwięk nie zdradzi obecności jastrzębia, lecz słyszała tylko szum strumienia i wabiące pogwizdywanie Patricka. Wiedziała, co to znaczy - Patrick nie znalazł Zeusa.

Próbowała zagwizdać, nie potrafiła jednak odtworzyć melodii.

Promienie słońca przebijały się przez gęstwinę drzew, ale zwarte korony zasłaniały niebo, więc Beth straciła nadzieję, że zdoła dostrzec jastrzębia. Szła dalej, nasłuchując i rozmyślając o Patricku.

Jeszcze niedawno była wesoła i roześmiana, a teraz jej nastrój uległ gwałtownej zmianie. Zanadto zależało jej na Patricku, żeby to się mogło dobrze skończyć. Bez względu na to, co Maggie Malloch mówiła o podążaniu za głosem serca, takie postępowanie nie mogło jej przynieść niczego dobrego.

Przedtem martwiła ją myśl, że Patrick na pewno ma wyższy status społeczny niż zwykły sokolnik. Teraz dowiedziała się, że rozmawiał z kardynałem Beatonem, którego uważano za najpotęż­niejszego człowieka w Szkocji. To oznaczało, że sokolnik miał o wiele wyższą pozycję, niż to sobie mogła wyobrazić.

Mówił również, że jego pan jest królewskim zakładnikiem. Zwykły szlachcic nie miał pana, którym mógłby interesować się król, nie wydawał również rozkazów w tak naturalny sposób, jak to robił Patrick. Było oczywiste, że ma wysoki status społeczny, a tacy jak on nie żenią się ze służącymi, nawet jeśli te służące utrzymują kontakty z Maleńkim Ludkiem.

Zauważywszy jakiś ruch w pobliskich krzakach, przeraziła się, że są tam dziki. Na szczęście to był tylko Piorun. Kiedy przy­stanął przed nią i odwrócił się, od razu zrozumiała, że ma pójść za nim.

Podniosła spódnicę i pobiegła za psem. Przeskakiwała przez leżące na ziemi kłody i omijała krzaki, jakby miała skrzydła u stóp. Gdy pies stanął pod drzewem i spojrzał w górę, wiedziała, co tam zobaczy. Zaraz też usłyszała kwilenie Zeusa.

Jastrząb siedział na czubku spalonego piorunem drzewa i patrzył na nią złym okiem, kwiląc żałośnie.

- Dobry pies. - Beth poklepała Pioruna po głowie. - Idź po Patricka.

Zwierzęta, z którymi się wychowywała, zawsze ją rozumiały, była jednak zdumiona, a jednocześnie uradowana, że Piorun zaraz pobiegł tam, gdzie ostatni raz widziała Patricka.

Ptak znowu zakwilił.

- Jesteś niemądry, Zeusie - powiedziała. - Niewiele jastrzębi chciałoby zrezygnować z zamieszkania w królewskiej ptaszarni. - Wyciągnęła osłoniętą rękawicą dłoń. - Chodź, Zeusie.

Znowu próbowała zagwizdać, jak to robił Patrick, ale ptak odwrócił się od niej.

- Proszę cię, Zeusie.

Może wie, że nie mam dla niego jedzenia, pomyślała. Powinna była wziąć ze sobą kawałek króliczej wątróbki. A może rzemyki oplatały kikut drzewa?

Jastrząb zamachał nagle skrzydłami i usiadł na rękawicy, a Beth szybko go do niej przywiązała. Teraz już jej nie ucieknie. Patrick będzie ze mnie zadowolony, pomyślała. Szła równym, wolnym krokiem. Zeus siedział spokojnie na jej pięści.

Kiedy wychodziła z lasu, usłyszała kobiece krzyki i zobaczyła, że Piorun wbiega już na wzgórze, pędząc w kierunku obozu.

Znowu ktoś przenikliwie krzyknął.

Beth przyspieszyła kroku. Kiedy dotarła do szczytu wzgórza, dojrzała kilku uzbrojonych mężczyzn, a na płaskim kamieniu obok strumienia siedziała jakaś rudowłosa olbrzymka, w wielkiej pelerynie, spod której widać było spódnice i halki.

Claud i Lucy Fittletrot znaleźli się niespodzianie na słonecz­nym stoku wzgórza. Siedzieli wśród kwiatów, patrząc na siebie ze zdumieniem.

- Co się stało? - spytał Claud. - Co ty zrobiłaś?

- Ja? Niczego nie zrobiłam! A ty co zrobiłeś?

- Dobrze wiesz, że nic - odparł rozgniewany Claud. - Pil­nowałem naszej dziewczyny, kiedy szukała ptaka, i nagle się tutaj znalazłem. Gdzie jesteśmy?

- Chyba niedaleko sali tanecznej, gdzie mój ludek tańczy każdej nocy. Claud, zatańczysz ze mną?

- Lucy, nie możemy zabawiać się tańcami, dopóki nie odnaj­dziemy dziewczyny.

- Nie martw się, znajdziemy ją. Mówili, że jadą do Stirling, więc tam ich spotkamy. Podróż zajmie im jeszcze dzień albo dwa, a przez ten czas będę cię zabawiać - roześmiała się Lucy, roz­pinając mu koszulę.

Claud szybko zapomniał o swoich obowiązkach.

Posławszy Beth na południe, Patrick skierował się na północ, do miejsca, gdzie strumień Douglas Water wpadał do rzeki Clyde. Poprzedniego dnia jechali wzdłuż strumienia, teraz będą podążać z biegiem rzeki, dopóki nie dotrą do zamku Bothwell. Patrick wiedział, jak dalej jechać na północ, omijając Glasgow.

Znajdowali się w krainie Douglasów, więc starał się schodzić z drogi podróżnym i trzymać z daleka od głównych szlaków, a także nie zbliżać się do brzegów rzek. Po ucieczce Zeusa musiał zaniechać tych środków ostrożności. Wiedział, że jastrzębie chętnie siadają na wysokich nagich gałęziach, a właśnie takie drzewa rosły przy Douglas Water. Patrick pilnie wpatrywał się w niebo i dopiero w ostatniej chwili zauważył jeźdźców u podnóża wzgórza.

Kierowali się na południe, trzymając się brzegu strumienia, więc na pewno natrafią na Beth, jeśli on nie zdoła jej ostrzec. Ze swojego miejsca widział tylko błysk słońca na stali, ale nie potrafił rozpoznać znaków na proporcach.

Ogarnął go niepokój. W tych okolicach było wielu popleczników Angusa, więc możliwe, że nadal go ścigają. Mogli to być też ludzie któregoś z miejscowych baronów, albo też - nawet tak daleko od Pogranicza - złodzieje bydła, którzy szukają swojego kuca. Nie bał się o siebie, tylko o Beth. Kimkolwiek byli jeźdźcy, Patrick nie sądził, by zostawili samotną dziewczynę w spokoju. W najlepszym wypadku będą się z nią droczyć, a w najgorszym...

Ta myśl spowodowała, że ruszył biegiem na wzgórze. Jeśli zdoła się przedostać niezauważony na drugą stronę, to zdąży dotrzeć do obozu, zanim będzie za późno.

Kiedy usłyszał krzyk i zorientował się, że jeźdźcy będą go ścigać, zaczął udawać, że kuleje. Miał nadzieję, że nie będą zmuszać koni do pokonywania wzniesienia tylko po to, by do­ścignąć rannego. Wreszcie znalazł się po drugiej stronie wzgórza i dobiegł do lasu, w którym założyli obóz.

Zdjął kamizelkę i pas i rzucił wszystko, wraz z pochwą szabli, w gęste krzaki. Szybko wyciągnął pelerynę, perukę, szal, halki i spódnice i założył na siebie. Zorientował się po chwili, że spod spódnic widać buty z surowej skóry, których nie zakrywa przykrótka peleryna, więc usiadł na płaskim kamieniu przy strumyku i rozpostarł halki. Teraz widać było tylko czubki butów. Wsunął szablę pod stos leżących obok kamienia liści, żeby w razie potrzeby mieć ją pod ręką. Poprawił perukę, owinął szal wokół szyi i spuścił głowę. Miał nadzieję, że Jock dokładnie go ogolił.

Nie siedział w pełnym słońcu. Miejsce, które wybrał, było zacienione, kiedy jednak zobaczył zmierzających w jego stronę jeźdźców, serce mocniej mu zabiło. Wciąż nie rozpoznawał propor­ców, lecz kiedy uznał, że nadeszła właściwa pora, krzyknął piskli­wym głosem, odczekał chwilę i znowu krzyknął. Pierwszy jeździec zatrzymał gwałtownie konia, zeskoczył z siodła i wyciągnął szablę.

- Czemu wrzeszczysz, u diabła, ty stara megiero?

- Bardzo wielki mężczyzna! Kuleje! - Patrick wskazał gestem kierunek w górę strumienia.

Pierwszy jeździec posłał tam trzech swoich ludzi. Dwóch zostało przy nim.

Patrick wiedział już, pod jakim znakiem służą, było jednak za późno, by wykorzystać tę wiadomość, gdyby w ogóle się na to zdecydował. Przeklinał w duszy jeźdźca, który zostawił przy sobie dwóch ludzi, zamiast posłać ich wszystkich za tajemniczym kulejącym mężczyzną.

- Jak masz na imię, panienko? - spytał dowódca grupy.

- Proszę, niech mnie pan nie zostawia tu samej. - Patrick zaciskał dłonie. Miał nadzieję, że jego falset brzmi jak głos kobiety i że nikt nie zerwie mu z głowy peruki. - Ten okropny mężczyzna tak mnie przestraszył!

- Mówisz, że widziałaś, jak przechodził tędy kulejący mężczyzna?

- Przecież tak mówiłam, sir.

- Co tutaj robisz? Dlaczego jesteś sama?

- Ja... czekam na swoją panią i na jej... dworzanina.

Może odjadą, kiedy się zorientują, że zakłócają spokój wiel­możom, pocieszał się w duchu.

- Kim jest twoja pani?

- Jej nazwisko nie powinno was interesować - odparł wyniośle Patrick.

- Posłuchaj no...

Usłyszeli krzyk jednego z wysłanych na poszukiwanie ran­nego mężczyzny jeźdźców, który dostrzegł biegnącego do nich Pioruna.

- Jezu Chryste! - wrzasnął, sięgając po łuk. - Zatrzymajcie tego potwora.

- Ten pies jest bardzo przyjacielski, a do tego niezwykle cenny. Nie zróbcie mu krzywdy - powiedział szybko Patrick.

- To pies do polowania na jelenie - stwierdził dowódca.

- Tak - przyznał Patrick.

- Nie strzelaj! - zawołał dowódca do mężczyzny z łukiem. - Takie psy należą do przywódców klanu i innych ważnych osób. Postaraj się go złapać.

Niedoszły łucznik zeskoczył z konia i stanął psu na drodze, szeroko rozpościerając ramiona.

- Patrzcie! - krzyknął. - Idzie dziewczyna!

- Twoja pani? - Dowódca spojrzał na Patricka.

- Tak, a jeśli ceni pan swoje życie, to będzie się pan do niej zwracał z szacunkiem. Jej ojciec żąda, żeby jego córkę traktowano z należytym respektem.

Mężczyzna z łukiem złapał Pioruna za skórę na karku. Wielki pies stał spokojnie, patrząc na zbliżającą się Beth.

- Jakiego ptaka niesie ta dziewczyna? - spytał dowódca.

- Sokoła wędrownego. - Patrick nie spodziewał się, żeby ten człowiek znał się na ptakach drapieżnych. Widok Zeusa szale­nie go uradował, ciekaw był, jak Beth udało się go złapać. - Jeżeli pan zna przepisy dotyczące sokołów wędrownych... - zaczął.

- Tak, dobrze wiem, że tylko wielmoże mogą trzymać sokoły Wędrowne i deerhoundy - powiedział dowódca.

- Earlowie i posiadacze najwyższych tytułów - dodał Pat­rick. - Niech pan o tym pamięta, kiedy będzie pan rozmawiał z moją panią.

Beth zbliżała się do nich szybkim krokiem, trzymając jastrzębia na wysoko uniesionej dłoni. Spódnice wirowały jej wokół nóg, jasne włosy opadały luźno na ramiona, a ptak od czasu do czasu rozpościerał skrzydła, żeby utrzymać równowagę. Cóż za wspa­niały widok, pomyślał Patrick.

Beth zatrzymała się przed nimi, nie wiedząc, co robić. Wyglądała niezwykle pięknie.

Zanim ktokolwiek zdążył się odezwać, zza drzewa wyszedł Jock i nisko jej się skłonił.

- Jak się udało polowanie, milady? - spytał.

Wszystko się nam udało, chłopcze. - Beth szybko zorien­towała się w sytuacji i poprowadziła rozmowę w tym samym stylu. - Kim są ci mężczyźni, Sadie? - zwróciła się do Patricka. - Nie znam znaku, pod którym służą, mam jednak nadzieję, że nie ośmielili się zrobić ci krzywdy.

- Nie, milady - odparł falsetem Patrick. - Ale ja również nie wiem, kim oni są.

- Jak się pani nazywa? - spytał dowódca.

- Jestem lady Elizabeth Douglas - odparła wyniośle. Wiedziała, że przebywają na terytorium Douglasów, ale ci ludzie nie mieli proporca tego rodu. Postanowiła zachowywać się tak, jakby była samą lady Farnsworth. - Jakim prawem ośmiela się pan mnie wypytywać? - dodała z oburzeniem.

- Nie powinna pani chodzić sama po lesie, milady - odrzekł dowódca.

- Nie będzie mi pan wydawał rozkazów! - Zachowuję się jak Drusilla, pomyślała.

- Oczywiście, że nie. Ale radzę pani udać się natychmiast do domu. Nie znamy mężczyzny, który tędy przebiegał, i nie zdążyliś­my go złapać.

- Zaraz udamy się do zamku mojego stryja. On się mną zaopiekuje - powiedziała pojednawczym tonem.

- A kim jest pani stryj?

Beth nie wiedziała, jak odpowiedzieć na to pytanie, ale szczęś­liwie wyręczył ją w tym Patrick.

- Jedziemy do Bothwell. Lady Douglas zatrzymała się po drodze, żeby sokół mógł upolować sobie coś do jedzenia. Prosi­łam, żeby się nie zatrzymywać, ale moja pani zawsze robi to, co chce.

- Na pewno przyda się wam eskorta. Mógłbym posłać dwóch swoich ludzi, żeby doprowadzili was bezpiecznie do Bothwell.

- To bardzo uprzejmie z pana strony - powiedział niepewnie Patrick.

Beth doskonale wiedziała, że chciałby jak najprędzej się ich pozbyć, i postanowiła mu w tym pomóc.

- Lepiej się nam przysłużycie - powiedziała, unosząc dumnie głowę - jeśli złapiecie mężczyznę, który przebiegł przez nasz obóz. Mówiliście, że nie wiecie, kim on jest. Czy jest niebezpieczny?

- Prawdę mówiąc, tego też nie wiemy, milady. Uciekał przed nami, trudno powiedzieć dlaczego. Ale złapiemy go, zanim zdoła zrobić coś złego. Na pewno nas pani nie potrzebuje?

- Na pewno - odparła Beth. - Jak widzicie, nie jesteśmy strojnie ubrani, więc żadnemu złoczyńcy nie przyjdzie do głowy nas atakować. W razie czego mój pies nas obroni, zresztą jesteśmy już blisko zamku.

Dowódca obrzucił ją uważnym spojrzeniem, ale nie sprzeciwił się. Wsiadł na konia i dał znak swoim ludziom, żeby jechali za nim. Wkrótce zniknęli im z oczu.

- Jock, sprawdź, czy oni naprawdę odjechali - nakazał chłopcu Patrick.

13

Czekali w ciszy, aż Jock wbiegnie na pagórek i wróci z po­wrotem.

- Widziałem wszystkich sześciu - powiedział. - Jadą do innej doliny.

- Jak to się stało, że pojawiłeś się tak niespodziewanie? - spytał Patrick. - Do tego w samą porę.

- Stałem na wzgórzu, tak jak mi pan kazał, a kiedy zobaczyłem jeźdźców, schowałem się w lesie. Bałem się, że to mogą być złodzieje bydła, którzy przyszli po Jackiego. Kiedy pan rzucał te rzeczy w krzaki, pas o mało nie uderzył mnie w głowę.

- Dlaczego wtedy nie wyszedłeś?

- Rzucał pan swoimi rzeczami jak w jakimś ataku, a ci ludzie już się zbliżali, więc siedziałem cicho, dopóki nie zobaczyłem panienki. Słyszałem, jak mówił im pan o Piorunie i o Zeusie, a dobrze wiem, że córka earla to lady. Pokazałem się, bo trzeba ją było ostrzec. Panienka jest mądra, byłem pewny, że nie okaże zdziwienia, kiedy powiem do niej „milady”.

- Jock, byłeś wspaniały - stwierdziła Beth. - I niesłychanie bystry.

- A ty, dziewczyno, odgrywałaś panią na zamku, jakbyś się tam urodziła - powiedział Patrick, zdejmując perukę.

- Ja tylko naśladowałam lady Farnsworth i Drusillę - stwierdziła Beth. - Co będzie, jeśli oni pojadą do zamku Bothwell i dowiedzą się, że nikt tam o nas nie słyszał?

- Nie będziemy przejeżdżać koło Bothwell. Pojedziemy inną drogą na północ, tą z Lanark. Tam nie będą nas szukać.

- Nie wiem nawet, co to za ludzie - zamyśliła się Beth.

- Nosili proporzec kardynała Beatona - odrzekł Patrick.

- Kardynała Beatona! Przecież mówił pan...

- Nie teraz. - Patrick zerknął na Jocka. - Dopóki nie znajdziemy się w Stirling, nikomu nie możemy ufać.

- To racja, panienko - stwierdził Jock. - Nie wolno ufać nikomu spotkanemu na drodze. Każdy myśli tylko o tym, żeby drugiemu coś zakosić.

- Jock, przygotuj konie do podróży - rozkazał Patrick. - Włóż swoje rzeczy do moich juków. Ty i panienka Beth siądziecie na Jackiego. Nie sądzę, żeby ci ludzie mieli wrócić, ale mogę się mylić.

Gdy Jock poszedł do koni, Patrick tak popatrzył na Beth, że zmartwiała ze strachu. Była zadowolona, że stał przy niej Piorun, a jastrząb siedział na jej dłoni. Zeus patrzył z zainteresowaniem na krople krwi widoczne przez podarty rękaw sukni.

- Dlaczego tu przyszłaś, nie bacząc na niebezpieczeństwo? - spytał Patrick, patrząc na nią surowym wzrokiem. Zrzucił pelerynę i teraz pospiesznie pozbywał się reszty kobiecego odzienia.

- Powinien pan być mi za to wdzięczny - odparła. - Szybko by się zorientowali, że jest pan mężczyzną. To cud, że od razu się na tym nie poznali, zupełnie nie wygląda pan jak dama.

- Mój wygląd nie ma tu nic do rzeczy. Dlaczego tu przyszłaś, nie bacząc na ryzyko?

- Pomyślałam, że pan jest w niebezpieczeństwie i że mogę pomóc.

- Nie pomyślałaś o sobie? Nie wiesz, co tacy mężczyźni mogą zrobić młodej kobiecie?

Beth dobrze o tym wiedziała.

- Mówił pan, że to byli ludzie kardynała Beatona. Przecież ludzie Kościoła nie zrobiliby mi krzywdy - broniła się.

- Kardynał Beaton nie wynajmuje zbrojnych spośród księży - powiedział drwiąco Patrick. - Nie zdobył swojej władzy łagodnym postępowaniem, więc jemu też nie powinnaś ufać, dziewczyno.

- Z tego wynika, że pan jest jedynym mężczyzną godnym zaufania - odparowała.

- Właśnie.

Beth miała już tego dosyć.

- Ja pana wysłuchałam, sir, a teraz proszę wysłuchać mnie. Stosowałam się do pana rad, może nawet bardziej, niż powinnam, ponieważ zawsze było mi łatwiej słuchać cudzych poleceń, niż je odrzucić. Teraz żąda pan, żebym mu zaufała, jednocześnie mówiąc mi, że jest pan na służbie u kardynała Beatona. Potem twierdzi pan...

- Co ci się stało w rękę?

- Zeus mnie podrapał, kiedy zrzucał kaptur - wyjaśniła za­skoczona tym niespodziewanym pytaniem.

- Dlaczego mi o tym wcześniej nie powiedziałaś?

- Nie chciałam, żeby mnie pan łajał za nieuwagę. To była moja wina.

- Strofuję cię, ponieważ martwię się o twoje bezpieczeństwo - powiedział Patrick. - Zdaję sobie sprawę, że sam daję ci zły przykład. Moim hasłem jest hart ducha i dlatego na wiele się ważę, ale mężczyźnie łatwiej się bronić niż porywczej dziewczynie. Musisz przemyć to zadrapanie w strumieniu, zanim wyruszymy w drogę.

- Tak, sir. - Miała ochotę powiedzieć mu, że trudno byłoby mu się bronić w tych wszystkich spódnicach, które miał na sobie, ale ugryzła się w język.

Głos Jocka zaskoczył ich oboje.

- Konie przygotowane do drogi.

Patrick spojrzał jej głęboko w oczy i zapowiedział:

- Jeszcze o tym porozmawiamy.

Lady Percy i Jane dotarły wreszcie do Edynburga. Cała podróż przebiegła względnie spokojnie. Gdy Nell znalazła się u celu, od razu poczuła nagły przypływ energii. Kiedy Jakub da jej zezwolenie na zamieszkanie w Szkocji - liczyła na to, że jej informacje na temat Henryka i Angusa będą wystarczającą kartą przetargową - spotka się z Molly i obie zaczną szukać Bessie, o ile Molly i Fin jeszcze jej nie odnaleźli.

Przy bramie zamkowej spytała, czy Jakub nie przyjechał do Edynburga.

- Jego Wysokość jest w Stirling - powiedział strażnik - gdzie będzie świętował narodziny drugiego syna. W poniedziałek od­będzie się wielka uroczystość. Słyszałem, że Davy Beaton nie pochwala zabaw podczas Wielkiego Postu, ale Jego Wysokość powiedział, że będzie obchodził urodziny własne i syna bez względu na to, czy jest post, czy go nie ma.

Ta wypowiedź rozbawiła Nell. Miała ochotę spytać, czy strażnik słyszał to na własne uszy, ale się powstrzymała.

- Ma być wielka uroczystość? - spytała.

- Tak. Mówią, że zjadą się wszyscy wielmoże i szlachta.

- Twój pan też na pewno pojechał już do Stirling.

- Nie. Sir David z lady Gordon wyjedzie z Edynburga dopiero w sobotę po południu. Wyjechałby jeszcze później, ale on nigdy nie podróżuje w niedzielę, a uroczystość zaczyna się dopiero w poniedziałek.

- W takim razie bądź tak dobry i zaprowadź nas do jego komnat - powiedziała Nell. - Powiedz mu, że wdowa po jego kuzynie Adamie prosi, żeby zechciał łaskawie udzielić jej gościny.

- Oczywiście, milady. - Strażnik zawołał żołnierza i kazał mu sprowadzić Nell na wewnętrzny dziedziniec.

- Spędzimy dwie noce w prawdziwym łóżku - ucieszyła się Jane, kiedy jechały za żołnierzem.

- Jedną - sprostowała Nell. - Rano wybieram się do sklepów, potem pojedziemy do Stirling. Nie mam ochoty udawać się tam w towarzystwie opiekuna, szczególnie tak nudnego jak sir David Gordon.

Patrick i Beth posuwali się szybko w kierunku Lanark. Ominęli Glasgow, nie spotkawszy ludzi kardynała Beatona. Zatrzymali się na noc na leśnej polanie. Patrick sądził, że są już bezpieczni, nie pozwolił jednak rozpalić ognia. Zjedli zimną pieczeń z królika i jabłka, które Jock wyżebrał u jakiegoś wieśniaka.

- Zabierz psa i zrób sobie posłanie na skraju polany - polecił Patrick Jockowi. - Muszę porozmawiać z panienką Beth bez świadków. Gdyby ktoś się zbliżał Piorun nas ostrzeże.

- Dobrze. - Jock obrzucił Patricka długim spojrzeniem, które mówiło, że chłopak rozumie więcej, niż Patrick chce mu powiedzieć.

- Nie wypada, żebym tu spała koło pana - zaprotestowała Beth.

- Chcesz porozmawiać, prawda?

- Tak, ale przecież możemy rozmówić się w czasie podróży.

- Nie będziemy rozmawiać w obecności chłopca. Ponadto już więcej nie będziemy mieli do tego okazji, bo jutro późnym popołudniem dotrzemy do Stirling. Na głównej drodze będzie duży nich, więc nikt nie zwróci uwagi na trzech dodatkowych podróżnych.

- Nie wiedziałam, że jesteśmy już tak blisko. - Beth stała z boku, unikając jego wzroku.

- Mo chridhe, chyba wiesz, że nigdy bym cię nie skrzywdził. Chodź tutaj.

- Ale ludzie pomyślą...

- Jest już za późno, by się martwić tym, co pomyślą ludzie - stwierdził Patrick. - Czy zastanawiałaś się, co będzie, kiedy dojedziemy do Stirling?

Po wyrazie jej twarzy poznał, że w ogóle o tym nie myślała.

- Ja już wszystko obmyśliłem i wiem, w jaki sposób mam cię chronić. Musisz mi zaufać, a w zamian za to powiem ci, kim jestem i czym się zajmuję.

- Wszystko mi pan powie?

- Tyle, ile mogę, mam jednak nadzieję, że zdobędę wtedy twoje całkowite zaufanie. Twierdziłaś, że jesteś lady Elizabeth Douglas, więc muszę jak najszybciej oddać cię w dobre ręce. Tak będzie najlepiej dla nas obojga. Żaden Douglas nie jest bezpieczny przy naszym królu.

- Wydawało mi się, że powinnam tak powiedzieć, ponieważ byliśmy na terytorium Douglasów, a „lady” dodałam automatycz­nie, ponieważ jestem...

- Kim? - spytał, kiedy nie dokończyła zdania.

- Myślałam, że już pan wszystko o mnie wie - powiedziała. - Przebywał pan wystarczająco długo w Farnsworth Tower, żeby poznać całą moją historię.

- Niewiele zadawałem się z tamtejszymi ludźmi - wyjaśnił Patrick. - Po pierwsze, byłem zajęty, poza tym lepiej nie wdawać się w rozmowy, jeśli samemu nie ma się nic do powiedzenia. Co takiego miałbym wiedzieć?

- Że chociaż moja matka była zwykłą służącą, wszyscy mówią, że mój ojciec jest earlem.

- Nie wierzę ci. - Patrick uśmiechnął się szeroko. - Dobrze odegrałaś rolę lady, ale to mnie nie przekonuje. Wątpię, czy kiedykolwiek spotkałaś jakiegoś earla.

- Nie pamiętam spotkania z earlem, ale ono musiało się odbyć - stwierdziła Beth. - Co prawda, nie mam o nim dobrej opinii. Człowiek, który piastuje tak wysoką godność, nie powi­nien opuszczać swojego dziecka i oddawać go obcym na wychowanie.

- Sir Hector powiedział ci o tym?

Beth skinęła głową. Patricka ogarnął gniew na myśl, że ktoś mógł ją porzucić.

- Nie mieliśmy rozmawiać o mnie, sir. - Beth wzruszyła ramionami. - Musi pan dotrzymać obietnicy i opowiedzieć mi o sobie.

- Wszystko ci wytłumaczę, ale teraz musimy przygotować posłania, bo robi się chłodno.

Beth nie protestowała, tylko poszła się umyć. Patrick rozłożył kołdry, potem zajął się Zeusem i sobą, a kiedy wrócił, zauważył, że odsunęła swoje posłanie trochę dalej.

Zwinął kamizelkę, podłożył ją sobie pod głowę i położył się na plecach, zastanawiając się, od czego zacząć.

- Czego byś chciała dowiedzieć się najpierw? - zapytał.

- Jak się pan naprawdę nazywa.

- Jestem Patrick MacRae i pochodzę z Wyżyn, z Kintail. Moim panem jest Mackenzie z Kintail. Mój ród zawsze był w służbie Mackenziech.

- Inni członkowie pana rodu też jemu służą i innym z jego klanu?

- Tak, ale mój ojciec już nie żyje. Mam tylko matkę i siostrę, nie licząc kuzynów. Niektórzy z nich służą Mackenziem. Znam mojego pana od dzieciństwa, wychowywaliśmy się razem, więc kiedy król wziął wielu naczelników klanu jako zakładników, poprzysiągłem sobie, że zrobię wszystko, by go uwolnić.

- Kim jest Molly?

Z trudem przypomniał sobie, że raz wspomniał jej o Molly. Powiedział wtedy, że dostałby od niej w twarz, gdyby ośmielił się ją pocałować.

- Molly to lady Kintail. Po uwięzieniu Kintaila odprowadziłem Molly do Stirling, bo chciała być przy mężu.

- Lubi ją pan?

- Tak - przyznał Patrick. - Jest nie tylko piękna, lecz również dobra.

- Kocha ją pan?

- Chyba jest jedyną kobietą, którą kiedykolwiek, na swój sposób, darzyłem miłością. Oczywiście, czystą miłością. - Patrick roześmiał się cicho na myśl o tym, co Fin zrobiłby każdemu, kto ośmieliłby się pokochać Molly w inny sposób.

- Dlaczego pan się śmieje?

- Jej męża nazywają Dzikim Finem Mackenzie - odparł.

- Chyba nie jest taki dziki, skoro ośmiela się pan z niego wyśmiewać.

- Ależ dziewczyno, ja się wcale z niego nie wyśmiewam. Rozbawiła mnie myśl, że moja miłość do jego żony mogłaby być inna niż nieskalanie czysta.

- Och...

- Zawiozłem ją do Stirling, ponieważ to było moim obowiąz­kiem, a Beaton sugerował... Mówiłem ci, że kardynał był przy tym, kiedy Jakub brał earla Kintail jako zakładnika?

- Nie.

- Tak, był przy tym i dał wyraźnie do zrozumienia, że tego nie pochwala, ponieważ Kintail zawsze był wierny Koronie. Beaton zasugerował wtedy, że mógłby się postarać o uwolnienie Fina. Kiedy więc pojechałem z Molly do Stirling, poszedłem wprost do Opactwa Cambuskenneth, żeby się z nim spotkać.

- I co?

- Powiedział, że zrobi, co będzie mógł, ale on nigdy nie działa wprost. Problem polega na tym, że obecny faworyt Jakuba, ohydny gad, Oliver Sinclair, boi się wszystkich ludzi z Wyżyn i nalega, żeby ich przetrzymywać jako zakładników. Beaton powiedział, że pomoże, jeśli udowodnię, że jestem wierny jemu i Kościołowi.

- Posłał pana do Anglii i kazał szpiegować Henryka. To się panu podobało?

- Wcale mi się nie podobało. - Patrick był oburzony. - Dżen­telmen nikogo nie szpieguje. Jak się dowiedziałem, Beaton wszę­dzie ma swoich donosicieli. Jeden z nich wprowadził mnie na dwór Henryka, żebym mógł tam śledzić Szkota, earla Angusa - najpotężniejszego z rodu Douglasów, do którego podobno i pani należy, milady - powiedział żartobliwie Patrick.

Serce Beth podeszło do gardła. Była zadowolona, że jest ciemno i Patrick nie może zobaczyć wyrazu jej twarzy.

- Angus już nie jest tak potężny jak dawniej. - Beth uważnie dobierała słowa. - Od wielu lat jest na wygnaniu, a jego majątek został oddany innym.

- To prawda, ale od czasu, kiedy ten zdrajca przyłączył się do angielskiego Henryka, stał się jeszcze bardziej niebezpieczny niż kiedyś. Gdy dwór Henryka przeniósł się do Yorku, pojechałem za Angusem na północ. Spotykał się tam z ludźmi, którzy mówili, że jeśli Jakub nie stawi się w Yorku na spotkanie z Henrykiem, to angielskie wojska wkroczą do Szkocji.

- Przecież Jakub czekał na narodziny swojego dziecka, a Henryk jest jego wujem - zaprotestowała Beth. - Jeżeli zawrą pokój, to Pogranicze będzie całkowicie bezpieczne.

- Henryk Tudor żąda, żeby oba królestwa zbliżyły się do siebie, co oznacza, że większe połknie mniejsze.

- Anglia połknie Szkocję?

- Tak. Henryk chce także, żeby Szkocja zreformowała swój Kościół na wzór Anglii i odżegnała się od Watykanu, w ten sposób usuwając, jak sam twierdzi, główną przyczynę niezgody.

Beth milczała, nie wiedząc, co powiedzieć.

- Zaufałabyś Henrykowi, dziewczyno?

- Muszę przyznać, sir, że sama nie wiem, co myśleć o Koś­ciele. Ludzie z Pogranicza niezbyt przejmują się religią. Pewnie to się panu nie spodoba, ale Pogranicze skłania się ku takiej religii, jaka mu w danej chwili odpowiada. Sir Hector i lady Farnsworth sprzyjają Reformacji, ale gdyby papież czy też kardynał Beaton pokazali się w Farnsworth Tower, to oni na­tychmiast staliby się gorliwymi zwolennikami Watykanu. Pod­czas pobytu w Stirling na pewno będą się zachowywać jak zagorzali papiści.

- Mieszkańcy Wyżyn są tacy sami - roześmiał się Patrick. - Zarówno wy, jak i my mieszkamy daleko od Stirling, a jeszcze dalej od Londynu czy Rzymu. Postępujemy według własnych praw, nie zważając na to, co mówi król czy papież.

- Ale jeśli pan służy kardynałowi...

- Służę Mackenziemu z Kintail - stwierdził Patrick. - Kintail jest wierny Jakubowi, więc ja też jemu służę. Muszę służyć Beatonowi, żeby uwolnić Kintaila, ale jeśli Jakub spotka się ze swoim wujem Henrykiem, te reguły mogą ulec zmianie.

- Jak długo Henryk będzie czekał na króla w Yorku?

- Nikt tego nie wie. Sądzę, że trochę zaczeka, ponieważ uważa, że potrafi Jakuba przekonać.

- Pojedzie pan z Jakubem, jeśli on się na to zdecyduje?

- Jakub nie jest taki głupi, żeby zapuścić się sto pięćdziesiąt kilometrów w głąb angielskiego terytorium tylko po to, żeby spotkać się z Henrykiem. Zrobię to, co rozkaże Kintail. Mam odzieję, że nie będziemy musieli wracać do domu.

Beth zadrżała z zimna i otuliła się szczelniej peleryną.

- Dzisiejsza noc jest bardzo chłodna, prawda?

- Nie, ale przedtem spał przy tobie ten przeklęty pies. - Patrick ujął ją i przyciągnął do siebie. - Tak będzie ci cieplej - powiedział.

- Czyżby?

- Tak.

Jego usta dotknęły lekko jej warg, a kiedy się nie odsunęła, pocałował ją ponownie. Nie było jej zimno, gdy przytulała się do niego i gdy delikatnie całował jej usta, policzki i powieki. Oparła mu głowę na ramieniu.

- To dobrze, że już nie udaje pan kobiety - szepnęła. - Znowu ma pan zarost.

- Naprawdę?

Dotyk jego szorstkiego policzka i przesuwające się po jej szyi wargi wprawiały ją w drżenie. Kiedy przyciągnął ją bliżej do siebie, gwałtownie złapała oddech.

- Nie bój się, kochanie - szepnął. - Chcę poznać twoje ciało, ale przysięgam, że nie zrobię ci krzywdy.

Nie mogła wydobyć głosu, chociaż chciała powiedzieć, że nie jego się boi, lecz siebie, i przywarła do niego z całej siły.

Jego pocałunki stały się bardziej namiętne. Ich języki się spotkały i Beth była zadziwiona tym, co ten dotyk w niej wyzwalał. Przesuwa­ła dłońmi po jego ciele, by je poznać tak, jak on poznawał jej ciało.

Kiedy palce Patricka dotknęły sznurówek gorseciku, obróciła się, żeby mu ułatwić zadanie. Przez chwilę jej nagie piersi wystawione były na chłodne podmuchy wiatru. Patrick pochylił się i ujął je w dłonie. Gdy tylko zaczął przesuwać palcami po brodawkach, wstrząsnął nią cudowny dreszcz rozkoszy. To było uczucie, jakiego nigdy jeszcze nie doświadczyła. Po chwili jego wargi zsunęły się z jej ust i zanim zdążyła się zorientować, co on zamierza, poczuła je na swojej nabrzmiałej brodawce. Kiedy przestał całować jej piersi, wydała z siebie jęk zawodu.

- Nie przestawaj!

- Muszę, gołąbeczko. Jeżeli tego nie zrobię, to potem oboje będziemy żałować.

- Ja nie będę!

- Będziesz i prawdopodobnie znienawidzisz mnie za to!

- Przysięgam, że nie! Nigdy jeszcze czegoś podobnego nie czułam. Proszę, nie przestawaj.

- Już i tak nie mam czystego sumienia - powiedział. - Jesteś kusicielką, kochanie, ale obiecałem, że będę cię chronić podczas podróży i w samym Stirling, a znam tylko jeden sposób na to, żeby się wywiązać z przyrzeczenia.

Ton jego głosu obudził w niej złe przeczucie.

- Będę przy tobie - powiedziała. - Nie będzie ci trudno mnie chronić.

- Nie, moja droga, to byłaby najgorsza rzecz, jaką mogłabyś zrobić. Nie mogę cię chronić i jednocześnie służyć Kintailowi. Twoja reputacja by na tym ucierpiała. W podróży towarzyszył nam chłopak i jego pies, a Jock nie jest plotkarzem. Jeżeli go ktoś spyta, przysięgnie, że jesteś czysta. Zresztą to prawda.

- Kto by się ośmielił o to pytać, gdybym była pod twoją opieką?

- Sir Hector na pewno by zapytał. To jego prawo i obowiązek.

- Sir Hector? - Nagle zabrakło jej tchu.

- Tak. Właśnie jemu chcę przekazać opiekę nad tobą. Przecież zawsze był dla ciebie dobry, prawda?

- Ale inni nie byli. - Z trudem powstrzymywała się od płaczu. - Patricku, ja nie chcę do nich wracać. Jesteś okrutny, zmuszając mnie do tego. Za to, że uciekłam, czeka mnie chłosta.

- Nic podobnego - odrzekł stanowczo Patrick. - Przeprosisz sir Hectora, a ja przypilnuję, żeby nikt nie śmiał cię tknąć.

- Nie zrobię tego!

- Owszem, zrobisz!

Ta rozmowa przeciągnęła się aż do następnego popołudnia, wtedy ich oczom ukazał się leżący na urwistym wzgórzu, pośród niskich, zielonych pagórków, królewski gród Stirling.

Beth używała wszystkich dostępnych argumentów, nazywała Patricka najgorszymi wyrazami, jakie znała, i przysięgała, że nic nie zmusi jej do powrotu do Farnsworthów. Kiedy przejeżdżali koło Bannockburn i Patrick chciał jej opowiedzieć historię zwycięs­kiej bitwy, nie słuchała go.

Jechała na jego koniu, a on szedł obok z Zeusem na ramieniu. Jock siedział na swoim kucyku, prowadził jucznego kuca. Piorun zaś biegł na przedzie, obwąchując każdy krzak i drzewo przy drodze.

W oddali ukazało się kilku jeźdźców, ale byli zbyt daleko, by mogli słyszeć ich rozmowę, a w pobliżu znajdował się tylko Jock.

- Znam historię bitwy pod Bannockum i Roberta Bruce'a - odezwała się Beth zaczepnym tonem. - To właśnie tu, w tysiąc trzysta czternastym roku Szkocja odniosła wielkie zwycięstwo nad Anglią. Po latach jeden z Douglasów przywiózł serce Bruce'a z Ziemi Świętej z powrotem do Szkocji. Ta gałąź rodu Douglasów ma serce Bruce'a w swoim herbie.

Patrick milczał, a Beth żałowała już swojego ostrego tonu i tego, że w ogóle wspomniała o rodzie Douglasów. Tak dobrze się czuła w towarzystwie Patricka, że zapominała o jego niechęci do Douglasów, a przecież on jeszcze nie wiedział, że ona też pochodzi tego rodu. Milczenie Patricka ciążyło jej coraz bardziej.

- Jedź do przodu, chłopcze - zwrócił się Patrick do Jocka - a potem zaczekaj na nas. Zostaw jucznego kuca, ale weź Zeusa. Beth, daj mu swoją rękawicę.

Wyjęła zza paska rękawicę i podała ją chłopcu. Zeus usiadł na pięści Jocka i chłopak odjechał. Piorun pobiegł za nim.

Patrick stał i patrzył przed siebie. Wiedziała, że jest zły. Chciała coś powiedzieć, żeby go ułagodzić, ale nic nie przychodziło jej do głowy. Lubiła się z nim sprzeczać, bo po raz pierwszy w życiu mogła mówić wszystko, co chciała, i nie myśleć o konsekwencjach. Teraz żałowała wypowiedzianych słów.

Odwrócił się do niej, puszczając lonżę jucznego kuca i wodze konia Beth. Przygotowała się na konfrontację, nie spodziewała się jednak, że chwyci ją i zsadzi z konia. Trzymał ją przez chwilę wiszącą w powietrzu i patrzył jej w oczy wściekłym wzrokiem, po czym postawił ją na ziemi tak gwałtownie, że z trudem utrzymała równowagę. Chwycił ją za ramiona i trzymał w mocnym uścisku.

- Co...?

- Cicho bądź - rzucił, potrząsając nią mocno. - Już dosyć powiedziałaś, a ja byłem zbyt cierpliwy. Niczego więcej nie chcę słyszeć.

- Ale ja...

Potrząsnął nią znowu.

- Wrócisz do sir Hectora i lady Farnsworth. I koniec dyskusji. To jedyne miejsce, gdzie będziesz bezpieczna. Niewinne dziew­czyny nie przebywają bez opieki ani w Stirling, ani w żadnym innym miejscu, a ty nie możesz zostać przy mnie. Nie mogę też oddać cię pod opiekę Kintaila czy Molly. Nawet gdyby Jakub się na to zgodził - a musielibyśmy spytać go o pozwolenie - oni mają dość własnych kłopotów i nie mogą jeszcze martwić się o ciebie.

- Ale przecież mówiłam, że teraz sama będę o sobie decydować.

- A ja mówię, że nie będziesz. - Tak silnie ściskał jej ramiona, że chyba je posiniaczył. - W tej chwili nie jestem nawet pewny, czy chcę powstrzymać sir Hectora i jego małżonkę od wymierzenia ci kary. Bądź zadowolona, że nie mam zwyczaju przekładać kobiet przez kolano na gościńcach, ale nie prowokuj mnie. Ręce już mnie świerzbią.

- Chyba nie... - Przeniknął ją zimny dreszcz.

- Oczywiście, że tak.

Emanowała z niego taka siła i gniew, że wciąż przenikały ją dreszcze. Zrobiło jej się nagle gorąco, serce mocno biło, brakowało jej tchu.

Oblizała suche wargi. Policzki jej pałały.

- A niech to - mruknął, przyciągając ją do siebie i mocno całując.

14

Beth instynktownie rozchyliła wargi. Wszystkie emocje, jakie w niej zawsze wzbudzał, teraz powróciły ze zdwojoną siłą. Jeszcze nigdy nie odczuwała tak zniewalającej przyjemności. Całowała go z pełnym zapamiętaniem, wtulając się w niego. Gdybym mogła całkowicie wtopić się w niego, pomyślała, nie musiałabym wracać do Farnsworthów.

Patrick głaskał ją po całym ciele, po ramionach, piersiach i biodrach, wzbudzając w niej kolejne rozkoszne dreszcze. Jęknęła cicho i wtuliła się w niego jeszcze szczelniej.

- O, słodka Beth - szepnął - Torturujesz mnie.

Przesuwał teraz ustami po jej szyi, poczynając od miejsca, gdzie puls bił tak szybko, i zmierzając w stronę prawego ucha. Kiedy delikatnie ścisnął zębami jego płatek, Beth poczuła, że przez jej ciało przebiegają fale gorąca.

Gwałtownie złapała oddech, a on odchylił głowę i zaprzestał pieszczoty. Czuła jego zapach - Patrick pachniał dymem z ogniska, wyczuwała również woń lasu.

