Autor: David Gerrold
Tytul: Dziecko z Marsa
(The Martian Child)
Z "NF" 12/95
Pod koniec spotkania kobieta z urzędu do spraw adopcji
oznajmiła:
- Och, i jeszcze jedno. Dennis uważa, że jest
Marsjaninem.
- Słucham? - Nie byłem pewien, czy dobrze ją zrozumiałem.
Moje papiery leżały porozrzucane po całym biurku - grube, zszyte
razem pliki rozmaitych raportów, opinie psychiatrów w
plastykowych kopertach, kserokopie diagnoz szpitalnych, ręcznie
pisane notatki pracowników urzędu do spraw adopcji, wypisane na
maszynie raporty o maltretowaniu dzieci, powiązane razem zapisy
procesów sądowych oraz moje własne odręcznie nabazgrane
zapiski: "Nadpobudliwość", "Uszkodzenia powstałe w okresie
płodowym na skutek alkoholizmu rodziców", "Maltretowanie
emocjonalne", "Maltretowanie fizyczne", "Apgar", "Skala
Connersa". Wcześniej nie miałem pojęcia, że jest aż tyle
problemów związanych z dziećmi. Przez moment naprawdę
rozglądałem się za teczką z napisem "Marsjanie".
- Uważa, że jest Marsjaninem - powtórzyła pani Bright.
Była to drobna kobieta, bardzo oficjalna i uprzejma. -
Tłumaczył swoim opiekunom, że nie jest taki jak inne dzieci -
pochodzi z Marsa i dlatego nie można od niego wymagać,
żeby przez cały czas zachowywał się jak Ziemianin.
- Cóż, to żaden problem - odezwałem się odrobinę za
szybko. - Niektórzy z moich najlepszych przyjaciół są
Marsjanami. Nie będzie odstawał od normy. Wszystko pójdzie
dobrze, jeśli nie będzie zechce triblów albo nie
zacznie zaczepiać dzikiego chtorranina.
Po minach urzędniczek zorientowałem się, że wcale ich to
nie rozbawiło. Na moment serce podeszło mi do gardła. Może nie
powinienem był tego mówić? Może moje reakcje były zbyt
nonszalanckie?
Najgorszą sprawą w całej adopcji jest to, że musisz
przekonać kogoś, by ci zaufał i powierzył dziecko. A to
oznacza udzielenie pozwolenia obcym osobom na skrupulatne
przebadanie całego twego życia. Zbadane zostanie wszystko:
sytuacja finansowa, historia chorób, dom i inne
nieruchomości, wychowanie, osobowość, motywacje, rejestr
policyjny, iloraz inteligencji, nawet życie erotyczne. To
oznacza także, że każdy powód do samozadowolenia, jaki
kiedykolwiek miałeś, zostanie rozbity w proch.
Jeżeli masz jakiś słaby punkt, to odniesiesz wrażenie,
że cała procedura skoncentrowana jest właśnie na nim. W moim
wypadku było to okropne i jakże znajome poczucie, że jestem
zawsze na drugim miejscu - nie dość dobry, by bawić się ze
starszymi dziećmi albo dostać prestiżową pracę, albo zdobyć
nagrodę, czy co tam było do osiągnięcia. Choć podczas tego
spotkania mieliśmy tylko ustalić, czy ja i Dennis
pasowalibyśmy do siebie, wciąż dręczyło mnie uczucie, że oto
znowu poddawany jestem ocenie. Co się stanie, jeżeli i tym
razem nie okażę się dość dobry?
Spróbowałem jeszcze raz:
- Wciąż przedstawiacie mi najczarniejsze scenariusze -
zacząłem powoli. - Że nie wiadomo, czy dzieciak jest w ogóle
zdolny do głębszych uczuć... to brzmi tak, jakbyście usiłowali
mi go wyperswadować. - Zdążyłem ugryźć się w język, zanim
wyrwało mi się za dużo. Nagle ogarnęła mnie złość, właściwie
bez powodu. Przecież ci ludzie wykonywali tylko swoją pracę.
I raptem olśniło mnie. Oto właśnie powód - oni tylko
wykonywali swoją pracę.
W tym momencie zrozumiałem, że nikogo w tym pokoju nie
łączy z Dennisem taka więź jak mnie - a ja go nawet
ani razu jeszcze nie widziałem. Dla nich był jedynie kolejną
sprawą, którą należało doprowadzić do końca. Dla mnie był...
szansą na posiadanie rodziny. To niesprawiedliwe z mojej
strony -wyładowywać frustrację na tych zmęczonych,
przepracowanych kobietach, w dodatku marnie opłacanych. One
też się tym wszystkim przejmowały, tylko że inaczej.
Opanowałem złość.
- Proszę posłuchać - zacząłem, pochylając się do przodu,
kładąc ręce spokojnie i z rozmysłem na stole. - Jeżeli biedny
dzieciak po tym wszystkim, co przeszedł, chce uważać się za
Marsjanina, to ja nie będę mu tego odmawiał. Poza tym
sądzę, że jest to wzruszające. Dowód na umiejętność radzenia
sobie w każdych okolicznościach. Dla niego stanowi to
najbardziej racjonalne wyjaśnienie jego irracjonalnej
sytuacji. Pewnie czuje się odizolowany, porzucony, inny,
samotny. To mu przynajmniej coś wyjaśnia. Ułożył
historyjkę zbudowaną na tej sytuacji i teraz potrafi sobie z
nią poradzić. Być może, jest to złe wyjaśnienie, ale jedyne
logiczne dla niego. Głupotą byłoby mu to odbierać.
Kiedy już im wygarnąłem, nie mogłem oprzeć się pokusie
wypowiedzenia jeszcze jednej myśli.
- Znam mnóstwo ludzi, którzy kryją się w świecie fantazji,
bo rzeczywistość jest dla nich zbyt trudna. Fantazje to moja
specjalność. Różnica polega tylko na tym, że ja je zapisuję
i każę reszcie świata płacić za przywilej dzielenia mojej
iluzji. Fantazjowanie to nie ucieczka, tylko sposób na
przeżycie. Sposób na poradzenie sobie ze sprawami, które
człowieka przerastają. Dlatego uważam fantazję za coś
wyjątkowego, co należy chronić i pielęgnować. To bardzo
delikatna roślinka, a bez niej jesteśmy tacy bezbronni.
Wiem, co ten chłopiec czuje, bo sam przez to przechodziłem.
Nie byłem, dzięki Bogu, w takich okolicznościach jak on, ale
wiem jedno -jeśli będą go otaczać dorośli, którzy nie
wyczują jego prawdziwych potrzeb, to nigdy nie dostanie tej
szansy na dostosowanie się, o której wszyscy tu ciągle
mówią. - Po raz pierwszy patrzyłem na nie, jakby to one
musiały zadowolić mnie, a nie odwrotnie. - Proszę mi
wybaczyć pewność siebie, ale on potrzebuje kogoś, kto mu
powie, że może sobie być Marsjaninem, jeśli chce. Należy
pozwolić mu być Marsjaninem tak długo, jak długo będzie tego
potrzebował.
- Tak. Dziękuję - odezwała się nagle najważniejsza
urzędniczka. - Myślę, że mamy już wszystkie potrzebne nam
informacje. Wkrótce się z panem skontaktujemy.
W tym momencie opuściła mnie cała nadzieja. Nie
zrozumiała ani słowa z mojej przemowy. Byłem
pewien, że wszystko zlekceważyła. Pozbierałem swoje papiery.
Wymieniliśmy uprzejmości i uściski dłoni, przez całą drogę do
windy miałem przylepiony do twarzy oficjalny uśmiech. Nie
odezwałem się ani słowem, moja siostra także nie. Oboje
zaczekaliśmy, aż znajdziemy się z powrotem w samochodzie
ruszyliśmy w stronę hollywoodzkiej autostrady. Ona siedziała
za kierownicą, prowadząc duży wóz w tym wariackim ruchu bez
najmniejszego wysiłku, jak to potrafi tylko pośrednik handlu
nieruchomościami z Los Angeles.
- Zawaliłem sprawę - jęknąłem. - Prawda? Znowu byłem za
bardzo... sobą.
- Skarbie, moim zdaniem, wszystko poszło świetnie. -
Poklepała mnie po ręce.
- Nie dadzą mi go - upierałem się. - Jestem samotnym
mężczyzną. Nie zgodzą się na to. Najpierw biorą małżeństwa,
potem samotne kobiety, a dopiero na końcu, jeżeli nikt inny
dzieciaka nie zechce, wezmą pod uwagę samotnego mężczyznę.
Jestem na szarym końcu listy. Nigdy nie dostanę tego
dziecka. Nigdy nie dostanę żadnego dziecka. Kobieta, która
się zajmuje moją sprawą, uprzedziła mnie przecież, żebym
zbytnio na to nie liczył. Są nim zainteresowane jeszcze dwie
rodziny. Ta rozmowa to czysta formalność. Wiem o tym. Aby
mogli udowodnić, że brali pod uwagę więcej niż jedną
możliwość. - Czułem, jak frustracja rośnie we mnie niczym
balon wypełniony bólem. - A to właśnie jest dzieciak dla
mnie, Alice, jestem tego absolutnie pewien. Nie mam
pojęcia, dlaczego, ale tak jest.
Po raz pierwszy zobaczyłem zdjęcie Dennisa trzy tygodnie
wcześniej, mały kwadracik kolorów sugerujący przelotny uśmiech.
Pojechałem na ogólnokrajową konferencję amerykańskich
rodzin zastępczych do Los Angeles, do hotelu Hilton przy
lotnisku. Sześć spotkań na godzinę, przez sześć godzin dziennie,
przez dwa dni, cała sobota i niedziela. Wybrałem te spotkania, na
których, jak sądziłem, mogłem uzyskać najwięcej informacji
przydatnych przy szukaniu i wychowywaniu dziecka. Zamówiłem
nagrania - ponad dwa tuziny - z tych spotkań, w których nie
mogłem uczestniczyć osobiście. Nie miałem pojęcia, że przy
adopcji trzeba uporać się z tyloma problemami. Wchłaniałem
wszystko jak gąbka, wsłuchując się z zapałem w porady udzielane
przez tych, którzy już zaadoptowali dziecko, przez ich dorosłe
dzieci, przez psychologów, adwokatów, pracowników urzędu do
spraw adopcji i innych specjalistów.
Ale naprawdę wziąłem w tym udział jedynie po to, żeby
znaleźć dziecko.
Zostałem już zaakceptowany. Spędziłem ponad rok na
wypełnianiu formularzy i przesłuchaniach. Ale akceptacja nie
oznacza, że dostaje się dziecko. Znaczy tylko tyle, że twoje
nazwisko trafiło na listę. Wyboru dokonują biorąc pod
uwagę przede wszystkim potrzeby dziecka. To słuszne - ale
frustrujące.
W końcu wylądowałem w pokoju, który na konferencji był
ekwiwalentem sali wystawowej. Całe rzędy stołów, a na nich
ekspozycje chwytające za serce. Albumy ze zdjęciami.
Organizacje. Agencje. Dzieci z Europy Wschodniej. Dzieci z
Ameryki Łacińskiej. Dzieci z Azji. Dzieci specjalnej troski.
Albumy ze zdjęciami jak u handlarza nieruchomościami.
Odwracaj strony, patrz na oczy, uśmiechy, potrzeby. "Johnny
został porzucony przez matkę w wieku trzech lat. Jest
nadpobudliwy, wznieca pożary, bywa okrutny wobec małych
zwierząt. Będzie potrzebował długiej terapii..."; "Janie,
lat 9, poważnie upośledzona umysłowo. Była wykorzystywana
seksualnie przez ojczyma, potrzebuje całodobowej opieki...";
"Michael cierpi na padaczkę..."; "Linda potrzebuje...";
"Danny potrzebuje..."; "Michael potrzebuje..." Tyle potrzeb.
Tyle krzywd. To paraliżujące.
Dlaczego jest aż tyle dzieci specjalnej troski?
Upośledzone. Nadpobudliwe. Maltretowane. Czy porzucono je
dlatego, że nie były idealne, czy też tylko one zostały,
podczas gdy wszystkie normalne dzieci już zaadoptowano?
Najgorsze, że nie potrafiłem zrozumieć wszystkich uczuć
wchodzących w grę. Chciałem mieć dziecko, nie przypadek. A
niektóre z historii opisanych w tych albumach były naprawdę
wstrząsnęły mną. Czy tylko takie dzieci były osiągalne?
Pewnie to samolubne z mojej strony, ale przewracałem
strony w poszukiwaniu dziecka, u którego odpowiedzi na
wszystkie problemy byłyby proste. Czy rzeczywiście zależałoby
mi na dodaniu do swojego życia jeszcze jednego zestawu cudzych
potrzeb - mnie, samotnemu mężczyźnie, mającemu dość lat, by być
uznanym za pana w średnim wieku, który powinien poważnie myśleć
o przejściu na emeryturę?
Najważniejsze pytanie brzmi: "Dlaczego chce pan/pani
zaadoptować dziecko?" I na to pytanie nie potrafiłem
odpowiedzieć. Nie znajdowałem właściwych słów. Okazało się, że
jest coś, czego nie umiem wyrazić na piśmie.
