Zimniak Andrzej Ostatni gladiatorzy


Andrzej Zimniak

”Ostatni gladiatorzy”

Martwa cisza trwa w nieruchomym, zastygłym powietrzu. Księżyc osrebrza górne piętra liści rododendronów? łopianów?, spływa strumykami błękitnego blasku niżej, przenika plątowiska łodyg aż w końcu kładzie misterną sieć bladych prześwitów na, dywanie mchu.

Suchy, miękki mech jest dobry na posłanie. Sterta liści stanowi niezłą kołdrę. I ta dziewczyna obok ma zupełnie dobre, bo ciepłe, ciało. Tylko takie bezpłciowe, odstręczające...

Dzwoni telefon. Już po raz drugi tej nocy. Do licha! Nie dają spać. Kobieta koło niego porusza się, przeciąga, siada. Liście miękką strugą ściekają jej z ramion i piersi, na jasnej plamie torsu Księżyc rysuje zjawiskową, marmurkową mozaikę.

- Ty też to słyszysz? - pyta, lecz ona patrzy na niego bezmyślnie pustymi oczami, z kącika ust płynie świetlista nitka śluzu.

Mężczyzna, wstaje, otrzepuje liście, idzie w kierunku zarośli. Długo oddaje mocz, a mierzwa mchu przyjmuje go gładko i cicho, tak jak kobieta powinna przyjmować mężczyznę.

Cisza jest ciepła i aksamitna, niemal namacalna, głęboka jak studzienna czerń pod parasolowatymi liśćmi, gdzie - to aż dziwne - nie czai się, nie może się czaić żadne niebezpieczeństwo !

I znów dzwonek, ostry, natarczywy. Ten ktoś z drugiej strony niecierpliwi się, klnie pad nosem, ściska słuchawkę w spotniałych palcach.

- Dobrze, dobrze, już idę - mruczy Mężczyzna. - Nie denerwuj się, bracie, zrozum, że tutaj jest druga w nocy.

Drapiąc się aż do bólu: w owłosioną pierś wraca, niezbyt delikatnie układa Kobietę na mchu i zagrzebuje ją w liściach. - Trzeba będzie kiedyś się zmusić - znów mówi do siebie nagle nieruchomieje.

W samym środku księżycowej plamy, na pniu najbliższego drzewa, na umocowanej do kory półce... Mężczyzna unosi się powoli, na sprężyście ugiętych nogach okrąża legowisko, przyczajony, jakby bojąc się spłoszyć strachliwe zwierzę, zbliża się do drzewa, ani na chwilę nie spuszczając wzroku z wycieniowanego Księżycem owalu, z rączki rzeźbionej w kości słoniowej, z bielejącej kratki płytek kontaktowych, ze źródła całonocnych telefonicznych nawoływań.

Jednym skokiem jest przy chropawym pniu, wyciąga ramię... lecz pólka znajduje się za wysoko, może w sam raz dla pięciometrowego olbrzyma, ale nie dla niego, karzełka z innej bajki.

Chwyta szorstki pień między uda, sycząc z bólu przyciska pierś do sęków, wspina się niezdarnie, oślepiany nieforemnym, obciętym z jednej strony Księżycem. Szponiasto zakrzywione palce trafiają na pustkę, na wskroś przenikają mamiącą plamę poświaty - Mężczyzna traci równowagę, pośród trzasku gałęzi, z głośnym przekleństwem, wali się w dół, na kopce sprężystego mchu.

Góra liści drga, porusza się, rozstępuje, niebieskawa biel wynurza się z szarej piany listowia - Kobieta patrzy przez chwilę bezmyślnie na zastygłe w konwulsji wściekłości ciało Mężczyzny, potem odwraca. się ruchem ze zwolnionego filmu i zastyga w pozycji wymagającej najmniejszego wysiłku mięśni, ze zwieszoną głową, w pozie niesłusznie skarconego dziecka.

- Czy to jest bezpieczne, doktorze? Kelvin spojrzał na niego ponad grubymi wypukłościami szkieł, w których pełzały rozciągnięte refleksy lamp.

- Dla ciebie, dwukrotnego dezertera z Sił Sprzymierzonych, z pewnością tak.

- A dla,.. innych?

- Odpowiem w ten sposób: przeżywalność ludzi po całkowitym odwodnieniu wynosi czterdzieści procent. Statystycznie, rzecz jasna.

- Robiono doświadczenia?

Nie odpowiedział, wzruszył tylko ramionami. Podszedł do wizjera i włączył reflektory, oświetlające grawitującą w pobliżu kapsułę.

- Doktorze... - podszedł nieśmiało, ogarnięty nagłym lękiem.

- Nie maż się jak baba- warknął Kelvin z niespodziewaną złością. Chętnie zamieniłbym się z tobą. Tam - wskazał na rozdęty, niebieski balon kuli ziemskiej - będę miał mniej szans.

- Nie zgłosił pan nawet swojej kandydatury.

- Ciekawe, jak ona będzie wyglądała po pięciu wiekach - cicho powiedział wpatrzony w wizjer Kelvin, trąc kciukiem soczewki grubych szkieł".