Stali bez ruchu.

Usłyszeli nagle przenikliwe gik-gik-gik-gik-gija-gija jastrzębia zamierający w oddali stukot kopyt kucyka.

- Jeżeli nie skończymy z tym szaleństwem - powiedział Patrick, odsuwając się od niej - to będziesz żałować, że jednak nie przełożyłem cię przez kolano i nie wlepiłem ci kilku klapsów.

Beth milczała. Czy miała mu powiedzieć, że nie ma nic przeciw­ko temu, by ją posiadł na środku drogi? Ta myśl ją przeraziła. Stała się taka rozwiązła. Czy miłosierny Bóg jej to wybaczy? Była pewna, że nie przebaczy jej tego ani groźny Bóg kardynała Beatona, ani bardziej wyrozumiały Bóg angielskiego Henryka. Zarówno jeden, jak i drugi posłaliby ją prosto do piekła za same bezwstydne myśli.

Kiedy sobie przypomniała okropne wyzwiska, którymi obrzuciła Patricka, przygryzła wargę.

- Przepraszam za to, co mówiłam - zaczęła, patrząc mu w oczy. - Nie uważam pana za diabelskiego obskuranta, sama zresztą nie wiem, co znaczy „obskurant”.

- Najbardziej mi się podobał „uprzykrzony brodziec piskliwy” - uśmiechnął się Patrick.

- Tak powiedziałam? Nie pamiętam tego, ale sir Hector czasem używa takiego porównania, więc pewnie to powtórzyłam. Czy muszę do nich wrócić, sir?

- Musisz, kochanie. Chcę też, żebyś mi obiecała, że pozo­staniesz u nich bez względu na to, co ci zrobią.

Zawahała się.

- Beth, jeśli uciekniesz, znajdę cię i pożałujesz, że przyszłaś na ten świat. - Wzdrygnęła się pod wpływem jego surowego tonu. - Ogarnia mnie przerażenie na myśl, co mogłoby ci się przytrafić, gdybyś została w Stirling bez opieki.

- Dobrze, zrobię, co pan każe. - Beth ciężko westchnęła. - Mam tylko nadzieję, iż nie będzie pan tak okrutny, by nama­wiać sir Hectora czy też lady Farnsworth, żeby mnie ukarali. Sam fakt, że będę musiała stanąć przed nimi, jest już wystar­czającą karą.

- Posłuchaj, kochanie. Nie mogę składać obietnic w ich imieniu, ale przyrzekam ci, że się postaram, byś uniknęła kary. Cokolwiek jednak by zrobili, to na pewno cię nie zabiją.

Beth musiała się tym zadowolić. Po tym wszystkim, co mu powiedziałam, nawet na to nie zasługuję, stwierdziła w duchu, kiedy sadzał ją na koniu. Była zdumiona swoim gwałtownym zachowaniem, nauczono ją przecież uległości. Jednak przy Patricku traciła kontrolę nie tylko nad swoim temperamentem, ale również nad całym ciałem.

Dalsza część podróży przebiegła bez żadnych zakłóceń i wkrótce znaleźli się w wąskich zakamarkach Spittal Street i Bow Street, które doprowadziły ich do St. Mary Wynd, gdzie mieszkał kuzyn sir Hectora.

Kiedy dotarli do domu Oscara Farnswortha, Patrick polecił Jockowi, żeby zajął się końmi, zsadził Beth z siodła i popatrzył jej w oczy.

- Wiem, że to dla ciebie trudne - powiedział - ale to jest jedyne wyjście z sytuacji. Zostanę tu, aż nie znajdę odpowie­dniego opiekuna dla Zeusa albo dopóki nie pojawi się sir He­ctor, żeby zabrać go na królewski zamek. Teraz muszę od­wiedzić kardynała i Kintaila, aby wiedzieli, że już tu jestem. - Beth milczała. - Pamiętaj, co ci mówiłem na temat ucieczki - dodał.

- Pamiętam - przyznała, wzdychając głęboko.

- Jeżeli będzie ci ciężko, albo oni zrobią ci coś złego, szukaj mnie w zamku.

- Tam pan będzie? - zdziwiła się Beth. Usiłowała się uśmiech­nąć, ale bez powodzenia.

- Tak, muszę być przy Mackenziem i jego pani. Nawet gdyby natychmiast zostali uwolnieni, minie przynajmniej tydzień, zanim będą mogli odjechać.

- Wątpię, czy mnie wpuszczą do zamku - powiedziała Beth. - W zeszłym roku lady Farnsworth pozwoliła, abym poszła razem z nimi na królewski dwór - oczywiście tylko po to, żeby zajmować się ich strojami - ale tam obowiązywały karty wstępu. Nie przy­puszczam, by teraz chciała mnie ze sobą zabrać.

- Jeśli będziesz mnie potrzebować, wyślij posłańca. Wystarczy, że zwrócisz się z tym do odźwiernego. Powiesz mu, że jesteś służącą sir Hectora i że przyniosłaś wiadomość, którą musisz osobiście mi doręczyć.

- Nie zdziwi się, że sir Hector wysłał z tym poleceniem dziewczynę?

- Gdyby ośmielił się zadawać pytania, to powiesz, że takie otrzymałaś polecenie i nie możesz udzielić mu innych wyjaśnień.

Przy wejściu dowiedzieli się, że sir Hector i jego rodzina jeszcze nie przybyli, więc Patrick poprosił służącego, by za­prowadził ich do Oscara Farnswortha.

Następne pół godziny upłynęło w błyskawicznym tempie, przy­najmniej takie wrażenie odniosła Beth.

Oscar Farnsworth powitał ich tak serdecznie, jakby nie byli sługami, tylko przyjaciółmi sir Hectora i jego małżonki. Był potężniejszym mężczyzną od swojego kuzyna, miał okrągłą, różową twarz, okoloną siwą brodą i równie siwymi bokobrodami, choć na głowie pozostało mu niewiele włosów. Natychmiast poznał Beth i pozdrowił ją imieniem Elspeth. Nawet jeśli wydało mu się dziwne, że przybyła w towarzystwie sokolnika, to tego nie okazał.

Patrick wręczył mu list sir Hectora.

- Tak, oczekiwałem pana - powiedział Farnsworth. - Wczoraj przybył posłaniec od sir Hectora z wiadomością, że przyjadą jutro koło południa. Uprzedził mnie też, że mam pana oczekiwać. Czy ten jastrząb jest już ułożony i można podarować go królowi?

- Tak - powiedział Patrick. - Sir Hector chciał, żebym go tylko przyzwyczaił do siedzenia na rękawicy, ale ten ptak bardzo szybko się uczy. Trzeba będzie jeszcze trochę nad nim popracować, zanim będzie mógł brać udział w królewskich polowaniach. Jestem pewny, że Jego Wysokość zdziwi się, widząc, ile Zeus już potrafi. Mam ze sobą chłopca do pomocy i dwa kuce. Gdzie możemy się zatrzymać, sir?

Beth powściągnęła uśmiech, kiedy usłyszała, że Patrick znowu mówi silnym akcentem Pogranicza. Poza tym nie miała powodów do śmiechu. Oscar Farnsworth na pewno był zdziwiony, że przybyła tu wraz z sokolnikiem. Rozmawiając z Patrickiem, ukradkiem na nią zerkał, a od chwili powitania w ogóle się do niej nie odzywał.

- Hector przypuszczał, że pan zaraz pojedzie dalej - powie­dział. - Mam własną ptaszarnię i doświadczonego sokolnika, więc nie ma potrzeby, żeby pan tu został. Prosił jednak, żeby pan się pojawił jutro o drugiej, ponieważ on chce natychmiast przekazać ptaka Jego Wysokości. Pragnie również, by pan przy tym był. Jego Wysokość może zechce zadać jakieś pytania na temat ukła­dania jastrzębia.

- Będę tu - przyrzekł Patrick, rzucając na Beth ukradkowe spojrzenie.

- Jeśli nie znajdzie pan pokoju w mieście - oznajmił Farnsworth - co jest bardzo możliwe, ponieważ wiele osób przyjechało na obchody urodzin młodego księcia, to zapraszam pana do siebie. Mogę również wypłacić panu to, co Hector jest jeszcze winien, by miał pan pieniądze na wynajęcie pokoju.

- Dziękuję, sir - odrzekł Patrick - ale sir Hector nic mi nie jest winien.

- A co będzie z tą młodą kobietą, która jest tu razem z panem? - zapytał nagle Farnsworth.

- Ona jest służącą u sir Hectora.

- Znam tę dziewczynę. - Farnsworth obrzucił Patricka uważ­nym spojrzeniem. - Do tej pory ja i moja żona bardzo ją lubiliśmy. Ale Hector nic o niej nie wspominał i ciekaw jestem... - Suges­tywny gest jego ręki dawał Patrickowi wyraźnie do zrozumienia, że Oscar Farnsworth przypuszcza, że łączy ich coś więcej niż wspólna podróż.

- Nic takiego nie ma miejsca, sir. Po prostu chłopak i ja przywieźliśmy ją tutaj. Dziewczyna nie doznała żadnego uszczerb­ku w tej podróży.

- Rozumiem. - Sir Oscar ściągnął brwi.

- Czy ktoś mógłby pokazać jej, gdzie ma spać? - ciągnął Patrick, unikając wzroku Beth. - Chciałbym porozmawiać z pa­nem na osobności.

- Oczywiście. - Farnsworth zawołał służącą i wydał jej pole­cenie.

Beth usiłowała sobie wyobrazić, co Patrick powie Oscarowi Farnsworthowi, żeby jej spotkanie z małżonką sir Hectora przebieg­ło w niezbyt burzliwej atmosferze.

Miałaś rację, Lucy - stwierdził z zadowoleniem Claud. - Tak jak mówiłaś, nasza dziewczyna jest już bezpieczna w Stirling, ale nie mogę zrozumieć, dlaczego przedtem nie mogliśmy jej znaleźć.

Leżeli na wyłożonym poduszkami wieku kufra w komnacie, do której wślizgnęli się w ślad za Bessie. Claud lubił, żeby Lucy była blisko, lubił na nią patrzeć. Przy niej było mu o wiele lepiej niż przy Catrionie. Jednak Lucy miała swoje tajemnice, a przecież Maggie ostrzegała go, że ktoś knuje jakąś intrygę. Czy to mogła być Lucy? Nie chciał dopuszczać do siebie takich myśli, nie zapominał jednak, że kiedy razem z Lucy obserwowali Bessie ze zbocza wzgórza, nagle, w jakiś tajemniczy sposób, przenieśli się oboje w zupełnie inne miejsce. A Lucy od tamtej chwili stale przy nim była.

To zresztą jest miłe, powiedział sobie w duchu, przysuwając się do niej jeszcze bliżej. Ona również nie traciła czasu i wkrótce Claud zapomniał o istnieniu Bessie.

Uczyniwszy wszystko, co było w jego mocy dla zapewnienia Beth bezpieczeństwa, Patrick przekazał oba konie i Zeusa ludziom Oscara Farnswortha. Niechętnie rozstawał się z jastrzębiem, któ­rego już zdążył polubić, ale z jeszcze większą niechęcią myślał o tym, że nie tak łatwo pozbędzie się Jocka i jego dwóch wiernych towarzyszy.

- Możesz zostać przy Zeusie. - Patrick rozmawiał już z sokolnikiem Farnswortha i ten zgodził się wziąć Jocka do pomocy.

- Przecież nie zostawi mnie pan z takimi ludźmi - oburzył się Jock. - Ludzie z miasta nie są mi do niczego potrzebni. Pan bardziej mnie potrzebuje niż oni. Wątpię, czy w ogóle daliby mi zbliżyć się do Zeusa. Na pewno zapędziliby mnie do takiej roboty, jaką sami nie przepadają, a ja nie lubię takiego życia. Tymczasem pójdę z panem i będę pana obsługiwał.

- Naprawdę? - spytał Patrick ponurym tonem.

- Tak - oświadczył Jock. - Pozwolę panu brać Jackiego, kiedy tylko pan zechce, a Piorun będzie pilnował pana rzeczy.

- Trudno mi odrzucić tę wspaniałą propozycję.

- Tak właśnie myślałem. Dokąd teraz idziemy?

Patrick wolałby udać się najpierw do zamku, żeby się przekonać, jaki los przypadł w udziale Finowi i Molly, wiedział jednak, że najpierw powinien się stawić u Beatona. Nie chciał zabierać ze sobą całej tej trójki, ale nie miał innego wyjścia.

- Idziemy do Opactwa Cambuskenneth.

- Daleko stąd? - spytał Jock.

- Ponad trzy kilometry, za rzeką Form.

- Nie szkodzi - odparł chłopak. Usta mu się nie zamykały, dopóki nie znaleźli się w połowie mostu, skąd dobrze było widać wieżę opactwa. - To tam idziemy? - Jock zatrzymał się nagle; ten widok go poraził.

- Tak - powiedział Patrick. - Aż w Stirling słychać dzwony bijące z tej wieży. Człowiek, którego muszę odwiedzić, ma swoje komnaty za tymi podwójnymi oknami, a za ołtarzem kościoła pochowany jest nasz król Jakub III i jego małżonka.

- Niech tam sobie leżą. Jeśli zostawią nas w spokoju, to my też damy im spokój - stwierdził filozoficznie Jock, pociągając kucyka za sobą.

- Zostaniesz na zewnątrz z Piorunem i Jackiem - polecił mu Patrick. - Gdyby ktoś cię o coś wypytywał, to nic nie mów o tym, co robię, ani o naszej podróży do Stirling.

Jock skinął głową. Patrick zostawił go na wyłożonym kamie­niami dziedzińcu pomiędzy wieżą a kościołem. Sam podszedł do wieży i poprosił dyżurującego przy niej mężczyznę w sutannie, by zawiadomił Beatona, że powrócił z podróży i chce się z nim widzieć. Wcale by go nie zdziwiło, gdyby się okazało, że musi czekać godzinę, ponieważ Beaton lubił roztaczać wokół siebie atmosferę dostojeństwa. Wprawdzie przy pierwszej wizycie odźwierny zaprowadził go od razu do komnat opata, jednak tym razem było inaczej.

- Proszę za mną, sir - powiedział i wprowadził go do jakiegoś ponurego pomieszczenia na piętrze.

- Co to ma znaczyć? - oburzył się Patrick. - Chcę się spotkać z kardynałem.

- Tak, sir, właśnie to pan mówił - przyznał odźwierny. - Jego Eminencja też chce się z panem spotkać, ale teraz go nie ma. Wróci dopiero późnym wieczorem. Wydał rozkazy na wypadek, gdyby pan przybył w czasie jego nieobecności - ma pan tu na niego czekać i z nikim się nie kontaktować.

Patrick wiedział, że protesty nie zdadzą się na nic.

- Mam ze sobą chłopaka, który zajmuje się moimi zwierzęta­mi - powiedział tylko. - Niech ktoś go tu przyśle, ale najpierw niech odprowadzi kuca do stajni.

- Dobrze - odparł odźwierny. - On też przyniesie panu kolację.

- Jutro o drugiej muszę być już w innym miejscu - oznajmił Patrick.

- Jego Eminencja niewątpliwie spotka się z panem z samego rana, sir.

Po wyjściu odźwiernego Patrick zaczął się zastanawiać, czy Beaton czegoś nie knuje, ale cokolwiek to było, dla niego naj­ważniejszy był teraz los Beth.

Nell i Jane przybyły do Stirling tego samego wieczoru i skie­rowały się wprost do chaty Agnes Geddes, kuzynki Jane. Lady Percy miała zamiar pokazać się na dworze już następnego ranka, więc chciała się do tego odpowiednio przygotować. Jakub lubił piękne kobiety i chociaż Nell postarzała się trochę od czasu ich ostatniego spotkania, miała nadzieję, że teraz też przyciągnie jego wzrok.

- Musicie mnie upiększyć - zwróciła się do Agnes i Jane.

Syn Agnes wniósł wannę do małej kuchenki.

- To nie będzie trudne, milady - powiedziała Agnes. - Świetnie pani wygląda.

- Muszę zwrócić na siebie uwagę Jego Wysokości - oświad­czyła bez osłonek Nell. - Nie mam towarzysza, który by mógł nawiązać rozmowę z królem, zresztą nikogo takiego nie potrzebuję. Po prostu Jakub musi mnie zauważyć. Jeżeli nie zmieniły się obyczaje od czasu, gdy ostatni raz byłam na dworze, to kobieta nadal nie może sama podejść do króla i po prostu spytać: „Jak się pan ma, sire?”

Jane prychnęła z dezaprobatą, a rozbawiona Agnes zapewniła Nell, że dworskie obyczaje nie uległy zmianie.

- W takim razie musicie się mną zająć! - poleciła im Nell.

Co prawda odźwierny nie przyszedł po Patricka z samego rana, ale do południa było jeszcze daleko. Patrick polecił Jockowi, żeby przygotował się do drogi, a sam poszedł za służącym do komnat kardynała.

Davy Beaton wyglądał zupełnie tak samo jak przy dwóch poprzednich spotkaniach. Miał na sobie identyczny czerwony strój i podobnie się uśmiechał. Siedział na kunsztownie rzeźbionym krześle, na wyłożonym dywanami podwyższeniu, i uprzejmym gestem zaprosił Patricka do wejścia. Odprawił zaraz towarzyszących mu kleryków, polecając jednemu z nich, żeby nalał przedtem wina dla niego i gościa.

- Patricku MacRae, widzę, że powrócił pan bezpiecznie. - Wyciągnął do Patricka dłoń. Na jego palcu połyskiwał rubin.

Patrick przyklęknął i ucałował pierścień.

- Jak Wasza Eminencja widzi. - Podniósł się szybko na nogi. - Wiem, że Wasza Eminencja dysponuje rozgałęzioną siatką infor­matorów, więc moje nowiny mogą okazać się przestarzałe. W każdym razie wywiązałem się z mojej części umowy i wierzę, że Wasza Eminencja zajmie się teraz sprawą uwolnienia earla Kintail.

- Już się zająłem - powiedział Beaton. - Oliver Sinclair wciąż się upiera, że naczelnicy klanów stanowią zagrożenie. Wierzę jednak, że zdołam wytłumaczyć Jego Wysokości, że to nieprawda. Czekałem tylko na pana powrót. Proszę mi powiedzieć, co pan wie o planach Henryka. Jakiś czas temu dowiedziałem się, że dotarł bezpiecznie do Yorku.

- Tak. Czeka tam bardzo niecierpliwie na przyjazd Jego Wy­sokości.

- Jego nastrój mnie nie interesuje. Niech czeka - stwierdził Beaton. - Kiedy go pan widział ostatni raz?

- Podróżowałem z nim do Yorku, a potem pojechałem w ślad za Angusem do Midgeholme.

- Tak. - Beaton skinął głową. - To gniazdo żmij z Cumberland bardzo się ostatnio ożywiło. Pewnie Dacre też tam był.

- Tak, był, ale Angus jest o wiele bardziej niebezpieczny. Przechwala się, że ma swoich popleczników na całym Pograniczu i że pomoże Henrykowi zdobyć władzę nad Szkocją. Oczywiście, w zamian żąda obietnicy, że natychmiast odzyska odebrane mu wcześniej ziemie.

- Angus wierzy Henrykowi, prawda?

Patrick skinął głową.

- O ile wiem, nie spędził pan zbyt wiele czasu w Midgeholme.

- Omal nie zostałem zdemaskowany zaraz po przyjeździe - przyznał Patrick. - Nie przewidziałem takiej sytuacji, ponieważ podczas pobytu na angielskim dworze czułem się całkowicie bezpieczny. Jadłem nawet obiad z młodym Donaldem, earlem Sleat. On również cieszy się łaskami angielskiego dworu. Wasza Eminencja pamięta, że Donald odpłynął do Anglii wtedy, kiedy miał witać naszego króla.

- Pamiętam - odparł Beaton. - Dobrze się pan spisał. Teraz, kiedy Bóg pobłogosławił Jakuba narodzinami drugiego syna, wierzę, że potrafię go namówić, żeby uwolnił przynajmniej Kintaila, który zawsze był wierny Koronie. Będzie pan obecny podczas poniedziałkowych uroczystości?

- Jeszcze o tym nie myślałem.

- Chyba powinien pan zrzucić z siebie ten przyodziewek prostego człowieka.

- Jeżeli pan sobie przypomina, milordzie - powiedział z uśmie­chem Patrick - radził mi pan nabyć dworski strój u angielskiego krawca, więc zostawiłem swoje ubrania u earla Kintail. Okolicz­ności zmusiły mnie do pozostawienia angielskich strojów w Mid­geholme. Na szczęście tutaj moda nie ulega tak szybkim zmianom jak w Londynie.

Patrick dostrzegł w oczach Beatona iskierki humoru, a wiedząc, że kardynał pilnie śledzi bieżącą modę, nie zdziwił się wcale, słysząc jego odpowiedź.

- Nie nadąży pan za modą, ale większość dworaków Jakuba również za nią nie nadąża. Powinien pan pojawić się na balu i złożyć uszanowanie Jego Wysokości

- Sir Hector Farnsworth chce, żebym dzisiaj po południu udał się razem z nim na królewski dwór.

- Naprawdę? Dlaczego?

Kiedy Patrick wytłumaczył sytuację, w oczach kardynała znowu zamigotały iskierki wesołości.

- To będzie szalenie zabawne, jak pojawi się pan przed Jakubem w charakterze sokolnika. Ciekaw jestem, czy pana pozna.

- To nie ma znaczenia - stwierdził Patrick. - Już przestałem się ukrywać. Pójdę z Farnsworthem. Był dla mnie dobry, więc nie chcę go zawieść. I tak wkrótce się dowie, kim jestem, szczególnie jeśli wezmę udział w balu. Czy Kintail i inni za­kładnicy też tam będą?

- Nie, i właśnie dlatego uważam, że pan powinien tam być. Kiedy Jakub pana rozpozna, przypomni sobie, jak Kintail i jego pani serdecznie przyjęli nas w Eilean Donan.

Później rozmawiali o pobycie Patricka w Anglii i o jego ucieczce. Patrick odniósł wrażenie, że Beaton jest doskonale o wszystkim poinformowany.

- Jakie wnioski wyciągnął pan z tej podróży? - spytał wreszcie kardynał.

- Uważam, że istnieje groźba inwazji. Jeśli Jego Wysokość będzie nadal sprzeciwiać się spotkaniu z Henrykiem, ta groźba stanie się rzeczywistością.

- Z jakiego powodu spędził pan tyle czasu w Farnsworth Tower? - spytał niespodziewanie Beaton.

Patrick polubił sir Hectora, nie chciał więc wspominać kar­dynałowi, że początkowo budził on w nim pewne podejrzenia.

- Czy wywiad Waszej Eminencji interesował się kiedykolwiek Farnsworthem?

- Jeszcze nie - odrzekł Beaton. - A powinien?

- Kiedy byłem w Midgeholme, słyszałem, jak Angus wymieniał jego nazwisko. Wydaje mi się, że Farnsworth jest jednym z jego dzierżawców, chociaż mieszka na zachodnich rubieżach. Na tych terytoriach jest pełno Douglasów, tej czy też tamtej gałęzi rodu, sądzę jednak, że większość jest wierna Koronie.

- Wiem z doświadczenia, że mieszkańcy Pogranicza są wierni tylko naczelnikom swoich klanów, a żaden Douglas nie kocha króla - oświadczył Beaton. - Nie znam mieszkańca Pogranicza, któremu mógłbym całkowicie zaufać. Czego się pan tam jeszcze dowiedział?

- Niczego, co mogłoby świadczyć przeciwko Farnsworthowi. Okazał mi jedynie dobroć.

- To sprytne posunięcie, udawać sokolnika, żeby się czegoś więcej o nim dowiedzieć - uznał Beaton.

- Nie planowałem tego. Znalazłem się tam przez przypadek. Wydał mi się łagodnym człowiekiem, typem uczonego, a nie konspiratora. Przyjeżdża dzisiaj do Stirling, do domu Oscara Farnswortha, w St. Mary Wynd. Angus nie łączył go ze spiskiem, instynkt mi mówi, że on do niego nie należy.

- Ale był dla pana dobry, a to mogło osłabić pana czujność.

- To prawda - przyznał Patrick.

- Dotrzymał pan słowa i niczego więcej już od pana nie wymagam - oznajmił kardynał. - Byłbym jednak wdzięczny, gdyby miał go pan na oku, dopóki nie będziemy pewni jego lojalności.

- Zrobię, co będę mógł - odparł Patrick.

Miał doskonały pretekst, żeby nie stracić kontaktu z domem w St. Mary Wynd. Brakowało mu Beth.

Beth obierała ziemniaki na sobotni obiad, kiedy nadjechała rodzina Farnsworthów. Dwadzieścia minut później kazano jej stawić się w pokoju pana.

Wytarła drżące dłonie o fartuszek i poprawiła czepek, cho­ciaż wiedziała, że to nie będzie miało żadnego znaczenia. W pokoju, do którego ją wprowadzono, byli tylko sir Hector jego kuzyn.

- Wejdź, dziewczyno - powiedział sir Hector, kiedy zatrzymała się w progu. - Nie zjem cię, chociaż porządnie mnie przestraszyłaś.

- Bardzo przepraszam, sir. - Beth skłoniła się, wdzięcznie dygając. - Ja... ja zachowałam się impulsywnie i... i bardzo niemądrze.

- Jelyan przyznała się, że obie z Drusillą źle cię traktowały - zaczął sir Hector łagodnym tonem. - Rozmawiałem z nimi i zgo­dziły się ciebie przeprosić. Mam nadzieję, moja droga, że już nie będziesz miała powodów do ucieczki. Bardzo mi ciebie brakowało.

- Myślałam, że będzie pan na mnie zły. - Beth osłupiała ze dziwienia.

- Oczywiście, że nie jestem z ciebie zadowolony - powiedział. - Ta samotna ucieczka była bardzo ryzykowna. Ale tak się szczęśliwie złożyło, że znalazł cię Patrick Sokolnik. Jest to mężczyzna godny zaufania, któremu można powierzyć opiekę nad niewinną młodą dziewczyną.

Beth nie wiedziała, o czym Patrick rozmawiał z Oscarem Farnsworthem, nie mogła również powiedzieć sir Hectorowi, że sokolnik nie do końca okazał się godzien zaufania, poprzestała więc na krótkim wyjaśnieniu.

- Był dla mnie dobry, sir. Bardzo mnie skrzyczał za ucieczkę, ale jestem mu wdzięczna za opiekę.

- Powinnaś być mu wdzięczna. - Sir Hector wahał się przez chwilę. - Ciekaw jestem, czy nie wspominał, że podczas pobytu w Farnsworth dowiedział się czegoś, co mu dało do myślenia?

Beth była zaskoczona tym dziwnym pytaniem, a jednocześnie zadowolona, że może szczerze na nie odpowiedzieć.

- Ależ nie, sir. Mówił tylko, że bardzo mało wie o życiu zamku, ponieważ był stale zajęty jastrzębiem i trzymał się od wszystkich z daleka.

Sir Hector zmarszczył brwi, ale porzucił ten temat.

- Nie będę cię łajać, moja droga - powiedział. - Domyślam się, że lady Farnsworth zrobi to i za siebie, i za mnie, ale nie bój się. Będzie cię strofować i na tym poprzestanie.

Beth stłumiła westchnienie. Miała nadzieję, że rzeczywiście tak będzie.

Godzinę wcześniej Nell ze swoją świtą - Jane i młodym Sethem - dotarła do zamkowej bramy, którą przekroczyła bez żadnych trudności. Królewski ochmistrz, którego kazała zawiado­mić o swoim przybyciu, powitał ją niezwykle serdecznie. Pamiętał Nell z poprzedniej wizyty w Stirling.

- Czy znajdzie się jakieś pomieszczenie dla mojej służącej i mojego pazia, gdzie będą mogli czekać na wezwanie? - spytała lady Percy.

Ochmistrz obiecał, że jej wymagania zostaną natychmiast speł­nione. Nell przeszła do rycerskiej komnaty. Dostrzegła kilku dalekich, a także bliskich znajomych, jednak cała jej uwaga skierowana była na otoczonego dworakami Jakuba, siedzącego na podwyższeniu. Stwierdziła, że król postarzał się bardziej niż ona. Nie był już tak szczupły jak dawniej i nie miał gładkiej cery. Miał tylko równie gęste rude włosy i równie roześmiane niebieskie oczy. Nadal był bardzo przystojnym mężczyzną. Nell czekała na i odpowiednią okazję. Kiedy król z dwoma towarzyszami u boku zszedł z podwyższenia i zmieszał się z tłumem gości, zderzyła się z dżentelmenem z jego eskorty.

- Przepraszam, sir - wykrzyknęła, składając głęboki ukłon. - Jedno z nas było trochę nieuważne - dodała ze śmiechem. Kiedy jej oczy napotkały wzrok króla, pochyliła nisko głowę. - Proszę o wybaczenie, sire - dodała.

- Proszę wstać, madame - powiedział wyraźnie rozbawiony Jakub. - Albo niech pani tak pozostanie, obdarzając nas jeszcze przez chwilę tym cudownym widokiem.

- Wasza Wysokość mi pochlebia - powiedziała Nell, patrząc z uśmiechem na króla.

Wyciągnął do niej rękę, ona zaś ujęła jego dłoń i wyprostowała się. Nie puścił jej dłoni, tylko nachylił się nisko.

- Nell, chcę zrobić coś więcej, niż tylko ci pochlebiać. Czy jesteś sama, czy też przyjechałaś obarczona jakimś nowym mężem?

- Jestem sama, sire - szepnęła, trzepocąc rzęsami.

- W takim razie już wiem, co możesz mi dać na urodziny - powiedział Jakub.

- Życzenie Waszej Wysokości zawsze jest dla mnie rozkazem - odparła potulnie.

Była zadowolona, że pierwsze posunięcie w tej grze przebiegło zgodnie z planem.

15

Po wizycie u kardynała Beatona Patrick wrócił do miasta. W wyznaczonym czasie pojawił się w St. Mary Wynd. Nie spotkał Beth, widział się tylko z sir Hectorem, który nie mógł się doczekać chwili, kiedy ofiaruje królowi Zeusa.

Poszli więc do zamku, a ochmistrz zaprowadził ich zaraz do Jakuba, który przyjmował gości w nowej komnacie audiencyjnej. Ta wizyta nie pozbawiona była emocji - Patrick znów narażał się na ryzyko.

Ze spuszczonymi oczami podążał w ślad za Farnsworthem, a kiedy zbliżyli się do podwyższenia i ochmistrz zaanonsował sir Hectora, Patrick ukłonił się niezgrabnie. Zeus, z głową osłoniętą kapturem, siedział spokojnie na jego rękawicy.

- Witam, sir Hectorze - powiedział Jakub.

W jego głosie wyczuwało się znużenie. Cały dzień przyjmował wielmożów i szlachtę i odbierał od nich podarunki.

- Dziękuję, Wasza Wysokość - powiedział sir Hector. - Pokor­nie proszę o przyjęcie tego wspaniałego jastrzębia w dowód mojego oddania oraz dla uczczenia dnia urodzin Waszej Wysokości i Jego syna. Mam nadzieję, że polowanie z Zeusem sprawi Waszej Wysokości dużą przyjemność. Przyprowadziłem ze sobą sokolnika, który go układał, więc jeśli Wasza Wysokość ma jakieś pytania, on na nie odpowie.

- Dzień dobry, sokolniku. - Jakub wyprostował się na krześle. - Zobaczmy tego jastrzębia.

- Tak, sire - mruknął Patrick, nie podnosząc głowy.

Jakub, który chełpił się faktem, że interesuje się nawet naj­skromniejszym ze swoich poddanych, i który przebierał się za żebraka, by bliżej poznać ludzi stojących na najniższym szczeblu drabiny społecznej, pragnął ośmielić sokolnika.

- Przybliż się, człowieku. Nie masz powodu, żeby się mnie bać. Ochmistrzu - zawołał - potrzebuję rękawicy.

Ochmistrz przewidział tę okoliczność, więc szybko podano królowi rękawicę.

- Czy on przyjdzie do obcego? - spytał Jakub.

- Tak, Wasza Wysokość - odrzekł Patrick, zbliżając się do króla. Jastrząb poruszył się nerwowo.

- Sokolniku, wydaje mi się, żeśmy się już gdzieś spotkali - zasugerował Jakub.

- Sądzę, że ja bym o tym pamiętał. Wasza Wysokość - po­wiedział Patrick, nie podnosząc głowy.

- Rozumiem. - Ta odpowiedź rozbawiła Jakuba. - Pozwól nam obejrzeć tego pięknego ptaka.

Sokolnik wysunął dłoń do przodu, a wtedy Zeus szybkim ruchem szponów zsunął kaptur z połowy głowy.

- Chce popatrzeć na swojego nowego pana - roześmiał się Jakub.

- Tak, sire. Trzeba mu mocno wiązać kaptur, bo on często tak robi.

Kiedy Jakub przysunął dłoń w rękawicy do brzucha ptaka, Zeus przeszedł na zaciśniętą pięść króla.

- Niepotrzebny ci ten kaptur, prawda chłopcze? - Jakub delikat­nie zdjął kaptur z głowy jastrzębia.

Patrick wstrzymał oddech, ale Zeus nie zerwał się do lotu, a kiedy Jakub pogłaskał go palcami, nawet nie zaprotestował.

- Jest wyjątkowo łagodny - zauważył Jakub. - Dobrze poluje?

- Jest jeszcze młody - odrzekł Patrick. - Nie ma doświadczenia, ale zapowiada się na świetnego myśliwego.

Zachowanie jastrzębia zdumiało sokolnika. Siedział spokojnie, kiedy Jakub głaskał go po grzbiecie i skrzydłach. Gdy król przestał go dotykać i wyrażał sir Hectorowi swoją wdzięczność, Zeus zaczął ocierać głowę o królewską dłoń, jakby domagając się dalszej pieszczoty. Patrick widywał takie zachowanie u psów i kotów, ale nigdy u jastrzębia.

- Widzicie, co on robi? - spytał równie zdumiony Jakub.

- Widać, że uwielbia swojego nowego pana - zauważył sir Hector.

- Czy jest jeszcze coś, co powinienem o nim wiedzieć? - Jakub zwrócił się do sokolnika.

- Tylko to, że przez cały dzień nosiłem go na rękawicy albo na ramieniu i on się do tego przyzwyczaił - powiedział Patrick. - W ptaszarni Waszej Wysokości szybko go tego oduczą.

- Świetny ptak - stwierdził Jakub. - Dziękuję wam obu.

Król był szalenie rad z podarunku. Patrick nie mógł otrząsnąć się ze zdumienia i był już całkowicie pewien, że Zeusa układał przed nim jakiś mistrz sokolnictwa.

Maggie Malloch siedziała na jednym z dwóch wielkich żyrandoli i obserwowała ten widok z nieskrywanym zadowoleniem. Była przekonana, że warto wzbudzić w królu Szkocji podziw dla tak zdolnego sokolnika. Łatwo było spowodować, żeby ptak zaczął się zachowywać jak przymilne kociątko, ale o wiele trudniej rzucić urok, który utrzyma go w tym stanie. Jednak Maggie nie na darmo była jedną z najpotężniejszych członkiń Tajemnego Klanu.

Króla i jastrzębia połączy bliska więź, która przetrwa przy­najmniej przez tydzień. Jeśli później zaczną się kłopoty, Jakub nie będzie za to winił sokolnika. Maggie stwierdziła, że wyko­nała dobrą robotę. Czasem warto pomóc wydarzeniom, szcze­gólnie że król już wkrótce odkryje prawdziwą tożsamość sir Patricka.

Po zakończeniu audiencji Patrick ruszył na poszukiwanie earla Kintail. Idąc za wskazówkami ochmistrza, odnalazł go w eleganckim apartamencie na pierwszym piętrze nowego zamku.

Fin powitał go serdecznym uściskiem i prośbą o dokładną relację z pobytu w Anglii. Patrick zakończył swoją opowieść na obycie w Farnsworth w charakterze sokolnika, nie wspominając prawie o Beth. Nagle drzwi komnaty gwałtownie się otworzyły.

- Patricku! Wróciłeś!

Zerwał się z miejsca. Uradowana Molly wpadła w jego ramiona.

- Niezbyt elegancko się prezentujesz - zauważyła. - Tak się cieszę, że cię widzę. Tutaj jest ktoś, kogo, mam nadzieję, miło ci będzie zobaczyć. - Molly odsunęła się i wskazała gestem otwarte drzwi. Stała w nich jego piękna, ciemnowłosa siostra; w jej niebieskich oczach migotały figlarne ogniki.

- Co, u diabła! - zawołał Patrick.

- Witaj, Patricku. - Barbara MacRae uśmiechnęła się łobuzersko.

- Bab, skąd się tu wzięłaś? - Patrick nie otrząsnął się jeszcze ze zdumienia.

- Mama nudziła się w Ardintoul, więc mnie tu przywiozła.

- Nasza matka tu jest? - zdziwił się, bo matka nie cierpiała dworskiego życia...

- Chciała zobaczyć się z Molly i z Finem, a kiedy zmęczyła się już pobytem na dworze, zgodziła się zostawić mnie przy Molly, dopóki Jego Wysokość nie zezwoli Finowi na powrót do domu. - Barbara patrzyła na Patricka niewinnym wzrokiem, ale on zbyt dobrze ją znał, żeby w to uwierzyć.

- Fin, jak długo moja matka tu była? - zwrócił się do Kintaila.

- Niecały tydzień. - Fin uśmiechnął się szeroko.

- Patricku, nie odsyłaj mnie do domu! I tak nie pojadę!

- Bądź cicho, dziewczyno - powiedział Fin - bo opowiem mu o wszystkich twoich sprawkach.

Patrick spojrzał na siostrę surowym wzrokiem, ale zaraz pod­biegła do niego i mocno go objęła.

- Tak się cieszę, że cię widzę - powiedziała. - Nie bądź na mnie zły! Musisz mi towarzyszyć, kiedy wraz Molly wybiorę się na królewski dwór. Jest... jest tam ktoś, kogo powinieneś poznać.

- Molly bywa na dworze? - zdziwił się Patrick.

- Tak - przyznał Fin. - Jakub na to zezwala. Może nasze żony zdołają go przekonać, że nie jesteśmy tacy groźni.

- Ty też bywasz na dworze?

- Nie - roześmiał się Fin. - My, mężczyźni, jesteśmy zbyt niebezpieczni, a w poniedziałkowych uroczystościach i w balu nie wezmą udziału nawet nasze żony. Mamy tu dobre warunki, ale wciąż pozostajemy więźniami.

- Będziesz mi towarzyszył, prawda? - Barbara pociągnęła Patricka za rękaw. - Mam nadzieję - dodała, obrzucając go kry­tycznym wzrokiem - że wziąłeś bardziej reprezentacyjny strój niż to okropne ubranie, które masz na sobie.

- Nawet jeśli nie mam, to pożyczę od Fina - obiecał Patrick. - Chcę poznać tego kogoś i powiedzieć mu, co myślę o jego zuchwałych poczynaniach.

- Zuchwałych?

- A jak mam je nazwać? Ktoś, kto bez mojego zezwolenia zaczyna interesować się moją siostrą...

- Przecież ciebie tu nie było!

- Ale jest Fin. Czy ten ktoś zwracał się do niego?

Bab spuściła wzrok.

- No właśnie.

- Ale Patricku...

- Teraz masz się zachowywać jak należy.

- Będziesz gotowy na czwartą, prawda? - spytała przymilnie.

- Tak, dziewczyno, będę. - Patrick uśmiechnął się.

Dotrzymał słowa, chociaż po wielu godzinach przebywania w skomplikowanym labiryncie dworskich układów towarzyskich i wysłuchiwania romantycznych westchnień siostry miał już tego wszystkiego dosyć. Marzył, żeby znowu znaleźć się na otwartej przestrzeni. Poznał tego kogoś, kim tak zachwycała się Bab - Francisa Dalcrossa, który nie zyskał jego uznania. Spotkał tam również swojego przyjaciela, sir Alexa Chisholma, którego ziemie sąsiadowały z posiadłościami Kintaila, ale Bab znała Alexa od dzieciństwa i jego towarzystwo zupełnie jej nie interesowało. Pociągnęła Patricka w stronę innych swoich przyjaciół.

Był zadowolony, że nie musiał stanąć przed obliczem króla. Kiedy weszli do sali rycerskiej, Jakub siedział na podwyższeniu w towarzystwie dworaków i swoich faworytów, ale tego popołudnia nie było prezentacji gości. Zanim nadeszła pora kolacji. Jego Wysokość już zdążył się oddalić.

Patrick był śmiertelnie znudzony. Co prawda, szkocki dwór nie różnił się zbytnio od dworu w Londynie, ale pod koniec wieczoru już tylko marzył, żeby odetchnąć świeżym powietrzem i porozmawiać z Beth.

Pod koniec drugiego dnia pobytu w St. Mary Wynd Beth doszła do wniosku, że wolałaby chłostę od ciężkiej atmosfery, którą stale musiała znosić. Tamtą karę miałaby już przynajmniej za sobą.

Kiedy sir Hector udał się do zamku, lady Farnsworth długo i surowo ją łajała, ale Beth przywołała obraz Patricka i nie brała sobie do serca potoku słów swej pani.

O wiele trudniej poszło jej z Drusillą.

- Nie rozumiem, jak nasz ojciec może pozwolić, żebyś prze­bywała razem z nami - powiedziała Drusilla. - Po tylu dniach spędzonych z sokolnikiem, z którym Bóg jeden wie, co robiłaś, nie powinnaś nawet mieszkać w tym samym domu co my.

Beth nie zdobyła się na to, żeby powiedzieć, że stale towarzyszył im Jock. To była prawda, wiedziała jednak, że gdyby chcieli, obecność Jocka wcale by im nie przeszkadzała. Zresztą omal do tego nie doszło.

Jelyan była milsza niż Drusilla.

- Cieszę się, że tu jesteś - powiedziała. - Wynajęta służąca nie wiedziałaby, jak nas obsługiwać. Trzeba by ją było wszystkiego uczyć od nowa.

W Niedzielę Palmową Drusilla i Jelyan miały iść z matką na nabożeństwo do królewskiej kaplicy. Oczywiście, wybierały się też na poniedziałkowy bal. Były tym szalenie podekscytowane i trudno je było zadowolić, bo chciały zaprezentować się jak najlepiej.

Ich bezustanne pretensje doprowadzały Beth do furii. Po krótkim okresie wolności trudno jej było przywyknąć do roli służącej. Kilkakrotnie w ciągu tego popołudnia kusiło ją, żeby powiedzieć Drusilli, co sobie o niej myśli, tak samo jak mówiła to Patrickowi.

Nell spędziła popołudnie na królewskim dworze. Jakub trzymał ją przy sobie podczas rozmów z przyjaciółmi i faworytami, ale kiedy udał się do audiencyjnej komnaty, w której przyjmował dary, skorzystała z okazji, żeby się odświeżyć.

Jakub wrócił do sali rycerskiej około czwartej i ponownie zaprosił ją na podwyższenie. Nie upłynęło jeszcze pół godziny, kiedy zaczął szeptać jej do ucha:

- Nell, pamiętasz jeszcze, gdzie jest moja prywatna komnata?

- Tak, Wasza Wysokość, pamiętam.

- Spotkamy się tam za dziesięć minut. Chcę ci coś pokazać.

Nell uśmiechnęła się tylko - dobrze wiedziała, o czym mówi król. Jednak kiedy ją tam wprowadził, nie wziął jej w ramiona.

- Popatrz na mojego nowego jastrzębia - powiedział z chłopięcą dumą. - Czyż nie jest wspaniały?

Zdumiona Nell zobaczyła, że na żerdzi w kącie pokoju siedzi zgrabny, brunatny ptak, z czerwono-czarnym kapturem na głowie.

- Na litość boską, sire, czy tu jest teraz ptaszarnia?

Jakub podszedł do żerdki, wziął z komody rękawicę i włożył ją na dłoń, cały czas przemawiając cicho do ptaka.

- Ten wspaniały dżentelmen to Zeus - oświadczył. Jastrząb wszedł na rękawicę, a król delikatnie pogładził mu skrzydła końcami palców. - Popatrz, jaki on jest łagodny - dodał.

Kiedy Nell wyraziła już zachwyt nad ptakiem, Jakub posadził go z powrotem na żerdce.