Kwestionariusz dotyczący motywacji leżał na moim biurku
przez tydzień niczym cegła. Na samo tylko poukładanie myśli
zużyłem trzydzieści stron drobnego wydruku. Potrafiłem
opowiadać wspaniałe historie o tym, jaka moim zdaniem
powinna być rodzina, ale nie byłem w stanie odpowiedzieć na
pytanie, dlaczego sam chcę mieć syna. Nie od razu.
O trzeciej nad ranem prawda okazała się bardzo
nieprzyjemna, a ja - samolubny.
Nie chciałem umierać samotny. Nie chciałem zostać
zapomniany.
Wszystkie te książki i scenariusze... były niczym. Zużyte
drzewa. Nadmiar ćwiczeń. Wzbogacały innych. Dla mnie
stały się bezużyteczne. Zapełniały półki. Robiły wrażenie
na tych, na których łatwo je wywrzeć. Ale nie stanowiły
dowodu, że jestem prawdziwym człowiekiem. Nie dawały
mi żadnych podstaw do przekonania, że moje życie miało jakąś
wartość. W rzeczywistości były mniej więcej tyle warte, co
urząd wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych.
Tak naprawdę to chciałem móc coś zmienić. Pragnąłem kogoś,
kto wiedziałby, że za tymi wszystkimi słowami kryje się
prawdziwy człowiek. Tata.
Leżałem rozbudzony, wpatrując się w ciemność, usiłując
wyobrazić sobie, jak by to wyglądało, czy sprostałbym
rozmaitym sytuacjom, czy rozwiązywałbym rozmaite codzienne
problemy związane z byciem tatą. Tworzyłem rozmaite scenariusze
i starałem się wymyślić sposoby na rozładowywanie trudnych
sytuacji.
W swoich wyobrażeniach byłem zawsze łagodny, hojny,
wyrozumiały i mądry. A moje wyimaginowane dziecko - niewinne i
wesołe, pełne miłości i ciekawości świata, wdzięczne za to,
że dałem mu dom. Było niewidzialną istotą żyjącą w mojej duszy,
wyzywającą rzeczywistość, by dostosowała się do niego.
Zastanawiałem się, gdzie ono może teraz być, jak i kiedy je w
końcu spotkam - i czy w rzeczywistości rodzicielstwo będzie
równie cudowne jak w marzeniach.
Ale to były tylko fantazje. Album to udowadniał. Te
dzieci miały swoje historie, brutalne, tragiczne i łapiące
za serce.
Powlokłem się do następnego stołu. Urzędniczka urzędu
do spraw adopcji z Los Angeles miała kolejny album.
Przedstawiłem się, powiedziałem, że zostałem już przyjęty,
ale nie znaleziono mi jeszcze odpowiedniego dziecka. Czy
mógłbym przejrzeć zdjęcia? Tak, oczywiście, odpowiedziała.
Odwracałem strony powoli, przyglądając się niewinnym
twarzyczkom, szukając chłopca, który mógłby być moim synem.
Wszystkie zdjęcia przedstawiały czarne dzieci, a władze nie
zezwalały już na mieszane adopcje. Zbyt kontrowersyjne.
Czarni pracownicy socjalni zaprotestowali - mogłem ich
zrozumieć - ale ile spośród tych dzieci znajdzie teraz domy?
Na końcu albumu, jakby dodane w ostatniej chwili, było
zdjęcie jedynego białego dziecka. Mój wzrok przemknął po nim
szybko, zacząłem już zamykać księgę - i wtedy dopiero
uświadomiłem sobie, co zobaczyłem. Poczułem to niczym mocne
uderzenie, zamarłem i omal nie upuściłem albumu.
Chłopiec jechał na rowerku słoneczną, obsadzoną
drzewami alejką. Ktokolwiek zrobił zdjęcie, utrwalił moment
krzyku albo śmiechu. Jasne włosy malca rozwiewał wiatr,
oczy za okularami lśniły niczym gwiazdy, sprawiał wrażenie
tryskającego zdrowiem.
Nie mogłem oderwać oczu od zdjęcia. Pewność ogarnęła mnie
niczym fala ognia i lodu. Było to uczucie rozpoznania. To
ON - dziecko, które na zawsze zamieszkało w mojej wyobraźni!
Niemal słyszałem, jak krzyczy: "Cześć, tato!"
- Proszę mi opowiedzieć o tym dziecku - zażądałem, nieco
za szybko. Urzędniczka i tak przyglądała mi się już
podejrzliwie. Rozumiałem ją. Mnie też mój głos wydał się
dziwny. Spróbowałem wyjaśnić. - Proszę mi powiedzieć, czy
zdarza się, że ludzie widzą zdjęcie i mówią pani, że to jest
właśnie to dziecko?
- Zawsze tak jest - odpowiedziała. Na jej twarzy pojawił
się pełen zrozumienia uśmiech.
Na imię miał Dennis. Właśnie skończył osiem lat. Dopiero
dziś rano dołożyła jego zdjęcie do albumu. Dobrze, poprosi, by
urzędniczka zajmująca się sprawą chłopca skontaktowała się z
moją. Ale - ostrzegła - proszę pamiętać, że inne rodziny też
mogą być zainteresowane. I że wybiera się zawsze rozwiązanie
najlepsze dla dziecka.
Nic do mnie nie docierało. Słyszałem słowa, ale nie
ostrzeżenia.
Naciskałem i w końcu zorganizowali mi spotkanie.
Uprzedzili mnie jednak: - Być może nie jest to dziecko, jakiego
pan szuka. Zaklasyfikowano je jako trudne. Chłopiec jest
nadpobudliwy, był maltretowany psychicznie, możliwe, że
występują objawy upośledzenia z okresu płodowego związanego
z alkoholizmem rodziców, miał jak dotąd osiem rodzin
zastępczych i nigdy własnej...
Nie docierały do mnie żadne uwagi. Po prostu nie chciałem
ich słyszeć. Chłopiec na zdjęciu ujął mnie za serce tak mocno,
że nagle nieskończenie rozszerzyłem granice tego, co byłem
gotów zaakceptować.
Rozsyłałem wiadomości przez CompuServe, prosząc o
informacje i porady dotyczące adopcji, opieki nad dzieckiem
nadpobudliwym, postępowania wobec ofiary maltretowania
emocjonalnego, wszystkiego, co tylko przyszło mi do głowy -
jakie szanse miało to dziecko na zostanie samodzielnym
człowiekiem? Posłużyłem się gorącą linią adopcyjną, a tam
skierowano mnie do innych rodziców, którzy mieli te same
problemy. Zaatakowałem księgarnie i biblioteki. Zadzwoniłem do
swojego kuzyna, lekarza, który przefaksował mi dwadzieścia
stron raportów medycznych. Na spotkaniu pojawiłem się tak
wszechstronnie przygotowany i nafaszerowany teorią oraz dobrymi
intencjami, że musiałem wyjść na totalnego wariata.
A teraz... było po wszystkim.
Oparłem głowę o okienko po stronie pasażera w samochodzie
mojej siostry i jęknąłem.
- Cholera! Mam już dosyć bycia w ciąży. Trzynaście
miesięcy wystarczy każdemu mężczyźnie! Jest już ze mną tak
źle, że nie mogę nawet wejść do supermarketu. Gapię się
ludzi z dziećmi i zaraz mam łzy w oczach. Wciąż powtarzam
sobie: "A gdzie jest moje?"
Siostra doskonale rozumiała mój stan ducha. Sama
wychowała czwórkę własnych dzieci, z których żadne nie
skończyło w więzieniu, więc widocznie radziła sobie dobrze.
- Posłuchaj mnie, Davidzie. Może ten chłopiec wcale nie
jest dla ciebie odpowiedni...
- Oczywiście, że jest dla mnie odpowiedni. To Marsjanin.
Zignorowała te słowa.
- ...a jeżeli nie jest odpowiedni, to znajdzie się
jakieś inne dziecko, które się nada. Obiecuję ci to. Przecież
sam mówiłeś, że nie wiesz, czy uda ci się uporać z tymi
wszystkimi problemami, jakie się z nim wiążą.
- Wiem, tylko że... czuję... sam nie wiem, co właściwie
czuję. To jest gorsze niż wszystko, przez co w życiu
przechodziłem. To pragnienie, którego nie można zaspokoić.
Czasami boję się, że nic z tego nie wyjdzie.
Alice zjechała na pobocze i wyłączyła silnik.
- No, dobrze, moja kolej - powiedziała. - Przestań się tym
zadręczać. Jesteś najinteligentniejszy z całej rodziny, ale
czasami przytrafiają ci się okresy totalnego zidiocenia.
Zostaniesz wspaniałym ojcem dla jakiegoś wyjątkowego
szczęśliwca. Ta urzędniczka o tym wie. Wszyscy na spotkaniu
widzieli twoje zaangażowanie. Kiedy spytałeś o liczbę Apgara
i skalę Connersa albo kiedy podałeś im ten raport o
nadpobudliwości, o którym nawet one nie słyszały, zrobiłeś
na nich ogromne wrażenie.
Pokręciłem głową.
- Zbieranie wiadomości to żadna sztuka. Dajesz sygnał w
CompuServe, odczekujesz dwa dni i sprawdzasz pocztę
elektroniczną.
- Nie chodzi o to, tylko o sam fakt, że się postarałeś. To
dowodzi, że usiłowałeś dowiedzieć się, czego to dziecko może
potrzebować i czy możesz mu to zapewnić.
- Chciałbym ci wierzyć - mruknąłem.
Popatrzyła na mnie uważnie.
- O co chodzi? - spytała.
- A jeżeli naprawdę nie będę dość dobry? Tego się właśnie
boję. Nie mogę się pozbyć strachu.
- A, to normalne - odparła beztrosko. - Dowodzi, że się
nadajesz. Tak naprawdę to tylko ci rodzice, którzy są sobą
zachwyceni, powinni się martwić.
- Aha - potwierdziłem i oboje zaczęliśmy się śmiać.
Uścisnęła mnie.
- Wszystko będzie dobrze. Teraz wracajmy do domu, trzeba
zadzwonić do mamy, zanim ze zdenerwowania dostanie zawału.
Dwa stulecia później (chociaż kalendarz uparcie twierdził
coś zupełnie innego) zadzwoniła do mnie pani Bright.
- Podjęliśmy decyzję. Jeżeli jest pan w dalszym ciągu
zainteresowany Dennisem, chcielibyśmy zorganizować spotkanie...
- Nie pamiętam, co mówiła potem, głównie objaśniała szczegóły
całej procedury, ale zapamiętałem, czym zakończyła: - Chcę
panu powiedzieć, że dwie rzeczy pomogły nam podjąć decyzję. Po
pierwsze, wszystkie te lektury i zebrane wiadomości dowodzą, że
jest pan gotów poświęcić się zaspokojeniu potrzeb Dennisa. To
bardzo ważne przy każdej adopcji, ale w tym wypadku
szczególnie. Po drugie, to, co pan powiedział na końcu
spotkania, o zrozumieniu jego potrzeby bycia Marsjaninem.
Byłyśmy naprawdę wzruszone pańskim wczuciem się w jego
sytuację. Uważamy, że ta cecha będzie najważniejsza w rodzinie,
w której umieszczony zostanie Dennis. Dlatego postanowiłyśmy
najpierw wypróbować pana.
Podziękowałem jej wylewnie, tak mi się przynajmniej zdaje.
Nagle zacząłem mieć kłopoty ze wzrokiem, a pudełko z
chusteczkami opróżniło się gwałtownie.
Dennisa spotkałem trzy dni później w Ośrodku Wychowawczym
Johnsona w Culver City. Był jednym z sześciorga mieszkających
tam dzieci, czterech chłopców i dwóch dziewczynek. Ponieważ
urząd do spraw adopcji nie chciał, by malec dowiedział się,
iż mnie wypróbowywują, miałem zostać przedstawiony jako
przyjaciel opiekującego się dziećmi małżeństwa.
Dziecko, które przyszło ze szkoły, było ponure i poruszało
się jak zombie. Wszedł, minął mnie, nie okazując w
żaden sposób, że mnie dostrzegł, i skierował się prosto do
swojego pokoju. Powiedziałem: "Cześć". Odpowiedział: "Cześś",
nie zatrzymując się nawet. Przez chwilę czułem się oszukany.
Ja rozpoznałem go od razu, dlaczego on nie rozpoznał mnie?
Potem musiałem z uśmiechem udzielić sobie nagany, że to
przecież ja jestem dorosły, nie on. Po chwili jednak wyszedł
ze swojej kryjówki i zapytał, czy chciałbym z nim zagrać w
automatycznego hokeja.
Przez pierwsze kilka minut był skoncentrowany wyłącznie na
grze. Ja dla niego nie istniałem. Potem przypomniałem sobie
ćwiczenie z jednego z kursów, w których uczestniczyłem - o tym,
że czasem wystarczy po prostu z kimś być. Przestałem tak bardzo
się starać, żeby wszystko robić prawidłowo i zamiast tego
skoncentrowałem się na Dennisie, pozwalając mu być przy mnie
dokładnie takim, jakim był.