Cisza. Przerażająca, wszechwładna cisza.

Mężczyzna unosi głowę, całym naprężonym jak do skoku ciałem, każdym włóknem nerwowym oczekuje kolejnego dzwonka. Lecz cisza otula ciemnym szalem jego i Kobietę, polanę i las, i cały ten martwy świat, pełen obcych, monstrualnych roślin.

Blady świt rozwiewa przywidzenia i mary, nie zabiera jednakże niepokoju. Bagno chlupocze wyduszanymi z gęstej mazi bąblami i Mężczyzna, stojąc po kostki w szlamie, zastanawia się, ile setek milionów lat musi minąć, zamim z tego błota wyczołga się pierwsze zwierzę.

Nagle unosi głowę - z tyłu dobiega go szelest. Szelest w zastygłym, zdrewniałym świecie.

To Kobieta. Idzie z pochyloną głową, strąki zlepionych włosów opadają jej na ramiona i piersi.

Doskakuje i w przypływie gwałtownej złości popycha ją, natychmiast żałując swego czynu. Kobieta pada na wznak, nieporadnie i już niepotrzebnie osłaniając się chudymi ramionami.

- Dlaczego to zrobiłeś?

Mężczyzna odwraca się do bagna, do owalnej niecki, którą wtedy w ciągu kwadransa wypełniła skalna ropa, pochłaniając ostatnie okruchy jego świata. Rajska kwietna dolinka, piekielna pułapka. A właściwie... na co by mu teraz były potrzebne te szczątki?

Dysonans, zgrzyt, dziura w harmonii barw, fałszywy akord w znanej melodii. To... ona! Tak, ona wreszcie przemówiła.

Nie jest dzięki temu bardziej pociągająca: byle jak rozrzucone nogi, chuderlawe ciało, kołtun na głowie. Samobieżne urządzenie do rodzenia, wyposażone w ręce do chwytania pokarmu i głowę do węszenia i wypatrywania miejsca na gniazdo. Zresztą on sam zbudowany jest podobnie.

Kobieta znowu mówi. Chce wiedzieć, jak to się stało, bo niczego nie, pamięta. Tak, rzeczywiście ma zmartwienie. On wie trochę więcej, no i na co mu ta wiedza?

Opowiada niechętnie, wyrzucając niedorobione zdania, jakby szkoda mu było wysiłku na ich wykończenie. Mówi o gorejącym globie, nad którym unosiła się martwa bryła kapsuły orbitalnej z wysuszonym, zapadniętymi jak zapomniane nasiona mumiami sześciu mężczyzn i sześciu kobiet, o pięciuset latach władania śmierci przyczajonej w hermetycznych trumnach, o izotopowym zegarze, który dawał im szanse zmartwychwstania i powrotu aż do źródeł, do okresu rajskiej czystości, aby zacząć wszystko od nowa. Teraz pozostało ich dwoje - tamci są już tylko skamieniałymi, martwymi bryłami, pochłoniętymi wraz ze swoim pięćsetletnim schronieniem przez bagno. Raj okazał się dla nich ostateczną pułapką.

- A dla nas? - pyta Kobieta siadając, skromnie przyciskając do siebie sine, małe jak pięści kolana. Lecz Mężczyzna ignoruje ją, wstaje i patrzy ponad rdzawym bagniskiem na pobliskie wzniesienia, dziwnie bliskie w zniekształcanej perspektywie.

Istotnie, wokół kotła bagniska, jak okiem sięgnąć, rozpościera się, raj: niskie, zielone wzgórze, drzewa z konarami obwisłymi, ciężarem soczystych ciał owoców, cieniste baldachimy szerokolistnych krzewów, kwietne dywany łąk. Martwy raj. w którym po wzgórzach nie przekrzykują się pawie, na konarach drzew nie odpoczywają łagodne lamparty, w cieniu krzewów nie leżą antylopy, a w gąszczu łąk nie basują zastępy pszczół.

Otulony wodnistymi barankami nieboskłon sączy delikatne światło, nie jest ani za ciepło, ani za zimno.

Mężczyzna czuje, jak narasta w nim - co? Chęć czynu? Atawistyczny popęd przodków? Niewyżyta energia? Bunt? Krzyk duszy?

O jadło nie musi się martwić. Ma jedną, jedyną Kobietę we Wszechświecie, chociaż nie pragnie jej posiąść.

Nie musi zdobywać, polować, walczyć. Zamyka oczy, bo cóż można zrobić więcej?

- To... nie będzie bolało. Wierz mi, tak jest lepiej. Byłeś skazany... a tak, może się uda - jej głos zadrgał, jak zawsze przy kłamstwie. Mówiła szybko u bezładnie, naciskając małą dłoń na jego przegubie. Patrzał na jej śniade, muskularne ramię, na pokrywający je delikatny, ciemny puch jak na niedostępny eksponat, umieszczony za muzealną szybą i myślał o tych wszystkich nocach, rankach i popołudniach, których nigdy nie będzie. Katty...