- Chodź - powiedział zduszonym głosem. - Masz ładną suknię, ale bardziej mi się będzie podobać, kiedy ją zdejmiesz.

Nell z uśmiechem zaczęła rozwiązywać tasiemki gorseciku.

- Wasza Wysokość pozwala, żeby Zeus się nam teraz przyglądał?

- Ma kaptur na głowie i nie może cię widzieć. Tę przyjemność zachowuję dla siebie. - Jakub wyciągnął do niej rękę. Po chwili stała już przed nim całkowicie naga. - Ach, Nell, jak zawsze jesteś śliczna. W ogóle się nie starzejesz.

Nell stłumiła westchnienie ulgi. Ciężko pracowała nad swoim wyglądem. Była prawie o siedem lat starsza od Jakuba i obawiała się, iż może przestać mu się podobać. Szczęśliwa, że tak się nie stało, kokieteryjnie oblizała wargi.

Jakub zaczął ją namiętnie całować, a po chwili powiedział:

- Teraz możesz rozebrać mnie.

Ich pierwsze zbliżenie nie trwało długo. Jakub kochał się z nią namiętnie i żarliwie, ale szybko opadł na nią całym ciałem, ciężko oddychając.

- Nadal używasz tych samych francuskich perfum - powie­dział. - Lubię je.

Lady Percy odetchnęła głęboko. Przesuwając się trochę w bok, zauważyła jakiś ruch w rogu komnaty.

Zeus zdjął kaptur i patrzył na nią z wyraźną dezaprobatą.

Beth słusznie przypuszczała, że lady Farnsworth nie zabierze jej na królewski dwór, chociaż na pewno przydałyby się tam jej usługi. Nie zabrała jej nawet w Niedzielę Palmową do kościoła. Wydała rozkaz, żeby Elspeth, kiedy już dopełni swoich obowiąz­ków, poszła pomagać w kuchni.

Beth polubiła kucharkę Oscara Farnswortha i jej pomocnicę. Obie były miłe i wesołe. Z przyjemnością pomagała im w przy­gotowaniach do obiadu, chociaż kucharka miała wątpliwości, czy państwo powrócą z zamku i będą jedli.

- Na pewno nie wrócą, kiedy tam jest takie poruszenie w związku z narodzinami naszego malutkiego księcia - mówiła kucharka. - Jeśli skończyłaś już z tą fasolką - zwróciła się do Beth - to weź miarkę ziarna i rozsyp je kurom, są za ogrodem. Możesz też poszukać jajek.

- Uważaj na koguta - dodała jej pomocnica, wsypując ziarno do rozpostartego fartucha Beth. - Ma paskudny charakter. Strasznie dziobie.

Beth wyszła kuchennymi drzwiami. Tuż za ogrodem warzywnym dostrzegła ogrodzony placyk, na którym było pełno kur. Kogut patrzył na nią podejrzliwie, ale szybko zajął się rozsypywanym przez nią ziarnem. Pochłonięta tym zajęciem, omal głośno nie krzyknęła, kiedy jakaś silna dłoń chwyciła ją za ramię. Zahaczyła Patricka. Był w tak wspaniałym stroju, w jakim jeszcze nigdy go nie widziała.

- Spokojnie, gołąbeczko. - Przestrach Beth wyraźnie go roz­bawił.

Jego strój wprawił ją w osłupienie. Miał na sobie obcisły aksamitny kaftan w niebieskim kolorze i bufiaste spodnie do połowy uda. Cały strój ozdobiony był haftami i poprzecinany wstawkami śnieżnobiałego jedwabiu.

- Nie chciałem cię przestraszyć - powiedział, rozglądając się dokoła. - Już od długiego czasu obserwuję ten dom, ale dopiero teraz mam okazję z tobą porozmawiać.

Miała ochotę zarzucić mu ręce na szyję.

- Myślałam, że już nigdy pana nie zobaczę.

- Nie bądź niemądra. Kiedy zauważyłem sir Hectora, jego panią i te dwie dziewuchy w drzwiach królewskiej kaplicy, natychmiast stamtąd wyszedłem.

- Mam nadzieję, że pana nie poznali. - Jeszcze przed kilkoma dniami nie przyszłoby jej do głowy, że Patrick mógłby znaleźć się w królewskiej kaplicy, ale w tym ubraniu łatwo go tam sobie wyobraziła.

- Nie sądzę, żeby poznali mnie w tym stroju, chyba przy bliskim spotkaniu - powiedział Patrick. - Nie uważasz, że wy­glądam elegancko?

- Zbyt elegancko, żeby przebywać wśród kur, sir. Powinien pan odejść, zanim ktoś się zainteresuje, co pana tu sprowadziło.

- Myślisz, że nie poradziłbym sobie z tak zuchwałą osobą?

- Wiem, że tak, ale ja mogłabym później za to cierpieć.

- Było ci bardzo źle? - W głosie Patricka brzmiał niepokój.

- Tylko Drusilla mi dokuczała, poza tym nie było tak strasznie. Mówią, że zrujnowałam sobie reputację, spodziewałam się jednak, że będzie o wiele gorzej. Co pan powiedział Oscarowi Farnsworthowi?

- Tylko tyle, że jestem w bliskim stosunkach z kardynałem Beatonem - odparł Patrick niewinnym tonem. - Powiedziałem też, że jestem wdzięczny sir Hectorowi za jego dobroć i wierzę, że nadal będzie dla ciebie dobry. W ten sposób dałem mu do zrozumienia, że nie musi się niczego obawiać. I nawet jeśli czegoś bym się dowiedział podczas mojego pobytu w Farnsworth Tower, to sir Hector szybko się domyśli, że nie powiem o tym Beatonowi.

- Wielkie nieba! To dlatego pytał, czy nie wspominał pan o czymś, co mogło dać panu do myślenia podczas pobytu w Farnsworth Tower. O czym mógłby pan wiedzieć?

- Podejrzewam, że on może mieć zdradzieckie konszachty z Anglikami - powiedział Patrick. - Ale to, co on sobie na mój temat wyobraża, jest nieistotne. Najważniejsze, iż dobrze cię traktuje.

- On nie jest zdrajcą! To niemożliwe. Zawsze był dla mnie taki dobry.

- I dlatego nie jesteś obiektywna - stwierdził Patrick. - W każ­dym razie, dopóki myśli, że jesteś pod opieką Jego Eminencji, będzie ostrożny.

- Ale kardynał mnie nie zna. Nie będzie mnie chronić.

- Nie, i mam nadzieję, że się nie dowie, jak opisywałem moją zażyłość z nim.

- Ośmielił się pan to powiedzieć?

- Wykazałem wielki hart ducha. - Patrick uśmiechnął się szeroko.- Bądź dla mnie miła, kochanie. Spędziłem prawie cały dzień w towarzystwie mojej siostry, której usta się nie zamykają. A do tego Bab ciągnie za sobą cały sznur adoratorów, ale ja myślę tylko o tobie i pragnę cię pocałować. Nie odmówisz mi tego, prawda?

Beth opuściła fartuch, zapominając o znajdującym się w nim ziarnie, i stanęła na palcach, nie zwracając uwagi na tłoczące się wokół kury.

- Ach, moja gołąbeczko - westchnął, kiedy oderwał się wresz­cie od jej ust. - Żałuję, że nie możesz być ze mną w Stirling.

- Mówił pan, że jest tam też pana siostra, prawda?

- Tak, ale ona jest przy Molly. Dobrze wiesz, że mnie nie chodzi tylko o damskie towarzystwo - powiedział z żartobliwą powagą. - Uwierz mi, że wolałbym jutro wieczorem tańczyć z tobą, a nie z nią.

- Będzie pan na tym wielkim balu?

- Tak, muszę na nim być. - Patrick zamyślił się nagle. - Zastanawiam się, czy nie mogłabyś się tam wślizgnąć na chwilę, chociaż na jeden taniec. Łatwo ci będzie zgubić się w tym tłumie.

Beth wiedziała, że Patrick zdolny był do podjęcia każdego ryzyka, żeby przeprowadzić swój plan, więc natychmiast gwał­townie zaprotestowała.

- Nie mogę tego zrobić. Niech pan tylko pomyśli, co by się stało, gdyby lady Farnsworth mnie tam zobaczyła! Albo król! Wezwanie na pomoc pańskiego kardynała na pewno by mi nie pomogło.

- Myślę, że nie - przyznał Patrick. - Ale earl Kintail wkrótce będzie wolny i wtedy jeszcze na ten temat porozmawiamy.

Po chwili już go nie było, a ona stała pomiędzy kurami, czując nadal smak jego ust. Zrobiło jej się smutno.

Wiedziała, że on jej pragnie. Miała swoje miejsce w jego sercu, ale nie to, które chciała zajmować. Patrick musi poślubić kobietę swojego stanu, a ona nie zgodzi się na zajmowanie drugiego miejsca w życiu człowieka, którego kocha.

Stała pogrążona w myślach. Dopiero kogut przywrócił ją do przytomności, dziobiąc po kostkach.

Po powrocie dam z królewskiego dworu, podekscytowanych zasłyszanymi tam plotkami, Beth miała chwilę czasu dla siebie. Poszła do sypialni, rozmyślając o swojej sytuacji i przeklinając własną głupotę, która popchnęła ją w ślady Patricka.

- Żałujesz, że przyjechałaś do Stirling?

Ten głos wyrwał ją z zamyślenia, ale ucieszyła się, że go słyszy.

- Maggie Malloch!

- Tak, to ja. Przykro mi słyszeć, jak opłakujesz w myślach swojego Patricka - powiedziała Maggie, przybierając widzialny kształt u wezgłowia łóżka. - Nie było ci dobrze w jego towarzystwie?

- Było mi dobrze, ale teraz będę musiała wrócić do Farnsworth Tower. Oni wszyscy są na mnie źli i uważają, że jestem skom­promitowana, a Patrick...

- To brednie - stwierdziła Maggie. - Nie będziemy się prze­jmować takimi ograniczonymi ludźmi. Gdybym miała być tak wrednym gadem jak ta Drusilla, to wolałabym zaraz zniknąć.

Beth uśmiechnęła się tylko i pomyślała, że gdyby potrafiła znikać tak jak Maggie, to nie musiałaby przejmować się Drusilla.

- Mam nadzieję, że nie poniesie mnie złość i nie powiem jej czegoś, czego będę potem żałować. - Westchnęła ciężko.

Maggie wyczarowała gestem dłoni małą białą fajeczkę, z której już unosił się dym, po czym oparła się o ścianę i skrzyżowała nogi w kostkach. Beth dziwiła się, że Maggie nie ma na sobie powłóczystej, migotliwej szaty, którą przecież z łatwością mogłaby wyczarować, tylko strój prostej kobiety.

- Musimy teraz pomyśleć o ubraniu - powiedziała Maggie. Słyszała myśli Beth tak samo wyraźnie, jak ludzie słyszą głośno wymawiane słowa. - W jakim kolorze jest ci do twarzy?

- Dlaczego pytasz?

- Przecież nie będziesz chciała włożyć na siebie czegoś, w czym nie będzie ci ładnie.

- Ja nie wybieram sobie ubrań - powiedziała Beth. - Lady Farnsworth daje mi suknie, których ona i jej córki nie chcą już nosić.

- Tak, tak, ale w tym wypadku to bardzo ważne. - Maggie spokojnie pykała fajeczkę.

- Dlaczego?

- Ponieważ ten mężczyzna zaprosił cię na bal. Nie chcesz pójść?

Beth z trudem tłumiła podniecenie.

- Nawet gdybym chciała, lady Farnsworth nigdy mi na to nie pozwoli. Poza tym nie mam zaproszenia od króla.

- Nie pomyślałam o zaproszeniu - przyznała Maggie. - Będzie lepiej, jeśli pójdziesz na dwór królewski z lady Farnsworth.

- O tak - powiedziała cierpko Beth. - Tak byłoby o wiele lepiej.

- Zatem zgoda - stwierdziła Maggie. - Wydaje mi się, że najlepiej będziesz wyglądać w jasnoniebieskim jedwabiu. A może wolisz coś innego?

Widzisz, Claud - powiedziała Lucy Fittletrot - nie musimy się już martwić o Bessie. Twoja matka się nią zajęła.

- To prawda, ale mama byłaby niezadowolona, gdybym nagle zniknął, chociaż teraz sama wszystkim się zajmuje.

- Nie bądź niemądry. Prawie nie mamy czasu dla siebie, a ja chcę, żebyś poznał mojego ojca - poprosiła Lucy. - Przecież twoja Bessie, czy jak tam ona siebie nazywa, jest bezpieczna pod opieką twojej mamy.

- Chcesz, żebym poznał twojego ojca?

- Tak, Claud. Na pewno go polubisz. Jeszcze nigdy nie słyszałeś takiej muzyki, jaką on gra, a ja będę tańczyć, kiedy zagra nam na dudach.

To była przyjemna propozycja i Claud miał wielką ochotę na nią przystać, nagle jednak stanął mu przed oczami obraz rozzłosz­czonej matki.

- Lucy, ja nie mogę stąd odejść, ale jeśli nasza dziewczyna pójdzie na bal, my też możemy tańczyć i jednocześnie jej pilnować.

- Obiecujesz mi to? - Lucy była niezadowolona. - Będziesz ze mną tańczył?

- Tak, jeśli ona pójdzie na bal. Nie mogę spuścić z niej oka, dopóki mama mi na to nie pozwoli.

- Brown Claud, więc jutro będziemy tańczyć. Tymczasem możemy jej pilnować, a jednocześnie trochę się zabawić. - Lucy położyła mu dłoń na udzie.

Claud chciał się odsunąć, ale kiedy zobaczył, że Bessie zasnęła, chętnie poddał się zabiegom Lucy.

W Niedzielę Palmową Nell spała do południa i nie była na mszy w królewskiej kaplicy. Kiedy się zbudziła, nakazała, by Jane i Seth, przygotowali wszystko do przeprowadzki na zamek. Jakub nie życzył sobie, żeby mieszkała w mieście. Twierdził, że to dla niej niebezpieczne, a dla niego niewygodne.

Gdy tylko dotarli do zamku, ochmistrz przekazał jej wiadomość od króla, że ma się z nim spotkać o drugiej. Ponieważ ta pora już się zbliżała, Nell udała się natychmiast do królewskiej komnaty, żeby tam zaczekać. Potem bez żadnych oporów poszła z nim do łóżka.

Od dawna nie dopuszczała się grzechu rozwiązłości, a Jakub był świetnym kochankiem. Zdawała sobie sprawę, że wiele osób - na przykład królowa i Oliver Sinclair - uznaliby ich spotkania za wysoce niemoralne, ale Nell nie uznawała świętości małżeńskiego łoża. Przez całe życie była pionkiem w politycznych rozgrywkach, nagrodą dla ludzi władzy, którzy mogli wynieść jej brata na stanowiska. Teraz po prostu wykorzystywała swoje niemałe do­świadczenie dla własnych celów i dla ludzi, których kochała.

- Ach, Nell - szepnął Jakub, całując jej piersi. - Nie masz pojęcia, jak za tobą tęskniłem. Tylko ty potrafisz całkowicie mnie zaspokoić.

- To miłe kłamstwo, sire - powiedziała, przeczesując palcami jego gęste, rude włosy. - Dobrze wiem, że Wasza Wysokość był zbyt zajęty, żeby za mną tęsknić. Poza tym wszyscy mówią, że królowa jest piękną i mądrą kobietą.

- To prawda - przyznał Jakub. - Wydaje mi się czasem, że Martę ma większy zmysł polityczny niż ja. Jednakże nie należę do mężczyzn, których mogłaby zaspokoić jedna kobieta. Cieszę się, że przyjechałaś do Stirling. To był wspaniały prezent uro­dzinowy.

- Zatem będę mogła zostać w Szkocji, sire?

- Chcesz pozostać przy dworze? - Jakub zawahał się.

- Zostanę tylko na wyraźnie życzenie Waszej Wysokości. Chciałabym odwiedzić moją córkę, lady Kintail, i z jej pomocą oraz z pomocą jej męża odnaleźć moją młodszą córkę, Elizabeth.

- Myślałem, że ona zmarła w dzieciństwie. - Jakub był zdu­miony.

- Tak mówił Angus, sire. Ja jednak wierzę, że ona żyje. Kiedy ostatnio byłam na dworze, spotkałam kobietę, która przywiozła ze sobą służącą. Ta kobieta twierdziła, że jej służąca jest córką Angusa z nieprawego łoża, ale była okropnie nachalna, więc szybko się jej pozbyłam. Potem zaczęłam się zastanawiać, czy ta służąca nie jest przypadkiem moją Bessie. Może Wasza Wysokość zna tę kobietę? Jej mąż jest spokrewniony przez matkę z Angusem. Może nawet teraz są na dworze, mogli przecież przyjechać na uroczystości.

- Wielu ludzi jest spokrewnionych z Angusem, choć niewielu się do tego przyznaje. - Jakub wzruszył ramionami. - Jeśli chcesz, możesz spytać mojego ochmistrza o tych ludzi. Przeniosłaś się już do zamku?

- Tak, ale za pozwoleniem Waszej Wysokości pozostanę tu tylko na jutrzejszą uroczystość i zaraz pojadę na Wyżyny.

- Dlaczego?

- Jak mówiłam, chcę się zobaczyć z Molly.

- Ach tak. Teraz już to sobie przypominam. - Jakub ponownie zajął się jej piersiami. - Zobaczymy, czy do tego czasu zdążę się nasycić twoim towarzystwem.

16

W poniedziałek rano Patrick zbudził się nagle, gdy jakiś zimny, mokry nos dotknął jego policzka. To był Piorun.

- Co, u diabła!

Usiadł na łóżku i zobaczył, że do jego sypialni wdarł się nie tylko pies, lecz również Jock.

- Kto cię tu wpuścił?

- Sam się wpuściłem. Te łobuzy w stajni myślą, że zrobią ze mnie swojego niewolnika, więc zostawiłem tam kuca i przyszedłem wyczyścić panu buty. Nie ma pan jeszcze nikogo, kto mógłby zadbać o pana ubranie, prawda?

Patrick wzdrygnął się na myśl, że ten chłopak miałby za­jmować się jego garderobą. Molly i Bab zatroszczyły się już o to, by miał w czym wystąpić na dworze, ale faktem było, że nie miał nikogo, kto pomógłby mu się ubrać i zadbać o jego codzienne potrzeby.

- A ty potrafisz obsługiwać dżentelmena?

- Od razu wiedziałem, że pan tylko udaje sokolnika. - Jock wymigał się od odpowiedzi.

- Jak ci się udało wprowadzić tu Pioruna?

- Powiedziałem, że lord chce zobaczyć swojego psa.

- Lord?

- Przecież mówił pan, że taki pies może należeć tylko do jakiegoś wielmoży.

- Nikt cię nie spytał, jaki wielmoża trzyma tak zaniedbane zwierzę?

- Pytał, ale zmarszczyłem się tak samo jak pan i powiedziałem, że to nie jego sprawa - odparł Jock. - Co mam teraz robić?

- Weź dzbanek i poszukaj gorącej wody. - Patrick musiał pogodzić się z faktem, że jego służący ma zaledwie jedenaście lat. - Potem zabierz to zwierzę na podwórze koło stajni, wykąp je i dobrze wyszczotkuj. Jeżeli mamy go zatrzymać, to musimy postanowić, co powiemy o nim ludziom.

- Wszyscy mówią, że służy pan naczelnikowi klanu z Wyżyn - zauważył Jock.

- To prawda - przyznał Patrick. - Możemy chyba powiedzieć, że to jego pies.

- Tak zrobimy. - Jock chwycił dzbanek i już po chwili przyniósł gorącą wodę. - Mam pana ogolić, zanim zajmę się Piorunem?

- Nie - powiedział zdecydowanie Patrick. Po doświadczeniach w czasie podróży wolał ogolić się sam. - Weź psa i idź już.

Chociaż Patrick nie był przekonany, czy Jock potrafi wywiązać się z roli służącego, nie miał wątpliwości, że z łatwością poradzi sobie z Piorunem. Piętnaście minut później dowiedział się ze zdumieniem, że pies nie dał się wykąpać.

- Piorun uciekł - poinformował go przygnębiony Jock. - Kiedy zobaczył wannę, rzucił się do bramy, a ten głupi odźwierny nie próbował go nawet zatrzymać.

Oczy chłopca wezbrały łzami, więc Patrick otoczył go ra­mieniem.

- Wróci - powiedział, wierząc, iż tak się stanie.

- Może. - Jock pociągnął nosem. - Co pan dziś na siebie włoży? Mam nadzieję, że nie będę musiał niczego prasować.

Patrick zapewnił go, że nie ma takiej potrzeby. Wiedział już, że nadal będzie musiał korzystać z pomocy Molly i Bab.

Po godzinie wchodził wraz z siostrą do sali audiencyjnej. Zdając sobie sprawę, że nie da się już dłużej odwlekać spotkania z królem, podał ochmistrzowi swoje nazwisko. Po piętnastu minutach, które spędził na osłanianiu Bab przed uporczywymi adoratorami, podszedł do nich ochmistrz.

- Jego Wysokość przyjmie pana, sir. Proszę iść za mną do podwyższenia.

- Chciałabym, żebyś był milszy dla Francisa Dalcrossa, sir - szepnęła Barbara. - Jest przystojny, czarujący i już kilkakrotnie chciał z tobą o mnie rozmawiać.

- Nie podobają mi się jego maniery - odparł Patrick. - Teraz bądź cicho, dziewczyno. Jego Wysokość nie powinien widzieć, że coś do siebie szepczemy.

Siostra skupiła się już na osobie króla i kiedy ochmistrz wymienił ich nazwiska, z czarującym uśmiechem wykonała głęboki dyg.

Jakub Stewart lubił piękne kobiety, więc Patrick nie był zdzi­wiony, że król odwzajemnił uśmiech Bab. Kłaniając się Jakubowi, usłyszał, że król wita jego siostrę dość poufale, co go bardzo zdumiało.

- Masz ładną suknię, dziewczyno - powiedział Jakub. - W żół­tym jest ci do twarzy. Czy to jest ten twój mityczny brat? Miło nam powitać pana na naszym dworze, sir Patricku. Czy miał pan dobrą podróż?

- Tak, Wasza Wysokość - odparł Patrick. Ciekaw był, jak dobrze Jakub jest poinformowany o jego przygodach. - Czy mogę złożyć życzenia urodzinowe, sire?

Oczy króla zwęziły się nagle. Patrick wiedział już, co teraz nastąpi.

- Chwileczkę. - Jakub ściągnął brwi. - Pana twarz jest mi znajoma, sir. Jestem pewny, że już się kiedyś spotkaliśmy.

- Tak, Wasza Wysokość, w sobotę. - Patrick miał nadzieję, że Jakub ma poczucie humoru. Odczekał chwilę, ale widząc, że król nadal w zamyśleniu marszczy czoło, dodał nieśmiało. - Miałem zaszczyt być obecny przy wręczaniu jastrzębia, sire.

- Ach tak, Zeusa! - Jakub przypatrywał się bacznie Patrickowi. - Na Boga - wykrzyknął. - Sokolnik!

- Tak, sire.

Barbara przesuwała wzrok z Patricka na króla, ale rozsądnie zachowała milczenie.

- Wykonał pan doskonałą robotę, sir. - Jakub poklepał Patricka po ramieniu. - Musimy któregoś dnia dłużej porozmawiać o sokolnictwie, bo chciałbym nauczyć się pana sposobów.

- Z przyjemnością. Wasza Wysokość.

Jakiś dworak zwrócił się do Jakuba, więc Patrick i Barbara oddalili się.

- Nie powiedziałeś mi o jastrzębiu.

- Nie - przyznał Patrick. - Mam nadzieję, że Jego Wysokość nie należy do tej gromady mężczyzn, których wodziłaś na poku­szenie - dodał cicho.

- Nie, sir - odrzekła. - Fin mówił, że mam się przy nim zachowywać jak głupiutka dziewica i że nasz Kuba - to znaczy Jego Wysokość - woli bardziej doświadczone kobiety.

Patrick chciał ją skarcić za tak poufałe mówienie o królu, domyślił się jednak, że tylko cytowała Fina.

- Mimo wszystko uważaj na siebie, dziewczyno - powiedział. - Kuba nie zawsze jest taki wybredny. Jego nieślubne dzieci mogłyby zaludnić całą wioskę.

- Będę uważać. Patricku, czy mógłbyś pomówić z Francisem Dalcrossem? On zna Olivera Sinclaira i twierdzi, że mógłby na nim wymóc, by wypuszczono Fina do domu.

- Wątpię w to. Dalcross przechwala się tylko, żeby zrobić na tobie wrażenie.

- Ale...

- Nie, Bab. Jeśli ci na nim zależy, nie odprawię go, ale nie będę też popierał jego konkurów. A tobie nie wolno ujawniać swoich uczuć.

- Nigdy bym tego nie zrobiła!

- Jesteś dobrą dziewczyną - powiedział Patrick.

Wzięła go pod ramię i spojrzała mu w oczy.

- Nie zabronisz mi tańczyć z nim na balu, prawda?

- Dręcz go, ile chcesz - uśmiechnął się Patrick.

Barbara roześmiała się z zadowoleniem.

Przez cały ranek Beth pomagała Drusilli i Jelyan w przygo­towaniach, ponieważ obie panienki chciały się godnie zaprezen­tować. O drugiej miał się odbyć uroczysty obiad, po którym nastąpi kilkugodzinna przerwa na przygotowania do wielkiego balu. W zeszłym roku panie spędzały całe dnie na królewskim dworze, więc Beth pakowała ich suknie, a wynajęci przez sir Hectora tragarze zanosili je do zamku. Dzisiaj jednak Beth prze­widywała, że cała rodzina wróci do St. Mary Wynd, by się przebrać, więc balowe suknie panienek tylko przygotowała do włożenia.

Właśnie szczotkowała włosy Drusilli, kiedy do pokoju wpadła lady Farnsworth.

- Jeszcze nie jesteście gotowe? - krzyknęła. - Dlaczego to wszystko wciąż leży na wierzchu? Martha już godzinę temu zapakowała moje pudła.

- Ja też nie rozumiem, dlaczego nasze suknie nie są jeszcze spakowane. - Drusilla zrobiła niewinną minę.

- Nikt mi nie powiedział, że mam to zrobić. - Beth obrzuciła je śmiałym spojrzeniem. - Przecież powiedziano mi wyraźnie, że nie będę wam towarzyszyć...

- Nie potrzebujemy cię, kiedy mamy do obsługi Marthę i słu­żącą naszej ciotki - rzuciła Drusilla. - Powinnaś była wiedzieć, że nie będziemy biegać w dół i w górę wzgórza tylko po to, żeby skorzystać z twoich usług.

- Rzeczywiście, powinnaś była o tym wiedzieć - dodała lady Farnsworth. - Ale służąca pani Farnsworth jest chora, a Martha nie będzie miała czasu, żeby zająć się nami wszystkimi, więc musisz z nami pójść. Jednak w żadnym wypadku nie będzie ci wolno opuszczać naszych komnat. A teraz pospiesz się, bo sir Hector wkrótce chce wyruszyć do zamku.

Rozległo się stukanie do drzwi. To była pomocnica kucharki.

- Czego chcesz? - spytała lady Farnsworth.

- Przepraszam, milady, ale ten wielki pies do nas wrócił.

- Pies? Jaki pies?

- Ten wielki, który przyszedł tu z panienką Douglas i z sokolnikiem.

W Beth wstąpiła nadzieja, że Patrick jest gdzieś w pobliżu.

- Ja się nim zajmę, madame - zaproponowała.

- Nonsens - rozzłościła się lady Farnsworth. - Przepędź to zwierzę - zwróciła się do podkuchennej. - Nie rozumiem, dlaczego zawracasz mi tym głowę.

- On nie chce odejść, milady. Od dawna staramy się go przepędzić.

- Ja pójdę - powiedziała Beth. - Nie zajmie mi to wiele czasu, a ten pies to bardzo cenne zwierzę i nie powinien biegać samopas. Wydaje mi się, że on należy do jakiegoś tutejszego wielmoży - dodała.

- No dobrze - zgodziła się lady Farnsworth. - Tylko się pospiesz. Mamy zbyt mało czasu, żeby go trwonić na jakieś paskudne zwierzę.

Gdy Beth zeszła na dół, zobaczyła, że Piorun jest sam. Nie podszedł do niej, kiedy go zawołała, jakby przeczuwał, że zechce go zamknąć. Pomachał tylko ogonem.

- Chodź do mnie - poprosiła.

Pies nie ruszył się z miejsca.

- Proszę, nie uciekaj - powiedziała tylko, nie mogąc już dłużej z nim zostać. - Jock będzie nieszczęśliwy, jeśli ci się coś stanie.

Pobiegła na górę i szybko spakowała suknie panienek. Nikt jej nie łajał za kilkuminutowe opóźnienie wyprawy, bo i tak musieli jeszcze czekać na lady Farnsworth.

Lady Farnsworth, jej córki, małżonka Oscara Farnswortha i Martha Elliott jechały wierzchem na koniach specjalnie treno­wanych do damskiej jazdy. Beth szła razem z mężczyznami i tragarzem, który transportował suknie pań w dwukołowym wózku. Zupełnie jej nie przeszkadzało, że musi iść pieszo.

Wszędzie było tłoczno i panowała świąteczna atmosfera. Do zamku spieszyli nie tylko szczęśliwi posiadacze królewskiego zaproszenia na wielki bal. Miały się tam również odbywać pub­liczne turnieje rycerskie, zapasy, przewidziane były uczty na dziedzińcach. Wielki bal dla tych gości, którzy otrzymali ob­ramowane złotą ramką królewskie zaproszenia, miał się rozpocząć późnym wieczorem.

Beth cieszyła się z tej przechadzki. Po drodze spotykali żong­lerów i minstreli, którzy popisywali się swoim kunsztem. Wszędzie było gwarno, słychać było muzykę i śmiechy. Nagle zauważyła, że sir Hector idzie koło niej.

- Wesoło jest dzisiaj, prawda? - zapytał z uśmiechem.

- Tak, sir. - Zawahała się, ale widząc, że sir Hector chciałby kontynuować rozmowę, spytała: - Czy Jego Wysokość był zado­wolony z Zeusa?

- Ogromnie. Nasz przygodny sokolnik doskonale wywiązał się z zadania. Mówił mi, że pomagałaś mu układać jastrzębia.

- Tak, sir. Któregoś dnia muszę panu opowiedzieć o pierwszym polowaniu tego ptaka.

- Opowiedz mi to teraz.

Sir Hector roześmiał się serdecznie, kiedy usłyszał o przejażdżce jastrzębia na żółwiu.

Niespodzianie Beth poczuła na dłoni zimny, wilgotny nos. Obok niej biegł Piorun. Pogłaskała go po łbie, a ponieważ nikt nie zgłaszał sprzeciwu, pies poszedł z nimi do zamku.

Dziedziniec zewnętrzny był już mocno zatłoczony, słychać było wesołą muzykę. Na wewnętrznym dziedzińcu popisywali się akrobaci, żonglerzy i minstrele. Wreszcie dotarli do królewskiego domu, gdzie na drugim piętrze rodzina Farnsworthów miała do dyspozycji kilka eleganckich pokoi na czas trwania uro­czystości.

Panie odświeżyły się i poszły korzystać z rozrywek. Beth kusiło, żeby też wyjść, obawiała się jednak, że Drusilla wróci pod pozorem bólu głowy albo rozerwanej sukni i doniesie, że się wymknęła. Zdumiona, że może tak spokojnie myśleć o zignoro­waniu rozkazu lady Farnsworth, zabrała się do rozpakowywania strojów.

Czas wolno mijał, a Beth nie miała już nic więcej do roboty. Zdawała sobie sprawę, że Patrick jest blisko. Pewnie by wyruszyła na poszukiwania, gdyby wiedziała, gdzie może go znaleźć.

Z leżącego na szczycie wzgórza zamku Stirling rozpościerał się wspaniały widok. Beth wiedziała, że królewski dom, w którym użyczono pokoi rodzinie Farnsworthów, nie był mieszkaniem króla. Komnaty królewskie znajdowały się w przylegającym do niego nowym pałacu. Reprezentacyjny budynek z salą rycerską oraz kaplica królewska zamykały wewnętrzny dziedziniec.

Beth zabrała się jeszcze do sprzątania, ale i tak czas dłużył się jej niemiłosiernie. Martha, która była w przyległym pokoju, odgrodziła się od niej, zamykając drzwi.

Przez całe popołudnie Patrick towarzyszył siostrze. Szybko się zorientował, że pomimo czujnej opieki Molly, od powrotu matki na Wyżyny Bab pozwalała sobie na bardzo naganną swo­bodę. Ponadto powodzenie uderzyło jej do głowy.

Kiedy zobaczył, jak spoza wachlarza trzepocze rzęsami, spog­lądając na jakiegoś młodzieńca, natychmiast zareagował.

- Przestań flirtować, bo to może mu nasunąć niestosowne myśli.

- Och, Patricku, nie psuj mi zabawy - zaprotestowała Bab. - Jesteś taki sam jak Alex Chisholm.

- Cieszę się, że jest ktoś, kto cię trzyma w cuglach.

- To nie jego rola, wcale go o to nie prosiłam. Ponadto, sir, każdy, kto widzi twoją minę, gdy jesteś przy moim boku, musiałby być odważny jak lew, żeby do mnie podejść, bez względu na to, jak zachęcająco się uśmiecham.

- W każdym razie masz się dobrze zachowywać - powiedział. - Flirtowanie nie przystoi osobie, która nosi nazwisko MacRae, a chyba nie chcesz, żebym cię zaraz odprowadził do Molly.

Bab wzniosła oczy do sufitu i męczeńsko westchnęła, ale poskromiła swój temperament.

Claud i Lucy przycupnęli na szafie w pokoju oddanym do dyspozycji Drusilli i Jelyan. Patrzyli, jak Beth wyszukuje sobie zajęcia, żeby zabić czas.

- Och, niech te dziewczyny pójdą wreszcie na bal - westchnęła Lucy. - Czy twoja matka mówiła ci, jakie ma plany w stosunku do twojej Bessie?

- Nie, gołąbeczko, zresztą wcale jej o to nie pytałem.

- Ale ja...

- Bądź spokojna. Mam nadzieję, że wymyślisz dla nas jakąś uciechę, jeśli nie będziemy mogli potańczyć.

- Och, tak. - Lucy przytuliła się do niego.

- To dobrze, skarbie. Pokażę ci coś, czego nauczyłem się na Wyżynach.

Zabawiając się z Claudem, Lucy zapomniała o nudzie.

Martha postarała się, żeby po południu przyniesiono jedzenie dla niej i dla Beth, za co Beth była jej bardzo wdzięczna. Lady Farnsworth i jej szwagierka wróciły zaraz po obiedzie i ucięły sobie godzinną drzemkę. Drusilla i Jelyan pokazały się dopiero wtedy, kiedy trzeba było ubrać się na bal.

Siostry wróciły zachwycone popołudniowymi rozrywkami, co nie powstrzymało ich przed ciągłym karceniem pomocnicy. Beth była zadowolona, że ma się czym zająć, dzięki czemu udawało się jej hamować i nie wybuchnąć.

Pokój był pełen życia, ale kiedy sir Hector wraz z kuzynem przyszedł, by zabrać damy do zamienionej w salę balową sali rycerskiej, znów zapanowała przygnębiająca cisza.

Beth zaczęła sprzątać, wyobrażając sobie, jak by się czuła na królewskim balu. Przebiegła jej przez głowę myśl, że Maggie Malloch coś o tym wspominała, ale ponieważ nic nie zdradzało obecności małej kobietki, szybko porzuciła marzenia.

- Ma być jasnoniebieska czy wołałabyś białą koronkową?

- Maggie! - Beth rozejrzała się dokoła. Nikogo nie było.

- Tu jestem, dziewczyno - rozległo się cichutkie wołanie. - Umyłaś już twarz? Mamy niewiele czasu, a musisz popatrzeć w lustro i zdecydować, w co się ubrać.

Nie umilkł jeszcze dźwięk tego głosu, kiedy Beth zobaczyła wysokie lustro, które zawisło przed nią w powietrzu.

Nareszcie - powiedziała Lucy. Odepchnęła Clauda i zaczęła poprawiać ubranie.

- Zaczekaj, gołąbeczko. Jeszcze nie skończyłem!

- Ale ja tak - ucięła. Przyłożyła palec do ust i wyjrzała zza kunsztownego zwieńczenia szafy. - Bądź teraz cicho, bo chcę się upewnić, że twoja mama nas nie zawiedzie.

- Oszalałaś? Ona cię zobaczy! - Claud pociągnął ją za spódnicę.

- Nie, nie zobaczy. - Lucy wyrwała mu spódnicę z ręki.

- Nie wiesz, jaką mocą dysponuje moja matka, gołąbeczko - szepnął jej do ucha.

Kiedy nie zwróciła uwagi na to ostrzeżenie, Claud opadł na szafę, przewidując kolejną konfrontację z rozzłoszczoną matką.

O czwartej po południu Patrick i Barbara wrócili do swoich pokoi, żeby się przebrać, a o szóstej znów dołączyli do towarzys­twa. Zanim orkiestra zaczęła grać. Bab przyjęła tyle zaproszeń do tańca, że Patrick całkowicie stracił rachubę. W końcu musiała zacząć odmawiać potencjalnym tancerzom.

Patrick obserwował pięknie ubrane damy i równie wspaniale prezentujących się dżentelmenów. Był zadowolony z zachowania siostry, chociaż nadal przyciągała rzesze adoratorów. Sam nie tańczył, nie miał na to ochoty, poza tym nie chciał spuszczać z oczu Bab. Ta dziewczyna mogła narobić głupstw, gdyby nikt jej nie przywoływał do porządku.

Obserwował też króla, który rozpoczął bal pierwszym tańcem, a potem usiadł na podwyższeniu, z Oliverem Sinclairem u boku. Królowej nie było. Miała pojawić się dopiero na kolacji, o jedenas­tej wieczorem. Na królewskim podwyższeniu Patrick dostrzegł również kardynała Beatona, zresztą trudno byłoby go nie dostrzec: jak zwykle miał na sobie wspaniały czerwony strój.

Beaton wkrótce odszedł. Patrick zauważył, że Jakub skrzywił się niechętnie na skierowane do niego słowa Olivera. Odprawił go niecierpliwym gestem i skupił uwagę na grupie stojących w pobliżu pięknych dam. Obrażony Sinclair odwrócił się i zaczął rozmawiać ze stojącym obok dżentelmenem, w którym Patrick rozpoznał najbardziej natarczywego adoratora swojej siostry, Francisa Dalcrossa.

Kiedy pojawiło się to wielkie lustro, Beth zobaczyła wreszcie Maggie. Maleńka kobietka siedziała na ramie, z łokciami opartymi na kolanach i fajeczką w dłoni.

- Powiedz, który kolor najbardziej ci odpowiada? - spytała.

Beth ledwie dosłyszała pytanie. Wpatrywała się w dziewczynę, która odbijała się w lustrze. Jej szara suknia służącej przeobraziła się w śnieżnobiały jedwab, a po chwili rozmigotała lśniącym błękitem.

- Sądzę, że niebieski jest dobry, zmienimy tylko trochę odcień, by pasował do koloru twoich oczu - Maggie wykonała lekki ruch dłonią, w której trzymała fajkę.

Beth zachłysnęła się ze zdumienia, widząc zmianę, jaka zaszła w lustrze.

Nowa suknia ze skrzącego się niebieskozielonego jedwabiu była najwspanialszą kreacją, jaką Beth kiedykolwiek widziała. Kwadra­towy, obramowany koronką dekolt częściowo odsłaniał ponętny biust. Bufy u góry długich rękawów poprzecinane były wstawkami kremowego jedwabiu. Spod spódnicy wystawał kremowy koron­kowy spód na śnieżnobiałej halce. Góra sukienki była obcisła, a spódnica rozszerzała się poniżej misternie przeplecionego złotymi płytkami paska, przy którym wisiały pachnidła w kuli ze złotej siatki. Beth miała na nogach białe jedwabne pantofelki na złotych obcasach, a na dłoniach krótkie rękawiczki z białej koźlęcej skórki.

Stała, nie mogąc wymówić słowa. Maggie wykonała drobny gest i włosy dziewczyny, upięte przeważnie w nieporządny węzeł, opadły jedwabistą falą na plecy. Chciała zaprotestować, że nie może iść na bal z rozpuszczonymi włosami, ale odbicie w lustrze zaćmiło się. Kiedy lustro znowu się rozjaśniło, Beth zobaczyła, że ma włosy przedzielone na środku głowy i ściągnięte do tyłu w zgrabny węzeł, okolony cienkim warkoczem.

Lustro zaćmiło się znowu i na głowie Beth pojawił się wykoń­czony złotą koronką ozdobny czepek z połyskliwego niebiesko-zielonego materiału. Zakrywał włosy, odsłaniając tylko kawałek przedziałka. To nakrycie głowy podkreślało brzoskwiniową cerę Beth, różane wargi i duże, szarozielone oczy z czarnymi rzęsami.

- Obróć się - poprosiła Maggie, przechylając głowę.

Beth posłuchała polecenia, nie mogąc uwierzyć, że to ona jest tą cudowną istotą, która odbija się w lustrze.

Jaka piękna - szepnęła Lucy.

Claud leżał na brzuchu obok niej, wyglądając zza gzymsu. Ciekawość przemogła rozsądek. Zauważył, że Maggie zesztywniała, jakby usłyszała głos Lucy, więc przyłożył palec do ust.

Lucy uśmiechnęła się łobuzersko.

Zrobiła coś, żeby Maggie nie wiedziała, że tu jesteśmy, pomyślał Claud. Nie miał pojęcia, jakie czary mogłyby wpłynąć na matkę, która sama dysponowała ogromną mocą, był jednak zadowolony, że podziałały.

- Biżuteria - mruknęła Maggie, poruszając fajką. - Co o tym myślisz?

Beth ponownie zachłysnęła się z podziwu - ozdobne nakrycie Igłowy, złoty pasek i kula z pachnidłami, a także złote obcasiki pantofelków, rozbłysły od drogich kamieni. Na kółkach paska zawisnął złoty nożyk z wysadzaną klejnotami rękojeścią, złocony wachlarz z piór i złote nożyczki.

Kosztowna kolia na szyi zakończona była złotym liściem, zdobionym drobnymi brylancikami i zwieńczonym ogromnym brylantem. Ten liść wydał się jej znajomy.

- To jest liść z mojej dziecinnej bransoletki - powiedziała Beth.

- Tak, to ten sam - przyznała Maggie. - Powiększyłam go i dałam lepszą oprawę. Myślę, że jesteś już gotowa.

Tak! - przyznała Lucy głośnym szeptem. - Claud, teraz mo­żemy iść na tańce!

- Zaczekaj - mruknął, widząc, że matka znowu zesztywniała.

- Co? - zniecierpliwiła się Lucy.

- Zostańmy jeszcze chwilkę. - Claud niespokojnie obserwował Maggie.

Mam sama iść na bal? - Beth czuła, że opuszczają odwaga. - Nie wiem nawet, dokąd pójść!

Kiedy to mówiła, rozległo się stukanie do drzwi.

- Dobrze wiem, że potrzebujesz pazia - powiedziała Maggie.

W drzwiach ukazał się Mały Jock ze Ściany w pięknej srebrnej liberii.

- Jock!

Skłonił się z gracją, oczy mu zamigotały, ale nie odezwał się.

- On cię widzi? - Beth zwróciła się do Maggie.

- Nie bój się. On mnie nie może widzieć ani słyszeć, a kiedy wykona swoje zadanie, niczego nie będzie pamiętał. Będzie się dobrze zachowywał i zawsze będzie w pobliżu, na wypadek gdybyś go potrzebowała. Jednak zanim pójdziesz, muszę ci jeszcze coś powiedzieć.

- Ja...

- Nie przerywaj mi. Tak jak ci obiecałam, pójdziesz na bal, ale ty też musisz mi coś obiecać.

- Zrobię wszystko, co zechcesz.

- Nie ma takiej potrzeby. Chodzi tylko o to, żebyś nikomu nie zdradziła, skąd to wszystko masz, i nie wspominała ani o mnie, ani o Maleńkim Ludku. Jeżeli to zrobisz, natychmiast zniknie twój piękny strój i zostaniesz w swojej szarej sukni służącej. Rozumiesz?