Nie mogłem jednak wyłączyć analitycznej części mojego
umysłu. Przeczytawszy te wszystkie dane, wysłuchawszy opinii
pracowników urzędu do spraw adopcji, nie mogłem powstrzymać się
przed wypatrywaniem oznak. Nie widziałem ich. Żadnych.
Widziałem tylko dziecko. A potem wydarzyło się to, co zawsze
staje się z dorosłym, który chce się bawić z dzieckiem. Na nowo
odkryłem własne dzieciństwo. Zaangażowałem się w grę i wkrótce
już uśmiechałem się i śmiałem wtedy, kiedy i on, okazując ten sam
zachwyt i aprobatę wobec każdego śmielszego zagrania. I wtedy
właśnie to się stało. Zrozumiałem, że po drugiej stronie pudła
znajduje się taka sama jak ja ludzka istota. Zabłysła jakaś iskra.
Zaczął reagować na mnie, a nie tylko na grę. Czułem, że coś nas
połączyło w niemal fizyczny sposób.
Potem przyszła godzina, kiedy David musiał zabrać się za
swoje obowiązki. Załadowaliśmy wózek puszkami przeznaczonymi do
ekologicznego kosza na śmieci i zawieźliśmy je do pobliskiego
parku. Rozmawialiśmy o różnych rzeczach. On mówił, ja
słuchałem. Czasami ja zadawałem pytania, a czasami on. W drodze
powrotnej chciał, żebym to ja pociągnął wózek, a on mógł się w
nim przejechać. Teraz wręcz promieniał. Był tym chłopcem z
fotografii.
Jednak kiedy wróciliśmy do ośrodka, pozostałe dzieci
przyszły już ze szkoły i bawiły się na dworze. Jak tylko Dennis
je zobaczył, uciekł na sam koniec podwórka. Rzucił się tam na
dużą starą kanapę i zwinął w kłębek. Był tak odcięty od innych
dzieci - od całego świata - jak to tylko możliwe.
Co spowodowało ten nagły wybuch nieszczęścia? Czy obawa,
że teraz, kiedy są jeszcze inne dzieci do zabawy, odrzucę go?
I dlatego wolał odrzucić mnie pierwszy? A może chodziło o
coś innego? Z wnętrza domu obserwowałem go, kiedy tak siedział
samotnie. Był bardzo nieszczęśliwym małym chłopcem. Nie
uśmiechał się już. W tej chwili zrozumiałem, że nie mogę
go tutaj zostawić. Jakiekolwiek miał problemy, moje
przywiązanie było silniejsze. A przynajmniej w to wierzyłem.
Opiekunowie poprosili mnie, żebym został na kolacji z
dziećmi. Nie planowałem tego, ale dzieci nalegały, więc
zostałem, specjalnie siadając obok Dennisa. W ogóle się nie
odzywał, był przygaszony, jakby bał się utraty czegoś, czego
bardzo pragnął. A może tak mi się tylko wydawało. Jadł cicho i
nieśmiało. Ale wtedy Tony, najbardziej rozhukany z całej
gromadki, odezwał się nagle:
- A wie pan, co Dennis powiedział?
Tony siedział naprzeciwko mnie. Miał minę pełną
złośliwego triumfu, jak każde dziecko zamierzające zdradzić
czyjś sekret.
- Co? - zapytałem pełen jak najgorszych przeczuć.
- Dennis powiedział, że chciałby, żeby pan był jego
tatusiem.
Nawet nie patrząc wiedziałem, że na krześle obok mnie
Dennis kuli się, gotowy na niechybną, choć uprzejmą odmowę.
Odwróciłem się w jego stronę, na nim właśnie skupiając
całą swoją uwagę.
- To bardzo miłe. Dziękuję - powiedziałem.
Chciałem dodać dużo więcej, ale nie mogłem. Jeszcze nie.
"Plan gry" wymagał, żebym pozostawał "przyjacielem" Dennisa
przez co najmniej sześć tygodni, zanim podejmę jakiekolwiek
zobowiązania wobec niego. Jeszcze nie dane mu było
dowiedzieć się, że ja sobie życzę tego samego. Czułem się
oszukany, nie mogąc dodać: "Ja też". Ale rozumiałem wyższe
racje i zgadzałem się z nimi.
- Lepiej niech pan uważa - powiedział Tony. - On może z
tego zrobić marsjańskie życzenie, a wtedy będzie pan musiał.
Wtedy nie zrozumiałem, o co Tony'emu chodziło. Zapomniałem
więc o wszystkim.
Kolejny raz o Marsjanach usłyszałem trzynaście miesięcy
później.
Byłem w Arizonie, na przyjęciu w rozrastającym się domu
Jeffa Duntemanna. Jeff dostał dwie nominacje do nagrody
Hugo, ale zrezygnował z science fiction, żeby pisać książki
o programowaniu komputerów. Najwyraźniej było to zajęcie
bardziej lukratywne, gdyż teraz prowadził już własny
magazyn, "PC-Techniques". Mam tam stałą kolumnę, piszę
dziwaczne artykuły, języki programowania pomieszane z
mutacją buddyzmu zen. Obiegowy dowcip głosi, że zapewniam
magazynowi "marsjański punkt widzenia".
Siedziałem na tarasie, obserwując Dennisa chlapiącego się
z entuzjazmem w basenie. Skakał z rozpędu w jego głęboki
koniec. Rok wcześniej nie mogłem go ściągnąć ze schodków na
płytkim końcu, nie chciał nawet, żebym go nauczył pływania
pieskiem - teraz był początkującą rybą. Więcej siedział pod wodą
niż na powierzchni.
Rok wcześniej był nieszczęśliwym dzieckiem - zdolnym do
radości, dowodziło tego zdjęcie, ale przeważnie smutnym,
niepewnym, wyobcowanym i gniewnym. Rok wcześniej powiedział
zajmującej się nim urzędniczce: "Myślę, że Bóg nie słucha
moich modlitw. Modliłem się o tatę i nic się nie stało."
Kiedy wprowadził się do mnie, poprosiłem urzędniczkę, żeby
przypomniała mu o tej rozmowie i powiedziała, że czasami
uczynienie cudu zajmuje Bogu trochę czasu.
Cud - wedle mojego przyjaciela Randy'ego Macnamary - to
coś, co nigdy nie zdarza się ot tak sobie. Teraz, po fakcie, po
pierwszych zwariowanych dniach pełnych radości i paniki, po
dniach pełnych obezwładniającego strachu, po awanturach i
próbach, po tysiącu i jednej kanapkach z masłem orzechowym i
galaretką, zrozumiałem, co miał na myśli. I jeszcze więcej. Cud
wymaga prawdziwego poświęcenia. Nigdy nie zdarza się
przypadkiem. W moim życiu zdarzały się też inne cuda - o jednym
napisałem, o drugim może nigdy nie napiszę - ale ten był ze
wszystkich najlepszy. Dowód tego wisiał w ramkach na mojej
ścianie.
Pewnego popołudnia otworzyłem pudełko z drugim śniadaniem
Dennisa i znalazłem kartkę, którą włożyłem tego dnia rano.
Napisałem na niej: Proszę, zjedz dzisiaj wszystko! Kocham cię!
Tata. Na drugiej stronie była odpowiedź Dennisa, naskrobane
dziecięcym, niepewnym pismem: Terz cie kocham. jesteś dla mnie
bardzo waszny. Myśle, rze jesteś nailepszy. Kocham cie, tata i
nigdy nie kochałem kogoś bardziej niż ciebie. nigdy nie znałem
nikogo fajniejszego niż ty. Na dole narysował trzy serca i w
największym z nich napisał Tata.
Tak więc cud się dopełnił. Dennis był zdolny do
głębszych uczuć. I umiał je wyrażać. Teraz mogłem już tylko
siedzieć i rozkoszować się pewnością, że mimo wszystkich
moich wątpliwości i błędów to najważniejsze zrobiłem dobrze.
Przeszedłem od "chcę być", przez "będę" i "odkrywanie-jak-
być" do zwykłego "bycia". Musiałem rozpromienić się niczym
wieczór w Arizonie. Różowe chmury znaczyły ściemniające się
niebo.
Nie znałem na tym przyjęciu nikogo oprócz Jeffa i Carol
oraz słynnego na cały świat Pana Bajta, zajętego w kuchni
wybłagiwaniem resztek jedzenia, których nie powinien dostawać.
Ale to mi nie przeszkadzało. Wystarczało mi, że mogę siedzieć i
patrzeć, jak mój syn się bawi. Wtedy nagle dotarło do mnie
słowo "Marsjanin" i, nie ruszając się, zdołałem odwrócić swoją
uwagę o 180 stopni.
Cztery żony siedziały razem - to było jedno z tych
przyjęć, na których informatycy gadają o językach
programowania, a ich żony o dzieciach. Nie znałem się
wystarczająco na żadnym z tych tematów, w obu dziedzinach wciąż
czułem się jak amator, więc byłem najlepszym słuchaczem z
możliwych.
- Nie, to prawda - mówiła jedna z kobiet. - Odkąd tylko
nauczyła się mówić, upierała się, że pochodzi z Marsa. Matka
nigdy nie zdołała jej tego wyperswadować. Zapytała ją: "Więc
jak to możliwe, że pamiętam, jak byłam w szpitalu i urodziłam
ciebie?", a ona odpowiedziała: "Wszczepili ci mnie do brzucha."
Teraz ma już dwanaście lat i wciąż w to wierzy. Znajduje
odpowiedź na każde pytanie, na niczym jej nie złapiesz.
Twierdzi, że UFO bez przerwy zaszczepia kobietom marsjańskie
dzieci.
Pozostałe kobiety roześmiały się z wyrozumiałością.
Stwierdziłem, że sam się uśmiecham, patrząc na Dennisa. Po raz
pierwszy od dość dawna przypomniałem sobie, co powiedział
ludziom z Urzędu - że on też jest Marsjaninem. Zabawny zbieg
okoliczności.
- W szkole mojej córki - powiedziała inna z kobiet - był
chłopiec, który codziennie przychodził w koszulce z napisem
"Jestem Marsjaninem". Często się z niego przez to wyśmiewali.
Dyrektor usiłował mu wyperswadować tę koszulkę, ale chłopiec
się uparł. Wszystkie dzieciaki uważały, że zwariował.
- Pewnie tylko w ten sposób mógł zwrócić na siebie ich
uwagę.
- Cóż - odezwał się czwarty głos - to często spotykana
dziecięca fantazja, że tak naprawdę jest się podrzutkiem albo
sierotą i ma się innych rodziców. Dodawanie do tego Marsa to
po prostu wykorzystanie nowych informacji o świecie, żeby
historyjka była bardziej wiarygodna.
Nie usłyszałem nic więcej z tej rozmowy, gdyż Carol weszła
oznajmiając, że deser jest już na stole. Jednak ziarno
ciekawości zostało zasiane. Jeśli nic innego, pomyślałem, to
przynajmniej mogłoby z tego wyjść niezłe opowiadanie. Gdybym
tylko mógł wymyślić jakieś zakończenie. Pomyślmy, pewien
mężczyzna adoptuje małego chłopca, a potem odkrywa, że dziecko
pochodzi z Marsa...
Hmmm. Ale gdzie tu haczyk?
Horror? Dzieci z Marsa wymordują nas w łóżkach. Zbyt
proste. Zbyt oczywiste. Poza tym Richard Matheson napisałby
to dużo lepiej, jeśli już tego nie zrobił. John Wyndham też
już to napisał. Ukryta inwazja? Marsjanie podbiją Ziemię, a
my nawet tego nie zauważymy? Fred Brown wyprzedził mnie tu o
cztery dekady. Jego opowiadanie zostało nawet gdzieś
sfilmowane. Może coś delikatnego i czułego? Zapewnienie
rodziny gwiezdnej sierotce? To byłoby najtrudniej napisać -
w dodatku Zenna Henderson opisała to już parę razy. Sturgeon
też umiał sobie radzić z takimi rzeczami. Chciałbym wziąć
słuchawkę i zadzwonić do niego. Pewnie miałby jakiś
nieziemski pomysł na zakończenie, ale rachunek za połączenie
byłby niebotyczny. Mogłem oczywiście zadzwonić do Harlana,
ale pewnie by mnie ochrzanił za przerywanie mu oglądania
ulubionego serialu. Poza tym wątpię, czy wziąłby pytanie na
poważnie. "Harlan, posłuchaj... myślę, że mój syn jest
Marsjaninem i usiłuję napisać o tym opowiadanie..." Jasne,
David. Byłeś może ostatnio u lekarza?
Postanowiłem zastanowić się nad tym później. Może moja
podświadomość mogłaby to rozważyć w czasie jazdy do domu.
Może zakończenie przyjdzie mi do głowy przypadkiem. Nigdy
nie byłem w stanie napisać absolutnie niczego, jeśli nie
miałem w głowie gotowego zakończenia. Łatwo jest zacząć
pisać, ale jeżeli nie znasz zakończenia, opowiadanie schodzi
na manowce, energia twórcza się wyczerpuje i masz jeszcze
jeden powód do frustracji. Trzymałem całą szafkę pełną nie
dokończonych opowiadań na dowód, że w ten sposób niczego się
nie osiągnie .