- Cześć. Stary krętaczu, jak zwykle wymigałeś się, uszło ci na sucho pulchną twarz Martina wykrzywiał taki sam grymas uśmiechu, jaki widział kiedyś na buzi płaczącego dziecka, któremu przed nosem wywinięto młyńca kolorową grzechotką. - Matuzalemie naszych czasów, nadziejo ludzkości, nie muszę ci chyba przypominać, że natychmiast po lądowaniu masz wychylić zdrowie mojej duszy pięciowiekowym burgundem!

- Wciąż żywię nadzieję, że do konfliktu nie dojdzie, lub że będzie on miał ograniczony charakter - twarz ojca była szara i zmięta, a głos zniekształcony działaniem nadmiernych dawek środków psychotropowych. - Lecz nawet, gdyby... to życie na Ziemi nie zginie, rasa ludzka przetrwała już nie takie kataklizmy. Sytuacja unormuje się i ściągną was z tej orbity już za kilka lat, i wtedy pogadamy; bo ja jeszcze długo nie mam zamiaru szykować się na. tamta stronę...

Baranki obłoków płoną szkarłatem, garby wzgórz nikną pod szara warstwa mroku. Nadchodzi jeszcze jedna duszna noc, napompowana księżycowa poświata, rozdzwoniona maniackim wołaniem znikąd.

Nagły, straszny w nieartykułowanym rzężeniu krzyk, swoim wizualnym echem rozpruwający spokojna toń mrocznego powietrza, purpurowym ogniem kreślący potężny łuk, zasnuwający przestrzeń pałającymi kłębami mgły, zanikający raptownie, wsiąkający w gęstwę ciemności, pozostawiający rozbiegane ognie we wnętrzu porażonych -oczu.

Mężczyzna kuli się, chowa głowę między ramiona w pierwotnym odruchu trwogi. Lecz cisza, rozłomotana pulsem krwi, jest nie do zniesienia. Nagarniając pod siebie szorstki dywan traw, napinając mięśnie rak i nóg, odważa się spojrzeć.

Wokół rozciąga się raj, przykryty kołderką wczesnego zmierzchu.

Tylko dalej, za kępa drzew, tańczą fauny, skaczą cienie... ludzkie cienie. To ani, to wszystko przez nich!

Kimkolwiek są, nie mają dobrych zamiarów. Pojawili się równocześnie z eksplozja, a najpewniej oni sami ją spowodowali. Pierwsi użyli broni, lecz, jak widać, zupełnie nie potrafią się nią posługiwać. Są prymitywni - odprawiają rytualny taniec wojenny. Trzeba im pokazać, kto tu jest górą, trzeba zdobyć tę broń i zrobić z niej właściwy użytek !

Zrywa się, chwyta gałąź, w piersiach pęcznieje agresywna złość. Z wykrzywioną twarzą, nabrzmiałymi ścięgnami szyi, biegnie ile sił.

W nagłym wybuchu wyładowuje rozdrażnienie, złość i żal do wszystkiego i wszystkich. Oni odpowiedzą za strach i ból, ani winni są istnienia tego ponurego raju, nocnych psychoz, banicji jego i Kobiety, rozstanie na zawsze, dezercji, konfliktów, ludzkiej głupoty!

Jak demon wojny wypada na polanę, staje po kolana w jedwabistej trawie, omiata zdumionym spojrzeniem pustą łąkę, której nigdy nie dotknęła ludzka stopa.

Później, już na posłaniu z liści, chce pocieszyć drżącą ze strachu Kobietę, lecz nie znajduje odpowiednich słów, chce wyciągnąć dłoń, lecz nie znajduje dość sił, aby pokonać dzielącą ich niewidzialną przegrodę.

Kaskady księżycowego blasku wibrują od bezustannego dzwonienia, srebrzyste nici plączą się i wiążą w węzły, gęsta sieć opada powoli, krępuje, dusi.

Mężczyzna siada raptownie, ociera spotniała twarz. Wstaje i zdecydowanym ruchem sięga po słuchawkę.

- Hallo.

- Ach, nareszcie.

Księżycowe strumienie gwałtownie mętnieją, obraz szarzeje i przybiera ziarnista strukturę, rozparta się na czarne kłapcie opadającej sadzy. Mężczyzna obejmuje umykający pień, potrząsa głowa. Wszystko stopniowo wraca na swoje miejsca.

Wytęża słuch - nic, tylko pulsujący w uszach szum. Ściska słuchawkę w spotniałych palcach, klinie, pełen niecierpliwego oczekiwania. Nic.

Halucynacje, urojenia, katatonia, schizofrenia? A może... -budzi się niedorzeczna nadzieja.

- Katty...?

- Jaki ty jesteś prymitywny - skrzeczy kobiecy głos z nieukrywana pogardą.

Rzuca parzącą słuchawkę w bok, daleko od siebie.

Resztę nocy wypełnia koszmar ciszy wyczekiwania, ciężkich, przerywanych krzykiem snów. Kobieta, odtrącona, patrzy szeroko rozwartymi oczami, w których ta noc zapaliła zimne ogniki lęku.