- Tak - odparła Beth. - Możesz być pewna, że nic nie powiem.

- Znajdą się tacy, którzy będą cię mocno wypytywać.

Od razu przyszedł jej na myśl Patrick. Na pewno będzie chciał się wszystkiego dowiedzieć, ale ona nie zdradzi sekretu. Uśmiech­nęła się na myśl o czekającej ją konfrontacji. Po raz pierwszy od czasu, gdy dowiedziała się, że Patrick nie jest zwykłym sokolnikiem, była do takiego spotkania odpowiednio ubrana.

- Niczego nie powiem - obiecała.

- To dobrze - stwierdziła Maggie. - I jeszcze jedno. Musisz tu wrócić, zanim zjawią się obie panienki, i być na miejscu, kiedy będą cię potrzebować. Jeśli ci się to nie uda, nie odpowiadam za konsekwencje, a mogą być poważne.

- Będę o tym pamiętać - przyrzekła Beth.

- No to idź i baw się dobrze!

Claud, teraz? - spytała podniecona Lucy

- Teraz.

- Hej, wy tam, chwileczkę! - krzyknęła Maggie.

Claud westchnął ciężko. Wiedział, że to było zbyt piękne, żeby było prawdziwe.

- Pokażcie się - rozkazała Maggie.

Claud zerknął na Lucy. Czy to możliwe, że matka nie może ich zobaczyć?

Lucy wskazała gestem przykryty materią stół i oboje poszybowali w dół. Lucy schowała się pod stołem, ale Clauda wypchnęła spod przykrycia.

- T...tu j...jesteśmy, mamo - wyjąkał.

Maggie najpierw zerknęła na gzyms szafy, a potem na niego. Wzruszyła ramionami i potrząsnęła głową.

- Nie stój tu jak gapa, chłopcze. Idź za dziewczyną i ochrania, ale w nic się nie mieszaj. Ja już zrobiłam wystarczająco dużo.

- Mamo, a gdzie ty będziesz?

- Zaginął Jonah Bonewits i nikt nie wie, gdzie go szukać. Wydaje mi się, że on brał udział w tej grze. Mam zamiar go wytropić.

17

Nell weszła do sali rycerskiej przekształconej we wspaniałą salę balową. Wahała się, czy zbliżyć się do podwyższenia, na którym siedział król. Jakub mówił, że przynajmniej raz chce z nią zatańczyć, i obiecał, że królowa nie pokaże się aż do kolacji. Mimo to Nell nie chciała przyciągać niczyjej uwagi, bo królowa mogła być niebezpiecznym wrogiem. Kobieta, która samotnie pojawia się na balu, już tym samym przekracza do­zwolone granice przyzwoitości, o czym zresztą Jakub dobrze wiedział. Jednak jego życzenie było rozkazem, więc musiała przyjść.

Z opuszczonymi oczami przeciskała się przez tłum, dopóki nie znalazła się w miejscu widocznym z królewskiego podwyższenia. Jakub jak zwykle otoczony był gromadą wielmożów.

Nagle ktoś lekko dotknął jej ramienia.

- Proszę wybaczyć, milady - odezwał się cichy, męski głos. - Jego Wysokość prosił, żebym zaprowadził panią na podwyższenie.

- To miło z jego strony - odrzekła Nell, kładąc dłoń na oferowanym jej ramieniu.

Kiedy podeszli bliżej, Jakub spojrzał jej w oczy z rozbawieniem. Uwielbia takie intryżki, pomyślała, składając ukłon.

- Zatańczymy, madame - powiedział wstając i podając jej dłoń.

Ustawiano się już w szereg do reela. Kiedy podchodzili do najbliższej grupy tancerzy, Nell usłyszała jego cichy głos:

- To wysoce niewłaściwe, żeby kobieta była na balu bez odpowiedniej eskorty.

- Naprawdę, sire? Nawet jeśli wypełniła rozkaz swojego króla?

- Nawet wtedy - odrzekł. - Będę musiał ostro cię za to skarcić.

- Czyżby?

- Tak. Po tym tańcu pójdziesz do mojej komnaty i będziesz tam na mnie czekać. Zażądam zapłaty za twoje niestosowne zachowanie.

Nell cicho się roześmiała.

Jakub uwielbiał tańczyć, a reel był szybki, więc Nell musiała się skoncentrować. W pewnym momencie, kiedy się zatrzymali, żeby popatrzeć na tańczącą wzdłuż całego szeregu parę, lady Percy dostrzegła pod ścianą znajomą postać.

To był Patrick MacRae.

Beth szybko odzyskała pewność siebie i śmiało podążała za Jockiem przez gwarny wewnętrzny dziedziniec do reprezentacyj­nego budynku. Słyszała już dochodzącą z jego wnętrza muzykę i odczuwała coraz większe podniecenie.

Podwójne drzwi stały otworem. Z niewielkiego westybulu przeszli do ogromnej komnaty. Sala rycerska mogła się poszczycić wspania­łym łukowatym sklepieniem, pięcioma żyrandolami i taką samą liczbą kominków. Czerwone aksamitne kotary okalały wysokie okna i osłaniały ścianki wokół królewskiego podwyższenia, na którym stał teraz stół dla dostojnych gości. Muzycy siedzieli na galerii, znajdują­cej się nad westybulem. Grała muzyka, rozbrzmiewały śmiechy i głośne rozmowy. We wszystkich kominkach huczał ogień.

Beth najchętniej zatrzymałaby się i patrzyła na to wszystko szeroko otwartymi oczami. Natychmiast zauważyła króla, który siedział na podwyższeniu na kunsztownie rzeźbionym krześle z wysokim oparciem. Przystojny mężczyzna w czerwieni i młodszy od niego, ale równie wspaniale ubrany, siedzieli po obu stronach królewskiego krzesła. Gdyby Beth nie pamiętała Jakuba ze swoich poprzednich wizyt w Stirling, mogłaby wziąć za króla jednego z tych dwóch mężczyzn. Jakub nie był tak wspaniale ubrani jak oni.

Poruszała się wśród tłumu gości bez żadnych przeszkód, nikt nie kwestionował jej obecności na balu. Wydawało się, że nikt jej nawet nie zauważa.

Claud szedł krok w krok za Beth. Był zdecydowany zastosować się dokładnie do rozkazu matki, bez względu na widoczne nieza­dowolenie swojej towarzyszki.

- Istoty śmiertelne nie mają pojęcia o tańcu - zauważyła Lucy. - Skrzypkowie też ledwie potrafią grać. Claud, ja też chcę tańczyć, ale nie tak. Obiecałeś mi, że zatańczymy, kiedy tylko dziewczyna znajdzie się na balu. No więc ona już tu jest!

- Tak, ale nie wiemy, co się jej jeszcze może przydarzyć - odparł Claud. - Nie możemy jej opuścić, dopóki ten Patrick nie zwróci na nią uwagi.

- No to gdzie się ten głupek podziewa?

- Tam. - Claud wskazał gestem miejsce, z którego sir Patrick obserwował tancerzy.

- Claud, nie możesz przybliżyć ich do siebie? Nogi już same rwą mi się do tańca.

- Nie. - Claud czuł się paskudnie, odmawiając jej. - Dobrze wiesz, jak moja mama była na mnie wściekła za to, że wtedy w lesie postawiłem dziewczynę na jego drodze.

- Najpierw namówiłeś go, żeby wybrał tamtą ścieżkę - przy­pomniała mu Lucy.

- To prawda, ale mama o tym nie wie i mam nadzieję, że nigdy się nie dowie.

Lucy już go nie słuchała. Patrzyła na tancerzy, wybijając rytm bucikiem.

- Claud, słyszysz prawdziwą muzykę?

Usłyszał ją. Zamarły piskliwe tony skrzypiec, zamilkły dudy i Claud usłyszał dochodzący z oddali delikatny brzęk dzwonków. Trudno się było oprzeć temu wezwaniu. Dawny Claud poszedłby z Lucy w ślad za tą kuszącą muzyką, jednak ten nowy, rozsądny, oparł się pokusie.

- Nie, gołąbeczko, zaczekamy.

Lucy skrzywiła się i odsunęła od niego, ale nie sprzeczała się nie odeszła, co go mocno zdziwiło. Ponurym wzrokiem wpatrywała się w sir Patricka.

Muzyka umilkła. Patrick czekał na Barbarę, która zbliżała się do niego w towarzystwie swojego ostatniego tancerza. W ślad za nią kroczyło wielu innych dżentelmenów. Widząc, że Francis Dalcross wyprzedził wszystkich adoratorów siostry, Patrick chciał zapropo­nować, żeby Bab właśnie z nim udała się na poszukiwanie napojów chłodzących, kiedy nagle w tłumie gości zauważył znajomą postać.

- Bab, czy tam jest Molly? - spytał.

- Molly nie została zaproszona na bal. - Odpowiadając bratu Barbara jednocześnie uśmiechała się do Dalcrossa. - Na pewno nie przyszłaby bez zaproszenia.

- Ale ja jestem...

Patrick zorientował się, że siostra odeszła już w towarzystwie adoratora, a dama w niebieskozielonych jedwabiach też zniknęła mu z oczu. Doszedł do wniosku, że się omylił i że powinien skupić się na pilnowaniu siostry i Dalcrossa. Odwrócił się więc, żeby zobaczyć, dokąd poszli.

Śledził ich jeszcze wzrokiem, kiedy ponownie dostrzegł niebieskozieloną suknię. Dama, której towarzyszył paź w srebrnej liberii, zwróciła głowę w jego stronę.

To na pewno była Molly, chociaż nigdy przedtem nie nosiła aż tyle biżuterii. Miała na sobie więcej klejnotów niż damy z Po­granicza.

Jej suknia przyćmiewała inne stroje, a nakrycie głowy podkreś­lało brzoskwiniową cerę i cudowne oczy.

Zapomniawszy o Barbarze, Patrick ruszył do znajomo wy­glądającej damy, która spojrzała na niego z lekkim uśmiechem, ale nie uczyniła kroku w jego kierunku. Jej twarz miała dziwnie czujny wyraz. Coś było nie w porządku.

Co dziwniejsze, paź wyglądał jak Jock, chociaż to nie mógł być on. Kiedy tylko Patrick o tym pomyślał, paź zniknął w tłumie, a we wzroku młodej kobiety pojawił się wyraz wyzwania.

Patrick osłupiał. Czyżby wyczarował tę postać w swojej wyob­raźni?

Tą młodą kobietą nie była Molly, tylko Beth.

No to już - powiedziała z zadowoleniem Lucy. - Claud, chodź ze mną tańczyć.

Zawahał się. Lucy zrobiła obrażoną minę.

- Obiecałeś.

- Tak, gołąbeczko, ale...

Ucichły dźwięki muzyki i Claud usłyszał znowu tamtą fas­cynującą melodię. Nogi same zaczęły mu się poruszać, muzyka stała się głośniejsza i zanim się zorientował, co robi, już tańczył.

Roześmiany, obracał Lucy i wykonywał podskoki, czego nigdy przedtem nie potrafił. Lucy uśmiechała się do niego, a muzyka wzbudzała w nim podobne emocje, jakie odczuwał przy piesz­czotach Lucy. Im dłużej tańczył, tym silniej to czuł.

Wreszcie muzyka umilkła. Claud z trudem łapał oddech.

- Chodźmy spotkać się z moim ojcem. To on grał do tańca. Teraz powinien cię poznać. Powiedziałam mu, że chcesz się ze mną ożenić, więc...

Claud nie mógł wydobyć głosu. Nogi się pod nim ugięły.

Beth szybko zapomniała o swoich obawach, radując się tym, co ją otacza. W towarzystwie Jocka przechadzała się po sali balowej nie zaczepiana przez nikogo i obserwowała tancerzy. Była spokojna, dopóki nie dostrzegł jej Patrick.

Kiedy do niej szedł, obserwowała zmiany w wyrazie jego twarzy. Początkowo był uradowany, później niepewny, wreszcie zdumiony. Kiedy się zbliżył, widać było, że jest wściekły.

Rozejrzał się, tak jak to robił w trakcie ich podróży, kiedy wypatrywał wrogów, po czym chwycił ją za ramię i odciągnął na bok.

- Oszalałaś? - spytał po cichu.

- Dobry wieczór, sir - powiedziała spokojnie Beth. - Zaprosił mnie pan na bal, ale teraz, kiedy już tu jestem, nie wydaje się pan zadowolony.

- Skąd masz tę suknię? Zdajesz sobie sprawę, że mogą cię powiesić za kradzież strojów, nie mówiąc o biżuterii?

- Niczego nie ukradłam - oświadczyła. - Wszystko, co mam na sobie, udostępniono mi z dobroci serca.

- Czyjego serca?

- Nie mogę powiedzieć. - Beth usiłowała zachować spokój. - Proszę nie nalegać, sir, bo naprawdę nie mogę. Nie zatańczy pan ze mną?

- A jeśli ktoś cię rozpozna? Co wtedy powiesz?

- Kto mógłby mnie rozpoznać w tak wspaniałym stroju?

- Kim ty, u diabła, jesteś?

- Proszę nie udawać. Doskonale pan wie, kim jestem.

Patrick ściągnął brwi. Wpatrywał się w nią, jakby jej nigdy przedtem nie widział. Miała ochotę wygładzić zmarszczkę na jego czole, ale mimo że czuła się zupełnie inną osobą - jakby Elspeth Douglas z Farnsworth Tower nigdy nie istniała - zdawała sobie sprawę, że takim gestem może zwrócić czyjąś uwagę.

- Co się stało z Jockiem? - spytał Patrick.

- Z Jockiem?

Potrząsnął nią, zapominając o wszelkiej ostrożności.

- Nie próbuj mnie zwodzić. Widziałem go, pięknie ubrany udawał twojego pazia.

- Nie wiem, dokąd poszedł.

- A więc zostałaś sama. - Patrick nachmurzył się jeszcze bardziej.

Wiedziała, że znalazł się w kłopotliwej sytuacji. Nie chciał zostawić jej bez opieki, ona zaś nie mogła mu powiedzieć, że strzeże jej Maggie Malloch, bo gdyby ją zdradziła, znalazłaby się nagle na sali balowej w szarej sukni służącej.

Claud też się znalazł w kłopotliwej sytuacji. Jego obowiązkiem było czuwanie nad Beth, ale najpierw musiał załatwić sprawę z Lucy.

- Powiedziałaś ojcu, że się pobierzemy? Nigdy tego nie mówiłem.

- Claud, nie możesz sypiać z dziewczyną, a później jej nie poślubić - roześmiała się Lucy.

- Oczywiście, że mogę. Robiłem to już wiele razy!

- Ale nie możesz sypiać ze mną, a potem mnie nie poślubić - stwierdziła Lucy. - Powiedziałam ojcu, że chcesz się ze mną ożenić, by nie był na ciebie zły. Jeśli nie masz na to ochoty, to sam musisz mu to wytłumaczyć. Popatrz, jest tam i czeka na nas.

Claud spojrzał na wskazaną przez Lucy postać. Stał tam wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna z zielonymi włosami i białą brodą, na której widniały zielone plamki. Miał długą, szczupłą twarz. W jednej ręce trzymał skrzypce, a w drugiej dudy.

- Chodź, głuptasie - zniecierpliwiła się Lucy. - Ojciec czeka.

Claud przeraził się, co powie na to matka. Słodka Lucy wpa­kowała go w niezłe tarapaty.

Na widok sir Patricka w głowie Nell powstał zamęt. Kiedy umilkła muzyka, znajdowali się w przeciwległych końcach sali i pierwszą myślą Nell było, czy on występuje tu jako sir Patrick MacRae, czy jako sir William Smythewick.

Szybko zdała sobie sprawę, że zbyt wiele osób go zna, żeby mógł zataić swoją tożsamość. Kiedy Jakub prowadził ją w stronę królewskiego podwyższenia, postanowiła go o to spytać.

- Wydaje mi się, że wśród gości jest sir Patrick MacRae, sire.

- To bardzo możliwe - stwierdził Jakub. - To on tak wspaniale ułożył Zeusa.

- Wiem, że to świetny sokolnik, ale dlaczego jest w Stirling bez earla Kintail?

- Później o tym porozmawiamy.- Jakub uchylił się od od­powiedzi. - Najpierw zażądam zadośćuczynienia.

- Mogłabym poprosić sir Patricka, żeby mnie eskortował - zaprotestowała.

- Nie, madame, już jest na to za późno. Teraz pójdzie pani do mojej komnaty. - Nachylił się nad nią, szepcąc jej do ucha: - Przyjdę tam za godzinę i chcę cię zastać nagą w moim łóżku. Jeśli tak zrobisz, słodka Nell, to odpowiem na twoje pytanie o sir Patricka, a także na wszystkie inne. A teraz idź już.

Proszę, sir - powiedziała Beth. - Przecież to był pana pomysł. Proszę ze mną zatańczyć.

Była tak piękna i ponętna, że Patrick nie mógłby niczego więcej pragnąć, chyba tylko tego, żeby natychmiast wziąć ją do łóżka. Działała mu na zmysły, ale miał teraz w głowie natłok myśli. Mógł być tylko jeden powód, dla którego wziął ją za Molly, i jeśli się nie mylił...

Nie potrafił się skupić. Myśl o tym, że Beth może być zaginioną siostrą Molly, całkowicie wytrąciła go z równowagi. Był na nią wściekły, był nią zachwycony, a kiedy próbował uporządkować myśli, podniecał go zapach jej perfum. Jego ciało wysyłało wyraźne sygnały, które powodowały, że skupiał całą swoją uwagę na wyłaniających się z dekoltu jej miękkich piersiach. Aż go palce świerzbiły, żeby je pieścić...

Oczy Beth błyszczały, na wargach błąkał się uśmiech, jakby wiedziała, co się z nim dzieje. Ten uśmiech rozzłościł go i przy­wołał do przytomności.

- Zatańczę z tobą - powiedział - ale potem odprowadzę cię do twojego pokoju. Nie możesz tu zostać. To nie jest bezpieczne miejsce, a ja muszę zająć się swoją siostrą.

- Ale ja nie chcę odejść, zresztą nie ma ku temu powodu - zaprotestowała Beth. - Bal dopiero się zaczął, a Drusilla i Jelyan wrócą najwcześniej po kolacji. Zresztą wątpię, czy lady Farnsworth pozwoli sir Hectorowi nawet wtedy je odprawić, jeśli ktoś się nimi zainteresuje.

- Nie obchodzi mnie lady Farnsworth ani jej okropne córki - uciął Patrick. - Twój wspaniały strój na pewno zwróci ogólną uwagę, a domyślam się, że nie ośmielisz się powiedzieć nikomu, skąd go wzięłaś, skoro nie chcesz powiedzieć tego nawet mnie.

Beth przygryzła wargę, unikając jego wzroku, a Patrick wiedział już, że ma rację, i ta myśl wprawiła go w przerażenie. Biżuteria, którą nosiła Beth, była zbyt cenna. Ani lady Farnsworth, ani jej córki nie miały na sobie porównywalnych klejnotów, a więc te, które miała na sobie Beth, nie mogły pochodzić z ich szkatuły. Jedynie król mógł posiadać takie kosztowności. Nie miała ich nawet Molly, chociaż dzięki spadkowi po ojcu była najbogatszą panną w Szkocji.

- Proszę się nie gniewać, sir - powiedziała Beth. - Ktoś może pomyśleć, że to ja jestem niegrzeczna w stosunku do pana.

Natychmiast zapragnął wziąć ją w ramiona i całować do utraty tchu. Kimkolwiek ona jest, chciał jej bronić przed wszelkimi nieszczęściami.

Gdy muzyka umilkła, Patrick poszukał wzrokiem siostry. Bab wyraźnie niezadowolona ujęła właśnie dłoń partnera, przygoto­wując się do kolejnego tańca. Tym partnerem okazał się Alex Chisholm, i Patrick ucieszył się, że on się nią zaopiekuje.

Muzycy zaczęli grać galiardę. Patrick spojrzał na Beth. Uśmiech­nęła się zachęcająco.

- Naprawdę chcesz zatańczyć, dziewczyno?

- Tak.

Postanowił dać jej nauczkę, więc wziął ją za rękę i zaprowadził do najbliższej grupy tancerzy. Ustawili się w rzędzie, tak jak do reela, damy naprzeciwko dżentelmenów. Jednak w galiardzie, w przeciwieństwie do reela, pary przesuwały się od grupy do grupy, tańcząc po całej sali. Muzycy zaczęli grać w szybkim tempie, a Patrick wiedział, że jeszcze się zwiększy. Galiarda to taniec dla doświadczonych tancerzy.

Gdy zabrzmiały pierwsze tony muzyki, Beth nachmurzyła się z lekka. Kiedy jednak damy musiały nagle zmienić miejsce, zrobiła to samo, krzyżując prawą stopę z lewą, jakby tańczyła galiardę od lat. Jej lewa stopa stukała o podłogę, kiedy było trzeba, i unosiła się do góry w takt muzyki. Beth była najlepszą tancerką na balu. Kiedy należało przebiec tanecznym krokiem do drugiego końca sali, Patrick, mimo że był świetnym tancerzem, ledwie mógł jej sprostać.

Kiedy znów stanęli naprzeciw siebie, Beth wyrzucała wysoko nogi i wykonywała skomplikowane kroki taneczne, które musiał naśladować. Inne pary też współzawodniczyły między sobą - każdy mężczyzna starał się wykonywać trudniejsze figury i skakać wyżej niż sąsiad.

Potem muzycy grali solo, a kiedy znowu odezwały się dudy, tancerze po kolei popisywali się umiejętnościami.

Tato, to jest Claud - powiedziała Lucy. - A to mój tata. Tom Tit Tot.

- Zatem chcesz się ożenić z Lucy, prawda chłopcze? - Głos tego potężnego mężczyzny przejął Clauda zimnym dreszczem. - Powiedz mi, jakie życie możesz jej zapewnić?

- B...bardzo proste, sir - wyjąkał Claud. - Nie jestem nikim wyjątkowym i nie mogę pochwalić się żadną fortuną.

- Nie wydajesz się zachwycony tym ślubem, mój chłopcze. Nie kochasz jej z całego serca?

- Oczywiście, że ją kocham - zapewnił Claud - nie wiem tylko, czy jestem gotów do małżeństwa, sir, i czy mama mi na to pozwoli.

- Spałeś z nią, prawda?

Claud zmartwiał ze strachu. Słysząc złowrogą nutę w głosie ojca Lucy, skinął tylko głową.

Tom Tit Tot poklepał go po ramieniu, omal nie zwalając z nóg.

- Pochwalam fakt, że najpierw wypróbowałeś dziewczynę - powiedział. - Ale ona też ma prawo wiedzieć, czy nie dostanie jakiegoś przygłupa, więc zrobimy małą próbę.

- Nie mam nic przeciwko temu - ucieszył się Claud. Zaświtała mu iskierka nadziei. Matka zawsze mówiła, że jest bezrozumnym tumanem. - Co będę musiał zrobić?

- Musisz odgadnąć moje prawdziwe imię. Tylko tyle.

- Lucy nazywa pana Tom Tit Tot.

- Wielu tak mnie nazywa. - Roześmiał się głośno. - Ale moje prawdziwe imię jest inne. Wierzę, że tak bystry chłopak jak ty szybko je odgadnie.

- A jeśli mi się nie uda? - spytał Claud z nadzieją w głosie.

- Jeżeli nie uda ci się zdobyć mojej Lucy, to zawiadomię Krąg o twoich rozwiązłych uczynkach i oddam cię w ręce Mrocznych Istot.

Claud oniemiał z przerażenia. Bał się Mrocznych Istot bardziej niż czegokolwiek innego.

- Nie zrobiłby pan tego!

- Ależ tak. Będziesz błąkać się w wiecznej nocy, w wiecznym bólu, dopóki nie odpokutujesz za swoje czyny. Albo możesz się wysilić i rozwiązać moją zagadkę. Co wybierasz?

- Dobrze pan wie, co wybiorę - mruknął Claud.

- Zatem idź tańczyć z Lucy. Baw się dobrze, mój chłopcze!

Beth obserwowała Patricka, kiedy wykonywał podskoki, krzy­żując nogi w powietrzu. Był najprzystojniejszym tancerzem w rzę­dzie i jednym z najlepszych na sali. Jego siostra też dobrze tańczyła. Beth wiedziała, która dama jest jego siostrą, bo już przedtem widziała ich razem. Patrick miał wtedy gniewny grymas na twarzy, więc od razu zgadła, że ta dama jest jego siostrą, bo przecież tylko ją mógł tak strofować.

Była zadowolona, że może teraz stać spokojnie i kołysać się w takt muzyki, obserwując, jak poszczególni tancerze popisują się umiejętnościami. To było bardzo dziwne - chociaż nigdy przedtem nie tańczyła galiardy, skomplikowane kroki i figury nie sprawiały jej najmniejszych trudności.

Przypomniała sobie nagle, że kiedy tańczyła na wiejskich festynach, zawsze w jakiś dziwny sposób wiedziała, co robić. Jednak tam nigdy nie tańczono galiardy.

Partner Barbary też popisywał się umiejętnościami i stale uśmiechał się do Patricka. Widać było, że jest jego przyjacielem. Nagle skłonił się przed Beth i wyciągnął do niej rękę.

Podała mu dłoń i przebiegli tanecznym krokiem do końca sali. Wracając, zatrzymali się w połowie drogi. Beth z łatwością dostosowywała się do wymyślnych kroków nowego tancerza. Kiedy odprowadzał ją na miejsce, napotkała zdumiony wzrok Drusilli.

Chociaż wiedziała, że Farnsworthowie są na balu, tak ją po­chłonął taniec, iż zapomniała o ryzyku, jakim było już samo pojawienie się tutaj. Zerknęła na Patricka i przekonała się, że on też zauważył Drusillę. Miał wściekły wyraz twarzy, ale Beth czuła, że on jest zły nie na Drusillę.

Tańczono dalej, w coraz szybszym tempie. Wreszcie muzyka umilkła, więc większość tancerzy została na swoich miejscach, by złapać oddech. Nagle rozległ się dźwięk rogu, oznajmiając przyby­cie królowej. Wszyscy się odwrócili, żeby złożyć jej ukłon, kiedy zajmowała miejsce obok króla. Pojawili się żonglerzy i inni sztuk­mistrze, by zabawiać gości podczas ustawiania stołów do kolacji.

- Wychodzimy - powiedział Patrick, chwytając Beth za ramię.

Nie mogła mu się sprzeciwić. Zatrzymała się dopiero wtedy, gdy oddalili się od grupy tancerzy.

- Nie musi pan opiekować się siostrą?

- Nie kuś mnie tym niewinnym spojrzeniem - warknął. - Gdybym nie hamował się, to zaraz przerzuciłbym cię przez kolano i sprawił ci porządne lanie.

Wyraz jego oczu świadczył o tym, że nie żartuje, zdobyła się jednak na protest.

- Przyszłam tu z własnej woli, sir. Wyjdę, kiedy będę gotowa do wyjścia, a na pewno nie przed kolacją. Jeśli nie chce mi pan towarzyszyć przy posiłku, znajdę sobie innego partnera.

- Może nawet powinienem ci pozwolić - powiedział, wyraźnie rozzłoszczony. - Myślisz, że Drusilla cię nie poznała? Widziałem wyraz jej twarzy równie dobrze jak ty.

- Przecież tutaj nic mi nie zrobi - odrzekła Beth. - A kiedy wróci do swojego pokoju i zastanie mnie tam, uzna, że się pomyliła.

Beth była zdumiona, że nie zaprotestował, tylko zapatrzył się w coś za jej plecami. Przebiegł ją dreszcz, jeszcze zanim usłyszała głos lady Farnsworth.

- Kiedy Drusilla powiedziała mi, że widziała, jak tańczyliście, pomyślałam, że zwariowała, ale teraz wiem, że miała rację. Mieliście czelność wkraść się na bal i tańczyć wśród lepszych od siebie!

Beth odwróciła się. Gdy zobaczyła lady Farnsworth w towarzys­twie Drusilli, wiedziała, że miły wieczór dobiegł końca.

18

Chwileczkę, lady Farnsworth. - Patrick usiłował zapanować nad gniewem.

- Nie bądź bezczelny, sokolniku - ucięła. - Nie zwiedziesz mnie tą idiotyczną opowieścią o swoim wysokim urodzeniu. Zasługujesz na chłostę! A ty, dziewczyno - dodała, chwytając Beth za ramię - zobaczysz, co cię czeka!

- Bardzo tego pożałujesz - dodała Drusilla i uśmiechnęła się złośliwie.

- Proszę ją puścić, madame. - Ostry głos Patricka zwrócił uwagę stojących obok gości. - Pani się zapomina.

- Ja się zapominam? - Lady Farnsworth obrzuciła go wściekłym spojrzeniem, ale napotkawszy równie gniewny wzrok, spuściła nieco z tonu.

- Powinna pani mnie wysłuchać - powiedział - zanim zrobi pani coś, czego będzie potem żałować.

- Dobrze. - Lady Farnsworth z trudem przełknęła ślinę i zabrała rękę z ramienia Beth.

- Mamo, nie możesz puścić tego płazem! - zaprotestowała Drusilla.

Patrick nie zwrócił na nią uwagi.

- Pani się myli, madame. Jestem rycerzem z Wyżyn, moja pozycja jest wyższa niż pozycja pani męża. Kiedy udzieliliście mi schronienia, byłem w służbie kardynała Beatona i mojego pana, Mackenziego z Kintail. Jestem Patrick MacRae z Ardintoul.

- Rycerz Beatona! - Zmrużyła oczy. - W takim razie powinnam nazywać pana sir Patrickiem.

- Chyba tak. A teraz proszę zostawić tę damę w spokoju.

- Damę? Może pan być rycerzem, sir, ale za dużo pan sobie pozwala. Elspeth Douglas jest moją służącą i potraktuję ją tak, jak zasłużyła.

Douglas! Dlaczego Beth mu o tym nie powiedziała? Nagle przypomniał sobie, jak twierdziła kiedyś, że jest córką earla, i już wszystko zaczęło mu się układać w głowie.

Objął ją ramieniem i przyciągnął do siebie.

- Jeżeli pani sądzi, że ona jest córką earla Douglasa i służącej, to mogę panią zapewnić, że nie bardziej jest jego córką niż na przykład Drusilla.

Drusilla nie mogła wykrztusić słowa, ale lady Farnsworth zaczęła protestować.

- Pan oszalał, sir. Niewątpliwie pan i ta dziwka ukradliście wspólnie te piękne szaty i powinniście być ukarani za kradzież i za rozpustę. Nawet jeśli pan mówi prawdę, pozostaje fakt, że pomógł pan jej uciec z domu i sypiał z nią podczas podróży. Wiem też, za co mój mąż zwolnił pana ze służby.

- Nie spałem z nią - uciął Patrick.

- Na pewno przepłacił pan ludzi, żeby tak mówili, ale ja wydobędę wszystko co trzeba z Elspeth.

- Nie dotknie jej pani!

- A kto mi tego zabroni? Ona należy do mnie i mogę z nią zrobić, co tylko zechcę.

- Nie, ona nie należy do pani! - Patrick zacisnął pięści. Miał ochotę udusić tę kobietę.

- Pan oszalał - powtórzyła lady Farnsworth. - Skoro ona nie jest tą Elspeth Douglas, której przez tyle lat dawaliśmy schronienie to kim?

Gdyby powiedział jej to, o czym był już przekonany, nie uwierzyłaby mu. Mogłaby wtedy zabrać Beth i Bóg jeden wie, co zrobić dziewczynie, zanim zdołałby ją uratować. Mógł więc zrobić tylko jedno.

- Moją żoną, lady MacRae - oświadczył.

- To absurdalne - zadrwiła lady Farnsworth. - Jeżeli pan z nią nie spał, to ona nie może być pana żoną.

- Mówię prawdę. - Patrick podniósł głos. - Przysięgam i stwier­dzam wobec pani i tych wszystkich, którzy słyszą moje słowa, że jestem jej mężem.

- Wielkie nieba - westchnęła lady Farnsworth. - Ta dziwka z piekła rodem rzuciła na pana urok.

Beth patrzyła na niego ze zdumieniem, ale ani on, ani lady Farnsworth nie zwracali na nią uwagi, mierząc się wściekłym wzrokiem. Tylko Drusilla nie spuszczała z niej oczu.

- Myślę, że mama ma rację - powiedziała. - Rzuciłaś na niego urok. Musisz mieć w tym wprawę. Jakże inaczej zdobyłabyś ten strój i klejnoty? A ten ogromny pies, który przyszedł do domu mojego wuja? Nigdy jeszcze takiego nie widziałam, a on pozwalał ci się głaskać i nawet poszedł za tobą do zamku. Kim... albo raczej, czym ty jesteś?

- Drusillo, nie opowiadaj głupstw - poprosiła Beth. - Ktoś pożyczył mi ubranie, a ten pies jest przybłędą i przyszedł za nami do Stirling.

Lady Farnsworth spytała, kiedy wzięli ślub.

- To już nie pani sprawa - uciął Patrick. - Wychodzimy.

Otoczona jego opiekuńczym ramieniem, Beth pozwoliła się Wyprowadzić, nie wypowiedziawszy ani słowa. Nawet nie wie­działaby, co powiedzieć, tak była oszołomiona jego deklaracją. Odezwała się dopiero w przedsionku.

- Dokąd mnie pan prowadzi?

- Co za bzdury ta głupia dziewucha opowiadała o Piorunie? - spytał Patrick, zamiast odpowiedzieć na jej pytanie. - Pies uciekł od Jocka i potem już go nie widzieliśmy.

- Przyszedł do St. Mary Wynd - powiedziała Beth. - Ale ona i tak mówiła bzdury. Interesuje ją przede wszystkim, skąd mam ten piękny strój i klejnoty.

- Ja też chcę wiedzieć.

- Nie mogę panu tego zdradzić - odparła Beth. - Wiem, że jest pan na mnie zły, bo nie powiedziałam, że Angus jest moim ojcem. Przepraszam, że pana zwiodłam, obiecałam jednak, że nikomu nie powiem, skąd mam te wszystkie rzeczy.

- Powiesz, i to niedługo.

Zadrżała pod jego surowym spojrzeniem. Wiedziała, że znowu będzie ją o to pytał i niewątpliwie powie kilka ostrych stów na temat rodu Douglasów.

Kiedy dotarli do wyjścia, strażnik uprzejmie otworzył im drzwi. Zatrzymała się na stopniu i spojrzała na Patricka.

- Nie powinien był pan kłamać, sir. Lady Farnsworth mnie za to wychłoszcze.

- Nie wrócisz do tej jaskini lwa.

- Muszę tam wrócić, przynajmniej po to, żeby pomóc Jelyan i Drusilli przy zdejmowaniu sukien balowych. - Beth dobrze pamiętała słowa Maggie, że jeśli nie wróci, to sama będzie musiała ponosić konsekwencje. Bała się również, że za chwilę wspaniały strój zniknie i zmieni się w szarą suknię służącej. - Wiem, że chce mnie pan chronić - powiedziała, kiedy przechodzili przez jarzący się światłem pochodni wewnętrzny dziedziniec. - Jednak niezależ­nie od tego, co pan jej powiedział, nic nie jest pan w stanie zrobić. Ale mogę się chociaż pochwalić, że byłam na balu u króla.

- Nie wrócisz do nich, dziewczyno - powiedział. - Zostaniesz ze mną. Są sprawy, o których jeszcze nie wiesz, i musimy o nich porozmawiać.

Zawahała się. Chciała się opierać, widziała jednak, że on nie zmieni zdania. Zresztą Maggie mówiła, że suknia zniknie dopiero wtedy, kiedy powie, skąd ją ma. Poza tym goście dopiero siedli do kolacji, więc mogła jeszcze spędzić trochę czasu z Patrickiem, nim będzie musiała stawić czoło Farnsworthom.

Lucy, musimy już wracać - nalegał Claud.

- Nie przejmuj się. Zdążymy.

Zaczęła go całować. W innej sytuacji zaraz by o wszystkim zapomniał, ale teraz to go tylko drażniło.

- Coś jest nie w porządku - powiedział. - Czuję to! Musimy wracać natychmiast.

- No dobrze. - Lucy westchnęła.

Zanim się zorientował, co się dzieje, siedział obok niej na królewskim podwyższeniu i patrzył na biesiadujących gości.

- Gdzie ona jest? - spytał.

- Chodź, znajdziemy ją - ucięła zirytowana Lucy.

Beth pozwoliła się zaprowadzić do królewskiego domu, a kiedy znaleźli się na pierwszym piętrze, chciała ruszyć dalej w górę.

- To tu, dziewczyno. Patrick położył jej dłoń na plecach i lekko ją popchnął. - Mój pokój jest po tamtej stronie.

- Nie mogę tam wejść. - Beth zatrzymała się przy drzwiach. - To nie wypada.

- Ależ możesz - odparł. - Czyż nie ogłosiłem, że jesteś moją żoną?

- Tak - przyznała z uśmiechem. - Ale to nie było prawdziwe, sir, i chociaż chętnie odgrywałam rolę wielkiej damy, muszę wrócić na swoje miejsce. Jest pan dla mnie nieosiągalny, sir Patricku. Bardziej nieosiągalny, niż przypuszczałam.

- Nawet gdybyśmy rzeczywiście pochodzili z innych warstw społecznych, to teraz już by to nie miało znaczenia. - Patrick wzruszył ramionami. - Według szkockiego prawa, jeśli mężczyzna składa deklarację małżeństwa przy świadkach i przy kobiecie, która nie zgłasza sprzeciwu, stają się równie legalnym małżeństwem, jakby zawarli ślub w kościele. Ponieważ jesteś moją legalną żoną, wejście do mojej sypialni jest zgodne z wymogami przyzwoitości. A nawet jest twoją powinnością małżeńską - dodał z uśmiechem.

Beth wpatrywała się w niego bez słowa. Oblała ją fala gorąca i ogarnęła nieprzeparta tęsknota. Pragnęła mu wierzyć, ale wszyst­kie wydarzenia ostatnich godzin wydawały się jej zupełnie nie­rzeczywiste. To wszystko było zapewne sprawką Maggie Malloch albo jej współplemieńców i Beth czuła, że kiedy się skończy, będzie musiała stanąć przed lady Farnsworth.

Minęła już godzina od czasu, gdy Nell weszła do królewskiej komnaty i położyła się naga na królewskim łożu. Ponieważ Jakub wciąż nie nadchodził, zwinęła się w kłębek i zasnęła.

Popatrz Lucy - zawołał Claud. Przeszukali już całą rycerską komnatę, lecz nie spotkali Beth ani Patricka. - Popatrz na tę starą ropuchę, która rozmawia z mężczyzną w czerwonym mundurze. Czy to nie z nią mieszkała moja dziewczyna?

- Tak, a jaka zdenerwowana. Chodźmy posłuchać, o czym mówią.

Gdy podeszli bliżej, usłyszeli wyniosły ton lady Farnsworth.

- Ten łotr twierdzi, że ona jest jego żoną, ale ja uważam, że ta dziwka rzuciła na niego urok. Trzeba koniecznie coś z tym zrobić.

- Proszę iść ze mną, madame - odpowiedział żołnierz. - Mój kapitan na pewno będzie chciał to usłyszeć.

- Co za kalumnie! - wykrzyknął Claud.

- Kalumnie? - Lucy wytrzeszczyła oczy.

- Tak. Ona oskarża naszą dziewczynę. Pospiesz się, Lucy!

- Nie chcesz usłyszeć, co powie kapitanowi?

- Nie, bo wtedy może już być za późno!

Patrick nie miał ochoty prowadzić dyskusji na progu swojego pokoju. Początkowo chciał zabrać Beth do Molly, ale było już późno, poza tym musiałby najpierw sam z nimi porozmawiać. Był już prawie pewien, że Beth jest zaginioną siostrą Molly, ale trzeba to było udowodnić, w przeciwnym razie nikt by mu nie uwierzył. Wiedział, że Angus nie przyzna się do niczego, więc postanowił wypytać najpierw Beth, co pamięta z przeszłości.

Słowa lady Farnsworth, że Beth rzuciła na niego urok, wzbudziły w nim poważny niepokój, a nigdy nie lekceważył sygnałów zwiastują­cych niebezpieczeństwo. Chciał jak najprędzej wyprowadzić Beth z sali balowej i nie myślał wtedy o niczym innym. Dopiero po złożeniu deklaracji małżeńskiej zdał sobie sprawę z konsekwencji tego kroku.

Nie chciał nawet myśleć o tym, co powie Fin Mackenzie. Był dobrym przyjacielem, ale po pierwsze był earlem Kintail, a po drugie mężem Molly, i te dwa fakty będą miały dla niego większe znaczenie niż zachcianki Patricka. Zgodnie z tradycją, Patrick powinien był spytać Fina o pozwolenie, zanim komukolwiek wspomni o małżeństwie. Jeśli Beth jest siostrą Molly, to wszystko będzie dobrze, ale jeżeli nie...

Jego deklaracja małżeństwa miała moc prawną, wiedział jednak, że dopóki małżeństwo nie zostanie skonsumowane, bez trudności można je unieważnić. Tylko w ten sposób mógł chronić Beth, lecz obawiał się, że ona może nie wyrazić na to zgody. Na myśl, że mógłby się z nią kochać, przenikał go gorący dreszcz. Chciał wziąć ją w ramiona i zapewnić, że wszystko dobrze się skończy. Jednak sam w to nie bardzo wierzył.

Słysząc głosy dochodzące z głębi korytarza, chwycił ją za rękę, otworzył drzwi i wepchnął do środka.

Są tutaj - stwierdził z ulgą Claud, kiedy razem z Lucy weszli na korytarz. - Widziałem, jak wepchnął ją do swojego pokoju.

- Tak, ale słyszę, że ktoś wchodzi po schodach. Czy to ci ludzie, których widzieliśmy na dole?

- Nie, to tylko para kochanków idzie na wyższe piętro, ale tamci też tu przyjdą. Muszę najpierw posłuchać, co sir Patrick będzie jej mówić.

- Dobrze. - Lucy wyprzedziła go i prześlizgnęła się pod drzwiami.

Pokój Patricka oświetlony był tylko żarem z kominka i słabym światłem księżyca, wpadającym przez nieosłonięte okno.

- Proszę mnie puścić. - Beth wyrwała rękę z jego dłoni. Widać było, że jest wściekła. - Myśli pan, że wszystko panu wolno, ale to...

- Cicho, dziewczyno - powiedział łagodnie Patrick. Zamknął drzwi i zablokował jej drogę wyjścia. - Musimy porozmawiać.

Reakcja jego ciała na jej bliskość była tak silna, że trudno mu było się opanować. Odsunął się i dołożył polano do kominka.

Beth przesunęła się w stronę drzwi.

- Nie rób tego - powiedział ostrym tonem. - Teraz jesteś tu bezpieczna, ale...

- Jestem bezpieczna?

- Tak, mo chridhe, dopóki jestem w stanie utrzymać ręce przy sobie - powiedział z uśmiechem.

- Powinnam stąd wyjść. Nic dobrego z tego nie wyniknie. - Beth wyciągnęła rękę w stronę zasuwki.

Rzucił się do drzwi i zasunął rygiel tak mocno, żeby nie mogła go otworzyć.

- Proszę się do mnie nie zbliżać, sir. - Beth oparła ręce na biodrach.

- Najpierw mnie wysłuchasz, a potem odpowiesz na moje pytania, żebym wiedział, na czym stoimy.

- Dlaczego miałabym to zrobić?

- Bo jeśli się nie mylę, jesteś równie wysoko urodzona jak ja. Twój ojciec...

- Mój ojciec nie ma tu nic do rzeczy - ucięła. - Może być sobie earlem, ale ponieważ moja matka była tylko...

- Beth, ja wierzę, że twoja matka jest damą i że ona żyje.

- Co? - Patrzyła na niego ze zdumieniem.

- Spokojnie, mo chridhe - powiedział. - Widziałem twoją matkę ego samego dnia, kiedy spotkałem ciebie, a ona bezwiednie omal nie doprowadziła mnie do zguby. Uważam, że jesteś młodszą córką lorda Gordona z Dunsithe i że Angus jest twoim wujem, a nie ojcem.

- Lady Farnsworth ma rację. Pan oszalał.

- Nie jestem szalony, tylko ślepy. Sam nie wiem, jak mogłem wcześniej nie zauważyć waszego podobieństwa.

- Wcale nie jestem podobna do lady Farnsworth.