Następnego dnia... mknęliśmy przez bezludną czerwoną
pustynię, pozornie zawieszeni pomiędzy rozpalonym niebem a
lśniącą drogą, nie odzywając się, słuchając tylko kasety Van
Dyke Parks i popijając chłodzone napoje z lodówki. Kaseta
skończyła się i uderzył w nas gwizd wiatru. Kabriolety są
bardzo fajne, ale na pewno nie ciche.
Nagle przypomniałem sobie zasłyszaną dzień wcześniej
rozmowę.
- Hej - odezwałem się. - Jesteś Marsjaninem?
- Co?
- Jesteś Marsjaninem? - powtórzyłem.
- A dlaczego pytasz?
- No, najwyraźniej jesteś żydowskim Marsjaninem.
Odpowiadasz pytaniem na pytanie.
- Kto ci powiedział, że jestem Marsjaninem?
- Kathy. Zanim cię poznałem, mieliśmy spotkanie.
Opowiedziała mi wszystko o tobie. Twierdziłeś podobno,
że jesteś Marsjaninem. Pamiętasz, jak jej to mówiłeś?
- Tak.
- Ciągle jesteś Marsjaninem?
- Tak - odpowiedział.
- Aha. Opowiesz mi o tym?
- Okay - odparł. - Zrobili mnie na Marsie. Byłem kijanką.
Potem przywieźli mnie na Ziemię w UFO i wszczepili mojej mamie
do brzucha. A potem się urodziłem.
- No tak - mruknąłem. - Właśnie myślałem, że tak to
musiało być. To wszystko?
- Mhm.
- A dlaczego Marsjanie cię tu przysłali?
- Żebym mógł być ziemskim chłopcem.
- Aha.
- Możemy iść na kolację do Round Table Pizza? - zapytał,
zmieniając nagle temat, jakby to była najnaturalniejsza rzecz
pod słońcem.
- A czy Marsjanie lubią pizzę?
- Tak! - zawołał z entuzjazmem. Potem wycelował palce w
moją stronę jak pistolet-zabawkę. Większość dzieci
"celowałaby" z dwóch najdłuższych palców, ale Dennis celował z
palca wskazującego i małego, podczas gdy wyprostowany kciuk
udawał cyngiel. - Jak mnie nie zabierzesz dzisiaj na pizzę, to
będę cię musiał zdisneygradować.
- Uuu, to brzmi nieprzyjemnie. Na pewno nie chciałbym
zostać zdisneygradowany. Musiałbym stać w ciemnościach i wciąż
śpiewać tę okropną piosenkę, a tłumy japońskich turystów
robiłyby mi zdjęcia. Ale dzisiaj nigdzie nie pójdziemy. Może
jutro, jeśli będziesz miał w szkole dobry dzień.
- Nie, dzisiaj! - Groźnie celował we mnie, teraz już z obu
rąk. Przez chwilę zastanawiałem się, co by się stało, gdyby
zgiął kciuki. Czy zamieniłbym się w gigantyczną, trójpalczastą
mysz?
- Jak mnie zdisneygradujesz - powiedziałem - to wtedy już
na pewno nie dostaniesz żadnej pizzy.
- Okay - zgodził się. Złożył broń, najpierw jedną
rękę, potem drugą. Najpierw mały palec lewej dłoni, potem
wskazujący, mały palec prawej dłoni, a wreszcie wskazujący.
Za każdym razem jego wargi wydawały ciche cmoknięcie. W końcu
zgiął kciuki - i nagle znowu miał ręce.
Potem też próbowałem zrobić coś takiego. Człowiek może to
zrobić, ale to jest coś jak wulkańskie pozdrowienie. Wymaga
ćwiczeń.
Coś się porobiło z moimi plecami. Jeśli nie zapominam o
ćwiczeniach rozciągających parę razy w tygodniu, jeśli często
robię przerwy przy pisaniu na komputerze i jeśli pamiętam o
kąpieli w jacuzzi co parę dni tak, aby bąbelki gotowały się
wokół mnie, to jestem w stanie funkcjonować w miarę normalnie.
To uczciwy interes. Zazwyczaj z jacuzzi korzystam po
kolacji. Kiedy słońce zajdzie, nadchodzi idealny moment na
kąpiel na golasa.
Parę dni po wycieczce do Phoenix siedzieliśmy z Dennisem
sami przy basenie. Na lampach w basenie jest niebieski filtr, a
w jacuzzi - czerwony. Kiedy bąbelki są włączone, wygląda to jak
małe jeziorko wrzącej lawy. Czasami rozmawiamy o czymś
nieważnym, czasami siedzimy w milczeniu, podczas gdy woda
masuje nasze ciała, czasami przyglądamy się niebu i wypatrujemy
meteorów; kiedyś widzieliśmy czerwony okruch gwiazdy lecący
niczym karabinowa kula.
Ale dzisiaj, kiedy Dennis chlapał się wśród bąbelków,
złapałem się na obserwowaniu sposobu, w jaki światło modelowało
jego rysy. Nie jestem ekspertem w dziedzinie rozwoju czaszki u
dziecka, ale nagle uderzyły mnie dziwne proporcje jego czoła i
oczu.
Zanim go zaadoptowałem, pokazano mi raporty rozmaitych
lekarzy. Jeden z nich, mający szukać efektów upośledzenia w
okresie płodowym w wyniku alkoholizmu rodziców, opisał
pięcioletniego Dennisa jako dziecko o "niezwykłym wyglądzie".
Nie rozumiałem, o co mu chodziło. Dla mnie Dennis zawsze był
niezwykle urodziwym chłopcem.
Są tylko dwa rodzaje twarzy - okrągła i końska. Dennis ma
okrągłą, ja końską. Tu miał szczęście, bo jego uśmiech jest tak
szeroki, że trzeba okrągłej twarzy, by go pomieścić. Los
obdarzył go także włosami ciemnoblond, które sięgają ramion.
Oczy ma brązowe i ukryte za rzęsami tak długimi, że mogłyby
pozbawić spokojnego snu producentów tuszu. Jego cera lśni
złotem jak zachód słońca w Arizonie.
Jego ciało też jest dobrze ukształtowane, ma długie nogi
i tors pływaka. Jest szczupły, ale nie chudy. Wygląda jak
dziecko z filmów Disneya. Spodziewałem się, że gdy dorośnie,
złamie niejedno serce. Dziewczyny będą za nim ganiały z
lassami. Zastanawiałem się już teraz, jakim będzie nastolatkiem
- i czy będę umiał sobie z nim poradzić.
Teraz... gdy widziałem go w odbitym czerwonym świetle -
czy aby nie tego koloru światło mają na Marsie? - wyglądał
rzeczywiście trochę jak istota pozaziemska. Jego czoło miało u
szczytu zaokrągloną wypukłość. Kości policzkowe wydawały się
nachylone pod dziwnym kątem, a oczy - wąskie i gadzie.
Prawdopodobnie działo się tak dlatego, że światło padało z
dołu, a nie z góry, w dodatku przepuszczone przez czerwony
filtr, ale było to denerwujące. Przez chwilę zastanawiałem się,
co właściwie za istotę włączyłem do swojego życia.
- Co? - zapytał, też się we mnie wpatrując.
- Nic - odpowiedziałem.
- Patrzyłeś na mnie.
- Podziwiałem cię. Jesteś pięknym dzieciakiem, wiesz?
- Mhm. - Nagle znów był Dennisem.
- Skąd wiesz?
- Wszyscy tak mówią. Podobają im się moje rzęsy.
Roześmiałem się. Oczywiście. Oto miałem przed sobą
dziecko, które świetnie opanowało reguły gry. Był wprawnym
manipulatorem. Naprawdę szybko nauczył się demonstrować ten
swój specjalny uśmiech i wyciągać od ludzi wszystko, czego
chciał. Oczywiście, że był świadom wrażenia, jakie robiły jego
rzęsy.
Ale... przez tamtą chwilę nie był małym chłopcem Dennisem.
Był kimś innym. Kimś zimnym i czujnym. Zauważył, że go
obserwuję. Wyczuł podejrzliwość. A może to tylko siła sugestii?
Większość poradników dla rodziców mówi, by nie czuć się winnym,
jeżeli zacznie się nagle zastanawiać, czy dziecko nie złapie
zaraz muchy językiem. To bardzo rozpowszechniona rodzicielska
obawa.
A potem... niezależnie od wątpliwości co do Dennisa i
moich zdolności dotrzymania mu kroku, wystarczyło, bym
zadał sobie jedno proste pytanie. Jak bym się czuł, gdyby Kathy
Bright oznajmiła, że musi go ode mnie zabrać? "Serce rozdarte"
było najprostszą odpowiedzią. W rzeczywistości nie
obchodziło mnie, czy jest Marsjaninem, czy nie, byłem połączony
z nim jakąś siłą, tak samo jak on ze mną.
Ale z ciekawości, a może także chcąc się przekonać, że to
wszystko tylko moja wyobraźnia, wszedłem do CompuServe. Jest
tam także dział dla rodziców. Zostawiłem na tablicy ogłoszeń
wiadomość pod nagłówkiem: "CZY TWOJE DZIECKO JEST MARSJANINEM?"
Mój chłopiec twierdzi, że jest Marsjaninem. Słyszałem o
dwojgu innych dzieciach, które także coś takiego twierdziły.
Czy ktoś jeszcze słyszał o dzieciach, które wierzyły, że są z
Marsa?
W ciągu następnych paru dni, póki wiadomość nie została
automatycznie zdjęta z tablicy, dostałem trzydzieści dziewięć
odpowiedzi.
Część z nich była uważnymi analizami psychologicznymi
stwierdzającymi, dlaczego dziecko może mówić coś takiego.
Przeważnie chodziło w nich o to samo, co powiedziała ta matka z
Phoenix: dzieci często fantazjują na temat swojego "wspaniałego
pochodzenia". W przeszłości mogły wierzyć, że są w
rzeczywistości książętami lub księżniczkami i że pewnego dnia
ich prawdziwi rodzice pojawią się, by zabrać je do swoich
złotych zamków. Ponieważ teraz mitologia została wyparta przez
statki kosmiczne i mutantów, jest bardziej prawdopodobne, że
dziecko będzie fantazjować na temat odlotu na "Falconie" albo
"Enterprise". Ale jeżeli dane dziecko ma dość doświadczenia, by
wiedzieć, że tamte historie to tylko fikcja, będzie także
wiedziało, że Mars to rzeczywiście istniejąca planeta, a
zatem... Mars miał dodawać całej wymyślonej historii
wiarygodności. Et cetera, et cetera. Historyjka ta u różnych
dzieci może przybierać różne formy, ale jeżeli po jakimś czasie
nie zostanie zapomniana, należy znaleźć dobrego terapeutę -
może to być dowodem istnienia jakiegoś głębszego problemu.
Et cetera.
Wiedziałem, jakie są głębsze problemy Dennisa. Był
podawany z rąk do rąk w systemie rodzin zastępczych, póki nie
znalazł się pod moją opieką. Nie wiedział, skąd przyszedł ani
gdzie jest jego miejsce.
Część odpowiedzi pochodziła od innych rodziców, dzielących
się ze mną niektórymi przedziwnymi opowieściami ich własnych
dzieci. Interesujące, ale w moim przypadku niezbyt przydatne.
Chociaż... było też ponad tuzin prywatnych wiadomości.
"Córeczka mojej siostry twierdziła kiedyś, że została
przywieziona na Ziemię w UFO i wszczepiona do brzucha mamy,
kiedy mama spała. Trzymała się tej historii do czasu aż skończyła
czternaście lat, a wtedy nagle przestała o tym wspominać. Potem
już nigdy nie chciała odpowiadać na żadne pytania na ten
temat".
"Moi sąsiedzi mieli syna, który twierdził, że nie jest
Ziemianinem. Zniknął mając dwanaście lat. Bez śladu. Policja
uznała, że został porwany".
"Moja eks-żona była psychologiem dziecięcym. Żartowała
czasem na temat dzieci z Marsa. Mówiła, że może ocenić ogólny
poziom wariactwa w Nowym Jorku po liczbie Marsjan, jakich
spotkała danego roku. Początkowo opowiadała rodzicom tę samą
starą historyjkę o fantazjowaniu na temat niezwykłego
pochodzenia, potem zaczęła się nad tym zastanawiać. Historie
opowiadane przez dzieci były bardzo do siebie podobne. Zaczęły
życie jako marsjańskie kijanki, potem zostały przywiezione na
Ziemię i wszczepione do macic ziemskich kobiet. Zawsze chciała
przeprowadzić badania na temat dzieci z Marsa, ale nigdzie nie
mogła zdobyć funduszy".
"Kiedyś umawiałem się z dziewczyną, która mówiła, że jest
z Marsa. Stanowczo się przy tym upierała. Kiedy próbowałem
zaczynać poważne rozmowy, zmieniała temat. Powiedziała, że
bardzo mnie lubi, ale nic by się między nami nie ułożyło.
