Beata Szurowska
Ból w sercu
Siedzę wygodnie w fotelu. Iza stoi przy oknie i nerwowo zapala papierosa. Uśmiecham się do niej, ale ona nie odwzajemnia uśmiechu. Zaciąga się głęboko dymem i zamyśla. Nie chcę jej ponaglać, więc rozglądam się po urządzonym ze smakiem pokoju. Bardzo drogi sprzęt grający, komputer, kosztowne drobiazgi, w ramkach zdjęcia z wakacji w Afryce - na pierwszy rzut oka widać, że tej dziewczynie brak pieniędzy nie spędza snu z powiek. Przyglądam się jej. Długie ciemne włosy gładko okalają śliczną buzię. Zielono-kocie oczy patrzą na świat tajemniczo i trochę drapieżnie. Niewątpliwym atutem Izy jest też wręcz idealna figura. Do tego modne ciuchy z markowych sklepów. Skąd, więc ten wziął się ten ogromny smutek i przygnębienie na twarzy? Widzę, że poruszyła się. Oddycham głęboko i cicho, najdelikatniej jak potrafię pytam:
- Izka, spróbujesz?
Spogląda na mnie i uśmiecha się nieśmiało.
- Przepraszam, tak mi jakoś trudno zacząć, no wiesz...
- Wiem.
Siada na parapecie. Wiosenne słońce gra promienną symfonię na jej włosach. I wreszcie słyszę:
- Jestem bulimiczką. Mam 23 lata, a zachowuję się jak dziecko. Gorzej - jak automat zaprogramowany na jedzenie i zwracanie. Nienawidzę siebie. I tych wszystkich ludzi, którzy mi zazdroszczą. Boże ja zamieniłabym się z każdym. Mogłabym być kierowcą, babcią, matką 5 dzieci, nawet kaleką - byle nie sobą! Jestem jedynaczką, bogatą. Nie mam problemów, ponieważ rodzice je za mnie rozwiązują.
Podziwiam swoich rodziców. Do wszystkiego doszli sami. Zaczynali od budki z zapiekankami, a teraz są właścicielami trzech restauracji, pensjonatu w górskiej miejscowości uzdrowiskowej i hotelu nad morzem. To wszystko przynosi sporo pieniędzy, ale niestety równocześnie bardzo absorbuje czasowo. Odkąd pamiętam miałam wszystko - oprócz mamy i taty. W przedszkolu zazdrościłam innym dzieciom. Z wypiekami na twarzy słuchałam jak opowiadały o rodzinnych imprezach, spacerach, majówkach, grzybobraniu...Ja byłam najwcześniej przyprowadzana do przedszkola i odbierana przez opiekunkę. Potem telewizja, którą mogłam oglądać bez ograniczeń (wtedy opiekunka-studentka spokojnie się uczyła).
Czasem odwiedzały mnie dzieci. Myślę, że przychodziły po to, aby się pobawić moimi zabawkami. Na to rodzice nie żałowali pieniędzy. Może w ten sposób starali się wynagrodzić mi brak czasu. W okresie dojrzewania potrzebowałam ich (szczególnie mamy). Jednak, gdy byłam smutna, zdenerwowana, chciałam porozmawiać o swoich kłopotach słyszałam tylko: „O co ci chodzi? Masz wszystko. Nerwy to do konserwy!”
A potem rozwiązywali moje problemy na swój sposób, zupełnie nie licząc się z moimi uczuciami. Pod koniec szóstej klasy szkoły podstawowej wypadała mi czwórka z historii, a bardzo zależało mi na piątce. Uczyłam się i zamierzałam poprosić nauczycielkę, aby zechciała mnie przepytać. Powiedziałam o tym wieczorem, a następnego dnia tata pojawił się w szkole i na koniec roku bez dodatkowego pytania miałam piątkę. W siódmej klasie dokuczał mi pewien chłopak. Dzisiaj wiem, że to były taki szczeniackie zaloty. Nieopatrznie o tym wspomniałam w domu i nieszczęśnik został natychmiast przeniesiony do innej szkoły. W pierwszej klasie liceum nie radziłam sobie. Może chciałam na siebie zwrócić uwagę rodziców. Zainteresowali się - a jakże - bez rozmowy ze mną przenieśli mnie do prywatnego ogólniaka, gdzie czesne jest tak wysokie, że nawet patentowane lenie nie mają żadnych problemów z nauką.