- Oczywiście, że nie. Wyglądasz tak samo jak lady Mackenzie. Masz oczy Molly i bardzo podobne rysy twarzy.

- Niewątpliwie wyobraża pan sobie to podobieństwo tylko dlatego, że po tej nieprzemyślanej deklaracji małżeństwa chciałby je pan widzieć - zauważyła spokojnie Beth. - Gdyby rzeczywiście tak było, to już dawno by pan to zauważył.

- Zauważyłem, ale nie zdawałem sobie z tego sprawy. Od początku naszej znajomości miałem dziwne uczucie, że znamy się od dawna. Dzisiaj zobaczyłem cię po raz pierwszy z prawie całkowicie przykrytymi włosami.

- A co to ma do rzeczy?

- Molly ma bardzo gęste, jasnorudawe włosy. Ma całą głowę w lokach. Zakrywa je tylko podczas dużych uroczystości. Kiedy cię poznałem, od dawna nie widziałem Molly, zwłaszcza w uroczystym stroju. Jesteś od niej młodsza, masz jaśniejsze i nie tak silnie zarysowane brwi, i niższy, bardziej melodyjny głos. - Nie wspo­mniał, że Molly nie wywołuje w nim takiej fizycznej reakcji jak ona.

- Moim ojcem jest niewątpliwie earl Angus - stwierdziła Beth. - Sir Hector i jego małżonka nie mogą się mylić. Tak im powiedział, kiedy mnie do nich przywiózł. Zostawił im też pie­niądze na moje utrzymanie.

- Gdyby rzeczywiście był twoim ojcem, to takie zachowanie byłoby całkowicie niezgodne z jego charakterem. Jeśliby miał dziecko ze służącą, w ogóle by się nim nie zainteresował. Widzę tylko jeden powód, dla którego mógłby przysposobić jakiekolwiek dziecko, nie mówiąc już o tym, żeby dać choćby pensa na jego utrzymanie.

- Obiecał, że będzie stale na mnie łożył - zauważyła Beth.

- Chciałbym go spotkać - oświadczył Patrick. - Sądzę, że kiedy wyjechał do Anglii i nie miał do ciebie łatwego dostępu, doszedł do wniosku, że najlepiej cię ukryję, jeśli Farnsworthowie zrobią z ciebie służącą. Pamiętasz coś z dzieciństwa, z czasów kiedy nie mieszkałaś jeszcze w Farnsworth Tower?

- Nic nie pamiętam - powiedziała Beth. - Niewiele też pamię­tam z początkowego pobytu w Farnsworth Tower. Przypominam sobie, że kiedy miałam pięć albo sześć lat, podsłuchałam, jak lady Farnsworth wypominała sir Hectorowi, że Angus nie przysyła pieniędzy na moje utrzymanie. Zapamiętałam to tylko dlatego, że Drusilla zobaczyła, jak podsłuchuję pod drzwiami. Nogi piekły mnie przez wiele dni po tym, jak lady Farnsworth mnie wysmagała.

Słysząc, jak ją traktowano, Patrick z trudem hamował gniew.

- Jesteś pewna, że niczego więcej nie pamiętasz? Nie miałaś żadnych pamiątek, skarbów, które przechowywałaś od czasów dzieciństwa?

- Nie miałam nic wartościowego.

- Nie przypominasz sobie, gdzie przedtem mieszkałaś?

- Tylko w snach, ale już panu o nich mówiłam.

- Opowiedz mi coś więcej.

- Dziś wieczór, kiedy weszłam do sali balowej, przypomniały mi się moje sny, ponieważ ta sala wydała mi się znana.

- Coś jeszcze? - spytał.

- W swoich snach jestem zawsze Beth albo Bernie, nigdy Elspeth.

- Zaczekaj! Bethie, a nie Bessie?

- Wydaje mi się, że Bethie, ale to mała różnica.

- Jednak ta różnica istnieje - stwierdził Patrick. - Na siostrę Molly mówiono Bessie.

- Naprawdę pan myśli, że to ja?

- Tak. - Patrick ściągnął brwi. - Ale trudno będzie tego do­wieść. Elizabeth to bardzo pospolite imię, zarówno w Szkocji, jak w Anglii. Mnóstwo kobiet używa także zdrobnień. Ani imię, ani swoje sny nie wystarczą, żeby udowodnić, że jesteś siostrą Molly. Poza tym nikt nie spodziewał się, że można cię odnaleźć na zachodnich rubieżach. I chociaż wiem, że sir Hector ma powiązania z Angusem, nie mam na to wystarczających dowodów.

- Jego matka była krewną Angusa, ale ja dobrze go znam i mogę zapewnić, że sir Hector jest lojalnym poddanym Korony.

- Wierzę ci, mo chridhe.

- Naprawdę. To wszystko jest takie dziwne, zupełnie jakby dziecko śniło, że jest Kopciuszkiem, a po przebudzeniu dowiaduje się, że jest wysoko urodzone i czekają na niego wielkie skarby.

- Na Wyżynach nazywamy Kopciuszka Popieluchą. - Patrick uśmiechnął się. - Dobrze znam tę bajkę i jeśli rzeczywiście jesteś siostrą Molly, to twój wuj Angus trzymał cię w ukryciu w nadziei, że zdoła przejąć kontrolę nad majątkiem twojej siostry, a w przy­padku jej śmierci w młodym wieku, nad twoim.

- Nie mam żadnego majątku - pokręciła głową. - Gdybym go miała, to Angus na pewno by z niego skorzystał, żeby płacić za moje utrzymanie.

- Nie, ponieważ nikt nie miał prawa go tknąć. Nie znam szczegółów, ale Molly była panienką na zamku Dunsithe i najbogat­szą spadkobierczynią w całej Szkocji. Gdyby zaś umarła przed wyjściem za mąż, to wszystko odziedziczyłabyś ty. Teraz Angus nie może przechwycić tej fortuny, nawet gdyby Molly umarła, ponieważ należy ona do Kintaila. Pamiętam jednak słowa Molly, że Bessie też coś odziedziczy, jeśli jeszcze żyje i jeśli uda się ją odnaleźć.

- Trudno mi w to wszystko uwierzyć. - Beth ciężko wes­tchnęła. - Niedługo odkryje pan swoją pomyłkę i będzie bardzo zawiedziony.

Słysząc jej smutny głos, miał ochotę temu zaprzeczyć, nie chciał jej jednak okłamywać. Ta dziewczyna bardzo go pociągała, chciał ją chronić przed lady Farnsworth i przed Drusillą, ale nie był pewny swoich uczuć. Nie wiedział, jak zareaguje, jeśli się okaże, że mylił się co do jej tożsamości.

- Nie chcę, żeby się pan ze mną żenił dlatego, że sądzi pan, iż jestem siostrą Molly, ani dlatego, że mogę coś odziedziczyć - powiedziała spokojnie.

Patricka ogarnął nagły gniew. To było zdumiewające. Nie dziwił się, że mogła podejrzewać go o takie rzeczy, ale dlaczego tak gwałtownie na to zareagował? Czy rozczarował go fakt, że ona nie omdlewa z zachwytu na myśl, że może zostać jego żoną? Fin często śmiał się z jego łatwych podbojów.

- Jest mi obojętne, czy posiadasz majątek, czy też nie - powiedział z udawanym spokojem. - Chodzi mi tylko o to, że lady Farnsworth chce sprowadzić na ciebie jakieś nieszczęście. Jeśli zacznie głośno mówić o twojej sukni i biżuterii, będziesz musiała dowieść, że tego nie ukradłaś. Natomiast mojej żony nikt nie będzie o to oskarżać. Tylko Kintail zna wartość mojego majątku i chociaż wiele osób może podejrzewać, że nie byłbym w stanie zapłacić za tak wspaniałe stroje, kiedy się dowiedzą, że jesteś siostrą Molly, wszystko będzie dobrze.

- Jeśli jest pan tego pewny, to dlaczego nie można wszystkim o tym powiedzieć? Nikt by mnie wtedy nie oskarżył o kradzież.

- Musimy najpierw udowodnić, kim jesteś - powiedział Patrick. Bał się, że oskarżą ją, iż dopuściła się kradzieży, zanim się dowiedziała, że jest siostrą Molly.

- Nie wiem, jak mogłabym udowodnić to pokrewieństwo - westchnęła Beth. - Jeśli sama nie mogę w nie uwierzyć, to jak przekonać o tym innych?

- Możemy pokazać, że jesteście do siebie podobne, ale to nie wystarczy, biorąc pod uwagę, że wszyscy znają rozwiązły tryb życia Angusa. To za jego przykładem Jakub zaczął płodzić całe zastępy dzieci z nieprawego łoża. Angus wprowadził go w świat tych uciech, kiedy Jakub był jeszcze bardzo młodym chłopcem.

- Mówił pan, że Angus nie jest moim ojcem - przypomniała mu Beth.

- Ale inni w to wierzą. Wiedzą, że Molly jest siostrzenicą Angusa i tym faktem wytłumaczą wasze podobieństwo.

- Rozumiem. - Beth zarumieniła się. - Chce pan powiedzieć, że z powodu jego niemoralnego trybu życia na Pograniczu mogą być setki kobiet podobnych do pana Molly.

- Na litość, dziewczyno, gdybyś przy Kintailu nazwalają moją Molly, szybciej zostałabyś wdową, niż stałaś się żoną.

Beth roześmiała się cicho. Patrick wziął ją za ramiona i przyciąg­nął do siebie.

- Wszystko będzie dobrze, mo chridhe. Musisz tylko pozwolić, że­bym cię bronił swoim nazwiskiem, kiedy będziemy dociekać prawdy. Możesz mi wierzyć: czuję się dumny, że jestem twoim mężem.

Spojrzał jej w oczy i zapomniał o wszelkiej ostrożności.

- Och, moja gołąbeczko - powiedział, pochylając się, żeby ją pocałować.

Claud, oni tu idą! Słyszę ich kroki na schodach!

Pochłonięty wsłuchiwaniem się w rozmowę Patricka z Beth, Claud nie zauważył nawet, że Lucy ponownie wyślizgnęła się z pokoju.

- Wątpię, czy uda nam się ich powstrzymać - powiedziała. - Chodź, sam się zorientujesz.

Claud wyszedł za nią na korytarz.

- Musimy ich zatrzymać! - oświadczył. - Jeśli sir Patrick nie zdąży skonsumować małżeństwa, zabiorą dziewczynę!

- Co możemy zrobić? Twoja mama mówiła...

- Drzwi! - krzyknął Claud. Wykonał drobny gest i ciężkie drzwi, oddzielające schody od korytarza, zamknęły się z hukiem. - I już - oznajmił, zadowolony.

Kiedy Lucy wysunęła palec, rozległ się głośny trzask.

- Zapomniałeś o zamku, tumanie. To ich powstrzyma wystar­czająco długo, żeby sir Patrick zdążył tę sprawę załatwić.

Kiedy usta Patricka dotknęły jej warg, Beth zaczęła oddawać mu pocałunki. Już po chwili jego palce pieściły wyłaniające się z dekoltu piersi.

Beth szybko łapała oddech. Kiedy przestał ją całować, aż jęknęła.

- Kochanie, pragnę cię wziąć do łóżka, a ponieważ jesteśmy legalnym małżeństwem, mam do tego pełne prawo. Tylko w ten sposób będę mógł cię chronić, ale nie chcę tego zrobić bez twojej zgody. Lecz jeśli zamierzasz wyzwolić się z tego dziwnego związku, to wiedz, że jest to możliwe. Wystarczy zwrócić się do kardynała Beatona o anulowanie naszego małżeństwa.

- Zrobiłby pan to? - spytała bez przekonania.

- Oczywiście, i nadal będę się starał cię chronić, musisz jednak wiedzieć, że to nie będzie łatwe. Jeśli nie będziesz moją żoną, to sir Hector i lady Farnsworth będą mieli prawo domagać się twojego powrotu. A gdy nie skonsumujemy naszego małżeństwa, sir Hector może domagać się jego anulowania i mimo znajomości z Beatonem nie będę mógł nic zrobić. Najpewniejszym sposobem jest skonsumowanie naszego związku. Co ty na to, dziewczyno? Zaufasz mi?

Słysząc, że ktoś łomoce w drzwi od korytarza, Lucy pod­skoczyła do dziurki od klucza.

- Uzbrojeni mężczyźni! - zawołała. - Jest ich dwóch.

- Nie otworzą tych drzwi - powiedział spokojnie Claud.

Po przeciwnej stronie rozległ się metaliczny brzęk.

- Otworzą kluczem - zauważyła Lucy.

19

Serce tak mocno jej biło, że omal nie wyskoczyło z piersi. Dłonie jej zdrętwiały, szybko łapała oddech. Chciała zaufać Patrickowi i instynkt jej mówił, że powinna to zrobić. Wiedziała, że nie jest mu obojętna, ale czy powinna kierować się głosem serca?

- Zatem jak, kochanie?

Kiedy dotknął jej ramienia, przeszył ją gorący dreszcz. Czuła, jej twardniejące sutki ocierają się o twardy materiał stanika, nie była w stanie myśleć rozsądnie.

Powinna powiedzieć nie.

Oblizała wargi, a on pocałował ją znowu i oparł dłonie na jej ramionach.

- Beth, kochanie moje, powiedz, czego chcesz. Nie torturuj mnie, nie jestem z żelaza.

- Zrobię to, co pan proponuje, ale niech Bóg ma pana w opiece, jeśli się pan myli.

Wziął ją w ramiona i położył na łóżku.

Leżała spokojnie, chociaż mąciło się jej w głowie i oblewały ją fale gorąca. Patrick dołożył polano do kominka i nachylił się nad nią. Prawie nie widziała jego twarzy.

Stał tak nad nią przez dłuższą chwilę.

- Wiesz, jeszcze nigdy nie kochałem się z dziewicą.

- Nie wie pan, jak to zrobić?

- Wiem jak - roześmiał się - ale słyszałem, że pierwszy raz nie jest przyjemny dla dziewczyny, a ja nie chcę sprawić ci bólu. Chciałem to zrobić szybko, żeby nic ci nie groziło ze strony lady Farnsworth i jej rodziny. Teraz jednak przyszło mi do głowy, że to by przypominało gwałt, a nie chcę, żebyś uznała, że twój mąż jest okrutny.

- Wiem, że celowo nie sprawi mi pan bólu - powiedziała. - Proszę mi pokazać, co mam robić.

Na myśl, że będzie się z nim kochać, wszystkie emocje, jakie w niej wzbudzał, powróciły ze zdwojoną siłą. Pragnęła, żeby jej dotykał, pragnęła...

- Przy tobie, kochanie, czuję się jak młody, niedoświadczony chłopak - powiedział. - Prawie nie wiem, od czego zacząć. Jedno jest pewne, mamy na sobie zbyt wiele ubrań.

- Nie potrafię się sama rozebrać. - Beth przypomniała sobie teraz, że Drusilla i Jelyan oczekiwały, że pomoże im przy zde­jmowaniu sukien, ale nie zaprzątała sobie tym głowy.

- Wcale się nie dziwię, że nie możesz sama zdjąć tej sukni - powiedział. - Ciekawe, jak ją założyłaś? Pomagał ci ktoś?

- Trochę. - Mówiąc to, nie sprzeniewierzała się obietnicy danej Maggie, ale nawet gdyby tak się stało, to nie miałaby nic przeciwko temu, żeby zniknął ten piękny strój i żeby została w swojej starej sukience. To by znacznie uprościło sprawę.

Patrick patrzył na nią wyczekująco. Beth wiedziała, że zaraz zapyta, kto jej pomagał, a tego nie mogła mu powiedzieć. Szybko usiadła na łóżku.

- Sama odwiążę tasiemki z przodu - powiedziała - ale pan będzie musiał porozpinać haftki na plecach.

- Wstań, Beth.

Stał zbyt blisko. Kiedy jej piersi dotykały jego kaftana, czuł się tak, jakby je pieścił. Jego męskość uciskała jej brzuch. Beth zwilżyła językiem suche wargi i położyła mu rękę na ramieniu.

- Ach, moja gołąbeczko - szepnął, biorąc ją w ramiona.

Poodpinał haftki na plecach, rozwiązał tasiemki stanika i koszuli. Chłodne powietrze owiało jej piersi, ale natychmiast przykryły je ciepłe dłonie Patricka.

Nie wiedząc, co ma robić z rękami, przesuwała je po zapięciach jego kaftana.

Po chwili dotknął jej piersi ustami. Kiedy poczuła jego wargi nabrzmiałej brodawce, gwałtownie złapała oddech.

- Nie zdejmie pan ubrania? - spytała zduszonym szeptem.

- Zdejmę, gołąbeczko. Sam to zrobię, bo tobie zajęłoby to zbyt dużo czasu - powiedział ochrypłym głosem.

Odsunął się od niej i szybko pozbył się kaftana, koszuli i poń­czoch. Patrzyła zafascynowała, jak zdejmuje buty i krótkie bufiaste spodnie. Nigdy jeszcze nie widziała rozbierającego się mężczyzny.

- Zdejmij to przeklęte nakrycie głowy - powiedział.

Zdjęła czepek i odłożyła na bok, potem odpięła pasek i rzuciła go na stertę leżącego na podłodze ubrania. Jej nagie piersi były teraz wystawione na chłodne powietrze, wiedziała jednak instynk­townie, że nie powinna ich zakrywać. Chciała zdjąć spódnicę i halki, ale ją powstrzymał.

- Zaczekaj. Sam cię rozbiorę.

Nagle usłyszeli jakieś głuche dudnienie. Patrick spojrzał na drzwi czujnym wzrokiem.

Drzwi na końcu korytarza uderzyły o ścianę i dwóch uzbro­jonych mężczyzn w czerwonych mundurach ruszyło w kierunku pokoju sir Patricka.

Claud zachłysnął się z przerażenia i podniósł obie ręce do góry.

Żołnierze zamarli w pół kroku.

- Claud, nie możesz tego robić! - krzyknęła Lucy przenikliwym głosem.

- Sir Patrick jest zajęty - odrzekł Claud. - Damy mu jeszcze trochę czasu.

- Ale to jest sprzeczne z naszymi regułami. Oni mogą się o tym dowiedzieć. Co...

- Szsz - Claud przyciągnął ją do siebie. - Możemy teraz robić to samo co sir Patrick.

Lucy próbowała się opierać, ale Claud wiedział, że szybko ją przekona. Pocałował ją, a kiedy oddała mu pocałunek, odetchnął z ulgą.

Patrick patrzył na drzwi, ale znowu panowała cisza.

- Co to było? - spytała Beth.

- Chyba nic takiego, lepiej jednak nie traćmy czasu.

- Nie będziemy mieli dla siebie całej nocy?

- Chciałbym, aby tak było, ale wydaje mi się, że nie. Im szybciej się do tego zabierzemy, tym będzie lepiej. Nadal mi ufasz?

- Nie zmieniłam zdania, sir.

Patrick zrzucił ubranie i stanął przed nią nago.

Blask padający z kominka nadawał złocisty odcień jego skórze, uwydatniał muskularny tors, nogi i uda. Widać też było, że jest gotów do zrobienia tego, co należy.

- Teraz ty, kochanie. Zdejmę ci resztę ubrania - powiedział. - Rozluźniał jej upięte włosy, dopóki nie opadły na plecy złocistą falą.

Po chwili leżała już na łóżku, a on obok niej.

Lucy wymknęła się z objęć Clauda.

- Nie możesz tego robić. Musisz ich uwolnić! Jeśli ktoś się o tym dowie, wezwą nas oboje przed Krąg!

- Oni mieli klucze, dziewczyno! Co innego mogłem zrobić?

- Nie możesz ich tak trzymać! Co będzie, jak ktoś tu wejdzie?

- Skąd mieli klucze do drzwi w królewskim domu?

- Co to ma za znaczenie? - ucięła Lucy. - Claud, znasz reguły. Nie wolno nam tak otwarcie wtrącać się w sprawy istot śmiertelnych.

- Już się wtrąciłem, dziewczyno. Jeszcze trochę poczekamy.

Beth leżała obok Patricka, rozkoszując się dotykiem jego dłoni, warg i języka.

- Naprawdę jesteśmy małżeństwem? - spytała.

- Tak - odrzekł, kładąc dłoń na jej brzuchu i przesuwając ją w dół. Po chwili jego ręka znalazła się między jej nogami. - Ufasz mi, dziewczyno?

- Tak. - Zawierzyłaby mu życie, więc oddanie mu cnoty wydawało się błahostką. - Co robisz? - spytała.

- Przygotowuję cię na to, co nastąpi.

- Jesteś bardzo duży - powiedziała, leciutko go dotykając.

- Zmieszczę się. - Patrick roześmiał się cicho.

Pochylił się nad nią i zaczął powoli w nią wchodzić.

- Czy powinnam coś teraz zrobić? - spytała.

- Tylko się rozluźnij - szepnął. - Postaram się być bardzo delikatny.

Całował ją, a ona oddawała mu pocałunki. Jednak skupiona była tylko na tym dziwnym, bolesnym doznaniu - on już był w niej. Były chwile, kiedy jej ciało reagowało dreszczem rozkoszy na ten akt posiadania, były też takie, kiedy wzmagający się ból tłumił rozkosz. Chociaż nie potrafiła się wtedy opanować i cała sztywniała, ten akt sprawiał jej więcej przyjemności niż bólu.

Pod wpływem nowych emocji, szybko łapała oddech.

- Oddychaj głęboko, kochanie - powiedział.

Przeszył ją silny ból w chwili, gdy Patrick wszedł w nią cały. Kiedy w nią wchodził, ból się wzmagał, a kiedy się wycofywał, ustępował.

- Czy to już koniec? - spytała.

- Nie całkiem.

Teraz wbijał się w nią coraz silniej, a ona zagryzała wargi, by powstrzymać się od krzyku. Wiedziała, że stara się być delikatny, ale wchodził w nią coraz głębiej. Oprócz bólu miała też inne, cudowne doznania. Nie wiedziała nawet, że istnieją. Nagle nastąpił koniec.

Patrick rozluźnił się, chociaż nadal był w niej.

- Jesteś już moją żoną, dziewczyno. Nikt nie dowiedzie, że tak nie jest.

Łzy zakręciły jej się w oczach. Delikatnie dotknęła jego policzka.

Claud, musisz ich puścić - prosiła Lucy. - Zaraz ktoś tu nadejdzie.

- Wiem o tym - przyznał niechętnie.

- No to...

Claud westchnął ciężko i skinął palcem, uwalniając żołnierzy z bezruchu.

Patrick zobaczył jej łzy i poczuł wyrzuty sumienia. Bardzo się starał nie sprawiać jej bólu. Ogarnęła go fala czułości.

- Nie płacz, mo chridhe. Ten ból minie.

- Pocałuj mnie - poprosiła.

Pochylił się nad nią, ale wtedy rozległo się stukanie do drzwi.

Przerażona Beth chwyciła go za ramię, drugą ręką zasłaniając usta.

Ogarnął go strach. Było zbyt późno na zwykłe odwiedziny. Jego misja dla Beatona już dobiegła końca i nikt poza earlem Kintail nie miał prawa nim komenderować. Gdyby to pukał Fin, podałby swoje imię. Patrick był przekonany, że ktokolwiek stoi za tymi drzwiami, stanowi zagrożenie dla Beth.

- Kto to? - szepnęła.

- Nie wiem. Przyjaciele nie ukrywają swoich imion.

Usłyszeli jeszcze głośniejsze stukanie, pewnie rękojeścią szabli albo pałką. Tym razem ktoś się odezwał.

- Otwierać na rozkaz kardynała Beatona!

- Kardynał! - Beth aż się zachłysnęła. - Och, Patricku, co to może oznaczać?

- Niebezpieczeństwo - powiedział, uwalniając rękę z jej dłoni.

- Jeżeli nie otworzycie, to wyłamiemy drzwi!

- Zaczekajcie! - krzyknął Patrick. - Już idę!

Ktoś uderzył w drzwi ramieniem.

Patrick zerwał się, chwycił spodnie i pończochy i zaczął je wkładać, ale po ponownym uderzeniu zmienił zamiar.

- Cierpliwości! - krzyknął. - Będziecie mieli szczęście, jeśli was nie uduszę. Przerwaliście moją noc poślubną.

Zerwał pierścionek z małego palca i podał go Beth.

- Włóż go - szepnął - i trochę się przykryj. Chcę, żeby wie­dzieli, co tu robiliśmy.

Beth drżała jak w febrze. Była to reakcja na pierwszy akt miłosny z mężczyzną, ale również strach. Usiadła na łóżku.

Kiedy Patrick otwierał drzwi, poczuła ucisk w żołądku. Przy­pomniała sobie ostrzeżenie Maggie: uprzedzała, że jeśli Beth nie wróci, by obsłużyć po balu Drusillę i Jelyan, to ona nie odpowiada za konsekwencje. Zimny dreszcz przebiegł po plecach Beth. Zrozumiała, że jest zdana tylko na siebie. Wzięła głęboki oddech, wstała z łóżka i zakryła się kołdrą. Patrick otworzył drzwi. Na korytarzu stało dwóch uzbrojonych mężczyzn.

- Co się, u diabła, dzieje? Dlaczego robicie takie zamieszanie? - krzyknął Patrick ze złością. - Jeśli przysyła was kardynał...

- Przyszliśmy po Elspeth Douglas - powiedział żołnierz.

- Nie ma tu nikogo, kto nosi takie nazwisko - odrzekł Patrick.

Beth zakrztusiła się nagle i tym się zdradziła.

- To pewnie ona - stwierdził drugi żołnierz. - Przyszliśmy ją aresztować.

- To bzdura - powiedział Patrick. - O co się ją oskarża?

- Po pierwsze, o czary

Po pierwsze! Beth krzyknęła z przerażenia.

Patrick przytulił ją do siebie.

- To fałszywe oskarżenie - stwierdził spokojnie. - A jakie jest drugie?

- Zdrada wymierzona w Jakuba, króla Szkotów.

Pod Beth ugięły się kolana. Gdyby Patrick jej nie podtrzymywał, pewnie by upadła.

Patricka też ogarnęło przerażenie. Beaton znany był z tego, że lubił prowadzić wojnę z czarownicami, jak również z tego, że bardziej zależało mu na zlikwidowaniu ich, niż na stwierdzeniu, czy naprawdę są winne.

- Proszę się odsunąć, sir, bo będziemy musieli pana też aresztować.

- Moja żona nie jest ani czarownicą, ani zdrajczynią - uciął Patrick.

- To może powie nam, skąd ma ten piękny strój. - Żołnierz wskazał na stos leżących na podłodze ubrań. - Jest tylko służącą, a była na balu ubrana jak księżniczka.

- Mówiłem wam, że jest moją żoną, i stać mnie na to, żeby ubierać ją tak, jak na to zasługuje - powiedział Patrick, usiłując zachować spokój.

- Nie był pan jeszcze żonaty przed dzisiejszym balem. Nie trzymał pan tutaj tych strojów na wszelki wypadek, prawda, sir?

Patrick milczał.

- Poza tym ludzie mówią, że ta dziewczyna rzucała na zamku uroki, sprowadzając w ten sposób nieszczęście na króla, królową i ich malutkie dzieci. A to jest zdrada, sir.

Patrick usiłował zebrać myśli.

- Odpowiemy na wszystkie pytania - powiedział wreszcie. - Ale ponieważ wy nie posiadacie upoważnienia do oceniania naszych odpowiedzi, poczekamy do rana na Jego Eminencję. Znam go i wiem, że mnie wysłucha.

- Może i tak. - Żołnierz wzruszył ramionami. - Zobaczymy, co będzie rano. Jednak ja mam rozkaz zaaresztowania tej dziew­czyny i trzymania jej w zamknięciu do czasu procesu.

Patrick rzucił okiem na swoją szablę.

- Niech pan nawet nie próbuje. - Żołnierz położył rękę na swojej szabli. - Jest nas dwóch, sir, i nie będzie pan mógł stanąć w obronie tej dziewczyny, kiedy zostanie pan ranny albo zabity.

Beth cofnęła się za Patricka, jakby jego muskularna postać mogła stanowić przeszkodę dla żołnierzy. Był zadowolony, że się nie odzywała.

- Dajcie mi słowo, że nie stanie się jej żadna krzywda, dopóki nie będę miał okazji porozmawiać z Jego Eminencją.

- Jeśli zgodzi się pana wysłuchać - mruknął żołnierz.

Patrick zignorował go.

- To oskarżenie łatwo obalić, ponieważ opiera się tylko na pomówieniu złośliwej kobiety - zwrócił się do pierwszego żołnie­rza. - Nie zapominajcie, że to moja żona, lady MacRae, i odpowie­dnio ją traktujcie, jeśli nie chcecie, żebym poskarżył się królowi.

Spojrzenie, jakim żołnierz obrzucił Patricka, mówiło wyraźnie, że rozkaz kardynała jest o wiele ważniejszy od królewskiego zdania. Patrick nigdy jeszcze nie był tak bezsilny. Czuł się gorzej, niż kiedy brano na zakładnika earla Kintail.

- Zabieramy ją, sir - stwierdził żołnierz. - Musi pani pójść z nami.

- Poczekajcie - zawołał Patrick. - Ona musi się ubrać. Nie ucieknie, bo tu są tylko jedne drzwi. Zaczekajcie na korytarzu, dopóki nie będzie gotowa.

- Jeśli wyjdziemy, ta mała wiedźma może wyczarować miotłę i wylecieć przez okno - powiedział drugi żołnierz.

- Nie bądź głupi - rzuciła Beth. - Sama bym chciała stąd odlecieć.

Patrick był zadowolony, że nie upadła na duchu. Obawiał się jednak, że zbytnio się im naraża. Ścisnął ją mocno za ramię.

- Jeśli nie będziecie traktować jej uprzejmie, odpowiecie za to przede mną - zagroził.

Żołnierz spojrzał na niego. Patrick wytrzymał jego spojrzenie, starając się pohamować gniew. Miał ochotę zabić ich obu i zabrać Beth jak najdalej.

Widocznie wściekłość malująca się na twarzy Patricka zrobiła na żołnierzu wrażenie, bo zapewnił:

- Przepraszam, sir. Przy nas nie stanie jej się krzywda. Nie możemy wyjść, ale się odwrócimy.

Patrick nie wierzył jego zapewnieniom. Stał pomiędzy nimi a Beth, kiedy wkładała spódnicę i gorsecik.

- Zostaw to, mo chridhe - powiedział, kiedy wzięła do ręki pasek. - Zostaw też ten ozdobny czepek i naszyjnik. Wszystko bezpiecznie ci przechowam. Dobrze byłoby zostawić też pantofle, ale nie chcę, żebyś szła boso. Jesteś już gotowa?

- Tak - odparła spokojnie. - Pójdziesz ze mną?

- Chciałbym, ale wątpię, czy mi na to pozwolą. Czy kardynał jest jeszcze na dole? - zwrócił się do żołnierzy.

- Tak, sir. Jeszcze przed chwilą siedział przy kolacji.

- Przyjdę, kiedy tylko będę mógł - obiecał i pocałował ją.

Widział rozszerzone strachem źrenice, ale wiedział, że nie może z nią iść. Chociaż zrobił już wszystko, co możliwe, patrzył ze ściśniętym sercem, jak odchodzi w eskorcie dwóch wysokich żołnierzy. Wydawała się przy nich taka mała i krucha.

Obejrzała się, usiłując pożegnać go uśmiechem. Na ten widok omal nie pękło mu serce. Ubrał się szybko, przypasał sztylet i szablę na wypadek, gdyby musiał wyjechać z zamku, i poszedł szukać kardynała.

Wszystkie istoty śmiertelne to głupcy - oznajmiła z nie­smakiem Lucy Fittletrot. - Twoja dziewczyna nie jest większą czarownicą niż ja.

- Mniejszą - odparł Claud, nerwowo zacierając dłonie. - Mu­simy coś z tym zrobić.

- Może mój ojciec będzie wiedział, jak jej pomóc.

- Nie mogę prosić twojego ojca o pomoc, dopóki nie odgadnę jego prawdziwego imienia - powiedział Claud. - Ty nie wiesz, jakie ono jest?

- Nie, znam tylko imię Tom Tit Tot. Claud, nie możesz mieć mnie pretensji, że nie potrafię ci pomóc. Przecież ty też nic nie wiesz o swoim ojcu.

- Nie przejmuj się - westchnął Claud. - Mama ukarze mnie za to, co się stało z naszą dziewczyną. Musimy za nią pójść.

- Tak, to możemy zrobić. Ale pamiętaj, mój kochany, że wcześniej rozbudziłeś we mnie pragnienie, które nie pozwala mi zebrać myśli, a tymczasem mamy ten pokój tylko dla siebie.

Claud westchnął ciężko. Matka powiedziałaby, że ważne oprawy są zawsze na pierwszym miejscu. Jednak jego rozumienie „ważnych spraw” było inne niż Maggie, a kilka minut nie powinno dla nikogo mieć wielkiego znaczenia, poza nim i jego chętną Lucy.

Jakub zbudził Nell pocałunkiem. Kochali się, dopóki nie doznali zaspokojenia. Później, kiedy leżeli obok siebie, Nell przypomniała sobie, że widziała Patricka na sali balowej.

- Dlaczego sir Patrick jest tutaj bez earla Kintail? - spytała. Kiedy Jakub nie odpowiedział, dodała: - Przedtem widziałam go też w Cumberland, na zamku Midgeholme.

- Naprawdę?

- Tak - odparła. - Na pewno wiesz, co on tam robił...

- Wiem tylko, że świetnie ułożył mojego jastrzębia i że przez jakiś czas był w Anglii, w służbie swojego króla. Reszta nie powinna cię obchodzić.

- To prawda, sire. Ale jeśli chodzi o Kintaila i jego panią...

- Oni też tu są.

- Na litość, czy to znaczy, że on jest jednym z zakładników?

- Tak.

- Nie miałam o tym pojęcia. Wiem, że wziąłeś kilku naczel­ników klanów z Wyżyn jako zakładników, ale Kintaila? Jakubie, jego ojciec stracił życie w twojej służbie!

- O tej sprawie nie będziemy teraz rozmawiać.

- Jestem tu już od trzech dni. - Nell z trudem powstrzymywała się od krzyku. - Dopiero teraz mi mówisz, że przez cały czas była tu moja córka?

- Uspokój się, Nell. - Jakub ponownie skierował uwagę na jej piersi. - Kintail i jego pani będą tu również jutro rano.

- Powinieneś był mi o tym powiedzieć.

- Na litość, powinno ci pochlebiać, że nie chciałem dzielić się tobą z twoją córką. Teraz jest tutaj królowa i zostanie jeszcze przez dwa tygodnie, więc kiedy cię zwolnię, będziesz mogła iść do swojej córki.

Wiedząc, że Jakub, jak większość mężczyzn, swoje potrzeby zawsze stawia na pierwszym miejscu, Nell poświęciła całą uwagę na to, żeby go zadowolić.

Patrick dowiedział się, że wbrew temu, co mówili żołnierze, kardynał i jego świta opuścili już zamek, a król również udał się na spoczynek, pospieszył więc do stajen, kazał podać sobie konia i pojechał do opactwa.

Sporo ludzi przechadzało się po oświetlonych pochodniami ulicach, miał więc nadzieję, że zobaczy Beth i jej eskortę, ale już nie było po nich śladu. Kiedy dojechał do mostu, zauważył, że towarzyszy mu Piorun. Nie był pewny, kiedy pies do niego dołączył.

- Witaj, Piorun - powiedział. - Gdzie byłeś?

Pies pomachał ogonem. Jego obecność dziwnie Patricka uspo­koiła. Ten spokój jednak szybko się ulotnił, kiedy dojechał do Cambuskenneth i dowiedział się, że Jego Eminencja już udał się na spoczynek.

Powiedziawszy odźwiernemu, że powróci o świcie, pognał z powrotem do zamku. Piorun wiernie mu towarzyszył. Patrick skierował się wprost do komnat Kintaila, ale drzwi były zamknięte. Zaczął walić w nie tak mocno, jak ludzie kardynała w jego drzwi.

- Fin, otwórz! To ja, Patrick!

Usłyszał dźwięk odsuwanej zasuwy i po chwili stał już przed nim Fin Mackenzie, patrząc na niego wściekłym wzrokiem. Miał potargane włosy, osłaniał się kołdrą i wyglądał, zgodnie ze swoim przezwiskiem, jak Dziki Fin.

- Co się stało? - spytał.

- Wpuść mnie - powiedział Patrick, przeciskając się obok niego. - Gdzie jest Molly?

- A gdzie, u diabła, ma być?

- Zawołaj ją.

- Niech cię diabli porwą, Patricku. Mam nadzieję, że potrafisz usprawiedliwić to najście.

- Co się stało? - Molly stanęła w drzwiach sypialni.

Patrick zawahał się. Stwierdził nagle, że nie potrafi powiedzieć tego, co zamierzał. Spojrzał bezradnie na Fina.

- Mów. - Kintail ściągnął brwi.

- Beaton ma Bessie - wyrzucił z siebie Patrick.

- Jak to, skąd wiesz? - spytali jednocześnie Fin i Molly.

- Początkowo nie zdawałem sobie z tego sprawy. - Patrick przeczesywał włosy palcami. - Nazywano ją Elspeth Douglas, ale jestem pewny, Molly, że to twoja siostra. Nie rozumiem, jak to tę stało, że od razu tego nie zauważyłem.

- Czego? - Molly była bardzo blada.

- Wyglądasz tak samo jak ona. To znaczy, ona wygląda tak jak ty. - Patrick zauważył grymas na twarzy Fina, więc dodał szybko: - Ma dokładnie takie same oczy jak ty, może tylko trochę bardziej zielone. Ma takie same długie, ciemne rzęsy. Jest trochę szczuplejsza od ciebie, może trochę wyższa i ma proste, jasne włosy. To przez te włosy początkowo nie zauważyłem podobieństwa. A także dlatego, że twoje ubranie jest bardziej modne kolorowe niż jej.

- Jest tak źle ubrana? - spytała Molly.

Spojrzeli na nią ze zdumieniem.

- Może to nie jest ważne - broniła się Molly - ale zdziwiło mnie, że o tym mówisz.

- Nie wychowywała się w tak dobrych warunkach jak ty - tłumaczył Patrick - mówi jednak jak dama i równie godnie się zachowuje.

Molly zerknęła na Fina i to spojrzenie wzbudziło ciekawość Patricka.

- O co chodzi? - spytał.

Molly chciała odpowiedzieć, ale widząc, że Fin kręci głową, zamilkła.

- Naprawdę uważasz, że to może być Bessie Gordon? - spytał Fin.

- Bessie Gordon?! Odnaleźliście moją Bessie?

Pochłonięci rozmową, nie zauważyli kobiety stojącej w drzwiach.

- Mamo! - krzyknęła Molly, rzucając się w ramiona uśmiech­niętej Nell Percy.

20

Patrick obserwował z uśmiechem scenę powitania. Molly i Nell obejmowały się i zarzucały pytaniami.

- Skąd się tu wzięłaś? - zdziwiła się Molly. - Nie pisałaś do mnie i obawialiśmy się już najgorszego.

- To prawda, że śmierć byłaby gorsza, ale i tak było wystar­czająco źle - stwierdziła Nell. - Angus nie dał mi wyjechać i nie pozwalał pisać. Był wściekły, bo zawiódł go plan połączenia sił Henryka i własnych z Donaldem Ponurym. Oskarżał o to mnie.

- Ale to przecież nie była twoja wina - zauważyła Molly.

Fin zamknął drzwi i zwrócił się do Nell.

- Czy Angus mówił pani, co się stało z Bessie?

- Nadal twierdzi, że ona nie żyje, ale ja nigdy w to nie wierzyłam. Sir Patricku, czy ja dobrze słyszałam, że pan ją odnalazł?

- Tak mi się wydaje - powiedział ostrożnie Patrick.

Przesuwał po nich wzrokiem, zastanawiając się, czy przybycie Nell będzie miało wpływ na losy Beth. Był również ciekaw, dlaczego Fin i Molly tak dziwnie przedtem na siebie spojrzeli. Co przed nim ukrywają?

- Gdzie ona jest, sir? - spytała Nell przez łzy.

Patrick nie chciał jej tego powiedzieć, w obawie, że tą wiadomością wtrąci Nell w taką otchłań przerażenia, w jakiej sam się znajdował. Jeżeli nie zdoła przekonać Beatona, by wypuścił tę dziewczynę, już nic nie będzie można dla niej zrobić. Najwyraźniej jednak Molly i Fin spodziewali się, że on odpowie na pytanie Nell.

- Zabrali ją ludzie kardynała Beatona - powiedział. - Nie wiem, dokąd ją zaprowadzili. Żałuję, że o to nie spytałem.

Nell chwyciła się za serce. Nie mogła wymówić słowa.

- Ale dlaczego ją zabrali? - spytała Molly. - Co takiego zrobiła Bessie, że przyciągnęła uwagę tych ludzi?

- Ona teraz używa imienia Beth - powiedział Patrick. - Mówi, że w snach wszyscy mówią do niej „Bethie”.

- Wielkie nieba, to nasza Bessie. - Po policzkach Nell spływały łzy. - Od początku mówiła na siebie „Bethie”, bo tak ślicznie sepleniła. - Głos jej się załamał. Patrzyła bezradnie na Patricka.

- Patricku, co ona takiego zrobiła? - dopytywała się Molly.

Zawahał się, nie będąc pewnym, ile może im powiedzieć.

- Aresztowali ją? - spytał Fin.

- Tak - odparł Patrick. Był mu wdzięczny za to bezpośrednie pytanie.

- O co ją oskarżają?

Za to pytanie nie był już tak wdzięczny. Zanim odpowiedział, wziął głęboki oddech.

- Oskarżają ją o czary i zdradę wymierzoną przeciwko królowi.

Molly wydała okrzyk rozpaczy. Nell zachwiała się na nogach. Fin podbiegł, żeby ją podtrzymać.

- Zaniosę ją do innego pokoju - powiedział. - Zajmij się nią - zwrócił się do Molly.

- Nie - zaprotestowała Nell. - Muszę wysłuchać wszystkiego, co Patrick ma do powiedzenia.

- Ja też zostanę. - Molly rzuciła mężowi wymowne spojrze­nie. - Patricku, jak to możliwe, że oskarżają ją o takie zbrodnie? Co takiego zrobiła, że pomyśleli, że jest czarownicą albo zdrajczynią?

- Niczego nie zrobiła - odrzekł Patrick - a oni nie mieli zamiaru się tłumaczyć. Przyszli, zaczęli walić w drzwi i zaaresztowali ją. Nie mogłem temu przeszkodzić.

- W jakie drzwi? - spytał Fin, podtrzymując Nell.

- W moje - wyjaśnił Patrick. - Nie chce pani usiąść, madame? - zwrócił się do Nell.

- Nie.

Cała trójka patrzyła na Patricka z nieskrywaną ciekawością.

- Patricku, lepiej zacznij od początku. - Molly patrzyła na ego podejrzliwie. - Jak ją znalazłeś?

- Musiałem się kryć. - Patrick spojrzał na Fina. - Sami wiecie, omal nie zostałem zdemaskowany w Midgeholme.

- Mówiłeś nam, że zatrzymałeś się u sir Hectora Farnswortha - opowiedziała Molly.

- Tak, tam ją spotkałem. Nazywano ją Elspeth.

- Elspeth - powtórzyła Nell. - To imię coś mi przypomina.

- Ona wierzy, że jest córką Angusa - wyjaśnił Patrick, mając nadzieję, że Nell odnajdzie w pamięci jakiś szczegół. - Mówi, że jej matka była służącą.

- Córka Angusa - szepnęła Nell. - Jeden z jego licznych „incy­dentów”. Ja też tak sądziłam. - Spojrzała na Patricka z przerażeniem w oczach. - Otyła kobieta, okropna prostaczka, z koszmarną peruką i piskliwym głosem. Ma dwie brzydkie córki i bez przerwy mówi.

- Tak, to lady Farnsworth - przyznał Patrick. - Jedna z jej córek ma okropnie skrzeczący głos. Skąd pani ją zna?

- Spotkałam ją tutaj, w Stirling, kiedy szukałam Molly. - Nell drżała, mocno zaciskając dłonie. - Ale ta kobieta nie mogła znać prawdy. Nie mogła być tak okrutna.

- O czym ty mówisz? - spytała Molly.