Zapytałem dlaczego, a ona powiedziała, że jest z Marsa. To
wszystko. Pewnie Marsjanie mają jakieś prawa zabraniające
małżeństw z innymi gatunkami".
"Słyszałem o Marsjaninie, kiedy byłem w szkole średniej.
Popełnił samobójstwo. Nie znałem go. Dowiedziałem się dopiero
potem".
"Kiedyś myślałem, że jestem z Marsa. Nawet miałem
wspomnienia z czasów, kiedy byłem na Marsie. Było tam różowe
niebo. Kiedy przyszły te fotografie z sond i okazało się, że na
Marsie naprawdę jest różowe niebo, takie samo jak w moich
wspomnieniach, myślałem, że to czegoś dowodzi. Kiedy
opowiedziałem moim rodzicom, zabrali mnie do lekarza.
Przeszedłem długą terapię, ale już jestem w porządku. Może pan
też powinien zabrać swojego syna do terapeuty".
Ta ostatnia wypowiedź naprawdę mną wstrząsnęła.
Wiedziałem, że nadawca usiłował mnie uspokoić, ale efekt był
wręcz przeciwny.
No dobrze, może to ja. Może to dlatego, że jestem
pisarzem. Czytam podteksty tam, gdzie ich nie ma. A może
zbiorowy efekt wszystkich tych wiadomości, zwłaszcza
ostatniej, wywołał u mnie niepokój.
Odpowiedziałem na wszystkie.
Wiem, że to brzmi głupio, ale proszę o wyrozumiałość. Jak
ten marsjański krewny/przyjaciel wyglądał? Czy on/ona miał/a
jakieś szczególne cechy fizyczne bądź problemy medyczne? Jaka
była jego/jej osobowość? Czy wie pan/pani, co się z nim lub z
nią stało? Czy nadal wierzy, że jest z Marsa?
Zebranie odpowiedzi zajęło ponad tydzień. Z
dziesięciorga Marsjan dwoje popełniło samobójstwo. Jeden
odnosił sukcesy w interesach. Troje odmawiało rozmów o
Marsie. Dwoje zostało "wyleczonych". Miejsca pobytu
pozostałych nie znano. Troje zaginęło. Z nich dwoje jako
nastolatki regularnie uciekało z domu. Zastanawiałem się,
dokąd zamierzali uciec?
Z dziesięciorga Marsjan sześcioro miało złotobrązową
skórę, okrągłe twarze, brązowe oczy i bardzo długie rzęsy.
Włosy zazwyczaj brązowe lub ciemnoblond. Była to interesująca
anomalia statystyczna.
Z dziesięciorga dzieci z Marsa pięcioro było
nadpobudliwych, dwoje miało epilepsję. O pozostałej trójce nic
nie było wiadomo.
Zapytałem faceta, którego żona była psychologiem
dziecięcym, czy kiedykolwiek zauważyła jakieś wspólne cechy u
swoich Marsjan. Odpowiedział, że nie wie i że nie ma pojęcia,
gdzie ona teraz może być. Zniknęła dwa lata wcześniej.
Zadzwoniłem do swojego przyjaciela Steve'a Barnesa.
Napisał jedno z zaświadczeń, które było mi potrzebne przy
adopcji Dennisa i z tego powodu uważałem go za nieoficjalnego
ojca chrzestnego chłopca. Przez jakiś czas gadaliśmy o tym,
tamtym i owym. W końcu powiedziałem:
- Steve, czy słyszałeś coś o Marsjanach?
Nie słyszał. Opowiedziałem mu. Zapytał, czy znowu
palę trawkę.
- Mówię poważnie, Steve.
- Ja też.
- Nie dotykałem tego świństwa, odkąd wyrzuciłem z domu
pewną panią, której nazwiska nie będę wymieniać -
odpowiedziałem ze złością.
- Tylko się upewniam. Musisz przyznać, że historia jest
dosyć dziwaczna.
- Wiem. Właśnie dlatego ci o tym mówię. Należysz do
tych niewielu znanych mi osób, które byłyby skłonne w ogóle
rozważyć to na poważnie. Rany boskie, dlaczego pisarze science
fiction są zawsze najbardziej sceptyczni ze wszystkich ludzi?
- Bo mamy do czynienia z większą liczbą wariactw niż
wszyscy inni - odparł natychmiast.
- Nie mam pojęcia, co z tym zrobić - powiedziałem,
przyznając się do frustracji. - Wiem, że to brzmi jak
zwariowana powieść o UFO. Z tym, że to naprawdę da się
potwierdzić. Taka statystyczna anomalia nie da się wyjaśnić
samym przypadkiem. I mogę się założyć, że znalazłoby się
dużo więcej. Na przykład, jaką grupę krwi miały te dzieci?
Ich ulubiona potrawa? Jak im szło w szkole? Co, jeżeli
naprawdę coś się dzieje?... może to nie Marsjanie, może to
jakiś fenomen społeczny albo syndrom. Nie wiem, co to jest,
nie wiem, o co jeszcze pytać i nie wiem, komu powiedzieć. A
przede wszystkim nie chcę skończyć na pierwszej stronie
brukowca. Wyobrażasz to sobie? PISARZ SCIENCE FICTION
ADOPTOWAŁ DZIECKO Z MARSA!
- To mogłoby dobrze wpłynąć na twoją karierę - stwierdził
Steve z namysłem. - Ciekawe, ilu zyskałbyś czytelników.
- Tak, jasne. I ciekawe, ilu bym stracił. Chcę, żeby na
stare lata brano mnie poważnie, Steve. Pamiętaj, co stało się z
Jak-mu-tam.
- Nigdy nie zapomnę starego Jak-mu-tam - stwierdził Steve.
- Tak, to była naprawdę smutna historia.
- Tak czy inaczej... Rozumiesz, o co mi chodzi? Co mam
teraz robić?
- Chcesz porady? - zapytał Steve. Nie czekał na
odpowiedź. - Nic z tym nie rób. Zostaw to. Niech ktoś inny
rozwiąże sprawę. Albo nikt. Sam to powiedziałeś, David. "Prawie
zawsze niebezpiecznie jest za wcześnie mieć rację". Nie szukaj
kłopotów. Zrób z tego opowiadanie, jeśli naprawdę musisz, i
niech ludzie myślą, że to nieszkodliwa fantazja. Ale nie
pozwól, by to ci zmarnowało życie. Chciałeś mieć tego
dzieciaka, prawda? No to teraz go masz. Po prostu bądź dla
niego ojcem. To jedyna rzecz, jaka jest tu naprawdę potrzebna.
Miał rację. Wiedziałem o tym. Ale nie mogłem się na to
zgodzić.
- Jasne. Łatwo ci mówić. To nie ty masz Marsjanina w domu.
- Owszem, mam - roześmiał się. - Tylko że mój to
dziewczynka.
- Co...?
- Nie rozumiesz? Wszystkie dzieci są z Marsa. Mamy
jakieś trzynaście lat na ucywilizowanie tych małych potworków.
Potem jest już za późno. Potem wyjadają nam serca przez resztę
życia.
- Teraz mówisz całkiem jak moja matka.
- Przyjmuję to jako komplement.
- Dobrze, że jej nie znasz, inaczej byś tak nie
powiedział.
- Posłuchaj mnie, Davidzie. - Jego ton był tak poważny,
że sześć różnych dowcipów zginęło marnie, zanim zdążyły
wydostać się przez moje wargi. - To tylko taka faza.
Patrzyłeś kiedyś naprawdę uważnie w twarze świeżo
upieczonych rodziców? Większość z nich jest w stanie
nieustającego szoku, zastanawiając się, co się stało - czym
jest to odrażające gadopodobne stworzenie, które nagle
wtargnęło w ich życie? To część procesu asymilacji. Jedyna
różnica polega na tym, że ty masz więcej wyobraźni niż
większość ludzi. Wiesz, jak nadawać imię swoim obawom.
Zaufaj mi, Toni i ja przechodziliśmy przez to wszystko przy
Nicki. Myśleliśmy, że jest... no, nieważne. Po prostu
pamiętaj, że to normalne. Przyjdą dni, kiedy będziesz miał
całkowitą pewność, że w twoim domu mieszka śliczny i
śmierdzący mały kosmita.
- Ale żeby codziennie?
- Zaufaj mi. To mija. Za rok czy dwa nie będziesz nawet
pamiętał, jak twoje życie wyglądało przedtem.
- Hmmm. Może tyle czasu zajmuje Marsjanom zrobienie swoim
ziemskim gospodarzom prania mózgu...
- Mocno to przeżywasz - westchnął Steve.
- Owszem - przyznałem.
Ta sprawa z Marsjanami męczyła mnie jak wrzód żołądka.
Nie mogłem przestać o tym myśleć. Cokolwiek byśmy robili, ta
myśl uparcie tkwiła w mojej głowie.
Gdy wychodziliśmy na podwórko pograć w piłkę, zastanawiałem
się, czy pewne kłopoty z koordynacją nie wynikają z siły
przyciągania na Ziemi, innej niż na Marsie. Gdy szliśmy
poskakać sobie do basenu, zastanawiałem się, czy woda pociąga
go tak bardzo dlatego, bo na Marsie jest jej niewiele.
Zastanawiałem się, jak to możliwe, że wystarczało mu usłyszeć
tylko raz melodię, a pamiętał ją tak dobrze, że po miesiącu
potrafił powtórzyć co do nuty; chodził po domu śpiewając
piosenki, jakie mógł usłyszeć tylko z kaset, które co jakiś
czas puszczałem. Ilu dziewięciolatków potrafi zaśpiewać "My
clone sleeps alone" jak Pat Buchanan? Dziwiłem się, że tak mało
go interesują komiksy, za to z zapałem ogląda filmy na temat
skomplikowanych stosunków międzyludzkich. Nienawidził "Star
Trek", twierdził, że jest "za głupie". Uwielbiał za to kanał
Discovery, zwłaszcza programy o zwierzętach i owadach.
Nie było w jego zachowaniach żadnej widocznej
prawidłowości, niczego, co można by zdecydowanie uznać za dowód
pozaziemskiego pochodzenia. Wręcz przeciwnie, fakt
doprowadzenie swojego ojca do ciężkiej paranoi, był wyjątkowo
silnym argumentem za tym, że jest normalnym ziemskim
dzieciakiem.
A jednak zawsze, kiedy uznawałem, że sobie wmawiam...
coś się zdarzało. Mógł zareagować na coś w telewizji takim
komentarzem, że patrzyłem na niego ze zdziwieniem. Na przykład
oglądał kiedyś kreskówkę z Bugsem, w której królik zatruwa
życie Marsjaninowi Marvinowi, kradnąc detonator, żeby tamten
nie mógł wysadzić Ziemi. W samym środku Dennis oznajmił
cicho:
- Nie, to nieprawda. Marsjanie nie są tacy.
Potem wstał i wyłączył telewizor.
- Dlaczego to zrobiłeś? - zapytałem.
- Bo to nieprawda - odpowiedział spokojnie.
- To tylko film rysunkowy. - W dodatku jeden z moich
ulubionych, mógłbym dodać.
- Ale i tak to nieprawda. - A potem odwrócił się i wyszedł,
jakby cała idea telewizji od tej chwili straciła dla niego
znaczenie.
I teraz, prawie dwa lata od dnia, w którym wypełniłem
pierwszy formularz, coś nareszcie zaskoczyło, aż usiadłem na
łóżku w środku nocy. Dlaczego aż tyle dzieci przeznaczonych do
adopcji jest nadpobudliwych?
Dowody były wszędzie wokół mnie. Po prostu wcześniej ich
nie zauważałem. Były w tych albumach ze zdjęciami. Wydawało
się, że co trzecie dziecko w nich było nadpobudliwe.
Potwierdzano to w książkach, w artykułach, na seminariach, na
kasetach ... że większy procent spośród dzieci w rodzinach
zastępczych ma problemy z koncentracją, zwane także
nadpobudliwością. Dlaczego?
Niektórzy teoretycy sugerowali, że może to być efekt
maltretowania przez rodziców, dlatego najczęściej ujawnia się u
dzieci porzuconych i niechcianych. Część lekarzy utrzymywała,
że nadpobudliwość jest skutkiem tego, iż ciało nie wydziela
odpowiednich enzymów w reakcji na fizyczną stymulację, zatem
dziecko potrzebuje aż nadmiaru stymulacji, by zyskać
uspokojenie. Jeszcze inni sugerowali, że przyczyna tego
problemu może być emocjonalna, że jest to swoista reakcja na
brak opieki i czułości. Najciekawsza wydała mi się teoria
postawiona, bez owijania w bawełnę, w jednym z artykułów -
część teoretyków wierzyła, iż w wielu przypadkach nadpobudliwość
to po prostu błędna diagnoza. Jeżeli ktoś jest osamotniony, nie
wie, gdzie jest i kim jest, skąd przyszedł i dokąd idzie, to
zdecydowanie ma się o co martwić, a zatem koncentracja może być
utrudniona.
A... co jeśli zachowania uznawane za anormalne u ziemskich
dzieci były jak najbardziej normalne dla dzieci z Marsa? Jeżeli
nie istniało coś takiego jak nadpobudliwość... u Marsjan?