Mdliło mnie na widok ludzi na ulicy. Zawsze patrzyli z zawiścią, a w oczach ich czytałam: „ Tej to dobrze, ona ma wszystko”. I mieli dużo racji. Zanim pomyślałam, że czegoś chcę, już to miałam. Przyzwyczaiłam się do tego, że rodzice rozwiązują za mnie wszystkie problemy i po prostu bawiłam się w życie. Oni byli przekonani, że zaspokajają każdą moją potrzebę, ale nie zadbali o te podstawowe - oparte na miłości. Brakowało mi ciepła, poczucia bezpieczeństwa, pewności, że jestem dla kogoś ważna. Nie miałam przy sobie bliskich osób - nie nawiązałam emocjonalnej więzi z matką i ojcem. W okresie dojrzewania zaczęłam odczuwać emocjonalną pustkę. To bolało. Kręcili się wokół mnie chłopcy, ale ja, chociaż pragnęłam bliskości - jednocześnie blokowałam się, nie potrafiłam zaufać, pokochać. Teraz wiem, że po prostu nie umiałam.
Odchudzać zaczęłam się w II klasie liceum, bo akurat panowała taka moda i wszystkie moje koleżanki biegały, ćwiczyły i wypróbowywały cudowne diety. Jednak szybko okazało się, że nie mam silnej woli anorektyczki. Po tygodniu diety wręcz rzuciłam się na wypełnioną (jak zawsze) smakołykami lodówkę. Szybko przytyłam i wpadłam w panikę. Przy wzroście 165 ważyłam 60 kilogramów i czułam się jak słoń. Próbowałam się głodzić, ale wytrzymywałam do wieczora. Wtedy napychałam się wszystkim, co było w zasięgu wzroku i nadawało się do jedzenia. Potem leżałam długo w nocy, patrzyłam na swój wypchany brzuch i płakałam. Powoli mój świat zaczął kręcić się wokół jedzenia. Już nie potrafiłam skupić się na niczym innym.
Pewnego dnia zjadłam kilogram tortu czekoladowego, popiłam colą i poczułam mdłości. Zwymiotowałam. To był ten pierwszy raz. Poczułam pustkę w żołądku i ogromną, przepełniającą mnie radość. Oto znalazłam cudowny sposób na swoje łakomstwo. Przez kolejny rok jadłam i wymiotowałam. Rodzice nie wiedzieli. Dziwili się, co prawda, że tyle jem a nie tyję, ale tłumaczyłam to dobrą przemianą materii. Ale byłam szczęśliwa. Wtedy jeszcze wydawało mi się, że nad tym panuję. Szybko jednak okazało się, że to ja jestem niewolnicą tej strasznej choroby. Już nie mogłam się powstrzymać, ataki głodu dopadały mnie wszędzie.
Przestałam miesiączkować. Mama zaprowadziła mnie do znajomego ginekologa i tam pierwszy raz usłyszałam, że mam bulimię. Wściekłam się; krzyknęłam: „Spadaj!” I wybiegłam z gabinetu trzaskając drzwiami. Nic nie pomogły pieniądze rodziców. Ja po prostu nie chciałam się leczyć. Cudem zdałam maturę i poszłam na studia (oczywiście prywatne). Nie potrafiłam zgrać się z ludźmi w akademiku, bo przecież zawsze byłam sama. Stałam się też nadpobudliwa, agresywna, złośliwa. Męczyły mnie huśtawki nastrojów i oczywiście bulimiczne napady. Koszmar. Każdy dzień zaczynał się i kończył tak samo - wielkie żarcie i rzyganie. Potrafiłam wydać w miesiącu 5 tysięcy na samo jedzenie!
Widzę, że nerwowo zaczynają jej drżeć ręce, kilka razy próbuje zapalić papierosa, wreszcie zaciąga się mocno i jakby uspokaja. Jest zmęczona, więc pytam:
- Izka, chcesz przerwać?
- Nie, chcę to skończyć dzisiaj. Co byś chciała wiedzieć?
- Spróbuj opowiedzieć, jak wygląda twój atak bulimii, co wtedy czujesz?