- Ta dziewczyna była ich służącą. - Nell patrzyła tylko na Patricka. - Była chuda i blada. Ta okropna kobieta przysłała ją nawet do mnie z pożegnalnym listem, kiedy wyjeżdżałam na Wyżyny. Mówiła mi, że dziewczyna jest nieślubną córką Angusa. Dlaczego ja wtedy niczego się nie domyśliłam?

- Ponieważ myślałaś, że ona nie żyje - przypomniała Molly. - Wszyscy tak myśleliśmy, bo uwierzyliśmy Angusowi. - Patrick zauważył, że znowu rzuciła Finowi wymowne spojrzenie.

- Ja nigdy w to nie wierzyłam - szlochała Nell. - Powinnam była poznać własną córkę!

- Pamiętasz swoje odwiedziny u nas, w Dunsithe? - Molly zwróciła się do matki.

Patrick pomyślał, że to dość niedorzeczne pytanie. Nell skrzywiła się, jakby też tak myślała.

- Wtedy, gdy pojechałaś tam z Kintailem, by obejrzeć posiad­łości, które odziedziczyłaś?

Molly skinęła głową, ponownie rzucając Finowi ukradkowe spojrzenie.

- Oczywiście, że pamiętam - zapewniła Nell. - Zaraz po tej wizycie wróciłam do Cumberland, by powiedzieć Angusowi, że jego dawny sprzymierzeniec, Donald Ponury, umarł, zanim zdą­żyłam dotrzeć na Wyżyny. Jego śmierć wcale Angusa nie obeszła, był tylko wściekły, że nie wypełniłam polecenia.

- Patricku, powiedz nam coś więcej o tej dziewczynie - zażądał Fin. - Przekonaj mnie, że ona jest tą, za którą ją uważasz.

- Posłuchaj, Fin. - Patrick starał się zachować spokój, chociaż ponosił go już temperament. - Ona nie jest czarownicą i nie knuła żadnej zdrady.

- Jak dobrze ją znasz, mój przyjacielu? Czy źle cię zrozumia­łem, czy rzeczywiście zaaresztowali ją w twojej komnacie?

- Dobrze mnie zrozumiałeś - powiedział Patrick, unikając wzroku Molly.

- Zapewne potraktowałeś ją jak kolejną służącą do swojej kolekcji. - Molly obrzuciła go chmurnym spojrzeniem.

Na myśl o tym, że początkowo tak właśnie chciał zrobić, Patrick zaczerwienił się, ale po chwili śmiało spojrzał na Molly. Nie mógł już dłużej ukrywać prawdy.

- Ona stała się dla mnie kimś o wiele ważniejszym - odparł. - Molly, ona jest moją żoną.

Patrzyli na niego, osłupiali.

- Dzięki Bogu - szepnęła Nell.

Patrick nie spuszczał wzroku z zachmurzonej twarzy Kintaila, przygotowując się do konfrontacji.

- Jak to się stało? Gdzie? - spytała Molly, ubiegając Fina.

- Przez publiczną deklarację na balu.

- Wytłumacz się - warknął Fin.

Patrick rozpoczął swoją opowieść, której na szczęście nikt mu nie przerywał. Molly i Nell wydały tylko głośny okrzyk, kiedy opowiadał, jak Beth uciekła z Farnsworth Tower, żeby go dogonić, ale Fin kazał mu mówić dalej. Kiedy zbyt wiele uwagi poświęcał tresowaniu Zeusa, opisywaniu Jocka i jego towarzyszy, Fin po­pędzał go niecierpliwie. Gdy doszedł do opisu królewskiego balu, powiedział tylko, że Beth pożyczyła suknię, pojawiła się na balu, i że z nią tańczył. Lady Farnsworth ją rozpoznała i doniosła ludziom Beatona, że Beth rzuciła na niego urok.

- To wszystko? - spytał Fin, kiedy Patrick skończył swoją opowieść.

- Tak, prawie wszystko. Chyba nie pominąłem niczego ważnego. - Oczywiście, pomyślał, z jednym małym wyjątkiem: Beth nie chciała powiedzieć, skąd ma biżuterię i ten piękny strój.

Fin i Molly znowu popatrzyli na siebie znacząco.

- Patricku, to naprawdę wszystko? - spytała Molly. - Beth nie powiedziała ci o...

- Molly - Kintail przywołał ją do porządku.

Lady Mackenzie zerknęła na męża i przygryzła wargę.

- Czy ona nigdy nie zadawała ci dziwnych pytań ani nie zachowywała się osobliwie? - Molly ponownie zwróciła się do Patricka.

Patrick usiłował sobie przypomnieć coś, co mogło mu się wydać dziwne, ale zaprzątała go tylko jedna myśl - Beth mogła okazać się złodziejką. Postanowił, że dopóki nie pozna prawdy, nikomu tej myśli nie wyjawi.

- Rozmawialiśmy o wielu rzeczach, ale nie przypominam osobie niczego osobliwego - powiedział wreszcie.

- A czy ona nie ma jakichś cech, które wydają ci się niezwyk­łe? - nalegała Molly.

- Ma świetną rękę do drapieżnych ptaków. - Patrick wzruszył ramionami. - Zresztą radzi sobie ze wszystkimi zwierzętami. Mówiła, że jeszcze żadne nie podrapało jej ani nie ugryzło. Dlaczego tak na siebie patrzycie? - spytał, kiedy małżonkowie znów popatrzyli na siebie znacząco.

Molly zignorowała jego pytanie.

- Patricku, wspomniałeś, że ona wyraża się jak dama. Czy sądzisz, że jest wykształcona?

- Tak. Mówiła, że uczyła się razem z córkami sir Hectora.

Lady Mackenzie skinęła głową.

- Czy ona mówi tylko dialektem angielskim?

- Zapomniałem o tym - przyznał Patrick. - Kiedy powiedzia­łem coś po gaelicku, ona to zrozumiała. Podobno kiedyś już słyszała ten zwrot.

- Tak mogło być - stwierdził Fin.

- Jeszcze jedna sprawa. Dziś wieczorem tańczyła galiardę tak, jakby od urodzenia brata lekcje tańca. To niesłychanie dziwne, kiedy się nad tym zastanowić.

- Czemu zadajecie mu te pytania? - wtrąciła Nell. - Każdy umie tańczyć, ale gaelickiego używa się tylko na Wyżynach. Bessie znała na pewno kogoś, kto pochodził z Wyżyn, i to wszystko.

To niemożliwe, pomyślał Patrick. Nie mógł pogodzić się z myś­lą, że jakiś inny mężczyzna mógł mówić do niej „moje serce”.

- Fin, musimy mu powiedzieć - oświadczyła Molly. - Wiem, że coś się za tym kryje.

- Sam o tym wiem - przyznał Fin. - Ale nie możemy zrobić tego razem. Pamiętasz, co się stanie, jeśli będziemy o tym mówić? Może jeśli zrobi to tylko jedno z nas, to drugie zdoła jeszcze coś zapamiętać.

- Nie jestem pewna. - Molly ściągnęła brwi. - Nie omawialiś­my żadnych reguł.

- Tylko tę jedną - przypomniał jej Kintail.

Patricka znów zaczął ponosić temperament.

- O czym wy, u diabła, mówicie?

Spojrzenie Fina przypomniało mu, że nie tylko on ma wybuchowe usposobienie, ale nie dbał o to.

- Wyjaśnijcie mi, o co chodzi.

- Musimy mu powiedzieć - upierała się Molly.

- Molly, zabierz swoją matkę do innego pokoju. Powiem mu wszystko, co zdołałem zapamiętać.

- Ale...

- Nie sprzeczaj się ze mną. Wyciągnę też z niego to wszystko, co on przed nami ukrywa.

Patrick unikał wzroku Molly.

- To prawda, Patrick wyjawi tobie więcej niż mnie - przyznała. - Chodźmy, mamo.

- Ale ja też chcę wiedzieć, o czym oni będą rozmawiać!

- Sami nam później powiedzą - obiecała matce Molly. - My zastanowimy się tymczasem, jak pomóc naszej Bessie, chociaż pewnie powinnyśmy teraz nazywać ją Beth. Musimy coś zrobić.

- Porozmawiam z Jakubem - oświadczyła Nell. - Na pewno mnie wysłucha. Kardynał czy nie kardynał, Jakub wciąż jest królem.

- Pomyślimy o tym. - Molly wyprowadziła matkę z pokoju.

Kiedy drzwi się za nimi zamknęły, Patrick wziął głęboki oddech i stanął przed Kintailem. Spodziewał się, że Fin zażąda, by wszystko mu wyjawił, tym bardziej więc zdziwił go nieśmiały śmiech na twarzy przyjaciela.

- To wszystko jest strasznie pogmatwane - powiedział powoli Fin.

- Tak - przyznał Patrick. Dopóki nie wiedział, o co tu naprawdę chodzi, wolał, żeby to Fin mówił pierwszy.

Kintail odchrząknął. Robił wrażenie zakłopotanego.

- Na pewno słyszałeś opowieści o ludziach, którzy potrafią widzieć to, co jest niewidzialne - powiedział.

- Tak, słyszałem takie legendy. - Patrick był już całkowicie zorientowany. - Niektórzy mówią nawet, że niegdyś Kintailowie byli obdarzeni tym darem.

- Bardziej stosowne byłoby określenie „obarczeni” - powiedział Fin. - Mojemu ojcu ten dar nie przyniósł niczego dobrego. Jeśli go miał.

- Nie miał - odrzekł Patrick. - Gdyby tak było, to wiedziałby, że Donald zastawił pułapkę na niego i na jego ludzi, i by nie zginął. Nie rozumiem tylko, co to ma wspólnego z Beth?

- Wiem, że nie rozumiesz, ale jeśli myślisz, że możesz mówić do mnie takim tonem...

- Przepraszam, ale, na litość boską, człowieku, jeśli coś wiesz, to mi to powiedz!

- Jesteś zakochany w tej dziewczynie?

Patrick miał ochotę zaprzeczyć, ale udzielił wymijającej odpowiedzi.

- Ona jest moją żoną w dosłownym rozumieniu tego słowa.

- Tak, ale małżeństwo nie zawsze idzie w parze z miłością.

- Fin, na litość boską...

- Masz rację, jednak dla mnie to też nie jest łatwe. Patricku, to nie chodzi tylko o jasnowidzenie, ale dotyczy też Maleńkiego Ludku.

- Jeśli nie przestaniesz opowiadać głupstw...

- To nie są głupstwa. Sam tak kiedyś myślałem, ale zro­zumiałem swój błąd. Wiesz, że Molly świetnie strzela z łuku?

- Tak.

- I doskonale jeździ konno?

- Tak, może dosiąść każdego konia.

- Wierzysz, że to ona zabiła Donalda Ponurego?

- Tak. Przeszyła go strzałą, kiedy on zaatakował Eilean Donan.

- Pomyślisz, że straciłem rozum, kiedy ci powiem, iż te wydarze­nia miały zupełnie inny przebieg, niż wszyscy sądzą. Molly miała pomoc... Ja też mam pomoc, kiedy wygrywam z tobą w szachy.

- Co, u diabła, mają do tego szachy? - Cierpliwość Patricka była już na wyczerpaniu.

- Pamiętasz, co mówiono o Mackinnonie? Że nikt nie jest w stanie wygrać z nim partii szachów? Teraz ja mam taką opinię. Zastanów się nad tym.

- Chcesz mnie przekonać, że Maleńki Ludek pomaga ci przy grze w szachy? Muszę ci powiedzieć...

- Tylko jedna maleńka istotka. Nie mogę ci zdradzić jej imienia, zresztą nie pamiętam go. Ale ona i jej syn opiekowali się Molly od dziecka, od chwili, kiedy Angus porwał ją z Dunsithe. Myślę, że wzięli też pod opiekę Bessie.

- Bzdura. Gdyby tak było, to Beaton by jej nie uwięził.

- Mogą nie mieć na to wpływu - powiedział Fin. - Niewiele wiem o metodach ich działania, ale Bessie... Beth... umie układać drapieżne ptaki, zna gaelicki... To wszystko, o czym mówiłeś, wskazuje na to, że działają tu pozaziemskie siły. Widzę ich, kiedy są blisko mnie.

- Kogo widzisz?!

- Maleńki Ludek.

- Oszalałeś!

- Też tak sądziłem - roześmiał się Fin. - Nie wiem, czy nie stracę ego daru dlatego, że ci o tym opowiadam, ale musisz wiedzieć, że Maleńki Ludek naprawdę istnieje. Dali mi zresztą do zrozumienia, że im więcej się o czymś mówi, tym prędzej się o tym zapomina. Nie wiem, dlaczego opiekunowie Molly stracili ślad Bessie, kiedy Angus uprowadził dziewczynki, ale wiem, że jej szukali. A jeśli ją znaleźli...

Zapanowała cisza.

- Coś przed nami zataiłeś, Patricku - odezwał się wreszcie Fin.

- Dlaczego tak myślisz?

- Zbyt dobrze cię znam. Starasz się ją chronić, ale musisz mi to powiedzieć.

Patrick wahał się przez chwilę.

- Powiem ci, ale nie powtarzaj tego Molly ani Nell, bo nie wiem, czy to prawda. Beth przysięga, że tego nie zrobiła, i ja jej wierzę, ale muszę koniecznie poznać fakty.

- Zgoda - powiedział Fin. - A teraz mów.

- Beth pojawiła się na balu w tak wspaniałej sukni, jakiej nigdy jeszcze nie widziałem. To samo odnosi się do biżuterii. Ogromny brylant na złotym liściu, obsypane klejnotami przybranie głowy, pasek, a nawet obcasy pantofelków. A Jock... pamiętasz, co ci o nim mówiłem?

- Tak. A co z nim?

- Przebrany był za jej pazia, ale kiedy do niej podszedłem, wmieszał się w tłum i po prostu zniknął. Beth przysięga, że niczego nie ukradła, zresztą ludzie kardynała wcale jej o to nie oskarżali. Domyślam się więc, że nikomu nic nie zginęło.

- Na pewno nie - oświadczył Fin. - To, co teraz mówisz, jest bardziej oczywistym dowodem jej tożsamości niż twoje poprzednie słowa. Uważam, że Maleńki Ludek zaopatrzył ją w ten strój. O ile się orientuję, mogła mieć na sobie własną biżuterię.

- Własną...?

- Tak. Nell mówiła, że Bessie dostała w spadku mnóstwo biżuterii. Odnaleźliśmy tylko to, co przypadło Molly. Jednak nie doszukaliśmy się części Bessie, więc nie widzieliśmy jej klejnotów.

- Odnaleźliście? Molly była „panienką na Dunsithe”. Wszyscy wiedzieli o jej fortunie.

- Tak, ale ukryta była w jakimś tajemniczym miejscu. Nie mogę ci zdradzić szczegółów, ponieważ obiecałem, że nigdy tego nie zrobię - powiedział Fin. - Ale jeśli nie zapomnę wszystkiego dlatego, że ci o tym opowiedziałem, może będę mógł pomóc w odnalezieniu skarbu Bessie, kiedy już ją uwolnimy. Jeśli nie ja, to pomoże ci Molly. - Zawahał się przez chwilę. - Przypomniałem sobie teraz, że Molly sama musiała odnaleźć swój skarb, więc pewnie Bessie też się to uda.

Patrick nie mógł się jeszcze oswoić z myślą, że w te sprawy zamieszane są jakieś dziwne istoty.

- Jeżeli Maleńki Ludek wpakował Beth w tę sytuację, powinien ją z tego wyciągnąć - powiedział.

- Nie wiem, czy mogą to zrobić - odrzekł Fin.- Oni trzymają się z daleka od Kościoła i, jak mi mówiono, działają według własnych reguł.

- Naprawdę rozmawiałeś z tym... stworzeniem?

- Tak.

- Na litość, Fin, gdybym cię tak dobrze nie znał...

- Wiem.

Patrick zamilkł, a Kintail nie przerywał milczenia. To było równie niezwykłe jak rozmowa, którą prowadzili - Fin zwykle szybciej tracił cierpliwość niż Patrick. Było również dziwne, że nie wybuchnął gniewem na wiadomość o jego małżeństwie.

- Sądziłem, że będziesz zły, dowiedziawszy się o moim mał­żeństwie.

- W jakiś sposób ponoszę odpowiedzialność za was oboje - odrzekł z uśmiechem Fin. - Powinienem mieć udział w wyborze męża dla Bessie, ponieważ poza mną, Molly i Nell ona nie ma mych krewnych. A ty, mój przyjacielu, zgodnie z obyczajem powinieneś był wcześniej uprzedzić mnie o swym zamiarze.

- Tak bym zrobił, gdybym miał na to czas - przyznał Patrick.

- Zgadzam się, że czasu miałeś niewiele - roześmiał się Kin­tail. - Myślałeś już o tym, co możemy teraz zrobić? - dodał poważnym tonem.

- Jutro z samego rana chcę porozmawiać z Beatonem.

- Ja z tobą pójdę - oświadczyła Molly, stając w drzwiach. - Mam nadzieję, że już zakończyliście rozmowę. - Molly zerknęła na męża. - Razem z mamą odchodzimy już od zmysłów. Musimy się dowiedzieć, jak możemy jej pomóc.

- Nie pójdziesz z Patrickiem - oznajmił Fin.

- Muszę iść - odparła Molly. - Beth jest moją siostrą, a kardynał zawsze był dla mnie miły. Powiem mu, kim ona jest...

- Kardynał pomyśli, że robisz to, by pomóc Patrickowi - uciął Kintail. - Nie możesz powiedzieć Jego Eminencji, że jesteś absolutnie pewna, iż ona jest twoją siostrą...

- Dlaczego nie mogę mu tego powiedzieć?

- Okłamałabyś człowieka, który w Szkocji jest przedstawicie­lem papieża?

Molly przygryzła wargę.

- No właśnie - zauważył Fin. - Zostaniesz tu, zarówno ty, jak i Nell - dodał, kiedy lady Percy stanęła przy córce.

- Porozmawiam z Jakubem - oświadczyła Nell. - On ma do ronię słabość, a niezbyt lubi Beatona.

- Możliwe, że za nim nie przepada - przyznał Patrick. - Nie ośmieli się jednak mu przeciwstawić.

- Ależ, sir, Jakub jest królem. Jeśli mógł wystąpić przeciwko Angusowi i pokonać go, kiedy miał zaledwie szesnaście lat, to teraz tym bardziej będzie się mógł przeciwstawić Beatonowi. Na pewno to zrobi.

Patrick spojrzał na Fina, ale ten pogrążył się w ponurym milczeniu.

- Niewiele mogę wam pomóc - powiedział wreszcie. - Teraz jestem w niewoli u Jakuba. Los Beth jest w waszych rękach, a ja mogę tylko służyć radą.

Patrick skinął głową. Przebiegł go zimny dreszcz na myśl, że przyszłość Beth, jeśli jeszcze czekała ją jakaś przyszłość, leży tylko w jego rękach. Nie wiedział, czy nawet teraz nie dzieje jej się krzywda.

- Patricku?

Głos Molly wyrwał go z zamyślenia. Spojrzał na nią nie­przytomnym wzrokiem.

- Gdzie jest Bab?

- Bab?

- Twoja siostra. Gdzie ona jest?

Patrick pokręcił głową. Całkowicie o niej zapomniał.

- Znajdziemy ją - powiedziała Nell. - Molly, ubierz się i chodź ze mną, bo ja jej nie znam.

- Już idę. Fin - Molly zwróciła się do męża - nie mów tylko, że mi nie wolno pójść. To mogę zrobić.

- Naturalnie, dziewczyno, i powiedz tej zalotnicy, że jeśli nie zachowywała się jak należy, będzie się przede mną z tego tłumaczyć.

Patrick odczuł ogromną ulgę na myśl, iż nie będzie musiał zajmować się Bab, a jednocześnie przypomniał sobie, z kim ją zostawił.

- Molly, ona była z Alexem Chisholmem, więc na pewno nadal z nim jest. On odda ją tylko w nasze ręce. Znajdziesz ją w sali rycerskiej, gdzie tańczy do upadłego.

21

Beth starała się zachować zimną krew, chociaż nie było to łatwe.

Jej jedwabne pantofelki nadawały się do tańca, a nie do cho­dzenia po kocich łbach. Ludzie kardynała sprowadzili ją do połowy stromego wzgórza, gdzie znajdował się Tolbooth. W tym ponurym, kamiennym budynku zamknęli ją w celi wyposażonej tylko w ławę przy ścianie i kubeł, który, jak się dowiedziała, miał jej służyć za toaletę.

W celi było ciemno i początkowo myślała, że jest tam sama. Ogarnęła ją tęsknota za Patrickiem. Zaczęła się zastanawiać, jak szybko do niej przyjdzie.

- Kim jesteś? - usłyszała niespodzianie kobiecy głos.

- Mam na imię Beth - odparła zaskoczona. - A kim ty jesteś?

- Och, to jakaś arystokratka - zadrwił inny głos.

Już miała im powiedzieć, że nie jest arystokratka, tylko równie prostą dziewczyną jak one, przypomniała sobie jednak, że ma występować jako żona Patricka, czyli dama.

- Jestem oskarżona o czary i zdradę - wyjaśniła od razu.

- Oni mówią, że wszystkie jesteśmy czarownicami - powie­działa jedna z kobiet. - Ja jestem Ellen. Matka mojego męża oskarżyła mnie, że rzuciłam na niego urok i dlatego nie może płodzić synów. Ten głupiec myśli, że jest angielskim Henrykiem i że może pozbyć się żony, która nie rodzi chłopców.

- Czy wszystkie będziemy razem sądzone? - spytała Beth.

- My już zostałyśmy osądzone i uznane za winne - odrzekła Ellen. - Będziesz, pani, sądzona rano, jak tylko Jego Eminencja zwlecze się z łóżka. Kiedy mnie sądził, był jeszcze na wpół przytomny.

- To samo było ze mną - oświadczył inny głos.

- Ile was tu jest? - spytała Beth.

- Sześć.

Beth westchnęła. Powinna czuć się z nimi raźniej, jednak obecność tych kobiet wpłynęła na nią przygnębiająco.

- Może znasz, pani, jakiegoś wielmożę? - spytała jedna z dzie­wczyn.

- Nie bądź głupia - poskromiła ją inna. - Nie ma nikogo potęż­niejszego od Davy'ego Beatona, a on chce urządzić wielki pokaz.

- Jaki pokaz? - spytała Beth, chociaż tak naprawdę wcale nie chciała tego wiedzieć.

- Palenie czarownic na stosie - odrzekła Ellen. - Chce to zrobić na dzień przed Wielkanocą, żeby oczyścić swój drogocenny Kościół przed tym wielkim świętem.

Beth poczuła, że serce podchodzi jej do gardła. Nie mogła oddychać.

- Och, Patricku, jesteś mi potrzebny. Przyjdź szybko - szepnęła.

Claud i Lucy, którzy przycupnęli na kamiennym parapecie małego okienka, popatrzyli na siebie bezradnie.

- Co mama na to powie? Nawet nie chcę o tym myśleć.

- Twoja mama ją znajdzie. - Lucy też była zmartwiona. - Te dziewczyny mówiły, że kardynał będzie sądził Bessie z sa­mego rana.

- Tak, ale my nie mieszamy się ani w sprawy Kościoła, ani w poczynania kardynała - powiedział Claud. - Nigdy nie wkraczamy do tego świata. A oni mają naszą dziewczynę... Krąg będzie miał tu do powiedzenia coś, czego wcale nie chciałbym słyszeć.

- Claud, musisz odszukać swoją mamę - powiedziała Lucy.

Westchnął ciężko i przyznał jej rację.

Była w zamku, chociaż, nie wiedziała, jak się jej udało do niego wejść. On był przy niej, kiedy szli długim, wyłożonym dywanami korytarzem. Nie było drzwi, ale zamykająca korytarz ściana zniknęła nagle, kiedy do niej dotarli. Przed nią stała skrzynia. W korytarzu zrobiło się chłodno, wydawało się jej, że biegają po nim szczury, a kiedy sięgnęła po klucz

Beth zbudziła się, zmartwiała z przerażenia. Coś dyszało i posapywało nad jej głową. W zakratowanym okienku dojrzała szarą poświatę brzasku. Wstała z wąskiej ławy i zaczęła nasłuchi­wać. To coś nadal sapało, a po chwili usłyszała ciche szczeknięcie.

- Piorun!

Szara morda psa wcisnęła się pomiędzy kraty.

- Och, Piorun, poszukaj Patricka. Idź, znajdź go!

Pies zniknął. Usłyszała szybkie kroki.

- Patricku! Tu jestem! - zawołała cichym głosem.

- Pani Beth!

- Jock?

- Tak, to ja - odparł chłopak. - Co pani tu robi?

- Ludzie kardynała zaaresztowali mnie wczoraj wieczorem. Jak mnie znalazłeś?

- Na pewno Piorun szedł za panią, bo wyciągnął mnie z łóżka jeszcze przed brzaskiem. Nie dawał mi spokoju, dopóki za nim nie poszedłem.

- Cieszę się, że przyszedłeś. - Beth nie chciała, by się dowie­dział, jak bardzo rozczarował ją jego widok. - Musisz odnaleźć Patricka i przyprowadzić go do mnie.

- Znajdę go, ale oni go tutaj nie wpuszczą. Kiedy byłem przy bramie, jakiś mężczyzna chciał zobaczyć swoją żonę. Powiedziano mu, że więźniów nie wolno odwiedzać.

- A jak tobie udało się tu wejść razem z Piorunem?

- Nie mogłem przecież powiedzieć, że pies mnie tu przy­prowadził, więc zacząłem się zastanawiać, co w mojej sytuacji zrobiłby sir Patrick. Powiedziałem, że mój tata jest tu strażnikiem i że muszę się z nim zobaczyć. Od razu wpuścili mnie razem z Piorunem.

- To było bardzo sprytne - pochwaliła go Beth. - Jock, powiedz Patrickowi, że chcą mnie zaraz postawić przed sądem.

- Powiem - obiecał chłopak. - Niech pani nie traci hartu ducha.

Powiedzenie Patricka, które padło z ust chłopca, pocieszyło ją na chwilę, ale gdy tylko Jock odszedł, ponownie ogarnął ja strach.

Gdy Patrick wyjeżdżał z zamku, nad wzgórzami widać już było złocistą poświatę, która zapowiadała rychły wschód słońca. Jechał pogrążony w myślach, przygotowując się do spotkania z kardyna­łem. Nagle zobaczył, że pod górę biegnie Jock, a wraz z nim Piorun.

- Gdzieś się, do diabła, podziewał? - spytał Patrick, kiedy chłopak podbiegł bliżej.

- Mógłbym o to samo zapytać pana - odparował Jock. - Nie zastałem pana w komnacie, był tam okropny bałagan. Strój balowy leżał na podłodze.

- Moje sprawy nie powinny cię interesować - uciął Patrick. - Natomiast twoje, jeśli nadal chcesz u mnie służyć, bardzo mnie obchodzą.

- No pewnie - zgodził się chłopak, odgarniając włosy z czoła. - Pani Beth prosi, żeby pan zaraz do niej przyszedł. Ale ona jest w Tolbooth, więc chyba pana tam nie wpuszczą.

- Skąd wiesz, gdzie ona jest?

- Piorun wyciągnął mnie z łóżka i zaprowadził pod jej okno. Mam też panu powiedzieć, że oni chcą ją od razu sądzić.

- To się jeszcze okaże. - Patrick usiłował nie okazywać przerażenia. - Jadę teraz do opactwa, żeby spotkać się z Jego Eminencją i załatwić jej uwolnienie.

- Myśli pan, że kardynał tak wcześnie wstaje?

- Nie obchodzi mnie, kiedy on wstaje. Jadę i koniec.

- Ja też pójdę z panem. I Piorun.

- Nie wiem, czy to jest dobry pomysł, ale w każdym razie jestem ci wdzięczny za towarzystwo.

- No pewnie, obaj mamy dużo hartu ducha.

Minęła godzina od czasu, kiedy Patrick i jego towarzysze przybyli do opactwa, zanim odźwierny wprowadził Patricka do sali audiencyjnej Jego Eminencji.

Patrick przyklęknął i ucałował pierścień kardynała.

- Nalegałem na uwolnienie Kintaila - zaczął Beaton. - Jednak Oliver Sinclair twierdzi, że zakładnicy powinni pozostać w zamku.

- Wiem, że zrobi pan wszystko, co będzie możliwe, milordzie - przyznał spokojnie Patrick - ale przyszedłem teraz w innej, o wiele pilniejszej sprawie.

- Wystarczy, że pan powie, o co chodzi - oświadczył Beaton. - Jestem pana dłużnikiem. Wojska Henryka zbierają się już na wschodnich rubieżach, ale dzięki panu nasi żołnierze są przygotowani na inwazję. W czym mogę panu pomóc?

- Ostatniej nocy ludzie Waszej Eminencji zaaresztowali moją żonę.

- Wiem, że zeszłej nocy dokonano jednego aresztowania - odparł Beaton. - Jestem jednak pewny, sir Patricku, że nie ożenił się pan ze zdradziecką czarownicą.

- Niczego takiego nie zrobiłem. Milordzie, to oskarżenie złożyła złośliwa kobieta i jej równie złośliwa córka. Lady MacRae miała nieszczęście wychowywać się w ich domu i są niezadowolone, że wyszła za mnie za mąż, nie pytając ich o zgodę. To ona, ryzykując życie, pomogła mi, kiedy poszukiwali mnie Anglicy.

- Może nie zdawał pan sobie wtedy sprawy, że ona jest córką tego zdrajcy, earla Angusa, i uprawia magię, podobnie jak wielu członków tego szatańskiego plemienia.

- Nic nie wiem o takich praktykach. - Patrick z trudem hamował wzburzenie. - Wiem, że Angus twierdził, iż ona jest jego córką z nieprawego łoża. Jednak prawda jest taka, że porwał ją z zamku Dunsithe. Ona nazywa się Elizabeth Gordon i jest siostrą lady Mackenzie i młodszą córką lorda Gordona z Dunsithe. Zatem Wasza Eminencja rozumie, jak ważne jest, żeby ją uwolnić. Dziew­czyna jest też spokrewniona z Jerzym Gordonem, earlem Huntly, wiernym sojusznikiem Waszej Eminencji, oraz z Mackenziemi z Kintail. Również ja... ona również jest moją żoną, sir.

- Chciałbym panu pomóc, sir Patricku - powiedział Beaton. - Ale musi pan zrozumieć, że to są oskarżenia, których nie mogę puścić w niepamięć. Zbyt ciężko pracowałem, żeby oczyścić Kościół szkocki z tego zła. Sam miał pan podejrzenia w stosunku do Farnswortha, a ta kobieta pomagała panu układać jastrzębia dla Jego Wysokości, prawda?

- Tak, ale jastrząb nie ma tu nic do rzeczy.

- Czyżby? Jakub wszystkim się chwalił, że ten ptak jest wyjąt­kowo łagodny. Nietrudno się domyślić, że ta dziewczyna rzuciła urok i na ptaka, i na pana.

Patrick zacisnął pięści.

- Z całym szacunkiem, milordzie, to jest absurd.

- Proces musi się odbyć. Jeżeli jest niewinna, to wkrótce się tego dowiemy.

- Ale...

- To wszystko, sir. - Beaton sięgnął po srebrny dzwonek, żeby wezwać odźwiernego.

- Słyszałem, że ma być sądzona już dzisiaj. Chcę przy tym być.

- Jest bardziej prawdopodobne, iż jej proces odbędzie się jutro lub pojutrze. Ale jeśli jest pan rzeczywiście jej mężem, to i tak nie może pan być obecny. Czarownice stają przed trybunałem religijnym, zatem godzimy się na obecność tylko kilku osób, w żadnym wypadku nie mogą to być członkowie rodziny. Proszę się nie obawiać, ja będę reprezentował pana interesy.

W drzwiach ukazał się odźwierny.

Patrick miał ochotę zrzucić Beatona z wymyślnie rzeźbionego krzesła i zmusić go do zmiany zdania, wiedział jednak, że przy pierwszym jego ruchu odźwierny wezwie uzbrojoną straż. Znalazł­by się wtedy za kratami i nie mógłby już nic zrobić, by pomóc Beth, skłonił się więc kardynałowi i wyszedł.

Jock czekał na niego na dziedzińcu. Patrick polecił chłopakowi, by zajął się jego koniem, a sam ruszył do mostu Stirling. Chciał rozładować wściekłość, zanim będzie z kimś rozmawiać, i szedł przed siebie, dopóki się nie zorientował, że stoi przed bramą Tolbooth.

Spotkał go tutaj taki sam zawód, jak w opactwie. Kiedy podał swoje nazwisko i zażądał, aby go wpuszczono, strażnik poinfor­mował go, że czarownice nie mają prawa do odwiedzin, niezależnie od rangi odwiedzającej osoby.

Ten incydent spotęgował wściekłość Patricka. Skierował się do zamku. Przechodził właśnie przez zewnętrzny dziedziniec, kiedy zastąpił mu drogę Francis Dalcross.

- Chwileczkę, sir Patricku, jeśli pan pozwoli - powiedział z typową dla młodych dworaków wyniosłą arogancją. - Chciałbym porozmawiać z panem o pana pięknej siostrze, Barbarze.

- Nazwisko panny MacRae nie powinno w ogóle pojawiać się na twoich ustach, ty bezczelny młokosie! - krzyknął Patrick i wymierzył mu cios pięścią.

Poszedł dalej i nawet się nie obejrzał, chociaż zwalił bezczelnego młodzieńca z nóg.

Claud przemierzał szybkimi krokami mały salonik, niecierp­liwiąc się coraz bardziej. Dobrze wiedział, że im dłużej czeka na matkę, tym więcej ciężkich chwil przeżywa Bessie. On też zawiódł, ale ją osadzono w Tolbooth z winy Maggie.

To przecież ona tak pięknie ją ubrała i wysłała na bal. Złamała reguły, jej interwencja nie uszła uwagi istot śmiertelnych, a przepisy klanu zabraniały takich działań. Inną rzeczą było pomaganie w pracy i nauce, a nawet dostarczanie potrzebnych do tego umiejętności. Jednak zupełnie czym innym było wyniesienie istoty śmiertelnej do wyższej klasy społecznej, i to przed oblicze samego króla i wielmożów.

- Popatrz tylko na rezultaty - mruczał do siebie. - Całkowita klęska!

Nagle wirujące w powietrzu pyłki kurzu zaczęły przybierać konkretny kształt.

- Nareszcie! - zawołał. - Mamo, gdzie byłaś?

Jednak ten kształt zaczął się wydłużać, tworząc zupełnie nie­podobną do Maggie wysoką, muskularną sylwetkę. Najpierw pojawiły się zielone włosy, a potem długa twarz zjawy.

- Dzień dobry, chłopcze - powiedział Tom Tit Tot. - Gdzie zostawiłeś moją Lucy?

- Co pan tu robi? - spytał niemile zdziwiony Claud.

- Myślałem, że się ucieszysz, a ty jesteś strasznie ponury. - Oczy mu zabłysły, w tęczówkach zawirowały czerwono-zielone kółka. - Nie znasz jeszcze mojego prawdziwego imienia?

- Nie - uciął Claud. - Mam inne sprawy na głowie.

- Wiem, ale żadna z nich nie jest tak ważna, jak ta. - Przełożył skrzypce do drugiej ręki i podrapał się w głowę. - Przyszło mi na myśl, że podczas naszej ostatniej rozmowy zapomniałem cię poinformować o jednym drobnym szczególe.

- O czym?

- Nie powiedziałem ci, ile masz czasu na rozwiązanie mojej zagadki.

- Ile? - Claud z trudem przełknął ślinę.

- Do następnego zebrania Kręgu.

- Przecież to jest tajemne zebranie. Skąd będzie pan wiedział, kiedy się odbędzie?

- Mam wysoko postawionych przyjaciół, mój chłopcze. Pa­miętaj o tym, zastanawiając się nad moją zagadką. Dopóki nie nabędziesz prawa do poślubienia mojej słodkiej Lucy, nic innego nie powinno cię interesować. Nie zapominaj o tym!

Coś pstryknęło i Tom Tit Tot zniknął.

Cios wymierzony Dalcrossowi nie uspokoił Patricka. Kiedy dotarł do komnat Fina i Molly, bliski był ataku furii. Otworzył drzwi, szybko przeszedł przez przedpokój i stanął na środku salonu. Patrzył wilkiem na earla Kintail, który siedział przy stole i pisał listy.

Fin przyglądał mu się bez słowa.

- Chociaż ten przeklęty Beaton jest moim dłużnikiem, nie chce mi pomóc! A strażnicy w Tolbooth nie chcą mnie do niej dopuś­cić! - wykrzyczał gniewnie Patrick.

- Nic nie osiągniesz, krzycząc na mnie - zauważył spokojnie Mackenzie.

- Muszę coś zrobić! - Patrick zignorował jego słowa.

Fin spochmurniał.

- Po pierwsze, radzę ci, żebyś się natychmiast opanował - powiedział, wstając z krzesła.

- Nie musisz mnie teraz pouczać. W tym ostatnim roku, który spędziłem w służbie twojej i tego przeklętego eminencji, robiłem rzeczy, których przedtem nie umiałbym sobie nawet wyobrazić, nie tylko dlatego, że uważałem to za swój obowiązek, ale również dlatego, że nie udało mi się uchronić cię przed Jakubem, tak jak mój ojciec nie zdołał uratować twojego ojca w Kinlochewe. Za twoją wolność gotów byłem oddać życie.

- Patricku...

- Pozwól mi skończyć. Zbrukałem duszę w twojej służbie i jedyną dobrą rzeczą, jaka z tego wynikła, jest moja słodka Beth. Jeżeli masz coś do powiedzenia, co może się przyczynić do jej uwolnienia, to powiedz to. Jeśli nie, zachowaj swoje myśli dla siebie.

Zapanowała martwa cisza. Patrick był gotów do konfrontacji. Tylko czekał na to, by móc zmierzyć się z Finem.

- Czy Beaton jeszcze czegoś od ciebie żądał? - spytał Kintail podejrzanie spokojnym tonem.

- I tak niczego by tym nie osiągnął - odparł Patrick. - Zro­zumiałem już, że lojalność jest dobra dla głupców.

- Zbyt daleko się posuwasz - rozgniewał się Fin.

Stali naprzeciwko siebie. Patrick już o nic nie dbał - wiedział tylko, że dusi się z wściekłości. Kintail nie miał szabli, więc Patrick odpiął swoją i rzucił na stojącą przy ścianie ławę.

Krążyli wokół siebie, mierząc się czujnym wzrokiem. Mimo wybuchowych temperamentów, od czasu, kiedy przestali być chłopcami, jeszcze nigdy ze sobą nie walczyli.

Fin wykonał taki gest, jakby zachęcał Patricka do działania, więc ten doskoczył zwarli się w uścisku.

- Fin! Patricku! Na litość boską! Co wy wyprawiacie? - krzyk­nęła Molly, lecz nie zwrócili na nią uwagi.

Patrickowi walka sprawiała przyjemność. Miał godnego siebie przeciwnika, ale chociaż obaj nie żałowali sił, żaden nie potrafił przemóc drugiego. Zbyt dobrze się znali i zbyt często uprawiali zapasy, więc potrafili przewidzieć każdy ruch przeciwnika. Patrick pragnął wygrać tę walkę. Obrócił się, napierając biodrem na Fina, i przygotowywał chwyt, który miał powalić go na podłogę.

Strumień zimnej wody położył kres tej walce.

Ociekający wodą przeciwnicy wyprostowali się, obrzucając wściekłym wzrokiem Molly, która patrzyła na nich śmiało, trzy­mając w ręku srebrny dzbanek. Obok niej stała Barbara MacRae.

- Patricku, czyś ty rozum stracił? - spytała brata.

- Bab, gdzieś ty była, u czorta?

- Tutaj. Wczoraj wieczorem Molly i lady Percy odebrały mnie z rąk sir Alexa Chisholma i tu spędziłam noc. Ucieszyłam się na ich widok - dodała. - Ty zniknąłeś bez słowa, a sir Alex twierdził, że musi się mną opiekować, dopóki po mnie nie wrócisz. Był okropny!

- Nie przejmuj się. Bab - wtrąciła Molly. - On już wraca do domu. Nie będziesz musiała go widywać.

- To dobrze - ucieszyła się Barbara.

Patrickowi nagle zaświtała pewna myśl.

- Czy Alex jedzie sam? - spytał. - Czy może cała rodzina wraca na Wyżyny?

- Patricku, nie zrobisz tego! - krzyknęła Barbara.

- Oczywiście, że cała rodzina. - Wargi Molly zadrgały od tłumionego śmiechu. - Ale na litość, coście z Finem...

- Bab, pojedziesz z nimi - przerwał jej Patrick. - Dobrze wiesz, że nie powinnaś tu przebywać bez matki. Pewnie nie zastanawiałaś się nawet, jak dostaniesz się do domu, jeśli Fin i Molly będą musieli zostać tu na zimę.

- Wiedziałam, że tu wrócisz - broniła się Bab. - Proszę cię, Patricku, nie zmuszaj mnie do wyjazdu. Obiecuję, że będę się dobrze zachowywać. Zabierzesz mnie do domu, kiedy sam będziesz tam jechał.

Patricka znowu zaczął ogarniać gniew, ale zanim zdążył od­powiedzieć, do rozmowy wtrąciła się Molly.

- Bab, zostaw nas. Niedługo do ciebie przyjdę.

Spojrzenie, jakim Molly obrzuciła Bab, wyraźnie mówiło, że będzie się za nią wstawiać u Patricka, ale gdy Barbara zobaczyła surowe spojrzenia Fina i brata, westchnęła tylko i zaraz wyszła.

Patrick zwrócił się do Molly:

- Nawet nie próbuj mnie przekonywać. Bab pojedzie do domu. Alex się nią zaopiekuje, bo ja nie mogę się nią zająć, dopóki Beth nie będzie bezpieczna.

- A więc nie udało ci się nic załatwić z kardynałem Beatonem - stwierdziła Molly, zerkając na męża. - Może poszuka pan ręcz­ników, sir, żebyście się mogli osuszyć.

- To ty poszukasz tych ręczników, kochanie, a także kilku dodatkowych, żeby posprzątać bałagan, którego tu narobiłaś. Może wtedy przymknę oczy na impertynenckie zachowanie żony, która oblewa męża zimną wodą.

- Zasłużyłeś na to - oświadczyła Molly.- Obaj na to za­służyliście. Zachowywaliście się jak mali, niegrzeczni chłopcy.

- Porozmawiamy o tym później - powiedział Fin. - Idź teraz po ręczniki, dziewczyno, a przy okazji powiedz tej nieznośnej Bab, żeby nie męczyła Patricka prośbami o pozostanie w zamku. Ma go posłuchać i na tym koniec.

Molly sondowała ich wzrokiem.

- Nie chcę zostawiać was samych. Nie wiem nawet, o co wam poszło.

- O nic ważnego. - Fin rzucił Patrickowi wymowne spojrze­nie. - Nie zdawałem sobie sprawy, w jakim on jest stanie, i niepo­trzebnie poczułem się urażony.

Molly bacznie obserwowała Patricka, najwyraźniej nie dowie­rzając, że się uspokoił.

- Molly to była moja wina - oświadczył Patrick. - Przyszedłem tu, żeby szukać pomocy, ale mój diabelski temperament wziął górę.

- Przecież Fin nie odmówiłby ci pomocy!

- Nie miałem nawet okazji tego zrobić! - zauważył Fin. - Masz dziwny sposób szukania pomocy, mój przyjacielu.

- Przyniosę ręczniki, a przy okazji porozmawiam z Bab - zdecydowała Molly.

Patrick odetchnął z ulgą i wyciągnął do Fina dłoń.

- Pax - powiedział.

- Pax - powtórzył Fin, ujmując jego dłoń obydwiema rękami.

Claud już nieomal odchodził od zmysłów, kiedy wreszcie Maggie Malloch weszła do ich maleńkiego saloniku.

- Co się stało? - spytała, kiedy rzucił się do niej.

- Zaaresztowali naszą dziewczynę! Mówią, że jest czarownicą!

- Czarownicą?

- Tak, mamo. Zobaczyli jej ubranie i biżuterię, a ta stara ropucha, która ją wychowywała, powiedziała ludziom kardynała, że nasza Bessie rzuciła urok na sir Patricka!

- Szkoda, że istoty śmiertelne mają tak mało rozumu. - Maggie się nachmurzyła.