W tym momencie dotarłem do granicy swoich możliwości,
jeśli chodzi o analizę tego problemu. Komu mógłbym o tym
powiedzieć? Kto miałby możliwości prowadzenia dalszych badań? I
kto potraktowałby mnie poważnie?
Przypuśćmy, że wziąłbym jutro do ręki "Los Angeles Times" i
zobaczył, że Ben Bova zwołał konferencję prasową, by ogłosić się
ofiarą porwania przez osobników z obcej planety. Istoty te zabrały
go w kosmos, gdzie dokonywały na nim dziwacznych seksualnych
eksperymentów. Uwierzyłbym mu? Ben to jeden z najbardziej
wiarygodnych ludzi na świecie. Kiedyś o mało co nie namówił
mnie do głosowania na Ronalda Reagana. Ale gdybym zobaczył coś
takiego w gazecie, od razu zadzwoniłbym do Barbary, żeby
spytać, czy z Benem wszystko w porządku.
Innymi słowy ... nie miałem żadnych możliwości zbadania
tego problemu bez zniszczenia swojej wiarygodności jako
pisarza.
Co gorsza, nie miałem żadnych możliwości zbadania tego
problemu bez zniszczenia swojej wiarygodności jako rodzica.
Do tej chwili zawsze byłem szczery wobec ludzi z urzędu do
spraw adopcji i terapeutów; mówiłem o naszych problemach,
o moich frustracjach, o każdym małym kroczku we
właściwym kierunku i o każdym dużym zwycięstwie. Ale... nagle
zrozumiałem, że to jest coś, czego nie mogę im powtórzyć.
Powiedzmy, że zadzwoniłbym do Kathy Bright. Co bym jej
powiedział? "Halo, Kathy, tu David. Chciałbym porozmawiać z
tobą o Dennisie. Wiesz, on twierdzi, że jest Marsjaninem. No,
myślę, że on naprawdę może być Marsjaninem i..."
Aha.
Jeżeli adoptowany ojciec zaczyna mieć halucynacje na temat
dziecka, to jak długo urząd do spraw adopcji zostawi dziecko w
tym domu? Wyliczyłem, że coś koło dwudziestu minut. Tyle czasu
zajęłoby im dotarcie tutaj i zabranie Dennisa. Kathy zabrałaby
go stąd z prędkością ponaddźwiękową. A ja nie mógłbym nawet
zaprotestować. Miałaby rację. Dziecko potrzebuje stabilnego,
opiekuńczego środowiska. Jak stabilne i opiekuńcze jest
środowisko w domu dorosłego, który podejrzewa dziecko o
pochodzenie z innej planety i zastanawia się na temat jego
ukrytych motywów?
Jeżeli będę się przy tym upierał, stracę mojego syna.
Sama myśl była nie do zniesienia. Mógłbym nigdy się z
tego nie otrząsnąć. I byłem pewien, że on nigdy by się nie
otrząsnął. Po raz pierwszy w życiu naprawdę się do kogoś
przywiązał. Co by się stało, gdyby nagle go stąd zabrano?
Zniszczyłoby to całkowicie jego zdolność do zaufania innemu
człowiekowi.
Nie wolno mi było tego zrobić. Nie wolno mi było zrobić
niczego, co mogłoby mu zaszkodzić.
A co ze mną? Ja miałem swoje powody. Nie mógłbym znieść
myśli, że zawiodłem jeszcze raz. Jeszcze jedna cegła w murze,
jak mówią.
Zabrnąłem w ślepą uliczkę. Snułem się po domu, czując
fizyczny ból. Trwało to przez całe trzy tygodnie. Bolało
mnie serce. Bolała mnie głowa. Bolały mnie nogi. Bolały
mnie plecy. Bolały mnie oczy. Bolało mnie gardło. Jedyną
częścią ciała, w jakiej nie czułem bólu, był mózg. Zdrętwiał
do tego stopnia, że nie mogłem nawet myśleć.
Nie wiedziałem, czy jest Marsjaninem, czy nie. Ale działo
się coś dziwnego. A może nie? A jeżeli to tylko ja mam problem
- jeśli zaczynałem wariować, to jakie miałem prawo do opieki
nad tym dzieckiem? Przegrywam tak czy inaczej. Jeżeli jest
Marsjaninem, nie mogę nikomu o tym powiedzieć. Jeżeli nie jest,
to mnie zaczyna odbijać.
Zacząłem szukać dowodów. Przejrzałem swój dziennik.
Codziennie notowałem interesujące zdarzenia na wypadek,
gdybym kiedyś chciał napisać książkę o naszych przeżyciach.
Początkowo nie mogłem niczego znaleźć. Większość zapisanych
wydarzeń była raczej banalna. Nie nadawałaby się nawet na
materiał do "Readers' Digest".
Na przykład: tydzień po tym, jak u mnie zamieszkał,
zabrałem go na mecz baseballa na Dodger Stadium. Przez
początkową część gry bardziej interesowało go dostanie
chorągiewki, zdobycie waty cukrowej i obserwowanie, co się
działo dookoła niego. Ale koło piątej kolejki wdrapał mi się na
kolana, a ja zacząłem tłumaczyć mu zasady gry.
- Widzisz tego pana z kijem? Życz mu, żeby trafił prosto w
piłkę.
- Okay - odpowiedział Dennis.
Baaaach! Piłka poleciała prosto w trybuny, ktoś ją złapał,
a z głośników rozległo się "Glory, glory, Hallelujah".
- Jesteś świetny w życzeniach, Dennis. Chcesz spróbować
jeszcze raz?
- Nie.
- Dobrze.
Dwie kolejki później Dodgersi byli znowu do tyłu.
Poprosiłem Dennisa, żeby jeszcze raz życzył im trafienia. Po
chwili sytuacja była już dużo lepsza. Nie liczyło się dla mnie,
kto teraz miał kij. Nie pamiętam żadnych nazwisk graczy od
czasów Roya Campanelli, Dona Drysdale'a i Sandy'ego Koufaxa.
Jeżeli o mnie chodziło, Ten rzucał, Tamten miał kij, a Jakiś
Inny biegał. Lubię baseball, jeśli nie muszę być ekspertem.
Jednak nigdy nie widziałem, żeby Dodgersi wygrali mecz. Zawsze,
jak byłem na stadionie, przegrywali, więc z zasady nie
przychodziłem na Dodgers Stadium, żeby dać im uczciwą szansę na
zwycięstwo. Nie spodziewałem się, by dzisiaj wygrali, ale
życzenia Dennisa wyciągnęły ich ze straty trzech punktów.
- No, dobrze - powiedziałem, ściskając go lekko. - Czas na
ostatnie życzenie. Widzisz tamtego faceta z kijem? Musisz mu
życzyć, żeby trafił prosto w piłkę. Tak jak wtedy. Okay?
- Okay.
I jak wtedy - baaaach - piłka odbiła się od kija, a fani
wybuchnęli radosnym wrzaskiem.
Dodgersi wygrali tamtego wieczora. Przez całą drogę do domu
gratulowałem Dennisowi, że dzięki niemu spełniły się nasze
życzenia.
Kilka tygodni potem zatrzymaliśmy się na światłach,
czekając na zielone. To było jedno z tych skrzyżowań, które
istnieją trochę poza rzeczywistością. Kiedy ktoś się tam
zatrzyma, czas zwalnia bieg. Nawet się nad tym nie
zastanawiając, powiedziałem:
- Dennis, zażycz sobie, żeby było zielone.
- Okay - odpowiedział.
I nagle światło zmieniło się na zielone.
Wydawało mi się, że stało się to zbyt szybko. Zmarszczyłem
brwi.
Nie, musiało mi się przywidzieć. Przejechałem przez
skrzyżowanie. Po chwili znowu stanęliśmy na czerwonym.
Rzuciłem gniewne słowo.
- Dlaczego tak powiedziałeś?
- Światła powinny być zsynchronizowane. Żeby zawsze
jechało się na zielonych. Pewnie coś się rozregulowało. Mógłbyś
sobie zażyczyć, żeby to też się zmieniło?
- Okay.
Zielone.
- O rany! Naprawdę jesteś dobry w tych życzeniach!
- Dziękuję.
Minutę później powiedziałem:
- Możesz sobie zażyczyć, żeby znów było zielone?
- Nie - odpowiedział z nagłą złością. - Zużyjesz wszystkie
moje życzenia.
- Co takiego? - spojrzałem na niego.
- Mam tylko określoną liczbę życzeń, a ty zużyjesz mi
wszystkie na światła - stwierdził z urazą w głosie.
Zjechałem na pobocze i zatrzymałem samochód. Odwróciłem
się do niego i delikatnie położyłem mu rękę na ramieniu.
- Och, kochanie. Nie wiem, kto ci to powiedział, ale to
nieprawda. Worek z życzeniami nie ma dna. Można mieć tyle
życzeń, ile się tylko chce.
- Nie - upierał się. - Muszę oszczędzać swoje życzenia na
naprawdę ważne rzeczy.
- A jaka jest najważniejsza rzecz, jakiej sobie życzyłeś?
- zapytałem, znając odpowiedź.
Nie odpowiedział.
- Jakie było twoje najważniejsze życzenie? - powtórzyłem.
- Chciałem mieć tatę - przyznał bardzo cicho. - Kogoś, kto
byłby dla mnie miły.
- Aha. I spełniło się?
Skinął głową.
- Widzisz, kochanie. Cuda się nie wyczerpują.
Nie wiedziałem, czy mi uwierzył. Nie miałem jeszcze dość
doświadczenia. Wciąż poznawaliśmy się nawzajem. Zanotowałem
rozmowę w dzienniku i zapomniałem o wszystkim. Ale miałem potem
jakieś dziwne uczucie. Co musi się dziecku przydarzyć, by
uwierzyło, że liczba życzeń jest skończona?
Rok później patrzyłem na zapisane wcześniej słowa, które
świeciły na ekranie komputera i zastanawiałem się nad
życzeniami Dennisa. Pewnie to był przypadek. Ale może nie.
Ten raz, kiedy mieliśmy cztery trafienia w totka i wygraliśmy
osiemdziesiąt osiem dolarów - czy to właśnie tego tygodnia
poprosiłem, by naprawdę mocno życzył nam wygranej?
Może Marsjanie mają zdolności jasnowidzenia albo
telekinezy...?
Dennis lubi czyścić różne rzeczy. Nie proszony potrafi
umyć samochód albo taras. Wykąpie psy. Odkurzy dywany i kanapę.
Wymyje podłogi. Jego ulubione zabawki to gąbka i butelka płynu
do czyszczenia. Widziałem, jak wziął znaleziony na polu, stary
zardzewiały klucz i czyścił go, póki nie zaczął lśnić jak nowy.
Któregoś wieczoru po kolacji, kiedy skończył metodycznie
napełniać zmywarkę do naczyń, posadziłem go na stole i
oznajmiłem, że mam dla niego niespodziankę.
- Jaką?
- To książka z zagadkami.
- Aha. - Wyglądał na rozczarowanego.
- Posłuchaj mnie. To taka gra. Masz dwadzieścia minut
na rozwiązanie tych zagadek, a kiedy skończysz, ja podliczę
wyniki i dowiemy się, jaki jesteś mądry. Chcesz spróbować?
- To ci naprawdę powie, jaki jestem mądry?
- Mhm.
Złapał książkę i ołówek.
- Poczekaj chwilę, muszę nastawić zegar. Gotowy? Jak
zaczniesz, to nie możesz już przestać. Musisz zrobić wszystkie
do samego końca. Dobrze?
- Okay.
- Gotowy?
- Gotowy.
- Jeden, dwa, trzy... start.
Zaatakował zagadki z furią. Początkowo były proste.
Jaki kształt powinien być następny: trójkąt, kwadrat,
pięciokąt...? Który obiekt nie pasuje do pozostałych: koń,
krowa, owca, nożyczki? Pióro jest dla ptaka tym, czym
sierść dla psa, samochodu, lodów...?
Potem zagadki robiły się coraz trudniejsze, a Dennis zaczął
marszczyć czoło. Odgarniał ręką włosy, raz wytarł okulary, ale
nie stracił zainteresowania. Kiedy upłynął wyznaczony czas, nie
chciał przestać. Nalegał, bym mu pozwolił skończyć to zadanie,
nad którym pracował. A, co tam. Pozwoliłem mu.
- I co? - pytał Dennis, kiedy obliczałem wyniki. Chciał
wyrwać mi książkę z ręki.
- No... daj mi skończyć. - Trzymałem ją poza zasięgiem
jego rąk, kiedy sprawdzałem wynik w tabelce.
Test mowił, że inteligencja Dennisa była powyżej
przeciętnej - żadna niespodzianka, nadpobudliwe dzieci często
są nieprzeciętnie inteligentne - ale w granicach normy dla
dziewięciolatków.
- Wyszło, że masz metr trzydzieści wzrostu, ważysz
trzydzieści trzy kilo, a twój tata bardzo cię kocha. Wyszło
też, że jesteś bardzo mądry.
- Jak mądry?