Rankiem przyjdzie Ona, która każe nazywać się imieniem Nemezis.

Mężczyzna o szarym świcie rozpoczyna przeszukiwanie lasu, przedziera się przez gąszcz wężowych lian, śliskich pnączy, zagląda pod liście rododendronów, przebiega aksamitne wzgórki mchów. Potem, wraz z podążającą za nim o parę kroków Kobietą, wstępuje na wzgórza otaczające kotlinę.

Na łagodnie opadającym zboczu siedem białych pionków stoi przyklejonych do zieleni murawy. Pod dotknięciem promieni słonecznych ich stożkowe wierzchołki pękają i rozchylają się jak kielichy kwiatów, obnażając szkliste, błękitne oczy. Środkiem łąki idzie ku nim Ona, odziana w luźna, czerwoną szatę.

- Jestem Nemezis. Tak macie mnie nazywać.

Schylając głowy, oboje przyjmują tę informację-rozkaz do wiadomości. Zaskoczenie obezwładnia.

- Opowiedzcie mi o sobie. Nie rozumieją.

- O tym, co było. O waszych marzeniach.

Nemezis jest piękna jak maska bogini, ale Mężczyzna czuje jej obcość, jej oczy są piękne lecz martwe jak szkatuły brylantów.

Zaczynają razem; Mężczyzna niecierpliwie ucisza Kobietę. Mówi powoli, lecz bezładnie. Wreszcie przerywa w połowie zdania, otrząsając się z rzuconego nań uroku, Pogardliwy Wyraz ust Nemezis wywołuje w nim skurcz lęku, który z kolei wyzwala odruch agresji.

- Kim jesteś ty, że masz prawo wypytywać nas, ludzi?

Jej skrzekliwy śmiech, swoją brzydotą przedziwnie kontrastujący z wyniosłą postacią władczyni, chłosta jak ostry piasek, bije po twarzy, rani.

- Adam i Ewa, pierwsi i ostatni ludzie, skupiska prymitywnego białka, bezmózgi klej kazeinowy, obrzydliwość - szydzi i lży, oddalając się, odpływając w łodzi swojej szkarłatnej sukni, brodząc w trawach, zanurzając się w nich po uda, biodra, po pas, po szyję...

- I ty śmiesz nazywać się Mężczyzną - krzyczy gniewnie. Potem znika w trawach, rozpływa się pośród czystej zieleni, jak różowa mgła przesieka przez sitowie łodyg.

Długo stoją bez ruchu, dwa ludzkie pionki wyciosane z białej gliny, rzucone do nierównej gry na malachitową planszę oszukanego raju.

Mężczyzna czuje przygniatający ciężar obcego nieba na barkach, lecz głowę trzyma wysoko. Zwłaszcza teraz, kiedy wyboru, jak sądzi, dokonano za niego, łatwo przychodzi mu akceptacja: każda walka będzie lepsza niż trwanie w beznadziejności.

"Rezerwat Człowieka, obszar chroniony przed wszelkimi zmianami: Zwiedzanie dopuszczalne tylko pod warunkiem nienaruszania ciągłości psychofizycznej eksponatów. Obydwa okazy, w kolejnych dniach tygodnia zamieszkujące różne wybiegi, pochodzą prawdopodobnie z pierwszego wieku przed narodzeniem Nemezis. Karmienie ludzi imaginacją lub podawane choćby okruchów ekstatycznych psychozwidów może prowadzić do ciężkich dewiacji i jest surowo zabronione".

Przechodzą od jednego stożka do drugiego, wędrują od domu do domu, zaglądają do wnętrz, urządzonych odpowiednio do zaplanowanego dla nich rozkładu zajęć w kolejnych dniach tygodnia. Poniedziałek jest dniem pracy fizycznej, Wtorek dniem lektury, Środa - sportu, Czwartek - nauki, Piątek - przyrządzania strawy, Sobota higieny osobistej, zaś Niedziela jest dniem odpoczynku i miłości.

Chwyta Kobietę za rękę i wyciąga spomiędzy kuszących wygodą domów, spomiędzy białych wieżyc zwieńczonych energochłonnymi kielichami rozchylanych kwiatów, z terenu specjalnie dla nich wybudowanej menażerii, w której nieznane moce, władające tą obcą planetA, zaplanowały hodowlę homo sapiens. Ma ciepło jej dłoni w swojej, muska wzrokiem jej drobne, dziewczęce kształty zdając sobie sprawę, że kiedyś lubił właśnie takie kobiety, ale teraz nie potrafi wykrzesać z siebie niczego ponad odruch niechęci. Wydaje mu się, że jej nagie ciało opryskane zostało nieczystościami.