- Mamo, ty to wszystko spowodowałaś, dając jej ten strój.

- I co z tego? Kiedy któreś z nas wysprząta im kuchnię, obroni ich dom przed złymi duchami albo nada właściwy kierunek strzale wypuszczonej z łuku, to oni tego nie widzą. A byle biżuteria na ładnej dziewczynie...

- Sama mówiłaś, że nie powinienem robić niczego, co oni mogą zauważyć - zaprotestował Claud. - Kiedy wczoraj wieczo­rem wstrzymałem kroki dwóch żołnierzy, Lucy mówiła, że będziesz o to zła.

- Oczywiście, że jestem zła. Chłopcze, nie możemy ingerować w działania ludzi. To jedyny nakaz Kręgu, którego nie wolno nam złamać.

- Przecież ty odwróciłaś bieg wielu wydarzeń - upierał się Claud. - Zmieniałaś wiele ludzkich poczynań.

- Tak, i właśnie z tego musiałam tłumaczyć się przed Kręgiem - przyznała spokojnie Maggie. - Twoja ingerencja, mój chłopcze, przy śmierci tamtego człowieka, zmusiła mnie do tych działań. Nie wyjawiłam tego w Kręgu, ponieważ jesteś moim synem.

- Ja tylko zatamowałem mu krew. Zawsze tak robimy.

- Tak, ale tylko dla swoich. A ty zrobiłeś to dla wroga. Widzisz różnicę?

Chociaż głos matki miał łagodne brzmienie, Claud wolał zmienić temat.

- Znasz Toma Tit Tota? - zaczął.

- Dlaczego pytasz? - Maggie miała dziwny wyraz twarzy.

Wolał nie mówić, że znowu znalazł się w kłopotach.

- Wydaje mi się trochę dziwny. Ma też inne imię, jeśli je znasz...

- Nie znam żadnego innego imienia. Tom Tit Tot jest zwykłym łajdakiem. Nie słuchaj ani jego, ani tej przeklętej muzyki. Pilnuj naszej dziewczyny. I uciekaj już stąd!

Zrobił, jak mu kazała.

22

Rano strażnik wpuścił do celi Beth kilka kobiet - rozebrały ją do naga i dokładnie obejrzały. Potem pomogły jej się ubrać, ale wszystko to było okropnie upokarzające. Nie minęło wiele czasu, kiedy znowu pojawili się strażnicy. Zaprowadzili ją dwa piętra wyżej, do niewielkiego pokoju. Poza rzędem ławek, na wyłożonym dywanem podwyższeniu, stały trzy krzesła z wysokim oparciem i lśniący stół. Na ławkach siedziało kilku mężczyzn, ale Beth nie znała żadnego z nich.

Pokazano jej, gdzie ma usiąść, lecz musiała zaraz wstać, bo do pokoju weszło trzech mężczyzn w długich szatach, a za nimi kilku żołnierzy. Jeden z przybyłych miał na sobie wspaniały czerwony strój. Wiedziała już, że sędziom będzie przewodniczył sam kar­dynał Beaton, więc wstąpiła w nią nadzieja. Może Patrick już z nim rozmawiał i nastąpi koniec tego koszmaru?

Kiedy kardynał zasiadł na krześle, nachylił się nad nim jeden ze zbrojnych, szepcąc mu coś do ucha. Jego twarz wydała się Beth znajoma, nie przypominała sobie jednak, gdzie go mogła widzieć. Kardynał otaksował ją wzrokiem.

- Herold odczyta teraz akt oskarżenia - oświadczył.

Na podwyższenie wszedł mały, okrągły człowieczek i zaczął coś czytać cienkim głosem. Z najeżonego prawniczymi zwrotami dokumentu Beth zrozumiała tylko swoje nazwisko i to, że jest oskarżona o rzucanie uroków i zadawanie się z diabłem. Usłyszała przecież słowo „zdrada”, ale wszystko to było dziwnie nierzeczywiste.

- Jeżeli ktokolwiek na tej sali ma coś do powiedzenia o Elspeth Douglas albo o tych oskarżeniach, niech wystąpi - zawołał herold po odczytaniu dokumentu.

- Wasza Eminencjo, jestem Thomas Craig i występuję w imieniu Jego Wysokości, króla Szkotów. - Z ławki podniósł się elegancki mężczyzna z plikiem papierów w ręku. - Mam tu wiele zaprzysiężonych zeznań, które obciążają Elspeth Douglas. Jest oskarżona o rzucanie uroków, bratanie się z diabłem i zdradziecki spisek na życie Jego Wysokości. Przy oględzinach znaleziono na i jej prawej stopie diabelskie znamię.

Beth miała pustkę w głowie. Jakie diabelskie znamię? Gdzie jest Patrick?

- Nie ma tu nikogo, kto by przemówił za Elspeth Douglas? - spytał Beaton.

- Ja, Wasza Eminencjo. - Wystąpił mężczyzna wyglądający na arystokratę. - Jestem William Hart.

- Znamy pana jako świetnego prawnika, sir Williamie - powiedział Beaton. - Oskarżona nie mogłaby mieć lepszego adwokata.

Wolałabym kogoś, kto mnie zna, pomyślała Beth. Nie znała sir Williama, a on też nie wydawał się nią zainteresowany. Nawet na nią nie spojrzał.

- Proszę przedstawić zeznania świadków - zawołał herold.

Było oczywiste, że sir William niczym takim nie dysponuje. Za to królewski adwokat wręczył swoje papiery sędziemu, który siedział po prawej ręce Beatona. Sędzia rzucił na nie okiem i podał dokumenty kardynałowi, który przez chwilę je oglądał, zanim przekazał mężczyźnie siedzącemu z lewej strony.

Beth nie przypuszczała, żeby któryś z nich zdążył przeczytać więcej niż dwa zdania, jednak trzeci mężczyzna był już pewny swego.

- To wydaje mi się oczywiste - powiedział.

Zerknęła na tak zwanego swojego adwokata. Trzymał ręce za plecami i ponurym wzrokiem patrzył wprost przed siebie.

- Nie ma świadków obrony? - spytał Beaton.

- Nie, Wasza Eminencjo - odrzekł sir William.

- To niemożliwe! - Beth zerwała się na nogi. Natychmiast poczuła na ramieniu ciężką rękę strażnika.

- Pozwól jej mówić - rozkazał Beaton. - Jakich świadków może nam pani przedstawić?

- Ja... ja jestem pewna, że sir Patrick MacRae wystąpi w mojej obronie.

- Nie ma go tutaj.

- Na pewno nie wie, że rozprawa już się zaczęła - powiedziała z rozpaczą Beth. - Czy ktoś nie mógłby po niego posłać? Na przykład mój adwokat?

- Sir Williamie? - Beaton przeniósł na niego wzrok.

- Z rozmowy Waszej Eminencji z sir Patrickiem wynika, że chociaż chciałby przemawiać w obronie oskarżonej, nie jest w stanie odeprzeć stawianych jej zarzutów. - Sir William nadal nie patrzył na Beth.

- Jakich zarzutów? - krzyknęła. - Słyszałam tylko jakieś bzdury o znamionach diabła i rzucaniu uroków. To moje tak zwane znamię diabła jest śladem po podziobaniu przez koguta, co się stało przed trzema dniami. Nie rzucałam uroków ani nie porozu­miewałam się z diabłem.

- Powiedziano nam, że jest pani służącą - oznajmił królewski adwokat. - A stoi pani przed nami w pięknym stroju, obcasy pani pantofelków lśnią od drogich kamieni. Jak pani to wszystko zdobyła, jeśli nie za pomocą czarów?

- Pożyczono mi ten strój. - Gdyby wyjawiła im, skąd ma to ubranie, i tak by jej nie uwierzyli, a w dodatku natychmiast znalazłaby się w sukni służącej, co by tylko potwierdziło ich zarzuty. - To są zwykłe kolorowe szkiełka - dodała.

- To łatwo sprawdzić - oświadczył sir William. - Proszę zdjąć pantofel i podać mi takie szkiełko.

Zadowolona, że wreszcie może im coś udowodnić, Beth wyciąg­nęła z obcasa największy kamień i podała go sir Williamowi. Położył go na podłodze i silnie nadepnął. Kamień rozleciał się na kawałki.

- No i proszę! - krzyknął.

- Wasza Eminencjo, ta dziewczyna dostarczyła dowodu prze­ciwko sobie - stwierdził Thomas Craig. - Według zeznań, biżu­teria, którą miała na sobie wczorajszego wieczoru, była bez wątpienia prawdziwa. Nikt jej nie odwiedzał, więc jeśli te kamienie okazują się teraz szkiełkami, to znaczy, że sama zmieniła je w szkło!

- Obawiam się, że przez swoją głupotę oskarżona dostarczyła panu Craigowi dowód swojej winy - oświadczył Beaton. - Ale jest tu jeszcze ktoś, kto chciałby zabrać głos. - Skinął głową w kierunku mężczyzny, który przedtem szeptał mu coś do ucha.

- Kilka dni temu ja i moi ludzie spotkaliśmy tę dziewczynę na drodze. Ona była wtedy kimś innym. Nazywała się lady Elizabeth Douglas. Niosła jastrzębia na rękawicy, był też z nią ogromny pies.

Beth usiłowała zachować spokój. Próbowała sobie wyobrazić, co zrobiłby Patrick. Nagle, jakby szeptał jej te słowa do ucha, usłyszała, jak mówi, że jeśli już trzeba skłamać, należy wykazać się przy tym hartem ducha.

- To nieprawda - powiedziała. - W Szkocji są setki podobnych do mnie kobiet.

- To tylko pani słowa przeciwko jego słowom - powiedział Beaton. - Ale Bóg to rozsądzi. Poza tym wszystko inne się zgadza.

- Nie! - krzyknęła.

- Elspeth Douglas - zaczął Beaton - uznajemy cię za winną rzucania uroków oraz zdrady i skazujemy cię na śmierć przez spalenie na stosie na dziedzińcu znajdującym się pomiędzy Tolbooth a kościołem Świętej Mani, w nadchodzącą sobotę w południe.

- Jestem niewinna!

- Zatem nie musisz się niczego obawiać - powiedział Beaton. - Bóg ma niewinność w swojej opiece, a ponieważ sobota to dzień przed Wielkanocą, jestem pewny, że jeśli jesteś niewinna, to w Wielkanocną Niedzielę pozwoli ci powstać z martwych.

Miałem nadzieję, że inaczej się to potoczy. - Claud spojrzał z niepokojem na Lucy.

- Powiedział, że jeśli te kamienie są prawdziwe, to znaczy, że ona jest czarownicą.

- Zmieniłem je więc w szkiełka - przyznał Claud.

- A wtedy powiedział, że to się mogło stać tylko dlatego, że ona jest czarownicą.

- Nie rozumiem istot śmiertelnych. - Claud westchnął ciężko.

- Ja też nie - oświadczyła Lucy. - Co teraz zrobimy?

- Nie wiem. - Claud patrzył na strażników prowadzących Beth do celi. - Mama powiedziała, że muszę to wszystko naprawić, i znowu gdzieś zniknęła.

- Myślę, że powinniśmy poradzić się mojego ojca - zasugero­wała Lucy. - On jest bardzo sprytny.

- Nie - zaprotestował Claud. - Mówiłem ci już, że nie zbliżę się do niego, dopóki nie poznam jego prawdziwego imienia. Może znasz jakiś sposób, żeby pomóc naszej dziewczynie?

- Możliwe - powiedziała Lucy. - Muszę nad tym pomyśleć.

- Tylko nie myśl za długo. Za trzy dni ją spalą i nic z niej nie zostanie.

- Nie denerwuj się. - Lucy przysunęła się do Clauda i jej wprawne dłonie zaczęły błądzić po jego ciele. - Pokażę ci coś nowego, czego niedawno się nauczyłam.

- Lucy, ja nie mogę sobie na to pozwalać, dopóki nie ułożymy jakiegoś planu i nie poznam prawdziwego imienia twojego ojca.

- No to już zaczynam o tym myśleć - mruknęła Lucy.

- To dobrze - powiedział Claud.

Patrick, Fin i Molly spędzili resztę poranka, obmyślając plany uwolnienia Beth, ale wszystkie były niewykonalne.

- Dopóki nie dowiemy się, czy mama zdoła przekonać króla, żeby nam pomógł, niewiele będziemy mogli zrobić - powiedziała Molly. - Gdyby Fin był na wolności i zebrał wszystkich Mackenziech i MacRae, to od razu byśmy ją oswobodzili - dodała.

Patrick i Fin wymienili spojrzenia.

- Nawet gdyby to było możliwe, to wszyscy są teraz na Wyżynach - zauważył Patrick. - Powinniśmy porozmawiać z lor­dem Huntly. Jest jednym z najbardziej wpływowych ludzi w Szko­cji i kuzynem Molly, a więc także i Beth. Jest teraz w Stirling.

- Ale on jest poplecznikiem Beatona - przypomniał mu Fin. - Wątpię, czy zrobi cokolwiek, co kardynał mógłby uznać za podważanie swego autorytetu.

Patrick podejrzewał, że Fin ma rację, uważał jednak, że warto spróbować.

- Patricku, widzę, że Beaton zdążył już zapomnieć, że ma wobec ciebie zobowiązania - powiedziała Molly. - Myślisz, że dotrzyma słowa i uwolni Fina?

- Nie wiem - odparł szczerze Patrick.

Usłyszeli kołatanie do drzwi i do pokoju wpadł Jock.

- Co ty sobie wyobrażasz? Wchodzisz, nie czekając na po­zwolenie? - rozgniewał się Patrick.

- Przepraszam - powiedział Jock - ale skazali panią Beth na spalenie na stosie. To ma być w sobotę. Jak ich powstrzymamy?

W pokoju zapanowała martwa cisza. Patrick nie mógł nawet oddychać.

Kintail pierwszy przerwał milczenie.

- Patricku, przecież Beaton mówił, że proces odbędzie się najwcześniej jutro lub w czwartek.

- Tak mi powiedział - przyznał Patrick. - Musiał już wtedy wiedzieć, że jej proces ma się odbyć za godzinę. Nawet gdybym miał spędzić całą wieczność w piekle za zamordowanie kardynała, to...

- To nie pomoże Beth - przypomniała mu Molly. - Spróbuj się opanować.

Patrick wziął głęboki oddech.

- Jock, widziałeś ją?

- Tak.

- Jak ona się czuje?

Jock wzruszył ramionami. Nie wiedział, co powiedzieć.

- Jeden z tych łobuzów, którzy odprowadzali ją do celi, pró­bował sobie pozwolić na poufałość, ale Piorun tylko na niego warknął i tamten zaraz zabrał łapę.

Patrickowi znowu zabrakło tchu. Chciałby tego łobuza dostać w swoje ręce...

- Jock, czy tam był ten sam pies, który przyszedł za wami do Stirling? - zdziwił się Fin.

- Tak - wyjaśnił Jock. - Był ze mną pod jej oknem, kiedy ją zabierali.

- Cieszę się, że nie pozwolił strażnikowi jej skrzywdzić - rzekła Molly. - Nie rozumiem tylko, dlaczego ten człowiek wy­straszył się psa, który stał za zakratowanym oknem.

- Nie wiem - odparł Jock - ale zabrał rękę tak szybko, jakby dotknął nie pani Beth, tylko rozpalonego żelaza. Piorun to wielki pies i groźnie wygląda, szczególnie kiedy warczy.

- Gdzie on teraz jest? - spytał Patrick.

- Nie chciał odejść od okna, a pani Beth powiedziała, żebym go nie odciągał siłą - tłumaczył Jock. - Myślę jednak, że ci strażnicy znajdą jakiś sposób, żeby go przepędzić.

Cała trójka popatrzyła na siebie bezradnie.

- Nie potrafię rozsądnie myśleć - poskarżył się Patrick.

- Doskonale cię rozumiem. - Fin zerknął na Molly, która nie mogła pohamować łez. - Podejmowanie decyzji jest o wiele łatwiejsze, jeśli popełniony błąd nie oznacza śmierci ukochanej osoby.

Słysząc te słowa Patrick poczuł, jakby ktoś go uderzył obuchem w głowę.

- Beth nie umrze. Będzie pan mógł porozmawiać z królem - powiedziała Nell, która właśnie stanęła w progu.

- Rozmawiałaś z Jego Wysokością? - Molly podbiegła do matki. - Co powiedział?

- Dziękuję - wykrztusił Patrick.

- Powinien pan raczej dziękować temu wspaniałemu jastrzę­biowi, którego pan ułożył - oznajmiła Nelly. - Jakub jest nim tak zachwycony, że zgodził się porozmawiać z panem i z Finem zaraz po kolacji. Mam was do niego zaprowadzić.

- Tak późno? - zdziwił się Patrick. - Nie mówiła mu pani, że to bardzo pilna sprawa? Beth jest zamknięta w brudnej celi i pewnie śmiertelnie przerażona. Chcę ją stamtąd jak najszybciej wyciągnąć, madame!

- Na litość, sir, proszę się uspokoić. Nie próbowałam go przekonywać o niewinności Beth, ponieważ nie wiem dokładnie, o co jest oskarżona, jakie przepisy prawa mają tu zastosowanie ani też jakie mają przeciwko niej dowody. Nie sądzę również, żeby Jakub potraktował serio moją argumentację - dodała, siadając razem z Molly na dębowej ławie.

- Więc co mu pani powiedziała? - spytał Patrick.

- Powiedziałam mu, że ona jest moją córką i żoną człowieka, który nie tylko ułożył jego ukochanego jastrzębia, ale również ryzykował własne życie, by zapobiec inwazji na Szkocję. Musi się pan uspokoić, bo niczego pan nie osiągnie, stawiając Jego Wysokości twarde żądania. Trzeba ułożyć jakiś plan.

- Byłbym spokojniejszy, gdybym mógł zobaczyć Beth - powiedział Patrick.

- Ale nie może pan tego zrobić - stwierdziła Nell. - Nie pozwalają nikomu odwiedzać skazanych czarownic ani zdrajców.

- Może pozwolą? - wtrącił Jock.

- W jaki sposób? - spytał Patrick.

- Obserwowałem strażników. Myślą, że przychodzę w odwiedziny do taty i nie zwracają na mnie uwagi. Widziałem, że wpuszczali ludzi, którzy przynoszą pisma do naczelnika.

- Nie posyłają nikogo, by pokazał im drogę? - spytała Molly.

- Tylko wtedy, kiedy posłaniec o to prosi - odparł Jock. - Ponieważ nie wie pan, które jest jej okno, mogę im powiedzieć, że sam zaprowadzę pana do naczelnika.

- Patricku, a co z Bab? - przypomniała mu Molly. - Powinieneś porozmawiać z lordem i lady Chisholm, jeśli chcesz, by mogła jutro z nimi wyjechać.

- Ja się tym zajmę - powiedział Fin. - Poślę list do Chisholma, żeby tu do mnie przyszedł.

- Będę ci za to bardzo wdzięczny - ucieszył się Patrick. - Powiedz jej, że wrócę do zamku, kiedy tylko będę mógł, i że ma się zachowywać tak, jakbym cały czas przy niej był.

- Powiem jej to - uśmiechnął się Fin.

Wiedząc, że może spokojnie zostawić Bab w rękach Fina, Patrick obrócił się do chłopca.

- Chodźmy, Jock. Chcę zobaczyć się z moją dziewczyną.

Beth siedziała na twardej ławce w celi, starając się nie myśleć o płonących stosach. Jej towarzyszki wydawały się już pogodzone z losem, a ich rozmowy jeszcze bardziej ją przy­gnębiały.

Pragnęła porozmawiać z Maggie Malloch i prosić ją o pomoc, obawiała się jednak, że mała kobietka odmówi. Przecież gdyby wróciła do pokoju Drusilli i Jelyan, tak jak kazała jej Maggie, ludzie kardynała nie zabraliby jej do więzienia. A gdyby nie poszła na bal, to w ogóle nic by się nie wydarzyło. Ale nie byłabym też żoną Patricka, powiedziała sobie w duchu.

Łzy napłynęły jej do oczu. Była jego żoną, na procesie jednak w ogóle o tym nie wspomniano. Może powinna była ujawnić im swoje nowe nazwisko, ale wtedy mogliby oskarżyć ją, jak to zrobiła lady Farnsworth, o rzucenie na Patricka uroku. Na pewno trzymali w zanadrzu to oskarżenie.

- Beth!

Z okrzykiem radości zerwała się z ławki, widząc w okienku Patricka.

- Przyszedłeś!

- Tak, kochanie.

- Dlaczego musisz patrzeć na mnie przez okno? Nie wpuszczą cię do celi? - Pragnęła, żeby wziął ją w objęcia i mocno przytulił.

- Nie, dziewczyno. Nie wolno cię odwiedzać. Pewnie to rozkaz Beatona.

- Myślałam, że on jest twoim przyjacielem!

- Nie jest - uciął Patrick. - Nie mogę długo zostać, bo ktoś może się zainteresować, co tutaj robię. Jock razem z Piorunem stoją na straży. Nic ci nie jest?

- Nie - odrzekła, bezskutecznie starając się, żeby w to uwierzył.

- Och, moja gołąbeczko - szepnął, przesuwając rękę przez kraty. - Chciałbym trzymać cię w ramionach.

Beth wskoczyła na ławkę, żeby dosięgnąć jego ręki.

- Zrobię wszystko, co będę mógł. Możesz być tego pewna - powiedział, ściskając mocno jej dłoń.

- Dlaczego nie było cię na procesie?

- Beaton powiedział mi, że rozprawa odbędzie się jutro albo dopiero w czwartek. Okłamał mnie.

- Powiedzieli, że chciałeś przemawiać w mojej obronie, ale nie znalazłeś żadnych faktów, które mogłyby podważyć oskarżenie.

- To, niestety, prawda - mruknął.

- Och, Patricku, gdybym mogła, tobym ci wszystko powiedziała!

- To nie jest konieczne, kochanie. Wiem, że nie zawarłaś paktu z diabłem ani nie zdradziłaś króla.

- Dlaczego jesteś tego taki pewny? - Beth nie potrafiła powstrzymać się od tego pytania.

- Po prostu tak jest - odparł z uśmiechem. - Przypominasz swoją siostrę nie tylko z wyglądu.

- Co?

- Nie powinniśmy teraz o tym rozmawiać. Nie chcę ryzykować.

Starał się przekazać jej jakąś wiadomość, nie nazywając rzeczy po imieniu, więc Beth domyśliła się, że on wie o Maggie. Po­stanowiła go o to nie pytać, jednak ta myśl była dla niej pociechą. Kiedy usłyszała, że woła go Jock, o mało się nie rozpłakała.

- Nie odchodź.

- Muszę - odparł. - Wymyślę coś, kochanie, nie trać hartu ducha.

- Jak możesz teraz mi to mówić?

- To jest hasło, które prowadzi mnie przez życie, dziewczyno, i przeprowadziło mnie przez wiele niebezpieczeństw. Teraz nad­szedł czas, żeby znowu mu zaufać. Beth, chcę ci jeszcze powie­dzieć, że cię kocham i zawsze będę cię kochał.

Jeszcze raz uścisnął jej dłoń i zniknął.

- Och, Patricku... - szepnęła.

Opadła na ławkę, ukryła twarz w dłoniach i szlochała tak długo, aż zabrakło jej łez. Któż mógł ją pocieszyć? Dla towarzyszek niedoli również nie było nadziei.

Po powrocie do zamku Patrick chciał porozmawiać o czeka­jącym ich za kilka godzin spotkaniu z królem, ale Fin kazał mu iść spać.

- Nie mogę - zaprotestował Patrick. - Musimy wymyślić jakiś plan.

- Nie upieraj się - powiedział Kintail. - Jak się wyśpisz, to odzyskasz zdolność rozsądnego myślenia i nie będzie cię ponosił temperament. Nie możesz obrazić Jego Wysokości, bo potrzebu­jemy jego pomocy. Idź już.

Jock zbudził Patricka o odpowiedniej porze i przyniósł mu tacę z jedzeniem.

- Dobry z ciebie chłopak. - Patrick żartobliwym gestem potar­gał mu włosy.

- Dobrze, dobrze, ale to nie powód, żeby mi psuć uczesanie - oburzył się Jock.

Wkrótce potem Patrick, Nell i Fin udali się do królewskich komnat. Patrick był zdumiony, kiedy zobaczył Zeusa siedzącego na żerdce nieopodal królewskiego fotela.

- Wchodźcie, wchodźcie. - Jakub był w świetnym humorze. - Sir Patricku, nie wiem, jak panu dziękować za ułożenie tego niezwykłego ptaka. Proszę tylko popatrzeć.

Jakub włożył rękawicę i wyciągnął do ptaka zaciśniętą pięść. Zeus wszedł na rękawicę, a Jakub pogłaskał go po skrzydłach.

- Teraz patrzcie - powiedział.

Delikatnie przewrócił jastrzębia na plecy, położył go sobie na kolanach i pogłaskał jego miękki brzuch.

- Widzieliście kiedyś coś podobnego? - spytał.

- Nigdy. - Patrick był równie uradowany tym widokiem jak Jakub. - Słyszałem, że mniej agresywne ptaki czasem na to pozwalają, ale nie jastrzębie.

- Ten ptak jest nadzwyczajny - oświadczył Jakub. - Ale dość tego. Wiem, że chcecie ze mną rozmawiać o ważnej dla was sprawie. Nie jestem pewny, czy potrafię wam pomóc, ale może uda się nam coś wymyślić.

- Czy mogę zostać, sire? - spytała Nell. - To dotyczy mojej córki.

- Wiem, że pani tak sądzi, madame.

- Jestem tego pewna.

- Jeżeli ci dżentelmeni nie mają nic przeciwko temu, to może pani zostać. Miło mi pana widzieć, Kintail. Mam nadzieję, że jest pan zadowolony z przydzielonych mu komnat.

- Jeśli o tym mowa, sire - zaczął Patrick, chcąc wykorzystać okazję - wiem, że Jego Eminencja rozmawiał z Waszą Wysokością o porozumieniu, jakie ze mną zawarł. Miałem nadzieję, że usły­szymy dobre nowiny.

Jakub, który wciąż głaskał jastrzębia po brzuchu, wyraźnie się zdziwił.

- Jakie porozumienie? Nic nie wiem o żadnym porozumieniu w sprawie Kintaila. Davy Beaton nie wspominał jego nazwiska.

23

Patrick zrozumiał, że został zdradzony i oszukany. Do tej pory wiedział, kim jest i w co wierzy, ale teraz otworzyła się przed nim przepaść.

- Co panu jest, sir?

- Sir Patricku, czy jest pan chory?

- Patricku!

Głosy Nell i Jakuba dochodziły do niego jakby z oddali. Kiedy jednak usłyszał, że woła go Fin, automatycznie obrócił się w jego stronę.

- Doskonale rozumiem, co czujesz, ale tę sprawę musisz teraz odłożyć na bok - powiedział Fin.

- Nie wiesz, jak się czuję.

- Spójrz na mnie.

Patrick dojrzał niepokój w oczach przyjaciela i postarał się zebrać myśli.

- Nie możesz tego wiedzieć. - Miał ochotę krzyczeć, ale brakło mu sił.

Fin wytrzymał gniewny wzrok przyjaciela.

- Czujesz się zdradzony aż do głębi duszy - powiedział. - Zawierzyłeś temu człowiekowi, byłeś lojalny w stosunku do niego, a on cię zawiódł.

Patrick widział, że przyjaciel rozumie jego uczucia.

- Mówicie o Davym Beatonie, prawda? - odezwał się Jakub.

- Tak - przyznał Fin, wytrzymując spojrzenie króla. - Wasza Wysokość na pewno wie, że sir Patrick spędził ostatnie osiem i miesięcy w Anglii, narażając się na wielkie ryzyko.

Wiem o tym - odparł Jakub. - Ale co wspólnego ma z tym Kintail?

- Zostałem szpiegiem tylko dlatego, że Beaton obiecał mi w zamian za to uwolnienie Kintaila - powiedział Patrick. - Od mojego powrotu stale przysięga, że robił, co mógł, żeby przekonać Waszą Wysokość, ale inni mu w tym przeszkadzali.

- Rozumiem. - Jakub obrzucił Kintaila przenikliwym spojrze­niem. - Wydaje mi się, że mówił pan nie tylko o Beatonie, prawda, sir?

- Nie, Wasza Wysokość - odrzekł Kintail, patrząc królowi prosto w oczy.

- Ród Kintail był zawsze wierny Koronie.

- Tak, sire.

- Sądzi pan, że Korona powinna się za to odwdzięczyć?

- Korona postępuje tak, jak uważa za stosowne - odrzekł Fin.

- Pan też tak sądzi, sir? - Jakub zwrócił się do Patricka.

- Moja opinia nie ma tu żadnego znaczenia. - W głosie Patricka brzmiała gorycz. - Ja mam sprawę z Beatonem, dla którego lojalność jest najwyraźniej pustym słowem. Ten człowiek potrafi skazać niewinną dziewczynę na śmierć tylko po to, żeby móc się pochwalić, że oczyścił Kościół szkocki z grzechu.

- Nie wierzy pan, że on chce zreformować Kościół?

- Wierzę, że Davy Beaton dba jedynie o interesy Davy'ego Beatona - powiedział ostro Patrick. - Jego tak zwane reformy są śmiechu warte, a właściwie byłyby śmiechu warte, gdyby nie sprowadzały nieszczęścia na niewinnych ludzi. Twierdzi, że walczy z czarownicami, ale ich procesy są tajne, by nikt się nie dowiedział, jak słabe są podstawy oskarżenia. Chociaż dobrze wie, że Bem nie jest ani służącą, ani nieślubną córką Angusa, skazuje ją na śmierć, żeby popisać się wielkim pokazem palenia czarownic.

Zamilkł, usłyszawszy cichy okrzyk Nell.

- Proszę mi wybaczyć, madame - powiedział. - Nie powinie­nem był tego mówić w pani obecności.

Nell spojrzała na niego wymownie.

- Chciałbym pomóc - oświadczył król. - Jednak czy nam się to podoba, czy nie, Beaton reprezentuje w Szkocji papieża. Jego słowa w sprawach wiary są słowami Ojca Świętego i nie mogę się im przeciwstawić, nie wywołując przy tym zagrożenia dla całego Kościoła.

- Wasza Wysokość niewątpliwie może coś zrobić - wtrąciła Nell. - Jest pan królem.

- Tak. - Jakub spojrzał na Kintaila i Patricka niewesołym wzrokiem. - Jestem królem, który nie wydaje żadnych rozkazów bez zgody swoich wielmożów. Prawdą jest jednak, że nie trak­towałem dobrze tych, którzy byli mi wierni, a do nich należy Kintail. Teraz wyraźnie to widzę. Proszę, żeby mi pan wybaczył, jeśli pan potrafi, sir.

- Zawsze wybaczę swojemu królowi. Wasza Wysokość - po­wiedział Kintail.

- A pan, sir Patricku, pan też mi wybaczy?

Patrick zawahał się, spojrzał na Fina, ale ten odwrócił wzrok. Patrick wyczytał z jego twarzy, że decyzja należy wyłącznie do niego.

- Potrafię wybaczyć człowiekowi, który przyznaje się do błędu, sire - powiedział. - Ale zaufać mu ponownie, kiedy tak bardzo mnie zawiódł... to nie jest łatwe.

- To uczciwe postawienie sprawy, sir - stwierdził Jakub. - Zawiedzione zaufanie musi zostać odbudowane, co wymaga czasu i wysiłku. Ja nie tylko proszę o wybaczenie. Postaram się też naprawić swój błąd.

- W jaki sposób, sire? - spytała Nell.

- Od tej chwili ogłaszam earla Kintail wolnym człowiekiem i przywracam mu wszystkie jego prawa i tytuły. Poza tym, bez względu na to, co robi Beaton, ja nadal mam wiele do powiedzenia Czy lord Huntly zna tę sprawę?

- Nie. - Patrick zerknął na Kintaila. - On jest stronnikiem Beatona, prawda?

- Niewielu wielmożów, przebywających teraz w Stirling, wy­stąpiłoby przeciwko mojej woli, nawet jeśli skłaniają się ku Beatonowi - oświadczył Jakub. - Jestem pewny, że jeśli poroz­mawiam z lordem Huntly i innymi panami, którzy przybyli do Stirling z dużą eskortą, zdołam ich przekonać, by w sobotę powstrzymali się od interwencji, kiedy będziecie próbowali wy­zwolić dziewczynę.

- Dopiero w sobotę? - spytała Nell przez łzy.

- Proszę zrozumieć, madame - zwrócił się do niej Patrick - że musielibyśmy mieć całą armię, by uwolnić Beth z Tolbooth. Tylko przy wielkim tłumie i ogromnym zamieszaniu jest szansa powodzenia.

- Tymczasem - powiedział Jakub - pan i Kintail powinniście postarać się o pomoc swoich przyjaciół, którzy nie zdążyli jeszcze wyjechać ze Stirling. My nie powinniśmy już więcej się spotykać. Jak pan wie, Beaton wszędzie ma swoich szpiegów.

- Ja mogę przenosić wiadomości, jeśli to będzie konieczne - zasugerowała Nell.

- Nie, madame, nie może pani - odparł z uśmiechem Jakub. - Jej Wysokość jest na zamku i mógłbym znaleźć się w jeszcze większym niebezpieczeństwie, niż gdyby Beaton odkrył, że po­pieram wasze plany.

- To prawda, sire - przyznał Patrick. - Musimy jednak wie­dzieć, czy Waszej Wysokości udało się przekonać lorda Huntly i innych wielmożów, żeby powstrzymali się od interwencji.

- Beaton domagał się, żebym był tam obecny, pomimo mojej dezaprobaty dla tego spektaklu. Postanowiłem więc zaraz potem urządzić polowanie, żeby zatrzeć złe wrażenie. Pani - Jakub zwrócił się do Nell - będzie mile widziana, ponieważ damy również wezmą udział w polowaniu. Sir Patricku, jeśli wszystko się uda, to wezmę ze sobą Zeusa. Pozna go pan nawet z pewnej odległości, prawda?

- Z łatwością, sire - odparł Patrick. - To świetny znak rozpo­znawczy.

Po spotkaniu z królem poszli zanieść wiadomości Molly.

Przez następne dwa dni gorączkowo przygotowywali się do akcji. Postanowili, że Kintail będzie nadal udawał zakładnika, żeby Beaton nie wpadł na trop królewskiej interwencji. Fin spotykał się ze swoimi przyjaciółmi w zamku, a w tym czasie Patrick odwiedzał swoich. Najpierw zwrócił się do sir Alexa Chisholma.

- Naturalnie, że zostanę. Postaram się mieć tylu ludzi, o ilu będę mógł uszczuplić eskortę rodziców - obiecał sir Alex. - Nie mogę jednak narażać mojej rodziny na niebezpieczeństwo.

- Doskonale cię rozumiem - odparł Patrick. - Chciałbym wy­słać Bab razem z twoimi rodzicami. Nie może tu zostać.

- Powinieneś wynająć dla niej strażnika. - Alex obrzucił przy­jaciela wesołym spojrzeniem.

- Ona potrzebuje męża. - Patrick spojrzał na niego znacząco i szybko się z nim pożegnał, bo wybierał się do St. Mary Wynd. Odwlekał spotkanie z sir Hectorem, ponieważ był zbyt wzburzony. Teraz przyszło mu do głowy, że Farnsworth zapewne nic nie wie o losie Beth, a przecież mógłby jej pomóc.

- Powiedz sir Hectorowi, że sir Patrick MacRae chce z nim rozmawiać - polecił służącej, która otworzyła mu drzwi w domu Farnsworthów.

Nie wiedział, czego się ma spodziewać - przecież lady Farnsworth i jej córki mogły naopowiadać sir Hectorowi niestworzonych rzeczy. Pozostało mu tylko cierpliwie czekać.

- Tędy, sir. - Służąca zaprowadziła go do pokoju, w którym po raz pierwszy rozmawiał z Oscarem Farnsworthem.

Sir Hector był sam. Wstał na powitanie Patricka i powiedział:

- Jest pan człowiekiem pełnym niespodzianek, sir.

- Chyba tak - odrzekł Patrick. - Chciałbym spytać, sir, czy wie pan, co się wydarzyło w poniedziałkowy wieczór i jakie były tego skutki.

- Wiem tylko, że oświadczył pan, iż poślubia Elspeth, i że pana zachowanie doprowadziło moją żonę do szału. Upierała się, że to nie może być prawda. Nie wiem jednak, czy składając tę deklarację, zdawał pan sobie sprawę z konsekwencji swojego czynu. Dowie­działem się od żony, że Elspeth nie stawiała sprzeciwu. W takim wypadku, czego się pan pewnie dopiero teraz dowiedział, pana małżeństwo ma moc prawną. Musi się pan zwrócić do swojego kardynała o anulowanie tego związku.

- On nie jest moim kardynałem - stwierdził Patrick. - A moja żona nie pochodzi z nieprawego łoża. Rozumiem, że lady Farnsworth nie poinformowała pana o dalszych wydarzeniach tego wieczoru.

- Nie, ale jak to możliwe, że Elspeth nie pochodzi z nieprawego łoża? Sam Angus przyznał, że jest córką jego i zwykłej służącej.

- Czy zawsze uważał pan Angusa za człowieka godnego za­ufania, sir? - spytał Patrick.

- Nie - przyznał z westchnieniem sir Hector. - Niech pan siada, sir Patricku, i powie mi wszystko, czego jeszcze nie wiem.

Sir MacRae zakończył swoją opowieść i na koniec dodał, że lady Farnsworth i Drusilla oskarżyły Beth o stosowanie magicznych praktyk. Ta wiadomość była dla sir Hectora strasznym szokiem.

- Niech Bóg ma litość nad nimi, bo ja nie będę jej miał! - krzyknął. - Dobrze wiedzą, że ona nie jest czarownicą. Nigdy nie miała najmniejszych skłonności do czarnej magii.

- Nie wiem, czy mógłby pan jej pomóc...

- Jeżeli jest w rękach Beatona, to nic nie mogę zrobić. - Sir Hector pokręcił głową. - Chciałbym jednak wezwać teraz moją żonę i córki i skonfrontować je w pana obecności z ich podłymi czynami.

Po chwili do pokoju weszła lady Farnsworth wraz z Drusillą.

- Gdzie jest Jelyan?

- Poszła na zakupy z naszą ciotką - odparła Drusilla. - Co tu robi Patrick?

- On jest dla ciebie sir Patrickiem i opowiedział mi właśnie szokującą historię o waszym haniebnym postępowaniu względem niewinnej dziewczyny, która nigdy nie zrobiła wam niczego złego.

- Jeśli masz na myśli Elspeth... - zaczęła z oburzeniem lady Farnsworth.

- Zamilcz - powiedział sir Hector ostrym tonem. - Słyszę, że oskarżyłyście tę biedną dziewczynę o czary.

- Biedną dziewczynę, rzeczywiście!

- Ojcze, ty jej nie widziałeś, ale...

- Ani słowa więcej, Drusillo! Jestem przerażony, że moja żona i córki mogły dopuścić się tak niegodziwego czynu. Wrócicie natychmiast do Farnsworth Tower. Będziecie mieć tam dużo czasu, żeby się zastanowić nad swoim postępowaniem.

- To śmieszne! - wykrzyknęła lady Farnsworth.

- Dopiero przyjechałyśmy! - zaprotestowała Drusilla.

- Czy któraś z was zdaje sobie sprawę, że jeśli Elspeth umrze, to staniecie się morderczyniami?

Żadna się nie odezwała. Patrick wątpił, czy cokolwiek z tego zrozumiały.

- Chociaż to niewielka kara za wasz czyn, wyjedziecie dziś po południu. Dam wam eskortę, sam muszę jeszcze zostać w Stirling. Do chwili wyjazdu nie wolno wam opuszczać swoich pokoi. I nie chcę was widzieć. Kaźcie też spakować rzeczy Jelyan.

- Ona nie miała z tym nic wspólnego. - Drusilla była bliska łez.

- Pojedzie z wami. Same jej wytłumaczycie, dlaczego tak się stało.

Patrick wyszedł z poczuciem, że lady Farnsworth i Drusilla wywinęły się bardzo tanim kosztem.

Bethie, chodź tędy.

Usłyszała szept, który przypominał ruch powietrza w długim, ciemnym korytarzu. Mdłe światełko oświetlało jej drogę, nie wiedziała jednak, dokąd idzie, a była okropnie zmęczona. Kiedy dojrzała przed sobą złocisty blask, pospieszyła w tamtym kierunku. Była sama, czuła jednak, że ktoś na nią patrzy. Przyjaciel, a może wróg? W środku złocistej poświaty stała skrzynia. Kiedy chciała otworzyć ją kluczem, czuła wyraźnie, że ktoś uważnie ją obserwuje.

Tak bardzo chciała wiedzieć, co znajduje się w skrzyni, że nie zwracała na to uwagi, ale nagle rozległ się znajomy głos.

Zbudź się, dziewczyno.

Beth z trudem uniosła powieki i rozejrzała się po celi. Nigdy nie spała w dzień, jednak tutaj nie mogła spać nocą.

- Tu jestem - odezwał się ten sam głos.

- Maggie!

- Tak, to ja - powiedziała mała kobietka. Stała na podłodze blisko ściany; wydawała się mniejsza niż zwykle i dziwnie zmę­czona.

- Już straciłam nadzieję, że przyjdziesz! - krzyknęła Beth. - Wiem, że te dziewczyny nie powinny nas słyszeć - dodała szeptem.

- Nie musisz się o to martwić. One niczego nie usłyszą.

- Dlaczego nie przyszłaś do mnie wcześniej? Uznali mnie za winną tylko dlatego, że miałam na sobie ten wspaniały strój i klejnoty. Nie mogłam im przecież powiedzieć, że dał mi to wszystko Maleńki Ludek. Co teraz zrobimy?

- Nie wiem, dziewczyno, a chciałabym wiedzieć.

- Na pewno możesz mnie stąd wydostać! Przecież nie jestem czarownicą!

- Nie mogę tego zrobić. Nie mogę używać swoich czarów przeciwko Kościołowi i ludziom Kościoła. Nasz Tajemny Klan nie może mieć z tym nic wspólnego.

- Jesteś związana z siłami ciemności? - spytała przerażona Beth.

- Nie. My, tak samo jak świat istot śmiertelnych, jesteśmy zawieszeni pomiędzy dobrem a złem, chociaż żyjemy w swoim własnym świecie. Nasz świat powstał wtedy, kiedy otworzyło się niebo i wyrzucony został Zły. Przez tę szczelinę wypadli też inni i taki był początek naszego klanu. My nie dysponujemy mocą do walki ze Złym i do walki z Kościołem. Zawsze, kiedy zwrócisz się do Tego, o którym naucza Kościół, zauważysz, że nawet jeśli jestem wtedy przy tobie, to zaraz znikam. To samo by się stało, gdybyś zwróciła się do Złego.

- Nie przewidziałaś, co się może wydarzyć, kiedy tak wspaniale ubierzesz mnie na królewski bal?

- Nie, ja... - Maggie nachmurzyła się, wstrząsnęła i przymknęła oczy. Tak długo potrząsała głową, dopóki włosy nie stanęły jej dęba.

Beth otworzyła usta, żeby spytać, co robi, ale Maggie jeszcze gwałtowniej potrząsnęła głową. Potem głęboko zaczerpnęła powiet­rza i jej mała postać zaczęła się nadymać do ogromnych rozmiarów. Beth obawiała się, że mała kobietka za chwilę pęknie.

Wreszcie Maggie zrobiła głośny wydech, skurczyła się i zbladła.

Beth patrzyła na nią, zafascynowana.

Po chwili stała już przed nią dawna Maggie. Niewątpliwie była zła.

- Co się stało? - spytała Beth. - Coś jest nie w porządku?

- Bardzo dużo - powiedziała z gniewem Maggie. - Myślałam, że to są sprawki Jonaha Bonewitsa, ale to ktoś inny, kto ma jeszcze paskudniejszą naturę, i kto już raz rzucił na mnie urok. Powinnam była wcześniej się na tym poznać. Claud powiedział mi nawet jego imię, ale ja go nie podejrzewałam o udział w tej sprawie. Zapłaci mi teraz za to ten paskudnik z wirującymi oczami!

Z tymi słowy zniknęła. Beth była zrozpaczona. Nie wiedziała, gdzie jest Patrick, a po Maggie, która była jej jedyną nadzieją, została tylko smuga białego dymu.