- No, gdyby te zagadki dano stu dzieciom, to ty byłbyś
mądrzejszy niż dziewięćdziesiąt dwoje z nich.
- A to dobrze?
- To bardzo dobrze. Trudno o lepszy wynik. I znaczy to, że
powinniśmy iść po kolacji na lody. Co ty na to?
- Tak!
Och, i jeszcze jedno. Nie lubi czekoladowych. Woli sorbet
owocowy. Nigdy wcześniej nie widziałem takiego dzieciaka.
Parę tygodni później spróbowaliśmy innej gry. Starałem się
wybrać na to spokojny wieczór, kiedy nie działo się nic, co
mogłoby go niepokoić.
- Ta gra jest jeszcze trudniejsza - wyjaśniłem. - To gra z
kartami. Widzisz te karty? Jest na nich sześć różnych obrazków.
kółko, kwadrat, gwiazdka, trzy faliste kreski, krzyżyk i
ósemka. Musisz zgadnąć, na którą patrzę. Żeby sprawdzić, czy
umiesz czytać w moich myślach. Okay?
Zmarszczył czoło i musiałem wyjaśniać mu to jeszcze dwa
czy trzy razy. Nie na taką zabawę miał ochotę. Powiedziałem, że
to nie szkodzi i już miałem odłożyć karty. Jeśli nie chciał
współpracować, wyniki niczego by nie dały.
- Czy pójdziemy potem na lody? - zapytał nagle.
- Jasne - odpowiedziałem.
- Okay, możemy to zrobić.
- W porządku. Zrobimy to pięć razy. Myślisz, że możesz to
zrobić pięć razy?
Wzruszył ramionami. Położyłem przed nim kartkę papieru i
pokazałem kształty, żeby mógł wszystkie zapamiętać.
Powiedziałem, że może zamknąć oczy, jeśli to mu pomoże się
skoncentrować. Pozostałe warunki nie były idealne, ale jeżeli
wchodziły tu w grę jakiekolwiek zdolności przewidywania
przyszłości lub telepatii, pięć prób powinno wystarczyć do ich
wykrycia.
Pół godziny później już wiedziałem.
Marsjanie nie mają zdolności telepatycznych.
Ale lubią sorbet owocowy. Bardzo.
Były jeszcze inne testy. Niezbyt dużo. Nic szczególnie
dziwacznego. Tylko niewielkie próby mogące ujawnić coś, co
okaże się warte dalszego badania. Niczego takiego nie było. Na
ile mogłem to ustalić, w Dennisie nie było nic tak niezwykłego,
co można by uznać za anomalię statystyczną w możliwych do
odtworzenia warunkach testu. Nie umiał lewitować. Nie umiał
poruszać obiektów. Nie umiał sprawić, by coś zniknęło. Nie
umiał grokować. Oddech potrafił wstrzymywać tylko przez
trzydzieści trzy sekundy. Nie umiał niczego zrobić samą siłą
woli. Nie widział, co jest za rogiem.
Ale ...
Potrafił przewidywać przyjazd windy. Zaprowadźcie go do
jakiegokolwiek budynku, gdziekolwiek. Postawcie go przed
windami. Niech naciśnie przycisk. Nic nie mówcie. Można mieć
stuprocentową pewność, że winda, przed którą on stanie, przyjedzie
pierwsza. Sprowadzał je swoimi życzeniami, czy przewidywał? Nie
wiem. To się przydaje tylko na zjazdach fanów science
fiction, które są znane ze szczególnie opornych wind. W żadnym
innym miejscu na świecie nie ma z tej umiejętności większego
pożytku.
Umiał sprawiać, że światła drogowe zmieniały się na
zielone - czasami. Zazwyczaj czekał, póki nie zobaczył, że
światła w drugiej części skrzyżowania zmieniły się na żółte, i
dopiero wtedy oznajmiał swoje życzenie. Może wciąż potrafiłby
zapewnić Dodgersom fantastyczne wyniki, ale nie było to pewne. W
maju znowu poszliśmy na Dodgers Stadium, ale albo Dennis tym
razem nie życzył sobie zwycięstwa, albo naprawdę zużył
wszystkie swoje życzenia.
Umiał doskonale śpiewać, zwłaszcza jeśli tekst piosenki
dotyczył upodobań gastronomicznych Popeye'a. Umiał grać w grę
wideo parę godzin bez przerwy, bez jedzenia i picia. Umiał
wymyślić niesamowitą liczbę powodów, dla jakich nie musiałby
jeszcze iść do łóżka. Umiał także uścisnąć mnie za szyję tak
mocno, że raz poczułem ostrzegawcze chrupnięcie w kościach.
Gardło bolało mnie potem przez tydzień.
Zacząłem myśleć, że może naprawdę sobie to wszystko
wyobraziłem.
W dni powszednie kładłem go do łóżka o 9.30. Mieliśmy na
to cały rytuał. Jeżeli starczało jeszcze czasu, czytaliśmy
razem książkę, odpowiednią na dany dzień. Potem były
modlitwy...
- Przepraszam, Boże, za... nie zrobiłem nic, za co
musiałbym przepraszać.
- A co z odszczekiwaniem się tacie? Nie pamiętasz?
- A, tak. Przepraszam, Boże, za odszczekiwanie się tacie.
Dziękuję ci, Boże, za... sam nie wiem za co.
- Za pływanie.
- Nie. Dziękuję ci, Boże, za Calvina, mojego kota.
- Okay. Chcesz powiedzieć Bogu jeszcze coś?
- A Bóg słucha modlitw Marsjan?
- No... oczywiście, że tak. Bóg wysłuchuje wszystkich
modlitw.
- Marsjan nie.
- Owszem, nawet Marsjan. Dlaczego mówisz, że nie?
- Bo Bóg nie zrobił żadnych Marsjan.
- Jeżeli Bóg nie zrobił Marsjan, to kto ich zrobił?
- Diabeł.
- Diabeł cię zrobił?
- Mhm.
- A skąd wiesz?
- Bo... jestem Marsjaninem.
- Aha - odpowiedziałem, przypominając sobie krótką mowę,
jaką wygłosiłem jakiś rok wcześniej. "Należy mu pozwolić być
Marsjaninem, jak długo będzie tego potrzebował." - No, dobrze.
Ale zdradzę ci tajemnicę - wyszeptałem. - Diabeł nie zrobił
żadnych Marsjan. To tylko kłamstwo, a diabeł chce, żebyś w nie
uwierzył. Bóg zrobił Marsjan.
- Naprawdę?
- Słowo.
- A skąd wiesz? - zapytał bardzo zdecydowanie.
- Bo rozmawiam z Bogiem każdej nocy. Tak jak ty odmawiam
swoje modlitwy. A Bóg zrobił wszystko na świecie.
- Ale Marsjanie nie są z tego świata...
- To prawda. Ale Bóg zrobił też Marsa. I wszystko na nim.
Tak, jak zrobiła ten świat, tak samo zrobiła różne inne, a Mars
jest jednym z nich. Naprawdę.
- Dlaczego mówisz "ona"?
- Bo Bóg jest czasem rodzaju męskiego, a czasem żeńskiego.
Bóg jest wszystkim. A teraz przyszedł czas na to, żebyś
przestał zadawać pytania i poszedł spać. Buzi?
- Buzi.
- Dobranoc. Koniec rozmów.
- Kocham cię.
- Też cię kocham. A teraz koniec rozmów.
- Tato?
- Co?
- Muszę ci coś powiedzieć.
- Co?
- Kocham cię.
- Ja też cię kocham. Ale teraz już cicho. Koniec rozmów,
Dennisie.
- Dobranoc.
- Dobranoc.
W końcu znalazłem na niego właściwą taktykę. Przestałem
odpowiadać. Jeden wart drugiego. Każdy z nas chciał mieć
ostatnie słowo.
Boso zszedłem do holu. Zatrzymałem się w saloniku na dość
długo, by wyłączyć telewizor, wideo i głośniki. Przeszedłem
przez jadalnię i dotarłem w końcu do gabinetu. Na biurku stały
dwa komputery, a każdy pokazywał mi, że jest 9.47. Mały
potworek zdołał wytargować dzisiaj dodatkowe siedemnaście
minut.
Usiadłem na swoim krześle, odchyliłem się do tyłu,
położyłem nogi na biurku i zapatrzyłem się w ciemną wodę w
basenie na podwórku. Basen świecił delikatnym, błękitnym
światłem. Noc była... cicha. Zaszczekał Gdzieś, pies.
Gdzieś - owszem, tak miał na imię, był w końcu psem
pisarza - mieszkał pod moim biurkiem. Kiedy mówiłem: "Bierzmy
się do pracy", to w którejkolwiek części domu Gdzieś by
był, zbierał się, z wysiłkiem wlókł do mojego pokoju,
właził pod biurko i rozpłaszczał na podłodze, wydając głośne i
znaczące westchnienie na temat: "Mam nadzieję, że doceniasz,
ile dla ciebie robię".
Siedział tam przez cały dzień - dopóki komputer był
włączony. Gdziesia mogły wywabić spod biurka tylko dwie rzeczy
- ciasteczka i dzwonek do drzwi... a dzwonek był zepsuty. Był
zepsuty, odkąd mieszkałem w tym domu. Nigdy nie odczuwałem
potrzeby naprawienia go. Jeżeli ktoś podchodził do drzwi,
szczekał pies.
Pies Gdzieś szczekał.
Dlatego właśnie tak bardzo go kochałem. Był żywym
frazesem. Był jedynym możliwym usprawiedliwieniem dla jednego
ze zdań cieszących się najgorszą sławą w literaturze. Była to
tylko kwestia dużej litery i przecinka.
Gdzieś miał akurat dość inteligencji, by nie wchodzić
nikomu w drogę i więcej inteligencji niż trzeba, by znaleźć
swoją miskę - jeśli nikt jej nie przestawił. Poranki spędzał na
odpoczynku pod moim biurkiem, popołudnia na drzemce za kanapą,
wieczory na pochrapywaniu obok Dennisa, a godziny przed świtem
w ciemnym zakamarku za wezgłowiem mojego łóżka, śniąc o
lodówkach.
Prawie każdego wieczora, kiedy Dennis zaczynał odmawiać
modlitwę, Gdzieś wzdychając przychodził z holu, kudłaty,
zamyślony Amerykanin psiego gatunku. Przechodził przez
wszystko, co leżało mu na drodze, nie przejmując się, jeżeli
przy okazji przewrócił konstrukcję z lego, której zbudowanie
zajęło cały dzień. Wdrapywał się na łóżko, przechodząc po moich
kolanach i po Dennisie, a potem, pomrukując z cicha, mościł się
obok chłopca. Swoim giętkim językiem był w stanie oblizać
wnętrze prawego ucha Dennisa z lewej strony głowy, posługując
się zewnętrzną albo wewnętrzną drogą.
Jednak dzisiaj wiedział, że nie skończyłem pracy. Miałem
ważne sprawy do przemyślenia. Pozostał pod biurkiem, wzdychając
na temat nadgodzin.
- To są najlepsze godziny - powiedziałem i wtedy zamknął się.
Kiedy mam wątpliwości na jakiś temat, siadam i zaczynam
pisać. Zapisuję wszystko, co myślę, czuję albo co mnie martwi.
Mówię wszystko, co jest do powiedzenia, aż w końcu nie zostaje
już nic do powiedzenia. Po raz pierwszy zrobiłem to, gdy
umarł mój tata. Siedziałem i pisałem przez dwa dni. Kiedy
skończyłem, miałem opowiadanie, które zostało nominowane do
Nebuli, "In the Deadlands". Do dziś nie rozumiem do końca, o
co w nim chodzi, ale ładunek emocjonalny jest
niezaprzeczalny. Wciąż wywołuje u mnie dreszcze.
Ale to, czego się wtedy nauczyłem, wciąż pozostaje
najważniejszą lekcją, jaką kiedykolwiek miałem na temat
pisania. Efektywne pisanie to nie technika. Każdy może opanować
mechaniczną umiejętność sklejania słów w zdania i akapity, żeby
bohater przesunął się z punktu A do punktu B. Księgarnie pełne
są dowodów na to. Ale to nie jest pisanie. W pisaniu nie chodzi
o słowa, ale o doświadczenie. O uczucie, jakie wzbudza w tobie
opowiadanie. Jeśli nie ma uczucia, nie ma opowiadania.
Ale czasami jest tylko uczucie, pozbawione znaczenia i
zrozumienia. I to też nie jest opowiadanie. Moje uczucia wobec
Dennisa były tak pomieszane i niezrozumiałe, i niepewne, że nie
mogłem nawet zacząć ich porządkować. Musiałem zapisać wszystkie
oddzielne fragmenty - jakby podczas aktu opowiadania mogły same
się poukładać. Czasami to działało.
Kiedy podniosłem głowę, minęły już trzy godziny. Bolały
mnie plecy i ramiona. Pies poszedł do łóżka, a ja czułem, że
nie osiągnąłem niczego z wyjątkiem pogłębienia własnej
frustracji.