W liliowym zmierzchu piekielnego raju miota się bezsilnie wokół leja wypełnionego bagienną mazią, szukając sposobów na rozpoznanie przeciwnika. Pyta i prosi o radę wszystkich: martwych towarzyszy pięćsetletniego oczekiwania, Katty, Kevina, ojca. Wreszcie pojmuje, że jest zupełnie sam z półobłąkaną Kobietą, sam na Ziemi i sam w realnej, otaczającej go rzeczywistości. I że zupełnie sam musi dźwigać ciężar wszystkich problemów tej rzeczywistości,

Jak zgłębić istotę Nemezis? Jak pokonać wroga? Na natrętnie powracające pytania "jak?" ma dziesiątki odpowiedzi dostrzega dziesiątki dróg, z których każda prowadzi da nikąd.

Ciemność odejmuje kształty wzgórzom i drzewom, mrok na samej krawędzi nocy każe im przybrać postacie strzyg i wampirów, nurkujących. w szarym powietrzu w poszukiwaniu krwawych pereł.

Czekając na wzejście Księżyca, Mężczyzna przysuwa się do Kobiety, jednakże na tyle tylko, żeby czuć pulsujące ciepło jej ciała. Tak jest lepej.

I wtedy, leżąc zagrzebany w kołdrę z suchych liści, niespokojnie przyglądając się migotliwym gwiazdom, po raz pierwszy myśli nie o tym, jak rotwiązać zagadkę, tylko wprost - kim jest Nemezis. Zwyczajnie i po prostu, me szukając nie istniejących dróg dojścia próbuje od razu przenieść się do wnętrza sanktuarium poznania.

Ona jest piękna jak maska bogini, lecz obca, jej oczy są piękne Lecz martwe jak szkatuły brylantów. Ona jest maską. Ona krzyczy gniewnie: I ty śmiesz nazywać się Mężczyzną! Ona jest kobietą.

Ona znika w trawach, rozpływa się pośród czystej zieleni, jak różowa mgła przesiąka przez sitowie łodyg. Jej postać jest złudzeniem.

Ona, ta prawdziwa Nemezis, ukryta pod maską purpurowej władczyni, jest daleka i obca, lecz jednocześnie bliska, albowiem powodują nią wybuchy bezzasadnej, ludzkiej emocji, których bezpośrednią przyczyna są właśnie oni. ludzie. Ona, która od samego początku dąży do kontaktu, usiłuje porozumieć się z nimi, wywołując halucynacyjne zjawiska optyczne i mamiące wrażenia dźwiękowe, na koniec, po dopięciu celu, nie ma dla nich nic ponad kilka syczących pogardą słów. Jej ojcem jest człowiek, a matką...

Mężczyzna budzi się z fantastycznoproroczych rojeń. Ma obok siebie ciepło ciała Kobiety i nagle pragnie ją przygarnąć, lecz natychmiast odsuwa się z niesmakiem. Miesiąc zapuszcza w eteryczną głębię powietrza drżącą sieć blasku, po której niesie się crescendo natarczywego dzwonienia.

Klnie cicho i zanurza głowę w gęstwinie zeschłych, nigdy nie butwiejących liści.

Jej ojcem jest człowiek, a matką... czysta myśl, jaźń, wola istnienia przenikająca ponadświetlnym szlakiem głębie Wszechświata, omijająca zarzewia rodzących się słońc i całuny stygnących mgławic, szukająca w ogromie pustki choćby śladu, iskry życia, aby zespolić się z nim i dać nową szansę rozumnym bytom, światu walczącemu z narastającym chaosem...

Nie, nie ma innego życia, a jeśli nawet jest, to zbyt daleko, zbyt odmienne, zbyt zajęte sobą samym. Wszystko wydarzyło się tutaj, Nemezis powstała z ziemskiej gliny.

Kiedy srebrzyste, rozjarzane od wewnątrz krwawym blaskiem kule ospowatym nalotem pokryły morza i kontynenty, kiedy ciężka, czerwona mgła monstrualnym dywanem zawisła w troposferze, lepkimi jęzorami przylegając do wszystkiego, co żywe i martwe, kiedy ciało Ziemi uderzył potężny strumień zabójczej energii termonuklearnego kataklizmu... wtedy, może właśnie wtedy... Energia denaturowała białkowe koloidy, kazeinową galaretę. Lecz wszelkie życie wymaga energii, nie może bez niej istnieć - decydująca jest jej dawka i rodzaj. Każda forma życia potrzebuje swojego źródła, z którego mogłaby czerpać.

Straszny krzyk rozdzieranych olbrzymów miast, cicha śmierć przenikanych niewidzialnym promieniowaniem ciał ludzkich, żar spopielający w ciągu sekundy leśne ostępy, kłęby piór ptaków, i konających powoli na zrębach nadmorskich skał - oto ponure epitafium odchodzącego życia, ale... może jednocześnie pierwszy krzyk noworodka?

Ciało zabitej cywilizacji spoczywało na katafalku zranionego globu: jeszcze żywi i już martwi ludzie, maszyny i komputery, pomniki i dzieła sztuki, zbiór pół i ćwierćprawd, i. zamierające uczucia. Wysoko zorganizowana materia. Jeśli życie ma powstać, natura nie marnuje takiej okazji - to rozwiązanie absolutnie najprostsze i najbardziej prawdopodobne. Na zawłaszczeniu gotowych struktur opierała się cała ziemska biologia, a potem cywilizacja".