Usłyszała brzęk kluczy. Już po nią przyszli.

Claud, gdzie jesteś?

- Tutaj, mamo. - Claud wbiegł do saloniku. - Co się stało?

- Dlaczego pytałeś mnie o Toma Tit Tota?

Claud zawahał się, ale zaraz spotulniał pod srogim wzrokiem matki.

- Dał mi zagadkę, mamo. Muszę zgadnąć jego prawdziwe unię albo...

- Albo co?

- Albo nie będę mógł ożenić się z Lucy. Ale ja nie chcę się z nią żenić. Ona mówi, że muszę, bo z nią spałem, ale...

- Co Lucy Fittletrot ma wspólnego z Tomem?

- Nie wiesz? To jego córka.

Claud widział, że matkę ogarnia wściekłość.

- Przypominasz sobie, jak ci mówiłam, że Tom Tit Tot jest łajdakiem? - spytała z pozornym spokojem.

- Tak - przyznał Claud.

- Nie możesz poślubić jego Lucy.

- Ale on mówił...

- Nie zwracaj uwagi na to, co on mówi! Claud, Tom Tit Tot jest twoim ojcem.

Claud czuł się tak, jakby uderzył w niego piorun.

- Zatem Lucy...

- Macie tego samego ojca, więc nie możesz się z nią ożenić. On się tylko tobą bawi, tak samo jak bawił się mną, kiedy ciebie jeszcze nie było.

24

Stos drewna wzniesiony na wielkim dziedzińcu pomiędzy więzieniem Tolbooth i kościołem św. Marii miał trzy metry wysokości. Dokoła niego wbitych było w ziemię siedem solid­nych pali, a w pobliżu zgromadzono zapasy węgla, stała beczka smoły i leżało drewno na rozpałkę. Strzegli go dobrze uzbrojeni strażnicy, na wypadek gdyby ktoś chciał pokrzyżować boski plan spalenia czarownic, ale wokół panowała świąteczna atmo­sfera.

Na dziedzińcu zgromadził się ogromny tłum ludzi.

Na widok stosu Patrickowi zrobiło się niedobrze, Molly była śmiertelnie blada, a Fin mocno zaciskał wargi. Przepchnęli się do przodu. Molly miała ze sobą łuk i strzały, schowane pod obszerną peleryną, ale Patrick nie wyobrażał sobie, na co mogłyby się przydać. Było zbyt wielu ludzi, zbyt wielu strażników w czer­wonych mundurach - sług kardynała - i Patrick zwątpił w pomoc przyjaciół, nawet tych, którzy ją obiecali.

Fin podtrzymywał Molly silnym ramieniem, jednocześnie prze­suwając wzrokiem po coraz bardziej hałaśliwej ciżbie.

- Jest już król ze swoją świtą - powiedział.

Jakub siedział na pięknym gniadoszu, a giermek z królewskim proporcem na siwku. Król otoczony był grupą mężczyzn i kobiet w strojach myśliwskich. Wszyscy byli konno i trzymali na ręka­wicach ptaki w ozdobnych kapturach.

Patrick zauważył, że Zeus, w czarnym kapturze zdobnym czerwonym piórem, siedzi na ramieniu Jakuba. W innych okolicz­nościach ucieszyłby go ten widok, teraz jednak myślał tylko o tym, że król daje im w ten sposób sygnał, że potrafił powstrzymać od interwencji przynajmniej kilku wielmożów.

- Może my też powinniśmy mieć konie - powiedziała Molly.

- Nie teraz - szepnął Patrick. - Nie powinniśmy zwracać na siebie uwagi. Pójdziemy po konie, kiedy wyprowadzą kobiety, chociaż nie wyobrażam sobie, by udało się nam przedrzeć przez ten tłum.

Patrick znowu spojrzał na stos. Siedem kobiet miało stracić na nim życie w okropnych męczarniach, a przynajmniej jedna z nich była niewinna. A inne? Nie wierzył w ich winę. Nie wierzył również, że Bóg, który stworzył Beth i jego ukochane Wyżyny, domaga się takiej ofiary.

Wszystkie kobiety uwięzione były w Tolbooth, więc wejdą na plac od północnej strony. Beaton na pewno zadba, żeby ich wejście miało odpowiednią oprawę.

- Fin, widzisz ją? - usłyszał głos Molly.

Patrick ściągnął brwi, przekonany, że ona mówi o Beth. Stali przed kościołem, blisko stosu, a orszak skazanych poprzedziłaby niewątpliwie żywiołowa reakcja tłumu.

- Wątpię, czy zdołałbym ją dostrzec w tej ciżbie - odparł Fin - czy też kogokolwiek z nich. Oni by się przecież zbytnio nie wyróżniali, byliby tylko trochę mniejsi.

- Kto? - spytał Patrick.

- Maleńki...

- Cicho, Molly - uciął Fin, przesuwając wzrokiem po tłumie, jakby oceniał wzrokiem szeregi nieprzyjaciół przed bitwą.

- Patricku - szepnęła mu Molly do ucha - przypomnij sobie, że Fin ma dar widzenia tego, co niewidzialne, chociaż niechętnie się do tego przyznaje. Mam nadzieję, że Maleńki Ludek pojawi się tu, żeby pomóc Beth.

- Jeśli wziąć pod uwagę, że to pewnie oni ponoszą za to wszystko odpowiedzialność...

- Nie powinniśmy teraz o tym rozmawiać - przerwała mu Molly - bo możemy też znaleźć się na stosie. Chcę ci tylko powiedzieć, że próbowałam nawiązać kontakt z tymi, których kiedyś poznałam.

- Cieszę się, że jesteście przy mnie. - Patrick, podobnie jak Fin, przesuwał wzrokiem po tłumie. - Jednak Fin nie powinien był tu zostawać, skoro Jakub zgodził się wreszcie go uwolnić.

- Nie mogliśmy cię opuścić. Jeszcze zdążymy wrócić do domu.

Wrzask tłumu obwieścił pojawienie się skazanych.

- Idę po konia - oznajmił Patrick. - Może wam się uda wymyś­lić, jak ją uratować. I jeszcze jedno, Molly. - Patrick mówił przez ściśnięte gardło. - Jeśli nam się nie powiedzie, a oni rozpalą stos, nie udusiwszy przedtem tych kobiet, to na miłość boską, niech twoja strzała nie chybi.

Molly skinęła tylko głową. Mogła czerpać gorzkie zadowolenie z faktu, że potrafi przeszyć serce siostry strzałą z luku i nie pozwolić, by spłonęła żywcem na stosie. Patrick zaczął się przecis­kać przez tłum do miejsca, gdzie czekał Jock z końmi.

Zdawał sobie sprawę, że nawet gdyby mu się udało przedrzeć konno do Beth, szanse ucieczki z miasta są znikome. Były tylko dwie drogi wyjazdowe, obie zapchane ludźmi. Żeby dotrzeć do którejś z nich, musiałby przejechać całą Spittal Street, wzdłuż północnego boku dziedzińca. Kościół św. Marii, na południowej stronie dziedzińca, przytykał do miejskich murów.

Na Spittal Street było pełno ludzi, a bram miasta strzegli strażnicy. Patrick jeszcze nigdy nie odczuwał takiego braku wiary we własne siły. Gdzie się podział jego hart ducha?

Jock czekał na niego z czterema końmi. Nie było wierzchowca dla Beth, ale ogier Patricka z łatwością mógł unieść dwie osoby. Dosiadł wspaniałego karego rumaka - Jakub pozwolił im wziąć dwa ogiery ze swoich stajen - poprawił szablę i nóż, sprawdził pistolet. Żadna z tych broni nie mogła mu się na wiele przydać, ale czuł się pewniej, mając je pod ręką. Zrobi wszystko, by uratować Beth. Jeżeli mu się nie uda, to umrze razem z nią, jeśli bowiem nie zabiją go żołnierze Beatona, to kardynał i tak każe go powiesić.

Ale jeśli Beth umrze, nie będzie to miało żadnego znaczenia.

Widział już wyraźnie orszak skazanych i parł koniem w tłum, który rozstępował się przed ogierem i groźnym wzrokiem jeźdźca.

Siedem ubranych na czarno kobiet posuwało się niepewnym krokiem, z opuszczonymi nisko głowami. Każdą prowadził na łańcuchu żołnierz Kościoła.

Patrick wiedział, że pozostało mu niewiele czasu. W Szkocji, w przeciwieństwie do Anglii, był zwyczaj duszenia czarownic przed rzuceniem ich na stos. Z drugiej strony, ponieważ kar­dynałowi zależało na urządzeniu wielkiego widowiska, Patrick nie był pewny, czy dzisiaj zastosuje się on do tego zwyczaju.

Rozglądał się czujnie dokoła. Podejrzewał, że przyciąga ogólną uwagę. Zauważył jednak także innych mężczyzn na koniach - najwyraźniej landlordowie nie chcieli mieszać się z tłumem.

Orszak był coraz bliżej i ku swojemu przerażeniu Patrick zauważył, że kobiety noszą kaptury i mają zasłonięte twarze. Ponadto łańcuchy przyczepione były do żelaznych obręczy, które założono skazanym na szyje. Miały też zakneblowane usta.

Wszystkie wyglądały jednakowo. Nie był w stanie rozpoznać Beth.

Panował ogłuszający hałas. Ludzie krzyczeli i wyli na czarow­nice, ale Beth niczego nie widziała przez grubą zasłonę. Jej szyję ocierał żelazny kołnierz, a najeżony kolcami knebel kaleczył usta. Słyszała jęki i szloch towarzyszących jej kobiet, ale choć jeszcze nigdy w życiu nie była tak przerażona, nie płakała. Kardynał Beaton nie będzie miał tej satysfakcji.

Nie zadał ani jednego pytania jej oskarżycielom. Ogłosił ją winną i wydał wyrok, jakby sam fakt oskarżenia był wystarczającym dowodem. Niewątpliwie procesy innych kobiet miały podobny przebieg, a przecież Bóg tak łatwo nie potępia nikogo z ludzi.

Tak bardzo pragnęła usłyszeć głos Maggie Malloch i dowiedzieć się, że mała kobietka zdobyła nową moc do przeciwstawienia się Kościołowi, że może ją uratować, wiedziała jednak, że nawet cała armia Maleńkiego Ludku nie zdoła wyrwać jej z rąk ludzi kardynała.

Potknęła się i zaraz poczuła na ramieniu silną dłoń strażnika. Nie pozwolą jej upaść na ulicy, bo mogłaby zepsuć widowisko. Trudno było zachować dumę, mając ręce związane z tyłu i ten haniebny kołnierz na szyi. Choć wolałaby szlochać tak samo jak jej towarzyszki, musiała wykazać się hartem ducha. Była pewna, że Patrick jest w tłumie. Nie chciała okryć go wstydem. Pójdzie na śmierć z godnością, jak przystało lady MacRae.

Żałowała, że nie może porozmawiać z Patrickiem po raz ostatni i powiedzieć mu, jak bardzo go kocha. Nie mogła sobie darować, że nie powiedziała mu tego podczas ich ostatniego spotkania. Był najlepszym przyjacielem, jakiego kiedykolwiek miała.

Nagle poczuła silne pociągnięcie łańcucha i dwie silne dłonie chwyciły ją za ramiona.

- Stój spokojnie - warknął jakiś głos. - Już niedługo spotkasz się ze swoim Stwórcą, więc nie rób mi teraz kłopotów.

Żelazna obręcz zacisnęła się na jej gardle. Czy chcą ją udusić?

Nie chciała umierać! Przecież dopiero zaczęła żyć...

Patrick patrzył ze łzami w oczach, jak strażnicy ustawiają czarownice przed wbitymi w ziemię palami i podnoszą je do góry, żeby zamocować na palach ich żelazne obręcze. W ten sposób żadna nie mogła się nawet poruszyć. Nadal nie wiedział, która z nich jest Beth.

Strażnicy odeszli na bok, a kardynał Beaton, w purpurowej szacie i ze złotą mitrą na głowie, wysunął się do przodu. Złożywszy dłonie jak do modlitwy, czekał, aż tłum ucichnie.

- Słuchajcie wszyscy - zaczął donośnym głosem. - Tak jak Bóg zawarł przymierze ze swoim Kościołem, tak samo szatan sprzymierza się ze swoimi poddanymi. Obiecują mu posłuszeństwo, a on w zamian spełnia ich występne pragnienia. Każda z tych kobiet zawarła pakt z diabłem, żeby korzystać z jego pomocy przy stosowaniu swoich haniebnych praktyk. Ponieważ uprawianie czarów jest w oczach Boga jednym z najohydniejszych grzechów, jedynie boski ogień może go oczyścić.

Patrick wstrzymał konia i jeszcze raz popatrzył na zakapturzone postacie, ale wciąż nie potrafił rozpoznać swojej gołąbeczki. Widząc, że nie ma już żadnej nadziei, chciał przynajmniej dać jej znać, że jest przy niej.

- Zobaczycie dzisiaj na własne oczy - ciągnął Beaton - wyraz woli Boga. Patrzcie, co czeka tych, którzy ośmielają się zakwes­tionować Jego moc.

Patrick przymknął oczy i zagwizdał melodię, którą zwykle przywoływał Zeusa. Był pewny, że Beth ją rozpozna. Po tym sygnale jastrząb mógł zerwać się do lotu, gdyby nie przytrzymy­wały go owiązane wokół rękawicy rzemyki, a król z pewnością łatwo go uspokoi. Za to dziewczyna będzie wiedziała, że on przy niej jest.

Ze zdumieniem usłyszał w odpowiedzi taki sam gwizd.

Otworzył oczy. To nie mogła być Beth, była przecież zakneb­lowana. Słyszał co prawda, że te kneble nie przeszkadzały czarow­nicom wydawać piskliwych dźwięków przerażenia, ale z na­jeżonym kolcami kneblem w ustach, na pewno nie można było gwizdać.

Beaton uniósł dłoń, dając sygnał do zapalenia stosu, i Patrick zrozumiał, że on chce spalić te kobiety żywcem. Oszalały z przerażenia spojrzał na Molly. Był przekonany, że zobaczy w jej dłoni łuk, ale ona stała spokojnie, patrząc wprost przed siebie.

Podążając za jej wzrokiem, Patrick zobaczył, że Zeus rozpościera skrzydła. Król wyciągnął rękę, żeby go uspokoić, lecz już było za późno. Jastrząb, bez kaptura, ze zwisającymi u nóg rze­mieniami, pofrunął do jednej z czarownic i usiadł jej na ra­mieniu.

Nie zważając na blokujący mu drogę tłum, Patrick uderzył ogiera ostrogą. Nie zdawał sobie nawet sprawy, że w jakiś dziwny sposób otworzyła się przed nim droga, prowadząca do kobiety z ptakiem na ramieniu.

Kiedy był już blisko, sługa kardynała skoczył do Beth z unie­sionym sztyletem, ale Zeus rozpostarł skrzydła, rzucił się na żołnierza z wysuniętymi szponami i przewrócił go na ziemię.

Patrick wstrzymał konia, który zaraz stanął dęba, i otoczył ramieniem drobną kobiecą postać z jastrzębiem na ramieniu. Zeus zerwał się i poszybował w dal. Patrick zdjął z pala żelazną obręcz i trzymając Beth przy sobie, dał ogierowi ostrogę. Nie mógł nic poradzić na to, że ta koszmarna obręcz zsunęła się jej na szyję, że miała zakneblowane usta i związane z tyłu ręce. Była jednak wolna, a on trzymał ją w ramionach.

Nie wiedział nawet, jak ogier przebił się przez tłum. Widział ludzi, którzy uciekali w popłochu przed dziko galopującym koniem, ale wiedział również, że żołnierze kardynała gotowi byli walczyć na śmierć i życie, by nie pozwolić uciec żadnej z jego czarownic. A jednak droga stała przed nimi otworem i nawet przy bramie miasta nikt nie próbował ich zatrzymać. Mimo to Patrick wciąż zmuszał konia do galopu, dopóki nie był pewny, że już nikt ich nie dogoni. Dopiero wtedy uwolnił Beth z więzów.

Kiedy jeździec zaczął wstrzymywać konia, Beth odczuła ogromną ulgę. Wiedziała, że tym jeźdźcem jest Patrick. Chociaż mocno trzymał ją przy sobie, była posiniaczona i poobijana. Było jej duszno w tym okropnym kapturze, ale przynajmniej była żywa. Kiedy koń się zatrzymał, jeździec uniósł ją i posadził przed sobą. Metalowa obręcz na szyi otworzyła się, z ust wypadł knebel. Patrick ściągnął jej kaptur.

- Dzięki Bogu - powiedział, otaczając ją ramieniem i całując w czoło.

Przylgnęła do niego. Po chwili Patrick odsunął ją od siebie i popatrzył na nią uważnie.

- Wygląda na to, że nic ci nie jest - powiedział. - Możesz mówić?

- Chyba tak, chociaż trochę boli mnie język.

- Ta obręcz nie była sprawna. Kolce z knebla chyba też wyleciały.

- Naprawdę? To było straszne, ale kiedy Zeus do mnie przy­frunął, o wszystkim zapomniałam.

- Nie zagwizdałaś na niego?

- Słyszałam twój gwizd. Chciałam na niego odpowiedzieć, ale chyba nie zdołałabym wydać żadnego dźwięku. Był okropny hałas, a jednak cię usłyszałam.

Przytulił ją i pocałował w usta. Beth była zdumiona, że nie czuje już żadnego bólu. Chciała jak najszybciej zapomnieć o tych potwornych przeżyciach, czuć jego usta na wargach i dłonie na ciele. Zapomnieć o wszystkim, tylko być przy nim.

Ogier poruszył się nerwowo.

- Musimy już jechać, kochanie - szepnął Patrick. - Nie mam dla ciebie konia, ale kary z łatwością uniesie nas oboje.

- Dokąd jedziemy? - spytała.

- Na Wyżyny - odparł.

- Nie. - Beth usłyszała znajomy głos. - Tam przede wszystkim będą was szukać. Powiedz mu, żeby jechał na południe, do Dunsithe.

Sądząc po wyrazie twarzy, Patrick niczego nie słyszał. Naj­wyraźniej chciał już ruszać w dalszą drogę.

- Powiedz mu - powiedziała głośniej Maggie, materializując się na jego ramieniu.

Zdumiona Beth patrzyła na nią szeroko otwartymi oczami. Po chwili skinęła głową.

- Co się stało? - Patrick rozejrzał się czujnie dokoła.

- Musimy jechać do Dunsithe - oznajmiła Beth.

- Powiedz mu też, żeby nie zatrzymywał się po drodze - poleciła Maggie.

- Dunsithe? - Patrick był zdumiony.

- Tak - odparła Beth. - Nie wolno nam też zatrzymywać się po drodze.

- Dlaczego chcesz tam jechać?

Beth zawahała się.

- Powiedz mu - nakazała Maggie.

- Musimy tam jechać. Tak mówi Maggie Malloch.

- Powiedz mu, że spotkacie tam Molly i Fina. A także twoją matkę.

Beth powtórzyła słowa Maggie. Patrick popatrzył na nią bacznie, nie powiedział jednak, że postradała zmysły.

- Na tym dziedzińcu też wydarzyło się coś dziwnego - zauwa­żył. - Nie rozumiem tego, ale niczego nie kwestionuję. Najważ­niejsze, że jesteś ze mną.

- Powiedz mu też - oznajmiła z uśmiechem Maggie - że zgromadzony na dziedzińcu tłum uwolnił pozostałe kobiety. Uznali, że jastrząb jest wysłannikiem niebios, które przeciwstawiają się woli kardynała. Powiedz mu też, że twój kuzyn Huntly i inni wielmoże uniemożliwili ludziom kardynała ruszenie w pościg. W Stirling zapanował chaos.

Kiedy Beth przekazała te informacje, Patrick ściągnął brwi.

- Zadam tylko jedno pytanie - powiedział. - Gdzie jest ta osoba, która ci to wszystko mówi?

- Tutaj. - Beth wskazała gestem jego ramię, lecz Maggie już tam nie było. - Wiem, że w nią nie wierzysz, ale...

- Popatrz - powiedział Patrick.

Beth zobaczyła pędzącego do nich Pioruna. Po chwili usłyszała przeraźliwe gik-gik-gik-gik-gija-gija. Nad ich głowami krążył jastrząb.

- Wydaje mi się, kochanie, że powinienem się tylko cieszyć z tego, że jesteś bezpieczna, i niczym innym nie łamać sobie głowy - stwierdził Patrick.

Beth zasnęła wkrótce w jego ramionach i spała przez całą noc. Patrick pędził bez wytchnienia, zatrzymując się tylko przy stru­mieniach, żeby koń mógł się napić. Przyjechali do Dunsithe następnego dnia późnym popołudniem.

Na dziedzińcu ogromnego zamku powitały ich dwie śliczne kobiety i wysoki, potężnie zbudowany mężczyzna.

Starsza z kobiet wpatrywała się w Beth, jakby nie mogła uwierzyć własnym oczom.

- Fin, skąd wiedzieliście, że tutaj przyjedziemy? - Patrick zsiadł z konia, uścisnął dłoń przyjaciela i przywitał się z młodszą z kobiet.

- Po prostu wiedzieliśmy - odparła, odwzajemniając jego uścisk. Po chwili podeszła do Beth. - To ty jesteś moją młodszą siostrą - powiedziała.

- Czy to prawda? Jesteś tego pewna? - Beth z trudem po­wstrzymywała się od płaczu.

- Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości, moja ko­chana! - krzyknęła starsza kobieta, zalewając się łzami. - Patricku, zsadź ją z konia. Chcę uściskać moją córkę!

- Mama? - Beth zachłysnęła się ze zdumienia.

- Tak, kochanie. A to jest Molly, twoja starsza siostra, i jej mąż, earl Kintail.

Kiedy Patrick zsadził Beth z konia, matka przytuliła ją do serca,

- Masz teraz rodzinę, moja najdroższa. Mam nadzieję, że nas polubisz.

- Na pewno - odparła Beth. - Nie spodziewałam się, że możesz być taka piękna - dodała, patrząc z podziwem na matkę.

Minęło jeszcze dużo czasu, zanim ktoś wspomniał o skarbie.

Skończyli właśnie kolację we wspaniałej sali rycerskiej, a Beth chciwie słuchała opowieści matki i siostry o rodzinie, o której dotąd nic nie wiedziała.

- Omal o tym nie zapomniałem - powiedział nagle Patrick. Wyciągnął z sakiewki łańcuch ze złotym liściem, który Beth nosiła na balu. - Wziąłem to ze sobą, ale przybranie głowy i inne drobiazgi zostawiłem w Stirling.

- Niepotrzebnie to zabrałeś - odparła Beth. - Jestem pewna że to fałszywe złoto. Drogie kamienie w obcasach moich panto­felków okazały się zwykłymi szkiełkami.

- Nie wiadomo. - Molly zerknęła na Fina, kiedy Patrick zapinał łańcuch na szyi Beth. - Powinniśmy jej chyba pokazać skrzynię?

- Ty też chodź z nami - Fin zwrócił się do Patricka. - Jeśli nie będziesz tam mile widziany, to szybko się tego dowiemy.

Zarówno Beth, jak i Patrick patrzyli na nich w osłupieniu.

- Nie pójdziecie tam beze mnie - oznajmiła Nell.

- Zatem chodź z nami - zgodziła się Molly. - Zaraz się do­wiemy, czy jesteś tam mile widziana.

Kiedy szli długim korytarzem wyłożonym pięknymi dywanami, Patrick trzymał Beth za rękę.

W murze zamykającym korytarz tkwił kamienny skobel. Fin przesunął go. Ku zdumieniu Beth, ściana otworzyła się przed nimi, odsłaniając ciemny tunel. Kiedy do niego weszli, kamienny skobel ponownie zamknął wejście.

Przerażona Beth uchwyciła się kurczowo dłoni Patricka. Nagle pojawiła się złota poświata, jak w jej śnie. Odruchowo zacisnęła w dłoni złoty liść.

Za zakrętem tunelu zobaczyła skrzynię. Wszystko wyglądało tak samo jak w jej śnie. Nagle ogarnęła ją jakaś niewytłumaczalna trwoga.

W tej samej chwili zza skrzyni wyskoczył mężczyzna z obnażoną szablą w ręku.

- Nie, Angus, nie! - krzyknęła Nell i upadła na podłogę.

- Chodź tu, dziewczyno - powiedział do Beth. - Otwórz swoją skrzynię i oddaj mi wszystko, co w niej jest. Wtedy zostawię cię w spokoju.

Patrick i Fin nie byli uzbrojeni, więc kiedy Fin, który szedł pierwszy, skoczył do napastnika, ten powalił go ciosem szabli. Molly krzyknęła, ale mężczyzna zaraz powalił ją na podłogę.

Patrick zasłonił Beth własnym ciałem, lecz otrzymał cios szablą i upadł. Nagle w tunelu rozległ się przeraźliwy nieludzki krzyk - napastnik zamarł w bezruchu.

Początkowo Beth myślała, że to ona tak krzyczy, lecz kiedy złoczyńca chciał się odwrócić, na drodze stanął mu ogromny czarny niedźwiedź. Mężczyzna wzniósł szablę do góry, ale niedźwiedź wytrącił mu ją z ręki. Ku zaskoczeniu Beth, rabuś zniknął, a na jego miejscu pojawił się Piorun, który warczał i szczekał. Skoczył niedźwiedziowi do gardła, ale ten usunął się i pies trafił w ścianę. Piorun potrząsnął głową i spojrzał na Beth.

Nagle w tunelu rozległy się dźwięki muzyki. Były tak urzekające, że mimo przerażenia, nogi Beth same ruszyły do tańca.

- Niech cię ziemia pochłonie, ty renegacie, synu czarownicy! Pokaż się nam we własnej postaci - przemówił niedźwiedź głosem Maggie Malloch.

Beth patrzyła w osłupieniu, jak pies zaczyna zmieniać swój kształt i po chwili stanął przed nią mężczyzna z zielonymi włosami, który w prawej ręce trzymał skrzypce, w lewej zaś łuk i strzały. W tęczówkach jego oczu wirowały czerwone i zielone kręgi, a na każdej dłoni miał po sześć palców.

Serce podeszło jej do gardła - uniknęła śmierci na stosie, odnalazła rodzinę, a teraz miała to wszystko stracić. A Maggie Malloch robiła jakieś dziwne sztuczki z niedźwiedziem i psem. Co prawda pies, a raczej mężczyzna, który się w jego miejsce pojawił, uśmiechał się szeroko, ale Maggie była zła, więc...

- Tom Tit Tot! - krzyknęła Maggie. - Miałam nadzieję, że już nigdy nie będę musiała oglądać twojej wstrętnej gęby, a ty się zjawiasz, żeby znów wszystko zepsuć swoimi paskudnymi sztuczkami.

- Ty też mogłabyś mi się pokazać, dziewczyno - odparł męż­czyzna. - Bardzo mi ciebie brakowało.

- Mamo - odezwał się jakiś głos. - On ma sześć palców na każdej dłoni.

- Cicho bądź! - rozgniewał się mężczyzna, chowając ręce za plecami.

- Tak, tyle ma - przyznała Maggie. - Zaczęłam to podejrzewać kiedy po raz pierwszy się zorientowałam, że ktoś rzucił na mnie urok, który spowodował, iż ośmieliłam się przekroczyć swoje uprawnienia, pomagając naszej dziewczynie. Niewielu dysponuje podobną mocą, a ten łajdak zrobił to dwukrotnie. Co prawda, nigdy przedtem nie liczyłam jego palców.

- Znam jego prawdziwe imię! - rozległ się triumfalny okrzyk.

- Claud, wymów je, i to szybko!

- Jesteś Jonahem Bonewitsem, ty niegodziwcze!

- Skoro rozwiązałeś jego zagadkę, to on już nie może przybierać obcych kształtów - powiedziała Maggie.

Zielonowłosy mężczyzna krzyknął przenikliwie i przeistoczył się znowu. Włosy sterczały mu teraz z głowy jak słoneczne promienie, nie były już czerwone, tylko rude i jasne na końcach. Twarz mu się zwęziła, na policzkach ukazały się kolorowe paski; w jego oczach nie wirowały już kolorowe kręgi - były ciemne i wyzierała z nich wściekłość. Wzniósł ręce do góry.

- Teraz ty się pokaż, przewrotna wiedźmo!

- Zanim to zrobię - powiedziała Maggie ostrzegawczym to­nem - przypominam ci, że dziewczyna widziała wszystko, co tutaj dziś wyprawiałeś.

Mężczyzna zamarł w miejscu, z rękami w górze. Ta wiadomość wprawiła go w przerażenie.

Niedźwiedź zniknął, a przed tym dziwnym osobnikiem stanęła Maggie, trzymając się pod boki.

- Nie możesz jej skrzywdzić, Jonahu Bonewitsie! Wprawdzie ukryłeś ją przed nami, ale ty także ją ochraniałeś. Więc nie możesz teraz zrobić jej krzywdy.

- Służę Angusowi - zaprotestował.

- Służysz tylko samemu sobie - odparła Maggie. - Nie zmusisz też mojego Clauda, żeby ożenił się z twoją Lucy. Zostaw go w spokoju.

- Lucy Fittletrot to wcale nie jest moja Lucy - powiedział mężczyzna. - Pomagała mi tylko, kiedy knułem swoje intrygi.

- Postawię tę sprawę przed Kręgiem - oświadczyła Maggie.

- Zrób to, dziewczyno - odparł mężczyzna i oczy mu się zwęziły. - Jeśli chcesz znów popróbować, kto z nas jest silniejszy, to tak zrób. - Z tymi słowy zniknął.

- Już jesteś bezpieczna - Maggie zwróciła się do Beth. - Nikt nie zrobi ci krzywdy.

- A oni? - wykrztusiła Beth przez łzy.

- Tylko śpią - oznajmiła Maggie. - Rannym zatamowałam płynącą krew, a kobietom w ogóle nic się nie stało. Sama zobacz.

Beth uklękła przy Patricku i przekonała się, że Maggie mówi prawdę. Chociaż otrzymał cios szablą, nie krwawił i oddychał spokojnie.

- Piorun i mężczyzna z szablą byli tą samą osobą, a ty byłaś niedźwiedziem! - wykrzyknęła Beth. - Oni nigdy w to nie uwierzą. Mnie samej trudno w to uwierzyć, chociaż widziałam wszystko na własne oczy.

- Niczego im nie mów - poleciła Maggie. - Kiedy się zbudzą, będą pamiętać tylko to, że miałaś otworzyć swoją skrzynię. Nikt inny nie może tego zrobić, bo w niej jest twój skarb. Obiecuję ci, że oni niczego się nie domyśla, a ty też o wszystkim zapomnisz.

Kiedy głos Maggie zamierał w oddali, Patrick poruszył się.

- Och, mój ukochany - szepnęła Beth, pomagając mu wstać.

Wszyscy byli już na nogach.

- Beth, masz już swój klucz? - spytał Kintail.

Instynktownie dotknęła łańcucha na szyi i odkryła, że złoty liść zamienił się w złoty klucz. Po chwili skrzynia była otwarta i przyćmione światło tunelu rozbłysło blaskiem wspaniałych klejnotów.

25

W lasach okalających Dunsithe

W lesie było ciemno i panowała martwa cisza, jakby Maleńki Ludek rzucił urok na jego mieszkańców. Patrick słyszał tylko szelest suchych liści pod nogami i swój oddech. Szczelniej owinął się peleryną, a kiedy usłyszał jakiś pomruk i pohukiwanie sowy, upewnił się, że las nie został zaczarowany.

Gdzie była Beth? Kiedy powrócili do sali rycerskiej po od­nalezieniu jej spadku, poszła wprost do sypialni. Jednak kiedy Patrick wszedł tam po chwili, już jej nie było. Coś mu mówiło, że poszła do lasu.

Po chwili znalazł się na oświetlonej księżycem polanie. Beth była bosa i miała na sobie tylko luźną nocną koszulę. Spog­lądała w niebo. Rozpuszczone włosy srebrzystą falą opadały na plecy. Miała zamknięte oczy, a jej długie rzęsy rzucały cienie na policzki. Przypomniał mu się dzień, kiedy zobaczył ją po raz pierwszy.

O czym mogła myśleć? W lesie było chłodno, ale ona chyba tego nie czuła. Mówiła mu kiedyś, że od dzieciństwa ma zwyczaj pogrążania się w myślach, żeby zapomnieć o niemiłych chwilach i przywołać lepsze wspomnienia.

Może czuła się nieszczęśliwa? W ciągu ostatniego tygodnia tak wiele przeszła, poza tym cały jej świat wywrócił się do góry nogami. Któż mógłby spokojnie to znieść? Patrick chciał do niej podejść, ale postanowił jeszcze chwilę zaczekać.

Patrzył na nią i sam ten fakt sprawiał mu niewyobrażalną przyjemność. Nigdy przedtem niczego podobnego nie odczuwał. Zawsze był przekonany, że życie niczym go nie zaskoczy. Teraz już wiedział, że nie potrafił docenić potęgi miłości. Chętnie oddałby życie i wszystko, co było mu drogie, by ocalić Beth. Zdawał też sobie sprawę, że już nigdy nie będzie patrzył na świat takimi samymi oczami jak przedtem.

Przyszło mu nagle do głowy, że mógłby ją śmiertelnie wy­straszyć, gdyby podszedł bliżej lub ją zawołał.

- Przyszedłeś po mnie - usłyszał jej głos.

Początkowo nie był pewny, czy mówiła do niego, ponieważ nadal miała uniesioną głowę i patrzyła na księżyc. Dopiero po chwili spojrzała na niego z uśmiechem.

- Skąd wiedziałaś, że tu jestem? - spytał.

- Pewnie myślałeś, iż potrafisz ostrożnie poruszać się po lesie, ale w tej ciszy twoje kroki dudniły, jakby maszerowała cała armia. Jak mnie znalazłeś?

- Nie było cię w sypialni, więc przyszedłem tutaj.

- Ale dlaczego akurat na tę polanę? Te lasy są bardzo duże, mogłam przecież pójść w inne miejsce.

Nie wiedział nawet, kiedy znalazł się przy niej.

- Czułem, że powinienem przyjść właśnie tu.

- Byłam pewna, że tak będzie. Myślisz, że Maleńki Ludek nadal zajmuje się naszymi sprawami?

- Wątpię w to. - Patrick uśmiechnął się. - Wolę wierzyć, że wiedziałem, gdzie jesteś, tylko dlatego, że cię kocham i wyczuwam twoją obecność. A ty wiedziałaś, że idę, nie dlatego, że słyszałaś maszerującą armię, tylko dlatego, że ty też wyczuwasz moją obecność.

- Naprawdę, Patricku? - spytała z uśmiechem.

- Naprawdę, mo chridhe. - Położył jej ręce na ramionach i pochylił się, żeby ją pocałować.

Przylgnęła do niego i rozchyliła wargi. Zsunął dłonie z jej ramion i przytulił ją mocno.

Jego ciało gwałtownie zareagowało na jej bliskość, chciał ja mieć całą, natychmiast. Zdjął pelerynę, rzucił ją na ziemię, uniósł Beth i ukląkł, żeby ją na niej położyć. Spojrzała mu w oczy.

- Pragnę ciebie - szepnął.

- Teraz, Patricku? Tutaj?

- Tak, gołąbeczko. Tutaj i zaraz.

- A jeśli ktoś przyjdzie?

- To go zastrzelę - powiedział, rozpinając pas i odkładając na bok szablę i pistolet.

Beth miała ochotę się roześmiać, ale kiedy poczuła, że jego ręka dotyka jej piersi, jęknęła cicho.

- Och, Patricku.

- Niech to licho - mruknął.

- Co takiego?

- Twoja koszula jest zawiązana na plecach.

- Dasz sobie z tym radę - odparła Beth, uśmiechając się łobuzersko.

Patrick leżał na boku, całując czule jej kark, a po chwili namiętnie całował usta, rozpalając w niej ogień pożądania.

Dotknął jej piersi i poczuł, jak sutki naprężają się pod cienkim materiałem koszuli. Po chwili uniósł się na łokciu i zajrzał jej głęboko w oczy.

Beth dotknęła delikatnie jego policzka. Potem zaczęła przesuwać palce po jego powiekach, po brwiach i znowu po policzku. Na koniec dwoma palcami leciutko dotknęła warg.

Patrick jęknął cicho. Odczuwał dotyk jej palców każdym nerwem swojego ciała. To było dla niego zupełnie nowe doświad­czenie. Nic dziwnego, że Davy Beaton uważał ją za czarownicę. Niewątpliwie rzuciła na niego urok. Miał tylko nadzieję, że tak pozostanie do końca ich życia.

Jeszcze żadnej kobiety tak bardzo nie pożądał jak jej. Przewrócił się na plecy i pociągnął ją na siebie. Rozwiązał tasiemki jej koszuli, ściągnął ją i odrzucił na bok.

- Nie powinnaś chodzić do lasu w samej koszuli - powiedział nagle. - Nie rób tego więcej.

- Bo co?

Przewrócił się znowu, przygniatając ją całym ciałem i patrząc na nią surowym wzrokiem.

- Bo zbiję ci pupę, żeby cię nauczyć ostrożności. Co by się stało, gdybyś tu kogoś spotkała, bosa, w cienkiej koszuli?

- Nikogo tu nie ma poza tobą - szepnęła. - A ty masz na sobie ubranie. Zdejmij je, Patricku. Chcę zobaczyć mojego ukochanego, jak stoi nagi w świetle księżyca. Może ci pomóc?

Ta myśl podnieciła go, ale był zbyt niecierpliwy, żeby zdać się całkowicie na jej pomoc. Rozpięła mu kaftan, a on zrzucił koszulę przez głowę. Po chwili całe jego ubranie leżało już na ziemi.

Maggie Malloch obserwowała ich z zadowoleniem.

- Teraz już będą bezpieczni - powiedział Claud.

- Teraz tak - odparła.

- Mamo, musisz znowu odejść?

- Tak, muszę przypilnować różnych spraw na północy. Jonah Bonewits został wykluczony z Kręgu, ale oni mówią, że ja też przekroczyłam swoje uprawnienia i muszę się wykazać, by utrzy­mać swoją pozycję.

- Na pewno ci się uda.

- Tak, chłopcze, ale ten twój nieodpowiedzialny ojciec narobił tym razem takiego zamętu, że muszę coś zrobić, by już więcej nie mieszał się do niczego.

Maggie machnęła fajką i zniknęła mu z oczu. Claud poszedł w jej ślady, zostawiając kochanków samych na polanie.

Chłodny blask księżyca oświetlał jego nagie ciało i naprężoną męskość. Jak on wspaniale wygląda, pomyślała Beth, obrzucając go kochającym spojrzeniem.

- Patricku, chcę cię całować.

- Całuj mnie, gołąbeczko. Wszędzie mnie całuj.

- Wszędzie?

- Tak - odparł, kładąc się obok niej. - Jeśli się ośmielisz - dodał z półuśmiechem.

Ta myśl wywołała w niej dreszcz podniecenia.

- Ośmielę się - powiedziała, całując go w czubek nosa.

- To dopiero początek - zauważył.

Pocałowała go w usta, a kiedy rozchylił wargi, wsunęła mu język do ust. Potem dotknęła wargami jego brody. Przesuwała ustami po jego piersi, chwytając wargami brodawki. Jej wargi zsunęły się niżej, a po chwili jego męskość znalazła się w jej dłoni, sztywna i pulsująca. Dotknęła jej wargami, po czym, zdumiona własną śmiałością, zaczęła pieścić go językiem.

- Och, moja kochaneczko - jęknął Patrick.

Przyciągnął ją do siebie i odnalazł jej usta. Po chwili całował jej szyję, ramiona i piersi, zaciskając wargi na stwardniałych sutkach.

Była gotowa na jego przyjęcie. Zamykając pocałunkiem jej rozchylone wargi, wchodził w nią powoli i z wolna się wycofywał. Po chwili jego ruchy stały się bardziej zdecydowane. Beth zalewały fale rozkoszy. Kiedy wsunął język do jej ust, czuła, jakby posiadał ją całą, od czubka głowy do stóp. Całował ją i pieścił, a ona wiła się pod nim, napierała na niego i przyciągała go do siebie. Świat przestał istnieć, byli tylko oni. Wydawało się jej, że nie zdoła już dłużej znosić tej słodkiej męczarni, gdy nagle zalała ją fala rozkoszy.

Ale on nie przestał się w niej poruszać i robił to coraz szybciej, wreszcie zadrżał konwulsyjnie i opadł na nią całym ciężarem.

- Odezwij się do mnie, kochanie - szepnął po chwili - bo pomyślę, że cię zgniotłem.

- Nie zgniotłeś mnie, chociaż jesteś dość ciężki.

Przesunął się na bok, a Beth odetchnęła głęboko.

Nagle usłyszeli głos Molly:

- Beth, Patricku, gdzie jesteście?

- Zupełnie jakby wołała mnie Drusilla tego dnia, kiedy się poznaliśmy - zauważyła Beth.

- Nie, dziewczyno. Molly nie byłaby w stanie wrzeszczeć tak jak tamta jędza, ale musimy wracać, zanim postawi na nogi cały zamek. Gdzie położyłaś swoją koszulę?

- Nigdzie jej nie kładłam. To ty ją gdzieś rzuciłeś. A gdzie twoje ubranie?

- Leży przy twojej koszuli. - Patrick wyciągnął rękę po koszulę Beth. - Ubierz się szybko. Molly jest już blisko.

- Jesteś wstydliwy.

- Nie, ale nie chcę jej zaszokować.

- Ani Fina - dodała.

- Masz rację - roześmiał się Patrick. - Boję się nawet myśleć, co by zrobił, gdyby zobaczył, że stoję nago obok jego żony. Musimy się pospieszyć!

Kiedy usłyszeli ponowne wołanie Molly, Patrick odkrzyknął:

- Tu jesteśmy!

Zanim Molly pojawiła się na skraju polany, oboje byli już ubrani.

- Bałaś się, że porwał nas nieprzyjaciel? - spytał Patrick.

- Nie wiedzieliśmy, co o tym myśleć - odrzekła Molly.

- Gdzie was diabli ponieśli? - Z lasu wyłonił się Fin.

- To nie diabli - odparł Patrick, otaczając Beth ramieniem. - To księżyc nas zauroczył.

- Zawsze byłeś szalony - mruknął Kintail. - Ale po Beth spodziewałem się więcej rozsądku.

- Niesłusznie. Jestem pod urokiem księżyca tak samo jak Patrick.

Kintail pokręcił głową.

- Myślę, że tylko tu przeszkadzamy - powiedział do żony.

- Molly! - usłyszeli głos Nell. - Sir Patricku, gdzie pan jest?

- Postawiłaś na nogi cały zamek? - zdumiał się Patrick.

- Fin zaraz odwoła poszukiwania - powiedziała Molly. - Jego prędzej posłuchają niż mnie.

- Nie wiem, dlaczego by tak miało być. Ty nigdy mnie nie słuchasz - stwierdził z uśmiechem Kintail.

- Cieszysz się, że masz rodzinę, kochanie? - Patrick przytulił Beth.

- Bardzo. Znałam ich tylko ze swoich snów.

- I jesteśmy małżeństwem - dodał Patrick.

- Tak, sir. - Popatrzyła mu w oczy. - To też jest wspaniałe.

- Ach, moja kochana - szepnął, nachylając się, żeby ją poca­łować.

- Tu jest zbyt wiele osób - powstrzymała go Beth. - Pewnie znajdziemy trochę odosobnienia w naszej sypialni, chociaż może nas tam śledzić Maleńki Ludek.

Patrick roześmiał się, objął ją ramieniem i poprowadził przez las do zamku Dunsithe.

125



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Amanda Scott Secret Clan Zaginiona
Scott Amanda Zaginiona
Card Orson Scott Opowieść o Alvinie Stwórcy 02 Czerwony prorok
Scott Amanda Konkury
Sellers Alexandra Egzotyczni kochankowie 02 Zaginiona dolina szczęścia (Harlequin Special)
Konkury Scott Amanda
Quick Amanda Arcane Society 02 Biale klamstwa p
Blyton, Enid Secret Seven 02 Secret Seven Adventure
Scott Amanda Poręczenie
Scott Amanda Dangerous 04 Lokatorki
Amanda Young Daywalker 02 The Hard Truth

więcej podobnych podstron