Dlaczego kosmici mieliby przybywać na tę planetę? Kiedy
ostatnim razem spędziłem tyle czasu nad tym pytaniem, moja
wyobraźnia stworzyła gigantyczne, różowe, ludożercze bryły
poszukujące nowych wrażeń smakowych. Dlaczego Marsjanie mieliby
przysyłać swoje dzieci na Ziemię?
Najlogiczniejsze wytłumaczenie, jakie przyszło mi do
głowy, było takie, że dzieci miały być obserwatorami.
Szpiegami.
Czy nigdy w trakcie zdejmowania bielizny nie mieliście
wrażenia, że kot lub pies was obserwuje? Czy nigdy nie
przyszło wam do głowy, że może zwierzak dzieli się swoją wiedzą
z jakąś tajną organizacją psów i kotów? "Co, myślisz, że to
jest dziwne? Mój człowiek nosi bieliznę z portretami Królika
Bugsa i Duffy'ego."
Jednak zdolność obserwacji psów i kotów jest ograniczona.
Jeżeli naprawdę chcesz poznać kulturę, musisz w nią wrosnąć.
Ale kosmita nie mógłby tak po prostu przyjść sobie i udawać
kogoś z naszej kultury, prawda? Musiałby się nauczyć. Musiałby
zostać nauczony...
Gdzie Marsjanin mógłby wziąć lekcje bycia człowiekiem?
Kto daje lekcje człowieczeństwa?
Mamusie i tatusiowie. Właśnie.
- Zachowujesz się zbyt paranoicznie - powiedział mój
zdrowy na umyśle przyjaciel. Prosił, bym nie wymieniał jego
imienia, więc nazwę go tyko moim zdrowym na umyśle
przyjacielem.
- Co masz na myśli?
- Uważasz, że wszyscy kosmici kierować się muszą złymi
intencjami. Napisałeś cztery powieści o kosmitach zjadających
nasze dzieci i pracujesz nad piątą. Czy nie przyszło ci do
głowy, że możesz się mylić?
- Moi? Mylić się?
- Myślisz czasem o kukułce? - zapytał mój zdrowy na umyśle
przyjaciel.
- Nie - odpowiedziałem.
- No to pomyśl przez chwilę o kukułce.
- Okay.
- I jakie masz zdanie na temat kukułki? - zapytał.
- To zły ptak - odpowiedziałem. - Składa jajko w gnieździe
wróbla. Pisklę kukułki wypycha inne pisklęta z gniazda. Wróble
je w końcu wychowują kosztem życia własnych młodych.
To pasożyt.
- Widzisz, to przemawiają przez ciebie twoje
uprzedzenia...
- To prawda... - zacząłem protestować.
- Czyżby? To właśnie mówisz Dennisowi o jego biologicznej
matce?
- No... Mówię mu, że jego biologiczna mama nie mogła się
nim zająć. I że go kocha i tęskni za nim. I to jest prawda.
Tylko... trochę wybielona.
Mój zdrowy na umyśle przyjaciel uśmiechnął się do mnie.
- No dobrze - przyznałem. - Chronię mojego syna. I co z
tego?
Zdrowy na umyśle przyjaciel wzruszył ramionami.
- A jak myślisz, jak się czuje kukułka?
- Ptaki się nie czują.
- Ale gdyby mogły, to jak by się czuła?
Pomyślałem o tym. Pierwsze, co mi przyszło do głowy, to
ten głupi ptaszek z historyjki doktora Seussa, ten, który
odleciał i zostawił słonia Hortona, żeby wysiadywał mu jajko.
Pokręciłem głową.
- Nic sensownego nie przychodzi mi do głowy...
- No dobrze, spróbuj z tej strony: w jakich
okolicznościach wyrzekłbyś się Dennisa?
- Prędzej bym umarł, niż się go wyrzekł - oznajmiłem. -
Dzięki niemu jestem szczęśliwszy niż ktokolwiek, kogo znam.
Wystarczy, że na niego spojrzę. Gdyby ktoś wytoczył mi proces i
chciał go odebrać, zapakowałbym dzieciaka w mgnieniu oka na
samolot do Nowej Zelandii... - przerwałem. - Rozumiem, co
miałeś na myśli. - Zastanowiłem się trochę. - Gdybym nie mógł
się nim opiekować albo gdybym myślał, że robię mu krzywdę,
albo że nie jestem dość dobry... - Znowu to znajome ściskanie w
dołku. - Gdybym naprawdę uważał, że lepiej by mu było z kimś
innym, to chciałbym tego, co dla niego najlepsze. Ale
nie mogę sobie tego wyobrazić.
- Mhm... - Mój zdrowy na umyśle przyjaciel uśmiechnął się.
- A teraz jak myślisz, jak się czują Marsjanie?
- Co takiego?
Powtórzył pytanie.
Zastanowiłem się nad tym przez moment.
- Musiałbym założyć, że skoro mają możliwość wszczepiania
swoich dzieci do macic ziemskich kobiet, to muszą mieć wysoko
rozwiniętą technologię, a to z kolei sugeruje - przynajmniej
mnie - także wysoko rozwiniętą strukturę emocjonalną i
prawdopodobnie odpowiednio wykształconą strukturę moralną. W
każdym razie w to chciałbym wierzyć.
- A jeżeli to, w co wierzysz, jest prawdą... - zaczął.
- ... wtedy Marsjanie powierzają nam swoje dzieci -
dokończyłem za niego.
- A nie? - zapytał.
Nie odpowiedziałem. Nie podobało mi się to, do czego te
myśli mogłyby doprowadzić. Ale i tak poszedłem tym tropem.
- Czy powierzyłbyś swoje dziecko wilkom? - spytał mój
zdrowy na umyśle przyjaciel.
- Nie - odpowiedziałem. - Wiesz, co się dzieje z takimi
dziećmi.
Skinął głową.
- Czytałem te same książki co ty.
- A więc jeśli Marsjanie powierzają nam swoje dzieci...
oznacza to, że albo niezbyt im na nich zależy - albo wręcz
przeciwnie.
- Chcesz znać moje zdanie?
- W tym miejscu rozwiążesz za mnie wszystkie zagadki, tak?
- Nie. W tym miejscu powiem ci, co na ten temat myślę.
Myślę, że to jakiś długotrwały eksperyment hodowlany... żeby
podnieść poziom inteligencji i współczucia u ludzkiej rasy.
- Tak? - Rzuciłem mu moje najbardziej dopracowane
spojrzenie spod uniesionych brwi. - A pamiętasz, co się stało
ze Spockiem? On też był mieszańcem. Jego rodzice chcieli
wyhodować logicznie działającego człowieka. A zamiast tego
wyszedł im emocjonalnie działający Wulkańczyk.
- Masz lepszy pomysł?
- Nie - przyznałem. - Ale jakich właściwie Marsjan my
wychowujemy?
- Jakiego właściwie Marsjanina ty wychowujesz? - poprawił.
I tu trafił w samo sedno. O to właśnie chodziło.
- Nie wiem - przyznałem w końcu. - Ale... jest mój i muszę
go wychować, prawda?
- Tak - zgodził się mój zdrowy na umyśle przyjaciel.
Ta myśl przez chwilę odbijała mi się echem w głowie. W
końcu z uśmiechem uznałem prawdę.
- Tak - powiedziałem. - Mogę z tym żyć...
Jako zagadka literacka to, co napisałem, jest
niekompletne. Na opowiadanie nie nadaje się. Nie ma
zakończenia.
Nie ma dość dowodów, bym mógł choćby zasugerować jakieś
wnioski. Co my wiemy o Marsjanach? A jeśli już o to chodzi,
co naprawdę wiemy o nas? Nic się nie da wydedukować. Jeżeli
Marsjanie rzeczywiście są zajęci jakimś projektem inżynierii
genetycznej na wielką skalę, nie poznamy ich prawdziwych
intencji, dopóki dzieci z Marsa nie osiągną dorosłego wieku.
Dennis uzyska prawo do głosowania w 2005 r. (I tu pojawia
się kolejne pytanie: od jak dawna Marsjanie podrzucają swoje
dzieci ludziom? Może żyjemy już w świecie pod wpływem
Marsjan?)
Może dzieci z Marsa będą geniuszami i wynajdą zimną
syntezę, sztuczną inteligencję i cuda nanotechnologii -
Stephen Hawking i Buckminster Fuller. Może będą duchowymi
wybawicielami, przynosząc niezwykłą technikę świadomości
tym, którzy będą mieli dość odwagi, by pójść za nimi, aż
staną się świętymi. Może zostaną demagogami i dyktatorami. A
może będą szaleńcami i wszyscy wylądują w zakładach
zamkniętych. A może będą potworami i dadzą nam nowe
pokolenie masowych morderców i przywódców sekt - Kubów
Rozpruwaczy i Charlesów Mansonów.
Jedyne, co możemy zrobić, to czekać i zobaczyć, jak się to
wszystko ułoży.
I jeszcze jedno.
Przeglądając materiały do tego opowiadania, odkryłem
dziwny zbieg okoliczności. Kathy Bright dała mi kilka niemałych
stosików raportów na temat Dennisa, napisanych przez rozmaitych
terapeutów i konsultantów. Nie miałem czasu, żeby je wszystkie
przeczytać, więc dałem spokój po pierwszych kilku - nie
interesowało mnie, co oni sądzą o Dennisie, sam chciałem
zadecydować. Ale kiedy kartkowałem grube pliki, szukając
wiadomości o Marsjanach, dostrzegłem coś. W sobotę 27 czerwca
1992 r. Carolyn Green (konsultantka) zanotowała: "Dennis uważa,
że Bóg nie słucha jego modlitw, bo on życzył sobie taty i nic się
nie stało".
Po raz pierwszy zobaczyłem zdjęcie Dennisa w sobotę 27
czerwca 1992 r., koło drugiej po południu. Według Carolyn Green,
dokładnie w tym czasie odbywało się ich cotygodniowe spotkanie.
Nie mogę się pozbyć przekonania, że życzył sobie mieć tatę
dokładnie w tym momencie, kiedy ja zobaczyłem jego zdjęcie.
Marsjańskie życzenie. Czy to właśnie odczułem tak mocno?
Czy to o czymś świadczy? Może tak. Może nie. Tak czy
inaczej wiem, że nie można przeciwstawiać się marsjańskim
życzeniom. Dzisiaj, idąc spać, zażyczył sobie, żebym był
szczęśliwy.
Musiałem się uśmiechnąć.
- Czy to marsjańskie życzenie? - zapytałem.
- Tak - odpowiedział tonem, który nie pozostawiał miejsca
na sprzeciwy.
- W takim razie jestem szczęśliwy - powiedziałem. I
rzeczywiście byłem.
Wcześniej tego nie dostrzegałem, bo nie chciałem się do
tego przyznać, nawet przed samym sobą, ale idąc do gabinetu
rzeczywiście promieniałem. Miałem wszystko, czego chciałem,
wspaniałego syna, poczucie przynależności do rodziny, całkiem nowy
powód, by rano wstawać z łóżka. Co z tego, jeżeli naprawdę jest
Marsjaninem, to przecież nie ma znaczenia, prawda? Jest moim
synem i kocham go. Nie zrezygnuję z niego. Jest wyjątkowy.
Kiedy Dennis zechce, umie przewidywać przyjazd windy i
sprawić, że będzie zielone światło, i pomóc Dodgersom
podczas meczu baseballowego. Może sprawić, że wygrywamy w
totka (troszeczkę, tylko czwórkę) i może życzeniem
sprowadzić do swojego życia ojca. To całkiem nieźle.
Myślę, że możemy poeksperymentować z tym jeszcze
troszeczkę. Od jakiegoś czasu nie graliśmy w totolotka. Może
powinniśmy dzisiaj zagrać znowu. A jeżeli to się uda, kto wie,
czego jeszcze mógłby sobie zażyczyć. Myślałem o poproszeniu go,
żeby pożyczył swojemu tacie nagrody Hugo - tylko na próbę,
rozumiecie - ale dzisiaj rano oznajmił, że zamierza życzyć
sobie mamy. Jestem bardzo ciekaw, co z tego wyniknie.
OD AUTORA
To opowiadanie jest, o ile wiem, fikcją literacką.
Tak, mam adoptowanego syna. Tak, ma na imię Dennis.
Nie, nie jest Marsjaninem. Zapytałem go, czy jest.
Powiedział, że nie. Potem podszedł i wyszeptał mi do ucha:
- Powiedziałem "nie", bo mamy się nie ujawniać.
Przełożyła Anna Dorota Kamińska
DAVID GERROLD
Pod tym pseudonimem kryje się amerykański pisarz i
scenarzysta Jenold David Friedman.
Pierwszą powieść "The Flying Sorcerers" wydał w 1971 roku
z Larry Nivenem. Następnie spróbował już sił na własną rękę
i opublikował "Space Skimner", jednak jego najbardziej znaną
książką jest "When Marlie Was One" o ewolucji sztucznej
inteligencji w komputerze. Mimo że publikuje sporo powieści,
wciąż znajduje czas na krótką formę. Opowiadanie "Dziecko z
Marsa" zostało uznane przez czytelników "Locusa" za
najlepsze w ubiegłym roku, zostało także nagrodzone Hugo. A
więc następne marsjańskie życzenie Dennisa się spełniło.
D.M.