Rozsuwa powłoki liści i podnosi się. Utysiąckrotniony jęk dzwonków staje się nie do zniesienia.

- Jestem gotów - mówi ku niebu. które Księżyc zasnuł srebrnym oparem.

- Nie - zmysłowy szept otacza go zewsząd - nie trzeba. Nie doceniałam cię. Dam wam więcej swobody. Pozwolę wam na... miłość. Zdejmę twoje odium z Kobiety...

- Nie musisz nam ma nic pozwalać - jego głos jest twardy i wyzywający - to, co jest moje, wezmę sobie sam.

Cisza dudni gaucho pod czaszką. Mężczyzna wie, że w tej chwili ważą się ich losy, lecz jest przekonany, że tylko walka uchroni jego i Kobietę przed losem zwierząt hodowlanych, bydła zarodowego, szczegółu krajobrazu.

- Mogę cię zniszczyć - syczy Nemezis - jak nędzną kupę galarety, jak..

- Nie - przerywaj pospiesznie. Ponieważ wciąż boimy się o własną egzystencję. Nie usuniesz swoich protoplastów, bo mogą ci być jeszcze potrzebni.

- Więc dam wam żyć, a nawet mnożyć się, żeby potem poukręcać wam głowy - szydzi.

- Ostrzegam cię, Nemezis. Dysponuję bronią, której nie znasz. Lecz użyję jej dopiero w walce.

- Więc walczmy!!

Mężczyzna wie, że powoduje nią w równym stopniu nieprzeparta ciekawość, co wściekła żądza niszczenia. "Jest bardziej człowiekiem, niż sądziłem" - mówi do siebie.

- Jeśli zostaniesz pokonana, zastawisz nas w spokoju. Na zawsze. I opuścisz tę planetę.

- To będzie trudne, ale możliwe śmieje się skrzekliwie. - Wybieraj broń, kazeinowy wojowniku.

- Nie masz innych propozycji?

- Dobrze! Przesuń więc górę, wytwórz jezioro, wprowadź planetoidę na orbitę wokółziemska . Ja zawsze zrobię to lepiej - jej głos nasączony jest pogardą.

- To wymagałaby długiego czasu. Teraz mogę oferować ci tylko swoje myśli.

- Więc oblicz odchylenie orbity Plutona pod wpływem pojawienia się masy tysiąca ton w miejscu, w którym stoisz. Które z nas zrobi to dokładniej, zostanie zwycięzca. Albo - zawiesza głos - odnajdź krańce Wszechświata, sens istnienia lub pozaziemskie życie.

- Życie?

- Tak. Jeśli wskażesz punkt na niebie, jestem w stanie sprawdzić wiarygodność hipotezy. Jeśli ja go wskażę, udostępnię ci konieczne metody obserwacyjno-obliczeniowe w celu weryfikacji.

- Dobrze. Trzy dni wystarczą...

- Jeden dzień, zachłanny zdobywco. Jutro, o tej samej porze, znany będzie wynik. Jeśli nie, uznam twa broń za niegodną mojej. Już teraz szykuj się do swojej właściwej roli, śmieszny żołnierzyku, namiastko Mężczyzny.

Mężczyzna delikatnie gładzi biały łuk ramienia Kobiety, potem ostrożnie, tak, żeby nie obudzić śpiącej, przyciska usta do jej puszystych włosów. Cicho wstaje i odchodzi w kierunku zamglonych szarym świstem wzgórz.

Rosa jest ciepła, powietrze parne i aksamitne, trawa miękka sprężysta. Raj, prowadzący do piekła.

Gdy staje na grani okalających dolinę wzgórz, oślepia go powódź promieni słonecznych, zalewających rozległą arenę.

I wtedy po raz pierwszy odczuwa zimne ukłucie lęku. On, jakimś cudem ocalony z pogromu, wyklęty z ludzkiej społeczności banita, człowiek średni pod każdym względem, staje naprzeciwko ponurych mocy, w niezrozumiały sposób kształtujących oblicze planety, dysponujących potężnym potencjałem poznawczym, wyzwalających u niego dowolnie sterowane przywidzenia; i halucynacje, nawiązujących kontakt bezpośrednio z jego psychiką. Nie ma przecież żadnych szans, zostanę poniżony i zdruzgotany; a była przecież chwila, w której mógł uzyskać spore ustępstwa.

Z ciężkim sercem zstępuje po kamiennych schodach w stronę świecącego odbitym słońcem piasku areny. Po lewej stronie na trybunach tłoczą się już widzowie; mimo oddalenia ich twarze rysują się z niezwykłą wyrazistością. Są tam wszyscy: uśmiechnięta Katty, rozgestykulowany Martin, spokojny ojciec, siwa matka, koledzy z batalionu, z uczelni, ze szkoły. Grube ciotki rozsiadły się wygodnie, pogryzając kruche ciastka wprost z celofanowych torebek, wujowie, dziadowie i pradziadowie z rozczesanymi na boki brodami popijają piwo z glinianych dzbanów, dalekie krewne pod białymi parasolkami, ściśnięte w taliach do szerokości pięści, knechci w szerokich sukiennych płaszczach, wąsaci panowie przy szablach, smutne zakonnice, które przysiadły skromnie jak - młode wrony, rozwrzeszczany tłum w obszarpanych tunikach - wszyscy przyszli i są tutaj, podnoszą ręce i krzyczą na znak, żeby zaczynać.