Spogląda na mnie uważnie, ze złością gasi niedopalonego papierosa, jej oczy stają się zimne. Na chwilę zastyga w bezruchu, wstrzymuje nawet oddech.
- Głód dopada mnie w różnych miejscach. Czuję, że natychmiast muszę coś zjeść i ta myśl wypiera wszystko inne. Już nic nie jest ważne - egzaminy, ludzie dookoła, obowiązki - ja po prostu jestem zaprogramowana na jedzenie. Ta przemożna ochota na jedzenie niewiele ma wspólnego z fizjologicznym głodem i niestety nie można jej zaspokoić. Rzucam się na wszystko i jem, jem, aż rozepchany do granic możliwości żołądek przestaje cokolwiek przyjmować. A ja nadal odczuwam głód. Czasem, więc biegnę do toalety, zwracam i spowrotem zaczynam swoją okrutną ucztę.
Zachowuję się jak narkoman lub alkoholik. Potrafię zjeść na raz cztery czekolady, kilogram mandarynek, słoik korniszonów, dwa opakowania pierogów z mięsem, pięć bułek i pięć parówek. Do tego około dwóch litrów coli. A potem kurs na łazienkę, palce do buzi i haftowanie. Nic mnie nie powstrzyma (rana po usunięciu zęba goiła mi się przez dwa miesiące). Są dni, które całe spędzam między kuchnią a toaletą.
Najbardziej bałam się złamania ręki. Pamiętam jak rok temu w zimie poślizgnęłam się i przewróciłam. Upadłam na twarz, miałam nawet zszywany policzek. Lekarz się dziwił, że nie miałam żadnych odruchów obronnych. Mylił się - ja chroniłam ręce. W szpitalu uparli się, aby podawać mi kroplówki przez żyłę w nadgarstku. Codziennie wyrywałam wenflon - przeszkadzał mi w prowokowaniu wymiotów.
Ciągle czułam się jak szmata. Dlatego sięgnęłam po alkohol i amfetaminę. Próbowałam nimi zastąpić jedzenie i nawet się udawało, ale tylko na zasadzie „zamienił stryjek siekierkę na kijek”. Teraz to już nie wiem, kim jestem: bulimiczką, narkomanką, lekomanką czy alkoholiczką?
Rodzice są bezradni. Próbują mnie leczyć, ale dla mnie już chyba nie ma ratunku. Pamiętam jak rok temu zabrali mnie na wesele. To była impreza! Zanim goście wypili szampana ja już zdążyłam zjeść wszystko, co było na stole. Potem zwymiotowałam, wróciłam i znów siadłam do jedzenia. Tym razem przy stoliku obok, bo przecież na moim nic już nie było. Znowu toaleta... I tak trzy razy. Ludzie przyglądali się z przerażeniem. Ojciec zabrał mnie do domu, zamknął w pokoju a sam wrócił na przyjęcie. Zresztą oni w ogóle ze mną na ten temat nie rozmawiają.
Iza przerywa, zamyka oczy, ale spod powiek i tak wypływają łzy. Widzę jak jej ciałem wstrząsa wstrzymywany płacz. Z trudem hamuję się, aby nie podejść i nie przytulić jej mocno. Wiem, że bardzo potrzebuje współczucia, ale boi się bliskości, czułości. Po prostu tego nie zna. Jest jak dzikie zwierzątko, które gryzie ze strachu. Bez słowa idę do kuchni i robię herbatę- dla siebie z sokiem malinowym i zieloną bez cukru dla Izy. Pijemy w milczeniu, ale widzę, że napięcie powoli znika z jej twarzy. Patrzy na mnie smutno.
- Wiesz, tak bardzo chciałabym normalnie żyć, ale dla mnie jest już chyba za późno. Rodzice wożą mnie do najlepszych lekarzy, wydają ogromne pieniądze na leki, załatwiają obozy terapeutyczne. I nic. Nie mogą pokonać mojej choroby. Czuję jak bulimia mnie niszczy - włosy, zęby, do krwi przeżarty kwasem przełyk pokarmowy, opuchnięta twarz i pokaleczone zębami dłonie. Coś mi się poprzestawiało w głowie, ale najgorszy jest ten straszny, ssący, emocjonalny ból.
- Gdzie?
Iza przykłada rękę w okolice serca.