Po prawej stronie amfiteatru miejsca zajmuje Nemezis w tysiącu siostrzanych wcieleń - boginie przysiadły dumnie wyprostowane w równych odstępach, usta mają zaciśnięte w grymasie upartej zaciętości, szeroko rozwarte, nieruchome oczy świecą brylantowym blaskiem w obcych maskach ich pięknych twarzy, a szkarłatną materię sukni szarpią gwałtowne porywy wiatru.

W zrytym setkami stóp piasku areny leżą na wpół zagrzebane szkielety, sterty zdruzgotanych żeber i piszczeli, wypolerowanych przez ostre drobiny kwarcu i wiatr do błyszczącej gładzi. Białe kule czaszek patrzą pustymi oczodołami, wyszczerzając poszczerbione klawiatury zębów w zastygłym grymasie nienawiści. Zaplątane w wiązanki powykręcanych kostek nadgarstków wyłaniają się z kopnego piasku sczerniałe buławy, połamane dzidy, fragmenty łuków, kusz, proc i tarcz.

Mężczyzna posuwa się powoli i ostrożnie, ciepły piasek miękko obejmuje mu stopy i kostki, z ledwie wyczuwalnym oporem dopasowuje się do ich kształtów. Przyklęka koło szkieletu, wygiętego w łuk w nagłym paroksyzmie przedwiekowego bólu. Spomiędzy poczernianych kości wyjmuje błyszczący złotem miecz.

Teraz czuje się pewniej - jego kruche ramię ma swój pazur, swoje żelazne przedłużenie. Zdaje sobie sprawę, jak śmieszne jest to zadufanie dla Nemesis, przyczajonej obok w utysiąckrotnionym odbiciu i obmyślającej śmiertelny cios, lecz ściskany w dłoni kawałek metalu mimo wszystko dodaje mu otuchy.

Na trybunach po lewej strony areny podnosi się gardłowy wrzask zniecierpliwionego tłumu, głodnego głodem drapieżcy. W atawistycznym odruchu dłoń Mężczyzny sama zaciska się na rękojeści miecza. Po prawej stronie wiatr łopocze tysiącem szkarłatnych trenów.

Mężczyzna mija szczątki rozbitych murów fortecznych i odlane z brązu armaty, których krótkie i szerokie lufy wypełnia piasek. Obchodzi leje po bombach, poplątane gąsienice rozbitych czołgów i coraz gęstsze lasy krzyży. Wreszcie trafia na sczerniały bunkier, którego zewnętrzna powłoka stopiła się na kamienne szkliwo i przykryła zwalistą bryłę błyszczącą polewą, spływającą pożółkłymi sopłami aż do poziomu gruntu, do małych kałuż zastygłej magmy.

Dalej jest już tytko czysty, biały piasek, którego powierzchnię wiatr naznaczył misternym wachlarzem długich smug, dziewiczy piasek, nigdy nie tknięty ludzką stopą. Chwila wahania jest krótka - Mężczyzna odciska w nim swoje ślady.

Krzyk gawiedzi cichnie, pewnie wszyscy wstrzymują oddechy w napięciu oczekiwania. A może poszli, znikli, przestali istnieć, nigdy nie istnieli? To nie jest teraz ważne.

Nagle w pobliżu zatrzepotał szkarłatny ptak - Nemezis idzie obwieścić mu swoje zwycięstwo! Nie, to złudzenie, to tylko słońce czerwonym piętnem naznaczyło jego powieki.

Mężczyzna kładzie się, piaskowe łoże miękko przyjmuje jego ciało, formuje się dla niego. Myśli, w jaki sposób przywołać ICH obecność, lecz zaraz śmieje się sam z siebie. Poprzez zamknięte powieki kieruje wzrok wprost w oślepiający blask nieba, któremu chce wydrzeć tajemnicę.

Słońce razi go coraz mniej, dumne w swojej rozjarzonej koronie usuwa się na bok, dając miejsce przepastnej głębi. Płaski na początku firmament zapada się, zasłona niebios umyka w przestrzeń, zostawiając w swojej ucieczce plejady gwiazd, zawieszając roje ogników w ciemnym przestworzu.

Niewidzący wzrok, jak wyzwolony z ciała duch, błąka się w imaginacyjnej wędrówce od gwiazdy do gwiazdy, obejmuje intuicyjnym wyobrażeniem błękitne mgławice i nalane ciężką czerwienią słońca, z daleka szpieguje supernowe i kolapsujące giganty. Poszukuje planet i widzi całe ich konstelacje: zielone, żółte i wynurzające się z głębokiego fioletu globy, zasnute miękkim woalem mgieł lub gniewnie plujące wulkanicznym popiołem ze swoich ospowatych twarzy. Czasami słyszy daleki kobiecy szept - matki? Katty? Nemezis?: to tutaj, to tutaj... Lecz wędruje dalej, niepewny i nieufny, uczący się dopiero siebie i świata.

Wreszcie przystaje - coś w nim drgnęło, nagle ma pewność, że bo jest właśnie to jedyne miejsce..., lecz natychmiast osacza go rój wątpliwości, uczucie niemocy rozmazuje ostrość widzenia - to obezwładniające zmęczenie. Nie ma już sił, wyczerpał je do cna w nierównych zmaganiach, w kompromitującej walce olbrzyma z karłem. Opuszcza złotą jak słońce planetę w podwójnym układzie starych, rozdętych gwiazd, ucieka przed ścigającą go strefą firmamentu, zagarniającą ciała niebieskie jak gigantyczna siatka chwyta zagubione motyle, i już oślepia go blask Słońca, odciskający się czerwonym piętnem pod bolącymi powiekami.

Przegrał. Gorycz porażki łączy się z palącym wstydem: musi teraz powrócić do swojej Kobiety i poprowadzić ją do rezerwatu, do klatki, do ludzkiej stajni.

Krzyk potężnieje, radosną falą podniecenia uderza. w pogodne niebo. Już biegną do niego: na czele Mattin, potem Katty, a za nimi wszyscy chłopcy z batalionu. Ściskają go i całują.

- Byłeś wspaniały.

- Nigdy nie przypuszczałam...

- Nie zawiodłeś nas.

- Zwyciężyłeś!

Amfiteatralnie wzniesione trybuny pustoszeją. Postacie robią się przezroczyste, przez chwilę jeszcze tańczą wokół niego jak duchy, wreszcie znikają, pozostaje tylko rozfalowane upałem powietrze. Jest gorąco! Czyżby został wygnamy z raju za to, że wygrał?

Zwyciężył! Ziemia jest jego. Wszystkie zjawy i upiory muszą ją opuścić. Opuścić na zawsze.

Może on sam jest upiorem? Miałby skazać się na banicję, tym razem własnym dekretem? Właściwie czym duchem jest Nemezis? Rój niegodnych zwycięscy wątpliwości osacza go bolesnym kręgiem.

On, wieczny gladiador, jest już zmęczony. Powstaje, ważąc miecz w dłoni, po czym odrzuca ostre żelazo daleko wstecz, aż za roztopiony w atomowym ogniu bunkier. I wtedy po raz pierwszy przenika go radość, płynąca z głębokiego spokoju. Wie, że spełnił swoją misję.

- Zwyciężyłeś - mówi Nemezis. Stoi kilka kroków za nim, jej kształtne stopy wchłania piasek, gwałtowny wiatr szarpie szkarłatną suknię, która łopocze jak żagiel.

- To nie jest już istotne. Nie ma zwycięzców i zwyciężonych. Ważne jest to, że ja przed chwilą... uniknąłem klęski. Klęski najgorszej z możliwych.

Wypełnia go wspaniały, radosny spokój, pełen ciekawości dobrego jutra..

- Ty jesteś Nemezis, córa człowieka i termonuklearnego huraganu energii. Lecz kimkolwiek byś była, zadałbym teraz to samo pytanie: czy na twojej drodze mógłby cię wspomagać dar ludzkiej imaginacji?

- Ty jesteś człowiekiem, jednym z moich protoplastów. - Diamentowe oczy Nemezis płoną ciepłym blaskiem.

- Powiedz mi, czy na twojej drodze mógłby cię wspomagać mój dar obserwacji i analizy?

Powietrze nagle staje się łagodne i aksamitne, gorące kleszcze upału puszczają, wiatr cichnie, a piasek znów delikatnie pieści stopy.

Wskroś areny idzie ku nim Kobieta, Mężczyzna wychodzi jej naprzeciw. I chociaż posiadł ją ostatniej nocy, wie, że przynajmniej na początku nowej drogi ustrzegł się grzechu pierworodnego.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Zimniak Andrzej Ostatni gladiatorzy
Zimniak Andrzej Thor
Zimniak Andrzej Zwiastun jesieni
Zimniak Andrzej Konstrukcja
Pilipiuk Andrzej Ostatnia posługa
Zimniak Andrzej Spotkanie z wiecznością
Zimniak Andrzej Thor
Zimniak Andrzej Zręby władzy
Batalion Zośka Wolski Andrzej Ostatni Rozkaz
Zimniak Andrzej Biały Rój
Zimniak Andrzej Pojedynek
Zimniak Andrzej Szlaki istnienia
Zimniak Andrzej Zwiastun jesieni
Zimniak Andrzej Tchnienie szaleństwa
Zimniak Andrzej Kuracja
Zimniak Andrzej Eliminacja
Zimniak Andrzej Las na wulkanie

więcej podobnych podstron